MACLEAN ALISTAIR Komandosi z Nawarony Uuk Quality Books ALISTAIR MACLEAN Przeklad: Andrzej Grabowski Tytul oryginalu: Force 10 from Navarone Data wydania polskiego: 1989 Data wydania oryginalu: 1968 Lewisowi i Caroline Vincent Ryan, komandor Krolewskiej Marynarki Wojennej, dowodca niszczyciela najnowszej klasy "S", HMS "Sirdar", wygodnie oparl lokcie na zrebnicy mostku, podniosl do oczu lornetke nocna i w zamysleniu rozejrzal sie po spokojnych, osrebrzonych swiatlem ksiezyca wodach Morza Egejskiego. Najpierw popatrzyl wprost na polnoc, ponad prostymi, rowno wyrzezbionymi w wodzie, bialawo fosforyzujacymi odkosami fali, pozostawionej przez cienka jak noz nasade dziobu jego niszczyciela: najwyzej cztery mile dalej, w oprawie z granatowego nieba i blyszczacych jak diamenty gwiazd, sterczala z morza ponura bryla otoczonej ciemnymi skalami wyspy, wyspy Cheros, od miesiecy stanowiacej odlegla, oblezona placowke dwoch tysiecy angielskich zolnierzy oczekujacych, ze zgina tej nocy, lecz ktorym ocalono zycie. Ryan przesunal lornetke o sto osiemdziesiat stopni i z zadowoleniem skinal glowa. Wlasnie to pragnal zobaczyc. Na poludniu, za rufa, pozostale cztery niszczyciele plynely w tak idealnie prostej linii, ze kadlub okretu na przedzie, ktory w dziobie zdawal sie trzymac polyskliwa kosc, calkowicie zaslanial kadluby trzech plynacych za nim. Ryan skierowal lornetke na wschod. Zastanawiajace, pomyslal bez zwiazku, jak male wrazenie robi, a nawet rozczarowuje to, co pozostaje po katastrofie spowodowanej przez przyrode lub czlowieka. Gdyby nie przycmiona czerwona poswiata oraz kleby dymu wznoszace sie z gornych partii skaly i przydajace scenerii nieuchwytnej dantejskiej aury pierwotnej grozy i czyhajacego nieszczescia, odlegle urwisko skalne nad zatoka wygladaloby jak za czasow Homera. Wielki skalny wystep, ktory z tej odleglosci sprawial wrazenie gladkiego, rownego i poniekad tak naturalnego, jakby w ciagu setek milionow lat wyrzezbily go wiatr i pogoda, mogli tez rownie dobrze wyciac w skale piecdziesiat wiekow temu kamieniarze starozytnej Grecji, szukajacy marmuru na budowe swoich jonskich swiatyn. Tym, co nie miescilo sie w glowie, co sie niemal klocilo ze zdrowym rozsadkiem, byl jednakze fakt, ze jeszcze przed dziesiecioma minutami owego wystepu wcale tam nie bylo, byly za to dziesiatki tysiecy ton skaly, kryjacej najbardziej niedostepna twierdze niemiecka na Morzu Egejskim, a przede wszystkim dwa wielkie dziala Nawarony, pogrzebane juz na zawsze sto metrow nizej, w morzu. Wolno potrzasajac glowa komandor Ryan opuscil lornetke i przeniosl wzrok na ludzi, ktorzy w ciagu pieciu minut dokonali wiecej, niz w ciagu pieciu milionow lat byla zdolna dokonac przyroda. Kapitan Mallory i kapral Miller... Wiedzial o nich tylko tyle, tyle oraz to, ze owo zadanie powierzyl im jego stary znajomy, komandor marynarki nazwiskiem Jensen, ktory, jak dowiedzial sie zaledwie dwadziescia cztery godziny temu - i to ku swojemu kompletnemu zaskoczeniu, byl szefem wywiadu aliantow na Morzu Srodziemnym. Wiedzial o nich tylko tyle, a moze jeszcze mniej. Byc moze wcale nie nazywali sie Mallory i Miller. Byc moze wcale nie byli kapitanem i kapralem. Takiego kapitana i kaprala jeszcze nie widzial. Na dobra sprawe jeszcze nigdy nie widzial takich zolnierzy. Obleczeni w nasiakniete slona woda, zakrwawione niemieckie mundury, brudni, nie ogoleni, milczacy, czujni i nieprzystepni nalezeli do kategorii ludzi, z jakimi jeszcze nie mial do czynienia, a przygladajac sie przygaslym, zaczerwienionym i zapadlym oczom, wychudzonym, pobruzdzonym, pokrytym siwawa szczecina twarzom tych dwu juz niemlodych mezczyzn mial jedynie pewnosc, ze tak kompletnie wyczerpanych ludzi widzi po raz pierwszy. -No, to sprawa chyba zalatwiona - powiedzial. - Oddzialy na Cheros czekaja na transport, nasza flotylla plynie na polnoc, zeby je zabrac, a dziala Nawarony nie moga jej juz nic zrobic. Zadowolony pan, kapitanie Mallory? -To wlasnie bylo naszym celem - przyznal Mallory. Ryan znow podniosl lornetke do oczu. Tym razem skoncentrowal wzrok na znajdujacej sie juz ledwie w zasiegu jej soczewek gumowej lodce, ktora zblizala sie do skalistego wybrzeza po zachodniej stronie zatoki Nawarony. Dwie siedzace w niej postacie byly juz co najwyzej slabo widoczne. Ryan opuscil lornetke i rzekl w zamysleniu: -Panski potezny przyjaciel i jego towarzyszka - nie lubia marnowac czasu. Pan... mi ich nie przedstawil, kapitanie. -Nie mialem okazji. To Maria i Andrea. Andrea jest greckim pulkownikiem, z dziewietnastej dywizji zmotoryzowanej. -Andrea byl greckim pulkownikiem - sprostowal Miller. - moim zdaniem, wlasnie przeszedl w stan spoczynku. -Tez tak mysle, spieszyli sie, panie komandorze, bo oboje sa greckimi patriotami, oboje mieszkaja na wyspie i oboje maja wiele do zrobienia na Nawaronie. A poza tym, o ile mi wiadomo, maja do zalatwienia pilna i scisle osobista sprawe. -Rozumiem - rzekl Ryan i nie wypytujac sie dluzej spojrzal jeszcze raz na dymiace ruiny twierdzy. - No, to chyba po sprawie. Skonczyliscie na dzisiaj, panowie? -Tak sadze - odparl ze slabym usmiechem Mallory. -W takim razie proponuje troche snu. -Co za cudowne slowo. - Miller ze znuzeniem odepchnal sie od scianki kapitanskiego mostku i stanal chwiejnie, zmeczona reka siegajac do zaczerwienionych, bolacych oczu. - Obudzcie mnie w Aleksandrii. -W Aleksandrii? - Ryan spojrzal na niego z rozbawieniem. - Doplyniemy tam za trzydziesci godzin. -To wlasnie mialem na mysli - odparl Miller. * * * Miller nie przespal trzydziestu godzin. W rzeczywistosci spal raptem nieco ponad trzydziesci minut, po ktorych obudzil sie, powoli uswiadamiajac sobie, ze cos go razi w oczy. Pojeczawszy i ponarzekawszy przez jakis czas niesporo, zdolal odemknac jedno oko i zobaczyl, ze to swieci jaskrawa zarowka wpuszczona w szalunek sufitu kabiny, ktora przydzielono jemu i Mallory'emu. Wsparl sie na chyboczacym lokciu, zdolal doprowadzic do stanu uzywalnosci drugie oko i bez entuzjazmu przyjrzal sie dwom wspolpasazerom - siedzacy przy stole Mallory bez watpienia przepisywal wlasnie jakas wiadomosc, a komandor Ryan stal w otwartych drzwiach.-To oburzajace! - sarknal gorzko Miller. - Przez cala noc nie zmruzylem oka. -Spaliscie trzydziesci piec minut, kapralu - odrzekl Ryan. - Przykro mi. Ale Kair powiedzial, ze ta depesza do kapitana Mallory'ego jest nadzwyczaj pilna. -Nadzwyczaj pilna? - spytal podejrzliwie Miller i po chwili sie rozpromienil. - Pewnie chodzi o awanse, medale, urlopy i tym podobne. - Spojrzal z nadzieja na Mallory'ego, ktory wlasnie skonczyl rozszyfrowywac depesze i wyprostowal sie. - Tak? -No, nie. Wlasciwie to zaczyna sie dosyc obiecujaco, od najserdeczniejszych gratulacji i czego tam jeszcze, ale ciag dalszy nie jest juz taki przyjemny. Mallory powtornie odczytal depesze, ktora brzmiala: SYGNAL PRZYJETY NAJSERDECZNIEJSZE GRATULACJE WSPANIALY WYCZYN. DLACZEGO POZWOLILISCIE ODPLYNAC ANDREI DURNIE? NATYCHMIAST NAWIAZAC Z NIM KONTAKT. EWAKUACJA PRZED SWITEM PO ODWRACAJACYM UWAGE NALOCIE BOMBOWYM Z PASA NA POLUDNIOWY WSCHOD OD MANDRAKOS. PRZESLAC KN Z SIRDARA. PILNE 3 POWTARZAM PILNE 3. POWODZENIA. JENSEN. Miller wzial depesze z wyciagnietej reki Mallory'ego, przysunal ja i odsunal od zmeczonych oczu, by wyraznie zobaczyc tekst, w przerazliwej ciszy odczytal wiadomosc, oddal ja Mallory'emu i jak dlugi wyciagnal sie na koi. -O moj Boze! - jeknal i zapadl w stan przypominajacy wstrzas nerwowy. -Trafiles w sedno - zgodzil sie z nim Mallory. Ze znuzeniem pokrecil glowa i zwrocil sie do Ryana. - Przykro mi, panie komandorze, ale zmuszeni jestesmy pana prosic o trzy rzeczy. Gumowa lodz, przenosny nadajnik i natychmiastowy powrot do Nawarony. Zechce pan z laski swojej zalatwic, zeby nadajnik ten nastawiono na ustalona czestotliwosc, a panscy telegrafisci prowadzili staly nasluch. Kiedy otrzyma pan sygnal KN, niech go pan przesle do Kairu. -KN? - spytal Ryan. -Mhmm. tylko to. -I to wszystko? -Przydalaby sie flaszeczka brandy - powiedzial Miller. - Cos, cokolwiek, co pomogloby nam przetrwac trudy dlugiej nocy, jaka nas czeka. Ryan uniosl brew. -Z pewnoscia pieciogwiazdkowej, tak, kapralu? -Mialby pan serce ofiarowac butelke trzygwiazdkowej brandy czlowiekowi, ktory idzie na smierc? - spytal posepnie Miller. * * * Los zrzadzil, ze ponure przewidywania Millera co do szybkiej smierci nie znalazly potwierdzenia, przynajmniej tej nocy. Nawet przewidywane trudy dlugiej nocy, jaka ich czekala, okazaly sie tylko drobnymi fizycznymi niedogodnosciami.Nim "Sirdar" zdazyl odwiezc ich z powrotem do Nawarony, podplywajac do jej skalistych brzegow tak blisko, jak na to pozwalal rozsadek, niebo pociemnialo od chmur, rozpadalo sie, a od poludniowego zachodu nadciagnely spietrzone fale, Mallory i Miller nie byli wiec ani troche zdziwieni, ze wioslujac w gumowej lodce ku pobliskiemu brzegowi sa mocno zmoczeni i w oplakanym stanie. Jeszcze mniej dziwil fakt, ze kiedy dotarli do usianej kamieniami plazy, byli przemoczeni do suchej nitki, gdyz zalamana fala cisnela ich lodeczke na stromy wystep skalny, przewracajac gumowy stateczek, a ich samych stracajac do morza. Wypadek ten sam w sobie nie mial jednak wielkiego znaczenia - ich peemy, radio i latarki spoczywaly bowiem bezpiecznie w nieprzemakalnych workach, a te na szczescie uratowali wszystkie. W sumie, w ocenie Mallory'ego, ladowanie to bylo niemal idealne w porownaniu z poprzednim, kiedy podplywali lodzia do Nawarony, a ich grecki kaik roztrzaskal sie na kawalki o sterczaca pionowo z wody, wyszczerbiona - i przypuszczalnie niedostepna dla wspinaczy, skalna sciane poludniowego urwiska wyspy. Slizgajac sie i potykajac przy akompaniamencie odpowiednio siarczystych komentarzy, przedostali sie przez mokry, gruby zwir i potezne kamienie, az w koncu droge zastapilo im strome zbocze, wznoszace sie ku prawie kompletnym ciemnosciom w gorze. Mallory odpakowal cieniutka latarke i zaczal starannie badac powierzchnie stoku, oswietlajac ja waskim, skupionym promieniem. Miller dotknal jego reki. -Troche ryzykujemy, co? - spytal. - Mowie o latarce. -Nic nie ryzykujemy - odparl Mallory. - Tej nocy wybrzeza nie bedzie pilnowal zaden zolnierz. Wszyscy beda gasic pozary w miescie. A poza tym, przed kim jeszcze mieliby sie strzec? Ptaszki to my, a ptaszki zrobily swoje i odfrunely. Tylko wariat wracalby po tym na te wyspe. -Dobrze wiem, kim jestesmy. Nie musi mi pan tego mowic - rzekl z przejeciem Miller. Mallory usmiechnal sie do siebie w ciemnosciach i dalej badal zbocze. W ciagu minuty znalazl to, na co liczyl - zakrzywiony zleb w skale. Wraz z Millerem wdrapal sie lozyskiem usianej lupkiem i kamieniami skalnej rozpadliny tak szybko, jak tylko pozwalaly na to zdradliwe wystepy i punkty oparcia, na ktorych mogli oprzec nogi, po kwadransie dotarli na plaskowyz i zatrzymali sie, zeby odetchnac. Miller dyskretnym ruchem siegnal gleboko za pazuche bluzy mundurowej, a zaraz potem rozlegl sie dyskretny bulgot. -Co robisz? - spytal Mallory. -Zdaje sie, ze uslyszalem szczekanie wlasnych zebow. No, bo co oznacza to "pilne trzy, powtarzam pilne trzy" w depeszy? Nigdy przedtem tego nie widzialem. Ale wiem, co oznacza. Ze gdzies jakichs ludzi czeka smierc. -Na poczatek moglbym wymienic takich dwu. A co bedzie, jezeli Andrea nie poleci? Nie nalezy do naszego wojska. Nie musi leciec. No, a poza tym oswiadczyl, ze z miejsca bierze slub. -Poleci - zapewnil z przekonaniem Mallory. -Skad pan jest taki pewien? -Bo Andrea to jedyny odpowiedzialny czlowiek, jakiego znam. Ma podwojne, ogromne poczucie obowiazku - wobec samego siebie i wobec innych. Wlasnie dlatego wrocil na Nawarone - poniewaz wiedzial, ze jest potrzebny mieszkancom wyspy. I z tego samego powodu opusci Nawarone, bo kiedy zobaczy szyfr "pilne trzy", dowie sie, ze ktos, gdzie indziej, potrzebuje go jeszcze bardziej. Miller odebral Mallory'emu butelke z brandy i wetknal ja z powrotem bezpiecznie za pazuche. -No coz, jedno panu powiem. Przyszla pani Stavros nie bedzie tym zachwycona - powiedzial. -Andrea Stavros rowniez, wiec nie za bardzo pali mi sie przekazac mu wiesci - odparl szczerze Mallory. Zerknal na swoj fosforyzujacy zegarek i poderwal sie na nogi. - Do Mandrakos mamy pol godziny marszu. * * * Dokladnie w trzydziesci minut potem Mallory i Miller, ze zwieszajacymi sie im az do bioder schmeisserami, ktore wyjeli z nieprzemakalnych workow, przemieszczali sie szybko, ale bardzo cicho, z cienia w cien przez plantacje drzew chlebowych na skraju wioski Mandrakos. Nagle na wprost siebie uslyszeli charakterystyczny brzek, jaki wydaja szklanki w zderzeniu z szyjkami butelek.Dla nich dwu takie niebezpieczne sytuacje byly czyms tak powszednim, ze nie wartym wymiany spojrzen. Opadli cicho na czworaki i poczolgali sie dalej, a gdy sie posuwali, Miller z uznaniem wietrzyl nosem, bo grecki zywiczny trunek ouzo ma nadzwyczajna zdolnosc rozchodzenia sie w powietrzu na znaczna odleglosc dookola. Mallory z Millerem dotarli na skraj kepy krzakow, przywarli plasko do ziemi i spojrzeli przed siebie. Sadzac po zdobnych w liczne petelki i guziki kamizelkach, szerokich szarfach i fantazyjnych nakryciach glowy, dwaj osobnicy, oparci o pien platana rosnacego na polanie, byli bez watpienia mieszkancami wyspy, a sadzac po trzymanych na kolanach strzelbach, pelnili poniekad role straznikow, natomiast prawie pionowa pozycja butelki z ouzo, ktora przechylali do ust, by wytrzasnac z niej resztke zawartosci, wskazywala z rowna oczywistoscia, iz do swoich obowiazkow nie podchodza zbyt powaznie, i to od dluzszego czasu. Mallory i Miller wycofali sie juz nie tak ukradkowo jak nadeszli, wstali i spojrzeli jeden na drugiego. Widac braklo im stosownego komentarza. Mallory wzruszyl ramionami i odszedl w prawo, zataczajac kolo. Jeszcze dwukrotnie, kiedy przemykali ku centrum wioski Mandrakos, przebiegajac od cienia jednego gaju drzew chlebowych do drugiego, od cienia platanu do platanu, od cienia domu do domu, spotkali, ale tez latwo unikneli, innych pozornych straznikow, jak jeden maz bardzo swobodnie pojmujacych swoje obowiazki. Miller wciagnal Mallory'ego w drzwi jakiegos domu. -A z jakiej to okazji swietuja nasi przyjaciele? - spytal. -A ty bys robil co innego? To znaczy, nie swietowal? Niemcom juz nic po Nawaronie. Minie tydzien i sie stad wyniosa. -No dobrze. To dlaczego wystawili straze? - Miller skinal glowa w kierunku malej pobielonej cerkiewki, stojacej posrodku wiejskiego placu. Ze srodka dobiegal stlumiony szmer glosow. Wylewalo sie tez z niej przez bardzo niedokladnie zaciemnione okna wiele swiatla. - Czy to ma cos wspolnego z tym? -Coz, bardzo latwo mozemy sie tego dowiedziec - odparl Mallory. Ruszyli cicho dalej, wykorzystujac kazda dostepna oslone i kazdy cien, az dotarli do jeszcze glebszego cienia, rzucanego przez dwie lukowe przypory, podtrzymujace mur wiekowej cerkwi. Pomiedzy owymi przyporami znajdowalo sie jedno z kilku zacienionych z wiekszym powodzeniem okien, spod ktorego przesaczala sie na zewnatrz jedynie cieniutka smuzka swiatla. Dwaj mezczyzni schylili sie i zajrzeli przez waska szpare. Cerkiew w srodku sprawiala wrazenie jeszcze bardziej wiekowej niz z zewnatrz. Wysokie, nie malowane, wyciosane przed wieloma wiekami lawy z debu byly pociemniale i wygladzone przez niezliczone pokolenia wiernych, a samo drewno popekane i nadgryzione zebem czasu. Pobielone sciany wrecz dopraszaly sie podparcia tak z zewnatrz, jak od wewnatrz, chylac sie ku upadkowi, ktory na pewno byl juz niedaleki, no a dach prezentowal sie tak, jakby w kazdej chwili mial runac. Szum glosow mieszkancow wyspy - obu plci i niemal wszystkich generacji, wielu w odswietnych szatach - ktorzy zajmowali niemal wszystkie dostepne miejsca siedzace w cerkwi, jeszcze sie nasilil. Wnetrze oswietlone bylo doslownie setkami kapiacych swiec - wielu starodawnych, plecionych, ozdobnych, wydobytych bez watpienia na te specjalna okazje - ktore staly wzdluz scian, srodkowej nawy i oltarza, przy samym oltarzu zas czekal niewzruszenie pop, brodaty patriarcha w liturgicznych prawoslawnych szatach. Mallory i Miller wymienili pytajace spojrzenia i juz mieli sie wyprostowac, kiedy za ich plecami rozlegl sie czyjs niski i bardzo spokojny glos. -Rece na kark - polecil milym tonem. - Wstancie bardzo wolno. W reku mam pistolet maszynowy. Wolno i ostroznie, tak jak zazadano, Mallory i Miller wypelnili polecenie wlasciciela glosu. -Odwrocic sie. Ale ostroznie. Odwrocili sie wiec - ostroznie. Mallory przyjrzal sie poteznej ciemnej postaci, ktora zgodnie z zapowiedzia rzeczywiscie trzymala w reku pistolet maszynowy, i spytal gniewnie: -Czy zechcialbys, z laski swojej, skierowac to dranstwo w inna strone? Ciemna postac wydala okrzyk zdziwienia, opuscila bron do boku, pochylila sie i na jej pobruzdzonej twarzy mignelo przelotne zaskoczenie. Andrea Stavros nie mial we zwyczaju okazywac po sobie bez potrzeby uczuc i natychmiast odzyskal zwykly spokoj. -To przez te niemieckie mundury - wyjasnil przepraszajaco. - One mnie zmylily. -Ty tez bylbys mnie zmylil - powiedzial Miller. Z niedowierzaniem przyjrzal sie strojowi Andrei - niewiarygodnie obszernym bufiastym spodniom, czarnym butom z cholewkami, wymyslnie wzorzystej kamizelce i wsciekle fioletowej szarfie w pasie - wzdrygnal sie i zamknal udreczone oczy. - Odwiedziles lombard w Mandrakos? - spytal. -To uroczysty stroj moich przodkow - odrzekl spokojnie Andrea. - A wy dwaj wypadliscie za burte? -Nieumyslnie - odparl Mallory. - Wrocilismy zobaczyc sie z toba. -Mogliscie wybrac na to odpowiedniejsza pore. - Andrea zawahal sie i spojrzal na maly oswietlony budynek po drugiej stronie ulicy. - Mozemy pogadac tam. Wprowadzil ich do srodka i zamknal drzwi. Sadzac po lawkach i spartanskim umeblowaniu, pomieszczenie to z pewnoscia sluzylo jako miejsce zgromadzen miejscowej spolecznosci, bylo wioskowa sala zebran. Oswietlaly ja trzy dosc mocno kopcace lampy olejowe, ktorych swiatlo nad wyraz powabnie odbijalo sie od dziesiatkow butelek z gorzalka, winem, piwem i od szklanek, ktore zajmowaly niemal kazdy wolny cal powierzchni dwoch dlugich stolow na krzyzakach. Tak balaganiarskie i klocace sie z estetyka ustawienie odswiezajacych trunkow swiadczylo o mocno zaimprowizowanych i pospiesznych przygotowaniach do uroczystosci, a zwarte szeregi flaszek zdradzaly zamiar wynagrodzenia przesadna iloscia brakow jakosciowych. Andrea podszedl do blizszego stolu, wzial trzy szklanki, butelke ouzo i zaczal nalewac trunek. Miller wylowil z bluzy brandy i wyciagnal ja w strone Greka, ale ten przeoczyl ow gest, nazbyt pochloniety nalewaniem. Wreczyl im szklanki z ouzo. -Na zdrowie - powiedzial, oproznil szklanke i dodal w zamysleniu: - Nie wrociles tu bez waznego powodu, drogi Keithie. Mallory bez slowa wyjal z impregnowanego portfela depesze z Kairu i podal Andrei, ktory wzial ja z pewnym ociaganiem, przeczytal i mocno sie zachmurzyl. -Czy "pilne trzy" znaczy to, co mysle? - spytal. Mallory znow nie odezwal sie slowem, a tylko potwierdzil skinieniem glowy, bacznie obserwujac przyjaciela. -Bardzo mi to nie na reke. - Andrea spochmurnial jeszcze bardziej. - Bardzo nie na reke! Mam na Nawaronie wiele do zrobienia. Miejscowym ludziom bedzie mnie brakowac. -Mnie tez to nie jest na reke - odezwal sie Miller. - Mialbym wiele do zrobienia na londynskim West Endzie. Im tam tez mnie brakuje. Spytaj ktorej badz barmanki. Ale przeciez nie o to chodzi. Andrea zmierzyl go groznym wzrokiem w martwej ciszy, a potem spojrzal na Mallory'ego. -Nic nie mowisz - powiedzial. -Bo nie mam nic do powiedzenia. Andrea z wolna rozchmurzyl twarz, choc czolo mial nadal zmarszczone. Zawahal sie przez chwile, po czym znow siegnal po butelke ouzo. Miller lekko sie wzdrygnal. -Prosze bardzo - rzekl, wskazujac butelke z brandy. Andrea po raz pierwszy usmiechnal sie krotko, nalal pieciogwiazdkowego napitku Millera do szklanek, jeszcze raz odczytal depesze i zwrocil ja Mallory'emu. -Musze to sobie przemyslec - powiedzial. - Mam najpierw do zalatwienia pewna sprawe. -Sprawe? - spytal Mallory, spogladajac na niego z zatroskaniem. -Mam do zalatwienia slub. -Slub? - spytal grzecznie Miller. -Czy musicie powtarzac wszystko, co powiem? Slub. -A na pewno wiesz czyj? - spytal Miller. - I to na dodatek tak pozno w nocy. -Dla niektorych na Nawaronie bezpieczna jest tylko noc - odparl cierpko Andrea. Obrocil sie raptownie, odszedl, otworzyl drzwi i przystanal niezdecydowanie. -A kto sie zeni? - spytal z zaciekawieniem Mallory. Andrea nie odpowiedzial. Zamiast tego wrocil do najblizszego stolu, nalal sobie pol szklanki brandy, wypil ja, przeczesal dlonia geste ciemne wlosy, poprawil szarfe w pasie, wyprostowal ramiona i zdecydowanym krokiem ruszyl do drzwi. Mallory i Miller wpatrzyli sie w niego, potem w drzwi, ktore zamknely sie za nim, a wreszcie wymienili spojrzenia. * * * W jakis kwadrans potem nadal wymieniali spojrzenia, tym razem majac miny na przemian to zwyczajnie rozbawione, to lekko oszolomione.Siedzieli na tylnych lawkach w greckiej cerkwi prawoslawnej, okupujac jedyne wolne miejsca nie zajete przez mieszkancow wyspy. Do oltarza bylo stamtad co najmniej dwadziescia metrow, ale poniewaz obaj byli wysocy i siedzieli w nawie glownej, doskonale widzieli, co sie przy nim dzieje. Prawde mowiac w tej chwili juz nic sie tam nie dzialo. Ceremonia zakonczyla sie. Pop uroczyscie poblogoslawil Andree i Marie, dziewczyne, ktora wprowadzila ich do twierdzy Nawarony, wolno i dostojnie, jak przystalo na te uroczystosc, obrocil sie i ruszyl nawa. Andrea z troska i czuloscia, widocznymi tak w jego minie, jak zachowaniu, nachylil sie i szepnal cos do ucha oblubienicy, ale jego slowa mialy, zdaje sie, niewiele wspolnego z tonem, jakim je wypowiedzial, bo pomiedzy malzonkami posrodku nawy rozpetala sie gwaltowna sprzeczka. "Pomiedzy" jest byc moze nietrafnym okresleniem, byla to bowiem nie tyle sprzeczka, co bardzo jednostronny monolog. Maria, z pokrasniala twarza i ciemnymi oczami miotajacymi blyskawice, rozgestykulowana i wyraznie rozwscieczona, zwracala sie do Andrei bynajmniej nie cichym glosem, dajac upust niczym nie powstrzymywanej zlosci. Andrea zas ze swej strony, blagalny i zgodliwy, staral sie ja uciszyc z takim mniej wiecej powodzeniem, co Kanut przy powstrzymywaniu fal przyplywu, i rozgladal sie trwozliwie dookola. Reakcje siedzacych w lawach gosci byly rozne - od niedowierzania po rozdziawione ze zdziwienia usta, od zaklopotania po kompletne przerazenie - lecz dla wszystkich widowisko to bylo z pewnoscia wyjatkowo niezwyklym nastepstwem ceremonii slubnej. Kiedy mloda para zblizala sie do konca nawy na wprost lawy, ktora zajmowali Mallory z Millerem, klotnia, jesli tak mozna bylo nazwac owo wydarzenie, rozgorzala z jeszcze wieksza furia. Kiedy panstwo mlodzi mijali skraj lawy, Andrea, oslaniajac dlonia usta, nachylil sie ku Mallory'emu. -To nasza pierwsza sprzeczka malzenska - wyjasnil polglosem. Nie mial czasu powiedziec nic wiecej. Wladcza reka zony pociagnela go za ramie i niemal doslownie przewlokla przez drzwi. Nawet kiedy nowozency znikneli juz z oczu patrzacym, donosny i wyrazny glos Marii nadal docieral do uszu wszystkich w cerkwi. Miller, ktory odwrocil wzrok od pustych drzwi, spojrzal w zamysleniu na Mallory'ego. -Bardzo ognista dziewczyna - rzekl. - Szkoda, ze nie znam greckiego. Co mowila? -Mallory zadbal, by zachowac kamienna twarz. -"Co z moim miodowym miesiacem?" - odparl. -Aha! - mruknal Miller z rownie pokerowa mina. - Czy nie powinnismy za nimi pojsc? -Po co? -Andrea na ogol nie ma sobie rownych - rzekl Miller, jak zwykle mistrzowsko poslugujac sie niedopowiedzeniem. - Ale tym razem trafila kosa na kamien. Mallory usmiechnal sie, wstal i poszedl do drzwi, Miller za nim, a za Millerem gwarna cizba weselnych gosci, ze zrozumialych wzgledow pragnacych zobaczyc drugi akt tej nieplanowanej komedii. Na placu nie bylo jednak zywej duszy. Mallory nie zawahal sie ani chwili. Wiedziony instynktem zrodzonym z dlugiej wspolpracy z Andrea, skierowal sie przez plac do sali zgromadzen, w ktorej Andrea obwiescil mu wczesniej swoje dwie dramatyczne nowiny. Wyczucie go nie zawiodlo. Kiedy wraz z Millerem wszedl do srodka, Grek podniosl na nich wzrok, trzymajac w reku duza szklanke z brandy i z ponura mina rozcierajac powiekszajaca sie czerwona plame na policzku. -Odeszla do matki - oznajmil markotnie. Miller spojrzal na zegarek. -Po minucie i dwudziestu sekundach - rzekl z podziwem. - Toz to rekord swiata! Andrea spiorunowal go spojrzeniem, wiec Mallory odezwal sie pospiesznie: -A wiec jedziesz. -Jasne, ze jade - odparl gniewnie Andrea. Bez zapalu przesunal wzrokiem po weselnych gosciach, ktorzy tlumnie wpadli do sali zgromadzen, i nie krepujac sie, niczym wielblady ku oazie popedzili do zastawionych flaszkami stolow. - Ktos musi sie wami dwoma opiekowac. Mallory spojrzal na zegarek. -Do przylotu tego samolotu pozostalo trzy i pol godziny. Padamy z nog, Andrea. Gdzie mozemy sie przespac? W jakims bezpiecznym miejscu. Twoi straznicy sa pijani. -Pija od chwili, kiedy forteca wyleciala w powietrze - odparl Andrea. - Chodzcie, zaprowadze was. Miller rozejrzal sie po mieszkancach wyspy, ktorzy posrod glosnego rozgwaru zajeli sie juz wylacznie butelkami i szklankami. -A co z twoimi goscmi? - spytal. -A co ma z nimi byc? - Andrea ponuro powiodl wzrokiem po swoich ziomkach. - Spojrz tylko na to towarzystwo. Widziales kiedys wesele, gdzie ktokolwiek zwracalby najmniejsza uwage na nowozencow? Chodzmy. Ruszyli na poludnie i po minieciu oplotkow wioski wyszli na pola. Dwukrotnie zatrzymywali ich straznicy i dwukrotnie marsowa mina i warkniecie Andrei odsylaly ich czym predzej z powrotem do butelek z ouzo. W dalszym ciagu lalo, ale Mallory i Miller mieli juz tak przemoczone ubrania, ze troche deszczu wiecej nie moglo w zadnej mierze odmienic im humoru, Andrea zas, jesli juz o to chodzi, zwracal nan jeszcze mniej uwagi niz oni. Sprawial wrazenie, jakby mial wazniejsze sprawy na glowie. Po kwadransie marszu zatrzymal sie przed wrotami malej, przydroznej, walacej sie i na pewno opuszczonej stodoly. -W srodku jest siano - powiedzial. - Tu nic nam nie grozi. -Doskonale - rzekl Mallory. - Przekazemy na "Sirdara" wiadomosc, zeby przeslali do Kairu sygnal KN i... -KN? - spytal Andrea. - A co to jest? -Sygnal zawiadamiajacy Kair, ze skontaktowalismy sie z toba i czekamy na zabranie... No a potem, trzy przyjemne godziny snu. -Rzeczywiscie trzy godziny - potwierdzil ze skinieniem glowy Andrea. -Trzy dlugie godziny! - podkreslil w zamysleniu Mallory. Andrea klepnal go w ramie i na jego nieksztaltnym obliczu z wolna pojawil sie usmiech. -W ciagu trzech godzin ktos taki jak ja moze bardzo wiele zdzialac! - rzekl. Odwrocil sie i pospieszyl przez deszczowa noc. Mallory i Miller z nieprzeniknionymi minami odprowadzili go wzrokiem, spojrzeli na siebie, a potem pchneli wrota stodoly. * * * Zaden zarzad lotnictwa cywilnego na swiecie nie udzielilby licencji lotnisku pod Mandrakos. Mialo ono nieco ponad pol mili dlugosci, a po obu stronach pasa startowego wznosily sie strome wzgorza, jego szerokosc nie przekraczala czterdziestu jardow, a obfitosc najrozmaitszych wybojow i dziur na dobra sprawe gwarantowala rozbicie podwozia kazdej latajacej maszyny. Jednakze RAF juz z niego korzystal, niewykluczone wiec bylo, ze zdola to zrobic przynajmniej jeszcze jeden raz.Na poludnie przy pasie startowym rosl rzad drzew chlebowych. Pod nedzna oslona jednego z nich siedzieli czekajac Mallory, Miller i Andrea. A przynajmniej siedzieli pierwsi dwaj, skuleni i zdeprymowani, dygoczac mocno w nadal przemoczonych ubraniach. Andrea wszakze wyciagnal sie wygodnie na ziemi, nie przejmujac sie wcale ciezkimi kroplami deszczu, spadajacymi na zwrocona w strone nieba twarz. Bilo z niego zadowolenie, niemal blogostan, gdy wpatrywal sie w pierwsze szarosci switu wylaniajace sie po wschodniej stronie nieba ponad ciemna sciana masywu gorskiego na tureckim brzegu. -Nadlatuja - odezwal sie. Mallory i Miller nasluchiwali przez kilka chwil, a potem takze oni uslyszeli - odlegly, stlumiony huk nadlatujacych ciezkich samolotow. Cala trojka wstala i podeszla do skraju pasa startowego. Nie uplynela minuta, a wprost nad ich glowami, raptownie obnizajac lot po wzbiciu sie nad gorami na poludniu, przeleciala na wysokosci trzech kilometrow eskadra osiemnastu wellingtonow, tylez slyszalna, co widoczna w swietle wczesnego brzasku, i skierowala sie na miasto Nawarone. W dwie minuty potem trzech patrzacych uslyszalo wybuchy i zobaczylo jaskrawo pomaranczowe rozblyski swiatla, kiedy wellingtony zrzucily bomby na zburzona twierdze na polnocy wyspy. Kreski z rzadka zlatujacych w niebo pociskow, wystrzeliwanych niewatpliwie tylko z broni recznej, swiadczyly dowodnie o nieskutecznosci i slabosci obrony naziemnej. Kiedy forteca wyleciala w powietrze, to samo spotkalo wszystkie baterie przeciwlotnicze w miescie. Atak byl krotki i zaciekly - w zaledwie dwie minuty od rozpoczecia bombardowanie skonczylo sie tak raptownie, jak zaczelo, i pozostal jedynie slabnacy, cichnacy nierowny huk silnikow oddalajacych sie wellingtonow, ktory wpierw dochodzil z polnocy, a potem od zachodu, biegnac nad wciaz jeszcze spowitymi mrokiem wodami Morza Egejskiego. Przez jeszcze moze minute trzej patrzacy stali w milczeniu na skraju pasa startowego w Mandrakos a potem Miller z niedowierzaniem spytal: -Dlaczego jestesmy az tacy wazni? -Nie wiem - odparl Mallory. - Ale watpie, czy ucieszysz sie, jak sie dowiesz. -A dowiesz sie juz niedlugo. - Andrea obrocil sie i spojrzal w strone gor. - Slyszycie? Zaden z nich nie uslyszal, ale nie mieli watpliwosci, ze naprawde jest czego sluchac. Sluch Andrei dorownywal jego fenomenalnie ostremu wzrokowi. Po chwili jednak takze oni nagle uslyszeli ten dzwiek. Pojedynczy bombowiec, rowniez wellington, zblizajac sie nadlecial z poludnia, okrazyl ladowisko, a kiedy Mallory zamrugal w niebo latarka, blyskajac nia szybko raz za razem, ustawil sie do ladowania, siadl ciezko na drugim koncu pasa i pokolowal ku nim mocno podskakujac na paskudnej nawierzchni. Znieruchomial nie cale sto jardow od miejsca, gdzie stali, a potem z kabiny pilotow zamrugalo swiatlo. -Aha, tylko nie zapomnijcie - odezwal sie Andrea. - Przyrzeklem, ze za tydzien wroce. -Nigdy nie skladaj obietnic - powiedzial surowo Miller. - A co bedzie, jezeli nie wrocimy za tydzien? A co bedzie, jezeli wysla nas na Pacyfik? -Wtedy po naszym powrocie wysle cie przodem, zebys mnie wytlumaczyl. Miller pokrecil glowa. -To bardzo kiepski pomysl - odparl. -O twoim tchorzostwie porozmawiamy pozniej - powiedzial Mallory. - Chodzcie. Szybko. We trojke puscili sie biegiem do czekajacego wellingtona. Wellington juz od pol godziny lecial do miejsca przeznaczenia, gdziekolwiek sie ono znajdowalo, a Miller i Andrea z kubkami kawy w dloniach starali sie bez powodzenia umiescic jakos wygodniej na nierownych siennikach rozlozonych na podlodze w kadlubie bombowca, kiedy z kabiny powrocil Mallory. Zrezygnowany Miller podniosl na niego zmeczone oczy, z mina swiadczaca o calkowitym braku entuzjazmu i ducha przygody. -No, i czego sie pan dowiedzial? - Z tonu jego glosu az nadto jasno wynikalo, iz spodziewa sie, ze Mallory dowiedzial sie samego najgorszego. - Dokad teraz? Na Rodos? Do Bejrutu? Do kairskich luksusow? -Pilot mowi, ze do Termoli. -Do Termoli? Zawsze chcialem je zobaczyc. - Miller zamilkl. - A gdziez, do diabla, jest to Termoli? -O ile wiem, to we Wloszech. Gdzies nad poludniowym Adriatykiem. -Tylko nie to! - jeknal Miller, przekrecil sie na bok i naciagnal koc na glowe. - Nie cierpie spaghetti! II. Czwartek, godz. 14:00-23:30 C:\Users\Tysia\Downloads\l Ladowanie na lotnisku w Termoli, nad Adriatykiem w poludniowych Wloszech, bylo co do joty tak pelne wstrzasow, jak pelen podskokow odlot z pasa startowego w Mandrakos. Baze mysliwcow w Termoli zaliczono oficjalnie i optymistycznie do nowo wybudowanych, w rzeczywistosci wykonczono ja jedynie w polowie, co znalazlo potwierdzenie na kazdym jardzie dokuczliwego przyziemienia i na wyboistym dojezdzie do zbudowanej z prefabrykatow wiezy kontrolnej na wschodnim krancu lotniska. Kiedy Mallory i Andrea wysiedli na twarda ziemie, zaden z nich nie wygladal na uszczesliwionego, a znany powszechnie ze swojej niemal patologicznej niecheci i odrazy do wszelkich srodkow transportu Miller, ktory wysiadl jako ostatni, sprawial wrazenie zaiste bardzo chorego. Nie dano mu jednak czasu na szukanie i znalezienie wspolczucia. Do samolotu podjechal zamaskowany jeep angielskiej 5 Armii, a prowadzacy go sierzant, szybko ustaliwszy ich tozsamosc, w milczeniu dal im znak, zeby wsiedli, po czym milczac caly czas jak glaz powiozl ich przez zrujnowane w czasie wojny ulice Termoli. Mallory nie przejal sie tym oczywistym brakiem zyczliwosci. Kierowca z pewnoscia dostal scisle polecenie, by z nimi nie rozmawiac, z czym Mallory stykal sie w przeszlosci az za czesto. Przyszlo mu na mysl, ze grup nietykalnych jest niewiele, a wiedzial, ze jego grupa do nich nalezy - nikomu, poza kilkoma nielicznymi wyjatkami, nie wolno bylo z nimi rozmawiac. Postepowanie to bylo, jak wiedzial, ze wszechmiar zrozumiale i usprawiedliwione, lecz z biegiem lat stawalo sie coraz uciazliwsze. Prowadzilo poniekad do utraty stycznosci z bliznimi. Po dwudziestu minutach jazdy, jeep zatrzymal sie przed szerokimi kamiennymi stopniami domu na przedmiesciu. Kierowca dal krotki znak reka uzbrojonemu wartownikowi na szczycie schodow, na co ten odpowiedzial mu rownie oszczednym pozdrowieniem. Mallory wzial to za oznake, iz dojechali do celu, i nie chcac pogwalcic slubow milczenia zlozonych przez mlodego sierzanta wysiadl bez polecenia. Pozostali wysiedli za nim i jeep natychmiast odjechal. Dom - wygladajacy raczej na skromny palac - byl wspanialym przykladem poznorenesansowej architektury, pelnym arkad, kolumn, wylozonym zylkowanym marmurem, ale Mallory'ego bardziej ciekawilo co jest w srodku, niz to, z czego zbudowano jego mury. Na szczycie schodow droge zastapil im mlody wartownik w stopniu kaprala, uzbrojony w peem lee-enfield kalibru 0,303. Wygladal na licealiste, ktory uciekl ze szkoly. -Nazwiska, prosze - zazadal. -Kapitan Mallory. -Dokumenty? Ksiazeczki zoldu? -O moj Boze - jeknal Miller. - A ja jestem na dodatek taki chory! -Nie mamy - odparl grzecznie Mallory. - Prosze nas wprowadzic do srodka. -Mam polecenie... -Wiem, wiem - rzekl uspokajajaco Andrea. Pochylil sie, bez wysilku wyjal karabin z kurczowo zacisnietych dloni kaprala, wyciagnal i schowal do kieszeni magazynek, po czym zwrocil bron zolnierzowi. - A teraz zechciej nas wprowadzic. Zaczerwieniony i wsciekly mlodzik zawahal sie przez chwile, przyjrzal sie trzem przyjezdnym dokladniej, odwrocil sie, otworzyl drzwi za swoimi plecami i dal znak calej trojce, zeby poszla za nim. Przed nimi rozpostarl sie dlugi korytarz z marmurowa posadzka, wysokimi oknami w olowianych ramkach po jednej stronie oraz ciezkimi olejnymi obrazami i nielicznymi, obitymi skora podwojnymi drzwiami po drugiej. W polowie korytarza Andrea stuknal kaprala w ramie i bez slowa oddal mu magazynek. Kapral wzial go z niepewnym usmiechem i bez slowa wlozyl do karabinu. Po nastepnych dwudziestu krokach zatrzymal sie przed ostatnimi obitymi skora drzwiami, zapukal, uslyszal stlumione przyzwolenie, otworzyl drzwi pchnieciem i stanal z boku, przepuszczajac trojke mezczyzn. Potem zas wyszedl z pokoju i zamknal je za soba. Byl to z pewnoscia glowny salon w tym domu - czy tez palacu - urzadzony z niemal sredniowiecznym przepychem: meble wykonano z ciemnego debu, zaslony z ciezkiego jedwabnego brokatu, obicia ze skory, ksiazki mialy skorzane oprawy, na scianach wisialy dziela dawnych niewatpliwie mistrzow, a od sciany do sciany rozciagal sie niczym falujace morze matowo brazowy dywan. W sumie, nawet przedwojenny wloski arystokrata nie mialby powodu krecic na to nosem. W pokoju unosil sie przyjemnie wonny zapach palonej sosny, ktorego zrodlo nie trudno bylo umiejscowic - na wielkim, trzaskajacym ogniem kominku daloby sie upiec zaiste bardzo duzego osla. Na opodal kominka stalo trzech mlodych mezczyzn, w niczym nie przypominajacych dosc nieudolnego mlodzika, ktory przed momentem probowal przeszkodzic w wejsciu Mallory'emu i towarzyszom. Przede wszystkim byli kilka dobrych lat starsi od niego, choc wciaz jeszcze mlodzi. Mocno zbudowani i barczysci wygladali na twardych i nieustepliwych ludzi, ktorzy znaja sie na rzeczy. Ubrani byli w mundury elitarnych oddzialow bojowych - komandosow piechoty morskiej, a czuli sie w nich bardzo swojsko. Uwage Mallory'ego i dwoch jego kolegow zwrocila jednak i przykula nie wspaniala jalowa dekadencja tego pomieszczenia i mebli, ani tez calkowicie niespodziewana obecnosc trzech komandosow, lecz czwarta postac w salonie - wysoki, mocno zbudowany i wladczy mezczyzna, wsparty niedbale o stol posrodku salonu. Gleboko pobruzdzona twarz, apodyktyczna mina, okazala siwa broda i przenikliwe niebieskie oczy skladaly sie na wzorcowy obraz angielskiego komandora marynarki, ktorym, jak na to wskazywal jego nieskazitelny bialy mundur, w rzeczy samej byl. Z zamarlymi pospolu sercami Mallory, Andrea i Miller wpatrzyli sie po raz kolejny - z wyraznym brakiem entuzjazmu - w okazala piracka postac komandora Jensena z Krolewskiej Marynarki, szefa alianckiego wywiadu na Morzu Srodziemnym, czlowieka, ktory tak niedawno wyslal ich z samobojcza misja na wyspe Nawarone. Wszyscy trzej wymienili spojrzenia i z tepa rozpacza potrzasneli glowami. Komandor Jensen wyprostowal sie, odslonil w tygrysim usmiechu wspaniale zeby i z wyciagnieta reka wielkimi krokami ruszyl, zeby ich powitac. -Mallory! Andrea! Miller! - zawolal, oddzielajac ich nazwiska dramatycznymi pieciosekundowymi pauzami. - Brak mi slow! Wspaniala robota, wspaniala... - Zamilkl i przyjrzal sie im w zamysleniu. - Widze... hmm... ze nie jest pan zaskoczony moim widokiem, kapitanie Mallory? -Nie jestem. Z calym szacunkiem, panie komandorze, ale kiedy gdzies szykuje sie jakas paskudna robota, to szuka sie... -Tak, tak, tak. Wlasnie, wlasnie. A jak tam sie wszyscy czujecie? -Zmeczeni - oswiadczyl stanowczo Miller. - Strasznie zmeczeni. Musimy dostac urlop. A przynajmniej ja. -I to wlasnie dostaniesz, chlopcze - rzekl z powaga Jensen. - Urlop. Dlugi. Bardzo dlugi urlop. -Bardzo dlugi urlop? - spytal Miller, patrzac na komandora ze szczerym niedowierzaniem. -Masz na to moje slowo. - Jensen w krotkiej chwili slabosci pogladzil brode. - To znaczy, jak tylko powrocicie z Jugoslawii. -Z Jugoslawii?! - Miller wybaluszyl oczy. -Wyladujecie tam dzis wieczorem. -Dzis wieczorem?! -Na spadochronach. -Na spadochronach?!!! -Jestem swiadom, kapralu Miller, ze otrzymaliscie klasyczne wyksztalcenie, a co wiecej, ze wlasnie powrociliscie z greckich wysp - rzekl wyrozumiale Jensen. - Ale darujcie sobie, z laski swojej, to nasladowanie antycznego greckiego choru. Miller spojrzal ponuro na Andree. -Twoj miesiac miodowy diabli wzieli - powiedzial. -A to co ma znaczyc? - spytal ostrym tonem Jensen. -Tak tylko zartujemy miedzy soba, panie komandorze. -Zapomina pan, ze zaden z nas jeszcze nigdy nie skakal ze spadochronem - zaprotestowal bez przekonania Mallory. -O niczym nie zapominam. Wszystko ma swoj pierwszy raz. Co wiecie o wojnie w Jugoslawii? -Jakiej wojnie? - spytal ostroznie Andrea. -Wlasnie o niej - rzekl Jensen, a w jego glosie zabrzmialo zadowolenie. -Ja o niej slyszalem - zglosil sie z odpowiedzia Miller. - Dziala tam w podziemiu grupa, jak im tam - partyzantow, prawda? - ktorzy stawiaja pewien opor niemieckim oddzialom okupacyjnym. -Prawdopodobnie macie szczescie, ze ci partyzanci was nie slysza, kapralu - odparl z powaga Jensen. - Wcale nie dzialaja w podziemiu, ale jak najbardziej na powierzchni ziemi, a wedlug ostatnich szacunkow trzysta piecdziesiat tysiecy partyzantow wiaze w Jugoslawii dwadziescia osiem dywizji niemieckich i bulgarskich. - Zamilkl na krotko. - Czyli wiecej niz wiaza ich tu, we Wloszech, polaczone armie alianckie. -Ktos powinien byl mnie uprzedzic - poskarzyl sie Miller i po chwili sie rozpogodzil. - Skoro jest ich tam trzysta piecdziesiat tysiecy, to po co im my? -Musicie nauczyc sie hamowac swoj entuzjazm, kapralu - odrzekl cierpko Jensen. - Wojaczke mozecie zostawic partyzantom, a prowadza oni w tej chwili najokrutniejsza, najbardziej zaciekla i brutalna walke w Europie. Walke obustronnie bezwzgledna i nie przebierajac w srodkach, bez zadnego pardonu. Partyzantom rozpaczliwie brakuje wszystkiego - broni, amunicji, zywnosci, odziezy. A mimo to trzymaja w szachu te dwadziescia osiem dywizji. -Nie chce sobie zostawiac niczego - mruknal Miller. -Czego oczekuje pan od nas, panie komandorze? - spytal pospiesznie Mallory. -Nastepujacej rzeczy. - Jensen zdjal lodowate spojrzenie z Millera. - Na razie nikt jeszcze tego nie docenia, ale Jugoslowianie to nasi najwazniejsi sprzymierzency w Europie Poludniowej. Ich wojna to nasza wojna. A prowadza walke, ktorej nie maja szans wygrac. Chyba ze... -Dostana srodki, aby w niej zwyciezyc - dopowiedzial ze skinieniem glowy Mallory. -Malo oryginalne, ale prawdziwe. Srodki, aby w niej zwyciezyc. W tej chwili tylko my zaopatrujemy ich w karabiny, pistolety maszynowe, amunicje, ubrania i medykamenty. Te zas nie docieraja do celu. - Jensen zamilkl, wzial trzcinke, prawie gniewnym krokiem przemierzyl pokoj podchodzac do duzej mapy sciennej wiszacej pomiedzy obrazami dawnych mistrzow i stuknal w nia koniuszkiem bambusa. - Oto Bosnia i Hercegowina, panowie. W srodkowo-zachodniej Jugoslawii. W przeciagu zeszlych dwoch miesiecy wyslalismy tam cztery brytyjskie misje wojskowe, zeby nawiazaly kontakt z Jugoslowianami - Jugoslowianskimi partyzantami. Dowodcy wszystkich czterech misji znikneli bez sladu. Dziewiecdziesiat procent naszych najswiezszych zrzutow wpadlo w rece Niemcow. Zlamali wszystkie nasze szyfry radiowe, a tu, w Poludniowych Wloszech, zalozyli siatke szpiegowska, z ktorej agentami sa najwyrazniej w stanie kontaktowac sie, kiedy i jak im sie zywnie podoba. Oto klopotliwe pytania, panowie. Pytania najwyzszej wagi, na ktore chce znac odpowiedzi. "Dziesiatka" mi je zdobedzie. -"Dziesiatka"? - spytal grzecznie Mallory. -To kryptonim waszej operacji. -A dlaczego wlasnie taki? - zapytal Andrea. -A dlaczego nie? Slyszal pan kiedys o kryptonimie, ktory mialby jakikolwiek zwiazek z przygotowana operacja? W tym wlasnie zasadza sie sens kryptonimu, czlowieku. -A wiec na pewno nie bedzie to mialo nic wspolnego z czolowym atakiem na cos, szturmem na jakis bardzo wazny obiekt - rzekl gluchym glosem Mallory. Spostrzegl, ze Jensen w ogole na to nie zareagowal, i dodal tym samym tonem: - W skali Beauforta "dziesiatka" oznacza huragan. -Huragan! - Ogromnie trudno zmiescic razem w jednym slowie okrzyk i bolesny jek, ale Miller nie mial z tym najmniejszych trudnosci. - O moj Boze, a mnie sie marzy morska cisza, i to do konca moich dni! -Moja cierpliwosc ma granice, kapralu Miller - ostrzegl Jensen. - Moge - podkreslam: moge! - zmienic decyzje, ktora podjalem co do was dzis rano. -Co do mnie? - spytal czujnym tonem Miller. -O odznaczeniu was Medalem za Zaslugi Bojowe. -Powinien ladnie wygladac na wieku mojej trumny - mruknal Miller. -Co to ma znaczyc?! -Kapral Miller wyrazil tylko swoja wdziecznosc. - Mallory przyblizyl sie do sciennej mapy i krotko jej sie przyjrzal. - Bosnia i Hercegowina... To duze terytorium, panie komandorze. -Owszem, ale mozemy precyzyjnie okreslic teren - miejsce znikniec - z dokladnoscia do dwudziestu mil. Mallory odwrocil sie od mapy i wolno powiedzial: -Natrudziliscie sie przygotowujac te akcje. Po pierwsze, ten dzisiejszy nalot na Nawarone. Wellington czekajacy w pogotowiu, zeby nas tu przywiezc. Te wszystkie przygotowania poczyniono - jak wnosze z panskich slow - na dzis wieczor. Nie wspominajac juz o... -Pracowalismy nad tym od prawie dwoch miesiecy. Wasza trojka miala sie tu zjawic kilka dni temu. Ale... mmm... coz, sami wiecie. -Wiemy. - Millera wcale nie poruszyla grozba odebrania mu Medalu za Zaslugi Bojowe. - Wypadlo cos innego. Ale dlaczego wlasnie my trzej, panie komandorze? My jestesmy dywersantami, specami od materialow wybuchowych, komandosami... a to jest przeciez robota dla tajnych agentow wywiadu, ktorzy mowia po serbsko-chorwacku czy po jakiemus tam. -Pozwolcie, ze ja o tym zdecyduje - odparl Jensen i ponownie blysnal zebami, obnazajac je w tygrysim usmiechu. - A poza tym, wy macie szczescie. -Szczescie opuszcza ludzi zmeczonych - rzekl Andrea. - A my jestesmy bardzo zmeczeni. -Zdaje sobie sprawe z waszego wyczerpania, ale w Europie Poludniowej nie znajde drugiej takiej ekipy, ktora dorownywalaby wam mozliwosciami, doswiadczeniem i umiejetnosciami. - Jensen znowu sie usmiechnal. - No i szczesciem. Musze byc bezwzgledny, Andrea. Musze, chociaz nie podoba mi sie to. Zdaje sobie jednak sprawe z waszego wyczerpania. Wlasnie dlatego postanowilem wyslac z wami grupe wspierajaca. Mallory spojrzal na trzech mlodych zolnierzy stojacych przy kominku, potem znow na Jensena, ten zas skinal glowa. -Sa mlodzi, niedoswiadczeni i pala sie do akcji. Komandosi piechoty morskiej - najlepiej wyszkolonych oddzialow bojowych, jakie mamy. Zapewniam was, ze sa wyjatkowo wszechstronnie wyszkoleni. Wezmy Reynoldsa. - Jensen wskazal glowa bardzo wysokiego, ciemnowlosego, niespelna trzydziestoletniego sierzanta z mocno opalona twarza o orlich rysach. - Potrafi wszystko - od wysadzania obiektow pod woda do pilotowania samolotu. A dzisiaj wieczorem to wlasnie on bedzie prowadzil waszego wellingtona. No i, jak sami widzicie, przyda sie do noszenia wszelkich ciezkich skrzyn. -Uwazam, ze Andrea zawsze sie sprawdzal jako tragarz, panie komandorze - wtracil ze spokojem Mallory. -Panowie maja watpliwosci - powiedzial Jensen, obracajac sie w strone Reynoldsa. - Pokazcie, sierzancie, ze sie na cos przydacie. Reynolds zawahal sie, po czym schylil, wzial ciezki mosiezny pogrzebacz i zabral sie do zginania go w rekach. Z pewnoscia nielatwo bylo go zgiac. Twarz sierzanta poczerwieniala, zyly na czole i sciegna na szyi nabrzmialy, rece zadrzaly z wysilku, ale powoli i nieublaganie pogrzebacz zostal zgiety w litere "U". Z niemal przepraszajacym usmiechem Reynolds wreczyl pogrzebacz Andrei. Andrea wzial go z ociaganiem, zgarbil sie w ramionach, kostki palcow zbielaly mu, ale pogrzebacz zachowal ksztalt litery "U". Andrea w zamysleniu podniosl wzrok na sierzanta, a potem bez slowa odlozyl pogrzebacz na miejsce. -Teraz rozumiecie, o czym mowie? - spytal Jensen. - Jestescie zmeczeni. Albo wezmy sierzanta Grovesa. Sciagniety w pospiechu z Londynu, trasa przez Srodkowy Wschod. Byly nawigator lotniczy, obeznany z najnowszymi osiagnieciami w zakresie sabotazu, materialow wybuchowych i elektrycznosci. Z pulapkami minowymi, bombami zegarowymi, ukrytymi mikrofonami - to wykrywacz min w ludzkiej skorze. No a sierzant Saunders jest pierwszorzednym radiooperatorem. -Jest pan bezzebnym starym lwem, ktory schodzi na psy - rzekl ponuro Miller do Mallory'ego. -Nie pleccie bzdur, kapralu! - skarcil go ostrym tonem Jensen. - Szesciu to idealna liczba. Bedziecie miec dublerow we wszystkich specjalnosciach, a ci zolnierze sa naprawde dobrzy. Okaza sie bezcennymi. Jezeli zaspokoi to wasza dume, to pierwotnie wybrano ich nie po to, zeby wam towarzyszyli, ale jako ekipe rezerwowa w przypadku, gdybyscie... mhm... coz... -Rozumiem - zapewnil bez najmniejszego przekonania Miller. -A zatem, wszystko jasne? -Nie calkiem - odparl Mallory. - Kto dowodzi? -Alez pan, oczywiscie - rzekl ze szczerym zdumieniem Jensen. -Aha. - Glos Mallory'ego byl spokojny i mily. - O ile mi wiadomo, obecnie w szkoleniu zolnierzy - zwlaszcza komandosow piechoty morskiej - kladzie sie nacisk na przedsiebiorczosc, samodzielnosc, niezaleznosc w mysleniu i dzialaniu. Wszystko pieknie... Jesli tylko zostana schwytani w pojedynke. - Usmiechnal sie, jakby niemal odzegnywal sie od tej mysli. - Bo poza tym oczekuje od nich bezzwlocznego, slepego i calkowitego podporzadkowania sie rozkazom. Moim rozkazom. Blyskawicznie i calkowicie. -A jezeli nie? - spytal Reynolds. -Zbyteczne pytanie, sierzancie. Wiecie przeciez, co czeka za nieposluszenstwo wobec oficera w czasie akcji. -Czy dotyczy to rowniez panskich towarzyszy? -Nie. -To mi sie nie podoba, panie komandorze - oswiadczyl Reynolds, zwracajac sie do Jensena. Mallory zmeczonym ruchem zaglebil sie w fotelu, zapalil papierosa, wskazal glowa sierzanta i rzekl: -Niech pan go wymieni. -Co takiego?! - spytal z niedowierzaniem Jensen. -Niech pan go wymieni. Jeszcze nawet nie wyruszylismy w droge, a on juz kwestionuje moje zdanie. Wiec co to bedzie podczas akcji? Jest niebezpieczny. Wolalbym juz miec przy sobie tykajaca bombe zegarowa. -Niech pan poslucha, Mallory... -Niech pan wymieni jego albo mnie. -I mnie - odezwal sie cicho Andrea. -I mnie tez - dodal Miller. W pokoju zalegla krotka, daleka od przyjaznej cisza i wowczas Reynolds podszedl do Mallory'ego. -Panie kapitanie - przemowil. Mallory spojrzal na niego bez zachety w oczach. -Przepraszam - powiedzial Reynolds. - Zagalopowalem sie. Nigdy nie popelniam dwa razy tego samego bledu. Ja naprawde bardzo chce wziac udzial w tej akcji, panie kapitanie. Mallory zerknal na Andree i Millera. Na twarzy Amerykanina malowalo sie jedynie zaszokowanie faktem, ze sierzant tak szalenczo i niewiarygodnie rwie sie do akcji. Andrea zas, jak zwykle niewzruszony, prawie niedostrzegalnie skinal glowa. -Jestem pewien, ze tak jak twierdzi komandor Jensen, ogromnie sie nam przydacie - powiedzial Mallory z usmiechem. -A wiec zalatwione. - Jensen udal, iz nie spostrzegl, ze napiecie w salonie zelzalo niemal namacalnie. - Czas na sen. Ale przedtem chcialbym poswiecic kilka minut... raportowi w sprawie Nawarony, rozumiecie. - Spojrzal na trzech sierzantow. - Niestety, to poufne. -Tak jest - odparl Reynolds. - Czy mozemy pojechac na lotnisko, zeby sprawdzic plan lotu, pogode, spadochrony i ekwipunek? Jensen skinal glowa. Kiedy trzej sierzanci zamkneli za soba podwojne drzwi, podszedl do drzwi w bocznej scianie, otworzyl je i powiedzial: -Prosze, generale. Mezczyzna, ktory wszedl, byl wysoki i bardzo chudy. Mial zapewne okolo trzydziestu pieciu lat, ale wygladal znacznie starzej. Troski, wyczerpanie i ciagly niedostatek trwale zwiazany ze zbyt dluga wieloletnia nieustanna walka o przezycie posrebrzyly jego czarne niegdys wlosy, a na smaglej, ogorzalej twarzy wyryly bruzdy fizycznych i duchowych cierpien. Mial ciemne, zywe, plomienne wejrzenie kogos fanatycznie oddanego jakiejs nieurzeczywistnionej jeszcze idei. Ubrany byl w angielski mundur oficerski bez zadnych insygniow i odznak. -Panowie, to general Vukalovic - przedstawil go Jensen. - Pan general jest zastepca dowodcy partyzanckich oddzialow w Bosni i Hercegowinie. RAF przywiozl go stamtad wczoraj. Wystepuje tu jako partyzancki lekarz, ktory stara sie o dostawe medykamentow. Tylko my wiemy, kim jest naprawde. Generale, oto panscy ludzie. Vukalovic, z mina nie zdradzajaca niczego, spojrzal na nich surowo i z uwaga. -Sa zmeczeni, panie komandorze - rzekl. - Tak wiele zalezy... Za bardzo zmeczeni, zeby zrobic to co trzeba. -Pan general ma racje - zapewnil solennie Miller. -Moze jednak wykrzesza jeszcze z siebie troche sil - odparl ze spokojem Jensen. - Mieli dluga podroz z Nawarony. Tak wiec... -Z Nawarony? - przerwal mu Vukalovic. - to... to sa ci, ktorzy... -Przyznaje, ze wcale na nich nie wygladaja. -Mozliwe, ze sie co do nich pomylilem. -Nie, nie, wcale sie pan nie pomylil, panie generale - zapewnil Miller. - Jestesmy wyczerpani. Jestesmy kompletnie... -Pozwolicie, kapralu? - przerwal mu zjadliwie cierpkim tonem Jensen. - Kapitanie Mallory, z wyjatkiem jeszcze dwoch ludzi, tylko pan general w Bosni bedzie wiedzial, kim pan jest i czym sie pan zajmuje. To, czy zechce zdradzic panska tozsamosc innym, zalezy wylacznie od niego. General Vukalovic bedzie wam towarzyszyl w wyprawie do Jugoslawii, ale w innym samolocie. -Dlaczego? - spytal Mallory. -Poniewaz jego samolot wroci. Wasz nie. -Ach tak! - powiedzial Mallory. W czasie krotkiego milczenia, jakie zapadlo, on, Andrea i Miller wchloneli znaczenie faktow, kryjacych sie za slowami Jensena. Andrea w zamysleniu dorzucil drew do przygasajacego ognia na kominku i rozejrzal sie szukajac wzrokiem pogrzebacza, ale jedynym pogrzebaczem byl tu ten, ktory Reynolds zgial w litere "U". Andrea podniosl go. Nie myslac o tym co robi rozprostowal go bez najmniejszego wysilku, pogrzebal nim w palenisku, az buchnelo plomieniem, i odlozyl. Vukalovic przygladal sie jego wyczynowi z mocno zadumana mina. -Panski samolot, kapitanie, nie wroci - ciagnal Jensen - poniewaz zostanie poswiecony w imie wiarygodnosci. -My rowniez? - spytal Miller. -Niewiele byscie zdzialali, kapralu, gdybyscie nie znalezli sie na ziemi. Tam, dokad lecicie, nie zdola ladowac zaden samolot, dlatego wyskoczycie z niego... a samolot sie rozbije. -To mi brzmi bardzo wiarygodnie - mruknal Miller. Jensen puscil te uwage mimo uszu. -Realia wojny totalnej sa nieslychanie surowe - rzekl. - Wlasnie dlatego odeslalem stad tych trzech mlodziencow - nie chce ostudzac ich zapalu. -Moj zgaszono woda - oznajmil placzliwie Miller. -Och, zamilczcie wreszcie, kapralu! Byloby swietnie, gdybyscie przy okazji ustalili, dlaczego osiemdziesiat procent naszych zrzutow wpada w rece Niemcow, oraz odnalezli i uwolnili schwytanych dowodcow naszych misji. Ale nie jest to wazne. Z wojskowego punktu widzenia te dostawy i ci agenci sa spisani na straty. Nie wolno nam jednak spisac na straty siedmiu tysiecy partyzantow, ktorymi dowodzi general Vukalovic, siedmiu tysiecy partyzantow oblezonych w miejscu zwanym Kotlem Zenicy, siedmiu tysiecy przymierajacych glodem ludzi, goniacych resztkami amunicji, siedmiu tysiecy ludzi bez wyjscia. -I my im zdolamy pomoc? - spytal ponuro Andrea. - W szesciu? -Nie wiem - odparl szczerze Jensen. -Ale ma pan jakis plan? -Jeszcze nie. Nic konkretnego. Strzepy pomyslu. Nic wiecej. - Jensen ze znuzeniem potarl czolo. - Sam przybylem tu z Aleksandrii zaledwie szesc godzin temu. - Urwal, a potem wzruszyl ramionami. - Ale do wieczora, kto wie? Kilka godzin popoludniowej drzemki moze nas wszystkich odmienic. Wpierw jednak wyslucham raportu w sprawie Nawarony. Nie ma sensu, zeby pozostali trzej panowie dluzej czekali... W tym korytarzu jest sypialnia. A kapitan Mallory na pewno opowie mi wszystko, co chce wiedziec. Mallory odczekal, az za Vukaloviciem, Andrea i Millerem zamkna sie drzwi, po czym spytal: -Od czego mam rozpoczac raport, panie komandorze? -Jaki raport? -W sprawie Nawarony, oczywiscie. -Pal szesc Nawarone. Z Nawarona koniec. - Jensen wzial trzcinke, podszedl do sciany i rozwinal jeszcze dwie mapy. - Do rzeczy. -Pan... Pan juz ma plan - powiedzial ostroznie Mallory. -Jasne, ze mam plan - odparl chlodno Jensen. Stuknal w mape przed soba. - Dziesiec mil na polnoc stad przebiega linia Gustawa. Przez cale Wlochy - wzdluz rzek Sangro i Liri. Niemcy maja tam umocnienia obronne tak trudne do zdobycia, jakich dotad nie bylo w dziejach nowoczesnych wojen. Tu jest Monte Cassino, na ktorym wykruszyly sie nasze najlepsze alianckie dywizje, niektore na dobre. Tu zas jest przyczolek w Anzio. Walczy tam o zycie piecdziesiat tysiecy Amerykanow. Juz od pieciu bitych miesiecy walimy glowa w linie Gustawa i pas umocnien pod Anzio. Nasze straty w ludziach i sprzecie sa nie obliczalne. A nasze zdobycze - ani cala! -Wspomnial pan cos o Jugoslawii, panie komandorze - wtracil niesmialo Mallory. -Wlasnie do tego dochodze - odparl Jensen, tlumiac irytacje. - Jedyna nasza nadzieja na przelamanie linii Gustawa jest oslabienie sil obronnych Niemcow, a jedynym sposobem, zeby to osiagnac, jest sklonienie ich do wycofania czesci dywizji z linii frontu. Dlatego wlasnie stosujemy metode Allenby'ego. -Rozumiem. -Nic pan nie rozumie. Chodzi o generala Allenby'ego w Palestynie w tysiac dziewiecset osiemnastym roku. Mial tam do czynienia z frontem na osi wschod-zachod, od Jordanu do Morza Srodziemnego. Planowal atak od zachodu, dlatego wmowil Turkom, ze zaatakuje od wschodu. Dokonal tego wznoszac na wschodzie potezny oboz z namiotow wojskowych, zamieszkaly zaledwie przez kilkuset zolnierzy, ktorzy wylegali na zewnatrz i buszowali po nim niczym bobry, ilekroc tylko samoloty wroga przylatywaly na zwiad. Dokonal tego nie kryjac sie przed tymiz samolotami z duzymi konwojami ciezarowek wojskowych jak dzien dlugi masowo jadacymi na wschod. Turcy nie wiedzieli jednak, ze te same konwoje jak noc dluga masowo wracaja na zachod. Sporzadzil nawet pietnascie tysiecy brezentowych atrap koni. No a my robimy to samo. -Pietnascie tysiecy brezentowych koni? -Pyszny, pyszny zart. - Jensen znow stuknal trzcinka w mape. - Wszystkie lotniska stad do Bari sa przepelnione makietami bombowcow i szybowcow. Pod Foggia jest najwiekszy oboz wojskowy we Wloszech - zamieszkaly przez dwie setki zolnierzy. W zatokach Bari i Tarenckiej tlocza sie okrety desantowe, wszystkie wykonane z dykty. Przez caly dzien kolumny ciezarowek i czolgow sciagaja na wybrzeze Adriatyku. Gdyby pan, kapitanie, nalezal do niemieckiego Naczelnego Dowodztwa, to jaki wyciagnalby pan z tego wniosek? -Podejrzewalbym, ze szykuje sie morska i powietrzna inwazja na Jugoslawie, ale nie mialbym stu- procentowej pewnosci. -I tak wlasnie zachowuja sie Niemcy - rzekl Jensen, zdradzajac oznaki zadowolenia. - Bardzo sie zaniepokoili, zaniepokoili sie do tego stopnia, ze wychodzac naprzeciw zagrozeniu, przeniesli juz dwie dywizje z Wloch do Jugoslawii. -Ale nie sa jeszcze przekonani? -Nie calkiem. Ale prawie - Jensen odchrzaknal. - Widzi pan, wszyscy ci czterej schwytani dowodcy naszych misji mieli przy sobie dowody, skazujace niezbicie, ze na poczatku maja nastapi inwazja na srodkowa Jugoslawie. -Mieli przy sobie dowody... - Mallory urwal i przyjrzawszy sie domyslnie Jensenowi, po dluzszej chwili spytal cicho: - A jakze to Niemcom udalo sie schwytac wszystkich czterech? -Zawiadomilismy ich, ze przylatuja. -Co takiego?! -To sami ochotnicy, sami ochotnicy - pospieszyl z wyjasnieniem Jensen. Fakt ow najwidoczniej nalezal do surowych realiow wojny totalnej, nad ktorymi nawet on wolal sie nie rozwodzic za dlugo. - A panskim zadaniem, chlopcze, bedzie zmienic to prawie calkowite przekonanie w stuprocentowa pewnosc. Nie dbajac ani troche o to, ze Mallory przyglada mu sie calkiem bez zapalu, Jensen dramatycznie gwaltownym ruchem obrocil sie na piecie i dzgnal trzcinka mape srodkowej Jugoslawii w duzej skali. -To jest dolina Neretvy - rzekl. - Podstawowy odcinek glownej trasy komunikacyjnej wiodacej z polnocy na poludnie Jugoslawii. Ten, kto wlada ta dolina, wlada Jugoslawia, o czym najlepiej wiedza sami Niemcy. Jezeli nastapi uderzenie, to sa przekonani, ze spadnie wlasnie tam. Sa w pelni swiadomi tego, ze inwazja na Jugoslawie jest mozliwa, panicznie obawiaja sie polaczenia aliantow z Rosjanami nacierajacymi od wschodu i dobrze wiedza, ze takie polaczenie musi nastapic w tej dolinie. Juz w tej chwili trzymaja nad Neretva dwie dywizje pancerne, dywizje, ktore w przypadku inwazji moga zostac rozbite w ciagu jednej nocy. Od polnocy - tutaj - probuja przedrzec sie do Neretvy cala grupa armijna, ale jedyna droga prowadzi przez Kociol Zenicy. Droge te zas blokuje im Vukalovic i siedem tysiecy jego partyzantow. -Vukalovic o tym wie? - spytal Mallory. - To znaczy, o panskich prawdziwych intencjach? -Tak. I partyzanckie dowodztwo rowniez. Znaja ryzyko, niklosc swoich szans. I godza sie na to. -A zdjecia? - spytal Mallory. -Prosze. - Jensen wyjal z szuflady biurka kilka zdjec, wybral jedno i wygladzil je na stole. - To jest Kociol Zenicy. Zasluguje na swoja nazwe, bo to rzeczywiscie idealny kociol, idealna pulapka. Na polnocy i zachodzie nieprzebyte gory. Na wschodzie wawoz Neretvy i zalew przy zaporze. Na poludniu rzeka. Na polnoc od tego kotla, przez Przelecz Zenicy, probuje sie przebic niemiecka 11 Grupa Armii. Od zachodu - nazywaja to Przelecza Zachodnia - dalsze oddzialy tejze 11 Grupy probuja zrobic to samo. A na poludniu, za rzeka, stoja ukryte w lesie dwie dywizje pancerne pod dowodztwem generala Zimmermanna. -A to? - Mallory wskazal cienka czarna kreske spajajaca brzegi rzeki tuz na polnoc od dwoch dywizji pancernych. -To... - rzekl w zamysleniu zatroskany Jensen - to jest most na Neretvie. * * * Z bliska most na Neretvie robil o niebo lepsze wrazenie niz na powiekszonym zdjeciu lotniczym. Byla to potezna budowla na wspornikach z hartownej stali, pokryta czarna asfaltowa jezdnia. Pod mostem pedzila wartka Neretva, zielonkawobiala i wezbrana dzieki topniejacym sniegom. Na poludniu ciagnal sie wzdluz niej waski pas zielonej laki, a jeszcze dalej na poludnie wyrastal ciemny las wysokich sosen. W bezpiecznej kryjowce mrocznych lesnych ostepow czaily sie dwie dywizje pancerne generala Zimmermanna.Blisko skraju lasu stal woz lacznosci dowodztwa dywizji, masywny, bardzo dlugi pojazd, tak swietnie zamaskowany, ze z odleglosci ponad dwudziestu krokow niewidoczny. General Zimmermann i jego adiutant, kapitan Warburg, znajdowali sie w tej chwili wewnatrz niego. Byli w humorach odpowiadajacych stalemu polmrokowi lasu. Zimmermann mial jedna z tych szczuplych, inteligentnych twarzy o wysokim czole i orlich rysach, ktore tak rzadko zdradzaja jakiekolwiek uczucia, w tej chwili jednak, kiedy zdjal czapke i przeczesal dlonia siwe rzedniejace wlosy, bynajmniej nie braklo na niej uczuc troski i zniecierpliwienia. -Nadal zadnych wiesci? - spytal radiooperatora siedzacego przy duzym radionadajniku. - Nic? -Nic, panie generale. -Jestescie w stalym kontakcie z obozem kapitana Neufelda? -Caly czas, panie generale. -I jego operator prowadzi nieustanny nasluch radiowy? -Bez przerwy, panie generale. Cisza. Po prostu cisza. Zimmermann odwrocil sie i zszedl po stopniach samochodu, a za nim Warburg. Ze zwieszona glowa odszedl od wozu, by go stamtad nie slyszano, i zaklal. -Cholera! Cholera! A niech to jasna cholera! -Ma pan az taka pewnosc, ze przylatuja, panie generale? - spytal Warburg, wysoki, przystojny, plowowlosy trzydziestolatek, ktorego mina zdradzala w tej chwili dokladnie tyle samo leku, co zmartwienia. -Czuje to przez skore, chlopcze. Tak czy owak, to sie zbliza do nas wszystkich. -Tego nie moze pan byc pewien, panie generale - sprzeciwil sie Warburg. -Istotnie - przyznal z westchnieniem Zimmermann. - Nie moge. Ale jestem pewien. Jezeli rzeczywiscie przyleca, jezeli 11 Grupa Armii nie przebije sie z polnocy, jezeli nie zlikwidujemy tych przekletych partyzantow w Kotle Zenicy... Warburg czekal na dalszy ciag, ale general nad czyms sie zamyslil. -Chcialbym znow zobaczyc Niemcy, panie generale - odezwal sie najwyrazniej bez zadnego zwiazku z ich rozmowa Warburg. - Jeszcze ten jeden raz. -Tak jak my wszyscy, chlopcze, jak my wszyscy. Zimmermann poszedl wolno na skraj lasu i przystanal. Dluzszy czas przypatrywal sie mostowi na Neretvie. A potem potrzasnal glowa, odwrocil sie i prawie natychmiast zniknal z oczu w czelusciach ciemnego boru. * * * Plonace na wielkim kominku w salonie domu w Termoli sosnowe drwa przygasly. Jensen podrzucil kilka swiezych polan, wyprostowal sie, napelnil dwie szklaneczki i jedna podal Mallory'emu.-A wiec? - spytal. -Tak wyglada ten plan? - nieruchoma twarz Mallory'ego niczym nie zdradzala jego niewiary i uczuc bliskich rozpaczy. - Caly plan?! -Tak. -Panskie zdrowie. - Mallory zamilkl. - I moje. - A po rownie dlugiej pauzie dodal w zadumie: - Ciekawe, jak zareaguje Dusty Miller, kiedy wieczorem dowie sie o tym zadanku. * * * -Tak jak przepowiedzial, reakcja Millera byla ciekawa, nawet jesli calkowicie do przewidzenia. Mniej wiecej w szesc godzin pozniej, odziany podobnie jak Mallory i Andrea w angielski mundur Miller z najwyrazniej rosnacym przerazeniem wysluchal nakreslonych przez Jensena planow tego, czego mieli dokonac w ciagu mniej wiecej dwudziestu czterech najblizszych godzin. Skonczywszy, Jensen spojrzal wprost na niego i spytal:-No i co? Da sie wykonac? -Da sie wykonac? - powtorzyl oslupialy Miller. - To samobojstwo! -Andrea? Andrea wzruszyl ramionami, rozlozyl bezradnie rece dlonmi do gory i nic nie powiedzial. Jensen skinal glowa. -Przykro mi, ale nie mam wyboru - rzekl. - Chodzmy. Reszta czeka na lotnisku. Andrea z Millerem wyszli z salonu i zaczeli isc dlugim korytarzem. Mallory przystanal niezdecydowanie w progu, chwilowo tarasujac przejscie, i obrocil sie twarza do Jensena, ktory, zaskoczony uniosl brwi. -Niech mi pan pozwoli powiedziec przynajmniej Andrei - odezwal sie sciszonym glosem. Przez kilka chwil Jensen wpatrywal sie w niego rozwazajac sprawe, a potem krotko pokrecil przeczaco glowa i przecisnal sie obok niego na korytarz. W dwadziescia minut pozniej, nie zamieniwszy juz ani slowa, czterej mezczyzni zajechali na pas startowy w Termoli, by odszukac czekajacych tam na nich Vukalovicia i dwoch sierzantow. Trzeci, Reynolds, siedzial juz za sterami wellingtona - jednego z dwu stojacych na koncu pasa, ktorych smigla juz sie obracaly. Po dalszych dziesieciu minutach samoloty wzbily sie w powietrze - w jednym Vukalovic, w drugim Mallory, Miller, Andrea i trojka sierzantow - kazdy lecac ku swojemu odrebnemu przeznaczeniu. Stojacy samotnie na smolowanym pasie startowym Jensen patrzyl na wzlatujace samoloty wytezajac wzrok, az zniknely w ciemnosciach zachmurzonego bezksiezycowego nieba. Potem zas, podobnie jak tego popoludnia general Zimmermann, z determinacja wolno potrzasnal glowa, odwrocil sie i odszedl ciezkim krokiem. III. Piatek, godz. 00:30-02:00 C:\Users\Tysia\Downloads\l Mallory pomyslal, ze sierzant Reynolds z cala pewnoscia wie jak prowadzic samolot, zwlaszcza ten. Chociaz jego oczy zdradzaly, ze caly czas jest baczny i czujny, to wszystkie czynnosci wykonywal dokladnie, fachowo, spokojnie i swobodnie. Z nie mniejsza fachowoscia poczynal sobie Groves - kiepskie oswietlenie i ciasny malenki stolik nawigacyjny najwyrazniej w niczym mu nie przeszkadzaly i bylo oczywiste, iz jest bieglym i doswiadczonym nawigatorem. Mallory wyjrzal przez wiatrochron, zobaczyl grzywiaste fale Adriatyku pedzace nie cale sto stop pod kadlubem ich samolotu i obrocil sie w strone Grovesa. -Plan lotu wymaga, zebysmy lecieli tak nisko? - spytal. -Tak. Niemcy na pewnej liczbie wysp u wybrzezy Jugoslawii zainstalowali radary. Kiedy dotrzemy do Dalmacji, zaczniemy sie wspinac. Mallory podziekowal mu skinieniem glowy i obrocil sie, zeby spojrzec na Reynoldsa. -Komandor Jensen mial co do was racje, sierzancie - zaczal ostroznie. - Co do was jako pilota, jak u licha, komandos piechoty morskiej wyuczyl sie prowadzenia takiej maszyny? -Mam duza praktyke - odparl Reynolds. - Trzy lata sluzylem w RAF-ie, z czego dwa jako sierzant-pilot w eskadrze bombowej wellingtonow. Jednego razu w Egipcie polecialem bez pozwolenia lesandrem. Wszyscy robia to bez przerwy... Ale pudlo, ktore sobie wybralem, mialo uszkodzony paliwomierz. -Spieszyli was? -Piorunem. - Reynolds usmiechnal sie. - Nie bylo zadnych sprzeciwow, kiedy poprosilem o przeniesienie do innej sluzby. Chyba uznali, ze raczej nie nadaje sie do RAF-u. -A wy - spytal Mallory, patrzac na Grovesa. Groves usmiechnal sie szeroko. -Ja bylem nawigatorem w tym starym pudle. Wyrzucili nas tego samego dnia. -No coz, to jest chyba dla nas korzystne. -Co jest korzystne? - spytal Reynolds. -To, ze posmakowaliscie nieslawy. Da wam to okazje wykazania sie w dwojnasob, kiedy zajdzie potrzeba. Jezeli w ogole zajdzie. -Nie zupelnie rozumiem... - zaczal ostroznie Reynolds. -Chce, zebyscie przed skokiem wszyscy bez wyjatku usuneli z mundurow wszelkie oznaczenia stopni i odznaki. - Mallory dal siedzacym z tylu kabiny pilotow Andrei i Millerowi znak, ze ich rowniez dotyczy ten rozkaz, po czym znow przeniosl wzrok na Reynoldsa. - Sierzanckie winkle, oznaki pulkowe, baretki orderow - wszystko. -A to niby dlaczego?! - Mallory'emu przyszlo na mysl, ze dawno nie spotkal nikogo tak latwo wpadajacego w gniew, jak Reynolds. - Zasluzylem sobie na te winkle, wstazki, te odznake! Nie widze... Mallory usmiechnal sie. -Sprzeciwiacie sie przelozonemu? - spytal. -Niech pan nie bedzie taki cholernie drazliwy - odparl Reynolds. -Niech pan nie bedzie taki cholernie drazliwy, panie kapitanie! -Niech pan nie bedzie taki cholernie drazliwy, panie kapitanie! - poprawil sie Reynolds i nieoczekiwanie usmiechnal. - No dobra, wiec kto ma nozyczki? -Sami rozumiecie, ze ostatnia rzecz, jakiej pragniemy, to wpasc w rece wroga - wyjasnil Mallory. -Amen - dodal spiewnie Miller. -Ale jesli mamy zdobyc informacje, ktora chcemy zdobyc, to bedziemy musieli dzialac w poblizu, a nawet posrod szeregow nieprzyjaciela. Moga nas schwytac i temu sluzyc ma nasza bajeczka. -Wolno nam wiedziec, co to za bajeczka, panie kapitanie? - spytal cicho Groves. -Oczywiscie - odparl z rozdraznieniem Mallory i dodal z powaga: - Czy nie rozumiecie, ze podczas takiej akcji przezycie zalezy od jednej i tylko jednej rzeczy - calkowitego wzajemnego zaufania? Jak tylko zaczniemy miec jeden przed drugim tajemnice, koniec z nami! W glebokim polcieniu z tylu kabiny pilotow Andrea i Miller popatrzyli sobie w oczy i wymienili zmeczone cyniczne usmiechy. Przechodzac z kabiny pilotow do kabiny ladunkowej bombowca Mallory musnal reka ramie Millera. Po mniej wiecej dwoch minutach Amerykanin ziewnal, przeciagnal sie i przedostal na tyl samolotu. Mallory czekal na niego w tylnej czesci kadluba. W reku trzymal dwie zlozone kartki. Rozwinal jedna z nich i pokazal Millerowi, zapalajac jednoczesnie latarke. Miller przypatrywal sie kartce kilka chwil, po czym uniosl brwi. -I co to ma byc? - spytal. -Mechanizm spustowy tysiac piecset funtowej podwodnej miny. Naucz sie go na pamiec. Miller z kamienna twarza przyjrzal sie rysunkowi i zerknal na druga kartke w reku Mallory'ego. -A tam co pan ma? Mallory pokazal mu. Byla to mapa w duzej skali, na ktorej glowny obiekt stanowilo cos, co wygladalo na krzywe jezioro z bardzo dluga odnoga na wschodzie, zalamujace sie pod katem prostym i tworzace krociutka odnoge poludniowa, ta zas z kolei konczyla sie czyms, co przypominalo sciane zapory. Ponizej zapory kretym wawozem plynela rzeka. -I jak ci sie to widzi? - spytal Mallory. - Pokaz oba te rysunki Andrei i kaz mu je zniszczyc. Zostawil pochlonietego "odrabianiem lekcji" Millera i wrocil do kabiny pilotow. Pochylil sie nad stolikiem nawigacyjnym Grovesa. -Trzymamy kurs? - spytal. -Tak, panie kapitanie. Wlasnie przelatujemy nad poludniowym krancem wyspy Hvar. Na ladzie przed nami widac troche swiatel. Mallory podazyl wzrokiem za wyciagnieta reka Grovesa, dojrzal kilka plam swiatla, a potem siegnal reka w bok, zeby zachowac rownowage, bo wellington zaczal raptownie wspinac sie w gore. Spojrzal na Reynoldsa. -Wspinamy sie, panie kapitanie. Mamy przed soba kilka wysokich gor. Za jakies pol godziny powinnismy zobaczyc swiatla na partyzanckim ladowisku. -Za trzydziesci trzy minuty - dorzucil Groves. - Mniej wiecej dwadziescia po pierwszej. Blisko pol godziny Mallory przesiedzial na skladanym krzeselku w kabinie pilotow, wygladajac przez przednia szybe. Po kilku minutach Andrea zniknal i juz sie nie pojawil w kabinie. Miller nie powrocil. Groves zajmowal sie nawigacja, Reynolds pilotowaniem, Saunders wsluchiwal sie w przenosna radiostacje, a wszyscy milczeli. Kwadrans po pierwszej Mallory wstal, dotknal plecow Saundersa, polecil mu spakowac sprzet i poszedl na tyl samolotu. Zastal Andree i wygladajacego jak siedem nieszczesc Millera z karabinczykami spadochronow juz umocowanymi do liny wyciagajacej czasze. Andrea odsunal drzwi i wlasnie wyrzucal przez nie kawaleczki porwanej kartki, ktore wciagal wir strumienia zasmiglowego. Mallory zadrzal w znienacka mroznym powietrzu. Andrea usmiechnal sie, przywolal go gestem do otwartych drzwi i wskazal w dol. -Na dole jest mnostwo sniegu! - Ryknal mu do ucha. Na dole bylo rzeczywiscie mnostwo sniegu. Mallory pojal w tej chwili, czemu Jensen tak nalegal, zeby nie ladowac samolotem w tych stronach. Teren pod nimi byl w najwyzszym stopniu nierowny i niemal w calosci zlozony z szeregu glebokich, kretych dolin i stromych gor. Prawdopodobnie polowe krajobrazu w dole porastaly geste sosnowe lasy, a wszystko to przykrywala bardzo gruba pierzyna sniegu. Mallory cofnal sie w glab zapewniajacej jaka taka oslone kabiny ladunkowej bombowca i zerknal na zegarek. -Pierwsza szesnascie - oznajmil, zmuszony, tak jak Andrea, krzyczec. -Czy panski zegarek przypadkiem sie nie spieszy?! - wrzasnal unieszczesliwiony Miller. Mallory zaprzeczyl krecac glowa, a Miller potrzasnal swoja. Zabrzeczal dzwonek, wiec Mallory przedostal sie do kabiny pilotow, mijajac po drodze idacego w przeciwna strone Saundersa. Kiedy do niej wszedl, Reynolds zerknal krotko przez ramie i wskazal wprost przed siebie. Mallory pochylil sie nad jego ramieniem i spojrzal w dol przez wiatrochron. Skinal glowa. Trzy swiatla, tworzace dlugie "V", byly jeszcze kilka mil przed nimi, ale plonely tam na pewno. Mallory odwrocil sie, dotknal ramienia Grovesa i wskazal tyl samolotu. Groves wstal i wyszedl. -Gdzie sa czerwone i zielone swiatla sygnalizacyjne? - spytal Mallory Reynoldsa. Reynolds wskazal je. -Wcisnijcie czerwone. Ile nam zostalo? -Trzydziesci sekund. Mniej wiecej. Mallory jeszcze raz spojrzal w przod. Swiatla na ziemi byly o ponad polowe blizej od nich, niz gdy patrzyl za pierwszym razem. -Wlaczcie automatycznego pilota - polecil Reynoldsowi. - Zamknijcie doplyw paliwa. -Zamknac... Zostalo tyle benzyny, ze... -Zamknijcie zbiorniki, do cholery! I na tyl! Piec sekund. Reynolds wykonal rozkaz. Mallory zaczekal, po raz ostatni sprawdzil szybko polozenie swiatel ladowania w przodzie, nacisnal guzik zapalajacy zielone swiatlo i szybko przedostal sie do kabiny ladunkowej. Zanim dotarl do otwartych drzwi, nawet Reynolds, ostatni z piatki, juz wyskoczyl. Mallory umocowal karabinczyk, scisnal dlonmi krawedz drzwi i odepchnal sie wyskakujac w mrozna bosniacka noc. Gwaltowne szarpniecie uprzezy spadochronu sklonilo go do szybkiego spojrzenia w gore - wklesla kraglosc rozpostartej czaszy byla pokrzepiajacym widokiem. Spojrzal w dol i zobaczyl rownie pokrzepiajace widowisko stworzone przez piec otwartych spadochronow, z ktorych dwa, tak jak i jego wlasny, hustaly sie z gola dziko w powietrzu. Przyszlo mu na mysl, ze sa rzeczy, ktorych on, Andrea i Miller musza sie jeszcze dlugo uczyc. Nalezalo do nich panowanie nad opadajacym spadochronem. Zerknal w gore, ku wschodowi, zeby sprawdzic, czy dostrzeze wellingtona, ale juz zniknal z oczu. Kiedy patrzyl i sluchal, pracujace niemal w idealnej zgodzie oba silniki samolotu raptem zamilkly. Minely dlugie sekundy, podczas ktorych w uszach mial tylko swist wiatru, a potem dobiegl go metaliczny huk wybuchu, kiedy bombowiec rozbil sie o ziemie albo na jakims niewidocznym zboczu gorskim w przodzie. Nie bylo ognia, a przynajmniej on go nie zobaczyl, a jedynie grzmot, po ktorym zalegla cisza. Po raz pierwszy tej nocy zza chmur wyjrzal ksiezyc. * * * Andrea wyladowal ciezko na nierownym kawalku gruntu, fiknal dwa koziolki, na probe wstal, stwierdzil, ze nic mu sie nie stalo, nacisnal przycisk szybko zwalniajacy uprzaz spadochronu, po czym odruchowo, instynktownie - gdyz mial w sobie cos przypominajacego komputer, ktory zapewnia przezycie - blyskawicznie wykonal pelny obrot. Ale nie czyhalo na niego zadne bezposrednie zagrozenie, a przynajmniej zadnego nie dostrzegl. Z wieksza juz zatem swoboda przyjrzal sie ladowisku.Skonstatowal ponuro, ze mieli piekielne szczescie. Ladujac sto metrow dalej na poludnie, spedziliby reszte tej nocy, a nawet, o ile sie w tym wyznawal, reszte wojny, na wierzcholkach nieprawdopodobnie wysokich sosen, jakich jeszcze nie widzial. Szczescie bylo jednak po ich stronie i wyladowali na waskiej polanie stykajacej sie ze skalistym, urwistym zboczem gory. A raczej, bylo po stronie wszystkich, z wyjatkiem jednego. Jakies piecdziesiat metrow od miejsca, gdzie wyladowal Andrea, wpychal sie na polane rog lasu. Jego najbardziej wysuniete drzewo stanelo jednemu ze spadochroniarzy na drodze do twardej ziemi. Andrea w zdumieniu uniosl pytajaco brwi i ruszyl niespiesznym biegiem. Spadochroniarz, ktorego spotkalo nieszczescie, wisial na najnizszym konarze sosny. Rece mial wplecione w olinowanie spadochronu, nogi zgiete, kolana i kostki zlaczone w klasycznej pozycji ladowania, a stopy o jakis metr nad ziemia. Szczelnie zaciskal powieki. Kapral Miller wygladal jak jedno wielkie nieszczescie. Andrea zblizyl sie i lekko dotknal jego ramienia. Miller otworzyl oczy, spojrzal na Andree, a ten wskazal w dol. Amerykanin skierowal tam wzrok i opuscil nogi, ktore zawisly pare centymetrow nad ziemia. Andrea wyjal noz, przecial linki spadochronu i Miller dokonczyl podrozy. Z kamienna twarza obciagnal bluze munduru i badawczo na probe uniosl lokiec. Andrea z rownie kamienna twarza wskazal na polane. Trzech sposrod czterech skoczkow wyladowalo szczesliwie, czwarty, Mallory, wlasnie dotykal nogami ziemi. W dwie minuty potem, kiedy cala szostka odeszli niewielki kawalek od najbardziej wysunietego na wschod ogniska sygnalowego, czyjs okrzyk poprzedzil pojawienie sie mlodego zolnierza, ktory nadbiegl ku nim od skraju lasu. Spadochroniarze uniesli pistolety i prawie natychmiast opuscili z powrotem, bo nie bylo okazji do ich uzycia. Zolnierz niosl bron w opuszczonej rece, trzymajac ja za lufe, a druga, wolna, machal im w podnieceniu na powitanie. Mial na sobie stroj przypominajacy splowialy, obszarpany niby-mundur, zlozony z sortow zdobytych na roznych armiach, dluga falista czupryne, zeza w prawym oku i rzadka ruda brode. Bez watpienia wital ich. Powtarzajac wciaz od nowa niezrozumiale pozdrowienia, raz i drugi uscisnal wszystkim wokol rece, a jego radosc znamionowal szeroki usmiech. W przeciagu pol minuty dolaczyl do niego jeszcze co najmniej tuzin partyzantow, bez wyjatku brodatych i ubranych w takie same nieokreslone mundury - zaden nie podobny do drugiego - i rownie jak on rozradowanych. A potem, jakby na jakis sygnal zamilkli i rozstapili sie nieznacznie na boki, bo z lasu wylonil sie mezczyzna, ktory z pewnoscia byl ich dowodca. Malo przypominal swych podwladnych. Roznil sie od nich tym, ze byl gladko ogolony i nosil polowy mundur angielski, wygladajacy na jednoczesciowy kombinezon. Roznil sie tez od nich tym, ze sie nie usmiechal - sprawial zreszta wrazenie kogos, kto usmiecha sie rzadko albo wcale. Roznil sie takze i tym, ze byl mierzacym co najmniej metr dziewiecdziesiat olbrzymem o jastrzebich rysach, a za pasem nosil zatkniete ni mniej, ni wiecej tylko cztery paskudne mysliwskie noze - przesadny arsenal, ktory u kogos innego wygladalby niedorzecznie, a nawet smiesznie, lecz w jego przypadku nie wzbudzal najmniejszej ochoty do zartow. Sniada twarz mial ponura. Przemowil do nich wprawdzie wolno i nienaturalnym tonem, lecz w poprawnej angielszczyznie. -Dobry wieczor. - Powiodl wokol pytajacym wzrokiem. - Jestem kapitan Droszny. Mallory wystapil naprzod. -Kapitan Mallory - przedstawil sie. -Witamy w Jugoslawii, kapitanie Mallory... w partyzanckiej Jugoslawii. - Droszny wskazal glowa na dogasajace ognisko, wykrzywil twarz w grymasie, ktory byc moze byl proba usmiechu, ale nie zrobil najmniejszego ruchu, zeby wymienic uscisk dloni. - Jak pan widzi, oczekiwalismy was. -Te ogniska bardzo nam pomogly - odparl z uznaniem Mallory. -Dziekuje. - Droszny popatrzyl na wschod i znow na Mallory'ego, krecac glowa. - Szkoda tego samolotu. -Szkoda, ze w ogole jest wojna. Droszny skinal glowa. -Chodzmy. Nasza kwatera jest niedaleko. Nie zamienili wiecej ani slowa. Idacy przodem Droszny od razu skryl sie w lesie. Podazajacego za nim Mallory'ego zaciekawily, doskonale w tej chwili widoczne w jasnym swietle ksiezyca, slady, ktore Droszny zostawial w glebokim sniegu. Uznal je za bardzo osobliwe. Kazda z podeszew butow Jugoslowianina odciskala w sniegu trzy znaki w ksztalcie litery "v", obcasy po jednym takim, zas pierwszy "ptaszek" na prawej podeszwie mial z prawej strony wyrazna charakterystyczna przerwe. Mallory podswiadomie odnotowal w pamieci ten osobliwy szczegol. Zrobil to tylko z tego powodu, iz ludzie tacy jak on zawsze spostrzegaja i zapamietuja to, co niezwykle. Dzieki temu zachowuja zycie. Stok stal sie bardziej stromy, snieg glebszy, a przez rozlozyste, mocno osniezone galezie sosen przesaczalo sie skapo blade swiatlo ksiezyca. Od wschodu wial lekki wiatr, mroz byl ostry. Przez blisko dziesiec minut nikt sie nie odezwal, a wtedy nagle rozlegl sie glos Drosznego, cichy, lecz wyrazny i zmuszajacy do posluchu przez swoja rytmicznosc i alarmujacy ton. -Stojcie. - Droszny dramatycznym gestem wskazal w gore. - Stojcie! Sluchajcie! Zatrzymali sie, zadarli glowy, chciwie wytezajac sluch. A przynajmniej zadarli je wytezajac sluch Mallory i jego ludzie, bo Jugoslowianie mieli co innego do roboty - szybko, sprawnie, w jednej chwili, bez zadnego ustnego rozkazu czy gestu wrazili lufy swoich pistoletow maszynowych i karabinow w boki i plecy spadochroniarzy z taka sila i nie znoszaca sprzeciwu wladczoscia, ze wydawanie jeszcze jakichs polecen bylo calkiem zbedne. Szostka skoczkow zareagowala na to jak bylo do przewidzenia. Reynolds, Groves i Saunders, mniej przyzwyczajeni do zmiennych kolei losu niz ich trzej starsi towarzysze, zareagowali zgodnie mieszanina gniewnego przestrachu i zaskoczenia, od ktorego rozdziawia sie usta. Mallory sie zamyslil. Miller uniosl pytajaco brwi. Andrea zas, jak nalezalo oczekiwac, niczego po sobie nie okazal, bo byl zbyt zajety tym, czym zawsze odpowiadal na kazda fizyczna przemoc. Prawa, zgieta reka, ktora od razu niosl w gescie oczywiscie poddania, chwycil karabin straznika z lewej za lufe, wyrwal mu go i lokciem lewej reki trzasnal go bezlitosnie w splot sloneczny, tak, ze czlowiek ten sapnal z bolu i chwiejnie cofnal sie dwa kroki. Andrea, ktory chwycil juz oburacz karabin drugiego straznika, bez wysilku wyszarpnal mu go z rak, uniosl wysoko w gore i plynnym, blyskawicznym ruchem opuscil go w dol. Straznik upadl, jakby zwalil sie na niego most. Wijacy sie straznik po lewej rece Andrei, nadal zgiety wpol i krzyczacy z bolu, probowal wymierzyc w niego z karabinu, kiedy kolba pistoletu Greka rabnela go w twarz. Wydal z siebie krotki dzwiek przypominajacy kaszlniecie i padl bez zmyslow na poszycie lasu. Jugoslowianom zajelo az trzy sekundy, w ciagu ktorych wszystko to sie rozegralo, by ockneli sie z chwilowego paralizujacego niedowierzania. Pol tuzina partyzantow rzucilo sie na Andree i przygwozdzilo go do ziemi. W zacieklej kotlowaninie, ktora nastapila, Andrea miotal sie na wszystkie strony ze zwykla mu ochota, ale gdy jeden z Jugoslowian zaczal go walic w glowe kolba pistoletu, skapitulowal i znieruchomial. Majac za plecami dwa pistolety, a na ramionach cztery przytrzymujace rece, zostal poderwany na nogi - dwoch jego pogromcow ucierpialo wszakze znacznie bardziej niz on. Droszny, swidrujac Greka ponurym wzrokiem, podszedl do niego, wydobyl z pochwy jeden z nozy i z tak brutalna sila przycisnal mu jego czubek do szyi, ze przecial skore i po lsniacym ostrzu poplynela krew. Przez chwile wydawalo sie, ze Jugoslowianin wbije noz po rekojesc, potem jednak spojrzal na bok i spuscil wzrok na dwoch skreconych, lezacych w sniegu mezczyzn. Skinal glowa w strone najblizej stojacego partyzanta. -Co z nimi? - spytal. Mlody Jugoslowianin ukleknal, przyjrzal sie najpierw temu, ktory oberwal lufa karabinu, obmacal krotko jego glowe, zbadal drugiego lezacego i wstal. W przesaczajacym sie przez galezie swietle ksiezyca jego twarz byla nienaturalnie blada. -Josif nie zyje. Zdaje sie, ze ma zlamany kark - odparl. - A jego brat... oddycha ale szczeke ma chyba... - zamilkl niepewnie. Droszny przeniosl spojrzenie na Andree. Rozciagnal wargi, usmiechnal sie wilczo i nacisnal noz troche mocniej. -Powinienem cie zabic juz teraz. Ale zabije cie pozniej. - Schowal noz do pochwy, przysunal do twarzy Andrei zacisniete dlonie i krzyknal: - Osobiscie! Tymi rekami! -Tymi rekami... - powoli i znaczaco Andrea przyjrzal sie dokladnie czterem parom rak krepujacym mu ramiona, a potem z pogarda spojrzal na Drosznego. - Twoja odwaga mnie przeraza - rzekl. Zalegla krotka, pelna niedowierzania cisza. Trzech mlodych sierzantow przygladalo sie tej scenie z minami wyrazajacymi rozne stopnie oslupienia i niewiary w to, co widza. Mallory i Miller patrzyli beznamietnie. Przez kilka chwil Droszny wygladal jak ktos, kto sie przeslyszal, lecz potem z twarza wykrzywiona wscieklym gniewem wyrznal Andree w twarz wierzchem dloni. Z prawego kacika ust Greka natychmiast poplynela krew, ale on sam nie poruszyl sie i nie zmienil miny. Oczy Drosznego zwezily sie. Andrea znow sie krotko - usmiechnal. Droszny ponownie uderzyl go w twarz, tym razem wierzchem drugiej dloni. Skutek byl taki sam, tylko ze tym razem krew pociekla z lewego kacika ust Greka. Andrea znow sie usmiechnal, ale ten, kto zajrzal by mu w oczy, zobaczylby w nich wykopany grob. Droszny obrocil sie na piecie, odszedl, zblizyl do Mallory'ego i zatrzymal. -To pan dowodzi tymi ludzmi? - spytal. -Tak. -Jak na dowodce... jest pan bardzo milczacy, co, kapitanie Mallory? -A co moge powiedziec czlowiekowi, ktory mierzy z pistoletu do przyjaciol i sprzymierzencow? - odparl beznamietnie Mallory. - Bede rozmawial z panskim przelozonym, a nie z jakims szalencem. Droszny poczerwienial. Zrobil krok, podnoszac reke do zadania ciosu. Bardzo szybko, lecz tak plynnie i spokojnie, ze nie wygladalo to na pospiech, nie baczac na lufy karabinow wbijajacych mu sie w boki, Mallory uniosl swoj luger i wycelowal go w twarz Jugoslowianina. Trzask odbezpieczanego pistoletu zabrzmial w naglej, nienaturalnej glebokiej ciszy niczym uderzenie mlota. A cisza ta byla zaiste nienaturalnie gleboka. Jesli nie liczyc pewnego nieznacznego ruchu, tak wolnego, ze niemal niedostrzegalnego, zarowno partyzanci, jak spadochroniarze, zamarli tworzac zywy obraz, ktorego nie powstydzilby sie fryz w jonskiej swiatyni. Miny trzech sierzantow, tak jak wiekszosci partyzantow, wyrazaly zdumienie i niedowierzanie. Dwoch pilnujacych Mallory'ego Jugoslowian spojrzalo pytajaco na Drosznego. Droszny wpatrywal sie w Mallory'ego jak w wariata. Andrea nie patrzyl na nikogo. Miller zas mial mine zblazowanego, znudzonego wszystkim swiatowca, co tylko on potrafil. Ale to wlasnie on zrobil ow niewielki ruch, ruch, ktory zakonczyl sie z chwila, kiedy jego kciuk spoczal na bezpieczniku schmeissera. Po kilku sekundach jednak Miller cofnal kciuk - kolej na schmeissery miala przyjsc, lecz jeszcze nie nadeszla. Droszny dziwnie powolnym gestem opuscil reke w dol i cofnal sie dwa kroki. Twarz mial nadal poczerwieniala z gniewu, ciemne oczy okrutne i bezlitosne, ale panowal nad soba. -Nie wie pan, ze musimy zachowac ostroznosc? - spytal. - Dopoki nie upewnimy sie, kim jestescie? -Skad mam o tym wiedziec? - Mallory skinal glowa w strone Andrei. - Kiedy nastepnym razem kaze pan im zachowac ostroznosc wzgledem mojego przyjaciela, niech pan uprzedzi ich, zeby trzymali sie od niego troche dalej. Zareagowal w jedyny znany sobie sposob. I wiem dlaczego. -Wyjasni to pan pozniej. Oddajcie bron. -Nie - odparl Mallory i schowal luger do kabury. -Oszalal pan? Na moj rozkaz odbiora ja wam? -Rzeczywiscie - przyznal logicznie Mallory. - Ale przedtem musielibyscie nas przeciez zabic, prawda? Watpie, czy po tym pozostalby pan dlugo kapitanem, przyjacielu. Gniew w spojrzeniu Drosznego ustapil miejsca namyslowi. Ostrym tonem wydal komende po serbskochorwacku, na co jego zolnierze ponownie wycelowali bron w Mallory'ego i jego pieciu towarzyszy. Ale nie probowali rozbroic jencow. Droszny odwrocil sie, dal reka znak i znowu ruszyl w gore po zalesionym stoku. Mallory pomyslal, ze Droszny nie nalezy do tych, ktorzy kochaja ryzyko. Przez dwadziescia minut wdrapywali sie po sliskim zboczu wzgorza. Z ciemnosci nad ich glowami dolecial czyjs glos, na ktory Droszny odpowiedzial nie przerywajac marszu. Mineli dwoch wartownikow z karabinami maszynowymi i w niecala minute pozniej znalezli sie w kwaterze Drosznego. Byl to srednich rozmiarow oboz partyzancki - jesli stojace szerokim kregiem, zbudowane z obrobionych siekiera bali, toporne chaty mozna nazwac obozem - usytuowany w jednej z tych bardzo glebokich lesnych kotlin, ktore, jak sie Mallory mial przekonac, byly tak charakterystyczne dla Bosni. Z dna owej dolinki wyrastaly dwa koncentryczne pierscienie sosen, znacznie wyzszych i potezniejszych od tych, ktore rosna w Europie Zachodniej, mocarnych sosen, ktorych potezne konary, splecione piecdziesiat metrow nad ziemia, tworzyly sniezny baldachim tak gesty i szczelny, ze w obrebie obozu na ubitej ziemi nie bylo nawet sladu sypkiego sniegu - z tej samej przyczyny baldachim ow zaslanial z gory swiatla w dole, dlatego nikt nie probowal zaciemniac kilkunastu oswietlonych okien chat, a na dworze wisialy na hakach naftowe lampy oswietlajace teren obozu. Droszny zatrzymal sie i powiedzial do Mallory'etgo: -Pan pojdzie ze mna. Reszta zostanie tutaj. Zaprowadzil go do najwiekszej chaty w obozie. Andrea samorzutnie zsunal z ramion plecak i usiadl na nim, inni zas, z mniejszym lub wiekszym wahaniem, zrobili to samo. Straznicy przygladali sie im niepewnie, a potem odstapili od nich, stojac nieregularnym, lecz czujnym polkolem. Reynolds obrocil sie w strone Andrei z mina calkowicie pozbawiona podziwu i zyczliwosci. -Jestes wariat - wyszeptal cicho z wsciekloscia. - Skonczony wariat. Mogli cie zabic. A przez ciebie mogli zabic nas wszystkich. Co ci jest, cierpisz na nerwice wojenna? Andrea nie odpowiedzial. Zapalil jedno ze swoich szkaradnych cygar i spokojnie otaksowal Reynoldsa wzrokiem, a przynajmniej z takim spokojem, na jaki byl w stanie sie zdobyc. -Wariat to za slabe okreslenie! - Groves, jesli to cokolwiek zmienia, byl nawet bardziej zagniewany niz Reynolds. - A moze nie wiedziales, ze zabijasz partyzanta? Nie rozumiesz, co to oznacza?! Nie rozumiesz, ze tacy ludzie zawsze musza stosowac srodki ostroznosci?! Andrea nie powiedzial, czy rozumie to, czy nie rozumie. Pyknal ze swojego cygara i pojednawczo popatrzyl na Grovesa. -Spokojnie, spokojnie. Nie wygaduj takich rzeczy - odezwal sie uspokajajacym tonem Miller. - Mozliwe, ze Andrea odrobine sie pospieszyl, ale... -Boze, miej nas w opiece - powiedzial zarliwie Reynolds i z rozpacza spojrzal na kolegow sierzantow. - Jestesmy tysiac mil od domu i pomocy, majac na karku oldboyow, ktorych palce swierzbia, zeby sobie postrzelac. - Obrocil sie do Millera i sparodiowal go przedrzezniajac: - "Nie wygaduj takich rzeczy"! Miller zrobil urazona mine i odwrocil wzrok. * * * Izba byla duza, pusta i niewygodna. Jedynym ustepstwem na rzecz wygod byl ogien z sosnowych drew, trzaskajacy na prymitywnym palenisku. Na cale umeblowanie skladaly sie dwa krzesla, lawa i porysowany sosnowy stol.Mallory odnotowal je tylko podswiadomie. Nim jeszcze zdazyl zarejestrowac je w pamieci, uslyszal, jak Droszny mowi: -To kapitan Mallory. A to moj dowodca. Zbyt intensywnie wpatrywal sie w mezczyzne, ktory siedzial przy stole. Byl on niski, krepy, w wieku pomiedzy trzydziestka a czterdziestka. Glebokie zmarszczki wokol oczu i ust mogl zawdzieczac pogodzie, humorowi, albo jednemu i drugiemu naraz - w tej chwili lekko sie usmiechal. Mial na sobie mundur niemieckiego kapitana, a pod szyja nosil Zelazny Krzyz. IV. Piatek, godz. 02:00-03:30 C:\Users\Tysia\Downloads\l Niemiecki kapitan rozsiadl sie na krzesle i zlozyl dlonie koniuszkami palcow. Zdawal sie rozkoszowac obecna chwila. -Jestem hauptmann Neufeld, kapitanie Mallory - przedstawil sie i spojrzal na mundur Mallory'ego tam, gdzie powinny sie znajdowac insygnia. - A przynajmniej mniemam, ze pan nim jest. Zaskoczyl pana moj widok? -Strasznie sie ciesze, ze moge pana poznac, kapitanie Neufeld. - Zaskoczenie na twarzy Mallory'ego ustapilo miejsca poczatkom dlugiego, niespiesznego usmiechu, a wowczas westchnal z gleboka ulga. - Nawet pan nie wie, jak bardzo... - Nie przestajac sie usmiechac, obrocil sie w strone Drosznego i natychmiast usmiech na jego twarzy zastapilo przerazenie. - Ale kim jest ten?! Co to za czlowiek, kapitanie? Kim sa, na mily Bog, ci na zewnatrz? Bo sa na pewno... sa na pewno... -Jego czlowiek zabil dzis jednego z moich - przerwal mu grobowym glosem Droszny. -Co takiego?! - Neufeld, z ktorego twarzy tez zniknal usmiech, wstal tak gwaltownie, ze lydkami i udami z trzaskiem przewrocil krzeslo na podloge. Mallory, nie baczac na to, przeniosl wzrok z powrotem na Drosznego. -Kim jestescie?! Mowze pan, na mily Bog! -Nazywaja nas czetnikami - odparl wolno Droszny. -Czetnikami? Czetnikami? A kim, u licha, sa ci czetnicy? -Wybaczy pan, kapitanie, ale zmusza mnie pan, bym sie z niedowierzaniem usmiechnal. - Neufeld odzyskal juz spokoj i nadzwyczaj przezornie przybral obojetny wyraz twarzy, w ktorej ozywione byly tylko oczy. Mallory doszedl do wniosku, ze tych, ktorzy lekkomyslnie nie doceniaja tego Niemca, moze spotkac cos bardzo niemilego. - Kto jak kto, ale pan? Dowodzi pan misja specjalna wyslana do tego kraju i nie poinformowano pana na tyle, by wiedzial pan, ze czetnicy, to nasi jugoslowianscy sprzymierzency? -Sprzymierzency? Aha! - twarz Mallory'ego wypogodzila sie na znak, ze zrozumial. - Zdrajcy. Jugoslowianscy quislingowie. Czy tak? Z gardla Drosznego wydobyl sie jak spod ziemi grzmot i cztetnik ruszyl na Mallory'ego, prawa dlon zaciskajac na rekojesci noza. Neufeld osadzil go w miejscu ostra komenda i krotkim, siekacym ruchem reki w dol. -A poza tym, o jakiej to specjalnej misji pan mowi? - spytal Mallory. Przyjrzal sie po kolei obu rozmowcom i usmiechnal sie ironicznie ze zrozumieniem. - A tak, rzeczywiscie przybylismy tu z misja specjalna, ale nie taka, jak pan mysli. A przynajmniej nie z taka, o jakiej pan, jak przypuszczam, mysli. -Nie? - Mallory'emu przyszlo na mysl, ze technika unoszenia brwi Neufeld niemal dorownuje Millerowi. - To na jakiej podstawie pan sadzi, ze was oczekiwalismy? -Bog jeden wie - odparl szczerze Mallory. - Myslelismy, ze czekaja na nas partyzanci. Niestety, wlasnie z tego powodu zginal zolnierz Drosznego. -Wlasnie z tego powodu zginal zolnierz Drosznego... - Neufeld zmierzyl Mallory'ego umyslnie nieruchomym wzrokiem, podniosl krzeslo i usiadl zamyslony. - Chyba powinien pan nam to wyjasnic. * * * Jak przystalo na kogos, kto wiodl burzliwe zycie na londynskim West Endzie, Miller mial we zwyczaju korzystac przy posilkach z serwetki, co tez w tej chwili wlasnie robil. Zatknawszy ja za kolnierz bluzy mundurowej, i siedzac na plecaku w obozie Neufelda, grymasnie jadl z menazki jakis nieokreslony gulasz. Siedzacy blisko niego sierzanci krotka chwile przygladali sie temu widowisku ze szczerym niedowierzaniem, po czym wrocili do przyciszonej rozmowy. Andrea, pykajacy nieodlaczne cygaro, ktorego zapach wykrzywial nos, nic sobie nie robiac z kilku czujnych i majacych powody do obaw straznikow, przechadzal sie bez zainteresowania po obozie, wszedzie zatruwajac atmosfere. Z oddali, niesiony przez mrozne nocne powietrze, dobiegl czyjs cichy glos, spiewajacy przy wtorze chyba gitary. Kiedy Andrea zakonczyl obchod obozowiska, Miller podniosl wzrok i skinal glowa w kierunku, skad dochodzila muzyka.-Kto to gra? - spytal. -Moze radio - odparl Andrea, wzruszajac ramionami. -Musza sobie kupic nowe. Moje wyrobione ucho... -Sluchajcie - przerwal mu napietym, alarmujacym szeptem Reynolds. - Naradzilismy sie. Miller z fantazja skorzystal z serwetki i odparl uprzejmym tonem: -Niepotrzebnie. Pomyslcie o matkach i narzeczonych, ktore byscie osierocili. -O czym ty mowisz? -Mowie o ucieczce stad - odparl Miller. - Moze zrobimy to kiedy indziej? -A dlaczego nie teraz? - spytal wojowniczo Groves. - Sa mniej czujni... -Czyzby? - Miller westchnal. - Ach, mlodziez, mlodziez. Przyjrzyjcie sie lepiej. Chyba nie myslicie, ze Andrea tak kocha ruch? Trzej sierzanci przyjrzeli sie lepiej, ukradkiem, dyskretnie, po czym spojrzeli pytajaco na Andree. -Piec ciemnych okien - odparl Andrea. - Za nimi piec ciemnych postaci. Z piecioma ciemnymi pistoletami maszynowymi. Reynolds skinal glowa i odwrocil wzrok. * * * -A wiec dobrze. - Mallory zauwazyl, ze Neufeld bardzo lubi skladac dlonie koniuszkami palcow. Znal kiedys sedziego majacego te same inklinacje, ktory skazywal ludzi na powieszenie. - Niewatpliwie opowiedzial nam pan nadzwyczaj zdumiewajaca historie, drogi kapitanie.-Rzeczywiscie - potwierdzil Mallory. - Nie mogla byc inna, zeby wyjasnic nadzwyczaj zdumiewajaca sytuacje, w jakiej sie znalezlismy. -Racja, racja. - Powoli i bez pospiechu Neufeld zaczal wyliczac na palcach inne racje. - Twierdzi pan, ze przez kilka miesiecy dowodzil szajka handlarzy penicylina i lekarstwami na poludniu Wloch. Jako aliancki oficer lacznikowy nie mial pan najmniejszych trudnosci z zaopatrzeniem sie w nie u Amerykanow i w angielskich bazach lotniczych. -Pod koniec mielismy niewielkie trudnosci - przyznal Mallory. -Dochodze do tego. Twierdzi pan rowniez, ze dostawy te byly przekazywane Wehrmachtowi. -Wolalbym, zeby nie powtarzal pan bez przerwy slowa "twierdzi" takim tonem - odparl z irytacja Mallory. - Prosze to sprawdzic u szefa wywiadu wojskowego marszalka Kesselringa w Padwie. -Z przyjemnoscia - odparl Neufeld. Podniosl sluchawke telefonu, przemowil krotko po niemiecku i odlozyl ja. -Ma pan bezposrednie polaczenie ze swiatem zewnetrznym? - spytal zaskoczony Mallory. - Stad?! -Mam bezposrednie polaczenie z barakiem, ktory jest o piecdziesiat metrow stad i w ktorym stoi bardzo silny nadajnik radiowy. Do rzeczy. Twierdzi pan ponadto, ze pana schwytano, ze zostal pan skazany przez sad wojskowy i ze czekal pan na zatwierdzenie wyroku smierci. Zgadza sie? -Jezeli wasza siec szpiegowska we Wloszech jest tak dobra, jak sie slyszy, to jutro sie pan o tym dowie - odparl z przekasem Mallory. -Na pewno, na pewno. Potem uciekl pan z wiezienia, zabil straznikow i w sali odpraw podsluchal agentow odprawianych przed misja do Bosni. - Neufeld znow zetknal dlonie koniuszkami palcow. -W tej sprawie byc moze mowi pan prawde. Powiedzial pan, ze w jakim celu przylecieli? -Niczego nie powiedzialem. Wlasciwie to nie zwrocilem na to uwagi. Chodzilo chyba o odnalezienie zaginionych dowodcow angielskich misji i o probe zniszczenia waszej siatki szpiegowskiej. Nie jestem pewien. Mielismy wazniejsze rzeczy na glowie. -Nie watpie - odparl z odraza Neufeld. - Takie, jak ratowanie wlasnej skory. Co sie stalo z panskimi szlifami oficerskimi, kapitanie? Z baretkami? Z guzikami? -Pan z pewnoscia nigdy nie stawal przed brytyjskim sadem wojskowym, kapitanie. -Sam pan mogl je odpruc - odparl ze spokojem Neufeld. -No a potem, jak sadze, przed kradzieza tego samolotu, wypuscic z jego zbiornikow trzy czwarte paliwa? -Mieliscie w zbiornikach tylko jedna czwarta paliwa? -Mallory potwierdzil skinieniem glowy. -I wasz samolot nie zapalil sie przy rozbiciu? -Nie zamierzalismy sie rozbic - wyjasnil ze znuzeniem Mallory cierpliwym tonem. - Chcielismy wyladowac. Ale zabraklo nam paliwa... I to, jak teraz wiemy, w niewlasciwym miejscu. -Ilekroc partyzanci zapalaja na ladowiskach ogniska, my tez zapalamy kilka - rzekl z roztargnieniem Neufeld. - A ponadto wiedzielismy, ze pan - ktos, na pewno przyleci. Zabraklo benzyny, co? - Po nastepnej krotkiej wymianie zdan przez telefon Neufeld ponownie zwrocil sie do Mallory'ego. - Wszystko bardzo ladnie... Jezeli to prawda. Pozostaje nam tylko jeszcze wyjasnic smierc zolnierza kapitana Drosznego. -Przykro mi z tego powodu. To byla okropna pomylka. Ale pan z pewnoscia to rozumie. Wyladowac pomiedzy wami, wpasc prosto na was, bylo ostatnia rzecza, jakiej pragnelismy. Slyszelismy o losie angielskich spadochroniarzy zrzuconych na niemieckie terytorium. Neufeld znow zlozyl palce. -Prowadzimy wojne. Prosze mowic. -Chcielismy wyladowac na terenach partyzanckich, przemknac sie przez ich linie i poddac sie. Kiedy Droszny wycelowal w nas pistolety, pomyslelismy, ze wpadlismy w rece partyzantow, ze powiadomiono ich o skradzeniu przez nas samolotu. Dla nas moglo to oznaczac tylko jedno. -Niech pan zaczeka na zewnatrz. Kapitan Droszny i ja wyjdziemy do pana za chwile. Mallory wyszedl z chaty. Andrea, Miller i trojka sierzantow siedzieli cierpliwie na plecakach. Z oddali wciaz dobiegala muzyka. Przez chwile Mallory przysluchiwal sie jej nastawiwszy ucha, a potem ruszyl przez oboz, zeby dolaczyc do reszty. Miller delikatnie otarl usta serwetka i podniosl wzrok na nadchodzacego. -Milo sie gawedzilo? - spytal. -Zasunalem im bujda na resorach. Te, o ktorej rozmawialismy w samolocie. - Mallory spojrzal na trzech sierzantow. - Ktory z was mowi po niemiecku? Wszyscy trzej pokrecili przeczaco glowami. -Swietnie. Zapomnijcie tez, ze mowicie po angielsku. Gdyby was przesluchiwali, nie wiecie nic. -Ja nie wiem nic i bez przesluchiwania - poskarzyl sie rozgoryczony Reynolds. -Tym lepiej - pocieszyl go Mallory. - bo niczego nie wygadacie, no nie? Zamilkl i odwrocil sie, bo w drzwiach chaty pojawili sie Neufeld z Drosznym. -Moze czekajac na potwierdzenie zjedlibysmy cos i napili sie wina - zaproponowal Neufeld, kiedy do niego podszedl. Tak jak wczesniej Mallory, nadstawil ucha i posluchal spiewu. - Ale przedtem musi pan poznac naszego trubadura. -Wystarczy nam jedzenie i wino - rzekl Andrea. -Wybral pan nie to, co lepsze. Sam sie pan o tym przekona. Chodzmy. Jadalnia, jezeli pomieszczenie to w ogole zaslugiwalo na takie miano, znajdowala sie okolo czterdziestu metrow dalej. Neufeld otworzyl drzwi, odslaniajac wnetrze prymitywnego, byle jak skleconego baraku z dwoma koslawymi stolami na kozlach i czterema lawami, stojacymi na glinianej polepie. W drugim koncu izby na nieodzownym palenisku plonal nieodzowny ogien z sosnowych drew. W poblizu niego, przy drugim krancu dalej stojacego stolu, trzech mezczyzn - sadzac po ich plaszczach z postawionymi wysokimi kolnierzami i broni u bokow, z pewnoscia wartownikow zluzowanych z posterunkow - pilo kawe i przysluchiwalo sie cichemu spiewowi postaci, ktora siedziala przy ogniu. Spiewak mial na sobie obdarta futrzana kurtke z kapturem, nawet jeszcze bardziej od niej niewiarygodnie obszarpane spodnie i rozlazace sie niemal we wszystkich szwach buty z cholewami. Prawie cala twarz zaslaniala mu grzywa ciemnych wlosow i duze ciemne okulary w oprawkach. Przy nim siedziala dziewczyna, ktora w tej chwili niewatpliwie spala, z glowa zlozona na jego ramieniu. Ubrana byla w angielski plaszcz wojskowy z wysokim kolnierzem, bedacy w mocno oplakanym stanie, tak dlugi, ze calkowicie zakrywal jej podkulone nogi. Rozczochranych, platynowych, rozrzuconych na ramionach wlosow nie powstydzilaby sie zadna Skandynawka, ale szerokie kosci policzkowe, ciemne brwi i dlugie ciemne rzesy opadajace na bardzo blade policzki, nalezaly bez watpienia do Slowianki. Neufeld przemierzyl izbe, zatrzymal sie z boku paleniska i pochylil nad spiewajacym. -Chcialbym ci przedstawic kilku przyjaciol, Petar - powiedzial. Petar opuscil gitare, uniosl glowe, a potem obrocil sie i dotknal ramienia dziewczyny. Natychmiast podniosla glowe i szeroko otworzyla oczy, wielkie i smoliste. Bardzo przypominala zaszczute zwierze. Rozejrzala sie dookola niemal dziko, i zerwala szybko na nogi, za sprawa siegajacego kostek plaszcza wydajac sie jeszcze drobniejsza niz byla, a potem wyciagnela reke, zeby pomoc wstac gitarzyscie. Kiedy wstawal, potknal sie - byl bez watpienia niewidomy. -To Maria - powiedzial Neufeld. - Mario, to kapitan Mallory. -Kapitan Mallory - powtorzyla cichym, nieco schryplym glosem, w ktorym nie bylo prawie sladu obcego akcentu. - Jest pan Anglikiem, kapitanie? Mallory uznal, ze nie miejsce i czas wyjasniac swoje nowozelandzkie pochodzenie. Usmiechnal sie. -Tak, w pewnym sensie - odrzekl. Maria odwzajemnila mu usmiech. -Zawsze pragnelam poznac Anglika. - Zrobila krok w strone wyciagnietej reki Mallory'ego odepchnela ja i otwarta dlonia z calej sily uderzyla go w twarz. -Mario! - Neufeld zmierzyl ja groznym spojrzeniem. - Kapitan jest po naszej stronie. -To Anglik i zdrajca! - ponownie zamachnela sie podniesiona reka, lecz nagle unieruchomil ja chwyt Andrei. Krotka chwile szarpala sie z nim nadaremnie, po czym ustapila. W jej zagniewanej twarzy blyszczaly ciemne oczy. Andrea podniosl wolna reka i oddany czulemu wspomnieniu pogladzil swoj policzek. -Do diaska, ona przypomina mi moja wlasna Marie - rzekl z podziwem i usmiechnal sie do Mallory'ego. - Te Jugoslowianki wiedza, od czego sa rece. Mallory ponuro rozmasowal swoj policzek i zwrocil sie do Neufelda. -Moze Petar... Tak brzmi jego imie... -Nie. - Neufeld stanowczo potrzasnal glowa. - Pozniej. Zjedzcie. - Poprowadzil Mallory'ego do stolu w drugim koncu izby, gestem zaprosil pozostalych, zeby zajeli miejsca, sam rowniez usiadl i dodal: - Przepraszam. To moja wina. Powinienem byc madrzejszy. -Czy jej... mmm... nic nie jest? - spytal delikatnie Mallory. -Ma pan na mysli, ze przypomina dzikie zwierze? -Jak na domowe zwierzatko, jest dosc niebezpieczna, nie sadzi pan? -Jest absolwentka uniwersytetu belgradzkiego. Wydzialu jezykow obcych. Podobno zdala z odznaczeniem. W jakis czas po skonczeniu studiow powrocila do domu w bosniackich gorach. Dowiedziala sie tam, ze jej rodzicow i dwoch malych braci zamordowano. Od tej pory... tak sie zachowuje. Mallory poruszyl sie na lawie i spojrzal na dziewczyne. Jej ciemne, nieruchome, szeroko rozwarte oczy byly utkwione w nim, a ich spojrzenie bynajmniej nie budzilo otuchy. Obrocil sie z powrotem w strone Neufelda. -Kto to zrobil? Pytam o jej rodzicow. -Partyzanci - wtracil z furia Droszny. - Partyzanci, bodaj sczezly ich czarne dusze! Rodzice Marii nalezeli do nas. Byli czetnikami. -A ten spiewak? - spytal Mallory. -To jej starszy brat. - Neufeld potrzasnal glowa. - Niewidomy od urodzenia. Dokadkolwiek ida, ona zawsze prowadzi go za reke. Jest jego wzrokiem, jego zyciem. Siedzieli w milczeniu az do chwili, kiedy wniesiono jedzenie i wino. Gdyby jakas armia maszerowala o takim wikcie, nie zaszlaby daleko, pomyslal Mallory. Slyszal, ze u partyzantow jest bardzo krucho z zywnoscia, lecz to, co na stole, dowodzilo, iz czetnicy i Niemcy maja sie niewiele lepiej. Bez zapalu nabral lyzka - bo widelec nie zdalby sie tu na nic - troche szarawego gulaszu, gulaszu, w ktorym posrod papkowatego sosu niewiadomego pochodzenia plywaly osamotnione kawalatki niezidentyfikowanego miesa. Spojrzal przez stol na Andree i zdumial sie wytrzymaloscia zoladka swojego przyjaciela, ktora musiala stac za jego niemal juz oproznionym talerzem. Miller odwrocil oczy od stojacego przed nim talerza i ostroznie lyknal wstretnego czerwonego wina. Trzej sierzanci jak dotad nawet nie spojrzeli na jedzenie, zbyt zajeci przygladaniem sie dziewczynie przy palenisku. Neufeld spostrzegl ich zainteresowanie i usmiechnal sie. -Przyznaje, panowie, ze w zyciu nie widzialem piekniejszej dziewczyny, i Bog jeden wie, jak by wygladala po kapieli. Ale ona nie dla was, panowie. Dla nikogo. Jest juz poslubiona. - Przyjrzal sie ich pytajacym minom. - Nie mezczyznie. Idealowi... jezeli smierc mozna nazwac idealem. Slubowala smierc partyzantom. -Milutka osobka - mruknal Miller. Nie bylo innych uwag, bo tez nie bylo o czym mowic. Zjedli w ciszy, ktora zaklocal jedynie cichy spiew dobiegajacy od paleniska. Glos spiewaka byl nawet melodyjny, ale jego gitara, niestety, rozstrojona. Andrea odsunal od siebie pusty talerz, z irytacja popatrzyl na niewidomego muzyka i zwrocil sie do Neufelda. -Co on takiego spiewa? - spytal. -Podobno stara bosniacka piesn milosna. Bardzo stara i bardzo smutna. W Anglii tez ja spiewacie. - Neufeld strzelil palcami. - Tak, mam. To "Dziewczyna, ktora zostawilem". -Niech pan mu kaze zaspiewac co innego - mruknal Andrea. Neufeld spojrzal na niego zaintrygowany i odwrocil glowe, gdyz wlasnie wszedl niemiecki sierzant i nachyliwszy sie, szepnal mu cos do ucha. Neufeld skinal glowa i sierzant wyszedl. -No tak - powiedzial w zamysleniu. - Zawiadomiono nas przez radio, ze patrol znalazl wasz samolot. Zbiorniki rzeczywiscie byly puste. Chyba nie musimy czekac na potwierdzenie z Padwy, prawda, kapitanie Mallory? -Nie calkiem rozumiem. -Niewazne. Prosze mi powiedziec, czy slyszal pan o generale Vukaloviciu? -Jakim generale? -Vukaloviciu. -Nie jest po naszej stronie - rzekl z przekonaniem Miller. - Z takim nazwiskiem?! -Z pewnoscia jestescie jedynymi w Jugoslawii, ktorzy o nim nie slyszeli. Znaja go tu wszyscy. Partyzanci, czetnicy, Niemcy, Bulgarzy, kazdy. To jeden z jugoslowianskich bohaterow narodowych. -Podaj mi pan wina - powiedzial Andrea. -Radze wam posluchac - rzekl ostrym tonem Neufeld. - Vukalovic dowodzi piechota partyzancka w sile niemal dywizji, ktora od prawie trzech miesiecy siedzi schwytana w potrzasku w zakolu rzeki Neretvy. Vukalovic, tak jak i ci, ktorymi dowodzi, jest szalencem. Oni zupelnie nie maja sie gdzie skryc. Brakuje im broni, konczy im sie amunicja i sa bliscy smierci z glodu. Ich wojsko jest odziane w lachmany. Sa skonczeni. -To dlaczego nie uciekna? - spytal Mallory. -Ucieczka jest niemozliwa. Od wschodu droge odcinaja im urwiska nad Neretva. Od polnocy i zachodu nieprzebyte gory. Jedyne mozliwe do pomyslenia wyjscie jest na poludniu, przez most na Neretvie. A przy nim czekaja nasze dwie dywizje pancerne. -Nie ma zadnych wawozow? - spytal Mallory. - Gorskich przeleczy? -Sa dwa. Oba zablokowane przez nasze najlepsze oddzialy bojowe. -Wiec dlaczego sie nie poddadza? - spytal sensownie Miller. - Nikt ich nie zaznajomil z regulami wojny? -Mowie wam, to szalency - oswiadczyl Neufeld. - Skonczeni szalency. * * * Dokladnie w tej samej chwili Vukalovic i jego partyzanci dowodzili innym Niemcom, do jak wyjatkowych granic posunelo sie ich szalenstwo.Przelecz Zachodnia byla waskim, kretym, kamienistym wawozem o urwistych scianach, bedacym jedynym przejsciem przez nieprzebyte gory, ktore zamykaly od wschodu Kociol Zenicy. Juz od trzech miesiecy jednostki niemieckiej piechoty, zasilone ostatnio przez rosnaca liczbe swietnie wyszkolonych oddzialow strzelcow alpejskich, probowaly zdobyc ten przesmyk i od trzech miesiecy byly odpierane w krwawych walkach. Ale Niemcy nigdy nie rezygnowali i tej przerazliwie zimnej nocy, w swietle kaprysnie swiecacego ksiezyca i posrod lagodnie, z przerwami sypiacego sniegu, podjeli kolejna probe ataku. Przeprowadzili go z chlodna zawodowa biegloscia i ekonomia dzialan zrodzona z dlugiego i gorzkiego doswiadczenia. Posuwali sie wawozem nacierajac w trzech w miare rownych szeregach, podazajacych w slusznych odstepach. Polaczenie trzech elementow - bialych snieznych kombinezonow, wykorzystanie kazdej najmniejszej oslony terenowej i ograniczenie szybkich krotkich skokow w przod jedynie do chwili, kiedy ksiezyc chowal sie za chmury - sprawialo, ze prawie niepodobna bylo ich zobaczyc. Niemniej bez trudu mozna bylo ustalic, gdzie sa, gdyz mieli az nadto duzo amunicji do pistoletow i karabinow, ktorych lufy niemal bez przerwy blyskaly ogniem. Prawie rownie czesto, ale w pewnej odleglosci za nimi, przerazliwy gluchy huk stojacych w gorach dzial zdradzal pozycje przesuwajacej sie wolno artyleryjskiej zapory ogniowej, ktora poprzedzala Niemcow na kamienistym stoku waskiego wawozu. Jugoslowianscy partyzanci czekali u jego wylotu, kryjac sie za reduta z glazow, pospiesznie ulozonych w stos kamieni i rozlupanych pni drzew, ktore roztrzaskal ogien niemieckiej artylerii. Chociaz snieg byl gleboki, a wschodni wiatr ostry i klujacy niczym szpilki, niewielu partyzantow mialo plaszcze. Ubrani byli w zdumiewajaco roznorodne mundury, mundury, ktore w przeszlosci nalezaly do zolnierzy angielskich, niemieckich, wloskich, bulgarskich i jugoslowianskich, a jedyna ich cecha wspolna byly czerwone gwiazdy, naszyte z prawej strony furazerek. Przewaznie cienkie, postrzepione mundury nie za dobrze chronily ich przed dojmujacym zimnem, dlatego drzeli prawie nieustannie. Zdumiewajaco wielu sposrod nich bylo rannych - wszedzie widzialo sie nogi w lubkach, rece na temblakach, obandazowane glowy. Ale najczestsza cecha wspolna u tej zbieraniny broniacych sie obdartusow byly ich sciagniete, wymizerowane twarze, na ktorych glebokie, wyzlobione przez glod bruzdy mogly sie rownac tylko ze spokojem i calkowita determinacja ludzi, ktorzy nie maja juz nic do stracenia. W poblizu srodka tej grupy obroncow stalo dwoch mezczyzn, schowanych za grubym pniem jednej z niewielu ocalalych sosen. Latwo bylo rozpoznac posrebrzone czarne wlosy i gleboko pobruzdzona - a w tej chwili jeszcze bardziej wyczerpana - twarz generala Vukalovicia. Ale jego ciemne oczy blyszczaly mocno jak zawsze, kiedy nachylil sie, by przyjac papierosa i ogien od dzielacego z nim te kryjowke oficera, sniadego majora z haczykowatym nosem i czarnymi wlosami, z ktorych co najmniej polowe skrywal zakrwawiony bandaz. Vukalovic usmiechnal sie. -Naturalnie, ze jestem szalony, drogi Stefanie. I ty tez jestes szalony... Bo w przeciwnym razie oddalbys te pozycje wiele tygodni temu. Wszyscy jestesmy szaleni. Nie wiedziales o tym? -Wiem. - Major Stefan przesunal wierzchem dloni po tygodniowym zaroscie na brodzie. - Wyladowales tu na spadochronie przed godzina... to bylo szalenstwo. Przeciez... - Urwal, bo o pare stop od nich wystrzelil karabin, i podszedl do chudego, niespelna siedemnastoletniego chlopca, ktory patrzyl w dol na bielejacy w mroku wawoz przez celownik lee-enfielda. - Trafiles go? - spytal. Chlopak odwrocil sie i podniosl wzrok. Dzieciak, pomyslal z rozpacza Vukalovic, jeszcze dzieciak, ktory nadal powinien chodzic do szkoly! -Nie jestem pewien, panie majorze - odparl chlopiec. -Ile pociskow ci zostalo? Policz je? -Nie musze. Siedem. -Nie strzelaj, dopoki nie bedziesz pewny, ze trafisz. - Stefan obrocil sie do Vukalovicia. - Moj Boze, omal nie wpadles w rece Niemcow. -Gorzej bym wyszedl, nie majac tego spadochronu - odparl spokojnie Vukalovic. -Jest tak malo czasu. - Stefan uderzyl w dlon zacisnietymi w piesc palcami. - Tak malo go zostalo. Twoj powrot tutaj to szalenstwo. Znacznie bardziej potrzebuja cie... Urwal raptownie, przez ulamek sekundy nasluchiwal, rzucil sie na Vukalovicia i razem zwalili sie ciezko na ziemie, a gwizdzacy pocisk mozdzierzowy zaryl sie pare metrow od nich wsrod luznych kamieni i wybuchl w zderzeniu z ziemia. Ktos w poblizu krzyknal z bolu. Spadl drugi pocisk z mozdzierza, trzeci, czwarty - wszystkie w niespelna dziesieciometrowych odstepach. -Dobrze sie wstrzelali, przekleci. - Stefan podniosl sie predko i spojrzal w wawoz. Przez dlugie sekundy nie widzial nic, bo tarcze ksiezyca przyslonila ciemna chmura, jednakze kiedy ksiezyc zza niej wyszedl, major ujrzal wroga az nadto wyraznie. Na jakis, prawie na pewno wczesniej ustalony sygnal, Niemcy w ogole przestali sie kryc i w tej chwili pedzili tak szybko, jak tylko mogli, wspinajac sie ciezko po stoku, z karabinami w pogotowiu, a kiedy tylko zaswiecil ksiezyc, nacisneli spusty. Stefan padl na ziemie, kryjac sie za glazem. - Teraz! - krzyknal. - Teraz! Pierwsza nierowna palba partyzantow trwala zaledwie kilka sekund, po czym doline spowil czarny cien. Strzelanina ustala. -Strzelajcie dalej! - krzyknal Vukalovic. - Nie przerywac ognia! Podchodza. - Wystrzelil serie ze swojego pistoletu maszynowego i powiedzial do Stefana: - Ci w dole wiedza co robia. -Powinni. - Stefan odbezpieczyl reczny granat i rzucil go w dol. - Po takiej lekcji, jaka od nas dostali. Znow zaswiecil ksiezyc. Pierwsi niemieccy piechurzy znajdowali sie najwyzej dwadziescia piec metrow od nich. Obie walczace strony obrzucily sie granatami i ostrzelaly z najblizszej odleglosci. Czesc niemieckich zolnierzy padlo, ale znacznie wiecej poszlo dalej, rzucajac sie na partyzancka redute. Chwilowo wszystko sie zmieszalo. Gdzieniegdzie rozgorzaly zaciekle walki wrecz. Zolnierze krzyczeli na siebie, kleli, zabijali sie nawzajem. Ale reduta nie padla. Raptem ksiezyc znow zakryly ciezkie, ciemne chmury, wawoz utonal w mroku i powoli wszystko ucichlo. Odlegly grzmot artylerii i ognia mozdzierzy scichl do gluchego pomruku, a w koncu zamilkl. -Czy to podstep? - spytal cicho Vukalovic. - Myslisz, ze znow zaatakuja? -Nie dzis - odparl z przekonaniem Stefan. - To wprawdzie dzielni zolnierze, ale... -Ale nie szalency? -Ale nie szalency. Z ponownie otwartej rany po twarzy Stefana ciekla krew, ale sie usmiechnal. Wstal i obrocil sie, bo podszedl do niego krzepki sierzant i krotko zasalutowal. -Odeszli, panie majorze - zameldowal. - Tym razem stracilismy siedmiu naszych, a czternastu zostalo rannych. -Na dole, dwiescie metrow stad, wystaw posterunki - polecil Stefan. - Slyszales? - spytal, obracajac sie w strone Vukalovicia. - Siedmiu zabitych. Czternastu rannych. -A ilu zostalo? -Dwustu. Moze dwustu pieciu. -Z czterystu. - Vukalovic wykrzywil usta. - Moj Boze, z czterystu. -A szescdziesieciu z nich jest rannych. -Teraz przynajmniej mozesz ich odeslac do szpitala. -Nie ma szpitala - odparl ze smutkiem Stefan - nie mialem czasu ci o tym powiedziec. Dzis rano go zbombardowali. Obaj lekarze zgineli. Wszystkie zapasy medykamentow poszly w diably! W jednej chwili. -Przepadly? Wszystkie? - Vukalovic zamilkl na dluzsza chwile. - Troche wam przysla z dowodztwa. Ranni, ktorzy moga chodzic, dojda do bazy o wlasnych silach. -Ranni stad nie odejda. Nie zechca. Vukalovic ze zrozumieniem skinal glowa. -Ile macie amunicji? - spytal. -Na dwa dni. Trzy, jesli sie postaramy. -Szescdziesieciu rannych. - Vukalovic wolno z niedowierzaniem potrzasnal glowa. - Bez zadnej pomocy medycznej. Amunicja na wyczerpaniu. Bez jedzenia. Bez dachu nad glowa. I nie odejda? Czy oni tez oszaleli? -Tak jest. -Schodze nad rzeke - oznajmil Vukalovic. - Zobaczyc sie w kwaterze glownej z pulkownikiem Laszla. -Tak, generale. - Stefan usmiechnal sie blado. - Watpie, czy uznasz go za bardziej poczytalnego ode mnie. -Nie sadze - odparl Vukalovic. Stefan zasalutowal, odwrocil sie, scierajac z twarzy krew zrobil kilka krotkich chwiejnych krokow i przyklakl, by dodac otuchy ciezko rannemu partyzantowi. Vukalovic patrzyl za nim z twarza bez wyrazu, potrzasajac glowa, a potem takze on odwrocil sie i odszedl. * * * Mallory skonczyl sie posilac i zapalil papierosa.-Wiec co sie stanie z partyzantami z tego, jak pan go nazywa, Kotla Zenicy? - spytal. -Zechca sie z niego wyrwac - odparl Neufeld. - A przynajmniej sprobuja to zrobic. -Ale sam pan powiedzial, ze to niemozliwe. -Dla tych szalonych partyzantow nic nie jest az tak niemozliwe, by tego nie sprobowali - odparl Neufeld. - Dalby Bog - dodal z gorycza - zebysmy prowadzili normalna walke z normalnymi ludzmi, takimi jak Anglicy, czy Amerykanie. W kazdym razie mamy wiadomosc - wiarygodna wiadomosc - ze proba wyrwania sie z Kotla jest juz blisko. Sek w tym, ze sa tu dwie przelecze - chociaz oni zdolni sa nawet probowac przebic sie przez most na Neretvie - my zas nie wiemy, ktoredy to nastapi. -Bardzo ciekawe. - Andrea spojrzal z irytacja na niewidomego grajka, ktory wciaz spiewal ta sama bosniacka stara piesn milosna. - Mozemy sie teraz troche przespac? -Niestety, nie dzis. - Neufeld i Droszny wymienili usmiechy. - Zdobedziecie dla nas informacje, ktoredy beda sie przebijac partyzanci. -My? - Miller oproznil szklanke i siegnal po butelke. - Szalenstwo to rzecz zarazliwa. Mozliwe, ze Neufeld nie doslyszal tej uwagi. -Kwatera partyzantow znajduje sie z dziesiec kilometrow stad. Zglosicie sie tam jako czlonkowie prawdziwej angielskiej misji wojskowej, ktorzy zabladzili. A kiedy poznacie ich plany, oznajmicie, ze jedziecie do ich komendy glownej w Drvarze, czego oczywiscie nie zrobicie. Zamiast tego natychmiast powrocicie tutaj. Coz latwiejszego. -Miller ma racje - rzekl z przekonaniem Mallory. - Pan rzeczywiscie oszalal! -Dochodze do wniosku, ze w ogole za duzo mowimy tu o szalenstwie. - Neufeld usmiechnal sie. - A moze wolelibyscie, zeby kapitan Droszny przekazal was swoim ludziom? Zapewniam, ze ogromnie zasmucil ich los... hmm... zmarlego towarzysza. -Pan nie moze tego od nas zadac! - odparl w zapieklym gniewie Mallory. - Partyzanci na pewno dostana o nas wiadomosc przez radio. Predzej czy pozniej. A wtedy... pan wie, co sie wtedy stanie. Pan po prostu nie moze tego od nas zadac! -Moge i zazadam - odparl Neufeld, bez sympatii przygladajac sie Mallory'emu i piatce jego towarzyszy. - Tak sie sklada, ze nie lubie tych, co handluja lekarstwami i narkotykami. -Watpie, czy panska opinia wiele wazy w pewnych kregach - rzekl Mallory. -To znaczy? -Dyrektorowi wywiadu wojskowego Kesselringa bynajmniej sie ona nie spodoba. -Jezeli nie wrocicie, o niczym sie nie dowiedza. A jezeli wrocicie... - Neufeld usmiechnal sie i dotknal Zelaznego Krzyza na szyi - najprawdopodobniej dodadza mi do niego Liscie Debu. -Sympatyczny gosc, no nie? - odezwal sie, nie wiadomo do kogo, Miller. -A wiec chodzmy. - Neufeld wstal od stolu, - Petar? Niewidomy spiewak skinal glowa, przewiesil gitare przez ramie i wstal, a jego siostra wraz z nim. -O co chodzi? - spytal Mallory. -To przewodnicy. -Tych dwoje?! -No, przeciez sami nie znajdziecie tu sobie tak latwo drogi, prawda? - rzekl logicznie Neufeld. - Petar i jego siostra - a wlasciwie ona - znaja Bosnie lepiej od miejscowych lisow. -Ale czy partyzanci nie... - zaczal Mallory, ale Neufeld przerwal mu. -Pan nie zna Bosni. Tych dwoje wedruje tu wszedzie bez najmniejszych przeszkod i nikt ich nie odprawi od drzwi. Bosniacy wierza, a Bog swiadkiem, ze nie bez racji, iz oni sa przekleci i obrzuceni urokiem. To kraj przesadow, kapitanie Mallory. -Ale... ale skad beda wiedziec, dokad nas zaprowadzic? -Beda wiedziec. - Neufeld skinal glowa Drosznemu, ten powiedzial cos szybko po serbskochorwacku do Marii, ona zas z kolei przemowila do Petara, ktory wydobyl z gardla jakies dziwne dzwieki. -Dziwny jezyk - skomentowal Miller. -Petar ma wade wymowy - wyjasnil krotko Neufeld. - Juz sie z nia urodzil. Umie spiewac, ale nie mowic - sa takie wypadki. Dziwi was, ze ludzie uwazaja ich za przekletych? - obrocil sie w strone Mallory'ego. - Niech pan zaczeka ze swoimi ludzmi przed barakiem. Mallory skinal glowa i dal znak pozostalym, zeby wyszli przed nim. Spostrzegl, ze Neufeld natychmiast wdal sie w przyciszona wymiane zdan z Drosznym, ktory skinal glowa, przywolal jednego z czetnikow i wyslal go z jakims poleceniem. Znalazlszy sie przed barakiem, Mallory odsunal sie z Andrea nieco od reszty i szepnal mu do ucha cos, czego nie doslyszeli, a na co Grek prawie niedostrzegalnie skinal glowa. Z baraku wylonili sie Neufeld i Droszny, a za nimi Maria, prowadzaca za reke Petara. Gdy zblizali sie do grupki Mallory'ego, Andrea niedbalym krokiem podszedl do nich, palac swoje nieodlaczne cygaro. Wrosl w ziemie przed zaskoczonym Neufeldem i zuchwale dmuchnal mu dymem w twarz. -Pan mi sie niezbyt podoba, kapitanie Neufeld - oznajmil i spojrzal na Drosznego. - A ten handlarz nozy rowniez. Neufeld w jednej chwili poczerwienial, a twarz sciagnela mu sie z gniewu. Ale szybko sie opanowal. -Nie obchodzi mnie ani troche, co pan sobie o mnie mysli - odparl, powstrzymujac wybuch. - Ale radze panu nie wchodzic w droge kapitanowi Drosznemu, przyjacielu. To dumny Bosniak... A na Balkanach nie ma sobie rownych we wladaniu nozem. -Nie ma sobie rownych... - Andrea ryknal smiechem i dmuchnal Drosznemu dymem prosto w twarz. - Ten szlifierz nozy rodem z opery komicznej? Droszny kompletnie oslupial, ale na krotko. Obnazyl zeby tak, ze nie powstydzilby sie tego zaden bosniacki wilk, zamaszystym ruchem wyciagnal z pochwy przy pasie paskudnie zakrzywiony noz i rzucil sie na Andree, zadajac od dolu hakowaty cios, ale Greka, ktorego rozwage w dzialaniu przewyzszala tylko nadzwyczajna szybkosc ruchow, z jaka przemieszczal swe potezne cialo, juz nie bylo tam, gdzie trafilo ostrze. Byla tam za to jego reka. Pochwycil nia smigajaca w gore jak blyskawica dlon Drosznego za przegub i niemal natychmiast potem dwaj potezni mezczyzni zwalili sie ciezko na ziemie, toczac sie w sniegu i walczac o noz. Walka pomiedzy nimi rozpetala sie tak raptownie, z tak niespodziewana, niewiarygodna predkoscia, ze przez kilka sekund wszyscy stali jak wrosnieci w ziemie. Trzech mlodych sierzantow, Neufeld i czetnicy mieli kompletnie oslupiale miny. Mallory, ktory stal tuz za plecami wielkookiej dziewczyny, potarl w zadumie podbrodek, a Miller przygladal sie tej scenie z zaciekawieniem, lekko zblazowany, subtelnie strzasajac popiol z papierosa. Niemal w tej samej chwili Reynolds, Groves i dwoch czetnikow doskoczylo do walczacych, probujac ich rozdzielic. Udalo im sie to dopiero przy pomocy Saundersa i Neufelda. Drosznego i Andree postawiono na nogi - pierwszy mial wykrzywiona twarz, a w oczach nienawisc, Andrea zas ze spokojem powrocil do palenia cygara, ktore w sobie tylko wiadomy sposob odnalazl, gdy ich rozdzielono. -Ty wariacie! - naskoczyl na niego z furia Reynolds. - Jestes oblakany! Jestes... przekletym psychopata! Bylbys nas wszystkich zabil. -Wcale bym sie tym nie zdziwil - rzekl w zamysleniu Neufeld. -Chodzmy. Dosc tych glupstw. Wyprowadzil ich z obozowiska, a po drodze dolaczyla do nich grupka czetnikow, niewatpliwie pod dowodztwem mlodziana z rzadka ruda broda i zezujacym okiem, pierwszego czetnika, ktory ich powital po wyladowaniu. -Co to za ludzie i co tu robia? - spytal Mallory Neufelda. - Nie pojda z nami. -To eskorta - wyjasnil Neufeld. - Tylko na pierwsze siedem kilometrow. -Eskorta? A po co nam eskorta? Z waszej strony przeciez nic nam nie grozi, ani tez, jak pan twierdzi, ze strony jugoslowianskich partyzantow. -Nie obawiamy sie o wasz los - odparl kostycznie Neufeld. - Obawiamy sie o pojazd, ktorym przejedziecie wieksza czesc drogi. Pojazdow w tej czesci Bosni jest niewiele i sa bardzo cenne, a kreca sie tu liczne partyzanckie patrole. W dwadziescia minut pozniej, posrod bezksiezycowej nocy i padajacego sniegu, dotarli do drogi, ktora byla najzwyklejszym traktem, wijacym sie po dnie zalesionej doliny. Czekala tam na nich jedna z najdziwniejszych czterokolowych machin, jakie Mallory i jego towarzysze widzieli w zyciu - niewiarygodnie wiekowa, niemilosiernie poobijana ciezarowka, ktora na pierwszy rzut oka, sadzac z unoszacych sie z niej klebow dymu, plonela. W rzeczywistosci byl to mocno przedwojenny wehikul napedzany para, niegdys rozpowszechniony na Balkanach. Miller ze zdumieniem przyjrzal sie spowitej dymem ciezarowce i zwrocil sie do Neufelda. -Pan to nazywa pojazdem? - spytal. -Moze pan to sobie nazywac jak chce. Chyba ze wolicie isc na piechote. -Dziesiec kilometrow? To juz wole narazic sie na uduszenie. Miller wdrapal sie na ciezarowke, reszta za nim, az wreszcie na zewnatrz pozostali tylko Neufeld z Drosznym. -Oczekuje, ze wrocicie jutro przed poludniem - powiedzial Neufeld. -Jezeli w ogole wrocimy - odparl Mallory. - Jesli przeslano przez radio wiadomosc... -Gdzie drwa rabia, tam wiory leca - odrzekl obojetnie Neufeld. Z poteznym grzechotem, trzesac sie, dymiac i wypuszczajac pare, wsrod obfitego akompaniamentu kaszlu tych, ktorzy z zaczerwienionymi oczami siedzieli na jej oslonietej brezentem skrzyni, ciezarowka szarpnela bez przekonania ruszajac i potoczyla sie wolno dnem doliny. Neufeld i Droszny patrzyli za nia. -Szczwane lisy - powiedzial Neufeld, krecac glowa. -Bardzo szczwane lisy - przyznal Droszny. - Ale chce dostac tego duzego, kapitanie. Neufeld klepnal go w ramie. -Dostaniesz go, przyjacielu - przyrzekl. - No, juz ich nie widac. Czas na pana. Droszny skinal glowa i przerazliwie zagwizdal na palcach. Z oddali dolecial warkot zapalanego silnika, a wkrotce potem zza kepy sosen wylonil sie stary fiat, nadjechal po ubitym sniegu glosno dzwoniac lancuchami przeciwsnieznymi i zatrzymal sie przy dwoch mezczyznach. Droszny zajal siedzenia obok kierowcy i woz ruszyl sladami ciezarowki. V. Piatek, godz. 03:30-05:00 C:\Users\Tysia\Downloads\l Czternastu ludzi stloczonych na waskich bocznych lawkach pod brezentowa buda ciezarowki w zaden sposob nie moglo nazwac tej jazdy przyjemna. Na siedzeniach nie bylo poduszek, pojazd nie mial najwyrazniej zadnych resorow, a zle umocowana plandeka przepuszczala do srodka w rownych proporcjach olbrzymie ilosci lodowatego nocnego powietrza i szczypiacego w oczy dymu. Mallory pomyslal, ze przynajmniej skutecznie pomaga im to nie zasnac. Naprzeciwko niego siedzial Andrea, na ktorym gesta duszaca atmosfera pod buda ciezarowki nie robila zadnego wrazenia, co wcale nie bylo zaskoczeniem, jesli zwazyc, ze gryzacy i natretny dym z pojazdu byl drobiazgiem wobec wyziewow czarnego cygara, ktore Grek sciskal w zebach. Andrea leniwie spojrzal przed siebie i pochwycil wzrok Mallory'ego. Mallory skinal mu glowa, a byl to ruch tak nieznaczny, ze uszedlby uwagi nawet najbardziej podejrzliwych. Andrea wolno spuscil oczy i zatrzymal wzrok na prawej, swobodnie spoczywajacej na kolanie rece przyjaciela. Mallory oparl sie plecami o burte i westchnal, a jego prawa reka zaczela sie zeslizgiwac w dol, az jej kciuk wskazal wprost na podloge. Andrea wydmuchnal z ust kolejna, godna Wezuwiusza chmure gryzacego dymu i obojetnie odwrocil wzrok. Grzechoczaca, zgrzytajaca, spowita dymem ciezarowka przez kilka kilometrow jechala dnem doliny, az wreszcie skrecila w lewo na jeszcze wezszy szlak i zaczela piac sie w gore. W niecale dwie minuty potem, jadacy za nia fiat, ktory wiozl na przednim siedzeniu Drosznego, wykonal ten sam skret. Stok byl w tym miejscu tak stromy, a kola ciezarowki tracily na oblodzonej nawierzchni tyle sily napedowej, ze wiekowy napedzany drewnem i para wehikul jechal w tempie niewiele szybszym od spacerowego. Jadacy nim Andrea i Mallory jak zwykle czuwali, ale Miller i trzech sierzantow chyba sie zdrzemneli, trudno powiedziec, ze zmeczenia, czy tez z powodu pierwszych skutkow zaczadzenia. Siedzacy przy sobie Petar i Maria zapewne spali. Natomiast Czetnicy chyba nie mogli juz byc bardziej rozbudzeni niz w tej chwili i po raz pierwszy przestali sie kryc z tym, ze rozdarcia i dziury w brezentowej plandece nie powstaly przypadkowo. Szesciu ludzi Drosznego kleczalo bowiem na lawach, wystawiajac lufy pistoletow maszynowych przez dziury w brezencie. Bylo jasne, ze ciezarowka przejezdza przez tereny partyzanckie, a przynajmniej przez ziemie niczyja na tym dzikim, surowym terytorium. Czetnik kleczacy na samym przodzie nagle oderwal twarz od dziury w plandece i kolba pistoletu zastukal w szoferke. Ciezarowka charczac zahamowala z ulga. Rudobrody czetnik zeskoczyl na ziemie, rozejrzal sie szybko, czy nie ma zasadzki, a potem pokazal innym, by wysiedli, wielokrotnymi ponaglajacymi ruchami reki jasno dajac do zrozumienia, ze nie usmiecha mu sie marudzic w takim miejscu ani chwili dluzej, niz to niezbedne. Jeden po drugim Mallory i towarzysze zeskoczyli w zmarzniety snieg. Reynolds pomogl zsiasc na ziemie niewidomemu spiewakowi i wyciagnal reke, chcac pomoc jego gramolacej sie przez tylna klape siostrze. Bez slowa odtracila jego dlon i zgrabnie zeskoczyla. Zdziwiony Reynolds popatrzyl na nia z uraza. Mallory spostrzegl, ze ciezarowka zatrzymala sie na wprost lesnej polany. Cofajac sie, manewrujac i wypuszczajac jeszcze gestsze kleby dymu, wykorzystala te wolna przestrzen, by w nadzwyczaj krotkim czasie zawrocic, i z brzekiem potoczyla sie w dol lesnym duktem z predkoscia znacznie wieksza niz przy wjezdzie. Czetnicy gapili sie beznamietnie ze skrzyni odjezdzajacego pojazdu, bez jednego gestu pozegnania. Maria wziela Petara za reke, spojrzala chlodno na Mallory'ego, gwaltownie odwrocila glowe i ruszyla mala sciezynka biegnaca prostopadle do szlaku. Mallory wzruszyl ramionami i tez zaczal isc, a za nim trzech sierzantow. Andrea i Miller przez kilka chwil stali w miejscu, patrzac w zamysleniu na zakret, za ktorym wlasnie zniknela ciezarowka. A potem ruszyli takze oni, rozmawiajac przyciszonymi glosami. * * * Wiekowa, napedzana para ciezarowka niedlugo zachowala poczatkowy rozped. Niespelna czterysta metrow za zakretem, oslaniajacym ja przed wzrokiem Mallory'ego i towarzyszy, zahamowala i stanela. Dwoch czetnikow, rudobrody dowodca eskorty i drugi, z czarna broda, przeskoczyl poprzez klape jej skrzyni i natychmiast skrylo sie w lesie. Ciezarowka znow zagrzechotala, a w mroznym nocnym powietrzu zawisla ciezka chmura buchajacego z niej dymu.Kilometr dalej na tej samej drodze rozegrala sie niemal identyczna scena. Fiat zatrzymal sie, slizgajac, Droszny pospiesznie opuscil siedzenie dla pasazera i zniknal miedzy sosnami. Fiat szybko zawrocil i odjechal droga. * * * Sciezka biegnaca w gore po gesto zalesionym stoku byla bardzo waska i kreta, a snieg na niej juz nie ubity, a miekki, gleboki i bardzo utrudniajacy marsz. Ksiezyc nie swiecil, wschodni wiatr dmuchal im w twarze coraz gestszym sniegiem, a mroz byl siarczysty. Sciezka czesto sie rozwidlala, lecz idaca z bratem na czele pochodu Maria nie zawahala sie ani razu - wiedziala dokladnie, a przynajmniej sprawiala wrazenie, ze wie, dokad zmierza. Kilkakrotnie potknela sie w glebokim sniegu, ostatnim razem tak mocno, ze pociagnela za soba brata. Kiedy zdarzylo sie to znowu, Reynolds podskoczyl do niej i chwycil pod ramie, chcac pomoc. Ale wsciekle targnela reka i wyrwala mu sie. Reynolds popatrzyl na nia zdumiony, a potem zwrocil sie w strone Mallory'ego.-O co jej, do diabla, chodzi... Przeciez ja tylko chcialem pomoc... -Zostawcie ja, sierzancie - poradzil Mallory. - Dla niej jestescie jednym z nich. -Jestem jednym z... -Nosicie angielski mundur. Do tej bieduli tylko to dociera. Zostawcie ja samej sobie. Reynolds potrzasnal glowa, jakby nie byl w stanie tego pojac. Umocowal bezpieczniej plecak na ramionach, obejrzal sie za siebie na sciezke, przygotowal do marszu, a potem obejrzal jeszcze raz. Pochwycil Mallory'ego za ramie i wskazal reka. Andrea pozostal juz trzydziesci metrow w tyle. Uginajac sie pod ciezarem plecaka, schmeissera i lat, najwyrazniej mial spore klopoty ze wspinaczka i z sekundy na sekunde zostawal coraz bardziej z tylu. Na znak i wezwanie Mallory'ego reszta oddzialku zatrzymala sie i spojrzala za siebie przez gesto sypiacy snieg, czekajac az Andrea ich dogoni. Andrea jednak zaczal sie juz zataczac jak pijany i chwycil sie za bok, jakby go rozbolal. Reynolds spojrzal na Grovesa, obaj popatrzyli na Saundersa i cala trojka wolno potrzasnela glowami. Andrea dogonil ich i przez twarz przebiegl mu skurcz bolu. -Przepraszam - wysapal ochryple. - Za chwile dojde do siebie. Saunders zawahal sie, a potem podszedl do niego. Usmiechnal sie przepraszajaco i wyciagnal reke, wskazujac na plecak i schmeisser. -No, ojczulku. Daj, poniose. Przez ulamek sekundy na twarzy Andrei zablysla, bardziej wyobrazona, niz widoczna, grozba, jednakze strzasnal plecak z ramion i oddal go znuzonym ruchem. Saunders wzial od niego plecak i badawczo wskazal na schmeisser. -Dzieki. - Andrea usmiechnal sie blado. - Ale bez niego czuje sie zagubiony. Niepewnie podjeli wspinaczke, czesto ogladajac sie za siebie, zeby sprawdzic, jak sobie radzi Grek. Ich obawy byly usprawiedliwione. Po trzydziestu sekundach Andrea przystanal, mocno zacisnal powieki i zgial sie niemal wpol z bolu. -Musze odpoczac... - wysapal. - Idzcie. Dogonie was. -Zostane z toba - powiedzial zatroskany Miller. -Nie potrzebuje nikogo do pomocy - odburknal Andrea. - Sam sobie poradze. Miller nic na to nie powiedzial. Spojrzal na Mallory'ego i raptownie wskazal glowa w gore. Mallory odpowiedzial mu pojedynczym skinieniem glowy i dal znak dziewczynie. Z ociaganiem ruszyli dalej, pozostawiajac Andree i Millera z tylu. Reynolds dwukrotnie obejrzal sie przez ramie z mina, ktora byla dziwna mieszanka troski i rozdraznienia, potem jednak wzruszyl ramionami i gorliwie zaczal sie wspinac po stoku. Andrea, z gradowa mina, wciaz trzymajac sie za zebra, pozostawal zgiety wpol az do chwili, gdy ostatni z grupy zniknal za najblizszym zakretem w gorze, wtedy zas wyprostowal sie bez wysilku, poslinionym palcem wskazujacym zbadal kierunek wiatru, ustalil, ze wieje w gore szlaku, wyjal cygaro, zapalil je i z wyraznym zadowoleniem wydmuchal dym. Jego nagle ozdrowienie bylo zdumiewajace, ale na Millerze nie zrobilo najmniejszego wrazenia, bo usmiechnal sie tylko i wskazal glowa w dol. Andrea odpowiedzial mu usmiechem i uprzejmym gestem zaprosil go, by szedl pierwszy. Trzydziesci metrow nizej, w miejscu, skad nic nie zaslanialo im widoku na prawie stumetrowy odcinek drogi w dole, schowali sie za pniem olbrzymiej sosny. Stali tam okolo dwoch minut, wpatrujac sie w dol i czujnie nasluchujac, kiedy raptem Andrea skinal glowa, schylil sie i pieczolowicie odlozyl cygaro na odslonieta sucha piedz ziemi za pniem sosny. Nie zamienili ani slowa - nie musieli. Miller przeczolgal sie, okrazajac pien, przed sosne i starannie ulozyl sie w glebokim sniegu w pozycji orla, z szeroko rozpostartymi rekami i nogami, z twarza zwrocona w strone bez watpienia oslepiajacego oczy sniegu. Za sosna, Andrea obrocil schmeisser w rekach, chwytajac go za lufe, z zakamarkow munduru wydobyl noz i zatknal go za pas. Obaj z Millerem zastygli w bezruchu, jakby umarli i zamarzli na kosc podczas dlugiej, srogiej jugoslowianskiej zimy. Prawdopodobnie dlatego, ze Miller tak gleboko zapadl sie w snieg w pozycji orla, iz prawie caly sie skryl, zauwazyl dwoch czetnikow znacznie wczesniej niz oni jego. Najpierw byli zaledwie dwoma bezksztaltnymi, niewyraznymi, przypominajacymi duchy postaciami wolno wylaniajacymi sie sposrod padajacego sniegu. Kiedy podeszli blizej, rozpoznal w nich dowodce eskorty czetnikow i jednego z jego podwladnych. Zobaczyli Millera dopiero wowczas, gdy znalezli sie nie- cale trzydziesci metrow od niego. Zatrzymali sie, przyjrzeli, na co najmniej piec sekund zamarli, wymienili spojrzenia, zdjeli pistolety maszynowe i potykajac sie puscili biegiem pod gore. Miller zamknal oczy. Nie musial patrzec, bo o wszystkim, co chcial wiedziec, informowaly go uszy - zblizajace sie skrzypiace kroki na sniegu, ich raptowne zamilkniecie, sapanie mezczyzny, ktory sie nad nim pochylil. Miller odczekal, az poczuje na twarzy oddech tamtego, a wtedy otworzyl oczy. Niespelna trzydziesci centymetrow od twarzy ujrzal oczy rudobrodego czetnika. Rozpostarte rece Amerykanina zatoczyly luk w gore zbiegajac sie, a jego mocne, zakrzywione palce wpily sie w gardlo zaskoczonego mezczyzny, ktory sie nad nim pochylal. Nim Andrea bez najmniejszego szmeru wylonil sie caly zza pnia sosny, schmeisser, ktorym sie zamachnal, osiagnal juz najnizszy punkt swojej amplitudy. Czarnobrody czetnik wlasnie ruszal na pomoc koledze, kiedy katem oka zauwazyl Greka i wyrzucil rece w gore, chcac zaslonic sie przed ciosem. Z rownym skutkiem moglby sie zaslaniac dwiema slomkami. Andrea skrzywil sie od samego wstrzasu przy uderzeniu, upuscil schmeisser, wyjal noz i runal na drugiego czetnika, rozpaczliwie szamocacego sie w uscisku Millera. Miller wstal i wraz z Grekiem wpatrzyl sie w dwoch zabitych. Zaintrygowany przyjrzal sie rudobrodemu, a potem nieoczekiwanie schylil sie, chwycil go za brode i pociagnal. Broda zostala mu w reku, odslaniajac wygolona twarz i blizne, ktora biegla od kacika ust do podbrodka czetnika. Andrea i Miller wymienili domyslne spojrzenia, ale zaden nie skomentowal tego faktu. Odciagneli dwoch zabitych kawalek od sciezki i ukryli w lesnym podszyciu. Andrea podniosl sucha galaz, zamiotl nia snieg ze sladami po ciagnietych cialach i potyczce u stop sosny. Wiedzial, ze za godzine slady jego zamiatania znikna pod swiezym sniegiem. Wzial z ziemi odlozone cygaro i cisnal galaz daleko miedzy drzewa. Nie ogladajac sie za siebie dwaj mezczyzni zaczeli zwawo wspinac sie na wzgorze. Bylo malo prawdopodobne, zeby obejrzawszy sie, dostrzegli twarz wygladajaca zza pnia drzewa w nizszej partii wzgorza. Droszny dotarl do zakretu sciezki w sama pore, zeby ujrzec, jak Andrea konczy zacierac slady i wyrzuca galaz, ale nie mogl sie domyslic, co to wszystko znaczy. Zaczekal, az tamci dwaj znikna z oczu, dla bezpieczenstwa i calkowitej pewnosci odczekal jeszcze dwie minuty, a wowczas pospieszyl sciezka, z tylez zdezorientowana, co podejrzliwa mina na sniadej, bandyckiej twarzy. Doszedl do sosny, gdzie wpadli w pulapke dwaj czetnicy, krotko obejrzal teren, potem zas ruszyl po sladach zamiatania na sniegu prowadzacych w las i dezorientacja na jego twarzy wpierw ustapila miejsca samej podejrzliwosci, a ta calkowitej pewnosci. Rozsunal krzaki i popatrzyl na dwoch czetnikow, ktorzy lezeli na wpol pogrzebani w wypelnionej sniegiem rozpadlinie w tak dziwnie bezksztaltnych pozach, jakie moga przybrac tylko martwi. Po kilku chwilach wyprostowal sie, odwrocil i spojrzal w gore wzgorza tam, gdzie znikneli Andrea z Millerem. Jego twarz nie byla milym widokiem. Andrea i Miller wspieli sie na wzgorze w dobrym tempie. Kiedy zblizali sie do jednego z niezliczonych zakretow sciezki, z przodu dobieglo ich ciche granie gitary, dziwnie stlumione i sciszone w tonie przez padajacy snieg. Andrea zwolnil, wyrzucil cygaro, pochylil sie i chwycil za zebra. Miller troskliwie wzial go pod ramie. Zobaczyli, ze glowna grupa jest niecale trzydziesci metrow przed nimi. Oni takze zwolnili tempo marszu - gleboki snieg i biegnaca coraz bardziej stromo sciezka uniemozliwialy szybsze posuwanie sie. Reynolds obejrzal sie - poswiecal na to bardzo wiele czasu i sprawial wrazenie zaniepokojonego - dostrzegl Andree i Millera, zawolal do Mallory'ego, a ten zatrzymal grupe i zaczekal, az tamci dwaj ich dogonia. Z troska spojrzal sie na Andree. -Czujesz sie gorzej? - zagadnal. -Daleko jeszcze? - spytal chrapliwie Andrea. -Na pewno mniej niz mila. Andrea nic na to nie powiedzial, a tylko stal, ciezko dyszac, z udreczona mina chorego, ktory rozwaza perspektywe przejscia jeszcze jednej mili pod gore przez gleboki snieg. Saunders, ktory juz i tak dzwigal dwa plecaki, podszedl do niego niesmialo z propozycja. -Wiesz, byloby lepiej, gdybys... - zaczal. -Wiem. - Andrea usmiechnal sie bolesnie, zsunal z ramienia schmeisser i wreczyl go Saundersowi. - Dziekuje ci, synu. Petar wciaz cicho brzdakal na gitarze, ktorej dzwieki brzmialy nieopisanie dziwnie w ciemnym widmowym sosnowym lesie. Miller spojrzal na grajka i spytal Mallory'ego: -Po co nam muzyka podczas marszu? -To pewnie haslo rozpoznawcze Petara. -Tak jak twierdzil Neufeld? Ze nikt nie tyka naszego spiewajacego czetnika? -Cos w tym guscie. Ruszyli sciezka dalej. Mallory przepuscil innych i znalazl sie przy zamykajacym pochod Andrei. Bez zainteresowania spojrzal na przyjaciela, okazujac zaledwie umiarkowane zatroskanie jego stanem. Andrea pochwycil jego spojrzenie i bardzo nieznacznie skinal glowa. Mallory odwrocil wzrok. W kwadrans pozniej zostali zatrzymani przez trzech mezczyzn, mierzacych do nich z pistoletow maszynowych, ktorzy nagle wyrosli jak spod ziemi, zaskakujac ich tak calkowicie, ze nawet Andrea nic by tu nie zdzialal - nawet z bronia w reku. Reynolds spojrzal natarczywie na Mallory'ego, na co ten usmiechnal sie i potrzasnal glowa. -Wszystko w porzadku - powiedzial. To partyzanci, spojrzcie na czerwone gwiazdy na ich furazerkach. Zwyczajna czujka, ktora strzeze jednego z glownych szlakow. I tak tez rzeczywiscie bylo. Maria przemowila krotko do jednego z zolnierzy, ktory po wysluchaniu jej kiwnal glowa i ruszyl sciezka, skinawszy na ich grupke, zeby poszla za nim. Dwoch pozostalych partyzantow zostalo na miejscu, zegnajac sie zabobonnie, kiedy Petar znow tracil struny gitary. Mallory pomyslal, ze Neufeld nie przesadzil co do miary lekliwego szacunku i strachu, jaki wzbudzali niewidomy grajek i jego siostra. Po nie calych dziesieciu minutach doszli do kwatery glownej partyzantow, wygladem i usytuowaniem dziwnie przypominajacej oboz kapitana Neufelda - byl tu taki sam nierowny krag topornych barakow stojacych gleboko na dnie identycznej jamy-kotliny i podobnie grube, strzeliste sosny. Ich przewodnik powiedzial cos do Marii, ktora odwrocila sie ozieble do Mallory'ego z pogarda na twarzy bardzo jasno wskazujaca, jak ogromnie mierzi ja zwracanie sie do niego. -Pojdziemy do baraku goscinnego. Zamelduje sie pan u komendanta. Ten zolnierz pana zaprowadzi. Przewodnik potwierdzil jej slowa skinieniem glowy. Mallory poszedl za nim przez obozowisko, do sporego, calkiem dobrze oswietlonego baraku. Przewodnik zastukal, otworzyl drzwi, dal mu znak, zeby wszedl do srodka, i sam wszedl za nim. Komendant byl wysokim, szczuplym brunetem o orlich arystokratycznych rysach twarzy, tak czesto spotykanych u bosniackich gorali. Z wyciagnieta reka wyszedl Mallory'emu na spotkanie, i usmiechnal sie. -Major Broznik, do panskich uslug - przedstawil sie. - Jest bardzo, bardzo pozno, ale jak pan widzi wciaz jestesmy na nogach i na chodzie. Przyznaje jednak, ze spodziewalem sie tu pana wczesniej. -Nie wiem, o czym pan mowi. -Nie wie pan... Przeciez pan jest kapitan Mallory, prawda? -Nie znam nikogo takiego. - Mallory wbil wzrok w Broznika, zerknal w bok na przewodnika i znow spojrzal na majora. Broznik zmarszczyl na chwile twarz, a potem sie rozpogodzil. Po kilku jego slowach przewodnik zrobil w tyl zwrot i wyszedl. Mallory wyciagnal reke. -Kapitan Mallory, do uslug - powiedzial. - Przepraszam za ten incydent, majorze, ale koniecznie musimy porozmawiac w cztery oczy. -Nie ufa pan nikomu? Nawet w moim obozie?! -Nikomu. -Nawet swoim ludziom? -Nie wierze w ich nieomylnosc. Nie wierze w swoja nieomylnosc. Nie wierze w panska nieomylnosc. -Slucham? - spytal major Broznik glosem tak chlodnym, jak jego wzrok. -Czy nie zniknelo panu przypadkiem dwoch ludzi, jeden rudy, drugi brunet, rudy z zezem w oku i szrama biegnaca od ust do podbrodka? -Co pan o nich wie? - spytal Broznik podchodzac blizej. -Tak?! A wiec zna ich pan? Broznik potwierdzil skinieniem glowy. -Zgineli podczas akcji - odparl wolno. - W zeszlym miesiacu. -Znalezliscie ich ciala? -Nie. -Bo zadnych cial nie bylo. Zdezerterowali... Przeszli do czetnikow. -Alez to byli czetnicy... Ktorzy przekonali sie do naszej sprawy. -W takim razie przekonali sie z powrotem do sprawy czetnikow. Sledzili nas. Z rozkazu kapitana Drosznego. Musialem ich zlikwidowac. -Musial pan ich... zlikwidowac? -Prosze tylko pomyslec - rzekl ze znuzeniem Mallory. - Gdyby tu przybyli - co z cala pewnoscia planowali zrobic w przyzwoitym odstepie czasu po nas - to bysmy ich nie rozpoznali, a pan powitalby ich jak uciekinierow z niewoli. Doniesliby o kazdym naszym kroku. Nawet gdybysmy ich rozpoznali i rozprawili sie z nimi, to i tak moga tu byc inni czetnicy, ktorzy doniesliby swoim szefom, ze pozbylismy sie ich cerberow. Dlatego tez usunelismy ich po cichu, bez halasu, w bardzo odleglym miejscu, a potem ukrylismy. -Pod moja komenda nie mam zadnych czetnikow, kapitanie. -Trzeba bardzo madrego rolnika, majorze, ktory widzac na wierzchu beczki dwa zepsute jablka, z reka na sercu powie, ze nizej nie ma takich wiecej - odrzekl cierpko Mallory. - Nie wolno ryzykowac. Ani troche. Nigdy. - Usmiechnal sie, zeby jego slowa nie zabrzmialy obrazliwie, i dorzucil szybko: - a teraz, panie majorze, zajmijmy sie informacja, jaka pragnie uzyskac hauptmann Neufeld. * * * Powiedziec, ze barak goscinny nie zasluguje na tak zyczliwe miano, byloby bardzo powaznym niedopowiedzeniem. Ledwo by uszedl jako szopa dla mniej cenionych zwierzat gospodarskich, jako miejsce do spania dla ludzi zas wyroznial sie brakiem tego wszystkiego, co nowoczesne, zgnusniale europejskie spoleczenstwa uznaja za minimum podstawowych wygod niezbednych do cywilizowanego zycia. Nawet starogreccy Spartanie uznaliby, ze przedobrzono tutaj w surowosci. Pojedynczy rozchwiany stol na kozlach, jedna lawa, dogasajace palenisko i klepisko zamiast podlogi - bynajmniej nie bylo tu przytulnie jak w domu.W srodku przebywalo szesc osob - trzy staly, jedna siedziala, a dwie lezaly wyciagniete na nierownej polepie. Petar, ktory siedzial na podlodze przynajmniej tym razem bez siostry, w rekach sciskal milczaca gitare i spogladal slepo w dogasajacy zar. Andrea, bez watpienia przyjemnie rozluzniony, lezal w spiworze i palil, sadzac z czestych udreczonych spojrzen rzucanych w jego strone, chyba bardziej niz zazwyczaj szkaradne cygaro. Ulozony podobnie jak on Miller czytal ksiazke wygladajaca na cienki tomik wierszy. Reynolds i Groves, ktorzy nie mogli zasnac, stali bezczynnie przy jedynym oknie i bez wyraznego powodu gapili sie na slabo oswietlone obozowisko. Kiedy Saunders wyjal ze skrzynki radionadajnik i ruszyl z nim do drzwi, odwrocili sie. -Spijcie dobrze - powiedzial z odrobina goryczy. -Dobrze? - Reynolds uniosl brwi. - A ty dokad? -Do baraku radiowego po drugiej stronie. Przeslac meldunek do Termoli. Nie wolno mi zaklocac wam milych snow, kiedy bede nadawal. Saunders wyszedl z baraku. Groves podszedl do stolu i usiadl przy nim, podpierajac rekami opadajaca glowe. Reynolds pozostal przy oknie, obserwujac, jak Saunders idzie przez oboz i wchodzi do ciemnego baraku po drugiej stronie. Wkrotce w jego oknie zaplonelo swiatlo, bo Saunders zapalil lampe. Wtem Reynolds przesunal wzrok, reagujac na nagle pojawienie sie prostokata swiatla. Drzwi baraku majora Broznika wlasnie sie otworzyly i na chwile stanal w nich Mallory, trzymajac w dloni prawdopodobnie kartke papieru. Drzwi zamknely sie i Mallory ruszyl w strone baraku radiowego. Reynolds raptownie wzmogl czujnosc i zastygl nieruchomo. Mallory zdazyl zrobic zaledwie dziesiec krokow, kiedy jakas ciemna postac oderwala sie od jeszcze ciemniejszego od niej cienia baraku i zagrodzila mu droge. Reynolds calkiem odruchowo siegnal do lugera przy pasie, lecz po chwili wolno cofnal reke. Cokolwiek oznaczalo to spotkanie, z pewnoscia niczym Mallory'emu nie grozilo, bo Maria, jak Reynolds dobrze wiedzial, nie nosila broni. A to wlasnie ona bez watpienia rozmawiala w tej chwili tak zazyle z kapitanem. Zdezorientowany Reynolds przycisnal twarz do szyby. Przez blisko dwie minuty wpatrywal sie w zdumiewajacy widok dziewczyny, ktora z taka zajadliwoscia spoliczkowala Mallory'ego i ktora nie ominela zadnej okazji, by okazac mu swoja graniczaca z nienawiscia niechec, a teraz nie tylko ze rozmawiala z nim z ozywieniem, ale na dodatek bardzo przyjaznie. Reynoldsa tak kompletnie zbil z pantalyku ten niewytlumaczalny zwrot wypadkow, ze jego mozg popadl jakby w trans, z ktorego nagle wyrwal go widok kapitana, ktory dodajac otuchy dziewczynie objal ja i zaczal glaskac tak, jakby ja pocieszal albo wspolczul, badz wyrazal i jedno, i drugie, nie wywolujac tym jednak u niej najmniejszych oznak niecheci. Nie bylo na to wytlumaczenia... a jedyne wyjasnienie, ktore dawalo sie przyjac, bylo bezwzglednie zlowieszcze. Reynolds obrocil sie gwaltownie i bez slowa ponaglajacym gestem przywolal Grovesa do siebie. Groves wstal szybko, podszedl do okna i wyjrzal, ale kiedy to zrobil, po Marii nie bylo juz sladu. Mallory szedl samotnie przez oboz w strone baraku radiowego, a w reku nadal trzymal kartke. Groves spojrzal pytajaco na Reynoldsa. -Stali razem - szepnal Reynolds. - Mallory i Maria. Widzialem ich. Rozmawiali! -Co takiego? Jestes pewien? -Przysiegam. Naprawde ich widzialem! On ja nawet obejmowal... Odejdz od okna! Idzie Maria. Bez pospiechu, zeby nie wywolac zadnych uwag ze strony Andrei lub Millera, odwrocili sie, jakby nigdy nic podeszli do stolu i usiedli. Po paru chwilach do srodka weszla Maria, w milczeniu na nikogo nie patrzac przeszla przez barak do paleniska, usiadla przy Petarze i wziela go za reke. Mniej wiecej w minute po niej zjawil sie Mallory i usiadl na sienniku przy Andrei, ktory wyjal z ust cygaro i spojrzal na niego pytajaco, choc nie natarczywie. Mallory dyskretnie sprawdzil, czy nikt ich nie obserwuje, i skinal glowa. Andrea powrocil do delektowania sie cygarem. Reynolds spojrzal niepewnie na Grovesa, a potem spytal Mallory'ego: -Czy nie powinnismy wystawic warty, panie kapitanie? -Warty? - spytal z rozbawieniem Mallory. - A w jakim celu? To oboz partyzantow, sierzancie. Przyjaciol. A oni, jak sami widzielismy, maja przeciez wlasne swietnie zorganizowane straze. -Nigdy nic nie wiadomo... -Wiem. Przespijcie sie. -Saunders jest tam sam - nie dal za wygrana Reynolds. - Nie podoba mi sie... -Szyfruje i wysyla dla mnie krotki meldunek. Zajmie mu to tylko kilka minut. -Ale... -Zamknij sie - przerwal mu Andrea. - Slyszales, co powiedzial kapitan? Reynoldsa ogromnie to wszystko zmartwilo i zaniepokoilo, a jego niepokoj objawil sie tym, ze natychmiast wrogo sie najezyl. -Zamknac sie? A z jakiej to racji mam sie zamknac? Ty mi nie bedziesz rozkazywal. A skoro juz wydajemy sobie nawzajem polecenia, to moze bys tak zgasil to przeklete smierdzace cygaro! Miller znuzonym ruchem odlozyl tomik wierszy. -Co do tego cygara, mlodziencze, to calkiem sie z toba zgadzam - rzekl. - Ale zakarbuj sobie w pamieci, ze zwracasz sie do wojskowego w stopniu pulkownika. Amerykanin powrocil do lektury. Przez kilka chwil Reynolds i Groves z rozdziawionymi ustami wpatrywali sie w siebie, a potem Reynolds wstal i spojrzal na Andree. -Bardzo przepraszam, panie pulkowniku - odezwal sie. - Ja... ja nie mialem pojecia... Andrea wspanialomyslnym gestem reki nakazal mu milczenie i na powrot oddal sie rozkoszom palenia cygara. W ciszy uplynely minuty. Siedzaca przy palenisku Maria polozyla glowe na ramieniu brata, ale byl to jedyny ruch, jaki zrobila, i wydawalo sie, ze spi. Miller w niemym zachwycie pokrecil glowa nad jakims wytworem poetyckiej weny, niepojetym dla zwyklego smiertelnika, niechetnie zamknal ksiazke i wslizgnal sie glebiej w spiwor. Andrea zgasil cygaro na polepie i zrobil to samo. Mallory juz chyba zasnal. Groves polozyl sie, a oparty na stole Reynolds zlozyl glowe na rekach. Przez piec minut, a moze dluzej, nie zmienil pozycji, drzemiac niespokojnie, gdy wtem poderwal glowe, usiadl ze wzdrygnieciem, spojrzal na zegarek, podszedl do Mallory'ego i potrzasnal go za ramie. Mallory poruszyl sie. -Dwadziescia minut - oznajmil Reynolds alarmujacym tonem. - Minelo dwadziescia minut, a Saundersa nie ma. -I co z tego, wiec minelo dwadziescia minut - odrzekl cierpliwie Mallory. - Tyle czasu moglo mu zajac nawiazanie lacznosci, przekazanie meldunku znacznie mniej. -Tak jest. Czy moge sprawdzic, panie kapitanie? Mallory ze znuzeniem skinal glowa i zamknal oczy. Reynolds wzial schmeisser, wyszedl z baraku i cicho zamknal za soba drzwi. Odbezpieczyl bron i pobiegl przez obozowisko. W baraku radiowym nadal palilo sie swiatlo. Reynolds chcial zajrzec do srodka przez okno, ale zima byla tak surowa, ze zaroslo szronem. Obszedl wiec barak i dotarl do drzwi. Byly lekko uchylone. Oparl palec na spuscie pistoletu i otworzyl je tak, jak uczono otwierania drzwi komandosow - gwaltownie kopiac w nie prawa noga. W srodku nie bylo nikogo, a raczej nikogo, kto moglby zrobic mu krzywde. Reynolds wolno opuscil bron i z twarza stezala z przerazenia wszedl z wahaniem, poruszajac sie niemal jak we snie. Saunders opieral sie ciezko na stole transmisyjnym, z glowa ulozona pod nienaturalnym katem i rekami bezwladnie zwieszonymi w dol. Spomiedzy lopatek sterczala mu rekojesc noza. Prawie podswiadomie Reynolds spostrzegl, ze nie widac tu nigdzie krwi - smierc nastapila natychmiast. Lezacy na podlodze nadajnik, przemieniony w poskrecana, poszarpana mase metalu, byl z pewnoscia nie do naprawienia. Niepewnie, nie bardzo wiedzac po co to robi, Reynolds siegnal reka i dotknal ramienia nieboszczyka. Saunders poruszyl sie, policzek zeslizgnal mu sie ze stolu, a cialo polecialo w bok, padajac ciezko na szczatki rozbitego nadajnika. Reynolds pochylil sie nad kolega. Opalona brazowa skora radiooperatora nabrala pergaminowej szarosci, a nie widzace, zamglone oczy strzegly mysli, ktorych juz nie bylo. Reynolds krotko i gorzko zaklal, wyprostowal sie i wybiegl z baraku. W baraku goscinnym wszyscy spali, a przynajmniej sprawiali wrazenie, ze spia. Reynolds podbiegl do lezacego Mallory'ego, przyklakl na kolano i bezpardonowo potrzasnal go za ramie. Mallory poruszyl sie, otworzyl zmeczone oczy i podparl sie na lokciu. Bez entuzjazmu spojrzal pytajaco na sierzanta. -Powiedzial pan, ze jestesmy wsrod przyjaciol! - Niemal wysyczal cicho i zjadliwie Reynolds. - Powiedzial pan: bezpieczni! Ze Saundersowi nic nie grozi! Zapewnil pan! Byl pan tego pewny jak cholera! Mallory nie odpowiedzial. Usiadl raptownie na sienniku, a z oczu ulecial mu wszelki sen. -Saunders? - spytal. -Lepiej niech pan ze mna pojdzie - odparl Reynolds. W milczeniu opuscili barak, w milczeniu przeszli przez wyludniony oboz i w milczeniu weszli do baraku radiowego. Mallory zatrzymal sie w progu. Przez najwyzej dziesiec sekund, ktore jednak sierzantowi dluzyly sie nieprzytomnie, wpatrywal sie pochmurnie w zamordowanego i rozbity nadajnik, nie okazujac po sobie zadnych uczuc. Reynolds odczytal jego mine, czy tez jej brak, calkiem opacznie i przestal panowac nad dlugo powstrzymywana wsciekloscia. -I co, zamierza pan cos wreszcie zrobic z tym fantem, zamiast, psiakrew, stac tu cala noc? -Kazdy pies ma prawo raz ugryzc - odparl spokojnie Mallory. - Ale wiecej nie mowcie do mnie takim tonem. Co zrobic, na przyklad? -Co zrobic? - Reynolds wyraznie walczyl o to, zeby zachowac spokoj. - Znalezc przyjemniaczka, ktory to zrobil. -Bedzie to bardzo trudne - ocenil Mallory. - Moim zdaniem, niemozliwe. Jezeli przyszedl z zewnatrz, to do tej pory odszedl juz stad daleko i oddala sie od nas z kazda chwila. Obudzcie Andree, Millera i Grovesa i kazcie im tu przyjsc, sierzancie. A potem pojdziecie do majora Broznika i powiecie mu, co sie stalo. -A pewnie, ze im powiem - rzekl z gorycza Reynolds - i powiem rowniez, ze gdyby pan mnie posluchal, to by do tego nie doszlo. Ale nie, skadze znowu, pan nie bedzie sluchal. -No wiec wy mieliscie racje, a ja sie mylilem. A teraz wykonajcie polecenie. Reynolds zawahal sie, najwyrazniej bardzo bliski otwartego buntu. Na jego zagniewanym obliczu malowaly sie na przemian to podejrzliwosc, to nieposluszenstwo. Jednakze cos szczegolnego w minie Mallory'ego sprawilo, ze przewazyl w nim umiar i uleglosc, skinal wiec tylko ponuro, nieprzyjaznie glowa, odwrocil sie i odszedl. Mallory zaczekal, az skreci za rog baraku, wyjal latarke i bez wiekszych nadziei zaczal przeszukiwac ubity snieg przed wejsciem. Jednakze niemal zaraz potem znieruchomial, pochylil sie i przysunal latarke blisko ziemi. Slad odcisnietej stopy byl zaiste bardzo fragmentaryczny, obejmowal zaledwie przednia czesc podeszwy prawego buta. Odcisk zawieral dwa "ptaszki", z ktorych pierwszy mial wyrazna przerwe. Mallory przyspieszyl kroku idac tam, gdzie wiodl odcisk szpiczastego noska, i napotkal jeszcze dwa identyczne karbowane, slabo odcisniete, ale latwe do rozpoznania naciecia, zanim zmarzniety snieg zastapila zmarznieta ziemia obozowiska - grunt tak twardy, ze nie zachowujacy zadnych sladow stop. Mallory wrocil po wlasnych sladach, starannie zacierajac wszystkie trzy odciski czubkiem buta, i przy baraku radiowym znalazl sie zaledwie o sekundy przed Reynoldsem, Andrea, Millerem i Grovesem. Wkrotce potem dolaczyl do nich major Broznik z kilkoma innymi partyzantami. Przeszukali wnetrze baraku radiowego, ale nie znalezli nic zdradzajacego tozsamosc mordercy. Centymetr po centymetrze obejrzeli ubity snieg wokol chaty, z tym samym calkowicie negatywnym skutkiem. Potem zas, wzmocnieni juz liczebnie przez kilkudziesieciu zaspanych partyzantow, przeszukali jednoczesnie i zabudowania, i las wokol obozowiska - ale ani sam oboz, ani otaczajace go drzewa nie wydaly zadnych tajemnic. -Na tym mozemy zakonczyc - zdecydowal Mallory. - Wymknal sie. -Na to wyglada - zgodzil sie major Broznik. Byl gleboko zatroskany i okropnie zly, ze cos takiego wydarzylo sie w jego obozie. - Na reszte nocy trzeba zdwoic warty. -Nie ma potrzeby - odparl Mallory. - Nasz znajomy nie wroci. -Nie ma potrzeby! - powtorzyl Reynolds, malpujac go bezlitosnie. - Co do tego biedaka Saundersa tez nie bylo, pana zdaniem, potrzeby. I gdzie on jest teraz? Spi spokojnie w lozku? Diabla tam! Nie ma... Andrea mruknal ostrzegawczo, zrobil krok w strone sierzanta, ale Mallory powstrzymal go krotkim, pojednawczym gestem prawej reki. -Oczywiscie, zalezy to wylacznie od pana, majorze - powiedzial. - Przepraszam, ze z naszego powodu pan i panscy ludzie macie bezsenna noc. Do zobaczenia rano. - Usmiechnal sie z przymusem. - Chociaz to przeciez juz niedlugo. Odwrocil sie, zeby odejsc, i wowczas spostrzegl, ze droge zastapil mu sierzant Groves, ktorego zazwyczaj zadowolona mina byla w tej chwili lustrzanym odbiciem zawzietej wrogosci Reynoldsa. -A wiec wymknal sie, czy tak? - spytal Groves. - Wymknal sie do wszystkich diablow i przepadl. I na tym koniec? Mallory otaksowal go spojrzeniem. -No, niezupelnie. Tego bym nie powiedzial. Niedlugo znajdziemy go. -Niedlugo? Predzej niz skona ze starosci. -W ciagu doby? - spytal Andrea, wpatrujac sie w Mallory'ego. -Szybciej. Andrea skinal glowa, a potem wraz z Mallorym odwrocil sie i odszedl w strone baraku goscinnego. Reynolds z Grovesem - oraz stojacy tuz za ich plecami Miller - sledzili wzrokiem dwojke odchodzacych, a potem spojrzeli sobie w nadal sciagniete i zachmurzone twarze. -Spojrz tylko na te przemila parke poczciwcow. Sa kompletnie przybici losem biednego Saundersa. - Groves pokrecil glowa. - Nic ich to nie obchodzi. Po prostu nic. -Och, tego bym nie powiedzial - wtracil niesmialo Miller - po prostu nie okazuja tego po sobie. A to zupelnie co innego. -Twarze jak u Indian - mruknal Reynolds. - Jednego slowa zalu z powodu smierci Saundersa. -No, bo to przeciez banal, a rozni ludzie roznie reaguja. Owszem, zal i gniew to naturalna reakcja w takich wypadkach, ale gdyby Andrea i Mallory tracili czas reagujac w ten sposob na wszystko, co ich spotyka, to zalamaliby sie kompletnie dawno temu. A wiec przestali na to reagowac w taki sposob. Robia, co nalezy. Tak jak zrobia co nalezy z morderca waszego przyjaciela. Byc moze to do was nie dotarlo, ale przed chwila wysluchaliscie wyroku smierci. -A ty skad to wiesz? - spytal niepewnie Reynolds. Kiwnal glowa w strone Mallory'ego i Andrei, ktorzy wlasnie wchodzili do baraku goscinnego. - Skad wiedza to oni? Nie zamienili ani slowa. -Telepatia. -Jak to "telepatia"? -Za duzo trzeba by wyjasniac - odparl ze znuzeniem Miller. - Zapytajcie mnie o to rano. VI. Piatek, godz. 08:00-10:00 C:\Users\Tysia\Downloads\l Korony wysokich sosen, ich geste, splecione, osniezone konary tworzyly prawie nieprzenikalne sklepienie, ktore skutecznie zaslanialo widok z przycupnietego na dnie jamy obozu majora Broznika na przeblyskujace na ulamki sekund niebo w gorze. Nawet przy pelni ksiezyca w letni dzien na dole panowal w najlepszym razie polmrok - takiego zas ranka jak dzisiejszy, w godzine po switaniu, przy sniegu sypiacym z zachmurzonego nieba, natezenie swiatla niewiele roznilo sie od tego o dwunastej w rozgwiezdzona noc. W baraku sluzacym za jadalnie, gdzie Mallory i jego oddzial jedli sniadanie z majorem Broznikiem, bylo wyjatkowo ciemno, a mrok bardziej potegowaly niz rozpraszaly dwie kopcace lampy, bedace tu jedynymi prymitywnymi zrodlami swiatla. Ponura atmosfere znacznie poglebialo zachowanie sie i miny siedzacych przy stole. Jedli w posepnej ciszy, z opuszczonymi glowami, przewaznie nie patrzac na siebie. Wypadki minionej nocy bardzo wszystkich poruszyly, ale nikogo az tak bardzo, jak Reynoldsa i Grovesa, ktorych twarze wyraznie zdradzaly szok, jakim bylo dla nich zamordowanie Saundersa. Nie tkneli jedzenia. Na domiar tego nastroju milczacej rozpaczy stalo sie oczywiste, iz obiekcje co do jakosci partyzanckiej kuchni maja trwaly i gleboki charakter. Sniadanie podane przez dwie mlode partyzantki - czlonkinie armii marszalka Tito - skladalo sie z polenty, bardzo nieapetycznej potrawy z kukurydzianej maki, oraz z rakii, niespotykanie krzepkiej jugoslowianskiej wodki. Miller wyraznie bez zapalu zjadl sniadanie. -Zawsze to jakies urozmaicenie, nie powiem - odezwal sie nie wiadomo do kogo. -Nic innego nie mamy - rzekl przepraszajaco Broznik. Odlozyl lyzke i odsunal od siebie talerz. - I nawet tego nie moge jesc. Nie dzisiaj. Wszystkie wejscia do kotliny sa strzezone, a jednak zeszlej nocy morderca pojawil sie w moim obozie. Ale byc moze wcale nie mijal wartownikow, moze juz byl w srodku. To nieslychane - zdrajca w mojej wlasnej kwaterze! A jezeli tak jest rzeczywiscie, to ja nie umiem go nawet znalezc. W glowie sie nie miesci! Byla to niepotrzebna uwaga, bo wszystko juz sobie powiedzieli, wiec nikt nawet nie spojrzal na Broznika - dla wszystkich bylo jasne z tonu jego glosu, ze odczuwa gorzki zal, zaklopotanie i gniew. Andrea, ktory ze smakiem konczyl swoja porcje, spojrzal na dwa talerze stojace przed Grovesem i Reynoldsem, a potem pytajaco na samych sierzantow, ktorzy potrzasneli przeczaco glowami. Siegnal wiec po ich talerze, ustawil je przed soba i z oznakami niezmniejszonego apetytu zabral sie do jedzenia. Reynolds i Groves nie wierzac wlasnym oczom wpatrzyli sie w niego z przestrachem, zapewne zdumieni jego niewybrednoscia, albo tez, co bardziej prawdopodobne, zaszokowani tym, iz ktos moze sie opychac az tak w kilka zaledwie godzin po smierci kolegi. Natomiast Miller popatrzyl na Andree niemal z przerazeniem, przelknal jeszcze jeden kes polenty i z subtelnym niesmakiem zmarszczyl nos. Odlozyl lyzke i ponuro spojrzal na Petara, ktory jadl niezdarnie, z gitara przewieszona przez ramie. -Czy on nigdy nie rozstaje sie z ta przekleta gitara? - spytal zirytowanym tonem. -To nasz zagubiony - odparl cicho Broznik. - Tak go nazywamy. Nasz biedny zagubiony slepiec. Zawsze ja nosi albo ma pod reka. Zawsze. Nawet kiedy spi - nie zauwazyliscie tego w nocy? Ceni sobie te gitare na rowni z zyciem. Kilka tygodni temu jeden z naszych dla kawalu probowal mu ja odebrac, na co Petar, choc niewidomy, o malo go nie zabil. -On w ogole nie ma sluchu - rzekl zaintrygowany Miller. - Jeszcze nie slyszalem, zeby ktos tak fatalnie gral na gitarze. Broznik lekko sie usmiechnal. -To prawda. Ale czy pan nie rozumie? On ja moze czuc. Moze jej dotykac. Ta gitara nalezy wylacznie do niego. Nic innego nie pozostalo mu na tym swiecie ciemnym, ponurym i opustoszalym. Nasz biedny zagubiony. -Moglby ja chociaz nastroic - mruknal Miller. -Dobry z pana czlowiek, przyjacielu. Stara sie pan odciagnac nasze mysli od tego, co nas dzisiaj czeka. Ale nikt nic na to nie poradzi. - Broznik zwrocil sie do Mallory'ego. - Dotyczy to rowniez panskich nadziei na przeprowadzenie tego wariackiego planu uwolnienia schwytanych agentow i rozbicia miejscowej sieci niemieckiego kontrwywiadu. To szalenstwo! Szalenstwo! Mallory machnal na to wymijajaco reka. -No a wy sami? - rzekl. - Nie macie zywnosci. Nie macie artylerii. Minimalna ilosc broni, a do niej wlasciwie zadnej amunicji. Zadnych medykamentow. Czolgow. Samolotow. Nadziei... A jednak walczycie. Czy to normalne? -Punkt dla pana. - Broznik usmiechnal sie, przesunal po stole butelke z rakija i zaczekal, az Mallory napelni szklanke. - Za szalencow tego swiata! - wzniosl toast. * * * -Rozmawialem wlasnie z majorem Stefanem z Przeleczy Zachodniej - powiedzial general Vukalovic. - Uwaza, ze oszalelismy. Zgadzasz sie z nim, Laszlo?Lezacy na brzuchu obok Vukalovicia pulkownik opuscil lornetke. Byl krzepkim, ogorzalym, krepym mezczyzna w srednim wieku, ze wspanialymi czarnymi wasami, ktore niewatpliwie woskowal. -Calkowicie, generale - odparl po chwili zastanowienia. -Nawet ty? - zaprotestowal Vukalovic. - Ty, ktory masz ojca Czecha? -Pochodzil z wysokich Tatr - wyjasnil Laszlo. - A tam mieszkaja sami wariaci. Vukalovic usmiechnal sie, oparl wygodniej na lokciach, spojrzal w dol przez wylom pomiedzy skalami, podniosl lornetke do oczu i wolno unoszac ja w gore, przyjrzal sie widokowi na poludnie od siebie. Bezposrednio na wprost jego stanowiska opadalo na przestrzeni jakichs szescdziesieciu metrow w dol nagie, skaliste zbocze. U podnoza przechodzilo ono stopniowo w dlugi trawiasty plaskowyz, w najszerszym miejscu dochodzacy do najwyzej dwustu metrow, ale ciagnacy sie w obie strony prawie tak daleko, jak siegal wzrok, na prawo - ku zachodowi, a na lewo - zakrecajac na wschod, polnocny wschod i wreszcie na polnoc. Za skrajem plaskowyzu grunt raptownie opadal, tworzac brzeg szerokiej, bystrej rzeki, rzeki o charakterystycznej dla wysokich gor zielonkawobialej barwie, zielonej od topniejacych wiosennych lodow, bialej od piany powstalej na sterczacych skalach i porohach w jej korycie. Wprost na polnoc od miejsca, gdzie lezeli Laszlo z Vukaloviciem, brzegi rzeki laczyl pomalowany na zielono i bialo, bardzo solidny stalowy most na wspornikach. Za rzeka, po drugiej stronie, trawiasty brzeg pial sie w gore przechodzac bardzo lagodnie w stok, ktory ciagnal sie ze trzydziesci metrow az do bardzo wyraznie wytyczonej granicy lasu olbrzymich sosen, biegnacych hen daleko na poludnie. Posrod najbardziej wysunietych drzew majaczyla pewna ilosc matowych stalowych przedmiotow, niewatpliwie czolgow. A najdalej, za rzeka i sosnowym lasem, pietrzyly sie wyszczerbione, oslepiajace pod blyszczaca pokrywa sniegu gory, ponad nimi zas, lecz bardziej na poludniowy wschod, przez niestosownie blekitne przeswity na zaciagnietym wszedzie indziej sniegowymi chmurami niebie, swiecilo rownie jak one biale i oslepiajace slonce. Vukalovic odjal lornetke od oczu i westchnal. -Nie wiesz, ile czolgow jest w tamtym lesie za rzeka? - spytal. -Wszystko bym dal za to, zeby wiedziec. - Laszlo uniosl rece w nieznacznym, bezradnym gescie - moze dziesiec. Moze dwiescie. Nie mam pojecia. Naturalnie, wyslalismy zwiadowcow, ale nie wrocili. Moze porwal ich rzeczny nurt przy przeprawie przez Neretve. - Spojrzal na Vukalovicia nad czyms sie zastanawiajac. - Nie wiesz, skad zaatakuja - przez przelecz Zenicy, Zachodnia czy od strony mostu - prawda? Vukalovic pokrecil przeczaco glowa. -Ale spodziewasz sie, ze niedlugo? -Bardzo niedlugo - Vukalovic uderzyl piescia w skalisty grunt. - Naprawde nie ma sposobu na wysadzenie tego przekletego mostu?! -RAF bombardowal go pieciokrotnie - odparl z przygnebieniem Laszlo. - Do tej pory Anglicy stracili dwadziescia siedem samolotow... Na brzegach Neretvy jest dwiescie dzialek przeciwlotniczych, a dziesiec minut lotu stad baza Messerschmittow. Niemieckie radary wychwytuja angielskie bombowce, kiedy przekraczaja linie brzegu, a kiedy dolatuja tutaj, czekaja juz na nie messerschmitty. A poza tym pamietaj, ze ten most jest z obu stron osadzony w skale. -Bezposrednie trafienie albo figa? -Bezposrednie trafienie w cel szerokosci siedmiu metrow z wysokosci trzech kilometrow! To niemozliwe. A w dodatku most jest swietnie zamaskowany, ze nawet z ziemi ledwie go widac z odleglosci pieciuset metrow. Podwojnie niemozliwe. -Niemozliwe takze dla nas - rzekl niewesolo Vukalovic. -Niemozliwe. Ostatnia probe podjelismy dwie noce temu. -Podjeliscie... zabronilem wam tego. -Ty nas o to prosiles! Ale ja, pulkownik Laszlo, mialem naturalnie swoje zdanie. Kiedy nasze oddzialy znalazly sie w polowie tego plaskowyzu, Niemcy wystrzelili pociski oswietlajace - Bog jeden wie, skad wiedzieli, ze atakujemy. A potem ich reflektory... -I szrapnele - dokonczyl Vukalovic. - I dzialka automatyczne. Straty w ludziach? -Stracilismy pol batalionu. -Pol batalionu! A powiedz mi, moj drogi, co by bylo, gdyby - w nieprawdopodobnym zreszta przypadku - twoi zolnierze dotarli do mostu? -Mieli troche kostek amatolu, troche granatow recznych... -Zadnych ogni sztucznych? - spytal z glebokim sarkazmem Vukalovic. - Te to dopiero by sie wam przydaly. Ten most jest ze stali osadzonej w zelbecie, czlowieku! Porywac sie na cos takiego to szalenstwo! -Tak jest, generale. - Laszlo odwrocil wzrok. - Byc moze powinienes mnie odwolac ze stanowiska. -Chyba powinienem. - Vukalovic przyjrzal sie wyczerpanej twarzy pulkownika. - Zrobilbym to na pewno, gdyby nie pewien szkopul. -Szkopul? -Wszyscy inni dowodcy moich pulkow to tacy sami wariaci jak ty. A jezeli Niemcy zaatakuja... Kto wie, czy nawet nie tej nocy? -Zostaniemy tutaj. Jestesmy Jugoslowianami i nie mamy dokad isc. Co innego mozemy zrobic? -Co innego? Dwa tysiace zolnierzy z pukawkami, przewaznie wyczerpanych, przymierajacych glodem i cierpiacych na brak amunicji, przeciwko byc moze az dwom wyborowym niemieckim dywizjom pancernym. I wy zostajecie? Wiedzcie, ze zawsze mozecie sie poddac. Laszlo usmiechnal sie. -Z calym szacunkiem, generale, ale nie pora na zarty - odparl. Vukalovic klepnal go w ramie. -Mnie rowniez to nie bawi. Ide do zapory, na nasza polnocno-wschodnia redute. Sprawdze, czy pulkownik Janzy, to tez taki wariat jak ty. I jeszcze jedno. -Tak? -Jezeli zaatakuja, byc moze wydam rozkaz odwrotu. -Odwrotu?! -Nie poddania. Odwrotu. Odwrotu po to, zeby, miejmy nadzieje, zwyciezyc. -Nie watpie, ze wiesz, o czym mowisz. -Nie wiem. - Nie dbajac o to, ze z drugiego brzegu moze go trafic strzelec wyborowy, Vukalovic wstal, gotow do odejscia. - Slyszales juz kiedys o kapitanie Mallorym? - spytal. - Keithie Mallorym, Nowozelandczyku? -Nie - odparl szybko Laszlo, a po krotkiej chwili dodal: - Ale zaraz. Czy to ten, ktory wspinal sie na gory? -Ten sam. Ma jednak, jak mnie poinformowano, takze inne uzdolnienia. - Vukalovic pogladzil zarosniety podbrodek. - Jezeli wszystko, co o nim slyszalem, jest prawda, to sadze, ze calkiem bezstronnie zasluguje na miano wielce utalentowanego czlowieka. -I co z tym wielce utalentowanym czlowiekiem? - spytal zaciekawiony Laszlo. -Tylko jedno. - Vukalovic raptem bardzo spowaznial, a nawet spochmurnial. - Ze kiedy wszystko zawiedzie i nie ma juz zadnej nadziei, gdzies na swiecie zawsze znajdzie sie ktos, do kogo mozna sie zwrocic. Moze to byc jeden jedyny czlowiek. Najczesciej tak wlasnie jest. Ale ten czlowiek znajduje sie zawsze. - Zamilkl, namyslajac sie. - A przynajmniej tak mowia. -Tak, generale - powiedzial grzecznie Laszlo. - Ale co do tego Keitha Mallory'ego... -Pomodl sie za niego dzisiaj przed snem. Ja to zrobie. -Pomodle sie. A za nas? Za nas tez mam sie pomodlic? -Nie zaszkodziloby - odparl Vukalovic. * * * Stoki kotliny wznoszace sie w gore od obozowiska majora Broznika byly strome i bardzo sliskie, tak ze wspinajaca sie kawalkada ludzi i kucow posuwala sie z wielkim trudem. A przynajmniej wiekszosc z nich. Na eskorcie zlozonej z ciemnowlosych, krepych bosniackich partyzantow, dla ktorych teren ten byl chlebem powszednim, wspinaczka nie robila najmniejszego wrazenia. Nie przeszkadzala tez ona wyraznie w zaden sposob Andrei w rytmicznym zaciaganiu sie dymem tradycyjnego, ohydnie cuchnacego cygara. Reynolds spostrzegl to i fakt ow dostarczyl swiezego pokarmu i tak juz mocno go dreczacym myslom i mrocznym podejrzeniom.-Zdaje sie, ze w ciagu nocy cudownie pan ozdrowial, pulkowniku Stavros - odezwal sie z przekasem. -Mow mi Andrea. - Grek wyjal cygaro z ust. - Nawala mi serce. Co jakis czas. - Cygaro wrocilo na miejsce. -Jestem tego pewien - mruknal Reynolds. Obejrzal sie podejrzliwie - i to po raz dwudziesty - przez ramie. - Gdzie, do diabla, jest Mallory? -Gdzie, do diabla jest kapitan Mallory! - skarcil go Andrea. -No wiec, gdzie? -Dowodca wyprawy odpowiada za wiele spraw. Ma wiele zajec na glowie. Kapitan Mallory jest prawdopodobnie w tej chwili czyms zajety. -Mow sobie zdrow - mruknal Reynolds. -A to co ma znaczyc? -Nic. Kapitan Mallory, jak slusznie domyslal sie Andrea, byl w tej chwili rzeczywiscie czyms zajety. W kancelarii Broznika pochylal sie wlasnie wraz z majorem nad mapa, rozlozona na stojacym na krzyzakach stole. Broznik wskazal punkt na polnocnym skraju mapy. -Zgoda. Jest to rzeczywiscie najblizszy ewentualny pas startowy dla samolotu. Ale znajduje sie wysoko w gorach. O tej porze roku bedzie tam nadal prawie metr sniegu. Sa inne, lepsze miejsca. -Ani przez chwile w to nie watpie, - odparl Mallory. - Odlegle pola zawsze wygladaja ladniej, mozliwe, ze takze odlegle lotniska. Ale ja nie mam czasu na dotarcie do nich. - Palcem wskazujacym stuknal w mape. - Potrzebuje pasa startowego tutaj i tylko tutaj, do wieczora. Bede ogromnie zobowiazany, jezeli w ciagu najblizszej godziny wysle pan jezdzca do Konjic i natychmiast przekaze przez radio moje zadanie waszemu dowodztwu w Drvarze. -Przywykl pan zadac natychmiastowych cudow, kapitanie Mallory? - spytal chlodno Broznik. -To nie wymaga cudow. Jedynie tysiaca ludzi. Nog tysiaca ludzi. To niewielka cena za zycie dziesieciu tysiecy, prawda? - Mallory wreczyl Broznikowi karteczke. Dlugosc fali i szyfr. Niech z Konjic nadadza to jak najszybciej. - Spojrzal na zegarek. - Maja juz nade mna dwadziescia minut przewagi. Musze sie pospieszyc. -Z pewnoscia - odparl szybko Broznik. Zawahal sie, bo chwilowo zabraklo mu slow, po czym niezrecznie dodal: - Kapitanie Mallory, ja... ja... -Wiem. Prosze sie nie martwic. Zreszta tacy jak ja nigdy nie dozywaja sedziwego wieku. Jestesmy na to za glupi. -A czy nie dotyczy to nas wszystkich, nas wszystkich? - Broznik uscisnal Mallory'emu reke. - Dzis wieczorem pomodle sie za pana. Mallory chwile milczal, po czym skinal glowa. -Niech to bedzie dluga modlitwa - powiedzial. * * * Bosniaccy zwiadowcy, ktorzy, tak jak reszta oddzialu, dosiadali teraz kucow podazajac na przedzie zjezdzali w dol kretym szlakiem po lagodnych, gesto zalesionych stokach doliny, a za nimi ramie w ramie Andrea z Millerem i Petar na kucu, ktorego Maria trzymala za uzde. Reynolds i Groves, przypadkiem albo umyslnie, pozostali nieco z tylu i wiedli przyciszona rozmowe.-Ciekawe, o czym tam rozmawiaja Mallory z majorem - powiedzial w zamysleniu Groves. Reynolds gorzko wykrzywil usta. - Moze lepiej, ze nie wiemy o czym. -Byc moze masz racje. Po prostu jestem ciemny jak tabaka w rogu. - Groves zamilkl i dodal blagalnie: - Broznik gra uczciwie. Tego jestem pewien. W jego sytuacji musi. -Mozliwe. Mallory tez? -Tez, na pewno. -Na pewno? - spytal rozezlony Reynolds. - Chryste Panie, czlowieku! Przeciez mowilem ci, ze widzialem go na wlasne oczy. - Z zasrozona i surowa mina wskazal glowa na jadaca dwadziescia metrow przed nimi Marie. - Ta dziewczyna uderzyla go - i to jak mocno! - tam, w obozie Neufelda, a zaraz potem widze te pare, jak grucha sobie milo pod chata Broznika. Dziwne, co? A wkrotce potem ginie Saunders. Przypadek? Mowie ci, Groves, ze mogl to zrobic sam Mallory. Mogla to zrobic przed spotkaniem z nim ta dziewczyna, tylko ze jest fizycznie niemozliwe, zeby zdolala wbic az po rekojesc szesciocalowy noz. Jednak Mallory na pewno by zdolal. Mial dosc czasu - i okazje - kiedy wreczal ten przeklety meldunek w baraku radiowym. -A po co mialby to robic, na milosc boska? - zaprotestowal Groves. -Poniewaz dostal od Broznika jakas pilna wiadomosc. Musial pokazac, ze przesyla meldunek do Wloch. Ale moze wyslanie go bylo ostatnia rzecza, jakiej pragnal. Moze zapobiegl przeslaniu go w jedyny znany sobie sposob... i rozbil nadajnik, zeby juz nikt wiecej na pewno z niego nie skorzystal. Byc moze wlasnie dlatego zabronil mi stac na warcie albo pojsc do Saundersa - po to, zebym nie odkryl, ze on juz nie zyje - no bo w takim wypadku, ze wzgledu na czas, podejrzenie automatycznie padloby na niego. -Fantazjujesz - odparl zaniepokojony Groves, bo wbrew jego checiom rozumowanie Reynoldsa wywarlo na nim pewne wrazenie. -Tak myslisz? A noz w plecach Saundersa... to tez wytwor mojej wyobrazni? * * * W pol godziny potem Mallory dolaczyl do oddzialku. Jadac truchtem minal Reynoldsa i Grovesa, ktorzy rozmyslnie nie zwrocili na niego uwagi, Marie i Petara, ktorzy zachowali sie tak samo, i zajal pozycje za plecami Millera i Andrei.W szyku tym przez blisko godzine jechali gesto zalesionymi dolinami Bosni. Niekiedy wyjezdzali na polany wsrod sosen, polany, gdzie kiedys byly siedziby ludzkie, male wioski i siola. Teraz jednak nie bylo tam ludzi ni ich siedzib, bo wioski przestaly istniec. Polany byly podobne, przejmujaco i przygnebiajaco podobne. Z niegdys prostych, ale mocnych domow, w ktorych zyli ciezko pracujacy, lecz szczesliwi Bosniacy, pozostaly jedynie spalone i poczerniale zgliszcza tetniacych dawniej zyciem ludzkich siedlisk, a w powietrzu nadal wisial mocny gryzacy swad starego dymu, slodko-gorzki fetor rozkladu i smierci, nieme swiadectwo bezlitosnego okrucienstwa i calkowitej bezwzglednosci wojny prowadzonej przez Niemcow i jugoslowianskich partyzantow. Gdzieniegdzie nadal jeszcze staly nieliczne male domki z kamienia, byc moze nie warte bomb, pociskow artyleryjskich, mozdzierzowych czy benzyny, ale kilka wiekszych budynkow tez uszlo zagladzie. Glownym celem atakow byly chyba szkoly i cerkwie. W jednym przypadku, o czym swiadczyl jakis osmalony metalowy sprzet, stal sie nim maly wiejski szpitalik, tak zrownany z ziemia, ze zaden z fragmentow ruin nie mial nawet metra wysokosci. Mallory zastanawial sie, jaki los spotkal pacjentow owego szpitala, lecz nie myslal juz o losie setek tysiecy Jugoslowian - komandor Jensen wymienil liczbe trzystu piecdziesieciu tysiecy, ale dodajac do niej kobiety i dzieci, na pewno bylo ich co najmniej milion - skupionych pod sztandarami marszalka Tito. Niezaleznie od patriotyzmu, niezaleznie od goracego umilowania wolnosci i checi zemsty, nie mieli oni dokad pojsc. Zdal sobie sprawe, ze ludziom tym nie pozostalo doslownie nic, ze maja do stracenia juz tylko swoje zycie, ktore najwyrazniej niezbyt sobie cenia, za to wszystko do zyskania, niszczac wroga. Przyszlo mu na mysl, ze gdyby byl niemieckim zolnierzem, to nie za bardzo usmiechaloby mu sie sluzyc w Jugoslawii. Wehrmacht nie byl w stanie wygrac wojny, ktorej nie wygraliby zolnierze zadnego zachodnioeuropejskiego kraju, bo ludnosc zamieszkujaca wysokie gory jest wlasciwie nie do pokonania. Mallory zauwazyl, ze bosniaccy zwiadowcy nie patrza na boki, przejezdzajac przez wymarle zburzone wsie ziomkow, ktorzy prawie na pewno w wiekszosci juz nie zyli. Zdal sobie sprawe, ze nie musieli patrzec, bo przeciez mieli wspomnienia, a nawet one byly ponad ich sily. Gdyby litosc dla wrogow byla w ogole mozliwa, to Mallory'emu bylo w tej chwili zal Niemcow. Niebawem wjechal z waskiego, kretego gorskiego szlaku na waska, ale stosunkowo szersza droge, a przynajmniej szeroka na tyle, by zmiescily sie na niej jadace rzedem samochody. Zwiadowca na przedzie uniosl wysoko reke i zatrzymal kuca. -Zdaje sie, ze to niepisana ziemia niczyja - powiedzial Mallory. - To chyba tutaj wysadzili nas dzis rano z ciezarowki. Jego domysl znalazl potwierdzenie. Partyzanci zawrocili swoje wierzchowce, usmiechneli sie szeroko, pomachali rekami, zawolali cos niezrozumialego na pozegnanie i ponagliwszy kuce odjechali z powrotem droga, ktora przyjechali. Z Andrea i Mallorym na przedzie oraz dwoma sierzantami zamykajacymi pochod siedmioro czlonkow oddzialu ruszylo w droge. Snieg przestal padac, chmury w gorze odplynely, a pomiedzy rzedniejacymi tu juz sosnami przeswiecalo slonce. Nagle patrzacy w lewo Andrea wyciagnal reke i dotknal ramienia Mallory'ego. Mallory spojrzal w kierunku, ktory wskazywal mu reka. Niecale sto metrow w dole pod nimi las urywal sie i przez drzewa przeswitywalo z oddali cos zdumiewajaco zielonego. Mallory obrocil sie w siodle. -Zjezdzamy tam - powiedzial. - Chce sie rozejrzec. Nie wychodzcie z lasu. Kuce wybraly lagodna i pewna droge w dol po sliskim stoku. Okolo dziesieciu krokow od brzegu lasu na znak Mallory'ego jadacy zsiedli i pieszo zaczeli ostroznie posuwac sie od sosny do sosny, kryjac sie za pniami. Ostatnie metry przebyli na czworakach i plasko przywarli do ziemi, czesciowo schowani za pniami najnizej rosnacych drzew. Mallory wydobyl lornetke, przetarl jej zamglone chlodem szkla i podniosl do oczu. Zasniezony teren konczyl sie kilkaset metrow nizej. Jeszcze nizej zobaczyl popekane, wyzlobione skalki, poprzetykane ciemna ziemia, a jeszcze dalej pas rzadkiej, odrazajacej trawy. Wzdluz dolnej granicy tego trawiastego pasa biegla zuzlowa smolowana droga, ktora byla na oko w wyjatkowo dobrym, jak na ten rejon, stanie. Okolo stu metrow dalej, mniej wiecej rownolegle do niej biegl pojedynczy i nadzwyczaj waski tor kolejowy - z pordzewialymi szynami i zarosniety trawa, tak jakby nie korzystano z niego od lat. Tuz za torem grunt opadal nagle, tworzac skalne urwisko, ku waskiemu, zakrzywionemu jezioru, ktorego przeciwlegly brzeg charakteryzowal sie znacznie bardziej stromymi przepasciami o zupelnie gladkich scianach, prawie pionowo, bez odchylen wspinajacych sie ku dzikim osniezonym wierzcholkom gor. Ze swojego miejsca lezacy Mallory mial bezposredni widok na zakrzywione w prawo jezioro, jezioro prawie niewiarygodnej pieknosci. W jasnych, blyszczacych promieniach slonca, ktore swiecilo tego ranka, iskrzylo sie ono i mienilo niczym najczystsze szmaragdy. Jego gladkie lustro marszczyly niekiedy powiewy zablakanego wiatru, powiewy, dzieki ktorym szmaragdowy odcien wod nabieral glebi i zblizal sie barwa do niemal polprzezroczystego akwamarynu. Jezioro w najszerszym miejscu mialo co najwyzej czterysta metrow, ale z pewnoscia wiele kilometrow dlugosci - dluga, prawa odnoga, ktora wila sie i lawirowala pomiedzy gorami, ciagnela sie na wschod prawie jak siegnac wzrokiem, natomiast krotka poludniowa odnoga po lewej rece, otoczona coraz to bardziej pionowymi scianami, konczyla sie na betonowych walach zapory. Jednakze uwage patrzacych przyciagalo i przykuwalo nade wszystko odbicie blyszczacych gor widoczne w rownie jak one niewiarygodnym szmaragdowym zwierciadle. -No, no, no, ale piekny widok - mruknal Miller. Andrea obrzucil go dlugim, nic nie mowiacym spojrzeniem i znow skupil uwage na jeziorze. Zaciekawienie Grovesa od razu pokonalo w nim urazy. -Co to za jezioro, panie kapitanie? - spytal. Mallory opuscil lornetke. -Nie mam zielonego pojecia. Mario? - zagadnal. Nie odpowiedziala. - Mario! Co... to... za... jezioro? -Zalew na Neretvie - odparla ponuro - najwiekszy w Jugoslawii. -A wiec jest wazny? -Jest wazny. Kto ma w reku te zapore, ma w reku srodkowa Jugoslawie. -A maja ja w reku Niemcy, prawda? -Maja Niemcy. Mamy my! - w jej usmiechu bylo cos wiecej niz tylko slad triumfu - my - Niemcy - zabezpieczylismy ja calkowicie. Z obu stron sa skaly. Tam, na wschodzie - w gornym koncu - jest w wawozie zapora z pali, o szerokosci dziesieciu jardow. Noca i dniem strzega jej patrole. Tak jak i samej zapory. Mozna sie na nia dostac po stopniach - a raczej, po drabinkach - umocowanych w skale tuz przy niej. -Bardzo ciekawa informacja - rzekl cierpko Mallory. - Dla brygady spadochroniarzy. Ale my mamy inne, pilniejsze zadanie. Chodzcie. Spojrzal na Millera, ten zas skinal glowa i nie spieszac sie ruszyl z powrotem w gore zbocza, a za nim dwoch sierzantow, Maria i Petar. Mallory z Andrea pozostali jeszcze kilka chwil dluzej. -Ciekaw jestem, jak wyglada - mruknal Mallory. -Co? - spytal Andrea. -Zapora po drugiej stronie. -I drabinka wpuszczona w sciane? -I drabinka wpuszczona w sciane. * * * Z miejsca, w ktorym lezal, wysoko na szczycie skaly po prawej czyli zachodniej stronie wawozu rzeki Neretvy, general Vukalovic mial wspanialy widok na drabinke wpuszczona w skale, prawde mowiac mial wspanialy widok na cala zewnetrzna sciane zapory i wawoz, ktory zaczynajac sie u jej podnoza, biegl blisko poltora kilometra na poludnie i ginal z oczu za ostrym zakretem w prawo.Sama zapora byla dosc waska, bo miala niewiele ponad trzydziesci metrow dlugosci, lecz bardzo wysoka i ksztaltem przypominala nieco litere V, opadajac ku zielonkawobialemu nurtowi spienionej wody, wyplywajacej z rur wylotowych u jej podstawy. Na wierzcholku zapory, nieco wyzej, na jej wschodnim krancu, stal budynek nastawni oraz dwa male baraki, z ktorych jeden, jak mozna bylo sie domyslic po dobrze widocznych zolnierzach patrolujacych jej szczyt, sluzyl na pewno za wartownie. Ponad tymi zabudowaniami wznosily sie niemal pionowo w gore na wysokosc okolo dziesieciu metrow sciany wawozu, ktore wyzej zakrzywialy sie, tworzac przerazajacy nawis. Z nastawni wiodla na dno wawozu zygzakowata, pomalowana na zielono drabinka, umocowana klamrami do lica skaly. Od jej stop zas zbiegala w dol wawozu mniej wiecej stumetrowa waska sciezka, ktora konczyla sie jak ucial w miejscu, gdzie jakies obsuniecie sie ziemi dawno temu wyzlobilo wielka rozpadline. Prowadzil stad na przeciwlegly brzeg Neretvy, do drugiej sciezki, most przerzucony przez rzeke. Jak na most, nie imponowal niczym, byl to bowiem wiekowy, rozklekotany most wiszacy, ktory robil wrazenie, jakby w kazdej chwili gotow byl zwalic sie pod wlasnym ciezarem w rwacy nurt, a co gorsza, na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze w tym miejscu umiescil go ktos niespelna rozumu, gdyz wisial na wprost olbrzymiego glazu, o kilkanascie metrow od osuwiska, glazu bez watpienia osadzonego tak niepewnie, ze tylko najodwazniejszy smialek guzdralby sie przechodzac przez te wiszaca konstrukcje. Jednakze, prawde mowiac, dla mostu tego nie bylo tu innego miejsca. Od jego zachodniego kranca biegla wzdluz rzeki waska, usiana kamieniami sciezka, ktora mijala wygladajacy na skrajnie niebezpieczny brod, by w koncu skrecic i zginac z oczu wraz z rzeka. General Vukalovic opuscil lornetke, obrocil sie do sasiada u swojego boku i usmiechnal sie. -Na wschodzie bez zmian, co pulkowniku? - zagadnal. -Na wschodzie bez zmian - potwierdzil pulkownik Janzy. Byl drobnym, urwisowatym, komicznym osobnikiem z mlodziencza twarza i nie licujacymi z nia siwymi wlosami. Obrocil sie i spojrzal na polnoc. - Ale nie bez zmian, niestety, na polnocy. Vukalovic odwrocil sie i jego usmiech zniknal, znow podniosl lornetke do oczu i spojrzal na polnoc. Niecale piec kilometrow od nich, w porannym sloncu widac bylo wyraznie gesto zalesiona Przelecz Zenicy, od tygodnia stanowiaca pas zazartych walk pomiedzy broniacymi jej polnocnymi oddzialami Vukalovicia, ktorymi dowodzil pulkownik Janzy, a jednostkami nacierajacej niemieckiej 11 Grupy Armii. Wznosily sie tam w tej chwili liczne obloki dymu, na lewo wzbijal sie w gore jego gruby spiralny slup, zasnuwajac ciemnym kirem blekitne, bezchmurne akurat niebo, a odlegly grzechot strzalow z broni recznej, przerywany co jakis czas glosniejszym grzmotem artylerii, byl prawie bezustanny. Vukalovic opuscil lornetke i spojrzal w zamysleniu na Janzego. -Zmiekczaja nas przed glownym atakiem? - spytal. A jakzeby inaczej? Przed ostatecznym uderzeniem. -Ile maja czolgow? -Trudno tu o pewnosc. Moj sztab, podsumowawszy raporty, ocenia, ze sto piecdziesiat. -Sto piecdziesiat! -Tyle im wyszlo... a przynajmniej piecdziesiat z nich to "tygrysy". -Miejmy nadzieje, ze twoi sztabowcy nie umieja liczyc. - Vukalovic ze zmeczeniem potarl zaczerwienione oczy. Podczas minionej nocy nie zmruzyl oka, nie spal tez podczas poprzedniej. - Chodzmy sprawdzic, ilu doliczymy sie my. * * * Prowadzili ich teraz Petar i Maria, a Reynolds i Groves najwyrazniej majac ochote tylko na swoje towarzystwo, zamykali grupe, jadac piecdziesiat metrow z tylu. Mallory, Andrea i Miller jechali waska droga ramie w ramie. Grek spojrzal na Mallory'ego, badajac go wzrokiem.-Co ze smiercia Saundersa? - spytal. - Podejrzewasz kogos? Mallory potrzasnal glowa. -Spytaj mnie o cos innego - odparl. -A ta wiadomosc, ktora dales mu do przeslania? Co to bylo? -Meldunek o naszym szczesliwym dotarciu do obozu Broznika. Nic wiecej. -To jakis psychopata - odrzekl Miller. - Ktos, kto biegle wlada nozem. Tylko psychopata zabilby z takiego powodu. -Moze nie zabil z tego powodu - odparl spokojnie Mallory. - Moze myslal, ze to wiadomosc innego rodzaju. -Innego rodzaju? - Miller uniosl brwi tak, jak tylko on jeden potrafil. - No, a jaki rodzaj... - Pochwycil spojrzenie Andrei, urwal i rozmyslil sie, postanawiajac, ze nic wiecej nie powie. Wraz z Andrea wpatrzyl sie zaciekawiony w Mallory'ego, ktory chyba cos w duchu analizowal. Bez wzgledu na powod owej analizy, nie zajela mu ona wiele czasu. Zachowujac sie jak ktos, kto wlasnie doszedl do pewnego wniosku, Mallory podniosl glowe i sciagajac uzde swojego kuca, wezwal Marie, by sie zatrzymala. Razem zaczekali, az dogonia ich Reynolds z Grovesem. -Mamy do wyboru sporo mozliwosci, ale - na nasze szczescie lub nieszczescie - postanowilem, co nastepuje - oznajmil Mallory i blado sie usmiechnal. - Szczesliwy, nawet gdyby to mial byc jedyny argument, bedzie taki rozwoj wypadkow, ktory pozwoli nam wyniesc sie stad jak najszybciej. Rozmawialem z majorem Broznikiem i dowiedzialem sie, czego chcialem. Twierdzi, ze... -A wiec zdobyl pan informacje dla Neufelda? - spytal Reynolds. Jesli chcial ukryc pogarde w swoim glosie, to spisal sie fatalnie. -Pal szesc Neufelda - odparl bez gniewu Mallory. - Szpiedzy partyzantow wysledzili, gdzie trzymani sa czterej pojmani alianccy agenci. -Wysledzili? - spytal Reynolds. - To dlaczego partyzanci sie tym nie zajma? -Z calkiem usprawiedliwionego powodu. Bo agenci ci sa trzymani w glebi terenu zajetego przez Niemcow. W niezdobytym forcie amunicyjnym wysoko w gorach. -I co my zrobimy z tymi alianckimi agentami trzymanymi w owym niezdobytym forcie? -To proste. A raczej - poprawil sie Mallory - proste w teorii. Wydobedziemy ich stamtad i dzis w nocy uciekniemy. Reynolds i Groves wybaluszyli na niego oczy, a potem z oslupialymi minami spojrzeli na siebie ze szczerym niedowierzaniem. Andrea i Miller starannie unikali nawzajem swojego wzroku i wszystkich innych. -Pan oszalal! - oswiadczyl z niezlomnym przekonaniem Reynolds. -Pan oszalal, panie kapitanie! - poprawil go karcaco Andrea. Reynolds spojrzal nic nie pojmujac na Andree i znow przeniosl wzrok na Mallory'ego. -Z cala pewnoscia! - rzekl z naciskiem. - Uciekniemy? Ale dokad, na mily Bog?! -Do domu. Do Wloch. -Do Wloch?! - przetrawienie tej wstrzasajacej wiesci zajelo Reynoldsowi pelne dziesiec sekund, a wowczas spytal z sarkazmem: - Polecimy tam samolotem, jak sie domyslam? -Coz, plynac wplaw przez Adriatyk to jednak kawal drogi, nawet dla tak zdrowego mlodego czlowieka jak wy. No bo jak inaczej, jesli nie samolotem. -Samolotem? - spytal odrobine skolowany Groves. -Samolotem. Niecale dziesiec kilometrow stad jest wysoko, wysoko w gorach plaskowyz, znajdujacy sie przewaznie w rekach partyzantow. Dzis wieczorem o dziesiatej przyleci tam samolot. Groves, tak jak ludzie, ktorzy nie pojeli tego, co wlasnie uslyszeli, powtorzyl to oswiadczenie Mallory'ego w formie pytania. -Dzis wieczorem o dziewiatej przyleci samolot? Zalatwil pan to teraz? -Jakze moglem to zrobic? Przeciez nie mamy radia. Nieufna mina Reynoldsa swietnie uzupelniala sceptyczny ton jego glosu. -Ale skad moze miec pan pewnosc... Ze o dziewiatej? - spytal. -Poniewaz, poczawszy od szostej dzis wieczorem, bedzie przelatywal nad tym pasem co trzy godziny, jesli trzeba to przez caly tydzien, bombowiec wellington. Mallory tracil kuca kolanem i oddzialek ruszyl, a Reynolds i Groves zajeli swoja zwykla w nim pozycje, jadac dobry kawalek za innymi. Po jakims czasie Reynolds, ktorego twarz wyrazala uczucia od wrogosci po za dume, utkwil wzrok w plecach Mallory'ego, a po chwili zwrocil sie do Grovesa. -No, no, no. Jak to sie wszystko wspaniale zlozylo. Przypadkiem wyslano nas do obozu Broznika. Broznik przypadkiem wie, gdzie sa trzymani ci czterej agenci. Przypadkiem na okreslone lotnisko o okreslonej porze przyleci samolot... No a poza tym ja przypadkiem z cala pewnoscia wiem, ze na tym gorskim plaskowyzu nie ma zadnego lotniska. Nadal uwazasz, ze gra sie z nami szczerze i w otwarte karty? Z nieszczesliwej miny Grovesa jasno wynikalo, ze bynajmniej tak nie uwaza. -Wiec co zrobimy, na milosc boska? - spytal. -Bedziemy sie pilnowac. Piecdziesiat metrow przed nimi Miller odchrzaknal i rzekl taktownie do Mallory'ego: -Zdaje sie, ze Reynolds stracil nieco swojego... hmm... zaufania do pana, panie kapitanie. -Nic dziwnego - odparl z przekasem Mallory. - Podejrzewa, ze to ja wbilem Saundersowi w plecy ten noz. Tym razem Andrea i Miller wymienili spojrzenia, a na ich twarzach odmalowaly sie uczucia tak bliskie kompletnego zaskoczenia, jak tylko jest to mozliwe u osobnikow z minami pokerzystow. VII. Piatek, godz. 10:00-12:00 C:\Users\Tysia\Downloads\l Kilkaset metrow od obozu Neufelda napotkali kapitana Drosznego i grupke jego czetnikow. Droszny powital ich wyraznie bez serdecznosci, ale przynajmniej udalo mu sie, Bog jeden wie jak wielkim kosztem, zachowac pewne pozory pokojowej neutralnosci. -A wiec wrociliscie? - spytal. -Jak widac - potwierdzil Mallory. Droszny spojrzal na kuce. -I to podrozujac z wygodami. -To prezent od naszego dobrego znajomego, majora Broznika. - Mallory usmiechnal sie szeroko. - Mysli, ze jedziemy na nich do Konjic. Drosznego chyba nie za bardzo obchodzilo, co mysli major Broznik. Potrzasnal glowa, zawrocil konia i szybkim klusem odjechal do obozu Neufelda. Kiedy w obozie zsiedli z kucow, Droszny natychmiast wprowadzil Mallory'ego do chaty niemieckiego kapitana. Neufeld, podobnie jak czetnik, powital go bez wielkiego zachwytu, lecz przynajmniej zdolal zabarwic swoja obojetnosc nutka zyczliwosci. Mine tez mial tylko troche zaskoczona, co natychmiast wyjasnil. -Szczerze mowiac, kapitanie, nie spodziewalem sie pana wiecej ujrzec. Bylo tak wiele... hmm... rzeczy nie do przewidzenia. Jednak bardzo sie ciesze, ze pana widze... Bo nie powrocilby pan przeciez bez informacji, ktora pragnalem zdobyc. A zatem, do interesow. Mallory zmierzyl Neufelda niechetnym spojrzeniem. -Niestety, nie jest pan zbyt solidnym partnerem w interesach - odparl. -Nie? - zdziwil sie grzecznie Neufeld. - Jak to? -Partnerzy w interesach sie nie oklamuja. Oczywiscie, powiedzial mi pan, ze Vukalovic grupuje oddzialy. Tak jest rzeczywiscie. Ale nie po to, jak pan twierdzi, zeby wyrwac sie z oblezenia. Grupuje je do obrony przed niemieckim szturmem, atakiem, ktory ma je rozbic w puch, a atak ten, zdaniem partyzantow, jest juz blisko. -Och, chyba nie oczekiwal pan, ze zdradze panu nasze tajemnice wojskowe, ktore mogl pan, powiadam: mogl, przekazac wrogom, przed udowodnieniem, kim pan jest naprawde - odparl logicznie Neufeld. - Taki naiwny to pan nie jest. A co do tego zamierzonego ataku, to od kogo pan o nim wie? -Od majora Broznika. - Mallory usmiechnal sie na jego wspomnienie. - Byl bardzo wylewny. Neufeld pochylil sie, a jego nagle znieruchomiala twarz i utkwione w Mallorym, patrzace bez zmruzenia powiek oczy zdradzaly napiecie. -A powiedzieli, z ktorej strony spodziewaja sie tego ataku? -Znam tylko nazwe. To most na Neretvie. Neufeld ponownie zaglebil sie wygodniej w krzesle, wydal z siebie dlugie bezglosne westchnienie ulgi i usmiechnal sie, zeby odebrac nastepnym slowom wszelka natarczywosc. -Przyjacielu, gdyby nie byl pan Anglikiem, dezerterem, zdrajca i handlarzem narkotykow, to dostalby pan za to Zelazny Krzyz. Przy okazji - dodal, jakby przypomnial sobie o tym przypadkiem po fakcie - z Padwy nadeszlo potwierdzenie panskiej tozsamosci. A wiec most na Neretvie? Jest pan pewien? -Jezeli pan mi nie wierzy... - obruszyl sie Mallory. -Alez wierze, wierze. To tylko taki zwrot. - Neufeld zamilkl na kilka sekund, po czym cicho powtorzyl: - Most na Neretvie. - W jego ustach slowa te zabrzmialy prawie jak modlitwa. -To sie zgadza ze wszystkimi naszymi domyslami - wtracil cicho Droszny. -Nie obchodza mnie wasze domysly - rzekl opryskliwie Mallory. - Zajmijmy sie moimi sprawami, jesli laska. A wiec twierdzi pan, ze spisalismy sie dobrze? Ze wypelnilismy panskie zadanie, ze uzyskalismy te informacje, o ktora panu chodzilo? Neufeld potwierdzil skinieniem glowy. -Wiec prosze nas stad natychmiast zabrac. Wywiezc gdzies w glab niemieckiego terytorium. Do Austrii albo do samych Niemiec, jesli wola - im dalej stad, tym lepiej. Wie pan, co nas czeka, gdybysmy wpadli w rece Anglikow, albo Jugoslowian? -Nietrudno sie domyslic - odparl niemal wesolo Neufeld. - Ale pan nas nie docenia, przyjacielu. Panski wyjazd w bezpieczne miejsce zostal juz zalatwiony. Pewien szef wywiadu wojskowego w polnocnych Wloszech bardzo chcialby pana osobiscie poznac. Ma podstawy sadzic, ze bardzo mu sie pan przyda. Mallory skinal glowa, ze zrozumial. * * * General Vukalovic skierowal lornetke na Przelecz Zenicy - waskie i mocno zalesione dno doliny, lezacej miedzy podnozami dwoch wysokich gor o stromych zboczach, gor o niemal identycznym ksztalcie i wysokosci.Nietrudno bylo umiejscowic posrod sosen czolgi niemieckiej 11 Grupy Armii, bo Niemcy wcale nie starali sie o ich zamaskowanie czy ukrycie, co wyraznie swiadczylo, pomyslal ponuro Vukalovic, jak bardzo sa pewni siebie i wyniku czekajacej ich bitwy. Dobrze widzial zolnierzy krzatajacych sie przy kilku stojacych pojazdach; inne czolgi cofaly sie, manewrowaly i zajmowaly pozycje, tak jakby gotowaly sie do staniecia w szyku bojowym przed rzeczywistym atakiem. Niski, grzmiacy ryk silnikow poteznych "tygrysow" byl niemal nieustanny. Vukalovic opuscil lornetke, olowkiem postawil kilka dalszych znaczkow na kartce papieru, prawie calkowicie pokrytej juz podobnymi znaczkami, wykonal kilka prostych dzialan arytmetycznych z dodawania, z westchnieniem odlozyl kartke i olowek, a potem obrocil sie do pulkownika Janzego, ktory byl zajety tym samym. -Moje przeprosiny dla waszych sztabowcow, pulkowniku - rzekl kwasno. - Licza tak dobrze, jak ja. * * * Przynajmniej raz piracka postawa i promienny, pewny siebie usmiech komandora Jensena nie rzucaly sie tak bardzo w oczy, a wlasciwie w tej chwili nie zostalo po nich sladu. Jesli ktos mial tak proporcjonalna twarz jak Jensen, to wlasciwie trudno mu bylo spuscic nos na kwinte, ale kiedy przechadzal sie tam i z powrotem po sztabie operacyjnym 5 Armii w Termoli we Wloszech, jego skupione, marsowe oblicze zdradzalo niewatpliwie oznaki napiecia, niepokoju i niewyspania.Nie przechadzal sie sam. U boku krok w krok tam i z powrotem towarzyszyl mu tegi, siwowlosy oficer w mundurze angielskiego generala brygady, z mina bedaca dokladna replika jego wlasnej. Kiedy dotarli do konca sali, general zatrzymal sie i spojrzal pytajaco na sierzanta, ktory ze sluchawkami na uszach siedzial przy wielkim radionadajniku RCA. Sierzant wolno potrzasnal przeczaco glowa. Dwaj wojskowi podjeli marsz. -Czas ucieka. Jensen, czy na pewno zdaje pan sobie sprawe z tego, ze nie da sie powstrzymac raz zaczetej ofensywy? - spytal znienacka general. -Tak - potwierdzil przygnebiony Jensen. - Co mowia ostatnie meldunki zwiadu lotniczego, panie generale? -Meldunkow nam nie brakuje, ale Bog jeden wie, jakie wnioski z nich wyciagnac. - Glos generala zgorzknial. - Na calej Linii Gustawa trwa wielka aktywnosc wojsk, w tym - o ile mozemy sie zorientowac - dwoch dywizji pancernych, dywizji niemieckiej piechoty, dywizji piechoty austriackiej i dwoch batalionow strzelcow - ich wyborowych oddzialow wysokogorskich. Na pewno jednak nie szykuja ofensywy, bo, po pierwsze, niemozliwe, zeby wyprowadzili ja z rejonu, gdzie dokonuja tych manewrow, a po drugie, gdyby planowali ofensywe, to zrobiliby wszystko co w ich mocy, zeby te przygotowania zachowac w tajemnicy. -A wiec co oznacza ta cala aktywnosc? Skoro nie planuja ataku. General westchnal. Zdaniem analitykow, Niemcy przygotowuja sie do blyskawicznego wycofania wojsk. Zdanie analitykow! A mnie obchodzi tylko jedno: to, ze te przeklete dywizje nadal stoja na linii Gustawa! Co nie wypalilo, Jensen?! Jensen uniosl ramiona w gescie bezradnosci. -Mielismy kontaktowac sie ze soba co dwie godziny, poczawszy od czwartej rano... -Ale oni w ogole nie nawiazali lacznosci. Jensen nic na to nie odpowiedzial. General przyjrzal mu sie prawie badawczo. -Najlepsi w poludniowej Europie, powiedzial pan - rzekl. -Tak, tak powiedzialem. * * * Nie wyrazone glosno watpliwosci generala co do przymiotow agentow Jensena wybranych do operacji "Dziesiatka" powaznie by wzrosly, gdyby przebywal w tej chwili w baraku goscinnym w obozie kapitana Neufelda w Bosni. Bynajmniej nie wykazywali jednomyslnosci, zrozumienia i bezwzglednego wzajemnego zaufania, ktorego nalezaloby oczekiwac po grupie ludzi uwazanych za najlepszych w branzy. Zamiast tego panowala w ich gronie atmosfera pelna napiec i gniewu, atmosfera podejrzen i nieufnosci tak gesta, ze prawie namacalna. Stojacy przed Mallorym Reynolds ledwie mogl powstrzymac zlosc.-Chce to wiedziec juz! - oswiadczyl, niemal wykrzykujac te slowa. -Mow ciszej - ostrzegl go ostro Andrea. -Chce to wiedziec juz - powtorzyl Reynolds. Tym razem jego glos byl tylko odrobine glosniejszy od szeptu, niemniej natarczywy i domagajacy sie odpowiedzi. -Dowiecie sie we wlasciwym czasie, sierzancie - odparl Mallory, jak zwykle spokojnie, neutralnym tonem i bez gniewu. - Nie predzej. Czego sie nie wie, tego sie nie powie. Reynolds zacisnal dlonie w piesci i zrobil krok w przod. -Czy chce pan przez to powiedziec, do cholery, ze... -Nic nie chce przez to powiedziec - przerwal mu z opanowaniem Mallory. - Nie mylilem sie co do was tam, w Termoli, sierzancie. Jestescie tyle warci, co tykajaca bomba zegarowa. -Mozliwe. - Rozwscieczony Reynolds przestal nad soba panowac. - Ale po bombie wiadomo czego sie spodziewac. -Powtorz, cos powiedzial - rzekl cicho Andrea. -Co? -Powtorz to. -Niech pan poslucha, Andrea... -"Pulkowniku Stavros", synku, -Panie pulkowniku. -Powtorz to, a zagwarantuje ci co najmniej piec lat odsiadki za nieposluszenstwo na polu walki. -Tak jest. - Fizyczny wysilek, z jakim Reynolds sie opanowal, byl widoczny dla wszystkich. - Ale czemu to kapitan mialby zatajac przed nami swoje plany na popoludnie, zdradzajac nam jednoczesnie, ze wieczorem odlatujemy z tego tam Ivenici? -Poniewaz Niemcy moga nam te plany pokrzyzowac - wyjasnil cierpliwie Andrea. - Jezeli sie o nich dowiedza. Gdyby ktorys z nas wygadal sie pod przymusem. Ale co do Ivenici, to nie moga zrobic nic, bo Ivenici jest w rekach partyzantow. Miller dla uspokojenia nastrojow zmienil temat. -Siedem tysiecy stop, powiada pan - rzekl do Mallory'ego. - Toz tam snieg na pewno jest po pas. Jak, na mily Bog, mozna liczyc na usuniecie takiej masy? -Nie wiem - odrzekl wymijajaco Mallory. - Sadze, ze ktos cos wymysli. * * * I rzeczywiscie, na lezacym na wysokosci dwoch tysiecy metrow plaskowyzu Ivenici ktos cos wymyslil.Plaskowyz ten byl biala, niegoscinna, odludna pustynia, pustynia przez wiele miesiecy w roku przerazliwie zimna, nieprzyjazna, pelna wyjacych wiatrow, calkowicie wroga wobec ludzi i nie tolerujaca ich obecnosci. Od zachodu graniczyl z liczaca sto piecdziesiat metrow wysokosci sciana skalna, w niektorych partiach zupelnie pionowa, w innych popekana i pelna szczelin. Na calej jej dlugosci wystepowaly liczne zamarzniete siklawy, gdzieniegdzie zas szeregi sosen, nieprawdopodobnie rosnacych na nieprawdopodobnie waskich polkach skalnych, a ich zmarzniete, zwisle galezie uginaly sie pod ciezarem sniegu, padajacego od szesciu miesiecy. Natomiast od wschodu plaskowyz graniczyl ni mniej, ni wiecej ale ze stromym, ostro zarysowanym szczytem jeszcze jednego skalnego urwiska, ktore opadalo pionowo w doliny. Sam plaskowyz byl gladka, idealnie rowna, nieprzerwana polacia sniegu, sniegu, ktory na wysokosci dwoch tysiecy metrow w promieniach jaskrawego slonca lsnil i skrzyl sie tak, ze az bolesnie razil w oczy. Plaskowyz mial chyba z osiemset metrow dlugosci a w najszerszych miejscach dochodzil do stu metrow. Na poludniowym krancu wznosil sie nagle laczac ze skalna sciana, ktora w tym miejscu opadala pod lagodnym katem i kryla sie w ziemi. Na tym wzniesieniu rozbito dwa namioty, oba biale, maly i duzy. Przed malym namiotem stalo rozmawiajac dwoch mezczyzn. Wyzszy i starszy, w ciezkim plaszczu i przydymionych okularach, pulkownik Vis, byl dowodca brygady partyzantow, majacych baze w Sarajewie, mlodszy, szczuplejszy, kapitan Vlanovic, jego adiutantem. Obaj przygladali sie rozleglemu plaskowyzowi. -Na pewno sa na to latwiejsze metody, panie pulkowniku - powiedzial strapiony Vlanovic. -Wymien je, Borysie, a je zastosuje. - Sadzac tak z wygladu, jak z glosu, pulkownik Vis byl czlowiekiem nadzwyczaj spokojnym i znajacym sie na rzeczy. - Owszem, przydalyby nam sie buldozery. Podobnie jak plugi sniezne. Ale przyznasz, chlopcze, ze wjechanie nimi tu na gore po pionowych scianach skalnych wymagaloby od kierowcow nie lada zrecznosci. A poza tym, od czego jest wojsko, jesli nie od maszerowania. -Tak jest, panie pulkowniku - odparl sluzbiscie i z powatpiewaniem Vlanovic. Obaj spojrzeli na dlugi plaskowyz, ciagnacy sie na polnoc. Na polnocy i dalej, wszedzie dookola piely sie w bezchmurne wyblakle blekitne niebo liczne gorskie szczyty, niektore poszarpane, szpiczaste i posepne, inne zaokraglone, zarozowione i w snieznych czapach. Widok byl przewspanialy. Jeszcze wspanialsze widowisko rozgrywalo sie na samym plaskowyzu. Zwarta kolumna zlozona z tysiaca zolnierzy w mundurach, z ktorych polowa miala szary bawoli kolor uniformow jugoslowianskiej armii, a reszta stanowila zdumiewajaca zbieranine mundurow z innych krajow, posuwala sie w slimaczym tempie przez dziewiczy snieg. Kolumne tworzylo dwadziescia zolnierskich rzedow po piecdziesieciu ludzi, a cala piecdziesiatka trzymala sie za rece, z pochylonymi glowami i ramionami z uciazliwa powolnoscia brnac mozolnie przez snieg. Ich powolny marsz wcale nie dziwil, bo pierwszy szereg przedzieral sie przez snieg po pas, a na twarzach zolnierzy zaczely sie juz pojawiac pierwsze oznaki wysilku i zmeczenia. Byla to zabojczo ciezka harowka, harowka, ktora na tej wysokosci dwakroc przyspieszala puls, sprawiajac, ze czlowiek walczyl o kazdy oddech, nogi robily mu sie ciezkie jak z olowiu, a czlonki darly tak, ze tylko dzieki temu, iz bolaly, przekonywal sie, ze wciaz je ma. Dotyczylo to nie tylko mezczyzn. Za pierwszymi piecioma szeregami zlozonymi z zolnierzy w dalszej czesci kolumny szlo prawie tyle samo kobiet i dziewczat, co mezczyzn, chociaz wszyscy byli tak mocno okutani przed zimnem i kasliwymi wiatrami wiejacymi na tych wysokosciach, ze nie sposob bylo odroznic ich plci. Ostatnie dwa szeregi kolumny skladaly sie z samych partyzantek, a o morderczym trudzie, ktory i tak przypadl im w udziale, swiadczyl zlowieszczo fakt, ze nawet one zapadaly sie po kolana w snieg. Byl to fantastyczny widok, ale widok bynajmniej nie wyjatkowy podczas wojny w Jugoslawii. Do lezacych na nizinach lotnisk, ktorymi wladaly niepodzielnie pancerne dywizje Wehrmachtu, Jugoslowianie nie mieli dostepu i wlasnie dlatego partyzanci zbudowali wiele pasow startowych w gorach. Przy tak glebokim sniegu i terenach calkowicie niedostepnych dla sprzetu mechanicznego nie mieli innego wyjscia. Pulkownik Vis oderwal wzrok od plaskowyzu i obrocil sie w strone kapitana Vlanovicia. -No, Borys, myslisz, chlopcze, ze przyjechales tu na narty? Zorganizuj kuchnie, zeby ugotowaly jedzenie i zupe. W jeden dzien zuzyjemy tygodniowe racje cieplej strawy i goracej zupy. -Tak jest, panie pulkowniku. - Vlanovic zadarl glowe, a potem zdjal zakrywajaca mu uszy futrzana czapke, zeby lepiej slyszec huk odleglych wybuchow, ktore przed chwila odezwaly sie na polnocy. - A to co, u licha? -Dzwiek niesie sie daleko w naszym czystym gorskim powietrzu, co? - rzekl w zadumie Vis. -Slucham, panie pulkowniku? -Slyszysz, chlopcze, odglosy z bazy messerschmittow w Novo Dervencie, ktore dostaja wycisk, jakiego nie znaly. -Slucham? Vis westchnal z cierpliwym poblazaniem. -Jeszcze zrobie z ciebie kiedys zolnierza - odparl. - Messerschmitty, Borysie, to mysliwce, wyposazone w rozliczne paskudne dzialka i karabiny maszynowe. Co w tej chwili w Jugoslawii stanowi dla nich wymarzony cel? -Co stanowi... - Vlanovic urwal i spojrzal na posuwajaca sie mozolnie kolumne. - Aha! -Wlasnie, "aha"! Angielskie lotnictwo skierowalo dzis szesc swoich najlepszych eskadr ciezkich bombowcow lancasterow z frontu wloskiego tylko po to, zeby zajely sie naszymi znajomkami z Novo Derventy. - Teraz z kolei pulkownik Vis zdjal czapke, zeby lepiej slyszec. - Sa bardzo zajeci, co? Kiedy skoncza, z tego lotniska przez tydzien nie da rady wystartowac nawet jeden messerschmitt. Oczywiscie, jezeli pozostana tam jakies zdolne do startu. -Czy wolno mi cos powiedziec, panie pulkowniku? -Tyle ci wolno. -Sa jeszcze inne bazy mysliwcow. -To prawda. - Vis wskazal w niebo. - Widzisz cos? Vlanovic wyciagnal szyje, oslonil oczy przed jaskrawym sloncem, przyjrzal sie pustemu blekitnemu niebu i potrzasnal przeczaco glowa. -Ja tez nie - rzekl Vis. - Ale na wysokosci siedmiu kilometrow eskadry beaufighterow - ktorych zalogi marzna jeszcze bardziej niz my - pomoga nam patrolujac niebo az do zmroku. -Kim... kim on jest, panie pulkowniku? Kto zazadal sciagniecia tu az tylu naszych zolnierzy, tylu eskadr bombowcow i mysliwcow? -O ile wiem, kapitan nazwiskiem Mallory. -Kapitan?! Tak jak ja? -Kapitan. Watpie, Borysie, czy taki jak ty - dodal zyczliwie pulkownik. - Ale to nie jego stopien jest tu wazny. Wazne jest jego nazwisko - Mallory. -Nie slyszalem o nim. -No, to uslyszysz, chlopcze, uslyszysz. -Ale... ale ten Mallory. Po co mu to wszystko?! -Zapytaj sie go, kiedy go poznasz dzis wieczorem. -Kiedy poznam... To on tu dzis bedzie? -Dzis wieczorem - powiedzial Vis i dodal ze smutkiem: - Jezeli do tego czasu dozyje. * * * Neufeld, a za nim Droszny, weszli energicznym krokiem do baraku radiowego - ponurej, rozsypujacej sie przybudowki, wyposazonej w stol, dwa krzesla, duzy przenosny nadajnik i nic wiecej. Siedzacy przy radiu niemiecki kapral podniosl pytajaco wzrok na wchodzacych.-Z dowodztwem 7 Korpusu Pancernego przy moscie na Neretvie - rozkazal Neufeld. Byl wyraznie w doskonalym humorze. - Chce rozmawiac osobiscie z generalem Zimmermannem. Kapral skinal glowa, nadal sygnal wywolawczy i w ciagu kilku sekund otrzymal odpowiedz. Sluchal krotka chwile, a potem podniosl wzrok na Neufelda. -General juz podchodzi, panie kapitanie. Neufeld siegnal po sluchawki, wzial je i glowa wskazal drzwi. Kapral wstal i wyszedl z przybudowki, a Neufeld zajal jego miejsce i z zadowoleniem nalozyl sluchawki. Po paru sekundach wyprostowal sie odruchowo na krzesle, bo w sluchawkach zatrzeszczal glos. -Tu kapitan Neufeld, panie generale - zameldowal sie. - Anglicy powrocili. Z wiadomoscia, ze dywizja partyzantow w Kotle Zenicy spodziewa sie zmasowanego ataku od poludnia, przez most na Neretvie. -Tak? - general Zimmermann, wygodnie usadowiony w obrotowym krzesle z tylu wozu lacznosci stojacego na skraju lasu, wprost na poludnie od mostu na Neretvie, nie probowal nawet ukryc zadowolenia w glosie. Brezentowy dach ciezarowki byl zrolowany, wiec general zdjal z glowy czapke z daszkiem, zeby zazyc promieni bladego wiosennego slonca. - Ciekawe, bardzo ciekawe. Cos jeszcze? -Tak - zatrzeszczal metalicznie w sluchawkach glos Neufelda. - Poprosili o przewiezienie ich samolotem w bezpieczne miejsce. W glab naszego terytorium, nawet do Niemiec. Nie czuja sie tu... mmm... dobrze. -No, no, no. A wiec tak sie czuja. - Zimmermann zamilkl, rozwazyl cos, po czym dodal: - Orientuje sie pan calkowicie w sytuacji, kapitanie? Jest pan swiadom, jak delikatnie wywazone... mmm... subtelnosci wchodza w gre? -Tak, panie generale. -Wymaga to chwili zastanowienia. Prosze zaczekac. Zastanawiajac sie nad decyzja Zimmermann leniwie kilkakroc obrocil sie z krzeslem na boki. W zamysleniu, choc prawie nie widzac tego, na co patrzy, spojrzal na polnoc, ponad lakami stykajacymi sie z poludniowym brzegiem Neretvy, na rzeke spojona zelaznym mostem, a potem na laki na jej drugim brzegu, ktory wspinal sie stromo ku skalistej reducie, sluzacej partyzantom pulkownika Laszlo za pierwsza linie obrony. Na wschodzie, kiedy sie obrocil, zobaczyl zielonobiale wartkie wody rzeki, a na jej przeciwleglym brzegu laki, coraz wezsze i wezsze, po skreceniu na polnoc zas nagle ginace z oczu w wylocie skalistego wawozu, z ktorego wylaniala sie Neretva. Jeszcze cwierc obrotu i przed oczami mial sosnowy las na poludniu, sosnowy las, ktory w pierwszej chwili wygladal niewinnie i pusto - to znaczy, dopoki wzrok nie przywykl do mroku i mnostwa duzych prostokatnych ksztaltow, skutecznie chronionych przed obserwacja z powietrza i polnocnego brzegu Neretvy przez maskujace brezentowe plachty, siatki i wielkie stosy suchych galezi. Widok tych zamaskowanych grotow jego dwoch pancernych dywizji w jakims stopniu pomogl mu podjac decyzje. Ujal mikrofon. -Kapitanie Neufeld? Zdecydowalem, co zrobimy, prosze wiec dokladnie wypelnic nastepujace polecenia... Droszny zdjal z uszu druga pare sluchawek i rzekl z powatpiewaniem do Neufelda -Czy general nie zada od nas za duzo? Neufeld uspokajajaco potrzasnal glowa. -General Zimmermann zawsze wie co robi. Jego sad o psychice takich jak Mallory sprawdza sie zawsze w stu procentach. -Mam nadzieje. - Droszny nie byl przekonany. - Mam taka nadzieje przez wzglad na nas. Wyszli z przybudowki. -Wezwij do mojej kancelarii kapitana Mallory'ego - polecil Neufeld radiooperatorowi. - I sierzanta Baera. Kiedy Mallory stawil sie w kancelarii, zastal tam juz Neufelda z Drosznym i Baerem. Neufeld przemowil krotko i rzeczowo. -Postanowilismy wywiezc was stad samolotem z podwoziem plozowym - to jedyne maszyny, ktore moga ladowac w tych przekletych gorach. Macie kilka godzin czasu na sen - nie wyruszymy stad przed czwarta. Ma pan pytania? -A gdzie jest to ladowisko? -Na polanie. Kilometr stad. Cos jeszcze? -Nie. Tylko nas stad wywiezcie. -Co do tego nie ma zadnych obaw - rzekl z naciskiem Neufeld. - Moim jedynym pragnieniem jest wyprawic was stad szczesliwie w droge. Szczerze mowiac, Mallory, sprawiacie nam same klopoty, wiec im predzej wyjedziecie, tym lepiej. Mallory skinal glowa i wyszedl. -Mam dla was male zadanie, sierzancie - powiedzial Neufeld do Baera. - Male, ale bardzo wazne. Sluchajcie uwaznie. Mallory z zamyslona mina opuscil barak Neufelda i przeszedl wolno przez obozowisko. Kiedy zblizal sie do baraku goscinnego, ze srodka wylonil sie Andrea i minal go bez slowa, spowity w oblok cygarowego dymu i nachmurzony. Mallory wszedl do baraku, gdzie Petar znowu gral jugoslowianska wersje "Dziewczyny, ktora zostawilem". Byla to chyba jego ulubiona piosenka. Mallory spojrzal na Marie, Reynoldsa i Grovesa, ktorzy siedzieli w milczeniu, a potem na Millera, ktory z tomikiem wierszy w reku na wpol lezal w spiworze. -Cos zmartwilo naszego przyjaciela - powiedzial, wskazujac glowa drzwi. Miller usmiechnal sie szeroko i teraz on z kolei skinal glowa w kierunku Petara. -Znowu gra melodie Andrei - wyjasnil. Mallory usmiechnal sie krotko i zwrocil sie do Marii. -Powiedz mu, zeby przestal grac. Wyruszamy poznym popoludniem i wszyscy potrzebujemy jak najwiecej snu. -Mozemy pospac w samolocie - odezwal sie ponuro Reynolds. - Mozemy spac po dotarciu na miejsce przeznaczenia... Gdziekolwiek ono sie znajduje. -Nie, spijcie teraz. -Dlaczego teraz? -Dlaczego teraz? - Mallory z roztargnieniem zapatrzyl sie w przestrzen. - Bo byc moze nie bedzie juz wiecej czasu na nic. Reynolds spojrzal na niego dziwnym wzrokiem. Po raz pierwszy tego dnia na jego twarzy nie bylo podejrzliwosci i wrogosci. Tylko pelna zaciekawienia zaduma i pierwsze nikle oznaki zrozumienia. Na plaskowyzu Ivenici kolumna posuwala sie dalej, ale juz nie jak ludzie. Partyzanci potykali sie, w roznym stopniu wyczerpani, poruszajac sie w najlepszym razie jak automaty, upiory wskrzeszone z martwych, z twarzami wykrzywionymi bolem i niewyobrazalnym zmeczeniem, z rozpalonymi czlonkami i odretwiali duchem. Co kilka sekund ktos potykal sie, upadal, nie mogl wstac i odnoszono go pomiedzy dziesiatki innych, juz lezacych w stanie bliskim spiaczki z boku przy prymitywnym pasie startowym, gdzie partyzantki robily wszystko, co w ich mocy, zeby przywrocic do zycia ich przemarzniete, wyczerpane ciala kubkami goracej zupy i hojnymi porcjami rakii. Kapitan Vlanovic obrocil sie w strone pulkownika Visa. Mine mial strapiona, a glos cichy i bardzo powazny. -To szalenstwo, panie pulkowniku, szalenstwo! To... to niemozliwe, sam pan widzi, ze niemozliwe. Nigdy nam... Panie pulkowniku, w ciagu pierwszych dwoch godzin odpadlo dwustu piecdziesieciu ludzi. Ta wysokosc, zimno, zwykle wyczerpanie fizyczne... To szalenstwo. -Cala wojna to szalenstwo - odparl ze spokojem Vis. - Przekaz przez radio, ze potrzebujemy jeszcze pieciuset ludzi. VIII. Piatek, godz. 15:00-21:15 C:\Users\Tysia\Downloads\l Mallory wiedzial, ze juz czas. Spojrzal na Andree, Millera, Reynoldsa, Grovesa i pojal, ze oni tez to wiedza. Na ich twarzach dostrzegl bardzo wyraznie to, co krylo sie tuz pod powierzchnia jego wlasnych mysli - gwaltowne napiecie, krancowa, napieta do ostatecznosci czujnosc gotowa przejsc w rownie gwaltowny czyn. Zawsze nadchodzila owa chwila prawdy, ktora obnazala ludzi i pokazywala, co sa naprawde warci. Zastanawial sie, jacy okaza sie Reynolds i Groves; mial wrazenie, ze spisza sie dobrze. Zastanawianie sie nad Andrea i Millerem nie przyszlo mu na mysl, gdyz za dobrze ich znal. Miller, kiedy wszystko wydawalo sie stracone, przerastal samego siebie. Natomiast Andrea, zazwyczaj powsciagliwy w zachowaniu, niemal ospaly, zmienial sie nie do poznania w istote bedaca nieprawdopodobnym polaczeniem zimnego wyrachowania z furiacko walczaca maszyna, dla ktorej Mallory przy calej swej wiedzy i doswiadczeniu nie znajdowal najdalszych nawet analogii. Kiedy sie odezwal, jego glos zabrzmial chlodno i bezosobowo jak nigdy dotad. -Wyruszamy o czwartej. Jest trzecia. Jezeli sie nam poszczesci, zaskoczymy ich znienacka. Wszystko jasne? -To znaczy, ze jezeli cos nie wyjdzie, to utorujemy sobie odwrot strzelajac? - spytal ze zdumieniem, prawie z niedowierzaniem Reynolds. -Strzelajac, strzelajac, zeby zabic. To rozkaz, sierzancie. Jak Boga kocham, nic z tego nie rozumiem - wyznal Reynolds z mina jasno wskazujaca, ze porzucil wszelkie proby zrozumienia, co sie dzieje. Mallory z Andrea opuscili barak i niedbalym krokiem przeszli przez oboz do baraku Neufelda. -Rozgryzli nas - powiedzial Mallory. -Wiem. Gdzie Petar i Maria? -Moze spia? Wyszli z baraku dwie godziny temu. Przyjdziemy po nich pozniej. -Pozniej moze byc za pozno... Sa w wielkim niebezpieczenstwie, Keith. -Co mozna na to poradzic, Andrea? Od dziesieciu godzin o niczym innym nie mysle. To strasznie nieludzkie ryzyko, ale musze je podjac. Sa wpisani na straty. Przeciez wiesz, co by bylo, gdybym odslonil karty teraz. -Wiem - odparl zatroskany Andrea. - Koniec wszystkiego. Weszli do baraku Neufelda nie dbajac o to, by zapukac. Siedzacy przy biurku kapitan, u ktorego boku stal Droszny, podniosl sie gniewnie zaskoczony i spojrzal na zegarek. -Powiedzialem: o czwartej, nie o trzeciej - oswiadczyl lakonicznie. -To nasza wina - odparl przepraszajaco Mallory. Zamknal drzwi. - Prosze zachowywac sie rozsadnie. Neufeld i Droszny zachowali sie rozsadnie, tak jak wiekszosc ludzi, w ktorych mierza dwa lugery z dziurkowanymi tlumikami wkreconymi w lufy - po prostu zamarli, a z ich twarzy wolno zaczal ustepowac szok. Neufeld odezwal sie dopiero po dluzszej chwili, a mowiac prawie sie zacinal. -Powaznie zawinilem nie doceniajac... -Prosze milczec. Szpiedzy Broznika wysledzili, gdzie trzymani sa czterej alianccy agenci. Z grubsza wiemy, gdzie sie znajduja. Pan wie to dokladnie. I zaprowadzi nas tam. Natychmiast. -Pan oszalal - odrzekl z przekonaniem Neufeld. -Nam nie trzeba tego mowic - powiedzial Andrea. Przeszedl za plecy Neufelda i Drosznego, wyjal im z kabur pistolety, usunal z nich naboje i wlozyl bron z powrotem. Nastepnie poszedl w kat izby, wzial stamtad dwa pistolety maszynowe, oproznil je z naboi, okrazyl stol, stanal przed nim i polozyl schmeissery na blacie - jeden przed Neufeldem, drugi przed Drosznym. -Prosze bardzo, panowie - rzekl uprzejmie. - Jestescie uzbrojeni po zeby. -A gdybysmy z wami nie poszli? - spytal Droszny, ziejac zloscia. Po uprzejmosci Andrei nie zostalo ani sladu. Bez pospiechu obszedl stol i tak mocno trzasnal czetnika tlumikiem lugera w zeby, ze Drosznego az zatkalo z bolu. -Prosze cie... - rzekl do niego prawie blagalnym tonem - bardzo prosze, nie wodz mnie na pokuszenie! Droszny nie powiodl go na pokuszenie. Mallory przysunal sie do okna i wyjrzal na oboz. Zobaczyl, ze w promieniu dziesieciu metrow od baraku Neufelda kreci sie przynajmniej z tuzin czetnikow, bez wyjatku uzbrojonych. Po drugiej stronie obozu dostrzegl otwarte drzwi stajni, co swiadczylo, ze Miller i dwoch sierzantow sa na stanowiskach. -Przejdziecie przez oboz do stajni - powiedzial. - Do nikogo sie nie odezwiecie, nikogo nie ostrzezecie, nie dacie zadnych znakow. Bedziemy szli dziesiec krokow za wami. -Dziesiec krokow? A co nas powstrzyma od ucieczki? Nie osmielicie sie prowadzic nas pod lufami. -Rzeczywiscie - przyznal Mallory. - Jak tylko otworzycie te drzwi, ze stajni wymierza w was trzy schmeissery, sprobujcie zrobic cokolwiek - cokolwiek! - a poszatkuja was na kawalki. Dlatego wlasnie bedziemy trzymac sie w slusznej odleglosci za wami - zeby nie poszatkowali takze nas. Na znak Andrei Neufeld i Droszny w gniewnym milczeniu zawiesili na ramionach nie nabite schmeissery. Mallory przyjrzal sie im z namyslem i oznajmil: -Koniecznie musicie zmienic miny. Macie wypisane na twarzach, ze cos jest nie tak. Jezeli otworzycie drzwi majac takie geby, Miller skosi was, zanim dojdziecie do dolnego schodka. Uwierzcie mi. Uwierzyli mu i kiedy otworzyl drzwi, zdazyli juz nadac swoim twarzom wyraz w miare udanie nasladujacych ich normalne miny. Zeszli po schodkach i pomaszerowali przez obozowisko. Kiedy pokonali polowe drogi, Andrea i Mallory wyszli z baraku Neufelda i ruszyli za nimi. Raz czy dwa spojrzano na nich z gnusnej ciekawosci, ale bylo jasne, ze nikt nie podejrzewa, iz dzieje sie cos niedobrego. Przejscie przez oboz do stajni odbylo sie bez najmniejszych przeszkod. Tak samo jak w dwie minuty pozniej ich odjazd z obozu. Neufeld z Drosznym, jak slusznie nalezalo oczekiwac, jechali na przedzie, a czetnik wygladal nader wojowniczo ze schmeisserem, pistoletem i paskudnymi zakrzywionymi nozami za pasem. Za nimi jechal Andrea, ktory wyraznie mial jakies klopoty z zamkiem swojego schmeissera, bo trzymal go w dloniach i uwaznie ogladal. Z pewnoscia nie patrzyl na zadnego z nich, a mysl, ze wystarczy uniesc rozsadnie skierowana w ziemie lufe pistoletu tylko kilkadziesiat centymetrow i nacisnac spust, zeby podziurawil jak rzeszoto dwojke w przodzie, wydawala sie tak niedorzeczna, ze nie wpadlaby do glowy nawet najbardziej podejrzliwym. Za Andrea jechali ramie w ramie Mallory z Millerem, tak samo jak on beztroscy, a nawet lekko znudzeni. Reynolds i Groves zamykali pochod jadac z nonszalancja zblizona, choc nie w pelni, do cechujacej pozostala trojke. Ich nieruchome twarze, niespokojnie strzelajace spojrzenia, zdradzaly, ze sa napieci. Ale niepotrzebnie sie niepokoili, bo cala siodemka wyjechala z obozu nie tylko przez nikogo nie zaczepiona, ale nawet bez jednego pytajacego spojrzenia rzuconego w jej kierunku. Jechali przez ponad dwie i pol godziny, niemal caly czas pod gore, a kiedy dotarli do polany lezacej - nareszcie w tym jednym przypadku - na rownym gruncie, krwawoczerwone slonce zachodzilo za rzedniejacy sosnowy las. Neufeld i Droszny zatrzymali kuce i zaczekali, az dojada do nich pozostali. Mallory sciagnal cugle i przyjrzal sie budowli posrodku polany - niskiemu, przysadzistemu, wygladajacemu na niezwykle mocny fortowi amunicyjnemu z waskimi, grubo kratowanymi oknami i dwoma kominami, z ktorych jeden dymil. -To tu? - spytal Mallory. -Calkiem zbyteczne pytanie - odparl chlodno Neufeld tonem podszytym nieklamanym gniewem i uraza. - Sadzi pan, ze przez caly ten czas prowadzilem pana w niewlasciwe miejsce? -Tego nie moge wykluczyc - odparl Mallory. Przyjrzal sie budowli dokladniej. - Wyglada goscinnie. -Magazyny jugoslowianskiej armii nie byly przeznaczone na pierwszorzedne hotele. -Na pewno nie - zgodzil sie Mallory. Na jego znak ponaglili kuce do wjazdu na polane, a kiedy to zrobili, w scianie fortow widocznej z ich strony odsunely sie dwie metalowe listwy, odslaniajac dwa otwory strzelnicze i sterczace z nich pistolety maszynowe. Siedmiu jezdzcow, przy takiej oslonie, jaka mieli, zdanych bylo calkowicie na laske ich zlowieszczych luf. -Ma pan czujnych zolnierzy - rzekl z uznaniem Mallory do Neufelda. - Niewielu ich potrzeba do strzezenia i utrzymania takiej fortecy. Ilu ich tam jest? -Szesciu - odparl z wahaniem Neufeld. -Bedzie siedmiu, to koniec z panem - ostrzegl Andrea. -Szesciu. Kiedy podjechali blizej, pistolety - prawie na pewno dlatego, ze zolnierze rozpoznali Neufelda i Drosznego - cofnely sie, otwory strzelnicze zamknely, a ciezkie drzwi wejsciowe otworzyly. W progu pojawil sie sierzant i z nieco zaskoczona mina zasalutowal z szacunkiem. -Co za mila niespodzianka, panie kapitanie - powiedzial. - Nie mielismy przez radio zadnej wiadomosci, ze pan przyjedzie. -Radio chwilowo nie dziala. - Neufeld gestem zaprosil wszystkich do srodka, lecz Andrea z szarmancka stanowczoscia wskazal, by niemiecki oficer wszedl pierwszy, a uprzejmosc swa poparl groznym ruchem schmeissera. Neufeld wszedl do srodka, a za nim Droszny i pozostala piatka. Okna byly tu tak waskie, ze palace sie lampy naftowe byly bez watpienia nieodzowne, a sile ich swiatla podwajalo duze ognisko z klod plonacych na palenisku. Nie ma nic bardziej ponurego od scian z grubo ciosanych kamieni. Ale samo pomieszczenie bylo, o dziwo, niezle wyposazone w meble: stol, kanape, i dwa fotele z poreczami, a nawet w kilka kawalkow dywanu. Wychodzilo z niego troje drzwi, jedne mocno zakratowane. Wliczajac sierzanta, ktory ich powital, przebywalo tam trzech uzbrojonych zolnierzy. Mallory spojrzal na Neufelda, ktory z twarza sciagnieta tlumionym gniewem skinal glowa. -Przyprowadz jencow - rozkazal Neufeld jednemu ze straznikow. Zolnierz skinal glowa, zdjal ze sciany ciezki klucz i podszedl do zakratowanych drzwi. Sierzant z drugim straznikiem zasuwali wlasnie metalowe oslony na otwory strzelnicze. Andrea niedbalym krokiem podszedl do blizszego straznika i znienacka gwaltownie pchnal go na sierzanta. Obaj oni padli na straznika, ktory przed chwila wlozyl klucz do zamka. Straznik zwalil sie ciezko na podloge, ale pierwsi dwaj. chociaz mocno sie zataczali, zdolali odzyskac pozory rownowagi, a przynajmniej utrzymac sie na nogach. Cala trojka z gniewnymi, zdezorientowanymi i wystraszonymi minami obrocila sie, by spojrzec na Greka, a wowczas wszyscy trzej zamarli - i calkiem slusznie. Madrzy ludzie zawsze zamieraja, kiedy z odleglosci trzech krokow mierzy sie do nich ze schmeisserow. -Jest jeszcze trzech zolnierzy. Gdzie oni sa? - spytal Mallory sierzanta. Nie bylo odpowiedzi - straznik wyzywajaco utkwil w nim wzrok. Mallory powtorzyl pytanie, tym razem w plynnej niemczyznie, ale straznik zlekcewazyl je i spojrzal pytajaco na Neufelda, ktory tak szczelnie zacisnal wargi, ze wygladaly, jakby byly z kamienia. -Oszaleliscie? - spytal Neufeld sierzanta. - Nie widzicie, ze ci ludzie to mordercy? Odpowiedzcie mu. -To nocna zmiana. Spia. - Sierzant wskazal drzwi. - Za nimi. -Otworz je. Kaz im wyjsc. Tylem i z rekami na karku. -Wykonajcie dokladnie rozkaz - polecil mu Neufeld. Sierzant wypelnil dokladnie rozkaz, podobnie jak trzej straznicy odpoczywajacy w srodkowym pomieszczeniu, ktorzy wyszli jak im nakazano, z pewnoscia nie myslac o stawianiu oporu. Mallory obrocil sie w strone straznika z kluczem - zdazyl on juz nieco chwiejnie wstac z podlogi - i wskazal glowa zamkniete drzwi. -Otworz - rozkazal. Straznik przekrecil klucz w zamku i pchnieciem szeroko otworzyl drzwi. Czterech angielskich oficerow wyszlo stamtad wolno i niepewnie do pierwszego pomieszczenia. Dlugi pobyt w zamknieciu sprawil, ze byli bardzo bladzi, ale poza wiezienna bladoscia i wychudzeniem bez watpienia nic zlego ich nie spotkalo. Pierwszy z nich w randze majora i z wasem typowym dla wojskowych z akademii w Sandhust, ktory - jak sie okazalo - mowil rowniez z tamtejszym akcentem, zatrzymal sie jak wryty i z niedowierzaniem wytrzeszczyl oczy na Mallory'ego i jego zolnierzy. -Boze swiety! A co wy, ludzie, u licha... -Przepraszam - przerwal mu Mallory. - Przykro mi, ale o tym pomowimy pozniej. Wezcie plaszcze, cokolwiek cieplego macie, i zaczekajcie na zewnatrz. -Ale... ale dokad nas zabieracie? -Do domu. Do Wloch. Dzis wieczorem. Pospieszcie sie, prosze! -Do Wloch. Mowi pan... -Predzej! - Mallory z niejakim rozdraznieniem zerknal na zegarek. - Juz jestesmy spoznieni. Tak szybko, jak pozwalalo im na to oszolomienie, czterej oficerowie zabrali ciepla odziez i rzedem wyszli na zewnatrz. -Na pewno macie tu kuce, stajnie - powiedzial Mallory do niemieckiego sierzanta. -Na tylach fortu - odparl predko sierzant. Niewatpliwie bardzo szybko przystosowal sie do nowej rzeczywistosci. -To ci sie chwali - pochwalil go Mallory. Spojrzal na Reynoldsa i Grovesa. - Potrzebujemy jeszcze dwoch kucy. Osiodlajcie je, dobrze? Sierzanci wyszli. Pod czujnymi lufami pistoletow Mallory'ego i Millera Andrea obszukal po kolei cala szostke straznikow, nie znalazl nic, wprowadzil ich do celi, przekrecil w zamku ciezki klucz i powiesil go na scianie. Potem z rowna starannoscia obszukal Neufelda i Drosznego. Kiedy niedbale rzucil w kat noze czetnika, ten zrobil rozwscieczona mine. -W razie koniecznosci zastrzelilbym was - oswiadczyl Mallory, patrzac na dwoch jencow. - Ale nie ma potrzeby. Az do rana nikt za wami nie zateskni. -Mozliwe, ze nie zatesknia za nimi przez kilka ladnych rankow - dodal znaczaco Miller. -I tak juz sa przeciazeni obowiazkami - rzekl obojetnie Mallory. Usmiechnal sie - Nie moge powstrzymac sie przed pozostawieniem pana z ostatnia drobna, mila mysla, kapitanie Neufeld. Zeby mial pan nad czym sie zastanawiac do czasu, az ktos nadejdzie i pana znajdzie. - Rozwazajac cos, spojrzal na Neufelda, ktory nic nie powiedzial. - Chodzi o informacje, ktora przekazalem panu rano - dodal. Neufeld spojrzal na niego czujnie. -Wiec co z ta informacja, ktora przekazal mi pan rano? - spytal. -Tylko to, ze, niestety, nie byla ona calkiem scisla. Vukalovic spodziewa sie ataku od polnocy, przez Przelecz Zenicy, a nie od poludnia, przez most na Neretvie. Stoi tam, o czym wiemy, blisko dwiescie waszych czolgow, zgrupowanych w lesie tuz na polnoc od tej przeleczy, ale nie beda tam stac o drugiej nad ranem, kiedy ma sie rozpoczac wasz atak. Po nawiazaniu przeze mnie lacznosci z naszymi eskadrami lancesterow we Wloszech juz nie! Niech pan o tym mysli, niech pan mysli o celu, ktory zbombarduja. O tych dwustu czolgach scisnietych w waskiej pulapce szerokosci stu piecdziesieciu jardow i dlugosci najwyzej trzystu. RAF przyleci tam o wpol do drugiej. A o drugiej w nocy nie pozostanie tam ani jeden sprawny czolg. Neufeld wpatrywal sie w niego przez dluzsza chwile z nieruchoma twarza, a potem wolno i cicho powiedzial: -A bodaj pana diabli! Diabli! Diabli! -Tylko oni panu pozostali - przyznal Mallory. - W chwili gdy odzyska pan wolnosc - zakladajac optymistycznie, ze do tego dojdzie - bedzie po wszystkim. Do zobaczenia po wojnie. Andrea zamknal obu mezczyzn w sasiednim pomieszczeniu i powiesil klucz do niego przy kluczu do celi. A potem opuscili fort, zamkneli drzwi wejsciowe, na gwozdziu przy nich powiesili klucz, dosiedli kucow - Groves i Reynolds osiodlali do tego czasu juz dwa dodatkowe - i znow ruszyli pod gore, Mallory zas z mapa w reku zaczal w slabnacym swietle zmierzchu studiowac trase, ktora musieli pokonac. Wiodla ona pod gore skrajem sosnowego lasu. Po odjechaniu najwyzej osmiuset metrow od fortu Andrea sciagnal uzde swojego kuca, zsiadl, podniosl prawa przednia noge zwierzecia i dokladnie ja obejrzal. Podniosl wzrok na pozostalych, ktorzy rowniez spieli swoje wierzchowce. -W kopycie zaklinowal mu sie kamien - oswiadczyl. - Wyglada to zle... ale nie beznadziejnie. Musze go wydlubac. Nie czekajcie na mnie... Dogonie was za kilka minut. Mallory skinal glowa i dal znak do jazdy. Andrea wyjal noz, podniosl kopyto kuca i bardzo energicznie zabral sie do wydlubywania kamienia. Po mniej wiecej minucie podniosl wzrok i zobaczyl, ze reszta oddzialu zniknela za skrajem sosnowego lasu. Schowal noz i powiodl kuca, ktory, rzecz jasna, wcale nie utykal, pod oslone lasu, gdzie przywiazal go do drzewa, a potem zszedl po stoku wzgorza w strone fortu. Usiadl za pniem odpowiedniej sosny i wyjal z pokrowca lornetke. Dlugo czekac nie musial. Na polanie w dole wyjrzala ostroznie zza drzewa czyjas glowa i pojawily sie ramiona. Andrea, ktory legl juz plackiem w sniegu i przyciskal do oczu lodowate okulary lornetki, nie mial zadnych trudnosci z natychmiastowym rozpoznaniem ich wlasciciela - kraglolicy, pekaty, majacy przy swoim niewydarzonym wzroscie trzydziesci kilo nadwagi sierzant Baer byl tak latwo rozpoznawalny, ze jedynie uposledzony umyslowo moglby go latwo zapomniec. * * * Baer cofnal sie w las, a wkrotce potem pojawil sie wiodac za soba rzad kucow, z ktorych jeden niosl ciezki zawiniety przedmiot, przytroczony do juku. Na dwoch innych siedzieli jezdzcy, obaj z rekami przywiazanymi do lekow siodel. Z cala pewnoscia Petar i Maria. Za nimi nadjechalo czterech zolnierzy na koniach. Sierzant Baer dal im znak reka, zeby podazyli za nim przez polane, i w kilka chwil potem wszyscy oni znikneli z oczu za fortem. Andrea w zamysleniu przyjrzal sie pustej polanie, zapalil nowe cygaro i ruszyl pod gore do przywiazanego kuca.Sierzant Baer zsiadl z konia, wyjal z kieszeni klucz, zauwazyl klucz wiszacy na gwozdziu przy drzwiach, schowal swoj, zdjal ten drugi, otworzyl nim drzwi i wszedl do srodka. Rozejrzal sie, zdjal jeden z kluczy wiszacych na scianie i otworzyl nim drzwi do bocznego pomieszczenia. Wyszedl z niego kapitan Neufeld, spojrzal na zegarek i usmiechnal sie. -Jestescie bardzo punktualni, sierzancie. Macie radio? - spytal. -Mam. Na zewnatrz. -Swietnie, swietnie, swietnie. - Neufeld spojrzal na Drosznego i znow sie usmiechnal. - Mysle, ze pora wyruszyc na spotkanie z plaskowyzem Ivenici. -Skad jest pan taki pewien, ze chodzi o plaskowyz Ivenici, panie kapitanie? - spytal z szacunkiem sierzant Baer. -Skad jestem taki pewien? To proste, drogi Baer. Poniewaz Maria... Przywiezliscie ja? -Alez oczywiscie, panie kapitanie. -Poniewaz Maria mi to powiedziala. O plaskowyzu Ivenici. * * * Nad plaskowyzem Ivenici zapadla noc, ale kolumna wyczerpanych zolnierzy w dalszym ciagu wydeptywala mozolnie pas startowy dla samolotu. Praca ta nie wymagala dluzej tak okrutnego fizycznego wysilku, bo snieg byl juz prawie ubity, twardy i rowny, jednakze uwzgledniwszy nawet zastrzyk swiezych sil dodatkowych pieciuset zolnierzy, skrajne wyczerpanie tych ludzi doszlo do takich rozmiarow, ze kolumna byla w nie lepszym stanie niz ci, ktorzy jako pierwsi wydeptali zarysy pasa startowego w dziewiczym sniegu.Ksztalt kolumny tez sie zmienil. Zamiast dwudziestu piecdziesiecioosobowych szeregow liczyla ona teraz piecdziesiat szeregow po dwudziestu ludzi - zapewniwszy wolna przestrzen dla skrzydel samolotu, wydeptywali w tej chwili pas, ktory, zblizony jak najbardziej twardoscia do zelaza, mial posluzyc jako szlak dla jego kol. Ogromnie jasny, bialy ksiezyc w kwadrze wedrowal nisko po niebie posrod rozsypanych pasm chmur nadplywajacych wolno z polnocy. Kiedy kolejne pasma chmur przesuwaly sie przed tarcza ksiezyca, po powierzchni plaskowyzu w dole sunely leniwie czarne cienie - skapana w jednej chwili w srebrzystym ksiezycowym swietle kolumna, w nastepnej prawie ginela z oczu w ciemnosciach. Byla to fantastyczna scena, majaca w sobie jakas niezwykla czarodziejska niesamowitosc i nastroj przepowiedni. Przypominala rzeczywiscie, jak nieromantycznie okreslil ja przed chwila kapitanowi Vlanoviciowi pulkownik Vis, scene z "Piekla" Dantego, tylko o sto stopni zimniejsza. Co najmniej o sto, poprawil sie Vis, bo nie byl pewny, jaka temperatura panuje w piekle. Wlasnie te scene, wieczorem, za dwadziescia dziewiata, ujrzeli Mallory i jego ludzie, kiedy dotarli na szczyt gory i sciagneli wodze swoim kucom tuz nad skrajem przepasci graniczacej z zachodnim koncem plaskowyzu Ivenici. Przez co najmniej dwie minuty siedzieli na kucach, bez jednego ruchu, jednego slowa, zahipnotyzowani nieziemskim widokiem tysiaca ludzi, ktorzy z pochylonymi glowami i ramionami, powloczac bezsilnymi nogami posuwali sie po rowninie w dole, zahipnotyzowani, bo wszyscy zdawali sobie sprawe, ze patrza na niepowtarzalne widowisko, jakiego zaden z nich nie widzial i juz nigdy nie zobaczy. Mallory ocknal sie wreszcie z tego przypominajacego trans stanu, spojrzal na Millera i Andree, a potem potrzasnal glowa w wyrazie najglebszego zdumienia, ktore oznaczalo, ze w zaden sposob nie moze uwierzyc w to, co widzi na wlasne oczy. Miller i Andrea odpowiedzieli mu spojrzeniami, krecac z niedowierzaniem glowami prawie tak jak on. Mallory zawrocil kuca na prawo i brzegiem urwiska powiodl oddzial do miejsca, gdzie skala chowala sie we wzniesieniu gruntu u jej stop. W dziesiec minut pozniej powital ich pulkownik Vis. -Nie spodziewalem sie, ze pana poznam, kapitanie Mallory - powiedzial Vis, z entuzjazmem sciskajac dlon Nowozelandczyka. - Bog swiadkiem, ze sie nie spodziewalem. Pan i panscy ludzie na pewno macie niezwykle zdolnosci, pozwalajace wam przezyc. -Niech pan powtorzy te slowa za kilka godzin, a rad je uslysze - odrzekl z ironia Mallory. -Przeciez juz po wszystkim. Spodziewamy sie samolotu... - Vis spojrzal na zegarek - dokladnie za osiem minut. Mamy tu podloze, ktore wytrzyma jego ciezar, wiec nie powinno byc zadnych klopotow z ladowaniem i odlotem, pod warunkiem, ze nie beda tu dlugo marudzic. Osiagnal pan wszystko, po co pan przyjechal, i wykonal pan to wspaniale. Poszczescilo sie panu. -Niech pan mi to powie za kilka godzin - powtorzyl Mallory. -Przepraszam. - Vis nie byl w stanie ukryc dezorientacji. - Spodziewa sie pan, ze cos sie przydarzy temu samolotowi? -Spodziewam sie, ze nic mu sie nie przydarzy. Ale to, co mamy za soba, to co zaszlo, jest - a raczej bylo - tylko prologiem. -Pro... prologiem? -Pozwoli pan, ze wyjasnie. * * * Neufeld, Droszny i sierzant Baer przywiazali kuce w lesie i zaczeli sie wspinac na lagodne wzniesienie przed nimi. Sierzant Baer mial sporo klopotow ze wspinaczka posrod padajacego sniegu, bo na plecach niosl przytroczony duzy, bardzo ciezki przenosny nadajnik. Blisko szczytu opadli na czworaki i czolgajac sie dotarli na pare stop od krawedzi skaly wznoszacej sie nad plaskowyzem Ivenici. Neufeld zdjal z ramienia lornetke, ale odwiesil ja z powrotem, bo zza ciemnej gestej chmury wylonil sie ksiezyc i oswietlil wszystkie szczegoly scenerii w dole - czarne cienie i do tego stopnia jaskrawobialy, ze az fosforyzujacy snieg kontrastowaly ze soba tak ostro, iz lornetka okazala sie zbedna.Na prawo widac bylo wyraznie namioty dowodcze Visa, a nie opodal nich pospiesznie zbudowane kuchnie do gotowania zupy. Przed najmniejszym namiotem stala grupa moze kilkunastu osob, zajetych, co bylo oczywiste nawet z tej odleglosci, ozywiona rozmowa. Na wprost siebie trzej lezacy na skale mezczyzni widzieli kolumne, ktora zawracala wlasnie na koncu pasa startowego i zaczynala mozolny marsz powrotny, straszliwie wolny, straszliwie ociezaly, po szerokim wydeptanym szlaku. Uwage Neufelda, Drosznego i Baera, tak jak przedtem Mallory'ego i towarzyszy, od razu przyciagnela i przykula dziwna, nieziemska i mroczna wspanialosc widowiska rozgrywajacego sie w dole. Tylko swiadomym wysilkiem woli Neufeld zmusil sie, by oderwac od niego oczy i powrocic do normalnego, rzeczywistego swiata. -Jakze milo ze strony naszych jugoslowianskich znajomych, ze posuneli sie z powodu nas az do tego - rzekl, obrocil sie do Baera i wskazal nadajnik. - Polaczcie mnie z generalem. Baer zdjal nadajnik z plecow, ustawil go mocno w sniegu, wysunal skladana antene, nastawil pasmo i zakrecil korbka. Polaczyl sie prawie natychmiast, powiedzial kilka slow, po czym oddal mikrofon i sluchawki Neufeldowi, ktory nalozyl je i spojrzal w dol, wciaz jeszcze nie otrzasnawszy sie do konca z zauroczenia, na tysiac mezczyzn i kobiet, ktorzy jak mrowki pelzli po rowninie w dole. W sluchawkach zatrzeszczalo nagle i czar prysl. -Herr General? -A hauptmann Neufeld. - Glos generala w sluchawkach byl slaby, lecz bardzo wyrazny, bez zadnych znieksztalcen i trzaskow. - No wiec? Jak tam moja psychologiczna ocena angielskiego sposobu myslenia? -Pan sie minal z powolaniem panie generale. Wszystko odbylo sie dokladnie tak, jak pan przewidzial. Na pewno zainteresuje pana wiadomosc, ze punktualnie o wpol do drugiej w nocy RAF rozpocznie zmasowany nalot na Przelecz Zenicy. -No, no, no - mruknal w zamysleniu Zimmermann. - Ciekawe. Ale to zadna niespodzianka. -Tak, panie generale. - Neufeld podniosl wzrok, bo Droszny dotknal jego ramienia i wskazal na polnoc. - Chwileczke, panie generale. Zdjal z uszu sluchawki i obrocil glowe w kierunku, ktory wskazywala reka czetnika. Podniosl lornetke do oczu, lecz nie bylo na co patrzec. Za to niewatpliwie bylo czego posluchac - odleglego pomruku silnikow nadlatujacego samolotu. Neufeld nalozyl sluchawki z powrotem. -Z punktualnosci musimy wystawic Anglikom piatke, panie generale - powiedzial. - Ten samolot wlasnie nadlatuje. -Wspaniale, wspaniale. Prosze mi o wszystkim meldowac. Neufeld zsunal sluchawki z uszu i spojrzal na polnoc. Nadal nie bylo nic widac. Ksiezyc skryl sie chwilowo za chmure, ale odglos silnikow samolotowych wyraznie sie przyblizyl. Nagle, gdzies z plaskowyzu w dole dobiegly trzy ostre gwizdki. Maszerujaca kolumna natychmiast sie rozpierzchla, mezczyzni i kobiety potykajac sie opuscili pas startowy schodzac w gleboki snieg po wschodniej stronie rowniny, a pozostalo na nim, co z pewnoscia ustalono zawczasu, okolo osiemdziesieciu osob, ktore rozstawily sie po obu jego brzegach. -Trzeba im przyznac, ze sa zorganizowani - rzekl z podziwem Neufeld. Droszny usmiechnal sie wilczo. -Tym lepiej dla nas, prawda? - spytal. -Wszyscy staraja sie dzis nam pomoc ze wszystkich sil - przyznal Neufeld. W gorze ponura lawica ciemnych chmur odplynela na poludnie i plaskowyz zalalo raptownie biale swiatlo ksiezyca. Neufeld od razu spostrzegl samolot, ktory byl pol mili od nich, a jego zamaskowana sylwetka ostro zarysowala sie w jaskrawym ksiezycowym blasku, kiedy schodzil ku skrajowi pasa startowego. Na kolejny ostry gwizdek ludzie stojacy po obu jego stronach natychmiast zaswiecili reczne latarki, co przy tak doskonalych warunkach ladowania, przy oswietleniu prawie takim jak w dzien, bylo do prawdy zbyteczne, choc niezbedne, gdyby ksiezyc schowal sie za chmure. -Wlasnie siada - powiedzial Neufeld do mikrofonu. - To bombowiec wellington. -Miejmy nadzieje, ze wyladuje szczesliwie - odparl Zimmermann. -Otoz to, nadzieje, panie generale. Wellington wyladowal szczesliwie, wyladowal idealnie, zwazywszy wyjatkowo trudne warunki. Szybko zwolnil, a potem wyrownal predkosc, zmierzajac ku koncowi pasa. -Siadl szczesliwie, panie generale, i koluje do zatrzymania - zameldowal Neufeld do mikrofonu. -Dlaczego sie nie zatrzymal? - zaciekawil sie Droszny. -Na sniegu nie mozna tak przyspieszyc jak na betonie - wyjasnil Neufeld. - Zeby sie wzbic w powietrze, potrzebuje kazdego metra tego pasa startowego. Pilot wellingtona byl z pewnoscia tego samego zdania. Kiedy znalazl sie piecdziesiat metrow do konca pasa, dwie grupy ludzi oderwaly sie od setek stojacych szpalerem na skraju ladowiska, jedna kierujac sie do otwartych drzwi z boku bombowca, druga w strone jego ogona. Obie dotarly do maszyny w chwili, kiedy ta kolujac zatrzymala sie na samym krancu pasa i zaraz potem kilkanascie osob rzucilo sie do czesci ogonowej wellingtona, okrecajac go o sto osiemdziesiat stopni. Na Drosznym zrobilo to wrazenie. -Moj Boze, nie marnuja czasu! - wykrzyknal. -Nie moga sobie na to pozwolic. Jezeli ten samolot postoi tam choc chwile, to zacznie zapadac sie w snieg. Neufeld podniosl do oczu lornetke i powiedzial do mikrofonu: -Wsiadaja, panie generale. Jeden, dwoch, trzech... siedmiu, osmiu, dziewieciu. - Westchnal z ulga i wyraznie mu ulzylo. - Moje najserdeczniejsze gratulacje, panie generale. Rzeczywiscie dziewieciu. Samolot stal juz przodem do drogi, ktora przebyl. Pilot nacisnal hamulce do deski, zwiekszyl obroty silnikow do maksimum i w dwadziescia sekund po tym, jak sie zatrzymal, znow wyruszyl w droge, przyspieszajac na pasie startowym. Nie zaryzykowal, zaczekal z oderwaniem maszyny od ziemi az do samego konca pasa, ale kiedy to zrobil, wzbil sie gladko i swobodnie, pnac sie coraz wyzej w nocne niebo. -Wystartowal, panie generale - zameldowal Neufeld. - Wszystko zgodnie z planem co do joty. - Przykryl mikrofon dlonia, spojrzal za znikajacym samolotem i rzekl z usmiechem do Drosznego: - Chyba powinnismy im zyczyc bon voyage, prawda? * * * Stojacy posrod setek ludzi na skraju pasa startowego Mallory opuscil lornetke.-I bardzo milej podrozy im wszystkim - rzekl. Pulkownik Vis ze smutkiem pokrecil glowa. -Tyle trudu, zeby wyslac pieciu ludzi na wakacje do Wloch - powiedzial. -Mysle, ze zasluzyli sobie na urlop - odrzekl Mallory. -Do diabla z nimi! Co z nami? - spytal Reynolds. Wbrew tresci tych slow na jego twarzy nie bylo gniewu, a jedynie oszolomienie i calkowita dezorientacja. - Powinnismy odleciec tym cholernym samolotem. -Och, no coz, zmienilem zdanie. -Akurat pan je zmienil - odparl z gorycza Reynolds. * * * W wellingtonie wasaty major obrzucil spojrzeniem swoich trzech towarzyszy-zbiegow oraz pieciu partyzantow, z niedowierzaniem potrzasnal glowa i zwrocil sie do siedzacego obok kapitana.-Podejrzana sprawa, co? -Bardzo podejrzana, panie majorze - odparl kapitan. Popatrzyl z zaciekawieniem na papiery, ktore trzymal major. - Co to jest? -Mapa i dokumenty, ktore mam oddac jakiemus brodaczowi z marynarki, kiedy wyladujemy we Wloszech. Dziwny czlowiek ten Mallory, co? -Bardzo dziwny, panie majorze - przyznal kapitan. * * * Mallory i jego ludzie w towarzystwie Visa i Vlanovicia odeszli od tlumu i w tej chwili stali przed namiotem dowodcy.-Zalatwil pan te liny? - spytal Mallory Visa. - Musimy natychmiast wyruszyc. -Skad taki gwaltowny pospiech, panie kapitanie? - spytal Groves. Jego niechec ustapila miejsca, podobnie jak w przypadku Reynoldsa, bezradnej dezorientacji. - To znaczy, tak niespodziewany. -Chodzi o Petara i Marie - odparl ponuro Mallory. - To z ich powodu ten pospiech. -A co z nimi jest? - spytal podejrzliwie Reynolds. - Co maja z tym wspolnego Petar i Maria? -Uwieziono ich w forcie amunicyjnym. A kiedy Neufeld z Drosznym tam powroca... -Powroca? - spytal oszolomiony Groves. - Jak to: powroca. Przeciez... Przeciez ich zamknelismy. A poza tym, skad pan, na milosc boska, wie, ze Petar i Maria sa tam wiezieni? Jak to mozliwe? Przeciez kiedy odjezdzalismy, nie bylo ich tam... a odjechalismy stamtad nie tak dawno temu. -Kiedy kucowi Andrei w drodze z fortu tutaj utkwil w kopycie kamien, to naprawde wcale mu nie utkwil. Andrea obserwowal fort. -Rozumiecie, Andrea nie ufa nikomu - wyjasnil Miller. -Zobaczyl, ze sierzant Baer wiezie tam Petara i Marie - ciagnal Mallory. - Zwiazanych. Baer uwolnil Neufelda i Drosznego i mozecie postawic wasz ostatni grosz na to, ze ta wspaniala para siedziala na tej skale, zeby sprawdzic, czy rzeczywiscie odlecielismy. -Niewiele pan nam mowi, co, panie kapitanie? - spytal z gorycza Reynolds. -Jedno wam powiem - odparl stanowczym tonem Mallory. - Jezeli wkrotce tam sie nie zjawimy, Petar i Maria znajda sie w srogich opalach. Wprawdzie Neufeld i Droszny jeszcze nie wszystko wiedza, ale sa juz prawie pewni, ze to Maria zdradzila mi, gdzie trzymaja tych czterech agentow. Od poczatku wiedzieli, kim jestesmy - ona im to powiedziala. A teraz wiedza, kim ona jest. Tuz przed tym, jak Droszny zabil Saundersa... -Droszny? - Reynolds mial mine kogos, kto juz niemal poniechal wysilkow, by cokolwiek zrozumiec. - Maria? -Przeliczylem sie - przyznal znuzony Mallory. - Wszyscy popelniamy bledy, ale ten byl powazny. - Usmiechnal sie, ale w jego spojrzeniu nie bylo usmiechu. - Pamietacie, sierzancie, przykre slowa, jakie wypowiedzieliscie pod adresem Andrei, kiedy pobil sie z Drosznym przed jadalnia w obozie Neufelda? -Jasne, ze pamietam. To byla jedna z najbardziej szalonych... -Przeprosic go za to bedziecie mogli pozniej i w odpowiedniejszym czasie - przerwal mu Mallory. - Andrea sprowokowal Drosznego na moja prosbe. Wiedzialem, ze Neufeld i Droszny po naszym wyjsciu cos uknuli, a potrzebowalem chwili czasu, zeby spytac Marii, o czym rozmawiali. Powiedziala mi, ze chca wyslac za nami do obozu Broznika dwoch czetnikow - naturalnie, odpowiednio przebranych - zeby o nas meldowali. Nalezeli do naszej eskorty w tej napedzanej drewnem ciezarowce. Andrea i Miller zabili ich. -Teraz nam pan to mowi? - spytal niemal odruchowo Groves. - Andrea i Miller zabili ich? -Ale nie wiedzialem, ze za nami idzie takze Droszny. Zobaczyl mnie i Marie razem. - Mallory spojrzal na Reynoldsa. - Tak jak wy. Wtedy nie mialem jeszcze pojecia, ze nas widzial, ale od kilku godzin wiem. Tego ranka na Marie zapadl wyrok smierci. Ale nic na to nie moglem poradzic. Az do tej chwili. Gdybym odkryl karty, byloby po nas. Reynolds potrzasnal glowa. -Ale przeciez sam pan powiedzial, ze Maria nas zdradzila... -Maria to czolowa agentka brytyjskiego wywiadu - odparl Mallory. - Ojciec Anglik, matka Jugoslowianka. Mieszkala w tym kraju jeszcze przed wkroczeniem Niemcow. Jako studentka w Belgradzie. Przystapila do partyzantow, ktorzy nauczyli ja poslugiwania sie radionadajnikiem, a potem zorganizowali jej przejscie na strone czetnikow. Czetnicy schwytali radiooperatora jednej z pierwszych angielskich misji wojskowych. Oni - a raczej, Niemcy - nauczyli ja podrabiac jego sposob nadawania - kazdy radiooperator ma swoj latwo rozpoznawalny styl - tak ze w koncu ich style staly sie nie do odroznienia. A do tego jej angielski byl naturalnie bezbledny. W ten to sposob weszla w bezposredni kontakt z wywiadem alianckim tak w Afryce Polnocnej, jak we Wloszech. Niemcy sadzili, ze wystrychneli nas na dudkow, tymczasem bylo odwrotnie. -Mnie pan rowniez nic o tym nie powiedzial - poskarzyl sie Miller. -Tyle mialem na glowie. W kazdym razie powiadomiono ja bezposrednio o przylocie i zrzuceniu na spadochronach ostatnich czterech agentow. Naturalnie powiedziala o nich Niemcom. Wszyscy czterej mieli przy sobie informacje, ktore umacnialy Niemcow w wierze, ze utworzenie w Jugoslawii drugiego frontu - a nawet inwazja na pelna skale - jest bliskie. -O naszym przylocie tez wiedzieli? - spytal wolno Reynolds. -Oczywiscie. Od samego poczatku wiedzieli o nas wszystko, kim naprawde jestesmy. Naturalnie nie wiedzieli tego, ze my o tym wiemy, i chociaz to, co o nas wiedzieli, bylo prawda, to prawda tylko czesciowa. Reynolds przetrawil te wiadomosc. -Panie kapitanie? - zagadnal z wahaniem. -Tak? -Chyba sie pomylilem co do pana, panie kapitanie. -Bywa - przyznal Mallory. - Czasem tak bywa. Myliliscie sie, sierzancie, oczywiscie, ale myliliscie sie w najlepszej wierze. To moja wina. Wylacznie moja. Mialem jednak zwiazane rece. - Mallory polozyl mu dlon na ramieniu. - Kiedys jednak byc moze zdolacie mi to wybaczyc. -A Petar? - spytal Groves. - Nie jest jej bratem? -Petar to Petar. Tylko tyle. Fasada. -Nadal jednak pozostaje mnostwo... - zaczal Reynolds, ale Mallory przerwal mu. -To musi zaczekac. Pulkowniku Vis poprosze o mape. - Kapitan Vlanovic przyniosl z namiotu mape i Mallory oswietlil ja latarka. - Spojrzcie. Tutaj. Zapora na Neretvie i Kociol Zenicy. Powiedzialem Neufeldowi, ze Broznik wyjawil mi, iz partyzanci sa przekonani o niemieckim ataku od poludnia, przez most na Neretvie. Ale jak juz mowilem, Neufeld wiedzial - wiedzial jeszcze przed naszym przybyciem - kim naprawde jestesmy. Dlatego byl pewien, ze klamie. Byl pewien, ze ja jestem pewien, iz atak nastapi na polnoc stad, przez Przelecz Zenicy. Zauwazcie, ze pewnosc ta ma swoje podstawy, bo przeciez na przeleczy tej stoi dwiescie niemieckich czolgow. -Dwiescie?! - Vis wybaluszyl na niego oczy. -Sto dziewiecdziesiat z nich jest ze sklejki. Tak wiec jedynym sposobem, w jaki Neufeld - a bez watpienia i Naczelne Dowodztwo Niemcow - mogl zagwarantowac sobie dotarcie tej pozytecznej informacji do Wloch, bylo pozwolic nam na odegranie skeczu z odbiciem jencow, co zrobili naturalnie z wielka przyjemnoscia, pomagajac nam w tym jak sie dalo do tego stopnia, ze z radoscia wspolpracowali z nami przy wlasnym porwaniu. Oczywiscie wiedzieli, ze nie mamy innego wyboru, jak pochwycic ich i zmusic, zeby zaprowadzili nas do fortu - co zapewnili sobie zawczasu, chwytajac i ukrywajac przed nami jedyna osobe, ktora mogla nam w tym pomoc - Marie. A poniewaz wiedzieli o tym z gory, ustalili, ze sierzant Baer przyjedzie i ich uwolni. -Rozumiem. - Dla wszystkich bylo jasne, ze pulkownik Vis nie zrozumial niczego. - Wspomnial pan o zmasowanym nalocie RAF-u na Przelacz Zenicy. Teraz naturalnie zostanie on skierowany na most, czy tak? -Nie. Chyba nie chcialby pan, zebysmy zlamali slowo dane Wehrmachtowi. Zgodnie z przyrzeczeniem zaatakujemy Przelecz Zenicy. Dla zmylenia. Zeby przekonac ich - na wypadek, gdyby mieli jeszcze jakies watpliwosci - ze wywiedli nas w pole. A poza tym, o czym wie pan tak dobrze jak ja, nie da rady trafic tego mostu bombardujac go z wysokiego pulapu. Trzeba go zniszczyc w jakis inny sposob. -W jaki? -Cos wymyslimy. Noc jest mloda. I jeszcze dwie sprawy, pulkowniku. O polnocy nadleci kolejny wellington, a jeszcze jeden o trzeciej rano. Niech oba odleca. Nastepny, o szostej, niech pan zatrzyma na nasze przybycie. To znaczy, ewentualne przybycie. Jezeli nam sie poszczesci, odlecimy przed switem. -Jezeli sie poszczesci - powtorzyl z przygnebieniem Vis. -I niech pan skontaktuje sie przez radio z generalem Vukaloviciem, dobrze? Przekaze mu, co panu powiedzialem, dokladnie przedstawi sytuacje. I niech o pierwszej w nocy rozpocznie wzmozony ostrzal z broni recznej. -A do czego maja strzelac? -Jezeli chodzi o mnie, to moga strzelac nawet do ksiezyca. - Mallory dosiadl kuca, przerzucajac noge przez siodlo. - Wsiadajcie, odjezdzamy. * * * -Ksiezyc to spory cel, choc dosyc odlegly - przyznal General Vukalovic. - Ale skoro tego chce nasz przyjaciel, to bedzie to mial.Vukalovic zamilkl na chwile, spojrzal na Janzego, ktory siedzial obok na pniu zwalonego drzewa w lesie na poludnie od Przeleczy Zenicy, a potem znow przemowil do mikrofonu: -W kazdym razie wielkie dzieki pulkowniku. Wiec chodzi o most na Neretvie. A zatem jestescie zdania, ze przebywanie w poblizu tego mostu po pierwszej w nocy bedzie dla nas niebezpieczne. Bez obawy, nie bedzie nas tam. - General zdjal sluchawki i obrocil sie do Janzego. - Wycofamy sie po cichu o polnocy. Zostawimy garstke ludzi, zeby mocno halasowali. -Tych, ktorzy beda strzelac do ksiezyca? -Tych, ktorzy beda strzelac do ksiezyca. Polacz sie przez radio z pulkownikiem Laszlo nad Neretva, dobrze? Zawiadom go, ze dolaczymy do niego przed atakiem. A potem porozum sie z majorem Stefanem. Niech zostawi tam jedynie oddzial, ktory zwiaze wroga ogniem, a sam wycofa sie do Przeleczy Zachodniej i przedostanie do kwatery glownej pulkownika Laszlo. Vukalovic zamilkl na chwile, zastanawiajac sie. -Powinnismy spedzic kilka interesujacych godzin, nie sadzisz? - spytal. -Czy ten Mallory ma chocby najmniejsza szanse? - spytal Janzy tonem, ktory zawieral odpowiedz. -No coz, spojrzmy na to tak - rzekl rozwaznie Vukalovic. - Szanse naturalnie sa. Musza byc. W koncu, drogi Janzy, jest to kwestia mozliwosci... a my wyczerpalismy juz wszystkie. Janzy nie odpowiedzial, ale kilka razy z rzedu niespiesznie skinal glowa, tak jakby Vukalovic wyjawil mu gleboka prawde. IX. Piatek, godz. 21:15 - Sobota, godz. 00:40 C:\Users\Tysia\Downloads\l Zjazd w dol na kucach przez geste lasy z plaskowyzu Ivenici do fortu zajal Mallory'emu i jego towarzyszom zaledwie jedna czwarta czasu, ktory zuzyli na wspinaczke. Skryty pod glebokim sniegiem grunt byl wyjatkowo zdradliwy, na kazdym kroku piatce jezdzcow grozily zderzenia z pniami sosen, a zaden z nich nie roscil sobie najmniejszych pretensji do tytulu doswiadczonego kawalerzysty, tak ze nieuchronne poslizgniecia, potkniecia i ciezkie upadki byly i czeste, i bolesne. Nikomu nie zostal oszczedzony wstyd mimowolnego opuszczenia siodla i fikolka na leb na szyje w gleboki snieg, ale to wlasnie jego opatrznosciowe amortyzujace dzialanie ich wybawialo, ono oraz - czesciej, ich pewnie stapajace zreczne gorskie koniki. Bez wzgledu na przyczyny, czy tez ich splot, pozbawiajacych tchu upadkow i siniakow bylo mnostwo, ale - cudem - ani jednej zlamanej kosci. Oczom jadacych ukazal sie fort. Mallory podniosl ostrzegawczo reke, ciagle zwalniajac tempo jazdy, az znalezli sie okolo dwustu metrow od celu, a wowczas sciagnal cugle, zsiadl z kuca i zaprowadzil go w gesta kepe sosen, pozostali zas podazyli za nim. Mallory przywiazal swojego wierzchowca i dal reszcie znak, zeby zrobili to samo. -Mam po uszy tego przekletego kuca, ale jeszcze bardziej lazenia przez gleboki snieg - poskarzyl sie Miller. - Dlaczego tam zwyczajnie nie podjedziemy? -Poniewaz Niemcy trzymaja tam kuce. Gdyby uslyszaly, zobaczyly albo poczuly, ze zblizaja sie inne kuce, zaczelyby rzec. -I tak moga rzec. -A poza tym beda tam czuwac wartownicy - rzekl z naciskiem Andrea. - Watpie, kapralu Miller, zebysmy dali rade podjechac na kucach calkiem skrycie i nie rzucajac sie w oczy. -Wartownicy? A przed kim maja sie strzec? Dla Neufelda i spolki znajdujemy sie w tej chwili w pol drogi nad Adriatykiem. -Andrea ma racje - rzekl Mallory. - Cokolwiek myslec o Neufeldzie, to jednak jest to swietny oficer, ktory niczego nie pozostawia przypadkowi. Tam na pewno beda wartownicy. - Spojrzal w nocne niebo, gdzie do tarczy ksiezyca zblizala sie waska chmura. - Widzicie ja? -Widze - odparl zalosnie Miller. -Mamy trzydziesci sekund. Dobiegniemy do sciany szczytowej z drugiej strony fortu gdzie nie ma otworow strzelniczych. A kiedy juz sie tam znajdziemy, to, na milosc boska, ani mru-mru. Jezeli cos uslysza, jezeli tylko zaczna podejrzewac, ze jestesmy pod fortem, zarygluja sie i uzyja Petara i Marii jako zakladnikow. A wtedy bedziemy musieli ich zostawic. -Zrobilby pan to, panie kapitanie? - spytal Reynolds. -Zrobilbym. Wolalbym dac uciac sobie reke, ale bym to zrobil. Nie mam wyboru, sierzancie. -Tak, panie kapitanie. Rozumiem. Cienki pasek chmury przeslonil ksiezyc. Piatka mezczyzn wypadla z kryjowki wsrod sosen i ciezko zbiegla ze wzgorza przez gleboki, krepujacy ruchy snieg, kierujac sie do szczytowej tylnej sciany fortu. Przebiegnawszy trzydziesci metrow, na znak Mallory'ego zwolnili, zeby wartownicy, ktorzy mogli czuwac przy otworach strzelniczych, nie uslyszeli ich skrzypiacych krokow, i ostatni kawalek przebyli najszybciej i najciszej jak umieli, idac jeden za drugim po sladach poprzednikow. Nie zauwazeni dotarli do szczytowej slepej sciany fortu, przy ksiezycu wciaz skrytym za chmura. Mallory nie zatrzymal sie, zeby powinszowac sobie i towarzyszom. Od razu opadl na czworaki i przyciskajac sie do kamiennego muru przeczolgal sie za rog. Metr od rogu fortu napotkal pierwsze otwory strzelnicze. Nie zawracal sobie glowy, zeby zapasc sie glebiej w snieg, bo otwory byly tak gleboko wpuszczone w gruby kamienny mur, ze patrzacy przez nie widzial dopiero to, co znajdowalo sie co najmniej dwa metry od nich. Zamiast tego skoncentrowal sie na tym, by poruszac sie jak najciszej, co mu sie udalo w pelni, gdyz szczesliwie minal otwor strzelniczy, nie wzniecajac zadnego alarmu. Pozostalej czworce powiodlo sie rownie dobrze, pomimo tego, ze kiedy ostatni z nich, Groves, znalazl sie pod otworem strzelniczym, zza chmury wylonil sie ksiezyc. Ale Grovesa takze nie wykryto. Mallory dotarl do drzwi. Dal znak Millerowi, Reynoldsowi i Grovesowi, zeby pozostali tam, gdzie leza, a sam wraz z Andrea podniosl sie i obaj przycisneli uszy do drzwi. Od razu uslyszeli pelen grozby i ziejacy nienawiscia glos Drosznego. -Zdrajczyni! Oto, kim ona jest. Zdrajczynia naszej sprawy! Zabijmy ja natychmiast! -Dlaczego to zrobilas, Mario? - spytal Neufeld tonem w przeciwienstwie do Drosznego - wywazonym, spokojnym i prawie uprzejmym. -Dlaczego to zrobila? - warknal Droszny. - Dla pieniedzy. Dla nich! Bo z jakiego innego powodu? -Dlaczego? - powtorzyl ze spokojnym uporem Neufeld. - Czy kapitan Mallory zagrozil, ze zabije twojego brata? -Gorzej. - Mallory i Andrea musieli wytezac sluch, zeby doslyszec cichy glos Marii. - Zagrozil, ze zabije mnie. Kto by sie wtedy troszczyl o mojego niewidomego brata? -Tracimy czas - rzekl zniecierpliwiony Droszny. - Niech pan pozwoli mi zabrac ich na zewnatrz. -Nie - sprzeciwil sie Neufeld tonem wciaz spokojnym i niedopuszczajacym dyskusji. - Niewidomego? Przerazona dziewczyne? Czlowieku, kim pan jest? -Czetnikiem! -A ja oficerem Wehrmachtu. -Lada chwila ktos zauwazy nasze slady na sniegu - szepnal Andrea do ucha Mallory'ego. Mallory skinal glowa, odsunal sie od drzwi i dal dyskretny znak reka. Nie mial najmniejszych zludzen, kto z nich dwu jest lepszy w wywalaniu drzwi do pomieszczen pelnych uzbrojonych ludzi. W tym fachu Andrea nie mial sobie rownych i zabral sie do potwierdzenia tej opinii w zwykly mu gwaltowny, smiercionosny sposob. Nacisniecie klamki, potezne kopniecie obcasem prawego buta i stanal w progu. Wprawione raptownie w wahadlowy ruch drzwi nie rozwarly sie jeszcze na szerokosc, na jaka pozwalaly zawiasy, kiedy pomieszczenie wypelnil jednostajny, rytmiczny grzechot jego schmeissera. Mallory, spogladajac ponad ramieniem przyjaciela przez kleby kordytowego dymu, ujrzal smiertelnie ukaranych za zbyt szybka reakcje dwoch niemieckich zolnierzy, ktorzy zwiotczali osuwali sie na podloge. Z wycelowanym pistoletem wpadl za Andrea do srodka. Schmeissery nie byly juz potrzebne. Zaden z pozostalych zolnierzy nie mial broni, natomiast Neufeld i Droszny, z twarzami skamienialymi w wyrazie calkowitego niedowierzania, byli niezdolni, nawet jesli jedynie chwilowo, do najmniejszego ruchu, nie wspominajac juz o checi stawienia samobojczego oporu. -Przed chwila kupil pan sobie zycie - powiedzial Mallory do Neufelda. Obrocil sie do Marii, wskazal glowa drzwi, zaczekal, az wyprowadzi brata na zewnatrz, po czym ponownie zwrocil sie w strone czetnika i niemieckiego kapitana. - Wasze pistolety - zazadal krotko. -Na milosc boska, co... - zdolal wydusic z siebie Neufeld, chociaz poruszal ustami dziwnie mechanicznie. Ale Mallory nie mial ochoty na pogwarki. -Wasze pistolety - powtorzyl unoszac schmeisser. Neufeld i Droszny niczym we snie wyjeli swoje pistolety i opuscili je na podloge. -Klucze. - Droszny i Neufeld spojrzeli na niego oniemiali prawie tak, jakby nie pojmowali o czym mowa. - Klucze - powtorzyl Mallory. - Juz. Albo obejdziemy sie bez nich. Przez kilka dlugich sekund w izbie bylo kompletnie cicho, po czym Neufeld poruszyl sie, obrocil do Drosznego i skinal glowa. Czetnik popatrzyl spode lba - na tyle, na ile jest to mozliwe u kogos, kogo twarz wyraza oslupienie, zaskoczenie i mordercza wscieklosc - siegnal do kieszeni i wydobyl klucze. Miller wzial je od niego, w milczeniu otworzyl drzwi celi, rozwarl je szeroko, ruchem pistoletu zaprosil Neufelda, Drosznego, Baera i reszte zolnierzy do srodka, zaczekal, az wejda, zatrzasnal za nimi drzwi, zamknal je na klucz i schowal go do kieszeni. Izba znow rozbrzmiala echem strzalow, bo Andrea nacisnal spust peemu i zniszczyl radio tak, by nie mozna go bylo naprawic. W piec sekund pozniej wszyscy znalezli sie na zewnatrz, a Mallory, ktory jako ostatni wyszedl z fortu, zamknal drzwi wejsciowe na klucz i cisnal go daleko, na wiele metrow, w gleboki snieg. I wtedy nagle dojrzal kilka kucow, uwiazanych przed forem. Siedem. W sam raz dla nich. Podbiegl do okna strzelniczego celi i krzyknal: -Nasze kuce stoja przywiazane tuz przy skraju lasu, dwiescie jardow stad pod gore. Nie zapomnijcie. A potem wrocil szybkim biegiem i rozkazal szostce towarzyszy dosiasc kucow. Reynolds spojrzal na niego zdumiony. -Pan mysli o czyms takim, panie kapitanie? - spytal. - W takiej chwili? -Mysle o tym zawsze. - Mallory obrocil sie do Petara, ktory wlasnie dosiadl niezdarnie wierzchowca, i do Marii. - Kaz mu zdjac okulary. Dziewczyna spojrzala na niego zaskoczona, skinela glowa, najwyrazniej pojmujac jego intencje, i przemowila do brata. Zwrocil do niej twarz tak, jakby nie wiedzial o co chodzi, po czym poslusznie schylil glowe, zdjal ciemne okulary i schowal je gleboko za pazuche. Przygladajacy sie temu ze zdumieniem Reynolds obrocil sie do Mallory'ego. -Nie rozumiem, panie kapitanie - powiedzial. -Nie musicie - odparl krotko Mallory, zawracajac kuca. -Przepraszam, panie kapitanie. Mallory jeszcze raz zawrocil kuca i wyjasnil niemal znudzonym tonem: -Jest juz jedenasta, chlopcze, a wiec prawie za pozno na to, co musimy zrobic. -Tak jest. - Wprawdzie Reynolds tego po sobie nie okazal ale ucieszylo go, ze Mallory zwrocil sie do niego "chlopcze". - Wlasciwie, to wcale nie chce wiedziec, panie kapitanie. -Zadales mi pytanie. Musimy dojechac tam tak szybko, jak tylko pozwola nam na to kuce. Niewidomy nie widzi przeszkod, nie moze balansowac cialem zgodnie z profilem terenu, przewidywac zawczasu, jak przygotowac sie do jego naglego niespodziewanego spadku, pochylic w siodle przed zakretem, o ktorego zblizaniu sie wie jego kuc. Krotko mowiac, niewidomy jest sto razy bardziej niz my narazony na upadek przy zjezdzaniu galopem z gory. Wystarczy mu, ze pozostanie slepy do konca zycia. Narazac go na ciezki upadek w okularach, narazac na to, ze bedzie nie tylko slepy, ale na dodatek straci oczy i bedzie cierpial do konca zycia, to z naszej strony za wiele. -Nie pomyslalem... to znaczy... przepraszam, panie kapitanie. -Dosc przeprosin, chlopcze. Wiedz, ze teraz moja kolej... zebym to ja przeprosil ciebie. Opiekuj sie nim, dobrze? * * * Pulkownik Laszlo, z lornetka przy oczach, spogladal w dol na oswietlony ksiezycem skalisty stok zbiegajacy ku mostowi na Neretvie. Na poludniowym brzegu rzeki, na lakach lezacych pomiedzy nim a skrajem sosnowego lasu za nimi i dalej, jak tylko Laszlo siegal wzrokiem, na obrzezach samego sosnowego boru, niepokojaco brakowalo jakiegokolwiek ruchu, najslabszych oznak zycia. Zastanawial sie nad denerwujaco zlowieszczym znaczeniem tego nienaturalnego spokoju, kiedy ktos dotknal dlonia jego ramienia. Obrocil sie, podniosl wzrok i rozpoznal postac majora Stefana, dowodzacego obrona przeleczy Zachodniej.-Witam, witam - powiedzial. - General uprzedzil mnie, ze sie zjawisz. Jestes z batalionem? -Z tym, co z niego zostalo. - Stefan usmiechnal sie, choc nie byl to naprawde usmiech. - Z wszystkimi, ktorzy moga chodzic. I ktorzy nie moge. -Dalby Bog, zeby nie byli dzis nam potrzebni. General rozmawial z toba o tym Mallorym? Major Stefan potwierdzil skinieniem glowy. -A jezeli mu sie nie uda? - spytal Laszlo. - Jezeli Niemcy przekrocza dzis Neretve... -I co z tego? - Stefan wzruszyl ramionami. - I tak wszyscy mielismy dzis zginac. -Dobra odpowiedz - pochwalil go Laszlo. Podniosl lornetke do oczu i znow zaczal sie pilnie przygladac mostowi na Neretvie. * * * Trudno uwierzyc, ale do tej pory ani Mallory, ani nikt z szostki galopujacych za nim nie rozstal sie z grzbietem swojego wierzchowca. Nawet Petar. Co prawda pochyly stok nie byl az tak stromy jak przy zjezdzie z plaskowyzu Ivenici do fortu, jednakze Reynolds podejrzewal, ze fakt ten zawdzieczaja temu, iz Mallory'emu udalo sie niezauwazalnie zwolnic tempo ich wczesniejszej galopady na zlamanie karku. Zaswitalo mu w glowie, ze byc moze podswiadomie chroni w ten sposob niewidomego spiewaka, ktory jechal niemal ramie w ramie z nim, z gitara mocno przytroczona na plecach, wypusciwszy cugle, oburacz trzymajac sie lekow siodla. Prawie bezwiednie Reynolds wrocil myslami do sceny w forcie. W kilka chwil pozniej ponaglil kuca i dogonil Mallory'ego.-Panie kapitanie? -O co chodzi? - spytal zirytowanym tonem Mallory. -Chce panu cos powiedziec. To pilne. Naprawde. Mallory wyrzucil reke w gore i zatrzymal oddzial. -Tylko szybko - rzekl krotko. -Chodzi o Neufelda i Drosznego, panie kapitanie. - Reynolds urwal, przez chwile niepewny swego, po czym spytal: - Sadzi pan, ze wiedza, dokad pan jedzie? -A jakie to ma znaczenie? -Prosze odpowiedziec. -Tak, wiedza. Chyba ze sa skonczonymi durniami. A nie sa. -W takim razie szkoda, ze pan ich mimo wszystko nie zastrzelil - powiedzial Reynolds, cos sobie przemysliwajac. -Do rzeczy - ponaglil go niecierpliwie Mallory. -Tak jest. Sadzi pan, ze poprzednim razem uwolnil ich sierzant Baer? -Oczywiscie - odparl Mallory, z calej sily powstrzymujac sie, zeby nie wybuchnac. - Andrea widzial jego przyjazd. Wszystko to juz wyjasnilem. Oni - Neufeld z Drosznym - musieli wjechac na plaskowyz Ivbenici, aby upewnic sie, ze naprawde odlecielismy. -To rozumiem, panie kapitanie. A wiec wiedzial pan, ze Baer jedzie za nimi. Ale jak dostal sie do srodka? Mallory nie powstrzymywal sie juz dluzej. -Poniewaz oba klucze powiesilem na zewnatrz - odparl rozgniewany. -Tak jest. Pan sie go spodziewal. Ale sierzant Baer o tym nie wiedzial, a jezeli nawet wiedzial, to nie spodziewal sie znalezc kluczy w tak dogodnym miejscu. -Boze przenajswietszy! Duplikaty! - W bolesnym rozczarowaniu Mallory trzasnal piescia w druga, otwarta dlon. - Kretyn ze mnie! Kretyn! Oczywiscie, ze mial swoje klucze! -A Droszny moze znac jakis skrot - dodal w zamysleniu Miller. -To nie wszystko. - Mallory juz w pelni odzyskal rownowage, chociaz jego opanowana, odprezona i spokojna mina stala w calkowitej sprzecznosci z goraczkowo pracujacym mozgiem. - Gorzej, ze moze pojechac prosto do obozu i przez radio ostrzec Zimmermanna, zeby wycofal dywizje pancerne znad Neretvy. Warto cie bylo zabrac ze soba, Reynolds. Dziekuje ci, chlopcze. Daleko stad do obozu Neufelda, jak myslisz, Andrea? -Mila. - slowo to rzucil Andrea przez ramie, bo jak zwykle w sytuacjach, ktore, jak wiedzial, wymagaly wykorzystania jego bardzo szczegolnych talentow, juz przystapil do dzialania. W piec minut pozniej przycupneli na brzegu lasu, niecale dwadziescia metrow od granic obozu Neufelda. W oknach bardzo wielu chat palily sie swiatla, z jadalni dobiegala muzyka, a po obozowisku krecilo sie kilku czetnikow. -Jak to zalatwimy, panie kapitanie? - spytal szeptem Reynolds Mallory'ego. -My nie zrobimy nic. Zostawimy to Andrei. -Jednemu czlowiekowi? - spytal przyciszonym glosem Groves. - Andrei? Zostawimy to jednemu czlowiekowi? -Kapralu Miller, wyjasnijcie im - rzekl z westchnieniem Mallory. -Wolalbym nie wyjasniac. Ale skoro musze... - odparl Miller. - Rzecz w tym - ciagnal uprzejmym tonem - ze Andrea jest naprawde dobry w takich sprawach. -My rowniez - odparl Reynolds. - Jestesmy komandosami. Wyszkolono nas do tego. -I to doskonale, nie watpie - zgodzil sie dobrodusznie Miller. - Jeszcze kilka lat zbierania doswiadczen i w grupie moze bylibyscie w stanie mu sprostac. Chociaz bardzo w to watpie. Przed koncem tej nocy przekonacie sie - nic wam nie ublizajac, panowie sierzanci - ze przy wilku Andrei jestescie niczym jagniatka. - Miller zamilkl i dodal zlowieszczo: - Tak jak ten, co siedzi teraz w baraku radiowym. -Tak jak ten, co... - Groves obrocil sie i spojrzal przed siebie. - Andrea? Juz poszedl? Nie widzialem, zeby odchodzil. -Nikt tego nie widzi - zapewnil go Miller. - Ci biedacy nawet nie spostrzega, ze przyszedl. - Spojrzal na Mallory'ego. - Czas ucieka. Mallory zerknal na fosforyzujace wskazowki zegarka. -Wpol do dwunastej. Czas rzeczywiscie ucieka - przyznal. Przez blisko minute panowala cisza, przerywana jedynie niespokojnymi poruszeniami kucow przywiazanych do drzew w glebi lasu za ich plecami, kiedy raptem Groves wydal zduszony okrzyk, bo u jego boku wyrosl Andrea. -Ilu? - spytal Mallory. Andrea wystawil w gore dwa palce i cicho ruszyl w las do swojego kuca. Inni wstali i podazyli za nim - Groves z Reynoldsem wymieniajac spojrzenia, ktore lepiej od wszystkich slow zdradzaly, ze ich zdaniem jeszcze bardziej niz w ocenie Mallory'ego pomylili sie co do Andrei. * * * Dokladnie w tej samej chwili, gdy Mallory z towarzyszami dosiadal kucow w lesie graniczacym z obozem Neufelda, bombowiec wellington podchodzil do ladowania na dobrze oswietlonym lotnisku - tym samym, z ktorego przed niespelna doba odlecieli Mallory i jego ludzie. W Termoli, we Wloszech. Wyladowal idealnie, a kiedy kolowal po pasie, na spotkanie wyjechal mu przecinajac droge i towarzyszac na ostatnich stu metrach bok w bok wojskowy woz radiowy. Na lewym fotelu przy szoferze i prawym tylnym siedzialy w nim dwie natychmiast rozpoznawalne postacie - z przodu komandor Jensen z piracka wspaniala broda, a z tylu angielski general brygady, z ktorym komandor spedzil tak niedawno tyle czasu chodzac po sali operacyjnej w Termoli.Samolot i woz zatrzymaly sie rownoczesnie. Jensen, ze zrecznoscia zaskakujaca u kogos tak poteznej postury, zeskoczyl sprezyscie na ziemie, energicznie przemaszerowal przez pas startowy i znalazl sie przy wellingtonie w chwili, kiedy otworzyly sie jego drzwi i na ziemie wysiadl chwiejnie pierwszy z pasazerow, wasaty major. Jensen wskazal glowa na papiery, ktore przybyly trzymal w reku i bez zadnych wstepow spytal: -Dla mnie? Major niepewnie zamrugal oczami, po czym sztywno skinal glowa w odpowiedzi, najwyrazniej nieprzyjemnie zaskoczony faktem, ze tak szorstko wita sie czlowieka, ktory wlasnie powrocil z niewoli. Nie dodawszy juz ani slowa wiecej Jensen wzial papiery, wrocil na siedzenie samochodu, wyjal latarke i krotko im sie przyjrzal. Potem obrocil sie na siedzeniu i powiedzial do radiooperatora siedzacego przy generale: -Plan lotu, jak podano. Cel, jak wskazano. Juz. Radiooperator zakrecil korbka nadajnika. * * * Mniej wiecej o piecdziesiat kilometrow na poludniowy wschod stamtad, w okolicach Foggii, budynki i pasy startowe w bazie ciezkich bombowcow RAF-u zatrzesly sie i rozhuczaly od grzmotu mnostwa silnikow samolotowych - na postoju samolotow przy zachodnim krancu glownego pasa startowego kilka eskadr ciezkich bombowcow typu lancaster ustawilo sie jedna za druga do odlotu, najwyrazniej czekajac na sygnal. A sygnal mial nadejsc juz niedlugo.W polowie lotniska, choc calkiem w bok od glownego pasa, stal jeep, taki sam jak ten, w ktorym w Termoli siedzial Jensen. Na jego tylnym siedzeniu nad nadajnikiem pochylal sie radiooperator ze sluchawkami na uszach. Nasluchiwal uwaznie, a potem podniosl glowe i powiedzial rzeczowo: -Instrukcje, jak podano. Juz. Juz. Juz. -Instrukcje, jak podano - powtorzyl siedzacy na przednim siedzeniu kapitan. - Juz, juz, juz. Siegnal po drewniana kasetke, wyjal trzy pistolety sygnalowe, po kolei wymierzyl z nich w gore ponad pas startowy i z wszystkich trzech wystrzelil. Jaskrawe luki pociskow swietlnych rozjarzyly sie zywymi kolorami - zielonym, czerwonym i znow zielonym - i zataczajac polkola opadly na ziemie. Huk na drugim koncu lotniska osiagnal szczyty, przechodzac w gromowy grzmot, i pierwszy z lancasterow ruszyl. Nie uplynely dwie minuty, a wystartowal ostatni z bombowcow, wzbijajac sie w ciemne wrogie nocne niebo nad Adriatykiem. -Powiedzialem, zdaje sie, ze sa najlepsi w branzy - odezwal sie swobodnym tonem zadowolony Jensen do generala na tylnym siedzeniu. - Nasi przyjaciele z Foggii juz wylecieli. -Najlepsi w branzy. Mozliwe. Nie znam sie na tym. Wiem za to na pewno, ze te niemieckie i austriackie dywizje stoja nadal na linii Gustawa. Szturm na linie Gustawa ma sie rozpoczac... - general spojrzal na zegarek - dokladnie za trzydziesci godzin. -Zdaza - zapewnil go z przekonaniem Jensen. -Chcialbym podzielac panskie radosne przekonanie. Jensen usmiechnal sie do niego wesolo, kiedy jeep ruszyl, i wyprostowal sie na swoim siedzeniu. A wtedy usmiech calkiem zniknal z jego twarzy, a palce dloni zaczely bebnic w siedzenie obok. * * * Ksiezyc znow wylonil sie zza chmur, kiedy Neufeld, Droszny i ich zolnierze wpadli galopem do obozu i sciagneli cugle kucom, tak spowitym para unoszaca sie z ich falujacych bokow i dyszacych pyskow, ze w bladym ksiezycowym swietle wygladaly dziwnie niematerialnie, jak duchy. Neufeld zsiadl z kuca i zwrocil sie do sierzanta Baera.-Ile kucow zostalo w stajni? - spytal. -Dwadziescia. Mniej wiecej. -Szybko. Tylu ludzi, ile kucow. Osiodlac je. Neufeld skinal na Drosznego i razem pobiegli do baraku radiowego. Drzwi, choc noc byla lodowato zimna, staly otworem, co nie wrozylo nic dobrego. Kiedy znalezli sie trzy metry od nich, Neufeld zawolal: -Polaczcie sie natychmiast z mostem na Neretvie. Przekazcie generalowi Zimmermannowi... Zatrzymal sie jak wryty w progu, a tuz przy nim Droszny. Po raz drugi tej nocy na twarzach obu odmalowaly sie oslupienie i niewiara, calkowite zaskoczenie i dezorientacja. W baraku radiowym palila sie tylko jedna mala lampa, ale nawet jej swiatlo wystarczylo. Na podlodze lezeli nienaturalnie zwinieci dwaj zolnierze, jeden, czesciowo na drugim - obaj bez watpienia martwi. Obok nich, z wydarta przednia plytka i roztrzaskanym wnetrzem, lezaly poszarpane szczatki czegos, co kiedys bylo radionadajnikiem. Neufeld przez jakis czas ogarnial to wszystko wzrokiem, az wreszcie, gwaltownie potrzasajac glowa, jakby chcial sie otrzasnac z szokujacego zaklecia, obrocil sie do Drosznego. -To ten duzy - powiedzial cicho. - To ten duzy to zrobil. -Ten duzy - zgodzil sie Droszny. Niemal sie usmiechal - pamieta pan o swojej obietnicy, kapitanie? Co do tego duzego? Jest dla mnie. -Bedzie go pan mial. Chodzmy. Wyprzedzaja nas zaledwie o minuty. Odwrocili sie i pobiegli z powrotem do obozu, gdzie sierzant Baer z grupa zolnierzy juz siodlal kuce. -Tylko pistolety maszynowe! - krzyknal Neufeld. - Zadnych karabinow. Dzis bedziemy strzelac z bliska. Sierzancie Baer! -Slucham, panie kapitanie. -Zapowiedzcie zolnierzom, ze nie bierzemy jencow. * * * Podobnie jak wierzchowce Neufelda i jego zolnierzy, kuce Mallory'ego i szostki jego towarzyszy byly prawie niewidoczne wsrod gestych klebow pary unoszacej sie z ich spoconych bokow - ich chwiejny chod, ktorego nie daloby sie w tej chwili nazwac nawet truchtem, dobitnie swiadczyl o tym, ze sa u kresu sil. Mallory spojrzal na Andree, a ten skinal glowa i powiedzial:-Zgadzam sie. Szybciej dotrzemy na piechote. -Nie ma co, starzeje sie - rzekl Mallory, a jego glos przez chwile to potwierdzal. - Niezbyt bystro dzis mysle, prawda? -Nie wiem, o czym mowisz. -O kucach. Neufeld i jego oddzial wezma swieze kuce ze stajni. Powinnismy byli je zastrzelic... A przynajmniej przepedzic. -Wiek to nie to samo co brak snu. Mnie tez to nie przyszlo do glowy. Nie sposob myslec o wszystkim, Keith. Andrea sciagnal cugle swojemu kucowi i juz mial z niego zsiasc, kiedy jego uwage przyciagnelo cos w dole na stoku. Wskazal reka. W minute potem podjechali do bardzo waskiego toru kolejowego, czesto spotykanego w srodkowej Jugoslawii. Na tej wysokosci snieg nie lezal i przekonali sie, ze chociaz szyny sa zarosniete i pokryte rdza, to jednak w dobrym stanie technicznym. Z pewnoscia byl to ten sam tor, ktory przyciagnal ich wzrok, kiedy zatrzymali sie po to, aby przyjrzec sie dokladnie zielonym wodom zalewu na Neretvie, gdy wracali rano z obozu majora Broznika. Ale to nie sam tor, przyciagnal i przykul uwaga tak Mallory'ego, jak Millera, a polaczona z nim malutka bocznica... i mala napedzana drewnem lokomotywa, ktora na niej stala. Lokomotywa ta, bedaca wlasciwie kupa zardzewialego zelastwa, sprawiala wrazenie, jakby nie ruszano jej stamtad od poczatku wojny, i tak wlasnie najprawdopodobniej bylo. Mallory wyjal z bluzy mape w duzej skali i poswiecil latarka. -To na pewno ten sam tor, ktory widzielismy rano. Biegnie wzdluz brzegu Neretvy co najmniej piec mil, a potem skreca na poludnie - powiedzial i po chwili dodal w zamysleniu: - Ciekawe, czy zdolalibysmy ja uruchomic. -Co takiego?! - Miller spojrzal na niego z przerazeniem. - Przy lada dotknieciu rozsypie sie na kawalki, to cholerstwo trzyma sie tylko dzieki rdzy. A do tego jeszcze ta stromizna! - Ze zgroza spojrzal na opadajacy stok. - Jak pan mysli, z jaka ostatecznie predkoscia wladujemy sie na ktoras z tych potwornych sosen, jakie rosna kilka mil stad? -Kuce sa wykonczone - odparl ze spokojem Mallory - a sam przeciez wiesz, jak bardzo kochasz marsze. Miller z odraza popatrzal na lokomotywe. -Na pewno jest jakis inny sposob - powiedzial. -Ciii! - Andrea nadstawil ucha. - Jada. Slysze, ze jada. -Wybijcie te kliny spod jej przednich kol! - krzyknal Miller. Podbiegl i kilkoma silnymi, mierzonymi kopnieciami, nie liczacymi sie ani troche z przyszlym stanem jego duzych palcow, zdolal oswobodzic trojgraniasty klocek, przyczepiony lancuchem z przodu lokomotywy, a Reynolds z nie mniejsza energia zrobil to samo z drugim. Wszyscy razem, nawet z pomoca Marii i Petara, naparli calym swym ciezarem na tyl parowozu. Lokomotywa ani drgnela. Sprobowali jeszcze raz, z rozpacza, ale kola nie posunely sie nawet o milimetr. -Panie kapitanie, na takim pochylym stoku, pozostawiono ja wraz z zablokowanymi hamulcami - odezwal sie Groves tonem, w ktorym naleganie dziwnie mieszalo sie z prosba. -O moj Boze! - powiedzial upokorzony Mallory. - Andrea! Predko, zwolnij hamulec! Andrea z rozmachem wskoczyl do kabiny maszynisty. -Cholera, tu jest tuzin roznych wajch - poskarzyl sie. -No to otworz, cholera, caly tuzin - Mallory obejrzal sie z niepokojem na tor, byc moze Andrea cos uslyszal, a moze nie, w kazdym razie nie widac bylo nikogo. On sam jednak dobrze wiedzial, ze Neufeld z Drosznym, ktorzy uwolnili sie z fortu zaledwie w pare minut po ich odjezdzie, a znali te lasy i sciezki lepiej od nich, sa juz na pewno bardzo blisko. Z kabiny maszynisty dobieglo sporo metalicznych zgrzytow i przeklenstw, a po uplywie moze pol minuty glos Andrei: -Gotowe. -Pchajcie! - polecil Mallory. Napierajac plecami na lokomotywe, a nogami zapierajac sie o podklady kolejowe, pchneli i tym razem lokomotywa ruszyla tak latwo, choc przy akompaniamencie koszmarnego pisku zardzewialych kol, ze calkowicie zaskoczylo to wiekszosc pchajacych, ktorzy upadli plecami na tor. W kilka chwil potem byli juz na nogach, goniac lokomotywe, ktora wyraznie zaczela nabierac pedu. Andrea wystawil reke z kabiny, po kolei wciagnal na pomost Marie i Petara, a po nich pomogl wsiasc pozostalym. Ostatni, Groves, juz siegal reka do podlogi pomostu, kiedy nagle zwolnil, obrocil sie, pobiegl z powrotem do kucy, odwiazal liny do wspinaczki, zarzucil je na ramie i znow pogonil za lokomotywa. Mallory wyciagnal reke i dopomogl mu przy wsiadaniu. -Nie mam swojego dnia - powiedzial zasmucony. - Predzej zmierzch. Najpierw zapomnialem o drugich kluczach Baera. Potem o kucach. Potem o hamulcach. A teraz o linach. Zastanawiam sie, o czym zapomne w nastepnej kolejnosci. -Moze o Neufeldzie i Drosznym - odezwal sie ze sztuczna obojetnoscia Reynolds. -A co z nimi? Reynolds lufa schmeissera wskazal tor za lokomotywa. -Wolno strzelac, panie kapitanie? - spytal. Mallory obrocil sie. Neufeld, Droszny i nieokreslona liczba zolnierzy na kucach wylonili sie wlasnie zza zakretu na torze w odleglosci niewiele wiekszej niz sto metrow od nich. -Wolno strzelac - potwierdzil Mallory. - Reszta na podloge. Zdjal z ramienia schmeisser i uniosl go w chwili, kiedy Reynolds nacisnal spust swego peemu. Na moze piec sekund zamkniete metalowe pudlo kabiny wypelnil ogluszajacy huk wystrzalow dwoch pistoletow maszynowych, po czym Mallory tracil towarzysza lokciem i przerwali ogien. Nie bylo do czego strzelac. Neufeld i jego zolnierze oddali kilka strzalow, ale od razu pojeli, ze mocno rozkolysane siodla ich wierzchowcow uniemozliwiaja zajecie tak pewnej pozycji strzeleckiej, jak na platformie parowozu - wjechali wiec w las po obu stronach toru. Ale nie wszyscy zdazyli zrobic to na czas - dwoch z nich lezalo nieruchomo, z twarzami w sniegu, a ich kuce galopowaly dalej po torze w slad za lokomotywa. Miller wstal, bez slowa obejrzal sie za lokomotywe, a potem klepnal Mallory'ego w ramie. -Przyszedl mi na mysl drobny problem, panie kapitanie - rzekl. - Jak my ja zatrzymamy. - Wyjrzal lekliwie przez okno. - Pedzi juz pewnie ze szescdziesiat na godzine. -Fakt, jedziemy juz z predkoscia co najmniej dwudziestu mil - odparl zgodliwie Mallory. - Ale na tyle szybko, zeby zdystansowac kuce. Spytaj Andrei. To on zwolnil hamulec. -Zwolnil tuzin dzwigni - sprostowal Miller. - Kazda z nich mogla byc ta od hamulca. -No wiec co, nie bedziesz tu chyba siedzial z zalozonymi rekami? - spytal rozsadnie Mallory. - Znajdz sposob na zatrzymanie tego cholerstwa. Miller zmierzyl go chlodnym wzrokiem i zajal sie znalezieniem sposobu na zatrzymanie tego cholerstwa. -Tak? - spytal Mallory, bo Reynolds dotknal jego ramienia. Sierzant przytrzymywal ramieniem Marie, zeby nie stracila rownowagi na rozchwianej w tej chwili platformie. -Chca nas zabic, panie kapitanie - szepnal. - Chca nas zabic jak amen w pacierzu. Moze by tak sie zatrzymac i zostawic tych dwoje? Dac im szanse ucieczki w las? -Dzieki za dobre checi. Ale nie mowcie glupstw. To przy nas maja szanse... co prawda niewielka, ale zawsze szanse. Zostawilibysmy ich na pewna smierc. Lokomotywa nie jechala juz, jak powiedzial Mallory, z predkoscia dwudziestu mil na godzine jesli nawet nie zblizyla sie do szybkosci wymienionej przez Millera, to na pewno mknela na tyle szybko, ze grzechotala, rozhustana do granic wytrzymalosci. Ostatnie drzewa na prawo od toru juz zniknely, na zachodzie widac bylo wyraznie pociemniale wody zalewu na Neretvie, szyny biegly teraz bardzo blisko skraju nader niebezpiecznie wygladajacej przepasci. Mallory obejrzal sie, zagladajac do kabiny. Wszyscy, z wyjatkiem Andrei mieli bardzo zaleknione miny. -Jeszcze nie odkryliscie, jak zatrzymac to cholerstwo? - spytal. -Z latwoscia - odparl Andrea, wskazujac jakas dzwignie. - To ta wajcha. -Dobra, hamulcowy. Chce tu na cos rzucic okiem. Ku wyraznej uldze wiekszosci pasazerow w kabinie Andrea cofnal dzwignie hamulca. Rozlegl sie przerazliwy, piskliwy, przyprawiajacy o ciarki zgrzyt, na boki wyprysly snopy iskier, kiedy kola przywarly mocno do szyn, a potem lokomotywa powoli zatrzymala sie, posrod cichnacego pisku hamulcow i w niknacym snopie iskier. Wypelniwszy swoj obowiazek, Andrea wychylil sie z kabiny ze znudzona i zadufana mina pierwszorzednego maszynisty - mozna by myslec, ze od zycia pragnie w tej chwili jedynie zatluszczonej szmaty i sznurka od gwizdka lokomotywy. Mallory i Miller zsiedli z parowozu i podbiegli do oddalonego niespelna dwadziescia metrow skraju skaly. A przynajmniej podbiegl Mallory. Miller zblizyl sie tam znacznie rozwazniej, ostatnie kilka metrow przebywajac centymetr po centymetrze na czworakach. Zerknal ostroznie poza krawedz przepasci, szczelnie zacisnal powieki, odwrocil sie i z rowna ostroznoscia wycofal sie znad brzegu skaly. Twierdzil, ze nie moze stanac nawet na najnizszym stopniu drabiny, zeby natychmiast nie ulec nieodpartej checi rzucenia sie w otchlan. Mallory w zamysleniu spojrzal w przepasc. Znajdowali sie, jak zobaczyl, nad samym wierzcholkiem zapory, ktora w dziwnie przycmionym polswietle ksiezyca zdawala sie byc prawie niewiarygodnie daleko, na dnie zawrotnej czelusci. Szeroki wierzcholek zapory byl jasno oswietlony reflektorami i patrolowany przez co najmniej pol tuzina niemieckich zolnierzy w helmach i wysokich butach. Po jej drugiej stronie, przy nizszej scianie skalnej, nie widac bylo drabiny, o ktorej wspomniala Maria, a za to watly most wiszacy, ktoremu zagrazal olbrzymi glaz spoczywajacy na kamiennym osypisku na lewym brzegu rzeki, jeszcze dalej zas biala wode, bardzo wyraznie wskazujaca miejsce, gdzie znajdowal sie prawdopodobnie brod, ktory byc moze nadawal sie do przejscia. Pograzywszy sie chwilowo w myslach, Mallory wpatrywal sie jakis czas w widok w dole, potem przypomnial sobie, ze goniacy ich znow nieprzyjemnie sie do nich zblizyli i pospiesznie wrocil do lokomotywy. -Mysle, ze bedzie tam z poltorej mili. Nie wiecej - powiedzial do Andrei i obrocil sie do Marii. - Wiesz, ze kawalek od zapory jest brod, a przynajmniej wyglada to na brod. Jest tu do niego jakies zejscie? -Dla gorskich kozlow. -Niech pani mu nie ubliza - powiedzial z wyrzutem Miller. -Nie rozumiem. -Nie zwracaj na niego uwagi - rzekl Mallory. - Powiesz mi tylko, kiedy tam dojedziemy. * * * Dziewiec, moze dziesiec kilometrow od zapory na Neretvie general Zimmermann przechadzal sie duzymi krokami tam i z powrotem tuz pod lasem sosnowym graniczacym z laka na poludnie od mostu. Obok niego kroczyl pulkownik, jeden z dowodcow dywizji. Na poludnie od nich mozna bylo dostrzec niewyrazne sylwetki setek zolnierzy, mnostwa czolgow i innych pojazdow, z ktorych usunieto caly ochronny kamuflaz. Krzataly sie przy nich grupki obslugujacych je ludzi, dokonujacych ostatnich i prawdopodobnie calkiem niepotrzebnych napraw. Czas na ukrywanie sie minal. Czekanie dobieglo konca. Zimmermann spojrzal na zegarek.-Wpol do pierwszej - powiedzial. - Za pietnascie minut rusza przez most pierwsze bataliony piechoty i zajma pozycje na polnocnym brzegu. Czolgi rusza o drugiej. -Tak jest, panie generale. - Szczegoly ustalono wiele godzin temu, ale powtorzenie i potwierdzenie instrukcji zawsze wydawalo sie niezbedne. Pulkownik spojrzal na polnoc. - Czasem zastanawiam sie, czy tam, po drugiej stronie rzeki, rzeczywiscie ktos jest - powiedzial. -Nie o polnoc sie martwie - wyznal ponuro Zimmermann. - Ale o zachod. -O aliantow? Pan... spodziewa sie przylotu ich powietrznych flot? Nadal czuje pan to przez skore, panie generale? -Nadal czuje to przez skore. To sie zbliza. Do mnie, do pana, do nas wszystkich. - Zimmermann zadrzal i zmusil sie do usmiechu. - Wlasnie przeszly mi po krzyzu bardzo nieprzyjemne ciarki. X. Sobota, godz. 00:40-01:20 C:\Users\Tysia\Downloads\l -Juz do niego dojezdzamy - oznajmila Maria. Wystawila glowa z jasnymi wlosami powiewajacymi na wietrze przez okno kabiny grzechoczacej, rozkolysanej lokomotywy, cofnela ja i zwrocila sie do Mallory'ego. - Okolo trzystu metrow. -Slyszales, hamulcowy? - Mallory zerknal na Andree. -Slyszalem. - Andrea oparl sie mocno na dzwigni hamulca. Efekt byl taki jak poprzednio - upiorny pisk kol zablokowanych na zardzewialych szynach i pirotechniczny pokaz iskier. Lokomotywa zatrzymala sie szarpiac i zgrzytajac, kiedy jej maszynista wyjrzal przez okno kabiny i na wprost miejsca, gdzie staneli, dostrzegl w krawedzi skaly trojkatny wylom. - Z dokladnoscia do jarda, co? -Z dokladnoscia do jarda - przyznal Mallory. - Jezeli po wojnie zostaniesz bez pracy, to zawsze powinno sie znalezc dla ciebie miejsce w lokomotywowni. - Zeskoczyl przy torze, podal reke, zeby pomoc wysiasc Marii i Petarowi, odczekal, az zeskocza Miller, Reynolds i Groves, a potem niecierpliwie ponaglil Andree. - No, to pospiesz sie. -Juz sie robi - odparl uspokajajaco Andrea. Odciagnal do oporu dzwignie hamulca, wyskoczyl i pchnal lokomotywe - wiekowy pojazd od razu ruszyl, w miare jazdy nabierajac predkosci. - Nigdy nie wiadomo - powiedzial Andrea z rozmarzeniem. - A nuz na kogos wpadnie. Pobiegli do wyrwy w skale, wyrwy, ktora z pewnoscia byla skrajem jakiegos prehistorycznego obsuniecia sie gruntu w lozysko Neretvy, w wirujaca biala wode w dole, w kipiace bystrzyny, utworzone z mnostwa wielkich glazow, ktore oddzielily sie od tego osuwiska w tamtej odleglej epoce. Przy pewnym wysilku wyobrazni owa szrame w licu skaly mozna byloby nazwac zlebem, w rzeczywistosci jednak byl to niemal pionowy uskok terenu zlozony z piargow, lupkow i malych glazow, bez wyjatku zatrwazajaco zdradliwych i niepewnych, niebezpieczny na calej dlugosci i mniej wiecej w polowie przeciety malutka wystajaca polka skalna. Miller ogarnal jednym rzutem oka przerazajaca perspektywe zejscia w dol, wycofal sie pospiesznie znad krawedzi skaly i nie dowierzajacym wzrokiem z niema groza spojrzal na Mallory'ego. -Niestety - powiedzial Mallory. -Alez to potworne. Nawet kiedy wspinalem sie na poludniowe urwisko w Nawaronie... -Wcale sie nie wspinales na poludniowe urwisko w Nawaronie - przerwal mu niegrzecznie Mallory - Andrea i ja wciagnelismy cie na gore na linie. -Tak? Wylecialo mi z pamieci. Ale to... to jest straszny sen alpinisty! -Totez nie musimy sie tu wspinac. Tylko zjechac na dol. Nic ci nie bedzie... dopoki nie zaczniesz sie okrecac. -Nic mi nie bedzie, dopoki nie zaczne sie okrecac - powtorzyl odruchowo Miller. Przyjrzal sie, jak Mallory laczy ze soba dwie liny i opasuje nimi pien karlowatej sosny. - A co z Petarem i Maria? -Petar nie musi widziec, zeby zjechac na dol. Wystarczy, ze spusci sie po tej linie... a jest silny jak kon. Ktos zjedzie tam przed nim, zeby wskazac mu, gdzie ma stawiac nogi na tej polce. Andrea zaopiekuje sie nasza mloda dama. Pospieszmy sie. Neufeld i jego oddzial dogonia nas lada chwila... A jezeli dopadna nas na tej skale, to koniec. Andrea, zjezdzaj z Maria. Andrea i dziewczyna natychmiast zwiesili sie przez krawedz wawozu i szybko zaczeli opuszczac po linach w dol. Przygladajacy sie im przez chwile Groves zawahal sie, a potem podszedl do Mallory'ego. -Zjade ostatni, panie kapitanie - powiedzial. - I zabiore ze soba line. Miller wzial go pod ramie i odprowadzil kilka krokow. -To bardzo szlachetnie z twojej strony, synu, bardzo szlachetnie, ale nic z tego. Nic z tego, dopoki zalezy od tego zycie Dusty'ego Millera. Trzeba ci wiedziec, ze w takiej sytuacji jak ta, zycie wszystkich zalezy od tego, kto schodzi jako ostatni. A o ile wiem, pod tym wzgledem nikt nie moze sie rownac z naszym kapitanem. -Co? -Bynajmniej nie przypadkowo zostal dowodca tej wyprawy. Bosnia jest znana ze swoich licznych skal, gor i urwisk. A Mallory wspinal sie na Himalaje, chlopcze, zanim ty wygramoliles sie z kolyski. Nawet ty nie jestes az tak mlody, zebys o nim nie slyszal. -O Keithie Mallorym?! tym Nowozelandczyku?! -Wlasnie. Sadze, ze przywykl do roli aniola stroza. Chodz, twoja kolej. Pierwsza piatka zjechala szczesliwie. Nawet przedostatni, Miller, zjechal na skalna polke bez wypadku, glownie dzieki zastosowaniu swojej ulubionej techniki alpinistycznej, polegajacej na zamknieciu podczas zjazdu oczu. Na koniec zjechal wreszcie Mallory, zwijajac w trakcie tego line, poruszajac sie szybko, pewnie i w ogole nie patrzac gdzie stawia nogi, a mimo to nie tracil najmniejszego kamienia czy lupku. Groves przygladal sie temu z bliskim czci niedowierzaniem. Mallory wyjrzal za krawedz polki. Poniewaz wawoz nad ich glowami lekko sie wyginal, swiatlo ksiezyca zanikalo nagle na wprost nich jak uciete nozem, tak ze podczas gdy fosforyzujace biela bystrzyny byly jaskrawo oswietlone, to nizsza czesc zbocza pod ich stopami tonela w mroku. Kiedy tak patrzyl, ksiezyc przeslonil jakis cien i wszystkie niewyraznie majaczace szczegoly stoku w dole zniknely. Mallory zdawal sobie sprawe, ze nie wolno im czekac na ponowne wylonienie sie ksiezyca, bo Neufeld z zolnierzami mogl juz do tej pory nadjechac. Zamocowal line na skalnym zebie i ostrzegl Andree i Marie: -To zejscie jest naprawde niebezpieczne. Uwazajcie na obluzowane glazy. Niewidoczny dla innych zjazd zajal Andrei i Marii dobrze ponad minute, a ich szczesliwe dotarcie na dno wawozu obwiescilo dwukrotne pociagniecie za line. Schodzac spowodowali kilka malych lawin, ale Mallory nie obawial sie, ze nastepny schodzacy poruszy glaz, ktory spadajac zrani lub zabije Andree i Marie. Grek zyl za dlugo i za niebezpiecznie, by zginac w tak glupi, bezsensowny sposob, nie bylo tez watpliwosci, ze ostrzeze przed takim niebezpieczenstwem nastepnego schodzacego. Po raz dziesiaty Mallory zerknal w gore na szczyt zbocza, z ktorego wlasnie zeszli, ale jezeli Neufeld, Droszny i zolnierze juz tam nadjechali, to zachowywali sie bardzo cicho i nadzwyczaj przezornie - po wydarzeniach kilku minionych godzin nietrudno bylo dojsc do wniosku, ze za nic nie zechca ryzykowac. Kiedy wreszcie Mallory sam zaczal schodzic w dol, znow zaswiecil ksiezyc. Zaklal na mysl, jak bardzo wystawia go to na wzrok wroga, ktory nagle pojawilby sie na szczycie skaly, choc dobrze wiedzial, ze Andrea bedzie go ubezpieczal przed takim zagrozeniem. Z drugiej strony dalo mu to okazje do zdwojenia predkosci zjazdu, jaka rozwijal schodzac przedtem w ciemnosciach. Patrzacy z dolu sledzili w napieciu, jak dokonuje niebezpiecznego zejscia bez pomocy liny, ale ani przez chwile nie zanosilo sie na to, ze popelni blad. Zjechal szczesliwie na kamienisty brzeg rzeki i spojrzal na porohy. -Wiecie, co bedzie, jezeli dotra na gora i zastana nas w trakcie przeprawy i oswietlonych ksiezycem? - spytal, nie kierujac tego pytania do nikogo konkretnego. Cisza po jego slowach niedwuznacznie wskazywala, ze wszyscy wiedza, co bedzie. - Nie mamy chwili czasu do stracenia. Jak sadzisz, Reynolds, zdolasz przejsc? - Reynolds skinal glowa. - To zostaw pistolet. Mallory obwiazal sierzanta w pasie lina, przygotowujac sie wraz z Andrea i Grovesem na wszelki wypadek do jej ciagniecia. Reynolds zanurzyl sie calym cialem w nurt, zmierzajac do pierwszego z okraglych glazow, ktory dawal bardzo niepewny punkt oparcia w tej spienionej kipieli. Dwa razy zwalalo go z nog, dwa razy wstawal, az wreszcie dotarl do glazu, ale tuz za nim prad wodny pozbawil go rownowagi i porwal ze soba. Koledzy wciagneli go na brzeg, kaszlacego, plujacego woda i wyrywajacego sie jak szalony. Bez jednego slowa czy spojrzenia rzucil sie ponownie w bystrzyny i tym razem zaatakowal nurt z tak bezwzgledna furia, ze udalo mu sie dotrzec na drugi brzeg bez jednego nawet upadku. Podciagnal sie na kamieniste nabrzeze, kilka chwil lezal odzyskujac wyczerpane sily, potem wstal, podszedl do karlowatej sosny u stop skaly po drugiej stronie rzeki, odwiazal line, ktora byl przepasany, i obwiazal nia solidnie pien drzewa. Mallory na swoim brzegu dwukrotnie obwiazal lina duzy glaz, a potem dal znak Andrei i dziewczynie. Jeszcze raz spojrzal na krawedz wawozu. Nadal nie bylo tam sladu wroga. Mimo to byl pewien, ze nie moga dluzej czekac, ze i tak juz za bardzo skusili los. Andrea i Maria nie dotarli jeszcze nawet do polowy rzeki, kiedy polecil Grovesowi, zeby pomogl Petarowi w przeprawie przez bystrzyny. Modlil sie w duchu, zeby lina wytrzymala, ale wytrzymala, bo Andrea i dziewczyna szczesliwie osiagneli drugi brzeg. Nim jeszcze postawili na nim nogi, Mallory wyslal w droge Millera, dzwigajacego na lewym ramieniu stos broni maszynowej. Groves z Petarem rowniez przeprawili sie bez wypadku. Sam Mallory musial zaczekac, az Miller dotrze na drugi brzeg, bo wiedzial, ze zagraza mu bardzo zniesienie przez rzeczny nurt, wtedy zas Amerykanin tez wpadlby do wody i nie mieliby juz zadnego pozytku z pistoletow. Czekal tylko do momentu, gdy zobaczyl, ze Andrea pomaga Millerowi w plytkiej wodzie na drugim brzegu, nie dluzej. Odwinal line z uzytego do asekuracji kamienia, obwiazal sie w pasie i zanurzyl w wode. Zmylo go dokladnie w tym samym miejscu, co Reynoldsa przy pierwszej probie przeprawy, tak ze w koncu na drugi brzeg wyciagneli go koledzy, wprawdzie bez szwanku, lecz ze spora iloscia wody z Neretvy w zoladku. -Sa jakies rany, pekniecia kosci albo czaszki? - spytal. Sam czul sie tak, jakby przeprawil sie w beczce przez Niagare. - Nie? Doskonale. - Spojrzal na Millera. - Ty zostaniesz ze mna. Andrea, zabierz reszte za najblizszy zakret i zaczekajcie tam na nas. -Ja? - sprzeciwil sie ze spokojem Andrea. Wskazal glowa urwisko po drugiej stronie. - Mamy przeciez znajomych, ktorzy moga nadejsc w kazdej chwili. Mallory odciagnal go na bok. -Mamy tez znajomych, ktorzy z rownym prawdopodobienstwem moga nadejsc brzegiem rzeki z posterunku na zaporze - rzekl cicho. Wskazal glowa sierzantow, Petara i Marie. - Jak myslisz, co sie z nimi stanie, jesli wpadna na patrol strzelcow alpejskich? -Zaczekam na was za zakretem. Andrea z czworka towarzyszy ruszyl wolno w gore rzeki, slizgajac sie i potykajac na mokrych kamieniach i otoczakach. Mallory i Miller skryli sie za dwa duze glazy i zadarli glowy. Minelo kilka minut. Nadal swiecil ksiezyc, a na szczycie wawozu nadal nie bylo ani sladu wroga. -Jak pan mysli, co sie z nimi stalo? - spytal zaniepokojony Miller. - Cos cholernie duzo czasu potrzebuja na pojawienie sie tutaj. -Wcale nie, mysle, ze tak cholernie duzo czasu potrzebuja na zawrocenie z drogi. -Zawrocenie z drogi? -Przeciez nie wiedza, dokad poszlismy. - Mallory wyjal mape i przyjrzal sie jej w swietle starannie oslonietej cieniutkiej latarki. - Trzy mile dalej tor kolejki ostro skreca w lewo. Najprawdopodobniej lokomotywa wypadla tam z szyn. Neufeld i Droszny widzieli nas ostatnim razem wlasnie w niej, wiec logiczne jest, ze podazyli po torze az do miejsca, gdzie porzucilismy lokomotywe, spodziewajac sie, ze znajda nas w tamtej okolicy. Kiedy znalezli rozbity parowoz, w mig pojeli, co sie stalo - ale doszlo im jeszcze poltorej mili jazdy, z czego polowa pod gore na zmeczonych kucach. -Tak na pewno bylo. Modle sie tylko, zeby sie pospieszyli - rzekl gderliwie Miller. -A to co? - spytal dociekliwie Mallory. - Dusty Miller pali sie do czynu? -Alez skad - zaprzeczyl stanowczo Miller. - Pozostalo nam jednak bardzo malo czasu. -Pozostalo nam strasznie malo czasu - przyznal trzezwo Mallory. I wlasnie wtedy nadjechali. Miller, ktory patrzyl w gore, dojrzal w swietle ksiezyca slaby blysk metalu, kiedy ponad krawedzia wawozu pojawila sie ostroznie czyjas glowa. Dotknal ramienia Mallory'ego. -Widze - mruknal Mallory. Jednoczesnie siegneli za pazuchy bluz, wydobyli lugery i wyjeli je z nieprzemakalnych pokrowcow. Glowa w helmie przemienila sie powoli w ostro zarysowana w swietle ksiezyca sylwetke zolnierza, stojacego na tle silnie kontrastujacego z nim nieba. Nie ulegalo watpliwosci, ze przystapil do zejscia, kiedy nagle rozlozyl ramiona i oderwawszy sie od skalnej sciany spadl plecami w dol. Jesli krzyczal, to nie bylo tego slychac przez szum rwacej wody tam, gdzie siedzieli Mallory z Millerem. W polowie zbocza zolnierz uderzyl w skalna polke, odbil sie od niej niewiarygodnie daleko, a potem z rozpostartymi rekami i nogami wyladowal na kamienistym brzegu rzeki, pociagajac za soba mala lawine kamieni. -Coz, ostrzega pan, ze to niebezpieczne - rzekl filozoficznie grobowym tonem Miller. Na skraju przepasci pojawila sie kolejna postac, zeby podjac druga probe zejscia na dol, a po niej, w krotkich odstepach czasu, kilku dalszych zolnierzy. Wowczas zas ksiezyc skryl sie na pare minut za chmure i Mallory z Millerem az do bolu oczu zaczeli sie wpatrywac w drugi brzeg, z calych sil i na prozno starajac sie przebic wzrokiem nieprzenikniony mrok za rzeka. Kiedy ksiezyc wyszedl zza chmury, pierwszy ze schodzacych zolnierzy znajdowal sie wlasnie tuz pod skalna polka, ostroznie pokonujac dolna czesc urwiska. Mallory wymierzyl staranie luger, zolnierz zastygl jak porazony, runal w tyl i spadl ginac. Nastepny zolnierz, niewatpliwie swiadom losu towarzysza, zaczal schodzic po dolnej polowce urwiska. Mallory i Miller wycelowali lugery, ale wlasnie w tej chwili ksiezyc znow sie skryl i musieli je opuscic. Kiedy wylonil sie ponownie, na przeciwny brzeg rzeki dotarlo juz szczesliwie czterech ludzi, a dwoch z nich, polaczonych ze soba lina, rozpoczynalo wlasnie ryzykowna przeprawe przez brod. Mallory i Miller zaczekali, az przebeda szczesliwie dwie trzecie drogi. Stali sie dla nich latwym, bliskim celem, wiec nie mogli chybic - i nie chybili. Biala woda na bystrzynach chwilowo poczerwieniala, tylez w oczach patrzacych, co w ich wyobrazni, a potem obu zolnierzy, wciaz zwiazanych lina, zmylo w dol przelomu rzeki. Bystry prad tak wsciekle kotlowal ich ciala, powierzchnie wody tak czesto przebijaly ich wywijajace mlynka nogi i rece, iz wydawac sie moglo, ze to ludzie, ktorzy nadal rozpaczliwie, chociaz beznadziejnie, walcza o swoje zycie. Tak czy owak, bylo oczywiste, ze dwojka pozostalych zolnierzy na drugim brzegu nie dopatrzyla sie w ich wypadku niczego dla siebie zlowieszczego. Stali i przygladali sie znikajacym cialom towarzyszy zmieszani, ciagle nie pojmujac, co sie dzieje. Jeszcze dwie, trzy sekundy, a nie pojeliby juz niczego wiecej w zyciu, jednakze znow pasemko zablakanej ciemnej chmury zakrylo ksiezyc, wiec zyskali chwile, krotka chwile zycia. Mallory i Miller opuscili pistolety. -Dlaczego nie strzelaja, do diabla?! - zirytowal sie Mallory spogladajac na zegarek. - Jest piec po pierwszej. -Kto nie strzela? - spytal ostroznie Miller. -Przeciez slyszales. Byles przy tym. Poprosilem Visa, zeby poprosil Vukalovicia o danie nam o pierwszej oslony dzwiekowej. Tam, na Przeleczy Zenicy, to cala mile stad, trudno. Dluzej nie mozemy czekac. Wezme... - urwal, wsluchal sie w nagly wybuch karabinowych strzalow, zdumiewajaco glosnych nawet jak na te niewielka odleglosc, i usmiechnal sie. - Coz znaczy piec minut w ta czy w tamta strone. Chodzmy. Mam wrazenie, ze Andrea juz sie zaczal o nas troche niepokoic. Andrea niepokoil sie. Wylonil sie cicho z cienia, kiedy mineli pierwszy zakret rzeki. -Gdzie byliscie? - spytal z wyrzutem. - Zamartwialem sie o was na smierc. -Wyjasnie ci za jakas godzine - odrzekl Mallory. - Jezeli za godzine bedziemy jeszcze razem - poprawil sie ponuro. - Nasi znajomi bandyci sa dwie minuty za nami. Mysle, ze zjawia sie w duzej sile - mimo ze stracili czterech ludzi, a liczac tych, ktorych Reynolds zastrzelil z lokomotywy - szesciu. Zostaniesz przy nastepnym zakrecie rzeki i ich przytrzymasz. Musisz to zrobic w pojedynke. Dasz rade? -Nie czas na zarty - odparl z godnoscia Andrea. - A co potem? -Groves, Reynolds, Petar i jego siostra pojda z nami w gore rzeki. Groves i Reynolds podejda jak najblizej zapory, a Petar z Maria tam, gdzie znajda odpowiednia kryjowke - byc moze w sasiedztwie tego wiszacego mostu - o ile tylko bedzie ona w bezpiecznej odleglosci od tego cholernego wielkiego glazu, ktory tkwi nad nim. -Przy wiszacym moscie, panie kapitanie? - spytal Reynolds. - Glaz? -Wypatrzylem go, kiedy wysiedlismy z lokomotywy na zwiad. -To pan go widzial. Ale nie Andrea. -Wspomnialem mu o nim - odparl niecierpliwie Mallory i nie przejmujac sie niedowierzajaca mina sierzanta zwrocil sie do Andrei. - Ja i Dusty nie mozemy dluzej czekac. Uzyj schmeissera, zeby ich zatrzymac. - Wskazal reka na polnocny zachod, w kierunku Przeleczy Zenicy, skad w tej chwili niemal bez przerwy dobiegal grzechot strzelaniny. - Przy tym halasie nie odroznia, kto strzela. Andrea skinal glowa, umoscil sie wygodnie za para duzych kamieni i wsunal lufe schmeissera w trojkatna szpare pomiedzy nimi. Reszta oddzialku ruszyla w gore rzeki, telepiac sie niezdarnie po sliskich otoczakach i zwirze, ktorym uslany byl prawy brzeg Neretvy, az wreszcie dotarli do szczatkowej sciezki utorowanej posrod kamieni. Uszli nia ze sto metrow i dotarli do lagodnego zakretu w wawozie. Cala szostka jak jeden maz bez zadnej komendy zatrzymala sie i zadarla glowy. Znienacka wylonil sie przed nimi w calej krasie widok na wyniosle, zapierajace dech waly zapory na Neretvie. Ponad zapora, po obu jej stronach, strzelaly w nocne niebo strome sciany skalne, z poczatku biegnace prawie pionowo w gore, a wyzej nachylajace sie tak, iz tworzyly potezne nawisy, sprawiajac wrazenie, ze stykaja sie ze soba w gorze, chociaz bylo to, jak Mallory wiedzial z obserwacji, zludzenie optyczne. Na szczycie samej zapory widac bylo wyraznie budynki wartowni i baraku lacznosci, a takze malutkie sylwetki patrolujacych niemieckich zolnierzy. Ze szczytu zapory, po jej wschodniej stronie, tam, gdzie staly baraki, zbiegala zygzakiem w dol na dno wawozu, w poblize miejsca, gdzie biale strumienie spienionej wody wyplywaly kipiac z rur wylotowych u podnoza tamy, przymocowana zelaznymi klamrami do nagiej skaly metalowa drabina, pomalowana, jak Mallory wiedzial, na zielono, ale w polcieniu rzucanym przez sciane zapory czarna. Probowal zgadnac, ile ma stopni. Dwiescie, moze dwiescie piecdziesiat, a kiedy juz raz sie na nia weszlo, wchodzac lub schodzac, to czlowiek nie mogl sie zatrzymac, gdyz nie bylo tam zadnego pomostu ani niszy, gdzie daloby sie choc przez chwile odetchnac. Nie dawala tez ona najmniejszej oslony przed wzrokiem patrzacych z wiszacego mostu. Przyszlo mu na mysl, ze nikt by jej sobie nie wybral na droge do ataku, i nie potrafil sobie wyobrazic bardziej ryzykownej. W pol drogi pomiedzy miejscem, w ktorym stali, a podnozem drabiny po drugiej stronie rzeki, nad kipiacymi wodami przelomu Neretvy wisial most. Niewiele w jego wiekowej, chwiejnej, wypaczonej powierzchownosci budzilo zaufanie, a i to skromne zaufanie nie bylo w stanie wytrzymac proby w postaci olbrzymiego glazu, ktory wisial bezposrednio nad jego wschodnim koncem i zdawal sie grozic rychlym rozstaniem sie z niewatpliwie lichym punktem oparcia w skalnej rozpadlinie na urwisku. Reynolds ogarnal wzrokiem caly widok, jaki mial przed soba, i obrocil sie do Mallory'ego. -Bylismy bardzo cierpliwi, panie kapitanie - powiedzial cicho. -Byliscie bardzo cierpliwi, sierzancie, i jestem wam za to wdzieczny. Naturalnie wiecie, ze w Kotlinie Zenicy - tuz za tymi gorami na lewo od nas - tkwi schwytana w pulapke dywizja jugoslowianskich partyzantow. Wiecie tez, ze Niemcy zamierzaja przerzucic o drugiej w nocy przez most na Neretvie dwie dywizje pancerne i ze gdyby im sie to udalo - a w normalnych warunkach nic nie mogloby im w tym przeszkodzic - to Jugoslowianie, uzbrojeni jedynie w bron krotka i goniacy resztkami amunicji, zostaliby rozniesieni na strzepy. Czy zdajecie sobie sprawe, ze Niemcow powstrzymac moze tylko zniszczenie tego mostu? Czy wiecie, ze ta kontrwywiadowcza misja ratunkowa byla jedynie przykrywka dla prawdziwej akcji? -Teraz juz wiem - odparl rozgoryczony Reynolds i wskazal w dol koryta rzeki. - Wiem rowniez, ze most jest w tamtym kierunku. -Rzeczywiscie. A ja ponadto wiem, ze nawet gdyby udalo sie nam do niego podejsc - co jest wykluczone - to i tak nie zdolalibysmy go wysadzic w powietrze, nawet z pomoca ciezarowki materialow wybuchowych. Stalowe mosty wtopione w zelbeton sa ogromnie trudne do zburzenia. - Mallory obrocil sie i spojrzal na zapore. - Dlatego zrobimy to inaczej. Widzicie te zapore? Za nia jest trzydziesci milionow ton wody, wystarczajaco duzo, zeby zniesc most w Sydney, a co dopiero ten na Neretvie. -Pan oszalal - rzekl sciszonym glosem Groves, a po namysle dodal - panie kapitanie. -Myslicie, ze o tym nie wiem? Ale tak czy siak zamierzamy wysadzic te tame. Dusty i ja. -Ale... ale nasze jedyne materialy wybuchowe to kilka granatow - powiedzial doprowadzony do rozpaczy Reynolds. - A zelbetonowa sciana tej zapory na pewno ma od dziesieciu do dwudziestu stop grubosci. Wysadzic ja? Jak?! Przykro mi, ale nie moge powiedziec. -Cholera jasna, alez z pana milczek... -Milczec! Czlowieku, czy ty nigdy, nigdy sie nie nauczysz? Moga cie zlapac i zmusic do mowienia nawet w ostatniej chwili, a wtedy jaki los czeka dywizje Vukalovicia zamknieta w Kotle Zenicy? Czego nie wiesz, tego nie powiesz. -Ale pan wie! - odparl Reynolds kipiac z oburzenia. - Pan, Dusty i Andrea - pulkownik Stavros - wiecie! Wiedzielismy z Grovesem od poczatku, ze wy wiecie... i ze moga was zmusic do mowienia! -Zmusic do mowienia Andree? - spytal Mallory, hamujac sie z calych sil. - Moze i tak... Gdyby zagrozic mu odebraniem cygar. Pewnie Dusty i ja moglibysmy sie wygadac... ale przeciez ktos musial wiedziec! -A w jaki sposob przedostanie sie pan za tame? Przeciez nie moze jej pan wysadzic od frontu! - powiedzial Groves takim tonem, jakby godzil sie z tym, co nieuniknione. -Srodkami, ktorymi dysponujemy w tej chwili, owszem - przyznal Mallory. - Przedostaniemy sie na druga strone zapory. Wespniemy sie tam - wyjasnil. Wskazal urwista sciane wawozu po drugiej stronie rzeki. -Wespniemy sie tam? - zagadnal Miller. Mine mial oslupiala. -Po drabinie. Ale nie do konca. Kiedy dojdziemy do trzech czwartych jej wysokosci, dalej wespniemy sie po pionowej scianie skalnej tam, gdzie zaczyna sie ten nawis skalny, ze czterdziesci stop powyzej wierzcholka zapory. Znajduje sie tam polka, a wlasciwie raczej szczelina w skale... -Szczelina? - wychrypial Miller. Byl przerazony. -Szczelina. Biegnie przez okolo sto piecdziesiat stop nad wierzcholkiem zapory, wznoszac sie pod katem moze ze dwudziestu stopni. Tamtedy przejdziemy. Oszolomiony Reynolds wpatrzyl sie w Mallory'ego prawie z niedowierzaniem. -To szalenstwo! - wykrztusil. -Szalenstwo! - zawtorowal mu Miller. -Gdybym mial wybor, to bym nie poszedl - wyznal Mallory. - Niemniej innej drogi nie ma. -Alez oni na pewno was zobacza - zaprotestowal Reynolds. -Wcale nie na pewno. Mallory siegnal do plecaka i wydobyl z niego czarny gumowy kombinezon pletwonurka, a Miller z ociaganiem wyjal ze swojego taki sam. Kiedy obaj zaczeli je na siebie naciagac, Mallory dodal: - na tle tej czarnej sciany bedziemy jak dwie czarne muchy. -Ludzi sie - mruknal Miller. -A poza tym liczymy na to, ze kiedy tylko RAF zacznie swoje fajerwerki, przy malym lucie szczescia Niemcy beda patrzec w inna strone. I jezeli widzimy jakas grozbe, ze nas wykryja... Coz, wlasnie tu zaczyna sie zadanie wasze i Grovesa. Komandor Jensen mial racje... Okazalo sie, ze nie damy rady wykonac tego zadania bez was. -Pochwaly? - spytal Groves Reynoldsa. - Pochwaly z ust naszego dowodcy? Czuje, ze szykuje sie cos paskudnego. -Rzeczywiscie - przyznal Mallory. Skonczyl juz zakladac kombinezon z kapturem i przymocowywal wlasnie do pasa wyjete z plecaka haki i mlotek - jezeli znajdziemy sie w klopotach, wy odwrocicie od nas uwage. -Jak to ma wygladac? - spytal podejrzliwie Reynolds. -Zaczniecie strzelac do wartownikow na zaporze skads blisko jej podnoza. -Ale... ale przeciez bedziemy calkowicie odslonieci! - Groves spojrzal za rzeke na piarg tworzacy jej lewy brzeg u podstawy zapory i stop drabiny. - Tam nie ma nawet najmniejszej oslony. Jakie bedziemy miec szanse? Mallory umocowal plecak i zarzucil na ramie zwoj dlugiej liny. -Niestety, bardzo marny - odparl. Spojrzal na fosforyzujacy zegarek. - Ale w koncu przez trzy nastepne kwadranse jestescie zbedni. Dusty i ja nie. -Tak po prostu? - spytal prosto z mostu Reynolds. - Zbedni. -Tak po prostu. -Chcecie sie z nami zamienic? - spytal z nadzieja Miller. Nie otrzymal odpowiedzi, bo Mallory juz ruszyl w droge. Miller po raz ostatni popatrzyl lekliwie na wyniosly bastion skalny w gorze, po raz ostatni poprawil plecak i podazyl za nim. Reynolds zrobil ruch, zeby odejsc, ale Groves przytrzymal go i dal znak Marii i Petarowi, zeby poszli przodem. -Odczekamy chwile i pojdziemy z tylu. Dla pewnosci - powiedzial do niej. -O co chodzi? - spytal sciszonym glosem Reynolds. -O to, ze kapitan Mallory przyznal sie, ze popelnil dzis cztery bledy, a moim zdaniem w tej chwili robi piaty. -Nie bardzo rozumiem. -Stawia wszystko na jedna karte, a pewne rzeczy przeoczyl. Na przyklad, zadaja od nas dwoch, zebysmy stali pod zapora. Jezeli zaczniemy odwracac od nich uwage strzelajac z pistoletow, to jedna seria z peemu oddana ze szczytu tamy dosiegnie nas obu w ciagu sekund. Jeden moze odwracac uwage z takim samym skutkiem, co dwoch, jaki wiec sens w tym, zebysmy zgineli obaj? A poza tym, jezeli jeden z nas przezyje, to zawsze moze cos wymyslic, zeby uratowac Marie i jej brata. Ja pojde pod zapore, a ty... -A niby dlaczego to wlasnie ty masz isc? Dlaczego nie... -Zaczekaj, jeszcze nie skonczylem. Uwazam tez, ze Mallory jest wielkim optymista, jesli sadzi, ze Andrea powstrzyma tych wszystkich, ktorzy ida w gore rzeki. Jest ich co najmniej dwudziestu i nie przyszli tu dla zabawy. Przyszli, zeby nas zabic. Wiec co bedzie, jezeli rzeczywiscie dadza rade Andrei, dojda do wiszacego mostu i znajda tam Marie i Petara, podczas gdy my bedziemy siedziec, wystawieni na kule jak kaczki pod zapora? Rozwala ich w oka mgnieniu. -A moze nie rozwala - mruknal Reynolds. - A co bedzie, jezeli Neufeld zginie przed dotarciem do wiszacego mostu? Jezeli dowodca bedzie Droszny?... Wtedy Marie i Petara czeka wolniejsza smierc. -Wiec zostaniesz przy tym moscie i oslonisz nas od tylu? A Maria z Petarem schowaja sie gdzies w poblizu? -Masz racje na pewno masz racje. Ale nie podoba mi sie ten pomysl - odparl zaklopotany Reynolds. - Wydal nam rozkazy, a on nie nalezy do tych, ktorzy toleruja nieposluszenstwo. -Przeciez sie nie dowie... Nawet jezeli tu wroci, w co watpie, to sie nie dowie. A poza tym zaczal popelniac bledy. -Ale nie takie - odparl Reynolds, nadal w sporej rozterce. -Mam racje czy nie? - spytal natarczywie Groves. -Watpie, czy bedzie to mialo wielkie znaczenie przy koncu tego dnia - odrzekl ze znuzeniem Reynolds. - Dobra, zrobmy tak, jak mowisz. Dwaj sierzanci pospieszyli za Maria i Petarem. * * * Przysluchujac sie chrobotowi ciezkich butow na kamieniach i bardzo rzadkim, metalicznym brzeknieciom pistoletow uderzajacych o skalki, Andrea lezal plasko na brzuchu, z kamiennie nieruchoma lufa schmeissera wetknieta miedzy dwa glazy. Dzwieki obwieszczajace owo skradanie sie ludzi brzegiem rzeki zblizyly sie na odleglosc najwyzej czterdziestu metrow, kiedy unioslszy sie nieco, przylozyl oko do celownika i nacisnal spust.Odpowiedz otrzymal blyskawicznie. Natychmiast kilka pistoletow, wszystkie, jak zdal sobie sprawe, maszynowe, otworzylo ogien. Andrea przestal strzelac, nie dbajac o kule gwizdzace mu nad glowa i odbijajace sie rykoszetami na prawo i lewo, starannie wycelowal w jedno z miejsc skad blyskaly strzaly i poslal jednosekundowa serie. Zolnierz, ktory strzelal, wyprostowal sie spazmatycznie, z jego wyrzuconej w gore reki wypadl wirujac pistolet, a potem wolno przewalil sie na bok wpadajac do Neretvy i uniosla go jej bialawa wirujaca woda. Andrea strzelil ponownie i drugi zolnierz okrecil sie i upadl ciezko pomiedzy kamienie. Nagle szczeknal czyjs rozkaz i strzaly w dole rzeki zamilkly. Oddzial w dole rzeki liczyl osmiu ludzi, a jeden z jego czlonkow wysunal sie z kryjowki za glazem i podczolgal do drugiego trafionego przez Andree. Gdy to zrobil, na jego twarzy pojawil sie zwykly wilczy usmiech, ale bylo oczywiste, ze Droszny jest w humorze jak najdalszym od usmiechow. Pochylil sie nad skulona postacia lezaca wsrod kamieni i obrocil ja na plecy. Byl to Neufeld, ktoremu z glebokiej rany z boku glowy ciekla krew. Droszny z twarza ziejaca gniewem wyprostowal sie i obrocil, bo jeden z czetnikow dotknal jego ramienia. -Zabity? -Niezupelnie. Ciezko ranny. Odzyska przytomnosc najwczesniej za wiele godzin, moze dni. Nie wiem, ocenic to moze tylko lekarz. - Czetnik przywolal reka jeszcze dwoch zolnierzy. - Wy trzej... Zaniescie go do brodu i dalej, w bezpieczne miejsce. Dwaj zostana z nim, trzeci wroci. I powiedzcie innym, zeby, na milosc boska, szybciej tu przyszli! Z twarza wciaz wykrzywiona gniewem, przez chwile niepomny niebezpieczenstw, Droszny zerwal sie na nogi i wystrzelil dluga nieprzerwana serie w gore rzeki, serie, ktora na Andrei nie zrobila najwyrazniej zadnego wrazenia, bo nie ruszyl sie z miejsca i oparty plecami o chroniacy go glaz z umiarkowanym zainteresowaniem, a i nie skrywana beztroska, przygladal sie fruwajacym we wszystkie strony rykoszetom i odpryskom skal. Odglosy strzelaniny dotarly wyraznie do uszu wartownikow patrolujacych wierzcholek zapory. Dookola slychac bylo taki jazgot strzalow z broni recznej, a zdumiewajace roznorodnoscia echa tak zwodzily sluch, ze nie sposob bylo dokladnie ocenic, skad dochodza nowe serie z pistoletow maszynowych. Istotne bylo jednak to, ze strzelano z broni maszynowej, podczas gdy do tej pory na odglosy strzelaniny skladaly sie wylacznie strzaly z karabinow. A poza tym dobiegaly one z poludnia, z wawozu rzeki w dole pod zapora. Jeden z wartownikow poszedl zaniepokojony do dowodcy, cos mu krotko zameldowal, a potem szybko przeszedl na druga strone do jednego z baraczkow stojacych na betonowym podwyzszeniu przy wschodnim krancu zapory. W baraku, ktory nie mial przedniej sciany tylko zrolowana oslone z brezentu, stal duzy radionadajnik, obslugiwany przez kaprala. -Z rozkazu kapitana - oznajmil przybyly sierzant. - Polacz mnie z mostem na Neretvie. Przekaz generalowi Zimmermannowi, ze my - to znaczy, kapitan - jestesmy zaniepokojeni. Zawiadom go, ze u nas wszedzie dookola slychac strzelanine z broni recznej i ze czesc strzalow dobiega z dolu, znad rzeki. Sierzant czekal niecierpliwie, kiedy operator sie laczyl, i z jeszcze wieksza niecierpliwoscia, kiedy po dwoch minutach w sluchawkach zatrzeszczalo i operator zaczal zapisywac odpowiedz. Wzial pelna odpowiedz od kaprala i wreczyl kapitanowi, a ten odczytal ja na glos. -General Zimmermann odpowiada: "Nie ma najmniejszych powodow do obaw - to halasuja nasi jugoslowianscy znajomi z Przeleczy Zenicy, dodajac sobie animuszu, gdyz lada chwila spodziewaja sie zmasowanego ataku oddzialow 11 Grupy Armii. A bedzie jeszcze znacznie glosniej pozniej, kiedy RAF zacznie bombardowac niewlasciwe cele. Ale nie beda zrzucac bomb kolo was, wiec sie nie martwcie"' - Kapitan opuscil kartke. - Mnie to wyjasnienie wystarcza. Jezeli general mowi, zeby sie nie martwic, to mnie to wystarcza. Znacie slawe generala, sierzancie? -Znam, panie kapitanie. Z pewnej odleglosci i z nieokreslonego kierunku nadbiegly odglosy serii z peemu. Sierzant poruszyl sie niespokojnie. -Cos was jeszcze martwi? - spytal kapitan. -Tak jest. Znam naturalnie slawe pana generala i slepo mu ufam - odparl sierzant i po chwili dodal zmartwionym tonem: - Przysiaglbym, ze ta ostatnia seria z pistoletu maszynowego dobiegla z dna wawozu. -Robi sie z was stara baba, sierzancie - rzekl grzecznym tonem kapitan - i wkrotce musicie odwiedzic naszego dywizyjnego lekarza. Wasz sluch wymaga przebadania. W rzeczywistosci z sierzanta bynajmniej nie robila sie stara baba i jego sluch byl w znacznie lepszym stanie niz sluch karcacego go oficera. Najswiezszy odglos ognia z broni maszynowej pochodzil, tak jak sadzil, z dna wawozu, gdzie Droszny i jego ludzie, ktorych liczba podwoila sie, posuwali sie naprzod, pojedynczo i parami, ale zawsze najwyzej po dwoch naraz, gwaltownymi, bardzo krotkimi skokami, strzelajac. Ich strzaly, z koniecznosci ogromnie niecelne, bo potykali sie i slizgali na zdradliwym gruncie, nie spotkaly sie z zadnym odzewem Andrei. Prawdopodobnie dlatego, ze nie czul sie specjalnie zagrozony, a byc moze dlatego, ze oszczedzal amunicje. To drugie przypuszczenie bylo chyba trafniejsze, bo Andrea przewiesil schmeisser przez ramie i w tej chwili z zainteresowaniem sprawdzal reczny granat, ktory przed chwila wyciagnal zza pasa. Dalej w gorze rzeki sierzant Reynolds, ktory stal przy wschodnim krancu rozklekotanego drewnianego mostu, przerzuconego w najwezszym miejscu wawozu, tam, gdzie wzburzone, pedzace, spienione wody w dole nie dawaly najmniejszej nadziei na przezycie nikomu, kto mialby pecha w nie wpasc, z nieszczesliwa mina spogladal w dol przelomu, w strone, z ktorej dochodzily strzaly z peemow, i po raz dziesiaty bil sie z myslami, czy powinien zaryzykowac, przejsc na powrot przez most i dopomoc Andrei - bo choc ogromnie zrewidowal swoja opinie o Greku, to, tak jak powiedzial Groves, uwazal za niemozliwe, aby jeden czlowiek byl w stanie dlugo powstrzymywac dwudziestu zadnych zemsty napastnikow. Z drugiej strony jednak przyrzekl Grovesowi, ze zostanie w tym miejscu, zeby strzec Petara i Marii. Z dolu rzeki doszly go odglosy od nowa rozgorzalej strzelaniny. Podjal decyzje. Postanowil, ze odda swoj pistolet Marii, zeby miala czym bronic siebie i brata, i opusci ich tylko na czas, jaki zajmie mu udzielenie pomocy Andrei. Obrocil sie, by jej to powiedziec, ale Marii i Petara juz przy nim nie bylo. Rozejrzal sie goraczkowo dookola, sadzac poczatkowo, ze oboje wpadli w bystry nurt, co jednak natychmiast odrzucil jako bezsensowny domysl. Odruchowo popatrzyl wzdluz brzegu ku podnozu zapory i chociaz ksiezyc zaslaniala w tej chwili duza lawica chmur, dojrzal ich od razu, jak podazaja do stop zelaznej drabiny, przy ktorej stal Groves. Przez chwile glowil sie nad zagadka, dlaczego samowolnie wyruszyli w gore rzeki, i wtedy przypomnialo mu sie, ze przeciez tak on, jak i Groves zapomnieli przykazac im, by zostali przy moscie. Nie ma sprawy, pomyslal, Groves niedlugo odesle ich z powrotem, a kiedy wroca, powiem im, ze ide dopomoc Andrei. Perspektywa ta w pewnym sensie nieco mu ulzyla, nie dlatego, ze obawial sie, co bedzie, gdy dolaczy do Greka i stanie oko w oko z Drosznym i jego ludzmi, ale dlatego, ze odsuwala, jesli nawet tylko na krotko, koniecznosc wprowadzenia w czyn decyzji, usprawiedliwionej jedynie w bardzo malym stopniu. Groves, ktory przypatrywal sie najwyrazniej niezliczonym zygzakom zielonej zelaznej drabiny, tak niepewnie, zda sie, przytwierdzonej do pionowej sciany skalnej, odwrocil sie na cichy chrzest krokow zblizajacych sie po piargu i wytrzeszczyl oczy na Petara i Marie, ktorzy szli jak zwykle ramie przy ramieniu. -A co wy tu robicie, na mily Bog? - spytal gniewnie. - Nie macie prawa tutaj byc! Nie rozumiecie, ze wystarczy jedno spojrzenie wartownika w dol, a zginiecie? No, dalej. Wracajcie do sierzanta Reynoldsa przy wiszacym moscie. Ale juz! -To milo, ze sie pan o nas troszczy, sierzancie - odparla cicho Maria. - Ale nie chcemy wracac. Chcemy zostac tutaj. -A jaki bedzie z was tutaj pozytek, do diabla?! - spytal szorstko Groves. Zamilkl i po chwili prawie grzecznie dodal: - Wiem juz, kim pani jest, Mario. Wiem, czego pani dokonala i jak swietnie wywiazuje sie pani z zadan. Ale to zadanie nie dla pani. Bardzo prosze. -Nie. - Maria potrzasnela przeczaco glowa. - A poza tym umiem strzelac. -Nie ma pani z czego. No a Petar, jakim prawem chce pani decydowac za niego? Czy on wie, gdzie jest? Maria przemowila predko do brata w calkowicie niezrozumialym dla Grovesa jezyku serbskochorwackim, na co ten odpowiedzial tak jak zwykle dziwnymi gardlowymi dzwiekami. Kiedy skonczyl mowic, Maria zwrocila sie do sierzanta. -Mowi, ze wie, ze tej nocy zginie. Ma dar, jak wy to nazywacie jasnowidzenia, i mowi, ze dla niego nie ma przyszlosci. Twierdzi, ze ma dosc uciekania. Mowi, ze zaczeka tutaj, az nadejdzie pora. -Z najbardziej upartych, glupich... -Sierzancie Groves, bardzo prosze. - Do glosu dziewczyny, choc nadal cichego, wkradla sie nowa, ostra nuta. - Juz podjal decyzje i pan jej nie zdola zmienic. Groves skinal glowa na znak zgody. -A moze zdolam zmienic decyzje pani? -Nie rozumiem. -Petar i tak nie moze nam pomoc, bo jest niewidomy. Ale pani owszem. Jesli zechce. -Prosze mi powiedziec jak. -Andrea powstrzymuje mieszany oddzial, zlozony z co najmniej dwudziestu czetnikow i Niemcow. - Groves usmiechnal sie z przymusem. - Od niedawna mam powody wierzyc, ze prawdopodobnie nie ma on sobie rownych w walce partyzanckiej, ale w pojedynke nie da rady powstrzymywac dwudziestu ludzi bez konca. A jezeli zginie, to pozostanie juz tylko Reynolds pilnujacy wiszacego mostu, jesli zas zginie takze on, to Droszny i jego ludzie przedra sie i zdaza ostrzec niemieckich wartownikow, prawie na pewno zdaza uratowac zapore i niewatpliwie zdaza zawiadomic przez radio generala Zimmermanna, zeby wycofal czolgi wyzej. Mysle, ze Reynoldsowi przyda sie pani pomoc, Mario. Tu z pewnoscia nic pani nie pomoze... ale wspierajac Reynoldsa moze pani calkowicie odmienic los naszej wyprawy. A powiedziala pani przeciez, ze umie strzelac. -No a pan zwrocil uwage, ze nie mam z czego. -Wtedy pani nie miala. A teraz ma. Groves zdjal z ramienia schmeisser i wreczyl go dziewczynie wraz z pewna iloscia zapasowej amunicji. -Ale... - Maria z ociaganiem przyjela pistolet i naboje. - Ale teraz pan nie ma broni. -Wlasnie, ze mam. - Groves wydobyl spod bluzy luger z tlumikiem. - Nic wiecej mi dzis nie potrzeba. Nie moge halasowac, zwlaszcza tak blisko zapory. -A ja nie moge zostawic brata! -Och, uwazam, ze moze pani. I zostawi pani. Pani bratu juz nikt w niczym nie pomoze. Za pozno. Prosze sie pospieszyc. -Dobrze. - Maria z ociaganiem przeszla kilka krokow, zatrzymala sie i odwrocila. - Panu chyba wydaje sie, ze jest bardzo sprytny, sierzancie? - spytala. -Nie wiem, o czym pani mowi - odparl sztywno Groves. Wpatrywala sie w niego przez kilka chwil, a potem odwrocila sie i odeszla w dol rzeki. Groves usmiechnal sie do siebie w calkowitych ciemnosciach. Ale usmiech zniknal z jego twarzy w ulamku sekundy, w ktorym wawoz rzeki zalalo znienacka jaskrawe swiatlo ksiezyca, kiedy z jego tarczy odplynela chmura o mocno postrzepionych brzegach. -Plackiem na ziemie i najmniejszego ruchu - zawolal cicho alarmujacym tonem do Marii. Zobaczyl, ze dziewczyna natychmiast wypelnia polecenie, i z mina swiadczaca o jego wewnetrznym niepokoju i napieciu spojrzal w gore na zielona drabine. Skapani w jaskrawym swietle ksiezyca Mallory i Miller, ktorzy pokonali juz trzy czwarte drogi, przywarli na szczycie jednego z odcinkow drabiny, skamieniali, jakby i ich samych wyrzezbiono w skale. Nieruchome oczy, osadzone w rownie nieruchomych twarzach, mieli utkwione w tym samym punkcie, a moze don przykute. Znajdowal sie on w gorze, na lewo, o pietnascie metrow od nich, tam, gdzie przez barierke na wierzcholku tamy wychylali sie dwaj zaniepokojeni i bez watpienia bardzo nerwowi wartownicy, ktorzy wpatrywali sie przed siebie w te czesc wawozu, skad zdawaly sie dochodzic odglosy strzalow. Wystarczylo, zeby spuscili oczy w dol, a na pewno odkryliby Grovesa i Marie. Wystarczylo, zeby przesuneli wzrok w lewo, a z rowna pewnoscia odkryliby obecnosc Mallory'ego i Millera. Wtedy zas cala czworka niechybnie by zginela. XI. Sobota, godz. 01:20-01:35 C:\Users\Tysia\Downloads\l Tak jak Mallory i Miller, Groves rowniez spostrzegl dwoch niemieckich wartownikow, wychylonych przez barierke na szczycie zapory i z niepokojem wpatrujacych sie w wawoz. Sytuacja ta, w ktorej czlowiek czul sie calkowicie obnazony, zagrozony i bezbronny, przyprawiala, jego zdaniem, o wzmozone bicie serca. A skoro tak czul sie on, to jak musieli sie czuc Mallory z Millerem, uczepieni drabiny o niespelna rzut kamieniem od niemieckich wartownikow? Wiedzial, ze obaj maja przy sobie lugery z tlumikami, niestety, schowane pod bluzami, na bluzach zas zapinane na suwak kombinezony pletwonurkow, a wiec nie mieli do nich zadnego dostepu. A przynajmniej w tej pozycji, w jakiej tkwili przywarci do drabiny - nie mogac wykonac calej gamy rozmaitych ruchow godnych cyrkowego czlowieka-gumy, zeby sie do nich dostac - bylo zas oczywiste, ze najmniejszy niestosowny ruch zostanie natychmiast dostrzezony przez tych dwoch Niemcow. Groves nie mogl zreszta pojac jakim cudem, nawet tkwiac tak nieruchomo jak oni, Mallory i Miller nie zostali odkryci w jasnym swietle ksiezyca, ktory oswietlal zapora i wawoz tak dobrze, jakby to bylo umiarkowanie pochmurne popoludnie, kiedy kazde zerkniecie katem oka powinno ich wylowic w jednej chwili. Nieprawdopodobne, zeby jakikolwiek zolnierz z wyborowych oddzialow Wehrmachtu mogl zle widziec katem oka. Dla Grovesa plynal stad wniosek, iz fakt, ze wartownicy wpatruja sie z napieta uwaga, niekoniecznie oznacza, ze patrza uwaznie - byc moze bralo sie to stad, ze koncentrowali sie w tej chwili wylacznie na tym, co slyszeli, wytezajac sluch, by ustalic zrodlo bezladnej strzelaniny z peemow w wawozie rzeki. Z bezgraniczna ostroznoscia Groves wysunal spod bluzy luger i wycelowal. Ocenial, ze gdyby nawet strzelal z szybkostrzelnego karabinu, jego szanse zabicia z tej odleglosci chocby jednego ze straznikow bylyby tak znikome, ze nie warte rozwazania. W koncu jednak, jako strzal pro forma, bylo to lepsze niz nic. Co do dwoch rzeczy Groves mial racje. Dwaj wartownicy przy barierce, bynajmniej nie uspokojeni zapewnieniami generala Zimmermanna, rzeczywiscie pochlonieci byli bez reszty wsluchiwaniem sie w dobiegajace z dolu rzeki serie strzalow z pistoletow maszynowych, ktore bylo slychac coraz lepiej nie tylko dlatego, ze odzywaly sie chyba - i tak tez bylo - wciaz blizej i blizej, lecz takze dlatego, ze broniacym Przeleczy Zenicy partyzantom konczyla sie amunicja i strzelali rzadziej. Groves mial tez racje w tym, ze ani Mallory, ani Miller nie sprobuja nawet dobyc lugerow. Przez kilka pierwszych sekund Mallory byl przekonany tak jak Groves, ze kazdy najmniejszy ruch sciagnie na nich uwage, lecz niemal od razu - i na dlugo przed tym, nim przyszlo to na mysl sierzantowi - uswiadomil sobie, ze wartownicy sa tak pochlonieci nasluchiwaniem, ze nie zauwazyliby nawet przesuwajacej sie im przed oczami reki. W tej samej chwili zdobyl zreszta pewnosc, ze nie musi w ogole nic robic, bo z wysoka dojrzal cos, czego nie mogl zobaczyc stojacy pod zapora Groves - ze za chwile tarcze ksiezyca przesloni kolejna ciemna chmura. W ciagu sekund czarny cien mknacy po wodach zalewu Neretvy zmienil ich kolor z ciemnozielonego na gleboki granat, przesunal sie predko po wierzcholku zapory, skryl drabine i dwoch przylepionych do niej mezczyzn, a potem pograzyl w mroku wawoz. Groves westchnal z bezglosna ulga i opuscil luger. Maria wstala i ruszyla w dol rzeki, w strone wiszacego mostu. Petar powiodl dookola niewidzacym wzrokiem tak, jak to robi slepiec. Natomiast wysoko w gorze Mallory z Millerem natychmiast podjeli wspinaczke. Na koncu jednego z odcinkow zygzakowatej drabiny Mallory zszedl z niej i zaczal sie wspinac po pionowej scianie. Na szczescie nie byla ona calkiem gladka, ale punktow oparcia i zaczepienia dla rak i nog zapewniala niewiele, a ich skaposc i trudne usytuowanie czynilo wspinaczke uciazliwa i nielatwa technicznie. W zwyklych warunkach, gdyby wolno mu bylo uzywac zatknietych za pas mlotka i hakow, uznalby ja za srednio trudna, ale uzycie hakow bylo wykluczone. Znajdowal sie bowiem wprost nad wierzcholkiem zapory i najwyzej dziesiec metrow od najblizej stojacego wartownika - najcichszy brzek mlotka o metal nie uszedlby wiec uchu najmniej czujnego sluchacza - a jak spostrzegl przed chwila, brak czujnosci w nasluchiwaniu byl ostatnim zarzutem, jaki mozna bylo postawic wartownikom na tamie. Musialy mu wiec wystarczyc jego wrodzone talenty i ogromne doswiadczenie, jakie zdobyl w ciagu wielu lat wspinaczki po gorach, wspinal sie zatem dalej tak jak wspinal, pocac sie obficie w hermetycznym gumowym kombinezonie, podczas gdy znajdujacy sie juz kilkanascie metrow pod nim Miller wpatrywal sie w gore z takim nerwowym niepokojem, ze chwilowo zapomnial, iz stoi niebezpiecznie na szczycie ukosnej drabiny i jest w opresji, ktora w zwyklych warunkach przyprawilaby go o umiarkowana histerie. Takze Andrea wpatrywal sie w tej chwili w cos, co znajdowalo sie w odleglosci jakichs pietnastu metrow od niego, ale trzeba bylo nie lada rozwinietej wyobrazni, aby dopatrzyc sie w jego nieforemnej twarzy chocby sladu napiecia. On rowniez, tak jak przed momentem wartownicy na zaporze, bardziej sluchal, niz patrzyl. Ze swojego miejsca widzial jedynie ciemna, bezksztaltna mieszanine mokro polyskujacych glazow i plynaca wartko obok nich Neretve. Nie bylo tam zadnych sladow zycia, ale oznaczalo to tylko, iz Droszny, Neufeld i ich zolnierze, dostawszy surowa nauczke - Andrea nie mogl wiedziec, ze Neufeld zostal ranny - posuwali sie cal po calu czolganiem. Nigdy nie opuszczajac bezpiecznej oslony, poki nie wypatrzyli nastepnej. Uplynela minuta, a wowczas uslyszal nieunikniony dzwiek - ledwo doslyszalny trzask, klekot dwoch uderzajacych o siebie kamieni. Oszacowal, ze dobiegl go z odleglosci okolo dziesieciu metrow. Skinal glowa, jakby go to ucieszylo, odbezpieczyl granat, zaczekal dwie sekundy, a potem delikatnie, wysokim lukiem rzucil go w dol rzeki i przypadl plasko do ziemi za oslona glazu. Rozlegl sie charakterystyczny gluchy huk eksplozji i na krotko rozblyslo biale swiatlo, w ktorym mignely wyrzucone w bok ciala dwoch zolnierzy. Odglos wybuchu dotarl wyraznie do uszu Mallory'ego. Nie poruszyl sie, pozwalajac sobie jedynie na wolny skret glowy tak, ze jego wzrok spoczal na wierzcholku zapory znajdujacej sie juz prawie szesc metrow pod nim. Ci sami dwaj patrolujacy wartownicy, ktorzy przedtem tak chciwie nasluchiwali, znowu przystaneli, spojrzeli w dol na wawoz rzeki, wymienili niespokojne spojrzenia, wzruszyli niepewnie ramionami i podjeli obchod. Mallory znow zaczal sie wspinac. Zwiekszyl tempo. Znikome na poczatku wspinaczki punkty oparcia dla palcow nog i rak ustapily po czesci miejsca niewielkim szczelinom w skale, w ktore byl juz w stanie tu i owdzie wsunac hak, na ktorym mogl sie oprzec znacznie pewniej, niz bez niego. Kiedy po raz kolejny sie zatrzymal i spojrzal w gore, zobaczyl, ze najwyzej dwa metry nad nim biegnie podluzna szczelina, ktorej szukal i ktora rzeczywiscie, tak jak wczesniej powiedzial Millerowi, byla jedynie szczelina. Znow zaczal sie wspinac, ale znieruchomial, nadstawiajac ucha w niebo. Z poczatku ledwie slyszalny wsrod huczacych wod Neretvy i sporadycznych strzalow z broni recznej dobiegajacych z Przeleczy Zenicy, ale wzbierajacy na sile z kazda uplywajaca sekunda, odezwal sie niski, odlegly grzmot, dzwiek latwo rozpoznawalny dla wszystkich, ktorzy go slyszeli w czasie wojny, dzwiek obwieszczajacy przelot eskadr flotylli ciezkich bombowcow. Mallory wsluchal sie w szybko zblizajacy sie halas mnostwa silnikow samolotowych i usmiechnal sie do siebie. Wielu ludzi usmiechnelo sie do siebie tej nocy slyszac nadlatujace z zachodu eskadry lancasterow. Miller, ktory nadal stal na drabinie starajac sie z calych sil nie spojrzec w dol, zdolal usmiechnac sie do siebie, podobnie jak Groves u stop drabiny i Reynolds przy wiszacym moscie. Na prawym brzegu Neretvy Andrea usmiechnal sie do siebie, uznajac, ze szybko zblizajacy sie ryk silnikow idealnie zagluszy kazdy niepozadany dzwiek, i wyjal zza pasa jeszcze jeden granat. Wysoko na plaskowyzu Ivenici, przed namiotem, w ktorym gotowano zupe, stojacy na szczypiacym mrozie pulkownik Vis i kapitan Vlanovic wymienili radosne usmiechy i uroczyscie uscisneli sobie dlonie. Za poludniowymi redutami Kotla Zenicy General Vukalovic i trzej jego wyzsi oficerowie, pulkownik Janzy, pulkownik Laszlo i major Stefan, przynajmniej raz tej nocy odjeli od oczu lornetki, przez ktore juz tak dlugo obserwowali most na Neretvie oraz zlowieszcze lasy po drugiej jego stronie i z pelna niedowierzania ulga usmiechneli sie jeden do drugiego. No a - co najdziwniejsze - siedzacy juz w swoim wozie sztabowym tuz na skraju lasu na poludnie od mostu general Zimmermann usmiechnal sie byc moze najszerzej ze wszystkich. Mallory znow zaczal sie wspinac, poruszajac sie teraz jeszcze szybciej, dotarl do podluznej szczeliny w skale, podciagnal sie w gore ponad nia, wcisnal w odpowiednia szczeline hak i wyjal zza pasa mlotek, gotow czekac. W dalszym ciagu znajdowal sie zaledwie nieco ponad dwanascie metrow nad zapora, a hak, ktory pragnal wbic w skale, wymagal niejednego uderzenia, ale kilkunastu, w dodatku mocnych - absurdem bylo ludzic sie, ze nawet posrod zblizajacego sie grzmotu silnikow lancasterow nikt nie uslyszy metalicznych odglosow wbijania. Huk silnikow samolotowych poteznial juz teraz z kazda chwila. Mallory zerknal w dol. Miller gapil sie w gore, stukajac w zegarek, tak jak tylko potrafi to zrobic ktos, kto oburacz obejmuje stopien drabiny, i ponaglajac go gestami. Mallory potrzasnal na to glowa i wolna reka dal mu znak, zeby sie opanowal. Miller z rezygnacja pokrecil glowa. Lancastery przelatywaly juz nad nim. Pierwszy bombowiec smignal jak strzala na ukos ponad zapora, wzbil sie nieco wyzej po jej drugiej stronie zblizajac do wysokich gor, a potem ziemia zatrzesla sie i zanim jeszcze posrodku Przeleczy Zenicy wybuchla pierwsza seria tysiacfuntowych bomb, po powierzchni zalewu rozeszly sie nierowno rozedrgane zmarszczki ciemnej wody. Od tej chwili wybuchy bomb sypiacych sie na przelecz nastepowaly tak szybko po sobie, ze byly prawie ciagle, a jesli nawet zdarzaly sie pomiedzy nimi krotkie przerwy, to wypelnialy je nieustanne dudniace echa, ktore huczaly w gorach i dolinach Bosni. Mallory nie musial sie juz dluzej martwic o halasy, watpil nawet, czy uslyszalby wlasny glos, bo wiekszosc bomb spadala na niewielki teren o niecale poltora kilometra od skalnej sciany, ktorej sie trzymal, a ich wybuchy tworzyly prawie niegasnaca trwala biala poswiate, wyraznie widoczna ponad gorami na zachodzie. Wbil hak do konca. Obwiazal go lina i spuscil ja Millerowi, ktory natychmiast ja chwycil i zaczal sie wspinac. Mallory'emu przyszlo na mysl, ze jego towarzysz do zludzenia przypomina wczesnochrzescijanskiego meczennika. Miller nie byl alpinista, ale po linie umial sie wspinac na pewno - i w nadzwyczaj krotkim czasie znalazl sie na gorze przy Mallorym, ze stopami pewnie zaklinowanymi w podluznej szczelinie i dlonmi mocno sciskajacymi hak. -Utrzymasz sie na tym haku? - spytal Mallory. Musial wolac, by przekrzyczec nie cichnacy huk padajacych bomb. -Niech pan tylko sprobuje mnie stad zepchnac! -Nie zepchne! - Mallory usmiechnal sie szeroko. Zwinal line, po ktorej wspial sie Miller, zawiesil ja na ramieniu i szybko zaczal sie posuwac wzdluz skalnej szczeliny. -Przeciagne ja nad wierzcholkiem zapory, zawiaze na drugim haku! - krzyknal. - A wtedy dolaczysz do mnie! Dobrze?! Miller spojrzal w przepasc i zadrzal. -Jezeli pan mysli, ze tu zostane, to jest pan szalony! Mallory usmiechnal sie jeszcze raz i odszedl. * * * Na poludnie od mostu na Neretvie general Zimmermann w towarzystwie adiutanta nadal wsluchiwal sie w odglosy bombardowania Przeleczy Zenicy. Spojrzal na zegarek.-Juz - powiedzial. - Doborowe oddzialy szturmowe na pozycje. Natychmiast ciezko uzbrojeni zolnierze piechoty, zgieci niemal wpol, zeby nie wystawac ponad boczna bariere mostu, szybko zaczeli posuwac przez most na Neretvie, a znalazlszy sie po jego drugiej stronie, rozbiegli sie na wschod i zachod po polnocnym brzegu rzeki, skryci przed wzrokiem partyzantow za podwyzszonym terenem, ktory graniczyl z nabrzezem. A przynajmniej sadzili, ze ich nie widac. W rzeczywistosci bowiem zwiadowca partyzancki, wyposazony w lornetke nocna i telefon polowy, lezal plackiem w samobojczo niebezpiecznie polozonym rowie przeciwodlamkowym niecale sto metrow od mostu, caly czas przesylajac seryjne meldunki Vukaloviciowi. Zimmermann spojrzal w niebo. -Wstrzymac ich - polecil adiutantowi. - Znow wychodzi ksiezyc. - Jeszcze raz spojrzal na zegarek. - Za dwadziescia minut zapalic silniki czolgow. * * * -A wiec przestali przechodzic przez most? - spytal Vukalovic.-Tak, panie generale - odezwal sie w sluchawce glos jego wysunietego zwiadowcy. - Chyba dlatego, ze za pare minut pokaze sie ksiezyc. -Tez tak sadze - odparl Vukalovic i dodal posepnie: - Proponuje tez, zebys sie wycofal, zanim sie pokaze, bo byc moze nie bedziesz juz mial drugiej takiej szansy. * * * Takze Andrea z zainteresowaniem obserwowal nocne niebo. Stopniowo sie wycofujac, znalazl sie w szczegolnie niekorzystnej pozycji obronnej, na dobra sprawe pozbawiony jakiejkolwiek oslony. Pomyslal, ze bardzo niebezpiecznie jest byc przydybanym w takiej chwili, gdy zza chmur wylania sie ksiezyc. Zatrzymal sie na moment, by sie zastanowic, a potem odbezpieczyl jeszcze jeden granat i wysokim lukiem poslal go w kierunku grupy slabo widocznych, znajdujacych sie z pietnascie metrow od niego glazow. Nie czekal na efekty i zanim jeszcze granat eksplodowal, on juz czolgal sie dalej w gore rzeki. Jedynym niewatpliwym wplywem, jaki granat wywarl na Drosznego i jego ludzi, bylo pobudzenie ich do natychmiastowego, wscieklego odwetu, bo co najmniej pol tuzina peemow, prujacych niemal rownoczesnymi seriami, ostrzelalo miejsce, ktore Andrea przezornie przed chwila opuscil. Jedna z kul rozszarpala mu rekaw bluzy, ale zadna nie przeszla blizej. Bez szwanku dotarl do nastepnej grupki glazow i zajal za nimi nowa pozycje obronna. W chwili wylonienia sie ksiezyca, to Drosznego i jego ludzi czekala niemila perspektywa przebycia nieoslonietego kawalka gruntu.Reynolds, ktory z Maria u boku przycupnal przy wiszacym moscie, uslyszal gluchy huk eksplodujacego granatu i domyslil sie, ze Andrea jest w tej chwili niecale sto metrow od mostu, na drugim brzegu. Patrzyl wlasnie w tej chwili, tak jak bardo wielu innych, w gore, na skrawek nieba, na polnocnym wschodzie, widoczny przez waski przeswit pomiedzy stromymi scianami wawozu. Mial zamiar pospieszyc z pomoca Andrei, jak tylko Groves odesle mu z powrotem Petara i Marie, ale trzy rzeczy powstrzymywaly go od natychmiastowego wcielenia checi w czyn. Po pierwsze, Grovesowi nie udalo sie odeslac Petara; po drugie, czeste, coraz blizsze serie strzalow z broni maszynowej dochodzace z dolu rzeki swiadczyly az za dobrze, ze Andrea planowo wycofuje sie, nie tracac nic ze swojej wspanialej walecznosci; a po trzecie, mial swiadomosc, ze gdyby nawet Droszny z ludzmi faktycznie zabil Greka, to on sam, zajawszy pozycje za glazem na wprost mostu, moglby przez nieskonczenie dlugi czas nie dopuscic, zeby przekroczyli most. Ale widok olbrzymiego przestworu rozgwiezdzonego nieba, ktore ukazywalo sie za ciemnymi chmurami przyslaniajacymi ksiezyc, sprawil, ze Reynolds zapomnial o strategicznie rozsadnych i wyrachowanych powodach, by pozostac tam, gdzie jest. Traktowanie blizniego jako zbytecznego pionka w grze nie miescilo sie w jego naturze i mocno podejrzewal, ze gdyby Drosznemu trafila sie okazja, jaka dawal odpowiednio dlugo swiecacy ksiezyc, to przypuscilby na Andree ostateczny atak, ktoremu Grek by nie sprostal. Dotknal ramienia Marii. -Nawet takim jak pulkownik Stavros potrzebna jest czasem pomoc - powiedzial. - Niech pani tu zostanie. Nie zejdzie nam dlugo. Odwrocil sie pobiegl przez rozchwiany most. * * * A niech to diabli, pomyslal gorzko Mallory - niech to wszyscy diabli! Dlaczego calego nieba nie zakrywa ciezka ciemna chmura? Dlaczego nie pada deszcz? Albo snieg? Dlaczego nie wybrano na akcje bezksiezycowej nocy? Wiedzial jednak, ze na prozno sie zzyma. Nikt nie mial najmniejszego wyboru, bo mozna to bylo zalatwic tylko tej nocy. A jednak, po jakiego diabla swiecil ten przeklety ksiezyc?Mallory spojrzal na polnoc, gdzie polnocny wiatr pedzil przez tarcze ksiezyca sklebiona chmure, pozostawiajac za nia wielka polac rozgwiezdzonego nieba. Wkrotce cala zapore i wawoz rzeki mialo skapac na dosc dlugo ksiezycowe swiatlo. Mallory pomyslal cierpko, ze wolalby byc w tym czasie w jakims lepszym miejscu. Zdazyl juz dojsc mniej wiecej do polowy podluznej szczeliny w skale. Spojrzal w lewo i ocenil, ze brakuje mu okolo dziesieciu metrow, aby znalazl sie w miare daleko od zapory i nad wodami zalewu. Spojrzal w prawo i bynajmniej nie zaskoczony tym widokiem zobaczyl, ze Miller wciaz tkwi tam, gdzie go zostawil, oburacz trzymajac sie kurczowo haka, jakby to byl jego najdrozszy przyjaciel, co zapewne bylo w tej chwili prawda. Spojrzal w dol - znajdowal sie bezposrednio nad zapora, z pietnascie metrow nad nia, a ze dwanascie metrow nad dachem wartowni. Jeszcze raz spojrzal w niebo - do ukazania sie ksiezyca pozostala minuta, nie wiecej. Jak to powiedzial dzis po poludniu Reynoldsowi? Aha, wlasnie. Ze byc moze nie bedzie juz wiecej czasu na nic. Zaczynal zalowac tych slow. Byl Nowozelandczykiem, ale dopiero w drugim pokoleniu - wszyscy jego przodkowie byli Szkotami, a powszechnie wiadomo, jak chetnie Szkoci oddaja sie poganskim praktykom jasnowidztwa i wieszczenia. Mallory dal na krotko upust duchowemu odpowiednikowi wzruszenia ramionami i powedrowal dalej. U stop zelaznej drabiny Groves, dla ktorego Mallory byl juz w tej chwili co najwyzej na wpol widocznym czarnym ksztaltem na czarnej skale, uswiadomil sobie, ze niedlugo kapitan zniknie mu z oczu, a kiedy to nastapi, nie bedzie go juz mogl w zaden sposob oslonic ogniem. Dotknal ramienia Petara i nacisnieciem dloni zasygnalizowal mu, ze powinien usiasc u stop drabiny. Petar spojrzal na niego wzrokiem slepca, nie pojmujac, lecz potem nagle jakby zrozumial, czego od niego oczekuja, bo poslusznie skinal glowa i usiadl. Groves wetknal luger z tlumikiem gleboko za pazuche bluzy i zaczal sie wspinac. * * * Poltora kilometra dalej na zachod lancastery wciaz bombardowaly Przelecz Zenicy. Bomba za bomba spadala w dol, trafiajac zaskakujaco celnie w ow skrawek gruntu, obalajac drzewa, wyrzucajac w powietrze wielkie masy ziemi i kamieni, wszedzie wokol wzniecajac mnostwo malych pozarow, ktore strawily juz prawie wszystkie niemieckie czolgi z dykty. Jedenascie kilometrow stamtad na poludnie general Zimmermann wciaz z zaciekawieniem i zadowoleniem przysluchiwal sie nieprzerwanemu bombardowaniu na polnocy. Obrocil sie w strone adiutanta, ktory siedzial obok niego w wozie sztabowym.-Musi pan przyznac, ze za co jak za co, ale za pracowitosc RAF-owi nalezy sie od nas piatka. Mam nadzieje, ze nasze oddzialy sa odpowiednio daleko od tamtego miejsca? -W promieniu trzech kilometrow od Przeleczy Zenicy nie ma ani jednego niemieckiego zolnierza, panie generale. -Wybornie, wybornie. - Zimmermann jakby zapomnial o swoich wczesniejszych zlych przeczuciach. - Dobrze, za pietnascie minut. Niedlugo pokaze sie ksiezyc, wiec wstrzymamy nasza piechote. Nastepna fala zolnierzy przekroczy most wraz z czolgami. * * * Posuwajacy sie prawym brzegiem Neretvy w strone odglosow strzelaniny, ktora byla juz bardzo blisko, Reynolds nagle zamarl w bezruchu. Wiekszosc ludzi reaguje tak jak on, gdy poczuja, ze w szyje wbija im sie lufa pistoletu. Bardzo ostroznie, zeby nie sprowokowac przypadkiem czyichs nerwowych palcow trzymanych na spuscie, obrocil oczy i glowe odrobine w prawo i z gleboka ulga odkryl, ze w tym przypadku nie musi sie martwic o czyjes roztrzesione nerwy.-Otrzymales rozkazy - rzekl spokojnie Andrea. - Co tu robisz? -Ja... pomyslalem, ze moze bedzie potrzebna panu pomoc. - Reynolds pomasowal bok szyi. - Moglem sie naturalnie pomylic. -Chodzmy. Czas wrocic i przejsc przez most. Na dokladke Andrea rzucil w dol rzeki bardzo szybko jeden po drugim jeszcze dwa granaty, a potem puscil sie biegiem w gore wawozu, a tuz za nim Reynolds. * * * Zaswiecil ksiezyc. Po raz drugi tej nocy Mallory zastygl calkiem nieruchomo, ze stopami zaklinowanymi w podluznej szczelinie, dlonmi obejmujac hak, ktory wbil przed trzydziestoma sekundami i na ktorym umocowal line. Nie cale trzy metry od niego Miller, ktory korzystajac z liny przebyl juz polowe trawersu, zamarl w podobnym bezruchu. Obaj spojrzeli w dol na wierzcholek zapory.Widac tam bylo szesciu wartownikow, dwoch przy dalszym, zachodnim krancu zapory, dwoch posrodku niej, a pozostalych dwoch niemal bezposrednio pod nimi. Ilu jeszcze moze ich byc w wartowni, tego Mallory i Miller nie mieli jak sie dowiedziec. Pewne bylo jedynie to, ze sa calkowicie i beznadziejnie odslonieci, a ich sytuacja rozpaczliwa. Na wysokosci trzech czwartych zelaznej drabiny Groves rowniez calkowicie znieruchomial. Widzial stamtad jak na dloni Mallory'ego, Millera i dwoch wartownikow. Nagle nabral przekonania, ze tym razem nie unikna wykrycia, ze drugi raz juz im sie tak nie poszczesci. Kogo wykryja najpierw - Mallory'ego, Millera, Petara czy jego samego? Zwazywszy okolicznosci, byl najpewniejszym kandydatem. Lewa reka powoli oplotl drabine, prawa wepchnal za pazuche bluzy, wydobyl luger i oparl jego lufe na lewym przedramieniu. Dwaj wartownicy na wschodnim krancu zapory byli niespokojni, czujni i pelni nienazwanych obaw. Tak jak poprzednio, wychylali sie przez barierke i wpartywali w doline. Musza mnie zobaczyc, pomyslal Groves, na pewno mnie zobacza, dobry Boze, jestem na linii ich wzroku. Odkryja mnie w jednej chwili. Odkryli, ale nie jego. Jeden z wartownikow, wiedziony niewytlumaczonym instynktem, spojrzal w lewo w gore i ze zdumienia rozdziawil usta na widok dwoch ludzi w gumowych kombinezonach pletwonurkow, przyklejonych niczym skalo-czepy do nagiej skaly. Kilka nieskonczenie dlugich sekund zabralo mu przyjscie do siebie na tyle, zeby siegnac na oslep i chwycic za reke towarzysza. Kolega pierwszego wartownika podazyl oczami za jego wzrokiem, a wtedy takze i jemu komicznie opadla szczeka. Potem zas, dokladnie w tej samej chwili, obaj ockneli sie z niewolacego ich jakby zaklecia i wymierzyli bron w gore, pierwszy schmeisser, a drugi pistolet, celujac do dwoch mezczyzn przygwozdzonych bezradnie do skalnej sciany. Groves oparl sztywno luger na lewym przedramieniu i boku drabiny, bez pospiechu wycelowal przez muszke i nacisnal spust. Wartownik ze schmeisserem wypuscil bron, chwial sie chwile i upadl na plecy. Dopiero po trzech sekundach zaskoczony i chwilowo nie pojmujacy co sie stalo drugi wartownik wyciagnal rece, chcac przytrzymac towarzysza, ale zrobil to o wiele za pozno, bo nie zdazyl go nawet dotknac. Zabity, niemal groteskowo spowolnionym ruchem, jak omdlaly przewalil sie przez barierke na zaporze i koziolkujac spadl w gleboki wawoz. Wartownik z pistoletem wychylil sie mocno przez barierke, wpatrujac sie przerazony w spadajacego towarzysza. Bylo oczywiste, ze chwilowo zupelnie nie rozumie, co sie stalo, bo nie slyszal wystrzalu. Ale uswiadomil to sobie w niespelna sekunde potem, kiedy centymetr od jego lewego lokcia odprysnal kawalek betonu, a w nocne niebo poszybowala ze swistem odbita niecelna kula. Wartownik podniosl przerazone, rozszerzone ze zdziwienia oczy, ale przerazenie nie spowolnilo tym razem jego reakcji. Bardziej w slepej nadziei, niz naprawde liczac na powodzenie, dwa razy szybko strzelil i obnazyl zeby z zadowolenia, bo uslyszal okrzyk Grovesa i zobaczyl jego prawa dlon, z palcem nadal na kablaku spustowym, chwytajaca gwaltownie za strzaskane lewe ramie. Groves mial zamroczona mine, twarz wykrzywiona cierpieniem, a oczy zamglone bolem z rany. Ci jednak, ktorzy zrobili z niego sierzanta komandosow, nie wybrali go bez kozery, wiec jeszcze sie nie poddal. Ponownie wycelowal luger. Mgliscie uswiadomil sobie, ze cos strasznego stalo sie z jego wzrokiem, mial niejasne wrazenie, ze wartownik wychylil sie mocno przez barierke, dla pewnosci oburacz sciskajac pistolet, aby oddac zabojczy strzal, lecz nie byl tego pewien. Dwukrotnie nacisnal spust lugera, potem zamknal oczy, bo bol w rece ustal, a jego ogarnela nagle wielka sennosc. Wartownik przy barierce polecial w przod. Rozpaczliwie wyciagnal rece, chcac sie uchwycic poreczy, ale zeby sie wycofac w bezpieczne miejsce dla zlapania rownowagi zmuszony byl podniesc nogi i nagle odkryl, ze juz nad nimi nie panuje, bo zeslizgnely sie bezradnie po krawedzi barierki. Za nogami niemal samorzutnie podazylo jego cialo, gdyz czlowiek, w ktorego pluca weszly przed chwila dwie kule pistoletowe, zachowuje resztki sil zaledwie pare sekund. Na chwile uczepil sie rekami krawedzi barierki, lecz potem jego palce rozwarly sie. Groves chyba stracil przytomnosc, glowa opadla mu bezwladnie na piers, a lewy rekaw i lewy bok kurtki nasiakl juz krwia z okropnej rany w ramieniu. Gdyby nie to, ze prawa reke mial zaklinowana pomiedzy szczeblem drabiny i skala za nim, na pewno by spadl. Jej palce powoli sie rozwarly i pistolet wypadl mu z dloni. Siedzacy u stop drabiny Petar wzdrygnal sie, bo spadajacy luger uderzyl w piarg nie cale trzydziesci centymetrow od niego. Odruchowo zadarl glowe, a potem wstal, upewnil sie, ze nieodstepna gitara mocno mu sie trzyma na plecach, siegnal do drabiny i zaczal sie wspinac. Mallory i Miller spogladali w dol, obserwujac wspinaczke niewidomego spiewaka ku rannemu i z pewnoscia nieprzytomnemu Grovesowi. Po kilku chwilach, jak na jakis telepatyczny sygnal, Mallory spojrzal na Amerykanina, ktory prawie od razu pochwycil jego spojrzenie. Miller mine mial napieta, a wzrok troche bledny. Na moment wypuscil z jednej reki line i prawie rozpaczliwym gestem wskazal w kierunku rannego sierzanta. Mallory potrzasnal przeczaco glowa. -Spisany na straty, ha? - wychrypial Miller. -Spisany na straty. Obaj znow spojrzeli w dol. Petar znajdowal sie w tej chwili najwyzej trzy metry od Grovesa, ktory, choc Mallory i Miller nie mogli tego widziec, mial zamkniete oczy, a prawa reka zaczynala mu sie juz wysuwac ze szczeliny pomiedzy szczeblem a skala. Stopniowo jego prawe ramie poczelo wymykac sie szybciej, az wysunal sie caly lokiec, potem cala reka i wolno, bardzo, bardzo wolno sierzant zaczal odchylac sie w tyl, odrywajac od scian. Ale Petar dopadl do niego predzej, stojac o stopien pod nim i siegajac reka, by go objac i na powrot przycisnac do drabiny. Zlapal go i na razie byl w stanie utrzymac. Ale nic wiecej nie mogl zrobic. Ksiezyc skryl sie za chmure. Miller przebyl pozostale trzy metry dzielace go od Mallory'ego. -Obaj zgina, wie pan o tym? - spytal, patrzac na niego. -Wiem - odparl Mallory glosem bardziej zmeczonym, niz mozna sie bylo spodziewac po jego wygladzie. - Ruszamy. Jeszcze trzydziesci stop i powinnismy znalezc sie na miejscu. Zostawil Amerykanina i ruszyl dalej wzdluz szczeliny w skale. Posuwal sie teraz bardzo szybko podejmujac ryzyko, ktore zadnemu rozsadnemu alpiniscie nie przyszloby do glowy, ale nie mial wyboru, bo czas uciekal. W ciagu minuty dotarl do miejsca, ktore uznal za wystarczajace dla innych celow, wbil do konca hak i solidnie umocowal na nim line. Dal znak Millerowi, zeby do niego dolaczyl. Miller zaczal ostatni etap wedrowki w poprzek skaly, a kiedy to robil, Mallory zdjal z ramion jeszcze jedna line wspinaczkowa, o dlugosci szescdziesieciu stop, z suplami co pietnascie cali. Jeden jej koniec przywiazal do tego samego haka, ktory zabezpieczal line uzywana przez trawersujacego Millera, a drugi zrzucil w dol. Kiedy Amerykanin dotarl do niego, dotknal jego ramienia i wskazal pod nogi. Wprost pod soba mieli ciemne wody zalewu na Neretvie. XII. Sobota, godz. 01:35-02:00 C:\Users\Tysia\Downloads\l Andrea i Reynolds lezeli skuleni pomiedzy glazami przy zachodnim krancu wiekowego mostu wiszacego pod przelomem rzeki. Andrea powiodl wzrokiem po moscie, powedrowal spojrzeniem po stromym zlebie za nim, az jego oczy spoczely na wielkim glazie usadowionym pod niebezpiecznym katem w miejscu, gdzie strome zbocze napotykalo pionowa sciane skalna. Andrea potarl szczeciniasty podbrodek, w zadumie skinal glowa i obrocil sie do Reynoldsa. -Przejdziesz pierwszy - powiedzial. - Bede cie oslanial. Ty zrobisz to samo dla mnie, kiedy znajdziesz sie po drugiej stronie. Nie zatrzymuj sie, nie rozgladaj. Juz! Reynolds skulil sie i puscil biegiem, a kiedy dotarl do zmurszalych desek mostu, wlasne kroki wydaly mu sie nie normalnie glosne. Przesuwajac lekko dlonmi po linach dla rak, wiszacych po obu jego bokach, pobiegl dalej nie zatrzymujac sie, nie zwalniajac tempa, posluszny zaleceniom Andrei, by nie ryzykowal szybkiego spojrzenia przez ramie, i doznajac bardzo dziwnych wrazen pomiedzy lopatkami. Ku swojemu pewnemu zaskoczeniu dotarl na drugi brzeg nie ostrzelany, pobiegl do zapewniajacego kryjowke i schronienie duzego glazu, ktory lezal troche wyzej na brzegu, na chwile zdziwil sie odkrywajac za nim kryjaca sie Marie, a potem obrocil sie w druga strone i zdjal z ramion schmeisser. Na drugim brzegu nie bylo widac Andrei. Reynolds zaplonal krotkim gniewem, podejrzewajac, ze Andrea uzyl tego fortelu, zeby sie go pozbyc, potem jednak usmiechnal sie do siebie na odglos dwoch gluchych wybuchow, ktore rozlegly sie po drugiej stronie mostu, kawalek w dol rzeki. Przypomnial sobie, ze Andrei pozostaly jeszcze dwa granaty, a przeciez Grek nie byl z tych, ktorzy pozwoliliby tak porecznym przedmiotom bezuzytecznie zarosnac rdza. Uswiadomil tez sobie, ze zapewnia to mu kilka cennych sekund na skuteczna ucieczke, i tak tez sie stalo, bo zaraz potem Andrea pojawil sie na drugim brzegu i - tak jak on sam - przebyl most bez szwanku. Reynolds zawolal cicho i Grek dolaczyl do nich w kryjowce za glazem. -I co teraz? - spytal przyciszonym glosem Reynolds. -To co najwazniejsze. - Z jednego wodoszczelnego pudelka Andrea wyjal cygaro, z drugiego zapalke, skrzesal ja w wielkich, zlozonych jak miski dloniach i z bezgraniczna rozkosza zaciagnal sie dymem. Kiedy wyjal cygaro z ust, Reynolds spostrzegl, ze trzyma je zapalonym koncem bezpiecznie ukrytym w zgietej dloni. - Co teraz? Powiem ci, co teraz. Po tym moscie, i to juz bardzo niedlugo, przyjda do nas goscie. Szalenczo ryzykowali, chcac mnie zabic - i zaplacili za to - co wskazuje, jak bardzo sa zawzieci. Wariaci niedlugo siedza bezczynnie. Ty i Maria podejdziecie z piecdziesiat, szescdziesiat jardow w strone tamy... i wycelujecie z pistoletow w drugi koniec mostu. -Pan zostaje tutaj? - spytal Reynolds. Andrea wydmuchnal z ust trujaca chmure cygarowego dymu. -Na razie, owszem. -To ja tez. -Jezeli chcesz zginac, prosze bardzo - odparl spokojnie Andrea. - Ale ta piekna mloda kobieta straci swoja urode, jezeli rozwala jej czaszke. Reynoldsem wstrzasnela brutalnosc tych slow. -O czym pan mowi, do diabla? - spytal gniewnie. -Mowie o tym - odparl Andrea, a ton jego glosu przestal byc spokojny. - O tym, ze ten glaz zapewnia wam swietna kryjowke od strony mostu. Ale Droszny ze swoimi ludzmi moze przejsc po swojej stronie rzeki jeszcze kilkadziesiat jardow dalej. I jak wtedy bedzie wygladac wasza oslona? -O tym nie pomyslalem - przyznal Reynolds. -Przyjdzie dzien, kiedy powtorzysz to o jeden raz za duzo, a wtedy, bedzie juz za pozno na wymyslenie czegokolwiek - rzekl ponuro Andrea. W minute pozniej byli juz na stanowisku. Reynolds ukryty za wielkim glazem, swietnie chroniacym ich zarowno przed atakiem z drugiej strony mostu, jak i z drugiego brzegu rzeki, az do miejsca, gdzie znikala z oczu; glaz ten nie oslanial ich tylko od strony zapory. Reynolds spojrzal w lewo, gdzie dalej za ich glazem przycupnela Maria. Usmiechnela sie do niego i wtedy zdal sobie sprawe, ze jeszcze nie spotkal tak dzielnej dziewczyny, bo jej rece, w ktorych trzymala schmeisser, drzaly. Wysunal sie troche zza glazu i spojrzal w dol rzeki, ale na zachodnim krancu mostu nie bylo widac zadnych oznak zycia. Jedyne oznaki zycia widac bylo wylacznie za ogromnym glazem w zlebie, gdzie Andrea, skryty przed wszystkimi, ktorzy byli z drugiej strony mostu, przy nim lub w jego poblizu, pracowicie spulchnial zlozony z tlucznia i ziemi grunt wokol kamienia. Pozory, jak zawsze, mylily. Reynolds orzekl, ze na zachodnim koncu mostu nie ma sladu zycia, ale w rzeczywistosci bylo tam zycie i to wiele zycia, choc, trzeba przyznac, nic sie nie poruszalo. Schowani wsrod poteznych glazow ze szesc metrow od mostu Droszny, sierzant czetnik oraz z tuzin czetnikow i niemieckich zolnierzy lezeli gleboko ukryci miedzy kamieniami. Droszny trzymal przy oczach lornetke. Przyjrzal sie dokladniej ziemi w poblizu przeciwleglego kranca wiszacego mostu, a potem zaczal ja przesuwac w lewo, mijajac glaz, za ktorym lezeli ukryci Reynolds z Maria, az dotarl do sciany zapory. Podniosl lornetke, podazajac za niewyraznym zygzakowatym zarysem zelaznej drabiny, zatrzymal ja, nastawil ostrosc najlepiej jak sie dalo, a potem jeszcze raz wytezyl wzrok. Nie bylo najmniejszych watpliwosci - na wysokosci mniej wiecej trzech czwartych drabiny stalo na niej dwoch uczepionych ludzi. -Boze Wszechmogacy! - Droszny opuscil lornetke i niemal z niedowierzaniem i przerazeniem na chudej twarzy o ostrych rysach obrocil sie do sierzanta u swojego boku. - Czy ty wiesz, co oni chca zrobic? - spytal. -Zapora! - az do tej pory ta mysl nie powstala sierzantowi w glowie, ale przerazona mina Drosznego uswiadomila mu to tylez nagle, co niechybnie. - Chca wysadzic zapore! Zaden z nich w ogole nie pomyslal, jak tez Mallory jest w stanie wysadzic zapore, bo zarowno Droszny, jak i sierzant, podobnie jak inni przed nimi, zaczeli dostrzegac w Mallorym i jego metodach dzialania zadziwiajaca nieuchronnosc, przemieniajaca odlegla mozliwosc w bardzo duze prawdopodobienstwo. -General Zimmermann! - wykrzyknal Droszny, ktorego grobowy glos doslownie schrypl. - Trzeba go ostrzec! Jezeli ta zapora peknie, kiedy czolgi i wojsko beda przekraczac... -Ostrzec go? Ostrzec go? Ale jak mamy go ostrzec, na mily Bog? -Na zaporze jest radiostacja. Sierzant wybaluszyl oczy na Drosznego. -Rownie dobrze moglaby sie znajdowac na ksiezycu - odparl. - Natkniemy sie na ich tylna straz, na pewno ja zastawili. Czesc z nas zginie przy przeprawie przez ten most, kapitanie. -Tak sadzisz? - Droszny spojrzal ponuro na zapore. - A jak myslisz, co sie stanie z nami wszystkimi tu na dole, jesli ruszy woda? * * * Powoli i bezglosnie, prawie niewidoczni Mallory z Millerem poplyneli na polnoc przez ciemne wody zalewu na Neretvie, oddalajac sie od sciany zapory. Nagle Miller, ktory wysunal sie nieco do przodu krzyknal cicho i przestal plynac.-Co sie stalo? - spytal Mallory. -To sie stalo. - Miller z wysilkiem uniosl tuz nad wode kawalek czegos, co wygladalo na ciezka stalowa line. - O tym drobiazdzku nikt nam nie wspomnial. -Nikt - przyznal Mallory. Siegnal reka pod wode. - A pod spodem jest stalowa siatka. -Na torpedy? -Wlasnie. -Dlaczego? - Miller wskazal na zachod, gdzie nie cale dwiescie metrow od nich zalew skrecal ostro w prawo pomiedzy wysokimi scianami skalnymi. - Niemozliwe, zeby bombowiec torpedowy - w ogole jakikolwiek bombowiec - zaatakowal te zapore. -Ktos powinien to powiedziec Niemcom. Nie pozostawiaja niczego przypadkowi... co ogromnie utrudnia nam zadanie. - Mallory spojrzal na zegarek. - Musimy sie pospieszyc. Mamy spoznienie. Ostroznie przelezli przez drut i znow poplyneli, tym razem szybciej. W kilka minut pozniej, zaraz po minieciu zakretu na zalewie i straceniu z oczu zapory, Mallory dotknal ramienia Millera. Obaj, plynac w pozycji pionowej, obrocili sie i spojrzeli w kierunku, z ktorego przyplyneli. Na poludniu, najwyzej trzy kilometry od nich, nocne niebo rozkwitalo nagle mnostwem urodziwych plonacych roznobarwnych rakiet oswietlajacych na spadochronikach - czerwonych, zielonych, bialych i pomaranczowych, opadajacych wolno w dol ku Neretvie. -Przepiekne - orzekl Miller. - A czemu to ma sluzyc? -Ma sluzyc nam. Z dwoch powodow. Przede wszystkim, kazdemu, kto sie bedzie im przygladal - a beda sie przygladac wszyscy - ponowne oswojenie wzroku z ciemnosciami zajmie co najmniej dziesiec minut, co oznacza, ze wszelkie dziwne rzeczy, dziejace sie w tej czesci zalewu, bedzie znacznie trudniej zauwazyc, a ponadto: jesli wszyscy beda zajeci patrzeniem w tamta strone, to nie beda mogli patrzec jednoczesnie w te. -Bardzo logiczne - pochwalil Miller. - Nasz znajomy, komandor Jensen, uwzglednia prawie wszystko, co? -Mowia o nim, ze ma bardzo rowno pod sufitem. - Mallory obrocil sie i spojrzal na wschod, nadstawiajac ucha, zeby lepiej slyszec. - Punktualnie, zgodnie z planem. To trzeba im przyznac - rzekl. - Slysze, ze juz leca. Od wschodu, na wysokosci najwyzej stu piecdziesieciu metrow nad powierzchnia zalewu, nadlecial lancaster, zmniejszajac obroty silnikow niemal do predkosci przeciagniecia. Mial nadal dwiescie metrow doplywajacych w pozycji pionowej Mallory'ego i Millera, kiedy nagle rozkwitly pod nim duze czarne czasze jedwabnych spadochronow. Prawie natychmiast potem wielki bombowiec zwiekszyl obroty silnikow do maksimum i wspinajac sie ostro przechylony wszedl w zakret, zeby uniknac rozbicia sie o gory po drugiej stronie zapory. Wpatrujac sie w wolno opadajace czarne spadochrony Miller obrocil sie i spojrzal na jaskrawo plonace rakiety na poludniu. -Niebo roi sie dzis od roznosci - oznajmil. A potem wraz z Mallorym poplynal w kierunku opadajacych spadochronow. * * * Petar byl bliski wyczerpania. Od wielu dlugich minut przytrzymywal bezwladnego Grovesa, przyciskajac go do zelaznej drabiny, i obolale miesnie ramion zaczynaly mu juz drzec z wysilku. Mocno zaciskal zeby, a po jego wykrzywionej mozolem i udreka twarzy splywaly strumyczki potu. Bylo jasne, ze dlugo juz tego nie wytrzyma.Dopiero w swietle zrzuconych rakiet, przycupniety w kryjowce za duzym glazem Reynolds spostrzegl, w jakich tarapatach sa Petar i Groves. Obrocil sie, zeby spojrzec na Marie - jeden rzut oka na jej twarz wystarczyl mu, by zrozumiec, ze ona rowniez ich zobaczyla. -Niech pani tu zostanie - powiedzial chrapliwie. - Musze isc i im pomoc. -Nie! - chwycila go za reke, ze wszystkich sil starajac sie nad soba panowac. Jej oczy, tak jak wtedy, gdy ujrzal ja pierwszy raz, przypominaly oczy zaszczutego zwierzecia. - Nie, sierzancie, prosze. Pan musi zostac tutaj. -Ale pani brat... - powiedzial z desperacja Reynolds. -Sa znacznie wazniejsze rzeczy... -Ale nie dla pani. - Reynolds juz sie podnosil, ale ze zdumiewajaca sila uczepila sie jego reki, tak ze nie mogl sie od niej uwolnic, nie zadajac jej przy tym bolu. - Alez, dziewczyno, niech mnie pani pusci - powiedzial, niemal lagodnie. -Nie! Jezeli Droszny z ludzmi przejdzie przez... - urwala, bo ostatnie rakiety w koncu dopalily sie z sykiem, pograzajac wawoz, przez chwilowy kontrast oswietlenia - w prawie zupelnych ciemnosciach. - Teraz juz musi pan tu zostac - dodala tylko. -Jestem zmuszony. - Reynolds wysunal sie zza kamienia i przylozyl do oczu lornetke. O ile mogl sie zorientowac, to na wiszacym moscie i przeciwleglym brzegu nie bylo widac najmniejszych oznak zycia. Przesunal lornetke w gore wawozu i rozpoznal niewyrazna sylwetke Andrei, ktory skonczyl podkopywac sie pod wielki glaz i lezal spokojnie za nim. Nurtowany dreczacym niepokojem Reynolds ponownie skierowal lornetke na most. Raptem zamarl. Odjal lornetke od oczu, bardzo starannie wyczyscil szkla, potarl oczy i jeszcze raz podniosl do nich lornetke. Juz prawie odzyskal zaklocona chwilowo przez rakiety ostrosc widzenia w nocy, wiec nie watpil w to, co widzi i ze nie fantazjuje - po wiszacym moscie, plasko przywierajac do jego desek, posuwalo sie na lokciach, rekach i kolanach siedmiu, osmiu ludzi z Drosznym na czele. Reynolds opuscil lornetke, stanal prosto, odbezpieczyl granat i rzucil go jak tylko mogl najdalej w strone mostu. Granat eksplodowal zaraz po upadku, co najmniej czterdziesci krokow przed mostem. Nie wazne, ze poza gluchym hukiem wybuchu i nieszkodliwym rozrzuceniem drobnych kamieni nic nie zdzialal, bo tez wcale nie mial doleciec az do mostu - mial byc sygnalem dla Andrei, Andrea zas nie marnowal czasu. Oparl podeszwy butow na glazie, zaparl sie plecami o skale i nacisnal kamien. Glaz poruszyl sie jedynie o najmniejszy ulamek centymetra. Andrea na chwile rozluznil miesnie, a potem powtorzyl wszystkie czynnosci - tym razem glaz wyraznie sie przesunal. Andrea jeszcze raz rozluznil miesnie i pchnal po raz trzeci. W dole na moscie Droszny i jego ludzie, nie bardzo wiedzac co wlasciwie oznacza wybuch granatu, zamarli w bezruchu. Poruszaly sie tylko ich oczy, strzelajace niemal rozpaczliwie na boki spojrzeniami, zeby odkryc zrodlo zagrozenia, wiszacego w powietrzu tak ciezko, ze prawie namacalnego. Glaz juz sie wyraznie kolysal. Z kazdym kolejnym pchnieciem go przez Andree wychylal sie do przodu o nastepny centymetr i o nastepny centymetr cofal. Andrea osuwal sie coraz nizej i nizej, az znalazl w prawie poziomej pozycji, na plecach. Ciezko dyszal, twarz mial zalana potem. Glaz cofal sie juz prawie tak, ze grozil mu przygnieceniem i zmiazdzeniem. Andrea gleboko zaczerpnal powietrza, a potem spazmatycznie wyprostowal plecy i nogi w ostatnim tytanicznym pchnieciu. Przez chwile glaz kolysal sie w punkcie krytycznym rownowagi, przekroczyl ow punkt, z ktorego juz nie ma odwrotu, i spadl. Droszny na pewno niczego nie uslyszal, a w prawie kompletnych ciemnosciach najprawdopodobniej niczego nie zobaczyl. Zapewne tylko instynktowne przeczucie wiszacej nad nim smierci kazalo mu spojrzec w gore w naglym przeswiadczeniu, ze tam wlasnie czyha niebezpieczenstwo. Kiedy z przerazeniem w oczach ujrzal staczajacy sie wolno wielki glaz, niemal w tej samej chwili olbrzymi kamien przyspieszyl, pedzac po stoku prosto na nich i ciagnac za soba mala lawine. Droszny wrzasnal ostrzegawczo. Wraz ze swoimi ludzmi rozpaczliwie poderwal sie na nogi w instynktownym odruchu, ktory byl bezcelowym, symbolicznym gestem w obliczu smierci, gdyz dla wiekszosci z nich bylo juz za pozno i nie mieli gdzie sie schronic. Toczacy sie glaz zrobil ostatni wielki skok, grzmotnal w sam srodek mostu i rozbil krucha, drewniana konstrukcje, przecinajac ja na pol. Dwaj zolnierze, znajdujacy sie bezposrednio na drodze wielkiego glazu, zgineli natychmiast, pieciu innych polecialo jak z procy w rwacy nurt w dole i zostali porwani, ginac niemal rownie szybko. Dwie czesci przelamanego mostu, nadal trzymajace sie dzieki linom nosnym obu brzegow, zwisly, spadajac do rwacej wody, a ich najnizsze fragmenty lomotaly wsciekle o kamieniste skarpy. * * * Co najmniej tuzin spadochronow przytwierdzono do zanurzonych bardziej niz do polowy trzech cylindrycznych przedmiotow unoszacych sie na rownie jak one ciemnych wodach zalewu rzeki Neretvy. Mallory i Miller odcieli je nozami, a potem krotkimi kawalkami drutu, przeznaczonymi specjalnie do tego celu, polaczyli cylindry razem w rzedzie. Mallory obejrzal dokladnie pierwszy z nich i delikatnie odciagnal dzwignie umieszczona na wierzchu. Rozlegl sie przytlumiony swist i sprezone powietrze wzburzylo raptownie babelkami wode za cylindrem, ktory szarpnal w przod, pociagajac za soba dwa pozostale.-Te dzwignie z prawej strony reguluja zawory plywowe. Otworz tamten i poczekaj, az cylinder zanurzy sie w wodzie, tylko tyle. Ja zrobie to samo z tym. Miller ostroznie otworzyl zawor i skinal glowa na cylinder z przodu. -Po co to? - spytal. -A usmiecha ci sie ciagnac po wodzie az do zapory poltorej tony amatolu? To jakies urzadzenie napedowe. Wyglada mi na urznieta czesc dwudziestojednocalowej torpedy. Sprezone powietrze o cisnieniu jakichs pieciu tysiecy funtow na cal kwadratowy, wylatujace przez reduktor predkosci. Z pewnoscia zalatwi sprawe. -Prosze bardzo, byleby tylko nie musial zalatwiac jej Miller. - Miller zamknal zawor na cylindrze. - Tyle wystarczy? - spytal. -Wystarczy. Wszystkie trzy cylindry byly w tej chwili tuz pod powierzchnia wody. Mallory ponownie cofnal dzwignie zaworu sprezonego powietrza na pierwszym z nich. Rozlegl sie gardlowy bulgot, z tylu cylindra wyplynela zamiec banieczek powietrza, a potem wszystkie trzy pojemniki ruszyly, zmierzajac ku waskiemu zakretowi na zalewie, z Mallorym i Millerem uczepionymi pierwszego cylindra i kierujacymi nim. * * * Kiedy wiszacy most rozpadl sie pod uderzeniem glazu, zginelo siedmiu ludzi, ale dwoch przezylo.Droszny i sierzant, wsciekle poturbowani i mocno posiniaczeni przez bystry nurt rzeczny, czepiali sie rozpaczliwie strzaskanego konca mostu. Z poczatku mogli wylacznie sie trzymac, lecz powoli - po krancowo wyczerpujacej walce - udalo im sie podciagnac z bystrzyn w gore i z rekami i nogami wczepionymi w polamane szczatki konstrukcji mostu zawisnac, ciezko dyszac. Droszny dal znak jakiejs niewidocznej osobie czy osobom na drugim brzegu rwacej rzeki, a potem wskazal w gore tam, skad spadl glaz. Przykucnieci posrod glazow trzej czetnicy - trojka szczesliwcow, ktorzy jeszcze nie weszli na most, kiedy runal glaz - spostrzegli jego sygnal i zrozumieli, co oznacza. Okolo dwudziestu metrow od miejsca, gdzie Droszny, calkowicie niewidoczny z tamtej strony rzeki, bo skrywal go wysoki brzeg, trzymal sie kurczowo resztek mostu, pozbawiony w tej chwili wszelkiej oslony Andrea przystapil do niebezpiecznego zejscia w dol ze swojej poprzedniej kryjowki. Jeden z czetnikow po drugiej stronie rzeki wycelowal do niego i strzelil. Na szczescie dla Andrei strzelanie pod gore w polmroku to zadanie co najmniej trudne. Kule uderzyly w skalna sciane o centymetry od jego lewej reki i niemal cudem uniknal szwanku, kiedy rykoszetowaly ze swistem. Wiedzial, ze nastepny strzal bedzie dokladniejszy, rzucil sie wiec w bok, tracac rownowage i reszte niepewnego gruntu pod nogami, poslizgnal sie i pokoziolkowal bezradnie po kamienistym stoku. Kiedy lecial, kule, wiele kul, uderzylo blisko niego, bo trzech czetnikow na prawym brzegu, przekonanych, ze maja do czynienia tylko z nim, zblizylo sie do rzeki i skupili caly ogien na nim. I znow na szczescie dla Andrei ta koncentracja ognia na jego osobie trwala jedynie kilka sekund. Reynolds i Maria wyszli zza oslony i pobiegli brzegiem, zatrzymujac sie na moment, zeby strzelic do nieprzyjaciol na drugim brzegu, ci zas natychmiast zapomnieli o Andrei, zmuszeni stawic czola nowemu, nieoczekiwanemu zagrozeniu. A kiedy to zrobili, Andrea, spadajacy posrod malej lawiny kamieni i zaciekle, choc bez szans powodzenia, walczacy, zeby sie zatrzymac, z zatrwazajaca sila uderzyl w brzeg, ciemieniem rabnal w duzy kamien i stracil przytomnosc, zawisajac glowa i rekami w dol nad dzikim nurtem rzeki. Reynolds padl plackiem na kamieniste nabrzeze, zmusil sie do nie zwazania na swiszczace mu tuz nad glowa oraz z lewej i prawej kule, a potem wolno i starannie wycelowal. Wystrzelil dluga, bardzo dluga serie ze schmeissera, az oproznil magazynek. Wszyscy trzej czetnicy upadli zastrzeleni. Reynolds wstal. Byl niejasno zaskoczony faktem, ze trzesa mu sie rece. Spojrzal na nieprzytomnego Andree, ktory lezal niebezpiecznie blisko rzecznej skarpy, zrobil dwa kroki w jego strone, lecz przystanal i obrocil sie, bo uslyszal za plecami cichy jek. Puscil sie biegiem. Maria na wpol siedziala, na wpol lezala na kamienistym brzegu. Dlonmi sciskala noge tuz nad prawym kolanem, a spomiedzy palcow tryskala jej krew. Twarz, zwykle dosyc blada, miala poszarzala i sciagnieta wskutek szoku i bolu. Reynolds gorzko, choc bezglosnie zaklal, wyjal noz i zaczal rozcinac sukno wokol rany. Delikatnie odciagnal material zakrywajacy postrzal i usmiechnal sie krzepiaco do dziewczyny. Mocno przygryzala dolna warge i wpatrywala sie w niego uporczywie oczami zamglonymi lzami i cierpieniem. Rana wygladala dosc paskudnie, ale jak wiedzial, byla niegrozna. Siegnal po opatrunek osobisty, usmiechnal sie pokrzepiajaco do dziewczyny i na tyle calkiem o nim zapomnial. Cierpienie w oczach Marii ustapilo miejsca przerazeniu i lekowi, a poza tym juz nie patrzyla na niego. Reynolds obrocil sie. Droszny, ktory przed chwila podciagnal sie na nadbrzeze, stal juz i zdecydowanym krokiem szedl prosto do lezacego twarza do ziemi Andrei, bez watpienia z zamiarem zrzucenia nieprzytomnego Greka do rzeki. Reynolds podniosl schmeisser i nacisnal spust. Uslyszal suchy trzask - zapomnial, ze ma pusty magazynek. Rozejrzal sie goraczkowo, szukajac wzrokiem pistoletu Marii, ale nie bylo go nigdzie widac. Nie mogl czekac dluzej. Droszny byl juz tylko kilka stop od Andrei. Reynolds podniosl noz i pomknal brzegiem. Droszny zobaczyl, ze nadbiega i ze jest uzbrojony tylko w noz. Usmiechnal sie tak, jak usmiechnalby sie wilk, wyjal zza pasa jeden ze swoich paskudnie zakrzywionych nozy i czekal. Zblizyli sie do siebie i zaczeli ostroznie okrazac, Reynolds jeszcze nigdy nie bil sie na noze, wiec nie zywil najmniejszych zludzen co do swoich szans - czyz Neufeld nie powiedzial, ze w poslugiwaniu sie nozem Droszny nie ma sobie rownych na Balkanach? Z pewnoscia widzial to na wlasne oczy - pomyslal. Calkiem zaschlo mu w gardle. Trzydziesci krokow od nich oszolomiona, oslabiona bolem i wleczeniem za soba rannej nogi Maria podczolgala sie tam, gdzie, jak sadzila, wypadl jej pistolet kiedy ja trafili. Po bardzo dlugim, jak jej sie zdawalo czasie, choc zajelo jej to prawdopodobnie dziesiec sekund, odnalazla go, czesciowo ukryty, miedzy kamieniami. Czujac mdlosci, oslabiona bolem zranionej nogi, zmusila sie, zeby usiasc, podniosla pistolet na wysokosc ramienia, lecz po chwili opuscila go z powrotem. Niejasno zdala sobie sprawe, ze w swoim obecnym stanie za nic nie zdolalaby trafic Drosznego, nie trafiajac przy tym Reynoldsa. Wlasciwie to mogla go zabic, a do Drosznego calkiem chybic. Bo obaj zwarli sie ze soba w tej chwili piers w piers, a rece - prawe - w ktorych trzymali noze, mieli zakleszczone nawzajem w swoich lewych dloniach. W ciemnych oczach dziewczyny, jeszcze tak niedawno wyrazajacych bol, szok i lek, widac teraz bylo juz tylko jedno uczucie - rozpacz. Maria, tak jak Reynolds, znala slawe Drosznego, ale - w przeciwienstwie do sierzanta - widziala, w jaki sposob czetnik zabija tym nozem ludzi, i zdawala sobie sprawe, jak smiertelne polaczenie tworza ten czlowiek i ten noz. Wilk i jagnie, przyszlo jej na mysl, wilk i jagnie. Kiedy zabije Reynoldsa - jej mysli byly juz bezladne, umysl przycmiony, kiedy zabije Reynoldsa, ja zabije jego. Wpierw jednak Reynolds musial zginac, nie bylo na to zadnej rady. I wowczas nagle rozpacz zniknela z jej oczu, zastapiona przez niemal nieprawdopodobna nadzieje, bo wiedziala z intuicyjna pewnoscia, ze gdy ktos ma u swojego boku Andree, to nadziei tracic nie wolno. Co prawda Andrea nie stal jeszcze u niczyjego boku. Zdolal podniesc sie na czworaki i niczego nie pojmujac wpatrywal sie w pedzaca biala wode w dole i potrzasal lwia glowa na boki, zeby oprzytomniec. Potem zas, wciaz potrzasajac glowa, dzwignal sie z wielkim trudem na nogi i przestal nia potrzasac. Pomimo bolu Maria usmiechnela sie. Powoli i nieublaganie olbrzymi czetnik wykrecil Reynoldsowi reke z nozem, odciagajac ja od siebie, a jednoczesnie przysuwajac zakrzywiony koniec wlasnego noza do jego gardla. Blyszczaca od potu twarz sierzanta zdradzala jego desperacje, pelna swiadomosc nadciagajacej kleski smierci. krzyknal z bolu, bo Droszny wykrecil mu reke, omal jej nie lamiac, zmusil go do rozwarcia palcow i wypuszczenia noza. Rownoczesnie bez pardonu kopnal go kolanem i uwolnil lewa reke, po czym pchnal go nia gwaltownie, tak ze Reynolds potykajac sie upadl ciezko plecami na kamienie, gdzie legl bez tchu, sapiac z bolu. Droszny usmiechnal sie z wilczym zadowoleniem. I chociaz na pewno wiedzial, ze najwazniejszy jest teraz pospiech, to zrobil sobie przerwe, zeby egzekucji dopelnic odpowiednio wolno, sycac sie kazda jej sekunda, przedluzajac rozkosz, jaka zawsze odczuwal w takich chwilach. Niemal niechetnie przelozyl noz w dloni szykujac sie do rzutu i bez pospiechu podniosl go wysoko w gore. Usmiechnal sie szeroko jak nigdy, lecz jego usmiech zniknal w ulamku sekundy, bo poczul, ze ktos wyrwal mu zza pasa jego wlasny noz. Obrocil sie wokol wlasnej osi. Twarz Andrei byla jak kamienna maska. Droszny znow sie usmiechnal. -Bogowie byli mi laskawi - powiedzial niemal pelnym czci glosem, sciszonym do pieszczotliwego szeptu. - Marzylem o tym. Lepiej, ze zginiesz tak, a nie inaczej. To cie nauczy, przyjacielu... Liczac na nieprzygotowanie Andrei urwal w pol zdania i z szybkoscia kota skoczyl naprzod. Znow przestal sie usmiechac, kiedy z prawie komicznym niedowierzaniem spojrzal na prawy nadgarstek, unieruchomiony w zacisnietej jak imadlo lewej dloni Greka. Przez kilka sekund ta pelna napiecia zamarla scena wygladala tak, jak poczatek poprzedniej walki, bo przeciwnicy w lewych rekach trzymali nawzajem swoje prawe, sciskajace noze. Obaj zdawali sie stac calkiem nieruchomo - Andrea z twarza bez zadnego wyrazu, Droszny z obnazonymi bialymi zebami, ale juz nie w usmiechu. Zamiast sie usmiechac, wsciekle warczal, ziejac zloscia, nienawiscia i zrodzonym z dezorientacji gniewem, gdyz tym razem, ku swojemu wyraznemu oslupieniu i niedowierzaniu, nie zrobil na przeciwniku najmniejszego wrazenia. Tym razem robiono wrazenie na nim. Maria, ktora chwilowo przestala bolec noga, i bardzo wolno dochodzacy do siebie Reynolds wpatrywali sie urzeczeni, jak lewa dlon Andrei wolno, niemal milimetr po milimetrze, stopniowo wykreca prawy nadgarstek Drosznego, tak ze ostrze jego noza odsuwa sie powoli, a palce czetnika zaczynaja sie, zrazu niedostrzegalnie, rozwierac. Droszny, z poczerwieniala twarza i zylami nabrzmialymi na czole i karku, zebral ostatnie resztki sil, skupiajac je w lewej rece. Andrea, swietnie czujac, ze czetnik cala sile, wole i uwage skoncentrowal na przelamaniu jego miazdzacego chwytu, znienacka wyrwal z uscisku tamtego swoja prawice i koszacym ruchem z olbrzymia sila machnal nia z dolu do gory - noz trafil czetnika pod mostek, wchodzac po sam trzonek. Przez pare chwil jugoslowianski olbrzym tylko stal, z obnazonymi zebami miedzy wargami, ktore odciagnal mocno w tyl, nierozumnie, trupio wyszczerzony, a potem, kiedy Andrea od niego odstapil, pozostawiajac noz w jego ciele, osunal sie wolno przez krawedz nabrzeznej skarpy do rzeki. Sierzant czetnik, wciaz kurczowo trzymajac sie strzaskanych szczatkow mostu, przerazony, niczego nie pojmujac wybaluszyl oczy, kiedy Droszny, z latwo rozpoznawalnym trzonkiem noza w piersiach, zwalil sie glowa w przod w kipiace bystrzyny i natychmiast zniknal z oczu. Roztrzesiony i obolaly Reynolds wstal z wielkim trudem i usmiechnal sie do Andrei. -Mozliwe, ze od samego poczatku mylilem sie co do pana - powiedzial. - Dziekuje, pulkowniku Stavros. Andrea wzruszyl ramionami. -Po prostu ci sie rewanzuje, chlopcze - odparl. - Mozliwe, ze ja tez sie mylilem co do ciebie. - Spojrzal na zegarek. - Druga! Druga!!! Gdzie reszta? -O Boze, o maly wlos bylbym zapomnial. Maria jest ranna. Groves i Petar na drabinie. Nie jestem pewien, ale Groves chyba fatalnie oberwal. -Moga potrzebowac pomocy. Lec szybko do nich. Ja sie zajme dziewczyna. * * * Przy poludniowym krancu mostu na Neretvie general Zimmermann stal w swoim wozie sztabowym i patrzyl, jak sekundowa wskazowka jego zegarka zbliza sie do szczytu tarczy.-Druga - powiedzial niemal gawedziarskim tonem. Opuscil siekajacym ruchem w dol prawa reke. Powietrze przeszyl swist gwizdka i zaraz potem zaryczaly silniki czolgow i zatupotaly buty, kiedy szpica pierwszej pancernej dywizji Zimmermanna zaczela przekraczac most na Neretvie. XIII. Sobota, godz. 02:00-02:15 C:\Users\Tysia\Downloads\l -Maurer, Schmidt! Maurer, Schmidt! - dowodca warty na zaporze wybiegl z wartowni, goraczkowo rozejrzal sie dookola i chwycil sierzanta za reke. - Gdzie sa Maurer i Schmidt, na milosc boska?! Nikt ich nie widzial? Nikt? Zapalcie reflektor. Petar, ktory wciaz przyciskal do drabiny nieprzytomnego Grovesa, uslyszal te slowa, ale ich nie zrozumial. Oplatajac sierzanta ramionami, przedramiona mial w tej chwili unieruchomione pod nieprawdopodobnym katem pomiedzy slupkiem drabiny a skala. W tej pozycji mogl trzymac rannego prawie bez konca, dopoki nie peklyby mu przeguby lub rece. Jednakze poszarzala, spocona, wymeczona i wykrzywiona twarz Grovesa byla niemym swiadectwem nieznosnych katuszy, jakie cierpial. Mallory i Miller rowniez uslyszeli wykrzyczane naglacym tonem komendy, ale tak jak i Petar nie byli w stanie zrozumiec, czego dotycza te okrzyki. Mallory pomyslal metnie, ze na pewno nie wrozy im to nic dobrego, ale szybko odsunal od siebie te mysl, bo mial inne, pilniejsze sprawy, wymagajace jego natychmiastowej uwagi. Doplyneli do przegrody w postaci siatki przeciw torpedom i kiedy chwycil kabel, na ktorym wisiala, w drugiej dloni trzymajac noz, Miller krzyknal i zlapal go za reke. -Rany boskie, nie! - zawolal tak alarmujacym tonem, ze Mallory spojrzal na niego ze zdumieniem. - Chryste, gdzie ja mam rozum! To nie jest zwykly drut. -To nie jest... -To izolowany kabel energoelektryczny. Nie widzi pan? Mallory przyjrzal sie dokladniej. -Teraz widze. -Zaloze sie, ze pod napieciem dwoch tysiecy woltow. - Millerowi wciaz jeszcze drzal glos. - O mocy elektrycznego krzesla. Usmazylibysmy sie zywcem. A do tego uruchomili alarm. -Przerzucmy je gora - zadecydowal Mallory. Mocujac sie i pchajac, dzwigajac i ciagnac, bo pomiedzy powierzchnia zalewu a kablem bylo tylko trzydziesci centymetrow wody, zdolali przewlec cylinder ze sprezonym powietrzem i wlasnie udalo im sie oprzec dziob pierwszego cylindra z amatolem na kablu, kiedy nie cale sto metrow od nich, na szczycie zapory zaplonal pietnastocentymetrowy reflektor, ktory przez chwile swiecil w linii poziomej, ale zaraz gwaltownie sie pochylil i jego swiatlo zaczelo wedrowac po wodzie blisko sciany zapory. -Tego nam tylko, cholera, brakowalo - rzekl gorzko Mallory. Zepchnal dziob cylindra z amatolem z kabla, ale drut, ktorym byl on przytwierdzony do pojemnika ze sprezonym powietrzem, unieruchomil go w takiej pozycji, ze przod wystawal mu z wody na dwadziescia centymetrow. - Zostawiamy go. Pod wode. Trzymaj sie siatki. Obaj zanurzyli sie pod wode, a sierzant na zaporze sunal dalej swiatlem reflektora po powierzchni zalewu. Snop swiatla liznal czubek pierwszego pojemnika z amatolem, ale czarno pomalowany cylinder trudno zauwazyc w ciemnej wodzie, wiec sierzant go przeoczyl. Swiatlo przesunelo sie dalej, zakonczylo wedrowke po wodzie wzdluz zapory i zgaslo. Mallory i Miller wynurzyli sie ostroznie i szybko rozejrzeli dookola. W tej chwili nic nie wskazywalo na bezposrednie niebezpieczenstwo. Mallory przyjrzal sie fosforyzujacym wskazowkom zegarka. -Szybko! Szybko, na milosc boska! - powiedzial. - Mamy prawie trzy minuty spoznienia. Pospieszyli sie. Z desperacja w przeciagu dwudziestu sekund przeciagneli dwa cylindry z amatolem ponad kablem, otworzyli zawor sprezonego powietrza w pierwszym cylindrze i po dalszych dwudziestu sekundach znalezli sie przy poteznej scianie zapory. W tym momencie rozstapily sie chmury i znow wyszedl ksiezyc, osrebrzajac ciemne wody zalewu. Dwaj pletwonurkowie byli w tej chwili beznadziejnie odslonieci, ale nic nie mogli na to poradzic i wiedzieli o tym. Nie mieli juz czasu i wyboru innego, jak tylko w najkrotszym czasie umocowac i uzbroic cylindry z amatolem. To, czy ich odkryja, czy nie, bylo nadal arcywazna kwestia, ale w zaden sposob nie mogli temu zapobiec. -Zdaniem ekspertow, trzeba je rozmiescic w odstepie czterdziestu stop od siebie i czterdziestu stop od wierzcholka tamy. Spoznimy sie. -Nie. Jeszcze nie jest za pozno. Rzecz w tym, zeby przepuscic przez ten most czolgi, a zniszczyc go, nim przekrocza go cysterny z benzyna i glowne sily piechoty. * * * Na wierzcholku zapory sierzant z reflektorem powrocil z zachodniego jej kranca i zameldowal kapitanowi:-Nic, panie kapitanie. Nie ma nikogo. -Dobrze. - kapitan wskazal glowa w kierunku wawozu rzeki. - Sprawdzcie po tej stronie. Moze cos znajdziecie. Sierzant sprobowal wiec po drugiej stronie, w rzeczy samej cos tam znajdujac i to prawie natychmiast. W dziesiec sekund po rozpoczeciu jazdy reflektorem wylowil sylwetki nieprzytomnego Grovesa i wyczerpanego Petara, a zaledwie pare metrow pod nimi wspinajacego sie wytrwale sierzanta Reynoldsa. Wszyscy trzej wpadli w pulapke bez wyjscia, nie mogac zrobic nic w swojej obronie - Reynolds nie mial juz nawet przy sobie pistoletu. Na zaporze zolnierz Wehrmachtu, ktory wycelowal peem wzdluz snopu swiatla z reflektora, podniosl zaskoczony wzrok na kapitana, bo ten odbil mu lufe w dol. -Idioto! - Zawolal z wsciekloscia kapitan. - Chce ich miec zywych! Wy dwaj, przyniesc liny i sprowadzic ich tu na przesluchanie. Musimy sie dowiedziec, co chcieli zrobic. Jego slowa dotarly wyraznie do dwoch mezczyzn w wodzie, bo wlasnie umilkly ostatnie odglosy bombardowania i ucichly strzaly z broni recznej. Ow kontrast halasu i spokoju byl niemal nieznosny, a nagla glucha cisza dziwnie zlowieszcza, prawie grobowa w swojej zlowrozbnosci. -Slyszal pan? - szepnal Miller. -Slyszalem. - Mallory dostrzegl, ze kolejna chmura, wprawdzie nie tak gruba, ale zawsze chmura, lada chwila przesloni ksiezyc. - Przytwierdz te plywajace ssawki do sciany. Ja zalatwie sie z drugim ladunkiem. Odwrocil sie i wolno odplynal, ciagnac za soba drugi cylinder z amatolem. * * * Kiedy snop swiatla z reflektora siegnal w dol ze szczytu zapory, Andrea byl przygotowany na prawie natychmiastowe odkrycie, ale wczesniejsze wykrycie Grovesa, Petara i Reynoldsa ocalilo jego i Marie, bo Niemcy uznali widac, ze schwytali wszystkich, ktorzy byli do schwytania, i zamiast przeszukac reflektorami reszte wawozu zajeli sie wylacznie wciagnieciem na gore trzech jencow, schwytanych w pulapce na drabinie. Jednego z nich, z pewnoscia nieprzytomnego - byl to bez watpienia Groves - wciagnieto na gore na linie, a pozostali dwaj, z ktorych jeden pomagal drugiemu, dokonczyli wspinaczki o wlasnych silach. Wszystko to widzial Andrea bandazujac zraniona noge Marii, ale nie powiedzial jej o niczym.Zawiazal bandaz i usmiechnal sie do niej. -Lepiej? - spytal. -Lepiej. Sprobowala usmiechem wyrazic mu podziekowanie, ale nie zdolala sie usmiechnac. -To swietnie. Czas w droge. - Andrea sprawdzil godzine. - Podejrzewam, ze jezeli zostaniemy tu chwile dluzej, to mocno, bardzo mocno przemokniemy. Wstal prostujac sie i wlasnie ten raptowny ruch ocalil mu zycie. Noz, ktory mial go trafic w plecy, przeszyl mu na wylot lewe ramie. Przez chwile, jakby nie pojmujac co sie stalo, Andrea wpatrywal sie w sterczacy mu z reki czubek ostrza, a potem, najwyrazniej nie zwazajac na bol, ktory go to kosztowalo, obrocil sie wolno takim ruchem, ze wykrecil trzonek noza z reki czlowieka, ktory go trzymal. Sierzant czetnikow, jedyny, ktory oprocz Drosznego przezyl zaglada wiszacego mostu, wpatrywal sie jak skamienialy w Andree, pewnie dlatego, ze nie umial pojac jak to mozliwe, ze go nie zabil, a bardziej dlatego, ze nie miescilo mu sie w glowie, jak czlowiek bez jednego slowa moze zniesc taka rane, a na dodatek bez slowa wyrwac mu z reki noz. Andrea nie mial juz przy sobie zadnej broni i zadna nie byla mu potrzebna. Ruchem, ktory wygladal na groteskowo powolny, podniosl prawa reke, ale w potwornym, zadanym jak toporem ciosie kantem dloni, ktory ugodzil czetnika w podstawe czaszki, nie bylo nic z powolnosci. Czlowiek ten nie zyl prawdopodobnie, zanim jeszcze dotknal ziemi. * * * Reynolds i Petar siedzieli tylem do wartowni na wschodnim koncu zapory. Obok nich lezal oddychajac chrapliwie nadal nieprzytomny Groves, z poszarzala twarza, ktora dziwnie przypominala wosk. Z gory oswietlala ich umocowana na dachu wartowni jaskrawo swiecaca lampa, a w poblizu czuwal wartownik z wycelowanym w nich karabinem. Nad jencami stal kapitan Wehrmachtu z mina bliska zgrozy.-Liczyliscie, ze wysadzicie taka zapore kilkoma laskami dynamitu? - spytal z niedowierzaniem, ale w nieskazitelnej angielszczyznie. - Oszaleliscie! -Nikt nas nie uprzedzil, ze ta zapora jest taka duza - odparl ponuro Reynolds. -Nikt was nie uprzedzil... Boze swiety, oto macie fiksatow i Anglikow! A gdzie wasz dynamit?! -Ten drewniany most sie zalamal. - Reynolds garbil sie, przytloczony tak sromotna porazka. - Stracilismy caly nasz dynamit... I wszystkich pozostalych towarzyszy. -To sie w glowie nie miesci, po prostu nie miesci sie w glowie! - kapitan pokrecil glowa i odwrocil sie, ale znieruchomial, bo uslyszal glos Reynoldsa. - O co chodzi? -O mojego przyjaciela. - Reynolds wskazal na Grovesa. - Jak pan widzi, jest bardzo chory. Wymaga opieki lekarskiej. -Pozniej. - kapitan obrocil sie w strone zolnierza w otwartym baraku radiowym. - Jakie wiesci z poludnia? - spytal. -Wlasnie zaczeli przekraczac most na Neretvie, panie kapitanie. Slowa te doszly wyraznie do uszu Mallory'ego, ktory znajdowal sie w tej chwili kawalek od Millera. Wlasnie skonczyl mocowac plywaki do sciany zapory i mial juz dolaczyc do towarzysza, kiedy katem oka zlowil rozblysk swiatla. Znieruchomial i spojrzal w prawo w gore. Na szczycie zapory, wychylajac sie przez barierke i swiecac w dol latarka, szedl wartownik. Mallory od razu zdal sobie sprawe, ze ich na pewno odkryje. Musial przeciez dojrzec jeden albo dwa plywaki przytrzymujace ladunki. Bez pospiechu, przytrzymujac sie plywaka, rozsunal gorna czesc gumowego kombinezonu, siegnal pod bluze, wyjal luger, odwinal z nieprzemakalnego pokrowca i zwolnil bezpiecznik. Kaluza swiatla z latarki przesunela sie po wodzie blisko sciany zapory. Nagle swietlny snop znieruchomial. W samym srodku swietlnego kregu widac bylo wyraznie maly przedmiot ksztaltu torpedy, przymocowany do sciany zapory przyssawkami, a tuz obok czlowieka, w gumowym kombinezonie i z pistoletem w dloni. Pistolet ten zas, z przykreconym do konca lufy, co wartownik od razu spostrzegl, tlumikiem, mierzyl prosto w niego. Zolnierz otworzyl usta, zeby okrzykiem ostrzec innych, ale nie ostrzegl nikogo, bo w samym srodku czola rozkwitl mu czerwony kwiat, a on sam pochylil sie w przod jak ktos smiertelnie znuzony, gorna polowa ciala opierajac sie na barierce, a rece zwisly mu w dol. Latarka wysunela sie z jego martwej dloni i wpadla do wody. Uderzyla w nia z gluchym plasnieciem, prawie trzaskiem. Mallory pomyslal, ze w tak glebokiej ciszy, jaka panowala, na pewno uslyszano to na gorze. Czekal w napieciu, z gotowym do strzalu lugerem w dloni, ale kiedy minelo dwadziescia sekund i nic sie nie stalo, uznal, ze nie moze dluzej czekac. Spojrzal na Millera, ktory niewatpliwie uslyszal trzask latarki, bo z zaintrygowana, zmarszczona twarza wpatrywal sie w niego i pistolet, ktory trzymal. Mallory wskazal w gore na martwego wartownika, przewieszonego przez barierke na zaporze. Miller rozchmurzyl sie i skinal glowa, ze zrozumial. Ksiezyc zaszedl za chmure. * * * Andrea, z lewym rekawem bluzy przesiaknietym krwia, prawie ze niosl przez piarg i kamienie Marie, ktora wlasciwie nie mogla opierac sie na prawej nodze. Kiedy dotarli do drabiny, oboje zadarli glowy, wpatrujac sie w zniechecajaca do wspinaczki droge w gore, na pozornie niekonczace sie zygzaki zelaznych szczebli, ginacych w mrokach nocy. Andrea ocenil, ze z ranna dziewczyna, przy jego zranionym ramieniu, ich widoki sa bardzo marne. A do tego tylko jeden Bog wiedzial, kiedy sciana zapory wyleci w powietrze. Spojrzal na zegarek. Jesli wszystko odbylo sie zgodnie z planem, to powinna wyleciec wlasnie teraz - modlil sie wiec w duchu, zeby zakochany w punktualnosci Mallory choc raz sie spoznil. Dziewczyna spojrzala na niego i zrozumiala bez slow.-Niech pan mnie zostawi - powiedziala. - Prosze mnie zostawic. -Mowy nie ma - odparl stanowczo Andrea. - Maria nigdy by mi tego nie wybaczyla. -Maria? -Nie ty. - Andrea zarzucil ja sobie na plecy i oplotl jej rekami swoja szyje. - Moja zona. Zdaje sie, ze bedzie moim postrachem. Siegnal rekami do drabiny i zaczal sie wspinac. * * * Zeby lepiej widziec, jak rozwijaja sie ostatnie przygotowania do ataku, general Zimmermann rozkazal wjechac wozem sztabowym na sam most na Neretvie i obecnie stal dokladnie posrodku niego, blisko prawej strony. O cwierc metra od Zimmermanna ze szczekiem, chrzestem i rykiem ciagnela pozornie nieskonczona kolumna czolgow, dzial samobieznych i ciezarowek wyladowanych oddzialami szturmowymi; zaraz po dotarciu do polnocnego kranca mostu czolgi, dziala i ciezarowki rozjezdzaly sie wachlarzem na wschod i zachod wzdluz rzeki, zeby chwilowo skryc sie za stroma skarpa, zanim przystapia do decydujacego skoordynowanego ataku.Co jakis czas Zimmermann podnosil do oczu lornetke i przesuwal nia po niebie na zachodzie. Z tuzin razy zdawalo mu sie, ze slyszy odlegly grzmot nadlatujacych flotylli powietrznych, i tylez razy zwodzil sam siebie. Wciaz od nowa powtarzal w duchu, ze jest glupcem, ofiara niepotrzebnych, bojazliwych urojen, ktore nie przystoja generalowi Wehrmachtu, ale gleboko zakorzeniony w nim wewnetrzny niepokoj nie mijal, dlatego nadal lornetowal niebo na zachodzie. Nie przyszlo mu nawet na mysl, bo nie bylo po temu powodu, ze patrzy w niewlasciwa strone. * * * Nie caly kilometr na polnoc od mostu general Vukalovic opuscil lornetke i obrocil sie do pulkownika Janzego.-A wiec stalo sie - powiedzial zmeczony, z niewymownym smutkiem. - Przeszli przez most... albo prawie. Jeszcze piec minut. A potem kontratakujemy. -A potem kontratakujemy - powtorzyl bezbarwnie Janzy. - W ciagu pietnastu minut stracimy tysiac ludzi. -Zadalismy rzeczy niemozliwej - dodal Vukalovic. - Placimy za wlasne bledy. * * * Mallory z dluga lina sciagaczowa podplynal do Millera.-Gotowe? - spytal. -Gotowe. - Miller rowniez trzymal w reku sciagacz. - Pociagamy za te linki polaczone z hydrostatycznymi zapalnikami chemicznymi i wiejemy? -Mamy trzy minuty. Wiesz, co sie z nami stanie, jezeli po uplywie trzech minut bedziemy nadal w wodzie? -Niech pan mi nawet o tym nie wspomina - odparl blagalnie Miller. Nagle nadstawil ucha i zerknal na Mallory'ego. Mallory rowniez to uslyszal - dobiegajacy z gory tupot biegnacych stop. Skinal glowa Millerowi. Obaj zanurzyli sie pod wode. Dowodca warty, z racji zamilowan, niejakiej kraglosci figury i zdecydowanych pogladow na to, co przystoi oficerowi Wehrmachtu, zazwyczaj nie byl skory do biegania. Prawde mowiac chodzil szybko i nerwowo po wierzcholku zapory, kiedy dojrzal, ze jeden z jego podwladnych wychyla sie przez barierke w sposob, ktory nalezy uznac za zdecydowanie niechlujny i nie przystojacy zolnierzowi. Dopiero wtedy pomyslal, ze przeciez wychylajacy sie przez barierke czlowiek uzylby do przytrzymania dloni i rak, a u tego zolnierza nie bylo ich widac. Skojarzyl to sobie ze zniknieciem Maurera i Schmidta i puscil sie biegiem. Wartownik jakby nie slyszal, ze ku niemu biegnie. Kapitan chwycil go brutalnie za ramie i wyprostowal sie przerazony, bo martwy zolnierz osunal sie po barierce w tyl i twarza do gory upadl u jego stop - miejsce, gdzie przedtem mial czolo, nie bylo milym widokiem. Chwilowo sparalizowany oficer przez kilka dlugich sekund wpatrywal sie w trupa, po czym ze swiadomym wysilkiem woli wyjal latarke i pistolet - pierwsza zapalil, drugi odbezpieczyl - i zaryzykowal szybkie zerkniecie przez barierke w dol. Nie bylo na co patrzec. A raczej, na nikogo - ani sladu wroga, ktory na pewno zastrzelil wartownika przed okolo minuta. Niemniej bylo cos tam widac - dodatkowe swiadectwo obecnosci nieprzyjaciela, jakby w ogole jeszcze jakies bylo potrzebne - przedmiot w ksztalcie torpedy - nie, dwa przedmioty w ksztalcie torped! - przyczepione do sciany zapory rowno z powierzchnia wody. Zrazu kapitan wpatrywal sie w nie zdezorientowany, ale potem znaczenie ich obecnosci przy tamie dotarlo do niego prawie tak gwaltownie jak cios piescia. Wyprostowal sie i ruszyl biegiem na wschodni kraniec zapory, krzyczac z calych sil: -Radio! Radio! Mallory i Miller wynurzyli sie. Krzyki - niemal wrzaski - biegnacego kapitana niosly sie teraz wyrazniej po cichych juz wodach zalewu. Mallory zaklal. -A niech to cholera, cholera, jasna cholera! - Jego glos niemal zial zloscia ze zmartwienia i uczucia zawodu. - Ostrzeze Zimmermanna na siedem, moze osiem minut przed zniesieniem mostu. To dosc czasu, zeby przemiescic wyzej ogromna wiekszosc czolgow. -I co zrobimy? -Pociagniemy za te liny sciagaczowe i wynosimy sie w diably! Kapitan pedzac po zaporze byl w tej chwili nie cale trzydziesci metrow od baraku radiowego i miejsca, gdzie tylem do wartowni siedzieli Petar i Reynolds. -Z generalem Zimmermannem! - krzyknal. - Lacz sie. Przekaz, zeby przemiescili czolgi wyzej. Ci przekleci Anglicy podminowali zapore! -No coz... - odezwal sie Petar, a jego glos przypominal westchnienie. - Wszystko co dobre sie kiedys konczy. Reynolds wybaluszyl na niego oczy, z kompletnie zaskoczona mina. Odruchowo, bezwolnie wyciagnal reke po ciemne okulary, ktore mu podal Petar, odruchowo podazyl wzrokiem za cofajaca sie reka slepca, a potem, prawie zahipnotyzowany, ujrzal, jak kciuk owej reki naciska zapalke z boku gitary. Grzbiet instrumentu odskoczyl, odslaniajac znajdujacy sie w srodku spust, magazynek i blyszczacy naoliwiony mechanizm pistoletu maszynowego. Palec wskazujacy Petara zamknal sie na spuscie. Pistolet maszynowy, ktorego pierwszy pocisk strzaskal gryf gitary, dygotal i podskakiwal mu w rekach. Ciemne oczy mial zwezone, czujne i spokojne. Dobrze wiedzial, co jest najwazniejsze. Strzegacy trzech jencow zolnierz zgial sie wpol i zginal, prawie przeciety na dwoje pierwsza seria pociskow. W dwie sekundy potem jego los podzielil stojacy przy baraku radiowym kapral, ktory rozpaczliwie probowal zdjac z ramienia schmeisser. Kapitan, ktory nie przerwal biegu, zaczal strzelac do Petara raz za razem, ale ten nadal wiedzial, co jest najwazniejsze. Nie zwazajac na kapitana, nie zwazajac na kule, ktora trafila go w prawe ramie, wystrzelil reszte pociskow z magazynku w radionadajnik, a potem zwalil sie w bok na ziemie, wypuszczajac rozbita gitare z bezwladnych rak. Z ramienia i ranionej glowy ciekla mu krew. Kapitan schowal wciaz jeszcze dymiacy pistolet do kieszeni i wpatrzyl sie w nieprzytomnego Petara. Na jego twarzy nie bylo gniewu, a tylko osobliwy smutek, posepne pogodzenie sie z kleska. Przesunal wzrok i napotkal spojrzenie Reynoldsa - w chwili rzadkiego zrozumienia obaj pokrecili glowami w dziwnym, obopolnym zdumieniu. Mallory i Miller, ktorzy wspinali sie po linie z suplami, znajdowali sie w tej chwili prawie na wysokosci wierzcholka zapory, kiedy ostatnie echa strzelaniny odplynely po wodach zalewu. Mallory spojrzal w dol na Millera, ktory wzruszyl ramionami, tak udanie, jak tylko jest w stanie to zrobic ktos wiszacy na linie, i bez slowa pokrecil glowa. Obaj znow zaczeli sie wspinac, poruszajac sie jeszcze szybciej niz poprzednio. * * * Andrea rowniez uslyszal strzaly, ale nie mial pojecia, co oznaczaja. W tej chwili nie za bardzo go to obchodzilo. Lewa reka palila go tak, jakby piekla sie w gwaltownym jasnym plomieniu, a na spoconej twarzy znac bylo cierpienie i stan bliski wyczerpania. Wiedzial, ze nie dotarl jeszcze nawet do polowy drabiny. Na krotko przerwal wspinaczke, swiadom, ze obejmujace jego szyje rece dziewczyny zaczynaja sie rozluzniac, ostroznie przysunal sie do drabiny, lewa reka oplotl Marie w pasie i wznowil dreczaco powolny uporczywy marsz w gore. Gorzej widzial i przemknelo mu niejasno przez mysl, ze to z pewnoscia wskutek utraty krwi. Zastanawiajace, ale lewa reka zaczynala mu dretwiec, a bol coraz bardziej koncentrowal w prawej, ktora caly czas dzwigala wspolny ciezar ich obojga.-Niech pan mnie zostawi! - powtorzyla Maria. - Zostawi, na milosc boska! Uratuje siebie. Andrea usmiechnal sie do niej, a przynajmniej on uznal to za usmiech, i odparl uprzejmie: -Nie wiesz sama, co mowisz, dziewczyno. A poza tym Maria by mnie za to zabila. -Niech pan mnie zostawi! Zostawi! - dziewczyna zaczela sie wyrywac i krzyknela z bolu, bo Andrea zaciesnil chwyt. - To boli. -Wiec sie nie wyrywaj - odparl ze spokojem i kontynuowal katorznicza, powolna wspinaczke. * * * Mallory i Miller dotarli do podluznej szczeliny biegnacej nad wierzcholkiem zapory i posuwajac sie szybko wzdluz niej i liny poreczowej znalezli sie dokladnie nad lampami lukowymi, zamontowanymi na okapach wartowni okolo pietnastu metrow w dole - w ich jaskrawym swietle widac bylo dokladnie, co sie dzieje. Nieprzytomni Groves i Petar, dwoch zabitych niemieckich wartownikow, rozbity radionadajnik, a przede wszystkim pistolet maszynowy spoczywajacy nadal w roztrzaskanym pudle gitary opowiedzialy historie, ktora nie sposob falszywie odczytac. Mallory przesunal sie jeszcze trzy metry wzdluz szczeliny i spojrzal w dol - Andrea, z dziewczyna, ktora starala sie mu pomagac z calych sil podciagajac sie rekami na drabinie, pokonal juz prawie dwie trzecie drogi w gore, ale wspinal sie przerazliwie wolno. Mallory'emu przyszlo na mysl, ze nie zdaza na czas, niemozliwe, zeby zdazyli. Na wszystkich przychodzi kolej, pomyslal ze znuzeniem, kiedys na pewno przyjdzie kolej na nas wszystkich. Ale to, ze przyszla na niezniszczalnego Andree, przekraczalo granice fatalistycznego pogodzenia sie z losem. Taka rzecz nie miescila sie w glowie i oto cos, co nie miescilo sie w glowie, mialo za chwile nastapic.Mallory dolaczyl do Amerykanina. Predko zdjal line - te z suplami, po ktorej zeszli do zalewu na Neretvie - umocowal ja do liny biegnacej nad podluzna szczelina skalna i opuscil w dol, gdzie miekko spoczela na dachu wartowni. Wzial do reki luger i juz mial zaczac zjazd, kiedy zapora wyleciala w powietrze. Blizniacze eksplozje nastapily w odstepie dwoch sekund od siebie. Detonacja poltorej tony kruszacego materialu wybuchowego w zwyklych warunkach powinna wywolac tytaniczny huk, ale poniewaz miala miejsce daleko w dole, wybuchy byly niezwykle stlumione, bardziej je sie nawet czulo, niz slyszalo. Dwa ogromne slupy wody wystrzelily wysoko ponad zapore, ale przez cztery czy piec sekund, ktore wszakze dluzyly sie jak wiecznosc pozornie nic sie nie dzialo. A wowczas bardzo, bardzo wolno, jakby z ociaganiem cala srodkowa czesc tamy o wysokosci i szerokosci co najmniej dwudziestu pieciu metrow odchylila sie w strone wawozu rzeki - nadal sie jeszcze nie rozpadla. Andrea przestal sie wspinac. Nie uslyszal nic, ale poczuwszy dygot i drzenie drabiny zrozumial co sie stalo i co nadchodzi. Rekami oplotl Marie i boki drabiny, przycisnal do niej dziewczyne i spojrzal w gore ponad jej glowe. Na zewnetrznej scianie tamy zarysowaly sie dwa pionowe pekniecia, a potem cala sciana osunela sie wolno w ich kierunku. Niemal tak, jakby u podstawy miala zawiasy, i nagle zniknela z oczu, bo niezliczone miliony litrow kipiacej ciemnej wody wyplynely przez rozbita zapore. Loskot tysiactonowego muru walacego sie w wawoz z pewnoscia bylo slychac na wiele kilometrow, lecz Andrea nie slyszal nic procz ryku uciekajacej wody. Za nim zwalil sie na nich jej straszliwy prad, zdazyl jedynie spostrzec, ze tam, gdzie byla sciana zapory, jest teraz tylko ten potezny rwacy zielony nurt, ktory z poczatku plynal dziwnie gladko i spokojnie, a potem opadal kaskada i zderzal z wawozem tworzac wirujaca biala kipiel. W jednej chwili Andrea oswobodzil reke, obrocil przerazona twarz dziewczyny i przycisnal ja, kryjac, do swojej piersi, wiedzial bowiem, ze gdyby cudem przezyla, wodny taran, niosacy ze soba piasek, kamienie i Bog wie co jeszcze, zdarlby jej z twarzy delikatna skore i trwale oszpecil. Pochylil glowe, szykujac sie na wsciekly atak nadplywajacej wody i splotl rece po drugiej stronie drabiny. Uderzenie zywiolu wyparlo dech z jego zdyszanego ciala. Pogrzebany pod ta wielka walaca sie, miazdzaca sciana zielonosci, Andrea walczyl o zycie swoje i dziewczyny. Napor na jego cialo, sponiewierane i mocno juz potluczone przez ciezkie jak uderzenia mlotem kaskady walacej wody, ktora zdawala sie zajadle dazyc do jego natychmiastowej zaglady, byl - nie liczac nawet okrutnie utrudniajacej mu zadanie ciezko rannej reki - wprost niesamowity. Mial wrazenie, ze lada chwila jego ramiona zostana wyrwane ze stawow, najlatwiej wiec byloby rozewrzec dlonie i pozwolic, by katusze, ktore rozrywaly mu czlonki i miesnie na strzepy, zastapila lagodna niepamiec. Ale Andrea nie puscil. Andrea sie nie zalamal. Lamaly sie inne rzeczy. Ze sciany wyrwalo kilka klamer przytrzymujacych drabine i wydawalo sie, ze tak ja, jak wchodzacych po niej czeka nieuchronne zmycie. Drabina przekrecila sie, wykrzywila i odchylila od skaly tak mocno, ze Andrea tylez pod nia lezal, co na niej wisial, a mimo to nie puszczal, bo kilka klamer wciaz trzymalo. Potem zas bardzo powoli, po czasie, ktory oszolomionemu Grekowi wydawal sie nie miec konca, poziom wody w zalewie obnizyl sie, jej napor zmalal, niewiele, ale dostrzegalnie, i Andrea znow zaczal sie wspinac. Kilka ladnych razy, kiedy chwytal szczeble naprzemian to jedna to druga reka, palce rozwieraly mu sie i malo brakowalo, zeby zostal zmyty; kilka ladnych razy obnazal zeby w potwornym wysilku, mocno zwieral wielkie dlonie i cudem zaciskal palce. Po blisko minucie tych tytanicznych zmagan zdolal w koncu wydostac sie z najgorszego nurtu i znow mogl oddychac. Spojrzal na dziewczyne w swoich ramionach. Jasne wlosy przywarly jej do szarych policzkow, oczy z nie pasujacymi do nich ciemnymi rzesami miala zamkniete. Wawoz az po szczyty jego stromych scian wypelnial bialawy kipiacy nurt rwacej wody, ktora porywala wszystko na swojej drodze, a na jej ryk, kiedy z grzmotem pedzila wawozem predzej niz pociag ekspresowy, skladaly sie ciagle wybuchy i oblakane upiorne wycie. * * * Dopiero po blisko trzydziestu sekundach od wysadzenia tamy Mallory zebral sie w sobie i ruszyl dalej. Nie pojmowal, co go zatrzymalo az tak dlugo. Wytlumaczyl to sobie hipnotyzujacym widowiskiem, jakim bylo dramatyczne opadniecie wod zalewu, idace w parze z widokiem wielkiego wawozu, wypelnionego po same brzegi bialawa wodna kipiela. Przyczyna tego byla jednak, o czym wiedzial, choc sie do tego przed soba nie przyznawal, powazniejsza. Mial swiadomosc, ze nie pogodzi sie z mysla, ze Andree i Marie zabrala woda. Nie mial bowiem pojecia, ze w tej chwili przyjaciel, kompletnie juz wyczerpany i nie zdajacy sobie sprawy z tego co robi, na prozno staral sie pokonac kilka ostatnich szczebli, dzielacych go od wierzcholka zapory. Mallory chwycil line i brawurowo zjechal w dol, nie czujac palenia skory na dloniach lub nie zwazajac na nie, z glowa pelna irracjonalnej zadzy zabijania, irracjonalnej, bo to przeciez on sam spowodowal eksplozje, ktora zabrala Andrei zycie.I wowczas, gdy stopami dotknal dachu wartowni, ujrzal ducha - a raczej duchy - bo na szczycie drabiny pojawily sie glowy Andrei i wyraznie nieprzytomnej Marii. Zauwazyl, ze Andrea nie jest w stanie zrobic ani kroku wiecej, bo polozyl reke na ostatnim szczeblu i mimo kurczowych szarpniec, tkwil w miejscu. Poznal po tym, ze przyjaciel nie ma juz krzty sil. Ale nie tylko on spostrzegl Andree i dziewczyne. Niemiecki kapitan i jeden z jego zolnierzy zbaraniali gapili sie na budzaca groze straszliwa scene zniszczenia, ale drugi wartownik obrocil sie znienacka, dojrzal glowe Andrei i podniosl peem. Wciaz jeszcze uczepiony liny Mallory nie mial czasu wymierzyc i odbezpieczyc broni, bo zanim by to zrobil, Andrea na pewno by zginal, ale Reynolds rzucil sie gwaltownie w przod i rozpaczliwie nurkujac odbil pistolet wartownika dokladnie w chwili, kiedy ten strzelil. Reynolds zginal natychmiast. Wartownik w dwie sekundy potem. Mallory wycelowal wciaz jeszcze dymiaca lufe swojego lugera w kapitana i zolnierza. -Rzucic bron - rozkazal. Rzucili bron. Mallory i Miller zeslizgneli sie na dol z dachu wartowni i kiedy Amerykanin trzymal Niemcow pod lufami pistoletow, Nowozelandczyk podbiegl predko do drabiny, wyciagnal reke i pomogl chwiejacemu sie Andrei i nieprzytomnej dziewczynie znalezc sie w bezpiecznym miejscu. Przyjrzal sie wyczerpanej, pokrwawionej twarzy przyjaciela, jego odartym ze skory dloniom, nasiaknietemu krwia rekawowi i spytal surowo: -I gdzies ty, do diabla, byl? -Gdzie bylem? - spytal oszolomiony Andrea. - Nie wiem. - Ledwie przytomny, chwiejac sie na nogach, przeciagnal dlonia po oczach i sprobowal sie usmiechnac. - Chyba zatrzymalem sie, zeby podziwiac widoki. * * * General Zimmermann siedzial nadal w wozie sztabowym, ale woz ten stal nadal z prawej strony, posrodku mostu na Neretvie. Zimmermann znow trzymal lornetke przy oczach, ale po raz pierwszy nie patrzyl ani na zachod, ani na polnoc, wpatrywal sie za to na wschod, w gore rzeki, w strone wylotu wawozu. Po niedlugiej chwili obrocil sie do adiutanta z mina poczatkowo niepewna, lecz potem owa niepewnosc wyparla obawa, te zas cos bardzo przypominajacego strach.-Slyszy pan? - spytal. -Slysze, panie generale. -I czuje? -Czuje. -Boze wszechmogacy, co to moze byc? - spytal natarczywie Zimmermann. Wsluchal sie w potezny i coraz glosniejszy huk, ktory wypelnil powietrze wokol nich. - To nie grzmot. Jak na grzmot, jest o wiele za glosny. I za ciagly. A do tego ten wiatr... Ten wiatr wieje z wawozu. - Ledwie slyszal wlasny glos posrod prawie ogluszajacego huku, ktory dobiegal ze wschodu. - To zapora! Zapora na Neretvie! Wysadzili zapore! Uciekajmy stad! - krzyknal do szofera. Uciekajmy, na milosc boska! Woz sztabowy szarpnal i ruszyl, ale dla generala Zimmermanna bylo juz za pozno, tak jak bylo za pozno dla zmasowanych kolumn czolgow i tysiecy zolnierzy oddzialow szturmowych, ukrytych na brzegach Neretvy przy niskiej skarpie na polnoc od nich i czekajacych na miazdzacy atak, ktory mial unicestwic siedem tysiecy fanatycznie upartych obroncow Przeleczy Zenicy. Potezna sciana bialej wody o wysokosci dwudziestu pieciu metrow, gnajaca pod przemoznym cisnieniem milionow jej ton i pchajaca przed soba olbrzymi taran z glazow i drzew, wytrysla z wylotow wawozu. Na szczescie dla wiekszosci zolnierzy z pancernych oddzialow Zimmermanna uswiadomienie sobie przez nich nadchodzacej smierci i sama smierc dzielily zaledwie sekundy. Most na Neretvie i wszystkie pojazdy na nim, w tym woz sztabowy generala Zimmermanna, zostaly zmiecione i zniszczone w jednej chwili. Olbrzymi rwacy potop zalal oba brzegi rzeki na glebokosci szesciu metrow, zagarniajac i pochlaniajac po drodze czolgi, dziala, pojazdy pancerne, tysiace zolnierzy i wszystko, na co natrafil; nim sie wreszcie uspokoil, na brzegach Neretvy nie ocalalo chocby jedno zdzblo trawy. Setce, moze dwom setkom zolnierzy oddzialow szturmowych po obu stronach rzeki udalo sie w panice wspiac wyzej i na krotka chwile ocalic zycie, gdyz zostalo im go niewiele, ale dziewiecdziesiat piec procent dywizji Zimmermanna spotkala zatrwazajaco nagla, calkowita przerazajaca zaglada. W najwyzej szescdziesiat sekund bylo po wszystkim. Niemieckie oddzialy pancerne zostaly doszczetnie zniszczone. Ale potezna sciana wody nadal wylewala sie kipiac z wylotu wawozu. * * * -Dalby Bog, zebym wiecej czegos takiego w zyciu nie ogladal. - General Vukalovic opuscil lornetke i obrocil sie do pulkownika Janzego z mina bynajmniej nie zadowolona czy rozradowana, a bedaca mieszanina pelnego zgrozy zdumienia i glebokiego wspolczucia. - To nieludzka smierc, nawet jesli spotyka wrogow. - Po kilku chwilach milczenia drgnal. - Na tym brzegu uratowaly sie ze dwie setki zolnierzy - rzekl. - Zajmiesz sie nimi?-Zajme - odparl posepnie Janzy. - To noc na branie do niewoli, nie na zabijanie, bo walki nie bedzie. No i dobrze, generale. Po raz pierwszy w zyciu nie pale sie do niej. -W takim razie zostawiam cie. - Vukalovic klepnal Janzego w ramie i usmiechnal sie, a byl to bardzo zmeczony usmiech. - Mam spotkanie przy zaporze... a raczej przy tym, co z niej zostalo. -Z niejakim kapitanem Mallorym? -Z kapitanem Mallorym. Odlatujemy dzis do Wloch. Wiesz, chyba pomylilismy sie w ocenie tego czlowieka. -Ja nigdy w niego nie watpilem - odparl z przekonaniem Janzy. Vukalovic usmiechnal sie i odszedl. * * * Kapitan Neufeld, z glowa owinieta zakrwawionym bandazem i podtrzymywany przez dwoch zolnierzy, stal chwiejnie na szczycie zlebu zbiegajacego do brodu na Neretvie i z twarza stezala w wyrazie oslupialego przerazenia i niemal kompletnej niewiary wpatrywal sie w dol tam, gdzie kiedys byl przelom rzeki - w bialawy kotlujacy sie wir, ktorego kipiaca powierzchnie dzielilo od miejsca, gdzie stal, najwyzej szesc metrow. Bardzo, bardzo wolno z nieopisanym znuzeniem, ostatecznie godzac sie z kleska, potrzasnal glowa, a potem zwrocil sie do zolnierza po lewej rece, z wygladu tak oszolomionego, jak on sam.-Wez dwa najlepsze kuce - powiedzial. - Jedz do najblizszego dowodztwa Wehrmachtu na polnoc od Przeleczy Zenicy. Powiedz im, ze dwie pancerne dywizje generala Zimmermanna zostaly zniszczone - wprawdzie nie wiem tego na pewno, ale tak sie niewatpliwie stalo. Powiedz im, ze dolina Neretvy to dolina smierci i ze nie pozostal nikt do jej obrony. Powiedz im, ze alianci moga tu zrzucic swoje dywizje spadochronowe i nikt do nich nawet nie strzeli. Powiedz im, zeby natychmiast zawiadomili Berlin. Zrozumiales, Lindemann? -Zrozumialem, panie kapitanie. Z miny zolnierza Neufeld wyczytal, ze Lindemann zrozumial bardzo malo z tego, co mu powiedzial. Czul sie jednak bezgranicznie zmeczony i nie mial checi powtarzac polecen. Lindemann wsiadl na kuca, chwycil wodze drugiego i popedzil wzdluz toru kolejowego. -Nie ma az takiego pospiechu, chlopcze - mruknal prawie do siebie Neufeld. -Slucham, panie kapitanie? - spytal drugi zolnierz, patrzac na niego dziwnym wzrokiem. -Juz za pozno - powiedzial Neufeld. * * * Mallory popatrzyl w dol na wciaz kotlujaca sie wode w wawozie, obrocil sie i spojrzal na zalew, ktorego poziom opadl juz co najmniej o pietnascie metrow, a potem odwrocil sie, zeby przyjrzec sie swoim podwladnym i dziewczynie za swoimi plecami. Byl niewymownie zmeczony.Poobijany, potluczony i krwawiacy Andrea, z prowizorycznie zabandazowanym ramieniem, skladal po raz kolejny dowody swoich nadzwyczajnych zdolnosci do regenerowania sil - patrzac na niego nikt by sie nie domyslil, ze zaledwie przed dziesiecioma minutami balansowal na granicy kompletnego wyczerpania. Tulil w ramionach Marie, ktora rowniez przychodzila do siebie, ale bardzo, bardzo wolno. Miller skonczyl opatrywac rane glowy siedzacemu w tej chwili Petarowi, ktory mimo zranionej glowy i reki mial duze szanse przezycia, podszedl do Grovesa i pochylil sie nad nim. Po kilku chwilach wyprostowal sie i wpatrzyl w lezacego mlodego sierzanta. -Nie zyje? - spytal Mallory. -Nie zyje. -Nie zyje. - Andrea usmiechnal sie, przepelniony smutkiem. - Nie zyje... a ja i ty zyjemy. Dlatego, ze ten mlody chlopak zginal. -Byl spisany na straty - wtracil Miller. -I mlody Reynolds. - Andrea byl nieopisanie zmeczony. - On tez byl spisany na straty. Co to powiedziales mu wczoraj po poludniu, Keith? Ze byc moze nie bedzie juz wiecej czasu na nic? I rzeczywiscie nie bedzie. Dla Reynoldsa. Uratowal mi dzisiejszej nocy zycie - dwukrotnie. Uratowal Marie. Uratowal Petara. Ale nie byl na tyle madry, zeby uratowac siebie. My za to jestesmy madrzy, starzy, roztropni, doswiadczeni. Tak wiec starzy zyja, a mlodzi gina. Tak jest zawsze. Kpilismy z nich, smielismy sie z nich, nie ufalismy im, dziwilismy sie ich mlodosci, glupocie i niewiedzy. - Niezwykle czulym gestem odsunal z twarzy Marii mokre jasne wlosy, na co usmiechnela sie do niego. - A w sumie, jako ludzie, byli lepsi od nas... -W tym przypadku, mozliwe... - rzekl Mallory. Ze smutkiem popatrzyl na Petara i w zdumieniu pokrecil glowa. - I pomyslec tylko, ze wszyscy trzej nie zyja - Reynolds, Groves, Saunders - a zaden nie mial pojecia, ze byl pan szefem angielskiego wywiadu na Balkanach. -Nieswiadomi do samego konca. - Miller gniewnie wierzchem rekawa bluzy przejechal po oczach. - Niektorych nic nie nauczy. Po prostu nic. EPILOG C:\Users\Tysia\Downloads\l Komandor Jensen i angielski general brygady znajdowali sie znow w sali operacyjnej w Termoli, ale nie chodzili juz po niej tam i z powrotem. Dni chodzenia odeszly w przeszlosc. Co prawda w dalszym ciagu wygladali na bardzo zmeczonych, a bruzdy na twarzach mieli zapewne odrobine glebsze niz pare dni temu, ale ich miny nie byly juz posepne, a oczu nie chmurzyl niepokoj i gdyby nie siedzieli w glebokich wygodnych fotelach, a przechadzali sie, to niewykluczone, ze ich chod bylby sprezystszy. W rekach obaj trzymali duze szklanki. Jensen pociagnal lyk whisky i rzekl z usmiechem: -Myslalem, ze miejsce generala jest na czele jego oddzialow. -Nie w dzisiejszych czasach, komandorze - odparl stanowczym tonem general. - W roku tysiac dziewiecset czterdziestym czwartym madry general dowodzi zza tylow swoich oddzialow - z odleglosci okolo dwudziestu mil za nimi. A poza tym dywizje pancerne poruszaja sie tak szybko, ze nie bylbym w stanie ich dogonic. -Posuwaja sie z tak duza predkoscia? -Nie tak predko jak niemieckie i austriackie dywizje, wycofane zeszlej nocy z linii Gustawa, ktore pedza w tej chwili do granic Jugoslawii. Ale rozwijaja dobre tempo. - General pozwolil sobie na szczodry lyk whisky i usmiechnal sie z niemalym zadowoleniem. - Podstep powiodl sie w pelni, w pelni udalo sie przelamac front. Panscy ludzie spisali sie wysmienicie. Obaj oficerowie obrocili sie w fotelach na pelne szacunku pukanie, ktore poprzedzilo otwarcie ciezkich, obitych skora drzwi. Wszedl przez nie Mallory, a za nim Vukalovic, Andrea i Miller. Wszyscy czterej byli nieogoleni, wszyscy wygladali tak, jakby nie spali od tygodnia. Andrea trzymal reke na temblaku. Jensen wstal, dopil whisky, postawil na stole szklanke i spojrzal beznamietnie na Mallory'ego. -Nie za bardzo wam sie spieszylo, co? - spytal. Mallory, Andrea i Miller wymienili pozbawione wyrazu spojrzenia. Zapadlo dluzsze milczenie, wreszcie Mallory odparl. -Nie wszystko da sie zalatwic jednakowo szybko. * * * Petar i Maria, trzymajac sie za rece, lezeli obok siebie w dwoch zwyczajnych zolnierskich lozkach w wojskowym szpitalu w Termoli, kiedy wszedl Jensen, a za nim Mallory, Miller i Andrea.-Milo mi slyszec, ze tak wspaniale sie spisywaliscie - powiedzial z werwa Jensen. - Przyprowadzilem kilku... znajomych, zeby sie pozegnali. -A coz to w ogole za szpital? - spytal surowo Miller. - Co z wysoce moralna atmosfera wojskowa, ha? Czy tu nie ma osobnych sal dla mezczyzn i dla kobiet? -Oni od dwoch lat sa malzenstwem - wyjasnil ze spokojem Mallory. - Czyzbym zapomnial ci o tym powiedziec? -Jasne, ze pan nie zapomnial - odparl zdegustowany Miller. - Po prostu wylecialo to panu z glowy. -Skoro juz mowimy o malzenstwie... - Andrea odchrzaknal i sprobowal z innej beczki. - Moze komandor Jensen przypomina sobie, ze tam, na Nawaronie... -Tak, tak. - Jensen powstrzymal go, unoszac reke. - W samej rzeczy. Rzeczywiscie. Rzeczywiscie. Ale myslalem, ze moze... coz szczerze mowiac, chodzi o to... no wiec dobrze, tak sie sklada, ze jest male zadanie, doprawdy bardzo niewielkie, ktore wlasnie sie pojawilo na tapecie, a poniewaz akurat jestescie pod reka, pomyslalem sobie... Andrea wytrzeszczyl oczy na Jensena. Mine mial kompletnie przerazona. C:\Users\Tysia\Downloads\l This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/