JORDAN ROBERT Kolo czasu #2 Wielkiepolowanie ROBERT JORDAN (Przelozyla Katarzyna Karlowska) Lucinda Culpin, Al Dempsey, Tom Doherty, Susan England, Dick Gallen, Cathy Grooms, Marisa Grooms, Wilson i Janet Groomsowie, John Jarrold, Chlopcy z Johnson City (Mike Leslie, Kenneth Loveless, James D.Lund, Paul R.Robinson), Karl Lundgren, William McDougal, Gang z Montany (Eldon Carter, Ray Grenfell, Ken Miller, Rod Moore, Dick Schmidt, Ray Sessions, Ed Wiley, Mike Wildey i Sherman Williams), Chanie Moore, Louisa Cheves Popham Raoul, Ted i Sydney Rigneyowie, Bryan i Sharon Webb oraz Heather Wood -im te ksiazke dedykuje. Przyszli mi z pomoca, kiedy Bog szedl po wodzie, a prawdziwe Oko Swiata przesunelo sie nad moim domem. Robert Jordan Charleston, SC - Luty 1990 I stanie sie, ze co ludzie uczynili, zostanie strzaskane, a Cien zalegnie na Wzorze Wieku i Czarny raz jeszcze polozy swa dlon na swiecie czlowieczym. Kobiety lkac beda, a mezczyzni skamienieja ze zgrozy, gdy ludy ziemi rozpadna sie niczym zetlala tkanina. Nikt nie przeciwstawi sie, nikt nie wytrwa... A jednak urodzi sie taki, co stanie do walki z Cieniem, zrodzony ponownie, jak to bylo przedtem i bedzie znowuz, bez konca. Smok sie odrodzi, a narodzinom jego towarzyszyc bedzie placz i zgrzytanie zebow. We wlosiennice i popiol lud swoj odzieje, a przyjscie jego raz jeszcze sprowadzi pekniecie swiata, rozrywajac wszystkie laczace dotad wiezi. Niczym brzask rozszalaly oslepi nas i spali, a przecie to wlasnie Smok Odrodzony stawi czolo Cieniowi w czas Ostatniej Bitwy, a krew jego przywroci nam Swiatlosc. Lej lzy rzesiste, o ty, ludu swiata. Lkaj, czekajac na zbawienie. Proroctwa Smoka z: Cyklu Karaethon przetlumaczone przez Ellaine Marise'idin Alshninn, Pierwszego Kustosza Biblioteki Dworu Arafel, W Roku Stworcy 231 Nowej Ery, Trzeciego Wieku. PROLOG W CIENIU Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, w kazdym razie w tym miejscu, krzywil sie drwiaco, slyszac gluchy szmer, ktory w sklepionej komnacie brzmial jak dalekie geganie gesi. Drwine kryla czarna, jedwabna maska, niczym sie nie rozniaca od masek zakrywajacych twarze setki innych ludzi zgromadzonych w pomieszczeniu. Sto czarnych masek i sto par oczu, usilujacych wypatrzyc, co kryja pozostale zaslony.Komus, kto nie rozgladalby sie nazbyt uwaznie, moglo sie wydawac, ze olbrzymia sala, z jej wysokimi marmurowymi kominkami i zlotymi lampami zwisajacymi z kopuly sufitu, barwnymi gobelinami i skomplikowanymi mozaikami posadzki, nalezy do jakiegos palacu. Ale tylko komus, kto nie rozgladalby sie nazbyt uwaznie. Bo, po pierwsze, przeciez chlodem wialo z kominkow. Na klodach grubych jak meskie udo tanczyly wprawdzie plomienie, nie dawaly jednak ciepla. Mury skryte za gobelinami, wysokie sklepienie nad lampami, wszystko z nie ociosanego, nieomal czarnego kamienia. Nigdzie zadnych okien i tylko dwoje drzwi po przeciwleglych koncach komnaty. Jakby ktos sobie umyslil, ze wszystko ma wygladac jak w palacowej sali przyjec, ale nie chcialo mu sie zaprzatac glowy niczym wiecej jak tylko ogolnym planem i odrobina szczegolow. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nie wiedzial, gdzie znajdowala sie komnata, nie sadzil tez, by pozostalym to bylo wiadome. Nie mial ochoty sie zastanawiac, gdzie jest. Wystarczalo, ze go tutaj wezwano. Nad tym tez nie mial ochoty sie zastanawiac, jednakze na takie wezwania stawial sie nawet on. Poprawil plaszcz, wdzieczny, ze ognie na kominkach nie daja ciepla, inaczej bowiem byloby mu za goraco w czarnej welnianej materii spowijajacej go od stop do glow. Caly jego ubior mial czarna barwe. Sute faldy plaszcza kryly przygarbienie, maskujace wzrost, w ich gestwie trudno sie bylo polapac, co do jego tuszy. Niemniej nie on jeden sposrod zgromadzonych owinal swa postac w plachty dlugosci calych piedzi. W milczeniu obserwowal swych towarzyszy. Nieomal cale jego zycie zbudowane bylo na cierpliwosci. Zawsze, gdy dostatecznie dlugo czekal i patrzyl, ktos w koncu popelnial blad. Wiekszosc obecnych tu mezczyzn i kobiet wyznawala byc moze te sama filozofie; obserwowali i sluchali w milczeniu tych, ktorzy musieli mowic. Niektorzy nie potrafili zniesc czekania albo milczenia i w ten sposob zdradzali wiecej niz powinni. Wsrod gosci krecila sie sluzba, szczupla, zlotowlosa mlodziez, okraszajac oferowane wino uklonem i milczacym usmiechem. Mlodzi mezczyzni i kobiety, ubrani jednako w biale spodnie i obszerne biale koszule. Jednaki tez, niezalezny od plci, byl niepokojacy wdziek ich ruchow. Kazde z nich przypominalo lustrzane odbicie pozostalych, mlodziency nie ustepowali uroda dziewczetom. Watpil, czy umialby ktores z nich odroznic, a wszak mial oko i pamiec do twarzy. Usmiechnieta, odziana w biel dziewczyna podsunela mu tace zastawiona krysztalowymi pucharami. Wzial jeden, nie majac jednak zamiaru pic. Odmowa poczestunku mogla byc poczytana za nieufnosc - lub cos jeszcze gorszego, a kazde uchybienie moglo tutaj skonczyc sie smiercia. Jednakze w napoju moglo sie cos znajdowac. Z pewnoscia paru sposrod jego towarzyszy bez zmruzenia oka patrzyloby, jak zmniejsza sie rzesza pretendentow do wladzy, i nie mialo znaczenia dla nich, kto reprezentowalby szeregi pechowcow. Bors beznamietnie zastanawial sie, czy po tym spotkaniu sluzacy zostana spisani na straty. Sluzba przeciez wszystko slyszy. Gdy uslugujaca mu dziewczyna wyprostowala cialo schylone w uklonie, ponad promiennym usmiechem napotkal jej oczy. Oczy pozbawione wyrazu. Puste oczy. Oczy lalki. Oczy bardziej martwe niz smierc. Zadygotal, gdy oddalila sie pelnymi gracji ruchami i mimowolnie przylozyl puchar do ust. Jednak wbrew pozorom, nie przejal sie tym, co sie stanie z dziewczyna. Teraz chodzilo o cos innego - zawsze, gdy juz myslal, ze wykryl jakas slabosc u tych, ktorym aktualnie sluzyl, przekonywal sie, ze go uprzedzono, ze owa domniemana slabosc wyeliminowano, z bezlitosna precyzja, ktora wprawiala go w zdumienie. I niepokoj. Naczelna zasada, ktora posilkowal sie w zyciu, bylo doszukiwanie sie slabosci, wszelka bowiem slabosc stanowila szczeline, w ktorej mogl tropic, weszyc i dzialac. Jezeli jednak jego obecni panowie, ci, ktorym sluzyl w tej chwili, nie maja zadnych slabosci... Marszczac skryte za maska czolo, przypatrywal sie swoim towarzyszom. Przynajmniej tu mogl sie dopatrzyc calego mnostwa slabosci. Zdradzalo ich zdenerwowanie, nawet tych, ktorym roztropnosc nakazywala strzec przynajmniej jezyka. Sztywnosc, z jaka obnosil sie jeden, niezborne ruchy, z jakimi tamta mietosila rabek spodnicy. Zgodnie z jego rachubami co najmniej jedna czwarta zebranych nie pokwapila sie, by ukryc oblicza za czarnymi maskami. Ich ubiory wiele mowily. Na przyklad kobieta przed zloto-purpurowym gobelinem, rozmawiajaca cicho z inna osoba - nie sposob bylo okreslic czy to mezczyzna, czy kobieta - ubrana w szary plaszcz z kapturem. Najwyrazniej dlatego wybrala to miejsce, gdyz barwy kobierca dodawaly urody jej przyodziewkowi. W dwojnasob glupio przyciagala uwage swa szkarlatna suknia, z gleboko wycietym stanikiem, odslaniajacym za duzo ciala, i wysokim krajem spodnicy, spod ktorej wyzieraly zlote trzewiki; widac bylo, ze pochodzi z Illian i ze jest kobieta bogata, byc moze nawet szlachetnie urodzona. Nie opodal mieszkanki Illian stala inna kobieta, samotna i chwalebnie milczaca, z labedzia szyja i lsniaca kaskada czarnych wlosow spadajaca do pasa. Stala, wsparta plecami o kamienna sciane, bacznie wszystko obserwujac. Zadnego zdenerwowania, jedynie spokoj i rownowaga. Niby godna wszelkich pochwal, a jednak ta miedziana skora i kremowa szata z wysokim kolnierzem - zakrywajaca wszystko procz dloni, a przy tym obcisla i z lekka opalizujaca, sugerujaca, co kryje, niczego przy tym nie ujawniajac - zdradzala wyraznie najlepsza krew z Arad Doman. I o ile czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nie chybial calkowicie swymi domyslami, na szerokiej zlotej bransolecie, ktora nosila na lewym nadgarstku, widnialy symbole jej Rodu, zadna rodowita mieszkanka Doman nie poskromilaby swej wynioslej dumy, noszac herb innego Rodu. Gorsze niz glupota. Minal go mezczyzna ubrany w blekitny jak niebo, shienaranski plaszcz z wysokim kolnierzem, mierzac go od stop do glow czujnym spojrzeniem zza otworow w masce. Postawa mezczyzny zdradzala zolnierza, wszystko potwierdzal ten wizerunek: uklad ramion, wzrok, ktory nigdy nie zatrzymywal sie na dlugo w jednym miejscu, reka gotowa pomknac do miecza, ktorego nie mial przy sobie. Mieszkaniec Shienaru niewiele zmitrezyl czasu, by ocenic czlowieka, ktory kazal nazywac sie Bors; przygarbione ramiona i pochylone plecy nie kryly w sobie zadnej grozby. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, parsknal pogardliwie, mieszkaniec Shienaru szedl dalej, zaciskajac prawa dlon i juz wypatrujac niebezpieczenstwa gdzie indziej. Potrafil uszeregowac ich wszystkich wedle pochodzenia i krain. Kupca i wojownika, czlowieka z ludu i szlachetnie urodzonego. Mieszkanca Kandoru i Cairhien, Saldaei i Ghealdan. Z wszystkich krajow i prawie wszystkich narodow. Zmarszczyl nos, nagle owladniety obrzydzeniem na widok jakiegos Druciarza w jaskrawozielonych spodniach i jadowicie zoltym plaszczu. "Poradzimy sobie bez takich wraz z nastaniem dnia." Zamaskowani na ogol nie wygladali lepiej, mimo wszystkich swoich plaszczy i kirow. Pod rabkiem czyjejs burej szaty wypatrzyl zdobne w srebro wysokie buty lorda z krolewskiego rodu Lzy, pod inna blysk zlotych ostrog zakonczonych Lwimi glowami, nosili takie jedynie najwyzsi ranga oficerowie w sluzbie Gwardii Krolowej Andoru. Niepozorny jegomosc - niepozorny mimo wlokacej sie za nim po podlodze czarnej szaty i stonowanego szarego plaszcza, spietego zwykla srebrna spinka - wygladal spod cienia swego glebokiego kaptura. Mogl byc kimkolwiek, obojetnie skad... gdyby nie szescioramienna gwiazda wytatuowana na skorze laczacej kciuk z palcem wskazujacym prawej dloni. Wywodzil sie zatem z Ludu Morza i starczylo jedno spojrzenie na jego lewa dlon, by rozpoznac oznakowania klanu i rodu. Czlowiekowi, ktory kazal nazywac sie Bors, nawet nie chcialo sie sprawdzac. Nagle zwezil oczy utkwione w kobiecie tak otulonej w czern, ze nie bylo widac nic procz palcow. Na prawej dloni miala zloty pierscien w ksztalcie weza pozerajacego wlasny ogon. Aes Sedai albo kobieta wyszkolona w Tar Valon przez Aes Sedai. Nikt inny nie mogl nosic takiego pierscienia. Dla niego to nie mialo zadnego znaczenia. Odwrocil wzrok, zanim zdazyla zauwazyc, ze na nia patrzy, i prawie natychmiast spostrzegl druga kobiete odziana od stop do glow w czern i noszaca pierscien Wielkiego Weza. Dwie wiedzmy nie zdradzily ani jednym znakiem, ze sie znaja. W Bialej Wiezy siedzialy jak pajaki posrodku sieci, pociagajac za sznurki, ktore zmuszaly krolow i krolowe do tanca, wtracajac sie w nie swoje sprawy. "Oby wszystkie zdechly na wieki!" Przylapal sie na tym, ze zgrzyta zebami. Skoro szeregi mialy sie przerzedzic - a przed Dniem musialy - niejednego tu zalowac przyjdzie jeszcze mniej niz Druciarzy. Rozlegl sie glos dzwonu, pojedyncza, drzaca nuta, ktora dobiegla nie wiadomo skad, bez ostrzezenia i niczym noz uciela wszystkie rozmowy. Wysokie drzwi przy przeciwleglym koncu sali otwarly sie z rozmachem na osciez i do srodka weszlo dwoch trollokow. Ich czarne kolczugi, siegajace do kolan, zdobily kolce. Wszyscy pospiesznie umykali na bok. Nawet czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors. Przewyzszajac o glowe, albo nawet o wiecej, najwyzszego z obecnych mezczyzn, stanowili przyprawiajace o mdlosci skrzyzowanie czlowieka ze zwierzeciem; ich ludzkie twarze byly wykrzywione i znieksztalcone. Jednemu, w miejscu, w ktorym powinny znajdowac sie usta i nos, wyrastal wielki, szpiczasty dziob, glowe zamiast wlosow porastaly piora. Drugi mial kopyta, twarz wydeta w ksztalcie wlochatego ryja, za uszami sterczaly kozie rogi. Ignorujac ludzi, trolloki stanely twarzami w strone drzwi, po czym sklonily sie, sluzalcze i unizone. Piora na glowie jednego uniosly sie, tworzac koguci grzebien. Do sali wkroczyl Myrddraal i wszyscy padli na kolana. Byl odziany w czern, na tle ktorej kolczugi trollokow i maski ludzi wydawaly sie jaskrawe, caly jego stroj zwisal nieruchomo, bez zadnej zmarszczki, kiedy z gracja jadowitego weza przemierzal sale. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, poczul, ze jego wargi unosza sie, obnazajac zeby, czesciowo w gniewnym grymasie, a czesciowo, co wstyd mu bylo przyznac nawet przed samym soba, ze strachu. Myrddraal nie zaslonil twarzy. Blada jak ciasto, ludzka, lecz pozbawiona oczu, przypominala jajo albo zamieszkujaca groby larwe. Ta gladka, biala twarz obrocila sie, jakby kolejno lustrowala wszystkie. Widac bylo, jak pod wplywem bezokiego spojrzenia dreszcz przeszywa zgromadzonych. Waskie, bez-krwiste wargi wykrzywilo cos na ksztalt usmiechu, gdy zamaskowane postaci, jedna za druga, usilowaly wcisnac sie glebiej w tlum, przygniatajac sie wzajem, byle tylko uniknac potwornego spojrzenia. Wzrok Myrddraala sprawil, ze utworzyli polokrag ustawiony naprzeciwko drzwi. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, przelknal z trudem sline. "Nadejdzie dzien, Polczlowieku. Gdy znowu powroci Wielki Wladca Ciemnosci, obierze sobie nowych Wladcow Strachu i ty bedziesz pelzal przed nimi. Bedziesz pelzal przed ludzmi. Przede mna! Czemu on nic nie mowi? Przestan sie tak we mnie wgapiac i przemow!" -Nadchodzi wasz wladca. - Glos Myrddraala skrzypial niczym szeleszczaca, wyschla wezowa skora. - Na brzuchy, robaki! Czolgajcie sie, bo inaczej jego jasnosc oslepi was i spali! Furia ogarnela mezczyzne, ktory kazal nazywac sie Bors, pod wplywem tonu jak i slow. Jednakze w tym wlasnie momencie powietrze nad glowa Polczlowieka zalsnilo i wtedy pojal to, co uslyszal. "To niemozliwe! To niemoz...!" Trolloki padly juz na brzuchy, skrecaly sie, jakby chcac wryc pod posadzke. Bez czekania na to co zrobia inni, czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, padl na twarz, gluchym sapnieciem przyjmujac bolesne uderzenie o kamien. Z ust wytrysnal potok slow, jakby zaklecie w obronie przed niebezpieczenstwem - to bylo zaklecie, tyle ze przeciwko temu czego tak sie bal, rownie skutecznie obronilaby go cienka trzcina - i wtedy uslyszal sto innych glosow, sto oddechow przepelnionych strachem, te same slowa wymawiane do podlogi. -Wielki Wladca Ciemnosci jest moim panem i sluze mu wiernie, kazdym strzepem mojej duszy. Jakis glos szepczacy gdzies w zakamarkach jego umyslu zawodzil ze strachem. "Czarny i wszyscy Przekleci sa uwiezieni..." Dygoczac, zmusil glos do milczenia. Nie slyszal go juz od niepamietnych czasow. -Pan moj jest Panem smierci. Nie proszac o nic, sluzyl mu bede az do dnia jego nadejscia, a sluzba ma przepelniona jest ufnoscia i nadzieja na wieczne zycie. "...Uwiezieni w Shayol Ghul, uwiezieni przez Stworce w chwili stworzenia. Nie, teraz sluze innemu panu." -Wierni z pewnoscia zostana wywyzszeni na ziemi, wyniesieni ponad niewiernych, wyniesieni ponad trony, a ja jednako sluzyl mu bede kornie az do Dnia jego Powrotu. "Dlon Stworcy strzeze nas wszystkich, a Swiatlosc przed Cieniem ochrania. Nie, nie! Inny pan." -Oby Dzien Powrotu nastal jak najszybciej. Oby jak najszybciej Wielki Wladca Ciemnosci poprowadzil nas i na zawsze objal wladze nad swiatem. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, ciezko dyszac dokonczyl credo, czujac sie jakby mial za soba dziesieciomilowy bieg. Otaczajace go chrapliwe oddechy mowily mu, ze nie tylko on znajduje sie w takim stanie. -Powstancie! Powstancie wszyscy. Slodka barwa glosu zaskoczyla go. Z pewnoscia nie moglby tego powiedziec zaden z jego towarzyszy lezacych na brzuchach, z twarzami przycisnietymi do mozaikowej posadzki, jednakze takiego brzmienia glosu nie mogl sie spodziewac po... Ostroznie uniosl glowe na tyle, by moc spojrzec jednym okiem. W powietrzu ponad Myrddraalem wisiala sylwetka czlowieka, brzeg jego krwistoczerwonej szaty zwieszal sie nad glowa Myrddraala. Twarz przykrywala maska koloru rownie krwistej czerwieni. Czy Wielki Wladca Ciemnosci mialby sie im ukazac pod postacia czlowieka? I na dodatek zamaskowanego? A jednak Myrddraal, jego strach byl niemalze widoczny, trzasl sie, prawie kulil, stojac w cieniu postaci. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, uczepil sie odpowiedzi, jaka mogl zniesc jego umysl. Przypuszczalnie jeden z Przekletych. Ta mysl byla niewiele mniej bolesna. Oznaczaloby to, ze Dzien, gdy Czarny powroci, jest juz blisko, skoro jeden z Przekletych wydostal sie na wolnosc. Przekleci, trzynastu najpotezniejszych wladcow Jedynej Mocy, w Wieku, ktory obfitowal w poteznych wladcow, zamknieci zostali wraz z Czarnym w Shayol Ghul, wygnani ze swiata ludzi i zapieczetowani tam przez Smoka oraz Stu Towarzyszy. A kontruderzenie, bedace efektem tego wygnania skazilo meska polowe Prawdziwego Zrodla i wszyscy mescy Aes Sedai, ci przekleci wladcy Mocy, oszaleli i spowodowali pekniecie swiata, roztrzaskujac go jak gliniany dzbanek cisniety na skaly i konczac tym samym Wiek Legend, zanim sami pomarli, gnijac jeszcze za zycia. Wedle jego przekonania najbardziej odpowiednia smierc dla Aes Sedai. Zbyt lekka dla nich. Zalowal tylko tego, ze kobiety zostaly oszczedzone. Powoli, bolesnie zepchnal trwoge w glab swego umyslu, zamykajac ja i trzymajac najscislej jak potrafil, chociaz krzykiem domagala sie uwolnienia. To byla najlepsza rzecz, jaka mogl zrobic. Zaden z lezacych na brzuchu nie wstal jeszcze, nieliczni powazyli sie podniesc glowy. -Powstancie! - W glosie czerwono zamaskowanej postaci zabrzmial oschly ton. Wykonala gest oboma dlonmi. - Wstac! Czlowiek, ktory kazal mowic na siebie Bors, gramolil sie niezrecznie, lecz w polowie drogi, kleczac na kolanach, zawahal sie. Dlonie wykonujace gesty byly straszliwie poparzone, poprzecinane czarnymi szczelinami, spomiedzy ktorych wyzieralo surowe mieso, czerwone jak szaty, w ktore odziana byla postac. "Czy Czarny pojawialby sie w taki sposob? Lub chocby jeden z Przekletych?" Dziury na oczy w krwistoczerwonej masce powoli przesuwaly sie po nim, wyprostowal sie wiec pospiesznie. Pomyslal, ze niemalze czuje w spojrzeniu tym goraco otwartego paleniska. Inni poddali sie rozkazowi z nie wiekszym wdziekiem i nie mniejszym strachem. Kiedy wszyscy juz stali, postac unoszaca sie w powietrzu przemowila: -Znany jestem pod wieloma imionami, lecz wy powinniscie znac mnie pod imieniem Ba'alzamon. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, zacisnal zeby, aby powstrzymac ich szczekanie. Ba'alzamon. W jezyku trollokow oznaczalo to Serce Mroku, a nawet niewierzacy wiedzieli, ze trolloki nazywaly tak Wielkiego Pana Ciemnosci. Tego Ktorego Imienia Nie Wolno Wymawiac. Nie bylo to Prawdziwe Imie, Shai'tan, bylo jednak zakazane. Dla tych, ktorzy zgromadzili sie tutaj, podobnie jak dla innych z ich rodzaju, splamienie ktoregokolwiek z obu imion ludzkim jezykiem oznaczalo bluznierstwo. Oddech swiszczal mu w nozdrzach i slyszal, jak pozostali sapia pod swymi maskami. Sluzba gdzies zniknela, podobnie trolloki, choc nie spostrzegl, jak wychodzili. -Miejsce, w ktorym sie znajdujecie lezy w cieniu Shayol Ghul. Podniosl sie lament wielu glosow. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nie byl pewien, czy i jego glosu nie bylo posrod nich. Delikatny ton czegos, co niemalze mogloby byc nazwane kpina, wplotl sie w slowa Ba'alzamona, gdy rozpostarl dlonie: -Nie bojcie sie, albowiem Dzien ustanowienia waszego Pana nad swiatem zbliza sie. Dzien Powrotu nadciaga skrzydlem burzy. Czy nic wam nie mowi to, ze jestem tutaj, ze wyroznieni sposrod wszystkich waszych braci i siostr, mozecie mnie ogladac? Wkrotce Kolo Czasu zostanie skruszone. Juz wkrotce Wielki Waz umrze, a nasycony potega tej smierci, smierci samego Czasu, wasz Pan przeksztalci ten swiat wedle obrazu swego, na ten Wiek i wszystkie, ktore przyjda po nim. A ci, ktorzy sluza mi wiernie i wytrwale, usiada u moich stop ponad gwiazdami na niebie i rzadzic beda swiatem ludzi na zawsze. Tak wam obiecalem i tak bedzie, bez konca. Bedziecie zyli i wladali na zawsze. Szmer antycypowanej radosci przemknal w tlumie sluchaczy, niektorzy nawet postapili krok naprzod, w kierunku kolyszacego sie, szkarlatnego ksztaltu, oczy entuzjastycznie uniosly sie w gore. Nawet czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, poczul sile przyciagania tej obietnicy, obietnicy za ktora przehandlowal po stokroc swa dusze. -Dzien Powrotu jest coraz blizszy - rzekl Ba'alzamon. - Lecz wiele jeszcze zostalo do zrobienia. Wiele do zrobienia. Powietrze po lewej rece Ba'alzamona zalsnilo i skrzeplo, pojawila sie w nim postac mlodego mezczyzny, nieco nizszego od niego. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nie potrafil zdecydowac, czy jest to rzeczywista istota czy nie. Sadzac z ubioru, wiejski chlopiec z psotnymi ognikami w brazowych oczach i cieniem usmiechu w kacikach ust, jakby przypominal sobie, lub planowal jakas psote. Skora jakby zyla i byla ciepla, jednak piersi nie poruszal oddech, oczy nie mrugaly. Powietrze po prawej rece Ba'alzamona zamigotalo jakby z goraca i druga z wiejska ubrana postac zawisla w powietrzu, odrobine ponizej niego. Byl to mlodzieniec o kreconych wlosach, umiesniony poteznie jak kowal. I mial osobliwy dodatek: przy boku wisial mu bojowy topor, wielki stalowy polksiezyc, ktorego ciezar rownowazyl gruby szpic po przeciwnej stronie trzonka. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nagle pochylil sie naprzod pochloniety czyms zdecydowanie bardziej zadziwiajacym. Oczy mlodzienca byly zolte. I po raz trzeci powietrze zestalilo sie w ksztalt mlodego czlowieka, tym razem dokladnie pod twarza Ba'alzamona, niemalze u jego stop. Podobny do poprzednich, wysoki, o oczach zmieniajacych barwe od szarosci do blekitu, w zaleznosci od kata padania swiatla, o ciemnych, zrudzialych wlosach. Nastepny wiesniak, albo rolnik. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, patrzyl. Jeszcze jedna rzecz odstajaca od powszedniosci, chociaz dziwil sie, jak w tym miejscu mogl oczekiwac zwyczajnych rzeczy. Przy pasie postaci przytroczony byl miecz, miecz z brazowa czapla wygrawerowana na pochwie, i jeszcze jednym znakiem czapli na dlugim, dwurecznym jelcu. "Wiejski chlopiec ze znakiem czapli na ostrzu? Niemozliwe! Co to wszystko ma znaczyc? I chlopak z zoltymi oczami." Zauwazyl, ze Myrddraal patrzac na postacie zadrzal, a o ile nie sadzil blednie, drzenie nie wyrazalo strachu, lecz nienawisc. Zapadla gleboka cisza, ktorej Ba'alzamon pozwolil jeszcze poglebic sie, nim przemowil: -Oto jest ten, ktory przemierza swiat, ktory byl i ktory bedzie, lecz ktorego jeszcze nie ma, oto Smok. Przestraszony szept rozniosl sie wsrod sluchaczy. -Smok Odrodzony! Mamy go zabic, Wielki Panie? Reka czlowieka z Shienaran lapczywie podazyla do pasa, gdzie powinien wisiec miecz. -Byc moze - prosto odrzekl Ba'alzamon. - A moze nie. Byc moze da sie go jakos wykorzystac. Wczesniej czy pozniej musi to nastapic, w tym Wieku lub innym. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, zamrugal. "W tym Wieku lub innym? Myslalem, ze Dzien Powrotu jest blisko. Jakie ma dla mnie znaczenie, co wydarzy sie w innym Wieku, jesli zestarzeje sie i umre, zanim obecny dobiegnie konca?" Lecz Ba'alzamon przemowil znowu: -Juz formuje sie wezel we Wzorze, jeden z wielu punktow, gdzie ten, ktory zostanie Smokiem, moze byc poddany mej wladzy. Musi zostac poddany! Lepiej, zeby sluzyl mi zywy, nizli martwy. Lecz zywy lub martwy sluzyc mi musi i bedzie! Tych trzech musicie zapamietac, gdyz kazdy z nich stanowi osnowe we wzorze, ktory ja umyslilem sobie uplesc, a waszym dzielem bedzie, dogladnac aby ulozyla sie jak rozkazalem. Przypatrzcie sie im uwaznie, byscie ich zapamietali. Nagle wszelkie glosy umilkly. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, poruszyl sie niespokojnie i stwierdzil, ze inni zachowuja sie podobnie. Wszyscy procz kobiety z Illian, jak sobie zdal sprawe. Z rekoma rozpostartymi na lonie, jakby chciala przykryc odsloniety krag skory, z rozszerzonymi oczyma, na poly przerazona, na poly pograzona w ekstazie gorliwie kiwala glowa, niby do kogos stojacego twarza w twarz z nia. Czasami zdawala sie odpowiadac, ale czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nie slyszal ani slowa. W pewnym momencie przechylila sie do tylu, drzac i unoszac sie na palcach. Nie rozumial, dlaczego nie upadla, musialo podtrzymywac ja cos niewidzialnego. Wtem, rownie niespodziewanie, stanela na powrot normalnie i ponownie skinela glowa, klaniajac sie i dygoczac. W tej samej chwili jedna z kobiet, noszacych Wielkiego Weza, wpadla w podobny trans, tez zaczela kiwac glowa. "Tak wiec kazdy z nas slyszy przeznaczone dla niego instrukcje, a nikt nie slyszy cudzych." Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, zamruczal zawiedziony. Jesliby wiedzial, co polecono uczynic chocby jednemu z zebranych, moglby wykorzystac te wiedze, ale w taki sposob... Niecierpliwie czekal na swoja kolej, zapominajac sie do tego stopnia, ze porzucil nawet wyprostowana postawe. Jedno po drugim, zebrani otrzymywali swe polecenia, kazde otoczone murem milczenia, zdradzajac jednak dreczace wskazowki. Gdyby tylko potrafil je odczytac. Czlowiek z Atha'an Miere, z Ludu Morza az zesztywnial ze wstretu, gdy potakiwal. Teraz przyszla kolej na Shienaranina. Jego postawa zdradzala pomieszanie nawet wowczas, gdy wyrazal zgode. Druga kobieta z Tar Valon wzdrygnela sie, jakby byla w szoku, a szaro odziana postac, ktorej plci nie potrafil okreslic, potrzasnela glowa, zanim padla na kolana, potakujac gwaltownymi ruchami glowy. Niektorych przeszywaly podobne konwulsje jak kobiete z Illian, niczym od bolu przenikajacego po czubki palcow. -Bors. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, targnal sie, gdy czerwona maska wypelnila mu oczy. Wciaz mogl widziec komnate, wciaz postrzegal unoszaca sie figure Ba'alzamona i zawieszone przed nim trzy postacie, lecz jednoczesnie byl w stanie patrzec tylko na zamaskowana czerwono twarz. Na wpol omdlaly czul, jakby rozlupywano mu czaszke, jakby galki oczne wypychano mu z glowy. Przez chwile wydawalo mu sie, ze widzi plomienie przeswitujace przez oczy maski. -Jestes wierny... Bors? Slad kpiny w glosie spowodowal, ze dreszcz przeszyl go do szpiku kosci. -Jestem wierny, Wielki Panie. Nie potrafilbym nic ukryc przed toba. "Jestem wierny! Przysiegam!" -Nie, nie potrafilbys. Pewnosc w glosie Ba'alzamona sprawila, ze zaschlo mu w ustach, lecz zmusil sie, by odpowiedziec. -Rozkazuj mi, Wielki Panie, ja poslucham. -Po pierwsze, musisz wrocic do Tarabon i dalej prowadzic swe dobre dziela. W rzeczy samej, nakazuje ci podwoic wysilki. Patrzyl na Ba'alzamona w zmieszaniu, lecz nagle ognie rozblysly za maska, skorzystal wiec z tego, iz znajdowal sie w poklonie, by odwrocic wzrok. -Jak rozkazujesz, Wielki Panie, tak tez bedzie. -Po wtore, bedziesz wypatrywal trzech mlodych mezczyzn i twoi ludzie beda wypatrywac ich rowniez. Ale uwazaj, sa niebezpieczni. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, spojrzal na trzy postacie zawieszone w powietrzu przed Ba'alzamonem. "Jak mialbym to zrobic? Moge ich widziec, ale naprawde nie widze nic procz jego twarzy." Jego glowa niemalze pekala. Pot zlal ukryte w grubych rekawicach dlonie, koszula przylepila sie do plecow. -Niebezpieczni, Wielki Panie? Wiejscy chlopcy? Czy jeden z nich jest... -Miecz niebezpieczny jest dla czlowieka wystawionego na sztych, nie dla trzymajacego jelec. Pod warunkiem oczywiscie, ze czlowiek trzymajacy miecz nie jest glupi, nieostrozny lub nie wycwiczony, w ktorym to przypadku miecz jest dla niego bardziej niebezpieczny niz dla kogokolwiek innego. Wystarczy, ze kazalem ci ich zapamietac. Wystarczy, ze posluchasz rozkazu. -Jak rozkazesz, Wielki Panie, tak tez bedzie. -Po trzecie, co sie tyczy tych, ktorzy wyladowali na Glowie Tomana, oraz Domanczykow. O nich nie bedziesz z nikim rozmawial. Kiedy wrocisz do Tarabon... Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, zdal sobie sprawe, ze slucha z rozdziawionymi ustami. Instrukcje nie mialy sensu. "Gdybym wiedzial, co powiedziano pozostalym, byc moze moglbym poskladac to w jakas calosc." Nagle poczul, ze pochwycono jego glowe, jakby gigantyczna dlon sciskala skronie. Cos unioslo go w powietrze, swiat rozprysnal sie tysiacem gwiazd, a kazdy rozblysk swiatla byl obrazem, ktory przelatywal przez jego umysl, przez przedze mysli i ginal w oddali, zanim zdazyl chocby na moment go pochwycic. Niemozliwe niebo pregowanych chmur, czerwonych, zoltych i czarnych, pedzacych, poganianych przez najsilniejszy wiatr, jaki kiedykolwiek widzial swiat. Kobieta - dziewczyna? - ubrana w biel, wycofala sie w czern i zniknela w chwili, w ktorej sie pojawila. Kruk popatrzal mu w oczy, poznajac go, i odszedl. Uzbrojony mezczyzna, w zwierzecym helmie, uformowanym tak, pomalowanym i pozlacanym, by przypominal glowe jakiegos potwornego, jadowitego owada, podniosl miecz zatopil go w czyms po swej prawej stronie, co znajdowalo sie poza polem widzenia. Rog, zloty i krety, nadlecial z wielkiej odleglosci. Jedna, jedyna swidrujaca nuta, jaka rozbrzmiewal lecac, ugodzila jego dusze. W ostatniej chwili rozblysnal, przemieniajac sie w oslepiajacy zloty pierscien swiatla, ktore przeniknelo go, przenikajac mrozem, przerazajacym bardziej niz smierc. Wilk wyskoczyl z cieni utraconego wzroku i rzucil mu sie do gardla. Nie byl w stanie nawet krzyczec. Strumien plynal dalej, zatapiajac go, grzebiac. Z trudem przypominal sobie, kim wlasciwie jest, albo czym. Niebiosa plakaly ognistym deszczem, ksiezyc spadal i gwiazdy, rzeki splywaly krwia, ziemia pekla, wypluwajac fontanny plynnej skaly... Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, zorientowal sie, ze lezy skulony w komnacie wraz z pozostalymi ludzmi, wiekszosc patrzyla na niego, panowala calkowita cisza. Gdziekolwiek spojrzal, w gore czy w dol, czy w jakimkolwiek innym kierunku, zamaskowana twarz Ba'alzamona zawsze wypelniala oczy. Obrazy przelatujace przez jego umysl zniknely. Niepewnie wyprostowal sie. Ba'alzamon wciaz byl przed nim. -Wielki Panie, co...? -Niektore rozkazy sa zbyt wazne, by byly znane nawet temu, komu zostaly powierzone. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, niemalze na pol zgial sie w uklonie. -Jak rozkazesz, Wielki Panie - wyszeptal ochryple. - Tak tez bedzie. Kiedy wyprostowal sie, na powrot zatonal w milczacej samotnosci. Kolejny czlowiek, Wysoki Lord Tairen, gial sie w uklonach i potakiwal komus, kogo nie widzial nikt. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, przylozyl dlon do czola, starajac sie pochwycic to, co eksplodowalo w przestrzeniach jego umyslu, aczkolwiek nie byl calkowicie pewien, czy rzeczywiscie chcialby to zapamietac. Ostatnie pozostalosci zamigotaly, zniknely i nagle nie wiedzial juz, co wlasciwie stara sie zapamietac. "Wiem, ze cos bylo, ale co? Bylo cos! Musialo byc?" Splotl rece. Skrzywil sie, czujac oblewajacy je pot i zwrocil swa uwage na trzy postacie zawieszone przed unoszacym sie w powietrzu ksztaltem Ba'alzamona. Muskularny, kedzierzawy mlodzieniec, rolnik z mieczem i chlopak o psotnej twarzy. Pamietajac juz ich twarze i sylwetki, czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, nadal im imiona: Kowal, Szermierz i Blazen. "Jakie jest ich miejsce w tej ukladance?" Musza byc wazni, inaczej Ba'alzamon nie uczynilby ich centralna kwestia spotkania. Lecz wnioskujac wylacznie na podstawie otrzymanych rozkazow, kazdy z nich mogl zostac w kazdej chwili zabity, a nie mial powodow by nie myslec, ze inni otrzymali - odnosilo sie to do tych trzech - polecenia mniej smiercionosne. "Na ile sa wazni?" Niebieskie oczy moga oznaczac szlachte Andoru - nie do pomyslenia w tym ubiorze -rowniez ludzie z Pogranicza maja jasne oczy, a takze niektorzy Tairenczycy, nie wspominajac o mieszkancach Ghealdan i oczywiscie... Nie, w ten sposob niczego sie nie osiagnie. Lecz zolte oczy? "Kim oni sa'? Kim oni sa?" Poczul dotkniecia na ramieniu i obejrzawszy sie, zobaczyl jednego z bialo odzianych sluzacych, mlodzienca stojacego obok. Inni rowniez pojawili sie na powrot, w wiekszej liczbie niz poprzednio, na kazdego zamaskowanego czlowieka przypadal teraz jeden sluzacy. Zamrugal. Ba'alzamon odszedl. Myrddraal odszedl rowniez i tylko szorstki kamien znaczyl miejsce, gdzie znajdowaly sie drzwi. Jednak trzy postacie wciaz jeszcze wisialy w powietrzu. Poczul sie, jakby spogladaly wprost na niego. -Jesli mozna, lordzie Bors, pokaze panu droge do komnaty. Unikajac tych martwych oczu, raz jeszcze spojrzal na trzy postacie, potem ruszyl w slad za sluzacym. Pelen niepokoju zastanawial sie, skad mlodzieniec wiedzial, jakiego uzyc imienia. Kiedy dziwnie rzezbione drzwi zamknely sie za nim i uszedl kilkanascie krokow, zdal sobie sprawe, ze sa sami w korytarzu. Brwi podejrzliwie opadly mu pod maska, lecz zanim otworzyl usta, sluzacy przemowil: -Pozostali rowniez udali sie do swych pokoi, moj panie. Jesli wolno, moj panie? Czasu zostalo malo, a nasz Wladca jest niecierpliwy. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, zgrzytnal zebami, zarowno ze wzgledu na brak informacji, jak i implikacje, jakie pociagalo za soba zrownanie statusu ich obu, poszedl jednak poslusznie w milczeniu. Jedynie glupiec dyskutuje ze sluzacym, a co gorsza, kiedy przypomnial sobie jego oczy, nie byl pewien, czy wynikneloby z tego cos dobrego. "Ale skad wiedzial, jak sie do mnie zwracac?" Sluzacy usmiechnal sie. Czlowiek, ktory kazal nazywac sie Bors, ani przez chwile nie zaznal spokoju, dopoki nie znalazl sie z powrotem w pokoju, w ktorym oczekiwal za pierwszym przybyciem, nawet tam zreszta nie zaznal go wiele. Upewnil sie, ze pieczecie na jego torbach sa nienaruszone, byla to jednak niewielka pociecha. Sluzacy nie wszedl do srodka, pozostal w korytarzu. -Mozesz przebrac sie we wlasna odziez, jesli chcesz, moj panie. Nikt tutaj nie bedzie swiadkiem twojego odjazdu. Nikt nie wybiera sie w twoim kierunku, totez najlepiej byloby juz ubrac sie odpowiednio. Ktos przyjdzie, by pokazac ci droge. Nie tkniete zadna widzialna reka drzwi zatrzasnely sie. Czlowieka, ktory kazal nazywac sie Bors, nieoczekiwanie przeszyl dreszcz. Pospiesznie zerwal pieczecie i sprzaczki toreb i wyciagnal z nich swoj zwykly plaszcz. Na dnie umyslu cichy glos watpil, czy obiecana moc, nawet niesmiertelnosc, warta byla jeszcze jednego takiego spotkania, lecz natychmiast zagluszyl go smiechem. "Za taka moc moglbym wyslawiac Wielkiego Pana Mroku pod Sklepieniem Prawdy." Pamietajac o rozkazach danych mu przez Ba'alzamona, dotknal palcem zlotego, blyszczacego slonca, wyszytego na piersi bialego plaszcza, i czerwonej laski pasterza z tylu za sloncem, symbolu jego urzedu w swiecie ludzi, i niemalze rozesmial sie w glos. Czekala go praca. Duzo pracy bylo do wykonania w Tarabon i na Rowninie Almoth. ROZDZIAL 1 PLOMIEN TAR VALON Kolo Czasu obraca sie, a Wieki nadchodza i mijaja, pozostawiajac wspomnienia, ktore staja sie legenda. Legenda staje sie mitem, a nawet mit jest juz dawno zapomniany, kiedy nadchodzi Wiek, ktory go zrodzil. W jednym z Wiekow, zwanym przez niektorych Trzecim Wiekiem, Wiekiem ktory dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno juz minionym, w Gorach Przeznaczenia podniosl sie wiatr. Wiatr ten nie byl prawdziwym poczatkiem. Nie istnieja poczatki ani zakonczenia w obrotach Kola Czasu. Niemniej byl to jakis poczatek.Zrodzony wsrod czarnych, ostrych jak ostrza szczytow i wysokich przeleczy, gdzie blakala sie smierc, a rzeczy jeszcze bardziej od niej niebezpieczne czaily sie w ukryciu, wiatr wial na wschod, przez potargany las porastajacy Wielki Ugor, las skazony i znieksztalcony dotykiem Czarnego. Mdlacy, slodkawy odor zepsucia zelzal, nim wiatr pokonal te niewidzialna linie, ktora ludzie nazywali granica Shienaru, gdzie wraz z nadejsciem wiosny kwiaty gruba warstwa oblepily galezie drzew. Powinno juz bylo nadejsc lato, jednakze wiosna nastala pozno i goniaca czas ziemia oszalala. Kazdy krzak jezyl sie mloda, jasna zielenia, koniuszki galazek na drzewach zaczerwienily sie nowym przyrostem. Wiatr marszczyl powierzchnie farmerskich pol, upodabniajac je do kwitnacych na zielono stawow, jako ze przyszle plony wyraznie juz wypelzaly na powierzchnie gleby. Won smierci zdazyla sie juz rozwiac, o wiele wczesniej, nim wiatr dotarl do wzgorz otoczonego kamiennym murem miasta Fal Dara i jal smagac wieze fortecy pobudowanej w samym jego sercu. Na samym szczycie tej wiezy znajdowalo sie dwoch mezczyzn, ich ruchy przywodzily na mysl taniec. Fal Dara, ukryta za solidnym i wysokim murem, warownia i zarazem grod, nigdy pokonana, nigdy zdradzona. Lament wiatru wdarl sie miedzy kryte drewnianymi gontami dachy, kamienne kominy i wyzsze od nich wieze, lament, co przypominal pogrzebowa piesn. Obnazony do pasa Rand alThor zadrzal, gdy poczul lodowata pieszczote wiatru, zacisnal palce na dlugiej rekojesci cwiczebnego miecza. Palace promienie slonca gladzily jego tors, sklejone potem ciemnokasztanowe wlosy przywarly mu do czaszki. Zmarszczyl nos, czujac watly zapach w zmaconym powietrzu, nie skojarzyl jednak tej woni z obrazem swiezo otwartego, starego grobowca, ktory zamigotal mu w myslach. Ten zapach i obraz ledwie dotarly do jego swiadomosci, ze wszech sil dazyl do zachowania pustki w umysle, jednakze mezczyzna, ktory mu towarzyszyl na wiezy, natretnie nachodzil te pustke. Mierzacy dziesiec krokow szczyt wiezy otaczal siegajacy do piersi, zakonczony blankami mur. Tyle miejsca nie wywolywalo uczucia ciasnoty, o ile nie znajdowal sie tam Straznik. Mimo mlodego wieku Rand byl wyzszy od wiekszosci mezczyzn, Lan jednak dorownywal mu wzrostem, a poza tym byl mocniej umiesniony, mimo ze nie mial rownie szerokich barkow. Straznik obwiazal czolo przepaska ze splecionych rzemieni, dzieki czemu wlosy nie opadaly mu na twarz, twarz, ktora zdawala sie skladac z plaszczyzn i zalaman jakby wykutych w kamieniu, twarz, ktorej gladkosc zadawala klam siwym pasmom na skroniach. Mimo upalu i zmeczenia piers i ramiona Straznika pokrywala jedynie cieniutka warstewka potu. Rand lowil wzrokiem lodowaty blekit oczu Lana, usilujac znalezc tam jakikolwiek slad jego zamierzen. Straznik wydawal sie w ogole nie mrugac, plynnie zmienial kolejne pozycje, sprawnie i gladko poruszajac mieczem. Cwiczebny miecz, skladajacy sie z wiazki cienkich, luzno zwiazanych szczap zamiast ostrza, wywolywal glosny trzask za kazdym razem, gdy w cos trafil a na ciele pozostawial prege. Rand wiedzial o tym az za dobrze. Swedzialy go trzy waskie, czerwone linie na zebrach, jedna na ramieniu mocno piekla. Musial dokladac wszelkich staran, by uniknac dalszych tego typu ozdob. Na ciele Lana nie bylo ani jednego sladu od miecza. Zgodnie z tym, czego go uczono, Rand uksztaltowal pojedynczy plomien w umysle i skupil sie na nim, starajac sie wlac wen wszelkie uczucia i emocje. utworzyc w swoim wnetrzu pustke, otoczona zrownowazona mysla. Pustke w koncu osiagnal, lecz - jak to sie czesto zdarzalo zbyt pozno, wiec nie byla to pustka doskonala; plomien wciaz plonal lub raczej bylo to wrazenie swiatla zaklocajacego bezruch. Przynajmniej tyle. Oplotl go chlodny spokoj pustki i wtedy zjednoczyl sie z mieczem, z gladkimi kamieniami pod podeszwami butow, nawet z Lanem. Wszystko stalo sie jednoscia, poruszal sie, nie wiedziony zadna mysla, zharmonizowany z kazdym krokiem i ruchem Straznika. Znowu wzbil sie wiatr, przynoszac z soba brzmienie miejskich dzwonow. "Ktos jeszcze sie cieszy, ze wreszcie nastala wiosna." Uboczna mysl zatrzepotala w pustce, unoszac sie na falach swiatla, zaklocajac jej przestrzen, a miecz w rekach Lana zawirowal, zupelnie jakby Straznik potrafil czytac w myslach Randa. Przez chwile na szczycie wiezy rozbrzmiewala dluga seria szybkich klapniec. Rand nie probowal dosiegnac swego przeciwnika, potrafil jedynie uchylac sie przed ciosami Straznika. Odparowywal atak tak dlugo, jak sie dalo, lecz w koncu musial sie wycofac. Wyraz twarzy Lana ani razu nie ulegl zmianie, za to miecz zdawal sie zyc w jego rekach. Zupelnie znienacka szeroki wymach zmienil sie w pchniecie. Wziety z zaskoczenia Rand zrobil krok do tylu, krzywiac sie z gory, bo zdawal sobie sprawe, ze tym razem nie uniknie trafienia. Na szczycie wiezy zawyl wiatr... i nagle poczul, ze jest jego wiezniem. Zgestniale powietrze oplatalo go jak kokon. Pchalo do przodu. Czas i ruch zwolnily, zdjety trwoga patrzyl na miecz Lana plynacy prosto na jego piers. Jednakze momentowi trafienia nie towarzyszyla ani powolnosc, ani lagodnosc. Zebra zatrzeszczaly jak uderzone mlotem. Stek-nal glucho, a wiatr wciaz go nie puszczal, nadal niosl go do przodu. Szczapy w cwiczebnym mieczu Lana ugiely sie wciaz powoli, jak sie Randowi zdawalo - a potem rozpadly, ostre drzazgi trysnely w strone jego serca, poszarpane konce rozoraly skore. Bol przeszyl cialo, skora wydawala sie zupelnie posiekana. Caly plonal, jakby to slonce znienacka eksplodowalo plomieniem, probujac go spalic niczym plat bekonu na patelni. Krzyczac, zatoczyl sie gwaltownie w tyl i padl na kamienny mur. Trzesacymi dlonmi zbadal rany na piersi i z niedowierzaniem podniosl zakrwawione palce do swych szarych oczu. -Co mial znaczyc ten glupi ruch, pasterzu? - spytal zgrzytliwym glosem Straznik. - Przeciez juz cos umiesz, chyba ze zapomniales wszystko, czego cie probowalem nauczyc. Mocno jestes...? - Urwal, napotkawszy wzrok Randa. -Wiatr. - Randowi zaschlo w ustach. - On... on mnie popchnal! Byl... Byl twardy jak mur! Straznik popatrzyl na niego w milczeniu, potem podal mu reke. Rand ujal ja i pozwolil sie podzwignac na nogi. -Dziwne rzeczy moga sie dziac tak blisko Ugoru powiedzial w koncu Lan, jednak w tych pozornie beznamietnie dobranych slowach slychac bylo niepokoj. To samo w sobie bylo dziwne. Straznicy, ci na poly legendarni wojownicy sluzacy Aes Sedai, rzadko kiedy zdradzali jakies emocje, a Lan okazywal ich jeszcze mniej. Cisnal polamany miecz na bok i oparl sie o sciane, pod ktora ulozyli swe prawdziwe miecze, by nie przeszkadzaly w cwiczeniach. -Ale nie takie - zaprotestowal Rand. Przykucnal obok Lana, dzieki czemu szczyt muru znalazl sie powyzej jego glowy, chroniac go niejako przed wiatrem. O ile to w ogole byl wiatr. Zaden wiatr nigdy nie byl... taki... oporny. - Pokoj! Moze nawet w samym Ugorze! -W przypadku kogos takiego jak ty... - Lan wzruszyl ramionami, jakby to wszystko wyjasnialo. - Kiedy masz zamiar wyjechac, pasterzu? Miesiac temu powiedziales, ze jedziesz, i mnie sie wydawalo, ze nie powinno cie tu byc juz od trzech tygodni. Rand zagapil sie na niego ze zdumieniem. "On sie zachowuje tak, jakby nic nie bylo!" Marszczac brwi, odstawil miecz cwiczebny, wzial swoj prawdziwy miecz i ulozyl go sobie na kolanach, gladzac palcami dluga, owinieta rzemieniem rekojesc ozdobiona wizerunkiem czapli. Druga taka sama czapla zdobila pochwe i jeszcze jedna wytrawiono na schowanym w niej ostrzu. Nadal nie mogl sie nadziwic, ze jest posiadaczem takiego miecza. Ze w ogole ma jakis miecz, a co dopiero taki ze znakiem mistrza. Byl zwyklym farmerem z Dwu Rzek, tak teraz dalekich. Moze juz na zawsze. Byl pasterzem, jak jego ojciec. "Bylem pasterzem. Kim jestem teraz?" I to ojciec dal mu ten miecz ze znakiem czapli. "Tam jest moim ojcem, chocby nie wiadomo, co mowili inni." Zapragnal, by to, co mysli, nie brzmialo tak, jakby probowal przekonywac samego siebie. Lan znowu wydawal sie czytac w jego myslach. -Na Ziemiach Granicznych, pasterzu, kazde dziecko nalezy do tego, kto sie zajmuje jego wychowaniem i nikt nie moze powiedziec, ze jest inaczej. Rand zignorowal slowa Straznika z chmurna mina. To byla wylacznie jego sprawa. -Chce sie nauczyc nim poslugiwac. Musze. Noszenie miecza ze znakiem czapli przysparzalo mu wielu klopotow. Nie kazdy wiedzial, co oznaczal ow znak, nie wszyscy nawet go zauwazali, jednak takie ostrze, szczegolnie w rekach mlodzienca ledwie zaslugujacego na miano mezczyzny, wciaz bylo przedmiotem niepozadanej uwagi. -Czasami, kiedy nie moge uciekac, udaje mi sie komus zamydlic oczy, a poza tym mam szczescie. Ale co sie stanie, gdy nie bede mogl ani uciekac, ani udawac, a moj zapas szczescia sie wyczerpie? -Mozesz go sprzedac - powiedzial ostroznie Lan. - Jest czyms rzadkim nawet wsrod innych mieczy ze znakiem czapli. Osiagnalby wysoka cene. -Nie! Na taki pomysl wpadal juz nieraz, teraz jednak odrzucil go z tego samego powodu co zawsze i to bardziej zapalczywie, bo pochodzil od kogos innego. "Dopoki nalezy do mnie, dopoty moge nazywac Tama swym ojcem. On mi go podarowal i to jemu zawdzieczam to prawo." -Myslalem, ze wszystkie miecze ze znakiem czapli sa czyms rzadkim. Lan spojrzal na niego z ukosa. -Tam nic ci nie powiedzial, co? A musial o tym wiedziec. Chyba ze nie wierzyl. Wielu w to nie wierzy. - Ujal wlasny miecz, nieomal blizniaczo podobny do miecza Randa, gdyby nie brak wizerunkow czapli, i wyciagnal go z pochwy. Ostrze, lekko zakrzywione, jednosieczne, zalsnilo srebrzyscie w blasku slonca. To byl miecz krolow Malkier. Lan o tym nie mowil nie lubil nawet cudzego o tym gadania - a wszak al'Lan Mandragoran byl Wladca Siedmiu Wiez, Wladca Jezior i niekoronowanym krolem Malkier. Siedem Wiez lezalo w gruzach, a Tysiac Jezior przerodzilo sie w matecznik plugastwa. Ugor zzeral Malkier, a ze wszystkich wladcow ludu Malkier przezyl tylko ten jeden. Niektorzy powiadali, ze Lan zostal Straznikiem i zgodzil sie na sluzbe u Aes Sedai, by moc szukac smierci w Ugorze i podzielic los czlonkow swego rodu. Rand widzial na wlasne oczy, jak Lan staje na drodze niebezpieczenstwu, zupelnie sie nie troszczac o wlasna skore, najwyzej jednak stawial zycie i bezpieczenstwo Moiraine, Aes Sedai, ktorej sluzyl. Zdaniem Randa dopoki zyla Moiraine, dopoty Lan nie chcial tak naprawde szukac smierci. Obracajac swe ostrze w sloncu, Lan powiedzial: -Podczas Wojny z Cieniem walczono za pomoca Jedynej Mocy i wyrabiano tez z niej bron. Niektore gatunki broni korzystaly z Jedynej Mocy, jednym ciosem zdolne zniszczyc miasto, przemienic cale ligi ziemi w pustkowia. Wszystka ta bron zaginela podczas Pekniecia; nikt tez nie pamieta, jak ja sie wyrabia. Istnialy tez prostsze odmiany broni, dla tych, ktorzy nie wahali sie zmierzyc z Myrddraalami i jeszcze gorszymi istotami, stworzonymi przez Wladcow Strachu, ostrzem odpowiadajac ostrzu. -Aes Sedai z pomoca Jedynej Mocy czerpaly zelazo i inne metale z ziemi, przetapialy je, formowaly i przekuwaly. Wszystko z pomoca Mocy. Miecze, a takze inne gatunki broni. Wiele tych okazow, ktore przetrwaly Pekniecie Swiata, zniszczyli ludzie, ktorzy bali sie i nienawidzili dziel Aes Sedai, inne zas zniknely na cale lata. Niewiele sie uratowalo i niewielu ludzi wie, czym one naprawde sa. Powstawaly legendy na ten temat, wydumane basnie o mieczach, ktore rzekomo mialy wlasna moc. Slyszales opowiesci bardow. Wystarczy rzeczywistosc. Ostrza, ktore nigdy sie nie rozpadaja i nie lamia, nigdy nie traca swej ostrosci. Widywalem ludzi, ktorzy je ostrzyli, a raczej bawili sie w ostrzenie, bo nie potrafili uwierzyc, ze uzyty miecz tego nie wymaga. Udawalo im sie jedynie stepic oselki. -Bron te stworzyly Aes Sedai i to juz sie nigdy nie powtorzy. Po wszystkim, gdy wraz z zakonczeniem wojny zakonczyl sie Wiek, gdy swiat rozpadl sie na kawalki, wiecej bylo martwych, domagajacych sie pochowku, nizli zywych, a ostatni zywi uciekali, usilujac znalezc jakies miejsce, jakiekolwiek miejsce, byle bezpieczne, gdy co druga kobieta plakala, bo juz nigdy nie miala ujrzec swego meza lub synow, po tym wszystkim, te Aes Sedai, ktore ocalaly, przysiegly, ze juz nigdy nie wykonaja broni, za pomoca ktorej jeden czlowiek bedzie mogl zabic drugiego. Przysiegly to wszystkie Aes Sedai i od tego czasu kazda kobieta nalezaca do ich spolecznosci przysiegi tej dotrzymala. Nawet Czerwone Ajah, a wszak one najmniej sie troszcza o losy mezczyzn. -Pewien typ tych mieczy, prosty zolnierski miecz Straznik schowal swoje ostrze do pochwy, a slowom towarzyszylo lekkie skrzywienie, nieledwie smutku, jakby wreszcie zdecydowal sie zdradzic jakies emocje - mocno sie wyroznial. Wykonane dla lordow generalow, mialy te miecze ostrza tak twarde, ze zaden platnerz nie potrafil ich oznakowac, uprzednio jednak oznaczone juz byly znakiem czapli i wielu poszukiwalo ich wyjatkowo usilnie. Rand gwaltownie oderwal rece od wspartego o kolana miecza i natychmiast zlapal go odruchowo, gdy juz mial upasc na kamienna posadzke. -Twierdzisz, ze wykonaly go Aes Sedai? Myslalem, ze rozmawiamy o twoim mieczu. -Nie wszystkie ostrza ze znakiem. czapli sa dzielem Aes Sedai. Niewielu mezczyzn posluguje sie mieczem ze zrecznoscia, dzieki ktorej zaslugiwaliby na miano mistrza i ostrze ze znakiem czapli, a nadto tych mieczy wykonanych przez Aes Sedai pozostala juz tylko garsc. Inne na ogol sa dzielem mistrzow platnerskich, wykonanym z najdoskonalszej stali, jaka potrafi wytopic czlowiek, a jednak przekutej przez ludzkie dlonie. Zas ten miecz, pasterzu... ten miecz moglby wyspiewac opowiesc liczaca trzy tysiace lat i wiecej. -Nie moge przed nimi uciec, prawda? - spytal Rand. Bawil sie mieczem, probujac go ustawic pionowo na czubku skorzanej pochwy; miecz wygladal dokladnie tak samo jak przedtem, gdy jeszcze nic o nim nie wiedzial. - Dzielo Aes Sedai. "Ale dal mi go Tam. Dal mi go moj ojciec." Za nic nie chcial sie zastanawiac, w jaki sposob prosty pasterz z Dwu Rzek wszedl w posiadanie miecza ze znakiem czapli. W takich myslach mogl sie natknac na niebezpieczne prady, glebie, ktorych wcale nie pragnal badac. -Naprawde chcesz odejsc, pasterzu? Zapytam raz jeszcze. Czemu wiec nie odszedles? Miecz? W ciagu pieciu lat moglbym sprawic, bys stal sie go wart, uczynilbym cie mistrzem ostrza. Masz szybkie nadgarstki, dobrze zachowujesz rownowage i nie popelniasz dwa razy tych samych bledow. Ale nie moge poswiecic pieciu lat na uczenie ciebie, a ty nie masz pieciu lat na nauke. Nie masz nawet jednego roku i wiesz o tym. Na razie z pewnoscia nie pokaleczysz nim sobie stop. Nosisz sie tak, jakby ten miecz nalezal do twego pasa, pasterzu, i wiekszosc wiejskich zbirow bedzie to odczuwala. Tyle jednak miales w sobie odwagi od dnia, w ktorym go przypasales. Czemu wiec jeszcze tu jestes? -Mat i Perrin jeszcze tu sa - mruknal Rand. - Nie chce wyjezdzac przed nimi. Juz nigdy... byc moze juz nigdy ich nie zobacze, moze przez wiele lat. - Oparl glowe o mur. - Krew i popioly! Przynajmniej oni mysla, ze ja zwariowalem, bo nie chce wracac z nimi do domu. Nynaeve patrzy na mnie albo jak na szescioletnie dziecko, ktoremu trzeba opatrzyc otarte kolano, albo jak na kogos obcego. Na kogos, kogo moglaby obrazic, gdyby przypatrywala mu sie zbyt otwarcie. Jest Wiedzaca, a poza tym chyba w ogole niczego sie nie boi, a jednak... - Potrzasnal glowa. - I Egwene. Niech sczezne! Ona wie, dlaczego musze odejsc, ale za kazdym razem, jak o tym wspominam, patrzy na mnie, a mnie wtedy zatyka i... -Zamknal oczy, przyciskajac rekojesc miecza do czola, jak by w ten sposob mogl wypchnac rojace sie mysli. - Chcialbym... chcialbym... -Chcialbys, zeby wszystko zostalo tak, jak bylo, pasterzu? A moze wolalbys, zeby ta dziewczyna ruszyla w droge razem z toba, zamiast jechac do Tar Valon? Myslisz, ze ona zamieni mozliwosc stania sie Aes Sedai na tulacze zycie? Z toba? Gdybys w ten sposob jej cala rzecz przedstawil, byc moze tak by postapila. Milosc to dziwna rzecz. - W glosie Lana nagle zabrzmialo zmeczenie. Doprawdy dziwna. -Nie. - Tego wlasnie chcial, zeby ona zechciala mu towarzyszyc. Otworzyl oczy, wyprostowal sie i nadal swemu glosowi stanowcze brzmienie. - Nie, nie pozwolilbym jej jechac ze mna, nawet gdyby prosila. Nie moglby jej tego zrobic. "Ale Swiatlosci, czy nie byloby cudownie, choc przez krotka chwile, gdyby powiedziala, ze tego chce?" -Ona sie robi uparta jak mul, zawsze jak sie jej wydaje, ze probuje za nia decydowac, ale nadal umiem ja przed tym bronic. - Naprawde wolal, by Egwene wrocila do Pola Emonda, ale od dnia, w ktorym do Dwu Rzek przybyla Moiraine, nie mogl sobie roic takich nadziei. - Nawet gdyby naprawde miala zostac Aes Sedai! - Katem oka dostrzegl uniesiona brew Lana i zaczerwienil sie. -I to jedyne powody? Chcesz spedzic jak najwiecej czasu z przyjaciolmi, zanim oni odjada? Dlatego wlasnie sie ociagasz? Ty dobrze wiesz, co cie trzyma. Rand poderwal sie na rowne nogi. -W porzadku, chodzi o Moiraine! Nie byloby mnie tutaj, gdyby nie ona, a ona nie chce nawet ze mna rozmawiac! -Juz bys nie zyl, gdyby nie ona, pasterzu - zauwazyl Lan obojetnym tonem, Rand jednak pospiesznie mowil dalej: -Ona mi mowi... ona mi mowi straszne rzeczy o mnie samym. - Palce zacisniete na rekojesci miecza zbielaly. "Ze popadne w obled i umre!" -A potem ni stad, ni zowad nie przemowi do mnie bodaj jednym slowem. Tak sie zachowuje, jakbym od dnia, w ktorym mnie znalazla, nic sie nie zmienil i to tez paskudnie pachnie. -Chcesz, zeby cie traktowala zgodnie z tym, kim jestes? -Nie! Nie o to mi chodzi. Niech sczezne, przez polowe czasu nie wiem, o co mi chodzi. Tego nie chce, tamtego sie boje. A teraz ona gdzies wyjechala, zniknela... -Mowilem ci, ze ona czasem musi byc sama. Nie przystoi ani tobie, ani nikomu innemu kwestionowac jej postepkow. -...nie mowiac nikomu, dokad jedzie, kiedy wroci, ani w ogole, czy wroci. Ona musi mi powiedziec cos takiego, co mi pomoze, Lan. Cokolwiek. Musi. O ile w ogole wroci. -Juz wrocila, pasterzu. Ubieglej nocy. Ale moim zdaniem powiedziala ci juz wszystko, co mogla. Poprzestan na tym. Dowiedziales sie od niej wszystkiego. - Lan pokrecil glowa, a jego glos nabral zycia. - Z pewnoscia nie uczysz sie niczego, tak tu stojac. Czas troche popracowac nad utrzymywaniem rownowagi. Przecwicz Rozdzieranie Jedwabiu, zaczynajac od Czapli Brodzacej w Sitowiu. Pamietaj, ze figura zwana Czapla to tylko cwiczenie rownowagi. W walce, wykonujac taka figure, odkryjesz sie; mozesz wymierzyc cios, jesli poczekasz na pierwszy ruch przeciwnika, ale z pewnoscia nie unikniesz jego ostrza. -Ona musi mi cos powiedziec, Lan. Ten wiatr. To nie byl naturalny wiatr i nie obchodzi mnie, jak blisko jestesmy Ugoru. -Czapla Brodzaca w Sitowiu, pasterzu. Nie zapominaj o nadgarstkach. Z poludnia dobieglo ich stlumione brzmienie trab, triumfalne fanfary z wolna rosly w sile, pospolu z jednostajnym lomotem bebnow. Rand i Lan patrzyli chwile na siebie, po czym huk bebnow przyciagnal ich do poludniowej strony muru otaczajacego szczyt wiezy. Miasto lezalo na wysokich wzgorzach, przestrzen na mile otaczajaca jego mury, w ktora strone nie spojrzec, robila sie nieomal zupelnie gladka, zas twierdza zajmowala najwyzsze ze wzniesien. Ze szczytu wiezy Rand widzial wszystko wyraznie, pomiedzy kominami i dachami az do samego lasu. Pierwsi sposrod drzew wylonili sie dobosze, kilkanascie bebnow kolysalo sie zgodnie z rytmem krokow, pod migoczacymi palkami. Za nimi szli trebacze, unoszac dlugie, polyskliwe rogi, na moment nie przestajac pohukiwac. Z tej odleglosci Rand nie potrafil rozpoznac ogromnego, kwadratowego proporca trzepoczacego na wietrze. Lan natomiast chrzaknal cos niezrozumiale, mial wzrok jak sniezny orzel. Rand spojrzal w jego strone, ale Straznik nic nie mowil, pochloniety bacznym lustrowaniem kolumny wylaniajacej sie z lasu. Spomiedzy drzew wypadly konie, niosace odzianych w zbroje mezczyzn i jadace na oklep kobiety. A potem pojawil sie palankin ze spuszczonymi zaslonami, dzwigaly go dwa konie, jeden z przodu, drugi z tylu. I znowu jezdzcy, szeregi piechurow, wzniesione nad glowami piki stroszyly sie niczym dlugie ciernie, lucznicy z lukami przewieszonymi przez piers, wszyscy maszerowali zgodnie z rytmem dyktowanym przez bebny. Raz jeszcze zahuczaly traby. Kolumna, podobna do rozspiewanego weza, wijac sie torowala sobie droge do Fal Dara. Wiatr targal faldami sztandaru, wystajacego ponad ludzkie glowy i rozkladal jego plachte na jedna strone. Znajdowal sie juz tak blisko, ze Rand widzial to dokladnie: nic nie mowiaca gmatwanina barw, lecz w samym jego srodku widnial ksztalt podobny do snieznobialej lzy. Oddech uwiazl mu w gardle. Plomien Tar Valon. -Jest z nimi Ingtar. - Lan wymowil to takim tonem, jakby myslami byl zupelnie gdzie indziej. - Nareszcie wrocil ze swych lowow. Dlugo to trwalo. Ciekaw jestem, czy mu sie poszczescilo? -Aes Sedai - wyszeptal Rand, gdy wreszcie byl do tego zdolny. Wszystkie te kobiety... Moiraine byla Aes Sedai, to prawda, ale on z nia podrozowal i nawet jesli nie ufal do konca, to przynajmniej ja znal. Albo tak mu sie wydawalo. Lecz ona byla jedna. A tu tyle Aes Sedai naraz i przybywaly w ten sposob, cos calkiem innego. Musial kaszlnac, gdy przemowil, jego glos skrzypial. -Czemu ich az tyle, Lan? W ogole po co`? I te traby, bebny i sztandar zapowiadajacy ich przybycie. W Shienar ludzie szanowali Aes Sedai, nieomal wszyscy, a reszta darzyla je pelnym szacunku strachem, Rand jednak poznal miejsca, w ktorych bywalo inaczej, gdzie byl tylko strach i czesto nienawisc. Tam gdzie dorastal, niektorzy ludzie mowili o "wiedzmach z Tar Valon" takim tonem, jakby mowili o Czarnym. Usilowal policzyc kobiety, lecz one nie trzymaly sie ani rangi, ani zadnego porzadku, stale manewrowaly swymi konmi, odbywajac rozmowy miedzy soba albo z osoba ukryta w palankinie. Caly okryl sie gesia skorka. Podrozowal z Moiraine, poznal tez jeszcze jedna Aes Sedai i juz zaczynal sie uwazac za bywalego w swiecie. Nikt nigdy nie wyjezdzal z Dwu Rzek, albo raczej prawie nikt, a on wyjechal. Widzial rzeczy, na ktore nikt z Dwu Rzek nie mial okazji nawet zerknac, dokonywal czynow, o ktorych tamtym co najwyzej sie marzylo, o ile oni w ogole mieli jakies marzenia. Widzial krolowa Andoru i poznal jej corke, Dziedziczke Tronu, spotkal sie twarza w twarz z Myrddraalem i podrozowal Drogami, a jednak po tym wszystkim wcale nie byl przygotowany na taka chwile. -Czemu ich az tyle? - wyszeptal raz jeszcze. -Jest z nimi sama Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Lan popatrzyl na niego, jego twarz byla rownie twarda i nieprzenikniona jak skala. - Twoje lekcje dobiegly konca, pasterzu. Umilkl, a Randowi wydalo sie, ze widzi nieomal sympatie na jego twarzy. Naturalnie musial sie mylic. -Szkoda, zes nie wyjechal tydzien temu. - Z tymi slowami Straznik chwycil koszule i zniknal na drabinie wiodacej w glab wiezy. Rand poruszyl ustami, probujac uzyskac troche wilgoci. Wbijal wzrok w kolumne zblizajaca sie do Fal Dara, jakby to naprawde byl waz, waz, ktorego jad zabija. Uszy wypelnialo mu glosne pohukiwanie bebnow i trab. Tak, to ona, Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, ta ktora rzadzila Aes Sedai. "Ona jest tu z mojego powodu." Nic innego nie przychodzilo mu do glowy. One wiedzialy rozne rzeczy, posiadaly wiedze, ktora mogla mu pomoc, tego byl pewien. I nie mial odwagi pytac zadnej z nich. Bal sie, ze przybywaly tu, by go poskromic. "O tak, boje sie rowniez, ze jest przeciwnie - przyznal z niechecia. - Swiatlosci, nie wiem, czego boje sie bardziej." -Nie chcialem korzystac z Mocy - wyszeptal. To byl przypadek! Swiatlosci, nie chce miec z nia nic wspolnego. Przysiegam, ze juz nigdy wiecej jej nie dotkne! Przysiegam! Drgnal nerwowo, widzac, ze grupa Aes Sedai wjezdza juz w bramy miasta. Wiatr zawirowal jak wsciekly, zamieniajac pot na jego ciele w grudki lodu, upodobniajac ryk trab do podstepnego smiechu. Mial wrazenie, ze w powietrzu unosi sie silny odor otwartego grobu. "Mojego grobu, jesli bede tak tu sterczal." Chwycil koszule, zszedl na dol po drabinie i poderwal sie do biegu. ROZDZIAL 2 POWITANIE Komnaty warowni Fal Dara, o gladkich, kamiennych murach, z rzadka udekorowanych prostymi, acz wytwornymi gobelinami i malowidlami, wrecz wrzaly od wiesci o rychlym przybyciu Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Odziani w czern i zloto sludzy uwijali sie jak w ukropie, szykujac w biegu pokoje albo zanoszac polecenia do kuchni, skarzac sie placzliwymi glosami, ze nie uprzedzeni zawczasu nie zdaza przygotowac wszystkiego na przybycie tak waznej osobistosci. Ciemnoocy wojownicy, z kepkami wlosow zwiazanych rzemieniami na czubkach wygolonych czaszek, nie biegali wprawdzie, lecz w krokach dostrzegalo sie pospiech, a twarze blyszczaly podnieceniem normalnie zarezerwowanym dla bitew. Kilku zagadnelo mijajacego ich pospiesznie Randa.-Ach, tu jestes, Randzie al'Thor. Oby pokoj mial w lasce twoj miecz. Idziesz sie myc? Bez watpienia chcesz prezentowac sie jak najgodniej, gdy beda cie przedstawiali Zasiadajacej. Mozesz byc pewien, ze zechce poznac ciebie i twych dwoch przyjaciol jak rowniez wasze kobiety. Dopadl pedem do ogromnych schodow, tak szerokich, ze zmiesciloby sie na nich dwudziestu ludzi idacych piers w piers. Wiodly do pokoi mezczyzn. -Sama Amyrlin przybywa bez ostrzezenia, zupelnie jak jakas wedrowna handlarka? To pewnie z powodu Moiraine Sedai i was, poludniowcow, co? No bo coz innego? Szerokie, obite zelazem drzwi wiodace do tej czesci twierdzy staly otworem, przejscie zagradzali mezczyzni z kepkami na czubkach wygolonych glow, rozprawiajacy z podnieceniem o przyjezdzie Amyrlin. -Hej tam, poludniowcze! Zasiadajaca juz jest. Przybywa tu, jak mniemam, dla ciebie i twych przyjaciol. Pokoj, wielki to dla was zaszczyt! Rzadko opuszcza Tar Valon, a jesli mnie pamiec nie zawodzi, na Ziemiach Granicznych nie byla nigdy. Odprawil ich wszystkich kilkoma slowami. Musial sie umyc. Znalezc czysta koszule. Nie mial czasu na rozmowy. Im sie wydalo, ze wiedza o co chodzi, wiec go przepuscili. Zaden z nich nie mial o niczym pojecia, wiedzieli tylko, ze on i jego przyjaciele podrozowali w towarzystwie Aes Sedai, ze jego dwie przyjaciolki wybieraja sie do Tar Valon, bo chca zostac Aes Sedai, lecz ich slowa ukluly go do zywego, jakby wiedzieli o wszystkim. "Ona tu przybyla z mojego powodu." Pokonal pedem korytarze meskiej czesci warowni, wpadl do izby, ktora dzielil z Matem i Perrinem... i zastygl w miejscu, ze szczeka opadla ze zdumienia. Pokoj wypelniala grupa kobiet ubranych na czarno i zloto, wszystkie zapracowane jak mrowki. Nie byla to duza izba, a okna, dwa wysokie i waskie otwory strzelnicze, wychodzace na wewnetrzne podworce, nie sprawialy, by wydawala sie wieksza. Trzy loza na wykladanych czarno-bialymi kaflami postumentach, kufry u stop kazdego z nich, umywalka przy drzwiach i wysoka, szeroka szafa zastawialy ja w calosci. Grupa osmiu kobiet wygladala w tym wnetrzu jak ryby w saku. Kobiety ledwie raczyly na niego spojrzec, zajete wyjmowaniem jego rzeczy - a takze rzeczy Mata i Perrina z szafy i zastepowaniem ich nowymi. Wszystko, co znalazly w kieszeniach, ukladaly na wiekach kufrow, a stare ubrania ciskaly niedbale na podloge, jakby to byly zwykle szmaty. -Co wy robicie? - spytal podniesionym tonem, gdy wreszcie odzyskal oddech. - To sa moje rzeczy! Jedna z kobiet pociagnela nosem, przepchnela palec przez dziure w rekawie jego jedynego kaftana i dorzucila go do sterty na podlodze. Czarnowlosa kobieta z wielkim pekiem kluczy u pasa utkwila w nim wzrok. Byla to Elansu, shatayan twierdzy. W myslach traktowal te kobiete o ostrej twarzy jak gospodynie, mimo ze gospodarstwo, ktorym sie opiekowala bylo forteca, a jej rozkazy wypelnialy dziesiatki sluzacych. -Moiraine Sedai powiedziala, ze wasze ubrania sa zniszczone i lady Amalisa kazala wam uszyc nowe. Po prostu nam nie przeszkadzaj - dodala stanowczym tonem a szybciej sie z tym uporamy. Niewielu bylo mezczyzn, ktorych shatayan nie potrafila tak zagadac, by robili to, co chciala - niektorzy powiadali, ze nalezal do nich nawet lord Agelmar - i najwyrazniej nie spodziewala sie zadnych problemow z jednym mezczyzna, tak mlodym, ze mogl byc jej synem. Przelknal to, co mial zamiar powiedziec, nie bylo czasu na klotnie. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin mogla przyslac po niego w kazdej chwili. -Uklony dla lady Amalisy za jej podarunek - wykrztusil to, co nakazywal shienaranski obyczaj - uklony dla ciebie Elansu Shatayan. Prosze, przekaz me slowa lady Amalisie, powiedz, ze przyrzekam jej sluzyc calym sercem i dusza. - Obie kobiety winny uznac, ze tym zaspokoil ich typowe dla mieszkancow Shienaru upodobanie do dworskich ceremonii. - A teraz, jesli mi wybaczysz, chcialbym sie przebrac. -Znakomicie - powiedziala bez sladu zmieszania Elansu. - Moiraine Sedai kazala usunac stad wszystkie stare rzeczy. Co do ostatniego guzika. Rowniez bielizne. Pare kobiet zerknelo na niego ukradkiem. Zadna nie wykonala nawet jednego ruchu w strone drzwi. Musial ugryzc sie w jezyk, zeby nie wybuchnac histerycznym smiechem. Wiele obyczajow w Shienar roznilo sie od tych, do ktorych przywykl, a niektorych nie potrafilby przyjac nawet do konca zycia. Nauczyl sie brac kapiel o swicie, gdy w wielkich, wykladanych kafelkami basenach nie bylo ludzi, po tym, jak odkryl, ze o innych porach potrafi wraz z nim wskoczyc do wody jakas kobieta. Mogla to byc pomywaczka albo lady Amalisa, siostra samego lorda Agelmara - w Shienar laznie traktowano jako miejsca, w ktorych nie obowiazywaly tytuly - oczekujac, ze bedzie myl jej plecy w zamian za te sama przysluge i pytajac przy tym, dlaczego ma taka zaczerwieniona twarz, czyzby za dlugo wystawial ja na slonce`? Wkrotce zaczely sie domyslac, co jest prawdziwa przyczyna tych rumiencow i nie bylo mieszkanki twierdzy, ktorej by nie fascynowaly. "Za godzine umre, albo jeszcze gorzej, a one tu chca zobaczyc, jak sie czerwienie!" Chrzaknal. -Gdybyscie tak zechcialy poczekac na zewnatrz, to zaraz wam oddam reszte rzeczy. Slowo daje. Jedna z kobiet parsknela cichym chichotem i nawet wargi Elansu drgnely. Nie mniej jednak shatayan skinela glowa i nakazala pozostalym kobietom pozbierac powiazane w tobolki rzeczy. Wychodzila na koncu, w drzwiach zatrzymala sie, by dodac: -Buty tez. Moiraine powiedziala, ze mamy zabrac wszystko. Otworzyl usta i zaraz je zamknal. Przeciez te buty na pewno jeszcze mogl nosic, wykonal je Alwyn al'Van, szewc z Pola Emonda, byly rozchodzone i wygodne. Ale skoro dzieki nim shatayan godzila sie zostawic go samego, to on odda jej te buty i wszystko, co tylko zechce. Nie mial czasu. -Tak, tak, oczywiscie. Daje slowo. - Stanal w drzwiach, wypychajac ja na zewnatrz. Nareszcie sam usiadl ciezko na lozku, zeby sciagnac buty - naprawde byly jeszcze dobre, troche zniszczone, skora popekala tu i owdzie, ale nadal dawaly sie nosic, byly dobrze dopasowane do ksztaltu stop - po czym pospiesznie sie rozebral, rzucajac wszystko na jeden stos i rownie szybko umyl przy umywalce. Woda byla zimna, w izbach mezczyzn woda zawsze byla zimna. Szafa miala troje szerokich drzwi, ozdobionych oszczednymi rzezbieniami, typowymi dla shienaranskiej mody, przywodzily na mysl raczej, nizli ukazywaly wodospady i stawy wsrod skal. Otwarl srodkowe drzwi i przez chwile wgapial sie oniemialy w to, co zastapilo kilka sztuk odziezy, ktore z soba przywiozl. Kilkanascie kaftanow z wysokimi kolnierzami, uszytych z najlepszej welny i skrojonych rownie zgrabnie jak te, ktore widywal na grzbietach kupcow albo lordow, hafty zdobily wiekszosc, jakby mialy sluzyc za przyodziewek od swieta. Kilkanascie! Do kazdego kaftana dodano po trzy koszule, lniane i jedwabne, z szerokimi rekawami i obcislymi mankietami. Dwa plaszcze. Dwa, podczas gdy on musial sie przez cale zycie obywac jednym. Jeden plaszcz byl zwyczajny, z szorstkiej, ciemnozielonej welny, drugi granatowy, ze sztywnym, stojacym kolnierzem haftowanym w zlote czaple... a wysoko na piersi, tam, gdzie lordowie nosza swoj znak... Reka sama powedrowala do plaszcza. Palce, jakby niepewne tego co poczuja, pogladzily skreconego w nie domkniety krag weza, weza z czterema nogami i zlota, lwia grzywa, purpurowymi i zlotymi luskami, kazda lapa konczyla sie piecioma zlotymi pazurami. Oderwal gwaltownie dlon, jakby sie oparzyl. "Swiatlosci dopomoz! Amalisa kazala to uszyc czy Moiraine? Ilu ludzi to widzialo? Ilu ludzi wie, co to jest, co to oznacza? Nawet jeden to za wielu. Niech sczezne, ona chce, zeby mnie ktos zabil. Ta przekleta Moiraine nawet ze mna nie rozmawia, a teraz jeszcze dala mi to piekne ubranie, zebym w nim umarl!" Pukanie do drzwi sprawilo, ze omal nie wyskoczyl ze skory. -Skonczyles? - dobiegl go glos Elansu. - Co do guzika. Moze lepiej... Trzask, jakby naciskala klamke. Rand podskoczyl w miejscu, przypomniawszy sobie, ze nadal jest nagi. -Skonczylem - krzyknal. - Pokoj, nie wchodz tu! Pospiesznie zgarnal to wszystko, co dotychczas nosil, buty i cala reszte. -Juz ide! - Ukryty za drzwiami, uchylil je na tyle, by moc wcisnac tobolek w ramiona shatayan. - To wszystko. Usilowala zajrzec przez szpare. -Jestes pewien? Moiraine Sedai powiedziala, ze wszystko. Moze jednak rzuce okiem... -To wszystko - warknal. - Slowo daje! - Zatrzasnal ramieniem drzwi, tuz przed jej twarza, z drugiej strony uslyszal smiech. Mruczac do siebie, ubral sie pospiesznie. Nie chcial, by ktoras z nich znalazla sobie wymowke, by moc sie jednak wcisnac do pokoju. Szare spodnie okazaly sie bardziej obcisle niz wszystkie, ktore przedtem nosil, lecz nie mniej wygodne, a koszula z bufiastymi rekawami swa bialoscia zadowolilaby w dniu prania wszystkie gospodynie z Pola Emonda. Wysokie do kolan buty pasowaly tak, jakby je nosil od roku. Mial nadzieje, ze to dzielo dobrego szewca, a nie Aes Sedai. Z wszystkich tych rzeczy mozna bylo zrobic tlumok wielki jak on sam. Jednakze zdazyl na nowo przywyknac do wygody czystych koszul, nie noszenia tych samych spodni dzien po dniu, az w koncu od potu i brudu robily sie tak sztywne jak buty. Wyjal z komody sakwy, wepchnal do nich tyle, ile sie dalo, po czym niechetnie rozlozyl wymyslny plaszcz na lozku i rzucil na niego jeszcze kilka sztuk koszul i spodni. Zlozony w tobolek, z niebezpiecznym znakiem weza ukrytym w srodku, i obwiazany sznurkiem zakonczonym petla, dzieki czemu mozna go bylo zawiesic na ramieniu, niczym sie nie roznil od pakunkow, jakie widywal w drodze na grzbietach innych mlodych ludzi. Przez otwory strzelnicze dobiegly go glosy trab, tych, ktore brzmialy triumfalnie za murami miast i tych, ktore im odpowiedzialy z wiez twierdzy. -Wypruje te hafty, jak bede mial czas - mruknal. Widywal kobiety wypruwajace hafty, gdy popelnily blad albo postanowily zmienic wzor i nie wygladalo to na cos specjalnie trudnego. Reszte ubran, a wlasciwie ich wiekszosc, wepchnal z powrotem do szafy. Lepiej nie zostawiac sladow ucieczki, oczywistych dla pierwszej lepszej osoby, ktora wetknie tu glowe po jego wyjsciu. Wciaz marszczac czolo, uklakl przy lozku. W wykladanych kaflami postumentach, na ktorych wspieraly sie lozka, miescily sie niewielkie paleniska, w najzimniejsze shienaranskie noce rozpalano w nich ogien, ogrzewajacy spiacego. Noce o tej porze roku byly nadal zimniejsze niz przywykl, ale koce wystarczaly, zeby sie ogrzac. Otworzyl drzwiczki paleniska i wyjal zen tobolek, ktorego nie mogl tu zostawic. Ucieszyl sie, ze Elansu nie przyszlo do glowy, ze ktos moglby tam trzymac jakies rzeczy. Ulozyl tobolek na lozu i rozwiazawszy sznurek z jednej strony, czesciowo go rozwinal. Plaszcz barda, wywrocony na lewa strone, by ukryc setki pokrywajacych go latek, latek o wszelkich kolorach i rozmiarach, jakie mozna bylo sobie wyobrazic. Sam plaszcz byl w dobrym stanie, latki wskazywaly, ze to wlasnosc barda. Ze byla to kiedys wlasnosc barda. Plaszcz chronil dwie skrzynki z twardej skory. W wiekszej miescila sie harfa, ktorej nigdy nie dotknal. "Harfa nigdy nie byla przeznaczona dla niezdarnych palcow farmera, chlopcze." Druga skrzynka, dluga i waska, zawierala ozdobiony zlotem i srebrem flet, za pomoca ktorego, od czasu wyjazdu z domu, nieraz zarobil na wieczorny posilek i lozko. Thom Merrilin nauczyl go grac na flecie, jeszcze zanim zginal. Rand nie potrafil dotknac tego instrumentu, nie przypomniawszy sobie Thoma, z tymi jego przenikliwymi, niebieskimi oczami i dlugimi, siwymi wasami, jak wciska mu do rak zwiniety plaszcz i krzyczy, ze ma uciekac. A potem Thom sam rzucil sie, wymachujac magicznie nozami, jakby robil przedstawienie, prosto na Myrddraala, ktory nadchodzil, zeby ich zabic. Wzdrygajac sie, zawiazal tobolek z powrotem. -To by bylo wszystko. - Myslac o wietrze na szczycie wiezy, dodal: - Dziwne rzeczy moga sie dziac tak blisko Ugoru. Nie bardzo wiedzial, czy wierzy w to, o co najwyrazniej chodzilo Lanowi. W kazdym razie, bez wzgledu nawet na wizyte Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, juz dawno temu powinien byl zniknac z Fal Dara. Nalozyl na siebie kaftan, ktory zostawil na wierzchu ciemnozielony, przypominal mu lasy z jego rodzinnej okolicy, nalezaca do Tama farme Westwood, w ktorej sie wychowal i gdzie nauczyl sie plywac - przypasal miecz ze znakiem czapli, a do drugiego boku wypelniony strzalami kolczan. Nie naciagniety luk stal w kacie, obok lukow Mata i Perrina, wyzszy od niego o dwie dlonie. Zrobil go sam po przybyciu do Fal Dara i oprocz niego tylko Lan i Perrin potrafili go naciagnac. Wsunal zrolowana derke i nowy plaszcz do petli przy tobolkach, zarzucil obydwa na lewe ramie, na ich szczyt wrzucil torby i chwycil luk. "Ramie od luku musi byc wolne - pomyslal. - Niech im sie wydaje, ze jestem grozny. Moze ktos tak pomysli." Przez szpare w drzwiach widac bylo zupelnie pusty hol, przemierzyl go pospiesznie sluzacy w odswietnym stroju, ale nawet nie zerknal w strone Randa. Gdy tylko gwaltowne kroki mezczyzny ucichly, Rand wymknal sie na korytarz. Probowal isc normalnym, zwyklym krokiem, wiedzial jednak, ze z tymi torbami na ramieniu i tobolkiem na grzbiecie wyglada jak czlowiek, ktory wybiera sie w podroz, z ktorej nie ma zamiaru wracac. Znowu rozleglo sie brzmienie trab, lecz tutaj w twierdzy ich odglos byl znacznie cichszy. Swego konia, poteznego gniadosza, trzymal w polnocnej stajni, zwanej Stajnia Lorda, w poblizu bramy, ktorej uzywal lord Agelmar, gdy udawal sie na przejazdzke. Dzisiaj jednak ani lord Agelmar, ani nikt z jego rodziny z pewnoscia nigdzie sie nie wybieral, wiec w stajniach najpewniej byli tylko chlopcy stajenni. Od pokoju Randa do Stajni Lorda szlo sie na dwa sposoby. Jedna droga wiodla dookola calej twierdzy, obok prywatnego ogrodu lorda Agelmara, potem przez przeciwlegle skrzydlo i kuznie, prawdopodobnie rowniez teraz pusta. Gdyby ta droga chcial dotrzec do swego konia, stracilby dokladnie tyle czasu, ile trzeba na wydanie rozkazow i rozpoczecie poszukiwan. Druga droga byla znacznie krotsza, prowadzila przez zewnetrzny podworzec, do ktorego wlasnie w tej chwili zblizala sie Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, ktorej towarzyszylo co najmniej kilkanascie Aes Sedai. Na sama mysl dostal gesiej skorki, na reszte zycia mial dosyc Aes Sedai. Juz jedna wystarczyla, by czlowiek postradal zmysly. Mowily o tym wszystkie opowiesci, a on przekonal sie o tym na wlasnej skorze. Nie zdziwil sie jednak, gdy nogi same poniosly go w strone zewnetrznego podworca. Nigdy nie zobaczy legendarnego Tar Valon - nie mogl sobie pozwolic na takie ryzyko ani teraz, ani pozniej - ale moze uda mu sie choc zerknac na Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, zanim ucieknie. To bedzie tak, jakby ogladal krolowa. "Nie stanie sie nic strasznego, jesli tylko popatrze, z daleka. Nie bede sie zatrzymywal i znikne, zanim ona sie zorientuje, ze tu w ogole bylem." Otworzyl ciezkie, obite zelazem drzwi prowadzace na zewnetrzny podworzec i stanal w samym srodku wielkiej ciszy. Na szczytach wszystkich murow wyrastal ludzki las, zolnierze z wlosami zwiazanymi w kity na czubkach glow, sluzacy w galowym przyodziewku, poslugacze nadal zaplamieni nieczystosciami, wszyscy scisnieci w wielkiej zazylosci, dzieci siedzialy na ramionach doroslych, by moc patrzec ponad ich glowami, albo wcisniete w tlum wyzieraly spomiedzy talii i kolan. Zatloczone przez lucznikow balkony przypominaly beczki pelne jablek, twarze wygladaly nawet z waskich otworow strzelniczych. Caly dziedziniec otaczala ludzka masa, zbita niczym jeszcze jeden mur. Wszyscy patrzyli i czekali w milczeniu. Rand przepychal sie tuz pod samym murem, mijajac otaczajace dziedziniec przegrody kowali i grotarzy - mimo swego ogromu i ponurego przepychu Fal Dara byla forteca a nie palacem, i wszystko w niej sluzylo temu wlasnie przeznaczeniu - szeptem przepraszajac tych, ktorych potracil. Jedni ogladali sie unoszac tylko brwi w zdziwieniu, inni obrzucali dokladniejszym spojrzeniem jego torby i tobolki, nikt jednak nie zaklocil ciszy. Na ogol ludzie nie raczyli spojrzec na tego, ktory ich potracil. Nie mial zadnych trudnosci, by ponad glowami zgromadzonych zobaczyc wyraznie, co sie dzieje na dziedzincu. W tunelu glownej bramy stal rzad szesnastu mezczyzn, kazdy u boku swego konia. Nie bylo dwoch w takiej samej zbroi albo z takim samym mieczem i zaden nie przypominal Lana. Rand jednak nie watpil, ze to Straznicy. Kazda twarz, okragla, kwadratowa, podluzna, waska, miala ten sam wyraz, jakby widzieli cos, czego inni ludzie nie widzieli, slyszeli, czego inni nie slyszeli. Mimo swobodnej postawy wygladali groznie jak stado wilkow. I jeszcze jedna ceche mieli wspolna. Wszyscy, co do jednego, byli ubrani w mieniace sie plaszcze, takie same, jak ten, ktory po raz pierwszy zobaczyl u Lana, takie, ktore czesto zdaja stapiac sie z tlem. Nie najlatwiej znosilo sie widok wielu mezczyzn w takich plaszczach, trudno bylo nawet o utrzymanie zoladka w ryzach. Kilkanascie krokow przed Straznikami stal rzad kobiet, kazda rowno z lbem swego wierzchowca, kaptury plaszczy mialy odrzucone. Mogl je policzyc z tego miejsca. Czternascie. Czternascie Aes Sedai. To musialy byc one. Wysokie i niskie, szczuple i pulchne, ciemne i jasne, o krotkich i dlugich wlosach, rozpuszczonych albo zaplecionych, w odroznieniu od Straznikow - jak przystalo na kobiety - kazda w innym stroju, najrozmaitszego kroju i barwy. A jednak i w nich widzialo sie jedna ceche wspolna, dostrzegalna tylko dzieki temu, ze staly tak blisko siebie. Kazda wygladala na zupelnie pozbawiona oznak wieku. Z daleka nazwalby wszystkie mlodymi, wiedzac przy tym, ze z bliska beda przypominaly Moiraine. Niby mloda, gladkolica, a jednak o twarzy zbyt dojrzalej, by swiadczyla o mlodosci, i oczach, w ktorych bylo za wiele wiedzy. "Blizej? Glupiec! Juz jestes za blisko! Niech sczezne, juz dawno temu trzeba bylo odejsc." Uparcie przepychal sie w strone swego celu, drugich zelaznych drzwi po przeciwleglej stronie dziedzinca, ale nie umial sie powstrzymac, by nie patrzec. Aes Sedai niewzruszenie ignorowaly gapiow i skupialy cala swoja uwage na oslonietym palankinie, znajdujacym sie teraz posrodku dziedzinca. Dzwigajace go konie zachowywaly sie tak spokojnie, jakby stajenni trzymali je za uzdy, mimo iz przy palankinie stala tylko jedna kobieta, kobieta z twarza Aes Sedai, a ona nie zwracala uwagi na konie. Laska, ktora trzymala w wyciagnietych przed soba dloniach, byla rownie wysoka jak ona; tuz przed oczyma jarzyl sie plomien tryskajacy z konca laski. Naprzeciwko palankinu, po drugiej stronie dziedzinca, stal lord Agelmar, prostoduszny, barczysty, z nieodgadniona twarza. Na granatowym plaszczu z wysokim kolnierzem mial wyhaftowane trzy biegnace lisy, symbolizujace Dom Jagad, oraz kolujacego czarnego jastrzebia Shienaru. Obok niego stal Ronan, wyniszczony podeszlym wiekiem, lecz nadal wysoki; shambayan dzierzyl w dloniach laske zwienczona trzema lisami wyrzezbionymi z czerwonego awatynu. Ronan dzielil wraz z Elansu zarzadzanie twierdza, jako shambayan i shatayan, tyle ze Elansu pozostawiala mu niewiele do roboty, poza uroczystosciami i praca w charakterze sekretarza lorda Agelmara. Kepki na czubkach glow obydwu mezczyzn byly srebrnosiwe. Wszyscy - Straznicy, Aes Sedai, wladca Fal Dara i jego shambayan - stali nieruchomo niczym kamienne posagi. Tlum gapiow wstrzymal oddech. Rand mimo woli zwolnil kroku. Nagle Ronan trzykrotnie zastukal laska o wielkie kamienie brukowe i wsrod ciszy rozleglo sie jego wolanie: -Kto przybywa? Kto przybywa? Kto przybywa? Odpowiedziala mu kobieta stojaca obok palankinu, stukajac trzykrotnie swoja laska. -Strazniczka Pieczeci. Plomien Tar Valon. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. -Po coz mamy na to patrzec? - spytal Ronan. -W tym jest nadzieja dla ludzkosci - odparla wysoka kobieta. -Przed czym strzezemy, czuwajac tu? -Przed cieniem w poludnie. -Jak dlugo bedziemy czuwac? -Od wschodu do wschodu, dopoki Kolo Czasu bedzie sie obracac. Agelmar sklonil sie, wiatr targal siwa kita na czubku jego glowy. -Fal Dara ofiarowuje chleb, sol i goscine. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin moze z ufnoscia zawitac do Fal Dara, tu bowiem pelniona jest straz, tu dotrzymywany jest Pakt. Witaj! Wysoka kobieta odsunela zaslone palankinu i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin wysiadla. Ciemnowlosa, rownie pozbawiona oznak wieku jak wszystkie Aes Sedai, prostujac sie przebiegla oczami po zgromadzonych. Rand drgnal, gdy jej wzrok padl na niego, mial wrazenie, jakby cos go dotknelo. Oczy jednak wedrowaly dalej i na koncu zatrzymaly sie na lordzie Agelmarze. Sluzacy w odswietnym stroju uklakl u jej boku, ofiarowujac reczniki ulozone na srebrnej tacy, z ktorej wciaz unosila sie para. Zgodnie z obyczajem przemyla dlonie i otarla twarz wilgotna tkanina. -Dziekuje za powitanie, moj synu. Niechaj Swiatlosc opromienia Dom Jagad. Niechaj Swiatlosc opromienia Fal Dara i wszystkich jej mieszkancow. Agelmar sklonil sie raz jeszcze. -To ty nam przynosisz zaszczyt, matko. Wcale nie dziwilo, ze nazwala go synem, a on ja matka, mimo ze przy jej gladkich policzkach lord Agelmar ze swa pomarszczona twarza wygladal jak jej ojciec albo nawet dziadek. Ich powierzchownosc znakomicie do siebie pasowala. -Dom Jagad sluzy tobie. Fal Dara jest twoje. Zewszad rozlegly sie wiwaty, zalamujace sie na murach twierdzy niczym fale. Caly dygoczac, Rand pobiegl pospiesznie w strone drzwi i, zlakniony bezpieczenstwa, w ogole juz nie zwazal na kogo wpada. "To tylko ta przekleta wyobraznia. Ona nawet nie wie, kim jestes. Na razie. Krew i popioly, gdyby ona..." Nie chcial nawet myslec, co by sie stalo, gdyby naprawde wiedziala, kim jest, czym jest. Co sie stanie, gdy wreszcie sie dowie. Zastanawial sie, czy przypadkiem nie miala czegos wspolnego z tym wiatrem na szczycie wiezy; Aes Sedai potrafily dokonywac takich rzeczy. Pchnal drzwi, zatrzasnal je za soba, tlumiac ryk powitan, ktory nadal wstrzasal dziedzincem, i westchnal z ulga. Na korytarzach rowniez bylo pusto i na moment nie przestawal biec. Minal mniejszy podworzec, z fontanna pluszczaca na samym srodku, potem przebiegl kolejny korytarz i wypadl na brukowany dziedziniec stajenny. Stajnia Lorda, wbudowana w mur twierdzy, byla wysoka i dluga, z wielkimi oknami, a konie trzymano na dwoch pietrach. W kuzni po drugiej stronie dziedzinca panowala cisza, kowal i jego pomocnicy poszli ogladac ceremonie powitania. Tema, glowny stajenny o skorzastej twarzy, powital go przy, szerokich drzwiach glebokim uklonem, przykladajac dlon do czola, a potem do serca. -Sluga cala dusza i sercem, moj panie. W czym Tema moze pomoc swojemu panu? Wlosy Temy nie byly zwiazane na czubku glowy jak u wojownikow, przypominaly odwrocona do gory dnem szara mise. Rand westchnal. -Po raz setny prosze, Tema, nie tytuluj mnie panem. -- Jak moj pan sobie zyczy. Stajenny uklonil sie jeszcze nizej. To jego nazwisko bylo przyczyna calego ambarasu, a takze jego podobienstwo. Rand al'Thor. Al'Lan Mandragoran. W przypadku Lana, zgodnie z obyczajem obowiazujacym w Malkier, przedrostek "al" wyroznial go jako krola, mimo ze sam nigdy sie nim nie przedstawial. W przypadku Randa "al" stanowilo jedynie czastke jego nazwiska, jakkolwiek slyszal kiedys, ze dawno temu, jeszcze zanim Dwie Rzeki nazwano Dwoma Rzekami, znaczylo to "syna". Niemniej jednak niektorzy sluzacy w twierdzy Fal Dara uznali, ze on tez jest krolem, albo co najmniej ksieciem. Mimo iz usilowal dowiesc, ze jest wrecz przeciwnie, jedyne co uzyskal, to obnizenie rangi do lorda. W kazdym razie tak mu sie wydawalo; plaszczono sie jednak przed nim jak przed nikim innym, nawet przed lordem Agelmarem. -Prosze o osiodlanie Rudego, Tema. - Wiedzial, ze lepiej nie proponowac, ze zrobi to sam, bo Tema nie dopusci, by pobrudzil sobie rece. - Postanowilem zwiedzac okolice przez kilka najblizszych dni. A jak juz dosiadzie grzbietu wielkiego gniadosza, za kilka dni stanie nad brzegiem Erinin, albo przekroczy granice Arafel. "Juz mnie wtedy nie znajda." Stajenny nieomal zgial sie wpol i taki zgiety pozostal. -Wybacz, moj panie - wyszeptal ochryple. - Wybacz, ale Tema nie moze cie usluchac. Zaczerwieniony ze wstydu Rand rozejrzal sie z niepokojem dookola - nie zobaczyl nikogo w zasiegu wzroku - po czym chwycil mezczyzne za ramie i wyprostowal go. Nawet jesli nie mogl zapobiec, by Tema i kilku innych sluzacych zachowywalo sie w taki sposob, to mogl przynajmniej sie postarac, by nikt inny tego nie widzial. -Dlaczego nie, Tema? Tema, spojrz na mnie, prosze. Dlaczego nie? -Tak rozkazano, moj panie - odparl Tema, wciaz szepczac. Stale spuszczal wzrok, nie ze strachu, lecz ze wstydu, ze nie moze zrobic tego, o co prosil Rand. Mieszkancy Shienaru potrafili wstydzic sie tak, jak ktos napietnowany za kradziez. -Zaden kon nie moze opuscic tej stajni, dopoki rozkazy nie ulegna zmianie. Ani tez zadnej innej stajni w twierdzy, moj panie. Rand juz mial powiedziec mu, ze nic sie nie stalo, ale tylko oblizal wargi. -Ani jeden kon z zadnej stajni? -Tak, moj panie. Ten rozkaz wydano zupelnie niedawno. Zaledwie przed kilkoma chwilami. - Glos Temy zabrzmial silniej. - Rowniez wszystkie bramy zostaly zamkniete, moj panie. Nikt nie moze tu wejsc ani stad wyjsc bez zezwolenia. Jak sie Tema dowiedzial, nawet miejski patrol. Rand jakos przelknal sline, ale nadal mial uczucie, ze jego krtan sciskaja niewidzialne palce. -Tema, czy ten rozkaz wydal lord Agelmar? -Naturalnie, moj panie. Ktoz by inny? Rzecz jasna, lord Agelmar nie wydal osobiscie tego rozkazu Temie ani tez temu czlowiekowi, ktory go Temie przekazal, ale, moj panie, ktoz inny mogl wydac taki rozkaz w Fal Dara? "Kto inny?" Rand podskoczyl w miejscu, w tym bowiem momencie z dzwonnicy warowni rozlegly sie donosne dzwieki najwiekszego dzwonu. Potem przylaczyly sie do niego inne dzwony, a po chwili wszystkie dzwony w miescie. -Jesli Tema moze sobie pozwolic na smialosc - zawolal stajenny, przekrzykujac ten loskot -- moj pan jest z pewnoscia bardzo szczesliwy. Rand tez musial krzyczec, zeby go uslyszano. -Szczesliwy? Dlaczego? -Powitanie dobieglo konca, moj panie. - Tema wskazal gestem dloni na dzwonnice. - Zasiadajaca na Tronie Amyrlin przysle zaraz po mojego pana i jego przyjaciol. Rand poderwal sie do biegu. Zdazyl jeszcze dostrzec zdziwienie na twarzy Temy i juz go nie bylo. Nie dbal o to, co sobie pomysli Tema. "Zaraz po mnie przysle." ROZDZIAL 3 PRZYJACIELE I WROGOWIE Rand nie biegl dlugo, tylko do bramy wypadowej, znajdujacej sie tuz za rogiem stajni. Jeszcze zanim tam dotarl, zwolnil kroku, starajac sie wygladac jak najzwyczajniej, jakby sie wcale nie spieszyl.Zwienczona lukiem brama byla zamknieta na glucho. Moglo przez nia przejechac zaledwie dwoch jezdzcow jednoczesnie, lecz - podobnie jak wszystkie bramy w zewnetrznym murze - byla obita szerokimi platami zelaza i zamykana za pomoca grubej sztaby. Tuz przed nia stalo dwoch straznikow w zwyklych, stozkowatych helmach i kolczugach, do plecow mieli przytroczone dlugie miecze. Piersi zlotych oponcz zdobil Czarny Jastrzab. Znal cokolwiek jednego z nich, Ragana. Na ogorzalym policzku Ragana, przyslonietym kratownica helmu, widac bylo bialy trojkat, blizne po strzale trolloka. Na widok Randa w jego pomarszczonej twarzy ukazaly sie dolki usmiechu. -Oby pokoj mial cie w swej opiece, Randzie al'Thor. - Ragan prawie krzyczal, pragnac zagluszyc dzwony. Masz zamiar walic kroliki po glowach, czy tez nadal sie upierasz, ze ta palka to luk? Drugi straznik zrobil krok, by stanac blizej bramy. -Oby pokoj mial cie w swej opiece, Raganie - odpowiedzial Rand, zatrzymujac sie przed nimi. Z najwyzszym wysilkiem udalo mu sie zachowac spokojny glos. - Wiesz, ze to luk. Widziales, jak z niego strzelalem. -Nie nadaje sie do strzelania z konskiego grzbietu kwasnym tonem orzekl drugi straznik. Rand rozpoznal go teraz, po gleboko osadzonych, nieomal czarnych oczach, ktore zdawaly sie nigdy nie mrugac. Wyzieraly spod przylbicy niczym dwie blizniacze groty z wnetrza jeszcze jednej, wiekszej jaskini. Czul, ze moglby miec wiekszego pecha, gdyby nie Masema strzegl akurat bramy, ale nie bardzo wiedzial, o ile wiekszego, chyba zeby to byla Czerwona Aes Sedai. -Jest za dlugi - dodal Masema. - Ja ze swojego luku, gdy jade galopem, potrafie wypuscic trzy strzaly, a ty je tylko tracisz przez to monstrum. Rand zmusil sie do usmiechu udajac, ze uznaje to za zart, choc nigdy nie slyszal ani jednego zartu z ust Masemy, nie widzial tez jego usmiechu. Ludzie w Fal Dara na ogol akceptowali Randa, cwiczyl z Lanem, lord Agelmar goscil go przy swoim stole, a co najwazniejsze, przybyl do Fal Dara w towarzystwie Moiraine, Aes Sedai. Niektorym jednak wyraznie trudno bylo zapomniec, ze jest przybyszem z obcych stron i prawie sie do niego nie odzywali, a jesli juz, to tylko z koniecznosci. Masema byl najgorszy z nich wszystkich. -Mnie on wystarcza - odparl Rand. - A skoro juz mowa o krolikach, Raganie, to moze tak wypuscilbys mnie na zewnatrz? Caly ten rwetes i bieganina to dla mnie za wiele. Wolalbym zapolowac na kroliki, nawet jesli zadnego nie wypatrze. Ragan wykonal polobrot, zeby spojrzec na swego towarzysza i nadzieje Randa zaczely rosnac. Ragan byl przyjaznym czlowiekiem, ktory pogoda ducha tuszowal ponura blizne i wyraznie lubil Randa. Jednak Masema pokrecil glowa. -Nie wolno, Randzie al'Thor - rzekl Ragan i westchnal. Nieznacznie skinal tez glowa w strone Masemy, jakby sie chcial wytlumaczyc. Gdyby to zalezalo tylko od niego... - Nikt nie moze stad wyjsc bez glejtu. Szkoda, ze nie sprobowales kilka minut temu. Rozkaz zaryglowania bram przyszedl dopiero co. -Ale po coz lord Agelmar chcialby mnie zatrzymywac? Masema przygladal sie podejrzliwie jego tobolkom i sakwom. Rand usilowal go ignorowac. -Jestem jego gosciem - mowil dalej do Ragana. Daje slowo, moglem stad wyjsc w dowolnej chwili podczas ostatnich tygodni. Czemu mialby wydawac taki rozkaz? Bo to rozkaz lorda Agelmara, nieprawdaz? Slyszac to, Masema zamrugal, a wieczny mars na czole poglebil sie. Wydawalo sie tez, ze juz zapomnial o pakunkach na plecach Randa. Ragan rozesmial sie. -Ktoz inny moglby wydac taki rozkaz, Randzie al'Thor? Mnie przekazal go Uno, rzecz jasna, ale czyj moglby to byc rozkaz? Oczy Masemy, wbite w Randa, nawet nie mrugnely. -Chcialbym tylko stad wyjsc, to wszystko - powiedzial Rand. - Ale w takim razie zobacze, co sie dzieje w ogrodach. Krolikow tam nie znajde, ale przynajmniej nie ma takich tlumow. Niechaj was Swiatlosc oswieci i pokoj ma w swej opiece. Odszedl, nie czekajac na pozegnalne blogoslawienstwo. Postanowil, ze w zadnym przypadku nawet sie nie zblizy do ogrodow. "Niech sczezne, juz po wszystkich ceremoniach, wiec w kazdym ogrodzie moga byc jakies Aes Sedai." Czujac wzrok Masemy na swoich plecach - byl pewien, ze to jego wzrok - maszerowal normalnym krokiem. Potknal sie jednak, bo dzwony znienacka ucichly. Mijaly minuty. Dlugie minuty. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin zostanie zaraz wprowadzona do jej komnat. Zaraz kaze po niego poslac, zarzadzi poszukiwania, jesli go nie znajda. Gdy tylko zniknal z pola widzenia bramy wypadowej, znowu pobiegl. Znajdujaca sie w poblizu pomieszczen kuchennych Brama Woznicow, ktora sprowadzano cala zywnosc do twierdzy, byla zamknieta i zaryglowana, stalo przy niej dwoch zolnierzy. Minal ich pospiesznie, potem pedem pokonal dziedziniec kuchni, jakby juz nigdy w zyciu nie mial sie zatrzymac. Przy Psiej Bramie, na tylach twierdzy, tak niskiej i waskiej, ze mogl przez nia przejsc tylko jeden pieszy, rowniez stali straznicy. Zawrocil blyskawicznie, zanim zdazyli go spostrzec. Bram bylo niewiele jak na tak ogromna twierdze, ale skoro pilnowano nawet Psiej Bramy, to z cala pewnoscia pozostalych nie pozostawiono bez dozoru. A gdyby tak znalazl kawal powroza... Wszedl na stopnie wiodace do samego szczytu zewnetrznego muru, na szeroki podest otoczony blankami. Nie poczul sie najlepiej... tak wysoko... gdyby znowu nadlecial tamten wiatr, nie mialby oslony, ale widzial stamtad pomiedzy wysokimi kominami i szpiczastymi dachami droge do samego muru miejskiego. Mimo calego miesiaca pobytu w Fal Dara, te domy wciaz dziwnie wygladaly dla kogos nawyklego do zabudowan Dwu Rzek, krokwie siegaly prawie do samej ziemi, jakby budowle skladaly sie wylacznie z krytych drewnianymi gontami dachow i kominow ustawionych pod katem, co mialo zapobiec gromadzeniu sie na nich sniegu. Twierdze otaczal przestronny brukowany plac, ale w odleglosci zaledwie stu krokow od muru zaczynaly sie ulice, rojne od ludzi krzatajacych sie wokol codziennych obowiazkow, sklepikarzy w fartuchach pod markizami straganow, pospolicie odzianych farmerow, ktorzy przyjezdzali do miasta kupowac i sprzedawac, sokolnikow, kupcow i mieszkancow miasta, zebranych w gromadach, bez watpienia rozprawiajacych o niespodzianej wizycie Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Widzial wozy i ludzi mijajacych jedna z miejskich bram. Najwyrazniej straznikom strzegacym murow miasta nie kazano nikogo zatrzymywac. Spojrzal na najblizsza wieze straznicza, jeden z zolnierzy uniosl odziana w rekawice dlon w jego strone. Odwzajemnil gest z cierpkim usmiechem. Straznicy mieli na oku kazdy fragment podmurza. Przechylony przez framuge zerknal w dol - przez otwory w murze, w ktorych osadzano pale - na rozlegle koryto suchej fosy. Szeroka na dwadziescia krokow i gleboka na dziesiec, straszyla kamienna, zdradliwie wypolerowana otchlania. Otaczal ja niski mur, nachylony do wewnatrz, by nie mogl posluzyc za kryjowke, a dno jezylo sie ostrymi jak brzytwa palami. Nawet gdyby mial powroz, a straznicy nie patrzyli w te strone, nie dalby rady pokonac fosy. Ostateczna zapora, broniaca przed wtargnieciem trollokow do srodka twierdzy, rownie skutecznie grodzila jemu droge. Nagle poczul, ze jest zmeczony do szpiku kosci, ze wyciekly z niego wszystkie sily. Przybyla Zasiadajaca na Tronie Amyrlin i nie bylo jak uciec. Zadnego wyjscia i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Jesli wiedziala, ze tu jest, jesli to ona wyslala ten wiatr, ktory go pochwycil w swe szpony, to na pewno juz go poszukiwala, poszukiwala za pomoca tego wszystkiego, do czego sa zdolne Aes Sedai. Kroliki mialy wiecej szans z jego lukiem. Ale nie chcial sie poddac. Powiadano, ze ludzie z Dwu Rzek potrafia uczyc kamienie i dawac lekcje mulom. Pozostawieni z niczym, ratowali sie uporem. Zszedl z muru i ruszyl na wedrowke po twierdzy. Nie zwracal uwagi na to, ktoredy idzie, bo na razie nikt go sie tutaj nie spodziewal. Omijal droge do swego pokoju, do stajni, do ktorejs z bram - Masema mogl zaryzykowac i przez Uno doniesc, ze probowal uciec - trzymal sie z daleka od ogrodow. Myslal wylacznie o unikaniu wszystkich Aes Sedai. Nawet Moiraine. Ona wiedziala o nim. Ale mimo to nic mu nie zrobila. "Na razie. Na razie, na ile ci wiadomo. A jesli zmienila zamiary? Moze to ona poslala po Zasiadajaca na Tronie Amyrlin?" Skolowany oparl sie na chwile o sciane korytarza, czujac pod barkami twardy kamien. Niewidzacymi oczyma wpatrywal sie w pusta dal i widzial rzeczy, ktorych nie chcial widziec. "Poskromiony. Czy byloby az tak zle, gdyby to wszystko wreszcie sie skonczylo? Naprawde skonczylo?" Zamknal oczy, ale nadal widzial siebie, skulonego jak krolik, ktory nie ma dokad uciec i Aes Sedai krazace nad nim jak kruki. "Ci, ktorych poskromiono, prawie od razu umieraja. Odechciewa im sie zyc." Zanadto dobrze pamietal slowa Thoma Merrilina, zeby zniesc taka wizje. Otrzasnal sie zwawo i pospiesznie ruszyl w glab korytarza. Lepiej sie nie zatrzymywac w jednym miejscu, dopoki go jeszcze nie znaleziono. "A tak nawiasem mowiac, to jak dlugo beda cie szukac? Jestes jak owca w zagrodzie. Jak dlugo?" Dotknal rekojesci miecza. "Nie, jaka tam owca. Zadna Aes Sedai ani nikt inny tak nie mysli." Czul sie troche glupio, ale powzial silne postanowienie, ze cos zdziala. Ludzie wracali juz do swych obowiazkow. Kuchnie polozona najblizej Wielkiej Sali wypelnial harmider glosow i szczekania garnkow, w tej sali Zasiadajaca na Tronie Amyrlin i jej swita mieli dzis spozywac wieczerze. Kucharze, pomywacze i kredensowi pracowali jak opetani, psy dreptaly w wiklinowych bebnach, obracajac tym samym polcie mies nabite na szpikulce. Pokonal szybko buchajacy stamtad zar i pare, zapachy przypraw i potraw. Nikt nie poswiecil mu uwazniejszego spojrzenia, wszyscy byli zanadto zajeci. Korytarze na tylach warowni, wiodace obok izdebek zamieszkalych przez sluzbe, wrzaly niczym rozkopane mrowisko, biegali tam mezczyzni i kobiety spieszacy wdziac swoj odswietny przyodziewek. Dzieci skryly sie ze swymi zabawami do katow, by nikomu nie wchodzic pod nogi. Chlopcy wymachiwali drewnianymi mieczami, dziewczynki bawily sie drewnianymi lalkami, niektore obwieszczaly, ze to ich lalka jest Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Wiekszosc drzwi stala otworem, przysloniete jedynie sznurami paciorkow. Na ogol stanowilo to znak, ze w danej izbie oczekuje sie gosci, tego dnia jednak znaczylo to tylko, ze jej mieszkaniec sie spieszy. Nawet ci, ktorzy klaniali sie Randowi, robili to praktycznie w biegu. Czy ktos z nich uslugujac gosciom, uslyszy, ze go szukaja, i czy powie wtedy, ze go widzial? Czy zagadnie jakas Aes Sedai i zdradzi, gdzie go znalezc? Znienacka wydalo mu sie, ze oczy, ktore teraz mija, maja chytry wyraz, ze cos rozwazaja i knuja za jego plecami. Wyobraznia nawet dzieciom przydala podejrzanego wygladu. Wiedzial, ze to tylko wyobraznia - byl tego pewien, musialo tak byc - lecz kiedy zostawil juz za soba pokoje dla sluzby, poczul sie tak, jakby uciekl z potrzasku, zanim sprezyna zdazyla sie zatrzasnac. W niektorych czesciach twierdzy nie bylo zywej duszy, ludzie, ktorzy tam zazwyczaj pracowali, dostali niespodziewanie wolne. W kuzni zbrojowni pogaszone paleniska, milczace miechy. Cicho. Zimno. Martwo. A jednak jakby wcale nie pusto. Zaswedziala go skora i natychmiast odwrocil sie na piecie. Nikogo. Tylko wielkie, kwadratowe skrzynie na narzedzia i zaszpuntowane beczki pelne oliwy. Poczul, jak jeza mu sie wlosy na karku i znowu blyskawicznie sie obrocil. Na scianach wisialy mloty i szczypce. Rozejrzal sie gniewnie dookola. "Nikogo tu nie ma. To tylko moja wyobraznia. Ten wiatr i Amyrlin wystarcza, zebym zaczal cos sobie roic." Na dziedzincu zbrojowni otoczyl go znienacka wir wiatru. Mimo woli podskoczyl w miejscu, przerazony, ze znowu go pochwyci. Przez chwile czul won rozkladu, za plecami slyszal czyjs chytry smiech. Tylko przez chwile. Przerazony okrazyl dziedziniec, bacznie sie rozgladajac. Na brukowanym grubo ciosanymi kamieniami dziedzincu nie bylo nikogo procz niego. "To tylko ta twoja przekleta wyobraznia!" Pobiegl jednak z uczuciem, ze znowu slyszy za soba tamten smiech, tym razem bez akompaniamentu wiatru. Na dziedzincu, na ktorym trzymano drewno, wrazenie powrocilo, znowu czul, ze ktos tam jest. Ze jakies oczy podgladaja go zza wysokich sagwi porabanego drewna, ulozonych w wysokich szopach, ze ktos zerka na niego ukradkiem spomiedzy stert wysuszonych szczap i desek po przeciwleglej stronie dziedzinca, przed warsztatem ciesli, teraz zamknietym na glucho. Za nic nie chcial rozgladac sie dookola, nie chcial sie zastanawiac, jak to mozliwe, by jedna para oczu mogla sie przemieszczac z miejsca na miejsce tak szybko, jakim cudem pokonala otwarty dziedziniec, od szopy do warsztatu, nie wykonawszy zadnego zauwazalnego ruchu. Byl pewien, ze tych oczu jest tylko dwoje. "Wyobraznia. A moze juz popadlem w obled." Przeszyl go dreszcz. "Jeszcze nie. Swiatlosci, blagam, jeszcze nie." Ze sztywno wyprostowanymi plecami przekradl sie przez dziedziniec, a niewidzialny obserwator ruszyl w slad za nim. W ciemnych korytarzach plonelo zaledwie kilka pochodni z sitowia, a oczy byly wszedzie, w spichlerzach, pelnych korcow suszonego grochu i fasoli, zastawionych polkami z pomarszczona rzepa i burakami albo beczkami z winem, kadziami z solona wolowina i dzbanami, ale czasami szly za nim, czasami czekaly na niego w srodku. Ani razu nie uslyszal niczyich krokow procz wlasnych, ani razu nie uslyszal trzasku drzwi, chyba ze sam je otworzyl i zamknal, ale oczy byly wszedzie. "Swiatlosci, popadam w obled." Otworzyl kolejne drzwi i wyplynely stamtad ludzkie glosy, ludzki smiech, wlewajac wen ulge. Tu nie bedzie zadnych niewidzialnych oczu. Wszedl do srodka. Polowa pomieszczenia byla po sam sufit zastawiona worami z ziarnem. W drugiej czesci, pod jedna z nagich scian, kleczalo polkolem kilku ludzi. W oczy rzucaly sie skorzane kaftany i wlosy przyciete rowno wokol glowy, wskazujac, ze to zwykli poslugacze. Ani kepek na czubkach czaszek, ani strojow sluzby uslugujacej przy panskim stole. A wiec nikogo, kto moglby go przypadkiem zdradzic. "A jesli umyslnie?" Na tle cichego gwaru glosow rozlegl sie grzechot kosci do gry, a ten, ktory je rzucil, zaniosl sie ochryplym smiechem. Grajacym przypatrywal sie Loial; pograzony w zamysleniu pocieral podbrodek palcem grubszym od ludzkiego kciuka, glowa nieomal dotykal krokwi zawieszonych w odleglosci prawie dwu piedzi ponad glowami pozostalych. Zaden z graczy nawet na niego nie zerkal. Na Ziemiach Granicznych, i nie tylko, widok Ogira nie byl czyms powszednim, jednakze tu ich znano i akceptowano, a Loial przebywal w Fal Dara dostatecznie dlugo, by jeszcze prowokowac jakies komentarze. Ogir zapial po szyje swa ciemna tunike ze sztywnym kolnierzem i rozkloszowanym dolem, siegajacym cholew wysokich butow, jedna z wielkich kieszeni byla mocno wybrzuszona i obciazona czyms bardzo duzym. Na ile Rand go znal, byly to z pewnoscia ksiazki. Loial za nic nie chcial sie oddalic od ksiazek, nawet jesli teraz jego uwage pochlonela gra w kosci. Wbrew wszystkiemu Rand mimo woli usmiechnal sie. Loial czesto tak na niego dzialal. Wiedzial tak duzo o jednych rzeczach i tak niewiele o innych, a najwyrazniej chcial wiedziec wszystko. Rand jednak pamietal, ze pierwszy raz, gdy zobaczyl Loiala, z tymi jego uszami, z ktorych sterczaly kepki wlosow, brwiami, ktore podrygiwaly jak dlugie wasy i nosem przeslaniajacym nieomal cala twarz - wydawalo mu sie, ze widzi trolloka. Nadal sie tego wstydzil. Ogir i trolloki. Myrddraal i stwory wyskakujace z ciemnych zakamarkow basni opowiadanych nocami. Stwory z opowiesci i legend. Tak wlasnie o nich myslal przed wyjazdem z Dwu Rzek. Jednakze od czasu opuszczenia domu widzial tyle wcielonych opowiesci, ze nie mogl byc juz pewien niczego. Aes Sedai i niewidzialni obserwatorzy, wiatr, ktory chwytal i nie puszczal. Usmiech na jego twarzy zbladl. -Wszystkie opowiesci sa prawdziwe - powiedzial cicho. Loial zastrzygl uszami i obrocil glowe w strone Randa. Gdy zobaczyl, ze to on, jego twarz oblal szeroki usmiech i natychmiast do niego podszedl. -Ach, tu jestes. - Glos Loiala brzmial jak gluche buczenie trzmiela. - Nie widzialem cie na powitaniu. To bylo cos, czego nigdy przedtem nie widzialem. Tych dwoch rzeczy. Ceremonii Powitania w Shienar i Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Wyglada na zmeczona, nie uwazasz? Pewnie nielatwo zasiadac na Tronie Amyrlin. To pewnie cos jeszcze gorszego niz bycie Starszym, jak domniemuje. Urwal z wyrazem zamyslenia na twarzy, jednak tylko dla zaczerpniecia oddechu. - Powiedz mi, Rand, czy ty tez znasz te gre? Oni tu graja w cos prostszego, uzywaja tylko trzech kosci. My w stedding uzywamy czterech. Oni nie chca ze mna grac, wiesz? Mowia tylko: "Chwala Budowniczym" i nie chca robic ze mna zakladow. Moim zdaniem to niesprawiedliwe, nieprawdaz? Uzywaja dosc malych kosci... - marszczac twarz przyjrzal sie swoim dloniom, tak wielkim, ze moglyby oblapic cala ludzka glowe... - ale ja i tak uwazam... Rand chwycil go za ramie i wszedl mu w slowo. "Budowniczowie!" -Loial, przeciez to Ogirowie wybudowali Fal Dara, prawda? Czy znasz stad jakies inne wyjscie oprocz bram? Jakis otwor. Kanal sciekowy. Cokolwiek, przez co czlowiek dalby rade sie przecisnac. W miare mozliwosci poza zasiegiem wiatru. Loial obdarzyl go zbolalym grymasem, konce brwi nieomal opadly mu na policzki. -Rand, Ogirowie zbudowali Mafal Dadaranel, ale to miasto zostalo zniszczone podczas Wojen z Trollokami. To - musnal kamienna sciane opuszkami grubych palcow - - wzniesli ludzie. Umiem naszkicowac plan Mafal Dadaranel, widzialem mapy w pewnej starej ksiedze, ktora sie znajduje w Stedding Shangtai, ale o Fal Dara nie wiem wiecej niz ty. Ale twierdza jest dobrze zbudowana, nie uwazasz? Pospolita, ale zbudowana jak nalezy. Rand oparl sie ciezko o sciane, z calej sily zaciskajac powieki. -Musze sie stad wydostac - wyszeptal. - Bramy sa zaryglowane i nie pozwalaja nikomu wyjsc, ale ja musze sie stad wydostac. -Ale dlaczego, Rand? - wolno powiedzial Loial. - Nikt tutaj nie zrobi ci nic zlego. Dobrze sie czujesz? Rand? - Nagle podniosl glos. - Mat! Perrin! Rand jest chyba chory. Rand otworzyl oczy i zobaczyl swoich przyjaciol wstajacych z podlogi. Mat Cauthon, dlugonogi jak bocian, z tajemniczym usmieszkiem, jakby widzial cos, czego nie widzial nikt inny. Kudlaty Perrin Aybara, o solidnych barkach i poteznych ramionach, nabytych od pracy w charakterze czeladnika kowalskiego. Obydwaj wciaz mieli na sobie ubrania z Dwu Rzek, proste i mocne, lecz mocno podniszczone w podrozy. Mat cisnal kosci pod nogi siedzacych polkolem graczy. Jeden z mezczyzn zawolal: -Ejze, poludniowcze, nie mozesz odchodzic od gry, kiedy wygrywasz! -Lepiej teraz, niz gdy zaczne przegrywac - powiedzial ze smiechem Mat, mimo woli dotykajac swego kaftana w okolicy pasa. Rand skrzywil sie. Mat ukrywal tam sztylet z rubinowa rekojescia, sztylet, z ktorym nigdy sie nie rozstawal, sztylet, bez ktorego nie mogl sie obyc. Bylo to skazone ostrze, zabrane z martwego miasta Shadar Logoth, skazone i znieksztalcone przez zlo nieomal dorownujace Czarnemu, zlo ktore zabilo Shadar Logoth przed dwoma tysiacami lat, lecz wciaz zylo posrod opustoszalych ruin. Ta skaza mogla zabic Mata, gdyby zatrzymal dluzej sztylet, lecz gdyby go sie pozbyl, zabilaby go jeszcze predzej. -Jeszcze bedziecie mieli szanse sie odegrac. Niezadowolone prychniecia ze strony kleczacych swiadczyly, ze ich zdaniem ta szansa jest niewysoka. Perrin trzymal oczy opuszczone, kiedy szedl w slad za Matem w strone Randa. Ostatnimi czasy Perrin wiecznie spuszczal wzrok, a jego ramiona obwisaly, jakby dzwigal na nich ciezar zbyt wielki nawet na tak potezne barki. -Co sie stalo, Rand? - spytal Mat. - Jestes bialy jak twoja koszula. Hej! Skad masz to ubranie? Zmieniasz sie w mieszkanca Shienaru? Moze ja tez sobie kupie taki kaftan i piekna koszule. - Potrzasnal kieszenia kaftana i rozlegl sie brzek monet. - Chyba mam szczescie do kosci. Ledwie ich dotkne, a zaraz wygrywam. -Nie musisz niczego kupowac - odparl znuzonym glosem Rand. - Moiraine kazala wymienic wszystkie nasze rzeczy. Z tego, co wiem, stare juz spalili, z wyjatkiem tych, ktore macie na sobie. Elansu z pewnoscia po nie przyjdzie, wiec na waszym miejscu przebralbym sie jak najszybciej, zanim zedrze je wam z grzbietu. Perrin wciaz nie podnosil wzroku, za to jego policzki poczerwienialy; usmiech Mata poglebil sie, mimo ze z wyraznym przymusem. Oni rowniez mieli za soba przygody w lazniach i tylko Mat udawal, ze panujace obyczaje na nim nie wywieraja wrazenia. -I wcale nie jestem chory. Po prostu musze sie stad wydostac. Przybyla Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Lan powiedzial... powiedzial, ze z jej powodu lepiej by dla mnie bylo, gdybym wyjechal juz tydzien temu. Musze uciec, a wszystkie bramy sa zaryglowane. -Powiedzial cos takiego? - Mat zmarszczyl czolo: - Nie rozumiem. On nigdy nie mowil nic przeciwko Aes Sedai. O co tu chodzi? Sluchaj, Rand, ja tez bynajmniej nie przepadam za Aes Sedai, ale one nic nam przeciez nie zrobia. Mowiac to, znizyl glos i obejrzal sie przez ramie, by sprawdzic, czy ktorys z graczy przypadkiem go nie slucha. Mimo calego strachu, jaki budzily Aes Sedai, na Ziemiach Granicznych ten strach daleki byl od nienawisci i wszelkie przejawy braku szacunku wobec nich mogly czlowieka narazic na bojke albo cos jeszcze gorszego. -Wez taka Moiraine. Ona nie jest zla, a przeciez to Aes Sedai. Ty myslisz jak stary Cenn Buie, z tymi jego opowiesciami w "Winnej Jagodzie". Chce powiedziec, ze ona nic nam nie zrobila i one tez nic nie zrobia. Po co by im to bylo? Perrin podniosl oczy. Zolte oczy, polyskujace w metnym swietle jak wypolerowane zloto. "Czy Moiraine nic nam nie zrobila?" - zastanowil sie Rand. Kiedy wyjezdzali z Dwu Rzek, Perrin mial oczy ciemnobrazowe, takie same jak Mat. Rand nie mial pojecia, skad sie wziela ta zmiana - Perrin nie chcial o tym rozmawiac, w ogole malo rozmawial od czasu, w ktorym to sie stalo - ale pojawila sie razem z przygarbieniem ramion i dystansem w zachowaniu, jakby Perrin czul sie samotny w towarzystwie przyjaciol. Oczy Perrina i sztylet Mata. Do niczego takiego by nie doszlo, gdyby nie wyjechali z Pola Emonda, a to wlasnie Moiraine ich stamtad zabrala. Wiedzial, ze nie jest sprawiedliwy. Prawdopodobnie wszyscy zgineliby z rak trollokow, a razem z nimi spora czesc mieszkancow Pola Emonda, gdyby ona nie pojawila sie w ich wsi. Ale przez to Perrin nie smial sie juz tak, jak kiedys. Za pasem Mata wciaz tkwil sztylet. "A ja? Gdybym zostal w domu, gdybym nadal zyl, czy bylbym tym, co teraz? W kazdym razie nie przejmowalbym sie tym, co zrobia z nami Aes Sedai." Mat nie spuszczal pytajacego wzroku, a Perrin uniosl glowe, by moc sie mu przypatrzyc spod nastroszonych brwi. Loial czekal cierpliwie. Rand nie mogl im powiedziec, dlaczego musi sie trzymac z dala od przywodczyni Aes Sedai. Oni nie wiedzieli, czym on jest. Lan i Moiraine to wiedzieli. A takze Egwene i Nynaeve. Wolalby, zeby nikt tego nie wiedzial, a przede wszystkim Egwene, ale przynajmniej Mat i Perrin - a takze Loial - wierzyli, ze on jest nadal tym samym czlowiekiem. Czul, ze wolalby umrzec, niz pozwolic im sie tego dowiedziec, niz widziec wahanie i zmartwienie, ktore czasami dostrzegal w oczach Egwene i Nynaeve, mimo ze tak bardzo staraly sie to ukryc. -Ktos... mnie obserwuje - powiedzial w koncu. Ktos mnie sledzi. Tylko... Tylko ze tu nikogo nie ma. Perrin uniosl gwaltownie glowe, a Mat oblizal wargi i wyszeptal: -Pomor? -Jasne, ze nie - parsknal Loial. - Jakim sposobem Bezoki mialby wejsc do Fal Dara, do miasta albo twierdzy? Tu obowiazuje nakaz, ze nikt nie moze ukrywac twarzy w obrebie murow miasta, a miejscy stroze musza nocami oswietlac ulice, wiec nie ma cieni, w ktorych moglby ukryc sie Myrddraal. To by sie nie moglo zdarzyc. -Mury nie zatrzymaja Pomora, jesli on chce gdzies wejsc - mruknal Mat. - Nie sadze, by nakazy i latarnie w czyms tu pomogly. Nie brzmialo to, jak glos czlowieka, ktory jeszcze pol roku temu uwazal, ze Pomory wystepuja wylacznie w opowiesciach bardow. On tez za duzo widzial. -I jeszcze byl ten wiatr - dodal Rand. Opowiedzial im to, co sie zdarzylo na szczycie wiezy, nieomal drzacym glosem. Perrin zacisnal piesci tak mocno, ze az zbielaly mu klykcie. -Ja tylko chce stad uciec - zakonczyl Rand. - Chce jechac na poludnie. Gdzies daleko stad. Gdziekolwiek, byle daleko. -Ale skoro bramy sa zaryglowane - spytal Mat to jak sie stad wydostaniemy? Rand zagapil sie na niego. -My? On musial odejsc stad sam. Kazdemu, kto jest blisko niego, grozilo niebezpieczenstwo. To on byl zrodlem tego niebezpieczenstwa i nawet Moiraine nie umiala powiedziec, od jak dawna tak jest. -Mat, wiesz, ze musisz jechac z Moiraine do Tar Valon. Powiedziala, ze to jedyne miejsce, w ktorym moga cie oderwac od tego przekletego sztyletu w sposob, ktory nie spowoduje jednoczesnie bys umarl. Wiesz przeciez, co sie z toba stanie, jesli sie go nie pozbedziesz. Mat dotknal kaftana skrywajacego sztylet, wyraznie nie zdajac sobie z tego sprawy. -"Podarunek Aes Sedai jest jak przyneta dla ryb" - zacytowal. - Coz, moze ja nie chce wkladac sobie tego haczyka do ust. Moze to, co ona chce zrobic w Tar Valon, to cos jeszcze gorszego, niz brak jakichkolwiek dzialan. Moze ona klamie. "Prawda, ktora mowi ci Aes Sedai, nigdy nie jest tym, czym sie wydaje." -Znasz jeszcze wiecej takich starych porzekadel, z ktorymi masz chec sie podzielic? - spytal Rand. - Moze: "Poludniowy wiatr przynosi bogatego goscia, polnocny wiatr to pusty dom"? "Prosie pomalowane na zlota nadal jest prosieciem"? A moze: "Nie rozmawiaj z owca o strzyzeniu"? "Slowa glupca to pyl"? -Uspokoj sie, Rand - powiedzial cicho Perrin. Nie trzeba sie tak denerwowac. -Nie trzeba? Moze ja nie chce, zebyscie ze mna jechali, zawsze sie za mna wlokli, pakowali w tarapaty i oczekiwali, az was z nich wyciagne? Czy kiedykolwiek zastanawialiscie sie nad tym? Niech sczezne, czy przyszlo wam kiedy do glowy, ze mnie juz to meczy, ze gdziekolwiek pojde, zawsze znajduje was przy sobie? Zawsze, mam juz tego dosc. Bol na twarzy Perrina ranil go jak noz, ale ciagnal dalej bezlitosnie. -Niekorzy tutaj mysla, ze ja jestem lordem. Lordem. Moze mi sie to podoba. A popatrzcie na siebie, gracie w kosci ze stajennymi. Jak bede chcial odejsc, to odejde sam. Wy sobie mozecie jechac do Tar Valon albo sami gdzies powedrowac, ale ja odchodze stad sam. Twarz Mata zesztywniala, zbielalymi palcami sciskal sztylet przez pole kaftana. -Skoro tak chcesz - powiedzial zimno. - Ja myslalem, ze jestesmy... Jak sobie zyczysz, al'Thor. Ale jesli ja postanowie odejsc w tym samym momencie co ty, to zrobie to, a ty mozesz tylko trzymac sie ode mnie z daleka. -Nikt nigdzie nie pojdzie - wtracil Perrin - skoro bramy sa zaryglowane. Znowu wbil wzrok w posadzke. Siedzacy pod sciana gracze powitali smiechem czyjas przegrana. -Idzcie albo zostancie - wtracil Loial - razem albo osobno, to nie ma znaczenia. Jestescie trzema ta'veren. Nawet ja to widze, mimo ze brak mi Talentu, latwo dojsc do takiego wniosku na podstawie tego tylko, co sie przy was dzieje. I Moiraine tez to mowi. Mat gwaltownie uniosl rece. -Dosc tego, Loial. Nie chce juz nic o tym wiecej slyszec. Loial pokrecil glowa. -Slyszysz to, czy nie, to i tak jest prawda. Kolo Czasu tka Wzor Wieku, wykorzystujac ludzkie zycie jako watek. A wy jestescie trzema ta'veren, Wzor oplata sie wokol was. - Dosc tego, Loial. -Przez jakis czas Kolo bedzie naginalo Wzor podlug was trzech, cokolwiek byscie robili. A wszystko, co robicie, i tak bardziej wybiera za was Kolo niz wy sami. TaWeren ciagna za soba historie i ksztaltuja Wzor samym swoim istnieniem, ale Kolo wplata ta'veren mocniejszymi nicmi niz pozostalych ludzi. Gdziekolwiek byscie poszli, cokolwiek byscie zrobili, dopoki Kolo nie postanowi inaczej, bedziecie... -Dosyc! - krzyknal Mat. Mezczyzni grajacy w kosci podniesli glowy, a on zgromil ich wzrokiem, wiec ponownie pochylili sie nad gra. -Przepraszam, Mat - zagrzmial Loial. - Wiem, ze gadam za duzo, ale nie chcialem... -Ja tu nie zostane - oznajmil Mat krokwiom z Ogirem o wielkich ustach i glupcem, na ktorego nie pasuje zaden kapelusz, bo tak wielka ma glowe. Idziesz ze mna, Perrin? Perrin westchnal, zerknal na Randa i skinal glowa. Rand patrzyl ze scisnietym gardlem, jak odchodza. "Musze odejsc sam, Swiatlosci dopomoz, musze." Loial tez odprowadzil ich wzrokiem, z brwiami obwislymi ze zmartwienia. -Rand, ja naprawde nie chcialem... Rand postaral sie, by jego slowa zabrzmialy szorstko. -Na co ty czekasz? Idz za nimi! Nie rozumiem, co ty tu jeszcze robisz. Nie przydasz mi sie do niczego, skoro nie znasz zadnej drogi wyjscia. No idz! Idz szukac swoich drzew i bezcennych gajow, jesli ich jeszcze nie wycieto, a ja nie bede plakal, jesli tak sie stalo. Oczy Loiala, wielkie jak spodki, byly z poczatku pelne zdziwienia i bolu, lecz powoli zwezaly sie, nieomal gniewnie. Rand nie sadzil, ze to rzeczywiscie gniew. Niektore z dawnych opowiesci twierdzily, ze Ogirowie potrafia byc zapalczywi, jednakze nigdy nie informowaly do jakiego stopnia, zas Rand w zyciu nie poznal nikogo rownie lagodnego jak Loial. -Skoro tak sobie zyczysz, Randzie al'Thor - odrzekl sucho Loial. Sklonil sie sztywno i ruszyl w slad za Matem i Perrinem. Rand zwalil sie na spietrzone worki z ziarnem. "No i co - nawiedzil go wewnetrzny glos - zrobiles to, prawda?" "Musialem - odpowiedzial. - Sciagnalbym na nich niebezpieczenstwo. Krew i popioly, ja oszaleje i... Nie! Nie oszaleje! Nie bede korzystal z Mocy, wiec nie oszaleje i... Ale nie moge ryzykowac. Nie moge, nie rozumiesz?" Ale wewnetrzny glos tylko smial sie z niego. Zauwazyl, ze gracze patrza na niego. Obrocili sie w jego strone, wciaz kleczac pod sciana. Mieszkancy Shienaru, niezaleznie od pochodzenia, zawsze zachowywali sie uprzejmie i poprawnie, nawet wobec smiertelnych wrogow, a Ogirowie nigdy nie byli wrogami Shienaru. Oczy graczy zdradzaly, ze sa zaszokowani. Mieli puste twarze, ale oczy mowily, ze zrobil cos zlego. Czul, ze czesciowo maja racje i te nieme wyrzuty mocno go ubodly. Nie robili nic, tylko patrzyli, a on potykajac sie, wypadl ze spichlerza, jakby go scigali. Odretwialy mijal kolejne spichrze, szukajac miejsca, w ktorym moglby sie zaszyc do czasu, gdy bramy zostana na powrot otwarte. Ukrylby sie wtedy w furze jakiegos dostawcy zywnosci, o ile nie beda przeszukiwali wszystkich wozow, o ile nie przeszukaja calej twierdzy. Uparcie nie chcial o tym myslec, uparcie koncentrowal sie na szukaniu kryjowki. Jednak gdy juz znalazl takie miejsce - luke w stosie workow z ziarnem, waskie przejscie pod sciana za beczkami z winem, opuszczona spizarnie, pelna pustych skrzyn i cieni - zaraz sobie wyobrazal, ze latwo go znajda. Wyobrazal sobie tez tego niewidzialnego obserwatora, kimkolwiek byl - albo czymkolwiek - jak i on go znajduje. Dlatego szukal dalej, spragniony, zakurzony, z pajeczynami na wlosach. Gdy w ktoryms momencie wyszedl na korytarz, skapo oswietlony pochodniami, zobaczyl skradajaca sie Egwene. Zatrzymywala sie przy kazdej mijanej spizarni, by zajrzec do srodka. Ciemne wlosy, siegajace do pasa, przewiazala czerwona wstazka, a ubrana byla w szara suknie z czerwonymi wylogami, skrojona na shienaranska modle. Na jej widok przetoczyla sie po nim fala smutku i poczucia utraty. Byla to dotkliwsza strata niz odtracenie Mata, Perrina i Loiala. Przez cale zycie myslal, ze ktoregos dnia ozeni sie z Egwene, obydwoje tak mysleli. A teraz... Drgnela nerwowo, gdy wyskoczyl prosto na nia i westchnela gleboko, wstrzymujac oddech. Po chwili do jego uszu dobiegly slowa: -A wiec tu jestes. Mat i Perrin powiedzieli mi, co zrobiles. Loial tez. Wiem, co chcesz zrobic, Rand. To czysta glupota. Skrzyzowala ramiona na piersi i utkwila w nim spojrzenie wielkich, ciemnych oczu. Zawsze sie zastanawial, jak jej sie udaje patrzec na niego z gory - a potrafila, kiedy tylko chciala - mimo ze siegala mu zaledwie do piersi i byla od niego o dwa tata mlodsza. -No i dobrze - odparl. Nagle poczul wscieklosc na widok jej wlosow. Do wyjazdu z Dwu Rzek nigdy nie widzial doroslych kobiet z rozpuszczonymi wlosami. Tam kazda dziewczyna czekala z niecierpliwoscia, kiedy Kolo Kobiet z jej rodzinnej wsi orzeknie, ze jest juz dostatecznie dorosla, by moc zaplesc wlosy. Egwene z pewnoscia juz dorosla. A tutaj nosila wlosy rozpuszczone, przepasane tylko jakas wstazka. "Ja chce wracac do domu i nie moge, a ona nie moze sie doczekac, kiedy zapomni o Polu Emonda." -Ty tez odejdz i zostaw mnie w spokoju. Nie dla ciebie teraz towarzystwo pasteuzy. Jest tu mnostwo Aes Sedai, przy ktorych mozesz sie krecic. Tylko nie mow zadnej z nich, ze mnie widzialas. One mnie scigaja, a ja nie chce, zebys im w tym pomagala. Na jej policzkach wykwitly jaskrawe rumience. -Myslisz, ze moglabym... Odwrocil sie z zamiarem odejscia, a ona z okrzykiem rzucila sie na niego, oblapiajac rekoma jego nogi. Obydwoje runeli na kamienna posadzke, sakwy i tobolki Randa koziolkowaly w powietrzu. Steknal glucho przy upadku, rekojesc miecza wbila mu sie bowiem w bok, a potem jeszcze raz jeknal, gdy Egwene podniosla sie niezdarnie i usiadla na jego grzbiecie, jakby byl jakims krzeslem. -Moja matka - zaczela stanowczym tonem - zawsze mi powtarzala, ze jazda na mule najlepiej uczy postepowania z mezczyznami. Powiedziala mi, ze oni maja z reguly takie same mozgi. Czasami nawet mul bywa madrzejszy. Uniosl glowe, by spojrzec na nia przez ramie. -Zejdz ze mnie, Egwene. Zejdz! Egwene, jesli ze mnie nie zejdziesz - tu zlowieszczo znizyl glos - to ci cos zrobie. Wiesz, kim jestem. - Dla efektu spojrzal na nia groznie. Egwene pociagnela nosem. -Nie zrobilbys tego, nawet gdybys mogl. Ty bys nikogo nie skrzywdzil. A zreszta i tak nie jestes w stanie. Wiem, ze nie mozesz przenosic Jedynej Mocy, kiedy tylko zechcesz, to sie dzieje samo, a ty nie umiesz nad tym panowac. Tak wiec nie skrzywdzisz ani mnie, ani nikogo innego. Zas ja bralam lekcje u Moiraine, wiec jesli nie usluchasz glosu rozsadku, Randzie al'Thor, to byc moze podpale twoje spodnie. Umiem juz tyle. Zachowuj sie tak dalej, a sam sie przekonasz. Nagle, tylko na chwile, najblizsza pochodnia na scianie rozjarzyla sie z glosnym trzaskiem. Egwene pisnela i zapatrzyla sie na nia zaskoczona. Obrocil sie blyskawicznie, chwycil jej ramie i zrzuciwszy ja ze swego grzbietu, usadzil pod sciana. Potem sam usiadl, naprzeciwko niej. Z furia rozcierala obolale ramie. -Naprawde bys to zrobila? - spytal ze zloscia. Bawisz sie rzeczami, ktorych nie rozumiesz. Moglabys nas oboje spalic na popiol! -Ach ci mezczyzni! Jak nie mozecie postawic na swoim, to albo uciekacie, albo uzywacie przemocy. -Chwileczke! Kto kogo oszukal? Kto na kim usiadl? I ty grozilas... probowalas... ze... - Uniosl rece. - Nie, nie tak. Ty mi to robisz caly czas. Gdy tylko zauwazasz, ze klotnia przebiega nie po twojej mysli, wowczas nagle zaczynamy sie klocic o cos zupelnie innego. Nie tym razem. -Ja sie nie kloce - odparla spokojnie - i wcale tez nie zmieniam tematu. Czym jest ukrywanie sie, jak nie ucieczka? Jak juz sie ukryjesz, to uciekniesz na dobre. A czemu skrzywdziles Mata, Perrina i Loiala? I mnie? Ja wiem, dlaczego. Ty sie boisz, ze pozwalajac komus trzymac sie blisko ciebie, skrzywdzisz go jeszcze bardziej. Jak nie bedziesz robil tego, czego nie powinienes, to nie masz sie co bac, ze cos komus zrobisz. Biegasz jak opetany i napadasz na ludzi, a nawet nie wiesz, dlaczego. Niby czemu Amyrlin albo jakas inna Aes Sedai oprocz Moiraine mialaby wiedziec, ze w ogole istniejesz? Przez chwile wpatrywal sie w nia oglupialym wzrokiem. Im wiecej czasu przebywala z Moiraine i Nynaeve, tym czesciej nasladowala ich sposob bycia, przynajmniej wtedy, gdy chciala. Aes Sedai i Wiedzaca potrafily byc do siebie bardzo podobne, chlodne i madre. Takie zachowanie w przypadku Egwene wytracalo z rownowagi. W koncu opowiedzial jej to, co uslyszal od Lana. -O co innego moglo mu chodzic? Dlon gladzaca ramie zastygla, na czole Egwene pojawil sie mars skupienia. -Moiraine wie o tobie, a nic nie zrobila, wiec czemu teraz mialaby postapic inaczej? Ale jesli Lan... - Ciagle sie marszczac spojrzala mu w oczy. - Spichlerze sa pierwszym miejscem, do ktorego zajrza. O ile rzeczywiscie beda szukac. Dopoki nie sprawdzimy, czy rzeczywiscie cie szukaja, musisz ukryc sie tam, gdzie nie przyjdzie im do glowy szukac. Juz wiem. Lochy. Poderwal sie niezdarnie na nogi. -Lochy! -Nie mowie o celach wieziennych, ty glupcze. Czasami chodze tam wieczorem odwiedzac Padana Faina. Nynaeve tez tam chodzi. Nikt sie nie zdziwi, jesli dzisiaj zajrze tam wczesniej. Zreszta wszyscy obskakuja Amyrlin wiec pewnie nikt nas nawet nie zauwazy. -Ale Moiraine... -Ona nie chodzi do lochow, gdy chce przesluchac pana Faina, tylko kaze go do siebie przyprowadzac. I od tygodni robi to bardzo rzadko. Wierz mi, tam bedziesz bezpieczny. Nadal sie wahal. Padan Fain. -A tak w ogole, to dlaczego go odwiedzasz? On jest Sprzymierzencem Ciemnosci, sam sie do tego przyznal, i to wyjatkowo nikczemnym. Niech sczezne, Egwene, przeciez on sprowadzil trollokow do Pola Emonda! Sam sie nazwal psem Czarnego i od Zimowej Nocy caly czas tropil moje slady. -Coz, strzega go zelazne kraty, Rand. Teraz byla jej kolej, zeby sie zawahac. Spojrzala na niego nieomal blagalnie i mowila dalej: -Rand, on kazdej wiosny przyjezdzal swym wozem do Dwu Rzek, odkad sie urodzilam. Zna wszystkich ludzi, ktorych ja znam, wszystkie miejsca. To dziwne, ale im dlu zej siedzi w zamknieciu, tym lagodniejszy sie robi. Jakby sie uwalnial od Czarnego. Znowu potrafi sie smiac i opowiada zabawne historyjki o ludziach z Pola Emonda albo o miejscach, o ktorych nigdy przedtem nie slyszalam. Czasami wydaje sie taki, jak kiedys. Ja po prostu lubie porozmawiac z kims o domu. "Poniewaz ja cie unikalem - pomyslal - i poniewaz Perrin unika wszystkich, a Mat spedza caly czas na grze w kosci i hulance." -Zle, ze tak sie boczylem - mruknal i westchnal. - Coz, skoro Moiraine uwaza, ze tobie nic nie grozi, wiec mnie pewnie tez sie nic nie stanie. Ale nie musisz sie w to mieszac. Egwene wstala i zajela sie swoja suknia, otrzepywala ja, unikajac jego wzroku. -Moiraine powiedziala, ze to bezpieczne? Egwene? -Moiraine nie powiedziala mi wcale, ze moge odwiedzac pana Faina - wyznala lekliwie. Zapatrzyl sie na nia, a potem wybuchnal: -W ogole jej nie pytalas. Ona nic nie wie. Egwene, to glupota. Padan Fain jest Sprzymierzencem Ciemnosci, rownie podlym jak kazdy Sprzymierzeniec. -On jest zamkniety w klatce - odparla sztucznym glosem - a ja nie musze prosic Moiraine o zezwolenie na wszystko, co robie. Chyba troche pozno zaczales zwazac na to, co mowi Aes Sedai, prawda? No wiec jak, idziesz? -Umiem znalezc lochy bez twojej pomocy. Oni juz mnie szukaja albo beda mnie szukac, nie wyjdzie ci to na dobre, jak znajda cie w moim towarzystwie. -Beze mnie - oznajmila Wyniosle - najprawdopodobniej potkniesz sie o wlasne nogi i wyladujesz prosto na kolanach Amyrlin, a potem wszystko jej wyspiewasz, gdy bedziesz probowal sie wylgac. -Krew i popioly, powinnas nalezec do Kola Kobiet w naszej wiosce. Gdyby mezczyzni byli rzeczywiscie tacy niezdarni i bezradni, jak sie tobie najwyrazniej wydaje, wowczas nigdy... -Masz zamiar tak tu stac i gadac, czekajac na to, zeby cie naprawde znalezli? Pozbieraj swoje rzeczy, Rand, i chodz ze mna. Nie czekajac na odpowiedz, obrocila sie na piecie i ruszyla w glab korytarza. Mruczac cos pod nosem, niechetnie usluchal. Na bocznych korytarzach, ktorymi wedrowali, bylo niewielu ludzi - glownie sluzacy. Rand jednak mial uczucie, ze wszyscy zwracaja na niego szczegolna uwage; nie na czlowieka objuczonego do podrozy, lecz na niego, Randa al'Thora konkretnie. Wiedzial, ze to tylko wymysl wyobrazni - liczyl na to - ale wcale mu nie ulzylo, gdy zatrzymali sie w przejsciu w podziemiach twierdzy, przed wysokimi drzwiami z osadzona w srodku zelazna krata i podobnie do wszystkich drzwi w zewnetrznym murze, obitych grubymi plachtami zelaza. Pod krata wisiala kolatka. Przez krate Rand zobaczyl nagie sciany i dwoch zolnierzy z czubami na glowach, na stole, przy ktorym siedzieli, stala lampa. Jeden z mezczyzn ostrzyl sztylet jakims kamieniem dlugimi, powolnymi ruchami. Na moment nawet nie przestal gladzic ostrza, kiedy Egwene zastukala kolatka, wywolujac donosny szczek zelaza uderzajacego o zelazo. Drugi mezczyzna, o obojetnej i ponurej twarzy, patrzyl chwile w strone drzwi, jakby sie namyslal, zanim wreszcie wstal i podszedl. Byl krepy i zwalisty, ledwie siegal do okratowanego otworu. -Czego tam? Ach, to znowu ty, dziewczyno. Przyszlas sie spotkac ze swoim Sprzymierzencem Ciemnosci? Kto to jest? - Nie wykonal zadnego ruchu, aby otworzyc drzwi. -To moj przyjaciel, Changu. On tez chce zobaczyc Pana Faina. Mezczyzna przyjrzal sie Randowi, dolna warga opadla, odslaniajac zeby. Rand nie uznal tego za usmiech. -No tak - odparl wreszcie Changu. - Tak. Duzy jestes, co? Duzy. A wystrojony jak nie wiadomo kto. Ktos cie pojmal za mlodu na Wschodnich Bagnach i oswoil? Halasliwie odciagnal rygle i otworzyl drzwi. - No dobra, wchodzcie, skoro chcecie. - Nadal nie rezygnowal z szyderczego tonu. - Uwazaj, co bys sie nie puknal w glowe, moj panie. To niebezpieczenstwo Randowi nie grozilo, pod wysokimi drzwiami mogl przejsc nawet Loial. Wszedl do srodka w slad za Egwene, krzywiac sie i zastanawiajac, czy ten Changu przypadkiem nie chce narobic im jakichs klopotow. Po raz pierwszy w Shienarze spotkal kogos tak nieuprzejmego, nawet Masema byl tylko chlodny, a nie wyraznie nieuprzejmy. Jednakze Changu tylko zatrzasnal za nimi drzwi i zasunal ciezkie rygle, potem podszedl do polek wiszacych za stolem i wzial jedna ze stojacych na nich lamp. Drugi mezczyzna ani na moment nie przestal ostrzyc noza, nawet nie oderwal oden wzroku. W pomieszczeniu nie bylo nic procz stolu, lawek i polek, na podlodze lezala sloma, a do dalszej czesci lochow wiodly jeszcze jedne drzwi. -Przyda sie wam chyba jakies swiatlo - powiedzial Changu - na spotkanie w mroku z tym, co sie przyjazni nie tylko z wami ale i z Ciemnoscia. - Zaniosl sie smiechem, ochryplym, bez sladu rozbawienia, i zapalil lampe. - On juz na was czeka. - Wcisnal lampe do rak Egwene i nieomal ochoczo otworzyl wewnetrzne drzwi. - On na was czeka. Tam, w ciemnosci. Rand zatrzymal sie niepewnie, miedzy czernia, ktora widzial przed soba i usmiechnietym szeroko Changu za swoimi plecami, ale Egwene zlapala go za rekaw i pociagnela do przodu. Drzwi zatrzasnely sie, omal nie przycinajac mu piet, i rozlegl sie szczek zasuwanych rygli. W otaczajacym ich mroku nie bylo zadnego innego swiatla, procz tego niewielkiego kregu rozlewajacego sie wokol lampy. -Jestes pewna, ze on nas stad wypusci? - spytal. Zauwazyl, ze ten czlowiek nawet nie spojrzal na jego miecz, ani na luk, w ogole nie spytal, co on niesie w tobolkach. - Jak na straznikow nie spisuja sie najlepiej. Rownie dobrze moglibysmy tu przyjsc, zeby wyswobodzic Faina. -Oni wiedza, ze ja tego nie zrobie - odparla, wyraznie jednak zaklopotana, i dodala: -Za kazdym razem, kiedy tu przychodze, zachowuja sie coraz paskudniej. Wszyscy straznicy. Sa wstretni i ponurzy, coraz bardziej. Gdy przyszlam po raz pierwszy, Changu opowiadal mi zabawne historie, a Nidao teraz w ogole przestal sie odzywac. Ale mysle, ze jak sie pracuje w takim miejscu, to czlowiekowi trudno zachowac dobry nastroj. Moze to z mojego powodu. Na mnie to miejsce tez nie dziala najlepiej. Pomimo tych slow pociagnela go z przekonaniem w mrok. Rand nie spuszczal wolnej reki z miecza. Blade swiatlo lampy ukazalo przestronna sale, po obu stronach biegl rzad zelaznych krat, za ktorymi miescily sie cele przedzielone kamiennymi scianami. Tylko w dwoch celach, ktore mineli po drodze, znajdowali sie jacys wiezniowie. Zalani znienacka strumieniem swiatla, siadali gwaltownie na waskich pryczach, oslaniali oczy rekoma i rzucali grozne spojrzenia zza palcow. Rand byl pewien, ze te spojrzenia sa grozne, mimo ze nie widzial ich twarzy. Oczy' blyszczaly odbitym swiatlem lampy. -Ten lubi sobie wypic i potem sie bije - mruknela polglosem Egwene, wskazujac krepego jegomoscia o znieksztalconych dloniach. - Ostatnio w pojedynke zrujnowal cala izbe w miejskiej gospodzie i mocno pokiereszowal kilku ludzi. Drugi wiezien byl ubrany w haftowany zlotem kaftan z szerokimi rekawami i krotkie, blyszczace trzewiki. -Probowal wyjechac z miasta, nie regulujac rachunku w gospodzie - powiedziala i prychnela ze zloscia, bo przeciez ojciec jej byl nie tylko burmistrzem Pola Emonda, lecz rowniez wlascicielem gospody. - Nie zaplacil tez naleznosci kilku sklepikarzom i kupcom. Mezczyzni powarkiwali na ich widok, ciskali gardlowe przeklenstwa, rownie niemile dla uszu jak te, ktore Rand slyszal z ust straznikow karawan kupieckich. -Oni tez z kazdym dniem sa coraz gorsi - powiedziala cicho i przyspieszyla kroku. Zdazyla go mocno wyprzedzic, a gdy wreszcie doszli do znajdujacej sie na samym koncu celi Padana Faina, Rand zostal wypchniety z kregu swiatla. Zatrzymal sie w mroku otaczajacym lampe. Fain siedzial na pryczy, pochylal sie z napieciem do przodu, jakby juz na nich czekal, dokladnie tak, jak mowil Changu. Bardzo chudy, z przenikliwym spojrzeniem, dlugimi rekoma i wydatnym nosem, byl jeszcze bardziej zmizerowany, niz Rand pamietal. Nie zmizerowany od pobytu w lochach - jedzenie podawano tu takie samo jak sluzacym i nawet najgorszemu z wiezniow go nie zalowano lecz od tego, co zrobil przed przybyciem do Fal Dara. Jego widok przywolal wspomnienia, bez ktorych Randowi latwiej by sie zylo. Fain na kozle wielkiej fury, przejezdzajacy przez Most Wozow, przybywajacy do Pola Emonda w Zimowa Noc. To podczas Zimowej Nocy pojawily sie trolloki, zabijaly, palily, polowaly. Polowaly na trzech mlodych ludzi, jak wyjasnila Moiraine. "Polowaly na mnie, mimo ze tego nie wiedzialy, wykorzystujac Faina jako psa gonczego." Na widok Egwene Fain wstal, nie oslaniajac oczu, nawet nie mrugajac z powodu swiatla. Usmiechnal sie do niej. Byl to usmiech, ktory ledwie tknal jego wargi, a potem podniosl wzrok ponad jej glowe. Spojrzal prosto na Randa, ukrytego za nia w mroku, wycelowal w niego dlugi palec. -Czuje, ze sie tam ukrywasz, Randzie al'Thor - powiedzial, a wlasciwie wyjeczal zawodzacym glosem. Nie ukryjesz sie ani przede mna, ani przed nimi. Myslales, ze juz po wszystkim prawda? Ale bitwa nigdy nie ma konca, al'Thor. Oni juz ida po mnie i ida tez po ciebie, a wojna toczy sie dalej. Dla ciebie sie nigdy nie skonczy, czy bedziesz zyl czy umrzesz. Nigdy. Ni stad, ni zowad zaczal spiewac. Juz niebawem wszyscy wolni beda Z toba razem i razem ze mna. Juz niebawem wszystkich smierczaskoczy Ciebie tak samo, mnie na pewnoprzeoczy. Opuscil reke i zadarl glowe, wbijajac pelen napiecia wzrok w ciemnosc. Usta wykrzywil mu chytry grymas, zachichotal z glebi gardla, jakby to, co tam zobaczyl, go rozbawilo.-Mordeth wie wiecej niz wy wszyscy. Mordeth wie. Egwene cofala sie z celi, by sie wreszcie zatrzymac obok Randa i kraty celi znalazly sie zaledwie na skraju swiatla. Ciemnosc skryla domokrazce, nadal jednak slyszeli jego chichot. Mimo ze go nie widzial, Rand byl przekonany, ze Fain wciaz wpatruje sie w cos, czego tam nie ma. Czujac, jak przeszywa go dreszcz, oderwal palce od rekojesci miecza. -Swiatlosci! - wychrypial. - Nadal uwazasz, ze on sie zachowuje tak jak kiedys? -Czasami jest z nim lepiej, a czasem gorzej. - Glos Egwene brzmial niepewnie. - Dzisiaj jest gorzej, znacznie gorzej niz zazwyczaj. -Ciekawe, co on tam widzi. On oszalal, wpatruje sie w kamienny sufit, jakby cos widzial pomimo mroku. "Gdyby tam nie bylo sklepienia, zagladalby prosto do komnat kobiet. Tam gdzie jest Moiraine i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin." Znowu przeszyl go dreszcz. -On oszalal. -To nie byl dobry pomysl, Rand. - Ogladajac sie przez ramie w strone celi, odciagnela go stamtad i znizyla glos, jakby sie bala, ze Fain podsluchuje. Scigal ich chichot domokrazcy. -Nawet gdyby tu nikt nie zagladal, nie moglabym z nim tu zostac i ty chyba tez nie powinienes. Jest w nim dzis cos takiego... - Wciagnela urywany oddech. - Znam jeszcze jedno miejsce, jeszcze bezpieczniejsze od tego. Nie wspominalam o nim, bo latwiej bylo wprowadzic cie tutaj. Oni nigdy nie zajrza do pokoi kobiet. Nigdy. -Pokoje kobiet...! Egwene, Fain jest byc moze oblakany, ale ty jeszcze bardziej. Nie mozna sie ukryc przed szerszeniami w gniezdzie szerszeni. -Znasz lepsze miejsce? Do ktorej czesci twierdzy nie moze wejsc zaden mezczyzna bez zaproszenia kobiety, nawet lord Agelmar? Gdzie jest takie miejsce, gdzie nikomu nie przyjdzie do glowy szukac mezczyzny? -Gdzie jest takie miejsce, w ktorym z pewnoscia jest mnostwo Aes Sedai? To szalenstwo, Egwene. Obmacujac jego tobolki, odezwala sie takim tonem, jakby wszystko juz zostalo postanowione. -Owin miecz i luk w swoj plaszcz, to wtedy bedzie sie wydawalo, ze niesiesz jakies moje rzeczy. Chyba nietrudno bedzie znalezc dla ciebie gorszy kaftan i koszule. Tylko musisz sie przygarbic. -Powiedzialem ci, ze tego nie zrobie. -Upierasz sie jak mul, wiec mozesz z powodzeniem udawac moje zwierze pociagowe. No, chyba ze wolisz zostac tutaj z panem Fainem. Z czarnych cieni dobiegl ich nabrzmialy chichotem szept Faina. -Bitwa nigdy nie ma konca, al'Thor. Mordeth wie. -Mialbym wieksze szanse, gdybym sie zdecydowal przeskoczyc mur - mruknal Rand. Zdjal jednak tobolki z ramienia i idac za jej rada, zaczal owijac miecz, luk i kolczan. Ukryty w mroku Fain wybuchl smiechem. -To sie nigdy nie skonczy, al'Thor. Nigdy. ROZDZIAL 4 WEZWANIE Samotna w swoich komnatach, w tej czesci twierdzy, ktora zamieszkiwaly kobiety, Moiraine poprawila narzucony na ramiona szal, haftowany w skrecone galazki bluszczu i winorosli, po czym przyjrzala sie efektowi w wysokim, oprawionym w ramy lustrze, stojacemu w kacie izby. Gdy popadala w zlosc, jej wielkie, ciemne oczy nabieraly ostrego wyrazu, stajac sie podobne do oczu sokola. W tym momencie niemal przebijaly srebrzyste szklo na wylot. Szczesliwym zrzadzeniem losu miala ten szal w swoich sakwach, gdy przybyla do Fal Dara. Takie szale, z rozjarzonym, bialym Plomieniem Tar Valon posrodku i dlugimi fredzlami o barwie, ktora wskazywala, do ktorych Ajah nalezy wlascicielka - fredzle szala Moiraine byly blekitne jak poranne niebo - rzadko noszono poza Tar Valon, a nawet tam z reguly tylko w Bialej Wiezy. Niewiele w Tar Valon oprocz posiedzen w Komnacie Wiezy stanowilo ceremonial wymagajacy zakladania szali, zas widok Plomienia poza Blyszczacymi Murami potrafil wywolywac poploch wsrod calych rzesz ludzi albo sprowadzac Synow Swiatlosci. Strzala Bialego Plaszcza mogla sie okazac rownie smiertelna dla Aes Sedai jak dla kazdego innego czlowieka, a Synowie byli zanadto przebiegli, by pozwolic Aes Sedai zobaczyc lucznika przed wypuszczeniem strzaly, gdy jeszcze moglaby cos z tym zrobic. Moiraine wcale sie nie spodziewala, ze bedzie nosic szal w Fal Dara, jednakze podczas audiencji u Zasiadajacej na Tronie Amyrlin nalezalo przestrzegac pewnych nakazow przyzwoitosci.Byla szczupla, raczej niewysoka, i dzieki typowemu dla wszystkich Aes Sedai gladkiemu licu, na ogol wygladala na mlodsza, niz byla w istocie, miala tez w sobie wladcza gracje i opanowanie, za sprawa ktorych potrafila zawladnac wszelkim zgromadzeniem. Cechy te, nabyte podczas dorastania w Krolewskim Palacu w Cairhien, bynajmniej nie zaginely, a wrecz nabraly mocy, im dluzej byla Aes Sedai. Wiedziala, ze dzisiaj beda jej potrzebne jak malo kiedy. Byla jednak opanowana, choc tylko na zewnatrz. "Musialy wyniknac jakies klopoty, bo inaczej nie przybylaby tu osobiscie" - pomyslala bodaj po raz dziesiaty. Ale za ta mysla, krylo sie jeszcze tysiac innych pytan. "Co to za klopoty i kogo wybrala do swej swity? Dlaczego tutaj? Dlaczego teraz? Nie wolno dopuscic, by cos sie teraz nie powiodlo." Pierscien Wielkiego Weza na prawej dloni zalsnil metnym swiatlem, gdy dotknela filigranowego, zlotego lancuszka, zdobiacego jej wlosy splywajace falami na ramiona. Z lancuszka zwisal na sam srodek czola maly kamyk barwy czystego blekitu. Wiele kobiet z Bialej Wiezy wiedzialo o sztuczkach, ktore robila za pomoca tego kamyka, uzywajac go do koncentracji. Byla to zwykla, wypolerowana grudka blekitnego krysztalu i jako mloda dziewczyna z jej pomoca pobierala pierwsze nauki, gdy nie miala nikogo, kto moglby nia kierowac. Ta dziewczyna zapamietala opowiesci o angrealu i jeszcze potezniejszym sa'angrealu - tych basniowych pozostalosciach po wieku Legend, dzieki ktorym Aes Sedai potrafily przenosic wiecej Jedynej Mocy, niz sie dalo bez wspomagania - zapamietala je i uznala, ze do przenoszenia niezbedna jest koncentracja. Siostry z Bialej Wiezy znaly niektore jej sztuczki, podejrzewaly ja tez o inne, lacznie z nie istniejacymi - przezyla szok, gdy o nich uslyszala. Za pomoca kamyka dokonywala prostych, niewielkich rzeczy, mimo ze czasami przydatnych, takich, ktore moglo wymyslic sobie dziecko. Jesli jednak Zasiadajacej na Tronie Amyrlin towarzyszyly nie te kobiety, ktore powinny, wowczas za sprawa wszystkich poglosek na temat Moiraine, krysztal mogl je mocno wytracic z rownowagi. Nagle rozleglo sie natarczywe pukanie do drzwi. Zaden mieszkaniec Shienaru nie pukalby w taki sposob do obcych drzwi, a juz z pewnoscia nie do jej drzwi. Nie odeszla od lustra, dopoki oczy nie odpowiedzialy jej spokojem, skrywajac w swych ciemnych glebinach wszelka mysl. Dotknela sakiewki z miekkiej skory wiszacej u pasa. "Niewazne, jakie klopoty wyciagnely ja z Tar Valon, zapomni o nich, gdy przedstawie jej ten." Kolejne lomotanie, jeszcze bardziej natarczywe niz poprzednie, rozleglo sie, zanim jeszcze zdazyla przejsc przez pokoj i otworzyc drzwi, obdarzajac spokojnym usmiechem dwie kobiety, ktore po nia przyszly. Rozpoznala obydwie. Ciemnowlosa Anaiya w szalu z blekitnymi fredzlami i jasnowlosa Liandrin w swojej czerwieni. Liandrin, mloda nie tylko z wygladu, piekna, o twarzy jak lalka i drobnych, gniewnych ustach, unosila wlasnie reke, zamierzajac raz jeszcze zalomotac. Ciemne brwi i oczy silnie kontrastowaly z licznymi warkoczykami barwy miodu, opadajacymi jej na ramiona, lecz taka kombinacja nie nalezala do rzadkosci w Tarabonie. Obydwie kobiety przewyzszaly Moiraine wzrostem, Liandrin o niecala dlon. Nieciekawa twarz Anaiyi przecial usmiech, gdy Moiraine otworzyla drzwi. Ten usmiech dodawal jej nie tylko urody, ale wystarczal za wszystko. Nieomal kazdy, do kogo usmiechnela sie Anaiya, czul sie uspokojony, bezpieczny i wyrozniony. -Niechaj Swiatlosc cie opromieni, Moiraine. Milo cie znowu zobaczyc. Jak sie miewasz? Juz tak dlugo cie nie widzialam. -Moje serce jest lzejsze dzieki twej obecnosci, Anaiyo. - Byla to bez watpienia prawda; ucieszyla sie, ze ma choc jedna przyjaciolke wsrod Aes Sedai, ktore przybyly do Fal Dara. - Niechaj Swiatlosc cie opromieni. Liandrin zacisnela usta i skubnela rabek szala. -Zasiadajaca na Tronie Amyrlin zada, bys sie przed nia stawila, Siostro. Jej zimny glos byl gniewny. Liandrin wiecznie wygladala z jakiegos powodu na niezadowolona, nie tylko z powodu Moiraine, w kazdym razie nie wylacznie. Krzywiac sie, usilowala zajrzec do pokoju ponad ramieniem Moiraine. -Ta komnata jest otoczona pasem ochronnym. Nie mozemy wejsc do srodka. Dlaczego bronisz sie przed swoimi siostrami? -Bronie sie przed wszystkim - odparla bez zajaknienia Moiraine. - Wiele uslugujacych mi kobiet zzera ciekawosc, nie chce, zeby przetrzasaly pokoj podczas mojej nieobecnosci. Az do teraz nie musialam nikogo wyrozniac. - Zatrzasnela za soba drzwi i teraz wszystkie trzy staly na korytarzu. - Moze pojdziemy? Nie mozna pozwolic, by Amyrlin czekala. Ruszyla korytarzem, trajkoczaca Anaiya szla obok niej a Liandrin stala przez chwile i wpatrywala sie w drzwi, jakby sie zastanawiala, co Moiraine za nimi ukrywa. Potem jednak pospiesznie do nich dolaczyla. Maszerowala z drugiego boku Moiraine, sztywnymi krokami jak jakas strazniczka. Anaiya szla spacerowym krokiem, dotrzymujac towarzystwa. Stopy odziane w miekkie kamasze zapadaly sie bezglosnie w grube dywany o prostych wzorach. Po drodze dygaly przed nimi ubrane w swiateczne stroje sluzace, wiele dygalo jeszcze glebiej niz przed lordem Fal Dara. Trzy Aes Sedai i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin w twierdzy, takiego zaszczytu zadna z tych kobiet nie spodziewala sie zaznac za swego zycia. Z komnat wyleglo kilka kobiet ze szlacheckich rodow, one tez sie klanialy, czego z pewnoscia nie zrobilyby przed lordem Agelmarem. Moiraine i Anaiya usmiechaly sie i kiwaly glowami w odpowiedzi na te oznaki szacunku, jednakowo w strone sluzacych, jak i szlachetnie urodzonych. Liandrin wszystkie ignorowala. Naturalnie spotykaly tu wylacznie kobiety. Zaden mezczyzna, ktory mial wiecej niz dziesiec lat, nie mogl wejsc do pokoi kobiet bez pozwolenia albo zaproszenia, tylko kilku malych chlopcow biegalo i bawilo sie na tych korytarzach. Niezdarnie przyklekali na jedno kolano, idac w slad za swymi dygajacymi gleboko siostrami. Anaiya rozdawala usmiechy i mierzwila czupryny na malych glowkach. -Tym razem, Moiraine - powiedziala Anaiya wyjechalas z Tar Valon na zbyt dlugo. Stanowczo za dlugo. Tar Valon teskni za toba. Twoje siostry za toba tesknia. A poza tym jestes potrzebna w Bialej Wiezy. -Niektore z nas musza pracowac w swiecie - odparla lagodnie Moiraine. - Biala Wieze pozostawiam tobie, Anaiyo. Ale wy tam w Tar Valon wiecie wiecej c swiecie niz ja. Mnie czesto umyka nawet to, co sie dzialo tam, gdzie bylam poprzedniego dnia. Jakie przywozicie wiesci? -Trzech kolejnych falszywych Smokow! - Liandrin wyplula z siebie te slowa. - Pustosza ziemie Saldaei, Murandy i Lzy. A tymczasem wy, Niebieskie, usmiechacie sie i nic nie mowicie, uparcie trwajac przy przeszlosci. Anaiya uniosla brew, a Liandrin zamknela gwaltownie usta, glosno prychajac. -Trzech - zadumala sie cicho Moiraine. Jej oczy zalsnily na moment, lecz szybko to ukryla. - Trzech w ciagu ostatnich trzech lat, a teraz trzech jednoczesnie. -Tymi trzema trzeba sie bedzie zajac, tak samo jak poprzednimi. Calym tym meskim robactwem i obdarta tluszcza, ktora wedruje za jego sztandarami. Moiraine prawie ubawila pewnosc w glosie Liandrin. Prawie. Za duzo wiedziala o realiach, za duzo o mozliwosciach. -Czy te kilka miesiecy wystarczylo, bys zapomniala, Siostro? Ostatni falszywy Smok praktycznie rozdarl Ghealdan na kawalki, zanim jego armia, nawet jesli zlozona z samej obdartej tluszczy, zostala pokonana. Tak, Logain juz zostal dowieziony do Tar Valon, jest poskromiony i niczemu nie zagraza, jak przypuszczam, ale kilka naszych siostr zginelo, gdy probowaly go pojmac. Smierc bodaj jednej naszej siostry stanowi dla nas wieksza strate, niz mozemy zniesc, a straty w Ghealdan byly jeszcze wieksze. Tamtych dwoch przed Logainem nie potrafilo przenosic Mocy, a mimo to ludzie w Kandorze i Arad Doman znakomicie ich pamietaja. Pamietaja spalone wsie i ludzi poleglych w walce. Czy swiat poradzi sobie z trzema naraz? Ilu zgromadzi sie pod ich sztandarami? Nigdy nie bylo trudno o wyznawcow kogos, kto twierdzil, ze jest Smokiem Odrodzonym. Jak wielkie beda tym razem wojny? -Sprawa nie wyglada az tak rozpaczliwie - powiedziala Anaiya. - Na ile sie orientujemy, tylko ten z Saldaei potrafi przenosic Moc. Nie mial czasu, by zgromadzic wielu wyznawcow i nasze siostry juz tam pojechaly, by sie nim zajac. Mieszkancy Lzy nekaja falszywego Smoka i jego wyznawcow, ukrytych na terenach Haddon Mirk, natomiast tamten z Murandy juz dal sie zakuc w lancuchy. - Wydala z siebie krotki smiech. - I pomyslec, ze to wlasnie mieszkancy Murandy poradzili sobie tak szybko ze swoim falszywym Smokiem. Zapytasz takiego, to nawet ci nie powie, ze pochodzi z Murandy, tylko ze z Lugard, Illian albo, ze jest czlowiekiem jakiegos lorda czy lady. A jednak ze strachu, ze ktorys z sasiadujacych z nimi krajow moglby miec wymowke do dokonania inwazji, rzucili sie na swego falszywego Smoka nieledwie w tym samym momencie, w ktorym otwarl usta, zeby sie oglosic. -A jednak - zauwazyla Moiraine - nie nalezy lekcewazyc faktu, ze az trzech objawilo sie w jednym czasie. Czy ktoras z moich siostr byla w stanie sformulowac Przepowiednie? Szansa na to byla niewielka, od wielu stuleci malo ktora Aes Sedai wykazywala choc odrobine tego Talentu, chocby najmniejsza - wiec nie byla zdziwiona, gdy Anaiya potrzasnela glowa. Nawet jej troche ulzylo. Dotarly do skrzyzowania korytarzy jednoczesnie z lady Amalisa. Wykonala gleboki uklon, rozposcierajac swoje jasnozielone spodnice. -Chwala Tar Valon - wymamrotala. - Chwala Aes Sedai. Siostrze lorda Fal Dara nalezalo sie cos wiecej niz zwykle skinienie glowa. Moiraine ujela dlonie Amalisy i wyprostowala ja. -Tobie nalezy sie chwala, Amaliso. Powstan, Siostro. Amalisa wyprostowala sie z gracja, rumieniec wykwitl na twarzy. Nigdy w zyciu nie byla w Tar Valon i nazwanie Siostra przez Aes Sedai stanowilo wielki zaszczyt nawet dla niej, z jej pochodzeniem. W srednim wieku, niewysoka i ciemna, obdarzona byla dojrzala uroda, podkreslona dzieki barwie policzkow. -Czuje sie zaszczycona twa obecnoscia, Moiraine Sedai. Moiraine usmiechnela sie. -Jak dlugo juz sie znamy, Amaliso? Czy musze cie nazywac lady Amalisa, jakbysmy nigdy nie siadaly wspolnie do herbaty? -Oczywiscie ze nie. - Amalisa odwzajemnila usmiech. Na jej twarzy malowala sie taka sama sila jak u jej brata, nie oslabiona bynajmniej lagodniejsza linia policzkow i podbrodka. Niektorzy powiadali, ze Agelmar, twardy i nieugiety wojownik, nie zawsze potrafil sie przeciwstawic swej siostrze. -Jednak odkad jest tu Zasiadajaca na Tronie Amyrlin... Gdy krol Easar odwiedza Fal Dara, prywatnie nazywam go magami, czyli wujaszek, zupelnie jak wtedy, gdy bylam mala i on sadzal mnie sobie na ramiona, ale przy ludziach powinno byc inaczej. Anaiya syknela z rozdraznieniem. -Etykieta jest czasami niezbedna, jednakze ludzie czesto jej naduzywaja. Prosze, nazywaj mnie Anaiya, a ja bede cie nazywala Amalisa, o ile mi pozwolisz. Katem oka Moiraine dostrzegla Egwene, w glebi bocznego korytarza, znikajaca pospiesznie za rogiem. Tuz za nia, jakby przylepiona do jej piet, wlokla sie zgarbiona postac, ubrana w skorzany kaftan, ze spuszczona glowa i rekoma pelnymi jakichs tobolkow. Moiraine pozwolila sobie na nieznaczny usmiech, ktory natychmiast ukryla. "Jesli ta dziewczyna wykaze tyle samo inicjatywy w Tar Valon - pomyslala z satysfakcja - wowczas ktoregos dnia zasiadzie na Tronie Amyrlin. O ile nauczy sie kontrolowac te zdolnosc. O ile zostanie jeszcze jakis Tron Amyrlin, na ktorym bedzie mogla zasiasc." Moiraine skupila znow swa uwage na pozostalych. Liandrin wlasnie konczyla swa kwestie. -...i z przyjemnoscia skorzystam z okazji, by poznac wasz kraj. Na jej twarzy widnial teraz usmiech, szczery i nieomal dziewczecy, a glos brzmial przyjaznie. Moiraine zachowala niewzruszona twarz, gdy Amalisa przedluzala zaproszenie, by dolaczyly do niej i dworek w jej prywatnym ogrodzie. Liandrin potraktowala niezwykle cieplo te propozycje. Miala niewiele przyjaciolek, ani jednej poza Czerwonymi Ajah. "Z pewnoscia zadnej spoza Aes Sedai. Predzej zaprzyjaznilaby sie z jakims mezczyzna albo trollokiem." Moiraine nie byla pewna, czy Liandrin dostrzega istotna roznice miedzy mezczyznami a trollokami. Nie byla pewna, czy taka roznice zna w ogole jakas Czerwona Ajah. Anaiya wyjasnila, ze w tym momencie musza dotrzymac towarzystwa Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. -Naturalnie - odparla Amalisa. - Niechaj Swiatlose ja opromienia, a Stworca ma w swej opiece. Pozniej zatem sie spotkamy. Stala wyprostowana, sklonila jedynie glowe, kiedy odchodzily. Po drodze Moiraine popatrywala na Liandrin, starajac sie jednak ani przez moment nie okazywac otwartej ciekawosci. Aes Sedai o wlosach barwy miodu patrzyla prosto przed siebie, rozane wargi wydelo zamyslenie. Wydawalo sie, ze zapomniala o Moiraine i Anaiyi. "Co ona zamierza?" Anaiya najwyrazniej niczego nie zauwazyla, ona jednak zawsze akceptowala ludzi, zarowno w tym, czym byli, jak i w tym, kim chcieli byc. Moiraine wiecznie zdumiewalo, ze Anaiya tak dobrze sobie radzi w Bialej Wiezy, lecz te, ktore w swym postepowaniu kierowaly sie przebiegloscia, najwyrazniej poczytywaly jej otwartosc, uczciwosc i gotowosc do akceptacji calego otoczenia za podstepny fortel. Byly zupelnie zbite z pantalyku, gdy sie okazywalo, ze Anaiya naprawde mowi to, co mysli i mysli to, co mowi. Ponadto potrafila zawsze dotrzec do sedna kazdej sprawy. I akceptowala to, co widziala. Pogodnym tonem kontynuowala przekazywanie wiesci. -Nowiny z Andoru sa dobre i zle. Zamieszki uliczne w Caemlyn wygasly wraz z nadejsciem wiosny, ale duzo sie mowi, o wiele za duzo, obwiniajac Krolowa, a takze Tar Valon, o zbyt dluga zime. Morgase utrzymuje sie na tronie z wiekszym trudem niz w ubieglym roku, ale nadal go utrzymuje i najpewniej nie straci, dopoki Gareth Bryne bedzie Kapitanem-Generalem Gwardii Krolewskiej. A lady Elayne, Dziedziczka Tronu i jej brat, lord Gawyn, przybyli bezpiecznie do Tar Valon, by rozpoczac nauki. W Bialej Wiezy obawiano sie juz, ze ten obyczaj zostanie zerwany. -To niemozliwe, dopoki w ciele Morgase kryje sie choc jedno tchnienie - powiedziala Moiraine. Liandrin drgnela nieznacznie, jakby wlasnie sie obudzila. -Modl sie, by nadal miala to tchnienie. Swite towarzyszaca Dziedziczce Tronu scigali do samej rzeki Erinin Synowie Swiatlosci. Do samych mostow Tar Valon. Ich rzesze nadal obozuja pod murami Caemlyn, czyhajac na kazda mozliwosc siania niezgody, a w samym Caemlyn wielu jest takich, ktorzy bacznie nadstawiaja uszu. -Byc moze najwyzszy to czas, by Morgase nareszcie nauczyla sie troche uwazac -westchnela Anaiya. - Swiat z kazdym dniem staje sie coraz bardziej niebezpieczny, nawet dla krolowej. A moze szczegolnie dla krolowej. Zawsze byla uparta. Pamietam, jak przybyla do Tar Valon jako mloda dziewczyna. Nie posiadala zdolnosci, by moc zostac prawdziwa siostra i to napelnialo ja wielka gorycza. Czasami wydaje mi sie, ze wywiera nacisk na corke wlasnie z tego powodu, niepomna, czego chce dziewczyna. Moiraine parsknela lekcewazaco. -Elayne urodzila sie z iskra, tu nie bylo co wybierac. Morgase nie mogla ryzykowac, by dziewczyna umarla z braku wyszkolenia, nawet gdyby wszyscy Synowie Swiatlosci z calej Amadicii mieli rozbic obozowiska pod Caemlyn. Rozkazalaby Garethowi Bryne'owi i Gwardii Krolewskiej przemoca wyciac droge do Tar Valon, a Gareth Bryne zrobilby to nawet w pojedynke, gdyby musial. "Ale i tak musi zachowac blizsze dane o potencjale dziewczyny w tajemnicy. Czy lud Andoru swiadomie zaakceptowalby Elayne na Lwim Tronie, w nastepstwie Morgase, gdyby sie o tym dowiedzial? Nie krolowa, szkolona zgodnie z obyczajem w Tar Valon, lecz prawdziwa Aes Sedai?" Wszelkie zapiski historyczne wspominaly o zaledwie garstce krolowych, ktore mialy prawo do tytulu Aes Sedai, i tych kilka, ktore dopuscily, by o tym wiedziano, zalowaly potem przez cale zycie. Poczula lekki smutek. Zanosilo sie na zbyt wiele wydarzen, by obdarzac wsparciem, lub nawet tylko zainteresowaniem, jeden kraj i jeden tron. -Co jeszcze, Anaiyo? -Musisz wiedziec, ze w Illian ogloszono Wielkie Polowanie na Rog, po raz pierwszy od czterystu lat. Mieszkancy Illian twierdza, ze zbliza sie Ostateczny Boj - Anaiya zadrzala przelotnie, ale mowila dalej, nie przerywajac - i ze nalezy znalezc Rog Valere przed ostateczna bitwa z Cieniem. Juz ciagna tam ludzie ze wszystkich krain, kazdy chce stac sie czescia legendy, kazdy pragnie znalezc Rog. Murandy i Altara stapaja, rzecz jasna, na palcach, uwazajac, ze to wszystko stanowi parawan jakichs dzialan przeciwko nim. Pewnie wlasnie dzieki temu mieszkancy Murandy zlapali swojego falszywego Smoka tak szybko. W kazdym razie bardowie beda mogli dodac wiele nowych opowiesci do swoich cykli. Oby Swiatlosc sprawila, zeby to byly tylko opowiesci. -Byc moze nie takie opowiesci, jakich sie spodziewaja - stwierdzila Moiraine. Jej twarz pozostala spokojna, nawet gdy Liandrin obrzucila ja przenikliwym spojrzeniem. -Tak przypuszczam - powiedziala pogodnie Anaiya. - Opowiesci, jakich sie spodziewaja najmniej, beda dokladnie pasowaly do cykli. A poza tym mam do zaoferowania tylko same plotki. Lud Morza jest czyms poruszony, ich statki smigaja od portu do portu, ledwie sie zatrzymujac. Siostry z wysp mowia, ze Coramoor, ich Wybrany, nadchodzi, ale nic wiecej nie chca dodac. Wiesz, jak pilnie Atha'an Miere strzega tajemnic Coramoora przed obcymi i pod tym wzgledem nasze siostry swoim mysleniem przypominaja bardziej Lud Morza niz Aes Sedai. Aielowie tez wyraznie sie burza, rowniez nikt nie wie, dlaczego. Nikt nigdy nie wie, o co chodzi Aielom. Na szczescie brak oznak, by znowu chcieli przekroczyc Grzbiet Swiata, Swiatlosci dzieki. Westchnela i pokrecila glowa. - Czego ja bym nie dala, by miec choc jedna siostre wywodzaca sie z Aielow. Tylko jedna. Za malo o nich wiemy. Moiraine rozesmiala sie. -Czasami mam wrazenie, ze ty nalezysz do Brazowych Ajah, Anaiyo. -Rownina Almoth - powiedziala Liandrin, sama wyraznie zdziwiona, ze cos jej sie wymknelo z ust. -To juz prawdziwa plotka, siostro - odparla Anaiya. - Garsc poglosek poslyszanych tuz przed naszym wyjazdem z Tar Valon. Rzekomo na Rowninie Almoth, a byc moze i na Glowie Tomana tocza sie walki. Jak powiadam, rzekomo. Te pogloski nie sa pewne. To plotki o plotkach. Wyjechalysmy, zanim dowiedziano sie czegos wiecej. -To by pewnie dotyczylo Tarabonu i Arad Doman powiedziala Moiraine i potrzasnela glowa. - Klocili sie o Rownine Almoth od blisko trzystu lat, ale nigdy nie doszlo do otwartej walki. Spojrzala na Liandrin, od Aes Sedai oczekiwalo sie, ze beda wyzbywaly sie wiezow lojalnosci wobec swych dawnych krajow i wladcow, malo ktora jednak wypelniala do konca ten nakaz. Trudno bylo nie interesowac sie losami wlasnej ojczyzny. -Czemu teraz mieliby...? -Dosc tej proznej gadaniny - wtracila gniewnie kobieta o wlosach barwy miodu. - Zasiadajaca na Tronie Amyrlin czeka na ciebie, Moiraine. Trzema szybkimi krokami wyprzedzila pozostale i zamaszystym ruchem otworzyla wysokie, dwuczesciowe drzwi. -Z toba Amyrlin nie bedzie strzepila jezyka. Mimo woli dotykajac mieszka u pasa, Moiraine minela Liandrin, skinieniem glowy dziekujac jej za przytrzymanie drzwi. Nawet sie nie usmiechnela na widok blysku gniewu na twarzy Liandrin. "Co knuje ta paskudna dziewczyna?" Posadzki w przedsionku pokrywalo kilka warstw jaskrawych dywanow, sam pokoj urzadzono ze smakiem, wstawiajac don kilka krzesel, wyscielanych law i niewielkich stolikow, z surowego lub tylko wypolerowanego drewna. Przy wysokich otworach strzelniczych wisialy brokatowe kotary, dzieki czemu bardziej przypominaly okna. Na kominkach nie plonal ogien, dzien byl cieply i chlod Shienaru mial nadejsc nie wczesniej jak po zmroku. Zastala tam zaledwie kilka Aes Sedai ze swity Amyrlin. Verin Mathwin i Serafelle, z Brazowych Ajah, nawet nie podniosly glow, gdy Moiraine weszla do srodka. Serafelle czytala zachlannie jakas stara ksiege, oprawiona w zniszczona i splowiala skore, ostroznie przewracajac porwane stronice, natomiast pulchna Verin siedziala na skrzyzowanych nogach pod oknem strzelniczym, trzymala maly kwiatek pod swiatlo i precyzyjna dlonia wprowadzala notatki oraz szkice do ksiazki wspartej na kolanie. Obok niej na podlodze stal otwarty kalamarz, na podolku miala caly stos kwiatow. Brazowe siostry rzadko interesowaly sie czyms wiecej niz poszukiwaniem wiedzy. Moiraine zastanawiala sie czasami, czy one w ogole wiedza, co sie dzieje na swiecie, lub chocby nawet tuz przed ich nosem. Pozostale trzy kobiety, znajdujace sie w komnacie, odwrocily sie, lecz zadna nie raczyla podejsc do Moiraine i tylko na nia patrzyly. Jednej z nich, szczuplej kobiety z Zoltych Ajah, nie znala, zbyt malo czasu spedzala w Tar Valon, by znac wszystkie Aes Sedai, mimo ze ich liczba nie byla juz taka duza jak w przeszlosci. Znala natomiast dwie pozostale. Carlinya miala skore tak blada i obyczaje tak zimne, jak biale fredzle jej szala, w kazdym calu stanowiac dokladne przeciwienstwo ciemnej, zapalczywej Alarmy Mosvani, z Zielonych Ajah, obydwie jednak staly i wpatrywaly sie w nia, nic nie mowiac, nie zdradzajac niczego wyrazem twarzy. Alanna energicznym ruchem zarzucila szal wokol swej szyi, Carlinya ani drgnela. Szczupla, Zolta siostra odwrocila sie z wyraznym zalem. -Niechaj Swiatlosc was opromieni, Siostry - powitala je Moiraine. Zadna nie odpowiedziala. Nie byla pewna, czy Serafelle albo Verin w ogole ja uslyszaly. "Gdzie sa pozostale?" Nie musialy tu przychodzic wszystkie - wiekszosc odpoczywala w swoich pokojach, nabierajac sil po podrozy ale Moiraine stala juz na skraju wytrzymalosci, od tych wszystkich pytan, ktore klebily sie w jej glowie, a ktorych nie mogla zadac. Zadne z nich jednak nie ujawnilo sie na jej twarzy. Otworzyly sie wewnetrzne drzwi i pojawila sie Leane, bez swej zlotej laski. Opiekunka Kronik dorownywala wzrostem wiekszosci mezczyzn, zwiewna i pelna gracji, wciaz piekna, obdarzona miedziana skora i krotkimi, ciemnymi wlosami. Na ramionach, zamiast szala, miala zarzucona niebieska stule, poniewaz w Komnacie Wiezy zasiadala jako Opiekunka, a nie przedstawicielka swoich Ajah. -Jestes juz - powiedziala dzwiecznie do Moiraine i gestem dloni wskazala drzwi za soba. - Chodz, Siostro. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin czeka. Mowila szybkimi, urywanymi sylabami, jak zawsze, niezaleznie od tego, czy byla zla, radosna czy podniecona. Moiraine weszla w slad za Leane do srodka, zastanawiajac sie, co teraz czuje Opiekunka. Leane zamknela za nimi drzwi, ktore szczeknely glucho, niczym wrota celi. Amyrlin siedziala przy szerokim stole stojacym posrodku wielkiego dywanu, na blacie stala splaszczona, zlota bryla wielkosci kufra podroznego, gesto inkrustowana srebrem. Stol byl masywny, o krotkich nogach, jednak wydawal sie uginac pod ciezarem, z podniesieniem ktorego mialoby trudnosci dwoch silnych mezczyzn. Na widok zlotej bryly Moiraine musiala sie mocno wysilic, zeby zachowac niewzruszona twarz. Ostatnim razem, gdy ja widziala, byla zamknieta bezpiecznie w skarbcu Agelmara. Miala zamiar sama o niej powiedziec Amyrlin, gdy sie dowiedziala o jej przybyciu. To, ze juz byla w jej posiadaniu, stanowilo blahostke, wprawiajaca jednak w zaklopotanie. Moglo sie okazac, ze wydarzenia wymykaja sie z jej rak. Wykonala zamaszysty, gleboki uklon i zgodnie z obowiazujacym ceremonialem powiedziala: -Stawiam sie zgodnie z twym wezwaniem, Matko. Amyrlin wyciagnela dlon i Moiraine ucalowala pierscien Wielkiego Weza, nie rozniacy sie niczym od pierscieni innych Aes Sedai. Wyprostowala sie i zaczela mowic nieco bardziej towarzyskim tonem, dbajac jednak o to, by nie okazac zbytniej poufalosci. Pamietala, ze za jej plecami, obok drzwi stoi Opiekunka. -Mam nadzieje, ze mialas przyjemna podroz, Matko. Zasiadajaca urodzila sie we Lzie, w rodzinie prostego rybaka, nie zas gdzies na dworze i nazywala sie Suan Sanche, jakkolwiek malo kto ja tak nazywal albo tak o niej myslal, i to od dziesieciu lat, kiedy zostala wyniesiona z Komnaty Wiezy na tron. Byla Zasiadajaca na Tronie Amyrlin i dosc na tym. Szeroka stule, otulajaca jej ramiona, pokrywaly pasy w barwach siedmiu Ajah; Zasiadajaca nalezala do wszystkich Ajah i jednoczesnie do zadnych z osobna. Zaledwie sredniego wzrostu, raczej przystojna niz piekna, miala w twarzy sile, ktora tam byla jeszcze przed jej wyniesieniem na tron, sile dziewczyny, wywodzacej sie z ulic Maule, dzielnicy portowej Lzy, a pod wplywem jej czystego, blekitnego spojrzenia krolowie i krolowe, a nawet Kapitan Komandor Synow Swiatlosci, spuszczali oczy. W obecnej chwili w jej oczach widac bylo napiecie, usta zacisnely sie w nieznanym dotychczas grymasie. -Wezwalysmy wiatry, by przyspieszyc nasze statki na Erinin, Corko, a nawet zawracalysmy prady, by nas wspomagaly. - Zasiadajaca mowila glebokim i smutnym glosem. - Widzialam powodzie, ktore spowodowalysmy we wsiach polozonych nad brzegami rzeki i Swiatlosc tylko wie, cosmy zrobily z pogoda. Nie zdobylysmy sobie ludzkich serc uczynionymi przez nas zniszczeniami i marnotrawieniem plonow. Wszystko, by dotrzec tu najszybciej jak sie da. Jej wzrok powedrowal w strone zlotej bryly, uniosla reke, jakby miala ja dotknac, ale zamiast tego rzekla: -W Tar Valon jest Elaida, Corko. Przybyla pospolu z Elane i Gawynem. Moiraine czula za plecami Leane, jak zawsze milczaca w obecnosci ich przywodczyni. Na pewno jednak obserwowala i sluchala uwaznie. -Dziwi mnie to, Matko - powiedziala ostroznie. - Nie jest to pora, by Morgase pozostawala bez doradzajacej jej Aes Sedai. Morgase nalezala do tych niewielu wladczyn, ktore otwarcie przyznawaly, ze korzystaja z rad Aes Sedai, nieomal wszyscy mieli taka doradczynie, ale niewielu to zdradzalo. -Elaida nalegala, Corko, i watpie czy Morgase, choc to przeciez krolowa, umie przekonac Elaide, gdy ta zechce postawic na swoim. Byc moze zreszta tym razem wcale nie chciala. Elayne dysponuje potencjalem, jakiego nigdy nie widzialam. Juz wykazuje postepy. Czerwone siostry nadymaja sie jak te ryby zwane purchawkami. Moim zdaniem dziewczyna nie popiera ich sposobu myslenia, ale jest jeszcze mloda, wiec kto wie. Nawet jesli nie uda im sie jej ukorzyc, to nie bedzie mialo wiekszego znaczenia. Elayne byc moze zostanie najpotezniejsza Aes Sedai od tysiaca lat, a to wlasnie Czerwone Ajah ja odnalazly. Dzieki tej dziewczynie ciesza sie teraz sporym powazaniem w Komnacie. -Sprowadzilam z soba do Fal Dara dwie mlode kobiety, Matko - powiedziala Moiraine. - Obydwie pochodza z Dwu Rzek, gdzie wciaz silna jest krew Manetheren, jakkolwiek one nawet nie pamietaja, ze kiedys istniala kraina zwana Manetheren. Stara krew spiewa w Dwu Rzekach, Matko, i to glosno. Egwene, wiesniaczka, jest co najmniej rownie silna jak Elayne. Poznalam Dziedziczke Tronu, wiec wiem. Jesli zas idzie o te druga, Nynaeve, to byla ona Wiedzaca w ich wsi, jednakze nie jest to zwykla dziewczyna. To chyba cos znaczy, iz mimo mlodego wieku tamtejsze kobiety wybraly ja na Wiedzaca. Gdy juz nauczy sie panowac swiadomie nad tym, co teraz robi bezwiednie, stanie sie rownie silna jak pozostale w Tar Valon. Dzieki szkoleniu zablysnie niczym ognisko obok swiec, jakim sa Elayne i Egwene. I nie ma mozliwosci, by te dwie wybraly Czerwone Ajah. Mezczyzni je bawia i jednoczesnie draznia, ale one czuja do nich sympatie. Z latwoscia zneutralizuja wszelkie wplywy, jakie Czerwone Ajah zdobyly w Bialej Wiezy dzieki znalezieniu Elayne. Amyrlin skinela glowa, jakby to wszystko nie wywarlo na niej wrazenia. Ze zdziwienia Moiraine uniosla brwi, zanim zdazyla sie opanowac i wygladzic rysy. Bylo to przedmiotem wiecznych zmartwien w Komnacie Wiezy, ze z kazdym rokiem znajdowano coraz mniej dziewczat nadajacych sie do wyszkolenia w korzystaniu z Jedynej Mocy, a jeszcze mniej znajdowano takich, ktore mialy do tego wrodzona zdolnosc. Gorsze jeszcze niz strach przed tymi, ktorzy winili Aes Sedai za Pekniecie Swiata, gorsze niz nienawisc Synow Swiatlosci, gorsze nawet niz dzialania Sprzymierzencow Ciemnosci, bylo to przerzedzanie sie szeregow i coraz rzadsze umiejetnosci. Korytarze Bialej Wiezy, na ktorych niegdys panowal tlok, wyludnialy sie i to co kiedys z latwoscia osiagano za pomoca Jedynej Mocy, w czasach obecnych uzyskiwalo sie jedynie za sprawa najwyzszych wysilkow, o ile w ogole. -Elaida miala jeszcze jeden powod, by przybyc do Tar Valon, Corko. Dla pewnosci poslala szesc golebi z ta sama wiadomoscia. Otrzymalam ja, a moge sie tylko domyslac, do kogo jeszcze w Tar Valon Elaida te wiadomosc wyslala, a potem przybyla we wlasnej osobie. Powiedziala w Komnacie Wiezy, ze igrasz z pewnym mlodym czlowiekiem, ktory jest ta'varen i na dodatek niebezpiecznym. Byl w Caemlyn, zeznala, ale gdy wreszcie dotarla do gospody, w ktorej sie zatrzymal, odkryla, zes go porwala. -Ludzie z tej gospody sluzyli nam dobrze i wiernie, Matko. Jesli skrzywdzila ktoregos z nich... Moiraine nie potrafila ukryc ostrego tonu i uslyszala, jak Leane porusza sie niespokojnie. Nikt nie przemawial do Amyrlin takim tonem, nawet zaden krol z wysokosci swego tronu. -Winnas wiedziec, Corko - powiedziala oschle Amyrlin - ze Elaida nie krzywdzi nikogo z wyjatkiem tych, ktorych uzna za niebezpiecznych albo tych biednych glupcow, ktorzy probuja przenosic Jedyna Moc. Albo takich, ktorzy zagrazaja Tar Valon. Pozostali, nie nalezacy do Aes Sedai, w jej przypadku moga byc rownie dobrze polami na planszy do gry w kamyki. Na szczescie pewien karczmarz, niejaki pan Gill, o ile dobrze pamietam, najwyrazniej darzy Aes Sedai atencja, tak wiec odpowiedzial zadowalajaco na jej pytania. Prawde mowiac, Elaida dobrze sie o nim wyrazala. Wiecej jednak mowila o tym mlodziencu, ktorego stamtad zabralas. Bardziej niebezpieczny niz jakikolwiek mezczyzna od czasu Artura Hawkinga, powiedziala. Ona bywa zdolna do formulowania Przepowiedni, jak wiesz, i jej slowa wywarly odpowiednie wrazenie na Komnacie. Przez wzglad na Leane Moiraine przemowila najpotulniejszym tonem, na jaki mogla sie zdobyc. Nie byl bardzo zgodny, ale starala sie jak mogla. -Towarzyszy mi tutaj trzech mlodych mezczyzn, Matko, lecz zaden z nich nie jest krolem i mocno watpie, by marzyl kiedykolwiek o swiecie zjednoczonym pod jedna wladza. Nikt nie podzielal marzen Artura Hawkinga od czasow Wojny Stu Lat. -Tak, Corko. Mlodzi wiesniacy, wiem to od lorda Agelmara. Jednakze jeden z nich to ta'veren. - Oczy Amyrlin powedrowaly znowu do plaskiej skrzynki. W Komnacie postanowiono, iz winnas sie udac w odosobnienie, celem odbycia kontemplacji. Zaproponowala to jedna z Delegatek w imieniu Zielonych Ajah, przy czym dwie inne kiwaly z aprobata, gdy tamta przemawiala. Leane wydala z siebie odglos obrzydzenia a moze niepokoju. Zawsze trzymala sie na uboczu, kiedy mowila Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, ale tym razem Moiraine znala przyczyne jej reakcji. Od tysiaca lat Zielone Ajah zyly w sojuszu z Blekitnymi, od czasow Artura Hawkinga przemawialy jednym glosem. -Nie mam ochoty plewic grzadek w jakiejs dalekiej wiosce, Matko. "I nie bede tego robic, niezaleznie od postanowien Komnaty Wiezy." -Padla tez propozycja, rowniez z ust Zielonych, ze na czas odosobnienia winnas byc oddana pod opieke Czerwonych Ajah. Czerwone Delegatki udawaly zdziwienie, lecz przypominaly rybolowy, ktore wiedza, ze nic nie strzeze ich ofiary. - Amyrlin prychnela z pogarda. - Czerwone wyznaly, iz sa niechetne braniu pod opieke kogos, nie nalezacego do ich Ajah, stwierdzily jednak, ze postapia zgodnie z wola Komnaty. Moiraine wbrew sobie zadrzala. -To byloby... bardzo przykre, Matko. Gorzej niz przykre, o wiele gorzej, Czerwone z nikim nie obchodzily sie lagodnie. Te mysl stanowczo odsunela na pozniej. -Matko, nie rozumiem, skad ten sojusz Zielonych i Czerwonych. Ich przekonania, stanowisko wzgledem mezczyzn, poglady na nasze cele jako Aes Sedai, sa calkiem rozbiezne. Czerwone i Zielone nie potrafia nawet z soba rozmawiac, by zaraz nie wybuchnac krzykiem. -Wszystko sie zmienia, Corko. Jestem piata z rzedu Blekitna Ajah wyniesiona na Tron Amyrlin. Byc moze one uwazaja, ze zbyt wiele nas bylo albo ze sposob myslenia Blekitnych nie pasuje juz do swiata pelnego falszywych Smokow. Po tysiacu lat wiele rzeczy sie zmienilo. Zasiadajaca na Tronie skrzywila sie i zaczela mowic jakby do siebie. -Stare mury slabna, padaja stare bariery. - Otrzasnela sie i jej glos nabral sily. - Sformulowano jeszcze jedna propozycje, taka, ktora do dzis cuchnie niczym snieta ryba lezaca tydzien w sieciach. Jako ze Leane nalezy do Blekitnych Ajah i ja rowniez sie z nich wywodze, stwierdzono, ze skoro maja mi towarzyszyc dwie Blekitne Siostry, to w sumie przedstawicielek Blekitnych Ajah bedzie az cztery. Te propozycje rzucono mi w Komnacie prosto w twarz, w sposob jakby rozmawialy o naprawie kanalow sciekowych. Przeciwko mnie wystapily dwie Biale Siostry i dwie Zielone. Zolte cos miedzy soba szemraly, a potem nie chcialy sie wypowiedziec ani na tak, ani na nie. Jeszcze jedno nie, a twoich siostr, Anaiyi i Maigan, nie byloby tutaj. Mowiono nawet otwarcie, ze wcale nie powinnam opuszczac Bialej Wiezy. Moiraine poczula jeszcze wiekszy wstrzas niz na wiesc, ze Czerwone Ajah chca ja pochwycic w swe rece. Opiekunka Kronik, niezaleznie od Ajah, z ktorych sie wywodzila, przemawiala jedynie w imieniu Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, a Amyrlin przemawiala w imieniu wszystkich Aes Sedai i wszystkich Ajah. Tak to zawsze bylo i nikt nigdy nie proponowal, by bylo inaczej, nawet w najczarniejszych chwilach Wojen z Trollokami, nawet wowczas, gdy armie Artura Hawkinga wziely do niewoli wszystkie Aes Sedai, ktore ocalaly w Tar Valon. A nade wszystko Zasiadajaca na Tronie Amyrlin byla po prostu Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Kazda Aes Sedai byla obowiazana okazywac jej posluszenstwo. Nikt nie mogl kwestionowac tego, co robila ani dokad chciala sie udac. Ta propozycja stanowila wystepek przeciwko obyczajom i prawom liczacym sobie trzy tysiace lat. -Kto by sie powazyl, Matko? Odpowiedzial jej gorzki smiech. -Prawie kazdy, Corko. Zamieszki w Caemlyn. Zwolanie Wielkiego Polowania, bez powiadomienia az do czasu proklamacji. Falszywe Smoki wyrastajace niczym czer-wonodzwonki po deszczu. Gina cale narody a jeszcze wieksze rzesze szlachetnie urodzonych biora udzial w Grze Rodow niz w czasach, gdy Artur Hawking polozyl kres ich knowaniom. A co najgorsze, kazda z nas wie, ze Czarny znowu sie obudzil. Pokaz mi siostre, ktora nie sadzi, iz Biala Wieza utracila kontrole nad zdarzeniami, jesli nie jest Brazowa Ajah, to jest to martwa siostra. Czas wydaje sie dla nas kurczyc, Corko. Czasami wydaje mi sie, ze nieomal to czuj e. -Jak sama powiedzialas, Matko, wszystko sie zmienia. Jednakze za Lsniacymi Murami czaja sie jeszcze wieksze zagrozenia niz w ich wnetrzu. Zasiadajaca na Tronie przez dluzsza chwile wpatrywala sie w oczy Moiraine, potem wolno skinela glowa. -Zostaw nas same, Leane. Porozmawiam z ma Corka Moiraine w cztery oczy. Wahanie trwalo zaledwie chwile, po czym Leane powiedziala: -Jak sobie zyczysz, Matko. Moiraine czula jej zdziwienie. Zasiadajaca na Tronie odbywala niewiele audiencji bez obecnosci Strazniczki, z pewnoscia nie z udzialem siostry, ktora zasluzyla na kare. Drzwi otworzyly sie i zamknely. W przedsionku nie zdradzila ani slowa, ktore padlo w srodku, jednakze wiesc, ze Moiraine zostala sama z Amyrlin rozniosla sie wsrod Aes Sedai w Fal Dara niczym dziki ogien po suchym lesie i dala poczatek spekulacjom. Gdy tylko drzwi sie zamknely, Amyrlin wstala, a Moiraine poczula przelotne swedzenie skory - druga kobieta przenosila Jedyna Moc. Przez chwile wydawalo sie, ze Amyrlin otacza nimb jaskrawego swiatla. -Nie wiem, czy ktoras z nich zna te twoja stara sztuczke - powiedziala, lekko dotykajac blekitnego kamyka zdobiacego czolo Moiraine - ale wiekszosc z nas ciagle jeszcze uzywa roznych sztuczek zapamietanych z dziecinstwa. W kazdym razie nikt juz nie uslyszy, o czym teraz rozmawiamy. Nagle objela Moiraine ramionami, cieplym usciskiem wieloletniej przyjazni. Moiraine odwzajemnila uscisk rownie cieplo. -Jestes jedyna, Moiraine, przy ktorej pamietam, kim bylam. Nawet Leane zawsze sie zachowuje tak, jakbym sie stala wcieleniem stuly i laski, rowniez wtedy, gdy zostajemy same, jakbysmy nigdy nie chichotaly z czegos jako nowicjuszki. Czasami zaluje, ze juz nie jestesmy nowicjuszkami, ty i ja. Nadal tak niewinne, by moc uwazac, ze wszystko jest urzeczywistnieniem opowiesci barda, nadal dostatecznie niewinne, by moc myslec, ze znajdziemy sobie mezczyzn, ktorzy mieli byc ksiazetami, przystojnymi, silnymi i delikatnymi, pamietasz? Ktorzy wytrzymaja zycie z kobieta obdarzona mocami Aes Sedai. Nadal tak niewinne, by moc marzyc o szczesliwym zakonczeniu opowiesci barda, o zyciu, jakie wioda inne kobiety, tylko opromienionym wiekszymi darami niz u nich. -Jestesmy Aes Sedai, Siuan. Mamy obowiazki. Nawet jesli ty i ja nie urodzilysmy sie ze zdolnoscia do przenoszenia Mocy, to czy oddalabys to za dom i meza, nawet gdyby to mial byc ksiaze? Nie wierze. To marzenie wiesniaczki. Nawet Zielone nie maja takich pomyslow. Zasiadajaca na Tronie odsunela sie od niej. -Nie, nie wyrzeklabym sie tego. Prawie nigdy. Bywaja jednak chwile, kiedy zazdroszcze wiesniaczkom. W tej chwili nieomal im zazdroszcze. Moiraine, jesli ktokolwiek, chocby nawet Leane, odkryje, co planujemy, zostaniemy ujarzmione. I nie powiem, by czyniac to, postepowaly zle. ROZDZIAL 5 CIEN W SHIENARZE Ujarzmione! Slowo jakby zadrzalo w powietrzu, nieomal dostrzegalnie. W przypadku mezczyzny zdolnego do przenoszenia Mocy, ktorego nalezy powstrzymac, zanim obled zmusi go do niszczenia wszystkiego co go otacza, nazywa sie to poskramianiem, lecz w przypadku Aes Sedai zwano to ujarzmieniem. Ujarzmione! Na zawsze niezdolne do kontrolowania przeplywu Jedynej Mocy. Zdolne do wyczuwania saidaru, zenskiej polowy Prawdziwego Zrodla, lecz bez mozliwosci dotykania go. Pamietajace o tym, co przepadlo na zawsze. Robiono to tak rzadko, ze od kazdej nowicjuszki wymagano, by znala imiona wszystkich Aes Sedai, ktore ujarzmiono od czasu Pekniecia Swiata i zadna nie umiala o nich myslec bez drzenia. Kobiety znosily ujarzmienie nie lepiej niz poskromieni mezczyzni.Moiraine od samego poczatku wiedziala, na jakie ryzyko sie naraza i zdawala sobie sprawe, ze jest ono konieczne. Co wcale nie znaczylo, ze przyjemnie bylo zyc z taka mysla. Zmruzyla oczy, tylko plonaca w nich iskra zdradzala gniew i niepokoj. -Leane poszlaby za toba do zboczy Shayol Ghul, Siuan i do Otchlani Przeznaczenia. Nie mozesz twierdzic, ze zdradzilaby ciebie. -Nie. Ale czy ona uznalaby to za zdrade? Czy to zdrada zdradzic zdrajczynie? Nigdy sie nad tym nie zastanawialas? -Nigdy. Robimy to, co zrobic trzeba, Siuan. Obydwie wiedzialysmy o tym od blisko dwudziestu lat. Kolo obraca sie tak jak chce, a my zostalysmy wybrane do tego przez Wzor. Jestesmy czescia Proroctw, a Proroctwa musza sie spelnic. Musza! -Proroctwa musza sie spelnic. Nauczano nas, ze tak bedzie i byc musi, a jednak to spelnienie jest zdrada wszystkiego, czego nas uczono. Niektorzy powiedzieliby, ze wszystkiego na strazy czego stoimy. Rozcierajac ramiona, Amyrlin podeszla do waskiej szczeliny, by wyjrzec na lezacy ponizej ogrod. Dotknela zaslon. -Tu, w komnatach kobiet wiesza sie draperie, by zlagodzic te ponure wnetrza, sadzi sie tez piekne ogrody, jednakze nie znajdziesz w tym miejscu niczego, co by nie sluzylo walce, smierci i zabijaniu - mowila dalej tym samym, melancholijnym tonem. - Tylko dwa razy od czasu Pekniecia Swiata pozbawiono Amyrlin jej stuly i laski. -Tetsuan, ktora zdradzila Manetheren z zazdrosci o moce Elisande, i Bonwhin, ktora usilowala wykorzystac Artura Hawkinga jako marionetke wladajaca swiatem, obie omal nie zniszczyly Tar Valon. Amyrlin nie przestawala przypatrywac sie ogrodowi. -Obydwie Czerwone i zastapily je Zasiadajace z Blekitnych. Wcale nie chce byc ta trzecia, ktora utraci stule i laske, Moiraine. W twoim przypadku, rzecz jasna, skonczyloby sie to ujarzmieniem i wyrzuceniem poza Blyszczace Mury. -Przede wszystkim Elaida nigdy nie wygra ze mna tak latwo. - Moiraine wpatrywala sie z napieciem w plecy przyjaciolki. "Swiatlosci, co ja napadlo? Nigdy przedtem taka nie byla. Gdzie sie podziala jej sila, jej zapal?" -Ale nie dojdzie do tego, Siuan. Druga kobieta odezwala sie w taki sposob, jakby niczego nie uslyszala. -W moim przypadku byloby inaczej. Nawet pomimo ujarzmienia, obalonej Amyrlin nie wolno sie blakac na wolnosci. Moglaby zostac uznana za meczennice, stac sie przyczyna wystapien opozycji. Tetsuan i Bonwhin zatrzymano w Bialej Wiezy jako sluzace. Zwykle pomywaczki, ktore mozna bylo pokazywac innym jako ostrzezenie, jaki los moze spotkac najpotezniejsze. Nikt nie bedzie spiskowal z powodu kobiety, ktora od switu do nocy zmywa podlogi i garnki. Owszem, mozna sie nad nia litowac, ale nie mozna brac jej powaznie w rachube. Moiraine wsparla piesci o stol, jej oczy plonely. -Spojrz na mnie, Siuan. Spojrz na mnie! Chcesz powiedziec, ze sie poddajesz, po tych wszystkich latach, po tym, czego dokonalysmy? Poddac sie i pozwolic swiatu, by dalej tak trwal? I to wszystko z obawy, by nie stac sie kims, kto pilnuje czystosci garnkow! Wlozyla w ten okrzyk cala pogarde, na jaka umiala sie zdobyc i poczula ulge, gdy przyjaciolka zwrocila sie twarza ku niej. Nadal byla w niej sila, stlumiona, ale byla. Oczy barwy czystego blekitu, podobnie jak jej oczy, gorzaly gniewem. -Pamietam, ktora piszczala glosniej, gdy nas podnoszono z nowicjuszek. Wiodlas wygodne zycie w Cairhien, Moiraine. Nie przypominalo to pracy na lodzi rybackiej. Nagle Siuan glosno uderzyla o stol. - Nie, nie proponuje, zeby sie poddac, ale tez nie chce patrzec bezsilnie, jak wszystko wyslizguje sie z rak! Jestes zrodlem wiekszosci klopotow, jakie mam z Komnata. Nawet Zielone dziwia sie, dlaczego nie wezwalam cie do Wiezy i nie udzielilam pouczenia. Polowa towarzyszacych mi siostr jest zdania, ze powinno sie ciebie oddac Czerwonym, a jesli do tego dojdzie, pozalujesz, zes nie jest juz nowicjuszka, ktora nie czeka nic gorszego procz przemienienia. Swiatlosci! Gdyby ktoras z nich pamietala, ze przyjaznilysmy sie jako nowicjuszki, znalazlabym sie tam obok ciebie. -Mialysmy plan! Plan, Moiraine! Znalezc chlopca i sprowadzic go do Tar Valon, gdzie moglybysmy go kryc, chronic i dawac mu wskazowki. Od twojego wyjazdu z Wiezy, dostalam od ciebie tylko dwie wiadomosci. Dwie! Mam wrazenie, ze probuje wodzic Palcami Smoka w ciemnosci. Jedna wiadomosc mowila, ze wyjezdzacie do Dwu Rzek, ze udajecie sie do wioski o nazwie Pole Emonda. Juz niedlugo, pomyslalam, chlopiec zostanie odnaleziony i ona niebawem udzieli mu pomocy. Potem wiadomosc z Caemlyn, ze wyjezdzacie do Shienaru, do Fal Dara, a nie do Tar Valon. Fal Dara! Stamtad do Ugoru jest tak blisko, ze nieomal mozna go dotknac. Fal Dara, na ktore trolloki i Myrddraale napadaja nieomal co dnia. Blisko dwadziescia lat planowania i poszukiwan, a ty praktycznie ciskasz te nasze plany pod stopy Czarnego. Czyzbys popadla w obled? Gdy wreszcie udalo jej sie ozywic swa rozmowczynie, Moiraine przybrala maske spokoju. Spokoju i jednoczesnie niezachwianego uporu. -Wzor nie zwaza na ludzkie plany, Siuan. Knulysmy nasze intrygi, a zapomnialysmy, z czym mamy do czynienia. Ta'veren. Elaida sie myli. Artur Paendrag Tanreall nigdy nie byl az tak silnym ta'veren. Kolo bedzie oplatalo Wzor wokol tego mlodzienca jak zechce, niezaleznie od naszych planow. Gniew zniknal z twarzy Amyrlin, ustepujac miejsca bladosci szoku. -To brzmi, jakbys proponowala, ze powinnysmy sie poddac. Czy sugerujesz, zebysmy stanely na uboczu i przypatrywaly sie plonacemu swiatu? -Nie, Siuan. Nigdy na uboczu. "A swiat i tak zaplonie, Siuan, w taki czy inny sposob, czego bysmy nie zrobily. Nigdy tego nie potrafilas dostrzec." -Teraz jednak musimy sobie uswiadomic, ze nasze plany sa ryzykowne. Mamy jeszcze mniej kontroli, niz nam sie wydawalo. Moze nawet tylko tyle, co pod paznokciem. Wieja wichry przeznaczenia, Siuan, i my musimy poleciec wraz z nimi, niewazne, w jakim kierunku. Amyrlin zadrzala, jakby poczula lodowata pieszczote tych wichrow na swym karku. Jej dlonie powedrowaly do splaszczonej zlotej bryly, zreczne palce znalazly wlasciwe punkty w labiryncie skomplikowanego wzoru. Pomyslowo osadzone wieko unioslo sie, ukazujac skrecony, zloty rog. Wziela instrument do rak i przejechala palcem po zdobnych, srebrnych literach wyrytych w Dawnej Mowie wokol wydetego ustnika. -Bo nie jest grob przeszkoda na moje wezwanie przetlumaczyla, tak cicho, jakby mowila wylacznie do siebie. - Rog Valere, wykonany po to, by wzywac martwych bohaterow z grobu. A wedle proroctwa mial zostac odnaleziony dokladnie na czas Ostatniej Bitwy. Gwaltownym ruchem wsunela Rog do skrzynki i zatrzasnela wieko, jakby nie potrafila dluzej zniesc jego widoku. -Agelmar wepchnal mi go do rak zaraz po zakonczeniu ceremonii powitania. Powiedzial, ze zaczal sie bac swego skarbca, odkad on sie tam znalazl. Pokusa byla zbyt wielka, wyjasnil. Samemu zagrac na Rogu i poprowadzic te horde, ktora by odpowiedziala na jego wezwanie, przybywajac przez Ugor z polnocy, celem zrownania Shayol Ghul z ziemia i unicestwienia Czarnego. Caly zaplonal w ekstazie chwaly i wtedy jak powiedzial, zrozumial ostrzezenie, ze to nie bedzie on, ze to nie moze byc on. Nie mogl sie juz doczekac, kiedy wreszcie pozbedzie sie Rogu, a jednak nadal go pragnal. Moiraine skinela glowa. Agelmar znal Proroctwo zwiazane z Rogiem, znala je wiekszosc tych, ktorzy walczyli z Czarnym. "Niechaj ten, co do ust mnie przylozy, nie o chwale mysli, a tylko o zbawieniu." -Zbawienie. - Zasiadajaca na Tronie Amyrlin zasmiala sie gorzko. - Sadzac po wyrazie oczu Agelmara, sam nie wiedzial, czy oddaje zbawienie, czy tez odrzuca potepienie swej wlasnej duszy. Wiedzial tylko, ze musi sie go pozbyc, zanim splonie. Probowal zachowac to wszystko w tajemnicy, ale po twierdzy juz rozeszly sie plotki. Mnie jego pokusy sa obce, jednak w obecnosci Rogu czuje, jak ciarki pelzna mi po ciele. Do mojego wyjazdu bedzie musial go na powrot schowac w skarbcu. Nie moglabym spac nawet w pokoju przyleglym do tego, w ktorym on jest. - Potarla czubkami palcow zmarszczone czolo i westchnela. I mial byc odnaleziony nie wczesniej, niz przed Ostatnia Bitwa. Czyzby miala nastapic tak szybko? Sadzilam... mialam nadzieje, ze zostalo wiecej czasu. -Cykl Karaethon. -Tak, Moiraine. Nie musisz mi przypominac. Znam Proroctwa o Smoku rownie dlugo jak ty. - Potrzasnela glowa. - Od czasow Pekniecia w kazdym pokoleniu nie objawial sie wiecej niz jeden falszywy Smok, a teraz trzech jednoczesnie wedruje swobodnie po swiecie, a bylo jeszcze trzech innych w ciagu ostatnich dwoch lat. Wzor domaga sie Smoka, poniewaz tka sie w strone Tarmon Gai'don. Czasami owladaja mna watpliwosci, Moiraine - wyznala z zaduma w glosie, jakby cos ja zastanowilo, po czym kontynuowala zwyklym tonem. - A jesli Smokiem byl wlasnie Logain? Potrafil przenosic Moc, zanim Czerwone sprowadzily go do Bialej Wiezy, a my poskromilysmy. Moze nim byc tez Mazrim Taim, ten czlowiek z Saldaei. Co robic, jesli to on? W Saldaei sa juz nasze siostry, byc moze juz go stamtad wywiozly. A jesli mylilysmy sie od samego poczatku? Co sie stanie, jesli Smok Odrodzony zostanie poskromiony jeszcze zanim zacznie sie Ostatnia Bitwa? Nawet proroctwo moze sie nie sprawdzic, jesli ten, o ktorym mowi, padnie ofiara mordu albo poskromienia. A wtedy staniemy do walki z Czarnym, niczym nagi wobec burzy. -Zaden nie jest Smokiem, Siuan. Wzor nie domaga sie jakiegos Smoka, tylko prawdziwego Smoka. Dopoki sie nie objawi, Wzor bedzie bezustannie podrzucal falszywych Smokow, ale potem juz zadnych nie bedzie. Gdyby Smokiem byl Logain albo ktorys z pozostalych, nie byloby wiecej falszywych. -On bowiem nadejdzie jako nagly swit i przybyciem swym roztrzaska swiat, a potem stworzy na nowo. Albo staniemy nagie wobec burzy albo bedziemy sie bronic, zaslugujac potem na ciezka kare. Swiatlosci, dopomoz nam wszystkim. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin otrzasnela sie, jakby chciala zrzucic z siebie wlasne slowa. Jej twarz byla napieta, niczym w oczekiwaniu na cios. -Przede mna nie ukryjesz swych mysli, tak jak przed innymi, Moiraine. Masz jeszcze cos do powiedzenia i nie sa to dobre wiesci. Zamiast odpowiedzi Moiraine wyjela zza paska skorzana sakiewke i rozwiazawszy ja, wytrzasnela zawartosc na stol. Wydawalo sie, ze to tylko niewielka kupka porcelanowych okruchow, lsniacych czernia i biela. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin dotknela z ciekawoscia jednego kawalka i wstrzymala oddech. -Cuendillar. -Prakamien - potwierdzila Moiraine. Tajemnica tworzenia cuendillara zaginela podczas Pekniecia Swiata, lecz to, co powstalo z prakamienia, przetrwalo kataklizm. Przetrwaly nawet przedmioty pochloniete przez ziemie albo morze, musialy przetrwac. Nie znano sily zdolnej rozbic cuendillar, gdy juz stanowil calosc, nawet Jedyna Moc skierowana przeciwko prakamieniowi powodowala tylko, ze stawal sie silniejszy. A wiec nie bylo takiej sily... z wyjatkiem sily, ktora rozbila ten egzemplarz. Przywodczyni Aes Sedai pospiesznie pozbierala kawalki. Powstal z nich okrag wielkosci ludzkiej dloni, w polowie czarniejszy od wegla, w polowie bielszy od sniegu, a oby- dwie barwy laczyla falista linia, nie zatarta uplywem wiekow. Byl to starozytny symbol Aes Sedai, jeszcze z czasow poprzedzajacych Pekniecie Swiata, gdy mezczyzni i kobiety wspolnie rzadzili Moca. Polowe tego symbolu zwano teraz Plomieniem Tar Valon, druga gryzmolono na drzwiach domow jako Smoczy Kiel, gdy chciano oskarzyc mieszkancow o czynienie zla. Istnialo ich tylko siedem, opisy wszystkich przedmiotow z prakamienia znajdowaly sie w archiwach Bialej Wiezy, a o tych siedmiu pamietano przede wszystkim. Siuan Sanche wpatrywala sie w bialo-czarny krag, jakby to byl jadowity waz lezacy na jej poduszce. -Jedna z pieczeci zabezpieczajacych wiezienie Czarnego - odezwala sie wreszcie, z wyrazna niechecia. Byla to jedna z tych siedmiu pieczeci, ktorych Strazniczka byla wlasnie Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Caly tajemnica swiata, o ile swiat w ogole o niej pamietal, polegala na tym, ze od czasu Wojen z Trollokami zadna Zasiadajaca na Tronie Amyrlin nie wiedziala, gdzie sie znajduja owe pieczecie. -Wiemy, ze Czarny czeka, Siuan. Wiemy, ze jego wiezienie nie pozostanie na zawsze zapieczetowane. Ludzkie dziela nigdy nie dorownuja dzielom Stworcy. Dowiedzialysmy sie, ze znowu dotknal swiata, choc tylko, dzieki Swiatlosci, posrednio. Rosna rzesze Sprzymierzencow Ciemnosci i to, co jeszcze dziesiec lat temu nazywalysmy zlem, wydaje sie zwykla blahostka w porownaniu z tym, co teraz jest czynione co dnia. -Skoro pieczecie juz pekaja... Byc moze w ogole juz nie mamy czasu. -Troche go jeszcze zostalo. Ale to moze wystarczyc. Musi wystarczyc. Amyrlin dotknela potrzaskanej pieczeci, a w jej glosie zabrzmialo napiecie, jakby zmuszala sie do mowienia. -Widzisz, widzialam tego chlopca na dziedzincu podczas ceremonii powitania. Dostrzeganie ta'veren to jeden z moich Talentow. Rzadki to talent w dzisiejszych czasach, wystepuje jeszcze rzadziej niz ta'veren, i z pewnoscia malo przydatny. Wysoki mlodzieniec, calkiem przystojny. Niewiele sie rozni od innych mlodych ludzi, ktorych mozna spotkac na ulicach dowolnego miasta. - Urwala dla zaczerpniecia oddechu. - Moiraine, on plonal jak slonce. Rzadko obawiam sie o wlasne zycie, jednakze jego widok przepelnil mnie lekiem az po czubki palcow u stop. Mialam ochote przypasc do ziemi i zaskomlec. Ledwie potrafilam cos powiedziec. Agelmar myslal, ze jestem na niego zagniewana, bo tak malo sie odzywalam. Ten mlody czlowiek... To ten, ktorego szukalysmy przez te cale dwadziescia lat. W jej glosie slyszalo sie slad pytania. Moiraine postanowila odpowiedziec. -To ten. -Jestes pewna? Czy on...? Czy on... potrafi przenosic Jedyna Moc? Jej usta napinaly sie przy wymawianiu tych slow i Moiraine rowniez poczula napiecie, jakis skurcz w ciele, chlodny scisk serca. Niemniej jednak twarz jej pozostala niewzruszona. -Potrafi. Mezczyzna korzystajacy z Jedynej Mocy. O czyms takim zadna Aes Sedai nie potrafila myslec bez strachu. Czegos takiego bal sie caly swiat. "I ja to wypuszcze w swiat." -Rand alThor objawi sie swiatu jako Smok Odrodzony. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin wzdrygnela sie. -Rand alThor. Brzmienie tego nazwiska nie wydaje sie budzic strachu i sprawiac, by swiat stawal w ogniu. Znowu zadrzala i energicznie roztarla ramiona, lecz wtem jej oczy rozblysly swiatlem naglej mysli. - Jesli to wlasnie on, byc moze rzeczywiscie starczy nam czasu. Ale czy jest bezpieczny? Towarzysza mu dwie Czerwone siostry, ponadto nie moge juz odpowiadac za Zielone i Zolte. Niech mnie Swiatlosc spali, nie odpowiadam za zadna z nich, nie tylko w tej sprawie. Nawet Verin i Serafelle rzucilyby sie na niego, podobnie jak na szkarlatna zmije w dzieciecym pokoju. -Na razie jest bezpieczny. Zasiadajaca czekala na dalsze slowa. Milczenie jednak przeciagnelo sie do tego stopnia, ze bylo jasne, iz ich nie uslyszy. W koncu Siuan powiedziala: -Powiadasz, ze nasz dawny plan jest bezuzyteczny. Co zatem proponujesz? -Celowo pozwolilam mu myslec, ze juz sie nim nie interesuje, tak by mogl sie udac tam, gdzie zechce, nie zwazajac na mnie. - Podniosla rece, gdy Zasiadajaca otworzyla usta. - To bylo konieczne, Siuan. Rand alThor wychowal sie w Dwu Rzekach, gdzie w zylach kazdego plynie uparta krew Manetheren, a w porownaniu z nia jego krew przypomina skale wobec gliny. Trzeba obchodzic sie z nim ostroznie, bo inaczej popedzi w kazdym kierunku, z wyjatkiem tego, ktory my obierzemy. -W takim razie musimy sie z nim obchodzic jak z nowo narodzonym niemowleciem. Otulimy go w powijaki i bedziemy sie bawic palcami jego stop, jesli twoim zdaniem tego nam potrzeba. Ale jaki jest bezposredni cel? -Jego dwaj przyjaciele, Matnim Cauthon i Perrin Aybara, dojrzeli juz do zobaczenia swiata, zanim na powrot zatona w tej gluszy, jaka sa Dwie Rzeki. O ile w ogole tam wroca, oni tez sa ta'veren, mimo ze w mniejszym stopniu niz on. Kaze im zawiezc Rog Valere do Illian. - Zawahala sie i zmarszczyla brew. - Z Matem jest... pewien problem. On ma przy sobie sztylet z Shadar Logoth. -Shadar Logoth! Swiatlosci, czemu w ogole pozwolilas im znalezc sie blisko tego miejsca. Kazdy kamien tego miasta jest skazony. Bezpiecznie nie mozna stamtad wyniesc najmniejszego kamyczka. Swiatlosci, dopomoz nam, gdyby Mordeth dotknal tego chlopca... -Zasiadajaca mowila takim glosem, jakby sie dlawila. - Gdyby do tego doszlo, swiat zostalby skazany na zatracenie. -Ale tak sie nie stalo, Siuan. Robimy to, co nam nakazuje koniecznosc, a to wlasnie bylo konieczne. Dokonalam tyle, ze Mat nie jest w stanie zarazic innych, ale wszedl w posiadanie tego sztyletu o wiele wczesniej, niz sie dowiedzialam. Wiez wciaz istnieje. Myslalam, ze trzeba go bedzie zabrac do Tar Valon, ale w obecnosci tylu siostr bedzie go mozna uzdrowic tutaj. Przynajmniej dopoki jest tu pare takich, ktorym ufasz, ze nie widuja sie ze Sprzymierzencami Ciemnosci. Wystarczymy ty, ja i jeszcze dwie inne, uzyjemy mojego angrealu. -Jedna z nich moze byc Leane, poszukam jeszcze drugiej. - Nagle Zasiadajaca na Tronie Amyrlin usmiechnela sie krzywo. - Komnata chce, bys oddala angreal, Moiraine. Malo juz ich zostalo, a ciebie uwaza sie teraz za... niewiarygodna. Moiraine usmiechnela sie, lecz bez udzialu oczu. -Zanim skoncze, zaczna myslec o mnie jeszcze gorsze rzeczy. Mat rzuci sie na mozliwosc zostania czescia legendy o Rogu, Perrina nie powinno byc trudno przekonac. Jemu potrzebne jest cos, co go oderwie od jego wlasnych klopotow. Rand wie, czym jest, w kazdym razie czesciowo, troche, i naturalnie boi sie tego. Chcialby odejsc gdzies, samotnie, gdzie nikomu nie wyrzadzi krzywdy. Powiada, ze juz nigdy nie wykorzysta Mocy, ale boi sie, ze nie bedzie umial nad tym zapanowac. -To calkiem mozliwe. Latwiej przestac pic wode. -Dokladnie. A poza tym on chce sie uwolnic od Aes Sedai. - Wargi Moiraine rozsunely sie w nieznacznym, malo radosnym usmiechu. - Jesli dostanie szanse odlaczenia sie od Aes Sedai i przebywania dluzej z przyjaciolmi, z pewnoscia zareaguje rownie ochoczo jak Mat. -Ale przeciez on nie moze odlaczyc sie od Aes Sedai. Musisz wybrac sie razem z nim w te podroz. Nie mozemy go teraz stracic, Moiraine. -Nie moge podrozowac razem z nim. "Z Fal Dara do Illian wiedzie droga daleka, ale on odbyl juz nieomal rownie dluga podroz." -Trzeba go spuscic ze smyczy na jakis czas. Nie ma na to rady. Kazalam spalic wszystkie ich stare ubrania. Za wiele juz bylo okazji, by jakis strzepek odziezy wpadl w nie powolane rece. Oczyszcze ich przed wyjazdem, nawet sie nie zorientuja, ze to robie. Dzieki temu nie bedzie szansy, ze ktos ich wysledzi, a jedyne pozostale zrodlo zagrozenia jest zamkniete w tutejszych lochach. Przywodczyni Aes Sedai, ktora juz miala skinac z aprobata, obdarzyla ja pytajacym spojrzeniem, Moiraine nie przestala jednak kontynuowac watku. -Doloze wszelkich staran, by podrozowali jak najbezpieczniej, Siuan. A gdy Rand bedzie mnie potrzebowal w Illian, ja tam bede i dopatrze, by to on wreczyl Rog Radzie Dziewieciu i Zgromadzeniu. Przypilnuje wszystkiego w Illian. Siuan, ludzie stamtad pojda za Smokiem, albo nawet za samym Ba'alzamonem, byleby tylko przyniosl im Rog Valere, podobnie postapi wiekszosc zgromadzonych na Polowaniu. Prawdziwy Smok Odrodzony nie bedzie musial zwolywac swych wyznawcow, zanim rusza przeciwko niemu narody. Juz od samego poczatku bedzie go otaczal caly narod i wspierac bedzie armia. Amyrlin opadla z powrotem na swoje krzeslo, ale natychmiast pochylila sie do przodu. Wyraznie miotala sie miedzy zmeczeniem a nadzieja. -Tylko czy on bedzie chcial sie oglosic? Jesli on sie boi... Swiatlosc wie, ze powinien, Moiraine, ale mezczyzni, ktorzy mienia sie Smokiem, pragna wladzy. Jesli on nie... -Dysponuje srodkami, dzieki ktorym nazwa go Smokiem, czy on tego chce, czy nie. A nawet jesli z jakiegos powodu zawiode, sam Wzor dopilnuje, by nazwano go Smokiem, czy on tego chce, czy nie. Pamietaj, on jest ta'veren, Siuan. Nie ma wiekszej kontroli nad swoim losem niz knot swiecy nad plomieniem. Siuan westchnela. -To ryzykowne, Moiraine. Ryzykowne. Ale moj ojciec zwykl powtarzac: "Dziewczyno, jesli nie skorzystasz z szansy, to nigdy nie zdobedziesz nawet miedziaka." Mu simy zabrac sie za nasze plany. Usiadz, tego nie da sie zrobic w pospiechu. Posle po wino i ser. Moiraine pokrecila glowa. -Juz i tak za dlugo konferowalysmy na osobnosci. Gdyby ktoras sprobowala podsluchiwac i odkryla pas ochronny, wowczas zaczelyby cos podejrzewac. Nie warto ryzykowac. Mozemy odbyc kolejne spotkanie jutro. "A poza tym, moja najdrozsza przyjaciolko, nie moge powiedziec ci wszystkiego i nie moge ryzykowac, bys sie dowiedziala, ze cos przed toba ukrywam." -Chyba masz racje. Ale spotkamy sie jutro z samego rana. Musze sie dowiedziec wielu rzeczy. -Jutro - zgodzila sie Moiraine. Siuan wstala i znowu sie usciskaly. -Jutro rano powiem ci wszystko, co chcesz wiedziec. Wchodzaca do przedsionka Moiraine, Leane obdarzyla przenikliwym spojrzeniem, po czym pomknela do komnaty Amyrlin. Moiraine usilowala zrobic skruszona mine, jakby wlasnie zostala srodze zbesztana przez Zasiadajaca na Tronie Amyrlin - wiekszosc kobiet, nawet tych wyposazonych w wielka sile charakteru, powracala z owych oslawionych nagan z wielkimi oczami, na miekkich kolanach lecz taka mina byla dla niej czyms obcym. Wygladala przede wszystkim na zagniewana, co niezle pasowalo do tego samego celu. Ledwie zauwazyla pozostale kobiety zebrane w zewnetrznej izbie, spostrzegla tylko, ze jedne wyszly, a na ich miejsce pojawily sie inne, obrzucila je pobieznym spojrzeniem. Robilo sie pozno, a trzeba bylo jeszcze duzo zrobic przed nastaniem poranka. Bardzo duzo pracy, zanim znowu porozmawia z Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Przyspieszajac kroku, podazyla w glab warowni. Przybywalo ksiezyca, totez kolumna wedrujaca przez tarabonska noc, przy wtorze pobrzekiwania uprzezy, moglaby stanowic imponujacy widok, gdyby ktokolwiek ja ogladal. Cale dwa tysiace Synow Swiatlosci, na wspanialych wierzchowcach, w bialych pelerynach i plaszczach, wypolerowanych zbrojach, a za nimi ciag wozow z zapasami, kowali i stajennych z gromadami remontow. W tej rzadko zalesionej okolicy byly wsie, oni jednak trzymali sie z dala od traktow, omijali nawet zagrody farmerow. Mieli spotkac sie z... kims... w wiosce malej jak plama po musze, w poblizu granicy Tarabonu, na skraju Rowniny Almoth. Geofram Bornhald, jadacy na czele swych ludzi, zachodzil w glowe, po co to wszystko. Az za dobrze pamietal swoja rozmowe z Pedronem Niallem, Lordem Kapitanem Komandorem Synow Swiatlosci w Andorze, ale niewiele sie podczas niej dowiedzial. -Jestesmy sami, Geofram - powiedzial siwowlosy starzec. Jego glos byl slaby i skrzypiacy ze starosci. Pamietam, jak skladales przysiege... ile to lat... trzydziesci szesc z pewnoscia. Bornhald wyprostowal sie. -Moj lordzie kapitanie komandorze, czy moge spytac, dlaczego zostalem wezwany z Caemlyn i to z takim pospiechem? Jedno pchniecie i Morgase stoczy sie ze swego tronu. Sa Rody w Andorze, ktore patrza na konszachty z Tar Valon w taki sam sposob jak my i sa gotowe wystapic z roszczeniami do tronu. Kazalem Eamonowi Valdzie strzec wszystkiego, jednakze on zdawal sie calkowicie pochloniety pogonia za Dziedziczka Tronu w jej drodze do Tar Valon. Nie zdziwilbym sie na wiesc, ze ten czlowiek porwal dziewczyne albo nawet zaatakowal Tar Valon. A Dain, syn Bornhalda, przybyl tam zanim Bornhald zostal niezwany. Dain byl pelen zapalu. Czasami az za bardzo. Dosc go mial w sobie, by na slepo pojsc za kazdym poduszczeniem Valdy. -Valda podaza droga Swiatlosci, Geoframie. Ty jednak potrafisz najlepiej dowodzic bitwami ze wszystkich Synow. Zgromadz legion zlozony z najlepszych ludzi, jakich znajdziesz i zaprowadz ich do Tarabonu, unikajac wszelkich oczu przywiazanych do jezyka, ktory umie mowic. Jesli oczy cos zobacza, trzeba obciac taki jezyk. Bornhald zawahal sie. Piecdziesieciu albo nawet stu Synow moglo wkroczyc na kazdy teren, nie narazajac sie na zadne pytania, w kazdym razie pytania zadane otwarcie, ale caly legion... -Czy to wojna, moj lordzie kapitanie komandorze? Duzo jest gadania na ulicach. Rodza sie pogloski, jakoby wojska Artura Hawkinga powrocily. Starzec nie odpowiedzial. -Krol... -Krol nie dowodzi Synami, lordzie kapitanie Bornhald. - Po raz pierwszy w glosie Lorda Kapitana Komandora dalo sie slyszec rozdraznienie. - Ja nimi dowodze. Niech krol siedzi sobie w swoim palacu i robi to, co umie najlepiej. Czyli nic. We wsi zwanej Alcruna ktos bedzie na ciebie czekal i tam otrzymasz dalsze rozkazy. Spodziewam sie, ze twoj legion wyruszy za trzy dni. Idz juz, Geoframie. Masz prace do wykonania. Bornhald zmarszczyl czolo. -Wybacz, lordzie kapitanie komandorze, ale kto bedzie tam na mnie czekal? Czy ryzykuje wplataniem sie w wojne z Tarabonem? -Uslyszysz to, co musisz wiedziec, gdy juz dotrzesz do Alcruny. Lord Kapitan Komandor wydal sie nagle starszy niz w rzeczywistosci. Pograzony w roztargnieniu, skubal brzeg swej bialej tuniki, z wielkim zlotym sloncem na piersi, co symbolizowalo Synow. -Sa pewne takie sily; ktore dzialaja poza twoja wiedza, Geofram, ktorych ty nawet znac nie mozesz. Zbierz jak najszybciej swych ludzi. A teraz idz. Nie pytaj mnie o nic wiecej. I niechaj Swiatlosc ci towarzyszy. Bornhald wyprostowal sie w siodle, rozmasowal zastale miesnie plecow. "Starzeje sie" - pomyslal. Caly dzien i cala noc w siodle, z dwoma przystankami dla napojenia koni, a juz czul kazdy siwy wlos na swej glowie. Jeszcze przed paroma laty nawet by tego nie zauwazyl. "Przynajmniej nie zabilem nikogo niewinnego." Potrafil byc rownie twardy wzgledem Sprzymierzencow Ciemnosci, jak kazdy czlowiek, ktory zlozyl przysiege Swiatlosci - Sprzymierzencow Ciemnosci nalezalo niszczyc, dopoki jeszcze nie wciagneli calego swiata w Cien ale najpierw zawsze sie upewnial, czy to rzeczywiscie Sprzymierzency Ciemnosci. Przy takiej liczbie ludzi trudno bylo uniknac oczu mieszkancow Tarabonu, ale jakos mu sie udalo. Nie trzeba bylo uciszac niczyich jezykow. Nadjechali wyslani przez niego wczesniej zwiadowcy, a za nimi podazali jeszcze inni ludzie w bialych plaszczach, niektorzy mieli w rekach pochodnie przepedzajace noc z czola kolumny. Bornhald zaklal ledwie slyszalnie i nakazal wszystkim sie zatrzymac, przypatrujac sie uwaznie tym, ktorzy na niego czekali. Na plaszczach mieli takie same zlote slonca jak on, takie same jak wszyscy Synowie Swiatlosci, a ich przywodca mial nawet zlote suply swiadczace, ze dorownuje ranga Bornhal-dowi. Jednakze za sloncami mieli naszyte czerwone kije pastusze. To byli Sledczy. Za pomoca rozpalonego zelaza, szczypcow i przytapiania w wodzie Sledczy wymuszali zeznania i skruche na Sprzymierzencach Ciemnosci, ale niektorzy twierdzili, ze orzekaja wine, jeszcze zanim zaczeli cos robic. Miedzy innymi Geofram Bornhald nalezal do tych, ktorzy tak twierdzili. "Czy zostalem tu przyslany, zeby sie spotkac ze Sledczymi?" -Czekalismy na ciebie, lordzie kapitanie Bornhald powiedzial dowodca chrapliwym glosem. Byl wysoki, mial haczykowaty nos i blysk pewnosci siebie w oczach, wlasciwy wszystkim Sledczym. - Powinienes byl tu dotrzec wczesniej. Jestem Einor Saren, drugi po Jaichimie Carridinie, ktory dowodzi Reka Swiatlosci w Tarabonie. Reka Swiatlosci - Reka, ktora dogrzebuje sie prawdy, jak powiadali. Nie lubili, gdy ich nazywano Sledczymi. -W tej wsi jest most. Kaz swym ludziom go przekroczyc. Porozmawiamy w gospodzie. Jest zadziwiajaco wygodna. -Lord kapitan komandor przykazal mi unikac wszelkich oczu. -Wies zostala... uspokojona. Kaz teraz swym ludziom ruszac. Teraz ja rozkazuje. Mam rozkazy opatrzone pieczecia lorda kapitana komandora, gdybys zywil jakies watpliwosci. Bornhald stlumil pomruk, ktory podszedl mu do gardla. Wies uspokojona. Zastanawial sie, czy ciala zgromadzono w stosach na skraju wsi, czy raczej zostaly wrzucone do rzeki. To byloby podobne do Sledczych, zimnych do tego stopnia, ze zdolnych wymordowac cala wies dla zachowania tajemnicy i tak glupich, ze mogli wrzucic ciala do rzeki, by poplynely wraz z jej nurtem i obwiescily o ich czynie wszystkim od Alcruny po Tanchico. -Mam tylko watpliwosci odnosnie do powodow, dla ktorych znalazlem sie w Tarabonie z dwoma tysiacami ludzi, Sledczy. Twarz Sarena sciagnela sie, lecz glos nadal brzmial surowo i wladczo. -To proste, lordzie kapitanie. Na calej Rowninie Almoth jest wiele miast i wsi, ktorymi nikt nie rzadzi procz burmistrza albo rady miejskiej. Najwyzszy czas, by je oddano pod opieke Swiatlosci. W takich miejscach znajdzie sie wielu Sprzymierzencow Ciemnosci. Kon Bornhalda zastukal glosno kopytami. -Powiadasz, Sarenie, ze przeprowadzilem w tajemnicy caly legion przez wieksza czesc Tarabonu tylko po to, by wyplenic garstke Sprzymierzencow Ciemnosci z jakichs zapyzialych wsi? -Jestes tu po to, by robic, co ci sie kaze, Bornhaldzie. By wykonywac dziela Swiatlosci! A moze ty jej unikasz? - Usmiech Sarena przypominal grymas. - Jesli to bitwa jest tym, czego szukasz, to moze dostaniesz swoja szanse. Obcy zgromadzili wielkie sily na Glowie Tomana, wiecej niz Tarabon i Arad Doman pospolu sa w stanie odeprzec, nawet gdyby im sie udalo zaprzestac swoich wasni na dostatecznie dlugi czas, by moc dzialac razem. Jesli obcym uda sie przebic, wowczas bedziesz mogl sobie walczyc, ile dusza zapragnie. Mieszkancy Tarabonu twierdza, ze ci obcy to monstra, stwory Czarnego. Niektorzy powiadaja, ze w walce wspomagaja ich Aes Sedai. Jesli ci obcy sa Sprzymierzencami Ciemnosci, wowczas nimi tez trzeba sie bedzie zajac. Gdy przyjdzie na nich kolej. Bornhald przestal oddychac na moment. -A zatem pogloski nie klamia. Armie Artura Hawkinga wrocily. -Obcy - powiedzial Saren beznamietnym tonem. Wyraznie zalowal, ze w ogole o nich wspomnial. - To Obcy i prawdopodobnie Sprzymierzency Ciemnosci, niewazne skad. Tyle tylko wiemy i tylko tyle powinienes wiedziec. Nie stanowia teraz przedmiotu twej troski. Marnujemy czas. Poslij swych ludzi na drugi brzeg rzeki, Bornhaldzie. We wsi przekaze ci tresc twoich rozkazow. Zawrocil swego konia i pogalopowal ta sama droga, ktora przybyl, tuz za nim pognali jezdzcy trzymajacy pochodnie. Bornhald zacisnal powieki, by przyspieszyc powrot nocy. "Uzywaja nas jak kamykow na planszy." -Byar! Otworzyl oczy, gdy przy jego boku zjawil sie zastepca, sztywno wyprostowany w siodle. W oczach tego czlowieka o ponurej twarzy plonelo nieomal takie samo swiatlo jak we wzroku Sledczego, ale poza tym byl dobrym zolnierzem. -Przed nami jest jakis most. Kaz legionowi go przekroczyc i rozbic obozowisko na drugim brzegu. Dolacze do was najszybciej, jak sie da. Ujal wodze i ruszyl w kierunku, w ktorym zniknal Sledczy. "Kamyki na planszy. Ale kto je przestawia? I dlaczego?" Popoludniowe cienie ustapily miejsca wieczornym, Liandrin wedrowala przez pokoje kobiet. Ciemnosci za otworami strzelniczymi rosly, napierajac na swiatlo lamp korytarza. Zmierzch stanowil klopotliwa pore dla Liandrin, zmierzch i swit. O swicie rodzil sie dzien, tak samo jak wraz ze zmierzchem rodzila sie noc, lecz o swicie noc umierala, a o zmierzchu dzien. Moc Czarnego wyrastala ze smierci, Czarny czerpal moc ze smierci i dlatego o takich porach Liandrin miala wrazenie, ze czuje, jak ta moc sie burzy. W kazdym razie cos sie ruszalo w polcieniach. Cos, co byc moze potrafilaby zlapac, gdyby sie odwrocila dostatecznie szybko, cos, co by z cala pewnoscia zobaczyla, gdyby mocno wytezyla wzrok. Mijane po drodze sluzace, ubrane w czern i zloto, dygaly przed nia, Liandrin jednak nie odpowiadala. Patrzyla prosto przed siebie i nic innego nie widziala. Gdy juz stanela pod wlasciwymi drzwiami, omiotla szybkim spojrzeniem obie strony korytarza. W zasiegu wzroku znajdowaly sie wylacznie sluzace, zadnych mezczyzn, rzecz jasna. Otworzyla drzwi i bez pukania weszla do srodka. Zewnetrzna izba, nalezaca do komnat lady Amalisy, byla rzesiscie oswietlona, ogien plonacy na palenisku chronil przed chlodem shienaranskiej nocy. Amalisa i jej dworki siedzialy na krzeslach i dywanach, sluchaly tej, ktora stala i czytala na glos. Byl to Taniec jastrzebia z kolibrem, autorstwa Tevena Aerwina, ktory w utworze wykladal zasady wlasciwego zachowania mezczyzn wobec kobiet i kobiet wobec mezczyzn. Liandrin zacisnela usta w cienka kreske, oczywiscie nie czytala tego dziela, ale slyszala o nim tyle, ile musiala. Amalisa i jej towarzyszki witaly kazda nowa uwage choralnym smiechem, padaly sobie w objecia i bily pietami o posadzke, zupelnie jak mlode dziewczeta. To czytajaca pierwsza spostrzegla obecnosc Liandrin. Urwala nagle, wytrzeszczajac oczy ze zdumienia. Pozostale odwrocily sie, by zobaczyc, w co tak sie wpatruje i zamiast smiechu w komnacie zapanowalo ogolne milczenie. Wszystkie z wyjatkiem Amalisy poderwaly sie niezdarnie na nogi, pospiesznie przygladzajac wlosy i spodnice. Lady Amalisa wyprostowala sie z gracja, promiennie usmiechnieta. -Twoja obecnosc to dla nas zaszczyt, Liandrin. Nie moglas nam sprawic milszej niespodzianki. Nie spodziewalam sie ciebie wczesniej niz jutro. Myslalam, ze zechcesz odpoczac po tak dlugiej podrozy... Liandrin weszla jej brutalnie w slowo, przemawiajac do pustej przestrzeni. -Chce rozmawiac z lady Amalisa na osobnosci. Wszystkie stad wyjdzcie. Natychmiast. Zapanowala chwila klopotliwego milczenia, po czym pozostale kobiety pozegnaly Amalise. Jedna po drugiej dygaly przed Liandrin, ona jednak nie raczyla im odpowiedziec. Nadal wpatrywala sie przed siebie w cos nie istniejacego, widzac je jednak i slyszac. Pozegnalne zwroty grzecznosciowe zduszalo zdenerwowanie wywolane usposobieniem Aes Sedai. Zlekcewazone oczy wbijaly sie w posadzke. Przemykaly sie do drzwi, obchodzac ja niezdarnym lukiem, by przypadkiem nie zaczepic Liandrin rabkiem spodnicy. Gdy drzwi zamknely sie za ostatnia, Amalisa zaczela: -Liandrin, nie rozu... -Czy ty podazasz droga Swiatlosci, moja corko? Nazwanie jej corka w tej sytuacji nie razilo smiesznoscia. Amalisa byla starsza o kilka lat, ale nalezalo przestrzegac pradawnych form grzecznosciowych. Nawet jesli od wiekow byly zapomniane, nadeszla wreszcie pora, by je przypomniec. Liandrin spostrzegla, ze popelnila blad, wypowiadajac to pytanie. W ustach Aes Sedai moglo zrodzic watpliwosci i niepokoj, niemniej jednak plecy Amalisy zesztywnialy, a twarz zhardziala. -To obraza, Liandrin Sedai. Wywodze sie z Shienaru, z szlachetnego domu i zolnierskiej krwi. Moi przodkowie walczyli z Cieniem, jeszcze zanim powstal Shienar, trzy tysiace lat, nigdy nie zaniedbujac tej sluzby, nie pozwalajac sobie na bodaj chwile slabosci. Liandrin nie ustapila pola, zmienila tylko cel ataku. Pokonala komnate kilkoma krokami, podniosla oprawny w skore egzemplarz Tanca jastrzebia z kolibrem z polki nad kominkiem i zwazyla go w dloniach, nawet nan nie patrzac. -W Shienarze, sposrod innych krain, moja corko, Swiatlosc cenic nalezy szczegolnie, a Cien winien budzic najwieksza groze. Niedbalym ruchem cisnela ksiazke do ognia. Ogarnely ja plomienie, jakby to byla kloda drewna, z gluchym rykiem smagajac wnetrze komina. W tym samym momencie wszystkie lampy w izbie rozjarzyly sie z przeciaglym sykiem, zalewajac wnetrze swiatlem. -Przede wszystkim tutaj. Tutaj, w bliskosci tego przekletego Ugoru, tej krainy, w ktorej czyha rozklad. Tutaj, gdzie nawet ten, ktoremu sie wydaje, ze podaza droga Swiatlosci, moze zostac skazony przez Cien. Na czole Amalisy zalsnily paciorki potu. Dlon, ktora uniosla, by oprotestowac utrate ksiazki, wolno opadla do boku. Nie zmienila wyrazu twarzy, Liandrin jednak zauwazyla, ze przelknela sline i przestapila z nogi na noge. -Nie rozumiem, Liandrin Sedai. Chodzi o te ksiazke? To zwykle glupstwo. W jej glosie slychac bylo nieznaczne drzenie. "Dobrze." Szklane podstawy lamp zaczely pekac pod wplywem coraz goretszych i wyzszych plomieni, izba pojasniala, jakby zalewaly ja promienie poludniowego slonca. Amalisa stala sztywna jak slup, z twarza napieta, jakby usilowala powstrzymac powieki od mrugania. -To ty jestes glupia, moja corko. Nie interesuja mnie ksiazki. Ludzie stad wkraczaja na Ugor i wedruja przez jego skaze. Prosto do Cienia. Nie wierzysz, ze przesiakaja skaza? Chca tego czy nie, i tak przesiakaja. Myslisz, ze Zasiadajaca na Tronie Amyrlin przybyla tu z innego powodu? -Nie - padlo bez tchu. -Z Czerwonych sie wywodze, moja corko - ciagnela nieublaganie Liandrin. - Poluje na kazdego, co skaza przesiakl. Poluje na wysoko i nisko urodzonych, bez wyjatku. -Ja nie... - Amalisa niepewnie zwilzyla wargi i wyraznie dokladala wszelkich staran, zeby sie opanowac. Nie rozumiem, Liandrin Sedai. Blagam... -Zas na wysoko urodzonych przede wszystkim. -Nie! - Jakby nagle stracila jakas niewidzialna podpore, Amalisa padla na kolana i spuscila glowe. - Blagam, Liandrin Sedai, powiedz, ze nie chodzi ci o Agelmara. To nie moze byc on. Korzystajac z tej chwili zwatpienia i dezorientacji; Liandrin zaatakowala. Nie ruszajac sie z miejsca, jela smagac biczem Jedynej Mocy. Amalisa jeknela i drgnela nerwowo, jakby ktos uklul ja igla, a nadasane usta Liandrin rozchylily sie w usmiechu. Byla to wymyslona przez nia jeszcze w dziecinstwie sztuczka, gdy dopiero zaczynala korzystac ze swych umiejetnosci. Przylapana przez Nauczycielke Nowicjuszek otrzymala surowy zakaz jej stosowania, jednakze dla Liandrin zakaz oznaczal tylko jeszcze jedna rzecz, ktora musiala ukrywac przed tymi, ktore jej zazdroscily. Zrobila krok do przodu i gwaltownym ruchem uniosla podbrodek Amalisy. Metal, ktory ja usztywnial, wciaz tam byl, lecz juz nieszlachetny, kowalny dla byle mlota. Z kacikow oczu Amalisy plynely lzy, polyskiwaly na policzkach. Liandrin pozwolila ogniom przygasnac do zwyklego blasku, juz ich nie potrzebowala. Zlagodzila slowa, jakkolwiek glos nadal byl twardy jak stal. -Corko, nikt nie pragnie, bys wraz z Agelmarem zostala oddana ludziom jako Sprzymierzency Ciemnosci. Pomoge ci, ale i ty musisz mi pomoc. -Pomoc t... tobie? - Amalisa przylozyla dlonie do skroni, wyraznie oszolomiona. - Blagam, Liandrin Sedai, ja nie... rozumiem. 'To wszystko jest... To wszystko... Nie byla to umiejetnosc doskonala, Liandrin nie potrafila zmusic kazdego, by robil to, co ona chce - mimo ze sie starala, och, jak ona sie starala! Potrafila jednak otworzyc ich na przyjecie argumentow, sprawic, by chcieli jej uwierzyc, by bardziej niz czegokolwiek pragneli byc przekonani co do jej slusznosci. -Badz posluszna, corko. Badz posluszna i odpowiadaj na me slowa zgodnie z prawda, a obiecuje, ze nikt nie nazwie ani ciebie, ani lorda Agelmara Sprzymierzencami Ciemnosci. Nie beda cie wlec naga przez ulice, aby wychlostac za miastem, o ile wczesniej nie zdolaliby rozedrzec cie na strzepy. Nie dopuszcze do tego. Rozumiesz? -Tak, Liandrin Sedai, tak. Zrobie to, co kazesz i bede odpowiadala zgodnie z prawda. Liandrin wyprostowala sie, patrzac z gory na druga kobiete. Lady Amalisa nie podniosla sie z kleczek, twarz miala ufna jak dziecko, dziecko czekajace na kogos madrzejszego i silniejszego, u kogo mogloby szukac otuchy i pomocy. Liandrin uznala, ze to wlasciwa postawa. Nigdy nie potrafila zrozumiec, dlaczego Aes Sedai wystarczal zwykly uklon albo dygniecie, podczas gdy przed krolami i krolowymi mezczyzni oraz kobiety klekali. "Jaka to krolowa dzierzy teraz nad nia wladze?" Gniewnie wykrzywila usta i Amalisa zadrzala. -Zachowaj spokoj, moja corko. Przybylam tu, by ci pomoc, a nie karac. Ukarani zostana jedynie ci, ktorzy sobie na to zasluzyli. Mow tylko sama prawde. -Bede, Liandrin Sedai. Bede, przysiegam na moj dom i honor. -Moiraine przybyla do Fal Dara ze Sprzymierzencem Ciemnosci. Amalisa byla zanadto przerazona, by zdradzic zdziwienie. -Och nie, Liandrin Sedai. Nie. Ten czlowiek przybyl pozniej. Jest juz zamkniety w lochach. -Pozniej, powiadasz. Ale czy to prawda, ze ona z nim czesto rozmawia? Czy czesto przebywa w towarzystwie tego Sprzymierzenca Ciemnosci? W pojedynke? -Cz... czasami, Liandrin Sedai. Tylko czasami. Ona pragnie z niego wydobyc powod, dla ktorego tu przybyl. Moiraine Sedai jest... Liandrin gwaltownie uniosla reke i Amalisa przelknela wszystko, co jeszcze chciala dodac. -Moiraine towarzyszylo trzech mlodych ludzi. Wiem o tym. Gdzie oni sa? Zagladalam do ich pokoi, ale nie dalo sie ich znalezc. -Ja... ja nie wiem, Liandrin Sedai. Wygladaja na milych chlopcow. Z pewnoscia nie myslisz, ze sa Sprzymierzencami Ciemnosci. -Nie, Sprzymierzencami Ciemnosci nie sa. Gorzej. O wiele niebezpieczniejsi niz Sprzymierzency, moja corko. Calemu swiatu zagraza niebezpieczenstwo z ich powodu. Trzeba ich odnalezc. Wydasz rozkazy swym slugom, by przeszukali warownie, szukac beda tez twoje dworki, jak rowniez ty sama. Zajrzyjcie do kazdej szczeliny i szpary. Dopatrzysz tego osobiscie. Osobiscie! I z nikim innym nie bedziesz o tym rozmawiac, z wyjatkiem tych, ktorych wymienilam. Nikt inny nie moze sie dowiedziec. Nikt. Tych chlopcow trzeba bedzie sekretnie usunac z Fal Dara i do Tar Valon zabrac. W calkowitej tajemnicy. -Jak kazesz, Liandrin Sedai. Nie rozumiem jednak, po co te tajemnice. Nikt tutaj nie bedzie stawal na drodze Aes Sedai. -A o Czarnych Ajah slyszalas? Oczy Amalisy omal nie wyskoczyly z orbit, odsunela sie od Liandrin, unoszac rece, jakby chciala oslonic sie przed ciosem. -To n... nikczemne pogloski, Liandrin Sedai. N... nikczemne. N... nie ma takich Aes Sedai, kt... ktore b... by sluzyly Czarnemu. Ja w to nie wierze. Musisz mi uwierzyc! Na Swiatlosc p... przysiegam, ze nie wierze. Na moj honor i na moj rod, przysiegam... Liandrin spokojnie pozwolila Amalisie mowic dalej, patrzac, jak pod wplywem jej milczenia wyciekaja z niej resztki sil. Wiadomo bylo, ze Aes Sedai palaja gniewem, strasznym gniewem na tych, ktorzy bodaj napomkneli o Czarnych Ajah, znacznie wiekszym niz na tych, ktorzy twierdzili, ze wierza w ich zatajone istnienie. Po tym wszystkim, odkad jej wola tak bardzo oslabla pod wplywem dziecinnej sztuczki, Amalisa bedzie jak glina w jej rekach. Jeszcze tylko jeden cios. -Czarne Ajah istnieja, dziecko. Istnieja i sa tutaj, w murach Fal Dara. W tym momencie Amalisa uklekla, szeroko rozwierajac usta. Czarne Ajah! Aes Sedai, ktore byly jednoczesnie Sprzymierzencami Ciemnosci! To rownie potworne, jak wiesc, ze sam Czarny wszedl do warowni Fal Dara. Liandrin nie ustawala jednak. -Kazda Aes Sedai, ktora mijasz na korytarzach, moze byc Czarna siostra. Przysiegam, ze tak jest. Nie moge ci zdradzic, ktore to sa, ale otocze cie swoja opieka. O ile droga Swiatlosci podazac bedziesz, a mnie posluszenstwo okazesz. -Okaze - wyszeptala ochryple Amalisa. - Okaze. Blagam, Liandrin Sedai, blagam, powiedz, ze bedziesz chronila mego brata i moje dworki... -Ochronie tego, kto na ochrone zasluzy. Zatroszcz sie o siebie, moja corko. I mysl tylko o tym, co ci nakazalam. Tylko o tym. Losy swiata od tego zaleza, moja corko. Musisz zapomniec o wszystkim innym. -Tak, Liandrin Sedai. Tak. Tak. Liandrin odwrocila sie i przeszla przez pokoj, nie ogladajac sie za siebie, dopoki nie dotarla do drzwi. Amalisa caly czas kleczala, wciaz wpatrywala sie w nia z lekiem. -Powstan, lady Amaliso. - Liandnn mowila lagodnym glosem, ze sladem lekkiej drwiny. "Tez mi siostra! Nie przetrwalaby ani dnia jako nowicjuszka. Ale rozkazywac potraf." -Powstan. Amalisa prostowala sie powolnymi, sztywnymi ruchami, jakby jej dlonie i stopy przez wiele godzin nosily na sobie peta. Gdy wreszcie stanela na nogach, Liandrin przemowila, uzywajac na powrot calej tej stali, jaka straszyla wczesniej: -A jesli zawiedziesz swiat, jesli zawiedziesz mnie, wowczas pozazdroscisz temu Sprzymierzencowi Ciemnosci, ktory siedzi w waszych lochach. Liandrin nie sadzila, na podstawie wyrazu twarzy Amalisy, by zawod mogl nastapic z powodu braku jakichkolwiek staran z jej strony. Liandrin zatrzasnela drzwi za soba i nagle poczula, ze swedzi ja skora. Wstrzymawszy oddech, obrocila sie blyskawicznie, rozgladajac po jasno oswietlonej sali. Pusto. Za otworami strzelniczymi panowala juz gleboka noc. W komnacie nie bylo nikogo, a jednak byla pewna, ze czuje utkwione w niej oczy. Pusty korytarz, cienie tam, gdzie nie docieralo swiatlo lamp wiszacych na scianach, to wszystko szydzilo z niej. Niepewnie wzruszyla ramionami, po czym z determinacja ruszyla przed siebie. "Cos mi sie uroilo. Nic wiecej." Juz pozna noc, a tyle jeszcze do zrobienia przed switem. Jej rozkazy byly jasno sprecyzowane. Ciemnosci choc oko wykol zalegaly lochy niezaleznie od pory dnia, chyba ze ktos przyniosl latarnie, jednakze Padan Fain usiadl na skraju pryczy, przenikajac wzrokiem mrok z usmiechem na twarzy. Slyszal, jak pozostali dwaj wiezniowie rzucaja sie przez sen, mamroczac o jakichs koszmarach. Padan Fain czekal na cos, na cos, czego sie spodziewal od bardzo dlugiego czasu. Zbyt dlugiego. Ale odtad juz niedlugiego. Drzwi zewnetrznej izby otworzyly sie, do srodka wplynela struga swiatla, ciemna linia obrysowujac postac na progu. Fain wstal. -To ty! Nie ciebie sie spodziewalem. Z wyrazna obojetnoscia pochylil sie do przodu. Krew w jego zylach poplynela szybciej, mial wrazenie, ze moglby wyskoczyc z warowni, gdyby zechcial. -Niespodzianka, co? No coz, wejdz. Noc nie jest juz mloda, a ja tez czasem potrzebuje snu. Lampa znalazla sie teraz we wnetrzu celi, Fain zadarl glowe, usmiechajac sie szeroko do czegos niewidzialnego, a jednak wyczuwalnego poprzez kamienne sklepienie lochow. -To sie jeszcze nie skonczylo - wyszeptal. - Bitwa nigdy nie ma konca. ROZDZIAL 6 CIEMNE PROROCTWO Drzwi domostwa farmy drzaly po wplywem wscieklego walenia od zewnatrz; ciezka sztaba podskakiwala w zawiasach. Za oknem tuz obok drzwi widac bylo obdarzona wydatnym pyskiem sylwetke trolloka. Okien bylo wiecej i wiecej tez ciemnych ksztaltow za nimi. Nie dosc jednak ciemnych, by Rand potrafil je odroznic."Okna" - pomyslal z rozpacza. Cofnal sie od drzwi, sciskajac obiema rekami swoj miecz. "Nawet jesli drzwi wytrzymaja, beda mogli wybic okna. Czemu nic nie robia z oknami?" Przy akompaniamencie ogluszajacego, metalicznego trzasku jeden z zawiasow wyskoczyl czesciowo z framugi, zawisajac luzno na gwozdziach wyrwanych z drewna na dlugosc palca. Sztaba zadrzala pod wplywem kolejnego ciosu, znowu zachrobotaly gwozdzie. -Musimy je powstrzymac! - krzyknal Rand. "Ale nie uda nam sie. Nie uda nam sie ich powstrzymac." Rozejrzal sie dookola w poszukiwaniu jakiegos wyjscia, ale drzwi byly tylko jedne. Ta izba przypominala ozdobna skrzynie. Tylko jedne drzwi i tyle okien. -Musimy cos zrobic. Cokolwiek! -Za pozno - orzekl Mat. - Nie rozumiesz? Szeroki usmiech dziwnie wygladal na jego bezkrwistej, pobladlej twarzy, zza pazuchy, na wysokosci piersi, wystawala rekojesc sztyletu, wienczacy ja rubin plonal jak ogien. W tym kamieniu bylo wiecej zycia niz w jego twarzy. -Za pozno, bysmy mogli cos zmienic. -Wreszcie sie ich pozbylem - powiedzial Perrin ze smiechem. Krew splywala z jego twarzy, z pustych oczodolow strugi lez. Wyciagnal przed siebie pokryte czerwienia dlonie, probujac zmusic Randa, by spojrzal na to, co on w nich trzymal. - Jestem juz wolny. To koniec. -To sie nigdy nie konczy, al'Thor - krzyknal Padan Fain, czolgajacy sie na srodku podlogi. - Bitwa nigdy nie ma konca. Drzwi eksplodowaly lawina drzazg, Rand musial uskoczyc przed frunacymi przez powietrze drewnianymi odlamkami. Do srodka wkroczyly dwie odziane na czerwono Aes Sedai, uklonami witajac nadejscie swego pana. Twarz Ba'alzamona byla skryta za maska koloru zaschlej krwi, jednakze Rand widzial plomienie jarzace sie zza szczelin na oczy, slyszal huk ognia dobiegajacy z ust. -Z nami sprawa jeszcze nie zakonczona, al'Thor powiedzial Ba'alzamon i potem jednoczesnie z Fainem: Dla ciebie bitwa nigdy nie ma konca. Rand usiadl na podlodze i wydal zduszony jek. Szczypaniem probowal wyrwac sie ze snu. Mial wrazenie, ze wciaz slyszy glos Faina, tak wyraznie, jakby domokrazca stal obok niego. "To sie nigdy nie konczy. Bitwa nigdy nie ma konca." Rozejrzal sie dookola metnym wzrokiem, pragnac sie przekonac, ze nadal pozostaje ukryty przed wszystkimi w tym miejscu, w ktorym zostawila go Egwene, to jest na sienniku w kacie jej izby. Pokoj zalewalo ciemne swiatlo padajace z pojedynczej lampy. W jej kiepskim swietle dostrzegl Nynaeve. Robila cos na drutach, siedzac na bujanym krzesle, ustawionym z drugiej strony jedynego lozka, na ktorym posciel byla nietknieta. Za oknami panowala noc. Ciemnooka i szczupla Nynaeve zaplatala wlosy w gruby warkocz, ktory przerzucony przez ramie siegal jej prawie do pasa. Nie wyzbyla sie obyczajow nabytych w domu. Miala spokojna twarz i lekko sie kolyszac, wydawala sie cala zatopiona w swej robotce. Nie bylo slychac zadnych dzwiekow, wyjawszy monotonne poszczekiwanie drutow. Dywan tlumil skrzypienie bujanego fotela. Ostatnimi czasy bywaly takie noce, kiedy tesknil do dywanu, ktory by lezal na zimnej, kamiennej posadzce jego pokoju, lecz w Shienarze wszystkie pokoje dla mezczyzn byly puste i nagie. Tutaj na scianach wisialy dwa gobeliny, z widokami gorskich wodospadow, a otwory lucznicze zdobily zaslony haftowane w kwiaty. W niskim, okraglym wazonie na stole przy lozku staly kwiaty, biale poranne gwiazdy, wiecej wychylalo sie z oblewanych biala glazura kinkietow na scianach. W kacie stalo wysokie lustro, drugie wisialo nad umywalka wyposazona w dzban i mise w niebieskie prazki. Ciekaw byl, po co Egwene potrzebne az dwa lustra, on w swojej izbie nie mial zadnego i bynajmniej za nim nie tesknil. Palila sie tylko jedna lampa, ale cztery dodatkowe staly w pokoju nieomal tak duzym, jak ten, ktory on dzielil razem z Matem i Perrinem. Egwene mieszkala sama. Nie podnoszac glowy, Nynaeve powiedziala: -Jesli spisz po poludniu, nie powinienes sie spodziewac, ze bedziesz spal noca. Zrobil obrazona mine, mimo ze ona nie mogla tego zobaczyc. Przynajmniej tak mu sie wydawalo. Byla od niego starsza o zaledwie kilka wiosen, ale autorytet Wiedzacej postarzal o piecdziesiat lat. -Musialem sie gdzies ukryc i bylem zmeczony powiedzial i szybko dodal: - Nie wszedlem tu tak po prostu. To Egwene zaprosila mnie do komnat kobiecych. Nynaeve opuscila robotke i obdarzyla go rozbawionym usmiechem. Byla piekna kobieta. W domu tego nigdy nie zauwazal; o Wiedzacej po prostu tak sie nie myslalo. -Swiatlosci dopomoz. Rand, ty z kazdym dniem coraz bardziej upodabniasz sie do mieszkancow Shienaru. Zaproszony do komnat kobiecych, slyszane rzeczy! - Parsknela. - Lada chwila zaczniesz mowic o swoim honorze i zaczniesz prosic, by pokoj mial w lasce twoj miecz. Mial nadzieje, ze dzieki metnemu swiatlu ona nie dostrzeze rumienca na jego twarzy. Nynaeve zmierzyla wzrokiem rekojesc miecza, wystajaca z podluznego tobolka ulozonego obok niego na podlodze. Wiedzial, ze ona nie aprobuje tego miecza, w ogole zadnego miecza, ale przynajmniej przestala o tym gadac. -Egwene powiedziala mi, dlaczego musisz sie ukrywac. Nie martw sie. Bedziemy cie ukrywaly przed Zasiadajaca albo przed obojetnie ktora Aes Sedai, jesli tego chcesz. Spojrzala mu w oczy i zaraz odwrocila wzrok, ale zdazyl jeszcze dostrzec jej zaklopotanie. Jej zwatpienie. "Zgadza sie, potrafie przenosic Moc. Mezczyzna wladajacy Jedyna Moca! Powinnas pomoc Aes Sedai, by mnie upolowaly i poskromily." Spochmurnial. Wygladzil skorzany kaftan, ktory znalazla dla niego Egwene i obrocil sie tak, by moc usiasc oparty o sciane. -Gdy tylko bedzie mozna, ukryje sie w jakims wozie, albo wymkne sie z twierdzy. Nie bedziecie musialy dlugo mnie ukrywac. Nynaeve nie odpowiedziala, na powrot zajeta swoja robotka, gniewnym okrzykiem potraktowala zagubione oczko. -Gdzie jest Egwene? Ulozyla robotke na kolanach. -Nie wiem, czemu sie dzis za to zabralam. Z jakiegos powodu nie potrafie liczyc oczek. Poszla zobaczyc sie z Padanem Fainem. Jej zdaniem widok znajomych twarzy moze mu pomoc. -Z pewnoscia nie moja twarz. Powinna trzymac sie z dala od niego. Jest niebezpieczny. -Ona chce mu pomoc - spokojnie odparla Nynaeve. - Pamietaj, ze uczyla sie na moja pomocnice, a do zadan Wiedzacej nie nalezy wylacznie przepowiadanie pogody. Zalicza sie do nich takze uzdrawianie. Egwene bardzo chce uzdrawiac, pragnie tego z calej duszy. A gdyby Padan Fain byl rzeczywiscie taki niebezpieczny, wowczas Moiraine cos by powiedziala. Wybuchnal smiechem. -Nie pytalyscie jej o to. Egwene przyznala sie do tego, a juz sobie wyobrazam ciebie, jak prosisz o pozwolenie na cokolwiek. Uniesiona brew Nynaeve starla usmiech z jego twarzy. Nie mial jednak ochoty przepraszac. Znajdowali sie daleko od domu i nie rozumial, jak ona chce byc dalej Wiedzaca z Pola Emonda, skoro wybiera sie do Tar Valon. -Juz zaczely mnie szukac? Egwene nie jest pewna, czy w ogole przybeda, ale Lan powiada, ze Zasiadajaca na Tronie Amyrlin przybyla tu z mego powodu, a ja licze sie z jego zdaniem. Nynaeve przez chwile nie odpowiadala, tylko bawila sie klebkami wloczki. -Nie jestem pewna - powiedziala w koncu. - Niedawno temu zajrzala tu jedna ze sluzacych. Zeby poscielic lozko, twierdzila. Jakby Egwene miala juz isc spac, mimo uczty wydawanej dzis wieczorem na czesc Zasiadajacej. Odeslalam ja, nie widziala cie. -W pokojach mezczyzn nikt nikomu nie scieli lozek. Obdarzyla go nieruchomym spojrzeniem, takim, od ktorego jeszcze rok temu zaczalby sie jakac. Potrzasnal glowa. -Nie szukalyby mnie przy pomocy sluzacych, Nynaeve. -Gdy troche wczesniej przeszlam sie do spizarni na kubek mleka, po korytarzach krecilo sie o wiele za duzo kobiet. Te, ktore usluguja przy uczcie, powinny byly juz sie przebrac, a inne albo powinny byly im pomagac, albo tez uslugiwac, albo... - Zmarszczyla z niepokojem czolo. Z powodu wizyty Amyrlin wszyscy maja pelne rece roboty. A tamte nie krecily sie po pokojach kobiecych tak zwyczajnie. Widzialam sama lady Amalise, wychodzaca ze spichlerza obok spizarni, twarz miala cala pokryta kurzem. -To niedorzeczne. Czemu ona mialaby brac udzial w poszukiwaniach? Albo w ogole ktoras z tutejszych kobiet, skoro juz o tym mowa. Uzylyby zolnierzy lorda Agelmara i Straznikow. I wszystkich Aes Sedai. Na pewno cos przygotowuja w zwiazku z uczta. Niech sczezne, jesli wiem, na czym polega shienaranska uczta. -Czasami zachowujesz sie tak, jakbys mial glowe pelna welny, Rand. Mezczyzni, ktorych spotkalam, tez nie wiedzieli, co robia te kobiety. Slyszalam narzekania, ze musza wszystko robic sami. Wiem, ze one nie maja powodu, zeby cie szukac. Zadna z Aes Sedai nie wydawala sie zainteresowana. Ale Amalisa powinna sie szykowac do uczty, zamiast szargac swe suknie w spichlerzu. One czegos szukaly, czegos bardzo waznego. Nawet gdyby zaczela sie kapac i przebierac tuz po tym, jak ja spotkalam, czasu zostalo jej na to bardzo malo. A skoro juz o tym mowa, to jesli Egwene zaraz nie przyjdzie, bedzie musiala wybierac miedzy zmiana sukni a spoznieniem sie. Dopiero teraz zauwazyl, ze Nynaeve nie jest ubrana w zgrzebne, welniane suknie z Dwu Rzek, do ktorych przywykl. Miala na sobie suknie z jasnoniebieskiego jedwabiu, przy szyi i na rekawach haftowana w przebisniegi. W sercu kazdego kwiatka kryla sie mala perla, a jej pas przetykalo srebro i spinala srebrna sprzaczka obrzezona perlami. Nigdy przedtem jej nie widzial w takim stroju. Nawet swiateczny przyodziewek, ktory nosila w domu, mu nie dorownywal. -Wybierasz sie na uczte? -Naturalnie. Nawet gdyby Moiraine nie powiedziala, ze powinnam, to nigdy nie pozwolilabym jej myslec, ze ja... Na chwile w jej oczach rozjarzyl sie gniewny plomien i juz wiedzial, co chciala powiedziec. Nynaeve nigdy by nie dopuscila, by ktos sadzil, ze sie boi, nawet jesli tak rzeczywiscie bylo. Na pewno nie Moiraine, a juz szczegolnie Lan. Mial nadzieje, ze ona nie zdaje sobie sprawy z tego, ze wie o jej uczuciach do Straznika. Po chwili jej wzrok zlagodnial, gdy padl na rekaw sukni. -Dostalam to od lady Amalisy - powiedziala tak cicho, ze zastanawial sie, czy przypadkiem nie do siebie. Pogladzila jedwab palcami, dotykajac haftowanych kwiatow, usmiechnieta, pograzona w myslach. -Na tobie wyglada bardzo pieknie, Nynaeve. W ogole jestes dzis bardzo piekna. Skrzywil sie, ledwie to powiedzial. Wszystkie Wiedzace byly bardzo przewrazliwione odnosnie do swego autorytetu, a Nynaeve jeszcze bardziej niz wiekszosc. Czlonkinie Kola Kobiet z Dwu Rzek zawsze patrzaly jej przez ramie, bo byla mloda, a moze tez z powodu jej urody i slawetnych sporow z Burmistrzem oraz Rada Wioski. Gwaltownie oderwala dlon od haftow i spojrzala na niego groznie, marszczac brwi. Natychmiast zaczal mowic, zamykajac jej usta. -Nie moga wiecznie ryglowac bram. A jak juz je otworza, wtedy znikne i Aes Sedai juz mnie nigdy nie znajda. Perrin twierdzi, ze sa takie miejsca na Czarnych Wzgorzach i Stepach Caralain, gdzie calymi dniami nie spotkasz zywej duszy. Moze... Moze jakos wymysle, co zrobic z... - Zmieszany, wzruszyl ramionami. Nie musial tego mowic, nie jej. - Nawet jesli nic nie wymysle, nie bedzie tam nikogo, kogo moglbym skrzywdzic. Nynaeve milczala przez chwile, po czym wolno powiedziala: -Nie jestem taka pewna, Rand. Moim zdaniem wcale sie niczym nie roznisz od reszty wiejskich chlopcow, jednak Moiraine upiera sie, ze ty jestes ta'veren i ze Kolo jeszcze z toba nie skonczylo. Czarny najwyrazniej... -Shai'tan nie zyje - powiedzial ochryple i nagle wydawalo sie, ze wnetrze pokoju zaczelo drgac. Chwycil sie za skronie, przetaczajace sie pomiedzy nimi fale spowodowaly zawroty glowy. -Ty glupcze! Ty koszmarny, slepy, stukniety glupcze! Wzywac Czarnego, sciagac na siebie jego uwage! Nie dosc ci klopotow? -On nie zyje - wymamrotal Rand, rozcierajac glowe. Przelknal sline. Zawroty glowy powoli ustawaly. W porzadku, w porzadku. Ba'alzamon, jesli sobie zyczysz. Ale on nie zyje, widzialem, jak umieral, widzialem, jak plonal. -Ty naprawde jestes glupcem, Randzie al'Thor. Pogrozila mu piescia. - Natarlabym ci uszu, gdybym uwazala, ze dzieki temu nabierzesz choc troche rozumu... Reszta slow utonela w huku dzwonow, ktore nagle rozdzwieczaly sie we wnetrzu fortecy. Zerwal sie na rowne nogi. -To alarm! Szukaja... "Wezwij Czarnego, a dopadnie cie jego zlo." Nynaeve wstala powoli, z niepokojem krecac glowa. -Nie, chyba nie. Gdyby cie szukali, to dzwony by nie bily, zeby cie ostrzec. Nie, to nie alarm, nie chodzi o ciebie. -No to co? Podbiegl do najblizszego otworu w scianie i wyjrzal na zewnatrz. Wokol twierdzy, niczym robaczki swietojanskie, roily sie swiatla latarni i pochodni. Niektore pedzily do zewnetrznych murow i wiez, lecz wiekszosc wirowala w ogrodzie tuz pod nimi i na dziedzincu, ktorego fragment stad widzial. Przyczyna alarmu kryla sie w srodku twierdzy. Dzwony ucichly, przestajac zagluszac czyjes krzyki, nie potrafil jednak zrozumiec ich tresci. "Jesli to nie o mnie chodzi..." -Egwene - powiedzial nagle. "Jesli on jeszcze zyje, jesli istnieje jeszcze zlo, to powinien przyjsc po mnie." Nynaeve odwrocila sie od drugiej szczeliny strzelniczej. -Co? -Egwene. Szybkimi krokami pokonal pokoj i wyciagnal z tobolka swoj miecz. "Swiatlosci, on ma skrzywdzic mnie, nie ja." -Ona jest w lochach z Fainem. A jesli sie jakos wyswobodzil? Dopadla go przy drzwiach, zlapala za ramie. Siegala mu zaledwie do ramienia, ale uscisk przypominal zelazo. -Nie rob z siebie wiekszego kozioglowego durnia niz dotychczas, Randzie al'Thor. Nawet jesli to nie ma nic wspolnego z toba, te kobiety czegos naprawde szukaja! Swiatlosci, czlowieku, to sa pokoje kobiece. Na korytarzach beda Aes Sedai, nie ma co w to watpic. Egwene nic sie nie stanie. Miala zamiar zabrac tam z soba Mata i Perrina. Nawet jesli wpakowala sie w jakies klopoty, to oni sie nia zaopiekuja. -A jesli ona ich nie znalazla, Nynaeve? Egwene by to na pewno nie zatrzymalo. Poszlaby tam sama, tak samo jak ty, i doskonale o tym wiesz. Swiatlosci, mowilem jej, ze Fain jest niebezpieczny! Niech sczezne, mowilem! Wyrwal sie z jej uscisku, gwaltownie otworzyl drzwi i wypadl na zewnatrz. "Spal mnie Swiatlosci, on mial skrzywdzic mnie!" Jakas kobieta krzyknela przerazliwie na widok jego zgrzebnej koszuli poslugacza, kaftana i miecza w wyciagnietej rece. Nawet zaproszeni mezczyzni nie wchodzili uzbrojeni do komnat kobiecych, chyba ze twierdza byla atakowana. Korytarze wypelnialy kobiety, sluzace w czarno-zlotych strojach, mieszkajace w twierdzy damy w jedwabiach i koronkach, kobiety w haftowanych szalach z dlugimi fredzlami, wszystkie mowily jednoczesnie i bardzo glosno, kazda chciala wiedziec, co sie dzieje. Do spodnic przywieraly rozwrzeszczane dzieci. Rand przepychal sie miedzy nimi, omijajac kogo sie dalo, niewyraznie przepraszajac te, ktore potracil, starajac sie ignorowac oszolomione spojrzenia. Jedna z kobiet, w szalu zarzuconym na ramiona, odwrocila sie, by wejsc do swego pokoju i wtedy zobaczyl tylna czesc szala, zobaczyl polyskujaca biala lze na samym srodku plecow. Nagle rozpoznal twarze, ktore widzial na zewnetrznym dziedzincu. Poczul na sobie wzrok zaalarmowanych Aes Sedai. -Kim jestes? Co ty tu robisz? -Czy twierdze ktos atakuje? Odpowiadaj, czlowieku! -To nie jest zaden zolnierz. Kim on jest? Co sie dzieje? -To ten mlody lord z poludnia! -Niech ktos go zatrzyma! Strach podwazyl mu wargi, obnazajace zeby, ale nie zatrzymywal sie, a nawet probowal biec jeszcze szybciej. W pewnym momencie na korytarzu pojawila sie jakas kobieta, stala twarza w twarz naprzeciwko niego i wtedy zatrzymal sie mimo woli. Te twarz rozpoznalby wszedzie, czul, ze nie zapomni jej do konca zycia. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Na jego widok jej oczy rozszerzyly sie, zrobila krok w tyl. Inna Aes Sedai, ta sama, ktora wtedy widzial z laska w dloniach, stanela miedzy nim i Zasiadajaca na Tronie, krzyczac cos, czego nie rozumial z powodu narastajacej wrzawy. "Ona wie. Swiatlosci dopomoz, ona wie. Moiraine jej powiedziala." Burknal cos opryskliwie i pobiegl dalej. "Swiatlosci, pozwol sie tylko upewnic, ze Egwene jest bezpieczna, zanim one..." Slyszal za soba krzyk, ale nie zwrocil na niego uwagi. W calej twierdzy bylo dosc zamieszania. Mezczyzni biegali po dziedzincach z mieczami w dloniach, w ogole na niego nie patrzac. Na tle huku dzwonow alarmowych wyroznialy sie inne halasy. Krzyki. Wrzaski. Metal odbijajacy sie dzwiecznie od metalu. Starczylo mu czasu, by pojac, ze to odglosy bitwy - "Walka? We wnetrzu Fal Dara?" gdy zza rogu wypadly prosto na niego trzy trolloki. Ludzkie twarze znieksztalcaly wlochate pyski, jednemu z nich wyrastaly baranie rogi. Wyszczerzyly zeby i unoszac sierpowate miecze popedzily prosto w jego strone. Na korytarzu, ktory jeszcze chwile temu byl pelen biegnacych ludzi, zrobilo sie prawie zupelnie pusto, pozostal tylko on i trzech trollokow. Zlapany z zaskoczenia niezdarnie wyciagnal miecz z pochwy i usilowal wykonac Kolibra Calujacego Roze. Wstrzasniety widokiem trollokow w samym sercu warowni Fal Dara, wykonal te pozycje tak zle, ze Lan zapewne ucieklby z niesmakiem. Trollok o niedzwiedzim pysku z latwoscia sie przed nia uchylil sprawiajac, ze pozostali dwaj na moment wypadli z rytmu. Nagle minelo go kilkunastu rozpedzonych mezczyzn, biegli prosto na trollokow, ubrani czesciowo do uczty, ale trzymali miecze w pogotowiu. Trollok o niedzwiedzim pysku warknal cos przed smiercia, jego towarzysze umkneli, scigani przez rozchybotana stal. Powietrze rozbrzmiewalo dochodzacymi zewszad okrzykami i wrzaskiem. "Egwene!" Rand popedzil w glab warowni, pokonujac korytarze pozbawione sladow zycia, jakkolwiek tu i owdzie napotykal na ciala martwych trollokow. Albo martwych ludzi. Dobiegl do skrzyzowania korytarzy i spojrzal od tylu na toczaca sie walke. Lezalo tam nieruchomo szesciu zakrwawionych mezczyzn z kitami na glowach, siodmy wlasnie ginal. Myrddraal wyciagnal swe ostrze z brzucha mezczyzny i zadal jeszcze jedno pchniecie, zolnierz krzyknal przerazliwie, wypuscil miecz z rak i upadl. Pomor poruszal sie z wezowa gracja, okrywajaca jego piers zbroja, zlozona z nakladajacych sie czarnych platow, dodatkowo wspomagala te iluzje. Obrocil sie, blada, bezoka twarz popatrzyla na Randa, po chwili juz szedl w jego strone, smiejac sie bezkrwistym usmiechem, bez pospiechu. Nie musial spieszyc do samotnego czlowieka. Rand mial wrazenie, ze ukorzenil sie, zamierajac w miejscu, jezyk przysechl mu do podniebienia. Spojrzenie Bezokiego to strach. Tak powiadaja na calym Pograniczu. Trzesacymi sie dlonmi uniosl miecz. Nawet nie pomyslal o przywolaniu pustki. "Swiatlosci, on dopiero co zabil siedmiu uzbrojonych zolnierzy. Swiatlosci, co ja mam robic. Swiatlosci!" Myrddraal zatrzymal sie nagle, jego usmiech znikl. -On jest moj, Rand. Rand wzdrygnal sie, gdy obok niego stanal Ingtar, ciemny i zwalisty, w zoltym swiatecznym kaftanie, trzymal oburacz miecz. Na moment nie spuscil oczu z twarzy Myrddraala, nawet jesli bal sie jego spojrzenia, to zupelnie tego nie okazal. -Ty sobie pocwicz na jakims trolloku - powiedzial cicho - zanim sie zmierzysz z czyms takim. -Szedlem wlasnie sprawdzic, czy Egwene jest bezpieczna. Poszla do lochow odwiedzic pana Faina i... -No wiec idz do niej. Rand przelknal sline. -Zabierzmy sie za niego razem, Ingtarze. -Nie jestes jeszcze gotow. Idz do swojej dziewczyny. No idz! Chcesz, zeby trolloki znalazly ja bezbronna? Przez chwile Rand trwal w miejscu, niezdecydowany. Pomor uniosl miecz, zamierzyl sie na Ingtara. Usta tamtego wykrzywilo bezglosne warkniecie, Rand jednak wiedzial, ze to nie strach. A Egwene mogla byc sama w lochu, w towarzystwie Faina albo i gorzej. Nadal jednak bylo mu wstyd, gdy biegl w strone schodow wiodacych do podziemi. Wiedzial, ze spojrzenie Pomora moze zastraszyc kazdego czlowieka, jednak Ingtar pokonal te grozbe. Nadal mial wrazenie, ze jego zoladek zwinal sie w supel. W podziemiach warowni panowala cisza, korytarze byly metnie oswietlone przez migoczace pochodnie rozwieszone w duzych odstepach na scianach. W poblizu lochow zwolnil i zaczal sie skradac, najciszej jak potrafil, na palcach. Zgrzytanie butow po nagim kamieniu wydawalo sie rozsadzac uszy. Drzwi do lochow byly uchylone na szerokosc dloni, miast byc zamkniete i zaryglowane. Wpatrzony w nie, bezskutecznie usilowal przelknac sline. Otworzyl usta, by zawolac, ale zaraz szybko je zamknal. Jesli tam byla Egwene i miala jakies klopoty, to krzykiem mogl tylko przestrzec tego, kto jej zagrazal. Opanowal sie, robiac gleboki wdech. Jednym szybkim ruchem popchnal drzwi pochwa miecza trzymana w lewej dloni i skoczyl do srodka, wystawiajac ramie, by wykonac przewrot na slomie pokrywajacej posadzke, po czym zerwal sie na nogi i jal obracac wokol wlasnej osi, by dokladnie ogarnac wnetrze izby, i rozpaczliwie sledzil tego, kto go mogl zaatakowac. Wypatrywal Egwene, nikogo jednak nie zobaczyl. Jego wzrok padl na stol i wtedy stanal jak wryty, z zastyglym oddechem, z zastygla mysla. Po obu stronach wciaz palacej sie lampy, niczym jakies ozdobne nakrycia, lezaly glowy straznikow otoczone kaluzami krwi. Ich oczy wpatrywaly sie w niego, wytrzeszczone ze strachu, usta rozdziawione w ostatnim krzyku, ktorego nikt nie mogl uslyszec. Rand zakrztusil sie i zgial wpol, mdlosci nie przestawaly targac zoladkiem, gdy zwymiotowal jego zawartosc na slome. W koncu jakos udalo mu sie wyprostowac, otarl usta rekawem, czujac, ze gardlo ma zupelnie zdarte. Powoli ogarnial calosc wnetrza, niedokladnie zbadanego podczas pospiesznego poszukiwania ewentualnych napastnikow. Na slomie walaly sie krwawe szczatki. Z wyjatkiem dwoch glow nie potrafil w nich rozpoznac nic ludzkiego. Niektore z tych strzepow wygladaly na przezute. "To wlasnie sie stalo z reszta cial." Byl zaskoczony spokojem, jaki opanowal jego mysli, nieomal rowny spokojowi pustki, ktora osiagnal nawet sie nie starajac. Niejasno jednak przeczuwal, ze spowodowal to szok. Zadnej z glow nie rozpoznal. Od czasu, gdy byl tu poprzednio, straznikow zmieniono. To go ucieszylo. Poczulby sie o wiele gorzej, gdyby ich znal, nawet gdyby jednym z nich okazal sie Changu. Krew plamila takze sciany, wszedzie tam gdzie spojrzal, ukladala sie w ksztalt pospiesznie nagryzmolonych liter, pojedynczych slow, a nawet calych zdan. Jedne byly zamazane i koslawe, w jezyku, ktorego nie rozumial, choc rozpoznawal w nim pismo trollokow. Inne udalo mu sie odcyfrowac, czego zreszta zalowal. Bluznierstwa i sprosnosci, od ktorych nawet stajenny albo straznik kupiecki by zbladl. -Egwene. Spokoj znikl. Wsunal pochwe miecza za pas i porwal lampe ze stolu, ledwie zauwazajac, ze roztracil glowy. -Egwene! Gdzie jestes? Zaczal isc w strone wewnetrznych drzwi, zrobil dwa kroki i zatrzymal sie z wytrzeszczonymi oczyma. Slowa wypisane na drzwiach, ciemne i polyskujace wilgocia w swietle lampy, dawaly sie odczytac calkiem latwo. SPOTKAMY SIE ZNOWU NA GLOWIE TOMANA. TO SIE NIGDY NIE KONCZY, AL'THOR. Nagle zdretwiala dlon wypuscila miecz. Nie odrywajac oczu od drzwi, pochylil sie, by go podniesc. Zamiast tego jednak, chwycil garsc slomy i z furia zaczal scierac slowa. Dyszac ciezko, szorowal drzwi tak dlugo, az napis zamienil sie w krwawa plame, ale nie mogl przestac. -Co ty robisz? Slyszac za soba ostry glos, odwrocil sie blyskawicznie, pochylajac, by schwycic miecz. Na progu zewnetrznych drzwi stala jakas kobieta, zesztywniala z odrazy. Jej wlosy, splecione w kilkanascie warkoczykow, swa barwa przypominaly blade zloto, jednak ciemne oczy spogladaly na niego ostrym spojrzeniem, Z wygladu nie byla raczej starsza od niego, byla piekna, choc zaciskala usta w grymasie, ktory mu sie wcale nie podobal. Potem zauwazyl otulajacy ja szczelnie szal, z dlugimi, czerwonymi fredzlami. "Aes Sedai. Swiatlosci dopomoz, to Czerwona Ajah." -Ja... Ja wlasnie... To obrzydlistwo. Wyjatkowo ohydne. -Wszystko trzeba zostawic tak, jak jest, bysmy to mogly zbadac. Niczego nie dotykaj. Zrobila krok do przodu, przypatrujac mu sie, on zas zrobil krok w tyl. -Tak, tak jak myslalam. Jeden z tych przywiezionych przez Moiraine. Co cie z tym laczy? - Gestem reki ogarnela glowy na stole i krwawe gryzmoly na scianach. Przez chwile wpatrywal sie w nia wybaluszonymi oczami. -Ja? Nic! Ja tu przyszedlem, by znalezc... Egwene! Odwrocil sie w strone wewnetrznych drzwi, a Aes Sedai krzyknela: -Nie! Najpierw mi odpowiesz! Znienacka okazalo sie, ze jedyne, co moze zrobic, to stac, trzymajac lampe i miecz. Ze wszystkich stron napieralo na niego lodowate zimno. Mial wrazenie, jakby glowe wepchnieto w zmrozone imadlo, ledwie mogl oddychac od ucisku w piersi. -Odpowiadaj, chlopcze. Powiedz, jak sie nazywasz. Mimo woli steknal glucho, usilujac cos powiedziec pomimo zimna, ktore wydawalo sie wciskac mu twarz w glab czaszki, oplatac piers zamarzlymi, zelaznymi obreczami. Zacisnal szczeki, by nic nie powiedziec. Bolesnie przewracal oczami, probujac spojrzec na nia groznie przez plame lez. "Oby cie Swiatlosc spalila, Aes Sedai! Nie powiem ani slowa, niech cie Cien pochlonie!" -Odpowiadaj, chlopcze! Natychmiast! Lodowate igly przewiercaly jego mozg smiertelnym bolem, zgrzytaly na powierzchniach kosci. Pustka uksztaltowala sie w jego wnetrzu, jeszcze zanim o niej pomyslal, ale juz nie mogl wytrzymac tego bolu. Niewyraznie poczul swiatlo i cieplo kryjace sie gdzies w oddali. Daleko poza swiadomoscia, a jednak juz w zasiegu. "Swiatlosci, co za ziab. Musze dotrzec... do czego? Ona mnie chce zabic. Musze do tego dotrzec, bo inaczej ona mnie zabije." Rozpaczliwie parl w strone swiatla. -Co sie tu dzieje? Nagle zimno, ucisk i igly zniknely. Czul slabosc w kolanach, ale zmusil je by zesztywnialy. Nie chcial padac na kleczki, nie chcial jej dawac satysfakcji. Pustka zniknela rownie nagle, jak sie pojawila. "Ona probowala mnie zabic." Dyszac ciezko, uniosl glowe. Na progu stala Moiraine. -Pytalam, co sie tu dzieje, Liandrin - powiedziala. -Znalazlam tu tego chlopca - odparla spokojnie Czerwona Aes Sedai. - Nie tylko jego, lecz rowniez pomordowanych straznikow. To jeden z tych twoich chlopcow. A co ty tu robisz, Moiraine? Bitwa toczy sie nad nami, a nie tutaj. -Moglabym ci zadac takie samo pytanie, Liandrin. Moiraine rozejrzala sie po izbie, lekko tylko zaciskajac usta na widok rzezi. - Dlaczego ty tu jestes? Rand odwrocil sie od nich w druga strone, niezdarnie odciagnal rygle i otworzyl wewnetrzne drzwi. -Tam jest Egwene - obwiescil wszystkim, ktorych to interesowalo i wszedl do srodka, wysoko unoszac lampe. Jego kolana nadal mialy ochote sie ugiac, sam nie wiedzial, jakim cudem jeszcze potrafil ustac, ale przede wszystkim musial znalezc Egwene. - Egwene! Z prawej strony dobieglo go gluche rzezenie i odglosy szamotania, wyciagnal wiec lampe w tamtym kierunku. Wiezien w fantazyjnym kaftanie zwisal z zelaznych krat swojej celi, jego pas byl zaczepiony o prety i owiniety wokol szyi. W momencie, gdy Rand na niego spojrzal, wierzgnal noga po raz ostatni, szorujac stopami po uslanej sianem podlodze i znieruchomial, jezyk i wytrzeszczone oczy na~ braly nieomal czarnej barwy. Kolanami prawie dotykal podlogi, jakby w kazdej chwili mogl na niej stanac, gdyby tylko chcial. Caly dygoczac, Rand zajrzal do nastepnej celi. Wielki mezczyzna o znieksztalconych dloniach kulil sie w kacie, z oczyma tak szeroko wytrzeszczonymi, jakby zaraz mialy sie rozpasc. Na widok Randa krzyknal przerazliwie i odwrocil w druga strone, oszalaly czepiajac sie kamiennej sciany. -Nic ci nie zrobie - zawolal Rand. Mezczyzna nie przestawal krzyczec i drapac muru. Zakrwawione rece zostawialy dlugie, ciemne smugi. Nie po raz pierwszy usilowal sie przebic przez kamien za pomoca golych dloni. Rand odwrocil sie, ulga dla niego bylo to, ze juz wczesniej wyproznil zoladek. Nie mogl jednak nijak pomoc zadnemu z nich. -Egwene! Swiatlo wreszcie dotarlo do ostatniej celi. Drzwi klatki, gdzie siedzial Fain, staly otworem, w srodku nie bylo nikogo, natomiast przed cela na kamiennej posadzce lezaly dwa ksztalty, na widok ktorych Rand skoczyl do przodu i padl na kolana. Egwene i Mat lezeli bezwladnie, nieprzytomni... albo martwi. Wtem, zauwazyl, ze ich piersi unosza sie i opadaja, i poczul gleboka ulge. Oboje wydawali sie nietknieci. -Egwene? Mat? - Odlozyl miecz i delikatnie potrzasnal cialem Egwene. - Egwene? Nie otwierala oczu. -Moiraine! Egwene jest ranna! Mat tez! Mat oddychal z wyraznym trudem, a jego twarz byla smiertelnie blada. Rand mial wrazenie, ze zaraz sie rozplacze. "On mial skrzywdzic mnie. To ja wezwalem Czarnego. Ja!" -Nie ruszaj ich. - W glosie Moiraine nie slychac bylo zdenerwowania, ani nawet zdziwienia. Komnata znienacka zostala zalana powodzia jasnosci, gdy do srodka weszly obydwie Aes Sedai. Kazda trzymala nad swoja glowa rozchybotana kule plonaca zimnym swiatlem. Liandrin maszerowala srodkiem przestronnej sali, wolna dlonia podtrzymujac spodnice, natomiast Moiraine zatrzymala sie na chwile przed dwoma wiezniami. -Z tym jednym nic juz sie nie da zrobic - powiedziala - a ten drugi moze zaczekac. Liandrin dotarla do Randa jako pierwsza i juz pochylala sie nad Egwene, jednak w tym momencie dopadla tam Moiraine i polozyla wolna dlon na czole dziewczyny. Liandrin wyprostowala sie, jednak na jej twarzy rysowal sie grymas. -Nie jest mocno ranna - orzekla po chwili Moiraine. - Uderzono ja tutaj. - Pokazala miejsce na skroni Egwene, ukryte pod wlosami. Rand nie zauwazyl tam niczego. - To jest jedyne obrazenie, ktorego zaznala. Nic jej nie bedzie. Rand przeniosl wzrok z jednej Aes Sedai na druga. -Co z Matem? Liandrin wygiela brew w luk i obrocila sie, by popatrzec na Moiraine z kwasna mina. -Cicho badz - powiedziala Moiraine. Zamknela oczy, nie odejmujac palcow od miejsca, w ktore uderzono Egwene. Egwene mruknela cos i poruszyla sie, potem na powrot znieruchomiala. -Czy ona...? -Ona spi, Rand. Wyzdrowieje, tylko najpierw musi to odespac. - Moiraine przesunela sie w strone Mata, ale da tykala go tylko przez krotka chwile i zaraz cofnela reke. Z nim jest gorzej - powiedziala cicho. Obmacala pas Mata, rozchylila jego kaftan i wydala gniewny okrzyk. - Sztylet zniknal. -Jaki sztylet? - spytala Liandrin. Nagle w zewnetrznej sali rozlegly sie glosy mezczyzn, okrzyki obrzydzenia i gniewu. -Tutaj - zawolala Moiraine. - Przyniescie nosze dla dwoch osob. Szybko. Ktos w zewnetrznej izbie powtorzyl jej okrzyk. -Fain zniknal - zauwazyl Rand. Obydwie Aes Sedai spojrzaly na niego. Nie potrafil nic wyczytac z ich twarzy. Oczy polyskiwaly odbitym swiatlem. -Sama to widze - odparla beznamietnym tonem Moiraine. -Mowilem jej, ze ma tu nie przychodzic. Mowilem, ze on jest niebezpieczny. -Kiedy tu weszlam - powiedziala zimnym glosem Liandrin - niszczyl wlasnie napis w zewnetrznej komnacie. Niespokojnie poruszyl sie na kleczkach. Oczy obydwu Aes Sedai wygladaly identycznie. Mierzyly go i wazyly, zimne i straszne. -To... to bylo plugastwo - odparl. - Tylko plugastwo. Nadal wpatrywaly sie w niego, nic nie mowiac. -Nie myslicie chyba, ze ja... Moiraine, ty chyba nie myslisz, ze ja mialem cos wspolnego z tym... co sie tu stalo. "Swiatlosci, naprawde? To ja wezwalem Czarnego." Nie odpowiedziala, a on poczul chlod, ktory wcale nie zelzal, gdy do srodka wbiegli mezczyzni z pochodniami i lampami. Moiraine i Liandrin pogasily swoje kule. Lampy i pochodnie dawaly znacznie mniej swiatla, wnet tez cienie wyskoczyly z zakamarkow celi. Mezczyzni z noszami pospiesznie zblizyli sie do lezacych na podlodze. Prowadzil ich Ingtar. Kita na czubku jego glowy nieomal drzala z gniewu, wyraznie mial ochote znalezc cos, na czym moglby wyprobowac swoj miecz. -A wiec Sprzymierzeniec Ciemnosci tez zniknal warknal. - Coz, to wydarzenie najmniej godne uwagi dzisiejszej nocy. -Drobiazg nawet w tym miejscu - zgodzila sie Moiraine ostrym tonem. Dyrygowala mezczyznami ukladajacymi Egwene i Mata na noszach. - Dziewczyne trzeba zaniesc do jej pokoju. Jakas kobieta winna przy niej czuwac, w razie gdyby sie obudzila w srodku nocy. Moze sie przestraszyc, a bardziej niz czego innego potrzebuje teraz snu. Zas ten chlopiec... -Dotknela Mata, gdy dwaj mezczyzni unosili nosze i natychmiast cofnela reke. - Zabierzcie go do komnat Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Znajdzcie Amyrlin, gdziekolwiek jest, i powiedzcie, ze go tam zaniesliscie. Powiedzcie jej, ze on sie nazywa Matrim Cauthon. Dolacze do niej najszybciej jak sie da. -Do Amyrlin! - krzyknela Liandrin. - Ty chcesz, by byla Uzdrowicielka dla twego... dla twego pupila? Jestes oblakana, Moiraine. -Zasiadajaca na Tronie Amyrlin - odparla spokojnie Moiraine - nie zywi uprzedzen wlasciwych Czerwonym Ajah, Liandrin. Ona uzdrowi mezczyzne, nawet jesli nie jest jej do niczego potrzebny. Idzcie juz! - rzucila w strone niosacych nosze. Liandrin popatrzyla na Moiraine i na mezczyzn wynoszacych Mata i Egwene, po czym odwrocila sie, by spojrzec na Randa. Usilowal ja zlekcewazyc. Skoncentrowal sie na chowaniu miecza do pochwy oraz otrzepywaniu slomy ze spodni i koszuli. Gdy jednak podniosl glowe, ona wciaz mu sie przygladala, z twarza rownie zimna i obojetna jak lod. Nic nie mowiac, odwrocila sie, by ogarnac zamyslonym spojrzeniem pozostalych mezczyzn. Jeden przytrzymywal cialo wisielca, drugi odczepial pas. Ingtar i inni czekali z naleznym szacunkiem. Jeszcze raz zerknela na Randa i wyszla, z glowa uniesiona jak jakas krolowa. -Twarda kobieta - mruknal Ingtar i wyraznie sie zdziwil, ze cos takiego mu sie powiedzialo. - Co sie tu dzialo, Randzie al'Thor? Rand pokrecil glowa. -Nic nie wiem z wyjatkiem tego, ze Fain uciekl w jakis sposob. I zranil przy tym Egwene i Mata. Widzialem izbe straznikow... - rzekl i zadrzal. - To, co tam sie stalo, Ingtarze, tak przestraszylo tego czlowieka, ze az sie powiesil. Mysle, ze ten drugi popadl w obled, gdy to zobaczyl. -Wszystkich nas dzisiejszej nocy dotknelo oblakanie. -A tamten Pomor... czy go zabiles? -Nie! - Ingtar wcisnal swoj miecz do pochwy, rekojesc wystawala ponad prawe ramie. Wygladal na jednoczesnie zagniewanego i zawstydzonego. - Zdazyl uciec z twierdzy, razem z tymi wszystkimi, ktorych nie udalo nam sie zabic. -Przynajmniej ty zyjesz, Ingtarze. Tamten Pomor zabil siedmiu ludzi! -Zyje? To az takie wazne? - Nagle gniew zniknal z twarzy Ingtara, ustepujac miejsca zmeczeniu i bolowi. Mielismy go w rekach. W naszych rekach! I utracilismy, Rand. Utracilismy! - Mowil takim tonem, jakby sam nie wierzyl w to, co mowi. -Co stracilismy? - spytal Rand. -Rog! Rog Valere. Zniknal, razem ze skrzynka. -Przeciez byl w skarbcu. -Skarbiec zostal spladrowany - wyjasnil zmeczonym glosem Ingtar. - Nic prawie nie wzieli, z wyjatkiem Rogu. Tylko to, co mogli napchac do kieszeni. Zaluje, ze nie wzieli wszystkiego, a jego zostawili. Ronan nie zyje, a takze ci straznicy, ktorym kazal pilnowac skarbca. Znizyl glos. - Kiedy bylem maly, Ronan utrzymal Wieze Jehaan majac tylko dwudziestu ludzi przeciwko tysiacu trollokow. Ale nie poddal sie tak latwo. Starzec mial krew na sztylecie. Zaden czlek nie moze prosic o nic wiecej. Milczal chwile. - Weszli przez Psia Brame i wyszli ta sama droga. Zabilismy piecdziesieciu albo i wiecej, ale zbyt wielu ucieklo. Trolloki! Nigdy przedtem nie bylo trollokow w twierdzy. Nigdy! -Jak oni mogli sie przedostac przez Psia Brame, Ingtarze? Jeden czlowiek moglby tam zatrzymac cala setke. A poza tym wszystkie bramy byly zamkniete. - Poruszyl sie niespokojnie, przypomniawszy sobie, dlaczego tak bylo. - Straznicy mieli nikomu ich nie otwierac. -Mieli poderzniete gardla - powiedzial Ingtar. Obydwaj byli porzadnymi ludzmi, a zostali zarznieci jak swinie. Zrobil to ktos z wewnatrz. Ktos ich zamordowal, a potem otworzyl brame. Ktos, kto mogl podejsc do nich blisko, nie budzac podejrzen. Ktos, kogo znali. Rand popatrzyl na pusta cele, w ktorej przedtem siedzial Padan Fain. -Ale to znaczy... -Tak. W Fal Dara sa Sprzymierzency Ciemnosci. Albo byli. Wkrotce dowiemy sie, jak jest naprawde. Kajin sprawdza wlasnie, kogo brakuje. Pokoj! Zdrada w warowni Fal Dara! Rozejrzal sie gniewnym wzrokiem po lochach, przypatrzyl sie czekajacym na niego ludziom. Wszyscy mieli miecze, przypasane do swiatecznych strojow, niektorzy helmy na glowach. -Marnujemy czas. Wychodzic! Wszyscy! Rand wyszedl razem z nimi. Ingtar poklepal jego kaftan. -Coz to? Postanowiles zostac stajennym? -To dluga historia - odparl Rand. - Za dluga, by ja teraz opowiadac. Moze innym razem. "Moze nigdy, jesli bede mial szczescie. Moze uda mi sie uciec w tym calym zamieszaniu. Nie, nie moge. Musze najpierw wiedziec, ze Egwene jest zdrowa. I Mat. Swiatlosci, co sie z nim stanie bez sztyletu?" -Domyslam sie, ze lord Agelmar podwoil straze przy bramach. -Potroil - powiedzial Ingtar z wyrazna satysfakcja. - Nikt nie wejdzie, ani nie wyjdzie przez te bramy. Jak tylko lord Agelmar uslyszal, co sie stalo, wydal rozkaz, ze nikomu nie wolno opuscic twierdzy bez jego pisemnego zezwolenia. "Gdy tylko uslyszal...?" -Ingtarze, a co bylo wczesniej? Kto wydal ten wczesniejszy rozkaz, ze nikt nie moze stad wyjsc? -Wczesniejszy rozkaz? Jaki wczesniejszy rozkaz? Rand, twierdza nie byla zamknieta, dopoki lord Agelmar nie dowiedzial sie o tym wszystkim. Ktos wprowadzil cie w blad. Rand powoli pokrecil glowa. Ani Ragan ani Tema nie mogli wymyslic czegos takiego. I nawet gdyby to Zasiadajaca na Tronie Amyrlin wydala rozkaz, Ingtar musialby o nim wiedziec. "Wiec kto? I jak?" Zerknal z ukosa na lngtara, zastanawiajac sie, czy przypadkiem nie klamie. "Ty jestes naprawde oblakany, skoro podejrzewasz Ingtara." Doszli do izby-straznikow. Uciete glowy i szczatki zostaly juz usuniete, tylko czerwone smugi na stole i wilgotne plamy na slomie wskazywaly, gdzie sie przedtem znajdowaly. Byly tam dwie Aes Sedai, kobiety o pogodnych obliczach, otulone w szale z brazowymi fredzlami, badaly slowa nagryzmolone na scianach, nie zwazajac na to, co ich spodnice zbieraly z podlogi. Kazda miala kalamarz ustawiony na piorniku przymocowanym do pasa i za pomoca piora zapisywala cos w niewielkiej ksiazeczce. Zadna nie spojrzala nawet na przechodzacych obok mezczyzn. -Popatrz tutaj, Verin - powiedziala jedna z nich, wskazujac fragment kamiennej sciany pokryty rzedami pisma trollokow. - To wyglada interesujaco. Druga podeszla pospiesznie, scierajac po drodze czerwone plamy ze spodnicy. -Tak, widze. O wiele pewniejsza dlon niz pozostale. Nie nalezala do trolloka. Bardzo interesujace. Zaczela cos pisac w swej ksiazce, czesto podnoszac glowe, by odcyfrowywac kanciaste litery na scianie. Rand wyszedl pospiesznie na zewnatrz. Nawet gdyby to nie byly Aes Sedai, nie chcial pozostawac w tym samym pomieszczeniu z kims, kto uwazal, ze odczytywanie pisma trollokow wypisanego ludzka krwia jest "interesujace" Ingtar i jego ludzie szli przodem, pochlonieci czekajacymi ich obowiazkami. Rand ociagal sie, nie bardzo wiedzac, dokad sie udac. Powrot do komnat kobiet nie bylby latwy bez pomocy Egwene. "Swiatlosci, oby ona wyzdrowiala. Moiraine powiedziala, ze nic jej nie bedzie." Zanim wszedl na pierwszy stopien wiodacy na gore, znalazl go Lan. -Mozesz wracac do swojej izby, jesli chcesz, pasterzu. Moiraine kazala zabrac twoje rzeczy z pokoju Egwene i zaniesc je tam. -Skad ona wiedziala...? -Moiraine wie duzo rzeczy, pasterzu. Juz powinienes to rozumiec. Trzeba bylo bardziej uwazac. Wszystkie kobiety opowiadaja o tym, jak biegles przez korytarze i wymachiwales mieczem. Zgromiles Amyrlin wzrokiem, tak mowia. -Swiatlosci! Przykro mi, ze je rozgniewalem, Lan, ale ja tam zostalem zaproszony. A kiedy uslyszalem alarm... Niech sczezne, Egwene byla w lochach! Lan wydal usta w zadumie, poza tym jego twarz zachowala zwykly, kamienny wyraz. -Och, one wcale nie sa specjalnie zagniewane. Jakkolwiek wiele uwaza, ze jakas silna reka powinna cie tu trzymac. Sa bardziej zafascynowane. Nawet lady Amalisa nie przestaje o ciebie wypytywac. Niektore zaczely juz wierzyc w opowiesci sluzacych. Uwazaja, ze jestes ksieciem w przebraniu, pasterzu. Co nie jest takie zle. Mamy takie powiedzenie na Ziemiach Granicznych: "Lepiej miec u swego boku jedna kobiete niz dziesieciu mezczyzn." Z tego, jak z soba rozmawiaja, wynika, ze usiluja zdecydowac, czyja corka jest dostatecznie silna, zeby sie toba zajac. Jak sie nie bedziesz pilnowal, pasterzu, to wzenia cie w jakis shienaranski dom i nawet nie spostrzezesz, co sie dzieje. Nagle wybuchnal smiechem; wygladalo to dziwnie, jakby to skala sie smiala. -Biegac po korytarzach komnat kobiecych w samym srodku nocy, w kaftanie poslugacza, i machac mieczem. Jesli nie kaza cie wychlostac, to przynajmniej beda o tobie gadaly przez cale lata. W zyciu nie widzialy kogos tak osobliwego jak ty. Kazda zona, jaka by dla ciebie wybraly, z pewnoscia uczynilaby cie glowa swego domu juz po dziesieciu latach i jeszcze pomogla myslec, ze sam tego dokonales. Szkoda, ze musisz wyjechac. Rand dotad gapil sie jak oniemialy na Straznika, teraz jednak wybuchnal opryskliwym glosem: -Staralem sie. Bramy sa strzezone i nikt nie moze stad wyjsc. Probowalem, gdy jeszcze byl dzien. Nawet nie moglem wyprowadzic Rudego ze stajni. -Teraz to niewazne. Moiraine mnie przyslala, zebym ci powiedzial. Mozesz odejsc, kiedy tylko bedziesz chcial. Nawet w tej chwili. Moiraine kazala Agelmarowi, by jego rozkaz nie obejmowal twojej osoby. -Czemu teraz, a nie wczesniej? Czemu nie moglem odejsc wczesniej? Czy to ona kazala zaryglowac bramy? Ingtar twierdzi, ze nic nie wiedzial o rozkazie zatrzymania wszystkich ludzi w warowni na dzisiejsza noc. Randowi wydalo sie, ze Straznik sie zaniepokoil, uslyszal jednak tylko: -Jak ktos ci daje konia, pasterzu, to nie narzekaj, ze nie jest tak szybki, jak bys chcial. -A co z Egwene? I Matem? Czy naprawde nic im nie jest? Nie moge wyjechac, dopoki sie o tym nie przekonam. -Dziewczyna jest zdrowa. Obudzi sie rano i pewnie nawet nie bedzie pamietala, co sie stalo. Ciosy w glowe zawsze tak dzialaja. -A co z Matem? -Wybor nalezy do ciebie, pasterzu. Mozesz wyjechac teraz albo jutro, albo w przyszlym tygodniu. To zalezy od ciebie. Ruszyl przed siebie, pozostawiajac Randa samego, na korytarzu w podziemiach twierdzy Fal Dara. ROZDZIAL 7 KREW PRZYZYWA KREW Gdy z komnat Zasiadajacej na Tronie Amyrlin wyniesiono juz nosze z lezacym na nich Matem, Moiraine pieczolowicie owinela angreal - niewielka, pociemniala ze starosci figurke kobiety w zwiewnej szacie, wyrzezbiona z kosci sloniowej - w kwadratowy kawalek jedwabiu i schowala do sakiewki. Praca z innymi Aes Sedai, wspolne laczenie ich zdolnosci, kierowanie przeplywem Jedynej Mocy dla realizacji pojedynczego celu, meczylo nawet w najbardziej sprzyjajacych warunkach, nawet z pomoca angrealu, a calonocnej pracy, bez ani chwili snu, nie dawalo sie zaliczyc do sprzyjajacych warunkow. A dzielo, ktore wykonywaly przy chlopcu, nie bylo latwe.Leane dyrygowala mezczyznami wynoszacymi nosze. Czynila to za pomoca gwaltownych gestow i dosadnych slow. Obydwaj stale pochylali glowy, zdenerwowani, ze otacza ich tyle Aes Sedai, w tym sama Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, nie wspominajac juz o fakcie, iz dopiero co uzywaly Mocy. Czekali dotychczas na korytarzu, przycupnieci pod sciana, dopoki praca nie zostala ukonczona i juz bardzo pragneli zniknac wreszcie z kobiecych komnat. Mat lezal z zamknietymi oczyma i mocno pobladla twarza, lecz jego piers unosila sie i opadala rownym rytmem glebokiego snu. "Jak to wplynie na przebieg wydarzen? - zastanawiala sie Moiraine. - Mat nie jest do niczego potrzebny, skoro Rog zniknal, ale jednak..." Drzwi za Leane i mezczyznami przenoszacymi nosze zamknely sie, Zasiadajaca westchnela ciezko. -To paskudna sprawa. Paskudna. Rysy twarzy miala gladkie, zacierala jednak rece, jakby chciala je umyc. -Ale dosc ciekawa - stwierdzila Verin. Byla czwarta Aes Sedai, ktora Zasiadajaca wybrala do tego zadania. - Szkoda, ze nie mamy sztyletu, bo wtedy dzielo Uzdrowienia zostaloby zakonczone. Na przekor wszystkiemu, co dzisiejszej nocy uczynilysmy, on dlugo nie pociagnie. To sprawa miesiecy, w najlepszym razie. Trzy Aes Sedai byly same w komnatach Amyrlin. Na niebie widocznym przez otwory strzelnicze perlil sie juz swit. -Ale przynajmniej zostalo mu kilka miesiecy ostrym tonem wskazala Moiraine. - I jesli uda sie odzyskac sztylet, wiez zostanie przerwana. "O ile uda sie go odzyskac. No tak, to jasne." -Jesli jeszcze mozna ja przerwac - zgodzila sie Verin. Byla przysadzista kobieta o kwadratowej twarzy i mimo braku oznak wieku, daru przyslugujacego wszystkim Aes Sedai, jej kasztanowe wlosy lekko siwialy. Tylko to stanowilo u niej slad przezytych lat, swiadczac, ze jest bardzo stara, nawet jak na Aes Sedai. Mowila jednak dzwiecznym glosem, harmonizujacym z gladkimi policzkami. -Byl jednak z nim zwiazany bardzo juz dlugo, co nalezy brac pod uwage. I moze byc z nim zwiazany jeszcze w przyszlosci, niezaleznie od tego, czy sztylet zostanie odnaleziony. Byc moze zaszly w nim zmiany, ktore uniemozliwia pelne Uzdrowienie, nawet jesli nie bedzie juz mogl zarazac skaza innych. To taki niewielki przedmiot, ten sztylet - zadumala sie -a zanieczysci kazdego, kto bedzie go nosil przy sobie dostatecznie dlugo. Zas ten, ktory ma go przy sobie, bedzie z kolei zanieczyszczal wszystkich, ktorzy wejda z nim w kontakt, a oni beda zanieczyszczac nastepnych i cala nienawisc i podejrzliwosc, ktore zniszczyly Shadar Logoth, te rece, ktore wszyscy mezczyzna i kobiety podniesli na innych, znowu wyrwa sie na swiat. Ciekawam, ilu ludzi to zlo moze zakazic w ciagu, powiedzmy, jednego roku. To chyba mozna obliczyc z dosc dokladnym przyblizeniem. Moiraine obdarzyla Brazowa Siostre krzywym spojrzeniem. "Czeka nas kolejne niebezpieczenstwo, a ona o nim mowi, jakby to byla zagadka z ksiazki. Swiatlosci, te Brazowe naprawde w ogole nie zwracaja uwagi na to, co sie wokol nich dzieje." -Zatem musimy odnalezc ten sztylet, Siostro. Agelmar wysyla swoich ludzi, by schwytali tych, ktorzy zabrali Rog i zabijali jego slugi, tych samych, ktorzy zabrali sztylet. Jesli znajda jedno, to znajda tez i drugie. Verin przytaknela, jednoczesnie marszczac czolo. -Jesli jednak sztylet zostanie odnaleziony, to kto bedzie go w stanie bezpiecznie dostarczyc? Ten, kto go znajdzie, naraza sie na ryzyko skazenia, poniewaz bedzie mial go przy sobie dostatecznie dlugo. Nawet w jakiejs skrzyni, porzadnie opakowanej i wyscielonej od srodka, nadal bedzie przez dlugi czas niebezpieczny dla wszystkich znajdujacych sie w poblizu. Nie bedac w stanie zbadac sztyletu, nie mozemy byc pewne, jak dokladnie trzeba go oslonic. Ty jednak go widzialas, Moiraine, i nie tylko. Mialas z tym sztyletem do czynienia, gdy pomagalas temu mlodemu czlowiekowi, by mogl przezyc kontakt z nim i nie zarazal innych. Zapewne masz spore pojecie o tym, jak silny jest jego wplyw. -Jest jeden czlowiek - oswiadczyla Moiraine ktory moze odzyskac sztylet, sam sie przy tym nie narazajac. Ten, ktorego otoczylysmy polem ochronnym i zabezpieczylysmy przeciwko skazie najlepiej, jak tylko sie dalo. Mat Cauthon. Amyrlin skinela glowa. -Tak, oczywiscie. On moze to zrobic. O ile bedzie zyl dostatecznie dlugo. Swiatlosc tylko wie, jak daleka droge przewedruje sztylet, zanim ludzie Agelmara go znajda. O ile go znajda. A jesli chlopiec umrze wczesniej... Coz, gdy sztylet pozostanie bez dozoru tak dlugo, wowczas przybedzie nam jeszcze jedno zmartwienie. - Przetarla oczy zmeczonym gestem. - Mysle, ze musimy tez odnalezc Padana Faina. Dlaczego ten Sprzymierzeniec Ciemnosci jest dla nich az taki wazny, ze narazali sie na ryzyko, by go wyratowac? Latwiej bylo poprzestac na kradziezy Rogu. Co prawda, wejscie do takiej warowni to podobne ryzyko jak zeglowanie po Morzu Sztormow przy zimowym wietrze, a jednak powazyli sie na podwojne ryzyko, by wyswobodzic tego Sprzymierzenca Ciemnosci. Skoro Zaczajeni uwazaja, ze jest tak wazny... Urwala, a Moiraine wiedziala, ze zastanawia sie, czy to rzeczywiscie Myrddraale wydawali rozkazy. -Wowczas my tez tak musimy myslec. -Trzeba go znalezc - zgodzila sie Moiraine, z nadzieja, ze nie okazuje zaniepokojenia zbyt wyraznie - ale najprawdopodobniej odnaleziony zostanie wraz z Rogiem. -Jest dokladnie, jak mowisz, Corko. - Zasiadajaca przycisnela palce do ust, by stlumic ziewniecie. - A teraz, Verin, jesli mi wybaczysz, chcialabym zamienic kilka slow z Moiraine, i troche sie przespac. Spodziewam sie, ze Agelmar uprze sie, by wydac dzis uczte, skoro ubiegly wieczor zostal zepsuty. Okazalas bezcenna pomoc, Corko. Prosze pamietaj, nie mow nikomu o charakterze obrazen, na jakie cierpi ten chlopiec. Niektore z naszych Siostr dopatrywalyby sie w nim wplywu Cienia, a nie czegos, co jest dzielem wylacznie ludzkim. Nie trzeba bylo wymieniac Czerwonych Ajah. A byc moze, przyszlo na mysl Moiraine, nie tylko Czerwonych nalezalo sie teraz wystrzegac. -Nic, rzecz jasna, nie powiem, Matko. - Verin uklonila sie, lecz nie wykonala ani jednego ruchu w strone drzwi. - Pomyslalam, ze moze zechcesz to obejrzec, Matko. Wyciagnela zza pasa niewielka ksiazeczke, oprawna w miekka, brazowa skore. -To zostalo napisane na scianach lochow. Jest kilka klopotow z przekladem. Wiekszosc napisow jest ta sama co zawsze, bluznierstwa i przechwalki, trollokow wyraznie nie stac na nic wiecej. Niemniej jednak pewien fragment wykonala inna, znacznie bardziej umiejetna dlon. Wyksztalcony Sprzymierzeniec Ciemnosci albo Myrddraal. Moze to zwykla drwina, a jednak ubrana w forme wiersza albo piesni, zdaje sie brzmiec jak proroctwo. Niewiele wiemy o proroctwach Cienia, Matko. Zasiadajaca wahala sie tylko chwile i skinela glowa. Proroctwa Cienia, ciemne proroctwa, na nieszczescie spelnialy sie tak samo, jak proroctwa Swiatlosci. -Przeczytaj mi to. Verin przekartkowala ksiazeczke, chrzaknela i zaczela czytac spokojnym, jednostajnym glosem. Nadchodzi znowu Corka Nocy. Boj to pradawny, a ona wciaz walczy Kochanka nowego wyglada, co sluzyc jej zechce i polec, a jednak sluzby nie odmowi. Kto wystapi przeciwko jej nadejsciu? Blyszczace Mury na kleczki padna Krew karmi krew. Krew przyzywa krew. Krwia jest, krwia byla i krwia na zawsze zostanie. Czlowiek, co przenosi, samotnie stoi. Przyjaciol swych w ofierze sklada. Dwie drogi przed nim, jedna ku smierci gorszej od umierania, druga ku zyciu wiecznemu. Ktora obierze? Ktora obierze? Czyja dlon chroni? Czyja dlon morduje? Krew karmi krew. Krew przyzywa krew. Krwia jest, krwia byla i krwia na zawsze zostanie. Luc przybyl do Gor Przeznaczenia I sam na wysokich przeleczach czekal Polowanie zaczete. Psy Cienia gonitwe podjely, mordem pochloniete. Jeden zyl, a drugi umarl, obaj zas istnieja. Nadszedl Czas Zmiany Krew karmi krew. Krew przyzywa krew. Krwia jest, krwia byla i krwia na zawsze zostanie. Stroze na Glowie Tomana czekaja. Mlota nasienie pali pradawne drzewo. Smierc obsieje pola, lato je spali, zanim nadejdzie Wielki Pan. Smierc zbierze plon, a ciala uwiedna, zanim nadejdzie Wielki Pan. Raz jeszcze nasienie zabije pradawne zlo, zanim nadejdzie Wielki Pan. Nadchodzi juz Wielki Pan Nadchodzi juz Wielki Pan Krew karmi krew. Krew przyzywa krew. Krwia jest, krwia byla i krwia na zawsze zostanie. Nadchodzi juz Wielki Pan. Gdy skonczyla, zapanowalo dlugie milczenie. W koncu Amyrlin przemowila: -Kto jeszcze to widzial, Corko? Kto o tym wie? -Jedynie Serafelle, Matko. Jak tylko skopiowalysmy ten wiersz, kazalam oczyscic sciany. Ludzie nie zadawali pytan, bardzo chcieli pozbyc sie jak najszybciej tych napisow. Amyrlin skinela glowa. -To dobrze. Zbyt wielu na Ziemiach Granicznych umie odczytywac pismo trollokow. Lepiej nie dawac im kolejnych powodow do zmartwien. Juz maja ich w nadmiarze. -Co z tego rozumiesz? - spytala ostroznie Moiraine. - Myslisz, ze to proroctwo? Verin przekrzywila glowe, pograzona w myslach przypatrywala sie notatkom. -Byc moze. Forma przypomina te garsc znanych nam czarnych proroctw. A niektore fragmenty sa calkiem zrozumiale. Ale nadal moze to byc zwykla drwina. - Przylozyla palec do jednego z wersow. - "Nadchodzi znowu Corka Nocy." Moze to oznaczac jedynie, ze Lanfear znowu wyrwala sie na wolnosc. Albo ktos chce, zebysmy tak mysleli. -To by nas mocno zaniepokoilo, Corko - powiedziala Zasiadajaca na Tronie Amyrlin - gdyby to sie okazalo prawda. Jednakowoz Przekleci wciaz sa uwiezieni. Zerknela na Moiraine, przelotnie okazujac zdenerwowanie, lecz zaraz opanowala twarz. -Mimo ze pieczecie slabna, Przekleci wciaz sa uwiezieni. Lanfear. W Dawnej Mowie: Corka Nocy. W zadnych zapiskach nie padalo jej prawdziwe imie, to natomiast sama sobie wybrala, w odroznieniu od wiekszosci Przekletych, ktorym imiona nadali przez nich zdradzeni. Zdaniem niektorych byla najpotezniejsza z Przekletych, tuz po Ishamaelu, Zdrajcy Nadziei, ale kryla sie ze swa potega. Zbyt malo zostalo z tamtych czasow, by jakikolwiek badacz mogl orzec cos, bedac calkowicie przekonany o slusznosci swej tezy. -Biorac pod uwage wszystkich falszywych Smokow, ktorzy ostatnio sie objawili, nie jest zaskakujace, ze ktos chcialby w to wmieszac Lanfear. Glos Moiraine pozostal rownie niezmacony jak twarz, lecz wewnetrznie cala sie gotowala. O Lanfear wiedziano bez watpliwosci tylko jedno: jeszcze zanim przeszla na strone Cienia, byla kochanka Lewsa Therina Telamona, zanim tamten poznal Ilyene. "Komplikacja do niczego nam niepotrzebna." Zasiadajaca na Tronie Amyrlin zasepila sie, jakby przyszlo jej do glowy to samo, natomiast Verin pokiwala glowa, dla niej to byly wylacznie slowa. -Inne imiona tez sa oczywiste, Matko. Lord Luc, to naturalnie brat Tigraine, w owym czasie Dziedziczki Tronu Andoru, ktory zniknal w Ugorze. Nie wiem natomiast, kim jest Isam i co on mial wspolnego z Lukiem. -W swoim czasie dowiemy sie wszystkiego, co trzeba wiedziec - orzekla bez zajaknienia Moiraine. - Nie istnieje zaden dowod, ze to proroctwo. Znala to imie. Isam byl synem Breyan, zony Laina Mandragoram, ktorej proba przejecia tronu Malkier na rzecz swego meza spowodowala inwazje hord trollokow. Breyan i jej nieletni syn znikneli, gdy hordy zalaly cala Malkier. Isama laczyly z Lanem wiezy krwi. "A moze nadal lacza? Musze to przed nim ukryc, dopoki sie nie dowiem, jak zareaguje. Dopoki jestesmy z dala od Ugoru. Gdyby on sie dowiedzial, ze Isam wciaz zyje..." -Stroze czekaja na Glowie Tomana - ciagnela Verin. - Jest paru takich, ktorzy obstawaja przy twierdzeniu, ze armie, ktore Artur Hawking poslal na drugi brzeg Oceanu Aryth, powroca ktoregos dnia, natomiast przez caly ten czas... - Z pogarda pociagnela nosem. - Do Miere A'vron, Obserwujacy Fale nadal sa zorganizowani w... spolecznosc, to chyba najlepsze slowo. Przypuszczam, ze... ta spolecznosc osiedlila sie na Glowie Tomana, w Falme. A jeden z dawnych przydomkow Artura Hawkinga brzmial Mlot Swiatla. -Sugerujesz, Corko - powiedziala Zasiadajaca na Tronie Amyrlin - ze armie Artura Hawkinga, a raczej ich potomkowie, moga rzeczywiscie powrocic po tysiacu latach? -Kraza pogloski o wojnie toczacej sie na Rowninie Almoth i Glowie Tomana - wolno oswiadczyla Moiraine. - A Hawking poslal tam nie tylko armie, lecz rowniez dwoch swoich synow. Jesli oni przezyli w tej krainie, do ktorej w koncu dotarli, to calkiem tez mozliwe, ze wciaz zyja potomkowie Artura Hawkinga. Albo wcale nie. Zasiadajaca ostrzegla Moiraine wzrokiem, najwyrazniej zalujac, ze nie sa same, bo wtedy moglaby zapytac Moiraine, do czego wlasciwie zmierza. Moiraine uspokoila ja gestem, na co jej przyjaciolka zareagowala skrzywieniem. Verin, z nosem wciaz w notatkach, w ogole tego nie zauwazyla. -Ja nie wiem, Matko. Ale watpie w to wszystko. Nic nie wiemy o ziemiach, na ktore Artur Hawking wyslal swych zdobywcow. Bardzo niedobrze, ze Lud Morza nie godzi sie przeplynac Oceanu Aryth. Powiadaja, ze po jego drugiej stronie leza Wyspy Zmarlych. Szkoda, ze nie wiem, o czym wlasciwie mowa, ale ta przekleta malomownosc Ludu Morza... -Westchnela, wciaz nie podnoszac glowy, - Wszystko, czym dysponujemy, to jedno odniesienie do "ziem skrytych przez Cien, za zachodzacym sloncem, za Oceanem Aryth, gdzie panuja Armie Nocy." Wcale z tego nie wynika, czy armiom, ktore poslal tam Hawking, udalo sie pokonac te "Armie Nocy" albo w ogole przetrwac smierc Hawkinga. Kiedy wybuchla Wojna Stu Lat, wszyscy zanadto byli zajeci wykrawaniem wlasnej czesci imperium Hawkinga, by poswiecic choc jedna mysl jego armiom znajdujacym sie za oceanem. Wydaje mi sie, Matko, ze gdyby ich potomkowie wciaz jeszcze zyli i mieli zamiar powrocic, wowczas nie ociagaliby sie tak dlugo. -A zatem twoim zdaniem, Corko, to nie jest proroctwo? -Wezmy teraz to "pradawne drzewo" - powiedziala Verin, pograzona we wlasnych myslach. - Zawsze krazyly pogloski, tylko i wylacznie pogloski, ze lud Almoth, gdy jeszcze istnial, byl w posiadaniu galazki Avendesory, byc moze nawet zywego szczepu. A sztandar Almoth byl "blekitny w imie nieba i czarny w imie ziemi, polaczonych rozlozystym Drzewem Zycia". Naturalnie mieszkancy Tarabonu Drzewem Czlowieka nazywali samych siebie i twierdzili, ze wywodza sie z wladcow i szlachetnych rodow z Wieku Legend. Istnieja jeszcze inne mozliwosci, ale z pewnoscia zauwazysz, Matko, ze co najmniej trzy skupiaja sie wokol Rowniny Almoth i Glowy Tomana. Glos Amyrlin brzmial zwodniczo lagodnie. -Czy orzekniesz cos wreszcie, Corko? Jesli potomni Artura Hawkinga jednak nie maja powrocic, to ten napis nie jest proroctwem, a to pradawne drzewo znaczy tyle samo, co leb snietej ryby. -Moge ci podac tylko tyle, co wiem, Matko - powiedziala Verin, podnoszac wzrok znad swych notatek i pozwolic, bys sama sie na ten temat wypowiedziala. Jestem przekonana, ze ostatnie niedobitki armii Artura Hawkinga wyginely dawno temu, ale samym przekonaniem jeszcze nie sprawiam, by tak naprawde bylo. Czas Zmiany, naturalnie, odnosi sie do konca Wieku, a Wielki Pan... Zasiadajaca uderzyla w stol z sila grzmotu. -Doskonale wiem, kim jest Wielki Pan, Corko. Mysle, ze powinnas juz stad odejsc. - Zrobila gleboki wdech i wyraznie sie opanowala. - Idz, Verin. Nie chce sie na ciebie gniewac. Nie chce zapominac, na czyj rozkaz kucharze piekli na noc ciastka, gdy bylam nowicjuszka. -Matko - odezwala sie Moiraine - nie ma w tym nic, co by sugerowalo, ze to proroctwo. Kazdy, kto ma choc odrobine rozumu i wiedzy, potrafilby cos takiego ulozyc, a nikt nigdy nie twierdzil, ze Myrddraalom nie staje rozumu. -I rzecz jasna - dodala spokojnie Verin - czlowiek, co przenosi, oznacza jednego z tych trzech mlodych ludzi, ktorzy ci towarzysza, Moiraine. Moiraine utkwila w niej oszolomiony wzrok. "Nie maja pojecia, co sie wokol nich dzieje? Ale ja jestem glupia." Zanim sie polapala, co robi, siegnela do pulsujacej luny, do Prawdziwego Zrodla. Jedyna Moc pomknela jej zylami, napelniajac energia, tlumiac blask Mocy otaczajacy Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, ktora zrobila dokladnie to samo. Moiraine nigdy przedtem nie przyszlo do glowy, by uzyc Mocy przeciwko innej Aes Sedai. "Zyjemy w niebezpiecznych czasach i swiat balansuje nad przepascia, wiec trzeba zrobic to, co trzeba. Trzeba. Och, Verin, dlaczego musialas wtykac nos tam, gdzie nie jego miejsce?" Verin zamknela ksiazeczke i wsunela ja z powrotem za pas, potem popatrzyla kolejno na obie kobiety. Oczom jej nie mogl umknac widok poswiaty, otaczajacej kazda z nich, tego swiatla, ktore bralo sie z dotykania Prawdziwego Zrodla. Tylko ktos wyszkolony do przenoszenia mogl dostrzec lune, jednak zadna Aes Sedai nie mogla jej przeoczyc u drugiej kobiety. Do twarzy Verin przylgnal cien satysfakcji, niczym jednak nie zdradzila, czy wie, ze to, co powiedziala, przypomina grom z jasnego nieba. Przypominala tylko osobe, ktora znalazla kawalek pasujacy do ukladanki. -Tak, tak mi sie wydalo, ze tak musi byc. Moiraine nie mogla zrobic tego sama, a kto mogl jej pomagac w tym lepiej, niz jej przyjaciolka z mlodosci, ta sama, ktora razem z nia wymykala sie ukradkiem na dol, by wykradac ciastka? - Zamrugala. - Wybacz mi, Matko. Nie powinnam byla tego mowic. -Verin, Verin. - Amyrlin pokrecila glowa z niedowierzaniem. - Oskarzasz swoja siostre... i mnie?... Nawet nie wypowiem, o co. I martwisz sie, ze przemowilas do Zasiadajacej na Tronie Amyrlin w zbyt poufaly sposob? Wybilas otwor w dnie lodzi, i teraz martwisz sie, ze tonie. Zastanow sie, co ty sugerujesz, Corko. "Za pozno, Siuan - pomyslala Moiraine. - Gdybysmy nie popadly w panike i nie siegnely do Zrodla, to byc moze wtedy... Ale ona juz sie upewnila." -Dlaczego nam to mowisz, Verin? - spytala glosno. - Jesli wierzysz w to, co mowisz, to powinnas wyjawic to innym siostrom, szczegolnie Czerwonym. Oczy Verin rozszerzyly sie ze zdumieniem. -Tak. Tak, chyba powinnam. Nie przyszlo mi to do glowy. Ale gdybym to uczynila, to ty zostalabys ujarzmiona, Moiraine, i ty tez, Matko, a ten mezczyzna poskromiony. Nikt nigdy nie opisywal progresji zachodzacej w mezczyznie, ktory wlada Moca. Kiedy dokladnie objawia sie szalenstwo i w jaki sposob nim owlada? Jak szybko sie rozwija? Czy on moze funkcjonowac, skoro jego cialo gnije? Jak dlugo? O ile nie zostanie poskromiony, to co ma sie stac z tym mlodym czlowiekiem? Jesli sie go przypilnuje i udzieli mu wskazowek, bedziemy mogly cos rejestrowac, przynajmniej przez jakis czas. A poza tym pozostaje jeszcze Cykl Karaethon. - Spokojnie wytrzymala ich oszolomione spojrzenia. - Zakladam, Matko, ze to on jest Smokiem Odrodzonym? Nie wierze, ze dopuscilabys, by czlowiek potrafiacy przenosic Moc, mogl poruszac sie na wolnosci, o ile to nie Smok. "Jej chodzi wylacznie o wiedze - pomyslala z podziwem Moiraine. - Oto kulminuje najstraszliwsze proroctwo, jakie znane jest swiatu, byc moze oznaczajace koniec tego swiata, a ja obchodzi wylacznie wiedza. Ale mimo to nadal jest niebezpieczna." -Kto jeszcze o tym wie? - Amyrlin mowila slabym, a mimo to wciaz wladczym glosem. - Domyslam sie, ze Serafelle. Kto jeszcze, Verin? -Nikt, Matko. Serafelle nie interesuje sie specjalnie niczym, czego juz nie opisano w ksiegach, i to w miare mozliwosci w czasach jak najbardziej zamierzchlych. Jej zdaniem po calym swiecie rozproszonych jest tyle starych ksiag, manuskryptow i fragmentow, ze iloscia swa przewyzszaja dziesieciokrotnie nasze zbiory w Tar Valon. Zywi przekonanie, iz jest jeszcze duzo dawnej wiedzy, ktora mozna odszukac... -Dosyc, Siostro - przerwala jej Moiraine. Puscila Prawdziwe Zrodlo i po chwili poczula, ze Amyrlin zrobila to samo. Odplywowi Mocy zawsze towarzyszylo uczucie utraty, jakby to byla krew i zycie uciekajace z otwartej rany. Jakas jej czastka pragnela nadal dotykac Zrodla, lecz w odroznieniu od niektorych swoich siostr, zgodnie z najwazniejszym celem narzucanej sobie dyscypliny, nie szukala upodobania w tym uczuciu. -Usiadz, Verin, i powiedz nam, co wiesz i jak sie tego dowiedzialas. Niczego nie pomijaj. Verin wziela krzeslo - spojrzawszy na Amyrlin, czy ta pozwoli jej usiasc w swej obecnosci - a Moiraine przypatrywala sie jej smutnym wzrokiem. -To niepodobna - zaczela Verin - by ktos, kto dokladnie studiuje stare ksiegi, nie zauwazyl nic wiecej procz waszego dziwnego zachowania. Wybacz mi, Matko. Juz dwadziescia lat temu, podczas oblezenia Tar Valon, natknelam sie na pierwsza wskazowke, a bylo to tylko... "Swiatlosci, dopomoz mi. Verin, jak ja cie kochalam za te ciastka i za to twoje lono, na ktorym moglam sie wyplakac. Zrobie jednak to, co musze. Zrobie to. Musze." Perrin wyjrzal ostroznie zza rogu na oddalajace sie plecy Aes Sedai. Pachniala lawendowym mydlem, czego inni wcale by nie wyczuli nawet z bardzo bliska. Gdy tylko zniknela z zasiegu wzroku, pospieszyl do drzwi infirmerii. Juz wczesniej probowal zobaczyc sie z Matem, a ta Aes Sedai slyszal, jak ktos ja nazywal Leane - omal nie przyciela mu glowy, nawet nie patrzac, kim jest. W poblizu Aes Sedai czul sie nieswojo, szczegolnie wtedy, gdy probowaly spojrzec mu w oczy. Nasluchiwal chwile przy drzwiach - nie slyszal niczyich krokow z obu stron korytarza, jak rowniez nic po drugiej stronie drzwi - wszedl do srodka i ostroznie zamknal je za soba. Izba infirmerii byla dluga, miala biale sciany, z wejsc na balkony dla lucznikow, po obu jej stronach, padalo do wewnatrz mnostwo swiatla. Mat lezal na jednym z waskich lozek, stojacych rzedem pod sciana. Perrin spodziewal sie, ze po ostatniej nocy wiekszosc nich powinna byc zajeta, ale zaraz sobie przypomnial, iz twierdza jest pelna Aes Sedai. Jedyna rzecza, ktorej Aes Sedai nie potrafily uleczyc swym Uzdrawianiem, byla smierc. Czul jednak, ze w izbie pachnie choroba. Perrin skrzywil sie na mysl o chorobie. Mat lezal spokojnie, z zamknietymi oczyma, dlonie trzymal nieruchomo na okrywajacych go kocach. Wygladal na wyczerpanego. Nawet nie na mocno chorego, a raczej tak, jakby przepracowal trzy dni na polu i dopiero teraz polozyl sie, by wypoczac. Pachnial... nie najlepiej, co by nie mowic. Perrin nie potrafil okreslic tego zapachu. Po prostu byl to zly zapach. Przysiadl ostroznie na sasiednim lozku. Zawsze wszystko robil ostroznie. Zawsze byl roslejszy od wiekszosci ludzi, roslejszy od innych chlopcow, od tak dawna, jak siegal pamiecia. Musial uwazac, by komus przypadkowo nie zrobic krzywdy albo czegos nie rozbic. To juz zdazylo stac sie jego druga natura. Zawsze tez lubil wszystko z gory przemyslec, a czasami dodatkowo omowic z kims innym. "Poniewaz Randowi wydaje sie, ze jest jakims lordem, nie moge z nim pogadac, a Mat z pewnoscia nie bedzie mial zbyt wiele do powiedzenia." Ubieglej nocy poszedl do jednego z ogrodow, zeby sie nad wszystkim zastanowic. Pod wplywem tego wspomnienia nadal ogarnial go wstyd. Gdyby tam nie poszedl, bylby blisko Egwene i Mata, i moze wtedy nie zrobiono by im krzywdy. Wiedzial jednak, ze najprawdopodobniej lezalby teraz na ktoryms z tych lozek, podobnie jak Mat, albo juz by nie zyl, ale to nie zmienialo jego stanu uczuc. Poszedl do ogrodu i to nie mialo nic wspolnego z atakiem trollokow, ktorym tak sie teraz przejmowal. Siedzial w mroku i znalazly go tam uslugujace kobiety oraz jedna z dam nalezacych do swity lady Amalisy, lady Timora. Na jego widok Timora kazala tamtym natychmiast pobiec dalej, uslyszal, jak im nakazala: -Znajdzcie Liandrin Sedai! Szybko! Stanely jak wryte, wpatrzone w niego takim wzrokiem, jakby myslaly, ze zaraz zniknie w oparach dymu, jak jakis bard. Dokladnie w tym momencie rozlegly sie pierwsze dzwony alarmowe i wszyscy w twierdzy zaczeli nagle biegac. -Liandrin - mruknal teraz. - Czerwona Ajah. One sie zajmuja wylacznie mezczyznami, ktorzy potrafia prze. nosic Moc. Nie myslisz chyba, ze jej zdaniem ja jestem jednym z takich, prawda? Mat naturalnie nie odpowiedzial. Spochmurnialy Perrin podrapal sie po nosie. -Gadam do siebie. Jeszcze tylko tego mi brakowalo na domiar wszystkiego. Powieki Mata zatrzepotaly. -Kto...? Perrin? Co sie stalo? - Nie podniosl do konca powiek, a sadzac po glosie, wlasciwie ciagle jeszcze spal. -Nie pamietasz, Mat? -Czego? - Mat sennym ruchem uniosl dlon do twarzy, po czym opuscil ja z westchnieniem. Powieki znowu zaczynaly opadac. - Pamietam Egwene. Poprosila, zebym poszedl... z nia... na spotkanie z Fainem. - Jego smiech przeszedl w ziewniecie. - Nie poprosila. Nakazala... Nie wiem, co sie stalo potem... - Zacisnal usta i znowu zaczal oddychac glebokim, rownym oddechem snu. Perrin poderwal sie na nogi, uszy jego bowiem pochwycily odglos zblizajacych sie krokow, ale nie mial gdzie sie ukryc. Nadal stal obok lozka Mata, gdy drzwi sie otworzyly i do srodka weszla Leane. Zatrzymala sie, wsparla zacisniete w piesci dlonie na biodrach i wolno zmierzyla go wzrokiem od stop do glow. Nieomal dorownywala mu wzrostem. -Jestes mlodziencem nieomal tak pociagajacym, ze przy tobie wrecz zaluje, ze nie wywodze sie z Zielonych - zaczela cichym, a jednoczesnie dzwiecznym glosem. Nieomal. Jesli jednak zdenerwowales mojego pacjenta... coz, zanim przeszlam do Wiezy, miewalam juz do czynienia z bracmi prawie tak duzymi jak ty, wiec nie mysl sobie, ze te barki na cos ci sie zdadza. Perrin kaszlnal. Czesto nie rozumial, o co chodzi kobietom, gdy mowily rozne rzeczy. "Inaczej niz Rand. On zawsze wie, co powiedziec dziewczynie." Zorientowal sie, ze w jego spojrzeniu z pewnoscia czai sie grozba, wiec z miejsca sie jej pozbyl. Nie chcial myslec o Randzie, a nade wszystko nie chcial denerwowac jakiejs Aes Sedai, szczegolnie tej tutaj, ktora juz zaczynala przytupywac noga ze zniecierpliwienia. -Alez... ja go wcale nie denerwowalem. Nadal spi, nie widzisz? -Istotnie. To dobrze dla ciebie. Ale wlasciwie, co ty tu robisz? Pamietam, ze juz raz cie stad przepedzilam, nie mysl sobie, ze zapomnialam. -Chcialem sie tylko dowiedziec, jak on sie miewa. Zawahala sie. -Miewa sie mianowicie tak, ze spi. A za kilka godzin wstanie z tego lozka i bedzie sie wydawalo, ze nigdy mu nic nie bylo. Pod wplywem jej wahania zaperzyl sie. Byc moze klamala, choc Aes Sedai nigdy nie klamia, ale tez nie zawsze mowia prawde. Nie bardzo wiedzial. co sie dzieje - Liandrin go szukala, a Leane oklamywala - pomyslal jednak, ze juz czas najwyzszy, by wreszcie uwolnic sie od Aes Sedai. Nie mogl nic zrobic dla Mata. -Dziekuje - powiedzial. - To w takim razie niech on spi dalej. Wybacz, prosze. Usilowal przesliznac sie obok niej, kierujac sie w strone drzwi, jednak znienacka wyciagnela rece i chwycila jego glowe, przyciagajac twarz do swej twarzy, by moc zajrzec w oczy. Mial wrazenie, ze cos przez niego przeplywa, ciepla fala, ktora zaczela sie w czubku glowy, dotarla do stop, a potem zawrocila. Wyrwal sie z jej dloni. -Jestes zdrowy jak mlode, dzikie zwierze - powiedziala, wydymajac wargi. - Ale jesli masz te oczy od urodzenia, to ja jestem Bialym Plaszczem. -Zawsze mialem te same oczy - warknal. Lekko sie zmieszal, ze przemowil do Aes Sedai takim tonem, ale zdziwiony byl tak samo jak ona, gdy schwycil ja delikatnie za ramiona i unioslszy, postawil na bok, usuwajac ze swojej drogi. Popatrzeli na siebie, a on zastanawial sie, czy jego oczy sa podobnie rozwarte z oszolomienia jak jej. -Wybacz, prosze - powtorzyl i pobiegl. "Moje oczy. Moje przez Swiatlosc przeklete oczy!" Promienie porannego slonca odbily sie od nich, zalsnily niczym wypolerowane zloto. Rand przewracal sie na lozku, usilujac znalezc wygodna pozycje na cienkim materacu. Przez szczeliny strzelnicze przesaczalo sie swiatlo slonca, ozlacajac nagie, kamienne mury. Nie spal podczas pozostalej czesci nocy i mimo zmeczenia byl przekonany, ze juz nie uda mu sie zasnac. Skorzany kaftan lezal na podlodze miedzy jego lozkiem a sciana, ale reszte rzeczy mial na sobie, lacznie z nowymi butami. Miecz stal oparty o lozko, luk i kolczan lezaly w kacie, na tobolkach z ubraniem. Nie umial sie wyzbyc uczucia, ze powinien skorzystac z szansy, ktora dala mu Moiraine i natychmiast wyjechac. To pragnienie nie opuszczalo go przez cala noc. Trzy razy podnosil sie, by ruszyc w droge. Dwa razy posunal sie nawet tak daleko, ze otworzyl drzwi. Na korytarzach bylo pusto, z wyjatkiem sluzacych wykonujacych pozne poslugi, droga byla wolna. Musial sie jednak upewnic. Pojawil sie Perrin, ze spuszczona glowa, mocno ziewajac. Rand podniosl sie. -Jak sie czuje Egwene? I Mat? -Ona spi, tak mi powiedziano. Nie chcieli mnie wpuscic do kobiecych komnat, bym mogl sie z nia zobaczyc. Mat jest... - Nagle Perrin spochmurnial i wbil wzrok w podloge. - Skoro tak sie nim interesujesz, to czemu sam nie poszedles go zobaczyc? Juz myslalem, ze w ogole cie nie interesujemy. Sam to zreszta powiedziales. Otworzyl swoja czesc szafy i zaczal przetrzasac rzeczy w poszukiwaniu czystej koszuli. -Poszedlem do infirmerii, Perrin. Byla tam jedna Aes Sedai, ta wysoka, ktora zawsze towarzyszy Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Powiedziala, ze Mat spi, ze przeszkadzam i moge przyjsc kiedy indziej. Bardzo byla podobna do pana Thane'a, gdy wydaje rozkazy swoim ludziom w mlynie. Wiesz, jaki jest pan Thane, opryskliwy, kazdy wedlug niego ma wszystko robic dobrze od samego poczatku i to jak najszybciej. Perrin nie odpowiedzial. Zrzucil tylko z siebie kaftan i sciagnal koszule przez glowe. Rand przez chwile wpatrywal sie w plecy przyjaciela, a potem parsknal smiechem. -Chcesz cos uslyszec? Wiesz, co ona mi powiedziala? Ta Aes Sedai w infirmerii. Widziales, jaka ona jest wysoka. Wysoka jak wiekszosc mezczyzn. Gdyby miala wiecej wzrostu, to moglaby mi patrzec prosto w oczy. No wiec zmierzyla mnie wzrokiem od stop do glow, a potem mruknela: "Wysoki jestes, co? Gdzies ty byl, jak ja mialam szesnascie lat? Albo chociaz trzydziesci?" A potem zaczela sie smiac, jakby to wszystko bylo zartem. I co ty na to? Perrin wbil sie wreszcie w swieza koszule i spojrzal na niego spode lba. Z tymi zwalistymi ramionami i gestymi lokami przypominal Randowi rannego niedzwiedzia. Niedzwiedzia, ktory nie rozumie, dlaczego go zraniono. -Perrin, ja... -Jesli chcesz sobie zartowac z Aes Sedai - wszedl mu w slowo Perrin - to twoja sprawa, wasza lordowska mosc. - Zaczal wpychac koszule do spodni. - Ja nie spedzam tyle czasu na... dowcipkowaniu, to chyba wlasciwe slowo?... w obecnosci Aes Sedai. No, ale ja jestem tylko nieokrzesanym kowalem i moglbym jeszcze komus zawadzac, wasza lordowska mosc. Porwal kaftan z podlogi i ruszyl w strone drzwi. -Niech sczezne, Perrin, naprawde przepraszam. Balem sie i myslalem, ze mam klopoty. Moze je mialem, moze nadal je mam, nie wiem, i nie chcialem, zebyscie ty i Mat dzielili je ze mna. Swiatlosci, ubieglej nocy szukaly mnie wszystkie kobiety. Zdaje sie, ze to wlasnie jest czesc tego klopotu, w ktory sie wpakowalem. Tak mysle. A Liandrin... Ona... - Gwaltownie wyrzucil rece w gore. - Perrin, wierz mi, nie chcialbys doswiadczyc tego na wlasnej skorze. Perrin znieruchomial, stal jednak przed drzwiami i tylko odrobine odwrocil glowe, pozwalajac Randowi zobaczyc jedno zlote oko. -Szukaly cie? Moze szukaly nas wszystkich? -Nie, one szukaly wlasnie mnie. Wolalbym, by bylo inaczej, ale wiem lepiej. Perrin potrzasnal glowa. -Wiem, ze Liandrin tez mnie chciala widziec. Slyszalem. Rand zmarszczyl brew. -Po co mialaby...? To niczego nie zmienia. Popatrz, pierwszy otworzylem usta i przyznalem, ze zle postapilem. Naprawde nie chcialem, Perrin. A teraz prosze, opowiedz mi o Macie. -On spi. Leane, tak sie nazywa ta Aes Sedai, powiedziala, ze za kilka godzin juz wstanie. - Niespokojnie wzruszyl ramionami. - Mysle, ze klamala. Wiem, ze Aes Sedai nigdy nie klamia, w kazdym razie nie mozna ich na tym przylapac, ale ona klamala albo cos kryla. - Umilkl, patrzac z ukosa na Randa. - Naprawde zrobiles to wszystko nieumyslnie? Wyjedziemy stad razem? Ty, ja i Mat? -Nie moge, Perrin. Nie moge ci powiedziec dlaczego, ale naprawde musze jechac sam... Perrin, zaczekaj! Drzwi zatrzasnely sie za przyjacielem. Rand opadl z powrotem na lozko. -Nie moge ci powiedziec - mruknal. Uderzyl piescia w bok lozka. - Nie moge. "Za to mozesz jechac juz teraz - odezwal sie jakis glos w jego glowie. - Egwene bedzie zdrowa. Mat wstanie za jakas godzine lub dwie. Mozesz juz odejsc. Zanim Moiraine zmieni zdanie." Zaczal sie nawet powoli podnosic, ale lomotanie do drzwi sprawilo, ze gwaltownie poderwal sie na nogi. Gdyby to wracal Perrin, na pewno by nie pukal. Lomotanie rozleglo sie ponownie. -Kto tam? Do izby wszedl Lan, zatrzaskujac za soba drzwi pieta. Jak zwykle mial przy sobie miecz, przypasany do zwyklego kaftana, tego, ktory dzieki zielonej barwie nieomal ginal na tle lasu. Tym razem jednak lewe ramie mial obwiazane szeroka zlota wstega, ozdobiona na koncach fredzlami siegajacymi mu nieomal do lokcia. Do supla przypiety byl zloty zuraw w locie, symbol Malkier. -Zasiadajaca na Tronie Amyrlin chce cie widziec, pasterzu. Nie mozesz tak isc. Sciagaj koszule i uczesz wlosy. Przypominaja stog siana. Otworzyl szafe i zaczal grzebac w rzeczach, ktore Rand zamierzal zostawic. Rand stal jak zamurowany, mial wrazenie, ze ktos go uderzyl obuchem w glowe. Naturalnie jakos to przeczuwal, ale byl przekonany, ze zdazy zniknac, zanim nadejdzie wezwanie. "Ona wie. Swiatlosci, jestem tego pewien." -Co to znaczy, ze ona chce mnie widziec? Ja wyjezdzam, Lan. Miales racje. Ide zaraz do stajni, biore konia i wyjezdzam. -Trzeba to bylo zrobic ubieglej nocy. - Straznik rzucil na lozko koszule z bialego jedwabiu. - Nikt nie odmawia audiencji u Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, pasterzu. Nawet lord Kapitan Komandor Bialych Plaszczy. Pedron Niall potrafilby cala noc planowac, jak ja zabic, gdyby mogl to zrobic bezkarnie, ale na wezwanie stawilby sie. Odwrocil sie i podniosl w gore jeden z kaftanow z wysokim kolnierzem, ktore trzymal w reku. -Ten moze byc. Po kazdym rekawie piely sie haftowane zlota nicia grube linie poplatanych pnaczy o dlugich cierniach, takie same oplataly mankiety. Na kolnierzu, obrzezonym zlotem, odznaczaly sie zlote czaple. -Kolor tez jest wlasciwy. - Wyraznie cos go bawilo albo cieszylo. - No dalej, pasterzu. Zmien koszule. Rusz sie. Rand z niechecia sciagnal przez glowe koszule ze zgrzebnej welny. -Bede sie czul jak jakis duren - wybakal. - Jedwabna koszula! W zyciu nie mialem na sobie jedwabnej koszuli. I nigdy tez nie nosilem takiego wymyslnego plaszcza, nawet w swieto. "Swiatlosci, jak Perrin mnie w tym zobaczy... Niech sczezne, po calej tej glupiej gadaninie o byciu lordem, jak on mnie w tym zobaczy, to juz nigdy nie bedzie chcial sluchac mojego tlumaczenia." -Nie mozesz stanac przed Zasiadajaca na Tronie Amyrlin ubrany jak stajenny, ktory wlasnie skonczyl swoja robote przy koniach, pasterzu. Pokaz mi swoje buty. Moga byc. No dalej, ruszaj sie, ruszaj. Nie kaz Amyrlin czekac. Nie zapomnij o mieczu. -Moj miecz! - Jedwabna koszula na glowie Randa stlumila jek. Pociagnal ja gwaltownie w dol. - W komnatach kobiet? Lan, jesli pojde na audiencje do Amyrlin... do Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, z mieczem u pasa, to ona... -Nic nie zrobi - przerwal mu kwasnym tonem Lan. - Jesli Amyrlin sie ciebie boi, a lepiej, bys myslal, ze sie nie boi, bo ja nie znam niczego, czego ta kobieta by sie bala, to na pewno nie jest to zasluga miecza. A teraz zapamietaj, masz ukleknac, jak juz do niej podejdziesz. Tylko na jedno kolano, to wazne - przestrzegl go. - Nie jestes jakims kupcem, przylapanym na niedowazaniu. Moze lepiej przecwicz. -Wydaje mi sie, ze to potrafie. Widzialem jak Gwardzisci Krolowej przyklekali przed Krolowa Morgase. Wargi Straznika tknal cien usmiechu. -Tak, zrob to tak, jak oni. To im da co nieco do myslenia. Rand zmarszczyl czolo. -Dlaczego mi to mowisz, Lan? Jestes Straznikiem. Zachowujesz sie tak, jakbys byl po mojej stronie. -Jestem po twojej stronie, pasterzu. Troche. Tyle, by ci pomoc. - Twarz Straznika przypominala kamien, a przyjazne slowa, wyglaszane opryskliwym tonem, brzmialy dziwacznie. - Nauczylem cie wszystkiego, co moglem, i nie pozwole, zebys sie upodlil i poplakal. Kolo wplata nas wszystkich do Wzoru zgodnie ze swa wola. Ty masz w swych dzialaniach jeszcze mniej swobody niz wiekszosc ludzi, ale na Swiatlosc, przyjmij to stojac. Pamietaj, kim jest Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, pasterzu, i okaz jej nalezny szacunek, ale zrob to, co ci radze i patrz jej w oczy. No, nie stoj tu tak i nie gap sie. Schowaj koszule do spodni. Rand zamknal usta i schowal koszule. "Pamietac, kim ona jest? Niech sczezne, czego ja bym nie dal, zeby moc zapomniec, kim ona jest!" Lan nie przestawal wydawac polecen, Rand w tym czasie nalozyl czerwony kaftan i przypasal miecz. Co mowic i do kogo, a czego nie mowic. Co robic, a czego nie robic. A nawet, jak sie ruszac. Nie byl pewien, czy to wszystko spamieta - wiekszosc wydawala sie dziwna i latwa do zapomnienia - i czul, ze wlasnie tym, czego zapomni, wprawi Aes Sedai w zlosc. "O ile juz nie sa zle. Skoro Moiraine powiedziala o wszystkim Zasiadajacej, to komu jeszcze powiedziala?" -Lan, czemu nie moge zwyczajnie wyjechac, tak jak zamierzalem? Zanim by sie dowiedziala, ze jednak sie przed nia nie stawie, juz bym pokonal straznikow pilnujacych murow i dalej galopowal. -A ona wyslalaby za toba poscig, zanim bys zdazyl daleko odjechac. Amyrlin dostaje to, czego chce. - Poprawil pas Randa, sprzaczka znalazla sie teraz posrodku. - To, co dla ciebie robie, jest dla ciebie najlepsze. Wierz mi. -Ale po co to wszystko? Co to wszystko znaczy? Dla. czego mam przykladac reke do serca, gdy Zasiadajaca na Tronie Amyrlin wstanie? Dlaczego mam odmowic wszystkiego procz wody, dlaczego mam uronic troche na podloge i powiedziec: "Ziemie dreczy pragnienie"? A jak mnie spyta, ile mam lat, to czemu mowic, ile lat uplynelo od czasu, gdy dano mi miecz? Nie rozumiem polowy z tego, co mi powiedziales. -Trzy krople, pasterzu, nie rozlej wszystkiego. Masz nakapac tylko trzy krople. Zrozumiesz pozniej, o ile teraz to zapamietasz. Traktuj to jak podtrzymywanie obyczaju. Zasiadajaca postapi z toba tak, jak musi. Jesli uwazasz, ze mozesz tego uniknac, to znaczy, ze twoim zdaniem mozesz poleciec do ksiezyca jak Lenn. Nie mozesz uciec, ale moze uda ci sie przez jakis czas nie ugiac i przynajmniej zachowac swoja dume. Niech mnie Swiatlosc spali, pewnie marnuje czas, ale nie mam nic lepszego do roboty. Nie ruszaj sie. Straznik wyciagnal z kieszeni spory kawalek szerokiej, ozdobionej fredzlami wstegi i obwiazal nim ramie Randa. Do supla przypial szpile emaliowana na czerwono, zwienczona orlem z rozpostartymi skrzydlami. -Kazalem to wykonac dla ciebie i znakomicie pasuje do tej okazji. To im da do myslenia. Teraz juz nie bylo zadnych watpliwosci. Straznik sie usmiechal. Rand popatrzyl na szpile zafrasowanym wzrokiem. Caldazar. Czerwony Orzel Manetheren. -Ciern dla stopy Czarnego - wymamrotal - i kolec dla jego dloni. - Spojrzal na Straznika. - Manetheren umarlo dawno temu i poszlo w niepamiec. Lan. Teraz to tylko nazwa wystepujaca w ksiegach. Na ich miejscu sa Dwie Rzeki, a ja, czego by nie mowic, jestem pasterzem i rolnikiem. To wszystko. -Coz, miecz, ktorego nie mozna bylo zlamac, zostal w koncu roztrzaskany na kawalki, pasterzu, ale walczyl z Cieniem do konca. Istnieje jedna zasada, nadrzedna wobec wszystkich innych, dla kazdego mezczyzny. Cokolwiek by sie dzialo, trzeba to przyjac stojac. No jak, jestes juz gotow? Zasiadajaca na Tronie Amyrlin czeka. Czujac chlodny wezel gdzies w brzuchu, Rand wyszedl w slad za Straznikiem na korytarz. ROZDZIAL 8 SMOK ODRODZONY Z poczatku Rand szedl obok Straznika na zesztywnialych nogach, bardzo zdenerwowany."Przyjmij to stojac". Lanowi latwo to bylo mowic. To nie jego wzywala Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. On sie nie zastanawial, czy nie poskromia go przypadkiem przed zachodem slonca, albo czy nie zrobia czegos jeszcze gorszego. Rand mial wrazenie, ze cos mu uwiezlo w gardle; nie mogl przelknac sliny, choc bardzo tego potrzebowal. Korytarze roily sie od ludzi, sluzacych, ktorzy uwijali sie przy swych porannych obowiazkach, oraz wojownikow z mieczami przypasanymi do domowych strojow. Kilku malych chlopcow z drewnianymi mieczami krecilo sie obok starszych, nasladujac ich kroki. Nie zostalo ni sladu po walce, jednakze atmosfera powszechnej czujnosci udzielila sie nawet dzieciom. Dorosli mezczyzni przypominali koty zaczajone na stado szczurow. Ingtar obdarzyl Randa i Lana jakims osobliwym spojrzeniem, nieomal zaklopotanym, otworzyl usta, ale nic nie powiedzial, gdy go mijali. Kajin, wysoki, chudy, o niezdrowej cerze, uderzyl sie piesciami w glowe i wykrzyknal: -Tai'shar Malkier! Tai'shar Manetheren! Prawdziwa krew Malkier. Prawdziwa krew Manetheren. Rand drgnal. "Swiatlosci, dlaczego on to powiedzial? Nie badz glupcem - przekonywal siebie. - Oni tu wszyscy wiedza o Manetheren. Znaja wszystkie dawne opowiesci, w ktorych jest choc troche o walce. Niech sczezne, musze sie opanowac." Lan uniosl piesci w odpowiedzi. -Tai'shar Shienar! A gdyby sie powazyl, to czy potrafilby zniknac w tlumie na dostatecznie dluga chwile, by zdazyc dopasc swego konia? "Jesli ona posle za mna poscig..." Napiecie roslo w nim z kazdym krokiem. Gdy juz doszli do komnat kobiet, Lan nagle warknal: -Kot Pokonujacy Dziedziniec! Zaskoczony Rand instynktownie zaczal isc w sposob, jakiego go nauczono, z wyprostowanym grzbietem, lecz rozluznionymi miesniami, jakby zwisal z drutu rozpietego nad glowa. Byl to spokojny, nieomal arogancki, powolny krok. Jego spokoj byl jednakze tylko pozorny. Nie mial czasu zastanawiac sie nad tym, co robi. Rownym krokiem pokonali ostatni zakret korytarza. Kobiety strzegace wejscia do komnat podniosly swe zrownowazone oblicza, gdy nadeszli. Niektore siedzialy za pochylymi stolami, sprawdzajac cos w wielkich ksiegach i czasami cos do nich wpisujac. Inne robily na drutach lub haftowaly na tamborku. Warte pelnily nie tylko kobiety w jedwabiach, lecz takze sluzace w swiatecznych sukniach. Zwienczone lukiem drzwi staly otworem, nikt ich nie strzegl oprocz tych kobiet. Bo nie bylo tez potrzeby. Zaden Shienaranin by tu nie wszedl bez zaproszenia, a kazdy bylby gotow bronic tych drzwi w razie potrzeby, przy czym taka koniecznosc wprawilaby go w absolutna konsternacje. Rand czul wrzenie w zoladku, palace i zrace. "Spojrza tylko na nasze miecze i zaraz nas zawroca. Coz, tego wlasnie chce, nieprawdaz? Jesli nas zawroca, to moze jednak uda mi sie uciec. O ile nie kaza strazom nas scigac". Z rozpacza uczepil sie pozycji, ktora pokazal mu Lan, nasladujacej galazke na powierzchni wody, tylko dzieki niej nie odwrocil sie na piecie i nie uciekl. Jedna z dam ze swity lady Amalisy, Nisura, kobieta o okraglej twarzy, odlozyla na bok swoj haft i wstala, gdy sie zatrzymali. Omiotla wzrokiem miecze i zacisnela usta, ale nie odezwala sie ani slowem. Wszystkie kobiety zaprzestaly krzatac sie i tylko patrzyly, ciche i napiete. -Czesc wam obydwom - powiedziala Nisura, lekko sklaniajac glowe. Zerknela na Randa tak przelotnie, ze wcale nie byl pewien, czy rzeczywiscie zerknela. Przypomnialo mu sie, co mowil Perrin. -Zasiadajaca na Tronie Amyrlin was oczekuje. Gestem reki kazala im ruszyc, a dwie inne damy - nie sluzace, bo okazywano im zaszczyt - poszly przodem jako eskorta. Obydwie uklonily sie, o wlos nizej niz Nisura i nakazaly im przejsc pod lukiem. Spojrzaly raz z ukosa na Randa, a potem juz w ogole na niego nie patrzyly. "Czy one szukaly nas wszystkich, czy tylko mnie? Czemu wszystkich?" W srodku obdarzono ich spojrzeniami, ktore mowily: az dwoch mezczyzn w komnatach kobiet, gdzie mezczyzni stanowili jakze rzadki widok. Rand spodziewal sie tych spojrzen, a ich miecze byly przedmiotem ataku wiecej niz jednej uniesionej brwi, jednak zadna z kobiet nie odezwala sie ani slowem. Obydwaj zostawiali na swej drodze zawiazki rozmow, szepty tak ciche, ze Rand nie mogl nic zrozumiec. Lan kroczyl do przodu, jakby nic nie zauwazal. Rand trzymal sie o krok z tylu za swoja eskorta i zalowal, ze nic nie slyszy. W pewnym momencie dotarli do komnat Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, w korytarzu przed drzwiami staly trzy Aes Sedai. Wysoka Aes Sedai, Leane, trzymala swa laske ze zlotym plomieniem. Rand nie znal pozostalych dwoch, jedna nalezala do Bialych Ajah, druga do Zoltych, sadzac po barwie fredzli. Przypominal sobie jednak ich twarze, zagapione na niego, gdy pedem pokonywal te same korytarze. Gladkie twarze Aes Sedai, z oczyma pelnymi wiedzy. Lustrowaly go z uniesionymi brwiami i wydetymi ustami. Kobiety, ktore przyprowadzily Lana i Randa dygnely, oddajac ich w rece Aes Sedai. Leane obejrzala sie na Randa z nieznacznym usmiechem. W porownaniu z usmiechem glos zabrzmial jak warkniecie. -Kogos ty dzis sprowadzil do Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, Lanie Gaidin? Mlodego lwa? Lepiej by Zielone go nie widzialy, bo jeszcze ktoras z nich zwiaze go z soba, zanim zdazy odetchnac. Zielone lubia wiazac z soba mlodych. Rand zastanawial sie, czy to mozliwe, by czlowiek sie pocil pod skora. Mial wrazenie, ze z nim tak sie wlasnie dzialo. Mial ochote spojrzec na Lana, ale przypomnial sobie te czesc zalecen Straznika. -Jestem Rand al'Thor, syn Tama al'Thora, z Dwu Rzek, dawniej Manetheren. Tak jak zostalem wezwany przez Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, Leane Sedai, tak tez i stawiam sie. Jestem gotow. - Byl zaskoczony, ze glos ani razu mu nie zadrzal. Leane zamrugala, a jej usmiech zbladl, ustepujac miejsca zamysleniu. -Czy to niby jest ten pasterz, Lanie Gaidin? Dzis rano nie byl tak pewien siebie. -Jest mezczyzna, Leane Sedai - odparl bez zajaknienia Lan - niczym wiecej, niczym mniej. Jestesmy, kim jestesmy. Aes Sedai pokrecila glowa. -Swiat z kazdym dniem staje sie coraz dziwniejszy. Przypuszczam, ze ten kowal nalozy korone i przemowi wznioslym stylem. Zniknela we wnetrzu komnaty, by zapowiedziec ich przybycie. Nie bylo jej zaledwie kilka chwil, Rand jednak zdazyl poczuc sie nieswojo pod wplywem wzroku pozostalych Aes Sedai. Probowal niewzruszenie odwzajemniac ich spojrzenia, tak jak mu zalecil Lan, a one przysunely do siebie glowy i zaczely cos szeptac. "O czym one rozmawiaja? Co one wiedza? Swiatlosci, czy one zamierzaja mnie poskromic? Co ten Lan mowil o przyjmowaniu wszystkiego, co sie zdarzy?" Wrocila Leane i nakazala Randowi wejsc do srodka. Gdy Lan ruszyl jego sladem, przylozyla laske do jego piersi, zagradzajac mu droge. -Ty nie, Lanie Gaidin. Moiraine Sedai ma dla ciebie inne zadanie. Twoje lwiatko samo o siebie zadba. Drzwi zatrzasnely sie za Randem, ale jeszcze uslyszal glos Lana, zarliwy i pelen sily, ale przeznaczony wylacznie dla jego uszu. -Tai'shar Manetheren! Po jednej stronie komnaty siedziala Moiraine, po drugiej jedna z tych Brazowych Aes Sedai, ktore widzial w lochach, jednak jego wzrok przykula przede wszystkim kobieta siedzaca na wysokim krzesle za szerokim stolem. Zaslony byly czesciowo zasuniete na otworach luczniczych, swiatlo, ktore wpadalo przez zostawione w nich szpary, nie pozwalalo widziec dokladnie jej twarzy. Rozpoznal ja jednak. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Szybko przyklakl na jedno kolano, z lewa reka na rekojesci miecza, druga piesc wspierajac na wzorzystym dywanie i sklonil glowe. -Tak jak mnie wezwalas, Matko, tak tez sie stawiam. Jestem gotow. - Uniosl glowe w sama pore, by zauwazyc, jak unosi brew. -Doprawdy, chlopcze? - W jej glosie slyszalo sie nieledwie rozbawienie. I cos jeszcze, czego nie potrafil odczytac. Na twarzy z pewnoscia nie bylo zadnego rozbawienia. - Wstan, chlopcze i pozwol mi sie przyjrzec. Wyprostowal sie i probowal zachowac spokojna twarz. Musial mocno sie starac, by nie zaciskac dloni. "Trzy Aes Sedai. Ilu ich potrzeba do poskromienia jednego mezczyzny? Za Logainem poslaly ich kilkanascie, albo i wiecej. Czy Moiraine zrobilaby mi to?" Spojrzal Zasiadajacej na Tronie Amyrlin prosto w oczy. Nawet nie mrugnela powieka. -Usiadz, chlopcze - powiedziala w koncu, wskazujac krzeslo z drabinkowym oparciem, ustawione pod katem prostym do stolu. - Obawiam sie, ze to nie potrwa krotko. -Dziekuje ci, Matko. - Sklonil w tym momencie glowe, jak przykazal mu Lan, zerknal na krzeslo i dotknal miecza. - Jesli pozwolisz, Matko, wole stac. Warta nigdy nie ma konca. Przywodczyni Aes Sedai wydala z siebie odglos irytacji i spojrzala na Moiraine. -Dopuscilas do niego Lana, Corko? Przeprawa z nim bedzie juz i tak trudna bez obyczajow Straznikow. -Lan uczyl wszystkich chlopcow, Matko - odparla spokojnie Moiraine. - Temu poswiecil nieco wiecej czasu niz pozostalym, bowiem on nosi miecz. Brazowa Aes Sedai poruszyla sie niespokojnie na swoim krzesle. -Gaidinowie maja nieugiete karki i wielka godnosc, Matko, ale sa uzyteczni. Ja bym nie mogla sie obyc bez Tomasa, tak jak ty nie zrezygnowalabys z Alrica. Slyszalam nawet, jak Czerwone zalowaly, ze nie maja Straznikow. A Zielone, oczywiscie... Trzy Aes Sedai calkowicie go w tym momencie ignorowaly. -Ten miecz - powiedziala Amyrlin - zdaje sie, ze jest ozdobiony znakiem czapli. Jak on wszedl w jego posiadanie, Moiraine? -Tam al'Thor wyjechal z Dwu Rzek jako mlodzieniec, Matko. Wstapil do wojska w Illian, sluzyl podczas Wojny Bialych Plaszczy i ostatnich dwu wojen z Lza. Po jakims czasie zostal mistrzem miecza i Drugim Kapitanem Towarzyszy. Po Wojnie o Aiel, Tam al'Thor powrocil do Dwu Rzek z zona rodem z Caemlyn i tym chlopcem, wowczas jeszcze niemowleciem. Gdybym wiedziala o tym wczesniej, zaoszczedzilabym wielu wysilkow, ale przynajmniej wiem to teraz. Rand wytrzeszczyl oczy na Moiraine. Wiedzial, ze Tam wyjechal z Dwu Rzek, a potem wrocil z zona obcego pochodzenia i tym mieczem, ale cala reszta... "Gdzies ty sie dowiedziala tego wszystkiego? Niie w Polu Bmonda. Chyba ze Nynaeve powiedziala tobie wiecej niz mnie. Z chlopcem. Nie powiedziala z synem. Ale ja nim jestem". -Przeciwko Lzie. - Zasiadajaca skrzywila sie nieznacznie. - Coz, w tej wojnie bylo za co winic obie strony. Glupi mezczyzni, ktorzy woleli walczyc zamiast rozmawiac. Czy mozesz potwierdzic, ze to ostrze jest autentyczne, Verin? -Znam odpowiednie sprawdziany, Matko. -Zatem wez go i sprawdz, Corko. Trzy kobiety nawet na niego nie patrzyly. Rand zrobil krok w tyl, z calej sily sciskajac rekojesc miecza. -Dostalem ten miecz od swego ojca - powiedzial ze zloscia. - Nikt mi go nie zabierze. Dopiero w tym momencie uswiadomil sobie, ze Verin nawet nie ruszyla sie z krzesla. Popatrzyl na nie zdezorientowany, usilujac odzyskac rownowage. -A zatem - powiedziala Zasiadajaca - masz w sobie nie tylko ten ogien, ktory zaszczepil ci Lan. To dobrze. Przyda ci sie. -Jestem tym, czym jestem, Matko - wykrztusil wcale gladko. - Jestem gotow na to, co ma sie stac. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin skrzywila sie. -Reka Lana. Posluchaj mnie, chlopcze. Za kilka godzin Ingtar wyjezdza na poszukiwanie skradzionego Rogu. Jedzie z nim twoj przyjaciel, Mat. Spodziewam sie, ze twoj drugi przyjaciel... Perrin?... tez sie wybierze. Czy chcesz im towarzyszyc? -Mat i Perrin jada? Dlaczego? - Nieco poniewczasie przypomnial sobie, by dodac pelne szacunku: - Matko. - Wiedziales o sztylecie, ktory nosil przy sobie twoj przyjaciel? - Skrzywienie ust zdradzalo, co ona mysli o sztylecie. - On tez zostal skradziony. Dopoki sie go nie odnajdzie, wiez laczaca Mata z tym ostrzem nie zostanie do konca przerwana i w koncu umrze. Mozesz z nimi jechac, jesli chcesz. Mozesz tez zostac tutaj. Lord Agelmar bez watpienia udzieli ci gosciny na tak dlugo, jak bedziesz chcial. Ja rowniez dzisiaj wyjezdzam. Moiraine Sedai bedzie mi towarzyszyla, takze Egwene i Nynaeve, zostalbys wowczas sam. Wybor nalezy do ciebie. Rand wybaluszyl oczy. "Ona mowi, ze moge zrobic to, co chce. Czy po to mnie tu sciagnela? Mat umiera!" Zerknal na Moiraine, siedzaca nieruchomo, z rekoma splecionymi na kolanach. Wygladala tak, jakby nic w swiecie nie moglo interesowac jej mniej jak to, dokad on sie uda. "W jakim kierunku chcecie mnie popchnac, Aes Sedai? Niech sczezne, a pojde w innym. Ale skoro Mat umiera... Nie moge go opuscic. Swiatlosci, w jaki sposob znajdziemy ten sztylet?" -Nie musisz dokonywac tego wyboru w tej chwili powiedziala Amyrlin. To najwyrazniej tez jej nie interesowalo. - Bedziesz jednak musial sie zdecydowac, zanim Ingtar wyruszy w droge. -Pojade z Ingtarem, Matko. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin przytaknela niedbale. -Skoro juz to zalatwilismy, mozemy przejsc do wazniejszych spraw. Wiem, ze potrafisz korzystac z Mocy, chlopcze. Co o tym wiesz? Randowi zrzedla mina. Pochloniety zmartwieniem o Mata poczul, ze te wypowiedziane zdawkowym tonem slowa uderzaja go niczym rozkolysane wrota stodoly. Wszystkie rady i zalecenia Lana zawirowaly. Wpatrywal sie w nia, oblizujac wargi. Co innego bylo myslec, ze ona wie, a innego bylo sie dowiedziec, ze rzeczywiscie wie. Czolo jego pokrylo sie perlistym potem. Pochylila sie do przodu, czekajac na odpowiedz, mial jednak uczucie, ze ona chce z powrotem opasc na oparcie. Przypomnial sobie, co mowil Lan. "Jesli ona sie ciebie boi..." Mial ochote rozesmiac sie w glos. Tak, jesli ona sie mnie boi... -Nie, nie umiem. To znaczy... Nie robilem tego celowo. To sie samo dzialo. Ja nie chce... korzystac z Mocy. Juz tego nigdy nie zrobie. Przysiegam. -Nie chcesz - powiedziala Zasiadajaca. - Coz, to bardzo roztropnie z twojej strony. I jednoczesnie glupio. Niektorych mozna nauczyc korzystania z Mocy, wiekszosc sie do tego nie nadaje. Jest jednak bardzo skromna liczba takich, ktorzy rodza sie z tym darem. Predzej czy pozniej zaczynaja wladac Jedyna Moca, czy tego chca, czy nie, nieuchronnie jak ryby wyrastaja z ikry. Bedziesz dalej korzystal z Mocy, chlopcze. Nie mozesz temu zapobiec. I lepiej naucz sie to robic, naucz sie to kontrolowac, bo inaczej juz wkrotce popadniesz w obled. Jedyna Moc zabija tych, ktorzy nie potrafia kontrolowac jej przeplywu. -Jak niby mam sie tego nauczyc? - spytal podniesionym tonem. Moiraine i Verin siedzialy na swoich miejscach, niczym nie wzruszone, obserwowaly go. "Jak jakies pajaki". -Jak? Moiraine twierdzi, ze nie moze nauczyc mnie niczego, a ja sam nie wiem, jak mam sie uczyc, co z tym robic. Zreszta wcale nie chce. Chce przestac to robic. Nie mozesz tego zrozumiec? Chce przestac! -Powiedzialam ci prawde, Rand - odezwala sie Moiraine takim tonem, jakby wlasnie odbywali mila pogawedke. - Ci, ktorzy mogli cie tego nauczyc, Aes Sedai mezczyzni, wygineli przed trzema tysiacami lat. Zadna z zyjacych Aes Sedai nie potrafi cie nauczyc dotykania saidinu, tak jak ty nie moglbys sie nauczyc dotykania saidaru. Ptak nie nauczy ryby latac, ani tez ryba nie nauczy ptaka plywac. -Zawsze uwazalam, ze to nic nie warte porzekadlo - odezwala sie ni stad, ni zowad Verin. - Sa takie ptaki, ktore nurkuja i plywaja. A na Morzu Sztormow sa takie ryby, ktore lataja, maja dlugie pletwy, ktore rozposcieraja sie na szerokosc naszych wyciagnietych ramion, maja tez dzioby przypominajace miecze, ktore moga przebic... Zawiesila glos, wyraznie wzburzona. Moiraine i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin popatrzyly na nia obojetnie. Rand wykorzystal te przerwe, zeby odzyskac choc troche panowania nad soba. Zgodnie z naukami Tama uformowal pojedynczy plomien w umysle i wlal wen swoj strach, poszukujac pustki, spokoju prozni. Plomien wydawal sie rozrastac, dopoki nie otulil wszystkiego, az w koncu zrobil sie zbyt wielki, by Rand mogl cos jeszcze pomyslec albo sobie wyobrazic. Zaraz potem plomien zniknal, pozostawiajac po sobie uczucie spokoju. Na jego skraju nadal migotaly emocje, strach i gniew, przypominajace czarne plamy, jednakze pustka utrzymywala sie. Mysl slizgala sie po jej powierzchni niczym kamyki po lodzie. Aes Sedai odwrocily od niego uwage zaledwie na chwile, gdy zas ponownie na niego spojrzaly, mial spokojna twarz. -Czemu przemawiasz do mnie w taki sposob, Matko? - spytal. - Powinnas mnie poskromic. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin skrzywila sie i spojrzala na Moiraine. -Czy to Lan go tego nauczyl? -Nie, Matko. Ma to od Tama al'Thora. -Dlaczego? - ponowil pytanie Rand. Zasiadajaca popatrzyla mu prosto w oczy i powiedziala: -Poniewaz jestes Smokiem Odrodzonym. Proznia zakolysala sie. Swiat sie zakolysal. Wszystko dookola wydawalo sie wirowac. Skoncentrowal sie na nicosci i pustka powrocila, swiat znieruchomial. -Nie, Matko. Potrafie korzystac z Mocy, ale, Swiatlosci dopomoz mi, nie jestem ani Raolinem Darksbane, ani Guairem Amalasinem, ani tez Yurianem Stonebow. Mozesz mnie poskromic, zabic albo puscic wolno, ale nie bede potulnym falszywym Smokiem, ktorego Tar Valon bedzie wloklo na swej smyczy. Uslyszal, jak Verin glosno syknela, a oczy Zasiadajacej rozszerzyly sie, jej spojrzenie stalo sie twarde jak blekitna skala. Na niego to nie podzialalo, omsknelo sie po pustce wypelniajacej jego wnetrze. -Gdzies ty uslyszal te nazwiska? - spytala rozkazujacym tonem Amyrlin. - Kto ci powiedzial, ze Tar Valon trzyma na smyczy kazdego falszywego Smoka? -Przyjaciel, Matko - powiedzial. - Pewien bard. Nazywal sie Thom Merrilin. Juz nie zyje. Zerknal na Moiraine, ktora wydala jakis dzwiek. Ona twierdzila, ze Thom nie zginal, ale nigdy tego nie udowodnila, a on nie widzial sposobu, w jaki czlowiek mogl przezyc walke wrecz z Pomorem. Byla to uboczna mysl i zaraz ulegla zatarciu. Pozostala jedynie pustka i jednosc. -Nie jestes falszywym Smokiem - odparla stanowczo Zasiadajaca. - Jestes prawdziwym Smokiem Odrodzonym. -Jestem pasterzem z Dwu Rzek, Matko. -Corko, opowiedz mu te historie. Prawdziwa historie, chlopcze. Sluchaj uwaznie. Moiraine zaczela mowic. Rand nie odrywal oczu od twarzy Zasiadajacej, ale wszystko slyszal. -Blisko dwadziescia lat temu Aielowie przekroczyli Grzbiet Swiata, Mur Smoka, jeden jedyny raz w swych dziejach. Spustoszyli Cairhien, zniszczyli wszystkie armie wyslane przeciwko nim, spalili samo miasto Cairhien i przemoca utorowali sobie droge do Tar Valon. Dzialo sie to zima, padal snieg, lecz dla Aielow zimno czy cieplo niewielkie mialo znaczenie. Ostatnia bitwa, ostatnia, ktora sie liczyla, rozgorzala pod Blyszczacymi Murami, w cieniu Go ry Smoka. Po trzech dniach i trzech nocach walki Aielow odparto. Albo raczej nie dopuszczono, by wypelnili zamiar, z jakim przybyli, to znaczy zabicie Krola Lamana z Cairhien za jego wystepek przeciwko Drzewu. W tym wlasnie momencie zaczyna sie moja opowiesc. A takze twoja. "Przetoczyli sie po Murze Smoka jak powodz. Az do samych Blyszczacych Murow". Rand bardzo pragnal, by jego wspomnienia zblakly, slyszal jednak glos Tama, chorego i majaczacego Tama, wywlekajacego tajemnice ze swej przeszlosci. Ten glos przywarl do obrzezy pustki, lomotal w nia, chcac dostac sie do srodka. -Bylam wowczas jedna z Przyjetych - powiedziala Moiraine - podobnie jak nasza Matka, Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Wkrotce zostalysmy przyjete do wspolnoty i tamtej nocy uslugiwalysmy owczesnej Zasiadajacej. Byla tam rowniez jej Opiekunka Kronik, Hitara Moroso. Wszystkie inne pelne siostry z Tar Valon wyszly poza mury i dokonywaly Uzdrowienia tylu rannych, ile tylko mogly znalezc, nawet Czerwone. Switalo juz. Ogien na palenisku nie wystarczal do pokonania chlodu. Snieg wreszcie przestal padac i w komnatach Zasiadajacej w Bialej Wiezy czulysmy dym spalenizny dolatujacy z okolicznych wsi. "Podczas bitew jest zawsze goraco, nawet jesli tocza sie na sniegu. Trzeba bylo uciekac od zapachu smierci". Bredzenie Tama przywarlo do spokoju pustki we wnetrzu Randa. Pustka zadrzala i zaczela sie kurczyc, uspokoila sie i znowu zafalowala. Oczy Zasiadajacej zdawaly sie przewiercac go na wylot. Znowu poczul pot na twarzy. -To byl tylko sen spowodowany goraczka - powiedzial. - On byl chory. - Podniosl glos. - Nazywam sie Rand al'Thor. Jestem pasterzem. Moj ojciec nazywa sie Tam al'Thor, a moja matka byla... Moiraine dotychczas pozwolila mu mowic, w tym jednak momencie jej monotonny glos przerwal mu, cichy i nieublagany. -Cykl Karaethon, Proroctwa o Smoku, powiadaja, ze Smok sie odrodzi na zboczach Gory Smoka, tam, gdzie zginal podczas Pekniecia Swiata. Hitara Sedai potrafila czasem glosic Przepowiednie. Byla stara, wlosy miala tak biale jak ten snieg za murami, lecz jej Przepowiednie zawieraly sile. Poranne swiatlo, wpadajace przez okna, uleglo natezeniu, gdy podawalam jej herbate. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin spytala mnie, jakie sa wiesci z pola bitwy. A Hitara Sedai zerwala sie ze swego krzesla, jej zesztywniale rece i nogi drzaly, twarz miala taka, jakby zagladala do Otchlani Potepienia w Shayol Ghul, i krzyknela: "On sie znowu narodzil! Czuje go! Smok lapie swoj pierwszy oddech na zboczu Gory Smoka! On nadchodzi! On nadchodzi! Swiatlosci, dopomoz nam! Swiatlosci, dopomoz swiatu! On lezy na sniegu i krzyczy donosnie jak grzmot! On plonie jak slonce!" I padla w moje ramiona, martwa. "Zbocze gory. Slychac bylo placz dziecka. Rodzila w samotnosci, a potem umarla. Dziecko zsinialo z zimna". Rand usilowal wyprzec z siebie glos Tama. Pustka kurczyla sie. -Sen z goraczki - wykrztusil. "Nie moglem zostawic tego dziecka". -Urodzilem sie w Dwu Rzekach. "Zawsze wiedzialem, ze chcialas miec dzieci, Kari". Oderwal wzrok od oczu Amyrlin. Usilowal zatrzymac pustke. Wiedzial, ze to nie ta metoda, ale sama rozpadala sie w nim. "Tak, kochana. Rand to dobre imie". -Nazywam... sie... Rand... al'Thor! Czul, jak trzesa mu sie nogi. -I tak dowiedzialysmy sie, ze Smok sie Odrodzil ciagnela Moiraine. - Zasiadajaca kazala nam przysiac, ze obydwie dochowamy tajemnicy, bowiem nie wszystkie siostry rozumialy Odrodzenie tak, jak nalezalo je rozumiec. Wyslala nas na poszukiwanie. Wiele dzieci ta bitwa pozbawila ojcow. Zbyt wiele. My natomiast uslyszalysmy opowiesc o czlowieku, ktory znalazl niemowle na zboczu gory. I to bylo wszystko. Jakis czlowiek i niemowle plci meskiej. Tak wiec szukalysmy dalej. Szukalysmy przez cale lata, znajdowalysmy kolejne wskazowki, badalysmy Proroctwa. "W jego zylach bedzie plynela pradawna krew, a wychowa go stara krew". Tak brzmialo jedno z nich, byly tez inne. Jest jednak wiele miejsc, gdzie stara krew, odziedziczona po Wieku Legend, wciaz jest silna. Potem, w Dwu Rzekach, gdzie stara krew Manetheren wciaz sie saczy niczym rzeka przez powodz, w Polu Emonda, znalazlam trzech chlopcow, ktorzy urodzili sie w ciagu tych tygodni, gdy trwala bitwa na Gorze Smoka. I jeden z nich potrafi korzystac z Mocy. Myslisz, ze trolloki cie scigaly, bo jestes ta'veren? Jestes Smokiem Odrodzonym. Kolana Randa poddaly sie, przysiadl na podlodze, dlonie opadly plasko na dywan, broniac go przed upadkiem na twarz. Pustka zniknela, spokoj legl w gruzach. Podniosl glowe, a one na niego patrzaly, trzy Aes Sedai. Twarze mialy spokojne, gladkie, niczym powierzchnie stawow nie zmaconych najdrobniejsza fala, nawet nie mrugnely powieka. -Moj ojciec nazywa sie Tam alThor, a ja urodzilem sie... Wpatrywaly sie w niego, nie wykonujac najmniejszego ruchu. "One klamia. Ja nie jestem... tym, co one mowia! W jakis sposob, jakos, klamia, usiluja mnie wykorzystac". -Nie dam sie wam wykorzystac. -Dla kotwicy to nie upodlenie, ze sie ja wykorzystuje do przytrzymywania lodzi -powiedziala Amyrlin. Zostales splodzony do tego celu, Randzie alThor. "Kiedy wiatry z Tarmon Gai'don oczyszcza ziemie, on zmierzy sie z Cieniem i przywroci swiatu Swiatlosc". Proroctwa musza sie spelnic, bo inaczej Czarny wyrwie sie na wolnosc i przemieni swiat na swoje podobienstwo. Ostatnia Bitwa nadchodzi, a ty urodziles sie po to, by zjednoczyc ludzkosc i poprowadzic ja przeciwko Czarnemu. -Ba'alzamon nie zyje - wychrypial Rand, a Amyrlin prychnela pogardliwie jak jakis stajenny. -Jesli w to wierzysz, to jestes takim samym glupcem jak Doorani. Wielu wierzy, ze on nie zyje, albo przynajmniej tak twierdza, ja jednak zauwazylam, ze wcale nie na prozno go wzywaja. Czarny zyje i wyrywa sie na wolnosc. Zmierzysz sie z Czarnym. To twoje przeznaczenie. "To twoje przeznaczenie". Slyszal to juz kiedys, we snie, ktory byc moze nie calkiem byl snem. Zastanawial sie, co by powiedziala Amyrlin, gdyby wiedziala, ze Ba'alzamon przemawial do niego we snach. "To juz sie skonczylo. Ba'alzamon zginal. Widzialem, jak umieral." Nagle dotarlo do niego, ze plaszczy sie jak zaba, kulac sie pod ich wzrokiem. Usilowal na nowo uformowac pustke, lecz ich glosy wirowaly mu w glowie, rozwiewajac wszelkie wysilki. "To twoje przeznaczenie. Dziecko lezace na sniegu. Jestes Smokiem Odrodzonym. Ba'alzamon nie zyje. Rand to dobre imie, Kari. Nie dam sie wykorzystac!" Czerpac sily z uporu wlasciwego jego rodzinnej okolicy, zmusic plecy, by sie wyprostowaly. "Przyjmij to stojac. Przynajmniej zachowasz swa godnosc". Trzy Aes Sedai obserwowaly go bez wyrazu. -Co... - Z wysilkiem opanowal glos. - Co macie zamiar ze mna zrobic? -Nic - powiedziala Amyrlin. Zamrugal. Nie takiej odpowiedzi sie spodziewal, nie takiej sie obawial. -Powiadasz, ze chcesz towarzyszyc swemu przyjacielowi podczas jego wyprawy z Ingtarem. Wolno ci. Nie naznaczylam cie w zaden sposob. Niektore z siostr byc moze wiedza, ze jestes ta'veren, ale nic wiecej. Tylko my trzy wiemy, kim naprawde jestes. Twoj przyjaciel Perrin zostanie do mnie przyprowadzony, tak jak ty, odwiedze tez twego drugiego przyjaciela w infirmerii. Mozesz jechac, jesli chcesz, bez strachu, ze poslemy za toba Czerwone Siostry. "Kim naprawde jestes". Rozgorzal w nim gniew, rozpalony do czerwonosci i niszczacy. Zmusil go, by pozostal w nim, ukryty. -Dlaczego? -Proroctwa musza sie spelnic. Puscimy cie wolno, wiedzac czym jestes, bo inaczej ten swiat, ktory znamy, zginie, a Czarny zaleje ziemie ogniem i smiercia. Zwaz moje slowa, nie wszystkie Aes Sedai zywia takie same przekonania. Sa takie tu, w Fal Dara, ktore by cie zabily, gdyby znaly bodaj dziesiata czesc tego, czym jestes i nie czulyby przy tym wiecej zalu niz przy patroszeniu ryby. Ale rowniez mezczyzni, ci co z taka radoscia przyjmowali twoje towarzystwo, zrobiliby to samo, gdyby wiedzieli. Uwazaj na siebie, Randzie alThor, Smoku Odrodzony. Popatrzyl kolejno na kazda z nich. "Wasze Proroctwa mnie w zadnym stopniu nie dotycza." Odwzajemnialy spojrzenie z takim spokojem, ze trudno bylo uwierzyc w to przekonywanie, ze jest najbardziej znienawidzonym, najbardziej budzacym strach czlowiekiem na calym swiecie. Przeszedl przez strach i wyszedl po jego drugiej stronie, napotykajac na jakies chlodne miejsce. Tylko gniew jeszcze go jakos rozpalal. Mogly go poskromic albo spalic na wegiel tak jak stal, juz go to nie obchodzilo. Przypomniala mu sie czesc zalecen Lana. Ujal rekojesc lewa dlonia, zamaszystym ruchem wyrwal miecz zza plecow, chwytajac pochwe w prawa reke, po czym sklonil glowe, nie uginajac przy tym ramion. -Za twym pozwoleniem, Matko, czy moge opuscic to miejsce? -Udzielam ci pozwolenia na odejscie, moj synu. Juz wyprostowany odczekal jeszcze jedna chwile. -Nie dam sie wykorzystac - oswiadczyl. Odwrocil sie i wyszedl, zegnany glebokim milczeniem. Po wyjsciu Randa milczenie przeciagnelo sie, przerwala je dopiero Amyrlin, glosno wciagajac oddech. -Nie moge sie otrzasnac po tym, co wlasnie zrobilysmy - powiedziala. - To bylo konieczne, ale... Czy to odnioslo skutek, Corki? Moiraine pokrecila glowa, zrobila to nieznacznym ruchem. -Nie wiem. Ale to bylo i jest konieczne. -Konieczne - zgodzila sie Verin. Dotknela czola, potem spojrzala na wilgoc okrywajaca jej palce. - On jest silny. I tak uparty, jak mowilas, Moiraine. O wiele silniejszy, niz sie spodziewalam. Moze bedziemy go musialy jednak poskromic zanim... - Jej oczy rozszerzyly sie. Ale nie mozemy, prawda? Proroctwa. Swiatlosci, wybacz nam za to, co wypuszczamy na swiat. -Proroctwa - powtorzyla Moiraine, kiwajac glowa. - Zrobimy potem to, co bedziemy musialy. Tak samo jak teraz. -To, co musimy - powiedziala Amyrlin. - Tak. Ale kiedy on nauczy sie czerpac Moc, niech Swiatlosc dopomoze nam wszystkim. Cisza zapadla na nowo. Nadciagala burza. Nynaeve to czula. Wielka burza, gorszej w zyciu nie widziala. Potrafila wsluchiwac sie w wiatr i przepowiedziec, jaka bedzie pogoda. Wszystkie Wiedzace twierdzily, ze to potrafia, mimo ze wiele z nich tak naprawde nie umialo. Nynaeve czula sie znacznie swobodniej z ta umiejetnoscia, zanim sie dowiedziala, ze to manifestacja Mocy. Kazda kobieta, ktora potrafila wsluchac sie w wiatr, umiala korzystac z Mocy, jakkolwiek wiekszosc z nich prawdopodobnie robila to nieswiadomie, podobnie jak ona, doswiadczajac tego jedynie sporadycznie. Tym razem jednak dzialo sie cos zlego. Slonce przypominalo zlota kule na tle czystego blekitu nieba, ptaki spiewaly w ogrodach, ale to nie bylo to. Wsluchiwanie sie w wiatr nie byloby zadna wielka sztuka, gdyby nie potrafila przepowiedziec pogody jeszcze przed pojawieniem sie jakichs znakow. Tym razem uczucie bylo jakies zle, nie bardzo podobne do tego, ktore owladalo nia zazwyczaj. Burza tez byla jakby zanadto oddalona, za daleka, zeby ja w ogole mogla uslyszec. A jednak miala wrazenie, ze z nieba lunie deszcz, snieg i grad, wszystko jednoczesnie, a wyjace wiatry wstrzasna kamiennymi murami twierdzy. Czula takze dobra pogode, ktora miala sie utrzymac przez wiele dni, jednakze zla aura ja tlumila. W szczelinie strzelniczej przycupnela niebieska zieba, majac jakby za nic przeczucia Nynaeve i zajrzala do wnetrza ciekawskim wzrokiem. Na jej widok odleciala, polyskujac blekitnymi i bialymi piorkami. Wpatrywala sie w miejsce, na ktorym usiadl ptak. "Jest burza i nie ma jej. To cos oznacza. Ale co?" W glebi korytarza, pelnego kobiet i malych dzieci, zobaczyla oddalajacego sie Randa, eskortujace go kobiety musialy biec, zeby dotrzymac mu kroku. Nynaeve pokiwala energicznie glowa. Jesli miala rozpetac sie burza, ktora nie bedzie burza, to on mial stanowic jej centrum. Zlapala w garsc spodnice i pobiegla w slad za nim. Kobiety, z ktorymi zdazyla sie zaprzyjaznic od przyjazdu do Fal Dara, probowaly cos do niej zagadac, wiedzialy, ze Rand przybyl wraz z nia, ze oboje pochodza z Dwu Rzek i koniecznie chcialy uslyszec, po co Amyrlin go wezwala. "Zasiadajaca na Tronie Amyrlin!" Czujac lod w trzewiach, poderwala sie do biegu, lecz zanim opuscila komnaty kobiet, zdazyl jej zniknac za licznymi zakretami i posrod rzeszy ludzkiej. -W ktora strone on poszedl? - spytala Nisure. Nie trzeba bylo dodawac, o kogo pyta. Uslyszala imie Randa w rozmowach innych kobiet, zgromadzonych wokol zwienczonych lukiem drzwi. -Nie wiem, Nynaeve. Szedl tak szybko, jakby sam Jad Serca deptal mu po pietach. Byc moze tak bylo, bo przyszedl z mieczem za pasem. A przeciez Czarny nie powinien nekac jego mysli, skoro juz o tym mowa. Do czego zmierza swiat? A jego zaprowadzono do Amyrlin w jej komnatach. Powiedz mi, Nynaeve, czy on jest naprawde ksieciem z twojego kraju? Inne kobiety umilkly i przysunely blizej, by tez moc sluchac. Nynaeve nie bardzo zdawala sobie sprawe, co odpowiedziala. Cos, dzieki czemu ja puscily. Wybiegla z komnat kobiet, obracajac glowe przy kazdym skrzyzowaniu korytarzy w poszukiwaniu Randa, zaciskajac piesci. "Swiatlosci, co one z nim zrobily? Trzeba go bylo jakos wyrwac z rak Moiraine, niech ja Swiatlosc oslepi. Jestem jego Wiedzaca". "Nie porzucilam ich - zapewniala sie zapalczywie. Sprowadzilam Mavre Mallen z Deven Ride, zeby zajela sie ich sprawami do czasu mojego powrotu. Potrafi sobie dobrze radzic z burmistrzem i Rada Wioski, ma tez dobre stosunki z Kolem Kobiet. Mavra bedzie musial wrocic do swojej wioski. Zadna wies nie poradzi sobie bez Wiedzacej przez dluzszy czas". Nynaeve scierpla wewnetrznie. Zniknela z Pola Emonda na wiele miesiecy. -Jestem Wiedzaca z Pola Emonda - powiedziala na glos. Ubrany swiatecznie sluzacy, z bela tkaniny w dloniach, zamrugal na jej widok, po czym sklonil sie nisko i czmychnal na bok. Sadzac po wyrazie jego twarzy, bardzo chcial sie znalezc w jakims innym miejscu. Czerwieniac sie, Nynaeve rozejrzala sie dookola, by sprawdzic, czy nikt tego nie zauwazyl. Na korytarzu stalo tylko kilku mezczyzn, pograzonych we wlasnych rozmowach oraz pare kobiet w czerni i zlocie, zajetych wlasnymi sprawami, ktore dygaly albo kiwaly glowami, kiedy je mijala. Odbywala te sprzeczke z sama soba juz setki razy, ale po raz pierwszy zdarzylo jej sie mowic do siebie na glos. Mruknela cos pod nosem i zacisnela mocno usta, gdy sie polapala, co robi. Juz zaczynala pojmowac, ze jej poszukiwania sa daremne, gdy nagle natknela sie na Lana, stojacego plecami do niej, wygladal na zewnetrzny dziedziniec przez otwor strzelniczy. Z zewnatrz slychac bylo halas wywolywany przez ludzi i konie, rzenie i okrzyki. Lan tak byl pochloniety ta czynnoscia, ze raz wreszcie wydawal sie w ogole jej nie slyszec. Nie mogla scierpiec faktu, ze nigdy nie mogla podkrasc sie do niego, niezaleznie od tego, jak cicho by stapala. W Polu Emonda uwazano, ze jest dobra w tropieniu zwierzyny, mimo ze ta umiejetnoscia kobiety zupelnie sie nie interesowaly. Zatrzymala sie w pol kroku, przyciskajac dlonie do brzucha, by uspokoic ich trzepotanie. "Powinnam sobie zadawac ranelu i baraniego jezyka" - pomyslala ponuro. Mieszanke tych ziol, ktora aplikowala kazdemu, kto chodzil osowialy i twierdzil, ze jest chory, albo udawal, ze jest chory. Ranel i barani jezyk troche czlowieka ozywialy, bez uszczerbku dla jego zdrowia, ale za to paskudnie smakowaly i ten smak czulo sie potem na jezyku przez caly dzien. Bylo to idealne lekarstwo na robienie z siebie durnia. Bezpiecznie ukryta przed jego wzrokiem, przyjrzala mu sie dokladnie, gdy tak stal wsparty o kamien i skrobal palcem po brodzie, wpatrzony w to, co sie dzialo na dole. "Jest przede wszystkim za wysoki, a poza tym tak stary, ze moglby byc moim ojcem. Czlowiek o takiej twarzy z pewnoscia bywa okrutny. Nie, on nie jest okrutny. Nigdy". No i byl krolem. Jego kraj zostal zniszczony, gdy on jeszcze byl maly i Lan nie roscil praw do korony, ale naprawde byl krolem. "Czego krol moglby chciec od wiesniaczki? Poza tym jest Straznikiem. Zwiazany z Moiraine. Bedzie jej wierny az do smierci, jeszcze bardziej niz kochanek, i ona go ma dla siebie. Ona ma wszystko, czego ja bym chciala, niech ja Swiatlosc spali!" Ledwie odwrocil sie od okna, blyskawicznie skrecila, chcac odejsc. -Nynaeve. - Jego glos schwytal ja i przytrzymal niczym petla. - Chcialem porozmawiac z toba na osobnosci. Caly czas wydajesz sie przesiadywac w komnatach kobiet albo w czyims towarzystwie. Spojrzenie mu w twarz kosztowalo sporo wysilku, ale gdy podniosla wzrok, wiedziala, ze ma spokojne rysy. -Szukam Randa. - odparla, nie chcac mu dac do zrozumienia, ze go unika. - Lan, powiedzielismy sobie wszystko, co trzeba juz dawno temu. Okrylam sie wstydem, do czego juz nigdy nie dopuszcze, powiedziales mi, ze mam odejsc. -Nigdy nie powiedzialem... - Zrobil gleboki wdech. - Powiedzialem, ze nie mam ci nic do zaofiarowania procz wdowich szat. Zadnego daru, jaki mezczyzna winien ofiarowac kobiecie. Mezczyzna, ktory zasluguje na miano mezczyzny. -Rozumiem - odparla chlodno. - Zreszta krol nie daje podarunkow wiesniaczkom. A taka wiesniaczka nie moze ich przyjmowac. Czy widziales Randa? Musze z nim porozmawiac. Mial sie zobaczyc z Amyrlin. Nie wiesz przypadkiem, czego od niego chciala? Jego oczy plonely niczym blekitny lod w sloncu. Usztywnila nogi, zeby przestac sie cofac i odpowiedziala mu rownie gniewnym spojrzeniem. -Niechaj Czarny porwie Randa al'Thora i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin - zazgrzytal, wciskajac jej cos do reki. - Ofiaruje ci cos, a ty przyjmiesz, chocbym mial ci to przykuc lancuchami do szyi. Oderwala wzrok od jego oczu. Kiedy sie gniewal, przypominal swym spojrzeniem niebieskookiego sokola. W dloni trzymal zloty sygnet, ciezki i wytarty ze starosci, tak wielki, ze nieomal pomiescilby obydwa jej kciuki. Byl na nim wyryty, wierny w kazdym szczegole, zuraw frunacy nad lanca i korona. Zabraklo jej oddechu. Pierscien krolow Malkier. Zapominajac o gniewie, uniosla twarz. -Nie moge tego przyjac, Lan. Bezceremonialnie wzruszyl ramionami. -To drobiazg. Stary i bezuzyteczny juz. Ale sa tacy, ktorzy z miejsca go rozpoznaja, gdy tylko zobacza. Pokazesz go, a otrzymasz goscine i wszelka pomoc, jaka ci bedzie potrzebna, od kazdego wladcy na Ziemiach Granicznych. Pokazesz go jakiemus Straznikowi, a on zaraz udzieli ci wsparcia albo posle do mnie wiadomosc. Przyslesz go mnie, albo przypieczetowana nim wiadomosc, a przybede do ciebie, bezzwlocznie i niezawodnie. Przysiegam. Krawedzie jej pola widzenia zamglily sie. "Jesli teraz zaczne plakac, to sie zabije". -Nie moge... Nie chce zadnych podarunkow od ciebie, al'Lanie Mandragoran. Masz, wez go. Nie pozwolil oddac sobie pierscienia. Zamknal jej dlon w swojej dloni, usciskiem delikatnym i jednoczesnie bezwzglednym jak kajdany. -Wiec przyjmij go przez wzglad na mnie, zeby uczynic mi przysluge. Albo wyrzuc go, jesli cie irytuje. Nie potrafie zrobic z nim nic lepszego. Drgnela, gdy pogladzil palcem jej policzek. -Musze juz isc, Nynaeve mashiara. Amyrlin chce wyjechac przed poludniem, a tyle jeszcze trzeba zrobic. Byc moze znajdziemy czas na rozmowe podczas podrozy do Tar Valon. Odwrocil sie i odszedl, przemierzajac korytarz dlugimi krokami. Nynaeve dotknela policzka. Nadal czula to miejsce, w ktorym ja dotknal. "Mashiara". Znaczylo to ukochana calym sercem i dusza, lecz rowniez utracona milosc. Utracona bezpowrotnie. "Glupia kobieto! Przestan sie zachowywac jak mlodka, ktora jeszcze nigdy nie zaplatala wlosow. Nie trzeba pozwalac, by pod jego wplywem..." Lekko sciskajac pierscien odwrocila sie i podskoczyla w miejscu, gdy spotkala sie twarza w twarz z Moiraine. -Od jak dawna tu stoisz? - spytala rozdraznionym glosem. -Nie tak dawno, by slyszec cos, czego nie powinnam - odparla gladko Moiraine. - Wkrotce wyjezdzamy. Wlasnie sie dowiedzialam. Musisz zajac sie pakowaniem swoich rzeczy. Wyjezdzamy. Nie dotarlo, gdy mowil to Lan. -Musze sie pozegnac z chlopcami - mruknela, po czym obdarzyla Aes Sedai ostrym spojrzeniem. - Co wyscie zrobily z Randem? Zostal zabrany do Amyrlin. Po co? Czy powiedzialas jej o... o...? Nie potrafila tego wypowiedziec. Pochodzil z jej rodzinnej wioski, zyla o tyle od niego dluzej, by nieraz sie nim opiekowac, kiedy byl maly, natomiast nie byla w stanie nawet pomyslec o tym, czym on sie stal, nie czujac przy tym skretow zoladka. -Amyrlin zobaczy sie z wszystkimi trzema, Nynaeve. Ta'veren nie sa czyms tak powszechnym, by zrezygnowala z okazji obejrzenia sobie trzech naraz, w jednym miejscu. Byc moze udzieli im paru slow zachety, poniewaz oni jada z Ingtarem scigac tych, ktorzy ukradli Rog. Wyjezdzaja mniej wiecej o tej samej porze co my, wiec lepiej sie pospiesz z tymi pozegnaniami. Nynaeve dopadla do najblizszego okna i wyjrzala na zewnetrzny dziedziniec. Zobaczyla konie, juczne i pod wierzch, oraz uwijajacych sie wsrod nich ludzi, cos do siebie pokrzykujacych. Tylko palankin Amyrlin otaczala wolna przestrzen, dzwigajaca go para koni czekala cierpliwie, bez niczyjej opieki. Na podworcu bylo tez kilku Straznikow, dogladali swoich koni, a po drugiej stronie stal Ingtar, otoczony grupa shienaranskich wojownikow odzianych w zbroje. Od czasu do czasu bruk dziedzinca przemierzal jakis Straznik albo jeden z ludzi Ingtara, by zamienic z nimi slowo. -Powinnam byla zabrac ci chlopcow - powiedziala, nadal wygladajac na zewnatrz. "A takze Egwene, gdybym potrafila to zrobic, nie zabijajac jej. Swiatlosci, dlaczego ona musiala sie urodzic z ta przekleta umiejetnoscia?" -Powinnam byla zabrac ich do domu. -Sa juz dostatecznie dorosli, by nie trzymac sie sznurkow przy fartuchu - odparla ozieble Moiraine. - A ty doskonale wiesz, dlaczego nie moglas tego zrobic. Co najmniej z jednym z nich. Poza tym to by znaczylo, ze Egwene pojedzie sama do Tar Valon. A moze postanowilas wyrzec sie Tar Valon? Jesli nie nauczysz sie poprawnie korzystac z Mocy, wowczas nie bedziesz mogla uzyc jej przeciwko mnie. Nynaeve obrocila sie blyskawicznie, by spojrzec w twarz Aes Sedai. Mimo woli otworzyla usta. -Nie wiem, o czym mowisz. -Myslalas, ze o niczym nie wiem, dziecko? No coz, jak sobie zyczysz. Rozumiem zatem, ze jednak wybierasz sie do Tar Valon? Tak, tak sie spodziewalam. Nynaeve miala ochote ja uderzyc, stracic ten nieznaczny usmiech, ktory przemknal przez twarz Aes Sedai. Od czasu Pekniecia Aes Sedai nie mogly juz otwarcie rzadzic, ani tez otwarcie korzystac z Jedynej Mocy, niemniej jednak spiskowaly i manipulowaly ludzmi, pociagaly za sznurki jak w teatrze marionetek, uzywaly tronow i narodow niczym kamykow na planszy do gry. "Ona chce rowniez wykorzystac mnie, w jakis sposob. Skoro krolowie i krolowe, to czemu nie Wiedzaca? Wlasnie w taki sposob wykorzystuje Randa. Nie jestem dzieckiem, Aes Sedai". -Co ty wyprawiasz z Randem? Czy juz nie dosc go wykorzystalas? Nie wiem, dlaczego jeszcze nie kazalas go poskromic, skoro jest tu Amyrlin i te wszystkie inne Aes Sedai, ale pewnie jest jakis powod. Na pewno spisek, ktory wlasnie knujesz. Skoro Amyrlin wiedziala, do czego zmierzasz, to zaryzykuje stwierdzenie, ze... Moiraine weszla jej w slowo. -Niby czemu Amyrlin mialaby interesowac sie jakims pasterzem? Oczywiscie, gdyby przykul jej uwage w niewlasciwy sposob, moglby zostac poskromiony, albo nawet zabity. Ostatecznie jest tym, czym jest. A po ubieglej nocy wiele tu wszedzie gniewu. Kazdy szuka kogos, kogo mozna by winic. Aes Sedai popadla w milczenie i pozwolila, by milczenie sie przeciagnelo. Nynaeve wpatrywala sie w nia, zgrzytajac zebami. -Tak - odezwala sie w koncu Moiraine - znacznie lepiej nie budzic spiacego lwa. A ty najlepiej zrobisz, jak zabierzesz sie zaraz za pakowanie. Ruszyla w kierunku, w ktorym zniknal Lan, wydajac sie sunac po powierzchni podlogi. Krzywiac sie, Nynaeve z calej sily uderzyla piescia o sciane, czujac, jak pierscien wbija sie w jej dlon. Rozprostowala palce, by na niego popatrzec. Wydawal sie podgrzewac jej gniew, skupiac nienawisc. "Naucze sie. Tobie sie wydaje, ze uciekniesz przede mna, bo juz umiesz. Ale ja naucze sie tego lepiej, niz myslisz i ja cie ukaram za to wszystko, co zrobilas. Za to, co zrobilas Matowi i Perrinowi. Za Randa, oby mu Swiatlosc pomogla, a Stworca go oslanial. Szczegolnie za Randa". Zacisnela dlon wokol ciezkiego kolka. "I za mnie". Egwene obserwowala sluzke ukladajaca jej suknie w obitym skora kufrze podroznym, nadal czujac sie lekko nieswojo, choc przywykala do tego blisko miesiac, ze ktos inny robil to, z czym ona znakomicie poradzilaby sobie sama. To byly takie piekne suknie, kazda otrzymana w podarunku od lady Amalisy, tak samo jak ta suknia do jazdy konnej z szarego jedwabiu, ktora teraz miala na sobie, niby calkiem zwyczajna, z wyjatkiem tych kilku przebisniegow wyhaftowanych na piersi. Wiele pozostalych sukien bylo znacznie bardziej ozdobnych. Kazda z nich wyroznialaby sie swym blaskiem w niedziele albo podczas Bel Tine. Westchnela, przypomniawszy sobie, ze w najblizsza niedziele ma sie juz znalezc w Tar Valon, a nie w Polu Emonda. Na podstawie tych niewielu - praktycznie zadnych - slow, ktorymi Moiraine opisala jej szkolenie nowicjuszek, spodziewala sie, ze byc moze nie wroci do domu wiosna, ani na Bel Tine, nawet w najblizsza niedziele, ktora po nim przypadala. Nynaeve wetknela glowe do jej izby. -Jestes gotowa? - Wsunela sie cala do srodka. Zaraz mamy sie stawic na dziedzincu. Tez miala na sobie suknie do jazdy konnej, uszyta z niebieskiego jedwabiu, ozdobiona w talii czerwonymi anemonami. Rowniez podarunek od Amalisy. -Juz prawie, Nynaeve. Nieomal zaluje, ze wyjezdzam. Nie sadze, bysmy w Tar Valon mialy wiele okazji do noszenia tych slicznych sukien, ktore dala nam Amalisa. Nagle wybuchnela smiechem. - Ale tak poza tym, Wiedzaca, nie bede tesknila za kapielami, podczas ktorych musze caly czas ogladac sie przez ramie. -Znacznie lepiej kapac sie samemu - zarliwie przytaknela Nynaeve. Wyraz jej twarzy nie ulegl zmianie, tylko policzki pokrasnialy. Egwene usmiechnela sie. "Ona mysli o Lanie". Nadal dziwnie bylo myslec, ze Nynaeve, Wiedzaca, marzy o jakims mezczyznie. Uznala, ze lepiej nie mowic o tym Nynaeve w ten sposob, ale ostatnio Wiedzaca zachowywala sie czasami tak dziwnie, jak kazda dziewczyna, ktora oddala swe serce wybranemu mezczyznie. "I to takiemu, ktory nie jest jej wart, bo brak mu rozumu. Ona go kocha i ja widze, ze on ja tez kocha, wiec dlaczego brak mu rozsadku, by cos powiedziec?" -Chyba nie powinnas mnie juz nazywac Wiedzaca powiedziala nagle Nynaeve. Egwene zamrugala. Tego nikt wlasciwie od niej nie wymagal i Nynaeve nigdy sie przy tym nie upierala, chyba ze byla zla albo zadaly tego oficjalne okazje, ale to... -Czemu nie? -Jestes juz kobieta. Nynaeve zerknela na jej nie zaplecione wlosy, a Egwene zwalczyla w sobie odruch natychmiastowego skrecenia ich w cos na ksztalt warkocza. Aes Sedai czesaly swoje wlosy tak, jak chcialy, ona swoje nosila rozpuszczone, bo to stanowilo symbol rozpoczetego nowego zycia. -Jestes kobieta - powtorzyla stanowczo Nynaeve. - Jestesmy obie kobietami, daleko od Pola Emonda, i jeszcze dlugo nie zobaczymy domu. Lepiej, jak zaczniesz mnie nazywac po prostu Nynaeve. -Jeszcze zobaczymy dom, Nynaeve. Na pewno. -Nie probuj pocieszac Wiedzacej, dziewczyno - burknela Nynaeve, usmiechnela sie jednak przy tym. Rozleglo sie pukanie do drzwi, lecz zanim Egwene zdazyla je otworzyc, do srodka weszla Nisura, z wyraznym podnieceniem na twarzy. -Egwene, ten mlody czlowiek od was probuje wejsc do komnat kobiet. - Sadzac po tonie glosu, uwazala to za skandal. - I ma przy sobie miecz. Tylko dlatego, ze Amyrlin pozwolila mu tu wejsc... Lord Rand powinien zachowywac sie bardziej nalezycie. Wzniecil wielka wrzawe. Egwene, musisz z nim porozmawiac. -Lord Rand - parsknela Nynaeve. - Ten mlodzieniec wyraznie wyrosl juz ze swych spodni. Niech go tylko dopadne w swoje rece, a wnet sie przekona, kto to jest lord. Egwene polozyla dlon na ramieniu Nynaeve. -Pozwol, ze z nim porozmawiam, Nyenaeve. Sam na sam. -Alez prosze bardzo. Najlepsi mezczyzni nie sa wcale lepsi od tych, co wola sie trzymac domu. - Nyaneve umilkla, po czym dodala, czesciowo do siebie: - Ale z kolei warto tych najlepszych przyuczyc, by trzymali sie domu. Egwene krecila glowa, idac w slad za Nisura przez korytarz. Jeszcze pol roku temu Nynaeve nigdy by nie wyglosila tej drugiej uwagi. "Ale ona nigdy nie przyuczy Lana, by trzymal sie domu". Wrocila myslami do Randa. A wiec spowodowal wielka wrzawe? -Przyuczyc go, by trzymal sie domu? - mruknela. - Jesli jeszcze nie nauczyl sie dobrych manier, to obedre go zywcem ze skory. -Czasami trzeba zrobic to, co konieczne - powiedziala Nisura, zwawo maszerujac. - Mezczyzni nigdy nie sa bardziej cywilizowani jak tylko w polowie, dopoki sie nie ozenia. - Spojrzala z ukosa na Egwene. - Czy masz zamiar poslubic lorda Randa? Nie chce wsadzac nosa w nie swoje sprawy, ale wybierasz sie wszak do Bialej Wiezy, a Aes Sedai rzadko wychodza za maz, ja sama slyszalam tylko o kilku z Zielonych Ajah, raczej niewielu, i... Egwene byla w stanie dopowiedziec reszte. Slyszala rozmowy w komnatach kobiet na temat odpowiedniej zony dla Randa. Z poczatku rozmowy te powodowaly uklucia zazdrosci i gniewu. Od czasu, gdy byli dziecmi, nie byl obiecany zadnej innej, procz niej. Jednakze miala zostac Aes Sedai, a on byl tym, czym byl. Mezczyzna, ktory potrafil korzystac z Mocy. Mogla go poslubic. I patrzec, jak popada w obled, a potem umiera. Mozna go bylo przed tym uchronic jedynie droga poskromienia. "Nie moge mu tego zrobic. Nie moge!" -Nie wiem - odparla ze smutkiem. Nisura skinela glowa. -Nikt nie bedzie klusowal tam, gdzie ty masz prawo, ale ty udajesz sie do Wiezy, a z niego bedzie dobry maz. Oczywiscie, jak juz zostanie przeszkolony. A oto i on. Wszystkie kobiety zebrane przy wejsciu do komnat kobiecych obserwowaly trzech mezczyzn znajdujacych sie na zewnetrznym korytarzu. Rand, z mieczem przypasanym na czerwonym kaftanie, stal przed Agelmarem i Kajinem. Zaden z tych dwoch nie mial miecza, nawet mimo wydarzen ubieglej nocy, bo przebywali przeciez w izbach zamieszkanych przez kobiety. Egwene zatrzymala sie z tylu. -Rozumiesz, dlaczego nie mozesz tam wejsc - mowil wlasnie Agelmar. - Ja wiem, ze w Andorze obyczaje sa inne, ale czy mnie rozumiesz? -Ja nie probowalem tam wejsc. - Sadzac po glosie Randa, wyjasnial to wszystko juz nie raz. - Powiedzialem lady Nisurze, ze chce sie zobaczyc z Egwene, a ona odparla, ze Egwene jest zajeta i ze bede musial zaczekac. Ja tylko zawolalem ja od drzwi. Wcale nie chcialem wchodzic. One tak sie na mnie rzucily, ze moglbys pomyslec, ze wzywalem Czarnego. -Kobiety maja swoje zwyczaje - stwierdzil Kajin. Byl wysoki jak na Shienaranina, nieomal dorownywal wzrostem Randowi, szczuply i niezdrowy z wygladu. Kepka wlosow na czubku jego glowy byla czarna jak smola. - Same wyznaczyly zasady obowiazujace w ich komnatach i my ich przestrzegamy, nawet jesli sa glupie. - Na te slowa sporo kobiet unioslo brwi, wiec pospiesznie chrzaknal. - Nalezy przesylac wiadomosc, jesli sie chce rozmawiac z jakas kobieta, ale zostanie ona dostarczona dopiero wtedy, gdy zechca, a do tego czasu musisz czekac. Taki jest tutejszy obyczaj. -Ja musze sie z nia zobaczyc - upieral sie Rand. - Niebawem wyjezdzamy. Dla mnie jest to wrecz za pozno, ale i tak musze sie zobaczyc z Egwene. Odzyskamy Rog Valere, sztylet i na tym koniec. Koniec z tym. Ale chce ja zobaczyc, zanim odjade. Egwene skrzywila sie, mowil dziwnym tonem. -Nie trzeba sie tak zaperzac - uspokajal go Kajin. - Razem z Ingtarem znajdziecie Rog albo nie. Jak nie, to odzyska go ktos inny. Kolo obraca sie, jak chce, a my jestesmy tylko nitkami we Wzorze. -Nie pozwol, by ten Rog cie opetal - powiedzial Agelmar. - On potrafi przejac wladze nad czlowiekiem, juz ja wiem, jak bardzo, a nie o to chodzi. Czlowiek winien szukac obowiazku, nie slawy. Stanie sie to, co ma sie stac. Jesli Rog powstal, by glosic chwale Swiatlosci, to na pewno bedzie ja glosil. -A oto i twoja Egwene - oznajmil Kajin, zauwazywszy ja. Agelmar obejrzal sie i skinal glowa, zauwazajac ja obok Nisury. -Zostawiam cie w jej rekach, Randzie al'Thor. Pamietaj, tutaj jej slowa sa prawem, nie twoje. Lady Nisuro, nie badz dla niego zbyt surowa. On tylko pragnal ujrzec te mloda kobiete i nie zna naszych obyczajow. Egwene ruszyla w slad za Nisura, ktora torowala jej droge przez tlum przypatrujacych sie im kobiet. Nisura sklonila lekko glowe przed Agelmarem i Kajinem, ostentacyjnie nie zrobila tego przed Randem. Mowila napietym glosem. -Lordzie Agelmarze. Lordzie Kajinie. On juz powinien byl poznac nasze obyczaje, mial dosc czasu, ale jest zbyt wielki, by dostac za to klapsa, wiec pozwalam, by Egwene sie z nim rozprawila. Agelmar poklepal Randa po ramieniu ojcowskim gestem. -Widzisz. Porozmawiasz z nia, nawet jesli nie w taki sposob, jak chciales. Chodz, Kajin. Musimy jeszcze wiele rzeczy sprawdzic. Amyrlin wciaz obstaje przy... Jego glos umilkl w oddali, gdy oddalil sie razem z drugim mezczyzna. Rand nie ruszyl sie z miejsca i wpatrywal sie w Egwene. Egwene zauwazyla, ze kobiety nadal patrzyly. Przypatrywaly sie rowniez jej, nie tylko Randowi. Czekaly, co ona zrobi. "Wiec oczekuje sie ode mnie, ze sie z nim rozprawie, tak?" Czula jednak, jak jej serce wyrywa sie ku niemu. Jego wlosy bardzo potrzebowaly grzebienia. Twarz wyrazala gniew, upor i zmeczenie. -Chodz ze mna - powiedziala. Za nimi rozlegl sie gluchy pomruk, gdy ruszyl obok niej w glab korytarza, daleko od kobiecych komnat. Rand wydawal sie zmagac z samym soba, szukac slow, ktore moglby powiedziec. -Slyszalam o twoich... wyczynach - powiedziala w koncu. - O tym, jak biegales wczoraj po komnatach kobiet z mieczem. Jak przyszedles z mieczem na audiencje u Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Nadal nic nie mowil, tylko szedl za nia, ze wzrokiem wbitym w podloge. -Ona cie... nie skrzywdzila, prawda? Nie potrafila sie zmusic, by go zapytac, czy zostal poskromiony, bynajmniej nie wygladal lagodnie, a ona nie miala pojecia, jak wyglada ktos, kto to przeszedl. Wzdrygnal sie. -Nie. Ona nie... Egwene, Amyrlin... - Potrzasnal glowa. - Nie zrobila mi nic zlego. Miala uczucie, ze chcial powiedziec cos zupelnie innego. Zazwyczaj potrafila z niego wyciagnac to, co przed nia ukrywal, ale kiedy naprawde postanowil, ze bedzie uparty, byloby jej latwiej wydlubac cegle z muru paznokciami. Sadzac po ukladzie jego szczeki, w tym momencie byl bardziej uparty niz zwykle. -Czego ona od ciebie chciala, Rand? -Nic waznego. Ta'veren. Chciala zobaczyc ta'veren. - Twarz mu zmiekla, gdy spojrzal na nia. - A co z toba, Egwene? Wydobrzalas juz? Moiraine obiecala, ze wydobrzejesz, ale ty bylas taka zesztywniala. Z poczatku myslalem, zes umarla. -No coz, zyje. Rozesmiala sie. Nie potrafila sobie przypomniec nic z tego, co sie stalo po tym, jak poprosila Mata, by razem z nia poszedl do lochow, az do chwili, gdy przebudzila sie we wlasnym lozku. Z tego, co slyszala o wydarzeniach ubieglej nocy, nieomal sie cieszyla, ze nic nie pamieta. -Moiraine powiedziala, ze zostawilaby mi bol glowy jako kare za glupote, gdyby umiala dokonac Uzdrowienia calej reszty procz niego. -Mowilem ci, ze Fain jest niebezpieczny - mruknal. - Mowilem ci, ale ty nie chcialas sluchac. -Jesli masz zamiar rozmawiac w taki sposob - oznajmila stanowczo - to oddam cie Nisurze. Ona nie bedzie z toba rozmawiala tak jak ja. Ostatni mezczyzna, ktory usilowal sie wepchnac do komnat kobiet, spedzil caly miesiac z rekoma po lokcie w mydlanej wodzie, bo musial pomagac kobietom w praniu, a przeciez tylko probowal odszukac swoja narzeczona i wszczal klotnie. W kazdym razie byl na tyle przezorny, ze nie wzial z soba miecza. Swiatlosc jedna wie, co by z toba zrobily. -Wszyscy chca cos ze mna zrobic - burknal. Wszyscy chca mnie do czegos wykorzystac. A ja sie nie dam. Jak juz znajdziemy Rog i sztylet Mata, juz wiecej nie dam sie wykorzystywac. Wydala z siebie pomruk rozdraznienia, chwycila go za ramiona i obrocila twarza w swoja strone. Spojrzala na niego groznie. -Jesli nie zaczniesz mowic do rzeczy, Randzie alThor, to przysiegam, ze natre ci uszu. -Mowisz zupelnie jak Nynaeve. - Rozesmial sie. Gdy jednak na nia spojrzal, jego smiech zamarl. - Ja mysle... mysle, ze juz cie nigdy nie zobacze. Wiem, ze musisz jechac do Tar Valon. Wiem o tym. I zostaniesz Aes Sedai. Ja juz skonczylem z Aes Sedai, Egwene. Nie bede ich marionetka, ani Moiraine, ani zadnej innej. Wygladal na tak zagubionego, ze zapragnela ulozyc jego glowe na swoim ramieniu, a jednoczesnie bil od niego taki upor, ze naprawde miala ochote natrzec mu uszu. -Posluchaj mnie, ty wielki wole. Ja zostane Aes Sedai i znajde sposob, zeby ci pomoc. Znajde. -Nastepnym razem jak mnie zobaczysz, bedziesz pewnie chciala mnie poskromic. Rozejrzala sie pospiesznie dookola, nikogo procz nich nie bylo w tej czesci korytarza. -Jak nie bedziesz strzegl swojego jezyka, to nie bede mogla ci pomoc. Chcesz, zeby ktos sie dowiedzial? -Juz i tak zbyt wielu ludzi o tym wie - odparl. Egwene, wolalbym, by wszystko bylo inaczej, ale nie jest. Zaluje... Uwazaj na siebie. I obiecaj mi, ze nie wybierzesz Czerwonych Ajah. Lzy zalaly jej oczy, gdy objela go ramionami. -To ty uwazaj na siebie - wyszeptala zarliwie w jego piers. - Jesli nie bedziesz uwazal, to ja... to ja... Miala wrazenie, ze slyszy jego wymamrotane "Kocham cie", ale po chwili stanowczym ruchem zdjal jej rece ze swych ramion i delikatnie odsunal od siebie. Odwrocil sie i ruszyl przed siebie dlugimi krokami, nieomal pobiegl. Podskoczyla w miejscu, gdy Nisura dotknela jej reki. -Mial taka mine, jakbys wyznaczyla mu zadanie, na ktore nie ma ochoty. Ale nie mozesz pozwalac, by widzial, jak placzesz z tego powodu. To podwaza caly sens tego zadania. Chodz. Nynaeve czeka na ciebie. Egwene ruszyla za Nisura, wycierajac po drodze policzki. "Uwazaj na siebie, ty gamoniu z glowa wypchana welna, Swiatlosci, zaopiekuj sie nim". ROZDZIAL 9 POZEGNANIA Zewnetrzny podworzec pelen byl celowego zamieszania, kiedy Rand wreszcie wydostal sie nan, niosac juki i tobolek zawierajacy harfe oraz flet. Slonce pielo sie ku zenitowi. Mezczyzni krzatali sie goraczkowo wokol koni, podciagajac popregi przy siodlach i poprawiajac uprzaz zaprzegow, wokolo rozbrzmiewaly podniesione glosy. Inni jeszcze goraczkowo biegali, uzupelniajac na ostatnia chwile zawartosc swoich toreb przy siodlach, donoszac wode pracujacym lub w pospiechu starajac sie zalatwic cos, o czym wlasnie sobie przypomnieli. Kazdy jednak najwyrazniej dokladnie zdawal sobie sprawe z tego, co robi i dokad podaza. Kruzganki strazy i balkony dla lucznikow byly ponownie zatloczone, a podniecenie elektryzowalo poranne powietrze. Kopyta stukaly po kamiennym bruku. Jeden z zaprzezonych koni zaczal wierzgac i stajenny ruszyl, by go uspokoic. Powietrze przesycal ciezki, konski zapach. Plaszcz Randa wydymal sie w podmuchach bryzy marszczacej wywieszone na wiezach sztandary z godlem atakujacego sokola, jednak przewieszony przez plecy luk skutecznie krepowal jego poly.Spoza otwartych bram dochodzily dzwieki pikinierow i lucznikow Amyrlin formujacych czworobok. Marszowym krokiem zblizali sie wlasnie od jednej z bocznych bram. Ktorys z trebaczy sprawdzal swoj rog. Niektorzy ze Straznikow uwaznie obserwowali Randa, gdy ten przemierzal podworzec, kilka brwi unioslo sie na widok znaku czapli na mieczu, nie padlo jednak zadne slowo. Polowa z nich nosila plaszcze tak wyrafinowanie uszyte, iz niemal nie sposob bylo na nie patrzec. Stal tam Mandarb, ogier Lana, wysoki, czarny, z plonacymi oczyma, Straznika jednak nie bylo, brakowalo takze Aes Sedai, w ogole nieobecnosc kobiet byla uderzajaca. Aldieb, biala klacz Moiraine kroczyla delikatnie w slad za ogierem. Gniady ogier Randa znajdowal sie w innej grupie, po przeciwleglym koncu dziedzinca, wraz z chorazym dzierzacym sztandar Szarej Sowy Ingtara, samym Ingtarem oraz dwudziestoma innymi ludzmi, uzbrojonymi w lance zakonczone dwustopowymi, stalowymi grotami. Ostrza lanc byly wzniesione, twarze zakrywaly opuszczone przylbice helmow, zlote oponcze z wyhaftowanym na piersi Czarnym Jastrzebiem splywaly na napiersniki. Jedynie helm Ingtara wyposazony byl w pioropusz. Rand rozpoznawal niektore twarze. Szorstki w slowach Uno, z dluga blizna na podbrodku i jednym okiem. Ragan i Masema. Inni, z ktorymi czasem zdarzylo mu sie wymienic pare slow lub pograc w kamienie. Ragan pomachal do niego, Uno skinal glowa, lecz wiekszosc postapila podobnie jak Masema - chlodne spojrzenie i ucieczka wzrokiem. Ich juczne konie staly spokojnie, tylko ogony miarowo chlostaly boki. Wielki gniadosz zatanczyl nerwowo, gdy Rand mocowal juki i tobolek za wysokim, tylnym lekiem siodla. -Spokojnie Rudy - wymamrotal, wkladajac noge w strzemie i wskakujac na siodlo. Nie sciagnal jednak wodzy, pozwalajac ogierowi pozbyc sie troche nagromadzonej w stajni energii. Ku zaskoczeniu Randa od strony stajni nieoczekiwanie nadjechal Loial. Jego wierzchowiec, o owlosionych pecinach, byl wielki i mocny jak sam prawdziwy Dhurran. Pomimo iz wszystkie inne konie wygladaly przy nim jak Bela, Ogir, siedzac na nim, wygladal jakby dosiadal kucyka. Loial wydawal sie nie uzbrojony, Rand nigdy nie slyszal, by Ogirowie nosili bron -stedding stanowilo wystarczajaca ochrone. Nadto Loial mial wlasne predylekcje i pomysly odnosnie do tego, co moze przydac sie w podrozy. Kieszenie jego plaszcza byly znaczaco wypchane, a na jukach odciskaly swe slady kanciaste rogi ksiag. Ogir zatrzymal swego konia w poblizu i spojrzal na Randa, zakonczone pedzelkami uszy zastrzygly niepewnie. -Nie mialem pojecia, ze rowniez jedziesz - powiedzial Rand. - Myslalem, iz masz juz dosyc podrozowania z nami. Tym razem nie da sie przewidziec, jak dlugo to wszystko potrwa i gdzie sie skonczy. Koniuszki uszu Loiala podniosly sie odrobine. -Kiedy spotkalem was po raz pierwszy, rowniez nic nie bylo wiadome. A nadto, co wowczas powiedzialem i dzisiaj jest wazne. Nie moge przepuscic okazji ogladania, jak rzeczywista historia oplata sie wokol ta'veren. I pomozenia w odnalezieniu Rogu... Mat i Perrin nadjechali w slad za Loialem, zamilkli slyszac slowa Randa. Twarz Mata nosila slady zmeczenia wokol oczu, lecz rozswietlal ja blask zdrowia. -Mat - powiedzial Rand - przepraszam za to, co powiedzialem. Perrin, nie mialem tego na mysli. Zachowalem sie glupio. Mat spojrzal tylko na niego, potrzasnal glowa i cicho rzekl do Perrina cos, czego Rand nie mogl uslyszec. Uzbrojony byl wylacznie w luk i kolczan, Perrin zas mial nadto topor przytroczony do pasa. Wielkie ostrze topora mialo ksztalt polksiezyca, i polyskiwalo groznie, a jego ciezar rownowazyl ostry szpic usadowiony po przeciwnej stronie trzonka. -Mat? Perrin? Naprawde, nie chcialem... Pojechali dalej, w strone oddzialu Ingtara. -Nie jest to odpowiedni plaszcz do podrozy - zwrocil uwage Loial. Rand spojrzal w dol na zlote ciernie spinajace szkarlatne rekawy i skrzywil sie. "I nic dziwnego, ze Mat i Perrin mysla, iz stroje sie w cudze piorka". Kiedy wrocil do pokoju okazalo sie, iz jego rzeczy zostaly juz spakowane i wyslane. Wszystkie zwykle plaszcze, ktore posiadal, znajdowaly sie obecnie na grzbietach jucznych koni, tak przynajmniej powiedzial sluzacy. Zas plaszcze zostawione w garderobie byly co do jednego rownie strojne, jak okrycie, ktore zalozyl. W torbie mial jedynie kilka koszul, welniane skarpety i zapasowe spodnie. W koncu jakos udalo mu sie usunac zloty sznur z rekawa, aczkolwiek schowal do kieszeni szpilke ze zlotym orlem. Ostatecznie Lan ofiarowal mu ja w prezencie. -Przebiore sie, kiedy wieczorem staniemy na popas - wymamrotal. Po chwili wzial gleboki odech: - Loial, wyrzeklem do ciebie slowa, ktorych mowic nie powinienem. Teraz pozostaje mi tylko miec nadzieje, ze mi wybaczysz. Mialbys wszelkie prawo wypomniec mi je, niemniej prosze cie, bys tego nie czynil. Loial usmiechnal sie, jego uszy wyprezyly. Podprowadzil blizej konia. -Ja przez caly czas wypowiadam cos, czego nie powinienem. Starsi zawsze mowili, iz najpierw mowie, a dopiero godzine pozniej zdarza mi sie pomyslec. Nagle, tuz przy jego strzemieniu pojawil sie Lan. Luski jego zbroi mialy zielono-szary kolor, sluzyc mogly znakomicie zakamuflowaniu w lesie lub posrod ciemnosci. -Musze z toba porozmawiac pasterzu. - Spojrzal na Loiala. - Na osobnosci, jesli pozwolisz, Budowniczy. Ten skinal glowa i odprowadzil swego wielkiego konia na bok. -Nie wiem, czy powinienem cie wysluchac - odrzekl Rand. - Te smieszne rzeczy i wszystko to, co mi powiedziales, nie okazalo sie nazbyt pomocne. -Kiedy nie mozesz odnosic wielkich zwyciestw, pasterzu, naucz sie kontentowac malymi. Jesli udalo ci sie przekonac otoczenie, iz jestes czyms wiecej, niz tylko wiejskim chlopcem, ktorym latwo bedzie manipulowac, to juz jest maly triumf. Teraz badz cicho i sluchaj. Czasu zostalo tylko na jedna lekcje, najtrudniejsza. Chowanie Miecza. -Kazdego ranka, przez godzine nie pozwalales mi robic nic innego, jak tylko wyciagac to przeklete ostrze i na powrot chowac w pochwie. Na stojaco, siedzaco, na lezaco. Sadze, ze juz potrafie schowac je do pochwy, nie kaleczac sie przy tej okazji. -Powiedzialem sluchaj, pasterzu - warknal Straznik. - Przyjdzie czas, gdy bedziesz musial osiagnac cel za wszelka cene. Moze sie to zdarzyc zarowno w czasie ataku, jak i obrony. A jedyna droga do celu - pozwolic, by miecz schowal sie w twym wlasnym ciele. -To szalenstwo - odparl Rand. - Dlaczego kiedykolwiek mialbym...? -Bedziesz wiedzial, kiedy ta chwila przyjdzie, pasterzu - przerwal mu Straznik. - Kiedy cena warta bedzie wysilku i nie pozostanie ci zaden inny wybor. Nazywa sie to Chowaniem Miecza. Zapamietaj wiec. Ukazala sie Amyrlin, ktora szla przez dziedziniec u boku lorda Agelmara oraz Leane wraz z jej sztabem. Ubrany w zielony aksamitny plaszcz lord Fal Dara nie wygladal nawet obco posrod tak wielu uzbrojonych ludzi. Nigdzie jednak nie bylo widac sladu innych Aes Sedai. Kiedy przechodzili obok, Randowi udalo sie poslyszec fragment rozmowy. -Alez Matko - protestowal Agelmar - nie mialas nawet czasu, by odpoczac po podrozy. Obiecalem, ze wydam dzisiaj na twa czesc uczte, o jaka raczej trudno w Tar Valon. Amyrlin potrzasnela glowa, nie zatrzymujac sie nawet na chwile. -Nie moge, Agelmarze. Wiesz dobrze, ze zostalabym, gdybym mogla. I tak nie planowalam dlugiej wizyty, a teraz naglace sprawy wymagaja mej obecnosci w Bialej Wiezy. Moje miejsce jest tam. -Matko, to hanba dla mnie, ze przyjezdzasz jednego dnia i opuszczasz nas nastepnego. Przysiegam ci, iz nie powtorza sie wydarzenia zeszlej nocy. Potroilem zalogi u bram miasta, podobnie jak oddzialy strazy. Sprowadzilem z miasta akrobatow, a z Mos Shirae przyjechal bard. Krol Easar ma przybyc z Fal Moran, poslalem po niego, gdy tylko... W miare jak oddalali sie w glab dziedzinca, ich glosy cichly, wchlaniane przez zgielk przygotowan. Amyrlin ani razu nie spojrzala w kierunku Randa. Kiedy ten wreszcie rozejrzal sie wokol siebie, Straznik juz poszedl i nigdzie nie bylo go widac. Loial na powrot podprowadzil konia do boku Randa. -To czlowiek, ktorego trudno schwytac i zatrzymac, nieprawdaz Rand? Nigdzie go nie ma, potem znienacka sie pojawia, potem znowu znika, i zupelnie nie zdajesz sobie sprawy, jak przychodzi, czy odchodzi. "Chowanie Miecza. - Randem wstrzasnal dreszcz. Wszyscy Straznicy musza byc szaleni". Straznik, z ktorym rozmawiala Amyrlin, nagle pochylil sie w siodle. Zanim dotarl do szerokich bram, juz gnal na zlamanie karku. Patrzyla za nim, w jego postawie byl niezwykly upor. -Dokad on tak pedzi? - glosno zdziwil sie Rand. -Slyszalem - odparl Loial - ze wciaz slala dzisiaj goncow, az do Arad Doman. Plotka glosi, iz sa jakies klopoty na Rowninie Almoth, a Tron Amyrlin chce wiedziec, o co dokladnie chodzi. Nie rozumiem jednak, dlaczego wlasnie teraz? Z tego, co wiem, pogloski o tych klopotach dotarly wraz z Aes Sedai, z Tar Valon. Rand poczul zimny dreszcz. Ojciec Egwene posiadal w domu wielka mape, mape, nad ktora marzac, sleczal niejeden raz, kiedy jeszcze nie zdawal sobie sprawy, jak wygladaja marzenia, gdy sie spelniaja. Stara byla to mapa, ukazywala kraje i ludy, o ktorych przyjezdni kupcy powiadali, iz juz nie istnieja, ale Rownina Almoth byla na niej zaznaczona - graniczyla z Glowa Tomana. "Spotkamy sie znowu na Glowie Tomana". Bylo to na przeciwleglym koncu znanego mu swiata, na wybrzezach Oceanu Aryth. -To nie ma nic wspolnego z nami - wyszeptal. Nic wspolnego ze mna. Loial wydawal sie nie slyszec. Drapiac sie po nosie palcem grubym jak kielbasa, Ogir wciaz wpatrywal sie w brame, za ktora zniknal Straznik. -Jezeli tak bardzo ja to interesuje, czemu nie wyslala kogos przed opuszczeniem Tar Valon? Coz, wy ludzie zachowujecie sie goraczkowo, biegacie wkolo, krzyczac. Uszy wyprezyly mu sie z zaklopotania. - Przepraszam, Rand. Wiesz przeciez, ze zdarza mi sie powiedziec cos, zanim pomysle. Sam jestem rownie pochopny i raptowny. Rand rozesmial sie. Byl to smiech niezbyt radosny, ostatecznie jednak dobrze bylo miec sie chocby z czegos posmiac. -Byc moze, gdybysmy zyli rownie dlugo jak wy, Ogirowie, bylibysmy bardziej stateczni. Loial mial dziewiecdziesiat lat, co wedle norm Ogirow nie wystarczalo, aby pozwolic mu na samodzielne opuszczanie stedding. To, ze jednak wyruszyl w droge stanowilo, jak podkreslal, dowod jego porywczosci. Jesli wiec Loial byl przykladem latwo goraczkujacego sie Ogira, to o pozostalych nalezalo chyba sadzic podobnie jak Rand, ze byli wykuci z kamienia. -Byc moze - zadumal sie Loial - lecz wy ludzie potraficie tak duzo zrobic ze swym zywotem. My tylko prowadzimy dlugie narady w stedding, pielegnujemy gaje. Przeciez nawet nasze budowle zostaly wszystkie wykonane, zanim dluga tulaczka dobiegla konca. To wlasnie gaje byly drogie sercu Ogira, nie zas miasta, ktorych budowa zapisali sie w pamieci ludzi. To pragnienie zobaczenia gajow, zasadzonych, aby upamietnic Ogirow Budowniczych ze sted- ding, sklonily mnie do opuszczenia domu. Ale od kiedy zdecydowalismy sie powrocic do stedding... - jego slowa powoli cichly, w miare zblizania sie Amyrlin. Ingtar i jego towarzysze wyprostowali sie w siodlach, przygotowujac do zeskoczenia z nich i klekniecia, lecz gestem nakazala im pozostac w miejscu. Przy boku miala Leane, Agelmar trzymal sie o krok z tylu. Z jego posepnej twarzy wyczytac mozna bylo, iz porzucil daremne usilowania zatrzymania jej dluzej. Zanim odezwala sie slowem, najpierw przez chwile patrzyla kazdemu w oczy. Na twarzy Randa jej wzrok nie spoczal ani troche dluzej niz na pozostalych. -Niech pokoj splynie na twoj miecz, lordzie Ingtatze - rzekla na koniec. - Slawa Budowniczym, Loial Kiseran. -Zaszczycasz nas, Matko. Niech pokoj splynie na Tar Valon. - Ingtar sklonil sie w siodle, pozostali Shienaranczycy postapili podobnie. -Wszelka czesc dla Tar Valon - powiedzial Loial, klaniajac sie. Jedynie Rand, oraz dwaj jego przyjaciele, ktorych konie staly po przeciwnej stronie oddzialu, pozostali wyprostowani. Zastanawial sie coz takiego chcialaby im powiedziec. Leane popatrzyla krzywo na trojke chlopcow, oczy Agelmara rozszerzyly sie, lecz Amyrlin nie zwrocila na to uwagi. -Wyruszacie wiec w poszukiwaniu Rogu Valere zaczela - i nadzieje swiata zabieracie ze soba. Rog nie moze pozostac w niewlasciwych rekach, szczegolnie w rekach Sprzymierzencow Ciemnosci. Ci, ktorzy przybeda na jego wezwanie, uczynia to niezaleznie od tego, kto wen zadmie, przysiega zwiazani z Rogiem, nie ze Swiatloscia. Slowa te wywolaly poruszenie wsrod sluchajacych mezczyzn. Dotad kazdy wierzyl, iz wezwani z grobu bohaterowie walczyc beda za Swiatlosc. Jesli mieliby sie okazac slugami Cienia, wowczas... Amyrlin ciagnela dalej, lecz Rand juz nie sluchal, bo oto powrocil Obserwator. Pod jego wzrokiem wlosy zjezyly mu sie na karku. Wpatrywal sie w zatloczone balkony dla lucznikow, przepatrywal dziedziniec, szeregi ludzi scisniete na kruzgankach strazy, u szczytu murow. Gdzies pomiedzy nimi tkwily niewidoczne, sledzace go oczy. Spojrzenie lepilo sie don jak wstretne mazidlo. "To nie moze byc Pomor, przeciez nie tutaj. A wiec kto? Lub co?" Przechylil sie w siodle, zmuszajac Rudego do zwrotu szukal. Gniadosz nerwowo przestepowal z nogi na noge. Nagle cos blysnelo tuz przed twarza Randa. Czlowiek przechodzacy za plecami Amyrlin krzyknal i upadl, z jego boku sterczala czarnopiora strzala. Amyrlin stala spokojnie spogladajac na rozdarcie rekawa, jej krew wolno kapala na szary jedwab. Kobieta krzyknela i nagle podworzec rozbrzmial krzykami i lamentem. Tlum na murach zafalowal gniewnie, a kazdy mezczyzna znajdujacy sie na dziedzincu obnazyl miecz. Nawet Rand, z czego dopiero po chwili, niepomiernie zdziwiony, zdal sobie sprawe. Agelmar potrzasnal ostrzem ku niebu. -Znalezc go! - wrzasnal. - Doprowadzic do mnie! Kolor jego twarzy zmienil sie z czerwieni w biel, gdy zobaczyl krew na rekawie Amyrlin. Padl na kolana, sklaniajac nisko glowe. -Wybacz, Matko! Nie dopilnowalem twego bezpieczenstwa. Niech okryje sie hanba. -Bzdury, Agelmarze - odparla Amyrlin. - Leane przestan tak biegac wokol mnie i zajmij sie tamtym czlowiekiem. Wiele razy zacielam sie mocniej podczas skrobania ryby, a on rzeczywiscie potrzebuje pomocy. Agelmarze, wstan! Wstan, lordzie Fal Dara! Nie zawiodles mnie i nie masz powodow do wstydu. Zeszlego roku, w Bialej Wiezy, gdzie przy kazdej bramie mialam swoich zolnierzy, a dookola wszedzie Straznikow, czlowiek z nozem przedostal sie na odleglosc pieciu stop. Bez watpienia Bialy Plaszcz, aczkolwiek nie mam na to dowodu. Prosze wstan, teraz bowiem ty mnie zawstydzasz. Kiedy Agelmar wstawal, ujela palcami rozdarty rekaw. -Kiepski strzal, jak na lucznika Bialych Plaszczy, kiepski nawet jak na Sprzymierzenca Ciemnosci. - Zamrugala oczyma, az jej wzrok spoczal na Randzie. - O ile oczywiscie celowal we mnie. Spojrzenie powedrowalo dalej, zanim Rand zdazyl cos wyczytac w jej twarzy. Nagle jednak zapragnal zeskoczyc z konia i natychmiast gdzies sie schowac. "Nie strzelano do niej, doskonale o tym wie". Leane podniosla sie z miejsca, gdzie kleczala. Ktos narzucil plaszcz na twarz czlowieka trafionego strzala. -Nie zyje, Matko. - W glosie rozbrzmiewalo zmeczenie. - Byl martwy, zanim padl na ziemie. Nawet gdybym byla tuz przy nim... -Zrobilas, co moglas, Corko. Smierci nie mozna Uzdrowic. Agelmar podszedl blizej. -Matko, jesli w poblizu sa zabojcy Bialych Plaszczy, albo Sprzymierzency Ciemnosci, musisz pozwolic mi wyslac ze soba ludzi. Przynajmniej niech ci towarzysza do rzeki. Nie mialbym po co zyc, gdyby cos zlego przytrafilo ci sie w Shienar. Prosze, wroc do kobiecych komnat. Wlasnym zyciem zapewnie ci ochrone, dopoki nie bedziesz gotowa do podrozy. -Zachowaj spokoj - odrzekla mu. - To zadrapanie nie odwlecze mojego odjazdu nawet na chwile. Tak, tak, z radoscia zgodze sie na to, by twoi ludzie towarzyszyli mi do rzeki, jesli nalegasz. Lecz nie pozwole, zeby cala ta sprawa na moment chocby odwlokla wyjazd lorda Ingtara. Dopoki Rog nie zostanie na powrot odnaleziony, liczy sie kazde uderzenie serca. Za pozwoleniem, lordzie Agelmarze, czy zechcialbys wydac rozkazy swym slugom? Agelmar pochylil glowe w zgodzie. W tej chwili oddalby jej nawet Fal Dara, gdyby tylko poprosila. Amyrlin odwrocila sie do Ingtara i zgromadzonych za nim ludzi. Znow nawet nie spojrzala na Randa. Zaskoczylo go, gdy nagle usmiechnela sie. -Zalozylabym sie, ze Illian nie wyposazy swego Wielkiego Polowania na Rog w tak gromka odprawe - powiedziala. - Ale do was nalezy prawdziwe Wielkie Polowanie. Jest was niewielu, wiec mozecie podrozowac szybko, wystarczy jednak, by wypelnic swa powinnosc. Nakladam na ciebie, lordzie Ingtarze z Domu Shinowa, i na was wszystkich, obowiazek odnalezienia Rogu Valere. I niech nic nie stanie wam na przeszkodzie. Ingtar gwaltownym ruchem wyciagnal miecz z pochwy i ucalowal obnazone ostrze. -Na moje zycie i dusze, na moj Dom i honor, przysiegam to uczynic, Matko. -Jedz wiec. Ingtar popedzil konia w kierunku bramy. Rand wbil piety w boki Rudego i pognal za kolumna, ktora juz znikala w cieniu bram. Nieswiadomi tego, co zdarzylo sie w srodku, pikinierzy i lucznicy Amyrlin stali, tworzac zywy mur, wzdluz drogi od bram do wlasciwego miasta, a Plomien Tar Valon lsnil na ich piersiach. Dobosze i trebacze czekali w poblizu bram, gotowi stanac w szeregu, kiedy tylko ich pani opusci brame. Tuz za rzedem uzbrojonych ludzi, tloczno bylo na placu przed wieza. Niektorzy wznosili okrzyki na widok sztandaru Ingtara, sporo osob bez watpienia myslalo, iz to odjezdza Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Wzmagajacy sie pomruk scigal Randa poprzez plac. Dogonil Ingtara w Miejscu, gdzie ulice ograniczaly niskie strzechy domow i sklepow, gdzie tlum gesto stal po obu jej stronach. Niektorzy rowniez wznosili okrzyki. Mat i Perrin jechali na samym czele kolumny obok Ingtara i Loiala, lecz jedynie dwaj ostatni obejrzeli sie, gdy Rand do nich dolaczyl. "W jaki sposob mialbym ich przeprosic, skoro nie pozwalaja mi nawet zblizyc sie na tyle, zeby cokolwiek powiedziec. Niech sczezne, wcale nie wyglada, jakby umieral". -Changu i Nidao znikneli - rzekl nagle Ingtar. Wydawal sie zimny i zly, ale rowniez wstrzasniety. - Jeszcze w wiezy policzylismy wszystkich, zywych i martwych. Liczylismy dwukrotnie, ostatniej nocy i ponownie rankiem. Nie doliczylismy sie jedynie ich dwu. -Changu zeszlej nocy stal na warcie w lochach powiedzial Rand wolno. -Nidao byl razem z nim. Mieli objac druga warte. Zawsze trzymali sie razem, nawet jesli wymagalo to dodatkowej sluzby, lub koniecznosci przehandlowania jej z kims innym. To nie byl ich czas, kiedy sie wszystko stalo, lecz... Walczyli w Wawozie Tarvina, miesiac temu, i uratowali lorda Agelmara, kiedy jego kon padl i obskoczyly go trolloki. A teraz... Sprzymierzency Ciemnosci. - Wciagnal gleboki oddech. - Wszystko sie rozpada. Jakis czlowiek na koniu sforsowal cizbe zgromadzona wzdluz ulicy i wlaczyl sie do kolumny, zajmujac miejsce za Ingtarem. Sadzac po ubiorze byl to mieszkaniec miasta; szczuply, z pomarszczona twarza i dlugimi, siwiejacymi wlosami. Do jego siodla przymocowany byl tobolek i buklak z woda, przy pasie wisial krotki miecz, zebaty lamacz mieczy oraz palka. Ingtar pochwycil spojrzenie Randa. -To jest Hurin, nasz weszyciel. Nie ma potrzeby, aby Aes Sedai wiedzialy o nim. Nie dlatego, ze to co czyni jest zle. Krol trzyma weszyciela w Fal Moran, w Ankor Dail tez maja jednego. Po prostu Aes Sedai rzadko lubia to, czego nie rozumieja, a on na dodatek jest mezczyzna... Rzecz jasna, jego talenty nie maja nic wspolnego z Moca. Powiedz, mu to sam, Hurmie. -Tak, lordzie Ingtar - powiedzial mezczyzna. Ze swego siodla nisko sklonil sie Randowi. - To zaszczyt sluzyc ci, moj panie. -Mow do mnie Rand. - Rand wyciagnal reke, po chwili Hurin usmiechnal sie i uscisnal ja. -Jak sobie zyczysz, lordzie Rand. Lord Ingtar i lord Kajin nie przykladaja nadmiernej uwagi do manier, lord Agelmar rzecz jasna rowniez, lecz w miescie powiadaja, iz jestes zagranicznym ksieciem z poludnia, a niektorzy z zagranicznych panow niezmiernie dbaja o poprawnosc zachowania w ich obecnosci. -Nie jestem lordem. "W koncu przynajmniej od tego udalo mi sie uwolnic". -Po prostu, Rand. Hurin zamrugal. -Jak sobie zyczysz, moj pa... ach... Rand. Jestem weszycielem, jak wiesz. Tej niedzieli uplyna cztery lata. Przedtem nigdy nie slyszalem o czyms takim, teraz jednak wiem, ze sa inni podobni do mnie. Wszystko zaczelo sie stopniowo. Najpierw czulem zle wonie, tam gdzie inni nie czuli nic, potem moje zdolnosci wzrosly. Minal rok, zanim zdalem sobie sprawe, co sie dzieje. Potrafie wyczuwac zapach przemocy, zabijania i bolu. Czuje miejsca, w ktorych dokonywano gwaltu. Potrafie isc sladem tego, ktory to zrobil. Kazdy slad jest inny, nie ma wiec problemu z odroznieniem ich. Lord Ingtar uslyszal o mnie i przyjal mnie na sluzbe, na sluzbe krolewskiej sprawiedliwosci. -Potrafisz wyczuwac zapach przemocy? - zapytal Rand. Nie potrafil sie powstrzymac przed spogladaniem na nos swego rozmowcy. Zwykly nos, ani duzy, ani maly. Powiadasz, ze rzeczywiscie potrafisz tropic kogos, kto powiedzmy, zabil innego czlowieka? Czuc jego zapach? -Potrafie, moj pa... ach... Rand. Z uplywem czasu zapach sie rozwiewa, ale im gorszego gwaltu sie dopuszczono, tym dluzej trwa. Och, potrafie wyczuc pole bitwy po uply wie dziesieciu lat, chociaz slady po walczacych dawno juz zniknely. Wyzej, w okolicach Ugoru, slady trollokow niemal nigdy nie znikaja. To znaczy nie samych trollokow, lecz zabijania i bolu. Natomiast zapach walki w karczmie, podczas ktorej, dajmy na to, zlamia komus reke... taki zapach zanika w ciagu kilku godzin. -Zdaje mi sie, ze rozumiem, dlaczego nie chcialbys, aby znalazly cie Aes Sedai. -Ach, lord lngtar mial racje w tym, co powiedzial o Aes Sedai, niech Swiatlosc je oswieca... ach... Rand. Kiedys w Cairhien przezylem spotkanie z jedna z nich, z Brazowa Ajah, choc, zanim nie pozwolila mi odejsc, przysiaglbym, ze to byla Czerwona. Przez caly miesiac trzymala mnie probujac dojsc, w jaki sposob potrafie czuc. Koniecznie chciala sie tego dowiedziec. Przez caly czas mruczala: "Czy to stare talenty odradzaja sie, czy powstaja nowe?" i patrzyla na mnie tak, jakbym naprawde uzywal Jedynej Mocy. W pewnej chwili sam zaczalem w to wierzyc. Lecz przeciez nie oszalalem i w istocie nic nie bylem w stanie zrobic. Po prostu czuje zapach. Rand nie mogl w tym momencie nie wspomniec na slowa Moiraine: "Stare bariery slabna. Cos rozpada sie i zmienia w naszych czasach. Stare rzeczy odradzaja sie i powstaja nowe. Byc moze za naszego zycia zobaczymy koniec wieku". Wstrzasnal nim dreszcz. -A wiec, bedziemy tropic tych, ktorzy ukradli Rog, poslugujac sie twoim nosem. Ingtar przytaknal. Hurin usmiechnal sie z duma i powiedzial: -Tak wlasnie zrobimy... ach... Rand. Pewnego razu scigalem morderce az do Cairhien, innym razem przez cala droge do Maradon, aby doprowadzic ich przed oblicze krolewskiej sprawiedliwosci. - Jego usmiech zniknal, teraz wydawal sie bardziej zaklopotany. - Ale ta sprawa jest najgorsza. Morderstwo roztacza wstretny zapach, lecz to... - Nos mu sie zmarszczyl. - W te sprawe, zeszlej nocy byli zaangazowani ludzie. Musieli byc Sprzymierzencami Ciemnosci, chociaz na podstawie samego zapachu nie da sie tego powiedziec. Bede szedl za zapachem trollokow i Polczlowieka. I czegos jeszcze gorszego. Jego glos powoli cichl, ginac wsrod grymasow i mamrotania, Rand jednak slyszal powtarzajaca sie fraze: -Cos gorszego jeszcze, Swiatlosci ratuj. Dojechali do bram miasta, tuz za murami Hurin uniosl twarz i wciagnal w rozwarte nozdrza powiew wiatru. Prychnal z niesmakiem. -Tedy, lordzie Ingtarze. - Wskazal na poludnie. Ingtar wydawal sie zaskoczony. -Nie w kierunku Ugoru? -Nie, lordzie Ingtarze. Ohyda! - Hurin wytarl usta w plaszcz. - Niemal moge posmakowac ich zapach. Pojechali na poludnie. -Miala racje tedy Zasiadajaca na Tronie Amyrlin powiedzial wolno Ingtar. - Wielka i madra kobieta, ktora zasluzyla na lepsze slugi niz ja. Trzymajmy sie wiec sladu, Hurin. Rand odwrocil sie i spojrzal poprzez brame na ulice wiodaca do wiezy, potem na sama wieze. Mial nadzieje, ze Egwene nic sie nie stalo. "Nynaeve zaopiekuje sie nia. Byc moze tak bedzie nawet lepiej, jak czyste ciecie, ktore boli dopiero wowczas, gdy juz jest po wszystkim". Podazal za Ingtarem i sztandarem Szarej Sowy, na poludnie. Zrywal sie wiatr, ktory pomimo swiecacego slonca mrozem wial w plecy. Zdawalo sie, ze w jego podmuchach slychac smiech, niewyrazny i kpiacy. Woskowy ksiezyc oswietlal wilgotne, pograzone w nocnym mroku ulice Illian, wciaz rozbrzmiewajace przeciagajacymi sie obchodami swieta. Za kilka dni mialo nastapic oficjalne otwarcie Wielkiego Polowania na Rog, wsrod parady i ceremonii, ktore swa tradycje wywodzily az z Wieku Legend. Uroczystosci na czesc uczestnikow Polowania zbiegly sie w czasie ze Swietem Teven, z jego slynnymi turniejami i nagrodami dla bardow. Nagroda glowna,. jak zazwyczaj, miala przypasc temu, ktory najlepiej zadeklamuje Wielkie Polowanie na Rog. Tej nocy bardowie spiewali w rezydencjach i palacach miasta, gdzie zazywali rozrywki wielcy i potezni, Mysliwi zas przybywali ze wszystkich stron swiata, aby scigac i zdobyc, jesli nawet nie sam Rog, to przynajmniej niesmiertelnosc w piesni i opowiesci. Tej nocy cieszyli sie muzyka i tancem, otoczeni entuzjastami kosztowali lodow, aby ochlodzic czola rozpalone pierwszym tego roku prawdziwym upalem. Karnawal wylegl na ulice i trwal posrod rozswietlonej ksiezycowa poswiata parnej nocy. Dopoki nie rozpocznie sie Polowanie, kazdy dzien zmieni sie w swieto, kazda noc rozbrzmi zabawa. Ludzie mijali Bayle'a Domona. Przesuwaly sie najdziwaczniejsze i najbardziej fantazyjne kostiumy, z ktorych wiele raczej odkrywalo, niz przykrywalo nagosc cial. Krzyczac i spiewajac przebiegaly kilkuosobwe grupy, ktore po chwili rozpadaly sie na chichoczace i trzymajace sie za rece pary, by nastepnie znow przylaczyc sie do ochryplego choru. Fajerwerki eksplodowaly na niebie, zlotem i srebrem rozblyskujac na tle czerni. W miescie przebywalo obecnie prawie tyle samo iluminatorow, co bardow. Domon rownie niewiele uwagi poswiecal fajerwerkom, co Polowaniu. Szedl wlasnie, aby spotkac sie z ludzmi, co do ktorych zywil podejrzenia, ze moga chciec go zabic. Po Moscie Kwiatow przekroczyl jeden z licznych w miescie kanalow i dostal sie do Pachnacej Dzielnicy, w portowej czesci Illian. Kanal smierdzial zawartoscia niezliczonych nocnikow i nawet slad po kwiatach nie pozostal w poblizu mostu. Nad dzielnica unosil sie zapach juty i smoly, dobiegajacy od dokow stoczni. W polaczeniu z kwasnym odorem mulu zatoki tworzyl nieznosna zawiesine w powietrzu tak gestym od upalu, ze mozna by je niemalze pic. Domon oddychal ciezko. Za kazdym razem, gdy powracal z krain polnocy, byl zaskoczony, pomimo ze przeciez tutaj sie wlasnie urodzil, upalem wczesnego lata splywajacym na Illian. W jednym reku trzymal gruba palke, druga spoczywala na rekojesci krotkiego miecza, ktory tyle razy juz sluzyl mu w walce z rzecznymi zbojcami, wdzierajacymi sie na poklady statkow handlowych. Z pewnoscia niejeden rozbojnik czail sie w mroku tej rozhulanej nocy, podczas ktorej lupy mogly byc bogate, a ofiary zazwyczaj mialy w sobie spore ilosci wina. Byl mocno zbudowanym, muskularnym mezczyzna, a prosty plaszcz z pewnoscia nie czynil go wystarczajaco bogatym w oczach zaczajonych posrod mroku lowcow zlota, zeby chcieli ryzykowac spotkanie z jego palka. Tych kilku, ktorym rzucila sie w oczy jego sylwetka na tle swiatla wylewajacego sie przez okna, chylkiem umknelo w ciemnosc. Ciemne, dlugie wlosy splywaly mu na ramiona, dluga broda okalala okragla twarz. Na tej twarzy nigdy wlasciwie nie goscil wyraz lagodnosci, teraz jednak byla tak sroga, jakby jej wlasciciel postanowil utorowac sobie droge poprzez mur. Mial spotkac sie z tutejszymi ludzmi i nie byl z tego powodu szczesliwy. Tlum swietujacych zgestnial nieco, przechodzili obok spiewajac i falszujac, bo wino mieszalo im jezyki. "Rog Valere, na moja stara prababke! - myslal ponuro Domon. - W tej sprawie ryzykuje moim statkiem. I, skarz mnie Fortuno, moim zyciem". Wszedl do gospody. Nad drzwiami widnial rysunek wielkiego, bialo pregowanego borsuka, tanczacego na tylnich lapach przed czlowiekiem, trzymajacym srebrna lopate. Gospoda nazywala sie "Spokoj Borsuka", chociaz nawet karczmarka, Nieda Sidoro, nie wiedziala, skad pochodzila ta nazwa. W Illian zawsze byla taka gospoda. Sala ogolna byla dobrze oswietlona i cicha, podloge wysypano trocinami, muzyk delikatnie brzdakal na dwunastostrunowym instrumencie, grajac jedna ze smutnych piosenek Ludu Morza. Nieda nie zezwalala na zadne awantury w swojej gospodzie, a jej siostrzeniec Bili byl wystarczajaco silny, aby uniesc czlowieka jedna reka. Zeglarze, dokerzy i magazynierzy przychodzili do "Borsuka", aby napic sie, troche porozmawiac, zagrac w kamienie lub strzalki. Teraz sala byla zapelniona jedynie w polowie, nawet zwolennicy spokoju skuszeni zostali splendorem swieta. Rozmowy toczyly sie przyciszonym glosem, Domon jednak zdolal uslyszec wzmianki na temat Polowania i falszywego Smoka, ktorego pochwycili Murandianie, oraz tego Smoka ktorego Tairenczycy wlasnie scigali po Haddon Mirk. Istnialy, jak sie zdawalo, pewne watpliwosci co do tego, czy lepszy bylby martwy Smok, czy Tairenczycy. Domon skrzywil sie. "Falszywe Smoki! Skarz mnie Fortuno, nie ma juz zadnego bezpiecznego miejsca w dzisiejszych czasach". Lecz w rzeczywistosci nie troszczyl sie wcale ani o falszywych Smokow, ani o Polowanie. Gruba wlascicielka, z wlosami zaplecionymi z tylu glowy, wycierala kufle, rownoczesnie uwaznie przypatrujac sie swym gosciom. Nie przerywajac swego zajecia, nawet nie patrzac na Demona, opuscila jedna powieke, zas drugim okiem wskazala trzech mezczyzn siedzacych przy stole w kacie. Zachowywali sie cicho, nawet jak na zwyczaje panujace w "Borsuku". Wyczuc mozna bylo niemalze bijacy od nich smutek. Ich aksamitne, czarne kapelusze w ksztalcie dzwonu oraz czarne plaszcze haftowane na piersiach pasami srebra, szkarlatu i zlota, odznaczaly sie posrod zwyklych, prostych ubiorow pozostalych gosci. Domon westchnal i sam zajal stol w kacie. "Tym razem Cairhienianie". Wzial z rak uslugujacej dziewczyny kufel brazowego piwa i pociagnal dlugi lyk. Kiedy postawil naczynie na stole, trzej mezczyzni w prazkowanych plaszczach stali juz przed nim. Wykonal dlonia nieznaczny gest, dajac do zrozumienia Niedzie, ze pomoc Biliego nie bedzie potrzebna. -Kapitan Domon? Wszyscy trzej praktycznie niczym nie roznili sie miedzy soba, lecz mowiacego otaczala delikatna aura, ktora Domonowi pozwolila rozpoznac przywodce. Jak sie wydawalo, nie byli uzbrojeni. Pomimo bogatych ubiorow wygladali, jakby wcale nie potrzebowali broni. W na pozor zwyczajnych twarzach lsnily twarde oczy. -Kapitan Bayle Domon, ze statku "Spray"? Domon krotko skinal glowa, trzej mezczyzni usiedli, nawet nie czekajac na zaproszenie. Rozmawial ten, ktory mowil poprzednio, pozostali dwaj tylko patrzyli, ledwo mrugajac oczyma. "Straz przyboczna - pomyslal Domon - pomimo tych strojnych ubiorow. Kim musi byc ten czlowiek, skoro moze sobie pozwolic na prywatna ochrone?" -Kapitanie Domon, mamy osobe, ktora nalezy przewiezc z Mayene do Illian. -"Spray" jest statkiem rzecznym - przerwal mu Domon. - Ma zbyt slabe zanurzenie i kil nieodpowiedni do plywania po glebokich wodach. Nie byla to calkowita prawda, lecz dla ludzi z ladu powinno wystarczyc. "Ostatecznie bedzie to jakas zmiana w porownaniu z Lza. Staja sie coraz sprytniejsi". Mezczyzna wydawal sie calkowicie niezmieszany. -Slyszelismy, zes zrezygnowal z rzecznego handlu. -Moze tak, moze nie. Jeszcze nie zdecydowalem. W istocie nie byla to prawda. Postanowil juz wiecej nie wracac w gore rzeki, nie wracac na Ziemie Graniczne, nigdy, nawet za caly jedwab przewozony w tairenskich statkach. Saldeanskie futra i pieprz, nie byly po prostu tego warte i nie mialo to nic wspolnego z zaslyszanymi plotkami o falszywych Smokach. Zastanawial sie jednak, skad ktos mialby o tym wiedziec. O swojej decyzji z nikim nie rozmawial, a jednak ludzie w jakis sposob wiedzieli. -Z latwoscia mozesz doplynac do Mayene. Bez watpienia, kapitanie, zdecyduje sie pan pozeglowac wzdluz linii brzegu za cene tysiaca zlotych marek. Wbrew woli Domon wybaluszyl oczy. Bylo to czterokrotnie wiecej, nizli zaoferowano mu ostatnio, suma wystarczajaco duza, by czlowiekowi rozdziawila sie geba ze zdziwienia. -Chcecie, abym kogo przewiozl? Sama Pierwsza z Mayene? A wiec Lzie udalo sie ja w koncu wypedzic? -Nie ma potrzeby wymieniania zadnych nazwisk, kapitanie. Mezczyzna polozyl na ladzie duza skorzana sakiewke i zapieczetowany pergamin. Sakiewka ciezko pobrzekiwala, gdy przesuwal ja w poprzek stolu. W wielkim, czerwonym, woskowym kregu, spinajacym zwiniety pergamin, odcisniete bylo slonce o wielu promieniach - pieczec Wschodzacego Slonca Cairhien. -Dwiescie w formie zaliczki. Za tysiac marek, jak sadze, nie bedziesz dopytywal sie o nazwiska. Gdy wreczysz to pismo, rzecz jasna z nie naruszona pieczecia, Kapitanowi Portu w Mayene, otrzymasz nastepne trzysta i pasazera. Reszte kwoty zatrzymam do czasu, az dostarczysz pasazera tutaj. Otrzymasz je pod warunkiem, ze nie uczynisz zadnych wysilkow w celu odkrycia jego tozsamosci. Domon wciagnal gleboki oddech. "Fortuno, warto by bylo poplynac nawet tylko za to, co jest w tej sakiewce". Tysiac marek stanowilo wiecej pieniedzy, niz bylby w stanie zaoszczedzic przez trzy lata. Podejrzewal, ze gdyby troche bardziej wysondowal trzech mezczyzn, znalazlby inne dane, dokladniej wskazujace na to, iz jego podroz zwiazana jest z tajnymi porozumieniami pomiedzy Rada Dziewieciu z Illien a Pierwsza z Mayene. Panstwo-miasto Pierwszej bylo prowincja Lzy wylacznie z nazwy, bez watpienia wiec przydalaby sie jej pomoc Illian. Ponadto, wielu w Illian mowilo, ze czas juz przyszedl na nastepna wojne, ze Lza zabiera wiecej niz tylko sprawiedliwy podatek z handlu na Morzu Sztormow. Piekna siec na niego zarzucono, wpadlby w nia pewnie, gdyby to nie byla juz trzecia tego typu proba w ciagu ostatniego miesiaca. Wyciagnal reke, aby wziac sakiewke, ale mezczyzna, z ktorym rozmawial, chwycil go za nadgarstek. Domon spojrzal na niego, tamten zupelnie niezmieszany odwzajemnil spojrzenie. -Musi pan wyplynac najszybciej jak to tylko mozliwe, kapitanie. -O pierwszym brzasku - odburknal Domon, a mezczyzna pokiwal glowa i zwolnil uscisk. -O pierwszy brzasku wiec, kapitanie Domon. Pamietaj, tylko dyskretni ludzie pozostaja przy zyciu i moga cieszyc sie wydawaniem pieniedzy. Domon patrzyl, jak trzej mezczyzni opuszczali karczme, pozniej zatopil wzrok w sakiewce i pergaminie. Ktos chcial, zeby pozeglowal na wschod. Lza czy Mayene, nie mialo znaczenia, zawsze chodzilo o wschod. Pomyslal, ze wie, kto to taki. "Tym razem jednak znowu nie udalo mi sie uzyskac zadnej wskazowki, ktora naprowadzilaby mnie na trop". Skad mogl wiedziec, kto jest Sprzymierzencem Ciemnosci. Mial jednak pewnosc, ze od kiedy opuscil Marabon i poplynal w dol rzeki, podazali za nim Sprzymierzency Ciemnosci. Sprzymierzency Ciemnosci i trolloki. Tego byl pewien. Prawdziwym pytaniem jednak, na ktore nie uzyskal nawet przeblysku odpowiedzi, bylo: dlaczego? -Klopoty Bayle? - zapytala Nieda. - Wygladasz, jakbys przed chwila zobaczyl trolloka. Zachichotala, dzwiek pasowal do kobiety o jej tuszy. Podobnie jak wiekszosc ludzi, ktorzy nigdy nie byli na Ziemiach Granicznych, Nieda nie wierzyla w trolloki. Domon probowal przekazac jej prawde, bawily ja te historie, uwazala je jednak w calosci za klamstwa. W snieg nie wierzyla rowniez. -Zadnych klopotow, Nieda. - Rozwiazal sakiewke, wyciagnal monete i wreczyl jej. - Stawiam wszystkim. Niech pija, dopoki wystarczy, pozniej dam ci nastepna. Nieda, zaskoczona, ogladala monete. -Marka z Tar Valon. Zaczales handlowac z wiedzmami, Bayle? -Nie! - powiedzial ochryple. - Tego nie zrobie nigdy! Sprawdzila monete zebami, potem szybko wsunela za szeroki pas. -Coz, przynajmniej jest z tego pozytek. Zreszta sadze, ze wiedzmy nie sa takie zle, jak sie o nich opowiada. O wielu mezczyznach nie moglabym tego powiedziec. Znam czlowieka, ktory mi ja wymieni. Biorac pod uwage ilosc gosci dzisiejszego wieczoru, zapewne nie bedziesz musial mi dawac nastepnej. Jeszcze piwa, Bayle? Skinal tepo glowa, chociaz kufel byl niemalze pelny. Ciezko odeszla od stolu. Byla jego przyjaciolka, z pewnoscia wiec nie rozpowie o tym, co widziala. Siedzial, wpatrujac sie w skorzana sakiewke. Nastepny kufel wyrosl przed nim, zanim zdecydowal sie otworzyc sakiewke na tyle, by obejrzec monety. Rozgarnal je zrogowacialym palcem. Zlote marki zalsnily w swietle lamp, na kazdej z nich wybity byl Plomien Tar Valon. Pospiesznie zawiazal rzemyk. Niebezpieczne monety. Jedna lub dwie przejda nie zauwazone, lecz taka ilosc powie ludziom dokladnie to, co pomyslala sobie Niech. W miescie byli Synowie Swiatlosci i chociaz prawa Illian nie zakazywaly robienia interesow z Aes Sedai, nie moglby udac sie do magistratu, by szukac ochrony przed Bialymi Plaszczami. Ludzie, ktorzy go wynajeli, upewnili sie, ze nie zatrzyma po prostu zlota i nie zostanie w Illian. Kiedy tak siedzial, zamartwiajac sie, do "Borsuka" wszedl jego zastepca na "Sprayu", Yarin Maeldan, wiecznie roztargniony, podobny do bociana. Stanal przed stolem, przy ktorym siedzial Domon, brwi mial sciagniete nad dlugim nosem. -Carn nie zyje, kapitanie. Domon popatrzyl na niego, grymas wykrzywil mu twarz. Za kazdym razem, kiedy odrzucal zlecenie majace go zaprowadzic na wschod, ginal jeden z jego ludzi. W ten sposob stracil juz trzech. Magistrat nie zrobil nic w tej sprawie. Ulice sa w nocy niebezpieczne, powiedzieli, a marynarze nadmiernie ostrzy w slowach i klotliwi. Urzednicy magistratu rzadko przejmowali sie wypadkami w Pachnacej Dzielnicy, dopoki nie dotyczyly szanowanych obywateli. -Tym razem sie przeciez zgodzilem - wymruczal. -To nie wszystko, kapitanie - dodal Yarin. - Pocieli Carna nozami, jakby chcieli cos z niego wyciagnac. A niecala godzine temu jacys ludzie probowali sie zakrasc na poklad "Spraya". Przepedzily ich straze portu. Trzeci raz w ciagu dziesieciu dni, nawet szczury z nabrzeza nie sa tak wytrwale. Zawsze czekaja, az szum wokol jednej sprawy ucichnie, zanim sprobuja znowu. I jeszcze zeszlej nocy ktos przetrzasnal moj pokoj pod "Srebrnym Delfinem". Zabrali troche srebra, wiec sadzilem, ze to zlodzieje, ale zostawili moja sprzaczke od pasa wysadzana granatami i kamieniami ksiezycowymi, ktora lezala na samym wierzchu. Co sie dzieje, kapitanie? Ludzie sie boja, zreszta ja tez stalem sie troche niespokojny? Domon poderwal sie z krzesla. -Zbieraj zaloge, Yarin. Znajdz ich i powiedz, ze "Spray" wyrusza, gdy tylko na pokladzie bedzie dosyc rak do refowania zagli. Wepchnal pergamin do kieszeni, chwycil sakiewke ze zlotem i, popychajac przed soba zastepce, wyszedl z gospody. -Zbieraj ich, Yarin, odplyne bowiem bez wszystkich, ktorzy nie zdaza, nawet gdyby wlasnie wbiegali na molo. Domon klepnal Yarina w ramie, przynaglajac do biegu, po czym twardym krokiem poszedl w kierunku dokow. Nawet ci rabusie, ktorzy slyszeli pobrzekujace w sakiewce monety, nie probowali szukac z nim zwady, wygladal bowiem jak czlowiek zamierzajacy dokonac morderstwa. Kiedy dotarl do "Spraya", niektorzy czlonkowie zalogi przepychajac sie juz wbiegali na poklad, a po kamiennym molo rozbrzmiewaly odglosy krokow reszty. Nie wiedzieli, ze boi sie tego, co go sciga, nie zdawali sobie nawet sprawy, ze w ogole cos go sciga, ale wiedzieli przeciez, iz jego lodz przynosi duze zyski, a wedle Illianskich zwyczajow dzielil sie nimi z zaloga. "Spray" mial osiem stop dlugosci, dwa maszty i szeroka pokladnice, z miejscem do przymocowania towarow, ktore nie zmiescilyby sie w pokaznych skadinad ladowniach. Wbrew temu co Domon powiedzial Cairhienczykom o ile byli to Cairhienczycy - uwazal, ze statek dalby sobie rade na otwartym morzu. Morze Sztormow w okresie lata bylo spokojniejsze. -Musi dac sobie rade - wymruczal, schodzac do swej kabiny pod pokladem. Rzucil mieszek ze zlotem na lozko wbudowane starannie w zrab kadluba, jak zreszta wszystko w rufowej kabinie, i wyciagnal z kieszeni pergamin. Zapalil latarnie, zawiesil ja na czopie nad glowa i uwaznie obejrzal zapieczetowany dokument, obracajac go na wszystkie strony, jakby mogl przeczytac jego zawartosc bez otwierania. Na dzwiek stukania do drzwi zmarszczyl brwi. -Wejsc. Yarin wsunal glowe do srodka. -Wszyscy na pokladzie, ale trzech nie moge sie doliczyc, kapitanie. Coz, zostawilem im wiadomosc w kazdej tawernie, szulerni i melinie dzielnicy. Zdaza na poklad, zanim bedziemy mieli dosc swiatla, by poplynac w gore rzeki. -"Spray" wyplywa zaraz. Na morze. - Domon ucial protesty Yarina dotyczace swiatla, przyplywow i niedostosowania "Spraya" do zeglugi po otwartym morzu. - Zaraz! "Spray" moze pokonac piaszczyste lachy nawet przy najnizszym poziomie wody. Zapomniales juz pewnie, jak zeglowac podlug gwiazd? Wyprowadz go stad, Yarin. Wyprowadz go zaraz i przyjdz do mnie, kiedy znajdziemy sie juz poza falochronem. Jego zastepca zawahal sie, Domon nigdy nie pozwalal, aby bardziej niebezpieczne manewry wykonywac bez niego. Zawsze stal na pokladzie i wydawal rozkazy. Wyprowadzenie "Spraya" z portu w nocy na pewno nie bylo manewrem bezpiecznym, niezaleznie od plytkiego zanurzenia statku, potem jednak kiwnal glowa i zniknal. Chwile pozniej kabine kapitana wypelnily dzwieki wykrzykiwanych przez Yarina rozkazow i tupot bosych stop po pokladzie. Nie zwracal na nic uwagi, nawet gdy statek zakolysal sie, lapiac przyplyw. Na koniec podniosl oslone lampy i wsunal w plomien ostrze noza. Z lampy wydobyl sie dym, kiedy olej opalil metal i nim noz zdazyl rozzarzyc sie do czerwonosci. Domon odsunal mapy i rozpostarl pergamin plasko na stole. Potem przesunal rozgrzana stal powoli pod woskowa pieczecia, w taki sposob, ze jej wierzch pozostal nienaruszony. Dokument byl prosty, bez preambuly i zwyczajowych pozdrowien. Jego tresc zas spowodowala, ze Domonowi po czole splynely grube krople potu. Okaziciel niniejszego listu jest Sprzymierzencem Ciemnosci, sciganym w Cairhien za morderstwa i inne okropne zbrodnie, z ktorych wymienic nalezy kradziez wymierzona przeciwko Naszej Osobie. Wzywamy wiec was, abyscie zaaresztowali tego czlowieka oraz przejeli wszystkie rzeczy pozostajace w jego posiadaniu, wlacznie z najdrobniejszymi. Nasz wyslannik pojawi sie, aby odebrac rzecz Nam skradziona. Niech wiec wszystko, co czlowiek ow posiada, wyjawszy rzecz nadmieniona przypadnie wam jako nagroda za jego schwytanie. Sam zas podly niegodziwiec winien byc powieszony niezwlocznie, aby jego skazone Cieniem lotrostwo nie zatruwalo dluzej Swiatlosci. Pieczetowane Nasza Wlasna Dlonia Galladrian su Riatin Rie Krol Cairhien Obronca Muru Smoka W cienkiej warstwie czerwonego wosku, pod podpisem, odcisnieto pieczec Wschodzacego Slonca Cairhien oraz Piec Gwiazd Domu Riatin. "Obronca Muru Smoka, na moja stara prababke - zasmial sie w duchu Domon. - Niewielkie ma prawo ten czlowiek, by nosic takie miano". Przez chwile uwaznie ogladal pieczecie i podpis, trzymajac dokument w swietle lampy, nosem niemalze szorujac po pergaminie, lecz w pieczeci nie wykryl zadnej usterki, co zas do podpisu, to i tak nie znal charakteru pisma Galladriana. Jesli nie krol podpisal dokument, ktokolwiek to zrobil, najpewniej zadbal o to, by falszerstwo nie dawalo sie latwo wykryc. I tak nie bylo zadnej roznicy. We Lzie list ten okazywany przez Illianina bedzie tozsamy z natychmiastowym oskarzeniem. Podobnie w Mayene, gdzie wplywy Tairenczykow byly tak silne. Obecnie trwal pokoj, a ludzie mogli swobodnie wplywac i wyplywac z portow, ale nie kochano Illian w Lzie i wzajemnie. Szczegolnie, majac pretekst taki jak ten. Przez chwile myslal o tym, by wsadzic pergamin prosto w ogien lampy - to byla zbyt niebezpieczna rzecz dla posiadacza listu, obojetnie czy w Lzie, czy w Illian - lecz ostatecznie wetknal go ostroznie do ukrytej szafki za stolem, ktora jedynie on umial otworzyc. -Moja wlasnosc, tak? Od czasu kiedy zamieszkal na pokladzie statku, zbieral antyki. To, czego nie mogl kupic, poniewaz bylo za drogie lub zbyt wielkie, wlaczal do kolekcji ogladajac i zapamietujac. Wszystkie pozostalosci po czasach minionych, cuda rozproszone po swiecie, one wlasnie, kiedy byl chlopcem, sklonily go do zaciagniecia sie na statek. W Maradon, podczas ostatniej podrozy wlaczyl do swej kolekcji cztery przedmioty, i od tego czasu trwal tez ten poscig Sprzymierzencow Ciemnosci. No i oczywiscie trollokow, przynajmniej przez pewien czas. Slyszal, ze Bialy Most zostal zrownany z ziemia wkrotce po tym, jak stamtad odplynal a plotki glosily, ze zamieszany byl w to Myrddraal i trolloki. To wlasnie, pomijajac inne poszlaki, pierwotnie przekonalo go, ze nic sobie nie imaginuje, i to spowodowalo, iz zachowal czujnosc, kiedy zaproponowano mu te pierwsza, dziwna oferte, dajac tak wiele pieniedzy za prosta podroz do Lzy i raczac tak nieprzekonujaca opowiescia. Pogrzebal w schowku i rozlozyl na stole wszystko, co nabyl w Maradon. Oto paleczka swietlna, pozostalosc po Wieku Legend, przynajmniej tak mawiano. Z pewnoscia dzisiaj juz nikt nie umial ich wytwarzac. Odpowiednio droga i rzadsza, nizli uczciwi sedziowie. Wygladala jak gladki szklany pret, grubszy od kciuka i nieco krotszy niz przedramie, kiedy jednak trzymalo sie ja nad glowa, swiecila jasno jak latarnia. Paleczki byly rownie kruche jak szklo, omal nie stracil "Spraya" w pozarze wywolanym przez pierwsza, ktora posiadal. Maly, poczernialy patyna lat kawalek kosci sloniowej, przedstawiajacy mezczyzne trzymajacego miecz. Czlowiek, ktory mu go sprzedal, twierdzil, ze jesli wystarczajaco dlugo trzymac go w dloni, zacznie wydzielac cieplo. Domonowi nigdy to sie nie zdarzylo, podobnie jak zadnemu z czlonkow zalogi, niemniej byl stary, a to juz wystarczajaco zaspokajalo jego upodobania kolekcjonera. Czaszka kota wielkiego jak lew, tak stara, ze przemieniona w kamien. Przeciez zaden lew nigdy nie mial klow dlugich na stope, wielkich niemalze jak u dzika. Gruby krazek, wielkosci meskiej dloni, w polowie bialy, w polowie czarny, z kreta linia oddzielajaca kolory. Sklepikarz w Maradon powiedzial, ze pochodzi z Wieku Legend, przekonany zreszta, ze wypowiada klamstwo, ale Domon jedynie przez chwile wahal sie, zanim zaplacil, rozpoznal bowiem cos, o czym sprzedawca nie mial pojecia - starozytny symbol Aes Sedai, jeszcze sprzed Pekniecia Swiata. Posiadanie tej rzeczy nie bylo specjalnie bezpieczne, lecz dla kogos kto fascynowal sie starymi przedmiotami, niemozliwe bylo przejscie obojetnie obok. A oprocz tego zrobiony byl z prakamienia. Sklepikarz nigdy nie smialby dopowiedziec tego do klamstw, ktore jak sadzil, wyglaszal. Zaden handlarz z nadrzecznego sklepiku w Maradon nie bylby w stanie dostarczyc nawet jednego kawaleczka cuendillara. Krazek nagle stal sie twardy i gladki w jego dloni, niemalze zupelnie bezwartosciowy, nie dlatego ze popelnil pomylke w ocenie, lecz poniewaz obawial sie, iz to wlasnie jego pragna scigajacy go ludzie. Paleczki swietlne, figurki z kosci sloniowej, nawet przemienione w kamien kosci widzial juz wiele razy, w wielu miejscach. Jednak nawet wiedzac o tym, czego tamci chca - jesli diagnoza byla trafna - wciaz nie umial wymyslic powodu, dlaczego go scigaja i kim sa przesladowcy. Marki z Tar Valon i starozytny symbol Aes Sedai. Podrapal dlonia wargi, na jezyku rozpostarl sie gorzki smak strachu. Pukanie do drzwi. Schowal krazek, a na pozostale przedmioty lezace na stole nasunal rozwiniete mapy. -Wejsc. Wszedl Yarin. -Jestesmy juz poza falochronem, kapitanie. Domon przez chwile czul tylko zaskoczenie, potem dolaczyla do tego zlosc na samego siebie. Nigdy nie zdarzylo mu sie tak o wszystkim zapomniec, ze nie czul nawet jak "Spray" kolysze sie na falach. -Kurs na zachod, Yarin. Dopilnuj tego. -Ebou Dar, kapitanie? "To za blisko. Co najmniej piecset lig". -Zanim zawiniemy tam, bede mial wystarczajaco duzo czasu, aby wyciagnac mapy i wykreslic kurs, potem pozeglujemy na zachod. -Na zachod, kapitanie? Tremalking? Lud Morza nie dopuszcza innych kupcow poza swoimi wlasnymi. -Ocean Aryth, Yarin. Mnostwo sposobnosci pohandlowania miedzy Tarabon a Arad Doman i niewiele tarabonskich czy domanskich statkow, ktorymi nalezaloby sie przejmowac. Slyszalem, ze nie lubia morza. I wszystkie te male miasta na Glowie Tomana, nie zwiazane z zadna wielka sila. Mozemy nawet zabrac Saladanskie futra i pieprz, sprowadzane do Bandar Eban. Yarin wolno pokiwal glowa. Zawsze widzial tylko ciemne strony przedsiewziecia, ale byl z niego dobry zeglarz. -Futra i pieprz kosztowac beda wiecej, niz gdybysmy poplyneli po nie w gore rzeki, kapitanie. Slyszalem tez, ze toczy sie tam jakas wojna. Jezeli Tarabon i Arad Doman walcza ze soba, handel moze byc w ogole zawieszony. Watpie takze, czy uda nam sie wiele zarobic na miastach Glowy Tomana. Najwieksze, Falme, jest niewielka miescina. -Taraboni i Domanie zawsze sprzeczali sie o Rownine Almoth i Glowe Tomana. Nawet jesli ostatnimi czasy doszlo do eskalacji dzialan, madry czlowiek i tak sobie zawsze poradzi. Zachod, Yarin. Kiedy Yarin wyszedl na poklad, Domon szybko dolaczyl czarno-bialy krazek do przedmiotow znajdujacych sie w skrytce, a reszte rzeczy wsadzil za pazuche. "Sprzymierzency Ciemnosci albo Aes Sedai. Nigdy nie bede tanczyc tak jak mi zagraja. Skarz mnie Fortuno, nie bede". Po raz pierwszy od miesiecy, czujac sie bezpiecznie, Domon wszedl na poklad "Spraya", ktory pochylil sie, by schwytac wiatr, kierujac swoj uklon na zachod, w strone ciemniejacego w nocnym mroku morza. ROZDZIAL 10 POLOWANIE ROZPOCZYNA SIE Od samego poczatku podrozy, zapowiadajacej sie zreszta na dluga, Ingtar narzucil tak szybkie tempo, iz Rand troche obawial sie o konie. Zwierzeta juz od wielu godzin szly klusem, a przeciez mieli przed soba caly dzien i zapewne wiele jeszcze dni. Patrzac na zaciety wyraz twarzy Ingtara, Rand niemalze spodziewal sie, ze tamten ma zamiar zlapac zlodziei Rogu juz zaraz, pierwszego dnia, w pierwszej godzinie. Nie zdziwiloby go, gdyby tak bylo naprawde, przeciez wskazywal na to juz ton glosu, ktorym skladal przysiege Tronowi Amyrlin. Nie powiedzial wiec nic. Lord Ingtar dowodzil, niezaleznie od tego, jak przyjacielsko zachowywal sie w stosunku do Randa, i zapewne nie docenilby odpowiednio rady pasterza.Hurin jechal krok za Ingtarem, lecz w istocie to on prowadzil, wskazujac droge na poludnie. Teren byl falisty, pokryty lasami. Tuz obok siebie, gesto stloczone rosly jodly, drzewa skorzane i deby. Droga, ktora wskazywal Hurin, prowadzila niemalze prosto jak strzala, odchylajac sie jedynie wowczas, gdy trzeba bylo ominac kilka wyzszych wzgorz i wyraznie widzialo sie, iz szlak dookola bedzie szybszy, nizli przez stok. Sztandar Szarej Sowy lopotal na wietrze. Rand chcial jechac obok Mata i Perrina, lecz kiedy zblizyl konia, Mat tracil Perrina lokciem i tamten niechetnie pogalopowal za nim na czolo kolumny. Powiadajac sobie, iz nie ma sensu jechac samotnie z tylu, Rand pogonil konia naprzod. Jego przyjaciele wtedy na powrot zajeli miejsca w ariergardzie. I znowuz Mat byl inicjatorem calej akcji. "Niech sczezna. Chcialem tylko przeprosic". Poczul sie samotnie. Swiadomosc, ze wina lezy po jego stronie bynajmniej nie polepszala samopoczucia. Na szczycie jednego ze wzgorz Uno zsiadl z konia i zbadal dokladnie ubity kopytami grunt. Rozgrzebal lezace na ziemi konskie lajno i mruknal: -Piekielnie szybko gnaja, moj panie. - Jego glos brzmial tak, jakby krzyczal, podczas gdy w rzeczywistosci normalnie wypowiadal slowa. - Nie zblizylismy sie do nich nawet na godzine. Niech sczezne, moglismy wrecz stracic te cholerna godzine. Zajezdza swoje przeklete konie, jezeli dalej tak pojdzie. - Wskazal na udeptany kopytami slad. - A wiec to nie konie. Przeklete trolloki. Znalazlem cholerne slady kozlich kopyt. -Zlapiemy ich - odpowiedzial Ingtar zawziecie. -Nasze konie, moj panie. Nie byloby dobrze zajezdzic je na smierc, zanim ich nie zlapiemy, moj panie. Nawet jesli tamtym padna konie, przeklete trolloki sa bardziej wytrwale. -Zlapiemy ich. Na kon, Uno. Uno popatrzyl na Randa swoim jedynym okiem, potem wzruszyl ramionami i wspial sie na siodlo. Ingtar powiodl ich pedem w dol przeciwleglego stoku, tak ze przez cala droge na poly zeslizgiwali sie, a potem galopem na nastepne wzgorze. "Dlaczego on na mnie patrzy w taki sposob?" - zastanawial sie Rand. Uno byl jednym z tych, ktorzy nigdy nie okazywali mu nadmiernej przyjazni. Nie byla to jednak otwarta niechec, jak w przypadku Masemy Uno nie byl mily dla nikogo, wyjawszy kilku weteranow, rownie posiwialych w bojach co on. "Z pewnoscia nie wierzy w opowiesc gloszaca, ze jestem lordem". Uno przez wiekszosc czasu wpatrywal sie w teren rozciagajacy sie przed nimi, kiedy jednak zorientowal sie, ze Rand patrzy na niego, odpowiedzial mu spojrzeniem, ale nie towarzyszyly temu zadne slowa. Nie znaczylo to wiele. Z rowna latwoscia mogl patrzec prosto w oczy lngtarowi. Byl to jego normalny sposob bycia. "Szlak wybrany przez Sprzymierzencow Ciemnosci, i cos jeszcze" - dumal Rand a Hurin tymczasem wciaz mamrotal o "czyms gorszym". Przez zlodziei Rogu, Rand nigdy nie zblizal sie zanadto do zamieszkalych wiosek. Widzial je ze szczytow wzgorz, na odleglosc mili lub wieksza, nigdy jednak nie znalezli sie dostatecznie blisko, by rozroznic ludzi na ulicach. Z tej samej przyczyny ich mieszkancy rowniez nie byli w stanie zobaczyc kierujacego sie na poludnie oddzialu. Mijali takze farmy, z domami o dachach z niska strzecha, wysokimi stodolami i dymiacymi kominami, polozone na szczytach wzgorz, albo na zboczach czy w dolinach, lecz kazdorazowo w zbyt duzej odleglosci, by rolnicy mogli dostrzec tych, ktorych scigali. W koncu nawet Ingtar musial przyjac do wiadomosci, ze konie nie sa w stanie dluzej biec w takim tempie. Rand poslyszal wymamrotane przeklenstwa, gdy Ingtar uderzyl piescia we wlasne udo. Ostatecznie jednak kazal wszystkim zsiasc z koni. Pobiegli truchtem, wiodac konie za uzdy, po zboczu wzgorza w gore, potem w dol, a po przebyciu mili wskoczyli na siodla i pognali naprzod. Potem znowu zsiedli i biegli. Bieg przez mile i jazda przez mile. Bieg i jazda. Rand byl zaskoczony, gdy zobaczyl, jak Loial krzywi sie podczas jednej takiej rundy, gdy wlasnie biegli, wspinajac sie na zbocze. Kiedy pierwszy raz sie spotkali, Ogir nie przepadal specjalnie za jazda i konmi, przedkladajac nad nie wiare we wlasne stopy, teraz jednak zapewne musial zmienic zdanie. -Lubisz biegac, Rand? - zapytal Loial usmiechajac sie. - Ja bardzo. Bylem najszybszy w Stedding Shangtai. Raz nawet przescignalem konia. Rand tylko kiwnal glowa. Nie chcial marnowac tchu na rozmowy. Spojrzal w strone Mata i Perina, lecz tamci ciagle trzymali sie z tylu, zbyt wielu dzielilo ich ludzi, by wypatrzyc sylwetki. Zastanawial sie, jak Shienaranie radza sobie w zbrojach. Zaden z nich nie zwolnil, ani nawet nie poskarzyl sie na glos. Uno sprawial nawet wrazenie, jakby w ogole nie musial ocierac potu z czola, a chorazy ani na chwile nie zwinal sztandaru Szarej Sowy. Poruszali sie szybko, lecz zapadal juz zmierzch, a w przodzie nie bylo widac nawet sladu sciganych. Na koniec, niechetnie, Ingtar zarzadzil postoj i rozbicie obozowiska na noc. Shienaranie zaczeli rozpalac ogniska i wiazac konie do palikow. Robili to ze zrecznoscia, ktora mogla sie narodzic jedynie z dlugiego doswiadczenia. Na pierwsza warte Ingtar rozstawil parami szesciu straznikow. Pierwsza rzecza, jaka Rand zrobil, bylo odnalezienie swego tobolka w wiklinowych koszach zawieszonych na grzbietach jucznych koni. Nie bylo to trudne - wsrod zapasow znajdowalo sie jedynie kilka osobistych bagazy ale kiedy wreszcie go otworzyl, wrzasnal tak, ze wszyscy w obozowisku poderwali sie na nogi z obnazonymi mieczami w dloniach. Nadbiegl Ingtar. -Co sie dzieje? Pokoj, czy ktos wdarl sie do srodka? Nie slyszalem wartownikow. -To te plaszcze - wymruczal Rand przez scisniete gardlo, wciaz patrzac na to, co wylonilo sie z tobolka. Pierwszy plaszcz byl czarny, haftowany srebrna nicia, drugi bialy i przystrojony zlotem. Oba mialy czaple na kolnierzach i byly tak zdobne, jak ten szkarlatny, ktory mial na sobie. -Sluzacy powiedzieli, ze zapakowali mi dwa dobre, uzyteczne plaszcze. A spojrzcie na te! Ingtar wsunal miecz do pochwy. Pozostali mezczyzni powoli usiedli na ziemi. -Coz, sa uzyteczne. -Nie moge tego nosic. Nie moge przez caly czas chodzic ubrany tak jak teraz. -Mozesz. Plaszcz to plaszcz. Jak rozumiem, Moiraine Sedai sama dopilnowala pakowania twoich rzeczy. Byc moze Aes Sedai niezbyt dobrze wiedza, co mezczyzni nosza w polu. - Ingtar usmiechnal sie. - Kiedy zlapiemy te trolloki, zapewne trzeba to bedzie uczcic. Wowczas bedziesz jak najbardziej odpowiednio ubrany na to swieto, nawet jesli reszta nas nie. Powedrowal z powrotem do ognisk, na ktorych gotowala sie strawa. Rand trwal w bezruchu, odkad Ingtar wymienil imie Moiraine. Wpatrywal sie w plaszcze. "Co ona robi? Cokolwiek to jest, nie dam sie wykorzystywac". Zwinal wszystko razem i wepchnal wezelek na powrot do kosza. "Zawsze moge jechac nago" - pomyslal gorzko. Podczas wyprawy Shienaranie na przemian zajmowali sie gotowaniem. Kiedy Rand powrocil do ogniska, Masema mieszal w kociolku. Zapach gulaszu, przyrzadzonego z rzepy, cebuli i suszonego miesa, rozniosl sie po obozowisku. Ingtar zostal obsluzony pierwszy, pozniej Uno, reszta stala w szeregu, czekajac na swoja kolej. Masema nalozyl na talerz Randa wielka chochle gulaszu, ten szybko odszedl na bok, aby uczynic miejsce dla nastepnego i jednoczesnie uwazajac, by nie poplamic plaszcza przelewajaca sie przez brzegi naczynia masa. Ssal poparzony kciuk. Masema patrzyl na niego z wyraznym usmiechem, ktory obejmowal jednak tylko usta, nigdy nie siegajac oczu. Teraz Uno podszedl do Randa i szturchnal go w bok. -Nie mamy az tyle tego cholernego jedzenia, zebys mogl je rozlewac na tym przekletym gruncie. Jednooki mezczyzna popatrzyl na Randa i poszedl dalej. Lecz wzrok Masemy wciaz scigal chlopca, stal wpatrzony w niego i pocieral sobie ucho. Rand dolaczyl do Ingtara i Loiala, siedzacych pod rozlozystym debem. Helm lorda lezal na ziemi za nim, procz niego nikt nie zdjal zadnej czesci zbroi. Mat i Perrin siedzieli obok, jedzac lapczywie. Na widok plaszcza Randa Mat usmiechnal sie szyderczo, Perrin jednak popatrzyl tylko w gore - zlote oczy zalsnily w slabym swietle dochodzacym od ogniska - zanim wrocil na powrot do jedzenia. "Przynajmniej tym razem nie odsuwaja sie ode mnie". Usiadl ze skrzyzowanymi nogami obok Ingtara, po przeciwnej stronie niz oni. -Chcialbym wiedziec, dlaczego Uno tak sie we mnie wpatruje. To pewnie przez ten przeklety plaszcz. Ingtar siedzial przez chwile pograzony w myslach, przezuwajac kes gulaszu. Na koniec powiedzial: -Uno bez watpienia zastanawia sie, czy jestes godzien ostrza ze znakiem czapli. Mat parsknal glosno, lecz Ingtar, nie przejmujac sie, ciagnal dalej: -Nie przejmuj sie tym, co robi Uno. Gdyby tylko mogl, traktowalby lorda Agelmara jak niedojrzalego rekruta. Coz, moze nie Agelmara, lecz wszystkich pozostalych na pewno tak. Ma jezyk jak pilnik, ale jego rady sa zawsze dobre. Nic w tym dziwnego, walczyl juz, zanim jeszcze sie urodzilem. Sluchaj tego, co mowi, nie zwracajac uwagi na jego jezyk, a na pewno stosunki wam sie uloza. -Myslalem, ze jest jak Masema. Rand wsunal lyzke gulaszu do ust. Byl bardzo goracy, mimo to przelknal. Nic nie mial w ustach od czasu opuszczenia Fal Dara, a dzisiejszego ranka byl zbyt przejety, by jesc. W brzuchu mu zaburczalo. Zastanawial sie, czy jesliby powiedzial Masemie, ze jedzenie bylo dobre, to cokolwiek by sie zmienilo. -Masema zachowuje sie tak, jakby mnie nienawidzil. Nie rozumiem dlaczego? -Masema sluzyl trzy lata na Pograniczu Wschodnim - odrzekl Ingtar. - Walczyl w Ankor Dail, przeciwko Aielom. - Zamieszal lyzka gulasz, zmarszczyl brwi. - Ja nie zadaje zadnych pytan, rozumiesz. Jesli Lan Dai Shan i Moiraine Sedai chca mowic, ze pochodzicie z Andoru, z Dwu Rzek, to znaczy ze stamtad pochodzicie. Ale Masema nie moze zapomniec widoku Aielow, a kiedy zobaczyl ciebie... - Wzruszyl ramionami. - Ja nie zadaje zadnych pytan. Rand rzucil lyzke na talerz i westchnal. -Kazdy mysli, ze jestem kims, kim nie jestem. Pochodze z Dwu Rzek, Ingtar. Uprawiam tyton z... z moim ojcem i pase jego owce. Oto kim jestem. Rolnik i pasterz z Dwu Rzek. -On jest z Dwu Rzek - powiedzial Mat pogardliwie. - Wychowywalem sie razem z nim, chociaz teraz nikt by tego nie powiedzial. Wkladajcie mu do glowy te bzdury o Aielach, dokladajcie do tego, co juz w niej jest i nie wiadomo, co otrzymamy. Lorda Aiel najpewniej. -Z wygladu jest podobny - powiedzial Loial. Pamietasz, Rand, wspomnialem o tym raz, chociaz sadze, ze zrobilem to dlatego, iz wowczas nie znalem jeszcze wystarczajaco dobrze was. Pamietasz? "Dopoki nie zniknie mrok, dopoki nie zniknie woda, w Cien z wyszczerzonymi zebami, ostatnim tchem rzucajac wyzwanie ugodzenia oka Tego Ktory Odbiera Wzrok, w ten Dzien ostatni". Pamietasz, Rand. Rand patrzyl w talerz. "Owin sobie glowe shoufa, a bedziesz wygladal, wypisz wymaluj jak Aiel". Tak powiedzial Gawyn, brat Elayne, Dziedziczki Tronu Andoru. "Kazdy mysli, ze jestem kims, kim nie jestem". -Co to bylo? - zapytal Mat. - O ugodzeniu w oko Czarnego? -Tak Aiel mowia o tym, jak dlugo beda walczyc - odpowiedzial Ingtar. - I nie watpie, ze beda. Wyjawszy handlarzy i bardow, Aiel dziela swiat na dwie polowy. Oni i wrogowie. Z powodow, ktorych nikt poza Aiel pewnie nie bylby w stanie zrozumiec, jakies piecset lat temu uczynili wyjatek dla Cairhienian, ale nie sadze, by postapili tak jeszcze kiedykolwiek. -Rowniez tak uwazam - westchnal Loial. - Niemniej zezwalaja Tuatha'anom, Ludowi Wedrowcow, przemierzac Pustkowie. A nadto nie widza wrogow w Ogirach, chociaz watpie, aby ktorykolwiek z nas chcialby udac sie na Pustkowie. Aielowie przyjezdzaja czasami do Stedding Shangtai, handlujemy z nimi spiewajacym drzewem. Twardzi ludzie! Ingtar pokiwal glowa. -Chcialbym miec ze soba takich twardych. Chocby w polowie. -To zart? - zasmial sie Mat. - Gdybym przebiegl mile, niosac na plecach cale to zelastwo, jakie wy zakladacie, padlbym na ziemie i spal przez tydzien. A wy potraficie tak mila za mila. -Aiel sa twardzi - powiedzial Ingtar. - Mezczyzni i kobiety, sa rownie twardzi. Walczylem z nimi i wiem. Biegliby piecdziesiat mil, by u konca drogi stoczyc bitwe. Sa bezwzglednymi piechurami, z bronia czy bez. Wyjawszy miecz. Z jakichs powodow nawet dotknac nie chca miecza. Ani wsiasc na konia, zreszta nie jest to im do niczego potrzebne: Jezeli ty masz miecz, a Aiel tylko gole dlonie, jest to rowna walka. Pod warunkiem, ze jestes dobry. Pasa bydlo i kozy w miejscach, gdzie ty lub ja umarlibysmy z pragnienia przed uplywem dnia. Wkopuja swe wioski w potezne skaliste iglice, daleko w glebi pustkowia. Mieszkaja tam od samego Pekniecia, lub cos kolo tego. Artur Hawking probowal ich stamtad wykurzyc i wykrwawil sie w tej kampanii. Byla to jedyna, wielka porazka, jaka kiedykolwiek poniosl. Za dnia powietrze na Pustkowiu Aiel az lsni od upalu, a w nocy zamarza. A Aiel spojrzy na ciebie niebieskimi oczami i powie, ze nie ma innego miejsca na ziemi, w ktorym chcialby zyc. I doprawdy nie bedzie klamal. Jesliby kiedykolwiek sprobowali wyjsc stamtad, nad wyraz trudno byloby ich zatrzymac. Wojny z Aiel trwaly trzy lata, a walczylismy tylko z trzema sposrod trzynastu klanow. -Szare oczy odziedziczone po matce nie czynia z niego Aiela - powiedzial Mat. Ingtar wzruszyl ramionami i rzekl: -Jak powiedzialem, nie zadaje zadnych pytan. Kiedy Rand ostatecznie ulozyl sie do snu, glowa az brzeczala mu od nieproszonych mysli. "Wypisz wymaluj Aiel. Moiraine Sedai mowi, ze jestescie z Dwu Rzek. Aielowie spustoszyli wszystkie ziemie az do Tar Valon. Urodzony na stokach Gory Smoka. Smok Odrodzony." -Nie dam sie wykorzystywac - mamrotal, ale sen dlugo nie nadchodzil. Ingtar zwinal oboz rankiem, zanim jeszcze slonce wstalo. Zjedli sniadanie i ruszyli na poludnie, gdy chmury na wschodzie dopiero zarozowily sie od blasku wschodzacego slonca a krople rosy wciaz jeszcze wisialy na lisciach. Tym razem Ingtar wyslal zwiadowcow, a choc wciaz jechali szybko, nie bylo to juz zajezdzanie koni. Rand myslal, ze Ingtar zapewne zrozumial, iz nie da sie wszystkiego zalatwic w ciagu jednego dnia. Slad, wedle Hurina, wciaz wiodl na poludnie. Dwie godziny po wschodzie slonca jeden ze zwiadowcow powrocil galopem i zawolal: -Przed nami opuszczone obozowisko, moj panie. Dokladnie na tym wzgorzu. Musialo ich byc tam trzydziestu lub czterdziestu ostatniej nocy. Ingtar spial konia ostrogami, jakby mu powiedziano, ze Sprzymierzency Ciemnosci wciaz jeszcze tam sa, a Rand musial dotrzymac mu kroku, aby nie zostac stratowanym przez Shienaran, ktorzy pogalopowali za nim na wzgorze. Niewiele bylo tu jednak do ogladania. Wystygle popioly ogniska, dobrze ukrytego pomiedzy drzewami, i cos, co wygladalo jak porzucone w nich resztki posilku. Stosy smieci w poblizu ogniska juz obsiadly roje much. Ingtar kazal pozostalym wycofac sie, po czym zsiadl z konia i wraz z Uno przeszedl przez obozowisko, dokladnie badajac grunt. Hurin objezdzal je po obwodzie, weszac. Rand siedzial na swym ogierze obok innych mezczyzn, nie mial najmniejszej ochoty ogladac miejsca, gdzie obozowaly trolloki i Sprzymierzency Ciemnosci. I Pomor. "I cos jeszcze gorszego". Mat pieszo wdrapal -sie na szczyt wzgorza i podszedl do miejsca obozowiska. "A wiec tak wyglada oboz Sprzymierzencow Ciemnosci? Smierdzi troche, ale na pozor nie rozni sie niczym od normalnego". Wskoczyl na kupe popiolow, wykopal z niej kawalek spalonej kosci i pochylil sie, by ja podniesc. "Co jedza Sprzymierzency Ciemnosci? Nie wyglada na kosc owcy ani krowy". -Popelniono tutaj morderstwo - oznajmil ponuro Hurin i przylozyl chusteczke do nosa. - Cos gorszego niz morderstwo. -To byly trolloki - powiedzial Ingtar, patrzac wprost na Mata. - Przypuszczam, ze zglodnialy, a Sprzymierzency Ciemnosci byli wlasnie pod reka. Mat rzucil poczerniala kosc, wygladal, jakby sie mial zaraz rozchorowac. -Nie jada juz na poludnie, moj panie. - Slowa Hurina przyciagnely ogolna uwage. Wskazywal do tylu, na polnocny wschod. - Moze mimo wszystko zdecydowali sie przedrzec w kierunku Ugoru, okrazyc nas. Moze jadac na poludnie chcieli tylko nas zgubic. W jego glosie dzwieczala nuta niepewnosci. Wydawal sie zaklopotany. -Obojetnie co zrobia - odwarknal Ingtar. - Teraz zlapie ich. Na kon! Niecala godzine pozniej Hurin sciagnal wodze i zawolal: -Znowu zmienili kierunek. Znow poludnie. I kogos jeszcze tutaj zabili. Na przeleczy pomiedzy dwoma wzgorzami nie bylo widac zadnych popiolow, ale po kilku minutach poszukiwan odnaleziono cialo. Byl to mezczyzna - skrecony i wepchniety pod krzaki. Tylna czesc czaszki zostala wgnieciona do srodka, oczy wciaz mial wytrzeszczone, jak w momencie zadania ciosu. Nikt go nie rozpoznal, choc mial na sobie shienaranskie ubranie. -Nie bedziemy marnowac czasu na grzebanie Sprzymierzenca Ciemnosci - burknal Ingtar. - Jedziemy na poludnie - zawolal i nim skonczyl mowic, juz zastosowal sie do wlasnego polecenia. Dzien jednakze uplynal tak samo jak poprzedni. Uno zbadal slady i konskie odchody i oznajmil, ze udalo im sie zyskac nieco na czasie i zmniejszyc odleglosc do sciganych. Tymczasem zapadl zmierzch, a w promieniu wzroku nie bylo widac ani trollokow, ani Sprzymierzencow Ciemnosci. Nastepnego ranka natrafili na nastepne opuszczone obozowisko, gdzie, jak twierdzil Hurin, popelniono nastepne morderstwo. I znowu nastapila zmiana kierunku, tym razem na polnocny zachod. Podazali tym szlakiem jakis czas, po uplywie mniej wiecej dwoch godzin natkneli sie na kolejne cialo. Mezczyznie rozlupano glowe toporem. I jeszcze raz zmiana kierunku. Rowniez na poludnie. Znowu, w mysl slow Uno, udalo im sie nadrobic nieco dystansu. Az do zmroku nie widzieli nic procz odleglych farm. Dzien nastepny byl identyczny, zmiany kierunku, morderstwa i tak dalej. I nastepny rowniez. Z kazdym dniem byli odrobine blizej sciganej zwierzyny, lecz Ingtar wsciekal sie. Zaproponowal dalsza jazde po prostej, kiedy rankiem slad zmienil kierunek - z pewnoscia na powrot wjada na slad wiodacy na poludnie, a jadac po cieciwie luku, zyskaja wiecej czasu. Zanim jednak ktokolwiek otworzyl usta, stwierdzil, ze pomysl moze okazac sie fatalny, jesli scigani nie skreca na poludnie. Zmuszal wszystkich do jeszcze szybszej jazdy, do wczesniejszego wstawania i poruszania sie, dopoki nie zapadna calkowite ciemnosci. Przypominal im o obowiazku, jaki nalozyla na nich Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, o koniecznosci odzyskania Rogu Valere i pokonania wszystkich przeszkod. Mowil o slawie, ktora zdobeda, o opowiesci i historii, ktore utrwala ich imiona w opowiadaniach bardow i piesniach trubadurow. Oto ludzie, ktorzy odnalezli Rog! Mowil, jakby nie mogl przestac i wpatrywal sie w slad, po ktorym jechali, jakby na jego koncu czekala na niego sama Swiatlosc. Nawet Uno zaczal krzywo na niego patrzec. I tak dojechali do rzeki Erinin. Zdaniem Randa miejscowosc nie zaslugiwala wlasciwie nawet na to, by nazwac ja wioska. Siedzial na koniu, pomiedzy drzewami, i wpatrywal sie w pol tuzina malych domkow krytych drewnianym gontem, z okapem siegajacym niemal do ziemi, rozlozonych na szczycie wzgorza wznoszacego sie nad wodami rzeki, polyskujacymi w porannym sloncu. Miejsce wygladalo na niemal zupelnie opuszczone. Minelo dopiero kilka godzin od czasu, jak zwineli oboz, lecz byl juz najwyzszy czas na odnalezienie pozostalosci obozowiska Sprzymierzencow Ciemnosci, jesli wzor mial byc zachowany. Jednakowoz nic takiego dotad nie widzieli. Sama rzeka niezbyt przypominala potezna Erinin z opowiesci, znajdowali sie jednak blisko jej zrodel w Grzbiecie Swiata. Od przeciwleglego brzegu porosnietego drzewami, dzielilo ich jakies szescdziesiat krokow bystrego nurtu. Tam, po drugiej stronie, stal podobny do barki prom, poruszany przy pomocy grubej liny. Byl to pierwszy slad, ktory prowadzil prosto do siedziby ludzkiej. Prosto ku domom na wzgorzu. Pylista droga, do ktorej przytulily sie domki, byla zupelnie pusta. -Zasadzka, moj panie? - zapytal cicho Uno. Ingtar wydal niezbedne rozkazy, a Shienaranie wyciagneli lance i rozproszyli sie, aby okrazyc domy. Na znak reka galopem wjechali pomiedzy zabudowania ze wszystkich kierunkow naraz, niczym grom - oczy bacznie rozgladajace sie dookola, lance wzniesione, kurz tryskajacy spod kopyt. Nic, calkowity spokoj. Sciagneli wodze i kurz zaczal opadac. Rand zdjal strzale z cieciwy, wsunal na powrot do kolczana, a luk przewiesil przez plecy. Mat i Perrin postapili tak samo. Loial i Hurin po prosu czekali w miejscu, gdzie zostawil ich Ingtar, wpatrujac sie niespokojnie w wioske. Ingtar pomachal dlonia i wszyscy podjechali, aby dolaczyc do Shienaran. -Nie podoba mi sie zapach tego miejsca - wymruczal Perrin, kiedy wjechali pomiedzy domy. Gdy Hurin popatrzyl na niego, spokojnie odpowiedzial spojrzeniem, az tamten spuscil wzrok. - Zle pachnie. -Przekleci Sprzymierzency i trolloki przeszli prosto przez wioske, moj panie - powiedzial Uno, wskazujac na resztki sladow po kopytach. - Wioda prosto do promu, ktory przekleci zostawili po drugiej stronie. Krew i krwawe popioly. Mamy cholerne szczescie, ze nie odcieli go i puscili z pradem. -Gdzie sie podziali ludzie? - zapytal Loial. Drzwi domostw byly otwarte, firanki fruwaly w oknach, lecz nikt nie wyszedl sprawdzic, co oznacza tetent kopyt. -Przeszukajcie domy! - rozkazal Ingtar. Mezczyzni zsiedli z koni, ruszyli wypelnic rozkaz, ale wkrotce wrocili, krecac glowami. -Po prostu znikneli, moj panie - rzekl Uno. Przekleci, po prostu znikneli, niech sczezne. Jakby sobie zwyczajnie wstali i zdecydowali sie isc w cholere, w samym srodku przekletego dnia. Przerwal raptownie, natarczywie wskazujac na dom za plecami Ingtara. -Tam jest kobieta w oknie! Jak ja, przeklety, moglem jej nie zauwazyc. Zanim ktokolwiek zdazyl sie poruszyc juz biegl w strone domu. -Nie przestrasz jej! - krzyknal Ingtar. - Uno, potrzebujemy informacji. Niech cie Swiatlosc oslepi, nie przestrasz jej! Jednooki mezczyzna zniknal juz w otwartych drzwiach, a Ingtar donosnym glosem zawolal: -Nie uczynimy ci krzywdy, dobra pani. Jestesmy lennikami lorda Agelmara, z Fal Dara. Nie boj sie. Nie wyrzadzimy ci krzywdy. Okno na szczycie dachu otworzylo sie i Uno wystawil glowe na zewnatrz, rozgladajac sie dziko. Rzucil przeklenstwo i zniknal na powrot we wnetrzu. Jego powrotowi towarzyszylo zamieszanie i gluche uderzenia, jakby kopniakami torowal sobie droge przez dom. Na koniec pojawil sie w drzwiach. -Uciekla, moj panie. Ale byla tam. Kobieta w bialej sukni, w oknie. Widzialem ja. Mam wrazenie, ze przez chwile widzialem ja w srodku, ale potem uciekla i... Wciagnal gleboko oddech. - Dom jest pusty, moj panie. Miara jego podniecenia moglo byc to, ze nie przeklinal. -To franki! - wymruczal Mat. - Gonil przeklete firanki. Uno rzucil mu ostre spojrzenie, potem wrocil do konia. -Gdzie oni znikneli? - zapytal Rand Loiala. Myslisz, ze uciekli, kiedy nadeszli Sprzymierzency Ciemnosci? "I trolloki, i Myrddraal. I to cos jeszcze gorszego, co wyczuwal Hurin. Sprytni ludzie, jesli zmykali tak szybko, jak sie dalo". -Obawiam sie, Rand, ze Sprzymierzency Ciemnosci zabrali ich ze soba. - Powiedzial wolno Loial. Warknal, na jego twarzy pojawil sie grymas, ktory upodobnil jego szeroki nos do zwierzecego pyska. - Dla trollokow. Rand przelknal sline i pozalowal, ze w ogole zapytal. Rozmyslania o tym, w jaki zywia sie trolloki, nie nalezaly do przyjemnych. -Cokolwiek tutaj sie stalo - podsumowal Ingtar zrobili to nasi Sprzymierzency Ciemnosci. Hurin, czujesz przemoc? Zabijanie? Hurin! Weszyciel wyprostowal sie w siodle i dziko rozejrzal dookola. Wpatrywal sie w przeciwlegly brzeg rzeki. -Czy przemoc, moj panie? Tak. Lecz zabijanie, nie. Lub nie dokladnie. - Spojrzal z ukosa na Perrina. - Nigdy przedtem nie czulem czegos takiego, moj panie. Na pewno jednak ktos tutaj cierpial. -Czy na pewno przeprawili sie przez rzeke? Moze znowu zawrocili? -Pokonali rzeke, moj panie. - Hurin niespokojnie wpatrywal sie w drugi brzeg. - Przeprawili sie. Ale co robili na drugim brzegu... - Wzruszyl ramionami. Ingtar pokiwal glowa. -Uno, chce miec ten prom tutaj. I zanim sie nie przeprawimy, wyslij zwiadowcow na drugi brzeg. To, ze tutaj nie ma zasadzki, nie oznacza, ze nie napadna nas, gdy bedziemy rozdzieleni przez rzeke. Prom nie wyglada na wystarczajaco duzy, bysmy w nim wszyscy pomiescili sie naraz. Dopilnuj tego. Uno sklonil sie i po chwili Ragan oraz Masema pomagali sobie sciagac zbroje. Rozebrani do przepasek, ze sztyletami wetknietymi z tylu na plecach, potruchtali do rzeki na krzywych nogach jezdzcow i juz po chwili byli w wodzie, przesuwajac sie, dlon za dlonia, wzdluz grubej liny, po ktorej kursowal prom. Posrodku rzeki przewod opuszczal sie na tyle, ze zamoczyli sie po pas, a prad byl silny i sciagal ich do rzeki. Niemniej w krotkim czasie, szybciej nizli Rand sie spodziewal, zaczeli wdrapywac sie na zebrowane burty promu, pomagajac sobie wzajemnie. Potem wyciagneli sztylety i znikneli w lesie. Po jakims czasie, ktory zdawal sie trwac wiecznosc, pojawili sie na powrot i wolno rozpoczeli przeciagac prom przez rzeke. Barka przybila do brzegu ponizej wioski, a Masema przycumowal ja do brzegu. Natomiast Ragan podbiegl do miejsca, w ktorym czekal Ingtar. Jego twarz byla blada, blizna na policzku w ksztalcie strzaly wyostrzyla sie, glos drzal. -Tamten brzeg... Nie ma zasadzki na tamtym brzegu, moj panie, ale... - Sklonil sie gleboko, wciaz mokry i drzacy po wyprawie. - Moj panie, sam musisz to zobaczyc. Wielki kamienny dab, piecdziesiat krokow na poludnie od miejsca, w ktorym przybija prom. Nie moge powiedziec slowa. Musisz to sam zobaczyc. Ingtar zmarszczyl brwi. Patrzyl to na Ragana, to na brzeg. Ostatecznie powiedzial. -Dobrze sie spisales, Ragan. Obaj dobrze sie spisaliscie. - Glos mu sie nieco ozywil. - Znajdz w domach cos, zeby mogli sie osuszyc, Uno. I sprawdz, czy ktos nastawil wode na herbate. Wlej w nich cos goracego, jesli mozesz. Potem przepraw druga rote i juczne zwierzeta. - Odwrocil sie do Randa. - Coz, jestes gotowy zobaczyc drugi brzeg Erinin? Nie czekajac na odpowiedz pojechal w dol, do promu, wiodac Hurina i polowe lansjerow. Rand wahal sie jedynie przez chwile, po czym ruszyl za nim. Ku jego zaskoczeniu okazalo sie, ze Perrin pojechal jako pierwszy, na jego twarzy goscil ponury grymas zawzietosci. Kilku lansjerow, wsrod gburowatych zartow, zsiadlo z koni, by chwycic line i przeciagnac prom na druga strone. Mat czekal do ostatniej chwili i dopiero kiedy jeden z Shienaran odcumowywal prom, spial konia i wepchnal sie na poklad. -Wczesniej czy pozniej i tak musze to zrobic - powiedzial zadyszany, nie zwracajac sie do nikogo w szczegolnosci. - Musze go znalezc. Rand potrzasnal glowa. Poniewaz Mat wygladal tak zdrowo jak zawsze, niemal zapomnial, po co wyruszyl w droge. "Znalezc sztylet. Niech Ingtar zdobedzie Rog. Ja chce tylko sztyletu dla Mata". -Znajdziemy go, Mat. Mat popatrzyl spode lba, okraszajac ponure spojrzenie szyderczym grymasem adresowanym do jego plaszcza, i odwrocil sie. Rand westchnal. -Wszystko wroci do normy, Rand - powiedzial cicho Loial. - Jakos sie ulozy. Kiedy odbili od brzegu, prad szarpnal promem, naciagnieta lina wydala ostry trzask. Lansjerzy dziwnie wygladali jako przewoznicy, spacerujac po pokladzie w helmach i zbrojach, z mieczami przytroczonymi na plecach, lecz stosunkowo dobrze dawali sobie rade. -W taki sposob opuscilismy dom - powiedzial nagle Perrin. - W Taren Ferry. Buty przewoznikow lomotaly po pokladzie, woda gulgotala przy burtach. Tak opuscilismy dom. Tym razem bedzie gorzej. -Jak moze byc jeszcze gorzej? - zapytal Rand. Perrin nie odpowiedzial. Wpatrywal sie w drugi brzeg, a jego zlote oczy niemal swiecily wlasnym blaskiem. Nie bylo w nich jednak entuzjazmu. Po chwili Mat zapytal: -Jak moze byc jeszcze gorzej? -Bedzie. Czuje to. To bylo wszystko, co Perrin powiedzial. Hurin spojrzal na niego nerwowo, ale przeciez Hurin wydawal sie nieustannie popatrywac nerwowo, od chwili kiedy opuscili Fal Dara. Prom przybil do poludniowego brzegu z gluchym, pustym odglosem mocnych desek ocierajacych sie o twarda gline, niemalze wslizgujac sie pod zwisajace galezie drzew, a Shienaranie ciagnacy line na powrot dosiedli koni, wyjawszy dwoch, ktorym Ingtar kazal wrocic promem po reszte. Pozostali ruszyli za lordem na brzeg. -Piecdziesiat krokow do wielkiego kamiennego debu - powiedzial Ingtar, gdy wjechali miedzy drzewa. Jego glos brzmial nad wyraz rzeczowo. Jesli Ragan nawet mowic o tym nie mogl... Niektorzy zolnierze poprawili miecze na plecach i trzymali lance gotowe do boju. Poczatkowo Rand pomyslal, ze postacie, zwisajace na ramionach z grubych galezi kamiennego debu, to strachy na wroble. Szkarlatne strachy na wroble. Potem rozpoznal twarze. Changu i ten drugi czlowiek, ktory stal z nim na warcie. Nidao. Oczy wytrzeszczone, zeby wyszczerzone bolem rozwierajacym usta. Zyli dlugo jeszcze po tym, jak wszystko sie zaczelo. W gardle Perrina odezwal sie glos, niemalze warczenie. -Najgorsze, co w zyciu widzialem - powiedzial Hurin slabym glosem. - Najgorsze, co w zyciu czulem, wyjawszy lochy Fal Dara tamtej nocy. Rand szalenczo poszukiwal pustki. Plomien jakby sie pojawil, cos jak mdle swiatlo pelgajace w rytm konwulsyjnego przelykania sliny, ale odszedl, zanim zdazyl owinac sie pustka. Mdlosci pulsowaly jednak w pustce wraz z nim. Przynajmniej raz nie na zewnatrz, lecz w srodku. "Nic dziwnego nie ma w tym widoku". Mysl rozprysnela sie w pustce jak kropla wody spadajaca na rozgrzana blache. "Co im sie stalo?" -Obdarto ich zywcem ze skory - uslyszal slowa z tylu, za plecami, a potem odglos wymiotow. Pomyslal, ze to Mat, ale wszystko dzialo sie tak daleko, w pustce. Lecz mdle migotanie bylo tutaj rowniez. Pomyslal, ze za chwile wywroca mu sie wnetrznosci. -Odciac ich - wychrypial Ingtar. Wahal sie przez chwile, po czym dodal: - Pogrzebac ich. Nie mozemy byc pewni, czy byli Sprzymierzencami Ciemnosci. Mogli byc jencami. Mogli byc. Niech zaznaja na koniec ostatniego uscisku matki. Mezczyzni ostroznie podjechali, z wyciagnietymi nozami, ale nawet dla zaprawionych w bojach Shienaran nie bylo to latwe zadanie - odciac oblupione ze skory ciala ludzi, ktorych znali. -Dobrze sie czujesz, Rand - zapytal Ingtar. - Dla mnie to rowniez nie jest latwe. -W... porzadku, Ingtar. Rand pozwolil pustce zniknac. Bez niej czul sie nieco lepiej, zoladek wciaz sie skrecal, ale tak bylo lepiej. Ingtar pokiwal glowa i zawrocil konia, by moc patrzec na krzatajacych sie mezczyzn. Pogrzeb byl prosty. Dwie dziury wykopane w ziemi i zlozone w nich ciala. Shienaranie stali w milczeniu, patrzac. Ci, ktorzy wykopali groby, bez dodatkowych ceremonii zaczeli na powrot je zasypywac. Rand byl wstrzasniety, ale Loial wyjasnil cicho: -Shienaranie wierza, ze wszyscy pochodzimy od ziemi i do ziemi musimy wrocic. Nigdy nie uzywaja trumien, ani calunow, a ciala chowa sie bez odziezy. Ziemia musi ogarnac cialo. Nazywaja to ostatnim usciskiem matki. I nigdy nie wypowiada sie przy tym zadnych slow, wyjawszy: "Niech Swiatlosc cie oswieca, a Stworca da ci schronienie. Ostatni uscisk matki wita cie w domu". - Loial westchnal i potrzasnal ciezka glowa. - Nie sadze, aby tym razem ktos to powiedzial. Rand, niezaleznie od tego, co mowil Ingtar, nie moze byc wiekszych watpliwosci, ze Changu i Nidao zabili straznikow przy Psiej Bramie i wpuscili Sprzymierzencow Ciemnosci do wiezy. To oni musza byc odpowiedzialni za to wszystko. -A wiec kto strzelal do... do Amyrlin? - Rand przelknal sline. - "Kto strzelal do mnie?" Loial nic nie powiedzial. Uno nadjechal z reszta mezczyzn, wiodac juczne konie, w chwili kiedy ostatnie lopaty ziemi sypaly sie na groby. Ktos powiedzial mu, co odkryli i jednooki mezczyzna splunal. -Przez kozla lizane trolloki robia tak na calym Ugorze. Robia tak czasami, kiedy chca wstrzasnac twoimi przekletymi nerwami, albo ostrzec cie, bys ich nie scigal. Niech sczezne, jesli mialoby na nas to podzialac. Zanim odjechali, lngtar zatrzymal sie na chwile przy dwoch nie oznaczonych grobach, dwoch kopcach golej ziemi, ktore wygladaly na zbyt male, by pomiescic ludzi. Po chwili milczenia powiedzial: -Niech Swiatlosc cie oswieca, a Stworca da ci schronienie. Ostami uscisk matki wita cie w domu. Potem podniosl glowe i spojrzal kazdemu prosto w oczy. Na zadnej twarzy nie zagoscil nawet slad uczucia, najbardziej kamienna byla twarz samego Ingtara. -Uratowali zycie lordowi Agelmarowi na Przeleczy Tarwina - rzekl, a kilku lansjerow pokiwalo glowami. Ingtar zawrocil konia i zapytal: -W ktora strone Hurin? -Na poludnie, moj panie. -Chwytaj slad. Polujemy. Las wkrotce ustapil miejsca lagodnie pofaldowanej rowninie, czasem przecietej plytkim strumieniem, ktory wymyl sobie parow o wysokich brzegach, czasem lagodnymi pochylosciami czy przysadzistymi wzgorzami, ledwie tylko zaslugujacymi na swoja nazwe. Idealna kraina dla koni. Ingtar skorzystal z okazji i narzucil mocne tempo, przy ktorym kopyta konskie niemal polykaly przestrzen. Od czasu do czasu Rand widzial w oddali cos, co moglo byc farma, raz nawet sadzil, ze dostrzegl cala wioske, ze w odleglosci kilku mil widzi dym unoszacy sie z kominow i cos polyskujacego biela w sloncu, lecz w bezposredniej bliskosci kraina byla pozbawiona obecnosci czlowieka. W istocie byly to tylko dlugie pasma trawy, usiane kepami krzewow i pojedynczymi drzewami, czasami male zarosla, pasma nigdy nie szersze niz sto krokow. Ingtar wyslal zwiadowcow, dwoch mezczyzn, ktorzy jechali na przedzie, pokazujac sie jedynie wtedy, gdy pokonywali szczyt przygodnego wzniesienia. Ingtar mial na szyi srebrny gwizdek, ktorym w kazdej chwili mogl przywolac zwiadowcow, gdyby slad zmienil kierunek. Ale jak dotad to nie nastapilo. Jechali na poludnie. Wciaz na poludnie. -W tym tempie dotrzemy do pol Talidaru w ciagu trzech, czterech dni - powiedzial Ingtar, gdy tak jechali. - Tutaj Artur Hawkwing odniosl najwieksze zwyciestwo. Polludzie prowadzili z Ugoru zastepy trollokow przeciwko niemu. Szesc dni i nocy trwala bitwa, a kiedy skonczyla sie, trolloki uciekly z powrotem na Ugor i nigdy nie osmielily sie wyzywac go ponownie. Na pamiatke zwyciestwa wzniosl tutaj pomnik, iglice o wysokosci stu piedzi. Nie pozwolil wypisac na nim swego imienia, lecz tylko imiona tych, ktorzy polegli, i na szczycie umiescil zlote slonce, symbol triumfu Swiatlosci nad Cieniem. -Chcialbym go zobaczyc - powiedzial Loial nigdy nie slyszalem o tym pomniku. Ingtar milczal przez chwile, a kiedy odezwal sie znowu, glos jego byl cichy: -Juz go nie ma, Budowniczy. Kiedy Hawking umarl, ci, ktorzy walczyli o jego imperium, nie mogli przeciez zostawic pomnika jego zwyciestwa, nawet jesli nie bylo wy mienione na nim jego imie. Nic po pomniku nie zostalo procz nasypu, na ktorym stal. Za trzy, cztery dni bedziemy mogli najpewniej juz go zobaczyc. Ton jego glosu nie zachecal do dalszej konwersacji. Zlote slonce wisialo nad ich glowami, gdy mijali jakas budowle, kwadratowa, wykonana z otynkowanej cegly, oddalona o niecala mile od trasy ich przejazdu. Byla stosunkowo niska, nie wyzsza niz dwa pietra, ktore wciaz jeszcze staly. Unosila sie nad nia atmosfera opuszczenia, dachy zniknely, wyjawszy kilka wypustow czarnej dachowki przylegajacej do krokwi. Wiekszosc bialego niegdys tynku odpadla, obnazajac sczerniala od wiatru i deszczu cegle. Niektore sciany zwalily sie, ukazujac wewnetrzne dziedzince i niszczejace komnaty. Krzaki, a nawet drzewa rosly w szczelinach popekanych posadzek. -Dwor - wyjasnil Ingtar i odrobina lepszego samopoczucia, ktora jakby znow odzyskal, zniknela, kiedy patrzyl na budowle. - Mysle, ze kiedy Harad Dakar jeszcze stalo, dookola uprawiano ziemie i pielegnowano sady. Haradanie kochali swoje sady. -Harad Dakar? - zapytal Rand, a Ingtar prychnal. -Czy nikt juz sie nie uczy historii? Harad Dakar, stolica Haradanu, do ktorego kiedys nalezaly ziemie, przez ktore przejezdzamy. -Widzialem stara mape - powiedzial Rand sztywno. - Widzialem zaznaczone na niej krainy, ktore juz nie istnieja. Maredo i Goaban, Carralain. Lecz Haradanu na niej nie bylo. -Byly rowniez i inne, ktore pochlonal czas - powiedzial Loial. - Mar Haddon, ktory obecnie nazywa sie Haddon Mirk, Almoth. Kintara. Wojna Stu Lat rozerwala imperium Artura Hawkinga na wiele krain, wielkich i malych. Male zostaly polkniete przez wielkie, lub zjednoczyly sie w inny sposob, jak Altara i Murandy. Polaczenie dokonane przemoca jest, jak sadze, lepszym okresleniem niz zjednoczenie. -A wiec co z nimi sie stalo? - dopytywal sie Mat. Rand nie zorientowal sie, ze tymczasem Perrin i Mat przylaczyli sie do nich. Dotad zawsze trzymali sie z tylu, jak najdalej od Randa al'Thora. -Nie byli w stanie wytrwac razem - odpowiedzial Ogir. - Plony nie obrodzily, handel nie funkcjonowal. Zawiedli ludzie. W kazdym przypadku cos poszlo zle i lud znikl. Czesto sasiednie kraje wlaczaly opuszczona kraine w granice swego terytorium, lecz te aneksje nigdy nie okazaly sie trwale. Z czasem ziemia ostatecznie pustoszala. Rozproszone wioski jeszcze tu i owdzie istnialy, lecz wiekszosc obrocona zostala w pustkowie. Harad Dakar tez ostatecznie zostalo porzucone, lecz nawet przed ta dziejowa chwila byla to juz tylko skorupa, nastal tu bowiem krol, ktory nie byl w stanie panowac nad tym, co dzialo sie wewnatrz murow miasta. Z tego co wiem, samo Harad Dakar w tej chwili zupelnie nie istnieje. Zniknely wszystkie miasta i grody, kamien wywiezli rolnicy i wiesniacy, wykorzystujac go dla wlasnych celow. Wiekszosc zbudowanych z kamienia wiosek i farm dzis nie istnieje. Tak bylo napisane w ksiazkach, ktore czytalem, a wokol nie widze nic, co mogloby mnie sklonic do zmiany opinii. -To byl prawdziwy kamieniolom, Harad Dakar, od co najmniej stu lat - powiedzial Ingtar gorzko. - Ludzie odeszli ostatecznie, a pozniej miasto zostalo rozwleczone, kamien po kamieniu. Wszystko zniszczono, a to, co jeszcze zostalo, niszczeje nadal. Wszystko wokol ginie. Niemalze nie da sie juz znalezc ludu, ktory rzeczywiscie panowalby nad obszarem, ktory zajmuje na mapie i niemal nie ma juz krainy, ktora zajmowalaby dzisiaj na mapie obszar rowny temu, jaki zajmowala chocby sto lat temu. Kiedy skonczyla sie Wojna Stu Lat mozna bylo podrozowac, przejezdzajac bezposrednio z kraju do kraju, bez konca, od samego Ugoru az po Morze Sztormow. Dzisiaj, przez prawie cala droge poruszamy sie po pustkowiach, o ktore nie upomina sie zaden lud. My, na Ziemiach Granicznych mamy nasza walke i ona czyni nas silnymi, powstrzymujac przed rozproszeniem. Byc moze tamci nie mieli nic, co by uczynilo ich silnymi. Mowisz, ze zawiedli, Budowniczy? Tak, zawiedli, a ktory lud, dzisiaj jeszcze silny i jednolity, zawiedzie jutro? Jestesmy wypierani, my ludzie. Wymywani jak szczatki lodzi przez powodz. Jak dlugo jeszcze, zanim nie zostanie nic procz Ziem Granicznych? Jak dlugo, zanim my rowniez pogodzimy sie z porazka i nie zostanie juz nic procz trollokow i Myrddraali, na calym szlaku az do Morza Sztormow? Wszyscy milczeli, wstrzasnieci. Nawet Mat nie przerwal ciszy, ktora zapadla. Ingtar jechal zagubiony we wlasnych, czarnych rozmyslaniach. Po chwili, galopujac wrocili zwiadowcy, wyprostowani w siodlach, lance wzniesione ku niebu. -Wioska przed nami, moj panie. Nie widziano nas. Lecz lezy prosto na trasie, ktora sie poruszamy. Ingtar otrzasnal sie z zadumy, ale nie wypowiedzial ani slowa, dopoki nie wjechali na grzbiet niskiego wzgorza, wznoszacego sie nad wioska, a nawet wowczas byl to tylko rozkaz zatrzymania sie, kiedy wyciagnal lornetke z toreb przy siodle i podniosl ja do oczu, obserwujac wioske. Rand z zainteresowaniem przypatrywal sie zabudowaniom. Wioska bylo rownie duza jak Pole Emonda, chociaz rzecz jasna wydawala sie niewielka w porownaniu z niektorymi miasteczkami, jakie widzial od czasu opuszczenia Dwu Rzek, nie mowiac juz o wielkich miastach. Domy byly niskie, ze scianami wylozonymi biala glina, na spadzistych dachach roslo cos, co z daleka wygladalo jak trawa. Kilkanascie wiatrakow, rozrzuconych po wiosce, obracalo leniwie dlugie, pokryte plotnem ramiona, lsniace bialo w swietle slonca. Wioske otaczal porosly trawa, niski mur, siegajacy do piersi mezczyzny. Przed walem wykopano fose, wbijajac w jej dno zaostrzone pale. Jedynej przerwy w murze, jaka mogl dostrzec, nie zamykala brama, ale przypuszczal, ze latwo moze zostac zablokowana przy pomocy wozu lub furmanki. Nigdzie nie mozna bylo dostrzec ludzi. -Nawet psa z kulawa noga w zasiegu wzroku - powiedzial Ingtar, chowajac lornetke na powrot do torby. - Jestescie pewni, ze was nie widziano? - zapytal, zwracajac sie do zwiadowcow. -Nie, chyba ze sprzyjala im potega wzroku Czarnego, moj panie - odrzekl jeden z mezczyzn. - Nawet nie przekroczylismy wzniesienia. Poza tym, wtedy rowniez nie widzielismy nikogo, moj panie. Ingtar pokiwal glowa. -Slad, Hurin? Hurin wciagnal gleboki oddech. -W kierunku wioski, moj panie. Prosto do srodka, na ile moge osadzac z odleglosci, w ktorej sie znajdujemy. -Patrzec uwaznie - rozkazal Ingtar, zbierajac wodze. - I nie wierzcie, ze sa przyjaznie nastawieni, nawet wtedy, gdy sie usmiechaja. O ile tam w ogole ktos jest. Poprowadzil ich stepa w kierunku wioski, jednoczesnie siegajac za plecy i luzujac miecz w pochwie. Rand uslyszal za plecami charakterystyczne szczeki, pozostali postapili tak samo. Po chwili zrobil tak samo ze swoim mieczem. Podjecie proby przezycia nie jest tym samym, co starania, by zostac bohaterem, zdecydowal. -Myslisz, ze ci ludzie pomagaja Sprzymierzencom Ciemnosci? - zapytal Perrin Ingtara. Shienaranin ociagal sie z odpowiedzia. -Niezbyt kochaja Shienaran - powiedzial na koniec. - Zwazaja, ze powinnismy ich ochraniac. My, albo Cairhienianie. Tamci zywia pretensje o te ziemie, od kiedy umarl ostatni krol Hardan. O cale te rozlegle ziemie, az po Erinin. Choc nie byli w stanie jej zatrzymac. Zrezygnowali ze swych roszczen prawie sto lat temu. Ci nieliczni ludzie, ktorzy zyja tak daleko na poludniu, nie musza sie obawiac trollokow, niemniej grasuja tutaj liczne bandy zbojcow. Dlatego zbudowali mur i wykopali fose. We wszystkich wioskach tak robia. Ich pola zapewne sa ukryte w okolicznych kotlinach, ale nikt nie mieszka poza murem. Zaprzysiegna hold lenny kazdemu krolowi, ktory ofiaruje im ochrone, ale my wszystkie sily kierujemy przeciw trollokom. No i za to wlasnie nas nie kochaja. Kiedy dojechali do przerwy w murze, lngtar rzucil rozkaz: -Patrzec uwaznie! Wszystkie ulice prowadzily do placu posrodku wioski i wszystkie byly jednako opustoszale. Nikt nie wygladal tez przez okna. Nawet pies nie przebiegl przez ulice i nie pojawila sie nawet kura. Nic zywego. Otwarte drzwi kolysaly sie w zawiasach, ktorych skrzypienie w podmuchach wiatru tworzylo kontrapunkt dla trzeszczenia wiatrakow. Kopyta konskie wydawaly gluchy, glosny odglos na ubitej glinie ulic. -Jak przy promie - wymruczal Hurin - ale inaczej. - Jechal zgarbiony w siodle, glowe sklonil nisko, jakby chcial sie schowac za wlasnymi ramionami. - Dopuszczono sie tutaj przemocy, ale... Nie wiem. Bylo tutaj zlo. Pachnie zlem. -Uno - powiedzial Ingtar - wez jedna rote i przeszukaj domy. Jesli kogos znajdziesz, przyprowadz do mnie, na plac. Tylko nie przestrasz ich tym razem. Potrzebuje odpowiedzi, a nie ludzi uciekajacych przed zagrozeniem. Poprowadzil swoich zolnierzy w kierunku srodka wioski, podczas gdy Uno i dziesieciu innych zsiadlo z koni. Rand, wahajac sie, rozgladal sie dookola. Skrzypiace drzwi, trzeszczace wiatraki, kopyta koni, wszystko to czynilo zbyt duzo halasu, i odbijalo sie tak glosnym echem, jakby w wiosce byla zupelna pustka. Przyjrzal sie domom. Wygladaly na zupelnie pozbawione zycia. Firanki w otwartych oknach chlastaly o sciany. Z westchnieniem zsiadl z konia i podszedl do najblizszego domu, potem zatrzymal sie, wpatrzony w drzwi. "To tylko drzwi. Czego sie boisz?" Zastanawial sie, skad to uczucie, ze cos czeka po drugiej stronie. Pchnal je. Wewnatrz zobaczyl czysta izbe. Niegdys czysta. Stol byl zastawiony do posilku, krzesla z drabinkami oparc ustawione dookola, na niektorych talerzach znajdowalo sie juz jedzenie. Kilka much fruwalo nad miskami z rzepa i grochem, znacznie wieksza ilosc pelzala po zimnej pieczeni, siedzac w skrzeplym tluszczu. Plat pieczeni byl do polowy odkrojony. Widelec wciaz stal wbity w mieso, a noz czesciowo lezal na talerzu, jakby go ktos upuscil. Rand wszedl do srodka. Pstryk. Lysy, usmiechniety mezczyzna, w prostej odziezy z szorstkiej tkaniny, nakladal plat pieczeni na talerz trzymany przez kobiete o pobruzdzonej twarzy. Ona tez sie usmiechala. Dodala grochu oraz rzepy i podala talerz jednemu z dzieci siedzacych przy stole. Dzieci byla szostka, dziewczynki i chlopcy, od zupelnie malutkich do tak duzych, ze mogly patrzec ponad stolem. Kobieta powiedziala cos, a bioraca od niej talerz dziewczyna rozesmiala sie. Mezczyzna zaczal odkrawac nastepny plat. Nagle jedna z dziewczynek krzyknela, wskazujac palcem przez drzwi, na ulice. Mezczyzna rzucil noz i odwrocil sie, potem rowniez krzyknal, twarz sciagnelo mu przerazenie, porwal dziecko na rece. Kobieta chwycila drugie, i rzucila sie desperacko w strone pozostalych, jej usta wykrzywialy sie oszalale, w calkowitej ciszy. Wszyscy biegli w strone drzwi w tylnej czesci izby. Drzwi gwaltownie otworzyly sie i... Pstryk. Rand nie mogl sie poruszyc. Bzyczenie much krazacych nad stolem wzmoglo sie. Oddech tworzyl chmure pary przed twarza. Pstryk. Lysy, usmiechniety mezczyzna, w prostej odziezy z szorstkiej tkaniny, nakladal plat pieczeni na talerz trzymany przez kobiete o pobruzdzonej twarzy. Ona tez sie usmiechala. Dodala grochu oraz rzepy i podala talerz jednemu z dzieci siedzacych przy stole. Dzieci byla szostka, dziewczynki i chlopcy, od zupelnie malutkich do tak duzych, ze mogly patrzec ponad stolem. Kobieta powiedziala cos, a bioraca od niej talerz dziewczyna rozesmiala sie. Mezczyzna zaczal odkrawac nastepny plat. Nagle jedna z dziewczynek krzyknela, wskazujac palcem przez drzwi, na ulice. Mezczyzna rzucil noz i odwrocil sie, potem rowniez krzyknal, twarz sciagnelo mu przerazenie, porwal dziecko na rece. Kobieta chwycila drugie, i rzucila sie desperacko w strone pozostalych, jej usta wykrzywialy sie oszalale, w calkowitej ciszy. Wszyscy biegli w strone - drzwi w tylnej czesci izby. Drzwi gwaltownie otworzyly sie i... Pstryk. Rand wytezal sily, ale jego miesnie zdawaly sie zamarzac. W pokoju bylo chlodniej, mial ochote trzasc sie z zimna, ale nie mogl wykonac nawet takiego ruchu. Muchy rozpelzly sie po calym stole. Siegnal po pustke. Pojawilo sie cierpkie swiatlo, ale nie dbal o to. Powinien... Pstryk. Lysy, usmiechniety mezczyzna, w prostej odziezy z szorstkiej tkaniny, nakladal plat pieczeni na talerz trzymany przez kobiete o pobruzdzonej twarzy. Ona tez sie usmiechala. Dodala grochu oraz rzepy i podala talerz jednemu z dzieci siedzacych przy stole. Dzieci byla szostka, dziewczynki i chlopcy, od zupelnie malutkich do tak duzych, ze mogly patrzec ponad stolem. Kobieta powiedziala cos, a bioraca od niej talerz dziewczyna rozesmiala sie. Mezczyzna zaczal odkrawac nastepny plat. Nagle jedna z dziewczynek krzyknela, wskazujac palcem przez drzwi, na ulice. Mezczyzna rzucil noz i odwrocil sie, potem rowniez krzyknal, twarz sciagnelo mu przerazenie, porwal dziecko na rece. Kobieta chwycila drugie, i rzucila sie desperacko w strone pozostalych, jej usta wykrzywialy sie oszalale, w calkowitej ciszy. Wszyscy biegli w strone drzwi w tylnej czesci izby. Drzwi gwaltownie otworzyly sie i... Pstryk. Pokoj zamarzal. "Tak zimno". Muchy zaczernily blat stolu, sciany stanowily ruchoma mase much, podloga, sufit byly calkowicie pokryte czernia. Wchodzily na Randa, pokrywajac go, pelzaly po twarzy, dostawaly sie do oczu, nosa, ust. "Swiatlosci, pomoz mi. Zimno". Zbita masa much ryczala jak grzmot. "Zimno". Wdzieraly sie w pustke, kpiac z jej przestrzeni, okrywajac go lodem. Desperacko siegnal po mrugajace swiatlo. Zoladek skrecal sie, ale przynajmniej bylo cieple. Cieple. Gorace. On byl goracy. Nagle przedarl sie do... czegos. Nie wiedzial do czego, ani jak. Stalowe pajeczyny. Promienie ksiezyca wykute z kamienia. Kruszyly sie pod jego palcami, lecz wiedzial, ze nie dotyka niczego. Kruszyly sie i topnialy pod wplywem goraca, jakie przezen przeplywalo, goraca jak ogien na palenisku w kuzni, jak pozar swiata, jak... Wszystko zniknelo. Zdyszany, rozgladal sie wokol rozszerzonymi oczami. Kilka much lezalo na pokrojonej w polowie pieczeni, na talerzu. Martwych much. "Szesc much. Tylko szesc". Wiecej bylo w miskach, jakis tuzin malych, czarnych truchelkow na zimnych warzywach. Wszystkie martwe. Wybiegl na ulice. Mat, kiwajac glowa, wlasnie wychodzil z domu po przeciwnej stronie ulicy. -Nikogo tu nie ma - rzekl do Perrina, ciagle siedzacego na koniu. - Wyglada, jakby po prostu wstali od stolow podczas kolacji i odeszli. Od strony placu dolecial krzyk. -Znalezli cos - powiedzial Perrin, wbijajac piety w boki konia. Mat wgramolil sie na siodlo i pogalopowal za nim. Rand powoli dosiadal Rudego, ogier ploszyl sie, jakby wyczuwajac jego niepokoj. Spogladal na budynki, jadac niezbyt szybko w kierunku placu, ale nie potrafil sie zmusic, by na ktorymkolwiek zatrzymac dluzej spojrzenie. "Mat wszedl do srodka i nic mu sie nie stalo". Postanowil, ze jego noga nie postanie wiecej w zadnym z tych domow, niezaleznie od tego, co by sie dzialo. Wbil buty w boki Rudego, zmuszajac go do przyspieszenia kroku. Wszyscy stali nieruchomo, jak posagi przed frontem duzego budynku o podwojnych drzwiach. Rand nie sadzil, by mogla to byc gospoda, przede wszystkim nie posiadala zadnego herbu. Zapewne bylo to miejsce spotkan mieszkancow wioski. Dolaczyl do milczacego kregu i spojrzal tam, gdzie patrzyli wszyscy. Do drzwi przybito rozkrzyzowanego czlowieka, grubymi gwozdziami, za nadgarstki i ramiona. Dodatkowe gwozdzie sterczaly z oczu, utrzymujac glowe wzniesiona do gory. Wyschla, czarna krew wyrysowala wachlarze na policzkach. Odarcia na drewnie drzwi, na wysokosci butow, swiadczyly, ze zyl jeszcze, kiedy go rozwieszano. Przynajmniej na poczatku. Oddech zamarl Randowi w gardle. Nie czlowiek. Tych czarnych szat, w kolorze ciemniejszym niz czern, nigdy nie nosil zaden czlowiek. Wiatr szarpal skrajem plaszcza przycisnietego cialem do drzwi - ale nie zawsze tak sie dzialo, sam wiedzial najlepiej, normalnie wiatr nie dotykal nawet tych szat - w bladej, bezkrwistej twarzy nie bylo zadnych oczu. -Myrddraal - wyszeptal i dzwiek jego glosu jakby uwolnil pozostalych. Na powrot zaczeli sie poruszac i oddychac. -Kto... - zaczal Mat, ale musial przerwac, by przelknac sline. - Kto mogl zrobic cos takiego Pomorowi? Pod koniec glos mu sie zalamal. -Nie wiem - powiedzial Ingtar. - Nie mam pojecia. Rozejrzal sie wokolo, przypatrujac twarzom, czy tez moze liczac obecnych, aby upewnic sie, ze nikt nie zaginal. -I nie sadze, abysmy mogli dowiedziec sie tego tutaj. Jedziemy. Na kon! Hurin znajdz slad wychodzacy z wioski. -Tak, moj panie. Tak. Z przyjemnoscia. Tedy, moj panie. Wciaz kieruja sie na wschod. Odjechali, zostawiajac martwego Myrddraala tam, gdzie wisial, wiatr rozwiewal jego czarny plaszcz. Hurin pierwszy minal mur, nie czekajac az Ingtar wysunie sie na czolo, a Rand byl tuz za nim. ROZDZIAL 11 BLYSKI WZORU Po raz pierwszy lngtar zarzadzil koniec dziennej marszruty, kiedy jeszcze slonce zlocilo sie wysoko nad horyzontem. Mocni Shienaranie zaczynali odczuwac efekty tego, co zobaczyli w wiosce. Jeszcze nigdy dotad nie zatrzymywali sie tak wczesnie, a przyszle obozowisko wygladalo na miejsce, ktorego bedzie mozna latwo bronic. Byla to gleboka kotlina, niemalze doskonale okragla i wystarczajaco obszerna, by pomiescic wygodnie wszystkich mezczyzn i konie. Niespotykany gaszcz karlowatych debow i skorzanych drzew pokrywal zewnetrzne stoki. Samo obrzeze kotliny bylo wystarczajaco wysokie, aby skryc obozowisko, nawet bez porastajacych je drzew. Wzniesienie moglo byc w tym plaskim kraju niemalze uznane za wzgorze.Gdy zsiedli z koni, Rand uslyszal, co Uno rzekl do Ragam. -Wszystko, co ci, do czorta, moge powiedziec, to ze ja, do cholery, widzialem, niech sczezne. Bylo to tuz przedtem zanim znalezlismy Polczlowieka, niech go lize koziol. To ta sama cholerna kobieta, co przy tym cholernym promie. Byla tam, a potem przekletej nie bylo. Mozesz mowic, co ci sie podoba, ale uwazaj jak ty, cholera, to mowisz, albo cie sam obedre z przekletej skory i spale ten przez kozla lizany lachman, ty mlekopijco o owczych bebechach. Rand zamarl z jedna noga na ziemi, a druga jeszcze w strzemieniu. "Ta sam kobieta? Ale przy promie nie bylo zadnej kobiety, tylko firanki powiewajace na wietrze. I przeciez nie mogla dostac sie do tej wioski przed nami, jesli wczesniej byla gdzies indziej". Wioska... Trwoznie uciekl od tej mysli. Bardziej nawet niz przygwozdzonego do drzwi Pomora zapomniec pragnal te izbe, muchy i ludzi, ktorzy byli i nie byli. Polczlowiek byl rzeczywisty -kazdy to widzial - ale izba... "Moze w koncu popadam w szalenstwo". Zalowal, ze Moiraine nie ma tutaj, ze nie moze z nia porozmawiac. "Tesknic za Aes Sedai? Jestes glupcem. Jestes z dala od tego i tam pozostan. Ale czy naprawde jestem? Co tam sie stalo?" -Konie juczne i zapasy do srodka - zarzadzil Ingtar, gdy lansjerzy zaczeli rozbijac oboz. - Wytrzyjcie konie, potem osiodlajcie je znowu, na wypadek gdybysmy musieli szybko ruszac. Kazdy spi obok swego wierzchowca i nie rozpalamy na noc ognia. Warty zmieniaja sie co dwie godziny. Uno, chce, zebys wyslal zwiadowcow, niech pojda tak daleko, jak tylko moga dojechac, by wrocic przed zmrokiem. Chce wiedziec, co sie tam dzieje. "Czuje to - pomyslal Rand. - Ze to nie tylko jacys Sprzymierzency Ciemnosci, kilka trollokow i ewentualnie Pomor". Jacys Sprzymierzency Ciemnosci, kilka trollokow i moze Pomor! Nawet kilka dni temu nie bylo to przeciez zadne "jacys". Nawet na Ziemiach Granicznych, nawet na odleglosc dnia jazdy od Ugoru, Sprzymierzency Ciemnosci, trolloki i Myrddraal wystarczyliby za nocny koszmar. Zanim zobaczyl Myrddraala rozpietego na drzwiach. "Co w calym, Swiatloscia oswiecanym, swiecie moglo tego dokonac? Co, w Swiatloscia nie oswiecanym?" Co to bylo zanim wszedl do izby, gdzie rodzina jadla kolacje, a smiech ich nagle zamarl? "Musialem sobie to wyobrazic. Musialem". Nawet we wlasnym umysle nie brzmialo to zbyt przekonujaco. Przeciez nie wyobrazil sobie wiatru na szczycie wiezy, ani Amyrlin mowiacej... -Rand! - Podskoczyl, gdy Ingtar przemowil mu nad uchem. - Przez cala noc masz zamiar stac z jedna noga w strzemieniu? Rand postawil druga noge na ziemi. -Ingtar, co sie zdarzylo tam, w tej wiosce? -Trolloki ich zabraly. Tak samo jak ludzi przy promie. Oto, co sie zdarzylo. Ten Pomor..." Ingtar wzruszyl ramionami i spojrzal w dol na plaski, owiniety w brezent tobolek, duzy i kanciasty, ktory trzymal w ramionach. Spogladal na niego, jakby widzial tam jakies tajemnice, ktorych wolalby raczej nie odkrywac. -Trolloki zabraly ich. Tak postepuja rowniez w wioskach i farmach w poblizu Ugoru, czasami, kiedy uda im sie minac w nocy wieze graniczne. Raz uda nam sie odbic ludzi, a innym razem nie. Czasami odbijamy ludzi i niemal zalujemy, ze nam sie udalo. Trolloki nie zawsze zabijaja, zanim zaczna oprawiac i krajac. A Polludzie lubia sie... zabawic. To jest gorsze od tego, co robia trolloki. Jego glos byl tak spokojny, jakby mowil o codziennych sprawach i moze rzeczywiscie dla zolnierza shienaranskiego tak bylo. Rand wzial gleboki oddech, aby uspokoic zoladek. -Ten Pomor tam niezbyt dobrze sie bawil, Ingtar. Co moglo przygwozdzic Myrddraala do drzwi? Zywego? Ingtar wahal sie, potrzasal glowa, potem wlozyl duze zawiniatko w rece Randa. -Wez. Moiraine Sedai kazala dac ci to podczas pierwszego noclegu na poludnie od Erinin. Nie wiem, co jest w srodku, ale powiedziala, ze mozesz tego potrzebowac. Powiedziala tez, aby ci przekazac, zebys dbal o to, od tego moze zalezec twe zycie. Rand wzial tobolek niechetnie, pod dotykiem brezentu dostal gesiej skorki. W srodku bylo cos miekkiego. Jakby ubranie. Trzymal je ostroznie. "O Myrddraalu tez nie chce myslec. Co sie stalo w tej izbie?" Zdal sobie nagle sprawe, ze woli myslec o Pomorze, nawet o zdarzeniu w izbie, niz o tym, co Moiraine mogla mu przekazac. -Wtedy kazano mi rowniez powiedziec, ze jesli cos mi sie stanie, lansjerzy pojda za toba". -Za mna! Randa zatkalo. Zapomnial o zawiniatku i calej reszcie. Ingtar odpowiedzial na niedowierzajace spojrzenie spokojnym skinieniem glowy. -To szalenstwo! Nigdy nie prowadzilem niczego wiecej nizli stada owiec, Ingtar. Poza tym, Moiraine nie mogla ci wyznaczac zastepcy. A twoim zastepca jest Uno. -Uno i ja zostalismy wezwani do lorda Agelmara tego ranka, kiedy wyruszylismy. Moiraine Sedai rowniez tam byla, ale to lord Agelmar wydal rozkaz. Jestes moim zastepca, Rand. -Ale dlaczego, Ingtar? Dlaczego? W tej calej sprawie mozna bylo jasno i wyraznie dostrzec dlon Moiraine, jej oraz Amyrlin. Popychaly go droga, ktora wybraly. Shienaranin wygladal, jakby rowniez niczego nie rozumial, byl jednak zolnierzem, przyzwyczajonym - w trakcie niekonczacej sie wojny na Ugorze - do wykonywania rozkazow. -Slyszalem plotki wychodzace z komnat kobiecych, ze jestes naprawde... - Rozlozyl odziane w rekawice dlonie. - Niewazne. Wiem, ze zaprzeczysz. Tak jak przeczysz temu, co przypomina twoja twarz. Moiraine Sedai powiada, ze jestes pasterzem, ale nigdy nie widzialem pasterza noszacego na ostrzu miecza znak czapli. Niewazne. Nie bede twierdzil, ze sam ciebie wybralem, jednak sadze, iz masz w sobie cos takiego, co pozwoli ci zrobic to, co konieczne. Spelnisz swoj obowiazek, gdy bedzie trzeba. Rand chcial powiedziec, ze nie jest to jego obowiazek, ale zamiast tego wyrwalo mu sie: -Uno wie o tym. Kto jeszcze, Ingtar? -Wszyscy lansjerzy. Kiedy my Shienaranie jedziemy na wyprawe, kazdy czlowiek wie, kto jest nastepny w hierarchii, na wypadek gdyby dowodzacy padl. Nieprzerywalny lancuch, az do ostatniego zywego czlowieka, nawet gdyby to byl tylko ten, ktory opiekuje sie konmi. W ten sposob, rozumiesz, nawet jesli rzeczywiscie zostanie jako ostatni z oddzialu, nie bedzie wtedy zwyklym maruderem, uciekajacym i szukajacym ocalenia. Jest dowodca i obowiazek wzywa go do zrobienia tego, co zrobione byc musi. Jesli obejmie mnie ostatni uscisk matki, obowiazek przechodzi na ciebie. Ty odnajdziesz Rog i zabierzesz go tam, gdzie jego miejsce. Ty to zrobisz! Ostatnie slowa wymowil ze szczegolnym naciskiem. Tobolek w rekach Randa zdawal sie wazyc dziesiec kamieni. "Swiatlosci, jest sto mil stad, a wciaz moze wyci4gnac dlon i szarpnac smycz. Tedy, Rand. Tamtedy. Jestes Smokiem Odrodzonym, Rand". -Nie chce obowiazkow, Ingtar. Nie wezme ich na siebie. Jestem tylko pasterzem! Dlaczego nikt w to nie wierzy? -Spelnisz swoj obowiazek, Rand. Kiedy zawiedzie czlowiek na szczycie lancucha, wszystko pod nim rozpadnie sie. Zbyt duzo rzeczy sie ostatnio rozpada. Zbyt wiele juz runelo. Pokoj niech splynie chwala na twoj miecz, Randzie al'Thor. -lngtar, ja... Lecz Ingtar juz odszedl, mowiac tylko, ze chce sprawdzic, czy Uno wyslal juz zwiadowcow. Rand spogladal na zawiniatko, ktore trzymal w ramionach i oblizywal wargi. Obawial sie, ze wie, co jest w srodku. Chcial zajrzec do srodka, a jednoczesnie pragnal, nie otwierajac je, rzucic w ogien; pomyslal, ze nawet moglby tak postapic, gdyby byl pewien, iz spali sie w taki sposob, aby nikt nie zobaczyl, co jest w srodku, gdyby byl pewien, ze to co jest w srodku, w ogole sie spali. Lecz nie mogl zajrzec tutaj, gdzie mogly go zobaczyc oczy pozostalych. Rozejrzal sie po obozowisku. Shienaranie rozladowywali juczne zwierzeta, niektorzy przygotowywali zimna kolacje zlozona z suszonego miesa i prasowanego chleba. Mat i Perrin zajmowali sie swoimi konmi, a Loial siedzial na kamieniu i czytal ksiazke, fajka o dlugim ustniku zwisala mu miedzy zebami, nad jego glowa unosila sie wstega poskrecanego dymu. Sciskajac zawiniatko, jakby bal sie, ze je upusci, Rand wslizgnal sie miedzy drzewa. Przykleknal na malej polanie, otoczonej przez gesto splecione galezie i polozyl zawiniatko na ziemi. Przez pewien czas tylko na nie patrzyl. "Nie powinna. Nie mogla. - A cichy glos wewnatrz odpowiadal. - O tak, mogla. Mogla i powinna". Na koniec zabral sie do rozwiazywania niewielkich wezlow na sznurku, ktorym bylo oplecione. Zgrabne wezly zawiazane byly z precyzja, ktora wyraznie wskazywala na obecnosc reki Moiraine. Zaden sluzacy nie zrobil tego za nia, nie mogla ryzykowac, by jakis sluzacy to zobaczyl. Kiedy wreszcie ostatni wezel zostal rozplatany, odkryl zawiniatko rekoma, ktore byly juz zupelnie zdretwiale. Potem wpatrywal sie niemo, a w ustach mial pyl. Calosc skladala sie z jednego kawalka, nie splatana, nie farbowana, nie malowana. Sztandar, bialy jak snieg, wystarczajaco duzy, by byc widzianym na calym obszarze pola bitewnego. W poprzek maszerowala falujaca postac, podobna do weza o lusce ze szkarlatu i zlota, lecz weza na czterech lapach, kazdej zakonczonej piecioma zlotymi pazurami. Weza o oczach jak slonce i zlotej, lwiej grzywie. Raz kiedys juz go widzial, a Moiraine powiedziala mu, co to jest. Sztandar, ktory wciagal Lews Therin Telamon, Lews Therin Zabojca Rodu podczas Wojny Cienia. Sztandar Smoka. -Spojrzcie na to! Spojrzcie na to, co on ma! Mat wpadl na polane. Perrin, wolniej nieco, wszedl za nim. -Najpierw pstrokate plaszcze - warknal Mat - a teraz sztandar. Teraz juz nigdy nie doczekamy sie konca lordowania, z... Mat zblizyl sie dostatecznie, aby zobaczyc wyraznie sztandar i mina mu zrzedla. -Swiatlosci! - Cofnal sie o krok. - Niech sczezne! Byl tam, gdy Moiraine objasniala, czyj jest to sztandar. Perrin rowniez. Gniew zawrzal w sercu Randa, gniew na Moiraine i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin za to, ze popychaja go, pociagaja. Porwal sztandar w obie dlonie i potrzasnal nim przed twarza Mata, slowa wrzaly w nim, wymykaly sie kontroli. -Slusznie! Sztandar Smoka! Mat cofnal sie o krok. -Moiraine chce, abym byl kukielka, tanczaca na sznurkach Tar Valon, falszywym Smokiem dla Aes Sedai. Zamierza wepchnac mi go do gardla, nie dbajac o to, czego ja chce. Ale ja-nie-pozwole-sie-wykorzystywac! Mat cofal sie dalej, az stanal oparty o pien drzewa. -Falszywy Smok? - Przelknal sline. - Ty? To... szalenstwo. Perrin nie odszedl. Przykucnal na ziemi, zaplotl swe potezne ramiona wokol kolan i wpatrywal sie w Randa swymi swiecacymi, jasnymi oczami. -Jezeli Aes Sedai chca z ciebie zrobic falszywego Smoka... Przerwal, zmarszczyl brwi, ponownie przemyslal wszystko od poczatku. Na koniec powiedzial cicho: -Rand, potrafisz przenosic? Mat wydal stlumione westchnienie. Rand pozwolil na to, by sztandar opadl na ziemie, wahal sie tylko przez chwile, zanim ze znuzeniem kiwnal glowa. -Nie prosilem o to. Nie chcialem tego. Ale... Ale nie sadze, abym wiedzial, jak przestac. - Obraz izby pelnej much, zupelnie bezwiednie stanal mu przed oczyma. - Nie sadze, aby mi pozwolily przestac. -Niech sczezne - sapnal Mat. - Krew i krwawe popioly! Zdajesz sobie sprawe, ze zabija nas. Wszystkich. Perrina i mnie, tak samo jak ciebie. Jezeli Ingtar i pozostali dowiedza sie, podetna nasze przeklete gardla, wyreczajac trollokow. Swiatlosci, najpewniej pomysla, ze bylismy zamieszani w kradziez Rogu i zabilismy tych ludzi w Fal Dara. -Zamknij sie, Mat - powiedzial spokojnie Perrin. -Nie mow mi, zebym sie zamknal. Jezeli Ingtar nas nie zabije, to Rand oszaleje i zrobi to zamiast niego. Niech sczezne! Niech sczezne! - Mat obsunal sie po pniu drzewa i usiadl na ziemi. - Dlaczego cie nie poskromily? Jezeli Aes Sedai wiedza, dlaczego cie nie poskromily? Nigdy nie slyszalem, aby pozwolily mezczyznie, ktory potrafi wladac Moca, po prostu odejsc. -Nie wszystkie o tym wiedza - westchnal Rand. - Amyrlin... -Zasiadajaca na Tronie Amyrlin! Ona wie? Swiatlosci, nic dziwnego, ze patrzyla na mnie tak dziwnie. -...a Moiraine mi powiedziala, ze jestem Smokiem Odrodzonym, a potem obie powiedzialy, ze moge jechac, dokad chce. Nie rozumiesz, Mat? One usiluja mnie wykorzystac. -Ale bez wzgledu na to, ty i tak przenosisz Moc - burknal Mat. - Na twoim miejscu juz bym sie znajdowal w polowie drogi do Oceanu Aryth. I nie zatrzymywalbym sie tak dlugo, az nie znajde jakiegos miejsca, w ktorym nie ma i raczej nigdy nie bedzie zadnych Aes Sedai. I zadnych ludzi. To jest, chcialem powiedziec... no coz... -Zamknij sie, Mat - naskoczyl na niego Perrin. - Dlaczego tu jestes, Rand? Im dluzej bedziesz sie trzymal ludzi, tym wieksza pewnosc, ze ktos sie o wszystkim dowie i posle po Aes Sedai. Te Aes Sedai, ktore ci nie powiedza, ze masz sam dbac o wlasne sprawy. - Urwal i zamyslony podrapal sie po glowie. - A Mat ma racje co do Ingtara. Nie watpie; ze nazwalby cie Sprzymierzencem Ciemnosci i zabil. Byc moze zabilby nas wszystkich. On wyraznie cie lubi, ale moim zdaniem i tak by to zrobil. Falszywy Smok? Inni tak samo. Masema nawet takiej wymowki by nie potrzebowal. Wiec czemu nie odjechales? Rand wzruszyl ramionami. -Juz mialem ruszyc w droge, ale najpierw przyjechala Amyrlin, potem ukradli Rog, sztylet i Moiraine powiedziala, ze Mat umiera i... Swiatlosci, stwierdzilem wtedy, ze moge zostac z wami przynajmniej do czasu, zanim nie odnajdziemy sztyletu. Pomyslalem, ze moglbym sie przydac. Moze sie mylilem. -Wyruszyles z nami z powodu sztyletu? - spytal cicho Mat. Otarl nos i skrzywil sie. - W ogole mi to nie przyszlo do glowy. W ogole nie pomyslalem, ze chciales... Aaaach! A dobrze sie czujesz? Znaczy sie, jeszcze nie popadles w obled, prawda? Rand wygrzebal z ziemi kamyk i rzucil nim w Mata. -Aua! - Mat potarl ramie. - Ja tylko spytalem. No, bo te wszystkie paradne stroje i cale to gadanie, ze jestes lordem. Coz, raczej nie pasuja do kogos, kto ma poukladane w glowie. -Probowalem sie was pozbyc, durniu! Balem sie, ze rzeczywiscie popadne w obled i zrobie wam cos zlego. - Spojrzal na sztandar, jego glos scichl. - Tak sie w koncu stanie, jesli z tym nie skoncze. Swiatlosci, nie wiem, jak z tym skonczyc. -Tego sie wlasnie balem - powiedzial Mat, wstajac. - Nie obraz sie, Rand, ale chyba bede sypial jak najdalej od ciebie, jesli nie masz nic przeciwko. To znaczy, jesli zostaniesz z nami. Slyszalem kiedys o jednym gosciu, ktory potrafil korzystac z Mocy. Opowiadal mi o tym straznik kupiecki. Zanim odnalazly go Czerwone Ajah, obudzil sie ktoregos dnia i cala jego wies byla zrownana z ziemia. Domy, ludzie, wszystko z wyjatkiem lozka, na ktorym spal, wies wygladala, jakby przetoczyla sie po niej jakas gora. -W takim razie, Mat, powinienes spac obok niego, glowa przy glowie - stwierdzil Perrin. -Moze jestem durniem, ale wole byc zywym durniem. - Mat zawahal sie, popatrujac z ukosa na Randa. - Posluchaj, wiem, ze pojechales z nami, bo chciales mi pomoc, i jestem wdzieczny. Naprawde jestem. Ale ty juz nie jestes dawnym Randem. Rozumiesz mnie, prawda? Czekal, jakby sie spodziewal odpowiedzi. Zadna nie padla. W koncu zniknal miedzy drzewami, w kierunku, gdzie polozony byl oboz. -A ty co powiesz? - spytal Rand. Perrin pokrecil glowa, kolyszac potarganymi lokami. -Nie wiem, Rand. Niby jestes ten sam, a jednoczesnie nie. Mezczyzna korzystajacy z Mocy, moja matka lubila mnie tym straszyc, kiedy bylem maly. Po prostu nie wiem. - Wyciagnal reke i dotknal rogu sztandaru. - Na twoim miejscu chyba bym to spalil albo zakopal w ziemi. A potem zaczalbym uciekac, tak szybko, ze zadna Aes Sedai juz by mnie nigdy nie znalazla. Tu Mat mial racje. Wstal, zmruzonymi oczyma ogarnal niebo na zachodzie, powoli wchlaniajace czerwien zachodzacego slonca. -Czas wracac do obozu. Przemysl to, co powiedzialem, Rand. Ja bym uciekal. Ale moze ty nie mozesz uciekac. O tym tez pomysl. - Wydawal sie wpatrywac swymi zoltymi oczyma we wlasne wnetrze, mowil zmeczonym glosem. - Czasami nie mozna uciec. Potem on takze odszedl. Rand uklakl, wpatrzony w sztandar rozpostarty na ziemi. -A wlasnie, ze czasami mozna uciec - mruknal. Ale moze ona mi to dala, zeby mnie zmusic do ucieczki. Moze wymyslila cos takiego, co wymaga mojej ucieczki. Ale ja nie zrobie tego, co ona chce. Nie zrobie. Zakopie go w tym miejscu. Powiedziala jednak, ze moje zycie moze od niego zalezec, a Aes Sedai nigdy nie klamia w taki sposob, by mozna je bylo na tym przylapac... - Nagle jego ramiona zatrzesly sie od cichego smiechu. - Gadam sam do siebie. Moze juz zaczalem popadac w obled. Kiedy wracal do obozowiska, ciagle mial przy sobie owiniety w plotno sztandar, tylko mniej starannie zlozony i nie przewiazany sznurkiem Moiraine. Swiatlo dnia zaczynalo blednac i polowa kotliny skryla sie w cieniu padajacym z jej zboczy. Zolnierze ukladali sie juz do snu, kazdy obok swego konia, z lancami w zasiegu reki. Mat i Perrin umoscili sobie legowisko przy swoich wierzchowcach. Rand spojrzal na nich smutnym wzrokiem, potem wzial Rudego, ktory stal dokladnie tam, gdzie go zostawil, z dyndajacymi wodzami, i przeszedl na druga strone kotliny, gdzie znalazl Hurina i Loiala. Ogir przerwal czytanie i badal do polowy zakopany kamien, na ktorym siedzial, wodzil po czyms na jego powierzchni dlugim cybuchem fajki. Hurin wstal i obdarzyl Randa czyms na ksztalt uklonu. -Mialem nadzieje, ze tobie nie przeszkodzi, jak sobie tu posciele, lordzie... mhm... Rand. Wlasnie sluchalem Budowniczego. -Jestes tu, Rand - powiedzial Loial. - Wiesz, mysle, ze ktos kiedys obciosal ten kamien. Widzisz, jest zwietrzaly, ale wydaje sie, ze to pozostalosci jakiejs kolumny. Sa tez na nim znaki. Nie bardzo potrafie je odcyfrowac, ale wygladaja jakby znajomo. -Moze w swietle poranka uda ci sie go obejrzec dokladniej - podpowiedzial Rand. Zdjal sakwy z grzbietu Rudego. - Twoje towarzystwo mnie cieszy, Hurin. "Cieszy mnie towarzystwo kazdego, kto sie mnie nie boi. Ale jak dlugo jeszcze bede je mial?" Przelozyl cala zawartosc jednej sakwy do drugiej - zapasowe koszule, spodnie i welniane skarpety, przybory do szycia, hubke z krzesiwem, drewniana skrzynke ze sztuccami, zawiniatko z suszonym miesem i suchary na wszelka ewentualnosc i wszystkie inne niezbedne podroznikowi rzeczy - po czym wepchnal owiniety w plotno sztandar do pustej kieszeni. Sakwa wybrzuszyla sie mocno, rzemienie ledwo siegaly sprzaczek, tak byla wypchana. Loial i Hurin, jakby wyczuwajac jego nastroj, nie odzywali sie, gdy sciagal sakwy i uzde z grzbietu Rudego, wycieral siersc wielkiego gniadosza kepkami trawy i zdejmowal zen siodlo. Rand nie przyjal oferowanej mu strawy, czul, ze w tym momencie nic by nie mogl przelknac, nawet gdyby to byl najlepszy posilek, jaki mu w zyciu podano. Wszyscy trzej zrobili sobie poslania obok kamienia, za poduszke sluzyl zlozony koc, za nakrycie plaszcz. W calym obozowisku zapanowala juz cisza, Rand jednak nie mogl zasnac nawet wtedy, gdy zapadla gleboka noc. Jego mysli miotaly sie we wszystkie strony. Sztandar. "Do czego ona probuje mnie zmusic". Wioska. "Co moglo zabic Pomora w taki sposob?" Ten dom we wsi, to bylo najgorsze. "Czy to sie naprawde stalo?" "Czy ja juz popadlem w obled? Uciekac czy zostac? Musze zostac. Musze pomoc Matowi w znalezieniu sztyletu". Znekany zapadl wreszcie w sen, wraz ze snem otoczyla go pustka, nieproszona, migotala niepokojaca luna, zaklocajaca senne wizje. Usmiechajac sie wiecznie przylepionym do warg usmiechem, ktory nigdy nie obejmowal oczu, Padan Fain spojrzal na polnoc, wbil wzrok w czern nocy otaczajaca jedyne ognisko w jego obozie. Nadal myslal o sobie jako o Padanie Famie - Padan Fain stanowil sam rdzen jego istoty ale zmienil sie i wiedzial o tym. Wiedzial teraz wiele rzeczy, o wiele wiecej, niz podejrzewac mogli ci, ktorym kiedys sluzyl. Zostal Sprzymierzencem Ciemnosci wiele lat wczesniej, jeszcze zanim Ba'alzamon go wezwal i kazal scigac trzech mlodych ludzi z Pola Emonda, destylujac z niego to, co o nich wiedzial, destylujac go i napelniajac z powrotem powstalym z takiej destylacji ekstraktem, dzieki czemu Fain mogl ich czuc, odnajdywac ich zapach, gdziekolwiek byli, podazac w slad za nimi, dokadkolwiek by uciekli. Szczegolnie ten jeden. Nadal, jakas czastka swego wnetrza, czul skurcz strachu na wspomnienie, co zrobil z nim Ba'alzamon, ale ta czastka byla niewielka, ukryta, zduszona. Zmienil sie. Tropienie tych trzech zagnalo go do Shadar Logoth. Nie chcial tam isc, ale musial byc posluszny. Wtedy. A w Shadar Logoth... Fain wciagnal gleboki oddech i przejechal palcem po sztylecie z rubinowa rekojescia, przymocowanym do pasa. Ten sztylet tez pochodzil z Shadar Logoth. Byla to jedyna bron, jaka nosil przy sobie, jedyna, ktorej potrzebowal, i mial wrazenie, ze stanowi jego czesc. Teraz juz stanowil jednosc. Tylko to sie liczylo. Zbadal wzrokiem teren otaczajacy jego ognisko. Dwunastu ostatnich Sprzymierzencow Ciemnosci, w swych niegdys paradnych strojach, teraz zmietych i brudnych, kulilo sie z jednej strony w ciemnosciach. Wpatrzeni nie w ogien, lecz w niego. Po drugiej stronie przycupnely trolloki, dwadziescia trollokow, oczy o nazbyt ludzkim wyrazie, osadzone w ludzkich twarzach wykrzywionych zwierzecym grymasem, sledzily kazdy jego ruch, tak jak mysz obserwuje kota. Z poczatku byla to istna mordega, co rano odkrywac, ze nie jest sie zupelna caloscia, odkrywac, ze znowu dowodca jest Myrddraal, pieniacy sie zloscia i rozkazujacy, ze maja sie udac na polnoc, do Ugoru, do Shayol Ghul. Stopniowo jednak te poranki slabosci stawaly sie coraz krotsze, az w koncu... Przypomnial sobie mlot w swej dloni, wbijanie ostrych kolkow i usmiechnal sie, tym razem usmiech ogarnal takze jego oczy, napelniajac je radoscia rozkosznego wspomnienia. Jego ucho wylowilo rozlegajace sie w mroku lkanie i usmiech zbladl. "Nie trzeba bylo pozwalac, by trolloki zabraly ich az tak wielu". Cala wies spowalniala ich przemarsz. Gdyby tych kilka domostw przy promie nie stalo pustych, to moze... Ale trolloki byly chciwe z natury i owladniety euforia na widok umierajacego Myrddraala, nie przypilnowal ich tak, jak powinien. Zerknal na trolloki. Wszystkie niemal dwukrotnie przewyzszaly go wzrostem, dzieki swej sile zdolne zetrzec jedna reka na strzepy, a jednak cofaly sie przed nim i kulily. -Zabijcie ich. Wszystkich. Mozecie sie najesc, ale zwalcie wszystkie szczatki na stos, zeby nasi znajomi mogli ich zobaczyc. Glowy ulozcie na wierzchu. Do dziela, tylko porzadnie. - Rozesmial sie, ale zaraz przerwal sobie krotkim: - Jazda! Trolloki niezdarnie gramolily sie z miejsc, dobywaly sierpowatych mieczy i unosily w gore topory. Po chwili od strony, w ktorej lezeli zwiazani wiesniacy, rozlegly sie krzyki i zawodzenia. Blagania o litosc i przerazliwy placz dzieci urywaly znienacka gluche lomoty i niemile dla ucha mlaski, jakby ktos miazdzyl melony. Fain odwrocil sie tylem od tej kakofonii, by popatrzec na swych Sprzymierzencow Ciemnosci. Oni tez nalezeli do niego, cialem i dusza. Taka dusza, jaka w nich pozostala. Kazdy dal sie splugawic rownie gleboko, jak kiedys on, zanim znalazl wyjscie. Nie mieli dokad pojsc, jak tylko z nim. Nie spuszczali z niego oczu, pelnych strachu i blagania. -Myslicie pewnie, ze zglodnieja, nim znowu natrafimy na jakas wioske albo farme? Byc moze. Myslicie, ze pozwole im zjesc ktoregos z was? Coz, moze jednego lub dwoch. Nie ma juz koni, ktorymi daloby sie was zastapic. -To byli zwykli prostacy - wykrztusila niepewnym glosem jakas kobieta. Brud znaczyl jej twarz, lecz po zgrabnie skrojonej sukni mozna bylo rozpoznac bogata przedstawicielke stanu kupieckiego. Kosztowna tkanine popielatej barwy pokrywaly teraz plamy, w spodnicy widnialo dlugie rozdarcie. -To byli wiesniacy. My sluzylismy... ja sluzylam. Fain przerwal jej, beztroski ton sprawial, ze slowa zabrzmialy tym surowiej. -Kim wy dla mnie jestescie? Czyms gorszym niz wiesniacy. Moze stadem bydla dla trollokow? Jesli chcecie przezyc, bydleta, to musicie byc przydatni. Twarz kobiety niejako rozpadla sie. Kobieta zalkala i nagle wszyscy pozostali zaczeli paplac jeden przez drugiego, zapewniac go, jacy sa przydatni, oni wszyscy, mezczyzni i kobiety, ktorzy cieszyli sie wplywami i pozycja, zanim wezwano ich do Fal Dara, by tam wywiazali sie ze swych slubowan. Wykrzykiwali nazwiska waznych, poteznych ludzi, ktorych znali z Ziem Granicznych, Cairhien i innych krain. Probowali wyjawic wszystko, co wiedzieli na temat innych krajow, sytuacji politycznej, aliansow, intryg, usilowali wypaplac wszystko, byle tylko pozwolil sobie sluzyc. Wytworzony przez nich harmider mieszal sie z odglosami rzezi dokonywanej przez trollokow i znakomicie do niej pasowal. Fain w ogole ich nie sluchal - nie bal sie stawac do nich plecami od czasu, gdy zobaczyli, jaki los spotkal Pomora - i zajal sie swa nagroda. Kleczac, gladzil rekoma ozdobna, zlota szkatule, czujac zamknieta w niej moc. Musial kazac ja niesc trollokom - nie ufal ludziom na tyle, by zapakowac ja do sakiew przy konskim siodle, ktorys z nich mogl pragnac wladzy z taka sila, by przezwyciezyc strach przed nim, natomiast trolloki nie marzyly o niczym oprocz zabijania - i jeszcze nie odgadl, jak sie ja otwiera. Ale to przyjdzie z czasem. Wszystko przyjdzie z czasem. Wszystko. Wyjal sztylet z pochwy, ulozyl go na szkatule i dopiero wtedy umoscil sobie leze przy ogniu. Ostrze strzeglo lepiej niz trollok albo czlowiek. Wszyscy widzieli, co sie stalo, kiedy go uzyl, tylko ten jeden raz; nikt nie mial odwagi podejsc na odleglosc blizsza niz piedz do tego nagiego ostrza, o ile on sam nie wydal takiego rozkazu, a i wtedy sluchano go z niechecia. Lezal pod derkami i patrzyl sie w strone polnocy. Nie czul w tym momencie al'Thora, dzielila ich zbyt wielka odleglosc. A moze al'Thor robil te swoja sztuczke ze znikaniem. W twierdzy ten chlopak znienacka potrafil wymknac sie zmyslom Faina. Nie wiedzial, na jakiej zasadzie sie to odbywalo, ale al'Thor powracal potem, rownie nagle jak znikal. Tym razem tez wroci. -Tym razem to ty do mnie przyjdziesz, al'Thor. Dotad to ja cie tropilem niczym pies naprowadzony na slad, ale teraz to ty mnie bedziesz gonil. - Jego smiech brzmial jak rechot, slyszac go, sam wiedzial, ze jest oblakany, ale nie dbal o to. Obled to tez byla jego czesc. - Przyjdz do mnie, al'Thor. Taniec jeszcze sie nie zaczal. Zatanczymy na Glowie Tomana i tam sie od ciebie uwolnie. Nareszcie zobacze cie martwego. ROZDZIAL 12 WPLECIONE DOWZORU Egwene pospiesznie ruszyla za Nynaeve do grupki Aes Sedai otaczajacych ciasno palankin Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Pragnienie dowiedzenia sie, co jest powodem naglego zametu w Fal Dara, wzielo gore nad zmartwieniem z powodu Randa. W tym momencie on i tak znajdowal sie poza jej zasiegiem. Wsrod koni Aes Sedai stala Bela, jej kudlata klacz, a takze wierzchowiec Nynaeve.Straznicy, z dlonmi na rekojesciach mieczy i oczyma bezustannie kontrolujacymi otoczenie, utworzyli stalowy krag wokol Aes Sedai i palankinu. Oni tylko stanowili wysepke wzglednego spokoju na dziedzincu, bowiem shienaranscy zolnierze wciaz biegali wsrod przerazonych mieszkancow warowni. Egwene przepchala sie do Nynaeve obydwie zupelnie zignorowaly karcace spojrzenia Straznikow, wszyscy wiedzieli, ze wybieraja sie w droge razem z Amyrlin - i z szemrania tlumu wychwycila dosc informacji, by wiedziec teraz, ze z na pozor niewiadomego kierunku wypadla strzala, a lucznik jeszcze nie zostal zlapany. Egwene znieruchomiala, szeroko otwierajac oczy, zbyt zaszokowana, by choc pomyslec, ze stoi w otoczeniu Aes Sedai. Zamach na zycie Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. To sie nie miescilo w glowie. Amyrlin siedziala w palankinie przy odsunietych zaslonach, przyciagajac wzrok wszystkich rozdartym rekawem zaplamionym krwia. Patrzyla z wysoka na lorda Agelmara. -Znajdziesz tego lucznika albo nie, moj synu. Tak czy owak, moje sprawy w Tar Valon wzywaja mnie rownie pilnie, jak Ingtara na jego polowanie. Wyjezdzam. -Alez Matko - zaprotestowal Ingtar - zamach na twoje zycie wszystko zmienia. Nadal nie wiemy, kto przyslal tego czlowieka, ani tez dlaczego. Za godzine bede mial dla ciebie zarowno lucznika, jak i odpowiedzi na pytania. Amyrlin odpowiedziala smiechem, w ktorym nie bylo slychac rozbawienia. -Bedzie ci potrzebna sprytniejsza przyneta albo mocniejsze sieci do zlapania tej ryby, moj synu. Zanim pojmiesz tego czlowieka, bedzie za pozno, by jeszcze dzis odjechac. Zbyt wiele jest tu oczu, ktore napawalyby sie widokiem mego martwego ciala, by zanadto sie przejmowac czyms takim. Mozesz mi potem przyslac wiadomosc o tym, co wykryles, o ile w ogole cos wykryjesz. - Omiotla wzrokiem wieze otaczajace dziedziniec, parapety i balkony dla lucznikow, wciaz pelne ludzi, mimo ze okryte cisza. Strzala padla z jednego z tych miejsc. -Mysle, ze ten lucznik uciekl juz z Fal Dara. -Ale, Matko... Kobieta w palankinie spostponowala go gestem, wskazujac, ze dyskusja skonczona. Nawet wladca Fal Dara nie mogl wywierac zbytniego nacisku na Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Jej oczy spoczely na Egwene i Nynaeve, oczy przewiercajace na wskros, zdajace sie widziec wszystko, co chcialo sie zachowac w tajemnicy. Egwene zrobila krok w tyl, po chwili jednak opanowala sie i dygnela, zastanawiajac sie, czy tak jest poprawnie. Nikt jej nigdy nie wyjasnial, jaka etykieta obowiazuje na spotkaniach z Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Nynaeve stala sztywno wyprostowana, wytrzymala spojrzenie Amyrlin, poszukala jednak po omacku dloni Egwene i scisnela ja mocno, a Egwene odwzajemnila uscisk. -Wiec to sa te dwie, Moiraine - powiedziala Amyrlin. Moiraine nieznacznie skinela glowa i druga Aes Sedai znowu zaczela przypatrywac sie dwom kobietom z Pola Emonda. Egwene nerwowo przelknela `sline. One wszystkie wygladaly tak, jakby wiedzialy o roznych rzeczach, o takich, ktorych nie wiedzieli inni ludzie i swiadomosc, ze tak naprawde jest, bynajmniej w niczym nie pomagala. -Istotnie, wyczuwam w kazdej z nich wspaniala iskre. Tylko co sie z takiej iskry wykrzesze? Oto pytanie, prawda? Egwene miala wrazenie, ze jej usta sa pelne piachu. Widziala kiedys, jakim wzrokiem pan Padwhin, ciesla z ich wioski, patrzyl na swoje narzedzia; mniej wiecej w taki sam sposob Amyrlin patrzyla na nie obydwie. Ta do tego celu, druga do innego. Nagle Amyrlin powiedziala: -Czas ruszac. Na kon! Lord Agelmar i ja wypowiadamy tu slowa, jakie wypowiedziec nalezy, a wy nie musicie sie zaraz tak gapic niczym nowicjuszki w swieto. Na kon! Na jej rozkaz Straznicy rozeszli sie do swych wierzchowcow, a wszystkie Aes Sedai z wyjatkiem Leane, posuwistymi krokami ruszyly do swoich koni, ani przez moment nie tracac przy tym swej czujnosci. Kiedy Nynaeve i Egwene odwracaly sie, by spelnic polecenie, u boku lorda Agelmara stanal sluzacy ze srebrnym kielichem. Agelmar ujal go z grymasem niezadowolenia na ustach. -Wraz z tym naczyniem przyjmij, Matko, me zyczenie, aby twa dzisiejsza wyprawa powiodla sie jak najlepiej, a wszystkie... Dalszych slow Egwene juz nie uslyszala, wdrapywala sie bowiem juz na siodlo Beli. Jeszcze nie klepnela kudlatej klaczy i nie ulozyla spodnic, gdy palankin juz zblizal sie do otwartych bram, a niosace go konie szly rownym krokiem bez zadnych wodzy lub postronka. Leane jechala obok palankinu, z laska zatknieta w strzemionie. Egwene i Nynaeve dolaczyly na sam koniec kolumny Aes Sedai. Okrzyki i wiwaty tlumow, oblegajacych ulice miasta, witaly pochod, ginely jednak w lomocie bebnow i grzmotach trab. Kolumne prowadzili Straznicy, pod powiewajacym sztandarem Bialego Plomienia oslaniali rowniez Aes Sedai, by nie dopuscic do nich ludzkiej cizby. Lucznicy i pikinierzy, ktorych piersi takze zdobil Plomien, podazali z tylu, zorganizowani podlug rang. Kiedy kolumna wymaszerowala z miasta i skierowala sie na poludnie, traby ucichly, wciaz jednak slychac bylo wiwaty. Egwene czesto ogladala sie za siebie, dopoki drzewa i wzgorza nie skryly murow i wiez Fal Dara. Nynaeve, jadaca obok niej, potrzasnela glowa. -Randowi nic nie bedzie. Jest z nim lord Ingtar i dwudziestu lansjerow. A zreszta i tak nic nie mozesz zrobic. Zadna z nas nic nie moze zrobic. - Zerknela ukradkiem w strone Moiraine, zgrabna biala klacz Aes Sedai i wysoki, czarny ogier Lana tworzyly dziwna pare. - Jeszcze nie teraz. Kolumna stopniowo skrecala na zachod, ale nie posuwala sie zbyt szybko. Nawet piechurzy w zbrojach nie potrafili predko pokonywac shienaranskich wzgorz, ani tez utrzymywac dluzej rownego tempa. Wszyscy jednak parli do przodu najszybciej jak mogli. Obozowiska rozbijano pozna noca. Amyrlin nie zezwalala na postoj wczesniej, nim swiatla bylo juz tylko tyle, ze starczalo go do rozbicia namiotow, splaszczonych bialych kopul, w ktorych ledwie mozna sie bylo wyprostowac. Kazda para Aes Sedai, z tych samych Ajah, miala dla siebie jeden namiot, natomiast Amyrlin i Opiekunka mieszkaly oddzielnie. Moiraine dzielila swoj z dwoma Blekitnymi siostrami. Zolnierze spali na ziemi w swoim wlasnym obozowisku, Straznicy otulali sie w plaszcze w poblizu namiotow tych Aes Sedai, z ktorymi byli zwiazani. Namiot zamieszkiwany przez Czerwone Siostry wygladal dziwnie samotnie bez Straznikow, natomiast przy nalezacym do Zielonych panowala nieomal biesiadna atmosfera, dwie Aes Sedai czesto siadywaly na zewnatrz jeszcze dlugo po zapadnieciu zmroku i wiodly rozmowy z czterema Straznikami, ktorzy im towarzyszyli. Lan przyszedl raz do namiotu, ktory Egwene dzielila z Nynaeve, po czym wyprowadzil Wiedzaca nieco dalej, w mrok. Egwene wychylila sie odrobine za plachte zaslaniajaca wejscie, by moc ich podpatrywac. Nie slyszala, o czym mowili, zobaczyla tylko, ze Nynaeve w pewnym momencie wybuchnela gniewem, a po powrocie owinela sie w koce i nie chciala w ogole rozmawiac. Egwene wydalo sie, ze ma wilgotne policzki, mimo iz ukryla twarz pod rabkiem koca. Lan dlugo stal w mroku i patrzyl na ich namiot, zanim sobie poszedl. Potem nigdy juz ich nie odwiedzil. Moiraine nie zblizala sie do nich, tylko mijajac je obdarzala skinieniem glowy. Wydawalo sie, ze cale godziny spedzala na rozmowach z innymi Aes Sedai, z wszystkimi z wyjatkiem Czerwonych, kolejno odciagajac je na bok podczas jazdy. Amyrlin rzadko pozwalala sie zatrzymywac, a i wowczas na bardzo krotko. -Moze ona nie ma juz dla nas czasu - zauwazyla ze smutkiem Egwene. Moiraine byla jedyna znajoma Aes Sedai, byc moze jedyna, ktorej mogla ufac. - Znalazla nas i teraz jedziemy do Tar Valon. Sadze, ze interesuja ja juz inne rzeczy. Nynaeve zachnela sie. -A ja uwazam, ze ona z nami skonczy dopiero po swoim trupie albo po naszym trupie. Jest wyjatkowo przebiegla, tu o to chodzi. Za to inne Aes Sedai odwiedzaly ich namiot. Egwene omal nie wyskoczyla ze skory, tamtej pierwszej nocy spedzonej poza Fal Dara, gdy plachta okrywajaca wejscie odsunela sie i do srodka wsunela glowe zazywna Aes Sedai o kwadratowej twarzy, z siwiejacymi wlosami i jakby lekko roztargnionym wyrazem ciemnych oczu. Zerknela na latarnie, zawieszona w najwyzszym miejscu namiotu, i plomien jakby sie wydluzyl. Egwene odniosla wrazenie, ze cos czuje, ze nieomal dostrzega cos, co otoczylo Aes Sedai w momencie, w ktorym plomien sie rozrastal. Moiraine powiedziala jej ktoregos dnia - kiedy czesciej udzielala swych nauk -ze bedzie mogla zobaczyc, jak inna kobieta korzysta z Mocy, a takze odroznic kobiete zdolna do korzystania, nawet jesli taka nie bedzie nic robila. -Jestem Verin Mathwin - przedstawila sie kobieta z usmiechem. - A wy to Egwene al'Vere i Nynaeve al'Maera. Z Dwu Rzek, dawniej Manetheren. To silna krew. Krew, ktora spiewa. Egwene i Nynaeve podniosly sie, zamieniajac spojrzenia. -Czy to wezwanie do Zasiadajacej na Tronie Amyrlin? - spytala Egwene. Verin rozesmiala sie. Nos miala ubrudzony smuzka atramentu. -Alez nie, nie. Amyrlin ma wazniejsze sprawy do zalatwienia niz widywac dwie mlode kobiety, ktore nawet nie sa jeszcze nowicjuszkami. Jakkolwiek nigdy nic nie wiadomo. Obydwie posiadacie znaczny potencjal, szczegolnie ty, Nynaeve. Ktoregos dnia... - Urwala, w zamysleniu potarla palcem nos tuz nad plamka atramentu. - Ale to nie jest ten dzien. Przyszlam, zeby udzielic ci lekcji, Egwene. Obawiam sie, ze troche za wczesnie zabralas sie za cos, czego na razie sama nie powinnas robic. Egwene obejrzala sie nerwowo na Nynaeve. -Co ja zrobilam? Niczego swiadomie. -Och nic zlego. Byc moze cos niebezpiecznego, ale niezupelnie zlego. - Verin przysiadla na plociennej podlodze, podwijajac pod siebie nogi. - Usiadzcie obydwie. Usiadzcie. Nie mam zamiaru nadwerezac szyi. - Zaczela szukac wygodniejszej pozycji. - Siadajcie. Egwene usiadla na skrzyzowanych nogach przed Aes Sedai i robila co mogla, zeby nie patrzec na Nynaeve. "Nie powinnam czuc sie winna, dopoki sie nie dowiem, czy rzeczywiscie cos zawinilam. Zreszta moze wcale nie zawinilam". -Co takiego zrobilam, co jest niebezpieczne a niezupelnie zle? -No coz, korzystalas z Mocy, dziecko. Egwene potrafila tylko wytrzeszczyc oczy, natomiast Nynaeve wybuchnela: -To niedorzeczne. Po co jedziemy do Tar Valon, jak nie z tego powodu? -Moiraine... chcialam powiedziec, ze Moiraine udzielala mi lekcji - wykrztusila Egwene. Verin uniosla reke i obie umilkly. Byc moze trudno bylo odczytac jej intencje, ale ostatecznie byla to Aes Sedai. -Dziecko, czy tobie sie wydaje, ze Aes Sedai od razu ucza korzystania z Mocy pierwsza lepsza dziewczyne, ktora twierdzi, ze chce byc jedna z nas? No coz, sadze, ze raczej nie jestes pierwsza lepsza dziewczyna, ale taka sama... Z powaga pokrecila glowa. -Wiec czemu ona to robila? - spytala podniesionym tonem Nynaeve. Jej nie uczono i Egwene wciaz nie byla pewna, czy Nynaeve to dreczy, czy nie. -Bo Egwene juz wczesniej korzystala z Mocy cierpliwie wyjasnila Verin. -Ja... Ja tez. - Sadzac z jej glosu, Nynaeve bynajmniej nie byla szczesliwa z tego powodu. -Twoje okolicznosci sa inne, dziecko. Fakt, ze wciaz zyjesz, wskazuje, ze przezylas rozmaite kryzysy i wyszlas z nich i to bez niczyjej pomocy. Mysle, ze zdajesz sobie sprawe, ile masz szczescia. Na kazde cztery kobiety zmuszone do robienia tego, co ty robilas, z zyciem uchodzi tylko jedna. Naturalnie, dzikie... - Verin skrzywila sie. Wybacz, ale zdaje sie, ze tak wlasnie my z Bialej Wiezy czesto nazywamy kobiety, ktore bez zadnego przygotowania uzyskaly pewna pozorna kontrole, podobnie jak ty, przypadkowa i ledwie zaslugujaca na miano kontroli, ale nadal jest to swego rodzaju kontrola. Dzikie borykaja sie z trudnosciami, to fakt. Nieomal zawsze otaczaja sie murem, by same nie wiedziec, co takiego wlasciwie robia, i te mury zaklocaja swiadoma kontrole. Im dluzej takie mury sa wznoszone, tym trudniej jest je zburzyc, ale jesli uda sie je w koncu usunac... coz, niektore z najbieglejszych siostr, jakie zna historia naszej spolecznosci, byly najpierw dzikie. Nynaeve poruszyla sie z irytacja i spojrzala na wejscie do namiotu, jakby chciala wyjsc. -Nie rozumiem, co to wszystko ma ze mna wspolnego - powiedziala Egwene. Verin spojrzala na nia mrugajac, jakby sie zastanawiala, skad ona sie tam wziela. -Z toba? Ano nic. Twoj problem jest zupelnie inny. Wiekszosc dziewczat, ktore chca zostac Aes Sedai, nawet te, ktore maja w sobie odpowiednie zadatki, tak jak ty, tez sie tego boja. Nawet gdy w koncu dotra do Wiezy i naucza sie, co i jak robic, jakas siostra lub jedna z Przyjetych musi je jeszcze prowadzic przez wiele miesiecy, krok po kroku. Ale nie ciebie. Z tego co wiem od Moiraine, wskoczylas w to z miejsca, gdy tylko sie dowiedzialas, ze mozesz, zaczelas po omacku szukac drogi w ciemnosciach, ani razu sie nie zastanawiajac, czy przy nastepnym kroku nie otworzy sie przed toba bezdenna otchlan. Och, byly przed toba podobne, nie jestes wyjatkiem. Sama Moiraine do takich nalezala. Gdy sie dowiedziala, cos ty robila, nie miala innego wyjscia, jak tylko zaczac cie uczyc. Czy Moiraine nigdy ci tego wszystkiego nie tlumaczyla? -Nigdy. - Egwene bardzo pragnela, by tak nie zapieralo jej tchu podczas mowienia. - Musiala sie zajmowac... innymi sprawami. Nynaeve warknela cos bezglosnie. -Coz, Moiraine nigdy nie uwazala za konieczne mowic komus cos, czego ta osoba nie musi wiedziec. Wiedza nie sluzy zadnym realnym celom, ale z kolei z niewiedza jest tak samo. Ja sama osobiscie zawsze wole wiedziec, niz nie wiedziec. -A czy ona istnieje? To znaczy ta otchlan? -Oczywiscie nie taka gleboka - powiedziala Verin, przekrzywiajac glowe. - Ale przy nastepnym kroku? Wzruszyla ramionami. - Widzisz, dziecko, im bardziej sie starasz dotykac Prawdziwego Zrodla, im bardziej sie starasz korzystac z Jedynej Mocy, tym latwiej to potem robic naprawde. Tak, na poczatku siegasz z wysilkiem do Zrodla i najczesciej przypomina to chwytanie powietrza. Albo rzeczywiscie dotykasz saidara, ale nawet wtedy, gdy poczujesz, jak Jedyna Moc przeplywa przez ciebie, przekonujesz sie, ze nic z nia nie mozesz zdzialac. Albo cos osiagasz, ale jest to cos zupelnie niezgodnego z twymi zamierzeniami. Na tym polega niebezpieczenstwo. Zazwyczaj, dzieki wskazowkom i naukom, a takze lekowi, ktory hamuje taka dziewczyne, zdolnosc dotykania Zrodla oraz zdolnosc korzystania z Mocy pojawiaja sie razem z umiejetnoscia kontrolowania wlasnych czynow. Ty natomiast od razu probowalas korzystac z Mocy, nie majac nikogo, kto by cie nauczyl, jak kontrolowac, co robisz. Ja wiem, ze twoim zdaniem wcale nie posunelas sie zbyt daleko i jest to prawda, ale przypominasz kogos, kto nauczyl sie sam wbiegac na wzgorza, nawet nie na wszystkie, tylko niektore, nie umiejac nawet z nich zbiegac albo w ogole chodzic. Predzej czy pozniej spadniesz, jesli nie nauczysz sie calej reszty. Nie mowie w tej chwili o tym, co sie dzieje z nieszczesnymi mezczyznami, ktorzy probuja korzystac z Mocy, ty nie popadniesz w obled, nie umrzesz, bo masz przeciez siostry, ktore cie poprowadza i wyszkola, ale coz moglabys uzyskac calkowicie przypadkiem, bez zadnych intencji? Mgielka, ktora do tej pory zasnuwala oczy Verin, zniknela na moment. Wydawalo sie, ze Aes Sedai przeniknela Egwene i Nynaeve swym wzrokiem na wskros, podobnie jak Amyrlin. -Twoje wrodzone zdolnosci sa silne, dziecko, a stana sie jeszcze silniejsze. Musisz sie nauczyc, jak je kontrolowac, zeby nie wyrzadzic krzywdy sobie albo komus innemu, nawet bardzo wielu ludziom. Tego wlasnie Moiraine probowala cie nauczyc, ja sprobuje ci w tym pomoc dzis wieczorem i tego beda cie codziennie uczyly inne siostry, dopoki nie oddamy cie w najbardziej umiejetne rece Sheriam. Ona jest Mistrzynia Nowicjuszek. "Czy ona wie o Randzie? To niemozliwe. Nigdy nie pozwolilaby mu opuscic Fal Dara, gdyby cos podejrzewala" - pomyslala Egwene. Byla jednak pewna, ze nie wyobrazila sobie tego, co zobaczyla. -Dziekuje ci, Verin Sedai. Bede sie starala. Nynaeve pospiesznie podniosla sie z miejsca. -Zostawie was same, pojde sobie posiedziec przy ognisku. -Powinnas zostac - odparla Verin. - Skorzystalabys na tym. Z tego, co mowila Moiraine, wynika, ze wystarczy ci odrobina nauk, zeby zostac Przyjeta. Nynaeve wahala sie tylko chwile, zanim stanowczo potrzasnela glowa. -Dziekuje za propozycje, ale moge z tym zaczekac, dopoki nie przybedziemy do Tar Valon. Egwene, gdybys mnie potrzebowala, bede... -Wedle wszelkich oznak - weszla jej w slowo Verin - jestes dorosla kobieta, Nynaeve. Zazwyczaj im mlodsza jest nowicjuszka, tym wieksze robi postepy. Niekoniecznie w nauce, lecz dzieki temu, ze od nowicjuszki oczekuje sie, ii bedzie zawsze robila to, co sie jej kaze, i nie bedzie niczego kwestionowala. Przydaje sie to zasadniczo tylko wtedy, gdy nauki dochodza do pewnego momentu. Wahanie w niewlasciwym momencie albo podwazanie sensu tego, co ci kazano zrobic, moze miec tragiczne skutki, lepiej wiec przez caly czas podporzadkowywac sie dyscyplinie. Z drugiej jednak strony od Przyjetych oczekuje sie, by podwazaly sens roznych rzeczy, kiedy uzna sie juz, ze wiedza, jakie i kiedy pytania zadawac. Jak myslisz, co bys wolala? Dlonie Nynaeve, spoczywajace na spodnicy, zacisnely sie, znowu spojrzala w strone plachty zaslaniajacej wejscie do namiotu, marszczac przy tym czolo. W koncu nieznacznie skinela glowa i na powrot usadowila sie na podlodze. -Mysle, ze chyba sie przylacze - oswiadczyla. -Znakomicie - odparla Verin. - Zaczynamy. Ty juz znasz te czesc, Egwene, ale specjalnie dla Nynaeve przeprowadze was przez to krok po kroku. Po jakims czasie to sie stanie druga natura, bedziecie robily to szybciej, niz pomyslicie, teraz jednak najlepiej dzialac powoli. Zamknijcie, prosze, oczy. Na poczatku to lepiej wychodzi, jak nic nie rozprasza uwagi. Egwene zamknela oczy. Nastapila chwila milczenia. -Nynaeve - powiedziala Verin - prosze, zamknij oczy, naprawde dzieki temu pojdzie lepiej. Kolejna pauza. -Dziekuje ci, dziecko. Teraz musicie oczyscic sie z wszystkiego. Oproznijcie umysly. W waszych umyslach znajduje sie teraz tylko jedna mysl. Paczek kwiatu. Tylko to. Tylko ten paczek. Widzicie go ze wszystkimi szczegolami. Czujecie jego zapach. Czujecie go pod palcami. Kazda zylke kazdego liscia, kazda krzywa kazdego platka. Czujecie, jak pulsuje w nim sok. Czujecie go. Znacie go. Jestescie nim. Wy i ten paczek to jedno. Jestescie jednoscia. Jestescie tym paczkiem. Jej glos wibrowal hipnotycznie, Egwene jednak przestala go slyszec, wczesniej wykonywala bowiem to cwiczenie razem z Moiraine. Robilo sie je powoli, ale Moiraine wytlumaczyla, ze wraz z doswiadczeniem bedzie szlo coraz szybciej. Wewnetrznie stala sie paczkiem rozy, z ciasno zwinietymi, czerwonymi platkami. I nagle pojawilo sie tam jeszcze cos innego. Swiatlo. Swiatlo napierajace na platki. Platki powoli rozchylaly sie, zwracajac ku swiatlu, wchlaniajac swiatlo. Roza i swiatlo staly sie jednym. Czula przesaczajacy sie do niej cieniutki strumyczek. Garnela sie do niego, chcac wiecej, dazyla do niego, pragnac wiecej... W mgnieniu oka wszystko zniknelo, roza i swiatlo. Moiraine rowniez uprzedzila, ze tego nie mozna robic na sile. Westchnela i otworzyla oczy. Nynaeve miala ponury wyraz twarzy. Verin byla spokojna jak zawsze. -Nie mozesz sprawic, zeby to sie stalo - mowila Aes Sedai. - Musisz pozwolic, zeby to sie stalo. Musisz sie poddac Mocy, zanim uzyskasz nad nia kontrole. -To istna glupota - burknela Nynaeve. - Wcale sie nie czuje jak kwiat. Jesli juz mam sie jakos czuc, to czuje sie jak krzew tarniny. Chyba jednak poczekam przy ognisku. -Jak sobie zyczysz - odparla Verin. - Czy ja juz wspominalam, ze nowicjuszki sa obowiazane wykonywac codzienne poslugi? Zmywaja statki, szoruja podlogi, piora, usluguja przy stole, wszystkie tego typu rzeczy. Ja osobiscie mysle, ze sluzace bardziej sie nadaja do takich zadan, ale na ogol uwaza sie, ze takie prace ksztaltuja charakter. Och, jednak zostajesz? Znakomicie. No coz, dziecko, przypomnij sobie, ze i tarnina kwitnie czasem, przypomnij sobie, jak pieknie wygladaja jej biale kwiatki wsrod cierni. Sprobujemy jeszcze raz. Od samego poczatku, Egwene. Zamknij oczy. Kilkakrotnie, zanim wreszcie Verin odeszla, Egwene czula, jak przeplywa przez nia Moc, ani razu jednak ten strumien nie byl silny, udalo jej sie jedynie spowodowac, ze powietrze zadrgalo, lekko unoszac plachte zaslaniajaca wejscie do namiotu. Byla przekonana, ze wiecej by osiagnela kichajac. Lepiej jej szlo przy Moiraine, czasami przynajmniej. Zalowala, ze to nie Moiraine ja teraz uczy. Nynaeve nie poczula nawet jednego blysku, w kazdym razie tak twierdzila. Pod koniec cwiczen oczy miala tak skupione, a usta tak zacisniete, ze Egwene bala sie, czy przypadkiem zaraz nie zwymysla Verin, jakby Aes Sedai byla wiesniaczka atakujaca jej prywatnosc. Jednak Verin powiedziala jej tylko, ze ma jeszcze raz zamknac oczy, tym razem bez towarzystwa Egwene. Egwene siedziala, popatrywala na obydwie w przerwach miedzy ziewnieciami. Zrobila sie pozna noc, normalnie juz dawno ukladalaby sie do snu. Nynaeve miala twarz tygodniowego trupa, zaciskala powieki tak silnie, jakby ich nigdy nie miala otworzyc, a piesci ulozone na podolku polyskiwaly bialymi klykciami. Egwene miala nadzieje, ze Wiedzaca nie straci panowania nad soba, skoro juz tak dlugo trzymala sie w ryzach. -Poczuj w sobie przeplyw - mowila jej Verin. Jej glos nie ulegl zmianie, lecz nagle w oczach pojawil sie blysk. - Poczuj przeplyw. Przeplyw Mocy. Niech to przypomina bryze, lekkie poruszenie powietrza. Egwene usiadla wyprostowana. Kiedy Verin udzielala jej wskazowek, rzeczywiscie przeplywala przez nia Moc. -Lekka bryza, najlzejsze drgnienie powietrza. Lagodne. Nagle koce ulozone na stosie buchnely plomieniami niczym drewno na podpalke. Nynaeve glosno krzyknela i otworzyla oczy. Egwene nawet nie zauwazyla, czy sama krzyknela. Wiedziala tylko, ze stoi i usiluje kopniakiem wyrzucic plonace koce na zewnatrz, zanim caly namiot zajmie sie ogniem. Zanim kopnela po raz drugi, plomienie zniknely, a ze zweglonej masy unosily sie skrecone smuzki dymu i zapach spalonej welny. -No tak - powiedziala Verin. - No tak. Nie spodziewalam sie, ze bede musiala gasic ogien. Nie mdlej, dziecko. Juz wszystko dobrze. Ja sie tym zajme. -Ja... ja sie zezloscilam - mowila Nynaeve drzacymi wargami; cala krew uciekla z jej twarzy. - Mowilas mi o bryzie, mowilas, co mam robic i ogien zwyczajnie wskoczyl mi do glowy. Ja... ja nie chcialam niczego spalic. To byl tylko niewielki ogien w... w mojej glowie. - Przeszyl ja dreszcz. -Domyslam sie, ze to byl niewielki ogien. - Verin wybuchnela smiechem, ale zaraz umilkla, gdy jeszcze raz zerknela na twarz Nynaeve. - Dobrze sie czujesz, dziecko? Jesli sie czujesz chora, to moge... Nynaeve zaprzeczyla, Verin pokiwala glowa. -Potrzebny ci odpoczynek. Obydwie go potrzebujecie. Zmuszalam was do zbyt ciezkiej pracy. Musicie odpoczac. Amyrlin kaze wszystkim wstac i ruszyc w droge jeszcze przed pierwszym brzaskiem. - Wstala i rozgarnela zweglone koce. - Kaze wam przyslac kilka nowych. Mam nadzieje, ze to zdarzenie dowiodlo, jak wazne jest zachowanie kontroli. Musicie sie nauczyc robic to, co- zamierzalyscie i nic wiecej. Nie dosc, ze mozna zrobic komus krzywde, to nadto nie podolac ilosci zaczerpnietej Mocy. Na razie nie jestescie w stanie radzic sobie z duza iloscia, ale bedzie jej przybywalo coraz wiecej. Jesli wiec zaczerpniecie za duzo, ona was zniszczy. Mozecie nawet umrzec. Albo wypalic sie, zmarnowac wszystkie zdolnosci, jakimi dysponujecie. - Po czym, jakby im wlasnie nie powiedziala, ze spaceruja po krawedzi noza, dodala pogodnie: - Spijcie dobrze! - I z tymi slowami wyszla z namiotu. Egwene objela Nynaeve ramionami i mocno ja przytulila. -Wszystko w porzadku, Nynaeve. Nie trzeba sie bac. Jak juz sie nauczysz kontrolowac... Nynaeve wybuchnela ochryplym smiechem. -Ja sie wcale nie boje. - Zerknela z ukosa na dymiace koce i zaraz oderwala wzrok. - Trzeba troche wiecej niz niewielkiego ognia, zeby mnie nastraszyc. Jednak nie spojrzala juz ani razu na te koce, nawet kiedy pojawil sie Straznik, zeby je zabrac i wymienic na nowe. Verin juz wiecej do nich nie przyszla, zgodnie ze swa obietnica. W rzeczy samej, w miare uplywu podrozy, na poludnie i zachod, dzien po dniu, tak szybko, jak mogli maszerowac piechurzy, Verin nie zwracala na obydwie kobiety wiecej uwagi niz Moiraine, niz jakakolwiek Aes Sedai. Aes Sedai nie odnosily sie do nich zasadniczo nieprzyjaznie, trzymaly je raczej na dystans i z rezerwa, jakby caly czas cos absorbowalo ich uwage. Ten chlod zwiekszal zaklopotanie Egwene i przypominal wszystkie opowiesci, ktore uslyszala, gdy byla dzieckiem. Opowiesci, ktore jej matka opowiadala o Aes Sedai, zawsze byly pelne wymyslow glupich ludzi, jednakze ani jej matka, ani zadna inna kobieta z Pola Emonda nigdy nie widziala zadnej Aes Sedai, dopoki nie przybyla tam Moiraine. Sama Egwene zas spedzila mnostwo czasu z Moiraine, ktora stanowila zywy dowod na to, ze nie wszystkie Aes Sedai sa takie, jak sie o nich opowiada. Chlodne manipulatorki i bezlitosne niszczycielki. Sprawczynie Pekniecia Swiata. Teraz przynajmniej wiedziala, ze Pekniecie Swiata spowodowali mezczyzni Aes Sedai, kiedy jeszcze istnieli, w Wieku Legend, ale to nie bardzo pomagalo. Nie wszystkie Aes Sedai byly zgodne ze swymi wizerunkami z opowiesci, ale ile takich bylo i ktore? Aes Sedai, ktore co wieczor przychodzily do ich namiotu, tak sie roznily, ze mysli wcale nie dawaly sie uporzadkowac. Alviarin byla chlodna i rzeczowa, niczym kupiec zajmujacy sie handlem welna i tytoniem, zdziwiona, ze Nynaeve tez uczestniczy w lekcji, udzielila jej jednak zgody; nie szczedzila slow krytyki, lecz zawsze byla gotowa sprobowac raz jeszcze. Alanna Mosvani duzo sie smiala i tyle samo czasu spedzila na opowiadaniu o swiecie i mezczyznach, co na nauczaniu. Mocno interesowala sie Randem, Perrinem i Matem, co Egwene bardzo dodalo otuchy. Szczegolnie to zainteresowanie Randem. Najgorsza byla Liandrin, jedyna, ktora nosila szal, pozostale pochowaly swe szale jeszcze przed wyjazdem z Fal Dara. Liandrin caly czas skubala czerwone fredzle, nauczyla malo, okazujac przy tym niechec. Zarzucila Egwene i Nynaeve pytaniami, jakby one byly oskarzone o jakies przestepstwo, a wszystkie pytania dotyczyly trzech chlopcow. Nie przestawala pytac, dopoki Nynaeve nie kazala jej sie wynosic - Egwene nie byla pewna, dlaczego Nynaeve to zrobila - i wtedy wyszla, udzielajac im przedtem ostrzezenia: -Strzezcie sie, corki. Nie jestescie juz w swojej wiosce. Zanurzylyscie stopy w czyms, w czym zyja stwory mogace was pokasac. Kolumna dotarla wreszcie do wioski o nazwie Medo, polozonej na brzegu rzeki Mora, ktora biegla wzdluz granicy Shienaru i Arafel, a dalej wpadala do Erinin. Egwene byla przekonana, ze to pytania Aes Sedai odnosnie do Randa sprawily, iz zaczela o nim snic i zamartwiac sie o niego, o to, czy poszukiwania Rogu Valere nie zawiodly na Ugor. Te sny byly zawsze zle, przy czym na samym poczatku przypominaly zwykle koszmary, ale tamtej nocy, kiedy dotarli do Medo, cos sie w nich zmienilo. -Przepraszam, Aes Sedai - spytala zuchwale Egwene - czy widzialas moze Moiraine Sedai? Szczupla Aes Sedai pomachala jej w odpowiedzi reka i pospiesznie odeszla zatloczona, oswietlona pochodniami wiejska ulica, wolajac do kogos, zeby uwazal na jej konia. Kobieta nalezala do Zoltych Ajah, mimo ze nie miala na sobie szala, Egwene nic wiecej o niej nie wiedziala, nie znala nawet jej imienia. Medo bylo mala wioska - Egwene przezyla szok, gdy sobie uswiadomila, ze wioska, ktora uwaza za "mala", jest rownie duza jak Pole Emonda - i obecnie wypelnialo ja wiecej przybyszow z obcych stron niz rdzennych mieszkancow. Na waskich uliczkach tloczyly sie konie i ludzie przepychajacy sie do przystani przez tlum wiesniakow, ktorzy klekali za kazdym razem, gdy mijala ich szybkich krokiem jakas nie dostrzegajaca ich Aes Sedai. Cala scenerie oswietlaly jaskrawo plonace pochodnie. Dwie przystanie wbijaly sie w rzeke Mora niczym kamienne palce, przy kazdej staly dwa niewielkie dwumasztowce. Stamtad przenoszono na poklady konie, za pomoca powrozow zawieszonych na bomach i plociennych kolysek umocowanych na ich brzuchach. Wiecej statkow - z wysokimi burtami, solidnie zbudowanych, z latarniami na szczytach masztow - tloczylo sie na zalanej promieniami ksiezyca rzece, juz zaladowanych albo czekajacych na swoja kolej. Lodzie wioslowe zabieraly lucznikow i pikinierow, dzieki uniesionym pikom przypominaly ogromne jeze unoszace sie na powierzchni wody. Na przystani, po lewej stronie, Egwene znalazla Anaiye, obserwujaca przebieg ladowania i poganiajaca tych, ktorzy nie poruszali sie dostatecznie szybko. Mimo ze nigdy nie wypowiedziala do Egwene nawet dwoch slow, wiedziala, ze Anaiya odroznia sie od pozostalych, bardziej przypomina kobiety z rodzinnej wioski. Egwene potrafila ja sobie wyobrazic w kuchni, jak piecze chleb, inne nie jawily sie jej w taki sposob. -Anaiya Sedai, czy widzialas moze Moiraine Sedai? Musze z nia porozmawiac. Aes Sedai rozejrzala sie, z marsem roztargnienia na czole. -Co? Ach to ty, dziecko. Moiraine tu nie ma. A twoja przyjaciolka, Nynaeve, jest juz na "Krolowej rzeki". Musialam ja sama wrzucic na poklad, caly czas krzyczala, ze nie odplynie bez ciebie. Swiatlosci, co za awantura! Sama juz powinnas byc na pokladzie. Znajdz jakas lodke, ktora plynie w slad za "Krolowa rzeki". Obydwie macie plynac razem z Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, wiec zachowuj sie nalezycie, jak juz sie znajdziesz na statku. Bez jakichs scen albo klotni. -Na ktorym statku plynie Moiraine Sedai? -Moiraine nie wsiadla na zaden statek, dziewczyno. Ona odjechala, dwa dni temu, Amyrlin przejela jej obowiazki. - Anaiya skrzywila sie i potrzasnela glowa, jakkolwiek wiekszosc jej uwagi byla nadal skupiona na ludziach pracujacych na przystani. - Najpierw Moiraine znika razem z Lanem, potem Liandrin rusza w slad za pietami Moiraine, a zaraz potem Verin, przy czym zadna nie raczy powiedziec nikomu ni slowa. Verin nawet nie zabrala swojego Straznika, Tomas juz obgryza paznokcie ze zmartwienia. Aes Sedai zadarla glowe i spojrzala na niebo. Nie oslonieta chmurami woskowa tarcza ksiezyca rzucala jasny blask. -Znowu bedziemy musialy wezwac wiatr i to tez wcale nie ucieszy Amyrlin. Mowi, ze chce, abysmy dotarli w godzine do Tar Valon i nie scierpi zadnej zwloki. Nie chcialabym byc na miejscu Moiraine, Liandrin albo Verin, gdy Amyrlin znowu je zobaczy. Pozaluja, ze nie sa juz nowicjuszkami. A czemu pytasz dziecko, o co ci chodzi? Egwene wciagnela gleboki wdech. "Moiraine odjechala? To niemozliwe! Musze to komus powiedziec, komus, kto mnie nie wysmieje". Wyobrazila sobie Anayie w Polu Emonda, jak wysluchuje swa corke, ktora jej sie zwierza z klopotow, Anayia pasowala do takiego wizerunku. -Anayia Sedai, Rand ma klopoty. Anayia zmierzyla ja uwaznym spojrzeniem. -Ten wysoki chlopiec z twojej wioski? Pewnie juz za nim tesknisz, prawda? Coz, nie bylabym zdziwiona, gdyby popadl w tarapaty. Tak sie czesto dzieje z mlodymi ludzmi w jego wieku. Mimo ze to ten drugi... Mat?... wygladal bardziej na takiego, ktory doprasza sie klopotow. Nie boj sie, dziecko. Nie mam zamiaru smiac sie z ciebie ani tez cie lekcewazyc. Jakie on ma klopoty i skad ty o nich wiesz? On i lord Ingtar znalezli juz pewnie Rog i wrocili do Fal Dara. Bo inaczej musieliby zapuscic sie po niego do Ugoru, a wtedy nic by sie nie dalo dla nich zrobic. -Ja... moim zdaniem oni nie sa ani w Ugorze, ani w Fal Dara. Mialam sen. - Powiedziala to czesciowo wyzywajacym tonem. Czula, ze to co mowi, brzmi glupio, ale ten sen wydawal sie taki rzeczywisty. Niby koszmar senny, a taki realny. Najpierw pojawil sie w nim jakis czlowiek z maska na twarzy i ogniem zamiast oczu. Mimo tej maski odniosla wrazenie, ze jest zaskoczony jej widokiem. Przerazona jego wygladem, czula, ze kosci zaraz jej popekaja od targajacego nimi dygotania, nagle jednak zniknal i wtedy zobaczyla Randa, spal na ziemi, otulony w swoj plaszcz. Stala nad nim jakas kobieta i przypatrywala mu sie. Jej twarz byla ukryta w cieniu, lecz oczy zdawaly sie blyszczec jak ksiezyc, a Egwene wiedziala, ze w tej kobiecie kryje sie zlo. Blysnelo swiatlo i wtedy znikneli. Obydwoje. A w tle, zupelnie jak jakis materialny przedmiot, czulo sie niebezpieczenstwo, jakby sidla mialy zaraz pochwycic nic nie podejrzewajaca owce, pulapka z mnostwem szczek. Koszmar nie zbladl wraz z przebudzeniem, tak jak to na ogol bywa ze snami. A niebezpieczenstwo wydawalo sie tak silne, ze miala ochote obejrzec sie przez ramie - ale z jakiegos powodu przeczuwala, ze ono czyha na Randa, nie na nia. Zastanawiala sie, czy ta kobieta to Moiraine i zbesztala sie za taka mysl. Liandrin bardziej pasowala do tej roli. Albo moze Alanna, ona tez sie interesowala Randem. Jakos nie potrafila opowiedziec o wszystkim Anayi. -Anayia Sedai - zaczela zgodnie z etykieta wiem, ze to brzmi glupio, ale on sie znalazl w niebezpieczenstwie. Wielkim niebezpieczenstwie. Jestem o tym przekonana. Czuje to. Nawet teraz. Anayia wyraznie sie nad czyms zastanawiala. -No coz - odparla cichym glosem - istnieje mozliwosc, ktorej nikt dotad nie bral w rachube, lecz ja zaryzykuje takie stwierdzenie. Mozesz byc Sniaca. Szansa na to jest niewielka, dziecko, ale... Nie mialysmy w swoich szeregach zadnej Sniacej od... czterystu albo i pieciuset lat. A ten dar jest blisko zwiazany z gloszeniem Przepowiedni. Jesli naprawde potrafisz Snic, to byc moze rowniez potrafisz glosic Przepowiednie. Cos takiego to palec w oczy Czerwonych. Naturalnie mogl ci sie przysnic zwykly koszmar, spowodowany pozna pora i zimna strawa, a poza tym nasza podroz jest wyczerpujaca od chwili, gdy opuscilismy Fal Dara. No i ty tesknisz za tym mlodym czlowiekiem. To powod znacznie bardziej prawdopodobny. Tak, tak, dziecko, ja to wiem. Martwisz sie o niego. Czy w swoim snie wi dzialas znaki wskazujace, jaki to rodzaj niebezpieczenstwa? Egwene potrzasnela glowa. -On po prostu zniknal, a ja poczulam niebezpieczenstwo. I zlo. Czulam je, jeszcze zanim zniknal. - Zadrzala i roztarla rece. - Nadal je czuje. -Coz, porozmawiamy o tym jeszcze na pokladzie "Krolowej rzeki". Jesli jestes Sniaca, dopilnuje, bys otrzymala nauki, jakich Moiraine powinna ci udzielic, gdyby tu... Hej wy tam! - krzyknela Aes Sedai tak nagle, ze Egwene az podskoczyla. Wysoki mezczyzna, ktory wlasnie przysiadl na kadzi z winem, tez podskoczyl. Kilku innych przyspieszylo kroku. - To czeka na zaladunek i nie sluzy do siedzenia! Porozmawiamy o tym na lodzi, dziecko. Nie, ty glupcze! Sam tego nie udzwigniesz! Chcesz sobie cos zrobic? Anayia zeszla z przystani, ukazujac nieszczesnym wiesniakom jeszcze bardziej nieokrzesana strone swego jezyka, o ktora Egwene nigdy by jej nie podejrzewala. Egwene wytezyla oczy, patrzac w strone skrytego w mroku poludnia. On tam gdzies byl. Nie w Fal Dara, nie na Ugorze. Byla pewna. "Uwazaj na siebie, ty idioto z klebem welny zamiast rozumu. Jesli dasz sie zabic, zanim ja cie z tego wyciagne, to obedre cie zywcem ze skory". Nie przyszlo jej do glowy, by zadac sobie pytanie, w jaki sposob ona go z czegos wyciagnie, skoro wlasnie znajdowala sie w drodze do Tar Valon. Otulila sie szczelniej plaszczem i wyruszyla na poszukiwanie lodki plynacej do "Krolowej rzeki". ROZDZIAL 13 OD KAMIENIA DO KAMIENIA Obudzony blaskiem wschodzacego slonca, Rand zastanawial sie, czy przypadkiem nadal nie sni. Siadal powoli, wytrzeszczajac oczy. Wszystko sie zmienilo albo prawie wszystko. Slonce i niebo wygladaly tak, jak sie spodziewal, mimo ze nieco blade, nie przesloniete zadna chmura. Loial i Hurin lezeli obok niego, otuleni w plaszcze i nadal pograzeni we snie, a ich konie wciaz staly spetane o krok od nich, jednak cala reszta zniknela. Zolnierze, konie, przyjaciele, wszyscy i wszystko zniknelo.Sama kotlina tez ulegla przeobrazeniu, znajdowali sie teraz w samym jej srodku, a nie na skraju. Obok glowy Randa wznosil sie walec z szarego kamienia wysoki na trzy piedzi, o szerokosci pelnego kroku, pokrywaly go setki, a moze tysiace gleboko wyrytych figur i znakow w jezyku, ktorego nie znal. Dno kotliny bylo wybrukowane bialym kamieniem, plaskie i rowne jak posadzka, wypolerowane do takiej gladkosci, ze nieledwie lsnilo. Do skraju prowadzily szerokie, wysokie stopnie, ulozone w koncentrycznych pierscieniach o roznych barwach. Natomiast drzewa otaczajace kotline byly poczerniale i powykrecane, jakby stratowane przez huragan ognia. Wszystko wydawalo sie bledsze niz powinno, podobnie jak slonce, bardziej przygaszone, jakby widziane poprzez mgle. Tyle ze zadnej mgly nie bylo. Tylko oni trzej i konie sprawiali wrazenie czegos naprawde materialnego. Kiedy jednak dotknal kamienia, na ktorym lezal, tez odniosl wrazenie, ze jest on materialny. Wyciagnal reke, zaczal szarpac Loiala i Hurina. -Obudzcie sie! Obudzcie sie i powiedzcie, czy ja snie. Blagam, obudzcie sie! -Czy to juz ranek? - spytal Loial, usiadl i w tym momencie rozdziawil usta, a jego duze, okragle oczy zrobily sie jeszcze wieksze. Hurin przebudzil sie nerwowo, po czym poderwal sie na rowne nogi i zaczal skakac niczym pchla po rozpalonym kamieniu, rozgladajac sie to w jedna, to w druga strone. -Gdzie my jestesmy? Co sie stalo? Gdzie sa wszyscy? Gdzie my jestesmy, lordzie Rand? - Padl na kolana, zalamujac rece, nie przestajac wodzic rozszalalym wzrokiem dookola siebie. - Co sie stalo? -Nie wiem - wolno odparl Rand. - Mialem nadzieje, ze to sen, ale... Moze to jest sen. Miewal juz sny, ktore nie byly snami, zupelnie jednak nie pragnal ani snic ich powtornie, ani tez pamietac. Wstal nieufnie. Wszystko zostalo tak, jak bylo. -Chyba jednak nie - oswiadczyl Loial. Przypatrywal sie uwaznie kolumnie, bynajmniej nie uszczesliwiony. Dlugie brwi opadly mu na policzki, a porosniete kepkami wlosow uszy przypominaly zwiedle rosliny. - To chyba ten sam kamien, obok ktorego ulozylismy sie wczoraj do snu. Wydaje mi sie, ze wiem juz, co to jest. Po raz pierwszy slychac bylo, ze jest nieszczesliwy z powodu swej wiedzy. -To... "Nie". Ze to byl tamten kamien nie umniejszalo szalenstwa tego, co widzial wokol siebie, znikniecia Mata, Perrina i Shienaran, wszystkie zmiany. "Myslalem, ze udalo mi sie uciec, a to sie zaczelo na nowo i juz niczego nie moge nazwac szalenstwem. Chyba ze to, co nosze w sobie". Popatrzyl na Loiala i Hurina. Nie zachowywali sie tak, jakby on popadl w obled, oni tez to wszystko widzieli. Cos w tych stopniach zwrocilo jego uwage: rozne barwy, siedem, poczawszy od blekitnej az po czerwona. -Kazdy dla innych Ajah - powiedzial. -Nie, lordzie Rand - jeknal Hurin. - Nie. Aes Sedai by nam tego nie zrobily. Na pewno nie! Ja podazam droga Swiatlosci! -Wszyscy nia podazamy, Hurin - powiedzial Rand. - Aes Sedai nie zrobia ci nic zlego. "Chyba ze staniesz im na drodze". Czy to moze byc dzielem Moiraine? -Loial, twierdzisz, ze wiesz, co to za kamien. Coz to takiego? -Powiedzialem, ze wydaje mi sie, ze wiem, Rand. Widzialem fragment pewnej starej ksiegi, zaledwie kilka stronic; jedna z nich przedstawiala rysunek tego kamienia, tego Kamienia - powtorzyl to slowo znacznie dobitniej, by podkreslic jego wage - albo jakiegos innego, bardzo podobnego. A podpis glosil: "Od Kamienia do Kamienia biegna nici <>, pomiedzy swiatami, ktore moga byc". -Co to znaczy, Loial? To nie ma zadnego sensu. Ogir ze smutkiem potrzasnal swa ogromna glowa. -Widzialem tylko kilka stron. Byla tam mowa o tym, ze w Wieku Legend Aes Sedai, niektorzy z tych, ktorzy potrafili podrozowac, ci najpotezniejsi, byli w stanie uzywac tych Kamieni. Nie ma tam jednak mowy o tym, w jaki sposob, aczkolwiek wykoncypowalem, ze byc moze Aes Sedai w jakis sposob uzywali tych Kamieni do podrozowania do tych swiatow. -Zerknal w gore, na spopielale drzewa, i natychmiast spuscil wzrok, jakby nie chcial myslec o tym, co sie znajduje poza skrajem kotliny. - Jednakze nawet jesli Aes Sedai moga je wykorzystywac, albo mogli kiedys, nie ma wsrod nas zadnej Aes Sedai, ktora moglaby skorzystac z Mocy, wiec naprawde nie wiem, jak to sie odbywa. Rand poczul, ze swedzi go skora. "Uzywane przez Aes Sedai. W Wieku Legend, kiedy zyli jeszcze Aes Sedai mezczyzni". Niejasno przypomnial sobie pustke, ktora zamykala sie wokol niego, gdy zasypial, przepelniajac budzaca niepokoj luna. I przypomnial sobie takze tamta izbe we wsi i swiatlo, po ktore siegnal, by uciec. "Jesli to byla meska polowa Prawdziwego Zrodla... Nie, to niemozliwe. A jesli tak? Swiatlosci, caly czas sie zastanawialem, czy uciekac, a to caly czas tkwi w mojej glowie. Moze to ja nas tu sprowadzilem`?". Nie chcial o tym myslec. -Swiaty, ktore moga byc? Nie rozumiem, Loial. Ogir wzruszyl ramionami, ciezko i z niepokojem. -Ja tez nie, Rand. Wieksza czesc tego tekstu brzmiala podobnie. "Gdy kobieta w lewo lub w prawo pobiegnie, czy tedy Czas rozdwojeniu ulegnie? Czy Kolo tka wtedy dwa Wzory? Tysiac, wraz z kazdym obrotem? Tyle, ile jest gwiazd? Czy jeden jest prawdziwy, a pozostale tylko jego cieniami i odbiciami?" Widzisz sam, to nie bylo jasne. Glownie pytania, z ktorych wiekszosc zdawala przeczyc sobie nawzajem. A poza tym niewiele tego bylo. Znowu zaczal przypatrywac sie kolumnie, ale mial taka mine, jakby pragnal, by zniknela. -Tych kamieni jest rzekomo bardzo wiele, rozproszonych po calym swiecie, a byc moze tak bylo w przeszlosci, nigdy jednak nie slyszalem, by ktos taki znalazl. Nigdy nie slyszalem, by ktos w ogole natrafil na cos podobnego. -Lordzie Rand? - Hurin juz wstal i wyraznie sie uspokoil, jednakze sciskal swoj plaszcz w pasie obiema rekami, sadzac po wyrazie twarzy bardzo pragnal, by go wysluchano. - Lordzie Rand, sprowadzisz nas z powrotem, prawda? Tam, gdzie jest nasze miejsce? Ja mam zone, panie moj, i dzieci. Melia juz i tak zle przyjmie moja smierc, a bez ciala, ktore moglaby oddac w objecia matki, smucic sie bedzie po sam kres swych dni. Rozumiesz, panie moj. Nie moge jej pozostawic w niewiedzy. Sprowadz nas z powrotem. A gdybym umarl, a ty bys nie mogl jej oddac mego ciala, to powiadom ja, niech choc tyle dostanie. Pod sam koniec wlasciwie juz o nic nie pytal. Do jego glosu zakradla sie nuta pewnosci. Rand juz otwieral usta, by znowu powtorzyc, ze nie jest zadnym lordem, ale zamknal je, nic nie mowiac. Teraz nie bylo to na tyle istotne, by o tym wspominac. "To ty go w to wpakowales". Bardzo chcial zaprzeczyc, ale wiedzial, czym jest, wiedzial, ze potrafi korzystac z Mocy, nawet jesli zawsze wygladalo na to, ze to sie dzieje po prostu samo. Loial twierdzil, ze Aes Sedai uzywaly Kamieni, a to oznaczalo przenoszenie Jedynej Mocy. Loial mowil zawsze to, co wiedzial, tego mozna bylo byc pewnym - Ogir nigdy nie klamal, mowiac, ze cos wie - a nie mieli w poblizu nikogo innego, kto potrafilby wladac Moca. "Ty go w to wpakowales, wiec musisz go wyciagnac, Musisz sprobowac". -Zrobie, co bede mogl, Hurin. - A poniewaz Hurin byl Shienaraninem, dodal: - Na moj Dom i honor. Dom pasterza i honor pasterza, ale swymi czynami sprawie, ze dorownaja domowi i honorowi lorda. Hurin puscil poly plaszcza. Pewnosc dotarla nawet do jego oczu. Uklonil sie gleboko. -To zaszczyt sluzyc tobie, moj panie. Rand uczul naplyw wyrzutow sumienia. "On wierzy, ze wroci do domu, bo shienaranscy lordowie zawsze dotrzymuja slowa. I co masz zamiar zrobic, lordzie Rand?" -Tylko bez tego, Hurin. Nie klaniaj sie. Ja nie jestem... - Nagle zrozumial, ze juz wiecej nie powinien przekonywac tego czlowieka, ze nie jest lordem. Weszyciel nie tracil ducha tylko dzieki swej wierze, nie mogl przeciez mu jej odbierac, nie w tej chwili. Nie w tym miejscu. -Przestan sie klaniac - dokonczyl niezrecznie. -Jak sobie zyczysz, lordzie Rand. - Usmiech Hunna byl nieomal rownie szeroki jak tamtego dnia, gdy Rand spotkal go po raz pierwszy. Rand kaszlnal. -Tak. No, tak wlasnie sobie zycze. Obydwaj obserwowali go, Loial z ciekawoscia, Hurin ufnie, obydwaj czekali, co zrobi. "To ja ich tutaj sprowadzilem. Na pewno ja. Wiec musze ich stad wydostac. A to oznacza..." Nabral powietrza do pluc i ruszyl po bialych kamieniach, w strone pokrytego symbolami walca. Kazdy symbol otaczaly cienkie linie pisma, ktorego nie znal, dziwaczne litery ukladaly sie w faliste i spiralne linie, w niektorych miejscach przechodzily znienacka w nieregularne haczyki i katy, po czym znowu ukladaly sie w szereg. Przynajmniej nie bylo to pismo trollokow. Niechetnie ulozyl dlonie na kolumnie. Jej powierzchnia wygladala jak suchy, wypolerowany kamien, w dotyku jednak byla dziwnie sliska, niczym naoliwiony metal. Zamknal oczy i uformowal plomien. Pustka ogarniala go powoli, opornie. Wiedzial, ze to jego strach ja blokuje, snach przed tym, na co sie powaza. Caly strach, jaki przelewal do pustki, natychmiast restytuowal sie na nowo. "Nie umiem tego zrobic. Nie potrafie zaczerpnac Mocy. Ja nie chce. Swiatlosci, musi istniec jakis inny sposob". Zdjety rozpacza zmusil swe mysli do znieruchomienia. Czul paciorki potu splywajace mu z czola po twarzy. Nieugiecie trwal tak dalej, wpychal swoje leki do trawiacego je ognia, podsycajac go, by stawal sie coraz wiekszy. Pustka juz rowniez tam byla. Wreszcie sam rdzen jego istnienia poczal sie unosic w przestrzeni pustki. Widzial swiatlo - saidin - nawet z zamknietymi oczyma, czul bijace od niego cieplo, otoczylo go, otoczylo wszystko, jednoczesnie wszystko tlumiac. Zamigotalo niczym plomyk swiecy ogladany przez papier nasaczony oliwa. Zjelczala oliwa. Cuchnaca oliwa. Siegnal do niego - nie bardzo wiedzial, w jaki sposob do niego siegnal, ale to byl ruch, wyciaganie sie ku temu swiatlu, w strone saidina - i nie zlapal nic, jakby przebieral rekoma w wodzie. Mial wrazenie, ze to zamulony staw, piana unoszaca sie na powierzchni czystej wody, ale tej wody nie potrafil zagarnac. Co jakis czas przeciekala miedzy jego palcami, lecz nie osadzala sie na nich ani jedna kropla, tylko gladka piana, od ktorej cierpla mu skora. Rozpaczliwie usilowal utworzyc obraz kotliny takiej, jaka byla poprzednia, z Ingtarem i lansjerami spiacymi obok swych koni, z Matem i Perrinem, z Kamieniem zagrzebanym prawie do samego szczytu. Tworzyl ten obraz na zewnatrz pustki, przywierajac do skorupy, ktora go otaczala. Usilowal polaczyc ten obraz ze swiatlem, probowal zlac je z soba. Kotlina wygladala caly czas tak samo, byli w niej tylko on, Loial i Hurin. Rozbolala go glowa. Razem, z Matem, Perrinem i Shienaranami. Plonacy bol w glowie. Razem! Pustka rozpadla sie na tysiac ostrych jak brzytwa odlamkow, tnac jego umysl. Dygoczac, zatoczyl sie w tyl, z szeroko rozwartymi oczyma. Mial pokaleczone dlonie od napierania na Kamien, rece drzaly z bolu, zoladek chybotal sie na mysl o pokrywajacym go plugastwie, a glowa... Usilowal uspokoic oddech. Cos takiego nigdy dotad sie z nim nie dzialo. Kiedy pustka znikala, to znikala jak przekluta banka, po prostu znikala, w oka mgnieniu. Nigdy nie rozpadala sie jak rozbite szklo. Glowe mial odretwiala, jakby te tysiac ciec zadano jej tak szybko, ze bol jeszcze nie zdazyl nadejsc. Niemniej jednak kazda rana wydawala sie tak realna, jak zadana nozem. Dotknal skroni i zdziwil sie, nie zobaczywszy krwi na palcach. Hurin nadal mu sie przypatrywal, nadal mu ufal. Weszyciel wrecz wydawal sie z kazda chwila nabierac coraz wiecej pewnosci. Lord Rand cos robil. Do tego wlasnie sluza lordowie. Chronia ziemie i ludzi swym cialem i zyciem, a kiedy dzieje sie cos zlego, oni to naprawiaja i pilnuja, by zatriumfowala uczciwosc i sprawiedliwosc. Dopoki Rand cos robil, cokolwiek, Hurin nie mogl stracic wiary, ze wszystko skonczy sie dobrze. Tak wlasnie postepowali lordowie. Loial mial nieco inne spojrzenie, marszczyl sie z lekkim zdziwieniem, lecz rowniez wbil oczy w Randa. Rand bardzo byl ciekaw, o czym on teraz mysli. -Warto bylo sprobowac - zapewnil ich. "Swiatlosci! Zapach zjelczalej oliwy jest we mnie! Ja nie chce, zeby on byl we mnie!" - Zapach wolno sie rozwiewal, wciaz jednak mial uczucie, ze zaraz zacznie wymiotowac. - Za kilka chwil znowu sprobuje. Mial nadzieje, ze jego glos brzmi pewnie. Nie mial pojecia, jak dzialaja takie Kamienie, czy to co robi, ma jakies szanse powodzenia. "Moze obowiazuja jakies zasady obchodzenia sie z nimi. Moze trzeba zrobic cos specjalnego. Swiatlosci, moze nie da sie uzyc tego samego kamienia dwa razy, albo..." Przerwal te rozmyslania. I tak na nic sie nie zdawaly. Musial to zrobic. Patrzyl na Loiala i Hurina i przyszlo mu do glowy, ze teraz rozumie, o co chodzilo Lanowi, gdy mowil, ze obowiazek napiera na czlowieka jak gora. -Panie moj, mysle... - Hurin zawiesil glos, przez chwile wyraznie zaklopotany. - Lordzie Rand, a moze by tak poszukac jakichs Sprzymierzencow Ciemnosci, mozna by zmusic ktoregos, zeby nam wyjawil, jak sie wraca. -Zapytalbym Sprzymierzenca Ciemnosci albo nawet samego Czarnego, gdybym wierzyl, ze otrzymam prawdziwa odpowiedz - odparl Rand. - Ale tylko my tu jestesmy. Tylko my trzej. "Tylko ja. Ja jestem jedyny, ktory musi to zrobic." -Moglibysmy podazyc ich sladem, panie moj. Gdyby udalo sie nam ich zlapac... Rand zagapil sie na weszyciela. -Wciaz czujesz ich zapach? -A czuje, moj panie. - Hurin zmarszczyl brew. - Slad jest slaby, jakby wyblakly, tak jak wszystko tutaj, ale nadal go czuje. Tu, od tego miejsca. - Wskazal brzeg kotliny. - Nie rozumiem, moj panie, ale... Ostatniej nocy przysiaglbym, ze slad zawraca w strone kotliny, do tego miejsca, w ktorym bylismy. Coz, teraz to tez jest to samo miejsce, tylko slad jest slabszy, jak powiedzialem. Nie stary, ale slabszy, jak... nie wiem nic, lordzie Rand, tylko tyle, ze on tu jest. Rand zaczal sie zastanawiac. Jesli byli tu Fain i Sprzymierzency Ciemnosci, to byc moze wiedzieli, jak stad wrocic. Na pewno, skoro wiedzieli, jak tu dotrzec. A poza tym oni mieli Rog i sztylet. Mat musial dostac ten sztylet. Z tego przede wszystkim powodu trzeba ich bylo odnalezc. Ze wstydem musial jednak przyznac, ze zadecydowal tu jego lek przed ponowna proba. Ze bal sie przenosic Moc. Mniej sie bal spotkania ze Sprzymierzencami Ciemnosci i trollokami, majac do pomocy tylko Hurina i Loiala, niz tego. -No to pojdziemy za Sprzymierzencami Ciemnosci. - Usilowal mowic pewnym glosem, tak jakby to zrobil Lan albo Ingtar. - Trzeba odzyskac Rog. Jesli nawet nie wymyslimy sposobu, jak go odebrac, to przynajmniej bedziemy wiedzieli, gdzie oni sa, gdy znowu odnajdziemy Ingtara. "Zeby tylko mnie nie pytali, w jaki sposob go odnajdziemy". -Hurin, upewnij sie, czy to aby na pewno jest ten trop, za ktorym winnismy pojsc. Weszyciel wskoczyl na siodlo, wiedziony pragnieniem zrobienia czegokolwiek, byc moze pragnieniem wydostania sie z kotliny, kazal swemu koniowi wdrapac sie po szerokich, kolorowych stopniach. Podkowy zwierzecia zadzwieczaly glosno na kamieniach, nie zostawiajac jednak na nich ani jednego sladu. Rand spakowal powroz, ktorym spetany byl Rudy, do toreb przy siodle - sztandar wciaz tam byl, mimo ze nie zmartwilby sie, gdyby sie okazalo, ze zostawil go za soba - po czym zgarnal luk, kolczan i wspial sie na grzbiet ogiera. Tobolek z plaszcza Thoma Merrilina tworzyl niewielki kopczyk za siodlem. Loial podprowadzil do niego swego wielkiego wierzchowca, z ziemi Ogir siegal glowa nieomal do ramienia Randa siedzacego w siodle. Nadal wygladal na zaskoczonego. -Myslisz, ze powinnismy tutaj zostac? - spytal Rand. - Jeszcze raz sprobowac uzyc Kamienia? Jesli Sprzymierzency Ciemnosci sa tutaj, na swoim miejscu, to musimy ich odszukac. Nie mozemy zostawic Rogu Valere w rekach Sprzymierzencow Ciemnosci, slyszales, co mowila Amyrlin. Musimy takze odzyskac sztylet. Mat bez niego umrze. Loial skinal glowa. -Tak Rand, to prawda. Tylko, Rand, te Kamienie... -Znajdziemy inny. Sam mowiles, ze one sa rozproszone i jesli wszystkie wygladaja z zewnatrz tak samo jak ten, wowczas nietrudno chyba znalezc inny. -Rand, ten fragment ksiegi mowil, ze Kamienie pochodza z wczesniejszego Wieku niz Wiek Legend i ze nawet Aes Sedai nie znaly sie na nich w tamtych czasach, mimo ze korzystaly z nich najpotezniejsze. One ich uzywaly z pomoca Jedynej Mocy, Rand. Jak twoim zdaniem mozemy uzyc tego Kamienia, zeby nas przeniosl z powrotem? Albo jakiegos innego Kamienia, ktory znajdziemy? Przez chwile Rand potrafil sie tylko zagapic na Ogira, pracujac umyslem szybciej niz kiedykolwiek w zyciu. -Jesli one sa starsze niz Wiek Legend, to moze ludzie, ktorzy z nich korzystali, nie uzywali Mocy. Musi istniec jakis sposob. Sprzymierzency Ciemnosci dotarli w to miejsce, a oni z pewnoscia nie uzywaja Mocy. Ja znajde ten sposob, niezaleznie od tego, jaki on jest. Sprowadze nas z powrotem, Loial. Popatrzyl na wysoka kamienne kolumne, pokryta dziwacznymi znakami i poczul uklucie strachu. "Swiatlosci, zebym tylko nie musial uzywac Mocy, aby tego dokonac". -Zrobie to, Loial, obiecuje. W taki czy inny sposob. Ogir skinal glowa, wyraznie powatpiewajac. Wskoczyl na swego ogromnego konia i w slad za Randem wjechal po stopniach na gore, by przylaczyc sie do Hurina skrytego wsrod poczernialych drzew. Teren przed nimi opadal w dol, lekko pofalowany, rzadko zalesiony, gdzieniegdzie porosniety trawa czy przeciety strumieniem. W polowie drogi do horyzontu Randowi wydalo sie, ze widzi jeszcze jedna plame spalenizny. Byla zupelnie biala, wszystkie kolory wyblakly. W oczy nie rzucaly sie zadne ludzkie slady z wyjatkiem kamiennego kregu, ktory pozostawili za soba. Niebo bylo zupelnie puste, zadnego dymu z komina, ptakow, tylko kilka chmur i bladozolte slonce. Najgorsze jednak bylo to, ze caly teren wydawal sie niejako wykrecac oko. Normalnie wygladalo wszystko, co znajdowalo sie w najblizszym zasiegu, a takze to, co bylo w oddali, lecz na linii wzroku. Natomiast wystarczylo obrocic glowe, by spojrzec na to, co sie widzialo katem oka, i zaraz ten widok zaczynal pedzic, by znalezc sie jak najblizej, gdy go beda ogladac wprost. Zjawisko to wywolywalo potworne zawroty glowy, nawet konie rzaly nerwowo i wywracaly oczami. Rand usilowal ruszac glowa jak najwolniej, troche to pomagalo, mimo ze wszystko to, co powinno tkwic nieruchomo, nadal wyraznie sie poruszalo. -Czy we fragmencie ksiegi byla o tym jakas wzmianka? - spytal Rand. Loial pokrecil glowa, a potem przelknal sline, jakby pozalowal, ze nia poruszyl. -Nic. -Domyslam sie, ze nie o to w niej szlo. Ktoredy teraz, Hurin? -Na poludnie, lordzie Rand. - Weszyciel nie odrywal wzroku od ziemi. -No to na poludnie. "Musi istniec jakas droga powrotna, nie wymagajaca uzywania Mocy". Rand uderzyl pietami w boki Rudego. Usilowal mowic beztroskim glosem, jakby nie spodziewal sie zadnych klopotow w najblizszej przyszlosci. -Co takiego mowil Ingtar? Trzy albo cztery dni jazdy do pomnika Artura Hawkinga? Ciekaw jestem, czy on tez tu istnieje, tak jak te Kamienie. Jesli to jest swiat, ktory moglby istniec, to moze on tam ciagle jeszcze stoi. Warto byloby go zobaczyc, prawda Loial? Pojechali na poludnie. ROZDZIAL 14 WILCZY BRAT -Znikneli? - zawolal z gory Ingtar. - A moi straznicy nic nie widzieli. Nic! Oni niemogli tak po prostu zniknac. Sluchajac go, Perrin kulil ramiona i patrzyl na Mata, ktory stal nieco dalej, marszczac sie i cos do siebie mruczac. Wygladal, jakby sprzeczal sie z soba. Slonce wyzieralo znad horyzontu, dawno juz minela pora, gdy trzeba bylo ruszyc w droge. Na kotline padaly dlugie cienie, wyciagaly sie i rzedly, lecz nadal ksztaltem przypominaly drzewa, ktore je rzucaly. Juczne konie, obladowane, polaczone juz powrozem, stukaly niecierpliwie kopytami, wszyscy jednak stali przy swoich wierzchowcach i czekali. Nadszedl wielkimi krokami Uno. -Ani jednego sladu, koziol ich lizal, panie moj. Mowil urazonym glosem, porazka stawiala jego umiejetnosci pod znakiem zapytania. - Niech sczezne, ani cholernego drapniecia kopytem. Znikneli, jakby ich piorun strzelil. -'Trzech ludzi i trzy konie nie moga zniknac ot tak po prostu - warknal Ingtar. - Sprawdz jeszcze raz teren, Uno. Jesli ktos moze sie wywiedziec, w ktora strone poszli, to tylko ty. -Moze zwyczajnie uciekli - podpowiedzial Mat. Uno zatrzymal sie i spiorunowal go wzrokiem. "Jakby przeklal Aes Sedai" - pomyslal z niedowierzaniem Perrin. -Po co mieliby uciekac? - Glos Ingtara zabrzmial niebezpiecznie spokojnie. - Rand, Budowniczy, moj weszyciel... moj weszyciel!... po co ktorys z nich mialby uciekac, a tym bardziej wszyscy trzej? Mat wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Rand byl... Perrin mial ochote czyms w niego rzucic, uderzyc go, zrobic cokolwiek, zeby go uciszyc, ale patrzyli na nich Ingtar i Uno. Poczul, jak zalewa go ulga, gdy Mat zawahal sie, po czym rozlozyl rece i burknal: -Nie wiem, dlaczego. Tak mi sie po prostu pomyslalo. Ingtar skrzywil sie. -Uciekli - warknal, jakby w to nie wierzyl ani przez chwile. - Budowniczy moze sobie jechac, gdzie chce, ale Hurin nie mogl tak zwyczajnie uciec. Tak samo Rand al'Thor. Nie zrobilby tego, on zna swoje powinnosci. Ruszaj, Uno. Przeszukaj jeszcze raz teren. Uno wykonal pol uklonu i odszedl pospiesznie, rekojesc miecza chybotala sie nad jego plecami. -Z jakiego powodu Hurin mialby odchodzic tak bez slowa, w samym srodku nocy? - zrzedzil Ingtar. - Wie przeciez, co jest naszym celem. Jak ja mam wpasc na trop tego plugawego pomiotu Cienia bez niego? Dalbym tysiac zlotych koron za stado gonczych psow. Gdyby mi nie stalo rozumu w glowie, powiedzialbym, ze to sprawka Sprzymierzencow Ciemnosci, ktorzy dzieki temu mogliby sie przeslizgnac na wschod albo zachod bez mojej wiedzy. Pokoj, juz sam nie wiem, czy mi dostaje rozumu. Sztywnymi krokami ruszyl w slad za Uno. Perrin niespokojnie przestapil z nogi na noge. Sprzymierzency Ciemnosci bez watpienia z kazda chwila oddalali sie coraz bardziej. Coraz dalej od nich, a wraz z nimi Rog Valere - a takze sztylet z Shadar Logoth. Nie sadzil, by Rand, czymkolwiek sie stal, cokolwiek mu sie przydarzylo, zaniechal pogoni. "Ale dokad on odjechal i dlaczego?" Loial mogl towarzyszyc Randowi z przyjazni, ale po co Hurin? -Moze on rzeczywiscie uciekl? - mruknal do siebie i zaraz rozejrzal sie dookola. Nikt tego najwyrazniej nie uslyszal, nawet Mat nie zwracal nan zadnej uwagi. Przejechal dlonia po wlosach. Gdyby jego scigaly Aes Sedai za to, ze jest falszywym Smokiem, wowczas on tez by uciekl, Jednak zamartwianie sie o Randa nie pomagalo w odnalezieniu sladow Sprzymierzencow Ciemnosci. Istnial byc moze pewien sposob, gdyby zechcial sie na niego zdecydowac. Wcale nie mial na to ochoty. Uciekal od tego, ale byc moze teraz juz dluzej sie nie da. "Doskonale do mnie pasuje to, co powiedzialem Randowi. Zaluje, ze nie moge uciec". Mimo ze wiedzial, co moze zrobic - co musi zrobic - zeby pomoc, wciaz sie wahal. Nikt na niego nie patrzyl. Nikt by sie nawet nie domyslil, co sie z nim dzieje, nawet gdyby patrzyl. W koncu, z niechecia, zamknal oczy i pozwolil sobie odplynac, pozwolil odplynac swoim myslom, gdzies daleko, z dala od niego. Z poczatku probowal zaprzeczac, jeszcze, zanim jego oczy zaczely zmieniac barwe z ciemnobrazowej na zlotozolta. Podczas tamtego pierwszego spotkania, w tamtej pierwszej chwili rozpoznania, nie chcial w to wierzyc i od tego czasu uciekal przed rozpoznaniem. Nadal mial chec uciekac. Jego mysli odplynely, szukajac po omacku tego czegos, co musialo gdzies byc, tego co zawsze bylo w okolicach, gdzie ludzi bylo niewielu albo dzielily ich spore odleglosci -szukaly jego braci. Nie chcial o nich myslec w ten sposob, ale wszak byli jego bracmi. Z poczatku bal sie, ze to, co robi, to efekt jakiejs skazy Czarnego albo Jedynej Mocy -jednako zlych dla czlowieka, ktory nie chcial byc niczym wiecej jak zwyklym kowalem i wiesc swe zycie w Swiatlosci oraz pokoju. Od tego czasu zdawal sobie z grubsza sprawe, co musi czuc Rand, jak to jest bac sie samego siebie, czuc sie skalanym. Jeszcze nie calkiem sie z tym uporal. Jednakze to, co on robil, bylo starsze niz ludzie korzystajacy z Jedynej Mocy, jego poczatki towarzyszyly narodzinom Czasu. To nie Moc, wyjasnila mu Moiraine. Cos, co zaniknelo dawno temu, a teraz pojawilo sie na nowo. Egwene tez o tym wiedziala, choc wolalby, zeby tak nie bylo. Wolalby, by nikt o tym nie wiedzial. Liczyl, ze nikomu nie powiedziala. Kontakt. Poczul je, poczul inne umysly. Poczul swych braci, wilki. Ich mysli dotarly do niego w postaci wirujacej mieszanki obrazow i emocji. Z poczatku nie byl w stanie wyroznic nic procz czystych emocji, ale juz po chwili umysl ubral je w slowa. "Wilczy brat. Niespodzianka. Dwunogi, ktory mowi". Mglisty obraz, wyblakly uplywem czasu, nawet nie stary, tylko jeszcze starszy, ludzie biegnacy razem z wilkami, dwa stada na wspolnym polowaniu. "Slyszelismy, ze to sie powtorzy. Czy jestes Dlugim Klem?" Pojawil sie niewyrazny obraz czlowieka odzianego w skory, z dlugim nozem w dloni, lecz nakladal sie na niego inny obraz, wazniejszy, przedstawiajacy kudlatego wilka z jednym klem dluzszym od pozostalych, stalowym klem polyskujacym w sloncu. Wilk biegl na czele stada, szarzujacego zapamietale przez gleboki snieg w strone jelenia, ktory znaczyl dla nich zycie zamiast powolnej smierci z glodu, potem jelen miazdzony na proch pod ich brzuchami, promienie slonca odbijajace sie od bieli, wywolujace bol oczu, wiatr omiatajacy wscieklym rykiem przelecze, wzbijajacy tumany sniegu, ktore wtenczas robily sie podobne do mgly i... Obrazy przedstawiajace imiona wilkow zawsze byly skomplikowane. Perrin rozpoznal czlowieka. Elyas Machera, ten ktory przedstawil go wilkom po raz pierwszy. Czasami zalowal, ze w ogole poznal Elyasa. "Nie" - pomyslal i sprobowal utworzyc jego obraz w umysle. "Tak. Slyszelismy o tobie". Nie byl to stworzony przez niego obraz, przedstawial mlodego mezczyzne ze zwalistymi ramionami i potarganymi, brazowymi lokami, mlodego mezczyzne z toporem u pasa, o ktorym inni mysleli, ze porusza sie i mysli powoli. Ten czlowiek tam byl, gdzies na obrazie stworzonym przez wilcze umysly, lecz zaraz zastapil go intensywniejszy obraz zwalistego, dzikiego byka z zakrzywionymi rogami z blyszczacego metalu, cwalujacego przez mrok z szybkoscia i zwawoscia wlasciwa mlodemu wiekowi, kedzierzawa siersc polyskiwala w swietle ksiezyca, na nic nie zwazajac, rzucal sie miedzy Biale Plaszcze na koniach, powietrze bylo rzeskie, zimne i ciemne, krew na rogach taka czerwona i... "Mlody Byk". Przez chwile Perrin byl tak zaszokowany, ze utracil kontakt. Nawet nie marzyl, ze dadza mu jakies imie. Bardzo zalowal, ze nie pamieta, jak je zdobyl. Dotknal swego topora, polyskujacego ostrza w ksztalcie polksiezyca. "Swiatlosci, dopomoz, zabilem dwoch ludzi. Oni by zabili mnie i Egwene jeszcze predzej, ale..." Odepchnal to wszystko na bok - dokonalo sie juz i zostalo za nim, nie mial ochoty pamietac - przekazal wilkom zapach Randa, Loiala i Hurina i spytal, czy wyczuwaja tych trzech. To byla jedna z tych rzeczy, ktora pojawila sie w nim wraz ze zmiana oczu, potrafil identyfikowac ludzi po zapachu, wcale ich nie widzac. Ponadto mial teraz ostrzejszy wzrok, widzial zawsze z wyjatkiem czarnych jak wegiel ciemnosci. Zawsze staral sie zapalac lampy albo swieczki, zanim jeszcze ktos inny pomyslal, ze sa potrzebne. Wilki przekazaly obraz ludzi na koniach zblizajacych sie pod koniec dnia do kotliny. Wtedy po raz ostatni widzialy albo zlapaly zapach Randa i pozostalych dwoch mezczyzn. Perrin zawahal sie. Nastepny krok na nic sie nie zda, jesli nie powie o wszystkim Ingtarowi. "A Mat umrze, jesli nie znajdziemy tego sztyletu. Niech sczezne, Rand, czemu zabrales z soba weszyciela?" Tamtego jednego razu, gdy zszedl razem z Egwene do lochow, pod wplywem zapachu Faina zjezyly mu sie wlosy na calym ciele, nawet trolloki nie pachnialy tak paskudnie. Mial ochote przebic sie przez kraty celi i rozedrzec tego czlowieka na kawalki, a odkrycie, ze ma w sobie cos takiego, przerazilo go jeszcze bardziej niz sam Fain. Zeby zamaskowac zapach Faina w swoim umysle, dodal jeszcze won trollokow i dopiero wtedy glosno zawyl. Z oddali dobiegly go odglosy wilczego stada, konie w dolinie zadudnily kopytami i zaczely przerazliwie rzec. Niektorzy zolnierze przejechali palcami po dlugich ostrzach lanc i zbadali niespokojnym wzrokiem brzeg kotliny. W glowie Perrina dzialo sie znacznie gorzej. Czul gniew wilkow, nienawisc. Istnialy tylko dwie rzeczy, ktorych wilki nienawidzily. Wszystko inne jakos tolerowaly, natomiast ognia i trollokow nienawidzily i byly zdolne przejsc przez ogien, zeby zabijac trolloki. Bardziej jeszcze niz zapach trollokow, won Faina wprawila je w szal, jakby wyczuly cos, w porownaniu z czym trolloki zdawaly sie pachniec naturalnie i prawidlowo. "Gdzie?" Niebo w jego glowie zafalowalo, ziemia obrocila sie. Wschod, czy zachod, wilki nie wiedzialy. Znaly ruchy slonca i ksiezyca, przemiany por roku, ksztalty ziemi. Perrin przemyslal zagadke. Poludnie. I cos jeszcze. Gotowosc zabijania trollokow. Wilki pozwola Mlodemu Bykowi wziac udzial w zabijaniu trollokow. Mogl sprowadzic dwunogich z ich twardymi skorami, jesli chcial, lecz Mlody Byk, Dym, Dwa Jelenie, Zimowy Brzask i cala reszta stada zapoluja na Wykoslawionych, ktorzy odwazyli sie wedrzec na ich ziemie. Niejadalne mieso i gorzka krew poparza jezyki, ale trzeba ich zabic. Zabic ich. Zabic Wykoslawionych. Dal sie zarazic ich furii. Rozchylil usta, by gniewnie zawarczec i zrobil krok, by sie do nich przylaczyc, by pobiec wraz z nimi i polowac, i zabijac. Zerwal kontakt z wysilkiem, pozostawiajac tylko slabe uczucie obecnosci wilkow. Mogl wskazac, gdzie sa, mimo dzielacej ich odleglosci. Czul chlod w swoim wnetrzu. "Jestem czlowiekiem, nie wilkiem. Swiatlosci, dopomoz mi, jestem czlowiekiem!" -Dobrze sie czujesz, Perrin? - spytal Mat i podszedl blizej. Mowil tym samym tonem co zawsze, nonszalanckim, w ktorym ostatnio pojawila sie jakas gorzka nuta, ale wygladal na zmartwionego. - Tylko tego mi trzeba. Rand zniknal, a teraz ty jestes chory. Nie wiem, gdzie tu szukac Wiedzacej, zeby sie toba zajela. Chyba mam troche kory brzozy w swoich torbach. Moge ci przyrzadzic z niej herbate, jesli Ingtar pozwoli nam zostac tu dostatecznie dlugo. Pomoze ci, jesli zrobie ja odpowiednio mocna. -Nic... nic mi nie jest, Mat. Zbyl przyjaciela potrzasnieciem glowy i poszedl szukac Ingtara. Shienaranski lord razem z Uno, Raganem i Masema badali grunt wokol krawedzi kotliny. Wszyscy trzej spojrzeli na niego krzywo, gdy odciagnal Ingtara na bok. Upewnil sie, ze sa daleko od nich, zanim sie odezwal. -Nie wiem, dokad pojechal Rand i tamci dwaj, Ingtarze, ale Padan Fain i trolloki, a takze jak sadze reszta Sprzymierzencow Ciemnosci, nadal kieruja sie na poludnie. -Skad to wiesz? - spytal Ingtar. Perrin zrobil gleboki wdech. -Wilki mi powiedzialy. Czekal na cos, czego nie mogl byc pewien. Na smiech, pogarde, zarzut, ze sprzyja Ciemnosci, oskarzenie o szalenstwo. Rozmyslnie zatknal kciuki za pasem, na plecach, z dala od topora. "Nie bede zabijal. Juz nigdy. Jesli on bedzie mnie probowal zabic jako Sprzymierzenca Ciemnosci, bede uciekal, ale nikogo nie zabije". -Slyszalem o takich rzeczach - wolno odparl Ingtar po jakiejs chwili. - Plotki. Byl taki Straznik, nazywal sie Elyas Machera, o ktorym niektorzy powiadali, ze potrafi rozmawiac z wilkami. Zniknal wiele lat temu. - Najwyrazniej dostrzegl cos w oczach Perrina. - Znasz go? -Znam go - odparl beznamietnym tonem Perrin. - To on jest... Nie chce o tym rozmawiac. Nie prosilem o to. "Tak wlasnie mowil Rand. Swiatlosci, jak ja zaluje, ze nie jestem w domu i nie pracuje w kuzni pana Luhhana". -Te wilki - powiedzial Ingtar - czy one wytropia dla nas Sprzymierzencow Ciemnosci i trollokow? Perrin przytaknal. -To dobrze. Bede mial Rog, niewazne jakim sposobem. - Shienaranin zerknal na Uno i pozostalych, ktorzy wciaz poszukiwali sladow. - Ale lepiej nikomu o tym nie mowic. Na Ziemiach Granicznych wierzy sie, ze wilki przynosza szczescie. Trolloki sie ich boja. Ale lepiej, zeby to na razie zostalo miedzy nami. Niektorzy mogliby nie zrozumiec. -Ja bym wolal, zeby nikt nigdy sie nie dowiedzial oswiadczyl Perrin. -Powiem im, ze twoim zdaniem posiadasz talent Hurina. To dla nich znana rzecz, sa z nia obyci. Niektorzy widzieli, jak marszczyles nos w tamtej wiosce i przy promie. Slyszalem zarty na temat twojego wybrednego nosa. Tak. Ty nas dzisiaj naprowadzisz na trop, Uno wypatrzy dostatecznie duzo ich sladow, by potwierdzic, ze to ich trop i przed zapadnieciem zmroku wszyscy co do jednego nabeda przekonania, ze jestes weszycielem. Bede mial Rog. - Zerknal na niebo i podniosl glos. - Marnujemy dzien! Na kon! Ku zdziwieniu Perrina Shienaranie najwyrazniej zaakceptowali opowiesc Ingtara. Na twarzach niektorych matowal sie sceptycyzm - Masema posunal sie nawet tak daleko, ze splunal - lecz Uno skinal glowa z rozmyslem i tym wypowiedzial sie w imieniu wiekszosci. Najtrudniej bylo przekonac Mata. -Weszyciel! Ty? Masz zamiar tropic mordercow po zapachu? Perrin, ty jestes rownie szalony jak Rand. Ja jestem jedynym z Pola Emonda, ktory pozostal przy zdrowych zmyslach, odkad Egwene i Nynaeve pomknely do Tar Valon, zeby zostac... Sam sobie przerwal i niespokojnie zerknal w strone Shienaran. Perrin zajal miejsce Hurina obok Ingtara, gdy niewielka kolumna ruszala na poludnie. Mat nadal wyglaszal tyrady pogardliwych uwag, dopoki Uno nie znalazl pierwszych sladow pozostawionych przez trolloki i ludzi na koniach, lecz Perrin nie zwracal na niego wiekszej uwagi. Robil wszystko, co mogl, by powstrzymac wilki przed wysforowaniem naprzod, celem zabijania trollokow. Wilki obchodzilo jedynie zabijanie Wykoslawionych, natomiast Sprzymierzency Ciemnosci nie roznili sie niczym od innych dwunogich. Perrin nieomal widzial Sprzymierzencow Ciemnosci rozbiegajacych sie w poplochu w kilkunastu kierunkach, w trakcie gdy wilki beda dokonywaly rzezi trollokow, uciekajacych z Rogiem Valere. Uciekajacych ze sztyletem. Nie sadzil, ze kiedy trolloki beda juz martwe, uda mu sie zainteresowac wilki tropieniem ludzi, nawet gdyby mial jakies pojecie, ktorych trzeba tropic. Caly czas wiodl z nimi spor i pot zaczal zalewac mu czolo, zanim odebral pierwsze blyski obrazow, od ktorych zaczelo mu sie przewracac w zoladku. Sciagnal wodze, zatrzymujac konia w pol kroku. Pozostali zrobili to samo, patrzyli na niego i czekali. Patrzyl prosto przed siebie i klal bezglosnie, z gorycza. Wilki mogly zabijac ludzi, ale nie te zdobycz preferowaly. Z jednej strony pamietaly dawne wspolne polowania, a z drugiej dwunodzy mieli zly smak. Wilki byly bardziej wybredne odnosnie do swego pozywienia, niz sobie wyobrazal. Nie jadaly padliny, chyba ze grozila im smierc glodowa, i nie potrafily zabic wiecej niz zjesc. To, co Perrin czul ze strony wilkow, dawalo sie najlepiej opisac jako obrzydzenie. I pojawily sie tez obrazy. Widzial je znacznie wyrazniej, niz sobie zyczyl. Ciala mezczyzn, kobiet i dzieci, zwalone na bezladny stos. Przesiaknieta krwia ziemia, rozryta przez konskie kopyta i oszalale proby ucieczki. Rozdarte cialo. Powyrywane glowy. Lopoczace skrzydlami sepy, o piorach zaplamionych czerwienia, okrwawione, lyse glowy dziobiace i pozerajace. Uwolnil sie od obrazu, jeszcze przed oproznieniem zoladka. W dali, ponad drzewami widzial czarne plamki wirujace nad sama ziemia, opadajace i na powrot sie wznoszace. Sepy walczace o swoj posilek. -Tam jest cos niedobrego. - Z trudem przelknal sline, napotykajac wzrok Ingtara. Jak to dopasowac do opowiesci, ze jest weszycielem? "Nie chce przygladac sie temu z bliska. Ale oni beda chcieli zbadac to miejsce, jak tylko wypatrza sepy. Musze im powiedziec cos takiego, by wybrali okrezna droge". -Ci ludzie z tamtej wioski... Sadze, ze trolloki ich zabily. Uno zaczal cicho klac, a paru innych Shienaran cos mruknelo bezglosnie. Zaden z nich jednak najwyrazniej nie uznal tego oswiadczenia za dziwne. Lord Ingtar powiedzial, ze jest weszycielem, a weszyciele potrafili wyczuwac rzez. -A poza tym ktos jedzie za nami - powiedzial lngtar. Mat skwapliwie zawrocil swego konia. -Moze to Rand. Wiedzialem, ze mnie nie opusci. Na polnocy wzbijaly sie rzadkie, rozproszone tumany pylu, jakis kon biegl po terenie rzadziej porosnietym przez trawe. Shienaranie rozdzielili sie, z lancami w pogotowiu, rozgladali sie we wszystkich kierunkach. Nie bylo to miejsce, w ktorym obcy mogl zostac uznany za cos zwyklego. Pojawila sie jakas plamka - kon i jezdziec, kobieta, tylko dla oczu Perrina, duzo wczesniej, zanim ktos inny ja wypatrzyl - i szybko sie do nich zblizala. Na ich widok przeszla w klus, wachlujac sie dlonia. Przysadzista, z siwiejacymi wlosami, z plaszczem przywiazanym do siodla, zamrugala zamglonymi oczami. -To Aes Sedai - stwierdzil rozczarowany Mat. - Znam ja. Nazywa sie Verin. -Verin Sedai - przywital ja ostrym tonem Ingtar, po czym uklonil sie jej z siodla. -Przyslala mnie Moiraine Sedai, lordzie Ingtarze obwiescila Verin z usmiechem satysfakcji. - Pomyslala, ze moze bedziesz mnie potrzebowal. Alez ja galopowalam. Juz myslalam, ze zlapie was dopiero pod samym Cairhien. Widzieliscie wioske naturalnie? Och, to bylo cos wyjatkowo paskudnego, nieprawdaz? I ten Myrddraal. Na wszystkich dachach siedzialy kruki i wrony, ale zaden sie do niego nie zblizyl, mimo ze byl martwy. Musialam odpedzic tyle much, ile wazy Czarny, zeby sie przekonac, co to takiego. Szkoda, ze nie mialam czasu, by go zdjac. Nigdy nie mialam okazji badac... Nagle zmruzyla oczy i jej beztroska rozwiala sie jak dym. -Gdzie jest Rand al'Thor? Ingtar skrzywil sie. -Zniknal, Verin Sedai. Zniknal ostatniej nocy bez sladu. On, Ogir i Hurin, jeden z moich ludzi. -Ogir, lordzie Ingtarze? I twoj weszyciel zniknal razem z nim? Co tamci dwaj maja wspolnego z...? Ingtar spojrzal na nia wytrzeszczonymi oczyma, na co ona parsknela. -Myslales, ze uchowasz przede mna taki sekret? - Parsknela raz jeszcze. - Weszyciele. Znikneli, powiadasz? -Tak, Verin Sedai. Ingtar wyraznie sie zdenerwowal. Nigdy nie bylo latwo uslyszec, ze Aes Sedai znaja sekrety, ktore czlowiek usilowal przed nimi zataic. Perrin mial nadzieje, ze Moiraine nikomu o nim nie powiedziala. -Ale ja mam... mam nowego weszyciela. - Shienaranski lord wskazal Perrina. - Ten czlowiek rowniez wydaje sie posiadac te umiejetnosc. Znajde Rog Valere, tak jak przy sieglem, nie musisz sie obawiac. Twoje towarzystwo bedzie mile widziane, Aes Sedai, jesli zechcesz pojechac z nami. Ku zdziwieniu Perrina mowil takim tonem, jakby nie do konca myslal w ten sposob. Verin zerknela na Perrina, a on drgnal niespokojnie. -Nowy weszyciel i to wlasnie wtedy, gdy tracisz poprzedniego. Jakie to... zrzadzenie opatrznosci. Nie znalezliscie zadnych sladow? Nie, jasne, ze nie. Powiedziales, ze zadnych sladow. Dziwna ta ostatnia noc. Obrocila sie w siodle, patrzac na polnoc i Perrin przez chwile mial wrazenie, ze ona ma zamiar wrocic ta sama droga, ktora przyjechala. Ingtar spojrzal na nia z marsem na czole. -Czy myslisz, ze ich znikniecie ma cos wspolnego z Rogiem, Aes Sedai? Verin usiadla prosto. -Z Rogiem? Nie. Nie, chyba... nie. Ale to dziwne. Bardzo dziwne. Dziwne rzeczy mi sie nie podobaja, dopoki ich nie zrozumiem. -Moge kazac dwom ludziom, by cie zawiedli do miejsca, w ktorym znikneli, Verin Sedai. Nie beda z tym mieli trudnosci. -Nie. Skoro twierdzisz, ze znikneli bez sladu... Przez chwile przypatrywala sie Ingtarowi z nieodgadniona twarza. - Pojade z wami. Byc moze ich odnajdziemy, albo oni odnajda nas. Porozmawiamy podczas jazdy, lordzie Ingtarze. Opowiedz mi wszystko, co sie da na temat tego mlodego czlowieka. O wszystkim, co robil, co mowil. Ruszyli przy akompaniamencie pobrzekiwania uprzezy i zbroi, Verin jechala blisko Ingtara i dokladnie go o wszystko wypytywala, jednak glosem zbyt cichym, aby dalo sie cos podsluchac. Gdy Perrin probowal zajac z powrotem swoje miejsce, spostponowala go wzrokiem i zostal z tylu. -Ona goni Randa - wymamrotal Mat - nie Rog. Perrin skinal glowa. "Gdziekolwiek dotarles, Randzie, zostan tam. Tam jest bezpieczniej niz tutaj". ROZDZIAL 15 ZABOJCA RODU Widok dziwnie wyblaklych wzgorz, zdajacych sie sunac w jego strone, gdy tylko prosto na nie spojrzal, wywolywal u Randa zawroty glowy, jesli tylko nie otoczyl sie pustka. Czasami ogarniala go bez udzialu swiadomosci, lecz unikal jej jak smierci. Juz lepsze byly mdlosci niz dzielenie pustki razem z tym niepokojacym swiatlem. Lepiej bylo patrzec na wyblakly krajobraz. Zreszta staral sie nie patrzec na nic zbyt oddalonego, chyba ze znajdowalo sie dokladnie na linii wzroku.Twarz Hurina nosila niewzruszony wyraz, gdy koncentrowal sie na wyszukiwaniu tropu, zupelnie jakby usilowal ignorowac okolice, ktora ten trop przecinal. Za kazdym razem, gdy weszyciel wreszcie zauwazyl, co ich otacza, wzdrygal sie i wycieral dlonie o kaftan, po czym wystawial nos do przodu niczym pies, oczy zachodzily mu szklista mgielka, wykluczal istnienie wszystkiego innego. Loial kulil sie w siodle i rozgladal sie dookola ze zmarszczonym czolem, nerwowo strzygac uszami i cos do siebie mruczac. Teren, po ktorym teraz jechali, znowu poczernial, wypalona ziemia pod kopytami koni chrzescila, jakby i ona ulegla zwegleniu. Zgorzale laki, raz szerokosci mili, innym razem zaledwie stu krokow, rozciagaly sie na wschod i zachod, prosto niczym lotem strzaly. Rand dwukrotnie zauwazyl koniec wypalonego obszaru, raz gdy przez taki przejezdzali, drugi raz, gdy go mijali nie opodal; zgorzeliska zbiegaly sie w jednym punkcie. Podejrzewal, ze wszystkie podpalone miejsca wygladaja tak samo. Widzial kiedys w Polu Emonda, jak Whatley Eldin zdobil swoj woz na niedziele. What malowal rozne sceny jaskrawymi kolorami i otaczal je skomplikowanymi girlandami. Na samych krawedziach przykladal czubek pedzla do powierzchni wozu, wykonujac cienka linie, ktora grubiala, gdy przycisnal pedzel mocniej, a potem znowu robila sie ciensza, gdy dotykal nim slabiej. Tak wlasnie wygladala ta okolica, jakby ktos pomazal ja monstrualnie wielkim pedzlem z ognia. Na wypalonej ziemi nic nie roslo, mimo ze przynajmniej niektore pogorzeliska byly bardzo stare. W powietrzu nie unosil sie swad, Rand nie poczul nawet najlzejszego sladu, gdy wychylony z grzbietu konia zerwal sczerniala galazke i powachal. Pozary wybuchly dawno temu, a jednak nic na nowo nie uroslo na tej ziemi. Czern ustepowala zieleni i zielen czerni wzdluz linii tak rownych, jak wykrojonych nozem. Reszta krajobrazu byla rownie martwa jak pogorzeliska, mimo iz ziemie porastala trawa, a drzewa nosily listowie. Wszystko mialo splowialy wyglad, niczym ubrania prane zbyt czesto i pozostawiane za dlugo na sloncu. Nie bylo tam zadnych ptakow ani zwierzat, Rand przynajmniej zadnych nie widzial i nie slyszal. Jastrzebie nie krazyly po niebie, nie poszczekiwaly polujace lisy, nie spiewal zaden ptak. Nic nie szelescilo w trawie, ani nie hustalo sie na galeziach drzew. Zadnych pszczol i motyli. Kilkakrotnie przeprawiali sie przez strumienie, dno mialy plytkie, lecz czesto plynely przez glebokie jary o stromych brzegach, przez ktore konie musialy gramolic sie z trudem w dol i potem wspinac na gore. W wodzie nie bylo zadnych zanieczyszczen z wyjatkiem blota z dna zmaconego przez konskie kopyta, lecz ani jeden piskorz czy okon nie wychylily sie z wiru, zaden pajak wodny nie zakolysal sie na powierzchni, nie zatrzymala sie nad nia wazka. Woda nadawala sie na szczescie do picia, jako ze zawartosc ich buklakow nie mogla wystarczyc na cala wiecznosc. Rand sprobowal jej jako pierwszy, a Loialowi i Hurinowi kazal zaczekac, czy cos sie z nim przypadkiem nie stanie, zanim pozwolil im sie napic. On ich w to wpakowal i teraz rowniez ten obowiazek nalezal do niego. Woda byla chlodna i mokra, tyle tylko dawalo sie o niej powiedziec. Zupelnie brakowalo jej smaku, jakby zostala wczesniej przegotowana. Loial krzywil sie, koniom tez nie smakowala, potrzasaly lbami i pily niechetnie. Raz zauwazyli przejaw zycia, w kazdym razie Rand uznal, ze to na pewno jakies zycie. Dwukrotnie dostrzegl wiotka smuge, pelznaca po niebie, podobna do kreski wyrysowanej przez chmure. Wydawalo sie, ze te kreski sa zbyt proste, by mogly byc czyms naturalnym, nie potrafil sobie jednak wyobrazic, co tez moglo je wyrysowac. Nie wspomnial o nich pozostalym. Byc moze nawet ich nie zauwazyli, Hurin byl skupiony wylacznie na tropieniu, Loial natomiast zamknal sie w sobie. W kazdym razie nic nie mowili o tych liniach. Gdy mieli juz za soba polowe poranka, Loial znienacka zeskoczyl z grzbietu swego ogromnego wierzchowca, nie mowiac ani slowa, i wielkimi krokami podszedl do kepy zarnowca miotlastego, ktorego pnie rozdzielaly sie na liczne grube konary, sztywne i proste, nie wyzej jak krok ponad ziemia. Na samym szczycie wszystkie konary ponownie sie rozszczepialy, tworzac gesta platanine lisci, ktorej krzew zawdzieczal swa nazwe. Rand zatrzymal Rudego i juz mial spytac Loiala, co wlasciwie robi, gdy nagle cos w zachowaniu Ogira, jakby niepewnosc, kazalo mu umilknac. Loial najpierw wpatrywal sie dluzsza chwile w drzewo, po czym przylozyl dlonie do pnia i zaczal spiewac gardlowym, cichym basem. Rand juz raz slyszal piesni drzewne Ogirow, gdy Loial zaspiewal umierajacemu drzewu i przywrocil mu zycie, slyszal takze o wyspiewanym drewnie, przedmiotach wykuwanych z drzew za pomoca drzewnych piesni. Talent ginal, wyjasnil Loial, on sam nalezal do nielicznych, ktorzy jeszcze posiadali te zdolnosc, dlatego wlasnie wyspiewane drewno tym bardziej bylo poszukiwane i cenione. Gdy slyszal spiewajacego Loiala przedtem, odniosl wrazenie, ze to spiewa sama ziemia, teraz jednak Loial mruczal swoja piesn nieomal tak, jakby nie dowierzal wlasnym silom i echo piesni roznosilo sie po ziemi niczym szept. Brzmialo to jak czysta piesn, muzyka bez slow, w kazdym razie Rand zadnych slow nie potrafil wyroznic, a jesli nawet byly, to zlewaly sie z muzyka, tak jak woda wplywajaca do strumienia. Hurin jeknal glosno i wytrzeszczyl oczy. Rand nie bardzo wiedzial, co robi Loial, ani tez jak to robi, Ogir spiewal cicho, a jednak piesn dzialala hipnotycznie, wypelniajac umysl nieomal tak samo jak pustka. Loial przesunal swymi ogromnymi dlonmi po pniu, wciaz spiewajac, pieszczac go zarowno glosem jak i palcami. Pien wydawal sie teraz gladszy, jakby Ogir ksztaltowal go dotykiem swych dloni. Rand zamrugal. Byl przekonany, ze ze szczytu tego pnia wyrastaja galezie podobnie jak z pozostalych, teraz jednak urywal sie zaokraglonym, gladkim koncem tuz nad glowa Ogira. Piesn brzmiala dziwnie znajomo, zupelnie jakby Rand ja znal. Nagle glos Loiala osiagnal punkt kulminacyjny brzmial nieomal jak hymn dziekczynny - i zaczal ucichac, cichnac tak, jak cichnie lagodny wiatr. -Niech sczezne - wydyszal Hurin, kompletnie oszolomiony. - Niech sczezne, nigdy w zyciu nie slyszalem czegos takiego... Niech sczezne. Loial trzymal w dloniach laske wlasnego wzrostu i gruba jak przedramie Randa, gladka i wypolerowana. W miejscu pnia krzewu zarnowca wyrastala teraz mloda galazka. Rand zrobil gleboki wdech. "Wiecznie cos nowego, wiecznie cos, czego sie nie spodziewalem i czasami to wcale nie jest potworne". Patrzyl, jak Loial dosiada konia, wkladajac laske przed soba pod siodlo i zastanawial sie, po co Ogirowi laska, skoro jechali konno. Potem zobaczyl, ze gruby pret nie jest wcale taki duzy w porownaniu z Loialem, zauwazyl tez sposob, w jaki tamten go trzyma. -Drag - powiedzial zdziwiony. - Nie wiedzialem, ze Ogirowie uzywaja broni, Loial. -Zazwyczaj nie - odparl nieomal szorstkim tonem Ogir. - Zazwyczaj. Cena zawsze byla zbyt wysoka. Zwazyl ogromny drag w dloniach i zmarszczyl swoj szeroki nos z niesmakiem. - Starszy Haman powiedzialby z pewnoscia, ze zbyt dlugie stylisko przymocowalem do swego topora, ale ja tego nie zrobilem z pospiechu albo niedbalstwa, Rand. To miejsce... Zadrzal i zastrzygl uszami. -Niebawem odnajdziemy droge powrotna - zapewnil go Rand, starajac sie, by w jego glosie slychac bylo przekonanie. Loial odpowiedzial mu tak, jakby go w ogole nie sluchal. -Wszystko jest... powiazane, Rand. Czy cos zyje, czy nie zyje, mysli, czy nie mysli, wszystko, co istnieje, pasuje do siebie. Drzewo nie mysli, ale jest czescia calosci, a ta calosc... czuje. Nie potrafie wyjasnic tego lepiej, podobnie jak tego, co znaczy byc szczesliwym, ale... Rand, ta ziemia sie cieszy, ze wykonana zostala z niej bron. Cieszy! -Swiatlosci, oswiec nas - zamruczal zdenerwowany Hurin - i oby oslaniala nas dlon Stworcy. Mimo ze nasza droga wiedzie w ostatnie objecia matki, Swiatlosci, oswiec nam te droge. Stale powtarzal ten katechizm, jakby zawieral w sobie zaklecie mogace go ochronic. Rand oparl sie odruchowi, by rozejrzec sie dookola. Zdecydowanie nie patrzyl w gore. W tym momencie wystarczylaby jeszcze jedna z tych dymnych kresek na niebie, zeby ich zalamac. -Nie ma tu nic, co by nam moglo wyrzadzic krzywde - powiedzial stanowczym tonem. - A zreszta zachowamy czujnosc i dopilnujemy, by nic zlego sie nam nie stalo. Mial ochote smiac sie z samego siebie, z udawanej pewnosci. Nie byl pewien niczego. Gdy jednak obserwowal pozostalych - Loiala z jego opadlymi wlochatymi uszami i Hurina, usilujacego na nic nie patrzec - wiedzial, ze ktos z nich musi udawac pewnosc siebie, bo inaczej strach i niepewnosc spowoduja, iz sie zupelnie zalamia. "Kolo obraca sie jak chce". Wyparl z siebie te mysl. "To nie ma nic wspolnego z Kolem. Nic wspolnego z ta'veren, Aes Sedai albo Smokiem. Jest jak jest, to wszystko". -Loial, mozesz juz ruszac? Ogir potaknal, ze smutkiem gladzac drag. Rand zwrocil sie do Hurina. -Nadal czujesz trop? -Czuje, lordzie Rand. Czuje go. -No to idzmy jego sladem. Jak juz znajdziemy Faina i Sprzymierzencow Ciemnosci, bo czemu by nie, to wrocimy do domu jako bohaterowie, ze sztyletem dla Mata i Rogiem Valere. Prowadz nas, Hurin. "Bohaterowie? Dobrze bedzie, jak uda mi sie wyprowadzic nas stad zywych". -To miejsce mi sie nie podoba - obwiescil martwym glosem Ogir. Trzymal drag w taki sposob, jakby sie spodziewal, ze niebawem bedzie go musial uzyc. -A poza tym wcale nie mamy ochoty zatrzymywac sie tutaj, prawda? - powiedzial Rand. Hurin wybuchnal gromkim smiechem, jakby on powiedzial jakis dowcip, natomiast Loial skarcil go wzrokiem. -Rzeczywiscie nie mamy, Rand. W miare jednak jak posuwali sie na poludnie, widzial, ze to wygloszone przez niego zdawkowym tonem oswiadczenie, ze wroca do domu, podnioslo ich troche na duchu. Hurin siedzial nieco bardziej wyprostowany w siodle, a uszy Loiala nie byly juz takie przywiedle. Nie bylo to ani miejsce, ani czas, zeby im mowic, ze on dzieli z nimi ich strach, wiec zachowal go dla siebie i borykal sie z nim w milczeniu. Hurin przez caly poranek zachowal dobry humor, mruczac: "Poza tym wcale nie mamy zamiaru sie zatrzymywac", po czym chichotal, az w koncu Rand mial ochote mu powiedziec, zeby sie przymknal. Okolo poludnia weszyciel rzeczywiscie umilkl, potrzasal tylko glowa i marszczyl czolo, a Rand zapragnal, by on wciaz powtarzal jego slowa i wybuchal smiechem. -Czy masz jakies klopoty z odnalezieniem tropu, Hurin? - spytal. Weszyciel wzruszyl ramionami z wyraznym zaklopotaniem. -Tak, lordzie Rand, i jednoczesnie nie, mozna powiedziec. -Musi byc albo tak, albo tak. Czy zgubiles trop? To nie twoja wina, jesli tak sie stalo. Powiedziales na poczatku, ze jest slaby. Jesli nie uda nam sie znalezc Sprzymierzencow Ciemnosci, wowczas poszukamy innego Kamienia i wrocimy za jego pomoca. "Swiatlosci, wszystko tylko nie to". Rand nie zmienil wyrazu twarzy. -Skoro Sprzymierzency Ciemnosci mogli tu przyjsc i odejsc, to nam tez sie to uda. -Och, ja go nie zgubilem, lordzie Rand. Nadal czuje ich smrod. To nie to. To po prostu... To... - Hurin skrzywil sie i wybuchnal: - To jest tak, jakbym go sobie przypominal, a nie czul. Ale tak nie jest. Caly czas krzyzuja sie z nimi dziesiatki innych tropow, dziesiatki dziesiatek, i wszelkie odmiany woni przemocy, jedne calkiem swieze, tylko wyblakle jak wszystko tutaj. Tego ranka, zaraz po tym, jak wyjechalismy z kotliny, przysiaglbym, ze zaledwie przed kilkoma minutami tuz pod moimi stopami zamordowano setki ludzi, ale tam nie bylo zadnych cial, nawet sladu na trawie, z wyjatkiem odciskow kopyt naszych koni. Gdyby cos takiego sie zdarzylo naprawde, ziemia bylaby zryta i przesiaknieta krwia, a tam nie bylo ani jednego sladu. Wszystko tu jest takie, moj dobry panie. Ja jednak ide za tropem. Naprawde ide. To miejsce po prostu wyczerpuje mnie nerwowo. Oto powod. Na pewno o to chodzi. Rand zerknal na Loiala - Ogir dysponowal niekiedy najdziwniejsza wiedza - teraz jednak wygladal na rownie zadziwionego jak Hurin. Rand postaral sie, by jego glos zabrzmial o wiele pewniej, niz sie w istocie czul. -Wiem, ze robisz, co mozesz, Hurin. Wszyscy jestesmy nerwowo wyczerpani. Po prostu staraj sie najlepiej jak potrafisz, a na pewno ich znajdziemy. -Jak powiadasz, lordzie Rand. - Hurin uderzyl boki konia pietami. - Jak powiadasz. Jednakze o zmierzchu nadal nie zobaczyli ani sladu Sprzymierzencow Ciemnosci, a Hurin stwierdzil, ze trop jest coraz slabszy. Weszyciel stale mruczal do siebie o "przypominaniu". Sladu nie bylo ani jednego. Doslownie ani jednego. Rand nie byl tak dobrym tropicielem sladow jak Uno, jednakze od kazdego chlopca w Dwu Rzekach oczekiwalo sie, ze bedzie potrafil odnajdywac slady zagubionej owcy albo krolika na kolacje. Niczego nie wypatrzyl. Zupelnie tak, jakby zadna zywa istota nie wtargnela do tej krainy do czasu ich przybycia. Gdyby rzeczywiscie wyprzedzali ich Sprzymierzency Ciemnosci, musieliby juz cos znalezc. Jednakze Hurin podazal uparcie tropem, ktory jak twierdzil, wciaz wyczuwal. Gdy slonce dotarlo do linii horyzontu, rozbili oboz wsrod kepy drzew nie tknietych spalenizna, posilili sie zapasami ze swoich sakw. Suchary i suszone mieso popili woda o mdlym smaku. Trudno sie nasycic takim posilkiem, ktory nielatwo sie przezuwa i raczej jest niezbyt smaczny. Rand uznal, ze to im pewnie wystarczy do konca tygodnia. A potem... Hurin jadl powoli, natomiast Loial przelknal swoja porcje z grymasem na twarzy, po czym rozsiadl sie wygodniej ze swoja fajka i dragiem w zasiegu reki. Rand staral sie, by ich ognisko bylo niewielkie i dobrze ukryte wsrod drzew. Fain, Sprzymierzency Ciemnosci i trolloki mogli byc dostatecznie blisko, by wypatrzyc ogien, mimo stalych narzekan Hurina odnosnie do dziwnego charakteru tropu, jaki za soba zostawiali. Dziwilo go, ze zaczal o nich myslec jako o Sprzymierzencach Ciemnosci Faina, trollokach Faina. Fain byl przeciez zwyklym szalencem. "No to czemu go uwolnili?" Czarny umiescil Faina w swoich planach odszukania go. Byc moze to sie jakos z tym wiazalo. "No to czemu on ucieka, zamiast mnie scigac? A co zabilo tamtego Pomora? Co sie stalo w tamtej izbie pelnej much? A te oczy, obserwujace mnie w Fal Dara? I tamten wiatr, ktory mnie pochwycil jak zywica zuka. Nie. Nie, Ba'alzamon na pewno nie zyje". Aes Sedai w to nie wierzyly. Moiraine nie wierzyla, ani Amyrlin. Uparl sie, ze nie bedzie o tym wiecej myslal. Musial teraz myslec wylacznie o odzyskaniu sztyletu dla Mata. O znalezieniu Faina i Rogu. "To sie nigdy nie skonczy, al'Thor". Ten glos przypominal lekki wiatr szepczacy w tyle glowy, cichy, lodowaty pomruk wdzierajacy sie do zakamarkow umyslu. Wrecz mial ochote poszukac pustki, zeby przed nim uciec, ale przypomnial sobie, co go tam czeka i porzucil pragnienia. W polmroku zmierzchu cwiczyl rozne postawy ze swoim mieczem, tak jak go uczyl Lan, mimo ze bez pustki. Rozdzieranie Jedwabiu. Koliber Calujacy Roze. Czapla Brodzaca w Sitowiu, dla umiejetnosci zachowania rownowagi. Skupiony wylacznie w szybkich, pewnych ruchach, zapominajac na jakis czas, gdzie jest, cwiczyl tak wytrwale, ze caly sie oblal potem. Jednakze gdy skonczyl, wszystko powrocilo, nic nie uleglo zmianie. Nie bylo zimno, ale caly dygotal, wiec otulil sie plaszczem i skulil przy ognisku. Pozostalym udzielil sie jego nastroj, dokonczyli posilek szybko i w milczeniu. Nikt nie zaprotestowal, gdy zarzucil ziemia ostatnie drzace plomyki. Rand pelnil warte jako pierwszy, spacerowal po skraju zagajnika ze swoim lukiem, czasami wysuwal miecz z pochwy. Lodowaty ksiezyc, nadal w pelni, odznaczal sie wysoko na tle czerni, a noc byla rownie cicha jak dzien, rownie pusta. Pusta, to bylo najwlasciwsze slowo. Ta kraina byla tak pusta jak pokryty kurzem garnek na mleko. Trudno bylo uwierzyc, ze na calym swiecie zyje ktos jeszcze, na tym swiecie, z wyjatkiem ich trzech, trudno bylo uwierzyc, ze gdzies tam, przed nimi, wedruja Sprzymierzency Ciemnosci. Zlakniony towarzystwa, rozlozyl plaszcz Thoma Merrilina, a na nim futeraly z twardej skory, w ktorych schowane byly flet i harfa. Potem wyjal zloto-srebrny flet z futeralu, pogladzil go, wspominajac, jak bard uczyl go na nim grac i odegral kilka nut "Wiatru, ktory kolysze wierzba". Gral cicho, by nie pobudzic pozostalych, a po chwili z westchnieniem schowal flet i ponownie zawinal go w plaszcz. Trzymal warte do poznej nocy, pozwalajac, by tamci sie wyspali. Nie wiedzial, czy jest bardzo pozno, gdy nagle zauwazyl, ze podniosla sie mgla. Zalegala tuz nad ziemia, tak gesta, ze Hurin i Loial wygladali jak kopce, stworzone jakby z chmur. Na ksiezyc patrzylo sie niczym przez zaslone ze zmoczonego jedwabiu. Teraz, o takiej porze, obojetnie co moglo zakrasc sie do nich niepostrzezenie. Dotknal miecza. -Miecze sie mnie nie imaja, Lewsie Therinie. Powinienes o tym wiedziec. Mgla zawirowala wokol stop Randa, kiedy obrocil sie blyskawicznie wokol wlasnej osi, miecz sam wszedl mu w rece, ostrze ze znakiem czapli stanelo pionowo tuz przed oczyma. Do jego wnetrza wskoczyla pustka, po raz pierwszy ledwie zauwazyl skazone swiatlo saidina. Przez mgle szla w jego strone niewyrazna postac, wspierala sie wysoka laska. Za nia, tak jakby sam cien rzucal ogromny cien, mgla ciemniala do tego stopnia, ze stawala sie czarniejsza od nocy. Randowi scierpla skora. Postac byla coraz blizej, az w koncu przeobrazila sie w sylwetke czlowieka, calego, lacznie z dlonmi, spowitego w czern, z maska z czarnego jedwabiu skrywajaca twarz, cien towarzyszyl mu rowniez. Laska byla identycznie czarna, przypominala zweglone drewno, a przy tym gladka i lsniaca niczym woda oswietlona promieniami ksiezyca. Otwory na oczy w masce rozjarzyly sie na krotka chwile, jakby za nimi kryly sie nie oczy, lecz ognie, Rand jednak nie musial sie dowiadywac, kto to jest. -Ba'alzamon - wydyszal. - To sen. To na pewno sen. Zasnalem i... Ba'alzamon wybuchl smiechem przypominajacym ryk ognia z otwartego paleniska. -Wiecznie usilujesz temu zaprzeczac, Lewsie Therinie. Jesli wyciagne reke, bede mogl cie dotknac, Zabojco Rodu. Zawsze moge cie dotknac, zawsze i wszedzie! -Ja nie jestem Smokiem! Nazywam sie Rand al'...! - Rand zacisnal szczeki, zeby sie powstrzymac od dalszego krzyku. -Och, ja przeciez znam nazwisko, ktorego teraz uzywasz, Lewsie Therinie. Znam wszystkie nazwiska, ktorych uzywales, w miare jak kolejny Wiek gonil Wiek poprzedni, jeszcze wczesniej, zanim zostales nazwany Zabojca Rodu. - Glos Ba'alzamona powoli nabieral mocy, ognie w oczach buchaly czasem tak wysoko, ze Rand widzial je poprzez otwory w jedwabnej masce, widzial je w postaci bezkresnych morz ognia. - Znam cie, znam twa krew i twoj rod az do pierwszej iskry zycia, ktora go zapoczatkowala, az do Pierwszej Chwili. Nigdy sie przede mna nie ukryjesz. Nigdy! Jestesmy z soba zwiazani tak nierozlacznie jak dwie strony monety. Zwykli ludzie moga sie ukryc w splotach Wzoru, lecz ta'veren wyrozniaja sie niczym ognie sygnalne na wzgorzu, a ty, ty wyrozniasz sie tak, jakby ku niebu wystrzelono dziesiec tysiecy strzal, zeby wskazac miejsce twego pobytu! Jestes moj i na zawsze w zasiegu mojej reki! -Ojciec Klamstw! - wykrztusil Rand. Pomimo wypelniajacej go pustki, mial wrazenie, ze jezyk przywarl mu do podniebienia. "Swiatlosci, blagam, niech to bedzie sen". Ta mysl wymknela sie poza obrzeza pustki. "Bodaj jeden z tych snow, ktore nie sa snami. To niemozliwe, zeby on naprawde stal przede mna. Czarny jest uwieziony w Shayol Ghul, zapieczetowany przez Stworce w momencie Stworzenia..." Za wiele wiedzial o prawdzie, by to w czyms pomoglo. -Wlasciwie cie nazwano! Gdybys mogl mnie pojmac tak bez zadnego trudu, to czemu jeszcze tego nie zrobiles? Bo nie mozesz. Ja podazam droga Swiatlosci, a ty nie mozesz mnie dotknac! Ba'alzamon wsparl sie na swej lasce i patrzyl przez chwile na Randa, po czym podszedl do Loiala i Hurina, przyjrzal im sie z wysoka. Razem z nim wedrowal ogromny cien. Nie zmacil oparow mgly, zauwazyl Rand - poruszal sie, wymachiwal laska przy kazdym swoim kroku, jednakze szara mgla nawet nie zawirowala wokol jego stop, tak jak wokol stop Randa. To dodala mu otuchy. Byc moze Ba'alzamona wcale tu nie bylo. Moze to byl tylko sen. -Dziwnych znajdujesz sobie wyznawcow - zadumal sie Ba'alzamon. - Zawsze tak bylo. Ci dwaj. Ta dziewczyna, ktora usiluje sie toba opiekowac. Biedna to strazniczka i slaba, Zabojco Rodu. Gdyby nawet starczylo jej calego zycia na nabywanie sil, nigdy nie osiagnelaby takiej sily, bys mogl sie skryc za jej plecami. "Dziewczyna? Kto? Moiraine z pewnoscia nie jest dziewczyna". -Nie wiem, o czym ty mowisz, Ojcze Klamstw. Ty klamiesz, lzesz, a nawet gdy mowisz prawde, przekrecasz ja tak, ze staje sie klamstwem. -Doprawdy, Lewsie Therinie? Wiesz, czym jestes, kim_ jestes. Powiedzialem ci. I tak samo te kobiety z Tar Valon. Rand drgnal niespokojnie, a Ba'alzamon wybuchnal smiechem, ktory zabrzmial jak huk pioruna. -One uwazaja sie za bezpieczne w Bialej Wiezy, ale rzesze moich wyznawcow przewyzszaja je wielokrotnie. Aes Sedai zwana Moiraine powiedziala mi, kim ty jestes, nieprawdaz? Czy ona klamala? Albo czy ona nalezy do mnie? Biala Wieza chce cie wykorzystac jak psa na smyczy. Czy ja klamie? Czy ja klamie, mowiac, ze poszukujesz Rogu Valere? Znowu sie rozesmial, spokoj pustki nie pomogl, Rand nie byl w stanie nic zrobic, tylko zakryc dlonmi uszy. -Czasami odwieczni wrogowie walcza z soba tak dlugo, ze w koncu staja sie sojusznikami, nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. One mierza w ciebie, ale zwiazaly sie z toba tak blisko, ze jest tak, jakbys ty kierowal ciosem. -Ty mna nie kierujesz - odparl Rand. - Zaprzeczam tobie. -Przywiazalem cie tysiacami sznurkow, Zabojco Rodu, kazdy jest cienszy od jedwabiu i mocniejszy nizli stal. Czas przeciagnal tysiace wsteg miedzy nami. Bitwa, ktora my dwaj toczymy... pamietasz w ogole cos z tego? Czy choc ci swita, ze juz walczylismy wczesniej z soba, niezliczone bitwy, od samego poczatku Czasu? Doskonale wiem, ze nie pamietasz! Ta bitwa wkrotce dobiegnie konca. Nadchodzi Ostatnia Bitwa. Ostatnia, Lewsie Therinie. Naprawde myslisz, ze mozesz jej uniknac? Ty biedny, drzacy robaku. Bedziesz mi sluzyl albo zginiesz! I tym razem cykl nie rozpocznie sie na nowo wraz z twoja smiercia. Grob nalezy do Wielkiego Wladcy Ciemnosci. Tym razem, jesli zginiesz, zostaniesz calkowicie zniszczony. Tym razem Kolo zostanie strzaskane, czego bys nie uczynil, a swiat przekuty w nowy ksztalt. Sluz mi! Sluz Shai'tanowi, bo inaczej zostaniesz zniszczony na zawsze! Kiedy padlo to imie, wydawalo sie, ze powietrze gestnieje. Ciemnosc za Ba'alzamonem nabrzmiala i rozrosla sie, grozac, ze pochlonie wszystko. Rand poczul, jak go otacza, zimniejsza niz lod i jednoczesnie goretsza niz rozzarzone wegle, czarniejsza nizli smierc, wsysala go w swoja otchlan, przejmowala panowanie nad swiatem. Schwycil rekojesc miecza tak silnie, ze az rozbolaly go klykcie. -Zaprzeczam tobie i zaprzeczam twej mocy. Podazam droga Swiatlosci. Swiatlosc ma nas w swej opiece, a my chronimy sie w dloni Stworcy. Zamrugal. Ba'alzamon ciagle tam stal i nadal wisiala za nim ogromna plachta ciemnosci, wydawalo sie jednak, ze to wszystko zludzenie. -Chcesz zobaczyc ma twarz? - To byl szept. Rand przelknal sline. -Nie. -Powinienes. - Odziana w rekawice dlon powedrowala do czarnej maski. -Nie! Maska opadla. Odslonila ludzka twarz, straszliwie poparzona. Jednakze miedzy sczernialymi na brzegach czerwonymi bruzdami, ktore przecinaly jej rysy, skora wygladala na zdrowa i gladka. Czarne oczy popatrzyly na Randa, okrutne wargi usmiechnely sie, polyskujac bialymi zebami. -Popatrz na mnie, Zabojco Rodu i zobacz setna czesc swego losu. - Na krotka chwile te oczy i usta przemienily sie w wejscia do bezdennych jaskin ognia. - Oto co nie pilnowana Moc moze uczynic, nawet ze mna. Ja jednak uzdrawiam, Lewsie Therinie. Znam sciezki wiodace do wiekszej mocy. Spali cie niczym cme w palenisku. -Nie dotkne jej! - Rand poczul otaczajaca go pustke, poczul saidina. - Nie dotkne. -Nie dasz rady sie opanowac. -Zostaw... mnie... W SPOKOJU! -Moc. - Glos Ba'alzamona stal sie lagodny, przymilny. - Znowu mozesz miec moc, Lewsie Therinie. Jestes z nia zwiazany w tej chwili. Wiem to. Widze to. Czuje, Lewsie Therinie. Poczuj lune plonaca w twym wnetrzu. Poczuj moc, ktora moze nalezec do ciebie. Wystarczy tylko po nia siegnac. Jednakze dzieli cie od niej Cien. Obled i smierc. Nie musisz umierac, Lewsie Therinie, juz nigdy. -Nie - odparl Rand, lecz tamten glos nie przestawal mowic, probowal zaryc sie w niego. -Moge nauczyc cie kontrolowac moc, dzieki czemu cie nie zniszczy. Nie ma nikogo innego wsrod zyjacych, kto moglby cie tego nauczyc. Wielki Wladca Ciemnosci moze cie uchronic przed szalenstwem. Moc moze byc twoja, mozesz zyc wiecznie. Wiecznie! W zamian wystarczy, jak bedziesz sluzyl. Tylko sluzyl. Proste slowa: "Jestem twoj, Wielki Panie" i moc bedzie twoja. Moc przewyzszajaca wszystko, o czym snia kobiety z Tar Valon i wieczne zycie, jesli tylko sie poddasz i bedziesz sluzyl. Rand oblizal wargi. "Nie popasc w obled. Nie umrzec". -Nigdy! Podazam droga Swiatlosci - zazgrzytal ochryple. - A tobie nigdy nie uda sie mnie dotknac! -Dotknac cie, Lewsie Therinie? Dotknac cie? Ja cie moge spalic! Posmakuj tego, poznaj, jak ja poznalem! Czarne oczy znowu staly sie ogniem, z ust wykwitl plomien, ktory rosl dlugo, az w koncu wydawalo sie, ze jarzy sie mocniej niz slonce w samej pelni lata. Powiekszal sie wciaz i nagle miecz Randa rozzarzyl sie tak, jakby wlasnie zostal wyciagniety z paleniska w kuzni. Krzyknal przerazliwie, czujac, jak rekojesc parzy go w rece, wrzasnal i upuscil miecz. A mgla zajela sie ogniem, ogniem, ktory skakal w gore, ktory palil wszystko. Jeczac glosno, Rand uderzal sie po ubraniu, ktore dymilo, tlilo sie i rozpadalo na popiol, uderzal sie dlonmi, ktore czernialy i kurczyly sie, jako ze nagie cialo pekalo i odpadalo platami w ogniu. Krzyczal przerazliwie. Bol napieral na wypelniajaca go pustke, kiedy usilowal wpelznac w nia jak najglebiej. Byl w niej blask, skazone swiatlo poza zasiegiem wzroku. W polowie oszalaly, nie zwazajac juz, czym jest, siegal do saidina, probowal owinac sie wokol niego, probowal ukryc w nim przed ogniem i bolem. Ogien, rownie nagle jak wybuchl, zgasl. Rand spojrzal wytrzeszczonymi oczyma na swoja dlon wystajaca z czerwonego rekawa kaftana. Na welnianej tkaninie nie bylo nawet sladu sadzy. "Wyobrazilem sobie to wszystko". Rozejrzal sie dookola oszalalym wzrokiem. Ba'alzamon zniknal. Hurin poruszal sie we snie, weszyciel i Loial nadal wygladali jak dwa kopce wystajace ponad mgle nisko zalegajaca tuz nad ziemia. "Ja naprawde to sobie wyobrazilem". Zanim uczucie ulgi mialo szanse sie rozrosnac, bol przeszyl jego prawa reke, podniosl ja do oczu. We wnetrzu dloni mial odcisnieta czaple. Czaple z rekojesci swego miecza, gniewna i czerwona, odbita tam tak wyraznie, jakby to byl rysunek wykonany reka jakiegos artysty. Wygrzebal chusteczke z kieszeni kaftana i owinal ja wokol reki. Czul w niej pulsowanie. Pustka by temu zaradzila - w pustce mial swiadomosc bolu, ale nie czul go - ale wyrzucil te mysl ze swego umyslu. Juz dwukrotnie, nieswiadomie - a raz celowo, nie mogl o tym zapomniec - probowal zaczerpnac Jedynej Mocy, kiedy znajdowal sie w pustce. To wlasnie tym probowal go skusic Ba'alzamon. Tego wlasnie chcialy od niego Moiraine i Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. A on nie chcial. ROZDZIAL 16 W ZWIERCIADLE CIEMNOSCI Nie powinienes byl tego robic, lordzie Rand - powiedzial Hurin, gdy Rand obudzil ich tuz przed switem. Slonce nadal sie krylo za horyzontem, ale swiatla juz bylo dosyc. Mgla stopniala, gdy jeszcze panowal mrok, blednac z niechecia. - Jesli pragnac nas oszczedzic, nadwerezysz sil, kto nam pomoze wrocic do domu?-Musialem pomyslec - odparl Rand. Nie bylo ani sladu po mgle, ani po Ba'alzamonie. Pogladzil chustke owinieta wokol prawej dloni. Stanowilo to dowod jego bytnosci. Z calych sil pragnal opuscic to miejsce. - Musimy zaraz dosiasc koni, jesli mamy zamiar zlapac Sprzymierzencow Ciemnosci Faina. Juz dawno po czasie. Suchary mozemy jesc podczas jazdy. Loial, ktory wlasnie sie przeciagal, znieruchomial, jego rece siegaly wysokosci, jakiej dosiegnalby Hurin, stawajac na ramionach Randa. -Twoja reka, Rand. Co sie stalo? -Skaleczylem sie. To nic takiego. -Mam balsam w sakwie... -To nic takiego! - Rand wiedzial, ze mowi opryskliwym glosem, ale wystarczyloby jedno spojrzenie na to pietno, by wywolac pytanie, na ktore nie mial ochoty odpowiadac. - Czas ucieka. Ruszajmy juz. Zabral sie za siodlanie Rudego, niezdarnie z powodu skaleczonej dloni, Hurin doskoczyl do swojego wierzchowca. -Nie trzeba byc takim drazliwym - mruknal Loial. Jakikolwiek slad, stwierdzil Rand, bylby czyms naturalnym w tym swiecie. Za wiele jest rzeczy nienaturalnych. Nawet widok jednego odcisku konskiego kopyta stanowilby mily widok. Fain, Sprzymierzency Ciemnosci i trolloki musieli zostawic jakis trop. Nie odrywal wzroku od ziemi, usilujac wylowic chocby jeden. slad zywej istoty. Nie zobaczyl nic, ani przewroconego kamyka, ani odrzuconej brylki ziemi. Raz spojrzal za siebie, zeby sie upewnic, czy w tej ziemi konskie kopyta w ogole moga zostawiac slady - zerwana darn i ubita trawa wyraznie wyznaczaly pokonana przez nich droge, natomiast grunt przed nimi byl zupelnie nienaruszony. Jednak Hurin upieral sie, ze czuje trop, slaby i niewyrazny, ale wciaz wiodacy na poludnie. Weszyciel ponownie skupil cala swoja uwage na wyszukiwanym przez niego tropie, niczym pies mysliwski scigajacy jelenia, natomiast Loial ponownie zatopil sie we wlasnych myslach, mruczac cos do siebie i pocierajac ogromny drag przymocowany do siodla. Nie jechali dluzej niz godzine, gdy Rand zobaczyl w oddali iglice. Tak byl pochloniety wypatrywaniem sladow, ze zanim ja w ogole zauwazyl, stozkowata kolumna juz wyraznie wychynela ponad drzewa. -Ciekaw jestem, co to takiego. Kolumna stala dokladnie na ich drodze. -Nie wiem, co to moze byc - odparl Loial. -Jesli to... gdyby to byl nasz swiat, lordzie Rand... Hurm poprawil sie niespokojnie w siodle. - Coz, ten pomnik, o ktorym opowiadal lord Ingtar, ten wzniesiony na czesc zwyciestwa Artura Hawkinga nad trollokami, to byla wlasnie wielka iglica. Ale ona zostala zburzona tysiac lat temu. Nie zostalo nic procz wielkiego kopca, wielkiego jak wzgorze. Widzialem je, zanim z rozkazu lorda Agelmara przyjechalem do Cairhien. -Wedlug slow Ingtara - powiedzial Loial - powinny nas od niej dzielic trzy albo cztery dni jazdy. Jesli to w ogole ona. Nie wiem, dlaczego niby tak mialoby byc. Nie wyglada, ze tu w ogole zyja jacys ludzie. Weszyciel wbil wzrok w ziemie. -O to wlasnie chodzi, prawda, Budowniczy? Nikogo dookola, a ona tam stoi, przed nami. Moze powinnismy trzymac sie z dala, lordzie Rand. Stad nie sposob stwierdzic, coz to wlasciwie takiego i czy sa tam jacys ludzie. Rand bebnil przez chwile palcami po wysokim leku siodla i zastanawial sie. -Musimy w miare mozliwosci jak najscislej trzymac sie tropu - orzekl w koncu. - Jak dotad, wcale nie zblizylismy sie do Faina, wiec nie nalezy tracic czasu. Jesli zobaczymy jakichs ludzi albo cos niezwyklego, wowczas postaramy sie ich ominac. Do tego czasu jedziemy przed siebie. -Jak rzeczesz, lordzie Rand - odrzekl dziwnym glosem weszyciel i zerknal przelotnie na Randa podejrzliwym wzrokiem. - Jak rzeczesz. Rand marszczyl przez chwile brwi, zanim wreszcie zrozumial. Teraz z kolei on westchnal. Lordowie nie wyjasniaja niczego tym, ktorzy wypelniaja ich rozkazy, tylko innym lordom. "Nie prosilem go, by mnie uwazal za jakiegos przekletego lorda". "Ale on cie za niego uznal - odpowiedzial mu jakis cichy glos - a ty mu na to pozwoliles. Dokonales wyboru, teraz musisz spelnic swoj obowiazek". -Podejmij trop, Hurmie - powiedzial Rand. Weszyciel blysnal usmiechem ulgi i pognal swego konia do przodu. Blade slonce wspinalo sie coraz wyzej po niebosklonie, jechali wciaz przed siebie, a gdy wreszcie zawislo ponad ich glowami, od iglicy dzielilo ich okolo jednej mili. Dotarli do brzegu strumienia, rzezbiacego plytka szczeline, glebokosci najwyzej jednego kroku. Przestrzen dzielaca ich od iglicy porastaly rzadkie drzewa. Rand widzial kopiec, na ktorym ja postawiono, okragle wzgorze ze splaszczonym wierzcholkiem. Szara iglica wznosila sie na wysokosc przeszlo stu piedzi, widac bylo juz szczyt wyrzezbiony na ksztalt ptaka z rozpostartymi skrzydlami. -Jastrzab - powiedzial Rand. - To jest pomnik Hawkinga. Na pewno. Tu kiedys byli ludzie, moze nawet jeszcze sa. Po prostu tutaj pobudowali go w innym miejscu i nigdy nie zburzyli. Pomysl o tym, Hurin. Kiedy wrocimy, bedziesz mogl opowiedziec, jak naprawde wygladal. Z wszystkich ludzi zyjacych na swiecie, tylko nas trzech go widzialo. Hurin przytaknal. -Tak, moj panie. Dzieci z checia wysluchaja opowiesci o tym, jak ich ojciec widzial iglice Hawkinga. -Rand - zaczal Loial zmartwionym glosem. -Mozemy pokonac te odleglosc galopem - oswiadczyl Rand. - No dalej. Przyda nam sie troche szybszej jazdy. Moze to martwa kraina, ale my jestesmy zywi. -Rand - powiedzial Loial - ja mysle, ze to nie jest... Nie czekajac, az skonczy, Rand wbil piety w boki Rudego i ogier pomknal przed siebie. Pokonal wstege strumienia dwoma skokami, rozbryzgujac wode na boki, po czym wdrapal sie na drugi brzeg. Hurin pognal swego wierzchowca tuz za nim. Rand slyszal za soba wolanie Loiala, ale tylko sie rozesmial, machnal reka do Ogira na znak, ze ma jechac za nimi i galopowal dalej. Jesli nie odrywal oczu od jednego miejsca, okolica nie wydawala sie tak nieprzyjemnie pomykac i slizgac, przyjemnie bylo poczuc powiew wiatru na twarzy. Kopiec zajmowal obszar dobrych dwoch hajdow, porosniete trawa zbocze wznosilo sie pod lagodnym katem. Szara iglica wznosila sie ku niebu, tak kanciasta i szeroka, ze mimo swej wysokosci, wygladala na masywna, nieomal przysadzista. Randowi smiech zamarl na ustach, sciagnal wodze Rudego z ponura mina. -Czy to pomnik Hawkinga, lordzie Rand? - spytal niespokojnie Hurin. - Cos dziwnie wyglada. Rand rozpoznal to niezdarne, kanciaste pismo, ktore pokrywalo przod pomnika, odcyfrowal tez kilka symboli wyrytych na podstawie, kazdy z nich wysokosci niemalze czlowieka. Rogata czaszka trollokow Da'vol. Zelazna piesc Dhai'mon. Trojzab Ka'bol i traba powietrzna Ahf frait. Byl tam tez jastrzab, wyrzezbiony na samym dole. Rozpostarlszy skrzydla o rozpietosci dziesieciu krokow, lezal na grzbiecie, przebity blyskawica, a kruki wydziobywaly mu oczy. Ogromne skrzydla na szczycie iglicy zdawaly sie zatrzymywac promienie sloneczne. Uslyszal teraz glos Loiala, ktory zblizal sie galopem. -Probowalem ci wytlumaczyc, Rand - powiedzial Loial. - To kruk, nie jastrzab. Ja go wyraznie widzialem. Hurin zawrocil konia, nie chcac patrzec na iglice ani chwili dluzej. -Ale dlaczego? - spytal Rand. - Przeciez Artur Hawking pokonal tutaj trolloki. Ingtar tak powiedzial. -Nie tutaj - wolno odparl Loial. - To jasne, ze nie tutaj. "Od Kamienia do Kamienia biegna nici <>, pomiedzy swiatami, ktore moga byc". Zastanawialem sie nad tym i mysle, ze chyba wiem, co znacza te "swiaty, ktore moga byc". Byc moze wiem. To swiaty, ktore moglyby byc naszym swiatem, gdyby wszystko potoczylo sie inaczej. Moze wlasnie dlatego to wszystko ma taki... splowialy wyglad. Bo to jest,jesli", "moze". Zaledwie cien prawdziwego swiata. W tym swiecie, jak sadze, trolloki wygraly. Moze dlatego nie widzielismy zadnych wiosek ani ludzi. Randowi scierpla skora. Tam, gdzie odnosily zwyciestwo, trolloki nie zostawialy zadnych ludzi przy zyciu, chyba ze na pozywienie. Jesli one odniosly zwyciestwo nad calym tym swiatem... -Gdyby trolloki zwyciezyly, bylyby tutaj wszedzie. Do tej pory zobaczylibysmy ich z tysiac. Juz wczoraj bylibysmy martwi. -Nie wiem, Rand. Byc moze po tym, jak pozabijaly ludzi, pozabijaly rowniez siebie nawzajem. Zycie trollokow polega na zabijaniu. Tylko to robia, po to wlasnie istnieja. Ja po prostu nie wiem. -Lordzie Rand - odezwal sie nagle Hurin - tam sie cos poruszylo. Rand blyskawicznie zawrocil konia, przygotowany na widok szarzujacych trollokow, lecz Hurin wskazywal na droge, ktora przyjechali, a na niej nic nie bylo widac. -Co ty zobaczyles, Hurin? Gdzie? Weszyciel opuscil reke. -Dokladnie tam na skraju tych drzew, okolo mili stad. Wydalo mi sie, ze to... kobieta... i cos jeszcze, czego nie rozpoznalem, ale... - Zadrzal, a potem dokonczyl: -...tak trudno rozpoznawac rzeczy, ktore nie wejda czlowiekowi pod sam nos. Ojojoj, od tego miejsca klebi mi sie w zoladku. Pewnie cos sobie zmyslilem, moj panie. To miejsce jest idealne do glupich wymyslow. - Przygarbil ramiona, jakby czul na nich napor iglicy. - To byl pewnie tylko wiatr, moj panie. -Obawiam sie, ze trzeba przemyslec cos jeszcze - powiedzial Loial. Wyraznie zaklopotany, wskazywal na poludnie. - Co tam widzicie? Sunacy z naprzeciwka krajobraz zmuszal Randa do zezowania. -Taki sam teren jak ten, po ktorym wlasnie jechalismy. Drzewa. Dalej jakies wzgorza i gory. Nic innego. Co chcesz, zebym zobaczyl? -Te gory - westchnal Loial. Kepki wlosow na jego uszach obwisly, a koncowki brwi siegnely policzkow. To na pewno Sztylet Zabojcy Rodu, Rand. Nie moze tam byc innych gor, chyba ze ten swiat calkowicie sie rozni od naszego. Jednakze Sztylet Zabojcy Rodu jest polozony ponad sto lig na poludnie od Erinin. O wiele dalej. Trudno oceniac odleglosci w tym miejscu, ale... Mysle, ze dotrzemy don przed zmierzchem. Nie musial dodawac nic wiecej. Stu lig nie pokonaliby w czasie krotszym niz trzy dni. -Moze to miejsce jest podobne do Drog - mruknal Rand bez zastanowienia. Uslyszal jek Hurina i natychmiast pozalowal, ze nie trzymal jezyka na wodzy. Nie byla to przyjemna mysl. Jesli sie weszlo do jakiejs Bramy - znajdowaly sie tuz poza granicami stedding i w gajach Ogirow - i wedrowalo przez caly dzien, wowczas mozna bylo wyjsc przez inna Brame oddalona o sto lig od miejsca, od ktorego sie zaczelo wedrowke. Drogi byly w obecnych czasach ciemne i straszne, podrozowanie po nich oznaczalo ryzykowanie smiercia lub szalenstwem. Nawet Pomory baly sie podrozowac Drogami. -Jesli to sa Drogi, Rand - wolno powiedzial Loial - to czy kazdy blednie postawiony krok rowniez tutaj moze nas zabic? Czy sa tu rzeczy, jak dotad niewidoczne, ktore moga nam zrobic cos jeszcze gorszego, niz tylko zabic? Hurin ponownie jeknal. Pili wode, jechali przed siebie, nie zastanawiajac sie zupelnie nad tym swiatem. Beztroska byla przyczyna rychlej smierci w Drogach. Rand przelknal sline, z nadzieja, ze jego zoladek zaraz sie uspokoi. -Za pozno, zeby sie przejmowac tym, co za nami powiedzial. - Od tej chwili jednak bedziemy uwazali na swoje kroki. Zerknal na Hurina. Weszyciel wtulil glowe w ramiona, miotal oczami na wszystkie strony, jakby goraczkowo zastanawial sie, co na niego skoczy i skad. Ten czlowiek tropil mordercow, ale teraz zwalilo sie na niego wiecej, niz mogl zniesc. -Opanuj sie, Hurin. Jeszcze nie zginelismy i nie zginiemy. Po prostu od tej chwili musimy byc ostrozni. To wszystko. W tym wlasnie momencie uslyszeli przerazliwy krzyk, stlumiony przez odleglosc. -To kobieta! - powiedzial Hurin. Nawet ta odrobina normalnosci wyraznie go ozywila. - Wiedzialem, ze... Znowu uslyszeli krzyk, znacznie bardziej rozpaczliwy niz poprzedni. -Musialaby umiec fruwac - orzekl Rand. - Ona jest na poludnie od nas. - Kopniakami zmusil Rudego, by juz po dwoch krokach zaczal biec na zlamanie karku. -Badz ostrozny, sam ostrzegales! - krzyknal w slad za nim Loial. - Swiatlosci, Rand, pamietaj! Badz ostrozny! Rand polozyl sie plasko na grzbiecie Rudego, pozwalajac ogierowi ruszyc pelnym galopem. Latwo bylo mowic o ostroznosci, ale w glosie kobiety brzmial smiertelny strach. Jej krzyk nie pozostawial mu czasu na ostroznosc. Na skraju nastepnego strumienia, w parowie o stromych brzegach, glebszym niz wiekszosc dotad przekraczanych, sciagnal wodze, Rudy zahamowal, rozbryzgujac na wszystkie strony grad kamieni i grud blota. Krzyki nie ustawaly... "Tam!" Ogarnal wszystko jednym spojrzeniem. W odleglosci jakichs dwustu krokow, posrodku strumienia, stala obok swego konia kobieta i cofala sie w kierunku drugiego brzegu. Ulamana galezia odpedzala warczace... cos. Rand przelknal sline, przez chwile oszolomiony. Gdyby zaba byla tak wielka jak niedzwiedz, albo gdyby niedzwiedz mial szarozielona skore zaby, moglby tak wygladac. Wielki niedzwiedz. Nie zastanawiajac sie dluzej, zeskoczyl na ziemie, zdejmujac luk z plecow. Gdyby probowal podjechac blizej, mogloby byc za pozno. Kobieta ledwie potrafila utrzymac to... cos... na odleglosc wyciagnietej galezi. Dzielil ich spory dystans - mrugal, starajac sie go ocenic, dystans wydawal sie zmieniac o cale piedzi za kazdym razem, gdy to cos sie poruszylo - niemniej jednak cel byl duzy. Naciaganie cieciwy obandazowana dlonia nie wychodzilo zgrabnie, wypuscil jednak strzale, zanim unieruchomil nogi. Grot utkwil do polowy w skorze, a bestia odwrocila sie blyskawicznie, by spojrzec na Randa. Mimo odleglosci odruchowo zrobil krok w tyl. Nie przychodzilo mu do glowy zadne zwierze o takim ogromnym, trojkatnym lbie, szerokim dziobie, zakrzywionym do rozrywania miesa. Poza tym stworzenie mialo troje oczu, malych i dzikich, otoczonych wyraznie twardymi obwodkami. Bestia rozpedzila sie-i rzucila sie w jego strone przez strumien, wielkimi susami, rozbryzgujac wode. Oko mamilo Randa, jakby niektore ze skokow byly dwukrotnie dluzsze niz inne, choc przeciez musialy byc takie same. -W oko! - zawolala kobieta. Zwazywszy poprzednie krzyki, jej glos brzmial teraz zaskakujaco spokojnie. Musisz trafic w oko, zeby go zabic. Przyciagnal lotki nastepnej strzaly do ucha. Z niechecia poszukal pustki, nie chcial tego robic, jednak to wlasnie w tym celu uczyl go Tam i wiedzial, ze bez niej nigdy nie uda mu sie trafic. "Moj ojciec" - pomyslal z uczuciem straty i wypelnila go pustka. Zobaczyl migotliwe swiatlo saidina, ale zamknal sie przed nim. Stal sie jednoscia z lukiem, ze strzala, z monstrualnym ksztaltem pedzacym prosto na niego. Zespolil sie z tym malenkim okiem. Nawet nie poczul, gdy strzala wyskoczyla z cieciwy. Bestia zerwala sie do kolejnego skoku, w najwyzszym punkcie jej lotu strzala trafila prosto w srodkowe oko. Zwierze wyladowalo, wzbijajac ogromna fontanne wody i blota. Po chwili juz tylko kregi rozchodzily sie po powierzchni wody, cialo jednakze pozostawalo zupelnie nieruchome. -Dobry strzal i bardzo odwazny - zawolala kobieta. Zdazyla juz dosiasc swego konia i jechala mu na spotkanie. Rand poczul lekkie zdziwienie, iz nie zaczela uciekac w chwili, kiedy uwaga stwora zostala odwrocona. Minela zwaliste cielsko, nadal otaczane drobnymi falami znamionujacymi drgawki agonii, nawet na nie nie zerknawszy. Jej wierzchowiec wdrapal sie na drugi brzeg, potem zsiadla. -Niewielu ludzi odwazyloby sie stanac do walki z szarzujacym grolmem, moj panie. Cala odziana byla w biel. Suknie miala podkasana do jazdy na koniu i spieta srebrnym pasem, buty wyzierajace spod brzegu spodnicy tez zdobilo srebro. Nawet jej siodlo bylo biale i nabijane srebrem. Snieznobiala klacz, z wygietym w luk karkiem i roztanczonym krokiem, nieomal dorownywala wzrostem gniadoszowi Randa. Jednakze jego wzrok przykula przede wszystkim kobieta, na pierwszy rzut oka byc moze rowiesniczka Nynaeve. Po pierwsze: byla wysoka, o dlon wyzsza od Wiedzacej i jej oczy znajdowaly sie prawie na linii jego wzroku. Po drugie: byla piekna, cera o barwie kosci sloniowej odznaczala sie wyraznie na tle dlugich, ciemnych jak noc wlosow i czarnych oczu. Widzial w zyciu wiele pieknych kobiet. Moiraine byla piekna, nawet mimo swego chlodu, podobnie Nynaeve, gdy nie wladal nia jej krewki temperament. Egwene i Elayne, Dziedziczka Tronu Andor, potrafily zaprzec czlowiekowi dech w piersiach. Natomiast ta kobieta... Jezyk przysechl mu do podniebienia, czul jak serce na powrot zaczyna bic. -Twoja swita, moj panie? Zaskoczony obejrzal sie. Hurin i Loial juz do nich dolaczyli. Hurin gapil sie w taki sposob, w jaki Rand najprawdopodobniej tez patrzyl, nawet Ogir byl wyraznie zafascynowany. -Moi przyjaciele - przedstawil ich. - Loial i Hurin. Ja nazywam sie Rand. Rand al'Thor. -Nigdy przedtem o tym nie myslalem - powiedzial nagle Loial takim glosem, jakby mowil do siebie - jesli jednak istnieje cos takiego jak doskonale ludzkie piekno, w twarzy i ksztalcie, to... -Loial! - krzyknal Rand. Uszy Ogira zesztywnialy z zazenowania. Uszy Randa tez byly czerwone, slowa Loiala za bardzo ujawnialy to, co on sam myslal. Kobieta rozesmiala sie melodyjnie, ale w nastepnej chwili byla na powrot wladczo uroczysta, niczym krolowa na swoim tronie. -Nazywam sie Selene - powiedziala. - Ryzykowales zyciem, by uratowac moje. Naleze do ciebie, lordzie Randzie al'Thor. I z tymi slowami, ku przerazeniu Randa, uklekla przed nim. Nie patrzac na Hurina, ani Loiala, pospiesznie pomogl jej wstac. -Mezczyzna, ktory nie zdecyduje sie polec w obronie kobiety, nie jest mezczyzna. Natychmiast okryl sie wstydem, czerwieniac sie. Bylo to shienaranskie powiedzenie i wiedzial, ze brzmi pompatycznie, jeszcze zanim wymknelo mu sie z ust, ale to ona zarazila go swoim zachowaniem i nie potrafil sie przed tym powstrzymac. -Chcialem rzec... To znaczy, to bylo... "Glupcze, nie mozesz mowic kobiecie, ze ratowanie jej zycia to drobiazg". -To byl dla mnie zaszczyt. - Zabrzmialo to niby po shienaransku i jednoczesnie uroczyscie. Mial nadzieje, ze wystarczylo, w myslach nie potrafil znalezc juz nic wiecej, jakby jego umysl nadal znajdowal sie w pustce. Nagle poczul na sobie jej wzrok. Wyraz twarzy Selene nie ulegl zmianie, lecz pod wplywem spojrzenia tych czarnych oczu mial uczucie, ze jest zupelnie nagi. Spontanicznie wyobrazil sobie Selene bez ubrania. Jego twarz znowu okryla sie rumiencem. -Aaach! Ach, skad pochodzisz, Selene? Odkad sie tu znalezlismy, nie napotkalismy zadnej ludzkiej istoty. Czy pochodzisz z jakiegos pobliskiego miasta? Popatrzyla na niego uwaznie, cofnal sie o krok. Pod wplywem tego spojrzenia czul, jak blisko siebie stoja. -Nie pochodze z tego swiata, moj panie - odparla. - Tu nie ma zadnych ludzi. Nic tu nie zyje z wyjatkiem grolmow i kilku innych bestii do nich podobnych. Jestem mieszkanka Cairhien. Nie bardzo wiem, jak sie tu znalazlam. Wyjechalam na przejazdzke, zatrzymalam na krotka drzemke, a gdy sie przebudzilam, razem z koniem znajdowalam sie tutaj. Moge miec tylko nadzieje, moj panie, ze znowu mnie uratujesz i pomozesz wrocic do domu. -Selene, ja nie jestem... to znaczy, blagam, nazywaj mnie Rand. - Znowu poczul, jak pieka go uszy. "Swiatlosci, nic sie zlego nie stanie, jesli ona bedzie mnie uwazala za lorda. Niech sczezne, to przeciez nic zlego". -Jak sobie zyczysz... Rand. Pod wplywem jej usmiechu poczul scisk w gardle. -Czy pomozesz mi? -Naturalnie, ze pomoge. "Niech sczezne, jaka ona piekna. I patrzy na mnie tak, jakbym byl bohaterem z opowiesci". Potrzasnal glowa, zeby sie pozbyc glupich mysli. -Najpierw jednak musimy odszukac ludzi, ktorych scigamy. Bede sie staral chronic cie przed niebezpieczenstwem, ale naprawde musimy ich znalezc. Lepiej dla ciebie, jesli pojedziesz z nami, niz gdybys zostala sama. Milczala przez chwile, z nieodgadnionym wyrazem na gladkiej twarzy. Rand nie mial pojecia, o czym mysli, z wyjatkiem tego, ze wyraznie znowu mu sie przygladala. -Obowiazkowy z ciebie czlowiek - powiedziala wreszcie. Na jej wargach zapelgal nieznaczny usmiech. - To mi sie podoba. Tak. Kim sa ci niegodziwcy, ktorych scigacie? -Sprzymierzency Ciemnosci i trolloki, moja pani wybuchnal Hurin. Wykonal w jej strone niezdarny uklon z siodla. - Dokonali mordu w twierdzy Fal Dara i ukradli Rog Valere, moja pani, lecz lord Rand go odzyska. Rand spojrzal ponurym wzrokiem na weszyciela, Hurin usmiechnal sie blado. "To tyle, jesli chodzi o zachowanie tajemnicy". Przypuszczal, ze tutaj to nie mialo znaczenia, gdy jednak powroca juz do swego swiata... -Selene, nie wolno ci nikomu opowiadac o Rogu. Jesli to sie rozniesie, zaraz zacznie nam deptac po pietach setka ludzi, ktorzy beda chcieli go pozyskac dla siebie. -Nie, do tego nigdy nie dojdzie - odparla Selene - by Rog mial wpasc w niepowolane rece. Rog Valere. Nawet wam nie powiem, jak czesto snilam, ze go dotykam, ze trzymam go w swych dloniach. Musisz mi obiecac, jak juz go bedziesz mial, ze pozwolisz mi go dotknac. -Musze go najpierw odnalezc, zanim bede mogl to uczynic. Lepiej ruszajmy juz. - Rand podal Selene reke, by pomoc jej wsiasc na konia, Hurin zas zsiadl, zeby przytrzymac strzemiono. - Cokolwiek to bylo, co wlasnie zabilem... grolm?... moze ich byc wiecej w okolicy. Scisnela go mocno, miala zadziwiajaco silne dlonie, a skora w dotyku byla jak... Jedwab? Cos jeszcze bardziej miekkiego, gladkiego. Rand zadrzal. -One zawsze tu sa - oswiadczyla Selene. Wysoka biala klacz drgnela nerwowo i obnazyla zeby na widok Rudego, jednakze Selene uspokoila ja jednym, delikatnym pociagnieciem wodzy. Rand przelozyl luk na plecy i dosiadl Rudego. "Swiatlosci, jak to mozliwe, by ktos mial tak miekka skore?" -Hurin, ktoredy wiedzie trop? Hurin? Hurin! Weszyciel wzdrygnal sie i ruszyl z miejsca, wpatrzony w Selene. -Tak, lordzie Rand. Ach tak... trop. Na poludnie, moj panie. Ciagle na poludnie. -No to jedzmy. Rand obejrzal sie niespokojnie na szarozielone cielsko grolma lezace w strumieniu. Latwiej bylo wierzyc, ze to oni sa jedynymi zywymi istotami w tym swiecie. -Podejmij trop, Hurin. Selene z poczatku jechala obok Randa, rozmawiajac o tym i o tamtym; zadawala mu rozne pytania i tytulowala lordem. Kilkanascie razy probowal jej powiedziec, ze nie jest zadnym lordem tylko pasterzem i za kazdym razem, gdy na nia spojrzal, nie potracil wydusic z siebie tych slow. Taka dama jak ona z pewnoscia nie rozmawialaby w taki sposob z pasterzem, byl tego pewien, nawet z takim, ktory uratowal jej zycie. -Staniesz sie slawnym czlowiekiem, gdy juz znajdziesz Rog Valere - powiedziala mu. -Bohaterem legend. Czlowiek, ktory zagra na Rogu bedzie tworca swej wlasnej legendy. -Nie chce na nim grac, ani byc czescia zadnej legendy. Zapewne uzywala jakichs perfum, wyraznie czul otaczajaca ja chmure zapachu, jej obecnosc zdawala sie wypelniac cala jego glowe. Wonne korzenie, ostre i slodkie, laskotaly nozdrza, powodowaly, ze musial stale przelykac sline. -Kazdy mezczyzna chce byc slawny. Moglbys sie stac najslawniejszym czlowiekiem wszystkich Wiekow. Za bardzo przypominalo to slowa Moiraine. Smok Odrodzony niezawodnie musialby sie wyrozniac na tle wszystkich Wiekow. -Nie ja - zapewnil ja zarliwie. - Ja tylko... wyobrazil sobie pogarde, z jaka Selene przyjmie wyznanie, ze jest tylko pasterzem, nie zas lordem, jak dotychczas pozwalal jej wierzyc, i zmienil dalsze slowa - probuje go odnalezc. I dopomoc pewnemu przyjacielowi. Milczala przez chwile, po czym powiedziala: -Skaleczyles sie w reke. -To nic takiego. - Probowal schowac zraniona dlon za kaftan, od sciskania wodzy pulsowala bolem, ale nie zdazyl. Zaskoczony pozwolil, by ujela jego reke, potem mogl juz tylko albo brutalnie ja wyrwac, albo dopuscic, by odwinela chustke. Dotyk miala chlodny i wprawny. Wnetrze dloni obrzmialo wsciekla czerwienia, lecz odcisnieta w nim czapla nadal odznaczala sie wyraznym, jednoznacznym ksztaltem, Dotknela palcem pietna, ale nic nie powiedziala, nie zapytala nawet, skad sie wzielo. -Reka moze zesztywniec, jesli jej nie zaleczysz. Mam przy sobie masc, ktora ci pomoze. Z kieszeni plaszcza wyjela mala fiolke, otworzyla ja i zaczela delikatnie wcierac masc w oparzone miejsce. Z poczatku masc wydawala sie przenikac skore chlodem, potem rozlala cieplem po calym ciele. A dzialala rownie dobrze, jak czasami niektore masci Nynaeve. Patrzyl zdumiony, jak czerwien blednie, a opuchlizna schodzi pod gladzacymi je palcami. -Niektorzy mezczyzni - powiedziala, nie podnoszac oczu znad jego dloni - sami postanawiaja szukac slawy, innych zas zmuszaja do tego okolicznosci. Zawsze lepiej jest decydowac samemu, niz zdawac sie na przypadek. Czlowiek przymuszany nigdy do konca nie bedzie panem samego siebie. Niczym kukielka tanczy na sznurkach tych, ktorzy go zmusili. Rand wyswobodzil reke. Pietno wygladalo tak, jakby zostalo odcisniete przed tygodniem, albo dawniej jeszcze, i zdazylo sie juz calkowicie zagoic. -O czym ty mowisz? - spytal porywczym tonem. Usmiechnela sie do niego i zawstydzil sie wybuchu. -No jakze, o Rogu rzecz jasna - odparla spokojnie, chowajac masc. Jej klacz, idaca tuz obok Rudego, byla tak wysoka, ze jej oczy znajdowaly sie niewiele nizej od oczu ogiera. - Jesli odnajdziesz Rog, slawy nie unikniesz. Czy jednak zostanie ci ona narzucona, czy tez sam po nia siegniesz? Oto pytanie. Naprezyl dlon. Mowila zupelnie tak jak Moiraine. -Czy jestes Aes Sedai? Selene uniosla brwi, spojrzala na niego i ciemne oczy zaiskrzyly sie, glos miala jednak spokojny. -Aes Sedai? Ja? Nie. -Nie chcialem cie obrazic. Przepraszam. -Obrazic mnie? Nie czuje sie obrazona, ale nie jestem tez zadna Aes Sedai. - Nawet z tym grymasem pogardy, wyginajacym jej usta, wygladala pieknie. - One kula sie ze strachu tam, gdzie w ich mniemaniu jest bezpiecznie, a wszak tyle moglyby zdzialac. Sluza, zamiast panowac, pozwalaja mezczyznom toczyc wojny, zamiast zaprowadzic porzadek na swiecie. Nie, nigdy nie nazywaj mnie Aes Sedai. Usmiechnela sie i polozyla dlon na jego ramieniu, zeby pokazac, iz sie nie gniewa -musial przelknac sline, gdy poczul jej dotyk - ale ulzylo mu, gdy pozwolila swej klaczy zostac w tyle i zrownala sie z Loialem. Hurin pokiwal glowa w jej strone, jakby od niepamietnych czasow sluzyl w rodzinie Selene. Rand czul ulge, jednoczesnie teskniac za obecnoscia dziewczyny. Dzielila ich odleglosc zaledwie dwu piedzi wykrecil sie w siodle, by patrzec na nia, jadaca u boku Loiala. Ogir zginal sie wpol, zeby moc z nia rozmawiac ale to nie bylo tak samo, jak wtedy, gdy jechala obok niego, tak blisko, ze czul ten przyprawiajacy o zawrot glowy zapach, tak blisko, ze mogl jej dotknac. Rozzloszczony wyprostowal sie. Wlasciwie wcale nie chcial jej dotykac -przypomnial sobie, ze przeciez kocha Egwene, wrecz czul sie winny, ze musial to sobie przypominac - ale ona byla taka piekna i uwazala go za lorda, a poza tym twierdzila, ze bedzie slawnym czlowiekiem. Przepelniony gorycza, borykal sie z myslami. "Moiraine tez twierdzi, ze mozesz byc slawny, jako Smok Odrodzony. Selene nie jest Aes Sedai. No wlasnie, ona pochodzi ze szlachetnego rodu z Cairhien, a ty jestes pasterzem. Ona o tym nie wie. Jak dlugo bedziesz pozwalal jej wierzyc w klamstwo? Dopoki sie stad nie wydostaniemy. Jesli w ogole sie wydostaniemy. Kiedykolwiek". Wraz z ta uwaga w jego myslach zapanowalo ponure milczenie. Usilowal bacznie obserwowac okolice, przez ktora przejezdzali - skoro Selene twierdzila, ze kreci sie tu wiecej tych stworzen... tych grolmow... Coz musial jej wierzyc, a Hurin byl zbyt zajety wyszukiwaniem tropu, by zwracac uwage na cos wiecej, zas Loial tak zatopiony w rozmowie z Selene, ze dostrzeglby cokolwiek dopiero wtedy, gdyby go ugryzlo w piete - ale przychodzilo mu to z trudem. Od zbyt raptownego krecenia glowa lzawily mu oczy, kazde wzgorze albo kepa drzew mogly sie wydawac oddalone o mile, jak sie na nie patrzalo pod jednym katem i zaledwie o kilkaset piedzi, gdy sie spojrzalo z innego. Gory byly juz coraz blizej, co do tego przynajmniej nie mial watpliwosci. Sztylet Zabojcy Rodu zlowieszczo przeslanial niebo, a lancuch osniezonych szczytow podobny byi do zebow pily. Teren juz sie zaczynal wznosic, zwiastujac bliskosc gor. Dotra do nich na dlugo przed zmierzchem, byc moze juz za jakas godzine. "Sto lig z okladem w niecale trzy dni. Nawet wiecej. W prawdziwym swiecie jechalismy prawie caly dzien na poludnie od Erinin. Tutaj ponad sto lig w niecale dwa dni". -Ona mowi, ze miales racje odnosnie do tego miejsca, Rand. Rand wzdrygnal sie, nie zauwazywszy uprzednio, ze Loial podjechal blizej. Poszukal wzrokiem Selene i zobaczyl, ze teraz towarzyszy Hurinowi. Weszyciel szczerzyl zeby w usmiechu, stale sie klanial i na wszystko, co mowila, odpowiadal pocieraniem czola klykciami. Rand zerknal z ukosa na Ogira. -Dziwie sie, ze potrafiles ja opuscic, tak blisko stykaliscie sie glowami podczas jazdy. Odnosnie do czego mialem racje? -To fascynujaca kobieta, nieprawdaz? Niektorzy Starsi nie wiedza tyle o historii co ona, szczegolnie o Wieku Legend, a takze... no tak. Ona mowi, ze miales racje odnosnie do Drog, Rand. Aes Sedai, kilka z nich, badalo takie swiaty jak ten i te badania posluzyly za podstawe do wyhodowania Drog. Twierdzi, ze istnieja swiaty, w ktorych czas zmienia sie w wiekszym stopniu niz przestrzen. Spedzisz jeden dzien w takim swiecie, a po wyjsciu z niego mozesz odkryc, ze w prawdziwym uplynal rok czy nawet dwadziescia lat. Albo wrecz odwrotnie. Te swiaty, ten i inne, sa odbiciem prawdziwego. Ten wydaje sie nam wyblakly, poniewaz stanowi slabe odbicie, jest to rzeczywistosc, ktora miala niewielkie szanse, by w ogole zaistniec. Inne sa nieomal takie same jak nasz. Prawie rownie wyraziste i nadto zamieszkiwane przez ludzi. Powiada, wyobraz sobie, ze sa to ci sami ludzie, Rand. Niesamowite, nieprawdaz? Mozna wejsc do takiego swiata i spotkac siebie samego. Wzor ma nieskonczona ilosc wariantow, twierdzi Selene, a kazdy z nich istnieje! Rand pokrecil glowa i zaraz pozalowal, bo krajobraz zawirowal, wprawiajac jego zoladek w chybotanie. -Skad ona to wszystko wie? Ty wiesz wiecej niz ktokolwiek, kogo spotkalem w zyciu, Loial, a cala twoja wiedza o tym swiecie ograniczala sie do poglosek. -To mieszkanka Cairhien, Rand. Krolewska Biblioteka w Cairhien nalezy do najwiekszych na swiecie, byc moze jest druga po bibliotece w Tar Valon. Jak wiesz, Aielowie ja rozmyslnie oszczedzili, kiedy palili Cairhien. Oni nie sa w stanie zniszczyc ani jednej ksiazki. Czy slyszales, ze oni... -Nie obchodza mnie Aielowie - wszedl mu brutalnie w slowo Rand. - Skoro Selene tyle wie, to mam nadzieje, ze doczytala sie, jak nas stad wydostac. Chcialbym, zeby Selene... -Czego bys chcial od Selene? - spytala ze smiechem dziewczyna, przylaczajac sie do nich. Rand spojrzal na nia wytrzeszczonymi oczyma, mial wrazenie, jakby nie widzial jej od wielu miesiecy. -Chcialbym, zebym Selene znowu dotrzymywala mi towarzystwa w drodze - powiedzial. Loial zachichotal i Rand poczul, ze plonie mu twarz. Selene usmiechnela sie, spojrzala na Loiala. -Wybaczysz nam, alantinie. Ogir sklonil sie ze swego siodla i pozostal z tylo, choc kepki porastajace jego uszy opadly, demonstrujac niechec. Przez jakis czas Rand jechal w milczeniu, radujac sie obecnoscia Selene. Niekiedy zerkal na nia katem oka. Bardzo zalowal, ze nie potrafi jasno okreslic swych uczuc. Czy ona mogla byc Aes Sedai, mimo ze zaprzeczyla? Kims przyslanym przez Moiraine, by popchnac go na droge, ktora mial podazyc zgodnie z planami Aes Sedai? Moiraine nie mogla przewidziec, ze trafia do tego dziwnego swiata, poza tym zadna Aes Sedai nie probowalaby odegnac tamtej bestii kijem, skoro byla w stanie ja zabic albo przepedzic, stosujac Moc. No tak. Poniewaz Selene uznala, ze jest lordem, a w Cairhien przeciez nikt nie mogl wiedziec, iz jest inaczej, nadal pozwalal, by tak myslala. Byla z pewnoscia najpiekniejsza kobieta, jaka widzial w zyciu, inteligentna i wyksztalcona, ktora uwazala go za odwaznego, czego wiecej mezczyzna moze wymagac od zony? "To tez szalenstwo. Gdybym mogl sie ozenic, to wzialbym Egwene za zone, ale ja nie moge prosic zadnej kobiety, by poslubila czlowieka, ktoremu grozi obled, czlowieka, ktory moglby zrobic jej krzywde". Jednak Selene byla tak piekna. Zauwazyl, ze spoglada na jego miecz. Zawczasu przygotowal sobie, co powie. Nie, nie jest mistrzem miecza, bron dal mu ojciec. "Tam. Swiatlosci, dlaczego to nie ty jestes moim prawdziwym ojcem?" Bezlitosnie zdusil w sobie te mysl. -To byl wspanialy strzal - powiedziala Selene. -Nie, nie jestem... - zaczal Rand i zamrugal. Strzal? -Tak. Tamto oko. Cel niewielki, ruchomy, odleglosc wynosila sto krokow. Znakomicie poslugujesz sie lukiem. Rand poruszyl sie niezdarnie. -Ach... dziekuje ci. To sztuczka, ktorej nauczyl mnie ojciec. Opowiedzial jej o pustce, o tym, jak Tam uczyl go strzelania z luku. Z rozpedu opowiedzial jej nawet o Lanie i lekcjach poslugiwania sie mieczem. -Jednosc - powiedziala z wyraznym zadowoleniem. Zauwazyla jego pytajace spojrzenie i dodala: - Tak to sie nazywa... w niektorych miejscach. Jednosc. Chcac nauczyc sie w pelni z niej korzystac, najlepiej stale sie nia otaczac, zawsze w niej przebywac. W kazdym razie tak slyszalam. Nawet nie musial sobie przypominac, co czekalo na niego w pustce, by znac swoja odpowiedz na taka propozycje, ale odparl tylko: -Przemysle to. -Nos w sobie caly czas te swoja pustke, Randzie al'Thor, a nauczysz sie nia poslugiwac w najmniej spodziewanych momentach. -Powiedzialem, ze to przemysle. - Znowu otworzyla usta, ale nie pozwolil jej mowic. -Ty sie na tym wszystkim znasz. Wiesz o pustce, czyli, jak powiadasz, Jednosci. O tym swiecie. Loial caly czas czyta ksiazki, przeczytal wiecej ksiazek, niz ja widzialem na oczy, a znal tylko jeden fragment na temat Kamieni. Selene wyprostowala sie w siodle. Znienacka jej widok przywiodl mu na mysl Moiraine i Krolowa Morgase, owladniete gniewem. -Jest taka ksiazka, ktora opisuje te swiaty - oswiadczyla sucho. - Zwierciadla Kola. Widzisz, alantin nie widzial wszystkich ksiazek, jakie istnieja. -Co to jest ten alantin, jak go tytulujesz? Nigdy nie slyszalem... -Tam jest ten Kamien Portalu, obok ktorego sie obudzilam - powiedziala Selene, pokazujac reka gory, na wschod od drogi. Rand poczul, ze bardzo brak mu jej ciepla i usmiechow. -Jesli pojedziemy w tamta strone, to pomozesz mi wrocic do domu, tak jak obiecales. Dotrzemy tam w godzine. Rand ledwie spojrzal w kierunku, ktory pokazywala. Uzycie Kamienia - nazwala go Kamieniem Portalu wymagalo korzystania z Mocy, nie bylo innego sposobu zabrania Selene do prawdziwego swiata. -Hurin, jak tam z tropem? -Slabszy niz dotad, lordzie Rand, ale wciaz jest. Weszyciel obdarowal Selene ukradkowym usmiechem i skinieniem glowy. - Chyba zaczyna zbaczac na zachod. Tam jest kilka latwiejszych przeleczy, ktore wioda na szczyt Sztyletu, pamietam to z mojej wyprawy do Cairhien. Rand westchnal. "Faro albo ktorys z jego Sprzymierzencow Ciemnosci na pewno zna inny sposob na korzystanie z Kamieni. Sprzymierzeniec Ciemnosci nie moglby korzystac z Mocy". -Ja musze szukac Rogu, Selene. -Skad wiesz, ze ten twoj drogocenny Rog jest w ogole w tym swiecie? Jedz ze mna, Rand. Odnajdziesz swoja legende, obiecuje ci. Jedz ze mna. -Sama mozesz uzyc Kamienia, Kamienia Portalu powiedzial ze zloscia. Jeszcze zanim te slowa opuscily jego usta, juz chcial je wycofac. "Dlaczego ona stale mi mowi o legendach?" Uparcie jednak obstawal przy swoim. -Kamien Portalowy nie wciagnal cie tu sam. To ty to zrobilas, Selene. Skoro zmusilas Kamien, by cie tu sciagnal, to mozesz go zmusic, zeby cie stad zabral. Odwioze cie do niego, ale potem bede musial ruszyc na poszukiwanie Rogu. -Ja nic nie wiem o uzywaniu Kamieni Portalu, Rand. Nawet jesli naprawde cos zrobilam, to nie mam pojecia, co to bylo. Rand przyjrzal sie jej uwaznie. Siedziala w siodle, sztywno wyprostowana i wysoka, rownie wladcza jak przedtem, ale jakby tez nieco zlagodniala. Wyniosla, a jednak krucha i slaba, potrzebowala go. Przedtem przypuszczal, ze jest w wieku Nynaeve - kilka lat starsza od niego - ale zrozumial, ze sie pomylil. Miala mniej wiecej tyle lat co on, byla piekna i potrzebowala go. Pomyslal, tylko pomyslal, o pustce migoczacej w jego umysle i o tamtym swietle. O saidinie. Zeby moc uzyc Kamienia Portalowego, bedzie musial sie znowu zanurzyc w skazie saidina. -Zostan ze mna, Selene - poprosil. - Znajdziemy Rog i sztylet Mata, a zaraz potem droge powrotna. Obiecuje ci. Tylko zostan ze mna. -Ty zawsze... - Selene zrobila gleboki wdech, jakby probowala sie opanowac. - Jestes taki uparty. Coz, potrafie docenic upor w mezczyznie. Niewiele mozna sie doszukac w kims, kto jest zbyt ulegly. Rand poczerwienial. Czegos takiego nie mowila nawet Egwene, a przeciez od dziecka wrozono im malzenstwo. Takie slowa z ust Selene, jak rowniez towarzyszace im spojrzenie, doprawdy szokowaly. Odwrocil sie w strone Hurina, by mu powiedziec, zeby dalej podazal po sladzie. Z tylu dobieglo ich odlegle, gardlowe szczekniecie. Zanim Rand zdazyl zawrocic Rudego, zeby spojrzec w tamta strone, uslyszeli kolejny szczek, a zaraz po nim trzy nastepne. Z poczatku nic nie udalo mu sie wypatrzec, poniewaz krajobraz jakby migotal w oczach, ale po chwili zobaczyl je na tle rozleglej kepy drzew, wlasnie osiagaly szczyt wzgorza. Piec ksztaltow, w odleglosci nie wiekszej na pozor niz pol mili, najdalej tysiac krokow, zblizaly sie trzydziestostopowymi skokami. -Grolmy - powiedziala spokojnie Selene. - Male stado, ale najwyrazniej juz zwietrzyly nasz zapach. ROZDZIAL 17 WYBOR -Mozemy przed nimi uciec - powiedzial Rand. - Hurin, czy dasz rade galopowac, jednoczesnie trzymajac sie tropu?-Tak, lordzie Rand. -No to jazda. Bedziemy... -To sie na nic nie zda - orzekla Selene. Jej biala klacz byla jedyna wsrod wszystkich wierzchowcow, ktora nie zaczela wierzgac, uslyszawszy gardlowe poszczekiwania grolmow. - One nie zrezygnuja. Jak juz raz zwietrza czyjs zapach, to scigaja go, dniem i noca, az w koncu go dopadna. Musisz je wszystkie pozabijac albo znalezc sposob, zeby stad uciec w jakies inne miejsce. Rand, Kamien Portalu moze nas stad zabrac, obojetnie dokad. -Nie! Mozemy je pozabijac. Ja moge. Juz jednego zabilem. Jest ich tylko piec. Gdybym tylko znalazl... Rozejrzal sie dookola w poszukiwaniu dogodnego miejsca i znalazl je. - Za mna! Zmusil Rudego do galopu, wbijajac piety w jego boki, pewien byl, ze pozostali podaza w slad za nim, jeszcze zanim uslyszal tetent kopyt. Wybranym miejsce bylo niskie, okragle wzgorze, nie porosniete zadnymi drzewami. Nic nie moglo sie do niego zblizyc niezauwazenie. Wyskoczyl z siodla i sciagnal z plecow dlugi luk. Loial i Hurin staneli obok niego, Ogir wazyl w dloniach ogromny drag, weszyciel zaciskal w garsci krotki miecz. Ani drag, ani miecz nie mogly sie na wiele przydac, w razie gdyby grolmy podeszly zbyt blisko. "Nie dopuszcze, zeby sie zblizyly". -To ryzyko nie jest konieczne - oswiadczyla Sele-ne. Grolmy ledwie ja interesowaly, wychylona z siodla skupila wzrok na Randzie. - Bez trudu dotrzemy do Kamienia Portalu przed nimi. -Ja je zatrzymam. Rand pospiesznie przeliczyl strzaly, ktore zostaly mu w kolczanie. Osiemnascie, kazda dlugosci ramienia, w tym dziesiec z grotami jak dluta, przeznaczonymi do przebijania zbroi trollokow. Przeciwko grolmom byly rownie dobre, jak na trolloki. Zatknal cztery w ziemi, piata nasadzil na cieciwe. -Loial, Hurin, nie przydacie sie tutaj. Dosiadzcie koni i badzcie gotowi odwiezc Selene do Kamienia, gdyby ktorys sie przedarl. Zastanawial sie, czy w razie czego uda mu sie zabic grolma mieczem. "Jestes oblakany! Juz lepiej korzystac z Mocy". Loial cos powiedzial, ale nie uslyszal, juz szukal pustki, wiedziony zarowno koniecznoscia, jak i pragnieniem ucieczki przed swymi myslami. "Wiesz, co nastapi. Ale w ten sposob nie musze go dotykac." Widzial lune, swiatlo czailo sie tuz poza zasiegiem wzroku. Wydawalo sie plynac ku niemu, jednakze wszystko wypelnialo sie juz pustka. Mysli pomykaly po jej powierzchni, widoczne dzieki temu skazonemu swiatlu. "Saidin. Moc. Szalenstwo. Smierc". Uboczne mysli. Stal sie jednym z lukiem, ze strzala, ze stworzeniami znajdujacymi sie na szczycie nastepnego wzniesienia. Grolmy zblizaly sie, przescigajac wzajemnie wielkimi skokami, piec ogromnych, okrytych gruba skora ksztaltow, trojokich, z rozdziawionymi, zrogowacialymi paszczami. Ich pochrzakiwania odbijaly sie od zewnetrznej powloki pustki, ledwie slyszalne. Rand nawet nie wiedzial, ze podnosi luk, ze przyciaga strzale do policzka, do ucha. Zespolil sie, stal sie jednym z bestiami, jednym ze srodkowym okiem pierwszego. Po chwili strzala zniknela. Grolm padl, jeden z jego towarzyszy naskoczyl na upadajace cialo i zaczal wydzierac strzepy miesa przypominajaca dziob paszcza. Warknal cos do pozostalych i wtedy rozstapily sie, tworzac szeroki krag. Zaraz jednak ruszyly na powrot i tamten, jakby zniewolony, porzucil posilek i skoczyl w slad za nimi, z pyskiem juz umazanym krwia. Rand pracowal plynnymi ruchami, bez udzialu swiadomosci. Napiac cieciwe i puscic. Napiac i puscic. Gdy w powietrze wyleciala piata strzala, Rand opuscil luk, nadal pograzony w pustce, a tymczasem czwarty grolm upadl, niczym ogromna kukla, ktorej przecieto sznurki. Mimo ze ostatnia strzala wciaz jeszcze leciala, wiedzial, ze juz nie musi wiecej strzelac. Ostatnia bestia zwalila sie na ziemie, jakby stopnialy jej kosci, ze srodkowego oka wystawalo pierzaste ostrze. Znowu ze srodkowego. -Wspaniale, lordzie Rand - pochwalil go Hurin. W zyciu nie widzialem kogos, kto by tak dobrze strzelal. Pustka nie przestawala osaczac Randa. Swiatlo przywolywalo go, a on... ciagnal... ku niemu. Otaczalo go, wypelnialo. -Lordzie Rand? - Hurin dotknal jego ramienia, Rand wzdrygnal sie, pustka przemieszala sie z otoczeniem. Nic ci nie jest, moj panie? Rand otarl czolo czubkami palcow. Bylo suche, mial wrazenie, ze cale powinno ociekac potem. -Ja... Nic mi nie jest, Hurin. -Slyszalam, ze za kazdym razem, jak to sie robi, to sie staje coraz latwiejsze - powiedziala Selene. - Im czesciej przebywa sie w Jednosci, tym jest latwiej. Rand spojrzal na nia. -Coz, wiecej nie bede jej potrzebowal, przynajmniej przez jakis czas. "Co sie stalo? Ja chcialem..." Nadal tego pragnal, pojal z przerazeniem. Pragnal wrocic do pustki, pragnal, by znowu go wypelnilo swiatlo. Wtedy mial wrazenie, ze zyje naprawde, mimo slabosci, a teraz byl tylko wlasna imitacja. Nie, gorzej. Wtedy byl prawie zywy, wiedzial, na czym polega "zycie". Wystarczylo tylko dotknac saidina... -Juz nigdy - mruknal. Powedrowal wzrokiem do martwych grolmow, piec monstrualnych ksztaltow lezacych na ziemi. Przestaly byc grozne. - Teraz mozemy ruszac... Za martwymi grolmami, zza nastepnego wzgorza rozlegl sie gardlowy szczek, az nadto znajomy, po chwili zawtorowaly mu kolejne. Ze wschodu i z zachodu slychac ich bylo coraz wiecej. Rand uniosl do polowy swoj luk. -Ile ci zostalo strzal? - spytala Selene. - Dasz rade zabic dwadziescia grolmow? Trzydziesci? Sto? Musimy jechac do Kamienia Portalu. -Ona ma racje, Rand - wolno stwierdzil Loial. Juz nie masz wyboru. Hurin niespokojnie przypatrywal sie Randowi. Wciaz slychac bylo odglosy grolmow, nakladajace sie na siebie kilkanascie szczekliwych dzwiekow. -Kamien - zgodzil sie niechetnie Rand. Wskoczyl gniewnym ruchem na siodlo, przewiesil luk przez plecy. Prowadz nas do Kamienia, Selene. Skinela glowa, kazala swej klaczy zawrocic i pocwalowala. Rand oraz pozostali ruszyli za nia, tamci ochoczo, on z ociaganiem. Scigaly ich poszczekiwania grolmow, zdawalo sie, ze jest ich setka. Tak to brzmialo, jakby grolmy polkregiem zamykaly ich ze wszystkich stron, zaganiajac do przodu. Selene powiodla ich przez wzgorza, szybko i zdecydowanie. Teren zaczynal juz przechodzic w gory, zbocza wzgorz robily sie coraz bardziej strome, wiec konie musialy sie skrabac po skalnych wystepach o wymytych barwach i przyrosnietym do nich rzadkim, wyblaklym poszyciu. Jechalo sie z kazda chwila trudniej, po coraz bardziej stromej drodze. "Nie uda nam sie" - pomyslal Rand, gdy Rudemu po raz piaty omsknelo sie kopyto i zeslizgnal sie w dol, stracajac grad kamieni. Loial odrzucil na bok swoj drag, na nic by sie nie przydal w walce z grolmami, a na dodatek jeszcze go spowalnial. Ogir zrezygnowal z jazdy, podciagal sie do gory jedna reka, druga ciagnal za soba swego wielkiego konia. Zwierze o wlochatych pecinach mialo trudnosci ze wspinaczka, lecz latwiej radzilo sobie bez jezdzca na grzbiecie. Za nimi poszczekiwaly grolmy, juz blizej i blizej. Po jakims czasie Selene sciagnela wodze i wskazala niewielka kotline skryta w dole posrod granitowych skal. Bylo w niej wszystko, siedem szerokich, kolorowych stopni, biala posadzka i wysoka kamienna kolumna na srodku. Zsiadla z klaczy, wprowadzila ja do kotliny, a potem po stopniach do samej kolumny. Majaczacy wysoko w gorze szczyt budzil niepokoj. Odwrocila sie, by spojrzec na Randa i pozostalych. Znowu odezwal sie chor gardlowych poszczekiwan grolmow, dziesiatki glosow, bardzo glosno. Bardzo blisko. -Niedlugo nas dopadna - powiedziala. - Musisz uzyc Kamienia, Rand. Albo wymyslic sposob na zabicie wszystkich grolmow. Wzdychajac, Rand zsiadl z konia i wprowadzil go do kotliny. Loial i Hurin pospiesznie podazyli za nim. Mocno zdenerwowany wbil wzrok w pokryta symbolami kolumne, w Kamien Portalu. "Ona na pewno potrafi przenosic Moc, nawet jesli o tym nie wie, bo inaczej nie dostalaby sie tutaj. Moc nie szkodzi kobietom". -Jesli to on cie tu sprowadzil - zaczal, ale zaraz mu przerwala. -Wiem, co to jest - oswiadczyla stanowczo - ale nie wiem, jak sie tym poslugiwac. Sam musisz zrobic wszystko, co nalezy. - Obwiodla palcem jeden z symboli, nieco wiekszy od pozostalych, trojkat w kole, ustawiony na wierzcholku. - To oznacza prawdziwy swiat, nasz swiat. Jestem przekonana, ze ci sie przyda, gdy bedziesz mial jego obraz w umysle podczas... Rozlozyla rece, jakby nie do konca byla pewna, co on wlasciwie ma zrobic. -Mhm..., moj panie? - zagail niesmialo Hurin. Czasu nie zostalo wiele. - Obejrzal sie przez ramie na skraj kotliny. Poszczekiwanie brzmialo coraz glosniej. Te stworzenia beda tu lada moment. Loial przytaknal. Rand wciagnal powietrze do pluc i polozyl dlon na symbolu wskazanym przez Selene. Popatrzyl na nia, by sie upewnic, czy robi to wlasciwie, ona jednak przypatrywala mu sie obojetnie, ani jedna zmarszczka niepokoju nie zmacala jej jasnego czola. "Ona wierzy,. ze mozesz ja uratowac. Musisz ja uratowac". Poczul w nozdrzach jej zapach. -Mhm... moj panie? Rand przelknal sline i przywolal pustke. Pojawila sie latwo, rozlala sie wokol niego bez trudu. Pustka. Calkowita pustka, gdyby nie to swiatlo tak rozdygotane, ze pod jego wplywem przewracal sie zoladek. Pustka, w ktorej byl tylko saidin. Nawet mdlosci wydawaly sie odlegle. Zespolil sie z Kamieniem Portalu. Kolumna w dotyku byla gladka i odrobine tlusta, zas trojkat w kole wydawal sie rozgrzewac pietno na dloni. "Musze przeniesc ich w bezpieczne miejsce. Musze przeniesc ich z powrotem." Swiatlo plynelo ku niemu, otaczalo go, wiec... objal je. Wypelnilo go. Wypelnil go zar. Widzial Kamien, widzial pozostalych, obserwujacych go - Loial i Hurin z niepokojem, Selene bez zadnej watpliwosci, ze ja uratuje - lecz rownie dobrze mogloby ich tam nie byc. Wazne bylo tylko to swiatlo. Zar i swiatlo, przesaczalo jego cialo niczym woda wsiakajaca w suchy piasek, przepelnialo go. Czul jak symbol parzy dlon. Usilowal wchlonac to wszystko, caly zar, cale swiatlo. Symbol... Nagle, jakby na mgnienie oka slonce przestalo istniec, swiat zamigotal. I jeszcze raz. Symbol nakryty jego dlonia stal sie rozzarzonym weglem, a on spijal swiatlo. Swiat zamigotal. Zamigotal! Robilo mu sie slabo od tego swiatla, bylo ono jak woda dla czlowieka umierajacego z pragnienia. Migotanie. Wchlonal wszystko. Mial ochote zwymiotowac. Pragnal wszystkiego. Migotanie. Trojkat w kole przepalal go na wskros, czul, jak zwegla mu dlon. Migotanie. Pragnal wszystkiego! Krzyknal przerazliwie, zawyl z bolu, zawyl z pragnienia. Migotanie... migotanie... migotaniemigotaniemigotanie... Obejmowaly go czyjes rece, ledwie byl swiadom ich obecnosci. Zatoczyl sie chwiejnie do tylu, pustka umykala, razem ze swiatlem i mdlosciami, ktore go wykrecaly. Swiatlo. Patrzyl z zalem, jak odchodzi. "Swiatlosci, to szalenstwo go pragnac. Ale tyle go we mnie bylo! Bylem taki..." Oszolomiony zapatrzyl sie na Selene. To ona ujela go za ramiona, wpatrzona z podziwem w jego oczy. Podniosl reke do twarzy. Pietno czapli wciaz tam bylo, ale nic poza tym. Zadnego trojkata w kole wypalonego na ciele. -Niesamowite - powiedziala wolno Selene. Zerknela na Loiala i Hurina. Ogir wygladal na ogluszonego, oczy mial wielkie jak spodki, weszyciel przykucnal, wspierajac sie jedna reka, jakby niepewien, czy moze podeprzec sie jeszcze czyms innym. - Jestesmy tu wszyscy, razem z naszymi konmi. A ty nawet nie wiesz, czego dokonales. Niesamowite. -Czy my...? - zaczal ochryple Rand i musial urwac, by przelknac sline. -Rozejrzyj sie dookola - odparla Selene. - Sprowadziles nas z powrotem. - Nagle wybuchnela smiechem. - Sprowadziles nas wszystkich z powrotem. Rand dopiero teraz zwrocil uwage na otoczenie. W kotlinie nie bylo zadnych stopni, jakkolwiek tu i owdzie walaly sie podejrzanie gladkie kawalki kamienia, czerwone albo blekitne. Kolumna lezala przewrocona na zbocze gory, czesciowo zagrzebana przez odlamki, ktore od niej odpadly podczas upadku. Pokrywajace ja symbole byly niewyrazne z powodu wieloletniego dzialania wiatru i wody. I wszystko wydawalo sie rzeczywiste. Kolory byly soczyste, granit ciemnoszary, roslinnosc zielonobrazowa. W porownaniu z tamtym miejscem az nadto zywe. -Dom - wydyszal Rand i sam wybuchnal smiechem. - Jestesmy w domu. Smiech Loiala brzmial jak porykiwania byka, Hurin zaczal dziwacznie plasac. -To ty tego dokonales - powiedziala Selene, przysuwajac sie blizej, tak ze jej twarz calkowicie wypelnila oczy Randa. - Wiedzialam, ze potrafisz. Smiech Randa zamarl. -Chyba... chyba tak. - Zerknal na przewrocony Kamien Portalu i wydusil z siebie slaby chichot. - Szkoda tylko, ze nie wiem wlasciwie, co takiego zrobilem. Selene zajrzala mu gleboko w oczy. -Moze ktoregos dnia sie dowiesz - powiedziala cicho. - Jestes z cala pewnoscia skazany na robienie wielkich rzeczy. Jej oczy wydawaly sie tak ciemne i glebokie jak noc, tak miekkie jak aksamit. Jej usta... "A gdybym ja pocalowal..." Zamrugal i pospiesznie zrobil krok w tyl, chrzakajac. -Selene, blagam, nie mow o tym nikomu. O Kamieniu Portalu i o mnie. Ani ja tego nie rozumiem, ani nikt inny. Wiesz, jak ludzie traktuja rzeczy, ktorych nie rozumieja. Jej twarz byla zupelnie bez wyrazu. Nagle zaczal zalowac, ze nie ma przy nim Mata i Perrina. Perrin potrafil rozmawiac z dziewczetami, a Mat umial klamac z kamiennym obliczem. Jemu nie wychodzilo najlepiej ani jedno, ani drugie. Nagle Selene usmiechnela sie i wykonala na poly zartobliwy uklon. -Dochowam twego sekretu, lordzie Randzie al'Thor. Rand spojrzal na nia i jeszcze raz chrzaknal. "Czy ona sie na mnie gniewa? Na pewno by sie gniewala, gdybym ja probowal pocalowac. Tak mysle". Bardzo pragnal, zeby ona przestala na niego patrzec w taki sposob, jakby wiedziala, co on mysli. -Hurin, czy to mozliwe, by Sprzymierzency Ciemnosci uzywali tego Kamienia przed nami? Weszyciel ponuro pokrecil glowa. -Tutaj oni skrecili na zachod, lordzie Rand. O ile te Kamienie Portalu nie sa czyms zwyklejszym, niz mi sie wydaje, to powiedzialbym, ze nadal sa w tamtym swiecie. Ale wystarczy mi niecala godzina, zeby to sprawdzic. Teren tutaj jest taki sam jak tam. Moglbym odszukac miejsce, w ktorym tam porzucilem trop, o ile rozumiecie, o czym mowie, i sprawdze, czy juz tedy przejezdzali. Rand zadarl glowe i zerknal na niebo. Slonce - cudownie silne slonce, wcale nie blade - osiadlo nisko na zachodzie, rozciagajac ich cienie na cala kotline. Juz tylko godzina dzielila ich od pelnego zmierzchu. -Rankiem - powiedzial. - Ale obawiam sie, ze ich zgubilismy. "Nie mozemy stracic sztyletu! Nie mozemy!" -Selene, jesli idzie o ciebie, to rankiem odwieziemy cie do domu. Czy mieszkasz w samym miescie Cairhien, czy...? -Moze jeszcze nie straciliscie Rogu Valere - wolno odparla Selene. - Jak wiesz, wiem troche na temat rozmaitych swiatow. -Zwierciadla Kola - powiedzial Loial. Popatrzyla na niego i przytaknela. -Tak. Dokladnie. Swiaty sa naprawde zwierciadlami w pewien sposob, szczegolnie te, w ktorych nie ma ludzi. Niektore z nich odzwierciedlaja jedynie najwazniejsze wydarzenia w prawdziwym swiecie, lecz na niektore pada cien tego odbicia, jeszcze zanim wydarzenie ma miejsce. Przemarsz Rogu Valere bedzie z pewnoscia wielkim wydarzeniem. Jego odbicia beda z pewnoscia bledsze niz odbicia tego, co jest albo bylo, Hurin na przyklad twierdzil, ze trop, za ktorym szedl byl bledszy. Hurin zamrugal z niedowierzaniem. -Chcesz powiedziec, moja pani, ze weszylem w tych miejscach, w ktorych ci Sprzymierzency Ciemnosci dopiero beda? Swiatlosci, dopomoz mi, nie podoba mi sie to. Juz sam zapach miejsca, w ktorym nastapil gwalt, jest nieprzyjemny, bez wachania tego, ktory dopiero nastapi. Niewiele jest miejsc, w ktorych nigdy nie dopuszczono sie przemocy. To by mnie doprowadzilo do obledu, jak amen w pacierzu. Omal nie zrobilo tego to miejsce, ktore wlasnie opuscilismy. Czulem tam caly czas zabijanie i zadawanie bolu, najobrzydliwsze zlo, jakie mozna sobie wyobrazic. Czulem je nawet na nas. Nawet na pani, moja lady, wybacz, ze to mowie. Takie wlasnie bylo to miejsce, wykoslawialo mnie w taki sam sposob, w jaki wykrecalo wam oczy. - Otrzasnal sie. - Ciesze sie, ze sie stamtad wydostalismy. Ja ciagle mam je w nozdrzach. Rand roztargnionym ruchem potarl sie po pietnie na dloni. -Co o tym myslisz, Loial? Czy naprawde moglismy wyprzedzac Sprzymierzencow Ciemnosci Faina? Ogir wzruszyl ramionami, marszczac czolo. -Nie wiem, Rand. Zupelnie sie na tym nie znam. Mysle, ze wrocilismy do naszego swiata. Jestesmy chyba na Sztylecie Zabojcy Rodu. Za nim... - Znowu wzruszyl ramionami. -Powinnismy cie odwiezc do domu, Selene - powiedzial Rand. - Twoja rodzina pewnie martwi sie o ciebie. -Za kilka dni sie przekonaja, ze nic mi sie nie stalo - odparla niecierpliwie. - Hurin moze odszukac miejsce, w ktorym porzucil trop, tak powiedzial. Mozemy tego dopilnowac. Rog Valere zapewne niedlugo juz tu dotrze. Rog Valere! Rand, pomysl o tym. Czlowiek, ktory zagra na Rogu bedzie zyl wiecznie w legendzie. -Nie chce miec nic wspolnego z legendami - zaprotestowal ostrym tonem. "Ale jesli dopadna cie Sprzymierzency Ciemnosci... A jesli Ingtar ich zgubil? Wowczas Sprzymierzency Ciemnosci na zawsze zagarna Rog Valere, a Mat umrze". -W porzadku, kilka dni. W najgorszym przypadku spotkamy Ingtara i jego zolnierzy. Nie wyobrazam sobie, by mogli sie zatrzymac, albo zawrocic tylko dlatego, ze my... ich opuscilismy. -Roztropna decyzja, Rand - powiedziala Selene i dobrze przemyslana. Dotknela jego ramienia, usmiechnela sie i znowu przylapal sie, ze ma ochote ja pocalowac. -Mhm... powinnismy podjechac do miejsca, w ktorym sie pojawia. O ile rzeczywiscie sie pojawia. Hurin, czy moglbys jeszcze przed zmierzchem powiedziec, gdzie moglibysmy rozbic obozowisko, tak by stamtad obserwowac to miejsce, w ktorym porzuciles trop? - Zerknal na Kamien Portalu i przypomnial sobie, jak zasnal obok takiego Kamienia, przypomnial sobie, jak wtedy pustka zakradla sie do niego podczas snu, a z nia swiatlo pustki. - Gdzies daleko stad. -Pozostaw to w moich rekach, lordzie Rand. - Weszyciel wdrapal sie na siodlo. - Przysiegam, juz nigdy wiecej nie zasne, dopoki nie sprawdze, kolo jakiego kamienia sie klade. Gdy Rand wyprowadzal Rudego z kotliny, zauwazyl, ze czesciej patrzy na Selene niz na Hurina. Wydawala sie taka chlodna i opanowana, wcale nie starsza od niego, zachowywala sie jak krolowa, niemniej jednak, kiedy sie do niego usmiechnela, tak samo jak wtedy... "Egwene by nie powiedziala, ze jestem roztropny. Egwene nazwalaby mnie durniem z glowa pelna welny". Zirytowany wbil piety w boki Rudego. ROZDZIAL 18 DO BIALEJ WIEZY Egwene kolysala sie na rozchybotanym pokladzie "Krolowej rzeki", mknacej w dol szerokiego koryta Erinin, pod zasnutym ciemnymi chmurami niebem, z wydetymi masztami. Sztandar Bialego Plomienia lopotal wsciekle na grotmaszcie. Wiatr zerwal sie w momencie, gdy ostatni czlowiek znalazl sie na pokladzie ktoregos ze statkow, jeszcze w Medo, i od tego czasu ani na chwile nie cichl, ani nie slabl, ni za dnia, ni noca. Rzeka wezbrala raczym nurtem i nadal rwala, popychajac okrety do przodu. Wiatr i rzeka na moment nie uspokoily sie, nie zwolnily tez statki, zbite w jedna gromade. "Krolowa rzeki" plynela na ich czele, w swoim prawie, jako ze na jej pokladzie znajdowala sie Zasiadajaca na Tronie Amyrlin.Sternik kurczowo sciskal rumpel, zapierajac sie rozstawionymi szeroko nogami, pozostali marynarze uwijali sie boso przy swych obowiazkach, calkowicie nimi pochlonieci; czasem tylko zerkali na niebo albo rzeke i zaraz odrywali oczy, pomrukujac cos pod nosem. Jakas wioska wlasnie ginela za nimi w oddali i maly chlopiec biegl brzegiem co sil w nogach, przez krotka chwile udawalo mu sie dotrzymywac tempa statkom, ale juz zostawili go w tyle. Kiedy zniknal, Egwene zeszla pod poklad. Nynaeve lezala na koi w niewielkiej kajucie, ktora dzielily we dwie, rzucajac wsciekle spojrzenia. -Mowia, ze dzisiaj dotrzemy do Tar Valon. Swiatlosci dopomoz, z checia znowu postawie noge na pewnym gruncie, nawet jesli to bedzie ziemia Tar Valon. - Statek przechylil sie, miotany wiatrem i pradem, a Nynaeve przelknela sline. - Juz nigdy wiecej nie wsiade na zadna lodz powiedziala bez tchu. Egwene strzepnela drobniutkie kropelki wody ze swego plaszcza i powiesila go na kolku wbitym w drzwi. Nie byla to duza kajuta - okretowi wyraznie brakowalo duzych kajut, nawet ta, ktora kapitan odstapil Amyrlin, byla tylko troche wieksza od pozostalych. Wyposazona byla w dwie koje wbudowane w sciany, z polkami pod spodem i szafkami u gory, i wszystko znajdowalo sie tu w zasiegu reki. Mimo ze musiala sie starac o zachowanie rownowagi, ruchy statku nie meczyly jej tak jak Nynaeve. Przestala podawac jedzenie, gdy po trzeciej probie Wiedzaca rzucila w nia miska. -Martwie sie o Randa - powiedziala. -Ja sie martwie o nich wszystkich - odparla tepym glosem Nynaeve, a po chwili dodala: - Znowu mialas sen ostatniej nocy? Mialas taki niewidzacy wzrok po wstaniu... Egwene skinela glowa. Nie bardzo potrafila cos ukryc przed Nynaeve, a w przypadku snow nawet tego nie probowala. Nynaeve z poczatku probowala ja czyms leczyc, dopoki nie uslyszala, ze zainteresowalo to jedna z Aes Sedai, potem zaczela jej wierzyc. -Byl taki sam jak tamte. Inny, ale taki sam. Randowi grozi niebezpieczenstwo. Wiem to. I to coraz gorsze. On cos zrobil albo cos dopiero zrobi, przez co narazi sie na... - Opadla na lozko i pochylila sie w strone przyjaciolki. - Tak bym chciala wylowic z tego jakis sens. -Przenosi Moc? - spytala cicho Nynaeve. Egwene rozejrzala sie odruchowo dookola, by sprawdzic, czy nie ma tam kogos, kto by uslyszal. Byly same, drzwi zamkniete, ale i tak odpowiedziala rownie przytlumionym glosem. -Nie wiem. Moze. Nigdy nie bylo wiadomo, do czego sa zdolne Aes Sedai - dosyc sie napatrzyla, by wierzyc w kazda opowiesc o ich czynach - i nie chciala ryzykowac, ze ktoras ich podslucha. "Nie bede narazala Randa na ryzyko. Powinnam im o tym powiedziec, ale Moiraine wie o wszystkim, a nic nie powiedziala. A poza tym tu chodzi o Randa! Nie moge". - Nie wiem, co robic. -Czy Anayia powiedziala cos jeszcze o tych snach? Nynaeve najwyrazniej wziela za swoj punkt honoru, by nigdy nie dodawac tytulu Sedai, nawet gdy byly same. Wiekszosc Aes Sedai wydawala sie nie zwracac na to uwagi, lecz przez ten obyczaj narazila sie na kilka dziwnych spojrzen, w tym pare dosc surowych, ostatecznie miala pobierac nauki w Bialej Wiezy. -"Kolo obraca sie tak, jak chce" - zacytowala Anayie Egwene. - "Chlopiec jest daleko stad, dziecko, i nie mozemy nic zrobic, dopoki nie dowiemy sie czegos wiecej. Osobiscie dopatrze, zeby poddano cie sprawdzianowi, jak juz dotrzemy do Bialej Wiezy, dziecko". Aaach! Ona wie, ze w tych snach cos jest. Widze, ze ona wie. Lubie te kobiete, Nynaeve, naprawde lubie. Ale nie powie mi tego, co chce wiedziec. A ja nie moge powiedziec jej wszystkiego. Moze gdybym potrafila... -Znowu ten czlowiek w masce? Egwene skinela glowa. Z jakiegos powodu czula, ze lepiej nie mowic o nim Anayi. Nie umiala sobie uzmyslowic, dlaczego, niemniej byla pewna. Czlowiek o plonacych oczach pojawial sie trzykrotnie w jej snach, za kazdym razem, gdy snil sie jej sen, w ktorym Randowi grozilo niebezpieczenstwo. Kazdorazowo mial maske na twarzy, czasami widziala jego oczy, czasami tylko ogien w otworach maski. -Smial sie ze mnie. Smial sie z taka... pogarda. Jakbym byla malym psiakiem, ktorego on mial zamiar odkopnac, zeby nie zagradzal mu drogi. To mnie przeraza. On mnie przeraza. -Jestes pewna, ze to ma cos wspolnego z pozostalymi snami, z tymi, w ktorych pojawial sie Rand? Czasami sen jest tylko snem. Egwene gwaltownie podniosla rece. -A ty, Nynaeve, mowisz czasami zupelnie tak jak Anayia Sedai! - Polozyla szczegolny nacisk przy wymawianiu tego tytulu i z zadowoleniem przyjela grymas na twarzy Nynaeve. -Jak wreszcie wstane z tego lozka, Egwene... Pukanie do drzwi nie pozwolilo Nynaeve dokonczyc tego, co miala zamiar powiedziec. Zanim Egwene zdazyla zawolac albo ruszyc sie z miejsca, do srodka weszla Amyrlin we wlasnej osobie i zamknela za soba drzwi. O dziwo, byla sama, rzadko opuszczala swoja kajute, a wowczas zawsze towarzyszyla jej Leane, a czasami jeszcze jakas inna Aes Sedai. Egwene poderwala sie na rowne nogi. Pokoj stal sie nieco zatloczony obecnoscia trzech osob. -Czy obie czujecie sie dobrze? - spytala pogodnie Amyrlin. Przekrzywila glowe, by spojrzec na Nynaeve. Ufam, ze dobrze sie odzywiacie? Nastroje wlasciwe? Nynaeve z trudem podzwignela sie do pozycji siedzacej, wspierajac plecami o sciane. -Moj nastroj jest nie najgorszy, dziekuje. -To dla nas zaszczyt, Matko - zaczela Egwene, ale Amyrlin gestem reki nakazala jej milczenie. -Dobrze byc znowu na wodzie, ale to sie robi rownie nudne jak staw przy mlynie, jak sie nie ma nic do roboty. - Statek zakolysal sie, a ona mimowolnie zlapala rownowage, wydajac sie nawet tego me zauwazac. - Dzisiaj ja udziele wam lekcji. - Przysiadla na skraju lozka Egwene, podkulajac nogi pod siebie. - Siadaj, dziecko. Egwene usiadla, natomiast Nynaeve usilowala wstac. -Chyba przejde sie na poklad. -Powiedzialam, siadaj! Glos Amyrlin zabrzmial jak trzask bicza, ale Nynaeve wciaz chwiejnie usilowala sie podniesc. Wspierala sie jeszcze obiema rekami o lozko, juz prawie byla wyprostowana. Egwene przygotowala sie, by ja zlapac, gdy bedzie padala. Nynaeve zamknela oczy i powoli ulozyla sie z powrotem na lozku. -Moze jednak zostane. Tam na pewno mocno wieje. Amyrlin wybuchnela smiechem. -Opowiadano mi, ze masz temperament jak rybolow, ktoremu w gardle utknela kosc. Niektore z siostr, dziecko, twierdza, ze niedlugo zaczniesz sobie znakomicie radzic jako nowicjuszka, niewazne ile masz lat. Moim zas zdaniem, jesli istotnie posiadasz te umiejetnosci, o ktorych mi opowiadano, wowczas zaslugujesz na miano Przyjetej. - Znowu sie rozesmiala. - Zawsze uwazalam, ze nalezy dawac ludziom to, na co zasluguja. Tak, podejrzewam, ze wiele sie nauczysz, kiedy juz bedziesz w Bialej Wiezy. -Wolalabym, zeby ktorys ze Straznikow nauczyl mnie poslugiwania sie mieczem -odparowala Nynaeve. Spazmatycznie przelknela sline i otworzyla oczy. - Jest ktos taki, na kim chetnie bym go wyprobowala. Egwene spojrzala na nia podejrzliwie. Czy Nynaeve miala na mysli Amyrlin - co byloby glupie, a poza tym niebezpieczne - czy Lana? Karcila Egwene za kazda wzmianke o Lanie. -Miecz? - spytala Amyrlin. - Nigdy nie uwazalam, by miecze byly specjalnie przydatne. Nawet gdybys posiadla umiejetnosc wladania nim, dziecko, to zawsze znajda sie mezczyzni, ktorzy tez ja maja, a nadto dysponuja wieksza sila, ale skoro chcesz dostac miecz... Podniosla reke - Egwene zaparlo dech, nawet Nynaeve wytrzeszczyla oczy - i byl w niej miecz. Z ostrzem i rekojescia barwy dziwacznej, niebieskawej bieli, wydawalo sie, ze jest jakby... zimny. -Zostal wykuty z powietrza, dziecko. Jest rownie dobry jak wiekszosc stalowych ostrzy, nawet lepszy od nich, ale nadal malo przydatny. Miecz przemienil sie w noz do obierania jarzyn. Bez zadnych posrednich przeksztalcen, po prostu najpierw byla to jedna rzecz, a zaraz potem inna. -A ten jest przydatny. Noz przemienil sie w mgle, po chwili mgla sie rozwiala. Amyrlin ulozyla pusta dlon na kolanach. -Niemniej stworzenie czegos takiego nie jest warte tak wielkiego wysilku. Lepiej i latwiej jest nosic przy sobie dobry noz. Musisz sie nauczyc, kiedy korzystac ze swoich zdolnosci, jak sie nimi poslugiwac, a kiedy lepiej robic wszystko tak, jakby to robila zwykla kobieta. Niechaj kowal robi noze do patroszenia ryb. Zbyt czeste i zbyt swobodne korzystanie z Jedynej Mocy sprawia, ze za bardzo zaczyna sie to lubic. Cos takiego prowadzi do niebezpieczenstwa. Zaczynasz pragnac coraz wiecej i predzej, czym pozniej narazasz sie na ryzyko, ze zaczerpniesz wiecej Mocy, niz potrafisz przeniesc. A od tego mozna sie wypalic jak ogarek swiecy albo... -Skoro musze sie uczyc tego wszystkiego - wtracila sztywno Nynaeve - to wolalabym, sie raczej nauczyc czegos pozytecznego. Wszystko to... to...: "Spraw, zeby powietrze sie poruszylo, Nynaeve. Zapal swiece, Nynaeve. A teraz ja zgas. Znowu ja zapal". Fuj! Egwene na moment zamknela oczy. "Blagam, Nyenaeve. Blagam, panuj nad soba". Zagryzla wargi, zeby nie powiedziec tego na glos. Amyrlin milczala przez chwile. -Pozytecznego - powtorzyla w koncu. - Cos pozytecznego. Chcialas miec miecz. A gdyby tak napadl mnie jakis czlowiek z mieczem. Co bym zrobila? Cos pozytecznego, mozesz byc pewna. Mysle, ze to. Przez chwile Egwene wydawalo sie, ze widzi lune otaczajaca kobiete siedzaca na drugim koncu jej lozka. Potem powietrze wyraznie zgestnialo, Egwene zadnej zmiany nie widziala, byla natomiast pewna, ze ja czuje. Probowala podniesc reke, nie ruszyla sie z miejsca ani o wlos, zupelnie jakby byla po szyje zagrzebana w gestej galarecie. Nie mogla ruszyc niczym procz glowy. -Wypusc mnie! - wyrzezila Nynaeve. Groznie lypala oczami i wykonywala gwaltowne ruchy glowa, lecz cala reszta jej ciala byla sztywna jak posag. Egwene zorientowala sie wtedy, ze nie tylko ja sparalizowalo. - Uwolnij mnie! -Pozyteczne, nie sadzisz`? A to tylko Powietrze. Amyrlin przemawiala tonem odpowiednim dla towarzyskiej rozmowy, jakby wszystkie trzy wiodly pogawedke przy herbacie. - Chlop jak dab, miesnie, miecz, a ten miecz nie przyda mu sie bardziej niz wlosy na piersiach. -Wypusc mnie, powiadam! -A jak mi sie nie spodoba w takim stanie, no to coz, podniose go. Nynaeve unosila sie, skrzeczac wsciekle, nadal w pozycji siedzacej, dopoki jej glowa nie dotknela sufitu. Amyrlin usmiechnela sie. -Czesto zalowalam, ze nie potrafie fruwac dzieki temu. Kroniki twierdza, ze Aes Sedai potrafily latac, w Wieku Legend, nie wyjasniaja jednak dokladnie, jak to sie odbywalo. W kazdym razie nie w taki sposob. To nie ta metoda. Mozesz podniesc rece do gory i podzwignac komode, ktora wazy tyle samo co ty, a sprawiasz wrazenie bardzo silnej. Ale chocbys nie wiem jak sie wytezala, samej siebie nie podniesiesz. Nynaeve dziko potrzasala glowa, ale poza tym nie udalo jej sie poruszyc nawet jednym miesniem. -Niech cie Swiatlosc spali, pusc mnie! Egwene z trudem przelknela sline i modlila sie duchu, by jej rowniez nie podniesiono. -I tak - kontynuowala Amyrlin - wielki, wlochaty mezczyzna nic mi nie moze zrobic, a ja za to moge zrobic z nim wszystko. No coz, gdyby mi sie chcialo - pochylila sie teraz do przodu, wbijajac wzrok w Nynaeve i nagle jej usmiech juz nie wydawal sie przyjazny - moglabym obrocic go do gory nogami i sprac mu tylek. O tak... W tej samej chwili Amyrlin poleciala w tyl z taka sila, ze jej glowa odbila sie od sciany, i tak juz zostala, jakby cos na nia napieralo. Egwene zagapila sie na nia, zupelnie zaschlo jej w gardle. "To sie nie dzieje naprawde. To niemozliwe". -Mialy racje - powiedziala Amyrlin. Mowila napietym glosem, jakby oddychanie przychodzilo jej z trudem. - Mowily, ze sie szybko uczysz. I mowily tez, ze trzeba rozplomienic twoj gniew, zeby dotrzec do samego jadra tego, co potrafisz. - Wciagnela urywany oddech. - Puscimy sie teraz nawzajem, dziecko? Nynaeve, unoszac sie w powietrzu z gorejacymi oczyma, powiedziala: -Puscisz mnie zaraz, albo... - Nagle na jej twarzy pojawil sie wyraz zdumienia, zagubienia. Poruszyla niemo ustami. Amyrlin usiadla, rozprostowujac ramiona. -Jeszcze nie umiesz wszystkiego, prawda, dziecko? Nawet setnej czesci calej reszty. Nie spodziewalas sie, ze bede potrafila cie odciac od Prawdziwego Zrodla. Nadal je czujesz, ale nie potrafisz go dotknac, tak jak ryba nie moze dotknac ksiezyca. Jak nabedziesz tyle wiedzy, ze bedziesz mogla sie stac pelnoprawna siostra, zadna kobieta nie bedzie w stanie zrobic ci tego. Im silniejsza sie staniesz, tym wiecej Aes Sedai bedzie potrzebnych, by cie odgrodzic od Zrodla wbrew twojej woli. Czy teraz juz chcesz sie uczyc? Nynaeve zacisnela usta w cienka kreske i butnie spojrzala jej prosto w oczy. Amyrlin westchnela. -Gdybys miala o ulamek mniej potencjalu, dziecko, odeslalabym cie do Mistrzyni Nowicjuszek i kazala cie wiezic przez reszte zycia. Ale ty dostaniesz to, co ci sie nalezy. Nynaeve otworzyla szeroko oczy, ale zdazyla tylko jeknac, zanim upadla, trafiajac na lozko z glosnym lomotem. Egwene skrzywila sie, materace byly cienkie, a drewno pod spodem twarde. Twarz Nynaeve ani drgnela, poruszyla sie zaledwie nieznacznie, nie zmieniajac pozycji. -A teraz - oswiadczyla Amyrlin - o ile nie masz ochoty na dalsze demonstracje, przeprowadzimy lekcje. Mozna wrecz rzec, bedziemy kontynuowaly lekcje. -Matko? - odezwala sie omdlalym glosem Egwene. Nadal nie mogla ruszyc niczym ponizej brody. Amyrlin spojrzala na nia pytajacym wzrokiem, potem usmiechnela sie. -Och. Przepraszam cie, dziecko. Obawiam sie, ze twoja przyjaciolka przykula cala moja uwage. Nagle Egwene znowu byla w stanie sie poruszyc, podniosla rece, jakby chciala sie przekonac, iz rzeczywiscie moze. -Czy obie jestescie gotowe, zeby sie uczyc? -Tak, Matko - odparla pospiesznie Egwene. Amyrlin uniosla brew w strone Nynaeve. Uplynela krotka chwila, zanim Nynaeve odparla twardym glosem: -Tak, Matko. Egwene glosno westchnela z ulga. -Znakomicie. No to do dziela. Oproznijcie swoj umysl, pozostawiajac w nim tylko wizerunek paczka kwiatu. Egwene zdazyla sie spocic, jeszcze przed wyjsciem Amyrlin. Uwazala niektore Aes Sedai za surowe nauczycielki, lecz ta usmiechnieta kobieta, o nijakiej twarzy, pochlebstwami zmusila je, by nie szczedzily wszelkich staran, wydrenowala je z wszystkich sil, a gdy, juz nic w nich nie zostalo, potrafila jakby sama siegnac do ich wnetrza i wywlec cos jeszcze na zewnatrz. Jednak efekty byly. Gdy drzwi za Amyrlin zamknely sie juz, Egwene podniosla reke; wytrysnal z niej maly plomyk, zatanczyl w odleglosci ulamka milimetra nad palcem wskazujacym, po czym przeskoczyl na czubek drugiego palca. Zakazano jej to robic bez obecnosci nauczycielki - przynajmniej jednej z Przyjetych - ktora by jej pilnowala, Egwene jednak byla zbyt podniecona poczynionymi przez siebie postepami, zeby w ogole o tym pamietac. Nynaeve zeskoczyla z lozka i cisnela poduszka w zamkniete drzwi. -Ta... wredna, podla, zalosna... jedza! Niech ja Swiatlosc spali! Z checia rzucilabym ja na pozarcie rybom. Chetnie zadalabym jej cos takiego, od czego do konca zycia chodzilaby zielona! Nic mnie nie obchodzi, ze moglaby byc moja matka, w Polu Emonda nie siedzialaby tak spokojnie... Zazgrzytala zebami tak glosno, ze Egwene az podskoczyla. Egwene ugasila plomyk i rozmyslnie wbila wzrok w kolana. Bardzo zalowala, ze nie umie wyslizgnac sie z kajuty w sposob niezauwazalny dla Nynaeve. Lekcja nie poszla Nynaeve najlepiej, poniewaz w obecnosci Amyrlin caly czas trzymala sie na wodzy. Nigdy nie potrafila zbyt wiele dokonac, dopoki sie nie wsciekla wtedy wszystko w niej wybuchalo. Po kolejnych porazkach Amyrlin zaczela robic wszystko, zeby ja znowu rozdraznic. Egwene mocno pragnela, by Nynaeve zapomniala, ze ona tam byla, slyszala wszystko i widziala. Nynaeve podeszla sztywnymi krokami do lozka, zatrzymala sie i zapatrzyla na sciane, reke zacisnieta w piesc wsparla o biodro. Egwene spojrzala z tesknota na drzwi. -To nie byla twoja wina - odezwala sie Nynaeve, a Egwene wzdrygnela sie przestraszona. -Nynaeve, ja... Wiedzaca obrocila sie, by na nia spojrzec. -To nie byla twoja wina - powtorzyla, niezbyt przekonujaco. - Ale jesli pisniesz choc slowo, to... to... -Ani slowa - obiecala pospiesznie Egwene. - Nawet nie zapamietalam niczego takiego, o czym moglabym komus opowiadac. Nynaeve patrzyla na nia jeszcze chwile, skinela glowa. I nagle sie skrzywila. -Swiatlosci, nie wiedzialam, ze cos moze smakowac jeszcze gorzej niz surowy korzen baraniego jezyka. Zapamietam to sobie, wiec pilnuj sie nastepnym razem, gdy bedziesz udawala ges. Egwene drgnela. Na samym poczatku Amyrlin usilowala sprowokowac gniew Nynaeve. Znienacka pojawila sie ciemna kulka czegos, co polyskiwalo jak tluszcz i obrzydliwie cuchnelo, Amyrlin unieruchomila Nynaeve i wepchnela jej te kulke do ust. Zacisnela jej nawet nos, zeby ja zmusic do polkniecia. A Nynaeve wystarczalo zobaczyc cos tylko raz, by zapamietala na zawsze. Egwene nie wierzyla, by istnial jakis sposob na powstrzymanie jej od zrobienia czegos; mimo osiagniecia z tanczacym plomykiem, nigdy nie umialaby przytrzymac Amyrlin przy scianie. -Przynajmniej juz cie nie mdli od przebywania na statku. Nynaeve chrzaknela, potem wybuchnela krotkim, ostrym smiechem. -Jestem zbyt wsciekla, by moglo mnie mdlic. Znowu rozesmiala sie ponuro i pokrecila glowa. - Jestem zbyt nieszczesliwa, zeby mnie mdlilo. Swiatlosci, tak sie czuje, jakby mnie przeciagnieto tylem przez supel na powrozie. Jesli na tym polegaja nauki w nowicjacie, to z pewnoscia stanowia zachete, by uczyc sie jak najpilniej. Egwene wbila nachmurzony wzrok w kolana. W porownaniu z Nynaeve, Amyrlin traktowala ja wyjatkowo milo, nagradzala usmiechem wszystkie jej osiagniecia, wspolczula w przypadku porazek i zaraz znowu obsypywala pochlebstwami. Jednakze Aes Sedai twierdzily zgodnie, ze w Bialej Wiezy bedzie inaczej, trudniej, choc nie powiedzialy jak. Gdyby dzien po dniu miala przechodzic przez to samo, przez co przeszla Nynaeve, chyba by nie wytrzymala. W ruchach statku pojawila sie jakas zmiana. Kolysanie stalo sie lagodniejsze, nad ich glowami rozlegl sie tupot nog po pokladzie. Ktos cos krzyknal, ale Egwene nie bardzo zrozumiala. Podniosla wzrok na Nynaeve. -Myslisz ze to... Tar Valon? -Jest tylko jeden sposob, zeby to sprawdzic - odparla Wiedzaca i zdeterminowanym gestem sciagnela plaszcz z kolka. Gdy wyszly na poklad, marynarze biegali we wszystkie strony, przeciagali liny, skracali zagle, wyciagali dlugie wiosla. Wiatr ucichl i przeszedl w lekka bryze, chmury zaczely sie rozpraszac. Egwene podbiegla do poreczy. -To ono! To Tar Valon! Nynaeve dolaczyla do niej z twarza pozbawiona wyrazu. Wyspa byla ogromna, wydawalo sie, ze rzeka rozdwaja ja na dwie polowy. Z obu brzegow do wyspy wyginaly sie lukami mosty, jakby uszyte z koronek, biegly nie tylko nad sama woda, lecz rowniez nad bagnistym gruntem. W chwili, gdy slonce przebilo sie przez powloke chmur, mury otaczajace miasto, Blyszczace Mury Tar Valon rozblysly biela. A na zachodnim brzegu wbijala w niebo swoj ulamany szczyt Gora Smoka, z ktorego wylewala sie smuzka dymu. Na zboczach tej Gory polegl Smok. Gora Smoka, powstala gdy zginal Smok. Egwene starala sie nie myslec o Randzie, gdy patrzyla na te gore. "Mezczyzna przenoszacy Moc. Swiatlosci, dopomoz mu". "Krolowa rzeki" minela szeroki otwor w wysokim, okraglym murze, ktory wrastal w koryto nurtu. Za nim znajdowal sie port o owalnym ksztalcie, otoczony jednym dlugim nabrzezem. Zeglarze zrefowali ostatnie zagle i za pomoca samych wiosel wprowadzili statek rufa do przystani. Jak cale nabrzeze dlugie, wprowadzano teraz do miejsc postoju wszystkie statki, ktore naplynely z gory rzeki, obok innych wczesniej zacumowanych. Sztandar Bialego Plomienia sprawil, ze robotnicy uwijajacy sie na juz i tak ruchliwym nabrzezu zaczeli po nim biegac jeszcze szybciej. Amyrlin wysiadla na pomost jeszcze zanim zawiazano cumy, wystarczylo, ze sie pojawila, a dokerzy natychmiast przerzucili trap do pokladu statku. U jej boku szla Leane, w reku trzymala laske z plomieniem na czubku, w slad za nimi podazyly pozostale Aes Sedai, ktore plynely na statku. Zadna nawet nie zerknela na Egwene ani Nynaeve. Na wybrzezu oczekiwala Amyrlin delegacja powitalna - otulone w szale Aes Sedai, ktore zgodnie z etykieta wykonywaly uklony i calowaly pierscien Amyrlin. Cale nabrzeze wrzalo, dokonywano wyladunku statkow, witano Amyrlin, zolnierze wysiadali na lad i natychmiast formowali szeregi, robotnicy ustawiali bomy sluzace do przenoszenia ladunkow, od murow dobiegaly fanfary trab, wspolzawodniczace z wiwatami widzow. Nynaeve glosno pociagnela nosem. -Najwyrazniej zapomniano o nas. Chodz. Same sie soba zajmiemy. Egwene miala nadal ochote napawac sie pierwszy raz w zyciu widzianym widokiem Tar Valon, ale zeszla za Nynaeve pod poklad, by zebrac swoje rzeczy. Kiedy ponownie wyszly na gore, z tobolkami w ramionach, wszyscy zolnierze i trebacze poznikali - podobnie jak i Aes Sedai. Marynarze zamykali z powrotem luki i spuszczali kable do ladowni. Na pokladzie Nynaeve zlapala za ramie jakiegos dokera, przysadzistego mezczyzne w zgrzebnej brazowej koszuli bez rekawow. -Nasze konie - zaczela. -Jestem zajety - odburknal, wyrywajac reke. Wszystkie konie zostana zaprowadzone do Bialej Wiezy. - Zmierzyl je wzrokiem od stop do glow. - Jak macie jakas sprawe w Bialej Wiezy, to lepiej sie pospieszcie. Aes Sedai nie lubia nowych, ktore sa opieszale. Jakis inny czlowiek, mocujacy sie z bela, wlasnie zrzucona z powroza, krzyknal cos w jego strone i wtedy zostawil je, nawet sie nie ogladajac. Egwene zamienila spojrzenia z Nynaeve. Najwyrazniej naprawde pozostawiono je samopas. Nynaeve opuscila statek z wyrazem ponurej determinacji na twarzy, natomiast Egwene z wielkim przygnebieniem zeszla po trapie na owiane zapachem smoly nabrzeze. "Tyle gadania, ze chca nas tutaj, a teraz zupelnie przestaly sie interesowac". Od pomostu odchodzily szerokie stopnie, wiodace do ogromnego luku z czerwonego kamienia. Tam Egwene i Nynaeve przystanely, zeby sie rozejrzec. Wszystkie budynki wygladaly jak palace, jakkolwiek stojace najblizej luku najwyrazniej miescily w sobie gospody albo sklepy, sadzac po szyldach zawieszonych nad drzwiami. Wszedzie widac bylo fantazyjne fasady i ozdoby, kazda budowla swym ksztaltem podkreslala, ze zaprojektowano ja w taki sposob, by harmonizowala i jednoczesnie odrozniala sie od innych, tak kierujac wzrokiem ogladajacego, jakby wszystko nalezalo do jednego wielkiego wzoru. Niektore struktury wcale nie przypominaly budynkow, tylko na przyklad ogromne zalamujace sie fale, skorupy muszli albo wymyslne, uksztaltowane przez wiatr klify. Tuz po prawej stronie luku znajdowal sie rozlegly plac, z fontanna i drzewami, Egwene dostrzegla za nim jeszcze jeden plac. Wszedzie wznosily sie siegajace nieba wieze, wysokie i smukle, niektore byly z soba polaczone szerokimi mostami. A nad tym wszystkim gorowala jedna wieza, wyzsza i szersza niz pozostale, tak biala jak Blyszczace Mury. -Zaprawde zapiera dech na pierwszy rzut oka odezwal sie za nimi kobiecy glos. - I za dziesiatym tez. I za setnym. Egwene odwrocila sie. Ta kobieta byla Aes Sedai, mimo ze nie nosila szala. Egwene nie miala watpliwosci. Nikt inny nie potrafil tak wygladac, zupelnie pozbawiona sladow uplywu lat, ponadto miala w sobie te pewnosc siebie, ktora stanowila dodatkowe potwierdzenie. Rzut oka na jej dlon pozwalal dostrzec zloty pierscien, z motywem weza pozerajacego wlasny ogon. Aes Sedai byla nieco przysadzista, usmiechala sie cieplo i byla jedna z najdziwniej wygladajacych kobiet, jakie Egwene widziala w zyciu. Jej tusza nie kryla wystajacych kosci policzkowych, kaciki oczu, barwy najczystszej bladej zieleni, opadaly lekkim ukosem, a wlosy mialy odcien nieomal najczystszego ognia. Egwene omal nie zachichotala na widok tych wlosow i lekko skosnych oczu. -Naturalnie wybudowali je Ogirowie - ciagnela Aes Sedai - i niektorzy twierdza, ze to ich najlepsze dzielo. Jedno z pierwszych miast wybudowanych po Peknieciu. Wtedy nie mieszkalo tu nawet pol tysiaca ludzi, a siostr nie wiecej jak dwadziescia, lecz wybudowali je zgodnie z przyszlymi potrzebami. -To cudowne miasto - przyznala Nynaeve. Mamy sie udac do Bialej Wiezy. Przybylysmy tu, by pobierac nauki, ale nikogo wyraznie nie interesuje, czy stad znikniemy, czy pozostaniemy. -Alez interesuje - odparla kobieta z usmiechem. - To ja wlasnie wyszlam wam na spotkanie, tylko spoznilam sie z powodu rozmowy z Amyrlin. Jestem Sheriam, Mistrzyni Nowicjuszek. -Ja nie mam byc nowicjuszka - odparla Nynaeve stanowczym glosem, tylko nieco zbyt szybko. - Sama Amyrlin powiedziala, ze mam byc jedna z Przyjetych. -Mnie tez o tym powiedziano. - W glosie Sheriam slychac bylo rozbawienie. - Nigdy dotad nie slyszalam o takim przypadku, ale one twierdza, ze ty... jestes wyjatkowa. Pamietaj jednak, nawet Przyjete moga byc wzywane do mojego gabinetu. Wymaga to wiekszego naruszenia zasad niz w przypadku nowicjuszek, ale juz tak bywalo. Obrocila sie w strone Egwene, jakby nie zauwazajac uniesionej brwi Nynaeve. - A ty jestes nasza nowa nowicju-szka. Milo jest zawsze witac nowa nowicjuszke. Ostatnimi czasy jest ich o wiele za malo. Razem z toba bedzie ich czterdziesci. Tylko czterdziesci. A nie wiecej niz osiem albo dziewiec z nich zostanie wyniesionych do godnosci Przyjetych. Mimo to jednak nie sadze, bys musiala sie o to zanadto martwic, jesli bedziesz ciezko i przykladnie pracowala. Praca jest najwazniejsza i nawet ten twoj potencjal, ktorym, jak sie dowiaduje, rzekomo dysponujesz, ci jej nie ulatwi. Jesli nie bedziesz sie tego trzymala, chocby nie wiem jak bylo trudno, albo jesli sie zalamiesz z powodu obciazen, to lepiej jesli odkryjemy to od razu i pozwolimy ci pojsc swoja droga, niz czekac do czasu, gdy staniesz sie siostra i inne beda od ciebie zalezne. Zycie Aes Sedai nie jest lekkie. My cie tutaj do niego przygotujemy, o ile masz w sobie to wszystko, co jest wymagane. Egwene przelknela sline. "Zalamac z powodu obciazen?" -Bede sie starala, Sheriam Sedai - odparla slabym glosem. "I nie zalamie sie". Nynaeve popatrzyla na nia zmartwionym wzrokiem. -Sheriam... - Urwala i zrobila gleboki wdech. Sheriam Sedai - wydawalo sie, ze przemoca wyrywa z siebie tytul - czy ja musza czekac takie trudy? Istnieja granice wytrzymalosci czlowieka. Wiem... cos... o tym, przez co musza przechodzic nowicjuszki. Z pewnoscia nie trzeba jej tak katowac, by sprawdzic, jaka dysponuje sila. -Mowisz o tym, co dzisiaj zrobila z toba Amyrlin? Kark Nynaeve zesztywnial, Sheriam zas wygladala tak, jakby za wszelka cene starala sie ukryc swoje rozbawienie. -Mowilam wam, ze rozmawialam z Amyrlin. Niech sie twoja przyjaciolka sama tym zamartwia. Szkolenie nowicjuszek jest ciezkie, ale nie az tak bardzo. Cos takiego przechodza Przyjete podczas pierwszych kilku tygodni. Nynaeve otworzyla szeroko usta, Egwene miala wrazenie, ze oczy Wiedzacej zaraz wyjda jej z orbit. -Trzeba wylapac te, ktore przypadkiem jakos sie przeslizgnely przez szkolenie nowicjuszek, mimo ze nie powinny. Nie mozemy narazac sie na ryzyko posiadania w naszych szeregach pelnoprawnej Aes Sedai, ktora zalamie sie pod naciskiem swiata zewnetrznego. Aes Sedai przyciagnela je do siebie, obejmujac kazda z nich jednym ramieniem. Nynaeve ledwie wydawala sie zauwazac, dokad sie kieruja. -Chodzcie - powiedziala Sheriam - dopilnuje, byscie sie rozgoscily w swoich pokojach. Biala Wieza czeka. ROZDZIAL 19 POD SZTYLETEM Noc na zboczu Sztyletu Zabojcy Rodu byla zimna, noce w gorach zawsze sa zimne. Od wierzcholkow nadlatywaly podmuchy wiatru, niosace lodowaty chlod od okrywajacych je sniegow. Pograzony w polsnie Rand przewracal sie na twardej ziemi, naciagajac na siebie plaszcz i koc. Reka powedrowala do lezacego obok miecza."Jeszcze jeden dzien - rozmyslal ospale. - Jeszcze tylko jeden i potem ruszymy w droge. Jesli nikt sie tu jutro nie pojawi, Ingtar albo Sprzymierzency Ciemnosci, obojetnie, to odwioze Selene do Cairhien". Juz to sobie wczesniej przyrzekal. Kazdego dnia wdrapywali sie na zbocze gory, obserwujac miejsce, w ktorym Hurin znalazl trop, w tamtym innym swiecie - gdzie zgodnie ze slowami Selene mieli sie z cala pewnoscia pojawic w tym swiecie Sprzymierzency Ciemnosci - a on powtarzal sobie, ze czas juz ruszac. I wtedy Selene opowiadala mu o Rogu Valere, dotykala jego reki, zagladala w oczy i ani sie nie polapal, a juz sie zgadzal na jeszcze jeden dzien, zanim odjada. Dygoczac od przenikajacego go zimna, myslal o Selene dotykajacej jego reki i zagladajacej mu w oczy. "Gdyby Egwene to wiedziala, to by mnie ostrzygla jak owce, Selene tez. Egwene juz pewnie dotarla do Tar Valon, pobiera nauki, dzieki ktorym zostanie Aes Sedai. Nastepnym razem, jak mnie zobaczy, bedzie pewnie chciala mnie poskromic". Gdy przewrocil sie na drugi bok, jego reka zesunela sie z miecza i dotknela tobolka kryjacego harfe i flet Thoma Merrilina. Palce bezwiednie zacisnely sie na plaszczu barda. "Chyba wtedy bylem szczesliwy, mimo ze uciekalem, by ratowac zycie. Gralem na flecie, zeby zarobic na kolacje. Bylem zbyt glupi, by wiedziec, co sie dzieje. Nie ma odwrotu". Poczul dreszcz, otworzyl oczy. Jedyne swiatlo padalo od ubywajacego ksiezyca, zawislego nisko na niebie. Ognisko zdradziloby ich obecnosc tym, ktorych wypatrywali. Loial mruknal cos przez sen, gluchym pomrukiem. Ktorys z koni zastukal kopytem. Pierwszy trzymal warte Hurin, stal na kamiennym wystepie nieco wyzej na zboczu gory, niebawem mial przyjsc i zbudzic Randa. Rand przewrocil sie na drugi bok... i znieruchomial. W swietle ksiezyca zobaczyl sylwetke Selene, pochylajaca sie nad jego sakwami, z dlonmi przy sprzaczkach. Jej biala suknia promieniowala bladym swiatlem. -Potrzebujesz czegos? Podskoczyla i spojrzala w jego strone. -Przes... przestraszyles mnie. Zerwal sie z ziemi, zrzucajac koc, owinal sie plaszczem i podszedl do niej. Byl pewien, ze zanim polozyl sie spac, ustawil sakwy tuz przy swoim boku, zawsze trzymal je blisko siebie. Odebral Selene sakwy. Wszystkie sprzaczki byly zapiete, nawet ta przy bocznej kieszeni, w ktorej schowany byl inkryminujacy sztandar. "W jaki sposob moje zycie ma od niego zalezec? Jesli ktos go zobaczy i bedzie wiedzial, co to jest, to zgine od razu". Spojrzal podejrzliwie. Selene nie ruszyla sie z miejsca, podniosla na niego wzrok. W jej ciemnych oczach polyskiwal ksiezyc. -Przyszlo mi do glowy - powiedziala - ze juz za dlugo nosze te suknie. Moglabym ja przynajmniej wytrzepac, gdybym miala co na siebie wlozyc w miedzyczasie. Na przyklad ktoras z twoich koszul. Rand pokiwal glowa, czujac natychmiastowa ulge. Kiedy zobaczyl ja po raz pierwszy, jej suknia wydala mu sie taka czysta, pamietal jednak, jak Egwene musiala zawsze od razu usunac kazda plamke ze swojej sukni. -Oczywiscie. Otworzyl pojemna kieszen, do ktorej wepchnal wszystko z wyjatkiem sztandaru i wyciagnal jedna ze swych koszul z bialego jedwabiu. -Dziekuje ci. Jej rece powedrowaly do plecow. Do guzikow, zorientowal sie. Odwrocil sie blyskawicznie, z otwartymi szeroko oczyma. -Byloby mi znacznie latwiej, gdybys mi pomogl. Rand kaszlnal nerwowo. -To nie uchodzi. Nie jestesmy z soba zareczeni, ani tez... "Przestan o tym myslec! Nigdy sie z nikim nie ozenisz". -To po prostu nie uchodzi. Pod wplywem jej cichego smiechu poczul, jak dreszcz splywa mu po plecach, jakby przejechala palcem po jego kregoslupie. Usilowal nie sluchac szeleszczenia, ktore rozleglo sie za nim. -Aha... jutro... jutro ruszamy do Cairhien - wykrztusil. -A co z Rogiem Valere? -Moze sie pomylilismy. Moze oni tu wcale nie przyjada. Hurin twierdzi, ze w Sztylecie Zabojcy Rodu jest wiele przeleczy. Gdyby skrecili tylko odrobine dalej na zachod, to wcale nie musieliby wjezdzac w gory. -Ale szlak, ktory tropilismy, prowadzil do tego miejsca. Oni sie tu pojawia. Tutaj pojawi sie Rog. Juz mozesz sie odwrocic. -Ty tak twierdzisz, ale nie wiemy... Odwrocil sie i slowa zamarly mu na ustach. Stala z suknia przewieszona przez ramie, ubrana w jego koszule, ktora zwisala z niej workowatymi faldami. Koszula miala dlugie ogony, uszyta zostala na jego wzrost, lecz Selene byla wysoka jak na kobiete. Koszula siegala jej nieco dalej niz do polowy ud. Nie to, zeby nigdy nie widzial kobiecych nog; dziewczeta w Dwu Rzekach zawsze podkasywaly spodnice, gdy chcialy brodzic w stawach Wodnego Lasu. Przestawaly to jednak robic, gdy osiagaly juz taki wiek, ze mogly zaplatac wlosy, a poza tym tutaj panowaly ciemnosci. Poswiata ksiezyca niczym luna rozswietlala jej skore. -Czego to nie wiecie, Rand? Brzmienie jej glosu zmrozilo mu stawy. Glosno kaszlnal i szybko odwrocil twarz w inna strone. -Uh... mysle... uh... ja... uh... -Pomysl o slawie, Rand. - Dotknela jego plecow; w ostatniej chwili udalo mu sie uratowac od hanby, jaka by sie okryl, gdyby jednak pisnal. - Pomysl o slawie, jaka przypadnie temu, ktory odnajdzie Rog Valere. Jaka dumna bede, mogac stanac u boku tego, ktory bedzie dzierzyl Rog. Nie masz pojecia o wyzynach, na jakie oboje sie wzniesiemy, ty i ja. Z Rogiem Valere w dloniach mozesz byc koronowany na krola. Mozesz byc drugim Arturem Hawkingiem. Ty... -Lordzie Rand! - uslyszeli Hurina, ktory wlasnie wpadl zadyszany do obozowiska. - Moj panie, oni... Zatrzymal sie z poslizgiem, w gardle cos mu zabulgotalo. Wbil oczy w ziemie, stal wykrecajac dlonie. - Wybacz mi, o pani. Nie chcialem... Ja... Wybacz mi. Podniosl sie Loial, stracajac z siebie koc i plaszcz. -Co sie dzieje? Czy to juz moja kolej pelnic warte? - Spojrzal w strone Randa i Selene, nawet w swietle ksiezyca widac bylo jak wybalusza oczy. Rand uslyszal za soba westchnienie Selene. Odsunal sie od niej, nadal na nia nie patrzac. "Ma takie biale nogi, takie gladkie". -Co jest, Hurin? - Mowil teraz bardziej opanowanym glosem; byl zly na Hurina, na siebie samego, na Selene? "Nie mam powodu, by sie na nia gniewac". -Czy cos zauwazyles, Hurin? Weszyciel przemowil, nie podnoszac oczu. -Ognisko, moj panie, tam na wzgorzach. Z poczatku go nie zauwazylem. Jest male i ukryte, ale ci, ktorzy je rozpalili, kryja sie przed kims, kto ich sciga, a nie kims, kto moglby sie znajdowac przed nimi, w gorach. Dwie mile, lordzie Rand. Na pewno mniej niz trzy. -Fain - orzekl Rand. - Ingtar nie balby sie, ze ktos go sciga. To na pewno Fain. - Nagle nie bardzo wiedzial, co robic. Czekali na Faina, ale teraz, gdy ten czlowiek znajdowal sie w odleglosci mili, nagle stracil cala pewnosc. - Rano... Rano pojedziemy ich sladem. Jak dotra tu Ingtar i pozostali, to bedziemy ich mogli wskazac. -I tym sposobem - powiedziala Selene - pozwolisz Ingtarowi zdobyc Rog Valere. I slawe. -Ja nie chce... - Niewiele myslac, odwrocil sie, ona stala tam, z tymi bladymi nogami w swietle ksiezyca i tak zupelnie niezaklopotana ich nagoscia, jakby byli sami. "Jakbysmy byli sami - przyszlo mu do glowy. Ona pragnie mezczyzny, ktory odnajdzie Rog". -Nie damy rady we trzech go odebrac. Ingtarowi towarzyszy dwudziestu lansjerow. -Nie wiesz na pewno, czy rzeczywiscie nie mozesz go odebrac. Ilu towarzyszy temu czlowiekowi? Tego tez nie wiesz. - Jej glos byl spokojny, lecz slychac w nim bylo napiecie. - Nawet nie wiesz, czy ci ludzie, ktorzy rozbili obozowisko rzeczywiscie maja Rog. Jedyny sposob to pojsc i sprawdzic. Zabierz z soba alantina, on ma chyba bystry wzrok, nawet w swietle ksiezyca. Poza tym dosc sil, by poniesc szkatule z Rogiem, gdybys podjal wlasciwa decyzje. "Ona ma racje. Nie wiesz na pewno, czy to Fain". Nie byloby najlepiej, gdyby kazal Hurinowi szukac nie istniejacego tropu i wszyscy znalezliby sie na otwartej przestrzeni w momencie przybycia prawdziwych Sprzymierzencow Ciemnosci. -Pojade sam - powiedzial. - Hurin i Loial beda cie strzegli. Smiejac sie, Selene podeszla do niego z taka gracja, jakby tanczyla. Cienie rzucane przez ksiezyc okrywaly jej twarz tajemniczym woalem, a gdy spojrzala na niego, ta tajemniczosc sprawila, ze wydala sie jeszcze piekniejsza. -Sama potrafie sie strzec, dopoki ty nie wrocisz, zeby mnie chronic. Zabierz alantina. -Ona ma racje, Rand - powiedzial Loial i wstal. Lepiej widze w swietle ksiezyca niz ty. Dzieki moim oczom nie bedziesz musial podchodzic tak blisko, jak bedac sam. -Bardzo dobrze. - Rand podszedl do swojego miecza i przypial go do pasa. Luk i kolczan zostawil tam, gdzie lezaly, luk nie byl zbyt przydatny w ciemnosciach, a poza tym mial zamiar tylko patrzec, a nie walczyc. - Hurin, pokaz mi to ognisko. Razem z weszycielem wdrapali sie na skalny nawis, ktory niczym ogromny kamienny kciuk wystawal ze zbocza gory. Ognisko bylo tylko mala plamka - z poczatku, gdy Hurin probowal mu je pokazac, nie potrafil go nawet wypatrzec. Ten, kto je rozpalil, wyraznie nie chcial, by go zauwazono. Zapamietal dokladnie to miejsce. Zanim wrocili do obozu, Loial juz osiodlal Rudego i wlasnego konia. Gdy Rand wspinal sie na grzbiet gniadosza, Selene zlapala go za reke. -Pamietaj o slawie - wyszeptala. - Pamietaj. Koszula wydawala sie pasowac na nia lepiej, niz pamietal, bardziej uwydatniala jej ksztalty. Zrobil gleboki wdech i cofnal reke. -Strzez jej, chocbys mial poswiecic wlasne zycie, Hurin. Loial? - Delikatnie uderzyl pietami boki Rudego. Ogromny wierzchowiec Ogira ruszyl za nim ciezkim krokiem. Nie probowali jechac szybko. Noc skryla zbocze gory, a cienie rzucane przez ksiezyc sprawialy, ze kroki stawialo sie niepewnie. Ognisko zniknelo juz z zasiegu oczu Randa - bez watpienia bylo jeszcze lepiej ukryte przed wzrokiem znajdujacym sie na tym samym poziomie - ale pamietal dobrze jego polozenie. Dla kogos, kto nauczyl sie polowac w gestwinach Zachodniego Lasu, w Dwu Rzekach, odnalezienie ogniska nie moglo byc czyms trudnym. "I co potem?" Przed oczyma stanela mu twarz Egwene. "Jaka dumna bede, mogac stanac obok tego, ktory bedzie dzierzyl Rog". -Loial - powiedzial nagle, usilujac uporzadkowac mysli - kim jest ten alantin, ktorym ona cie tytuluje? - To z Dawnej Mowy, Rand. - Kon Ogira szedl niezdarnymi krokami, ale odnajdywal droge z taka pewnoscia, jakby to byl bialy dzien. - To oznacza Brata i jest to skrot od tia avende alantin. Brat Drzew. Drzewny Brat. To ceremonialny tytul, ale slyszalem, ze w Cairhien sa bardzo ceremonialni. W kazdym razie w Domach szlachetnie urodzonych. Ci prosci ludzi, ktorych poznalem, sa dosyc bezposredni. Rand zmarszczyl brwi. Pasterz nie bardzo by sie nadawal na goscia w domu jakichs cairhienskich wielmozow, scisle przestrzegajacych ceremonialow. "Swiatlosci, Mat mial racje. Jestes oblakany, masz wielka i pusta glowe. Ale gdybym mogl sie ozenic..." Bardzo chcial juz przestac o tym wszystkim myslec i zanim sie zorientowal, w jego wnetrzu pojawila sie pustka, sprawiajac, ze mysli staly sie odlegle, jakby nalezaly do kogos innego. Saidin zaswiecil w jego strone, skinal na niego. Zazgrzytal zebami i probowal go ignorowac, przypominalo to ignorowanie wegla plonacego we wnetrzu czaszki, ale przynajmniej udalo mu sie trzymac go z dala od siebie. Nieomal. Juz prawie opuszczal pustke, ale tam w mroku czekali Sprzymierzency Ciemnosci, z kazda chwila coraz blizsi. I trolloki. Potrzebowal pustki, potrzebowal nawet jej niepokojacego spokoju. "Nie musze go dotykac. Nie musze". Po jakims czasie sciagnal wodze Rudego. Stali u podstawy wzgorza, porastajace je skapo drzewa odznaczaly sie czarnymi sylwetami na tle nocy. -Chyba juz jestesmy blisko - powiedzial cicho. Dalej lepiej bedzie pojsc pieszo. - Zsunal sie z siodla i przywiazal wodze gniadosza do galezi. -Dobrze sie czujesz? - wyszeptal Loial, zsiadajac. - Masz dziwny glos. -Nic mi nie jest. - Zorientowal sie, ze mowi nienaturalnym glosem. Napietym. Saidin wolal do niego. "Nie!" -Uwazaj. Nie moge byc calkowicie pewien, jak to daleko stad, ale to ognisko plonie gdzies tuz przed nami. Chyba na szczycie tego wzgorza. Ogir skinal glowa. Rand powoli przekradal sie od drzewa do drzewa, ostroznie stawiajac kazdy krok, mocno sciskajac miecz, by nie zaczepic nim o jakis pien drzewa i nie wywolac halasu. Cieszyl sie, ze nie rosly tam zadne zarosla. Loial szedl za nim jak wielki cien, jego sylwetka calkowicie roztapiala sie w ciemnosci. Swiat kapal sie w ksiezycowych cieniach i mroku. Nagle za sprawa jakiegos figla, splatanego przez swiatlo ksiezyca, cienie na jego drodze rozproszyly sie, zastygl w polkroku, wsparty o szorstki pien drzewa skorzanego. Ciemne pagorki, wystajace z ziemi, okazaly sie ludzmi otulonymi w koce, za nimi widac bylo grupe wiekszych pagorkow. Trolloki. To one spaly przy ognisku. Promien ksiezyca, blakajacy sie miedzy galeziami drzew, odbil sie od ziemi srebrzystozlotym blaskiem w polowie odleglosci dzielacej obie grupy spiacych. Promien jakby pojasnial, przez krotka chwile Rand widzial to wyraznie. Obok tego zrodla blasku spal jakis czlowiek, lecz to nie on przyciagal uwage. "Szkatula. Rog". A na nim cos lezalo, polyskujac czerwienia w swietle ksiezyca. "Sztylet! Po co Fain mialby klasc...?" Nagle Loial zakryl swa ogromna dlonia usta Randa, a przy okazji rowniez spora czesc jego twarzy. Obrocil sie, by spojrzec na Ogira. Loial wskazal w prawo, powoli, jakby naglym ruchem mogl przyciagnac czyjas uwage. Z poczatku Rand niczego nie widzial, po chwili, w odleglosci najwyzej dziesieciu krokow od nich, zauwazyl jakis poruszajacy sie cien: wysoki, zwalisty ksztalt, obdarzony wydatnym pyskiem. Randowi dech uwiazl w gardle. Trollok. Unosil pysk, jakby cos zweszyl. Niektore potrafily polowac, kierujac sie zapachem. Przez chwile czul drganie pustki. Ktos z obozowiska Sprzymierzencow Ciemnosci drgnal i trollok obrocil sie, by spojrzec w tamta strone. Rand zastygl w miejscu, czekal, az otoczy go spokoj pustki. Obejmowal dlonia rekojesc miecza, ale nawet o nim nie myslal. Wszystko stalo sie pustka. Cokolwiek mialo sie dziac, dzialo sie. Patrzyl na trolloka nawet nie mrugnawszy powieka. Cien z wielkim pyskiem obserwowal oboz Sprzymierzencow Ciemnosci jeszcze przez chwile, po czym, jakby w pelni usatysfakcjonowany, ulozyl sie na ziemi obok drzewa. Nieomal natychmiast zaczal z tamtej strony naplywac gluchy odglos przypominajacy rozdzieranie zgrzebnej tkaniny. Loial przylozyl usta do ucha Randa. -Zasnal - wyszeptal takim tonem, jakby temu nie dowierzal. Rand skinal glowa. Ojciec mowil mu, ze trolloki sa leniwe, sklonne do porzucania wszelkich innych niz zabijanie zadan, o ile nie zmuszal ich do tego strach. Obrocil sie twarza w strone obozu. Wciaz panowal tam bezruch i cisza. Promien ksiezyca nie odbijal sie juz od szkatuly, jednakze wiedzial teraz, ktory to cien. Widzial szkatule w umysle, unosila sie w pustce, polyskujac zlotem, inkrustowana srebrem, zawieszona w lunie saidina. Rog Valere i upragniony sztylet Mata, obydwa w zasiegu reki. Razem ze szkatula unosila sie twarz Selene. Mogliby rankiem ruszyc w poscig za orszakiem Faina i czekac, dopoki nie dolaczy do nich Ingtar. O ile Ingtar przybedzie, o ile jest w stanie znalezc trop bez weszyciela. Nie, lepszej okazji juz nigdy nie bedzie. Wszystko w zasiegu reki. Selene czekala na niego w gorach. Gestem reki nakazujac Loialowi, by szedl za nim, Rand polozyl sie na brzuchu i zaczal sie czolgac w strone szkatuly. Uslyszal zduszony jek Ogira, nie spuszczal jednak wzroku ze znajdujacego sie przed nim ciemnego wzgorka. Sprzymierzency Ciemnosci i trolloki lezeli po lewej i prawej stronie, on jednak widzial kiedys, jak Tam podkradl sie do jelenia tak blisko, ze zdolal polozyc dlon na jego boku, zanim zwierze ucieklo. Probowal nauczyc sie tego od Tama. "Obled!" Mysl przeleciala obok, niewyrazna, nieomal poza zasiegiem. "To obled! Popadasz-w-obled!" Ciemne mysli, cudze mysli. Powoli, bezszelestnie podpelzl do tego jedynego, wyjatkowego cienia i wyciagnal reke. Poczul pod palcami skomplikowane zdobienia wyryte w zlocie. To byla szkatula, w ktorej kryl sie Rog Valere. Dotknal jeszcze innego przedmiotu, lezacego na wieku. Sztylet, nie schowany do pochwy. Wytrzeszczyl oczy, probujac przebic mrok. Przypomniawszy sobie, co ten sztylet zrobil z Matem, cofnal sie natychmiast, a pustka zachybotala pod wplywem zdenerwowania. Spiacy nie opodal czlowiek - w odleglosci nie wiecej niz dwa kroki od szkatuly, nikt z pozostalych nie spal tak blisko - jeknal przez sen i zaczal sie gwaltownie wiercic pod kocami. Rand czekal, az pustka wymiecie mysl i lek z umyslu. Pomrukujac cos z niepokojem przez sen, mezczyzna znieruchomial. Rand jeszcze raz wyciagnal dlon w strone sztyletu, nie dotykajac go jednak. Na samym poczatku nie zrobil Matowi nic zlego. W kazdym razie niewiele, nie w szybkim tempie. Jednym zdecydowanym ruchem uniosl sztylet, schowal go za pas i oderwal reke, jakby to mialo skrocic czas, w trakcie ktorego stykal sie z jego naga skora. Gdyby jednak mu zaszkodzil, wowczas Mat umarlby bez sztyletu. Czul go na sobie, jakby to byl ciezar ciagnacy w dol. Przygniatajacy go. Niemniej jednak w pustce wrazenia zmyslowe byly czyms rownie odleglym jak mysli, totez dotkniecie sztyletu predko wyblaklo, jakby z dawna byl do niego przyzwyczajony. Jeszcze chwile tylko zmarnowal na wpatrywanie sie w spowita w cien szkatule - Rog na pewno byl w srodku, ale nie wiedzial, jak sie ja otwiera, a sam nie dalby rady jej udzwignac - pa czym odwrocil sie w poszukiwaniu Loiala. Ogir przykucnal niedaleko od niego, ogromna glowa obracala sie na wszystkie strony, gdy patrzyl to na ludzkie ksztalty Sprzymierzencow Ciemnosci, to na spiace trolloki. Nawet pomimo mroku widac bylo wyraznie, ze oczy Loiala juz nie moga byc szerzej otwarte, w swietle ksiezyca przypominaly spodki. Rand wyciagnal reke i ujal jego dlon. Ogir drgnal i glosno wciagnal powietrze. Rand przylozyl palec do ust, ulozyl reke Loiala na szkatule i wykonal gest nasladujacy podnoszenie. Przez jakis czas - wydawal sie trwac wiecznosc, w samym srodku nocy, zewszad otoczeni Sprzymierzencami Ciemnosci i trollokami, mimo ze nie moglo to trwac dluzej niz kilka uderzen serca - Loial tylko wytrzeszczal oczy. Potem powoli objal ramionami zlota skrzynke i wstal. Wydawalo sie, ze zrobil to bez najmniejszego wysilku. Rownie ostroznie, a nawet jeszcze ostrozniej niz wchodzac tu, Rand zaczal sie wycofywac z obozu, w slad za Loialem i szkatula. Sciskajac oburacz rekojesc miecza, obserwowal spiacych Sprzymierzencow Ciemnosci, znieruchomiale sylwetki trollokow. W miare jak oddalali sie od obozu, wszystkie te cieniste postacie pozwalaly wchlaniac sie coraz mocniej mrokowi. "Prawie wolni. Udalo sie!" Czlowiek, ktory spal obok szkatuly, znienacka usiadl ze zduszonym jekiem, po czym poderwal sie na rowne nogi. -Zniknal! Budzic sie, plugawcy! Zniiiknaaal! Byl to glos Faina, Rand rozpoznal go nawet w pustce. Pozostali wstawali z ziemi, Sprzymierzency Ciemnosci i trolloki pytali glosno, co sie stalo, pomrukiwali i powarkiwali. Glos Faina przeszedl we wsciekle wycie. -Wiem, ze to ty, al'Thor! Ukrywasz sie przede mna, ale ja wiem, ze tam gdzies jestes! Znajdzcie go! Znajdzcie go! Al'Thoooor! Ludzie i trolloki pierzchali na wszystkie strony. Otulony w przestrzen pustki Rand na moment nie przestawal isc. Nieomal zapomniany podczas wchodzenia do obozowiska saidin zaczal w nim pulsowac. -On nas nie widzi - szepnal Loial. - Jak juz dotrzemy do koni... Z ciemnosci wyskoczyl na nich trollok, mimo ludzkiej twarzy, w miejscu, gdzie powinny byc usta i nos, mial okrutny orli dziob. W powietrza rozlegl sie swist przypominajacy ciecie sierpem. Rand poruszal sie nie zwiedziony zadnymi myslami. Stal sie jednym z ostrzem. Kot Tanczy na Murze. Trollok krzyknal przerazliwie, gdy upadal, krzyknal raz jeszcze, gdy zdychal. -Biegnij, Loial! - rozkazal Rand. Slyszal wolanie saidina. - Biegnij! Niewyraznie zauwazyl, jak Loial przechodzi w niezdarny galop, w mroku nocy bowiem zamajaczyla sylwetka nastepnego trolloka, obdarzonego pyskiem i klami dzika, z uniesionym toporem. Rand gladko wslizgnal sie miedzy trolloka i Ogira, Loial musial wyniesc Rog. Wyzszy od Randa o cala glowe i ramiona, o polowe szerszy, trollok napadl go z tlumionym warkotem. Tym razem nie wydal zadnego krzyku. Cofal sie tylem w slad za Loialem, lustrujac wzrokiem noc. Saidin spiewal do niego, jakze slodko brzmiala jego piesn. "Niechaj Moc spali ich wszystkich, niech spali Faina i pozostalych na popiol. Nie!" Oto jeszcze dwoch trollokow, wilk i baran, polyskujace zeby, skrecone rogi. Jaszczurka na Galeziach Glogu. Uniosl sie gladko na kolano, gdy drugi zwalil sie na ziemie, nieomal ocierajac rogami o jego ramie. Piesn saidina piescila go uwodzicielsko, ciagnela go za tysiac jedwabnych sznurow. "Spalic ich wszystkich Moca. Nie. Nie! Lepiej samemu umrzec. Gdybym sam zginal, wszystko by sie skonczylo". Pojawila sie cala grupa trollokow, rozgladali sie niepewnie. Bylo ich trzech, czterech. Nagle jeden z nich wskazal Randa, pozostali podjeli jego wycie i ruszyli do szarzy. -Niech sie to skonczy! - krzyknal Rand i skoczyl im na spotkanie. Na moment, jakby zaskoczeni, zwolnili, po czym znowu ruszyli, wydajac gardlowe okrzyki, zadni krwi, z wzniesionymi mieczami i toporami. Zatanczyl miedzy nimi w takt piesni saidina. Koliber Caluje Roze. Jaka sliczna piesn. Kot na Goracym Piasku. Jak nigdy przedtem miecz wydawal sie zyc w jego rekach, walczyl, jakby ostrze ze znakiem czapli mialo nie dopuszczac do niego saidina. Czapla Rozwija Skrzydla. Rand zapatrzyl sie zdumiony na znieruchomiale ksztalty lezace dokola na ziemi. -Lepiej samemu umrzec - powiedzial polglosem. Podniosl oczy i spojrzal na wzgorze, na ktorym znajdowal sie oboz. Byl tam Fain, Sprzymierzency Ciemnosci i jeszcze inne trolloki. Nie pokona ich wszystkich. Nie uda mu sie stawic im wszystkim czolo i przezyc. Zrobil krok w tamta strone. Nastepny. -Rand, chodz tu! - Naglace, wyszeptane wolanie Loiala naplynelo do niego przez pustke. - Na zycie i Swiatlosc, Rand, chodz tutaj! Rand pochylil sie ostroznie, by wytrzec miecz o kaftan trolloka. Potem, rownie ceremonialnie, jakby obserwowal go Lan, schowal ostrze do pochwy. -Rand! Jakby nic go nie ponaglalo, dolaczyl do Loiala przy koniach. Ogir przywiazywal szkatule do siodla paskami od sakwy. Pod spod wepchnal swoj plaszcz, by szkatula mogla bezpiecznie utrzymac sie na okraglym siedzeniu siodla. Saidin przestal spiewac. Wywracajaca zoladek luna byla tam, ale cofala sie, jakby rzeczywiscie odparl jej napor. Przejety zdziwieniem pozwolil pustce zniknac. -Ja chyba popadam w obled - powiedzial. Nagle uswiadamiajac sobie, gdzie sa, obejrzal sie w strone, z ktorej przyszli. Z kilkunastu roznych kierunkow dobiegaly go krzyki i wycia, oznaki poszukiwan, ale nie poscigu. Na razie. Dosiadl grzbietu Rudego. -Czasami nie rozumiem polowy tego, co mowisz oswiadczyl Loial. - Skoro juz musisz popasc w obled, to czy nie mozesz tego zrobic dopiero wtedy, jak juz wrocimy do lady Selene i Hurina? -Jak masz zamiar jechac z tym w siodle? -Bede biegl! - Na poparcie swych slow narzucil szybki krok, ciagnac za soba konia. Rand ruszyl zaraz za nim. Tempo narzucone przez Loiala dorownywalo konskiemu cwalowi. Rand byl przekonany, ze Ogirowi nie uda sie w ten sposob biec dlugo, jednakze nogi Loiala bynajmniej nie oslably. Rand stwierdzil, ze byc moze wcale nie klamal, przechwalajac sie kiedys, ze potrafi przescignac konia. Podczas biegu Loial ogladal sie za siebie co jakis czas, jednakze okrzyki Sprzymierzencow Ciemnosci i wycia trollokow cichly w oddali. Mimo ze teren zaczal sie juz lekko wznosic w gore, Loial prawie wcale nie zwolnil kroku, wbiegl do ich obozowiska na zboczu gory, lekko tylko zadyszany. -Macie go! - W glosie Selene slychac bylo triumf, gdy jej wzrok padl na ozdobna szkatule przymocowana do siodla Loiala. Znowu miala na sobie suknie, Randowi wydawala sie biala jak snieg. - Wiedzialam, ze dokonasz wlasciwego wyboru. Czy ja moge... na niego popatrzec? -Czy ktorys z nich was scigal, moj panie? - spytal z niepokojem Hurin. Popatrzyl na szkatule ze zgroza, lecz jego oczy zeslizgnely sie w mrok, w dol zbocza. - Jesli ruszyli w pogon, musimy jak najszybciej stad uciekac. -Moim zdaniem nie. Idz na ten wystep skalny i sprawdz, czy cos widzisz. - Gdy Hurin pobiegl na zbocze gory, Rand wyskoczyl z siodla. - Selene, nie wiem, jak sie otwiera te szkatule. Loial, a ty? Ogir pokrecil glowa. -Daj, to sprobuje... - Sluszny, jak na kobiete, wzrost nie pomogl, siodlo Loiala znajdowalo sie bardzo wysoko ponad ziemia. Selene wyciagnela sie do gory, by dotknac misternie wyrytych wzorow na szkatule, pogladzila je dlonmi, nacisnela. Rozlegl sie szczek, Selene podwazyla i otwarla wieko. Gdy stawala na palcach, by wlozyc reke do srodka, Rand siegnal ponad jej ramieniem i uniosl Rog Valere. Juz raz go widzial, ale nigdy nie dotknal. Mimo iz pieknie wykonany, nie sprawial wrazenia czegos bardzo starego, ani obdarzonego wielka moca. Skrecony zloty rog, polyskujacy bladym blaskiem, z inkrustowanym srebrnym napisem wijacym sie wokol czaszy. Dotknal palcem dziwacznych liter. Wydaly sie wchlaniac promienie ksiezyca. -Tia mi aven Moiridin isainde vadin - odczytala Selene. - "Grob nie bedzie przeszkoda na moje wezwanie". Czeka cie jeszcze wieksza slawa niz Artura Hawkinga. -Zabieram go do Shienaru, do lorda Agelmara. "Powinien trafic do Tar Valon - pomyslal - ale ja juz skonczylem z Aes Sedai. Niech Agelmar albo Ingtar go do nich zawiezie". Schowal Rog z powrotem do szkatuly, przykuwal wzrok odbitym swiatlem ksiezyca. -To obled - orzekla Selene. Rand wzdrygnal sie, slyszac te slowa. -Obled, nie obled, to mam wlasnie zamiar zrobic. Mowilem ci, Selene, nie pragne udzialu w slawie. Jeszcze dzisiaj, w tym miejscu, wydawalo mi sie, ze pragne. Przez jakis czas wydawalo mi sie, ze chce... "Swiatlosci, jest taka piekna. Egwene. Selene. Nie jestem wart zadnej z nich". -Cos mnie chyba opetalo. "Saidin przybyl po mnie, ale odpedzilem go mieczem. A moze to tez obled?" Zrobil gleboki wdech. -Rog Valere nalezy do Shienaru. A jesli nawet nie, to lord Agelmar bedzie wiedzial, co z nim zrobic. Wrocil z gor Hurin. -Znowu zaplonelo tam ognisko, lordzie Rand, tym razem o wiele wieksze. I wydalo mi sie, ze slysze krzyki. Chyba jeszcze nie wyruszyli w gory. -Zle mnie zrozumiales, Rand - powiedziala Selene. - Nie mozesz teraz wracac. Zobowiazales sie. Ci Sprzymierzency Ciemnosci nie odejda z pokora, poniewaz zabrales im Rog. Na pewno nie. O ile nie znasz jakiegos sposobu, zeby ich wszystkich zabic, beda na ciebie polowac tak samo, jak ty polowales na nich. Dlugie wlosy Selene zafalowaly, gdy potrzasnela glowa. -Dlatego nie mozesz sie cofac, tylko jechac do przodu. O wiele wczesniej dotrzesz do bezpiecznych murow Cairhien niz do Shienaru. Czy mysl o paru dniach spedzonych w moim towarzystwie jest dla ciebie az tak przykra? Rand zapatrzyl sie na szkatule. Towarzystwo Selene zadna miara nie bylo uciazliwe, jednakze w jej obecnosci nie umial sie wystrzec nie pozadanych mysli. Niemniej jednak jazda z powrotem na polnoc wiazala sie z ryzykiem napotkania Faina i jego swity. Tu miala racje. Fain nigdy nie zrezygnuje. Ingtar tez nigdy nie zrezygnuje. Jesli lngtar bedzie nadal podazal na poludnie, a Rand nie znal powodow, dla ktorych mialby zboczyc z obranej drogi, wowczas przybedzie do Cairhien, predzej lub pozniej. -Cairhien - zgodzil sie. - Bedziesz musiala mnie zawiezc do miejsca, w ktorym mieszkasz, Selene. Nigdy nie bylem w Cairhien. - Wyciagnal reke, by zamknac szkatule. -Czy zabrales cos jeszcze Sprzymierzencom Ciemnosci? - spytala Selene. - Wspominales wczesniej o jakims sztylecie. "Jak moglem zapomniec?" Pozostawil szkatule i wyciagnal sztylet zza pasa. Nagie ostrze zakrzywialo sie jak rog, rekojesc tworzyly zlote smoki. Osadzony w niej, wielki jak paznokiec kciuka, rubin zamrugal w swietle ksiezyca niby zlowrogie oko. Ozdobny, nie roznil sie niczym od innych nozy, Rand jednak znal jego skaze. -Badz ostrozny - powiedziala Selene. - Nie skalecz sie. Rand poczul, jak przeszywa go dreszcz. Skoro zwykle noszenie go przy sobie bylo takie niebezpieczne, to nie chcial myslec, co mogla spowodowac zadana przez niego rana. -To sztylet z Shadar Logoth - wyjasnil wszystkim. - Znieksztalca kazdego, kto nosi go dlugo przy sobie, przenika do kosci skaza, jaka naznaczone jest Shadar Logoth. Bez Uzdrowienia Aes Sedai ta skaza w koncu zabija. -A wiec to wlasnie dolega Matowi - powiedzial cicho Loial. - Nigdy nie podejrzewalem. Hurin popatrzyl ma sztylet w reku Randa i otarl swoje rece o przod kaftana. Weszyciel nie mial najszczesliwszej miny. -Nikt z nas nie powinien dotykac go, o ile to nie jest konieczne - ciagnal Rand. - Wymysle jakis sposob, by mozna go bylo niesc... -To niebezpieczne. - Selene popatrzyla, krzywiac sie na ostrze, jakby te weze byly prawdziwe i jadowite. - Wyrzuc go. Zostaw albo zakop, jesli nie chcesz, by wpadl w czyjes rece, ale pozbadz sie go. -Mat go potrzebuje - odparl stanowczo Rand. -Jest zbyt niebezpieczny. Sam tak powiedziales. -On go potrzebuje. Amy... Aes Sedai powiedzialy, ze on umrze, jesli nie bedzie mozna uzyc sztyletu do Uzdrawiania. "One nadal trzymaja go na sznurku, ale to ostrze przetnie ten sznurek. Dopoki nie pozbede sie sztyletu i Rogu, tez beda mnie trzymaly na sznurku, ale ja nie bede tanczyl, chocby nie wiadomo jak zan ciagnely". Ulozyl sztylet na szkatule, w skrecie Rogu - dokladnie sie w nim miescil - i zamknal wieko. Rozlegl sie glosny trzask. -Szkatula powinna nas przed nim chronic. - Liczyl na to. Lan powiedzial, ze nalezy mowic tonem najglebszego przekonania, gdy jest sie czegos najmniej pewnym. -Szkatula na pewno nas ochroni - powiedziala zdenerwowanym glosem Selene. - A teraz mam zamiar dokonczyc to, co mi zostalo ze snu tej nocy. Rand pokrecil glowa. -Jestesmy za blisko. Zdarzalo sie, ze Fain potrafil mnie odnalezc. -Szukaj Jednosci, w razie gdybys sie bal - poradzila Selene. -Rano chcialbym sie znalezc tak daleko od Sprzymierzencow Ciemnosci, jak sie tylko da. Osiodlam twoja klacz. -Uparciuch! - Sadzac po glosie, byla wyraznie zla, a gdy na nia spojrzal, zobaczyl usta wygiete w usmiechu, ktory nie ogarnial jej ciemnych oczu. - Uparty mezczyzna przydaje sie wtedy... Zawiesila glos, martwiac go. Kobiety czesto nie dopowiadaly pewnych rzeczy, a na podstawie swych skromnych doswiadczen wiedzial, ze to czego nie mowily, okazywalo sie zrodlem najwiekszych klopotow. Obserwowala w milczemu, jak naklada siodlo na grzbiet bialej klaczy i pochyla sie, by umocowac popreg. -Zgromadzic ich tu wszystkich! - warknal Fain. Trollok o kozim pysku cofnal sie przed nim. Ogien, wysoki dzieki spietrzonemu na stosie drewnu, oswietlal zbocze wzgorza migotliwymi cieniami. Towarzyszacy mu ludzie kulili sie obok ogniska, bojac sie przebywac w ciemnosci razem z trollokami. -Zgromadzic ich wszystkich, a niech ktory choc pomysli o ucieczce, to pokazac mu zaraz, czym sobie mozna za to zasluzyc. Wskazal trolloka, ktory jako pierwszy przybyl do niego z wiescia, ze al'Thora nie mozna nigdzie znalezc. Nadal sie miotal w blocie powstalym z jego wlasnej krwi, drgajace kopyta ryly w ziemi glebokie bruzdy. -Idz - szepnal Fain i trollok o kozim pysku pobiegl w mrok. Fain obejrzal sie z pogarda na pozostalych ludzi "Nadal sie moga przydac" - i obrocil sie, by popatrzec na spowity w ciemnosciach Sztylet Zabojcy Rodu. Gdzies tam, w tych gorach, byl al'Thor. Z Rogiem. Na sama mysl glosno zazgrzytal zebami. Nie wiedzial dokladnie gdzie, ale cos go pchalo w strone tych gor. W strone al'Thora. Tyle w nim pozostalo... z daru... od Czarnego. Ledwie o tym myslal, staral sie nie myslec, dopoki nagle, po tym jak Rog zniknal - "Zniknal!" - al'Thor nie pojawil sie tam, przyciagajac go jak mieso, ktore przyciaga wyglodniale psy. -Juz nie jestem psem. Nie jestem psem! - Slyszal, jak pozostali poruszaja sie niespokojnie przy ognisku, ale ignorowal ich. - Zaplacisz mi za to, co ze mna zrobiono, al'Thor! Caly swiat mi zaplaci! - Zaniosl sie rechotem, ktory rozniosl sie po nocnym mroku. - Caly swiat mi zaplaci! ROZDZIAL 20 SAIDIN Rand kazal im jechac cala noc, dopiero o swicie pozwolil na krotki postoj, by konie mogly troche odpoczac. Rowniez po to, by dac wypoczac Loialowi. Jako ze jego siodlo zajmowal Rog Valere ukryty w zloto-srebrnej szkatule, Ogir szedl lub biegl obok swego wielkiego wierzchowca, nie skarzac sie ani slowem, nie spowalniajac wedrowki. Nad ranem przekroczyli granice Cairhien.-Chce go jeszcze raz zobaczyc - oswiadczyla Selene, kiedy sie zatrzymali. Zsiadla z konia i podeszla do rumaka Loiala. Ich cienie, dlugie i waskie, wskazywaly na zachod, nad horyzontem bowiem juz wyzieralo slonce. Prosze, zdejmij go dla mnie, alantinie. - Loial zaczal odwiazywac rzemienne paski. - Rog Valere. -Nie - powiedzial Rand, zsiadajac z grzbietu Rudego. - Loial, nie. Ogir przeniosl wzrok z Randa na Selene, pelen watpliwosci zastrzygl uszami, ale opuscil rece. -Chce zobaczyc Rog - rozkazala Selene. Rand byl przekonany, ze nie jest od niego starsza, ale w tym momencie nagle wydala sie tak stara i zimna jak te gory, bardziej krolewska niz Morgase w calym swoim majestacie. -Uwazam, ze powinnismy trzymac sztylet pod oslona - odparl Rand. - Z tego, co wiem, ogladanie go moze byc rownie fatalne w skutkach jak dotykanie. Niech zostanie w srodku, poki nie wloze go w rece Mata. On... on bedzie go mogl dostarczyc Aes Sedai. "A jakiej ceny zazadaja za Uzdrowienie? Ale nie ma wyboru". Czul sie troche winny za te ulge, ze przynajmniej sam uwolnil sie od Aes Sedai. "Skonczylem z nimi. W taki czy inny sposob". -Sztylet! Ciebie obchodzi tylko ten sztylet. Mowilam ci, ze masz sie go pozbyc. Rog Valere, Rand. -Nie. Podeszla do niego kolyszacym krokiem, na widok ktorego cos mu uwiezlo w gardle. -Ja go tylko chce obejrzec w swietle dnia. Nawet go nie dotkne. Ty go bedziesz trzymal. Taki obraz zapamietam na zawsze, ty z Rogiem Valere w dloniach. Mowiac to, ujela go za rece, pod wplywem jej dotyku poczul, jak przechodza go ciarki i zasycha mu w ustach. Obraz zapamietany na zawsze - kiedy ona juz odejdzie... Bedzie mogl zamknac sztylet z powrotem, po wyjeciu Rogu ze szkatuly. Trzymanie Rogu w rekach bedzie czyms naprawde szczegolnym, gdy uda mu sie obejrzec go w swietle dziennym. Zalowal, ze tak malo wie na temat Proroctw Smoka. Ktoregos razu, jeszcze w Polu Emonda, slyszal ich kilka z ust jakiegos kupca, Nynaeve polamala wtedy miotle na grzbiecie tamtego czlowieka. Zadne z tych niewielu, ktore poznal, nie wspominalo Rogu Valere. "Aes Sedai probuja mnie zmusic, bym zrobil to, czego one chca". Selene nadal patrzyla z napieciem w jego oczy, miala twarz tak mloda i piekna, ze pragnal ja pocalowac wbrew temu, co o tym myslal. Aes Sedai nigdy tak sie nie zachowywaly, wygladala na mloda, a nie pozbawiona wieku. "Dziewczyna w moim wieku nie moze byc Aes Sedai. Ale..." -Selene - powiedzial cicho. - Ty nie jestes Aes Sedai? -Aes Sedai - nieomal wyplula to slowo, gwaltownie odsuwajac rece. - Aes Sedai! Wiecznie mi to zarzucasz! - Zrobila gleboki wdech i przygladzila suknie, jakby starala sie uspokoic. - Jestem czym i kim jestem. Nie jestem zadna Aes Sedai! - I z tymi slowami okryla sie milczacym chlodem, zarazajacym, jak sie zdawalo, nawet poranne powietrze. Loial i Hurin przyjmowali to wszystko z takim nastawieniem, na jakie ich bylo stac, probowali prowadzic rozmowe i pokryc swoje zazenowanie, mimo ze mrozila ich swym spojrzeniem. Jechali dalej. Zanim tamtego wieczoru rozbili oboz nad brzegiem gorskiego strumienia, ktory dostarczyl im ryb na kolacje, Selene najwyrazniej nieco rozchmurzyla sie, gawedzila z Ogirem na temat ksiazek, przemawiala uprzejmie do Hurina. Malo jednak odzywala sie do Randa, dopoki on nie zagadnal pierwszy, zarowno tamtego wieczora, jak i nastepnego dnia, gdy pokonywali gory, ktore wznosily sie stromo z obu stron niczym ogromne szare mury o nierownych wierzcholkach, pnacych sie coraz wyzej. Za kazdym jednak razem, gdy na nia spojrzal, przypatrywala mu sie z usmiechem. Czasami byl to taki usmiech, ktory musial odwzajemnic, a czasami musial przez niego kaszlnac i zaczerwienic z powodu swych mysli, niekiedy tez bywal to ten rodzaj tajemniczego, domyslnego usmiechu, ktory znal z twarzy Egwene. Pod jego wplywem zawsze mial ochote sie skulic - ale przynajmniej byl to jakis usmiech. "Ona na pewno nie jest Aes Sedai". Droga zaczela schodzic w dol, a gdy juz zanosilo sie na zmierzch, Sztylet Zabojcy Rodu zaczal wreszcie przechodzic we wzgorza, lagodne i okragle, porosniete krzewami raczej nizli drzewami, raczej gaszcz niz las. Nie wiodl tamtedy zaden trakt, tylko ubita sciezka, po ktorej moglyby co jakis czas przejezdzac zwykle fury. Niektore ze wzgorz przedzielone byly tarasami uprawnych pol, lecz o tak poznej godzinie nie pracowali juz na nich ludzie. Wszystkie domostwa rolnikow byly polozone zbyt daleko od drogi, by Rand mogl zobaczyc cos wiecej niz to, ze zbudowano je z kamienia. Gdy wreszcie dostrzegl w oddali wies, w kilku oknach migotaly juz swiatla zwiastujace nadchodzaca noc. -Dzisiaj bedziemy spali w lozkach - obiecal. -To mi sie podoba, lordzie Rand. Hurin zasmial sie. Loial pokiwal glowa na znak aprobaty. -Wiejska gospoda - powiedziala z pogarda Selene. - Brudna bez watpienia i pelna nie umytych ludzi zlopiacych piwo. Dlaczego nie przespac sie znowu pod golym niebem? Uwielbiam spanie pod gwiazdami. -Przestaniesz je tak uwielbiac, gdy podczas snu dopadnie nas Fain i jego trolloki -odparl Rand. - On mnie sciga, Selene. Chce miec Rog, ale przede wszystkim moze znalezc mnie. Jak ci sie wydaje, dlaczego nas tak pilnie strzeglem podczas ostatnich nocy? -Jesli Fain nas zlapie, to ty z pewnoscia dasz mu rade. - W jej glosie slychac bylo chlodne przekonanie. A we wsi tez moga byc Sprzymierzency Ciemnosci. -Ale nawet gdyby wiedzieli, kim jestesmy, nie beda mogli zbyt wiele zdzialac na oczach calej wsi. Chyba ze, twoim zdaniem, wszyscy tutejsi mieszkancy sa Sprzymierzencami Ciemnosci. -A jesli odkryja, ze wieziesz Rog? Niewazne, czy ty sam pragniesz slawy, czy nie, nawet chlopi o niej marza. - Selene ma racje, Rand - orzekl Loial. - Obawiam sie, ze nawet wiesniacy beda go chcieli zdobyc. -Rozwin swoj koc, Loial, i okryj nim szkatule. Niech caly czas pozostaje zakryta. Loial wykonal polecenie i Rand skinal glowa. Bylo widac, ze pod prazkowanym kocem Loiala znajduje sie jakas skrzynia albo szkatula, nic jednak nie sugerowalo, ze jest to cos wiecej niz kufer podrozny. -Kufer z przyodziewkiem mojej lady - powiedzial Rand z szerokim usmiechem i uklonem. Selene przyjela ten docinek milczeniem i nieodgadnionym spojrzeniem. Po chwili znowu ruszyli w droge. Nieomal zaraz, po lewej stronie Randa, promien zachodzacego slonca odbil sie od czegos, lezacego na ziemi. Od czegos wielkiego. Czegos ogromnego, sadzac po blysku. Zaciekawiony, skierowal konia w tamtym kierunku. -Moj panie? - powiedzial Hurin. - A wioska? -Chce najpierw to zobaczyc - odparl Rand. "To jasniejsze niz odbicie slonca na wodzie. Co to moze byc?" Nie odrywajac wzroku od blasku, zdziwil sie, gdy Rudy nagle sie zatrzymal. Juz mial pognac go do przodu, gdy odkryl, ze stoja na skraju glinianego urwiska, tuz nad ogromnym wykopem. Wieksza czesc zbocza wzgorza byla wydrazona na glebokosc co najmniej stu krokow. Z cala pewnoscia bylo tu kiedys jeszcze jedno wzgorze i byc moze pola uprawne, szerokosc jamy byla bowiem dziesieciokrotnie wieksza niz jej glebokosc. Przeciwlegly kraniec wydawal sie tak mocno ubity, ze tworzyl rodzaj pochylej sciany. Na samym dnie znajdowalo sie kilkunastu mezczyzn, zabierali sie wlasnie do rozpalania ogniska, tam w dole noc juz zapadala. Ich zbroje co jakis czas rzucaly blyski, u bokow kolysaly sie miecze. Ledwie na nich spojrzal. Z gliny na samym dnie wykopu wystawala gigantyczna kamienna dlon trzymajaca krysztalowa kule i to wlasnie ona odbijala ostatni blask dnia. Rand otworzyl usta ze zdziwienia na widok rozmiarow tej gladkiej kuli - byl przekonany, ze jej powierzchnia nie jest skazona nawet najdrobniejsza rysa - o srednicy co najmniej dwudziestu krokow. W pewnej odleglosci od dloni odkopano kamienna twarz, proporcjonalnej wielkosci. Twarz mezczyzny z broda wystawala z ziemi z godnoscia wielu lat, silne rysy wydawaly sie zawierac madrosc i wiedze. Nagle, zupelnie nieproszona, zaczela sie formowac pustka, calkowita i kompletna, saidin jarzyl sie i przyzywal. Tak byl pochloniety widokiem tej twarzy i dloni, ze nawet nie zauwazyl, co sie stalo. Slyszal kiedys, jak kapitan statku, Bayle Domon, opowiadal o rece trzymajacej ogromna krysztalowa kule; twierdzil, ze wystaje ona ze wzgorza na wyspie Tremalking. -To niebezpieczne - powiedziala Selene. - Odjedzmy stad, Rand. -Mysle, ze potrafie znalezc prowadzaca do niej droge - odparl roztargnionym glosem. Slyszal spiewajacego saidina. Ogromna kula zdawala sie jarzyc biela swiatla zachodzacego slonca. Mial wrazenie, ze w glebi krysztalu swiatlo wiruje i tanczy w takt piesni saidina. Dziwilo go, ze ludzie znajdujacy sie w dole tego nie zauwazyli. Selene podjechala blizej i ujela go za ramie. -Blagam, Rand, musisz stad odejsc. Popatrzyl na jej reke, zaskoczony, po czym powiodl wzrokiem poprzez ramie az do twarzy. Wygladala na autentycznie zaniepokojona, moze nawet przestraszona. -Nawet jesli ten wystep nie zawali sie pod ciezarem naszych koni i nie polamiemy sobie karkow przy upadku, to i tak widac, ze ci ludzie to straznicy, a nikt nie ustawia strazy przy czyms, by potem pozwalac byle przechodniowi to ogladac. Co ci przyjdzie z uciekania przed Fainem, jesli straznicy cie aresztuja. Chodz stad. Nagle - dryfujaca, daleka mysl - uswiadomil sobie, ze otacza go pustka. Saidin spiewal, a kula pulsowala nie musial nawet patrzec, by o tym wiedziec - i wtedy przyszlo mu do glowy, ze jesli on podejmie piesn, spiewana mu przez saidina, wowczas ta ogromna kamienna twarz otworzy sie i zaspiewa razem z nim. Razem z nim i saidinem. Wszyscy razem. -Blagam, Rand - powiedziala Selene. - Pojade z toba do wsi. Juz nic nie bede mowila o Rogu. Tylko odejdz stad! Uwolnil pustke... ale ona nie chciala odejsc. Saidin nucil, a swiatlo wypelniajace kule tetnilo niczym serce. Jak jego serce. Loial, Hurin, Selene, wszyscy troje wpatrywali sie w niego, lecz najwyrazniej nie zauwazali wspanialosci blasku, jaki bil od krysztalu. Usilowal odepchnac od siebie pustke. Byla nieugieta jak granit. Unosil sie wsrod otaczajacych ja scian, niczym posrod kamienia. Piesn saidina, piesn kuli, czul, jak one wibruja po jego kosciach. Zaciskajac zeby, nie chcial sie poddac, siegnal do glebi samego siebie... "Nie zrezygnuje..." -Rand. Nie wiedzial, czyj to glos. ...dotarl do zrodla wlasnej istoty, zrodla tego, czym byl... "...nie poddam sie..." -Rand. Piesn wypelniala go calego, wypelniala cala przestrzen pustki...dotknal kamienia, rozzarzonego od bezlitosnego slonca, zlodowacialego od bezlitosnej nocy... "...nie..." Poczul, jak go wypelnia, jak oslepia go swiatlo. -Poki cien nie zniknie - powiedzial polglosem poki wody nie ustapia... Wypelnila go Moc. Stal sie jednym z kula. -...w Cien z obnazonymi zebami. Moc nalezala do niego. Jedyna Moc. -...by splunac w oko Temu, Ktory Odbiera Wzrok... Moc od ktorej Peka Swiat. -...ostatniego dnia! To zabrzmialo jak krzyk i pustka zniknela. Rudy sploszyl sie, grudy gliny trysnely spod jego kopyt, sypiac sie na dno wykopu. Wielki gniadosz padl na kolana. Rand pochylil sie do przodu, chwytajac mocno wodze, a Rudy uniosl niezdarnie, cofajac w bezpieczne miejsce, z dala od skraju urwiska. Zauwazyl, ze wpatruja sie w niego. Selene, Loial, Hurin, wszyscy troje. -Co sie stalo? "Pustka..." Dotknal swojego czola. Pustka nie zniknela, gdy chcial ja uwolnic, a luna saidina stala sie jeszcze silniejsza, i... Nie mogl sobie przypomniec nic wiecej. Saidin. Czul chlod. -Czy ja... cos robilem? - Zmarszczyl brwi, usilujac sobie przypomniec. - Cos mowilem? -Siedziales tylko, sztywny jak posag - odparl Loial - mruczales cos do siebie i nie sluchales nikogo. Nie rozumialem, co mowisz, dopoki nie krzyknales "dzien!" tak glosno, ze moglbys pobudzic umarlych, a kon tak sie sploszyl, ze omal nie skoczyl do przepasci. Czy jestes chory? Z kazdym dniem zachowujesz sie coraz dziwniej. -Nie jestem chory - odparl ochryple Rand, po czym spokojniejszym tonem dodal: -Nic mi nie jest, Loial. Selene obserwowala go uwaznie. Od strony wykopu dobieglo ich wolanie mezczyzn, slowa nie dawaly sie zrozumiec. -Lordzie Rand - powiedzial Hurin. - Ci straznicy w koncu nas chyba zauwazyli. Jesli znaja droge prowadzaca tu na gore, to beda tu lada moment. -Tak - odezwala sie Selene. - Odjedzmy stad jak najszybciej. Rand zerknal na jame wygrzebana w ziemi, po czym natychmiast oderwal wzrok. Wielki krysztal odbijal tylko swiatlo wieczornego slonca, ale nie chcial juz nan patrzec. Prawie cos sobie przypominal... cos zwiazanego z ta kula. -Nie widze powodu, dla ktorego mielibysmy na nich czekac. Nic nie zrobilismy. Poszukajmy jakiejs gospody. Skierowal Rudego w strone wioski i wkrotce zostawili za soba wykop i pokrzykujacych straznikow. Tak jak wiele wiosek, Tremonsien bylo polozone na szczycie wzgorza, przy czym podobnie do mijanych przez nich farm, wzgorze to bylo podzielone na tarasy ograniczone murkami z kamienia. Kwadratowe kamienne budynki zajmowaly dokladnie wytyczone parcele, z precyzyjnie ogrodzonymi ogrodkami od tylu, przy kilku prostych ulicach, przecinajacych sie prostopadle. Koniecznosc wykrzywiania ulic biegnacych wokol wzgorza najwyrazniej zostala zlekcewazona. Niemniej jednak ludzie wygladali na otwartych i przyjaznych, mijajac sie, kiwali do siebie glowami i dalej pospiesznie zmierzali do swych ostatnich obowiazkow przed zapadnieciem zmroku. Cechowali sie niskim wzrostem nikt nie siegal Randowi wyzej jak do ramienia, a niewielu dorownywalo Hurinowi - mieli ciemne oczy i blade, waskie twarze, na ogol nosili ciemne ubrania, z wyjatkiem kilku, z kolorowymi naszyciami na piersiach. Powietrze wypelnialy zapachy gotowanej strawy - dziwnie przyprawionej, jak osadzil nos Randa - jakkolwiek kilka gospodyn stalo jeszcze przy drzwiach, by gawedzic z innymi; drzwi skladaly sie z dwoch czesci, dzieki czemu gora mogla byc otwarta, a dol zamkniety. Ludzie mierzyli przybyszow zaciekawionym wzrokiem, nie okazujac wrogosci. Kilku wpatrywalo sie nieco dluzej w Loiala, idacego obok konia rownie wielkiego jak dhurran, jednakze trwalo to zaledwie ulamek chwili dluzej. Gospoda, na samym szczycie wzgorza, zbudowana byla z kamienia tak jak inne budynki w miescie i wyraznie oznakowana szyldem wiszacym nad szerokimi drzwiami. "Dziewiec Pierscieni". Rand zsiadl z usmiechem z konia i przywiazal Rudego do jednego ze slupkow znajdujacych sie przed budynkiem. "Dziewiec Pierscieni" nalezalo do jego ulubionych opowiesci przygodowych kiedy byl maly, podejrzewal, ze nadal tak jest. Selene wciaz wygladala na niespokojna, gdy pomagal jej zsiasc z konia. -Dobrze sie czujesz? - spytal. - Nie przestraszylem cie tam, prawda? Rudy nigdy nie zrzucilby mnie w przepasc. - Zastanawial sie, co tak naprawde sie stalo. -Przestraszyles mnie - powiedziala urazonym glosem - a mnie wcale nie tak latwo przestraszyc. Mogles sie zabic, zabic... - Wygladzila suknie. - Jedz ze mna. Dzis w nocy. Zaraz. Jak zawieziesz Rog, to zostane z toba na cale zycie. Przemysl to. Ja u twego boku i Rog Valere w twoich rekach. A to bedzie zaledwie poczatek, obiecuje. Rand potrzasnal glowa. -Nie moge, Selene. Rog... Rozejrzal sie dokola. Jakis mezczyzna wyjrzal z mijanego przez nich okna, potem zasunal zaslony, ulica pociemniala i nikogo nie bylo w zasiegu wzroku procz Loiala i Hurina. -Rog nie nalezy do mnie. Powiedzialem ci. Odwrocila sie do niego, jej bialy plaszcz zagrodzil mu droge rownie skutecznie jak cegly. ROZDZIAL 21 DZIEWIECPIERSCIENI Rand spodziewal sie, ze glowna izba gospody bedzie pusta, byla to bowiem juz pora wieczerzy, jednakze przy jednym stole cisnelo sie szesciu mezczyzn, grali w kosci miedzy kuflami piwa, siodmy siedzial osobno przy posilku. Mimo ze gracze nie mieli przy sobie zadnej broni, ani nie nosili zbroi, jedynie proste kaftany i granatowe spodnie, cos w ich sylwetkach podpowiadalo Randowi, ze to zolnierze. Jego wzrok powedrowal do czlowieka siedzacego samotnie. Byl to oficer, w wysokich butach z wywroconymi cholewami, tuz obok jego krzesla stal miecz wsparty o stol. Przez piers granatowego oficerskiego kaftana biegly pojedyncze biale i czerwone naszywki, siegajace od ramienia do ramienia. Mial wygolony przod glowy, reszta dlugich, czarnych wlosow zwisala luzno na plecach. Zolnierze byli krotko ostrzyzeni, wygladali, jakby ich cieto rowno, podle tej samej misy. Cala siodemka obrocila sie, by popatrzec na Randa i pozostalych wchodzacych do srodka.Wlascicielka karczmy byla szczupla kobieta obdarzona dlugim nosem i siwiejacymi wlosami, jakkolwiek jej zmarszczki wydawaly sie stanowic przede wszystkim element usmiechu. Pospiesznie wyszla im naprzeciw, wycierajac rece w nieskazitelnie bialy fartuch. -Dobry wieczor - rzekla. Jej bystry wzrok ogarnal haftowany zlotem czerwony kaftan Randa i wykwintna, biala suknie Selene i dodala: - Moj panie, moja pani. Nazywam sie Maglin Madwen, moj panie. Witajcie w "Dziewieciu Pierscieniach". I ty, Ogirze. Niewielu z twego ludu tedy przejezdza, przyjacielu Ogirze. Pochodzisz zapewne ze Stedding Tsofu? Loialowi, objuczonemu ciezka szkatula, udalo sie wykonac niezdarny uklon. -Nie, dobra karczmarko. Przybywam z innej krainy, z Ziem Granicznych. -Z Ziem Granicznych, powiadasz. No coz. A ty, moj panie? Wybacz, ze pytam, ale z wygladu nie przypominasz kogos z Ziem Granicznych, jesli wolno mi tak stwierdzic. -Pochodze z Dwu Rzek, pani Madwen, w Andorze. - Zerknal na Selene. Wydawala sie nawet nie przyznawac, ze on istnieje, jej obojetne spojrzenie jakby w ogole nie rejestrowalo izby czy kogokolwiek z ludzi w niej obecnych. - Lady Selene pochodzi z Cairhien, ze stolicy, a ja pochodze z Andoru. -Jak rzeczesz, moj panie. - Wzrok pani Madwen pomknal do miecza Randa; brazowe czaple wyraznie odznaczaly sie na pochwie i rekojesci. Lekko zmarszczyla brew, ale zaraz potem, w mgnieniu oka, jej twarz na nowo sie wygladzila. - Na pewno ty i twoja piekna dama, a takze wasi towarzysze, pragniecie zjesc jakis posilek. I zapewne chcecie kwater, jak mniemam. Kaze, by zajeto sie waszymi konmi. Mam tu dla was, prosze tedy, znakomity stol, a na ogniu wieprzowine z zoltymi paprykami. Czy zamierzacie polowac na Rog Valere, ty i twoja lady, moj panie? Idacy za nia Rand, omal sie nie potknal. -Nie! Skad taki pomysl? -Nie gniewaj sie, moj panie. W ubieglym miesiacu juz dwukrotnie goscilismy tu takich, wszyscy napuszeni, przyszli bohaterowie, nie zebym chciala przez to rzec, iz byli podobni do ciebie, moj panie. Niewielu tu przybywa gosci z daleka, tylko kupcy ze stolicy po owies i pszenice. Mysle, ze Polowanie jeszcze nie opuscilo granic Illian. Nie ktorzy wprawdzie nie uwazaja, ze naprawde potrzebne im blogoslawienstwo i przylacza sie do innych. -Nie polujemy na Rog, prosze pani. - Rand nawet nie spojrzal na tobol, ktory piastowal Loial, koc w kolorowe paski wybrzuszal sie w ogromnych ramionach Ogira i do brze ukrywal szkatule. - Nawet nie mamy takich zamiarow. Udajemy sie do stolicy. -Jak rzeczesz, moj panie. Wybacz, ze pytam, ale czy twoja lady dobrze sie czuje? Selene popatrzyla na nia i odezwala sie po raz pierwszy. -Czuje sie calkiem dobrze. - Jej glos zostawil w powietrzu chlod, ktory na moment stlumil dalsza rozmowe. -Nie pochodzi pani z Cairhien, pani Madwen - powiedzial nagle Hurin. Objuczony sakwami i tobolkiem Rauda przypominal chodzaca fure pelna bagazow. - Prosze mi wybaczyc, ale pani mowa brzmi inaczej. Pani Madwen uniosla brwi i rzucila ukradkowe spojrzenie na Rauda, po czym usmiechnela sie szeroko. -Domyslam sie, zes udzielil swemu czlowiekowi zezwolenia na swobodne mowienie, ja jednak nawyklam... Jej spojrzenie przenioslo sie na oficera, ktorego uwage na powrot pochlonal posilek. - Swiatlosci, nie, nie jestem rodowita mieszkanka Cairhien, ale na moje grzechy, poslubilam Cairhienina. Dwadziescia trzy lata z nim zylam, a kiedy umarl przy mnie, niechaj Swiatlosc go opromienia, juz bylam gotowa wracac do Lugard. Pozostawil mi jednak te karczme, a bratu dal pieniadze, mimo ze moim zdaniem powinno byc na odwrot. Skory do zartow i podstepny byl Barin, nie mniej jak inni mezczyzni, a przede wszystkim zas ci z Cairhien. Prosze zajac miejsce, moj panie? Moja pani? Karczmarka zamrugala ze zdziwienia, gdy Hurin zasiadl razem z nimi, Ogira wyraznie traktowala jako kogos waznego, natomiast Hurin w jej oczach uchodzil za sluge. Raz jeszcze szybko obejrzawszy sie na Rauda, pognala do kuchni i wkrotce nadeszly dziewczeta, ktore podaly im wieczerze, chichotaly i gapily sie na lorda i lady, a takze na Ogira, dopoki pani Madwen nie zagnala ich z powrotem do pracy. Z poczatku Rand wpatrywal sie nieufnie w jedzenie. Wieprzowina byla pocieta na male kawalki, przemieszana z dlugimi paskami zoltej papryki i groszkiem, a takze mnostwem innych warzyw i rzeczy, ktorych nie rozpoznal, wszystko zas oblane bylo przezroczystym, gestym sosem. Potrawa wydzielala jednoczesnie slodka i ostra won. Selene zaledwie dziobnela, natomiast Loial zabral sie za nia wyjatkowo ochoczo. Hurin usmiechnal sie do Randa ponad swoim widelcem. -Ci ludzie z Cairhien paskudnie przyprawiaja swoje jedzenie, lordzie Rand, ale wcale jednak nie jest takie zle. -Nie ugryzie cie, Rand - dodal Loial. Rand z wahaniem wlozyl pierwszy kes do ust i omal sie nie udlawil. Jedzenie smakowalo tak samo, jak pachnialo, slodko i zarazem ostro, wieprzowina byla chrupiaca od zewnatrz, a w srodku miekka, kilkanascie smakow, przypraw, wszystkie przemieszane i kontrastujace z soba. Nigdy w zyciu nie kosztowal czegos podobnego. Smakowalo wspaniale. Dokladnie wyczyscil swoj talerz, a gdy pani Madwen wrocila z dziewczetami, by sprzatnac ich stol, omal nie postapil podobnie jak Loial i nie poprosil o dokladke. Selene oproznila swoj talerz zaledwie do polowy, ale szorstko poprosila jedna z dziewczat, by go zabrala. -To przyjemnosc, przyjacielu Ogirze. - Karczmarka usmiechnela sie. - Trudno nasycic kogos takiego jak ty. Catrine, przynies jeszcze jedna porcje i to szybko. Jedna z dziewczat pomknela do kuchni, a pani Madwen przeniosla swoj usmiech na Randa. -Moj panie, mialam tu kiedys czlowieka, ktory gral na bitternie, ale poslubil dziewczyne z okolicznej farmy i teraz ona go zmusza, by stroil struny za plugiem. Trudno mi bylo nie zauwazyc, ze to, co wystaje z tobolka niesionego przez twojego czlowieka, przypomina flet. Jako ze nie mam tu juz mojego muzyka, czy zgodzisz sie, by twoj czlowiek zrobil nam przyjemnosc odrobina muzyki? Hurin zrobil zawstydzona mine. -On nie umie grac - wyjasnil Rand. - Ja gram. Kobieta zamrugala. Wychodzilo na to, ze lordowie nie graja na flecie, w kazdym razie nie w Cairhien. -Wycofuje swa prosbe, moj panie. Swiatlosc przyswiadczy, a ja zapewniam, ze nie chcialam cie obrazic, moj panie. Nigdy bym nie prosila kogos takiego jak ty, by gral w izbie mojej karczmy. Rand wahal sie tylko chwile. O wiele dluzej cwiczyl poslugiwanie sie fletem niz mieczem, a poza tym monety, ktore mial w kieszeni, nie mogly mu starczyc na wiecznosc. Jak juz sie pozbedzie tych paradnych strojow - jak juz odda Rog Ingtarowi, a sztylet Matowi - gra na flecie zarobi na wieczerze, gdy bedzie szukal jakiejs kryjowki przed Aes Sedai. "I kryjowki przed samym soba? Tam cos sie wydarzylo. Tylko co?" -Nie gniewam sie - odparl. - Hurin, podaj mi futeral. Po prostu wysun go z tobolka. - Lepiej bylo nie pokazywac plaszcza barda, juz i tak zbyt wiele nie wymowionych pytan polyskiwalo w ciemnych oczach pani Madwen. Instrument, wykonany ze zlota i inkrustowany srebrem, wygladal tak, ze moglby nalezec do jakiegos lorda, gdyby lordowie grali na flecie. Czapla wypalona w jego prawej dloni nie przeszkadzala w przebieraniu palcami. Masc Selene podzialala tak dobrze, ze prawie nie pamietal o pietnie, dopoki na nie nie spojrzal. Teraz jednak znowu pojawilo sie w jego myslach, wiec odruchowo zaczal grac "Czaple na wietrze". Hurin kolysal glowa w takt melodii, a Loial swoim grubym palcem wystukiwal rytm na blacie stolu. Selene patrzyla na Randa, jakby sie zastanawiala, kim wlasciwie jest. "Nie jestem lordem, moja lady. Jestem pasterzem i grywam na flecie po karczmach". Natomiast zolnierze przerwali rozmowe, by sluchac, a oficer zamknal drewniana okladke ksiegi, ktora wlasnie zaczal czytac. Niewzruszony wzrok Selene wzniecil w nim iskre uporu. Specjalnie omijal wszystkie piesni, ktore mogly pasowac do palacowych wnetrz albo dworu jakiegos lorda. Zagral "Tylko jedno wiadro wody", "Liscia ze starych Dwu Rzek", "Starego Jaka na drzewie" i "Fajke poczciwca Priketa". Przy tej ostatniej melodii szesciu zolnierzy zawtorowalo mu ochryplymi glosami, Rand jednak nie znal spiewanych przez nich slow. Pojechalismy nad rzeke Iralell Z Tarabonu wojsko nadjechalo Rozeszlismy sie po brzegu calym Slonce juz wstawalo Konie ich zaczernily ten dzien letni Zaczernily niebiosa ich sztandary A jednak my nie oddalismy brzegu Rzeki Iralell Wcale nie oddalismy go Tak, nie oddalismy go Nie oddalismy ani piedzi brzegu tamtego poranka. Nie po raz pierwszy Rand odkryl, ze jedna melodia moze sie roznic slowami i tytulem w roznych krainach, czasami nawet w roznych wioskach w jednym kraju. Przygrywal im tak dlugo, dopoki nie wyczerpaly sie slowa i nie zaczeli klepac sie po ramionach i wyglaszac obrazliwych komentarzy na temat swojego spiewania. Gdy Rand opuscil flet, oficer wstal i wykonal jakis gniewny gest. Zolnierzom smiech zamarl na ustach, zaszurali krzeslami, by wykonac uklon przed oficerem z rekoma przylozonymi do piersi - a takze przed Randem - po czym wyszli, nie ogladajac sie za siebie. Oficer podszedl do stolu Randa i sklonil sie, przykladajac dlon do serca; wygolony przod czaszki wygladal jak przysypany bialym pudrem. -Niechaj laska ma cie w swej opiece, moj panie. Ufam, ze nie uprzykrzyli ci sie swymi spiewami. To prostacy, ale zapewniam cie, nie chcieli obrazic. Jestem Aldrin Caldevwin, moj panie. Kapitan w Sluzbie Jego Krolewskiej Mosci, niechaj Swiatlosc mu przyswieca. Jego oczy przeslizgnely sie na miecz Randa. Rand mial wrazenie, ze Caldevwin zauwazyl czaple zaraz po jego wejsciu do karczmy. -Wcale mnie nie obrazili. Oficer swym akcentem przypominal mu Moiraine, kazde slowo wymawial dokladnie i dobitnie. "Czy ona naprawde pozwolila mi odejsc? Ciekawe, czy przypadkiem nie jedzie za mna? A moze na mnie czeka". -Prosze usiasc, kapitanie. Bardzo prosze. Caldevwin przysunal sobie krzeslo od innego stolu. -Mam nadzieje, ze zechcesz mi powiedziec jedna rzecz, kapitanie. Czy widziales tu ostatnio jakichs obcych? Pewna dame, niska i szczupla, a z nia wojownika o niebieskich oczach. Jest wysoki, czasem nosi miecz przypasany na plecach. -Nie widzialem tu zadnych obcych - powiedzial, siadajac sztywno na krzesle. - Z wyjatkiem ciebie i twojej pani, moj panie. Malo tu bywa ludzi szlachetnie urodzonych. Jego oczy blysnely w strone Loiala, na czole pojawil sie przelotny mars, Hurina ignorowal calkowicie. -Tylko tak sobie pomyslalem. -Pod Swiatloscia, moj panie, nie chcialbym okazac braku szacunku, ale czy moglbym poznac twoje miano? Tak malo tu bywa obcych, ze chetnie poznaje kazdego z nich. Rand przedstawil sie - nie podal tytulu, lecz oficer jakby tego nie zauwazyl - i podobnie jak karczmarce, dodal: - Z Dwu Rzek w Andorze. -Slyszalem, ze to zdumiewajace miejsce, lordzie Rand. Wolno mi cie tak nazywac? I ze ludzie Andoru sa wspaniali. Nigdym nie widzial Cairhienina rownie mlodego z ostrzem przynaleznym mistrzowi miecza. Poznalem kiedys kilku ludzi z Andoru, miedzy innymi Kapitana Generala Gwardii Krolowej. Nie pamietam jego nazwiska, coz za wstyd. Moze ty mi je laskawie podpowiesz? Rand czul za swoimi plecami obecnosc mlodych poslugaczek, ktore przyszly juz sprzatac ze stolow i zamiatac. Caldevwin wydawal sie tylko podtrzymywac konwersacje, niemniej jednak jego spojrzenie bylo wyraznie badawcze. -Gareth Bryne. -Naturalnie. Mlody, jak na kogos obciazonego taka odpowiedzialnoscia. Rand staral sie odpowiedziec obojetnym tonem. -Gareth Bryne ma dosc siwych pasem we wlosach, by moc byc twoim ojcem, kapitanie. -Wybacz mi, lordzie Rand. Chcialem rzec, ze wczesnie mu przyszlo sie za to wziac. - Caldevwin odwrocil sie w strone Selene i przez chwile tylko sie w nia wgapial. W koncu otrzasnal sie, jakby wychodzil z transu. - Wybacz, ze tak ci sie przypatrywalem, moja lady i wybacz, ze tak do ciebie przemawiam, ale Laska z pewnoscia cie sobie upodobala. Czy powiesz mi, jak zowia taka pieknosc? Selene zdazyla tylko otworzyc usta, gdy jedna z dziewczat wydala glosny okrzyk i upuscila lampe, ktora wlasnie zdejmowala z polki. Oliwa rozlala sie po podlodze i w mgnieniu oka kaluza zajela sie ogniem. Rand poderwal sie na rowne nogi, podobnie jak pozostali zasiadajacy przy stole, lecz zanim podbiegli w tamta strone, pojawila sie pani Madwen i razem z dziewczyna ugasily ogien fartuchami. -Mowilam ci, ze masz uwazac, Catrine - skarcila ja karczmarka, potrzasajac okopconym fartuchem przed nosem dziewczyny. - Moglas spalic cala karczme i siebie razem z nia. Dziewczyna byla wyraznie bliska placzu. -Ja naprawde uwazalam, prosze pani, ale nagle poczulam skurcz w ramieniu. Pani Madwen wyrzucila rece w gore gwaltownym gestem. -Wiecznie masz jakies wymowki, a i tak bijesz wiecej naczyn niz pozostale. Ach, juz dobrze. Posprzataj to, tylko sie nie poparz. - Karczmarka odwrocila sie w strone Randa i pozostalych, nadal stojacych przy stole. - Mam nadzieje, ze nikt z was nie wezmie tego za zle. Dziewczyna naprawde nie chciala spalic karczmy. Ciezko jej idzie z naczyniami, jak sobie zacznie marzyc o jakims mlodym chlopcu, ale nigdy przedtem nie upuscila lampy. -Chcialabym zostac zaprowadzona do swojej izby. Nie czuje sie najlepiej. - Glos Selene brzmial slabo, jakby nie byla pewna swojego zoladka, ale poza tym wygladala i mowila chlodno, spokojnie, jak zawsze. - To przez podroz i ten pozar. Karczmarka rozgdakala sie jak kwoka. -Naturalnie, moja lady. Mam dla ciebie i twojego lorda wspaniala izbe. Czy mam poslac po matke Caredwain? Ona ma dobra reke do uspokajajacych ziol. Glos Selene zabrzmial ostrzej. -Nie. I zycze sobie miec osobna izbe. Pani Madwen obejrzala sie na Randa, ale juz w nastepnej chwili troskliwie prowadzila Selene do schodow. -Jak sobie zyczysz, moja pani. Lidan, badz tak mila i wez rzeczy lady. Jedna z dziewczat podbiegla do Hurina, by odebrac od niego sakwy Selene i obydwie kobiety zniknely na gorze, Selene sztywno wyprostowana, milczaca. Caldevwin odprowadzal je wzrokiem, dopoki nie zniknely, po czym otrzasnal sie. Zajal swoje krzeslo dopiero wtedy, gdy Rand usiadl pierwszy. -Wybacz mi, lordzie Rand, ze tak sie wgapialem w twoja pania, ale Laska z pewnoscia obdarowala cie jej osoba. Tylko nie przyjmuj tego jako zniewage. -To dla mnie zadna zniewaga - odparl Rand. Zastanawial sie, czy wszyscy mezczyzni czuja to samo co on, gdy patrza na Selene. - W drodze do wsi, kapitanie, widzialem ogromna kule. Wygladala na krysztalowa. Co to takiego? Wzrok Cairhienina nabral ostrosci. -To czesc posagu, lordzie Rand - powiedzial wolno. Jego wzrok pomknal w strone Loiala, przez chwile wyraznie rozwazal cos na nowo. -Posag? Widzialem dlon i twarz. Musi byc ogromny. -Jest ogromny, lordzie Rand. I stary. - Caldevwin urwal. - Mowiono mi, ze pochodzi z Wieku Legend. Rand poczul zimny dreszcz. Wiek Legend, kiedy wszedzie uzywano Jedynej Mocy, o ile wierzyc opowiesciom. "Co sie tam stalo? Wiem, ze tam cos zaszlo". -Wiek Legend - wtracil sie Loial. - Tak, na pewno. Nikt od tamtych czasow nie robil rownie wielkich dziel. Wykopywanie tego posagu musi pewnie kosztowac sporo pracy, kapitanie. Hurin siedzial i nie odzywal sie ani slowem, jakby wcale nie sluchal, jakby wrecz w ogole go nie bylo w izbie. Caldevwin przytaknal z niechecia. -W obozowisku za wykopem umiescilem pieciuset robotnikow, ale i tak zdazy minac lato, zanim zupelnie odkopiemy posag. To sa ludzie z Foregate. Moja praca polega na pilnowaniu ich, by kopali i jednoczesnie nie zblizali sie do wsi. Mieszkancy Foregate znajduja upodobanie w piciu i hulance, rozumiecie, a tutejsi ludzie wioda spokojny zywot. - Ton jego glosu mowil, ze jego sympatie sa calkowicie po stronie mieszkancow wioski. Rand przytaknal. Ludzie z Foregate zupelnie go nie interesowali. -Co z nim potem zrobicie? Kapitan zawahal sie, ale Rand tylko popatrzyl na niego, gdy mu odpowiedzial. -Sam Galldrian przykazal, by go odwieziono do stolicy. Loial zamrugal. -To wielkie dzielo. Nie wyobrazam sobie, jakim sposobem mozna przewiezc cos tak duzego i to tak daleko. -Jego Krolewska Mosc przykazal - odparl ostrym tonem Caldevwin. - Zostanie ustawiony za miastem, jako pomnik na chwale Cairhien i Dynastii Riatin. Nie tylko Ogirowie wiedza, jak poruszac kamienie. Loial wygladal na zbitego z tropu, kapitan zas wyraznie odzyskal panowanie nad soba. -Przyjmij przeprosiny, przyjacielu Ogirze. Mowilem pospiesznie i nieokrzesanie. - Nadal mowil nieco gburowatym tonem. - Czy dlugo zostaniesz w Tremonsien, lordzie Rand? -Rankiem wyjezdzamy - odparl Rand. - Jedziemy do Cairhien. -Przypadkiem wysylam jutro kilku swoich ludzi do miasta. Musze ich kolejno zmieniac, jak za dlugo przypatruja sie ludziom wymachujacymi kilofami i lopatami, to robia sie gnusni. Nie przeszkodzi ci, jesli dotrzymaja wam towarzystwa? - Ubral to w forme pytania, ale wyraznie uwazal, ze zgoda jest juz przesadzona. Wstal, gdy na schodach pojawila sie pani Madwen. - Wybaczysz mi, lordzie Rand, ale musze jutro wstac wczesnie. Do jutra zatem. Oby Laska miala was w swej opiece. Uklonil sie Randowi, skinal glowa w strone Loiala i wyszedl. Gdy drzwi za Cairhieninem zamknely sie, karczmarka podeszla do stolu. -Umiescilam juz twoja lady w jej izbie. Mam tez przygotowane pokoje dla ciebie i twego czlowieka, a takze ciebie, przyjacielu Ogirze. - Urwala, lustrujac wzrokiem Randa. - Wybacz mi, jesli jestem zbyt smiala, moj panie, ale chyba moge przemawiac tak swobodnie do lorda, ktory pozwala odzywac sie swemu czlowiekowi. Jesli sie myle... coz, nie chcialam urazic. Przez dwadziescia trzy lata Barin Madwen i ja, jak sie nie klocilismy, tosmy sie calowali, ze sie tak wyraze. Chce przez to powiedziec, ze mam pewne doswiadczenie. Tobie sie teraz wydaje, ze twoja pani juz nigdy nie bedzie chciala spojrzec na ciebie, ale ja to sobie mysle, ze jak zastukasz dzis noca do jej drzwi, to ona cie przyjmie. Usmiechnij sie i powiedz, ze to wszystko twoja wina, niewazne, czy tak bylo naprawde. Rand chrzaknal, mial nadzieje, ze twarz mu nie poczerwieniala. "Swiatlosci, Egwene by mnie zabila, gdyby wiedziala, ze w ogole o tym pomyslalem. A Selene by mnie zabila, gdybym to zrobil. A moze nie?" Ta mysl sprawila, ze policzki mu wrecz zaplonely. -Dziekuje... za rade, pani Madwen. Pokoje... - Staral sie nie patrzec na okryta kocem szkatule na krzesle Loiala; nie odwazyli sie pozostawic jej bez opieki. - Wszyscy trzej bedziemy spali w jednej izbie. Karczmarka przezyla wyrazny szok, ale szybko oprzytomniala. -Jak sobie zyczysz, moj panie. Tedy, jesli pozwolisz. Rand poszedl za nia po schodach. Loial niosl nakryta kocem szkatule - schody zaskrzypialy pod nim, ale karczmarka prawdopodobnie myslala, ze to sprawil tylko jego ciezar - natomiast Hurin nadal niosl wszystkie sakwy oraz zwiniety plaszcz z harfa i fletem w srodku. Pani Madwen kazala wniesc trzecie lozko, pospiesznie rozlozyla je i poscielila. Juz stalo tam jedno lozko, siegajace od sciany do sciany, najwyrazniej od samego poczatku przeznaczone dla Loiala. Wolnej przestrzeni bylo tak malo, ze ledwie mozna bylo przejsc miedzy lozkami. Gdy tylko karczmarka zniknela, Rand obrocil sie do towarzyszy. Loial wepchnal nadal zawinieta szkatule pod swoje lozko, po czym sprawdzil grubosc materaca. Hurin ustawial sakwy. -Czy ktorys z was wie, dlaczego kapitan byl taki podejrzliwy wzgledem nas? Bo byl, jestem o tym przekonany. - Potrzasnal glowa. - Tak z nami rozmawial, jakby myslal, ze ukradniemy ten posag. -Daes Dae'mar, lordzie Rand - odparl Hurin. Wielka Gra. Gra Domow, tak to niektorzy nazywaja. Ten Caldevwin pewnie mysli, ze robisz tu cos dla swej korzysci, gdyz inaczej nie byloby cie tutaj. A cokolwiek by to bylo, jemu moze przyniesc szkode, musial wiec zachowac ostroznosc. Rand potrzasnal glowa. -"Wielka Gra"? Co za gra? -To nie jest zadna gra, Rand - odezwal sie Loial ze swojego lozka. Wyciagnal z kieszeni ksiazke, ale polozyl ja bez otwierania na swojej piersi. - Niewiele o tym wiem, Ogirowie nie robia takich rzeczy, niemniej slyszalem o nich. Szlachetnie urodzeni i mozne Domy prowadza manewry, by uzyskac dla siebie korzysci. Robia rzeczy, ktore moga im pomoc, zaszkodzic wrogowi albo jedno i drugie. Zazwyczaj wszystko odbywa sie w tajemnicy, a jak nie, to staraja sie, by to wygladalo tak, jakby nie robili czegos, co im nie przystoi. - Z wyraznym zdumieniem podrapal sie po wlochatym uchu. - Ja tego zupelnie nie rozumiem, mimo iz wiem, na czym rzecz polega. Starszy Haman zawsze powtarzal, ze potrzeba wiekszego umyslu niz jego umysl, by pojac czyny ludzi, a ja nie znam wielu inteligentniejszych od Starszego Hamana. Wy ludzie jestescie dziwni. Hurin spojrzal z ukosa na Ogira, ale powiedzial: -On ma prawo do brania udzialu w Daes Dae'mar, lordzie Rand. Biora w tym udzial wszyscy poludniowcy, ale Cairhienowie najczesciej. -Ci zolnierze rano - powiedzial Rand. - Czy beda nam towarzyszyc z powodu udzialu Caldevwina w tej Wielkiej Grze? Nie mozemy sie mieszac do czegos takiego. Nie bylo potrzeby wspominac o Rogu. Wszyscy trzej az za dobrze zdawali sobie sprawe z jego obecnosci. Loial pokrecil glowa. -Nie wiem, Rand. On jest czlowiekiem, a to moze oznaczac wszystko. -Hurin? -Ja tez nie wiem. - W glosie Hurina slychac bylo ten sam niepokoj, ktory malowal sie na twarzy Ogira. On byc moze robi dokladnie to, co powiedzial, albo... Na tym polega Gra Domow. Nigdy nic nie wiadomo. Wiekszosc zycia spedzilem w Foregate, w Cairhien, lordzie Rand, i niewiele wiem o szlachetnie urodzonych Cairhienach, ale..., coz, Daes Dae'mar moze byc wszedzie niebezpieczna, ale z tego, co slyszalem, najgrozniejsza jest w Cairhien. - Nagle pojasnial. - Lady Selene, lordzie Rand. Ona bedzie wiedziala lepiej niz ja albo Budowniczy. Mozemy ja wypytac rankiem. Jednakze rankiem okazalo sie, ze Selene zniknela. Gdy Rand zszedl do glownej izby, pani Madwen wreczyla mu zapieczetowany pergamin. -Wybacz mi, moj panie, ale trzeba mnie bylo posluchac. Trzeba bylo zastukac do drzwi swojej pani. Rand odczekal, az ona zostawi go samego i dopiero wtedy przelamal pieczec z bialego wosku. W wosku byl odcisniety sierp ksiezyca i gwiazdy. "Musze cie opuscic na jakis czas. Jest tu za duzo ludzi, a poza tym nie podoba mi sie Caldevwin. Bede na ciebie czekala w Cairhien. Nigdy nie mysl, ze jestem daleko od ciebie. Zawsze bede o tobie myslala, bo wiem, ze i ty o mnie myslisz". List nie byl podpisany, ale eleganckie, ozdobne pismo przypominalo swym wygladem Selene. Zlozyl starannie pergamin, schowal go do kieszeni i dopiero wtedy wyszedl na zewnatrz, gdzie Hurin juz czekal z konmi. Byl tam rowniez kapitan Caldevwin wraz z drugim, mlodszym oficerem, a na ulicy tloczylo sie piecdziesieciu zolnierzy na koniach. Obydwaj oficerowie mieli gole glowy, za to dlonie odziali w rekawice ze stalowymi wierzchami, a na blekitne kaftany nalozyli zlote napiersniki. Kazdy z nich mial na plecach przymocowana krotka laske z niewielkim, sztywnym proporcem niebieskiej barwy, ktory powiewal im nad glowa. Na proporcu Caldevwina widniala pojedyncza biala gwiazda, zas po proporcu mlodszego mezczyzny spacerowaly dwa biale niedzwiedzie. Obydwaj mocno sie odrozniali od zolnierzy w ich prostych zbrojach i helmach, przypominajacych metalowe dzwony z otworami na twarz. Caldevwin wykonal uklon, gdy tylko Rand wyszedl z karczmy. -Dzien dobry, lordzie Rand. Oto Elricain Tavolin, ktory bedzie dowodzil wasza eskorta, jesli tak to moge nazwac. Drugi oficer uklonil sie, mial glowe wygolona na taka sama modle jak Caldevwin. Nie odezwal sie ani slowem. -Ciesze sie, ze bedziemy mieli eskorte, kapitanie - powiedzial Rand, starajac sie, by w jego slowach nie bylo slychac niepokoju. Fain nie bedzie probowal atakowac piecdziesieciu zolnierzy, jednakze Rand bardzo chcial byc pewien, ze sa rzeczywiscie tylko eskorta. Kapitan zmierzyl wzrokiem Loiala, ktory wlasnie zmierzal do swego konia ze szkatula owinieta w koc. -To wielki ciezar, Ogirze. Loial omal nie zastygl w miejscu. -Nigdy nie lubie sie zanadto oddalac od moich ksiag, kapitanie. - Jego szerokie usta blysnely zebami w polswiadomym usmiechu, pospiesznie zabral sie za przywiazywanie szkatuly do siodla. Caldevwin rozejrzal sie dokola, marszczac czolo. -Twoja lady jeszcze nie zeszla na dol. Brak tez jej pieknej klaczy. -Ona juz wyjechala - poinformowal go Rand. Musiala szybko wracac do Cairhien, w nocy. Brwi Caldevwina uniosly sie. -Podczas nocy? Alez moi ludzie... Wybacz mi, lordzie Rand. - Odciagnal mlodego oficera na bok i zaczal mu cos mowic wscieklym polglosem. -Ustawil warty wokol karczmy, lordzie Rand - szepnal Hurin. - Selene jakos sie przez nie przedostala nie zauwazona. Rand wspial sie na siodlo Rudego z grymasem na twarzy. Jesli istniala szansa, ze Caldevwin jednak nie bedzie ich o nic podejrzewal, to Selene ja nieodwolalnie zaprzepascila. -Za duzo ludzi, jej zdaniem - mruknal. - W Cairhien bedzie ich o wiele wiecej. -Mowiles cos, moj panie? Rand podniosl wzrok, by zobaczyc Tavolina, ktory dolaczyl do niego na wysokim, okrytym kurzem walachu. Hurin tez juz siedzial w siodle, a Loial stal obok lba swego wielkiego konia. Zolnierze uformowali szeregi, natomiast Caldevwin gdzies zniknal. -Nic nie idzie po mojej mysli - powiedzial Rand. Tavolin obdarzyl go przelotnym usmiechem, czyms niewiele wiekszym niz drgnieniem warg. -Mozemy ruszac, moj panie? Dziwaczna procesja skierowala sie na ubity trakt, ktory wiodl do miasta Cairhien. ROZDZIAL 22 OBSERWATORZY Wszystko dzieje sie inaczej, niz sadzilam wymruczala Moiraine, nie spodziewajac sie zreszta uslyszec odpowiedzi Lana.Dlugi, wypolerowany stol, przy ktorym siedziala, zaslany byl ksiazkami i papierami, zwojami rekopisow i manuskryptami, wiele z nich pokryl kurz spedzonych w magazynie lat i wystrzepil uplywajacy czas, niektore zachowaly sie jedynie we fragmentach. Izba zdawala sie niemalze zbudowana z ksiazek i rekopisow, szczelnie wypelniajacych polki i tylko otwory okien i drzwi oraz kominek pozostawaly wolne. Polowe co najmniej, wyposazonych w wysokie oparcia, wyscielanych krzesel oraz wiekszosc malych stoliczkow rowniez zapelnialy liczne tomy i zwoje, czesc pism zlozono nawet pod nimi. Jednakze tylko rozgardiasz na stole przed Moiraine nalezal do niej. Wstala i posrod nocy podeszla do okna. W niezbyt wielkiej odleglosci jarzyly sie swiatla wioski. Poczula sie wreszcie bezpieczna, nikt nie bedzie jej scigal tutaj. Nikt nie bedzie domniemywal jej obecnosci wlasnie w tym miejscu. "Oczyszcze mysli i zaczne od nowa - pomyslala. To wszystko co mozna zrobic". Zaden z mieszkancow wioski nawet nie przypuszczal, ze dwie starsze siostry, mieszkajace w tym zacisznym domku, sa Aes Sedai. Nikt przeciez nie spodziewalby sie czegos takiego po niewielkiej miejscowosci. Studnia Tifana byla wszak wylacznie spolecznoscia rolnicza, zagubiona gleboko w trawiastych rowninach Arafel. Mieszkancy wioski przychodzili do siostr po rozwiazania roznych, trapiacych ich problemow, po lekarstwa na choroby i szanowali je jako kobiety obdarzone laska Swiatlosci, ale nic ponadto. Adeleas i Vandene razem udaly sie na dobrowolne wygnanie tak dawno juz temu, ze nawet w Bialej Wiezy niewiele siostr pamietalo, iz wciaz jeszcze zyja. W towarzystwie jedynego, rownie wiekowego Straznika zyly cicho, na uboczu, wciaz usilujac napisac powszechna historie swiata po Peknieciu, nadto zawierajac w niej tyle, ile sie da z epok wczesniejszych. Tymczasem pozostawalo jeszcze tyle informacji do zebrania, tyle zagadek do rozwiazania. Ich dom byl idealnym miejscem, w ktorym Moiraine mogla zdobyc potrzebne jej informacje. Oczywiscie pod warunkiem, ze w ogole gdzies tutaj byly. Jakis ruch przyciagnal jej uwage, odwrocila sie. Lan siedzial przy pobudowanym z zoltych cegiel kominku, nieruchomy jak kawalek wytoczonej przez rzeke skaly. -Pamietasz Lan, kiedy spotkalismy sie po raz pierwszy? Gdyby nie przypatrywala mu sie tak dokladnie, nie dostrzeglaby leciutkiego drgnienia brwi. Nieczesto udawalo sie go zaskoczyc. Tej kwestii zadne z nich dotad nie poruszalo -niemalze dwadziescia lat temu, kiedy byla jeszcze na tyle mloda, ze mogla tak o sobie myslec, z cala mlodziencza duma oznajmila mu, iz nigdy nie bedzie mowic o tym i spodziewa sie oden tego samego. -Pamietam - to bylo wszystko, co powiedzial. -I wciaz zadnej skruchy, jak sadze? Wrzuciles mnie do stawu. - Nie usmiechala sie, ale teraz juz potrafila dostrzec zabawny wymiar tamtej sytuacji. - Przemoklam do suchej nitki i to w porze roku, ktora wy mieszkancy Ziem Granicznych nazywacie mloda wiosna. Niemalze zamarzlam. -Przypominam sobie jednak takze, ze potem rozpalilem ognisko i rozwiesilem wokol koce, abys mogla ogrzac sie w odosobnieniu. - Przesunal pogrzebaczem plonace polana, po czym odwiesil go na hak. Na Ziemiach Granicznych nawet letnie noce byly chlodne. - Pamietam takze, ze tej nocy, gdy spalem, wylalas na mnie polowe tego stawu. Zaoszczedzilibysmy sobie niezliczona ilosc dreszczy, gdybys po prostu powiedziala, ze jestes Aes Sedai, zamiast to demonstrowac. Zamiast probowac odebrac mi miecz. Nie najlepszy sposob przedstawiania sie mieszkancom Ziem Granicznych, nawet jesli jest sie mloda kobieta. -Bylam mloda i samotna, podczas gdy ty rownie wielki jak dzisiaj, z cala zawzietoscia otwarcie wypisana na twarzy. Nie chcialam, zebys wiedzial, iz jestem Aes Sedai. Wowczas wydawalo mi sie, ze swobodniej odpowiesz na moje pytania, jesli nie bedziesz wiedzial. - Milczala przez jakis czas, myslac o latach, ktore minely od spotkania. Tak dobrze, ze znalazla towarzysza swoich poszukiwan. Pozniej, podczas tych tygodni, ktore spedzilismy razem, czy podejrzewales, iz poprosze cie, abys sie do mnie przylaczyl? Ja zdecydowalam sie od razu, pierwszego dnia. -Nawet przez chwile nie przypuszczalem - odpowiedzial sucho. - Bylem zbyt zajety zastanawianiem sie, czy uda mi sie odprowadzic cie do Chachin i jednoczesnie ocalic skore. Kazdej nocy mialas dla mnie nowa niespodzianke. Mrowek do dzis nie zapomnialem. Podczas calej podrozy, nie sadze, abym przespal choc jedna noc w pelni. Pozwolila sobie na lekki usmiech. Wspominala. -Bylam mloda - powtorzyla. - Czy jednak, po tych wszystkich latach, nie sprzykrzyla ci sie nasza wiez? Nie jestes mezczyzna, ktory moglby przywyknac do smyczy, nawet tak aksamitnej jak moja. Byla to zlosliwa uwaga, pragnela by taka byla. -Nie. - Ton jego glosu byl chlodny, ponownie wzial do reki pogrzebacz i zupelnie niepotrzebnie rozniecil plomienie na palenisku. Kaskada iskier wypelnila komin. - Wybor moj byl wolny, wiedzialem jakie sa konsekwencje. Zelazny pret zazgrzytal na haku, Straznik sklonil sie uroczyscie. -To zaszczyt sluzyc tobie, Moiraine Sedai. Tak bylo i bedzie, niezmiennie. Moiraine wciagnela powietrze przez nos. -Twoja pokora, Lan Gaidin, zawsze zawierala w sobie wiecej arogancji, nizli pycha krolow, chocby stojacych na czele armii. Bylo tak od dnia, w ktorym cie spotkalam. -Po co ta cala rozmowa o dniach minionych, Moiraine? Milczala dlugo, po stokroc, tak sie przynajmniej zdawalo, rozwazajac teraz slowa, jakich nalezy uzyc. -Zanim opuscilismy Tar Valon, zarzadzilam, ze jesli cos mi sie stanie, twoje zobowiazania zostana przeniesione na kogos mego. - W milczeniu wpatrywal sie w nia. Kiedy poczujesz, ze nie zyje, musisz natychmiast udac sie do niej. Nie chce, bys zostal zaskoczony. -Musisz - oddychal wolno, gniewnie. - Ani razu nie wykorzystywalas moich zobowiazan, aby zmuszac mnie do czegos. Nie moge ci teraz nie miec tego za zle. -Gdybym pozostawila te sprawe nie zalatwiona, wraz z moja smiercia bylbys wolny od wszelkich zobowiazan i nawet najbardziej zdecydowany rozkaz nie powstrzymalby cie. Nie pozwole ci zginac w bezuzytecznej probie pomszczenia mnie. Nie pozwole ci takze powrocic do twej rownie bezuzytecznej prywatnej wojny na Ugorze. Chcialabym, zebys zrozumial, iz wojna, ktora toczymy, jest ta sama wojna. Jak rozumiem, toczysz walke w jakims celu. Nie przysluzy sie mu ani zemsta, ani smierc bez pochowku, gdzies na Ugorze. -Czy przewidujesz swa rychla smierc? Jego glos byl cichy, twarz pozbawiona wyrazu - niczym kamienie posrod rozszalalej zimowej zamieci. Ten rodzaj zachowania widziala juz wiele razy, zazwyczaj tuz przedtem, zanim zaatakowal. -Planujesz cos, beze mnie, cos co sprowadzi twa smierc? -W tej chwili rada jestem, ze nie ma zadnego stawu w tym pokoju - wymruczala, za chwile jednak uniosla dlonie, gdy zesztywnial urazony lekkim tonem glosu. Kazdego dnia spogladam w oczy swej smierci, podobnie zreszta i ty. Jak mogloby byc inaczej, biorac pod uwage zadanie, ktoremu poswiecilismy te ostatnie lata? Teraz jednak, kiedy wszystko zmierza do rozstrzygniecia, mozliwosc ostatecznej porazki staje sie rowniez coraz bardziej realna. Przez chwile przygladal sie uwaznie swoim dloniom, wielkim i kanciastym. -Zawsze przypuszczalem - powiedzial powoli ze to ja pierwszy zgine. Jakos, nawet w najgorszych chwilach, nigdy nie wydawalo sie... Znienacka gwaltownym ruchem zatarl rece. -Jesli wiec istnieje mozliwosc, ze zostane przekazany komus jak rozpieszczony salonowy piesek, to chcialbym chociaz wiedziec, komu zostane przekazany? -Nigdy nie uwazalam cie za pieska - powiedziala ostro Moiraine. - Myrelle rowniez nie. -Myrelle. - Skrzywil sie. - Powinna byc juz Zielona, albo czyms w tym rodzaju. Mlodziutka dziewczynka zaledwie podniesiona do godnosci pelnej siostry. -Jesli Myrelle potrafi dac sobie rade ze swymi trzema Gaidinami, prawdopodobnie rowniez podola tobie. Mimo iz zapewne chcialaby cie zatrzymac, obiecala, ze przekaze twoje zobowiazania innej, kiedy tylko znajdzie siostre bardziej dla ciebie stosowna. -Tak... Nie piesek, lecz paczka. Z Myrelle w roli doreczyciela! A Moiraine, ktora wszak nie jest przeciez Zielona, traktuje swego Straznika w ten sposob. Od czterystu lat zadna Aes Sedai nie przekazala zobowiazan swego Straznika innej, a ty chcesz zrobic mi to nie jeden raz, lecz dwukrotnie. -To juz sie stalo i nie mam zamiaru tego odwracac. -Niech mnie Swiatlosc oslepi, jesli ma zamiar pozwolic, by przekazywano mnie z reki do reki. Masz chocby jakies pojecie co do tego, w czyich rekach skoncze? -To co zrobilam, zrobilam dla twego wlasnego dobra, a pewnie dla dobra innych rowniez. Wszak moze sie okazac, ze Myrelle przekona sie, iz mlodziutka dziewczynka zaledwie podniesiona do godnosci pelnej siostry, tak to powiedziales, nieprawdaz, potrzebuje Straznika zahartowanego w walce i madrego w sprawach tego swiata, ze mlodziutka dziewczynka moze potrzebowac kogos, kto wrzuci ja do stawu. Masz wiele do zaoferowania, Lan, totez widziec, jak to wszystko marnuje sie w nie oznakowanym grobie, porzucac to dla krukow, podczas gdy mogloby przypasc kobiecie potrzebujacej tego, byloby czyms o wiele gorszym niz grzech, o ktorym tyle plota Biale Plaszcze. Tak, mysle, ze okazesz sie jej przydatny. Oczy Lana rozszerzyly sie nieznacznie, w jego przypadku oznaczalo to to samo, co u innego czlowieka spojrzenie pelnego wstrzasu niedowierzania. Rzadko widziala go tak wytraconego z rownowagi. Dwukrotnie otworzyl usta, zanim przemowil: -A kogoz masz na mysli, jesli chodzi o... Przerwala mu. -Jestes pewien, ze smycz nie ociera szyi, Lan Gaidin? Dopiero teraz, po raz pierwszy zdajesz sobie sprawe z sily zobowiazan, z ich glebi. Moglbys skonczyc z jakas dobrze zapowiadajaca sie Biala, sama logika i kompletny brak serca, albo z Brazowa, ktora widzialaby w tobie jedynie pare dloni do przenoszenia jej ksiag i szkicow. Moge przekazac cie, komu mi sie zywnie spodoba, jak paczke, albo salonowego pieska, a ty bedziesz musial na to przystac. Pewien jestes, ze smycz nie ociera szyi? -I po to bylo to wszystko? - Zazgrzytal zebami. Jego oczy plonely jak niebieskie ognie, usta zacisnely sie w niewidoczna niemal kreske. Po raz pierwszy widziala, jak zupelnie nie tlumiony gniew wytrawia mu twarz. - Cala ta rozmowa, to tylko sprawdzian. Sprawdzian! Aby zobaczyc, czy potrafisz zacisnac mi smycz? Po tych wszystkich latach`? Od czasu, kiedy ci slubowalem, jechalem tam, gdzie chcialas, nawet jesli uwazalem to za glupie, nawet jesli istnialy racje, by udac sie gdzie indziej. Nigdy nie musialas powolywac sie na me zobowiazania. Na jedno twe slowo, patrzylem spokojnie, jak wedrujesz prosto w srodek niebezpieczenstwa i trzymalem rece przy sobie, choc niczego nie pragnalem bardziej, niz wyciagnac miecz i wyciac ci droge w tlumie wrogow. I po tym wszystkim ty jeszcze mnie sprawdzasz? -Nie sprawdzam cie, Lan. Mowie wprost, bez zadnych glebszych intencji, ze zrobilam, co powiedzialam. Jednak w Fal Dara zaczelam sie zastanawiac, czy calkowicie jestes ze mna. Ostroznosc rozblysla w jego oczach. "Lan, wybacz mi. Nie chcialam kruszyc murow, ktorymi otoczyles sie tak scisle, ale musze wiedziec". -Dlaczego zrobiles to, co zrobiles z Randem? Zamrugal, to bylo zupelne zaskoczenie. Wiedziala, czego sie teraz spodziewa i nie miala zamiaru tracic okazji, gdy wytracony byl z rownowagi. -Kiedy przyprowadziles go do Amyrlin, przemawial, zachowywal sie jak lord Pogranicza i urodzony zolnierz. Bylo to zgodne z tym, co dla niego zaplanowalam, ale nigdy przeciez nie rozmawialismy ze soba o nauczeniu go takich manier. Dlaczego, Lan? -Wydawalo sie to... sluszne. Mlody wilczarz musi kiedys spotkac swego pierwszego wilka. Jesli jednak wilk bedzie widzial w nim szczeniaka, jesli zachowywac sie bedzie jak szczeniak, wowczas z pewnoscia wilk go zabije. Wilczarz musi byc wilczarzem, przede wszystkim w oczach wilka, jesli ma przezyc. -Tak wlasnie widzisz Aes Sedai? Amyrlin? Mnie? Sfora wilkow scigajaca twego mlodego wilczarza? - Lan potrzasnal glowa. - Wiesz, kim on jest, Lan. Wiesz, kim musi sie stac. Musi. Pracowalam na to od dnia, kiedy sie spotkalismy i jeszcze wczesniej. Teraz watpisz w to, co zrobilam? -Nie. Nie, ale... - Skrywal sie, na powrot budujac swe mury. Ale wciaz jeszcze byly w nich szczeliny. Sama powiadalas, ze ta'veren wciagaja otaczajacych ich ludzi, jak wir wodny polyka slomki. Zapewne ja rowniez zostalem wciagniety. Czulem tylko, ze tak bedzie slusznie. Ci wiejscy chlopcy potrzebuja kogos, kto bedzie stal po ich stronie, Moiraine. Przynajmniej Rand potrzebuje. Wierze w to, co robisz, nawet teraz, kiedy nie znam nawet polowy twych uczynkow, wierze tak, jak wierze w ciebie. Nie prosilem o zwolnienie mnie ze zobowiazan i nie poprosze. Jakiekolwiek sa twoje plany, odnosnie do twego umierania i mojego bezpieczenstwa, odprawienia mnie, szczesliwy bede, widzac jak zyjesz a wszelkie plany obracaja sie w nicosc. -Ta'veren - westchnela Moiraine. - Byc moze to bylo to. Miast postepowac ostroznie, niczym ze zdzblem, ktore nalezy delikatnie pokierowac w dol strumienia, usiluje przeprowadzic klode przez katarakty. Za kazdym razem, gdy ja popycham, ona odpycha mnie, a im dluzej to wszystko trwa, tym staje sie wieksza. A jednak musze wytrwac do konca. Rozesmiala sie cicho. -Nie bede bardzo nieszczesliwa, stary przyjacielu, jesli uda ci sie wypaczyc moje plany. Teraz jednak prosze, zostaw mnie. Musze pomyslec w samotnosci. Wahal sie jedynie przez moment, potem odwrocil i poszedl w kierunku drzwi. W ostatniej chwili zrozumiala, ze musi zadac mu jeszcze jedno pytanie. -Czy kiedykolwiek marzyles o czyms innym, Lan? -Wszyscy ludzie marza. Ale znam marzenia wyczerpujace sie wylacznie w samych sobie. To - dotknal rekojesci miecza - jest rzeczywistosc. Mury wyrosly na powrot, rownie wysokie i mocne jak przedtem. Kiedy wyszedl, Moiraine siedziala przez chwile wtulona w oparcie krzesla, wpatrujac sie w ogien. Myslala o Nynaeve i szczelinach w murze. Bez specjalnych usilowan, nie myslac nawet, co czyni, ta mloda kobieta spowodowala, ze mury popekaly a w ich szczelinach wyroslo pnacze. Lan uwazal, iz jest bezpieczny, zamkniety w swej fortecy przez los i wlasne pragnienia, ale powoli, cierpliwie pnacza rozsadzaly mur, odslaniajac ukrytego wewnatrz czlowieka. Juz teraz zaczal dochowywac jej lojalnosci - na poczatku pozostawal zupelnie obojetny wobec ludzi z Pola Emonda, wyjawszy tych, ktorymi interesowala sie Moiraine. Nynaeve zmienila to, podobnie jak zmienila samego Lana. Ku wlasnemu zaskoczeniu Moiraine poczula uklucie zazdrosci. Nigdy dotad sie to nie zdarzylo, nie w odniesieniu do kobiet, ktore rzucaly swe serca pod jego stopy lub dzielily z nim loze. W istocie, nigdy nie myslala o nim jako o obiekcie mozliwej zazdrosci, zreszta podobnie jak nie myslala w ten sposob o zadnym mezczyznie. Poslubiona byla swojej walce, a Lan poslubiony byl swej. Lecz zbyt dlugo byli juz towarzyszami w tych zmaganiach. Zajezdzil konia na smierc, sam niemalze padajac ze zmeczenia, a pod koniec niosac ja w ramionach do Anayi, Uzdrowicielki. Niejeden raz opatrywala mu rany, swa sztuka zatrzymujac zycie, ktore niemalze postradal, probujac ratowac ja. Powtarzal zawsze, ze malzonka jego jest smierc. Teraz na innej pannie mlodej spoczywalo jego spojrzenie, choc wciaz jeszcze tego nie widzial. Sadzil, ze wciaz bezpieczny trwa za swym murem, ale Nyneve juz wplotla weselne kwiaty w jego wlosy. Czy dalej rownie pogodnie bedzie w stanie igrac ze smiercia? Moiraine watpila, by poprosil o zwolnienie ze zobowiazan. Ale nie wiedziala, co zrobi, kiedy tak sie stanie. Grymas zagoscil na jej twarzy, powstala. Sa wazniejsze sprawy. Duzo wazniejsze. Oczyma objela otwarte ksiazki i papiery walajace sie po pokoju. Tak wiele wskazowek, ale zadnych definitywnych odpowiedzi. Weszla Vandene, niosac na tacy dzbanek z herbata i filizanki. Wysmukla i wdzieczna, zawsze wyprostowana, wlosy zebrane starannie na karku byly niemalze zupelnie biale. Na jej delikatnej twarzy widac bylo znaki wielu, wielu przezytych lat. -Nie chcialam ci przeszkadzac, moglam poprosic Jaema, aby to przyniosl, ale wlasnie cwiczy z mieczem w stodole. - Z cichym szelestem odsunela rekopis, aby zrobic miejsce na tace. - Obecnosc Lana przypomniala mu, ze nadaje sie do czegos wiecej, niz tylko uprawy ogrodu i wykonywania drobnych napraw w domu. Gaidini maja takie sztywne karki. Myslalam, ze Lan jeszcze tu bedzie, dlatego przynioslam dodatkowa filizanke. Znalazlas to, czego szukasz? -Nie wiem wlasciwie nawet, czego szukam. Moiraine zmarszczyla brwi, wpatrujac sie w druga kobiete. Vandene nalezala do Zielonych Ajah, nie do Brazowych jak jej siostra, ale od tak dawna wspolnie poswiecaly sie studiom, ze wiedziala rownie duzo co Adeleas. -Cokolwiek to jest, nie wyglada, abys wiedziala, gdzie szukac. - Potrzasajac glowa, Vandene przewertowala kilka ksiazek i rekopisow. - Tyle kwestii. Wojny z Trollokami. Obserwatorzy nad Morzem. Legenda o Powrocie. Dwa traktaty na temat Rogu Valere. Trzy ciemne proroctwa i, na Swiatlosc, ksiazka Santhry o Przekletych. Paskudna. Rownie paskudna, jak ta o Shadar Logoth. I Proroctwa Smoka w trzech tlumaczeniach, i jeszcze oryginal. Moiraine, o co ci chodzi? Proroctwa, rozumiem, nawet na taka glusze docieraja pewne nowiny. Slyszalysmy o tym, co zdarzylo sie w Illian. W wiosce opowiadaja nawet plotki o tym, ze ktos odnalazl Rog. Nieostroznie potrzasnela rekopisem na temat Rogu i zakaszlala, gdy kurz podraznil jej gardlo. -Zlekcewazylam ja, oczywiscie. Zawsze slyszy sie jakies plotki. Lecz coz... Powiedzialas, ze potrzebujesz odosobnienia i mam zamiar ci je zapewnic. -Poczekaj chwile - powiedziala Moiraine, a druga Aes Sedai zatrzymala sie tuz przy drzwiach. - Byc moze moglabys odpowiedziec na kilka moich pytan. -Sprobuje. - Vandene niespodziewanie usmiechnela sie. - Adeleas twierdzi, ze powinnam zostac Brazowa siostra. Pytaj. Napelnila dwie filizanki herbata i podala jedna Moiraine, potem usiadla na krzesle przy kominku. Sploty pary wily sie nad filizankami, kiedy Moiraine pieczolowicie dobierala swe pytania. "Uzyskac odpowiedzi, a jednoczesnie nie ujawnic zbyt wiele". -Rog Valere nie jest wzmiankowany w Proroctwach, a jednak w jakis sposob powiazany jest ze Smokiem? -Nie. Wyjawszy fakt, ze musi zostac znaleziony przed Tarmon Gai'don, a wlasnie po Smoku oczekuje sie stoczenia Ostatniej Bitwy. Bialowlosa kobieta pociagnela lyk herbaty i czekala. -Czy cokolwiek laczy Smoka z Glowa Tomana? Vandene zawahala sie. -Tak i nie. Jest to kwestia sporna pomiedzy Adelleas a mna. - Jej glos przybral ton charakterystyczny dla wykladu i przez moment Moiraine wydawalo sie, ze ma przed soba Brazowa siostre. - Jest w oryginale taki wers, ktory przetlumaczony doslownie brzmi: "Piecioro jedzie naprzod, a czworo powraca. Ponad obserwatorami proklamuje sie, sztandarem w poprzek nieba w ogniu..." Coz, i tak dalej. Kluczowa kwestia jest jednak slowo ma'vron. Twierdze, ze nie powinno byc przetlumaczone po prostu jako "obserwatorzy", bowiem to z kolei brzmi a'vron. Ma'vron ma tutaj decydujace znaczenie. Wedle mnie znaczy Obserwatorzy nad Morcem, chociaz oni sami nazywaja siebie Do Miere A'vron rzecz jasna, nie zas Ma'vron. Adeleas powiada, iz dokonuje nadinterpretacji. Sadze jednak, ze oznacza to, iz Smok Odrodzony ujawni sie gdzies na Glowie Tomana, w Arad Doman lub Saladei. Adeleas moze sobie myslec, ze jestem niemadra, jednakowoz wsluchuje sie uwaznie we wszystkie pogloski, jakie ostatnimi czasy dochodza do nas z Saladei. Mazrim Taim jest w stanie przenosic, tak przynajmniej slyszalam, a nasze siostry jeszcze sobie nie poradzily z nim. Jesli Smok sie Odrodzil i odnaleziony zostal Rog Valere, znaczy to, ze Ostatnia Bitwa nastapi juz wkrotce. Mozemy nigdy nie ukonczyc naszej historii. Przeszyl ja dreszcz, potem nagle rozesmiala sie. -Dziwny powod do zmartwien. Przypuszczam, ze coraz bardziej staje sie Brazowa siostra. To straszne, kiedy sie nad tym zastanowic. Zadaj nastepne pytanie. -Sadze, iz nie powinnas sie martwic o Taima - powiedziala nieobecnym glosem Moiraine. Istnial jednak zwiazek z Glowa Tomana, aczkolwiek ledwie rysujacy sie i nieznaczny. - Zajma sie nim podobnie jak Logainem. Co mozesz powiedziec o Shadar Logoth? -Shadar Logoth! - parsknela Vandene. - Mowiac krotko, miasto zostalo zniszczone przez swa wlasna nienawisc, zginely wszelkie zywe istoty, wyjawszy doradce Mordetha, ktory zapoczatkowal to wszystko, stosujac taktyke Sprzymierzencow Ciemnosci przeciw Sprzymierzencom Ciemnosci, a teraz zaczajony w pulapce czeka, aby skrasc dusze. Nie jest bezpiecznie tam wchodzic i niebezpieczne jest dotykanie czegokolwiek. Ale to wie kazda nowicjuszka, ktora juz niedlugo zostanie Przyjeta. Aby uslyszec calosc, musialabys zostac tutaj przez miesiac i wysluchac serii wykladow Adeleas, ona doprawdy posiada na ten temat doglebna wiedze, lecz nawet ja moge ci powiedziec, ze nie ma to zadnego zwiazku ze Smokiem. Miejsce bylo martwe na sto lat zanim Yurian Stonebow powstal z popiolow Wojen z Trollokami, a w calej historii falszywych Smokow jest on postacia historycznie mu najblizsza. Moiraine podniosla dlon. -Nie wyrazilam sie jasno, w tej chwili nie interesuje mnie juz Smok, Odrodzony czy falszywy. Czy mozesz sobie wyobrazic jakis powod, dla ktorego Pomor mialby zabrac cos pochodzacego z Shadar Logoth? -Nie, gdyby wiedzial, czym ta rzecz jest. Nienawisc, ktora zabila Shadar Logoth, byla nienawiscia pierwotnie skierowana przeciwko Czarnemu. Zniszczy Pomiot Cienia rownie niezawodnie, jak tych ktorych opromienia Swiatlosc. Tamci boja sie Shadar Logoth rownie mocno jak my. -A co mozesz mi powiedziec o Przekletych? -Skaczesz z tematu na temat. Moge powiedziec ci niewiele wiecej ponad to, czego nauczylas sie jako nowicjuszka. Malo kto wie wiecej o Bezimiennych. Chcesz, bym zarzucila cie wiadomosciami, ktorych obie nauczylysmy sie bedac jeszcze dziewczetami? Przez chwile Moiraine siedziala w milczeniu. Nie chciala powiedziec zbyt wiele, ale Vandene i Adeleas mialy wiecej wiedzy w koniuszku palca, niz bylo jej w calym swiecie, wyjawszy Biala Wieze, tam jednak czekalo na nia wiecej klopotow, nizli byla w stanie obecnie udzwignac. Pozwolila, by imie wyslizgnelo sie z jej ust, jakby w ucieczce: -Lanfear. -W tej kwestii - westchnela zapytana - doprawdy nie wiem nawet odrobine wiecej, niz jako nowicjuszka. Corka Nocy pozostaje tak tajemnicza, jakby doslownie odziala sie w ciemnosc. - Przerwala na moment, wpatrzyla sie w filizanke, kiedy jednak podniosla wzrok, jej spojrzenie ostro wbilo sie w oczy Moiraine. - Lanfear byla zwiazana ze Smokiem, z Lewsem Therinem Telamonem. Moiraine, czy masz jakies poszlaki, co do tego, ze Smok sie Odrodzi? Juz sie Odrodzil? Czy to sie stalo? -Gdyby tak bylo - Moiraine odpowiedziala nieporuszona - czyz nie znajdowalabym sie w Bialej Wiezy, zamiast tutaj? Amyrlin wie wszystko, co ja wiem, tyle moge ci przysiac. Czy otrzymalas od niej wezwanie? -Nie, ale przypuszczam, ze moze to nastapic. Kiedy nadejdzie czas, ze zmuszone zostaniemy stawic czolo Smokowi Odrodzonemu, Tron Amyrlin potrzebowac bedzie kazdej nowicjuszki, ktora potraf samodzielnie zapalic swiece. - Glos Vandene powoli cichl, jakby pograzala sie w zadumie. - Biorac pod uwage moc, ktora bedzie wladal, trzeba bedzie go zmiazdzyc, zanim uzyje jej przeciwko nam, zanim oszaleje i zniszczy swiat. Najpierw jednak musi spotkac sie z Czarnym. - Rozesmiala sie wesolo na widok wyrazu twarzy Moiraine. - Nie jestem Czerwona. Studiowalam Proroctwa wystarczajaco dokladnie, by wiedziec, ze nie mozemy sie zdecydowac na poskromienie go od razu. Jezeli bylybysmy w stanie to zrobic. Wiem rownie dobrze jak ty, jak wszystkie siostry, ktore zatroszczyly sie, by to odkryc, ze pieczecie zatrzymujace Czarnego w Shayol Ghul slabna. Illian zwolal Wielkie Polowania na Rog. Dokola pelno falszywych Smokow. A dwaj z nich, Logain i teraz ten w Saladei, zdolni do przenoszenia. Kiedy po raz ostatni Czerwone natknely sie na dwu przenoszacych mezczyzn w ciagu niecalego roku? Kiedy po raz ostatni odnalazly jednego na piec lat? Nie za mojego zycia przynajmniej, a jestem duzo od ciebie starsza. Znaki sa wszedzie. Tarmon Gai'don nadchodzi. Czarny wyrwie sie na wolnosc. A Smok Odrodzi sie. Filizanka zagrzechotala, kiedy gwaltownie odstawila ja na stol. -Przypuszczam, ze to dlatego obawiam sie, iz moglas widziec jakies znaki jego obecnosci. -Nadejdzie - powiedziala miekko Moiraine a uczynimy, co musi byc zrobione. -Jesli, mam taka nadzieje, na cokolwiek sie to zda. Wyciagne Adeleas z jej ksiazek i wysle do Bialej Wiezy. Jednak zadowolona jestem, bedac tutaj. Byc moze wystarczy nam czasu na skonczenie naszej historii. -Mam nadzieje, ze tak bedzie, siostro. Vandene wstala. -Coz, mam jeszcze cos do zrobienia przed snem. Jesli nie masz wiecej pytan, pozostawie cie twoim studiom. Przerwala na chwile, a potem powiedziala cos, co zdradzilo, iz pomimo lat spedzonych nad ksiegami, wciaz zostala Zielona Ajah. - Powinnas zrobic cos z Lanem, Moiraine. Ten mezczyzna gotuje sie w srodku gorzej niz Gora Smoka. Wczesniej czy pozniej wybuchnie. Znalam wystarczajaco wielu mezczyzn, by widziec, kiedy ktorys ma klopoty z kobieta. Byliscie razem przez dlugi czas. Byc moze na koniec zrozumial, ze jestes w takim samym stopniu kobieta, jak Aes Sedai. -Dla Lana wciaz jestem tym, kim jestem, Vandene. Mianowicie Aes Sedai. I mam nadzieje, ze wciaz przyjaciolka. -Ach, wy Blekitne. Zawsze gotowe ratowac swiat, ktory same tracicie. Kiedy bialowlosa Aes Sedai wyszla, Moiraine siegnela po plaszcz i mruczac cos do siebie, wyszla do ogrodu. W tym co powiedziala Vandene, cos poruszylo strune w jej umysle, nie mogla sobie jednak przypomniec, co to bylo. Odpowiedz, wskazowka pozwalajaca znalezc odpowiedz na pytanie, ktorego nie zadala? Ale jakie to mogloby byc pytanie - tego rowniez nie potrafila sobie wyobrazic. Ogrod byl maly, podobnie jak dom, ale starannie utrzymany, co bylo widac nawet w zoltej poswiacie dochodzacej z okna. Wysypane piaskiem sciezki wiodly wsrod grzadek kwiatow. Zarzucila luzno plaszcz na ramiona, aby ustrzec sie lagodnego chlodu nocy. "Jaka byla odpowiedz i jakie bylo pytanie?" Zazgrzytal piasek, wiec odwrocila sie, myslac ze to Lan. Ledwie kilka krokow od niej, posrod ciemnosci, zamajaczyl cien, cien ktory zdawal sie byc nazbyt wysoka sylwetka mezczyzny owinietego w plaszcz. Ale ksiezyc nagle oswietlil mu twarz, blada, posepna, z wystajacymi policzkami i czarnymi oczyma nad pomarszczonymi, czerwonymi ustami. Plaszcz rozchylil sie, rozwijajac w dwa wielkie, jakby nietoperze skrzydla. Wiedzac, ze jest za pozno, otworzyla sie na saidara, lecz Draghkar zanucil jekliwie i ciche brzeczenie wypelnilo ja, rozbijajac wole na kawalki. Saidar wyslizgnal sie. Idac w kierunku stworzenia, czula tylko nieokreslony smutek, glebokie zawodzenie wydobylo na wierzch jej najscislej skrywane uczucia. Biale, biale dlonie - jak dlonie mezczyzny, tylko ze zakonczone szponami - siegnely po nia, usta koloru krwi wykrzywily sie w parodii usmiechu, obnazajac ostre zeby. Niejasno, bardzo niejasno, wiedziala ze zeby te nie gryza, ani nie szarpia. Strzez sie pocalunku Draghkara. Kiedy te wargi dotkna jej, rownie dobrze bedzie mogla byc martwa, zostanie wyssana z duszy, pozniej z zycia. Ktokolwiek ja znajdzie, nawet jesli przyjdzie w tym samym momencie, gdy Draghar ja pusci, zobaczy tylko cialo bez najmniejszego znaku, zimne, jakby martwe od dwu dni. A kiedy przyjda, zanim umrze, to co zobacza, bedzie jeszcze gorsze i w niczym nie bedzie jej przypominalo. Zawodzenie pociagnelo ja prosto w te blade dlonie, glowa Draghara pochylila sie powoli. Tylko slad zaskoczenia przemknal jej przez umysl, gdy ostrze miecza rozblyslo nad ramieniem, trafiajac Draghkara w piers, nieco bardziej jedynie zdziwilo ja drugie ostrze, ulamek sekundy pozniej, nad drugim ramieniem. Oszolomiona, chwiejac sie lekko, patrzyla jakby z ogromnej odleglosci na stworzenie odepchniete w tyl, daleko od niej. Zobaczyla Lana, pozniej Jaema, kosciste rece siwowlosego Straznika trzymaly miecz rownie pewnie, jak dlonie mlodszego towarzysza. Blade dlonie Draghkara szarpaly ostra stal, skrzydla lopotliwymi plasnieciami chlostaly obu mezczyzn. Nagle, poraniony i krwawiacy, ponownie zaniosl sie jekiem. Ku Straznikom. Z wysilkiem tylko Moiraine pozbierala mysli. Czula sie tak pusta, jakby istota dokonala jednak swego dziela. "Nie ma czasu na slabosc". W jednej chwili otworzyla sie na saidara i kiedy moc wypelnila ja, bez leku ogarnela wzrokiem scene, chcac celnie uderzyc w ten Pomiot Cienia. Obaj mezczyzni byli zbyt blisko, cokolwiek uczyni, im rowniez zaszkodzi. Nawet uzycie Jedynej Mocy, wiedziala to, mimo iz mysli wciaz zanieczyszczal jej dotyk Draghkara. Lecz zanim cokolwiek zrobila, Lan krzyknal: -Uscisnij smierc! Jak echo dolaczyl do niego zdecydowany glos Jaema: -Uscisnij smierc! I obaj mezczyzni weszli w zasieg dotyku Draghkara, zatapiajac swe ostrza w jego ciele az po rekojesc. Odrzucajac glowe w tyl, Draghkar wrzasnal, krzykiem ktory iglami przeszyl glowe Moiraine. Nawet owinieta saidarem byla w stanie poczuc jego sile. Jak padajace drzewo Draghkar runal na ziemie, jedno ze skrzydel powalilo Jaema na kolana. Lan pochylil sie, jakby w calkowitym wyczerpaniu. Od strony domu spieszyly w ich strone swiatla stworzone przez Vandene i Adeleas. -Co to za halasy? - dopytywala sie Adeleas. Byla niemalze zwierciadlanym wizerunkiem swej siostry. - Jaem poszedl i... Swiatlo padlo na cialo Draghkara, glos zamarl jej w gardle. Vandene chwycila dlon Moiraine. -Czy on...? Pozostawila pytanie nie dokonczone, Moiraine sobaczyla otaczajacy ja nimb. Czujac przeplyw sily od drugiej kobiety, zalowala, nie po raz pierwszy, ze Aes Sedai nie sa w stanie zrobic dla siebie tyle, ile moga zrobic dla innych. -Nie zrobil - powiedziala z wdziecznoscia. Zajmij sie Gaidinami. Lan patrzyl na nia, zaciskajac usta. -Gdyby nie to, ze mnie tak zdenerwowalas, ze poszedlem cwiczyc formy z Jaemem i gdybym nie byl tak wsciekly, ze szybko zrezygnowalem i wrocilem do domu... -Ale tak wlasnie bylo - odrzekla. - Wzor wplata wszystko w osnowe. Jaem mruczal cos, ale pozwolil Vandene obejrzec swe ramie. Koscisty i zylasty, wygladal na rownie mocnego jak stare korzenie. -W jaki sposob - dopytywala sie Adeleas - jakas istota z cienia mogla podejsc tak blisko i nie wyczulysmy jej? -Byla oslaniana - powiedziala Moiraine. -Niemozliwe - odburknela Adeleas. - Tylko siostra moglaby... Przerwala, a Vandene odwrocila sie od Jaema, by spojrzec na Moiraine. Ta wypowiedziala slowa, ktorych zadne z nich nie chcialo uslyszec: -Czarna Ajah. Od strony wioski slychac bylo okrzyki. -Lepiej ukryjcie to... - machnela reka w strone Draghkara rozciagnietego w poprzek grzadki kwiatow szybko. Zaraz przyjda, by zapytac, czy nie potrzebujecie pomocy, a kiedy go zobacza, zaczna sie rozmowy, ktorych na pewno wolalybyscie uniknac. -Tak, oczywiscie - powiedziala Adeleas. - Jaem, wyjdz im na spotkanie. Powiedz, ze nie wiesz, skad ten halas, ale ze wszystko jest w porzadku. Uspokoj ich. Siwowlosy Straznik pospieszyl w noc, w kierunku zblizajacych sie glosow mieszkancow wioski. Adeleas odwrocila sie i wpatrzyla badawczo w Draghkara, jakby byl zagadkowym fragmentem w jednej z jej ksiazek. -Czy byla w to zamieszana Aes Sedai, czy nie, zastanawiam sie, co moglo go tutaj sprowadzic? Vandene w ciszy wpatrywala sie w Moiraine. -Obawiam sie, ze musze was opuscic - powiedziala Moiraine. - Lan, czy moglbys przygotowac konie do drogi? Kiedy odszedl, dodala: -Zostawie listy, ktore nalezy wyslac do Bialej Wiezy, najszybciej jak tylko mozna. Adeleas z nieobecnym wyrazem twarzy pokiwala glowa, jej uwaga wciaz skupiona byla na lezacym u jej stop monstrum. -A tam, dokad jedziesz, odnajdziesz swe odpowiedzi? - zapytala Vandene. -Byc moze juz znalazlam jedna, mimo iz wcale jej nie szukalam. Mam tylko nadzieje, ze nie jest za pozno. Potrzebne mi bedzie pioro i pergamin. Poprowadzila Vandene w kierunku domu, zostawiajac Adeleas, by zajela sie cialem Draghkara. ROZDZIAL 23 INICJACJA Nynaeve ostroznie rozejrzala sie po wielkiej komnacie polozonej gleboko pod Biala Wieza, po czym ukradkiem zmierzyla wzrokiem stojaca u jej boku Sheriam. Mistrzyni Nowicjuszek wygladala tak, jakby czegos wyczekiwala, w jej postawie odznaczala sie nawet pewna niecierpliwosc. Podczas kilkudniowego pobytu w Tar Valon na twarzach Aes Sedai widziala jedynie spokoj, usmiechnieta akceptacje wydarzen nastepujacych zgodnie z wlasciwa im natura.Sklepione pomieszczenie wykute zostalo w podlozu skalnym wyspy, swiatla lamp umieszczonych na wysokich stojakach odbijaly sie od bladych i gladkich kamiennych scian. Na samym srodku, pod sklepieniem znajdowala sie konstrukcja wykonana z trzech okraglych, srebrnych lukow, kazdy wystarczajaco wysoki, by mozna bylo pod nim przejsc, wspartych na stykajacych sie ze soba grubych, srebrnych pierscieniach. Luki i pierscienie stanowily jedna calosc. Nie mogla dostrzec, co sie za nimi znajduje, tylko migotanie swiatla, powodujace trzepotanie zoladka, kiedy wpatrywala sie zbyt dlugo. W miejscach gdzie luki stykaly sie z pierscieniami, wprost na kamiennej podlodze posadzki, siedzialy na skrzyzowanych nogach Aes Sedai, wpatrujac sie w srebrzysta konstrukcje. Jeszcze inne staly w poblizu, za prostym stolem, na ktorym ustawiono trzy duze srebrne kielichy. Nynaeve wiedziala - przynajmniej tak jej powiedziano - ze kazdy wypelniony jest czysta woda. Wszystkie piec Aes Sedai mialo na sobie swoje szale - Sheriam z blekitnymi fredzlami, sniada kobieta za stolem z czerwonymi i kolejno zielen, biel i szarosc, przyslugujace trojce siedzacej przy lukach. Nynaeve wciaz ubrana byla w suknie, ktora otrzymala w Fal Dara - w kolorze zielonym, zdobna malymi, bialymi kwiatkami. -Najpierw zostawiacie mnie sama, bez zadnego zajecia, wyjawszy ogladanie wlasnych dloni od rana do nocy - wymruczala Nynaeve - a teraz caly ten pospiech. -Godzina bije, nie czekajac na zadna kobiete - odrzekla Sheriam. - Kolo splata wzor jak chce i kiedy chce, Cierpliwosc jest wiec cnota, ktorej nalezy sie uczyc, zawsze jednak musimy byc przygotowane na nagla zmiane. Nynaeve ze wszystkich sil starala sie, aby wypelniajace ja rozdraznienie nie uwidocznilo sie w spojrzeniu. Najbardziej irytujaca rzecza, jaka odkryla u plomiennowlosej Aes Sedai, byl ten ton glosu, jakby tamta, niezaleznie czy bylo tak czy nie, bez przerwy cytowala cudze wypowiedzi. -Co to jest? -Ter'angreal. -Coz, to mi nic nie mowi. Do czego to sluzy? -Ter'angreale sluza do wielu rzeczy, dziecko. Podobnie jak angreal i sa'angreal stanowia pozostalosc Wieku Legend wykorzystujaca Jedyna Moc, nie sa jednak tak rzadkie jak tamte. O ile niektore ter'angreale potrzebuja dla swego funkcjonowania obecnosci Aes Sedai, jak ten, ktory mamy przed soba, pozostale moga spelniac zadania, dla jakich zostaly stworzone w rekach kazdej kobiety, ktora potrafi przenosic. Sa nawet takie, o ktorych przypuszcza sie, iz zadzialaja niezaleznie od tego, kto bedzie ich wlascicielem. W odroznieniu od angreala i sa'angreaia przeznaczone sa do realizacji okreslonych celow. W Wiezy posiadamy jeszcze inny, ktory czyni wiazaca skladana przysiege. Kiedy zostaniesz podniesiona do stanu pelnej siostry, zlozysz swoje sluby, trzymajac go w dloni. Nigdy nie trzeba wypowiadac slow, ktore nie sa prawdziwe. Nie tworzyc zadnej broni mogacej sluzyc jednemu czlowiekowi do zabicia innego. Nigdy nie uzywac Jedynej Mocy w charakterze broni, wyjawszy stosowanie jej przeciwko Sprzymierzencom Ciemnosci i Pomiotowi Cienia, ewentualnie w celu obrony wlasnego zycia, zycia swego Straznika lub innej siostry. Nynaeve potrzasnela glowa. Brzmialo to, jakby przysiega obejmowala zbyt wiele, albo zbyt malo. Glosno wyrazila swe watpliwosci. -Niegdys od Aes Sedai nie wymagano skladania przysiag. Wiadomo bylo, czym sa Aes Sedai, co soba przedstawiaja, nie bylo wiec potrzeby zadnego dalszego samookreslenia. Wiele z nas chcialoby, aby rowniez dzisiaj tak bylo. Lecz Kolo obraca sie, a czasy zmieniaja. To, ze skladamy takie przysiegi, ze wiadomo, iz jestesmy nimi zwiazane, pozwala ludom nawiazywac z nami stosunki bez obawy, ze skierujemy nasza moc, Jedyna Moc, przeciwko nim. Dokonalysmy takiego wyboru w okresie oddzielajacym Wojny z Trollokami od Wojny Stu Lat i zapewne dlatego Biala Wieza wciaz stoi, a my mozemy poswiecac wszystkie wysilki na walke z Cieniem. - Sheriam wciagnela gleboki oddech. - Swiatlosci, dziecko, staram sie nauczyc cie tego, czego wszystkie inne kobiety, ktore staly w miejscu, gdzie ty teraz stoisz, uczyly sie przez lata. Tego nie da sie zrobic. Obecnie winnas cala uwage poswiecic ter'angrealowi. Nie znamy przyczyny, dla ktorej zostaly stworzone. Osmielamy sie uzywac wylacznie niektorych i to w sposob, ktory moze nie miec nic wspolnego z intencjami tworcow. Wiekszosc z tego, czego nauczylysmy sie, pociagnela za soba koszty, ktorych nie mozna bylo uniknac. W ciagu lat niejedna Aes Sedai zginela, talent niejednej wypalony zostal w tych probach zdobycia wiedzy. Nynaeve zadrzala. -Chcesz, zebym tam weszla? Swiatlo w przestrzeni lukow migotalo obecnie slabiej, wciaz jednak zupelnie nie mozna bylo dostrzec, co sie za nimi kryje. -Wiemy, do czego sluzy ten. Postawi cie twarza w twarz z twymi najwiekszymi strachami. - Sheriam usmiechnela sie milo. - Nikt nie zapyta cie pozniej, co widzialas w srodku. Strachy, ktore nawiedzaja kazda kobiete, sa jej wylaczna wlasnoscia. Nynaeve niejasno pomyslala o niepokoju, jaki wzbudzaly w niej pajaki, szczegolnie w ciemnosciach, nie sadzila jednak, aby Sheriam cos takiego miala na mysli. -Po prostu przejde przez jeden luk i wejde w nastepny? Trzy przejscia i sprawa zalatwiona? Aes Sedai poprawila swoj szal pelnym irytacji wzruszeniem ramion. -Jesli chcesz cala rzecz do tego sprowadzic, to prosze bardzo - powiedziala sucho. - Kiedy tu szlysmy, powiedzialam ci wszystko, co musisz wiedziec o ceremonii, przekazalam ci cala wiedze, na jaka zezwala sie przed przystapieniem do niej. Gdybys znalazla sie na tym miejscu jako nowicjuszka, wiedza ta zapisana bylaby w twoim sercu, ale nie obawiaj sie popelnic bledu. Jesli bedzie to konieczne, wszystko ci przypomne. Jestes pewna, ze chcesz stawic czolo probie? W kazdej chwili mozemy ze wszystkiego zrezygnowac, a ja po prostu wpisze twe imie do ksiegi nowicjuszek. -Nie! -Bardzo dobrze, wiec. Powiem ci teraz o dwu rzeczach, o ktorych kobiety dowiaduja sie dopiero w tej komnacie. Oto pierwsza. Kiedy juz zaczniesz, nie wolno ci przerwac przed koncem. Jesli odmowisz kontynuowania proby, wowczas, niezaleznie od tego jak wielkie sa twe mozliwosci, zostaniesz bardzo grzecznie wyproszona z Wiezy, wyposazona w ilosc srebra wystarczajaca na rok, nigdy jednak nie bedzie ci wolno do niej powrocic. Nynaeve otworzyla usta, aby powiedziec, iz odmowa nie wchodzi w gre, lecz Sheriam przerwala jej ostrym gestem. -Sluchaj i odzywaj sie tylko wtedy, gdy wiesz, co powiedziec. Po drugie. Szukac, walczyc oznacza znac niebezpieczenstwo. Tam bedziesz je znala. Niektore kobiety wchodzily i nigdy nie wychodzily na zewnatrz. Kiedy ter'angreal zostal zdezaktywowany, nie-bylo-ich-w-nim. I nigdy wiecej juz ich nie widziano. Jesli chcesz przezyc, musisz byc nieugieta. Jezeli zawahasz sie, zawiedziesz, to... - Jej milczenie mowilo jasniej, niz jakiekolwiek slowa. - To twoja ostatnia szansa, dziecko. Mozesz w tej chwili zawrocic, to ostatni moment, a wciagna twe imie do ksiegi nowicjuszek i tylko znak przy nim swiadczyc bedzie o twoim niepowodzeniu. Dwukrotnie jeszcze bedzie ci pozwolone przyjsc tutaj i dopiero trzecia odmowa podjecia proby spowoduje wydalenie cie z Wiezy. To zaden wstyd, zrezygnowac. Wiele tak robi. Ja sama za pierwszym razem nie bylam w stanie tego zrobic. Teraz mozesz mowic. Nynaeve spojrzala z ukosa na srebrne luki. Migotanie swiatla ustalo, zastapila je delikatne, biala poswiata. Aby nauczyc sie tego, co bylo jej potrzebne, musiala posiadac swobode zadawania pytan wlasciwa Przyjetym, musiala miec mozliwosc studiowania na wlasna reke, bez innego przewodnictwa, jak tylko to, o ktore poprosi. "Musze doprowadzic do tego, ze Moiraine zaplaci za to, co nam zrobila. Musze". -Jestem gotowa. Sheriam powoli przekroczyla prog komnaty. Nynaeve poszla za nia. Jak gdyby na dany sygnal, Czerwona siostra powiedziala glosnym, uroczystym tonem: -Kogo przyprowadzilas do nas, siostro? Trzy Aes Sedai zgromadzone wokol ter'angreala nie odrywaly oden uwagi. -Te, ktora przybyla jako kandydatka na Przyjeta, siostro - odparla Sheriam rownie uroczyscie. -Czy jest gotowa? -Gotowa jest zostawic za soba to, czym byla i przechodzac przez wlasne strachy, stac sie godna Przyjecia. -Czy zna swe strachy? -Nigdy nie stawala z nimi twarza w twarz, lecz pragnie to uczynic. -Tedy wiec pozwolmy jej napotkac to, czego sie boi. Sheriam zatrzymala sie w odleglosci dwu piedzi od lukow, Nynaeve stanela obok niej. -Twoje ubranie - szepnela Sheriam, nie patrzac na nia. Policzki Nynaeve nabraly kolorow, kiedy przypomniala sobie nagle, co Sheriam mowila jej po drodze na dol, do komnaty. Pospiesznie sciagnela ubranie, buty i ponczochy. Przez chwile niemalze zapomniala o lukach, gdy skladala czesci swej garderoby, kladac je pieczolowicie z boku. Troskliwie wetknela pierscien Lana pod sukienke, nie chciala, by ktos na niego patrzyl. I wtedy nic juz nie pozostalo do zrobienia, a ter'angreal wciaz tam byl, wciaz czekal. Kamien pod jej nagimi stopami byl zimny, totez cala pokryla sie gesia skorka, ale stala prosto i oddychala powoli. Nie pozwoli zadnej z nich zobaczyc swego strachu. -Pierwsza proba - powiedziala Sheriam - poswiecona jest temu, co bylo. Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta. Nynaeve zawahala sie. Potem postapila naprzod, przechodzac przez luk, zanurzajac sie w poswiate. Ogarnela ja, jakby samym lsnieniem powietrza, niby zatapiajaca powodzia swiatka. Swiatlo bylo wszedzie. Swiatlo bylo wszystkim. Nynaeve drgnela, kiedy zrozumiala, ze jest naga, potem rozejrzala sie zdziwiona. Po obu bokach miala kamienne sciany, dwukrotnie wyzsze od niej i gladkie, jakby rzezbione. Palce stop podkurczyly sie na pylistej, nierownej kamiennej posadzce. Ze wzgledu na calkowity brak chmur niebo wydawalo sie olowiane i plaskie, wisialo na nim czerwone, obrzmiale slonce. W obu kierunkach, do przodu i do tylu, mur rozstepowal sie, bramy wyznaczaly niskie, kwadratowe kolumny. Sciany ograniczaly jej pole widzenia, lecz grunt pod stopami opadal, jakby stala na szczycie niewielkiej pochylosci. Przez bramy mogla dostrzec nastepne grube sciany i przejscia pomiedzy nimi. Znajdowala sie w gigantycznym labiryncie. "Gdzie ja jestem? Jak sie tutaj dostalam?" Jakby wypowiedziana cudzym glosem, naplynela nastepna mysl. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Potrzasnela glowa. -Jesli istnieje tylko jedno wyjscie, nie znajde go, stojac w miejscu. Powietrze bylo nareszcie cieple i suche. -Mam nadzieje, ze znajde jakies ubranie, zanim natkne sie na ludzi - wymruczala. Niejasno przypomniala sobie dzieciece zabawy w rysowanie labiryntow na papierze - istniala technika odnajdywania drogi na zewnatrz, teraz jednak nie mogla sobie jej przypomniec. Wszystkie wspomnienia spowijala mgla, jakby wydarzenia przeszlosci byly udzialem kogos innego. Przesuwajac dlonia po scianie, poszla naprzod, kleby kurzu wzbijaly sie pod jej nagimi stopami. Przy pierwszym otworze w murze przystanela i spojrzala w przejscie, ktore wydawalo sie nieodroznialne od miejsca, gdzie byla przed chwila. Wziela gleboki oddech i poszla przed siebie, poprzez kolejne, wygladajace identycznie pasaze. Nagle doszla do miejsca, ktore roznilo sie od poprzednio mijanych. Droga rozwidlala sie. Skrecila w lewo, potem pojawilo sie kolejne rozwidlenie. Znow skrecila w lewo. Ale trzecie rozwidlenie zawiodlo ja do sciany slepo konczacej korytarz. Zwrocila do ostatniego rozwidlenia i poszla w prawo. Tym razem czterokrotnie skrecala w prawo, nim doszla do slepego zaulka. Przez chwile stala, patrzac. -Jak ja sie tutaj dostalam? - powiedziala na glos. - Co to jest za miejsce? "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Jeszcze raz zawrocila. Pewna byla, ze musi istniec sposob na poruszanie sie po labiryncie. Na nastepnym rozwidleniu poszla w lewo, potem zas w prawo. Stanowczo trzymala sie obranego sposobu postepowania. W lewo, a pozniej w prawo. Prosto do rozwidlenia. W lewo, potem w prawo. Sposob wydawal sie skuteczny. Tym razem pokonala kilkanascie rozwidlen, nie wpadajac w slepy zaulek. Zblizala sie wlasnie do nastepnego. Katem oka pochwycila jakby drgnienie, jakby slad czyjegos ruchu. Kiedy jednak odwrocila sie, zobaczyla tylko pylisty pasaz pomiedzy gladkimi kamiennymi scianami. Wlasnie miala skrecic w lewe odgalezienie korytarza... ale odwrocila sie, powodowana przelotnym mgnieniem ruchu. Znowu pusto, tym razem jednak byla pewna tego, ze cos widziala. Ktos za nia szedl. Ktos tam byl. Zdenerwowana pobiegla w przeciwnym kierunku. Wciaz czula czyjas obecnosc. Na samym skraju pola widzenia dostrzegala, jak cos sie porusza, raz w tym lub tamtym przejsciu, zbyt szybkie migniecie, by je dostrzec, nim odwroci glowe, by wyraznie zobaczyc. Pobiegla szybciej. Tylko kilku chlopcow bylo szybszych od niej, gdy jako dziewczynka scigala sie z nimi w Dwu Rzekach. "Dwie Rzeki? Co to jest?" Ze znajdujacej sie przed nia bramy wyszedl czlowiek. Jego ciemne szaty wygladaly jak zbutwiale, niemal na poly splesniale; byl stary. Znacznie starszy niz stary. Jego czaszke niczym popekany pergamin pokrywala skora, zbyt scisle, jakby pod spodem w ogole nie bylo ciala. Rzadkie kepki kruchych wlosow porastaly pokryta strupami czaszke, z ktorej gleboko zapadle oczy wygladaly jak wloty jaskin. Przystanela slizgajac sie, nierowne kamienie, ktorymi wylozono korytarz, obtarly stopy. -Jestem Aginor - powiedzial - przyszedlem po ciebie. Jej serce chcialo wyrwac sie z piersi. Jeden z Przekletych. -Nie! To niemozliwe! -Jestes calkiem przystojna, dziewczyno. Dostarczysz mi duzo radosci. Nagle Nynaeve przypomniala sobie, ze jest zupelnie naga. Z cichym jekiem i twarza po czesci jedynie zaczerwieniona gniewem, rzucila sie w dol pasazu najblizszego skrzy- zowania. Scigal ja skrzypiacy smiech i odglosy powloczenia nogami, ktore zdawaly sie dorownywac szybkoscia jej szalenczemu biegowi, i zdyszane obietnice dotyczace tego, co on z nia zrobi, kiedy ja zlapie, obietnice, ktore powodowaly, ze skrecal sie jej zoladek, nawet jesli polowy z nich nie slyszala. Biegla z zacisnietymi piesciami, desperacko poszukiwala wyjscia, szalenczo rozgladajac sie dokola. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta". Nie bylo nic, tylko wciaz nie konczacy sie labirynt. Biegla tak szybko, jak tylko mogla, ale paskudne, brudne slowa wciaz ja gonily. Powoli strach zamienil sie w gniew. -Niech sczeznie! - wylkala. - Swiatlosci, spal go! Nie ma prawa! Poczula wewnatrz, jak cos w niej rozkwita, otwiera sie, rozwija ku swiatlu. Z wyszczerzonymi zebami, odwrocila sie, by stawic czolo Aginorowi, w momencie gdy tamten pojawil sie, biegnac kulawo i chichoczac. -Nie masz prawa! Wyrzucila ku niemu dlonie z rozpostartymi palcami, jakby ciskajace czyms. Nie byla nawet specjalnie zaskoczona, gdy zobaczyla wyplywajaca z rak kule ognia. Wybuchla na piersiach Aginora, powalajac go na ziemie. Tylko przez chwile lezal nieruchomo, zaraz jednak chwiejnie powstal. Wydawal sie nie zauwazac, iz plonie przod jego plaszcza. -Osmielilas sie? Osmielilas sie! Zadrzal, slina sciekla mu po policzku. Nagle na niebie pojawily sie chmury, grozna fala szarosci i czerni. Uderzyla blyskawica - prosto w serce Nynaeve. Zdalo sie jej, doslownie w mgnieniu pomiedzy dwoma uderzeniami serca, ze czas nagle zwolnil, jakby to mgnienie mialo trwac przez wiecznosc. Poczula w sobie przyplyw -saidar, podszepnela daleka mysl - poczula falowanie rezonansu w potoku blyskawicy. I zmienila jej kierunek. Czas skoczyl naprzod. Piorun z loskotem roztrzaskal kamien nad glowa Aginora. Przeklety jakby zapadl sie w sobie, zatoczyl chwiejnie w tyl. -Nie jestes w stanie! To niemozliwe! Odskoczyl chwile wczesniej, zanim blyskawica trafila w miejsce, w ktorym stal i kamien wytrysnal fontanna odlamkow. Nynaeve ponuro, zawziecie patrzyla na niego. I Aginor uciekl. Saidar na wskros przenikal ja. Byla w stanie wyczuwac otaczajace skaly i powietrze, czuc drobne, plynne czastki Jedynej Mocy, ktore pnenikaly je, ktore je stworzyly. Mogla tez poczuc Aginora, jak robi... jak cos rowniez robi. Czula to niejasno, w ogromnej odleglosci, jakby bylo to cos, czego nigdy w zyciu naprawde nie wiedziala, ale wokol siebie widziala efekty, a znala przeciez ich przyczyne. Posadzka zadudnila i zafalowala pod jej stopami. Z przodu sciany zapadly sie, stos kamieni zablokowal droge. Gramolila sie przez nie, nie dbajac iz ostra skala rozcina dlonie i stopy, wciaz nie spuszczajac wzroku z Aginora. Zerwal sie wiatr i wyl w przejsciach, jego wsciekle uderzenia rozplaszczaly jej policzki, wyciskaly lzy z oczu. Zmienila kierunek przeplywu mocy i Aginor potoczyl sie po korytarzu jak krzak wyrwany z korzeniami. Dotknela strumienia przeplywajacego przez posadzke, skierowala go w inna strone i kamienne sciany zapadly sie wokol Aginora, grzebiac go w zwalach gruzu. Z oczu wytryskaly jej blyskawice, bijac wokol niego, rozpryskujac kamien, wciaz blizej i blizej. Mogla czuc jak usiluje skierowac je przeciw niej, ale krok za krokiem zblizaly sie oslepiajace pioruny, godzac w Przekletego. Cos zalsnilo po lewej stronie. Nynaeve czula, jak Aginor slabnie, jak jego wysilki ugodzenia jej staja sie coraz bardziej nieudolne, coraz bardziej desperackie. Jednak w jakis sposob rozumiala, ze nie poddal sie jeszcze. Jesli pozwoli mu teraz odejsc, bedzie scigal ja z rowna sila jak poprzednio, przekonany ze mimo wszystko okazala sie zbyt slaba, by go pokonac, zbyt slaba, by powstrzymac go od zrobienia z nia tego, co pragnal. Tam gdzie przedtem byl kamien, stal teraz srebrny luk, wypelniony delikatna srebrzysta promienistoscia. "Wyjscie..." Wyczula, kiedy Przeklety zaniechal swych atakow, wowczas gdy caly swoj wysilek obrocil na uchronienie sie przed jej ciosami. Ale jego moc okazala sie niewystarczajaca, nie byl juz w stanie unikac jej uderzen. Teraz usilowal jedynie chronic sie przed tryskajacymi nan masami kamienia, ktorymi zalewaly go kolejne eksplozje. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta". Kolejna blyskawica nie pojawila sie. Nynaeve odwrocila sie od gramolacego sie spod stosu kamieni Aginora i spojrzala na luk. Po chwili spojrzala na powrot w jego strone, by zobaczyc, jak po kopcach skaly odpelza z pola widzenia i znika. Syknela z zawodu. Wiekszosc labiryntu wciaz stala nie tknieta, a w rumowisku skalnym, ktore stworzyla wraz z Przekletym przybylo wiele nowych kryjowek. Ponowne odnalezienie go zabierze mnostwo czasu, byla jednak pewna, ze nawet jesli ona tego nie uczyni, on znajdzie ja na pewno. W pelni zregenerowawszy sily, napadnie ja wtedy, gdy sie najmniej bedzie spodziewac. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Przestraszona spojrzala z powrotem i z ulga stwierdzila, iz luk wciaz stoi. Jesli nie uda sie szybko znalezc Aginora... "Pozostan nieugieta". W jej krzyku rozbrzmial bol zawodu i gniew. Po stercie rozrzuconych kamieni zaczela wspinac sie w kierunku luku. -Ten kto odpowiada za to, ze znalazlam sie tutaj mamrotala - pozaluje, ze nie znalazl sie na miejscu Aginora. Ja im... Weszla pod sklepienie luku i zalalo ja swiatlo. -Ja im... Nynaeve wyszla z luku i zatrzymala sie, rozgladajac sie dokola. Wszystko bylo tak, jak zapamietala - srebrny ter'angreal, Aes Sedai, komnata - lecz przypomnienie bylo jak cios, nieobecne wspomnienia zwalily sie przemoca na jej umysl. Czerwona siostra wysoko wzniosla jeden ze srebrnych pucharow i wylala strumien chlodnej, czystej wody na glowe Nynaeve. -Zostajesz oczyszczona z grzechow, ktorych moglas sie dopuscic - zaintonowala Aes Sedai - i z tych, ktorych dopuszczono sie przeciw tobie. Zostajesz oczyszczona ze zbrodni, ktore moglas popelnic i z tych, ktore popelniono przeciw tobie. Przychodzisz do nas obmyta i czysta, na sercu i duszy. Nynaeve zadrzala, kiedy woda splynela po jej ciele, skapujac na podloge. Sheriam podniosla dlon z pelnym ulgi usmiechem, lecz glos Mistrzyni Nowicjuszek nie zdradzal nawet sladu niedawnych zmartwien. -Jak dotad idzie ci dobrze. Sam fakt twego powrotu o tym swiadczy. Pamietaj o swoim celu, a wszystko ulozy sie pomyslnie. Rudowlosa siostra poprowadzila ja wokol ter'angreala ku nastepnemu lukowi. -To bylo tak prawdziwe - wyszeptala Nynaeve. Pamietala wszystko, przenoszenie Jedynej Mocy z rowna latwoscia, z jakas podnosi sie reke. Pamietala Aginora i te wszystkie rzeczy, ktore chcial jej zrobic. Ponownie zadrzala. -Czy to istnieje naprawde? -Nikt tego nie wie - odparla Sheriam. - We wspomnieniach wydaje sie rzeczywiste, a niektore wychodzily na zewnatrz z prawdziwymi ranami po odniesionych w srodku obrazeniach. Innym jednak zdarzaly sie powazne okaleczenia, po ktorych pozniej nie zostawalo sladu. Wszystko nieprzerwanie zmienia sie dla kazdej kobiety, ktora wejdzie do srodka. Starozytni powiadali, ze istnieje wiele swiatow. Byc moze ten ter'angreal przenosi cie do nich. Jesli nawet tak jest, to jak na rzecz, ktorej zadaniem jest tylko przeniesienie z jednego miejsca na inne, rzadzi sie niezwykle surowymi regulami. Osobiscie sadze, iz nie mamy tu do czynienia z rzeczywistoscia. Ale pamietaj, niezaleznie od tego czy to, co ci sie przytrafia jest prawdziwe, czy nie, niebezpieczenstwo jest rownie realne, jak noz pograzajacy sie w twym sercu. -Przenosilam Moc. To bylo takie latwe. Sheriam potknela sie. -Nie sadzi sie, by bylo to mozliwe. Nie powinnas nawet pamietac, ze jestes zdolna do przenoszenia. Uwaznie wpatrywala sie w twarz Nynaeve. - A jednak nie odnioslas obrazen. Wciaz czuje w tobie zdolnosci rownie silne jak dotad. -Mowisz tak, jakby to bylo niebezpieczne - powiedziala wolno Nynaeve, a Sheriam zawahala sie, nim odpowiedziala. -Nie nalezy konieczne ostrzegac przed tym, nie powinnas w ogole pamietac o Mocy, lecz... Ten ter'angreal znaleziony zostal podczas Wojen z Trollokami. Posiadamy w archiwach protokoly z jego badan. Pierwsza siostra, ktora weszla do srodka, byla oslaniana, najsilniej jak to tylko bylo mozliwe, gdyz nikt nie wiedzial, do czego jest on zdolny. Zatrzymala swe wspomnienia i w chwili zagrozenia przenosila Jedyna Moc. A wyszla na zewnatrz ze zdolnosciami wypalonymi do szczetu, niezdolna do przenoszenia, niezdolna nawet do odczuwania obecnosci Prawdziwego Zrodla. Nastepna byla rowniez oslaniana, ale ja takze spotkal ten sam los. Trzecia weszla do srodka zupelnie pozbawiona oslony, kiedy byla w srodku, nie pamietala nic, ale wrocila bez szwanku. Jest to jeden z powodow, dla ktorych wyslalismy cie tam zupelnie bezbronna. Nynaeve, nie wolno ci ponownie przenosic wewnatrz ter'angreala. Wiem, ze w srodku trudno jest o czymkolwiek pamietac, ale sprobuj. Nynaeve przelknela sline. Pamietala wszystko, nawet brak pamieci. -Nie bede przenosic - powiedziala. "Jesli zapamietam, zeby tego nie robic". Miala ochote histerycznie sie rozesmiac. Doszly do nastepnego luku. Poswiata wciaz wypelniala wszystkie. Sheriam rzucila Nynaeve ostatnie ostrzegawcze spojrzenie i pozostawila ja sama. -Druga proba - powiedziala Sheriam - poswiecona jest temu, co jest. Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta. Nynaeve wpatrywala sie w lsniacy, srebrny luk. "Co tam bedzie tym razem?" Obecne w komnacie siostry czekaly i patrzyly. Weszla zdecydowanie do srodka, w swiatlo. Nynaeve popatrzyla z zaskoczeniem na prosta, brazowa sukienke, jaka miala na sobie i drgnela. Dlaczego przyglada sie swojej sukience? "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Rozejrzala sie dokola i usmiechnela. Stala na skraju Laki w Polu Emonda, wokol rozciagaly sie kryte strzecha dachy, przed soba miala gospode "Winna Jagoda". Sama Winna Jagoda wytryskiwala z kamiennej odkrywki, rzezbiac sobie koryto przez trawe Laki, a potem zasilajac ped strumienia biegnacego na wschod pod wierzbami rosnacymi za gospoda. Uliczki byly puste, jednak o tej porze dnia wszyscy na pewno oddawali sie swym porannym zajeciom. Kiedy patrzyla na gospode, usmiech powoli zamieral na jej twarzy. Unosila sie wokol niej atmosfera czegos znacznie gorszego niz tylko zaniedbania. Wapno bielace sciany zniknelo, rygiel u drzwi zwisal luzno, ze szczeliny miedzy dachowkami wystawal sprochnialy koniec krokwi. "Co wstapilo w Brana? Czy obowiazki burmistrza zabieraja mu tak wiele czasu, ze zapomnial zadbac o swa gospode?" Drzwi gospody rozwarly sie na osciez, wyszedl z nich Cenn Buie i zamarl, gdy ja zobaczyl. Stary strzecharz pokrzywiony byl jak korzen debu, a spojrzenie, ktorym ja obrzucil, bylo rownie przyjazne. -Tak wiec wrocilas, nieprawdaz? Coz, rownie dobrze moglas pozostac tam, gdzie bylas dotad. Zmarszczyla brwi, kiedy splunal jej pod nogi i pospiesznie przeszedl obok. Cenn nie nalezal do milych ludzi, rzadko jednak posuwal sie do otwartego grubianstwa. Przynajmniej nigdy wobec niej. Nigdy otwarcie, w twarz. Podazyla za nim wzrokiem i w calej wiosce dostrzegla slady opuszczenia, strzeche, ktora nalezalo naprawic, chwasty, zarastajace obejscia. Drzwi domu pani al'Caar wisialy krzywo na zerwanym zawiasie. Potrzasajac glowa, Nynaeve weszla do wnetrza gospody. "Mam do pogadania z Branem na temat tego wszystkiego". Sala ogolna byla pusta, wyjawszy obecnosc samotnej kobiety. Dlugi siwiejacy warkocz zwisal jej przez ramie. Scierala stol, lecz ze sposobu, w jaki patrzyla na jego blat, nie dawalo sie stwierdzic, czy jest swiadoma tego, co robi. Podloga izby wydawala sie pokryta kurzem. -Marin? Marin al'Vere podskoczyla, jedna reka chwycila sie za gardlo i wejrzala. Wygladala na znacznie starsza, niz Nynaeve zapamietala. Na zniszczona. -Nynaeve? Nynaeve! Och, to ty. Egwene? Przywiozlas z powrotem Egwene? Powiedz, ze tak. -Ja... - Nynaeve splotla dlonie. "Gdzie jest Egwene?" Wydaje sie, ze powinna pamietac. - Nie. Nie przywiozlam jej z powrotem. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Pani al'Vere zapadla w glab jednego z krzesel o prostych oparciach. -Taka mialam nadzieje. Nawet po smierci Brana... -Bran nie zyje? - Nynaeve nie mogla sobie tego wyobrazic, poteznie zbudowany, usmiechniety mezczyzna wydawal sie zawsze niezniszczalny. - Powinnam tu byc. Kobieta poderwala sie na nogi i pospieszyla do okna. Niespokojnie obserwowala Lake i wioske. -Jesli Malena dowie sie, ze tutaj jestes, beda klopoty. Juz widze, jak Cenn pedzi, by ja odnalezc. On jest teraz burmistrzem. -Cenn? W jaki sposob ci welnianoglowi mezczyzni wybrali Cenna? -To sprawa Maleny. Napuscila cale Kolo Kobiet na swoich mezow, by glosowali na Cenna. - Marin przycisnela niemalze cala swa twarz do szyby, usilujac patrzec jednoczesnie we wszystkie strony. - Glupi mezczyzni nie rozmawiali przed wlozeniem swych glosow do urny. Przypuszczam, ze kazdy kto glosowal na Cenna, myslal, iz jest jedynym, ktorego zona zadreczala, by to uczynil. Myslal, ze jeden glos nie zrobi roznicy. Coz, teraz wiedza lepiej. Wszyscy wiemy. -Kim jest ta Malena, ktorej rozkazy wykonuje Kolo Kobiet? Nigdy o niej nie slyszalam. -Pochodzi ze Wzgorza Czat. Jest Wie... - Marin odwrocila sie od okna, zalamujac rece. - Malena Aylar jest Wiedzaca, Nynaeve. Dlaczego nie wracalas... Swiatlosci, mam nadzieje, ze ona sie nie dowie, iz tutaj jestes. Zaskoczona Nynaeve potrzasnela glowa. -Marin, ty sie jej boisz. Cala drzysz. Co to jest za kobieta? Dlaczego Kolo Kobiet w ogole wybralo kogos takiego jak ona? Pani al'Vere zasmiala sie gorzko. -Musialysmy byc szalone. Malena przyjechala do nas, aby zobaczyc sie z Mavra Mallen, dzien przedtem zanim tamta musiala wracac do Deven Ride, a tej samej nocy kilka dzieci rozchorowalo sie, totez Malena zostala, aby ich dogladac, a potem owce zaczely umierac i Malena nimi zaopiekowala sie rowniez. Jej wybor wydawal sie wiec zupelnie naturalny, chociaz... Ona jest tyranem, Nynaeve. Molestuje nieprzerwanie, dopoki nie jestes tak zmeczona, ze juz wiecej nie potrafisz mowic nie. I jeszcze gorzej. Zbila do nieprzytomnosci Alsbet Luhhan. Przed oczyma Nynaeve mignal obraz Alsbet Luhan i jej meza Harala, kowala. Alsbet byla niemalze rownie wysoka jak on, przystojna i mocno zbudowana. -Alsbet jest niemal rownie silna jak Haral. Nie wierze... -Malena nie jest duza kobieta, ale jest... jest zapalczywa, Nynaeve. Bila Alsbet kijem, goniac po calej Lace, a zadne z nas, przygladajacych sie temu, nie mialo wystarczajaco duzo odwagi, aby postarac sie ja powstrzymac. Kiedy Bran i Haral dowiedzieli sie o calej sprawie, powiedzieli, ze musi sie to skonczyc, nawet gdyby mieli wmieszac sie w sprawy Kola Kobiet. Sadze, ze jakas kobieta z Kola musiala to uslyszec, bo tej samej nocy Bran i Haral rozchorowali sie i umarli w odstepie dnia. - Marin zagryzla wargi i rozejrzala dokola, jakby myslala, ze ktos moze sie tu ukrywac. Potem ciagnela dalej, cichszym glosem: - Malena przygotowywala im lekarstwa. Powiedziala, ze jest to jej obowiazek, nawet jesli tamci sa przeciwko niej. Widzialam... widzialam, ze zabrala ze soba czarny koper. Nynaeve zaparlo dech. -Ale... jestes pewna, Marin? Nie masz watpliwosci? Kobieta pokiwala glowa, jej twarz zmarszczyla sie, jakby zaraz miala sie rozplakac. -Marin, jezeli kiedykolwiek podejrzewalas te kobiete o to, ze otrula Brana, dlaczego nie poszlas z tym do Kola? -Powiedziala, ze Bran i Haral nie krocza sciezka Swiatlosci - wymamrotala Marin -jezeli wystepuja przeciwko Wiedzacej. Powiedziala, ze dlatego wlasnie umarli, Swiatlosc ich opuscila. Przez caly czas mowila o grzechu. Powiedziala, ze Paet al'Caar grzeszyl rowniez, wystepujac przeciwko niej po smierci Brana i Harala. A przeciez napomknal tylko, ze nie potrafi Uzdrawiac tak, jak ty umialas i ona wymalowala wowczas Kiel Smoka na jego drzwiach, w taki sposob, iz wszyscy mogli widziec ja z weglem drzewnym w dloni. Obaj jego chlopcy umarli, zanim uplynal tydzien, po prostu byli martwi, kiedy matka probowala ich rano obudzic. Biedna Nela. Znalezlismy ja, jak wloczyla sie, placzac i smiejac, wszystko naraz, krzyczac, ze Paet jest samym Czarnym i on zamordowal jej chlopcow. A nastepnego dnia Paet sie powiesil. - Wstrzasaly nia dreszcze, a glos przycichl tak bardzo, ze Nynaeve ledwie mogla cokolwiek wyslyszec. - Pod moim dachem wciaz zyja cztery corki. Zyja, Nynaeve. Rozumiesz, co mowie. Wciaz sa zywe i pragne, by takie pozostaly. Mroz przeszyl Nynaeve az do szpiku kosci. -Marin, nie mozesz na to pozwolic. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Odepchnela te mysl. -Jezeli Kolo Kobiet zewrze szeregi, bedziecie sie mogly od niej uwolnic. -Zewrzec szeregi przeciwko Malenie? - Smiech Marin przypominal lkanie. - Boimy sie jej. Ale dobrze sobie daje rade z dziecmi. Teraz ciagle jakies dzieci sa chore, jak sie wydaje, a Malena robi wszystko, na co ja stac. Zadne nie umarlo w wyniku choroby, od czasu jak ty bylas Wiedzaca. -Marin, posluchaj mnie. Czy nie rozumiesz, dlaczego dzieci sa bez przerwy chore? Jesli nie moze spowodowac byscie sie jej bali, wowczas zmusza was, byscie myslaly, iz jej pomoc jest niezbedna waszym dzieciom. Ona to robi, Marin. Tak jak zrobila to Branowi. -Nie moglaby - wydyszala Marin. - Nie powinna. Nie malenstwom. -Robi to, Marin. "Wyjscie..." Nynaeve przemoca zdlawila te mysl. -Czy ktorakolwiek w Kole sie nie boi? Ktoras, ktora mnie wyslucha? Kobieta powiedziala: -Nie ma nikogo, kto by sie nie bal. Lecz Corin Ayellin moze cie wyslucha. Jesli tak, moze pociagnac za soba jeszcze dwie lub trzy. Nynaeve, jesli pojdzie za toba wiekszosc Kola, to czy znowu zostaniesz Wiedzaca? Sadze, ze mozesz byc ta jedyna, ktora nie ugnie sie przed Malene, nawet jesli wszystkie wiemy. Nie wiesz, co to jest za kobieta. -Nie poddam sie. "Wyjscie... Nie! To sa moi ludzie!" -Zabierz plaszcz, idziemy do Corin. Marin obawiala sie opuscic gospode, a kiedy juz Nynaeve wyprowadzila ja na zewnatrz, przekradala sie od drzwi do drzwi, kulac i popatrujac. Zanim przeszly polowe drogi do domu Corin Ayellin, Nyanaeve dojrzala wysoka, koscista kobiete, ktora przemierzala Lake i kroczyla w kierunku gospody, scinajac glowki roslin gruba, wierzbowa witka. Mimo iz taka chuda, roztaczala wokol siebie wrazenie zylastej sily, w kresce zacisnietych ust tkwilo zdecydowanie i stanowczosc. Cenn Buie pomykal jej sladem. -Malena! - Marin wepchnela Nynaeve w przestrzen pomiedzy dwoma domami i szeptala, jakby obawiajac sie, ze kobieta moze ja slyszec przez cala Lake. - Wiedzialam, ze Cenn do niej pojdzie. Cos sklonilo Nynaeve, zeby obejrzala sie przez ramie. Za nia, rozposcierajac sie od sciany do sciany, stal srebrny luk, roztaczajac biala poswiate. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta". Marin cicho krzyknela. -Widziala nas. Swiatlosci pomoz, idzie tutaj! Wysoka kobieta skrecila w poprzek Laki, pozostawiajac niepewnego Cenna. Na twarzy Maleny nie bylo nawet sladu niepewnosci. Szla wolno, jakby wiedziala, ze nie istnieje najmniejsza nadzieja na ucieczke, na jej twarzy powoli, wraz z kazdym krokiem rozkwital okrutny usmiech. Marin szarpala rekaw Nynaeve. -Musimy uciekac. Musimy sie gdzies schowac. Nynaeve, chodz. Cenn zapewne powiedzial jej, kim jestes. Nienawidzi kazdego, kto chocby wspomni o tobie. Srebrny luk przyciagal wzrok Nynaeve. ,,Wyjscie..." Potrzasnela glowa, usilujac sobie przypomniec. "To nie jest prawdziwe". Popatrzyla na Marin, potworne przerazenie wykrzywialo jej twarz. "Musisz byc nieugieta, by przezyc". -Prosze, Nynaeve. Widziala mnie z toba. Wi-dzia-lamnie! Blagam, Nynaeve! Malena, niewzruszona, podchodzila coraz blizej. "Moi ludzie". Luk zalsnil. "Wyjscie. To nie jest prawdziwe". Nynaeve zalkala, wyrwala swoj rekaw z uscisku Marin i rzucila sie w kierunku srebrzystej poswiaty. Scigal ja wrzask Marin. -Na milosc Swiatlosci, Nynaeve, pomoz mi! POMOZ MI! Poswiata otulila ja cala. Z wytrzeszczonymi oczyma, zataczajac sie Nynaeve wyszla spod luku, niemalze zupelnie nieswiadoma komnaty, w ktorej sie znalazla i obecnosci Aes Sedai. Ostatni krzyk Marin wciaz dzwieczal jej w uszach. Nawet sie nie napiela, gdy nagle wylano jej na glowe zimna wode. -Zostajesz oczyszczona z falszywej dumy. Zostajesz oczyszczona z falszywych ambicji. Przychodzisz do nas obmyta i czysta, na sercu i duszy. Kiedy Czerwona Aes Sedai cofnela sie o krok, Sheriam podeszla, podajac Nynaeve ramie. Nynaeve wzdrygnela sie, potem zrozumiala, kto to jest. Oboma rekoma pochwycila kolnierz plaszcza tamtej. -Powiedz mi, ze to nie bylo prawdziwe. Powiedz mi! -Zle? - Rece Sheriam zwisaly swobodnie wzdluz bokow, jakby przyzwyczajona byla do takich reakcji. - Za kazdym razem jest gorzej, a trzeci raz najgorszy jest ze wszystkich. -Zostawilam moja przyjaciolke... zostawilam moich ludzi... w Szczelinie Przeznaczenia, po to tylko, by wrocic. "Blagam, Swiatlosci, to nie bylo prawdziwe. Naprawde, nigdy... Musze spowodowac, ze Moiraine zaplaci. Musze!" -Zawsze sa jakies powody, aby nie wracac, cos co ci przeszkadza, cos co cie rozprasza. Ten ter'angreal splata sidla na ciebie. Bierze je z twego wlasnego umyslu, tkajac pulapke scisla i mocna, silniejsza niz stal i bardziej smiertelna niz trucizna. Dlatego wlasnie uzywamy go do przeprowadzania prob. Musisz pragnac zostac Aes Sedai, bardziej nizli wszystkiego innego w calym swiecie, musisz pragnac tego w wystarczajacym stopniu, aby moc stawic czolo wszystkiemu, walczyc wyzwolona z wszelkich uwarunkowan. Biala Wieza nie przyjmie od ciebie mniej. Tego wlasnie od ciebie zadamy. -Duzo zadacie. - Nynaeve wpatrywala sie w trzeci luk, ku ktoremu prowadzila ja ruda Aes Sedai. "Trzeci jest najgorszy". -Boje sie - wyszeptala. "Coz moze byc gorszego od tego, co wlasnie zrobilam?" -Dobrze - powiedziala Sheriam. - Pragniesz zostac Aes Sedai, przenosic Jedyna Moc. Nikt nie osiagnie tego bez strachu i zgrozy. Strach spowoduje, ze bedziesz ostrozna, ostroznosc pozwoli ci pozostac przy zyciu. Odwrocila Nynaeve twarza do luku, ale nie cofnela sie od razu. -Nikt cie nie zmusi, bys weszla tam po raz trzeci, dziecko. Nynaeve oblizala usta. -Jesli odmowie, wydalicie mnie z Wiezy i nigdy nie pozwolicie powrocic. Sheriam pokiwala glowa. -A to jest najgorsze ze wszystkiego. Sheriam pokiwala ponownie. Nynaeve wziela gleboki oddech. -Jestem gotowa. -Trzecia proba - zaintonowala uroczyscie Sheriam - poswiecona jest temu, co bedzie. Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta. Nynaeve biegiem rzucila sie w przestrzen luku. Smiejac sie, biegla przez wirujace chmury motyli podrywajacych sie z kwiatow, ktore pokrywaly lake na szczycie wzgorza glebokim po kolana dywanem barw. Na skraju laki szara klacz tanczyla nerwowo, wodze zwisaly luzno i Nynaeve przestala biec, aby jeszcze bardziej nie przestraszyc zwierzecia. Kilka motyli przysiadlo na jej sukience, na kwiatach zdobien i drobnych perlach, inne migotaly wokol szafirow i ksiezycowych kamieni w jej wlosach, zwisajacych luzno na ramiona. Ponizej wzgorza rozciagal sie naszyjnik Tysiaca Jezior, obejmujac miasto Malkier, odbijajac dotykajace chmur Siedem Wiez, ze sztandarami Zlotego Zurawia rozwinietymi na pelna dlugosc wsrod lekkich mgiel. Miasto posiadalo tysiac ogrodow, ona jednak wolala ten dziki ogrod na szczycie wzgorza. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta". Stukot kopyt spowodowal, ze odwrocila sie. Al'Lan Mandragoram Krol Malkier, zeskoczyl z grzbietu swego rumaka i smiejac sie szedl ku niej poprzez oblok motyli. Rysy jego twarzy, widac to bylo na pierwszy rzut oka, wskazaly na twardego czlowieka, jednak usmiech, jaki twarz przybierala dla niej, lagodzil kamienne plaszczyzny. Zaskoczona zapatrzyla sie i wtedy wzial ja w ramiona i pocalowal. Na chwile przywarla do niego, zatracajac sie, potem oddala pocalunek. Jej stopy wisialy w powietrzu o stope nad powierzchnia ziemi, ale nie dbala o to. Nagle odepchnela go, odrzucila glowe do tylu. -Nie - pchnela mocniej. - Pusc mnie. Postaw na ziemi. Zmieszany, powoli opuszczal ja, az stopy dotknely ziemi. Odchylila sie od niego. -Nie to - powiedziala. - Nie jestem w stanie poradzic sobie. Wszystko, tylko nie to. "Prosze, pozwol mi znowu spotkac sie z Aginorem". Pamiec zawirowala. "Z Aginorem?" Nie wiedziala, skad wziela sie ta mysl. Wspomnienia chwialy sie i falowaly, jak niestale kawalki pokruszonego lodu na rozszalalej powodzia rzece. Usilowala pozbierac te kawalki, uchwycic cos, na czym moglaby sie oprzec. -Dobrze sie czujesz, moja kochana? - zapytal niespokojnie Lan. -Nie nazywaj mnie tak! Nie jestem twoja kochana! Nie moge wyjsc za ciebie! Przestraszyla sie, kiedy odrzucil w tyl glowe i wybuchnal smiechem. -Implikacje faktu, ze mielibysmy nie byc malzenstwem, moglyby zaniepokoic dzieci, moja zono. I jak mialabys nia nie byc, moja kochana? Nie mam zadnej innej i miec nie bede. -Musze wracac. Rozpaczliwie poszukiwala luku, ale wokol byly tylko laka i niebo. "Mocniejsze niz stal i bardziej smiertelne niz trucizna. Lan. Dzieci Lana. Swiatlosci, pomoz mi!" -Musze zaraz wracac. -Wracac? Dokad? Do Pola Emonda? Jak sobie zyczysz. Wysle list do Morgase i wydam rozkazy eskorcie. -Sama - wymamrotala, wciaz rozgladajac sie dokola. "Gdzie to jest? Musze odejsc". -Nie moge sie uwiklac. Nie zniose tego. Nie to. Musze zaraz isc. -W co sie uwiklac, Nynaeve? Czego nie mozesz zniesc? Nie, Nynaeve. Mozesz tutaj jezdzic sarna, dokad tylko chcesz, ale jesli Krolowa Malkieri przybedzie do Andoru bez odpowiedniej eskorty, Morgase bedzie zgorszona, o ile nie poczuje sie obrazona. Nie chcesz jej przeciez obrazic, nieprawdaz? Sadzilem, ze wy dwie jestescie przyjaciolkami. Nynaeve poczula sie, jakby ja bito po glowie, jakby zadawano jej ogluszajace ciosy. -Krolowa? - zapytala z wahaniem. - Mamy dzieci? -Pewna jestes, ze dobrze sie czujesz? Sadze, iz bedzie lepiej, jesli zobaczy cie Sharina Sedai. -Nie - odchylila sie na powrot od niego. - Nie, Aes Sedai. "To nie jest prawdziwe. Nie moge dac sie w to teraz wciagnac. Nie moge!" -Bardzo dobrze - powiedzial powoli. - Jako moja zona, jak mozesz nie byc krolowa? Jestesmy Malkieri, nie poludniowcami. Zostalas koronowana w Siedmiu Wiezach, w tym samym czasie, kiedy wymienilismy pierscienie. Nieswiadomie poruszyl lewa dlonia, prosty zloty krag otaczal palec wskazujacy. Spojrzala na swoja reke, na pierscien, o ktorym wiedziala, ze tam bedzie. Przykryla ja druga reka, ale nie potrafila powiedziec, czy to w celu zanegowania, czy podkreslenia jego obecnosci. -Teraz pamietasz? - ciagnal dalej. Wyciagnal reke, jakby chcial poglaskac jej policzek, cofnela sie o kolejne szesc krokow. Westchnal. - Jak chcesz, moja kochana. Mamy trojke dzieci, chociaz tylko jedno moze byc wlasciwie okreslone tym mianem. Maric siega ci juz niemalze do ramienia i nie jest w stanie zdecydowac, co pociaga go bardziej, konie czy ksiazki. Elnore juz zaczela praktykowac sztuke zawracania chlopcom w glowach, narzuca sie Sharinie z pytaniami, kiedy bedzie dostatecznie dorosla, aby udac sie do Bialej Wiezy. -Elnore to bylo imie mojej matki - powiedziala cicho. -Tak tez mowilas, kiedy je wybralas. Nynaeve... "Nie moge dac sie w to teraz wciagnac. Nie moge!" Za jego plecami, pomiedzy drzewami na skraju laki, zobaczyla srebrny luk. Przedtem skrywaly go drzewa. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz". Odwrocila sie w jego strone. -Musze isc. Chwycil jej dlon i bylo tak, jakby stopy wrosly jej w kamien, nie byla w stanie sie wyrwac. -Pojecia nie mam, coz cie klopocze, moja zono, lecz cokolwiek to jest, powiedz mi, a ja rozwiaze problem. Wiem, ze nie jestem najlepszym z mezow. Kiedy sie poznalismy, caly skladalem sie z kolcy, lecz przeciez w koncu wygladzilas mi niektore. -Jestes najlepszym z mezow - wymruczala. Ku swemu przerazeniu stwierdzila, ze pamieta go jako swego meza, ze pamieta smiech i lzy, gorzkie klotnie i slodkie pogodzenia. Wspomnienia byly niejasne, lecz czula, jak robia sie coraz silniejsze, coraz cieplejsze. -Nie moge. Luk wciaz stal, tylko kilka krokow od niej. "Wyjscie pojawi sie na powrot, lecz tylko raz. Pozostan nieugieta". -Nie wiem, co sie dzieje, Nynaeve, lecz czuje, jakbym cie tracil. Nie moge tego zniesc. - Wplotl palce w jej wlosy, zamknela oczy, przyciskajac policzek do jego dloni. Badz ze mna, zawsze. -Chcialabym zostac - powiedziala miekko. - Chce zostac z toba. Kiedy otworzyla oczy, luk zniknal... "Pojawi sie, lecz tylko raz". -Nie. Nie! Lan odwrocil jej twarz ku sobie. -Czym sie klopoczesz? Musisz mi powiedziec, jesli mam ci pomoc. -To nie jest prawdziwe. -Nieprawdziwe? Zanim cie spotkalem, sadzilem, ze nic procz miecza nie jest rzeczywiste. Rozejrzyj sie dokola, Nynaeve. To jest prawdziwe. Jesli zechcesz, by cokolwiek bylo prawdziwe, mozemy to razem urzeczywistnic, ty i ja. Z niedowierzaniem potoczyla dokola wzrokiem. Laka wciaz tu byla. Siedem Wiez wciaz wznosilo sie nad Tysiacem Jezior. Luk zniknal, lecz procz tego nic nie uleglo zmianie. "Moge tu zostac. Z Lanem. Nic sie nie zmienilo. - Jej mysli poplynely w inna strone. - Nic sie nie zmienilo. Egwene jest samotna w Bialej Wiezy. Rand bedzie przenosil Moc i oszaleje. A co z Matem i Perrinem? Czy odzyskaja choc odrobine swych zywotow? A Moiraine, ktora rozerwala nasze zycie na strzepy, wciaz zyje bezkarnie". -Musze wracac - wyszeptala. Niezdolna zniesc bolu widocznego na jego twarzy, wyzwolila sie z jego objec. Rozmyslnie stworzyla przed oczyma obraz paczka kwiatowego, bialego paczka na czarnej, ciernistej lodydze. Kolce wymyslila ostre i okrutne, pragnac, by przeszyly jej skore. Czula sie, jakby wisiala na czarnych, ciernistych galeziach. Glos Sheriam Sedai tanczyl gdzies na granicy slyszalnosci, mowiac jej o niebezpieczenstwach, jakie pociaga za soba proba przenoszenia Mocy. Paczek otworzyl sie i saidar wypelnil ja swiatlem. -Nynaeve, powiedz mi, o co chodzi. Glos Lana wslizgnal sie w jej skupienie, nie pozwolila sobie na to, by go slyszec. Wciaz jeszcze musi byc gdzies wyjscie. Wpatrujac sie w miejsce, gdzie stal srebrny luk, usilowala odnalezc jakis slad po nim. Nie bylo nic. -Nynaeve... Starala sie przedstawic myslowy obraz luku, uksztaltowac i uformowac go do najdrobniejszych szczegolow, wygiecie polyskujacego metalu wypelnione poswiata niczym snieznym ogniem. Wydawalo sie chwiac przed nia, na tle drzew, potem zniknelo, za chwile pojawilo sie znowuz. - ...kocham cie... Zaczerpnela z saidara, spijajac strumien Jedynej Mocy, do chwili gdy poczula, iz niemalze eksploduje. Promienistosc wypelnila ja, lsnila wokol, razila oczy. Goraco zdawalo sie przepalac jej cialo. Migotliwy luk ustalil sie, umocnil, pojawil w pelni swej obecnosci. Ogien i bol przepelnialy ja niemalze bez reszty, kosci rezonowaly, niczym przezerane plomieniem, pod czaszka wylo rozbuchane palenisko. -... calym moim sercem. Pobiegla w kierunku srebrnego luku, nie pozwalajac sobie nawet na rzut oka wstecz. Nie miala najmniejszych watpliwosci, iz najbardziej gorzka rzecza, jaka slyszala w zyciu, nie byl krzyk Marin al'Vere blagajacej o pomoc, w momencie gdy ja opuszczala, ale slodycz, jaka brzmiala w scigajacym ja, pelnym udreki glosie Lana. -Nynaeve, blagam, nie opuszczaj mnie. Pochlonela ja biala poswiata. Nynaeve, naga, zataczajac sie, opuscila przestrzen luku i padla na kolana. Lkala z rozwartymi ustami, lzy strumieniami sciekaly jej po policzkach. Gdy Sheriam uklekla przy niej, podniosla oczy i spojrzala na rudowlosa Aes Sedai. -Nienawidze cie! - Z calych sil starala sie powstrzymac lzy. - Nienawidze wszystkich Aes Sedai! Sheriam westchnela cicho, po czym pomogla Nynaeve wstac. -Dziecko, niemalze kazda kobieta, ktora przechodzi probe, mowi to samo. Nie jest prosta rzecza zostac zmuszona do spotkania swoich strachow. Co to jest? - powiedziala ostro, odwracajac dlonie Nynaeve wnetrzem do gory. Rece Nynaeve nagle zadrzaly, przeszyte bolem, ktorego dotad nie czula. Obie dlonie, dokladnie posrodku, przebijaly dlugie, czarne ciernie. Sheriam wyciagnela je ostroznie. Ny-naeve czula delikatny chlod dotyku Uzdrowienia. Kiedy ciernie wreszcie zostaly usuniete, pozostawily po sobie male blizny, na wierzchu i we wnetrzu dloni. Sheriam zmarszczyla brwi. -Nie powinny zostac zadne slady. I w jaki sposob udalo ci sie nadziac tylko na dwa, do tego umieszczone tak dokladnie? Gdybys zaplatala sie w krzaki tarniny, powinnas byc cala pokryta skaleczeniami i cierniami. -Powinnam - zgodzila sie gorzko Nynaeve. Moze uznalam, ze juz wystarczajaco duzo zaplacilam. -Zawsze trzeba zaplacic okreslona cene - stwierdzila Aes Sedai. - Teraz chodz. To byla pierwsza cena. Wez to, za co zaplacilas. Delikatnie popchnela Nynaeve do przodu. Nynaeve zdala sobie sprawe, ze w komnacie znajduje sie wiecej Aes Sedai. Byla tu Amyrlin w pasiastej stule, po jej obu bokach staly otulone w szale przedstawicielki kolejnych Ajah. Wszystkie patrzyly na nia. Pamietajac wskazowki Sheriam, Nynaeve podeszla na chwiejnych nogach i uklekla przed Amyrlin. Tamta wylala na jej glowe, trzymany w dloniach, ostatni kielich. -Zostajesz oczyszczona z Nynaeve al'Maera, z Pola Emonda. Zostajesz oczyszczona z wszelkich wiezi, ktore lacza cie ze swiatem. Przychodzisz do nas obmyta i czysta, na sercu i duszy. Jestes Nynaeve al'Maera, Przyjeta Bialej Wiezy. Amyrlin podala kielich jednej z siostr i pomogla Nynaeve wstac. -Nalezysz teraz do nas. Oczy Amyrlin zdawaly sie plonac ciemna poswiata. Dreszcz, ktory przeszyl Nynaeve, nie mial nic wspolnego z tym, ze byla naga i mokra. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/