Kosmiczne ziarna Kosmiczne Ziarna Wawrzyniec Podrzucki ROZDZIAL 1 Bystry potoczek u stop peknietej przypory nie sprawdzil sie jako zwierciadlo. Dla Hannibale Remmuerisha byla to pierwsza okazja od wielu lat, by ujrzec wlasna twarz, lecz w wartkim nurcie dostrzegl jedynie jej znieksztalcony zarys. Potok dostarczyl mu jednak drobnej chwili rozkoszy, gdy zanurzyl dlonie w krystalicznie czystej wodzie i poczul jej chlod. Zaledwie dzien wczesniej Noel Kreuff wraz z przyjaciolmi uwolnili go z koszmarnego czyscca i w akcie poetyckiej sprawiedliwosci oddali mu we wladanie neuromotor jego wieloletniego oprawcy Petra Durqvartza. Teraz Hannibale obawial sie najbardziej, ze kontroli nad wlasnym cialem bedzie sie musial uczyc rownie dlugo i mozolnie, jak noworodek. Mozliwe, ze uplyna dlugie miesiace, nim okielzna swoje nowe zmysly i uczyni je w pelni podleglymi swej woli.Zaczerpnal wody w zlozone dlonie i wychlusnal na twarz, delektujac sie zimna swiezoscia i smakiem kropli nieosiagalnym dla zwyklego czlowieka z krwi i kosci. Tak, niewatpliwie w sferze zmyslowej swiat oferowal mu teraz znacznie wiecej. Czy jednak bedzie to dla Hannibale blogoslawienstwem, czy tez ciezarem, czas pokaze. Na razie musi sie w tym swiecie na nowo odnalezc i okreslic cele, a przede wszystkim nauczyc sie zyc z samym soba i z okrutnymi zmorami przeszlosci. Wstal z kleczek i ruszyl w droge. Kierunek marszruty podporzadkowal swej ogolnej wiedzy o topografii megastruktury, a takze mglistym wspomnieniom z okresu, kiedy byl jedynie bezwolnym obserwatorem poczynan Ramireza - diabolicznej karykatury, w jaka niegdys zamienil go sadystyczny Petro. Dzika i bogata w niespodzianki okolica okazala sie dla niego sporym wyzwaniem i zarazem poligonem testowym dla zdolnosci jego obecnej fizycznej powloki. Paradoksalnie, najtrudniej mu bylo przyzwyczaic sie do tempa swoich reakcji. Zaskoczylo go ono juz wtedy, gdy wydostal sie z mrokow tracheoduktu kilka godzin po pozegnaniu swoich wybawcow i uprzejmej, acz stanowczej odmowie gosciny zaproponowanej przez serdecznych autochtonow. Od razu stanal przed koniecznoscia pokonania przeszkody w postaci pionowej sciany, ktora nawet dla gibkiego ciala akrobaty stanowilaby nie lada problem. Determinacja i pragnienie jak najszybszego uporania sie ze wszystkimi niedokonczonymi sprawami dodaly mu jednak odwagi. Ostroznie, usilujac ze wszystkich sil skoordynowac swoje ruchy, Hannibale zaczal zsuwac sie po nieregularnych wystepach sciany - stopa, reka, druga stopa. Graw, jakaz to meczarnia, gdy nie mozna pozostawic zadnego ruchu instynktowej pamieci miesni! W pewnej chwili uswiadomil sobie, ze spada, i minela cala przerazajaco dluga sekunda, nim dotarlo do niego, ze palce trzymaja sie chwytu pewnie jak imadlo. To byl pierwszy z praktycznych przykladow wyzszosci nerwow fotonowych nad organicznymi. Bedzie sie musial do tego przyzwyczaic i nauczyc wykorzystywac, tak samo jak kazde inne nowe narzedzie. Stworzone przez neuromotor faksymile ludzkiego organizmu nie potrzebowalo ani snu, ani odpoczynku, nie wymagalo rowniez faszerowania organicznymi szczatkami, by funkcjonowac. Niemniej Hannibale odczuwal autentyczny glod, a kiedy odcisniety w jego swiadomosci slad biologicznego zegara odezwal sie swoim cichym sygnalem, wbrew rozumowi zabral sie do szukania jakiegos ustronnego miejsca, gdzie moglby sie zdrzemnac. Znalazl je w niewielkim bambusowym gaju, ktory wygladal na ofiare traby powietrznej. "Thomas!" - Hannibale usmiechnal sie w duchu na wspomnienie wrzacego energia rudowlosego mlodzienca. Po jego zniwiarskim szale pozostal caly stos obeschnietych lisci, z ktorych Remmuerish umoscil sobie prowizoryczne poslanie. Natychmiast zapadl w sen, lecz po kilkunastu minutach zerwal sie, przejety niewypowiedziana groza. -Nie - wyszeptal, wciskajac piesc miedzy drzace wargi. - To Durqvartz nie zyje, to jego pieklo pochlonelo, a ja jestem, JESTEM!!! Sploszone naglym halasem stadko dzikich gryzoni czmychnelo w dol parowu, pozostawiajac zdezorientowanego Remmuerisha sam na sam z jego koszmarami i z glucha cisza wewnatrz. To nic majaki zbudzily go tak brutalnie, lecz wlasnie owa akustyczna pustka odarta z rytmicznego stukotu w klatce piersiowej, murmuranda plynacej w zylach krwi oraz poszumu wdychanego i wydychanego regularnie powietrza. Nieludzka martwota mechanicznej skrzynki, ruchomego pudelka na gedank... -Musze cos z tym zrobic albo zwariuje - oznajmil wynioslym bambusom, po czym z niesmakiem spojrzal po sobie. - Tak samo jak z ta idiotyczna anielskoscia. W tej czy innej postaci Hannibale nadal byl mezczyzna, jednak to, co od kilkunastu godzin mial "na sobie", bylo aseksualna kukla pozbawiona jakichkolwiek meskich atrybutow. Niewazne, czy przez jakies konstrukcyjne niedopatrzenie, czy tez dlatego, ze neuromotor tworzyl zaledwie surowy polprodukt do wymodelowania podlug gustu uzytkownika. Fakt pozostawal faktem - Remmuerish czul sie jak rzezaniec i bardziej zawstydzal go brak widocznych genitaliow niz jakiegokolwiek przyodziewku. Po chwili namyslu uplotl napredce przepaske z uschnietych lisci bambusa i owinal nia biodra. Przez reszte dnia blakal sie w otepiajaco monotonnym labiryncie pni, raz po raz gubiac obrany instynktownie zachodni kierunek marszu. Wiedzial, ze aby dotrzec do celu, powinien podazac zawsze w strone, ku ktorej opadal zywogrunt, a mimo to co chwile lapal sie na tym, ze wdrapuje sie pod gore. Zywosklon zaczynal juz przygasac, kiedy zwarty masyw Lasu niespodziewanie otworzyl sie przed nim na plynaca leniwie wode. Strwozony, blyskawicznie cofnal uniesiona ponad nurtem stope i kolejny raz poblogoslawil zdumiewajacy refleks. Przez dlugi moment wpatrywal sie w hipnotyzujace fale, oparty nagimi plecami o najblizsze drzewo. W kazdym centymetrze szesciennym swego jestestwa czul potworne zmeczenie, ktorego przeciez jako manneken nie powinien doznawac. A jednak... To musi byc cos takiego jak bol fantomowy w amputowanej konczynie, pomyslal z ironia. I czemu ja sie dziwie? W koncu caly jestem teraz proteza! Cos mignelo srebrzyscie w wodzie pomiedzy korzeniami, moze jakas zerujaca ryba. Hannibale poczul naraz potworne ssanie w dolku i bezwiednie oblizal wargi. Kiedy migotliwy ksztalt przemknal znowu w zielonkawej toni, chwycil go blyskawicznie, lecz niewielka, lsniaca jak rtec rybka zdolala wyslizgnac sie z reki. Zanim jednak przeleciala w powietrzu kilka centymetrow, Remmuerish chwycil ja ponownie bez trudu, sciskajac przy tym nieco mocniej - ot, na tyle, by nie wyrwala sie po raz drugi. Lecz gdy rozwarl palce, mial na nich juz tylko krwawa miazge. Przeklenstwo! - westchnal w duchu, zmywajac resztki niedoszlej kolacji. Za szybko, za mocno i w ogole zupelnie niepotrzebnie! Wszak jego glod byl calkowicie iluzoryczny, tak samo jak uczucie wyczerpania albo chec snu. Wszystkie potrzeby prymitywnego i ulomnego ciala zrodzonego z lona kobiety zaczynaly teraz przypominac nalog. Predzej czy pozniej bedzie musial sie z niego wyleczyc albo przynajmniej nauczyc sie kontrolowac. Ponownie rozejrzal sie po okolicy, starajac sie przegnac natarczywe pragnienia i skupic na konkretnych problemach. Na przyklad, ktoredy powinien teraz pojsc? Ze sladow wspomnien, jakie pozostaly mu po Ramirezie, wynikala polnoc, co oznaczalo poruszanie sie w kierunku przeciwnym do przeplywu wody w akwedukcie. A zatem, tedy... Remmuerish wyprostowal plecy i zaczal maszerowac po chodniku z korzeni, chybotliwym jak nieskonczenie dluga tratwa przycumowana do krawedzi Lasu. Trotuar dla cyrkowcow, pomyslal, niemniej szedl przed siebie szybko i pewnie, gdyz coraz bardziej nabieral zaufania do swoich nowych fizycznych mozliwosci. Neuromotor musial byc wyposazony w cos w rodzaju drogomierza, kiedy bowiem zywosklon zgasl ostatecznie, Hannibale wiedzial, ze przebyl dokladnie siedem i pol kilometra. Siedem i pol kilometra w niecale dziesiec minut! Imponujacy wynik, ale tym moze pozachwycac sie pozniej, kiedy juz znajdzie w tych kniejach jakies odpowiednie miejsce do przeczekania nocy. Zapewne moglby wedrowac takze i teraz, bo ani chybi ciemnosc nie stanowila dla jego obecnych zmyslow zadnej przeszkody, ale wolal nie ryzykowac. Poza tym, lek przed mrokiem byl rowniez atawistyczny i pozbycie sie go bedzie wymagalo odrobiny czasu. Przecisnal sie z trudem pomiedzy chropowatymi pniami stojacymi ciasno jak sztachety, wszedl ponownie do smrodliwego Lasu, zrobil kilka krokow i zniechecony ciaglym wpadaniem na drzewa spoczal pod jednym z nich. Potem przypomnial sobie zjawisku regularnego przyboru wod w akwedukcie. Mamroczac inwektywy pod adresem przekletej puszczy, podniosl sie znowu i podjal marsz ku gorze, by w koncu ulozyc sie w miejscu, ktore, jak mial nadzieje, znajdowalo sie wystarczajaco daleko od zagrozenia. * * * Ranek przyniosl potwierdzenie starej prawdy, ze zycie to nic innego jak nieustajace pasmo niespodzianek. Tym razem niespodzianka miala postac wielkiego, halasliwego nosa, ktory przez moment przeslanial Hannibale caly swiat. Zaraz jednak nos oddalil sie nieco i dolaczyl do pary slepi wpatrzonych nieprzyjaznie w Remmuerisha oraz zaslinionej paszczy ziejacej odorem zgnilego miesa.-Noga, Halse! - rzucil ktos ostrym, rozkazujacym tonem i wyszczerzone zlowrogo zeby natychmiast odsunely sie na przyzwoita odleglosc. Hannibale ogarnal nagly lek i jednoczesnie irytacja na samego siebie. Za to, ze nie do konca uwierzyl i, co tu kryc, zbagatelizowal slowa Kreuffa o tropicielach, ktorych jakoby cale zastepy mialy wyruszyc na poszukiwanie miedzy innymi jego skromnej osoby, /bagatelizowal, nie przedsiewzial praktycznie zadnych srodkow ostroznosci, a teraz... -Ejze, nic ci nie jest? - spytal ten sam glos juz o wiele lagodniej. Hannibale usiadl powoli i popatrzyl przed siebie. Ogromny, rudy jak plomien pies wciaz bacznie go obserwowal, dla wiekszego efektu powarkujac groznie przez na wpol obnazone kly. Na szczescie nie ruszal sie z miejsca. Wzrok Remmuerisha powedrowal wyzej, na czlowieka, ktorego niepozorna postura zdecydowanie kontrastowala z potezna bestia warujaca u jego stop. Mezczyzna byl w podeszlym wieku i raczej skromnie, by nie powiedziec nedznie odziany, trzymal sie jednak prosto i spogladal na Hannibale rownie uwaznie, jak jego czworonozny towarzysz. -Niemowa, he? - Nieznajomy nachylil sie ponownie ku Hannibale. -Bynajmniej - odparl Remmuerish rownie lakonicznie. Opiekun rudego psa wygladal raczej na kogos, kto wyszedl poszukac chrustu na rozpalke, niz na profesjonalnego lowce glow, ale przeciez mogla to byc celowa maskarada. -No, chociaz tyle. - Staruszek usmiechnal sie polgebkiem. - Halse cie znalazla. Ja tylko uslyszalem te okropne jeki. To tys tak krzyczal, biedaku? -Nie wiem - rzekl Hannibale najzupelniej szczerze. Byc moze we snie znow nawiedzily go koszmary, niczego jednak sobie nie przypominal. -Napadli cie jacys, co? Obili i odarli ze wszystkiego? -Nie wiem - powtorzyl Remmuerish, choc tym razem udal glupiego z wiekszym rozmyslem. Dopiero teraz uswiadomil sobie, jak karygodna beztroska sie popisywal, odkad opuscil tracheodukt. Jakby zapomnial, ze na swiecie sa jeszcze inni ludzie, ktorym predzej czy pozniej bedzie musial odpowiedziec na rozne niewygodne pytania. A on nawet nie zadal sobie trudu, zeby wymyslic jakas przekonywajaca historyjke. -Tos musial na dokladke i w leb niezle oberwac, skoro tak nic a nic nie wiesz. - Mezczyzna pokrecil frasobliwie glowa. - Pamietasz chociaz, jak cie zwa? -Na imie mam... Astilbeo. - Remmuerish podal pierwsze imie, jakie mu przyszlo do glowy, i podniosl sie z wilgotnej sciolki. Sprobowal okrasic swoje slowa przyjaznym usmiechem, ale po minie rozmowcy wywnioskowal, ze udalo mu sie jedynie wykrzywic twarz w niezbyt pieknym grymasie. -Astilbeo? Nigdy takiego nie slyszalem. Ale tez - dodal pospiesznie staruszek - niewiele sie ostatnio ruszam po swiecie, bo i nie ma za bardzo po co. Ja jestem Kristof, a Halse juz poznales. No, pokaz ten swoj czerep, przyjacielu. Rany na takiej wilgoci w mig sie slimacza i robaczywieja... -Nie! - Remmuerish cofnal sie przestraszony. -Hola, czlowieku. - Kristof wyprostowal plecy, a Halse postawila uszy i znow zawarczala ostrzegawczo. - Czego sie lekasz? Toz przeciez ja chce ci pomoc, a nie poglebiac jeszcze twoja mizerie! -Dzieki, wielkie dzieki, ale mnie naprawde nic nie jest - zapewnil go Hannibale. - Ja tylko... Ja tylko od trzech czy czterech dni bladze w tej okropnej dziczy i z wolna zaczynam tracic rozum. -Aaa... Trzeba tak bylo od razu. Nic dziwnego, zes caly w dygotkach. Las to diabelskie miejsce, a jezeli sie jeszcze go nie zna... Alf gdzies ty zgubil swoj przyodziewek? -E, nigdzie - baknal Remmuerish, szperajac goraczkowo we wspomnieniach. - Ja... Szlismy z pielgrzymka do... do... -Do Oikosgardu? -Wlasnie - podchwycil skwapliwie Hannibale. - Kazdy panwirysta przynajmniej raz na wcielenie powinien odbyc wedrowke do jakiegos odleglego, uswieconego miejsca. Niestety, kilka dni temu nieopatrznie oddalilem sie od grupy, i oto, czym skonczyla sie moja lekkomyslnosc. W uszach samego Remmuerisha wymyslona na poczekaniu bajeczka brzmiala okropnie naiwnie, ale najwyrazniej dla prostodusznego Kristofa okazala sie zupelnie wystarczajaca. -No to masz szczescie, przyjacielu - rozpromienil sie - zem akurat w poblizu przechodzil, to raz, a dwa, bo wlasnie ide do jednego z waszych. Widze, ze stary Anhawar przyda sie nam obydwu; tobie wskaze droge, a mnie moze da cos na paskudne bolesci brzucha. A skoro juz o brzuchu mowa, to pewnies glodny jak wilk! *** Ponowny marsz wsrod kolumnady pni wymeczyl Hannibale nie dlatego, ze staruszek gnal przez swoj Las jak oszalaly, ale wlasnie z powodu jego opieszalosci. Ani Kristof, ani jego ruda Halse nie nalezeli do istot opetanych demonem pospiechu. Zeby im dotrzymac kroku, Remmuerish musial wlozyc wiele wysilku w pilnowanie swych nog, ktore jak na zlosc bez przerwy wyrywaly sie do przodu, chcac pokazac, co potrafia. Jego przewodnik juz i tak zadawal sporo pytan, ale na razie wszystkie szczesliwie omijaly kwestie osobiste. Kristof objawil sie raczej jako domorosly filozof i szybko wciagnal swego nowego towarzysza w dyspute na temat sensu wiary w zyciu, czesto przeplatajac swe logicznie sprzeczne wywody pytaniami o szczegoly z codziennego zycia wyznaniowej gminy. Hannibale byl mu nawet na swoj sposob wdzieczny.Artykulacja dzwiekow, zwlaszcza gdy trafil sie jakis bardziej skomplikowany wyraz, wciaz sprawiala mu troche klopotow, potraktowal wiec rozmowe z ciekawskim staruszkiem jak okazje do treningu. A ze dawno temu poznal nieco obyczaje panwirystow, materialu na odpowiedzi mu nie brakowalo. Wlasnie przechodzil do wyjasniania zafascynowanemu Kristofowi subtelnych roznic pomiedzy doktrynami eksteriorykow i syntetykow, kiedy idaca dotad spokojnie Halse niespodziewanie postawila uszy. Staruszek natychmiast sie zatrzymal. -Co jest, malutka? Suka spojrzala na niego i odszczeknela cicho w odpowiedzi, a potem pognala w Las. Wkrotce gdzies spomiedzy drzew dobieglo jej niespokojne ujadanie. Kristof rozejrzal sie wokol i rzekl do Hannibale: -I prosze, jak to czas szybko schodzi na ciekawej dyspucie. Juzesmy prawie na miejscu. -Doprawdy? - Remmuerish rozejrzal sie wokol ze zdziwieniem. Ten sam monotonny gaszcz pni i ani sladu ludzkiego bytowania. -Mhm - mruknal staruszek, drapiac sie za uchem. - Tylko czemu ten pies tak sie wscieka? Jakbysmy to nigdy Calaghana nie odwiedzali. Hannibale drgnal i cos na ksztalt mrocznej zjawy przemknelo mu blyskawicznie przed oczami duszy. - Jak powiedziales? - szepnal. -Ale co? -Calaghan? To do niego idziemy? -Ha, no tos jednak wcale nie taki obcy, skoros slyszal o Andre. - Kristof rozpromienil sie nie wiedziec czemu. -Ja... - zaczal Hannibale i umilkl zdezorientowany. Nigdy nie spotkal nikogo o tym nazwisku, a jednak bylo ono niepokojaco znajome i na dodatek otoczone aura jakichs ponurych skojarzen. - Mozliwe, ze wspominal o nim ktorys z braci. Wszak dla niejednego z nich byla to juz trzecia albo czwarta pielgrzymka w zyciu. Ruda siersc Halse zamigotala ponownie miedzy pniami. Flegmatyczny spokoj, jaki wielkie psisko demonstrowalo podczas calego marszu przez Las, przepadl ze szczetem. Suka byla czyms wyraznie podekscytowana. Machala zamaszyscie ogonem i nie mogla usiedziec w miejscu. -No i czego tak skamlesz, czego? - Kristof zagadal do niej ojcowskim tonem, tarmoszac za uszy. Ale Halse potrzasnela tylko niecierpliwie lbem i szczeknawszy nerwowo, rzucila sie w gestwine, by natychmiast zawrocic i powtorzyc swoja natarczywa pantomime, ktora w psim jezyku gestow niewatpliwie oznaczala: "no, ruszcie sie w koncu!". -Nie mam rozumu, co w nia dzisiaj wstapilo - westchnal sta-i uszek. - Moze Andre ma jeszcze jakichs innych gosci z daleka? Zadowolona, ze jej pan podjal wreszcie wlasciwa decyzje, Halse pobiegla przodem, ujadajac na calego. Hannibale wciaz nie mogl dostrzec zadnych oznak zblizania sie do ludzkich siedzib, ba, Las wydawal sie tu nawet bardziej gesty i trudniejszy do przebycia niz wczesniej. W pewnej chwili pnie zwarly sie tak ciasno, jak przy brzegu akweduktu, lecz Kristof szedl dalej, ignorujac ten paradoks. Remmuerish owi nie pozostalo nic innego, jak zdac sie na staruszka i jego czworonoga. Od jakiegos czasu nie dawal mu rowniez spokoju zapach, ktory wisial w nieruchomym powietrzu. Tam sie chyba cos pali - powiedzial polglosem zza plecow Kristofa. Staruszek jednak zamiast odrzec cokolwiek, po prostu wniknal nagle w zwarta sciane drzew. Hannibale podazyl za nim przez wylom w palisadzie pni i stanal na skraju szerokiej polany. W oczy uderzylo go pelne swiatlo dnia, w nozdrza przytlaczajacy odor spalenizny, a w uszy martwa cisza, ktora podkreslalo niespokojne poszczekiwanie Halse. Kristof wyprzedzil go o kilkanascie krokow i teraz zmierzal prosto do najwiekszej z prymitywnych chalup, ktore staly w rownym rzedzie na srodku polany. Wygladaly na troche zaniedbano i zniszczone. Jednej praktycznie w ogole nie bylo, pozostala po niej tylko kupa poczernialych zgliszczy. Ani chybi to one byly glownym zrodlem drazniacej woni. Glownym, lecz nie jedynym, a im blizej Remmuerish podchodzil do zabudowan, tym bardziej ow drugi komponent przewazal nad zapachem spalonego drzewa. -Kristof? To miejsce nie wydaje sie... - zaczal, ale pelen przerazenia okrzyk przerwal mu w pol slowa: -O, Matko milosierna, Remus! To, co tak wstrzasnelo staruszkiem, znajdowalo sie po przeciwnej stronie chalup. Remmuerish obszedl je szybko i zobaczyl Kristofa stojacego z rozdziawiona geba na wprost wejscia do glownego domostwa tej niewielkiej osady. Na jednej z kolumn, ktore podpieraly okap, wisialo cos, a raczej... -Rany macierzy - wyszeptal Hannibale ze zgroza i az cofnal sie o pol kroku. Pionowa kolumne przecinala na wysokosci dwoch trzecich belka wspornikowa, co ktos wykorzystal z okrutna pomyslowoscia, krzyzujac swa ofiare za pomoca drewnianych kolkow. Rozpiete na belkach zwloki nosily slady dlugotrwalych tortur, dloniom brakowalo wiekszosci palcow, a piers ozdabial makabryczny fular z zakrzeplej krwi, ktora wyplynela przez szeroko rozciete gardlo. Nieszczesny chlopak musial zatem zyc w chwili, gdy oprawca przygwazdzal go u wejscia. Przerazajacego dziela dokonano nie tak dawno temu, bo choc muchy klebily sie juz wokol licznych ran, czerwien tu i owdzie lsnila jeszcze swiezo. Roztrzesiony Kristof wbiegl do chaty, zaraz jednak wypadl z niej w jeszcze gorszym stanie ducha. Hannibale podszedl na sztywnych nogach do zmaltretowanego ciala i sam nie wiedzac, dlaczego to robi, dotknal poharatanego boku. Potem roztarl bezwiednie w palcach lepki karmazyn, wspial sie po skrzypiacych schodach i potoczyl wzrokiem po wnetrzu izby. Kapiaca z pryczy pod sciana krew nie zdazyla jeszcze stezec, tyle jej uszlo z czlowieka przywiazanego do prymitywnego loza. Mial twarz osoby pograzonej w glebokim, spokojnym snie. Nie ukolysala go jednak do tego snu zadna lagodna melodia, tylko ostrze, ktorym rozplatano go niczym bydlo od mostka do pachwiny. Tak samo jak Hannibale... jak jego ubezwlasnowolnione rece rozplataly kiedys rodzonego syna... Tak samo. -Och, ludzie, nie... Remmuerish zatoczyl sie na wielki stol, przewrocil sie razem z nim, w hurkocie spadajacych z blatu naczyn uderzyl plecami w przeciwlegla sciane i osunal sie po niej bezwladnie. W chacie panowal polmrok, lecz w duszy Hannibale zapadla nagle prawdziwa noc. -Dlaczego? - wymamrotal drzacymi wargami. - Dlaczego nie chca mi dac spokoju?! Pokuta, nieprawdopodobny zbieg okolicznosci, klatwa zza grobu przekletego Petra Durqvartza? Czymze to bylo, na wszystkie i rany Ziemi? Kaluze krwi i sadystyczne tortury to jakby podpis Ramireza na frontonie domu. Kruchy i dopiero co odzyskany spokoj pekl pod naporem powracajacych wspomnien z seansu, w ktorym przez szesc lat Hannibale odgrywal role widza z oczami otwartymi na sile. Koscielny zbor, w ktorym demoniczne alter ego Remmuerisha znalazlo azyl, wscieklosc i zadza mordu tak potezna, ze przedzieraly sie nawet przez mentalne bariery Hannibale. Jakas wedrowka przez ostepy, niespodziewany zwierzecy strach Ramireza przed ciemnoscia, ktorym Hannibale pozostanie juz chyba skazony do konca swoich dni, wreszcie feeria piekielnych swiatel siejacych smierc i zniszczenie w chutorze Calaghana. Wiec to dlatego nazwisko bylo znajome... Potem cos sie stalo i Hannibale zapadl w niebyt, tracac ostatni kontakt z Ramirezem. Moze mieszkancy osady stawili temu dewiantowi krotkotrwaly opor i unieszkodliwili go na jakis czas, za co potwor Durqvartza zemscil sie na nich bezlitosnie? -Przeciez nie moglem temu zapobiec, nie moglem... - jeknal, ogarniety przytlaczajacym poczuciem winy. Remmuerish nie potrafil sie oprzec wrazeniu, ze martwy mezczyzna na pryczy slucha go i dolacza swe bezapelacyjne "tak" do skazujacego werdyktu upiornej lawy przysieglych zlozonej z tych wszystkich, ktorych machina zaglady zwana Ramirezem zameczyla i pozbawila zycia. A sposrod choru ofiar najglosniej oskarzal go nieszczesny Enrike... -Nie! - ryknal Remmuerish i potykajac sie o przewrocone sprzety, wybiegl z chaty. - Ja tego nie zrobilem! Ja tego nie zrobilem, slyszycie? Nie zabilem was, to nie byly moje rece, to nie bylem ja! Gdzies z daleka dochodzilo ujadanie psa, a obok ktos rzucal w powietrze slowa o wiele za cieple i zbyt slabe, by przedarly sie przez czarna mgle. Hannibale runal na kolana przed ukrzyzowanymi zwlokami i przytulil czolo do poranionych stop. Wiedzial, ze ulomna pamiec czlowiecza tepi sie z czasem i wykrusza, podczas gdy bank danych jego neuromotoru przechowa najdrobniejsze szczegoly i nigdy nie pozwoli mu uciec od tych przerazajacych obrazow. Remmuerish nie mogl nawet zaplakac nad wlasnym losem i losem tych skatowanych nieszczesnikow. Jego nowe, sztuczne cialo nie znalo lez. -Chcialem wam jedynie pomoc, przyniesc swiatlo, a nie cierpienie, uwierzcie mi - szeptal blagalnie. - Ale bylem glupi, tak bardzo glupi i slepy! -Straszna rzecz. - Wreszcie dotarl do niego cichy, wyraznie lamiacy sie glos Kristofa. - Taki byl z niego porzadny chlopak. I Anhawar... Co tu sie wydarzylo, do krocset chochlikow? I kto im to zrobil? -Ja - wydusil Hannibale. -Przestanze bredzic, czlowieku! -To wszystko z mojego powodu, to ja ich usmiercilem. -Przestan, powiadam! - zdenerwowal sie staruszek. - Calkiem juz odebralo ci zmysly? Spojrz na te rany. Krew jeszcze dobrze nie zakrzepla, a ty szedles ze mna od samego rana. Ja wiem, ze wy swiatobliwi obwiniacie sie za wszystko, co zle na tym swiecie, ale, na rany Matki, tego juz chyba za wiele! Wez sie do kupy, przyjacielu, i pomoz mi raczej dojsc do tego, co tu sie stalo. W trzezwych slowach Kristofa, choc pelnych pasji i nieskrywanego bolu, byla logika i Remmuerish dostrzegl ja od razu. Nie umniejszylo to jednak wcale jego goryczy. -Nie wiesz, kim naprawde jestem, i nie pojmujesz, o czym mowie, ale to nawet lepiej - rzekl drewnianym glosem, wstajac z kleczek. - Bo gdybys wiedzial... A zreszta w czym ja ci moge pomoc? -Nim osiadlem w tej dziczy, bylem obermajstrem w pewnej miescinie ladny kawalek drogi stad. Na kilometr rozpoznam lebskiego goscia - nadspodziewanie twardo odparl staruszek. - Andre byl mi bliski jak brat i za zadne skarby swiata tak tego nie zostawie. Nie prosze o wiele, tylko zebysmy rozejrzeli sie razem po chutorze i poszukali jakichs sladow. -Po co? - spytal Hannibale obojetnym tonem. -Ci dranie nie mogli ujsc daleko. Niech no tylko trafie na cokolwiek, co moglbym podsunac Halse pod nos, kawalek szmaty albo chocby ich plwociny, a ona juz... -Co, chcesz ich moze gonic? - przerwal mu cierpko Remmuerish. - I kto tu jest blizszy postradania zmyslow, ty czyja? Nie dam sie znowu namowic na nic podobnego. Raz juz popelnilem ten blad i do dzisiejszego dnia gorzko zaluje. Rob, co uwazasz za stosowne, bracie, mscij swych przyjaciol i gon za ich mordercami, ale mnie zostaw w spokoju. Ja mam wlasna pielgrzymke do odbycia. -Zatem niczego po tobie nie moge oczekiwac? - Kristof popatrzyl na niego gleboko zawiedziony. - Nikt mnie jeszcze nie nazwal czlekiem malodusznym, ale bylo nie bylo, ja pomoglem ci dzisiaj w potrzebie, a ty, choc jeszcze przed chwila takes lamentowal... Hannibale spojrzal ponownie na zmasakrowane zwloki. Staruszkowi nie sposob bylo odmowic trafnosci spostrzezen, a on sam w pierwszym szoku zbyt latwo dal sie oszukac koszmarom przeszlosci. Jesli jednak nie Ramirez dokonal tej rzezi, to kto? W tej chwili przychodzil Hannibale na mysl jedynie jakis lokalny odlam Kosciola Ostatecznego Rozgrzeszenia, bandziory tutejszego chowu albo... albo tropiciele. -No dobrze, mozemy sie rozejrzec. - Remmuerish pospiesznie ucial wyrzekania staruszka. - Tylko powtarzam, bez wzgledu na to, co odkryjemy, nie pojde z toba dalej. No, chyba ze... Kristof czekal na dokonczenie, Remmuerish jednak rzucil tylko: Chodzmy. Pol godziny pozniej wiedzieli wlasciwie tyle samo co przedtem, i zyli praktycznie nic. Ktos zamordowal brutalnie dwoch mieszkancow chutoru, dwoch pozostalych, byc moze porwanych przez tajemniczych napastnikow, nigdzie nie znalezli, chociaz zajrzeli nawet pod spalone bierwiona ostatniej z chalup i nawolywali glosno przez blisko kwadrans. Halse tez niczego nie wyweszyla pomimo wciskania nosa w kazda mozliwa szpare i ganiania od zabudowan do Lasu i z powrotem. -Nic z tego nie bedzie. - Hannibale usiadl na stopniu obok milczacego ponuro Kristofa. - Jesli moje przypuszczenia sa sluszne, rzecz jasna. -Jakie przypuszczenia? -Ze to wszystko jednak robota trakerow. Staruszek odwrocil ku niemu zdziwiona twarz. -Trakerow - powtorzyl Remmuerish. - Tropicieli, lowcow glow. Slyszales kiedys o takich? -A i owszem - mruknal Kristof. - Ale skad ty mozesz o nich wiedziec? Myslalem, ze wasz kult nigdy nie wszedl Cechowi w parade. -Nie wyznaje zadnego kultu - odparl Hannibale polglosem. - Cos ci wtedy musialem odpowiedziec i sklecilem na poczekaniu te historyjke o panwirystach. Nic mnie z nimi nie laczy. -Nie? No to kimze ty naprawde jestes, hm? -Juz ci mowilem: lepiej, zebys nie wiedzial. -Nie do takich odpowiedzi jestem nawykly... - zaczal Kristof z lekka urazonym tonem, lecz Hannibale wskazal zwloki Remusa i z emocja, ale juz bez poprzedniej emfazy powiedzial: -Widzisz go? To moje dzielo, mimo ze nie poderznalem chlopakowi gardla wlasnorecznie. Tak samo jak ten biedny Anhawar i Matka Ziemia wie, ilu przed nimi. Jesli nie chcesz skonczyc w podobny sposob, przestan juz pytac mnie o cokolwiek. -Czlowieku, tys naprawde oszalal. - Kristof mimowolnie odsunal sie od Remmuerisha. - Ciarki przechodza, kiedy sie ciebie slucha! -Byc moze - skwitowal Hannibale z posepna mina. - Jestem istota przekleta i do tego scigana przez sfore sprzedajnych kanalii. Chcesz uslyszec przyjacielska rade? Rozstan sie ze mna natychmiast i jak najszybciej o mnie zapomnij. Dosc mam na sumieniu, zeby dodawac kolejne... Halse, podczas calej tej rozmowy przycupnieta u stop swego pana i wodzaca slepiami od twarzy do twarzy, skoczyla naraz jak oparzona i z wscieklym ujadaniem pognala gdzies w bok. -A ta czego? - Zaalarmowany Kristof poderwal sie ze stopnia. - Halse? Halse! Hej, moze to Andre? Halse, czekajze, do diabla! Ale psisko pedzilo juz z calych sil przed siebie, jakby chcialo powetowac sobie wczesniejsze niepowodzenia w szukaniu tropu. Kristof ruszyl za nia bez zastanowienia, Hannibale zawahal sie jednak. To byl dobry moment, zeby oddalic sie wreszcie od tego makabrycznego miejsca i jednoczesnie od zagrozenia ze strony domniemanych tropicieli. Niewykluczone, ze wciaz kreca sie gdzies w poblizu. A ten poczciwy czlowieczek byc moze pedzi im wlasnie na spotkanie. Z drugiej strony, odwrocic sie plecami jak ostatni tchorz i pozostawic towarzysza na pastwe czyjegos bezwzglednego okrucienstwa... -Graw, co ja wyprawiam - westchnal i powlokl sie za Kristofem, ktory zniknal wlasnie za rogiem sasiedniej chaty. Szczekanie Halse stracilo jakby na sile i kiedy Remmuerish okrazyl domostwo, ujrzal suke w konfrontacji z jakims mocno przestraszonym nastolatkiem. Chlopak nieporadnie probowal zaslonic sie rekami przed paszcza, ktora mogla przepolowic go jednym klapnieciem. Halse nie miala jednak zamiaru atakowac. Wystarczylo jej, ze go pilnuje i nie pozwala zawrocic do Lasu, skad tamten najwidoczniej przybyl. -Nie rusz, Halse! - Kristof rozkazal jej na wszelki wypadek, a potem zblizyl sie do dzieciaka. - Spokojnie, chlopcze, spokojnie, ona ci nic nie zrobi. Ani ja, wiec przestan sie trzasc... Ejze, przeciez ty ledwie stoisz na nogach! Daj no, pomoge ci. Kiedy jednak Kristof objal chlopaka, ten az zawyl z bolu. -A tobie co? -Przedarlem sobie... W suczy ryj, ojca mi zabili! - wybelkotal niedorostek bez wiekszego ladu i uczynil wysilek, by stanac prosto. Reka Kristofa zeslizgnela sie po jego plecach, cala umazana krwi. -Matko milosierna, to juz trzeci! Smrod i licho, co tu sie wyprawia?! Astilbeo? -Jestem. - Remmuerish podszedl do balansujacego na granicy przytomnosci chlopca. - Pokazcie to... graw, alez okropna rana! Trzeba go jak najpredzej przeniesc do chaty i zrobic opatrunek, zaraz, zaraz, ale ja chyba... ...gdzies juz spotkalem tego dzieciaka, dokonczyl w myslach. Gdzie to bylo? Gdzies w New Cheshire, bez watpienia, ale gdzie dokladnie? Chyba na przedmiesciach. Ramirez zachowywal sie tamtego dnia jak kompletny szaleniec, gnajac przez miasto za jedna ze swych ofiar. Dopadl ja w jakims spokojnym domu na peryferiach, ale ofiara - tak, to byl wlasnie ten maly - wymknela mu sie zwinnie jak malpka. Oczy chlopca takze rozszerzyly sie na widok Hannibale, nie bylo w nich jednak radosci z niespodziewanego spotkania, tylko niedowierzanie i paniczny strach. -Ra... Ram... aaa! - wyjakal, i zapominajac o psich klach oraz swych rozharatanych plecach, rzucil sie na oslep do tylu, twarza prosto na sekaty pien drzewa. Gdyby nie Remmuerish, ktory blyskawicznie znalazl sie miedzy przerazonym nastolatkiem a kikutom galezi, chlopak niechybnie wbilby go sobie w czolo. -A niech mnie...! - Staruszek az sie zatchnal. - Kim ty jestes, na wszystkie duchy Lasu? -Skonczonym idiota - odrzekl Hannibale z gorycza, a potem wzial na ramiona nieprzytomnego Kevina Kudlischke i w milczeniu ruszyl ku zabudowaniom. ROZDZIAL 2 Ostroznie i czule, jakby to byl jego wlasny syn, Remmuerish zlozyl chlopca na barlogu w jednej z mniejszych chalup, nie dbajac o to, ze plami krwia czyjes poslanie. Rana nie byla specjalnie gleboka, ale za to duza i paskudnie poszarpana na brzegach. Wygladala na dzielo zwierzecych zebow albo pazurow.-I jak? - spytal zafrasowany Kristof. -Niedobrze - westchnal Hannibale. - A bedzie znacznie gorzej, jesli natychmiast nie powstrzymamy krwawienia. Tylko czym, u licha? Zwykly bandaz malo co tu da, obrazenia sa zbyt rozlegle. Gdybym mial igle i jakies nici, a chocby i kawalek drutu, sprobowalbym to zszyc. -Nici, powiadasz? Poszukam - zaoferowal sie bezzwlocznie staruszek. - Anhawar co prawda wiele wiecej ponad dotyk i szczypte ziol nie uzywal, ale a nuz... -Tylko szybko. I rozejrzyj sie jeszcze za jakas woda. Trzeba to przemyc. Kristof zakrzatnal sie po obejsciu, podczas gdy Hannibale przewrocil Kevina na brzuch, rozerwal poszarpana koszule do konca i delikatnie podwinal przesiakniety krwia material tak wysoko, jak sie dalo. Plecy chlopca byly rozorane od szyi do pasa, zupelnie jakby ktos przeciagnal go po haku. Albo po zlamanej galezi, w ranie pelno bylo bowiem okruchow kory i drobnych kawalkow drewna. Jeszcze tylko tego brakowalo, zeby wdala sie jakas infekcja! Podarl przescieradlo na kilka pasow, zwinal jeden z nich w luzny galgan, i z wielka delikatnoscia zaczal przecierac rane. -Ha, tu sa zuki! - zakrzyknal Kristof tryumfalnie. -Slucham? -Kopagusy lekarskie, na oko bedzie z kilkadziesiat. Wystarczy, az nadto. Zaraz, co jeszcze mowiles? Aha, woda, woda... jest, i to nawet dwa wiadra. W kazdym razie wyglada na wode i niczym nie ulatuje. O, to tez sie przyda. -Kristof! -Juz ide, juz - zmitygowal sie staruszek. Postawil pelny cebrzyk przy lozku, a na zydlu przy wezglowiu nieduza gesta klatke z ogniodebowych zerdek oraz bardzo stary, lecz calkiem jeszcze uprawny luminar. Hannibale odrzucil przesiakniete krwia plotno i katem oka zerknal na klatke, w ktorej roilo sie od ciemnobrazowych chrzaszczy, wielkich jak palec. -I po co je tu przyniosles? - rzekl, spogladajac na Kristofa z zaskoczeniem. -Jak to po co? Zeby malego zacerowac. Nie patrz tak na mnie, mowie zupelnie powaznie. To rzeklszy, potrzasnal klatka, otworzyl wieko i ostroznie wyciagnal jedna sztuke. -Widzisz? - Przysunal chrzaszcza blizej swiatla. Chwycony tuz za glowa owad natychmiast otworzyl w reakcji obronnej potezne zuwaczki, plaskie jak lopaty i drobniutko pilkowane na brzegach. - Kilka razy mialem sposobnosc ogladac, jak to sie robi, chwala Matce. Trzeba sie tylko pilnowac, bo jak dran chwyci tymi swoimi cegami, to juz go nie oderwiesz, chyba ze z kawalkiem miesa. -Aa, takie zywe klamry chirurgiczne? - zaciekawi! sie Hannibale. -Otoz to - przytaknal staruszek i wrzucil chrzaszcza z powrotem do klatki. - Na dodatek maja cos takiego w slinie, ze rany sie nie paskudza i szybciej goja. -Zaloze sie, ze sama natura im tego nie dala - mruknal Remmuerish pod nosem. - Chodz, podnies malego z tamtej strony, musze wymyc mu te wszystkie swinstwa. Zanurzyl kolejny zwitek plotna w cebrzyku i nie wyciskajac go, zaczal czyscic rane. -Mysle, ze wystarczy, lepiej zreszta nie potrafie tego zrobic. - Hannibale wytarl rece w posciel i ponownie rzucil okiem na klatke z kopagusami. - Graw, brzydze sie robactwem. Moze ty? -W porzadku, tylko zamienmy sie miejscami - zgodzil sie staruszek, a kiedy Hannibale przejal bezwladne cialo w swoje ramiona, dodal z profesjonalna nuta w glosie: - Sciagaj brzegi rany, mocno i jako tako rowno, o, tak... Potem wyjal chrzaszcza i przytknal jego glowe do skory chlopca. Gdy tylko potezne zuwaczki zacisnely sie na niej, zgrabnie ukrecil reszte tulowia owada. -Co ile chcesz je dawac? - spytal Remmuerish. -Im gesciej, tym lepiej, chociaz i tak blizna zostanie malemu okrutna. Sciagnij o tyle wyzej... Cala operacja poszla Kristofowi nadzwyczaj sprawnie. -Uff, mam nadzieje, zesmy zdazyli - sapnal i przyjrzal sie swemu dzielu. - Dwadziescia jeden glowek, az sie wierzyc nie chce! -Jest mlody, na pewno sie wylize - rzekl z nadzieja Hannibale. Z szerokich pasow przescieradla zrobili jeszcze nieprzytomnemu Kevinowi ciasny opatrunek i wreszcie okryli go derka sciagnieta z sasiedniej pryczy. -Zeby sie tylko obudzil - westchnal Remmuerish, siadajac ciezko na zydlu. -Zeby tylko - powtorzyl niczym echo Kristof i przeniosl wzrok na Hannibale. - Ale czy nie zechce znow dac drapaka w Las, hm? Chlopak wygladal, jakby zobaczyl sama smierc, kiedys sie nad nim pochylil. Powiesz mi, dlaczego, czy znowu fukniesz, zebym nie zadawal pytan? -Znam go - mruknal Remmuerish zdawkowo. -Tyle to i sam sie domyslilem. - Staruszek usmiechnal sie nieco dwuznacznie. - I tego, ze maly chyba cos nie za bardzo cie lubi. -Ja... To nie tak. - Hannibale splotl rece w zazenowaniu. - Mialem sobowtora, istne monstrum w ludzkiej skorze, ktory pare dni temu omal nie posiekal chlopaka zywcem. -A to dzisiaj? -Nie, to na pewno nie byl on. Wiem to, bo... bo wiem, po prostu. Ale chlopak najwidoczniej nie mial o tym pojecia i wzial mnie za tamtego potwora. Stad jego panika. -Brat-blizniak? -W pewnym sensie, tyle ze wyrodny. - Hannibale usmiechnal kwasno. - I, jesli laska, nie chcialbym juz wiecej o nim -A prosze bardzo. W koncu mnie i tak nic do tego. Staruszek zamilkl, ale po chwili namyslu Remmuerish postanowil jednak kontynuowac rozmowe. Bal sie, ze maly ocknie sie w obecnosci Kristofa, a zatem lepiej uprzedzic pytania nowego znajomego i odkryc sie, nie ze wszystkim, rzecz jasna, lecz na tyle, by uniknac chocby czesci niedomowien. Z drugiej strony, gdzie tu konsekwencja? Jesli zdradzi temu czlowiekowi swoj sekret, narazi zarowno jego, jak i siebie. No dobrze, o swoja skore mogl ostatecznie nie dbac, byloby jednak podle odplacac staruszkowi i takim brzemieniem niepotrzebnej wiedzy. Tylko ze ten dzieciak, ktory pojawil sie nie wiadomo skad, jak ucielesniony wyrzut sumienia, nie pozwoli mu milczec. Na mysl, ze jeszcze raz ktos moglby wziac go za Ramireza, Hannibale pociemnialo w oczach. Trudno, musi zaryzykowac. -Graw, o ilez prosciej jest po prostu byc zlym - mruknal, zeby od czegos zaczac. -He? -Sluchaj no, Kristof, slyszales kiedys o mannekenach? Staruszek zwlekal z odpowiedzia zatrwazajaco dlugo jak dla Remmuerisha, a kiedy sie w koncu odezwal, uczynil to z zalem jakims i nostalgia: -Ano slyszalem. Przez chwile obydwaj milczeli przygaszeni, choc niewatpliwie kazdy z zupelnie odmiennych powodow. Najwidoczniej Remmuerish niechcacy trafil w jakis wyjatkowo czuly punkt staruszka i wszystko zalezalo teraz od tego, czy bylo to tylko wyblakle wspomnienie, czy tez blizna po drzazdze takiej jak ta, ktora Durqvartz wbil w dusze Hannibale. Tak czy owak, Kristofowi nieobcy byli "zimni", jak niektorzy smiertelnicy pogardliwie nazywali mannekeny. -Miales z nimi zle doswiadczenia? - Remmuerish ostroznie podjal rozmowe. -Zle? Skadze znowu, jedne z najlepszych. Westchnienie ulgi, ktore mimowolnie wyrwalo sie Hannibale, bylo tak glosne, ze staruszek az drgnal -Domyslam sie, ze twoje nie byly zbyt dobre, hm? - Ton Kristofa byl pelen wspolczucia. - Nie obawiaj sie, jestem istota z krwi i kosci. -A ja nie - wyrzucil z siebie Remmuerish gwaltownie, ze strachu, ze w ostatniej chwili opusci go odwaga, i natychmiast zastygl w oczekiwaniu na kontre. Ale Kristof odchylil sie tylko do tylu i pokiwal dobrodusznie glowa. -Pewnie, ze nie. -To az tak widac? - baknal Hannibale, bezwiednie splatajac i rozplatajac dlonie, i nie patrzac staruszkowi w oczy. -Po tym, jak wtedy smignales za chlopakiem, to juz nawet glupi by sie domyslil. - Kristof rozchylil wargi w polusmiechu. - Zwykly czlowiek nigdy takiej sztuczki nie dokona, tylko zjawa albo ktos taki wlasnie, jak ty. -Nie jestes zaskoczony? -Najbardziej ze wszystkiego, przyjacielu, to ja jestem teraz zasmucony przez nieszczescie, ktore spadlo na bliskich mi ludzi - odparl Kristof, po czym podniosl sie ze swojego siedzenia. - I skoro juz o tym mowa, trzeba mi sie nimi zajac. Ty rob swoje, transformuj sie, czy jak to wy tam miedzy soba nazywacie, ja nie bede ci przeszkadzal. Oniemialy Hannibale otworzyl usta. -A co, moze nie dlatego pytales? - Staruszek znow usmiechnal sie jak Sfinks. - Chciales wiedziec, czy przypadkiem nie padne trupem na widok takich niesamowitosci? Ech, przyjacielu, nie takie rzeczy juz w zyciu widzialem! Kristof machnal wymownie reka i odwrocil sie do wyjscia, a widzac zrywajacego sie ze stolka Remmuerisha, dorzucil: -Nie, nie, poradze sobie sam. Ty juz lepiej czuwaj przy malym. *** I Hannibale czuwal. Mijaly godziny, podczas ktorych cos dzialo sie na zewnatrz, lecz on sie wylaczyl. Tylko raz wstal ze swojego posterunku i wyjrzal na polane, kiedy w swiatlo gasnacego dnia wmieszal sie rdzawy, ruchomy blask. Pelzajace po scianach chaty refleksy pochodzily z wielkiego pogrzebowego stosu.-Niech was Drzewo przyjmie - wyszeptal i powrocil do przerwanych rozmyslan. Twarz mial teraz niemloda i dosc pospolita, pozyczona od jakiegos aktora z widimalowych tasiemcow, ktorego nazwiska nawet nie pamietal. Na lawie pod przeciwlegla sciana znalazl wyszczerbiony kawalek plastikowego lustra i dokonal kilku poprawek wokol ust i nosa. Tak powinno byc dobrze, ten aktorzyna zawsze grywal przecietniakow z tlumu, ludzi nijakich, latwych do przeoczenia. -Przeciez moglem ci pomoc w znoszeniu drewna, dlaczego mnie nie zawolales? - odwrocil sie do Kristofa, ktory wlasnie przekroczyl prog. -Nie ma o czym mowic - sapnal staruszek, wyraznie zmordowany. - Mow lepiej, co z nim? -Ciagle nieprzytomny. Jest tu ktos w okolicy, kto moglby go fachowo zbadac? -Byl tylko Anhawar. -I juz zadnego innego lekarza? -W tym segmencie? Na pewno nie. -A w New Cheshire ? -Gdzie? -Chcialem powiedziec, w Keshe - poprawil sie Hannibale. Na szczescie pamietal te potoczna nazwe, bo oficjalna najwidoczniej nie byla powszechnie znana. -Aa, tam, to tak. Nawet paru, ale chyba niewiele wartych. -Dlaczego? -Tak mysle, skoro ludzie przybywali do Anhawara az z Yssauk. A to jeszcze dalej na polnoc. -Ale jacys sa? -Ano, sa. -W takim razie nie ma co zwlekac - rzekl Hannibale stanowczo. - Wyruszam o swicie. ROZDZIAL 3 Ciemnosc i oslepiajace swiatlo na przemian - tym przede wszystkim okazalo sie Drzewo, ktore Thomas Farquahart po raz pierwszy w zyciu ogladal z zewnatrz. Kilimem utkanym z cienia i blasku, niekonczaca sie panorama malowana jaskrawymi grzbietami konarow oraz migotliwa siecia innych zupelnie nieznanych mu struktur. Cienkich, zdawaloby sie jak pajeczyna, lecz kiedy koga Anhelosow przeleciala dostatecznie blisko, Thomas dostrzegl na jednej z tych nitek owalny cien ich statku, mikroskopijny w porownaniu z rozmiarami zylastego slupa. Deus, jakiez to wszystko bylo zludne dla oczu!-Boja na dziewiatej - rzekl Jesus, ktory stal przy sterowniczej konsoli. Koga wykonala skret w lewo z gracja jaskolki, a potem pomknela ostro w dol. Krajobraz na zewnatrz po raz kolejny zmienil sie jednoczesnie we wszystkich trzech plaszczyznach, co tylko wzmoglo zaklopotanie Farquaharta. Od pol godziny jego zmysly byly wystawione na ciezka probe. Okreslenie rozmiarow czegokolwiek, dystansu oraz kierunkow swiata przychodzilo z trudem w sytuacji, gdy jedynym niezmiennikiem byl poklad statku Anhelosow pod stopami. Cala reszta swiata krecila sie wokol jak wielka okragla klatka pod dyktando komend Jesusa, ktory raz po raz korygowal kurs okretu musnieciami smuklych palcow po konsoli. Nawet Noel, ktory stal z rekami skrzyzowanymi na piersiach, wygladal na lekko oszolomionego. -Boze moj, alez to dranstwo wyroslo! - szepnal, sledzac masyw odplywajacego w polobrocie konaru. - I jak sie zmienilo! Bea, przytulona do Thomasa i tak samo jak on milczaca w obliczu potegi Drzewa, rzucila przelotne spojrzenie Kreuffowi, a polem zerknela w tyl ponad ramieniem Farquaharta. Von Klosky, pochloniety rozmowa ze starym Anhelosem, jako jedyny z pasazerow wykazywal obojetnosc wobec nadzwyczajnej scenerii. Dziewczyna nie wiedziala, czego dotyczyla dyskusja, bo obydwaj mowili bardzo cicho, ale wyraz twarzy Gerharda sugerowal, ze nie byla to gadanina li tylko dla zabicia czasu. Moze domawiali sie co do oplaty za przewoz tylu nadliczbowych osob? Badz tez, domyslala sie, von Klosky wzial starego na spytki, jak sie sprawy maja na dole. Wszedobylscy Anhelosi niewatpliwie byli na biezaco z najswiezszymi plotkami. -Co to jest? - Podniecony glos Thomasa sprawil, ze powrocila wzrokiem do scenerii za burta. - Przeciez mowilas, ze gwiazdy sie nie poruszaja! -Bo nie - odparla dziewczyna polszeptem. - To znaczy, poruszaja sie, ale z pewnoscia nie jak roj swietlikow... Uwage Farquaharta przykula gromadka kilkunastu tajemniczych swiatelek tanczacych ponizej statku. Swymi chaotycznymi, zygzakowatymi ruchami do zludzenia przypominaly chmare nocnych owadow. Jak daleko byly - metry czy setki kilometrow - tego ani Bea, ani Thomas nie potrafili okreslic. Moze Nion moglby odpowiedziec na to pytanie, lecz wyczerpany Ux zasnal jak dziecko i nikt nie mial sumienia budzic nieszczesnika, zwlaszcza dla takiej blahostki. Przygladali sie zatem z ciekawoscia, dopoki fruwajaca konstelacja nie rozproszyla sie nieoczekiwanie. Chwile pozniej swiatelka zaczely zmierzac w ich kierunku jedno za drugim, rosnac w oczach. -Co za zaraza? - Thomas cofnal sie odruchowo przed dziwnym deszczem, ktorego krople lecace po lamanych trajektoriach niespodziewanie nabraly zlowieszczego charakteru. Koga natychmiast odpowiedziala seria blyskawicznych manewrow. Swiat zawirowal i Thomas polecial w dol, pociagajac za soba Bee. Cos niby rozswietlona od srodka meduza albo pajak z groteskowo dlugimi odnozami przekoziolkowalo tuz nad kopula okretu. Inny podobny stwor otarl sie ze zgrzytem o kadlub, by w nastepnej sekundzie eksplodowac bezglosnie w czarnej pustce. -A ty co, synu, spisz przy tych sterach, czy znowu myslisz o bezecenstwach? - Thomas rozpoznal glos siwego patriarchy. - Pierwszy raz tedy lecisz? No, i patrz, przyjacielu, cala kawa rozlala mi sie na kontusz! Jesus odchrzaknal cos niewyraznie, zmieszany reprymenda. -Nie mamrocz pod nosem, tylko rob, co do ciebie nalezy, bo wiecej nie pozwole ci stanac przy konsoli - wysapal stary, wycierajac ubranie haftowana serweta. - I przegon wreszcie te grzybojady! Dobrze wiesz, jak pozniej wszystko po nich smierdzi! -No przeciez przeganiam, padre. - Jesus nie mial odwagi spojrzec w strone rodzica. Swietliste meduzy, ktore klebily sie wokol kogi, jeszcze dwukrotnie podjely probe czepienia sie statku, szybko jednak zrejterowaly, porzucily niefortunnie wybrana ofiare i rozpierzchly sie w nieladzie. -Deus, wiecej tu macie takich niespodzianek? - Thomas spojrzal niepewnie w ciemnosc. Po intruzach nie pozostal jednak zaden slad. -To... ee... zadna niespodzianka. - Jesus potarl grzbiet nosa w konsternacji. - Tylko wydawalo mi sie, ze Marhaderos wreszcie zmadrzeli. -Kto? -Marhaderos, holota z plesniami. Nie policzysz, ile razy dostali nauczke, a oni ciagle zasadzaja sie na nas z tymi swoimi tresowanymi pol warzywami. -Hm, cos macie sporo wrogow - rzekl Thomas z przekasem. -Marhaderos to nie wrogowie, tylko biedni desperaci. Zwykle utrapienie, nic wiecej. Wkrotce na aksamitnie czarnym tle znow zalsnily swiatelka, ale zadne z nich nie zblizylo sie juz do kogi. Wiekszosc pelzala leniwie we wszystkich kierunkach, migoczac jak plomyczki swiec w ledwie wyczuwalnym podmuchu. Thomas zaczynal sie z wolna niecierpliwic. Jakis czas temu stracili z oczu polyskliwe grzbiety konarow, lagodnie zakrzywiajace sie w oddali, zatem, jesli dobrze zapamietal objasnienia Gerharda, zeszli ponizej ostatniego, liczac od Wierzcholka, pietra korony. Nic jednak nie wskazywalo na to, ze sie zblizali do legendarnego Dolu i ze ow Dol w ogole gdzies tu byl! Thomas widzial tylko nieprzenikniony mrok pociely rzadkimi prazkami o ton jasniejszych cieni i te leniwe swiatla. Moze to okrety, ktore nie spieszyly sie zbytnio, lecac donikad? Albo przeciwnie, pomykaly nie mniej chyzo od ich kogi, lecz byly i tak wielkie i odlegle, ze sprawialy wrazenie sunacych w slimaczym tempie? Czymkolwiek byly, wszystkie zdawaly sie poruszac po tej samej stromo wznoszacej sie plaszczyznie... nie, zaraz, to chyba raczej tor opadania kogi byl tak ostro nachylony w stosunku do tamtych. A moze wcale nie opadali? Moze wlasnie wznosili sie coraz wyzej i odlatywali coraz dalej od planety? -Deus, gdzie my wlasciwie jestesmy? - Zbolalym wzrokiem szukal chocby jednego szczegolu, ktory przypominalby znany mu swiat. - I kiedy wreszcie dotrzemy na miejsce? -To juz naprawde niedaleko, amigo - odparl Jesus. - Widzisz te jasna linie? Prawde rzeklszy, Farquahart dostrzegl juz wczesniej cienki luk w ciemnosciach, wzial go jednak za jeszcze jeden konar, tyle ze widziany z innej niz do tej pory perspektywy. -To limes. -Co takiego? -Terminator, granica pomiedzy wiecznym cieniem Drzewa a swiatlem dnia. Najdalej za dziesiec minut zobaczysz swoja ziemie obiecana, senhor Thomas. Jak to kiedys powiedzial Gerhard? Ze pieklo ma bardzo niewiele zalet? Deus, ten czlowiek musi darzyc Dol prawdziwie synowska miloscia, skoro przechodza mu przez gardlo podobne komplementy! Sypki i gorszy od bagna koszmar pod stopami, kasajacy zewszad chlod, a w plucach powietrze bez grama wilgoci i niemal ogolocone z tlenu. Zamiast lekko przymglonej arkadyjskiej perspektywy segmentow groza nieprzeniknionego czarno-zoltego tumanu i demoniczny poswist wichru, ktory nim targa i smaga ziemie jak pekiem tytanicznych batogow. Zrobienie kroku bylo nadludzkim wysilkiem, oddychanie tortura, utrzymanie zas kontaktu wzrokowego z pozostalymi - wyczynem zgola magicznym. To juz nie pieklo, bo nawet ono jest dla ludzi, ale cos stokroc gorszego! Kolejny podmuch walnal go jak maczuga i przyparl do sciany jakiejs budowli - bolesnie twardej, martwej i niemozliwie dlugiej. Od kilku minut Thomas pelzl wzdluz niej mozolnie. A moze tylko mu sie zdawalo, ze pelznie, podczas gdy w rzeczywistosci przebieral jalowo nogami w tej potwornej mace z piachu i lodowych krysztalkow? Albo tez chodzi w kolko jak bezmyslne, oslepic zwierze? -Deus, zginalem - jeknal i pozalowal tego natychmiast. Nic nie pomagalo: ani schylanie glowy, ani zakrywanie dlonia ust, bo obrzydliwy pyl przeciskal sie kazda, najmniejsza nawet szparka. Musiala istniec przed nim jakas ochrona, Thomas nie mial jednak niczego oprocz dziesieciu palcow i rabka kolnierza, ktore byly calkowicie bezskuteczne wobec furii piaskowo-lodowej nawalnicy. Gdzies w jej szalonych objeciach tanczyla reszta jego przyjaciol, ale nie bylo sensu wolac, bo nikt nie uslyszalby go nawet z bliska. -Na waszym miejscu poczekalbym do zmierzchu, kiedy narsim ucichnie - mowil stary Anhelos, zanim opuscili koge. - Teraz jest najgorzej, wiatr ma dobrze ponad osiemdziesiat wezlow przy gruncie i jeszcze pewnie przybierze na sile. Po coz taki pospiech, senhor Klosky? Pogubicie sie w moment, albo i gorzej. Mial calkowita racje. Ale Gerhard uparl sie, twierdzac, ze zna Tikt-al-Harruk jak wlasna kieszen i ze znajdzie droge z zamknietymi oczami. A Thomas nie czul zadnego leku, tylko ekscytacje. Nigdy nie widzial burzy piaskowej, ba, nie znal nawet takiego pojecia, dlaczegoz zatem mialby odczuwac przed nia strach? Tym bardziej ze z gory wygladala zupelnie niewinnie, jak bladozolta mgielka. Idylliczna uluda, spotegowana dodatkowo przez niezawodna maszynerie kogi, ktora z finezja kontrowala uderzenia huraganu i prowadzila okret gladko jak po szynach. Na wysokosci mniej wiecej kilometra Jesus uaktywnil dodatkowe sensory i oczom wszystkich ukazal sie nagle klarowny obraz Ziemi odfiltrowany z pylowych turbulencji. Thomas nie mogl oderwac wzroku od pierwszej ludzkiej siedziby poza Drzewem. Jakze byla inna od wszystkiego, co jego umysl kojarzyl ze slowem "miasto"! Ani sladu Rzeki, wszedzie pelno katow prostych, ale tez i calej masy oblosci. W porownaniu z Keshe osada musiala byc ogromna, o ile kopulaste twory stojace w pryzmatycznie zalamanych liniach, nie wieksze od lebka szpilki, byly domami. Widzial takze wieksze struktury, jak cale Tikt-al-Harruk ksztaltem zblizone do smuklych lez. Najbardziej zagadkowym elementem byla deltowata ostroga, ktora wyrastala z tepego konca osady i dzielila ja na pol. Intrygujacy, ale spokojny widoczek z lotu ptaka... I jak okrutnie klamliwy! Thomas odepchnal sie od chropowatej sciany i ruszyl na oslep przed siebie, lecz po kilku krokach ostatecznie ulegl zywiolowi. Dalsza droga byla niemozliwa, huragan przygniatal go jak prasa i wciaz dosypywal tego mialkiego swinstwa, w ktorym nogi grzezly bezsilnie. -Thomas! - Omam sluchowy? Nie, ktos chwycil go za ramie. Ty narwancu jeden, przeciez mowilem, zebys zaczekal! Masz szczescie, ze nie wywedrowales na otwarta pustynie! -Myslalem... Deus, mialem cie tuz przed soba i nagle zniknales jak duch. - Thomas zaslanial dlonia usta, ale i tak co dwa slowa plul piachem. - Wszystko zniklo w tym przekletym tumanie! Co to w ogole jest? Znowu trafilismy w srodek jakiejs wojny? -Tak, czlowieka z natura! No chodz, to juz tylko kawalek. -Zebym jeszcze cos widzial. - Thomas sprobowal rozewrzec .szerzej powieki, ale momentalnie zamknal je z powrotem. - To dranstwo wyzre mi oczy! -Wiec ich nie otwieraj. O, tu. - Pociagnieta przez von Klosky'ego dlon Farquaharta dotknela czegos wiotkiego. - Trzymaj sie tej liny i posuwaj wzdluz niej. -A co z reszta? Bea? -Wykazala sie wieksza doza rozsadku od ciebie. - Slowa Gerharda ledwie przebijaly sie przez wiatr. - Wszyscy sa juz bezpieczni pod wiatrolomem. Trzymasz sie mocno? -Trzymam sie... *** Tikt-al-Harruk okazalo sie o wiele dziwniejszym miejscem, niz Thomas przypuszczal. Pomimo gestej i gwarnej cizby wydawalo sie ogluszajaco ciche, kiedy juz przekroczyli jego bramy. Wiatr wyl co prawda nadal i drobnego pylu wszedzie bylo wiecej niz pod dostatkiem, ale w porownaniu z gehenna, jaka Farquahart i przezywal jeszcze przed chwila, byl to wprost rajski spokoj. Wszystko za sprawa wiatrolomu, jak go nazwal Gerhard. Thomas widzial go juz wczesniej, na obrazie przekazywanym przez sensory kogi (ow zagadkowy "cien" przepolawiajacy osade), dopiero jednak widok z bliska oraz suche wyjasnienia von Klosky'ego przyprawily go o prawdziwe zdumienie. Trzy wielkie zebra, sterczace z gruntu jak osci z kregoslupa gigantycznej ryby, klonily sie z gracja nad Tikt-al-Harruk. Setki mniejszych ostrolukowych poprzeczek splatalo sie razem w siec. Thomas podrapal sie w glowe. Nie, porownanie z ryba jest niewlasciwe, juz raczej wyglada to jak szkielet dziobowej sekcji jakiejs lodzi wywroconej do gory dnem.-Ale przeciez ta konstrukcja to same dziury! - odezwal sie do Gerharda, rozgladajac sie jednoczesnie na wszystkie strony. Jakze dziwnie i bogato odziani byli tutaj ludzie! -Wiatrolom to cala maszyneria - wyjasnil von Klosky. - Pierwsze dwie ostrogi sa katodami, ktore laduja dodatnio nadlatujace drobiny piasku, pylu i lodu. Ostatnia z nich wytwarza pole magnetyczne i odpycha to wszystko jak plug, bokami i gora. -Wiatr tez? - zdziwil sie Thomas. - Jakim cudem? -A czyz wiatr to nie drobiny? - odparl Gerhard pytaniem na pytanie. - Co wylatuje z lufy pulsatora? -Plazma. -Czyli co? -No, ogien... -Innymi slowy, zjonizowany gaz. Z grubsza rzecz biorac, wiatrolom robi to samo, co zaplonnik w karabinie, jonizuje powietrze. Nie czujesz charakterystycznego zapachu? -Czuje. - Thomas pociagnal nosem i kichnal poteznie. Przeklety pyl nie przestawal dawac mu sie we znaki. -To ozon. Na szczescie wiatrolom zaprojektowano tu z glowa, w przeciwnym razie wytrulby mieszkancow tej oazy. Zaraz, zaraz, Alem Haddz. To juz tutaj. Von Klosky zatrzymal sie przed kopulasta budowla, typowym przykladem lokalnej architektury. Wielki szyld kolysal sie na wietrze, ale wyrysowane na nim miekkie, abstrakcyjne linie nic Thomasowi nie mowily. Do wnetrza kopuly prowadzila lagodna rampa, ktora jakis czlowiek odmiatal cierpliwie (i wedlug Farquaharta zgola daremnie) z rdzawozoltej posypki. Mezczyzna byl jak wiekszosc tutejszych zakutany w szeroki szlafrok i mial szczelny zawoj wokol twarzy. -Salaam - zagadnal go Gerhard. - Czy to jest oberza Alem Haddz? -Salaam bashir - odrzekl tamten glosem stlumionym przez material na ustach. - Nie inaczej, szanowni nieznajomi. -Zgadza sie, to tu. - Von Klosky odwrocil sie do pozostalych. - Naturalnie, jezeli dobrze zapamietalem. Widzac, ze goscie kieruja swe kroki w dol, czlowiek w zawoju odlozyl miotle na bok i pospieszyl przodem, by otworzyc im uprzejmie drzwi. -Zapraszani, zapraszam. - Szeroki gest podkreslil jego slowa. Thomas minal go, zgietego wpol, i wszedl w mroczny przestwor pelen ciezkich, drazniacych woni, belkotu wielu gardel i jazgotliwej melodii. Deus, czy nawet muzyka na tym padole musiala przypominac placz i zawodzenie wichru? -Bylam kiedys w kafejce prowadzonej przez grupke imigrantow - szepnela Bea, zatykajac nos. - Reklamowali sie jako "oryginalna kuchnia saharyjska". Albo to byli oszusci, albo sprowadzili imitacje swojej kultury do poziomu absurdu na potrzeby klienteli z Wierzcholka, bo ta cuchnaca nora w najmniejszym stopniu nie przypomina mi tamtego lokalu. Graw, jak oni moga wytrzymac w takim smrodzie? -Jak oni w ogole moga tu zyc? - steknal Thomas, przeciskajac sie w slad za von Kloskym. Z beczkowatego sklepienia zwisalo kilka finezyjnie powycinanych lampionow, ktore dawaly akurat tyle swiatla, by dostrzec zarysy cial. W pierwszej chwili Thomas przerazil sie, ze tak naprawde to nie zadna oberza, ale jakis przytulek albo hospicjum dla konajacych, tak przejmujace odglosy dochodzily do jego uszu i tak nieprzyjemne bylo uczucie potykania sie co chwila o czyjes wyciagniete bezwladnie konczyny. Za kazdym razem jednak wlasciciel nog podciagal je pospiesznie i mamrotal niewyraznie jakies przeklenstwa albo przeprosiny, trudno bylo zrozumiec. Gerhard dopchal sie do stolika na przeciwleglym koncu mrocznej sali. Siedzial przy nim, a wlasciwie na modle pozostalych klientow wpollezal na wielkim pufie jeden tylko czlowiek, ktory uniosl sie na widok zmierzajacej ku niemu gromadki. -Inge? -Moj Boze, Gerhard! Ile to juz lat? Piec? -Szesc - westchnal von Klosky. - Nikt cie nie zatrzymywal ani o nic nie pytal? -Jak zawsze konkretny, co? - usmiechnal sie Inge, a moze byla to tylko gra swiatel, - Nie, nie mialem zadnych problemow. Ale widze, ze nie jestes sam. Przedstawisz mnie? Gerhard szybko dokonal prezentacji i wrocil do tematu. -No dobrze, Inge. Opowiadaj, co i jak. -A ile wiesz? -Praktycznie nic wiecej poza tym, ze zniknal Teodor. -No to rzeczywiscie niewiele - mruknal Inge. - Mozesz chociaz powiedziec, od kogo dostales ten kryptogram? -Od Rasklunda. -Od Grega? Jestes pewien? -Raczej tak. - Szczeka von Klosky'ego poruszyla sie niespokojnie. - Dlaczego pytasz? -Bo cztery miesiace temu calosc spraw EsZetu przejal Variliev. - Inge oparl sie o sciane. - Rasklund nie jest juz szefem niczego, moj drogi. Od kilku dni nie nalezy nawet do Dyrektoriatu, podobnie zreszta jak Terrence, Heppherhund i Sessu-Ngabene. -Terrence i Ngabene? - powtorzyl Gerhard w niewesolej zadumie. - Co to za smrod? To kto tam teraz rzadzi? -W tym wlasnie rzecz, ze chyba nikt. - W skapym swietle grymas Inge wygladal niemal zlowieszczo. - Formalnie Ruchowi wciaz przewodzi Dyrektoriat, ale za fasada pozornej ciaglosci wladzy walka frakcyjna wrze na calego, a wlasciwie lepiej byloby to nazwac "lap, co sie da, i lec w swoim kierunku". Wrociles, bracie, do krolestwa bez krola, gdzie prawie kazdy tylko mysli w tej chwili, co by tu mozna jeszcze dla siebie wyszarpac. Obrzydliwa bijatyka sepow, oto czego arena stal sie nasz niegdys szlachetny Ruch. A jakas tam misja i przeslanie dla swiata? Mam wrazenie, ze nikogo to juz nie obchodzi. -Mnie obchodzi! - wykrzyknal von Klosky z emfaza. - I nie wierze, zeby Terrence czy Ngabene poddali sie tak latwo! Przeciez to byli najwierniejsi uczniowie Teodora! -Coz, biurko to ciezki mebel i potrafi przetracic nawet najsilniejszy ideowy kregoslup. -Co chcesz przez to powiedziec? -Ze stara gwardia stala sie naprawde stara. Stetryczala, cyniczna i zaplatana w polityczne swary jak ryba w niewod. -Hej, czyja wygladam na stetryczalego? - oburzyl sie Gerhard. -Nie, ale ty jestes czlowiekiem czynu i ciezkiej pracy w terenie. - Inge siorbnal cos z miniaturowej filizanki. - Do tego od szesciu lat z dala od naszego piekielka. A szesc lat to bardzo duzo. Ja lez zachowuje zdrowie psychiczne tylko dzieki temu, ze czesciej przebywam poza Cytadela niz w jej gnijacym wnetrzu. -I wy chcecie, zebym pomogl wam wygrzebac sie z tego lajna, tak? Sam jeden? - Von Klosky parsknal z niesmakiem. - Matko swieta, cos mi sie widzi, ze predko pozaluje swojej decyzji o powrocie. Powiedz mi chociaz, czego mam sie spodziewac? I na kogo, procz ciebie, moge jeszcze liczyc? -Na Krinda, jesli go odszukasz. - Inge zaczal wyliczac na palcach. - Na Sessu-Ngabene, o ile zdolasz wyrwac go z umyslowej zapasci. No i na Rasklunda, pod warunkiem, ze odkryjemy, gdzie go przetrzymuja. -I to wszystko? -Obawiam sie, ze tak. Ta kupa szczatkow zwana Ruchem ledwie sie trzyma. Dyrektoriat rozdarty wewnetrznymi sporami nie jest w stanie powstrzymac rozpadu, mlodzi coraz bardziej sie anarchizuja, a ogol jest zdezorientowany. Wymarzone okolicznosci dla demagogow pokroju La Forge'a. Slowo daje, Gerhard, jesli potrwa to chocby kilka dni dluzej, ten dran bez wiekszego wysilku pozbiera resztki i odtworzy Ruch, ale juz pod wlasnymi sztandarami. A wiesz, co jest najwieksza ironia? Ze to wlasnie ten cwany szczurolap zachowuje sie ostatnio najpoprawniej ze wszystkich. Istny wzor polityka i meza stanu, obronca najwiekszych wartosci Ruchu. -Nie zartuj, Inge. -Och, mowie o tym, jakie La Forge roztacza wokol siebie pozory. - Katem oka Farquahart dostrzegl poruszenie, jakby nagly przeciag wdarl sie w gesta zawiesine dymu i kuchennych oparow wypelniajacych oberze. - Ale to moze mu w zupelnosci wystarczyc. Nie wiem nawet, czy nie przybyles za pozno, bo Nastrouhs... Jakas niewidzialna reka szarpnela glowa Ingego i wtloczyla mu ostatnie slowo do ust. Wygial sie konwulsyjnie i z ramionami nienaturalnie wykreconymi do tylu wyrznal nosem o blat, a potem wzniosl sie magicznie metr nad swoim pufem. Filizanki i miseczki przyniesione przez dyskretnego oberzyste, podstawka z jakims kopcacym leniwie kadzidlem i utensylia niewiadomego przeznaczenia, wszystko to rozbryzgnelo sie, gdy masywny blat gwaltownie podskoczyl kopniety czyjas noga, chyba von Klosky'ego. Thomas nie byl pewien i nie mial czasu sie nad tym zastanawiac. -Gerhard, co sie...? Gerhard! Porwany w powietrze Inge krzyknal cos zduszonym glosem. Zaczal blednac, znikac, roztapiac sie w polmroku. Von Klosky wskoczyl na stol i zlapal dyndajaca nad nim noge, ale natychmiast sam zostal zaatakowany przez demoniczne nie-wiadomo-co i wywinawszy kozla, polecial twarza na sciane. Nawet nie zdazyl sie z nia zetknac, tak blyskawicznie niewidzialna sila pociagnela go w gore za pas podroznego kombinezonu. Klepisko zadudnilo tupotem nog ludzi, ktorzy porzucili swoje niedbale pozycje. Wrzeszczac w przerazeniu "Szejtan, to szejtan!", pognali jeden przez drugiego ku wyjsciu. Zdretwialy Thomas nie wiedzial, co ma robic i czego w ogole jest swiadkiem. Demony? Deus, na tym po stokroc przekletym Dole wszystko wydawalo mu sie mozliwe, nawet najprawdziwsze sily nieczyste. Gerhard walczyl jeszcze rozpaczliwie, wil sie i wykrecal jak malpka na sznurku, probujac siegnac za siebie rekami i strzasnac niewidzialnego napastnika. Jednak to, co trzymalo go w swym uscisku, wydawalo sie calkowicie nieuchwytne. Potem trzy rzeczy wydarzyly sie niemal rownoczesnie: blekitna aureola strzelila w sklepienie, von Klosky ulegl momentalnej dematerializacji, Noel zas wykonal imponujacy skok z miejsca i rowniez zniknal jak duch. -Matko wszechzieleni, co tu sie wyprawia? - wyszeptal Farquahart i zaslaniajac twarz ramieniem, rzucil sie w bok. Mial jeszcze na tyle przytomnosci, by oslonic biednego Niona i odciagnac go z drogi spadajacych kamieni. -Tom, uciekajmy stad! - Bea szarpnela go za rekaw. -Ale Gerhard... -Szybciej! Oslepiajace swiatlo dnia wdarlo sie w polmrok oberzy smuga rozproszona przez wodospad pylu. Budynek rozpadal sie, gruz grzechotal o blaty z polerowanego metalu i gral na azurowych lampionach, dopoki i te nie spadly na podloge. Nie bylo jak wydostac sie na zewnatrz, bo ogarniety panika tlum zablokowal skutecznie jedyne wyjscie. -Deus, co teraz, co teraz? - mamrotal Farquahart goraczkowo. - Tam! Nie! Pod sciane, jak najblizej sciany! Bea! -To nie jest dobry pomysl. -Pod sciane, mowie! - zakomenderowal Thomas. - Przyjrzalem sie wczesniej, tej budzie tylko dach wystaje nad zywogruntem. -To nie jest Drzewo, moj drogi. -Och, niewazne, nad czym wystaje, ale sciana na pewno nie runie. A jesli nawet cos sie nam posypie na glowy, to z malej wysokosci. No, predzej! Coraz wieksze kawalki sklepienia odrywaly sie na obrzezach nieregularnej wyrwy i bombardowaly klepisko, az w koncu przezarty peknieciami strop nie wytrzymal i zawalil sie z przerazliwym loskotem, grzebiac pod soba co najmniej kilkanascie osob. Pozostali klienci nawet nie obejrzeli sie na swoich przywalonych ziomkow, lecz jak ogarniete amokiem bydlo rzucili sie po rumowisku ku najblizszemu przeswitowi w murze. -Krety. - Thomas splunal zdegustowany, przy okazji pozbywajac sie z gardla porcji mialu. - Nikt nie mysli o rannych, tylko o sobie. Matko wszechzieleni, zaczynam szczerze nienawidzic tego miejsca. Bea? Nion? A wy cali jestescie? -Takoz, Thomas. - Biedny Ux wygladal chyba najzalosniej i zarazem najbardziej komicznie z calej trojki, jak chude ptaszydlo wytytlane w cukrze pudrze. Nikomu jednak nie bylo w tej chwili do smiechu. - Glowa jeno nieco bolesna, musiala jakowas twardosc mnie urazic. -Pokaz no. - Farquahart dzwignal sie ostroznie. - Rzeczywiscie, troche krwawisz ze skroni, ale to chyba nic powaznego. A ty, Beatrice? -W porzadku. - Dziewczyna steknela, strzasajac z siebie cala lawine prochu i kamiennych odlamkow. -Chociaz tyle... Pytanie, co dalej? Przeczucie go nie zawiodlo. Oberza faktycznie byla tylko wielka ziemianka. Nawet czesc kopulastego dachu byla wpuszczona w podloze, nic zatem nie mialo prawa spasc im na glowy. Ale sytuacja i tak nie byla wesola. -Gerhard zniknal, Noel zniknal, nie wiemy, gdzie jestesmy ani dokad pojsc. Nie znamy tu nikogo, nie rozumiemy tutejszych obyczajow, za granicami tej osady czyha na nas istny koszmar. Jasna macierz, nie mamy nawet nic do jedzenia ani zadnych srodkow na kupienie zywnosci. Dlon Bei zacisnela sie na palcach Farquaharta, przerywajac ponura wyliczanke. -Poradzimy sobie, Tom - szepnela. - Inni tez jakos tutaj zyja. -Tak, tylko ze od pokolen. - Farquahart otarl kurz z powiek i przestapil nad pogruchotanym fragmentem stropu. - I nie wiadomo, jak traktuja obcych. Moze ich pozeraja zywcem? -Nie plec bez sensu! -A co tu do tej pory mialo sens?! - Thomas zamachal gniewnie rekami i na moment zamienil sie w oblok kurzu, ktory tak jak pozostala dwojke pokrywal go od stop do glow. - Mozesz mi wytlumaczyc, co sie przed chwila stalo? Gerharda literalnie diabli wzieli, ot co, wiec czego jeszcze mozemy sie spodziewac po tym przekletym Dole, ha? Armii aniolow-zbawicieli dla kontrastu? Czy moze zwyklego linczu z rak tlumu? Deus, popatrz na to! Jestesmy w Tikt-al-Harruk zaledwie od godziny, a juz posialismy tu smierc i zniszczenie! -Nie cierpie, kiedy uderzasz w ten swoj fatalistyczny ton. - Dziewczynie tez nie dopisywal promienny nastroj. - Zdecydowanie wole cie w wersji czlowieka myslacego racjonalnie. I taki jest teraz potrzebny. -Aha - mruknal Farquahart i rozejrzal sie po zrujnowanej oberzy. Pyl ze zdemolowanej kopuly klebil sie wszedzie i tanczyl w podmuchach wiatru, opadajac z powolna obojetnoscia na gruzy, polamane sprzety i zmiazdzone ciala. Dwie z ofiar katastrofy zyly jeszcze, choc jednej z nich niewiele juz mozna bylo pomoc. Drugi mezczyzna mial tylko przygniecione stopy. Thomas sforsowal gruzowisko i nie namyslajac sie, chwycil nieszczesnika pod ramiona. Puscil go jednak natychmiast, gdy ten zawyl z bolu. Nie tak, idioto, skarcil sie w duchu, trzeba najpierw odwalic ten zlom. Tylko jak? -Bea, nie widzisz tu czegos, co mogloby posluzyc za dzwignie? - zawolal, po czym sam dostrzegl kawalek potrzaskanego kontuaru, w miare dlugi i na oko wystarczajaco solidny. We dwojke, a potem jeszcze z pomoca Niona zaparli sie na drewnianym ulomku, starajac sie nie zwracac uwagi na potworne wrzaski tego, ktorego probowali wyswobodzic. Biedak musial byc w glebokim szoku, w przeciwnym razie nie rzucalby sie tak i nie patrzyl na swoich wybawcow oczami pelnymi bezbrzeznej trwogi. -Nieszczesnik mysli pewnie, ze chcemy wyrzadzic mu jeszcze wieksza krzywde - sapnal Farquahart. - Deus, tubylcy rozerwa nas na strzepy, jak tylko pokazemy sie na zewnatrz. -Tutaj na pewno nie mozemy zostac - odparla Bea. - Pchnij jeszcze odrobine... Fragment stropu uniosl sie wreszcie dostatecznie wysoko i Nion puscil drag, zeby wyciagnac rannego. Okazalo sie jednak, ze mezczyzna podniosl sie sam, i jeczac, pokustykal w kierunku wyjscia. Thomas rzucil drewno na bok i z posepna mina zwrocil twarz ku rampie wiodacej na powierzchnie. Tlum juz zgromadzil sie u jej szczytu, grozny i nieobliczalny jak kazda wzburzona masa ludzka. -Lepiej sprobujmy odgrzebac plecaki - mruknal, czujac mimowolny ucisk w gardle. - I miejmy nadzieje, ze karabiny nadal sa sprawne. -Nie bedziesz do nikogo strzelal! - zaprotestowala Bea gwaltownie. -Owszem, bede, jesli mnie sprowokuja. - Farquahart wyminal ja, balansujac na chwiejnych kamieniach. - A moze w imie twej szlachetnej odrazy do smiercionosnych urzadzen wolisz pokornie zlozyc glowe na oltarzu slepej nienawisci motlochu? -Cos podobnego, Thomas Zlotousty - parsknela dziewczyna, ale jakos nie mogla spuscic oka z gestniejacej tluszczy na ulicy. Nerwy obojga napiely sie do niebezpiecznych granic. - Czemu nie wyglosisz rownie plomiennej mowy do nich? -Moze i tak zrobie. - Farquahart odnalazl zawalony gruzem stolik i zaczal odrzucac kamienie. - A w ogole to pomoglabys mi, zamiast fukac jak jez. Odkopane plecaki przypominaly rozplaszczone psie scierwa, ale karabiny, ku niewypowiedzianej uldze Thomasa, okazaly sie sprzetem najwyzszej klasy. Nawet zbyt wielu zadrapan na nich nic bylo. -Uff, od razu mi lepiej. - Farquahart scisnal kolbe, jakby to byla dlon najlepszego przyjaciela, i przelaczyl bron w stan gotowosci. - Niech no ktory na nas chocby krzywo spojrzy, to... Bea, wiem, co powiesz, ale wez pulsator Gerharda. -O, nie! -Posluchaj, nie musisz go w ogole wlaczac. Wystarczy, zebys trzymala na widoku, o, tak. Efekt psychologiczny. Dziewczyna popatrzyla przeciagle najpierw na niego, potem na wystajaca z olstra zlowieszcza lufe, a nastepnie na podekscytowany tlum za rzednacym parawanem kurzawy. W koncu baknela: -Dobrze, daj. Nalozyli zmaltretowane plecaki, otrzepali sie jeszcze troche i niczym trio desperatow z jakiejs awanturniczej opowiesci ruszyli na spotkanie nieuniknionego. -Tylko pamietaj, trzymaj karabin tak, jakby zycie ludzkie nic dla ciebie nie znaczylo. - Thomas oblizal nerwowo wargi. - I... -Hej, a wy dokad? Wszyscy troje zrobili w tyl zwrot. -Deus, Noel! - Farquahart az podskoczyl z radosci. - Gdzies ty byl? I gdzie Gerhard? A to kto? Kreuff pojawil sie rownie nagle, jak zniknal, teraz jednak trzymal za frak jakiegos osobnika mizernej postury, ciemnego na twarzy i z mnostwem blyskotek wyeksponowanych na lachmaniarskim przyodziewku. Przypominal przemytniczy stragan. -Jeden z naszych diablow. - Noel potrzasnal czarniawym indywiduum jak workiem. - Gdyby nie moja slamazarnosc, mialbym ich wszystkich, a tak zlapalem jedynie te mala obszczynoge i to doslownie w ostatnim momencie. -Wyrzygasz te inwektywy razem z wnetrznosciami, ty zasrany drzewolazie! - Pokurcz syknal jadowicie. - Puszczaj mnie natychmiast! -Jezeli mi powiesz, dokad zabraliscie naszych ludzi. - Kreuff odwrocil ku sobie wierzgajaca bezsilnie kreature. - No? -Predzej odgryze sobie jezyk! -E tam, poswiecilbys najbardziej interesujaca czesc swojego ciala? Mikrus lypnal nienawistnie na Kreuffa, a potem rozwarl szeroko swoja podlawa gebe, wywalil jezor na wierzch i wysepleniwszy emfatycznie "Sysko la ledentolium", klapnal paszczeka. Nie dosc szybko jednak. Noel wpakowal mu dlon w usta, nim tamten zdazyl zrealizowac swa grozbe. Zeby zgrzytnely na twardych jak stal palcach, a oczy niemal wylazly malemu gnomowi z orbit. -Zrobisz to jeszcze raz? - spytal Kreuff przymilnie niedoszlego jezykozerce. Czarniawy byl bliski uduszenia. Pokrecil spazmatycznie glowa i gdy tylko zimny knebel opuscil jego gardlo, bluznal wymiocinami. -Ale paskuda. - Noel skrzywil sie teatralnie. - No i zobacz, jak uswiniles mojego przyjaciela. No coz, Thomas nie zdazyl sie w pore usunac... -W szlaczek obsrywam twoich ptasich przyjaciol - wycharczal bunczucznie czarny. - I slowa nie pisne, chocbys mnie przenicowal. -Nie? - Kreuff wzniosl oczy jak poeta na moment przed deklamacja, po czym rzucil niedbale: - A, to zjezdzaj, pokrako. Bez ciebie tez sobie poradzimy. I juz zwolnil uscisk, ale w ostatniej chwili z powrotem przyciagnal czarniawego ku sobie. -Czekaj no, a moze porozmawiamy inaczej? Beatrice, moglabys mi dac swoja zapinke? Dziewczyna w lot pojela intencje Noela. -Tylko ostroznie, wiesz przeciez, ze to jest warte majatek - rzekla, zdejmujac ja z wlosow, i jednoczesnie aktywowala ukryty wszczepnik. -Oczywiscie. - Noel machnal czarniawemu zapinka przed nosem. - Wyjatkowo cenna rzecz. Unikat. Jedyny zachowany egzemplarz rekodzielniczego mistrzostwa tych, no... Klingonow. I co ty na to? -He? - Maly lachmyta zamrugal nerwowo. -Zrobmy interes - uscislil Kreuff. - Ten bezcenny przedmiot w zamian za kilka informacji. Dla ciebie, kolego, to czysty zysk. -Ja i tak nic nie wiem -Czyzby? Zapinka w palcach Noela kiwala sie jak hipnotyzujace wahadelko. -Nic a nic, ale... - Czarniawy chwile rozwazal kolejny ruch, po czyni chwycil zapinke i wyrwal sie z niezbyt mocnego uscisku Noela. -Schowal ja za pazuche. To wystarczy? - Kreuff spojrzal pytajaco na Bee, gdy pokurcz zniknal w tlumie przed oberza. -W zupelnosci. Tylko czy cos nam to da? -A mozesz powiedziec, gdzie on teraz jest? -Moge w kazdej chwili podac kierunek, w ktorym zmierza, i odleglosc. -Wiecej nie trzeba. Chodzmy, -Jezeli nas puszcza - mruknal Thomas ponuro. - Chyba juz pol miasta sie zlecialo. -Co, ciekawscy? - Noel popatrzyl na tumult u szczytu rampy. - Widac cierpia tu na ostry niedobor rozrywek. Ruszyl dziarsko do wyjscia. Farquahart z karabinem w garsci i dusza na ramieniu podazyl za nim, zdecydowany wyrabac sobie droge ogniem, jesli zajdzie taka koniecznosc. Ale tlum, choc wyraznie rozemocjonowany, rozstapil sie przed nimi niczym morskie fale przed Mojzeszem. Ktos bardziej krewki wyskoczyl przed cizbe z kamieniem w reku, natychmiast jednak zostal powstrzymany przez brodatego jegomoscia. -Nie, Masri, bo sprowadzisz na nas jeszcze wieksze nieszczescie. Niech Allach wyprowadzi ich stad wedle wlasnych drogowskazow. *** -No dobrze, Beatrice, mow - zakomenderowal Noel.-Teraz jest... dwiescie trzydziesci metrow od nas, kieruje sie na wschod... dwiescie czterdziesci, wschod... dwiescie szescdziesiat, polnocny wschod, nie, polnoc... dwiescie siedemdziesiat dwa, polnoc... trzysta, polnocny zachod... trzysta dwanascie, polnoc... -Kluczy pomiedzy domami, niemniej konsekwentnie i szybko posuwa sie ku polnocy. Wiecie, co tam jest? Farquahart skrzywil sie bezradnie. -Oprocz bramy i tego wiatrolomu? Nie mam pojecia. -Brama, wlasnie - zadumal sie przez chwile Kreuff. - Nic innego. Coz, trzeba zaryzykowac. Poczekacie tu na mnie? -Wolalbym nie. - Thomas popatrzyl z wahaniem za siebie. Nikt ze zgromadzonych wokol zrujnowanej oberzy nie ruszal sie / miejsca, ale lepiej bylo zniknac im z oczu. -W takim razie ja pedze za ta mala lachudra, a wy spokojnie idzcie za mna. Nie mogl przybyc do Tikt-al-Harruk ani na piechote, ani w pojedynke. Teraz na pewno wraca do swoich, na umowione miejsce zbiorki. A przynajmniej taka mam nadzieje. Tylko nie opuszczajcie murow, dopoki nie wroce. Kwadrans pozniej ujrzeli rozpromienione oblicze Noela wychylonego do polowy z okna jakiegos owadzioksztaltnego koromysla, ktore wyladowalo niezdarnie posrodku zatloczonego bazaru. -Wsiadajcie, zrobilem troche miejsca - zakrzyknal, otwierajac drzwiczki pojazdu. -Znalazles Gerharda? -Nie, ale chyba wiem, dokad go zabrano. No, predko, predko, bo po rozmowie ze mna szofer nie jest w najlepszym stanie! ROZDZIAL 4 Kiedy przed trzydziestu laty pewien mlody marzyciel imieniem Teodor Ossesunu kreslil swoje plany przed towarzyszami, jego slowa zagluszala wichura, a przez szpary w scianach zrujnowanego arreto wciskal sie snieg. Takie miejsce nadawalo sie co najwyzej do lamania ducha w ludziach i wszyscy zgromadzeni zapalency zgodzili sie co do jednego: Ruch na Rzecz Odnowy, jesli mial w ogole przetrwac i zrealizowac swe ambitne cele, potrzebowal solidnej bazy zarowno ludzkiej, jak i materialnej. A takze odpowiedniej siedziby.Dwa lata pozniej znalezli wreszcie odpowiednie lokum - gigantyczny, przysadzisty i najwyrazniej bezpanski osmiobok w samym sercu niegdysiejszego Sudanu. Budowla, na wpol pogrzebana pod piaszczystymi wydmami, zdawala sie wycieta z pojedynczego skalnego monolitu i wygladala na zapomniana przez ludzi i historie. W promieniu setek kilometrow nie bylo zadnego ludzkiego osiedla, nie prowadzila do niej ani jedna droga i najmniejszy nawet slad nie zdradzal, kim byli jej tworcy. Sciany byly gladkie, bez zadnych ozdob i tylko jedno zadziwiajaco male wejscie prowadzilo do wnetrza gmachu. Nad wejsciem zas, mocno nadgryziona zebem czasu, widniala inskrypcja: NASZA OSTATNIA CYTADELA. Z lotu ptaka trudno bylo ocenic rzeczywiste rozmiary budowli, bo zoltorudy bezmiar nie oferowal oczom niczego dla porownania, a po drugie, enigmatyczny osmiokat wydawal sie zaledwie malym punktem w centrum czegos o wiele wiekszego. Z gory wygladalo to jak jakis liszaj roznobarwnej plesni, ktora rozrosla sie na wiele kilometrow we wszystkich kierunkach i pstrokacizna swego deseniu kontrastowala zywo z chromatyczna monotonia krajobrazu. -A coz to takiego? - Farquahart usilowal wypatrzyc jakies dodatkowe szczegoly, ale odrapany iluminator i mglistosc tutejszych horyzontow wydatnie mu w tym przeszkadzaly, -No wlasnie? - Kreuff zwrocil sie do osobnika, ktory siedzial za sterami pojazdu. Siedzial i nic wiecej, albowiem "zarekwirowany" przez Noela wehikul okazal sie mechanicznym odpowiednikiem pocztowego golebia, ktory kieruje sie instynktem, by wrocic do domu. Teoretycznie pilot mogl w kazdej chwili przejac pelna kontrole nad pojazdem, lecz nie uczynil tego dotad z tej zasadniczej przyczyny, ze od startu z Tikt-al-Harruk Kreuff ani przez sekunde nie spuszczal zen wzroku. Malomowny wymoczek z niechlujnym zarostem i mina Kubusia Fatalisty przyklejona do wyblaklej mordki zerknal z ukosa na Noela, a potem z niejakim zaklopotaniem na czarnego gnoma - tegoz samego, z ktorym Noel pojawil sie w zrujnowanej oberzy - ktory lezal teraz spetany i zakneblowany wlasnymi szmatami. -Yyhueu! - wycharczal, rzucajac sie wsciekle w wiezach. Jesli chcial w ten sposob obudzic w swym kompanie ducha oporu, to sie zawiodl. -Co wy w ogole za jedni, ze nie poznajecie Cyty? - mruknal pilot zrezygnowanym glosem. Kilka zarobionych wczesniej siniakow odebralo mu wszelka ochote do sprzeczek. - Sakkrabar... Noel ze zdziwieniem rzucil okiem przez bulaj. Wiadomo, jezyk jest zywy i po wiekach wiele slow moze znaczyc juz zupelnie cos innego, jesli jednak bladawiec w istocie mial na mysli "miasto", to tylko pozazdroscic imaginacji. -To tu mieliscie przyleciec? Maszyna jakby tylko czekala na takie pytanie, gdyz obnizyla nagle pulap do kilkuset metrow i zaczela krazyc po zaciesniajacej sie spirali. Za trzecim skokiem przekroczyla obrzeze wielkiej kolorowej plamy, ktorej natura z miejsca stala sie oczywista. -Rany macierzy, to jest miasto! - zakrzyknal Farquahart w oslupieniu. -Raczej jakis monstrualny oboz dla uchodzcow - dorzucil z przekasem Kreuff. W pewnym sensie obydwaj mieli racje. W ciagu ostatniego cwiercwiecza Cytadela z martwego reliktu przeistoczyla sie w prawdziwa mekke dla poszukiwaczy szczescia, w uosobienie bon chance, nieograniczonych mozliwosci i wspanialego zycia. A takze, koniec koncow, w gorzkie rozczarowanie dla wszystkich procz niewielkiej garstki wybrancow. Jednak magia tego miejsca byla silniejsza od zdrowego rozsadku i wciaz przyciagala ludzi. Z roku na rok ich tymczasowe, jak naiwnie wierzyli, domostwa obrastaly sukcesywnie Cytadele, a kolejka po szczescie za jej murami robila sie coraz dluzsza. Ustawiali sie w niej tylko nieuleczalni glupcy badz nowo przybyli. Reszta po prostu wegetowala w zawieszeniu pomiedzy pragnieniem powrotu do domu a niegasnaca iskierka nadziei, bezlitosnie wykorzystywana przez cwaniakow, ktorzy w tej poczekalni do raju znalezli sobie doskonale zerowisko. Pojazd zatoczyl jeszcze kilka pelnych kregow i w koncu wyladowal lagodnie na niewielkim skrawku wolnej przestrzeni pomiedzy ciasno stloczonymi namiotami i garbami ziemianek. -I co teraz? - Dlon Farquaharta odruchowo zacisnela sie na kolbie pulsatora. - Z jednego ciekawego miejsca w drugie. Wszechobecny pyl juz zaczal osypywac sie po szybach, za ktorymi widac bylo liczne twarze. Pojazd nie dotknal jeszcze plozami ziemi, kiedy otoczyl go brudny, halasliwy i najwyrazniej wrogo usposobiony tlum. -No? - Kreuff spojrzal pytajaco na bladawca za sterami. - Cos glupia zrobiles mine, kolego. Istotnie, pilot mial w oczach autentyczna konfuzje, a nawet przestrach. Najwidoczniej innego powitania sie spodziewal. -Nie tu mieliscie doleciec? Hej, odpowiadaj! - Noel szturchnal go w bok lufa karabinu. -Zgryjec! - odwarknal tamten, nie do Kreuffa jednak, lecz do swego towarzysza na tylnym siedzeniu. - Niech cie lawa, zapisales pasikonika na gruz! Czarny gnom pokrecil gwaltownie glowa. -Oea! Kreuff zerwal mu opaske z ust. -To nie ja, przysiegam! - wykrzyczal czarniawy. - -A kto? -Pluskwiaki zdradliwe, a ktozby? Wierz pijawce, ze ci krwi nie wyssie, aha! -Jak to, wiec pasikonik nie byl nasz? - Pilot az poczerwienial ze zlosci, - I dopiero teraz o tym slysze? Ruska, przeciez ja cie chyba...! -Bo to mialo byc... -Och, zwin trabe albo umrzyj! Olgales mnie i sam dales sie olgac, a teraz patrz! - Bladawiec stuknal nerwowo w przedni iluminator. Tlum na zewnatrz zgestnial i otoczyl pojazd zwartym kordonem przekrzykujacych sie nawzajem ludzi. - Wiedzialy, oczajdusze, gdzie nam najmniejsza ochota. -To startuj! - odkrzyknal do niego czarniawy, po czym, zreflektowawszy sie momentalnie, spojrzal psim wzrokiem na Kreuffa: - Panie, pozwol mu, albo nikt z nas w calosci nie przetrwa kwadransa. -Rozumiem, ze macie zdrowo na pienku z tutejszymi? -Nie my, tylko on, szczur bezglowy, krykuc pazerny na wszystko! - Pilot wyciagnal oskarzycielsko palec. - To on i jego chciwy kuzynek narozrabiali tu niedawno, ja nic wspolnego z tym nie mam. Ale Tsahta nie beda przebierac, wszystkim rowno poprzegryzaja gardla! Thomas zblizyl nos do bulaju i odskoczyl gwaltownie, kiedy kamien uderzyl w szybe na wysokosci jego twarzy. Deus, w porownaniu z ta dzika halastra mieszkancy Tikt-al-Harruk byli dzentelmenami o nienagannych manierach. -Dobra, ruszaj - westchnal Noel. - Tylko bez zadnych kombinacji, zrozumiano? -Jakich kombinacji? - Pilot popatrzyl na Kreuffa niemal z politowaniem. - Ja chce tylko wrocic zywy do murow, nic mi do was. Jego palce przebiegly po pulpicie sterowniczym z wirtuozeria, lecz bez efektu. -No to masz, Ruska, na cos sobie uskladal - jeknal, nie ogladajac sie nawet do tylu. Cos zalomotalo o kadlub i obydwaj skurczyli sie trwozliwie. - Powinienem cie teraz do nich wypchnac, ty... -Co, nie dziala? - Kreuff zajrzal mu przez ramie. -I nie bedzie. - Bladawiec grzmotnal piescia w bezuzyteczne instrumenty. - To byl caly czas automat, sakkrabar, moze nawet plombami, tylko w tamta strone mial udawac, iz posluszny! Nie ma sily, nie rusze go teraz ani na kreske. -Wlasciwie dokad ty zamierzales leciec? -Mowilem, w mury, do Cyty, do domu. -To ta osmiokatna budowla? O tym mowisz? -No a o czym? - Pilot uniosl w gore rece. -i to tam zabrano naszych przyjaciol? - indagowal spokojnie Kreuff. -Nie wiem, moze, calkiem mozliwe - odparl tamten wykretnie. Czym innym mial w tej chwili zaprzatniety umysl. -Daleko jest stad do niej? -Daleko, niedaleko, bez pasikonika to teraz i tak jak na drugim koncu swiata. -Bzdura, przeciez zupelnie dobrzeja widac - odezwala sie milczaca dotad Bea. -I co z tego? - Pilot balansowal na krawedzi histerii, a jego czarny kompan wygladal, jakby juz byl martwy. - Przeciez nie przeskoczymy nad nimi! -Wobec tego przejdziemy pomiedzy - odchrzaknal Kreuff. - Wy tylko wskazecie nam droge. Thomas? -Ja jestem gotow. - Farquahart zaprezentowal bron i stanal przy wlazie tylem do pozostalych. Nie chcial, by widzieli, jak bardzo trzesie mu sie dlon, w ktorej sciskal karabin. Noel uwolnil czarniawego z wiezow i popchnal ku wyjsciu, tamten jednak natychmiast wrocil na siedzenie. -Nie, nie ide! - zapiszczal. -A wlasnie, ze idziesz! - zdenerwowal sie Kreuff i poderwal drzacego jak listek gnoma za ramie. - Ty przy pulpicie, dolacz tutaj, no, szybciej! Tom, wlaz otwiera sie ta wajcha kolo ciebie, trzeba ja wyciagnac i przekrecic w lewo. -Teraz? -Tak, tylko uwazaj, bo oblezli nas jak wszy. Farquahart uruchomil mechanizm i wlaz poczal sunac ku gorze. Jakis rosly typ z kijem w reku wspomagany przez paru innych natychmiast podjal probe wdarcia sie na poklad i rownie szybko wyladowal z powrotem w ramionach pobratymcow, uderzony kolba w podbrodek. Thomas nie czekal na kolejny akt zuchwalosci i przelaczywszy pulsator na tryb odstraszania, strzelil w powietrze. Rubinowa kula ognia rozerwala sie z hukiem nad rozgoraczkowanymi glowami. To wystarczylo, by wiekszosc demonstrantow rzucila sie w przerazeniu na ziemie. Kilku wciaz jednak stalo z dragami w lapskach i potrzasalo nimi bunczucznie. Farquahart skierowal lufe na najblizszego z nich. -Ty tam, opusc... ej, rozumiesz mnie? -Dzieciobojcy! Zlodzieje! Zabijemy was wszystkich! - odpowiedzialo Thomasowi kilka gardel, ale pewnosc siebie juz gdzies odplynela. Pozostali nie przylaczyli sie do tych grozb. -Najwidoczniej rozumiesz, swietnie. Opusc zatem rece i cofnij sie, albo nastepny ladunek wpakuje ci prosto do geby. Tubylec niechetnie zgial ramie i rzucil swoj smieszny orez pod nogi. Reszta niezwlocznie poszla za jego przykladem. -Wielkie dzieki. - Farquahart odetchnal. - A teraz, jesli laska, chcielibysmy odejsc w pokoju. Nie zalezy nam na niczyjej krzywdzie, ale tez nie zawahamy sie uzyc sily, jesli ktorys z was sprobuje nam przeszkodzic. Jasne? -Widze, ze jednak czegos cie ten Gerhard nauczyl - szepnal Noel z uznaniem. - To co, ruszamy? Thomas, wolisz isc z przodu czy ubezpieczac tyly? -Wszystko jedno - mruknal Farquahart. -W takim razie zostan na przodzie. - Kreuff zeskoczyl zgrabnie na ziemie i kiwnal na rozdygotanych "wlascicieli" pojazdu. - Maly idzie do srodka, chudy na czolo, bedzie robil za przewodnika wycieczki. No, pospieszcie sie, bo nadciaga zmierzch. *** Z wedrowki przez to dziwaczne miasto-nie-miasto Thomas zapamietal przede wszystkim ostre wonie, ciasnote, pyl, pyl i jeszcze raz pyl, przed ktorym nie chronil tu zaden wiatrolom jak w Tikt-al-Harruk. Paradoksalnie jednak nie utkwila mu w pamieci ani jedna twarz, choc przeciez bylo ich takie mrowie. Zlali sie w jego umysle w jedna mase, amorficzna jak piasek pustyni, ktorego poszczegolnych ziarenek nie sposob od siebie odroznic bez szkiel powiekszajacych.Czarniawy wkrotce wysforowal sie na czolo, lawirujac pomiedzy namiotami, budami i parawanami lopoczacymi na wietrze niczym porzucone sztandary. Gigantyczne obozowisko nie mialo zadnych ulic, a jedynym drogowskazem byl szary monolit Cytadeli, ktora to znikala, to wylaniala sie ponad chaosem szmat, sznurow i patykow jak wyspa na wzburzonym morzu. Gdyby nie jej regularny, coraz blizszy masyw, Farquahart uleglby zludzeniu, ze laza w kolko. W koncu jednak otoczenie zaczelo sie zmieniac, cywilizowac. Najpierw wsrod prowizorycznych schronien pojawily sie pojedyncze chalupy z solidniejszych materialow, potem caly ich kwartal z wyraznie dostrzegalnym planem urbanistycznym. Komfort ubitego traktu bylby jednak wiekszy, gdyby nie plynaca nim rzeka ludzi. -Matko wszechzieleni, to jest, to jest... - Farquahartowi nagle zabraklo slow z wrazenia. Cytadela przedstawiala prawdziwie imponujacy widok dopiero z bliska. Rozrzucone tu i owdzie kamienne zabudowania wygladaly jak smieszne, tycie makietki w porownaniu z gorujacym nad nimi ogromem, a ludzie jak drobinki pylu. Budowla przytlaczala, zmuszala do milczenia, rozkazywala samym swoim istnieniem. I gdzies w glebinach tego architektonicznego Lewiatana byl Gerhard... -Deus, przeciez my go nigdy nie znajdziemy... - westchnal Thomas z rezygnacja. -Znajdziemy, tylko najpierw musimy dostac sie do srodka. - Noel wyciagnal szyje ponad morze glow. - A to chyba nie bedzie takie proste. Posuwali sie teraz w iscie slimaczym tempie dyktowanym przez ludzka lawe, w ktorej utkneli. Tlum splywal wolno w kierunku blekitnawo rozjarzonej kopuly przyleglej do sciany Cytadeli. Cicho szemrzaca procesja ludzi przepelnionych nadzieja, ze moze tym razem im sie powiedzie. Thomas zauwazyl, jak niektorzy miedla w dloniach albo przyciskaja do serca zawieszone na piersiach male, kolorowe prostokaciki. Dostrzegl takze niejedno zazdrosne spojrzenie rzucane w kierunku posiadaczy znaczkow. -Zaloze sie, ze to jakis rodzaj paszportow. - Kreuff takze zwrocil na to uwage, - I pewnie sa bardzo skrupulatnie sprawdzane, wziawszy pod uwage liczbe pchajacych sie do wejscia. A my, panowie i panie, niczego takiego nie posiadamy. Im blizej kopuly, tym bardziej nerwowy i chaotyczny stawal sie tlum, a ruchy ludzi coraz bardziej goraczkowe. Wszyscy zaczeli nagle cisnac sie jeden przez drugiego, byle szybciej do przodu, byle zdazyc przed innymi. Czarniawy z bladawcem wykorzystali zamet i znikneli jak duchy. Bea chwycila Thomasa za rekaw, zeby nie zginal w tabunie rozemocjonowanych tubylcow, ale i tak kilka razy wyslizgnal sie jej pod naporem cial. Jeszcze chwila, a pogubia sie w tym zamieszaniu do imentu... Kamienna barierka wyrosla im na drodze zupelnie nieoczekiwanie. Pchniety od tylu Farquahart omal przez nia nie fiknal wprost na stojacego po drugiej stronie osobnika w sztywnym uniformie i z armata, ktora wygladala nie mniej groznie od jego wlasnej broni. -Przepr... - baknal Thomas, lecz tamten machnal tylko niedbale reka. -Dalej! Nie blokowac, nie blokowac! Murek wyznaczal granice pomiedzy swiatem slumsow a Ziemia Obiecana, ktora symbolizowal niebianski blekit kopuly. Mundurowi, spacerujacy nerwowo po drugiej stronie bariery, przekrzykiwali wrzawe i siebie nawzajem: -Falklastry fioletowe do bramy numer trzy, oznakowanej fioletowym okregiem, powtarzam! -Dokad idziemy? - Thomas odwrocil sie ze sporym trudem do Kreuffa. -Pierwsze wejscie, do jakiego nas poniosa, nad czym tu sie zastanawiac? I tak beda klopoty. Chyba ze... Wiecie co, wycofajmy sie stad na chwile. *** -Przejscie, zrobic przejscie!-Moment. - Rejestrant przy bramie numer dwa odsunal kobiete, ktora zaslaniala mu widok, i przechylil sie zaintrygowany nad kontuarem. - Sakkrabar, znowu jakas bojka? Tumult przed zewnetrznym szlabanem zrobil sie nieziemski. Tlum zawrzal i naparl na boki oraz na oporowy kraweznik. Nikt nie baczyl na karabiny porzadkowych, ktorzy zbiegli sie natychmiast i bezzwlocznie przystapili do zaprowadzania ladu za pomoca kolb. Czterech z nich utworzylo ochronny szpaler, szlaban uniosl sie w powietrze i... niewiele zabraklo, by zdumiony urzednik zrobil pelne salto przez kontuar. -Z komendantem odcinka, natychmiast - poprosil, a raczej stanowczo zazadal jakis nadzwyczaj rosly mlodzieniec. Jednak to nie jego widok wprawil w zdumienie funkcjonariusza sluzb imigracyjnych, lecz wielkiej, osmionogiej maszkary z czarno-bialym widmem na grzbiecie, ktora kroczyla tuz za mlodym. -Co sie tam dzieje? Zamknac mi ten szlaban, ale juz! - Zaalarmowany halasami sotnik wyskoczyl przez drzwi wartowni i momentalnie dolaczyl do grona oslupialych. - Wszelki proch, co to za monstrum? -Ty tu dowodzisz? - Mlodzieniec zrobil dwa sprezyste kroki w kierunku oficera, ktory, choc najwyzszy z calej hektarii, nie sie gal mu nawet do ramion. -A bo co? - Oficer wzial sie pod boki. - I kto tak w ogole mnie pyta? -Starszy stopniem, ty ofermo herbaciana! Honory! - zagrzmial mlodzieniec w odpowiedzi niczym scienny megafon. Oglupialy sotnik wykonal kilka nieskoordynowanych gestow, zadnego jednak nie mozna bylo nazwac salutem. Reka po prostu odmowila mu posluszenstwa. - Sakkrabar, nawet tego nie potraficie? I co to za postawa, do ciezkiej zarazy, zerzneliscie sie w gacie?! O, juz ja dopilnuje, zeby Variliev poprzerabial wam wszystkim dupska na flakony i mam gdzies, czy wasz pion bezposrednio mu podlega, czy nie! -Vari...? - Porucznik zakrztusil sie ostatnia sylaba. -Vari, ty cymbale, Vari! - huknal mu w twarz rudzielec. - Nazwisko i kod ewidencyjny! -Ja... ja... nie mam zadnego kodu, ja mam tylko numer... - wydukal oficer z tym wieksza trudnoscia, ze musial mowic z zadarta glowa. -No to numer, tylko skladniej, bo nie mam czasu - ponaglil go tamten. Odczekal, az sotnik wyklepie swoje, i nie obejrzawszy sie po raz drugi, przekroczyl dziarsko inspekcyjna bramke. Oficer stal przez chwile jak wryty, jednak rutyna przewazyla. -Przepraszam, ale ja... Rejestr, musze odnotowac pana w rejestrze, taki mam obowiazek, bez wzgledu... -Rejestr w eszecie, seks w tercecie, ze szczeci w lecie sieci plec, ciec po waszeci smiec zmiecie, a teraz prosze dokladnie powtorzyc - ni z gruszki, ni z pietruszki zagadalo do niego niesamowite stworzenie z wlochatym jezdzcem na plecach. -C...? - Oficerowi do szczetu odebralo mowe. -Nie cy, tylko "rejestr w eszecie, seks w tercecie...", et cetera. No i co, nic z tego nie bedzie? Ech... - Stwor pokiwal lbem i truchtajac doszlusowal do rudzielca. - Musicie tu miec chyba spore braki kadrowe, panie admirale, jesli taki imbecyl dosluzyl sie gwiazdek. -Ano, najlepiej nie jest, ale to sie zmieni, to sie wszystko bardzo szybko zmieni! Chodzmy, bo nie moge juz patrzec na ten burdel. Prosze sie odsunac... Zbyteczne slowa, jako ze taranem latwiej nie utorowalby sobie drogi w zatloczonym przejsciu. Ludzie przypadali do scian i do siebie nawzajem, byle dalej od przerazajacego osmionoga. Kilku z nich przesadzilo nawet w panice kontuar, kiedy stwor, niby to od niechcenia, tracil ich po nogach kolczastym ogonem. Zbulwersowany rejestrant w ostatniej chwili oslonil ramieniem cenny sprzet, natychmiast jednak cofnal sie razem z krzeslem na widok wbitych wen szypulowatych slepi. -A was to ja juz chyba gdzies widzialem... Nie pamietacie, gdzie to bylo? - Balansujace na dwoch nogach krzeslo wymknelo sie nagle rejestrantowi spod tylka. Spadl z hukiem i nie probowal nawet wstac. - Hm, no coz, trudno. O, bardzo ladne, co to jest? Jedno z oczu stwora wygielo sie w dol, zerkajac na stosik kolorowych prostokatow-przepustek. -Ee... - wybelkotal rejestrant. -E? Dziwna nazwa, niemniej i tak pare sobie wezme, bo okrutnie mi sie podobaja. Szczegolnie te amarantowe i Ula. - Drobna raczka wystrzelila zza blatu jak kobra i blyskawicznie zgarnela garsc identyfikatorow. - Nie masz takich wiecej? -Eem... -Oj, ciezko sie z toba rozmawia, czlowieku, naprawde ciezko. - Maszkara westchnela z politowaniem. - Ale to pewnie dlatego, ze jestes zmeczony. Sluzba od rana, ludzie wlaza na glowe, lapowki kiepskie, nie mam racji? Nion, a ty bys czegos nie chcial? Dosiadajace bestii straszydlo zakrecilo sie niespokojnie. - Siku! -A, widzisz... Panie admirale, nasz polnocny sojusznik musi natychmiast do toalety. -Niech jeszcze troche wytrzyma - odparl rudzielec niecierpliwie. - Albo niech leje tutaj, wszystko jedno, byle szybko. -Tutaj niemozliwosc! - pisnal wlochaty z oburzeniem. -No to co bedzie? Wytrzymasz jeszcze troche? -A coz mnie poczac, jak taki macie mus? - Straszydlo scisnelo mocniej krocze. -Wlasnie... - Slimakowate patrzalki wywinely mlynka i po raz ostatni skupily sie na bladej jak kreda twarzy rejestranta: - To co, ja juz sie chyba z wami pozegnam, obywatelu. Dzieki stokrotne za te breloczki i pamietajcie o odpoczynku raz na jakis czas, to bardzo wazne. Juz idziemy, panie admirale. Nikt ich nie zatrzymywal, nikt sie nawet nie poruszyl, dopoki upiorna kawalkada nie zniknela w glownym wejsciu do Cytadeli. Jeden tylko porucznik wydobyl z siebie glos i wymamrotal: -Sakkrabar, niemozliwe, zebym byl skonczony, niemozliwe! Z tym sikaniem Nion wcale nie klamal i z cala stanowczoscia odmowil zalatwienia potrzeby gdzie indziej, jak tylko w miejscu do tego wyznaczonym. Znalezienie ubikacji okazalo sie jednak trudniejsze niz pokonanie zapor i ominiecie kordonu straznikow. Kreuff tez wypatrywal ustronnego miejsca do "przebrania sie", jako ze dosc juz mial zarowno tej groteskowej postaci, jak i sensacji, ktora niepotrzebnie wzbudzal. -Moze tu w ogole nie maja publicznych wychodkow? - zastanawial sie Thomas. -Na pewno maja - odparl Noel. - Ale nie ma sensu, zebysmy cala wataha szukali kibla. Wezme tylko malego i zaraz wracamy. -Wolalbym sie nie rozdzielac. - Farquahart rozejrzal sie niepewnie po obszernej rotundzie. Nieznosna gestwa ludzka powoli stawala sie dla niego synonimem Dolu. Oswoil sie z tym juz w znacznej mierze, lecz zdumione spojrzenia przechodniow coraz bardziej go deprymowaly. -Doslownie na chwile - uspokoil go Kreuff. - Wy sie stad nie ruszajcie. -Dobrze juz, idz, skoro masz isc. - Thomas machnal reka zrezygnowany. - Najwyzej piec minut, slyszysz? -Slysze, slysze. - Noel odmachnal mu ogonem i niebawem obaj z Uxem znikneli w tlumie, pomimo rzucajacej sie w oczy odmiennosci i rozstepujacych sie przed nimi ludzi. -Zaczynam byc tym wszystkim troche zmeczony - westchnal Farquahart i usiadl na pobliskiej kamiennej lawie. - A ty? -Ja? - Bea oparla sie plecami o jego ramie i wyciagnela swobodnie nogi. - Nie, chyba jeszcze nie nasycilam sie wrazeniami. -Co, masz malo emocji? - zdziwil sie szczerze Thomas. -Najgorsze byloby znuzenie, ale na razie daleko mi do tego stanu. - Dziewczyna mowila, bladzac wzrokiem po sklepieniu rotundy. - Po prostu dobrze sie czuje, kiedy otaczaja mnie rzeczy nowe, nieznane, fascynujace... Spojrz chocby na to - ta budowla oszalamia i imponuje bez wzgledu na to, czy ogladasz ja z zewnatrz, czy od srodka. Tam wyzwanie rzucone przemijaniu, tu znow masz wrazenie, ze jestes drobinka w srodku mydlanej banki, ktora lada moment peknie. Naprawde, niesamowity kontrast. Najbardziej jednak podnieca mnie to, jak bardzo Dol rozni sie od tych wszystkich mitow i opowiesci, ktore o nim kraza. Prymitywni troglodyci, wegetujacy dzien po dniu na krawedzi zaglady - tego sie spodziewalam i to koszmarne obozowisko wokol Cytadeli nawet pasuje. Ale juz takie Tikt-al-Harruk z ta calkiem wyrafinowana aparatura, nie mowiac juz o samej Cytadeli - nie, tego po prostu nie mialo prawa tu byc. A jest. Graw, dreszcz mnie przechodzi na mysl, jakie tu czekaja nas niespodzianki! -A mnie wrecz przeciwnie. - Thomas popatrzyl ze zdziwieniem na Bee, ktora jeszcze nie tak dawno marzyla o stabilizacji. - Szczerze mowiac, zyczylbym sobie, zeby tych niespodzianek bylo jak najmniej. Przede wszystkim chcialbym wreszcie odnalezc Gerharda, najlepiej w jednym kawalku. -Wlasciwie swietnie sobie na razie dajesz rade bez niego. -Jasne - mruknal Farquahart. Rotunda byla zupelnie z innego swiata niz zimna, wietrzna i jalowa pustka na zewnatrz. Najprawdziwsza oaza posrodku nedzy i martwoty zdewastowanego globu. Lawa, na ktorej przysiedli, stanowila czesc kamiennego kregu u stop zywej rzezby z nieznanych Thomasowi roslin, wodnych fajerwerkow i zmienno ksztaltnych, swietlistych bryl, ktore pomykaly wsrod egzotycznego listowia niczym duchy z bajki. Piekne to bylo, niezwykle i uspokajajace jak kolysanka, lecz Farquahart nie czul sie zauroczony. Wlasciwie od samego poczatku przyjmowal ten Dol jakos dziwnie beznamietnie. Nie, zeby narzekal na brak mocnych wrazen, zastrzykow adrenaliny mial bowiem w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin az za wiele. Ale rozkoszny dreszcz na mysl o dotknieciu przez nieznane, niespozyta ciekawosc, bunt serca i laknienie nowych podniet - gdzie sie to wszystko nagle podzialo? Zgubil po drodze cala swoja pasje? A moze podswiadomosc znow wykonuje jakies ekwilibrystyczne uniki i nakrywa go kloszem sztucznej obojetnosci, zeby ochronic przed obezwladniajaca dawka nowego? Zaczarowana fontanna i setki innych rzeczy, na ktore jeszcze kilkanascie dni temu nie bylo nawet miejsca w jego fantazjach! Przeciez to jemu geba nie powinna sie zamykac ze zdumienia, on powinien wypowiadac slowa, ktore przed chwila uslyszal od Beatrice. Cos sie z nim stalo. Tylko kiedy? I dlaczego? -Jasna mgla, no i gdzie ten Noel? Mowilem, piec minut, a ich nie ma juz ponad kwadrans! - Thomas podniosl sie z kamiennego siedzenia. - Nawet nie moge go zlapac przez lokalizator komplantu, co jest? Sluchaj, chodzmy stad. -Przeciez umowilismy sie, ze poczekamy. -Ale to bezczynne siedzenie mnie wykonczy! -Cierpliwosci to ty sie chyba nigdy nie nauczysz, moj drogi. -No i trudno, taki mi sie trafil charakter. Idziesz? -Graw, Noel nie jest ani idiota, ani lekkoduchem i skoro powiedzial, ze wroci, to na pewno tak zrobi. Nie znamy tego miejsca, nie wiemy nawet, w jakim dokladnie miejscu Cytadeli jestesmy. -Do licha, przeciez nie moga byc daleko, w koncu Nion chcial tylko za potrzeba. - Glos rozsadku nie docieral do Farquaharta. - A jesli wpadli w jakies tarapaty? -Daj im jeszcze piec minut, prosze. Piec minut minelo, potem nastepne piec, ale po polgodzinie coraz bardziej nerwowego oczekiwania zadne argumenty Beatrice nie bylyby w stanie zatrzymac Thomasa na miejscu. -I co, dalej jestes taka pewna swego? - Thomasa doslownie nosilo. - Przeklenstwo, trzeba bylo od razu za nimi isc, tak jak mowilem. -Czuje, ze zle robimy, ale niech ci bedzie. - Bee takze opuscil jej wczesniejszy optymizm. - Pamietasz przynajmniej, w ktorym kierunku poszli? -Tam. - Farquahart wyciagnal palec i zanurkowal w tlum przechodniow. ROZDZIAL 5 Sa rzeczy, ktore zauwaza sie od razu, i takie, obok ktorych czlowiek dzien w dzien przechodzi obojetnie. Na przyklad, ten malutki kantorek ze starociami... Lomes Grast sadzil, ze zna wszystkie zakamarki w pasazu Essene, i gdyby nie jakas kobieta, ktora na niego wpadla i wytracila mu torbe, zmuszajac do schylenia sie po rozsypane narzedzia, byc moze do konca swoich dni nie mialby pojecia o jego istnieniu. Mikroskopijna witrynka z taniego, amorficznego diamentu tkwila jak niewyplewiony chwast pomiedzy wielka tafla importowanego szkla Domu Aukcyjnego Clarvoy i chondrytowa fasada "Cart d'Or, Voeullergrok i synowie". Lomes podszedl blizej, zastanawiajac sie, jakie tez dziwne zrzadzenie losu ocalilo sklepik przed naporem gigantow. Przez brudna szybe popatrzyl na wystawke, a wlasciwie na chaotyczny zwal zakurzonych rupieci, ktory bardziej pasowal do jakiegos pchlego targu na peryferiach. Niemniej doswiadczenie nauczylo go, ze wlasnie w takich miejscach mozna bylo czasem trafic na prawdziwe perly.Zaintrygowany, pchnal waskie drzwi, ktore same w sobie byly antykiem, gdyz obracaly sie na zawiasach. Wszedl do srodka mrocznej kichy, z kontuarem nie szerszym od rownowazni, zagraconej po sufit i zanurzonej w gestym odorze starzyzny. -Szanowny pan mozliwe, ze w czyms zainteresowany? - zachrzescil glos w polmroku. Lomes drgnal na widok pomarszczonego gnoma, ktory jak zjawa wychynal spod lady tuz przed jego nosem. To mogl byc wlasciciel, ale rownie dobrze jeden z artykulow, wystawionych na sprzedaz w tej manelarni. -Ja... chcialem sie tylko rozejrzec. Nigdy wczesniej tu nie bylem. -A prosze bardzo, prosze bardzo! - rozpromienil sie karzelek. - U mnie wielki wybor i wszystko same autentyki, nic oszukanstwo. Pan sie rozglada i sie nie spieszy. -Wlasnie, ze troche sie spiesze - odchrzaknal Lomes. - Szedlem do pracy i przez zupelny przypadek... -A pan szukasz czegos konkretnego? Nu, moze ja bym pomogl? -Ee... - baknal niepewnie Lomes - prawde powiedziawszy, potrzebuje prezentu urodzinowego dla syna. Czegos niezbyt drogiego, a zarazem oryginalnego, bo... -Wiele on ma lat? -Moj syn? Dziesiec, tylko ze... -Cos jego szczegolnie ciekawi? - dopytywal sie sprzedawca. Widac bylo, ze nie narzeka na nadmiar klientow. - Mechanika? Historia? A gry, na ten przyklad? Szachy u mnie w doskonalym stanie sa, magnesowe. Planszeta z walcowana stal, pelny komplet figur z najprawdziwszy, lany plastik sprzed Germinacji, rarytas przez gi-gan-ticz-ne "R", a u mnie zaplacisz pan jedyne piecset unow. Ja juz pokazuje. -Nie, nie - zaprotestowal szybko Lomes. - On nie moze... Ugryzl sie w jezyk. Co tego zasuszonego staruszka moga obchodzic jego klopoty? Co, tak naprawde, obchodza one kogokolwiek? -Wie pan, ja tu chyba... nie widze niczego odpowiedniego. Przykro mi, ze zabieralem czas - baknal pod nosem, i juz przekraczal prog, kiedy nagle uslyszal cicha melodie. - Przepraszam, co to bylo? To pan nucil? -Ja, co tu siedze sam, jak palec w nosie, i taki liturgiczny choral na cztery glosy? - Staruszek zasmial sie skrzekliwie. - Aj, waj, szanowny pan posiadasz poczucie humoru! Ale i szczescie, musze stwierdzic. Zeby wejsc tu akurat, kiedy wybijal pelna! Nie przestajac sie usmiechac, sprzedawca poczlapal, szurajac, w glab sklepiku, i po chwili wrocil do swojego klienta. Koscista reka postawila na kontuarze niewielki przedmiot, wciaz wygrywajacy te dziwnie mile dla ucha brzmiaca piesn. Nad prostokatnym pudeleczkiem, ktorych z dziesiec zmiesciloby sie na otwartej dloni Lomesa, podskakiwaly w powietrzu cztery kolorowe, lilipucie figurki, co piec sekund zmieniajac sie miejscami z rzedem liter i cyfr o archaicznym kroju. -Niesamowite! Co to jest? - Lomes nie potrafil oderwac oczu od miniaturowego teatrzyku. -Pan sie zapytujesz, co to jest? To jest chronometr z pozytywka, prosze szanownego pana. Unikat, to o wiele za malo powiedziec, o wiele za malo! -Chronometr? - zdziwil sie Lomes. - Jak to? -A tak. Widzisz pan, u ludzi nie zawsze wszystko bylo tutaj - sprzedawca stuknal sie palcem w ciemie. - To co, mam zapakowac, czy wezmiesz pan tak, jak jest? *** Z zabytkowym zegarkiem w kieszeni i ubozszy o cztery dniowki, Lomes wmieszal sie z powrotem w tlum w pasazu. Rozmowa o chronometrach przypomniala mu, ze jesli nie przyspieszy kroku, spozni sie na rozpoczecie swojej zmiany. Oczywiscie, prom zlosliwie uciekl mu tuz sprzed nosa. W oczekiwaniu na kolejny, ktory wedlug rozkladu mial byc za kilka minut, wyjal z kieszeni swoj najnowszy nabytek. Chrona, na ktora nieustannie trzeba zerkac w celu okreslenia czasu, cos podobnego! Lomes, poinstruowany wczesniej przez sklepikarza, przesunal male wybrzuszenie na boku pudelka, i choc twarze zebranych na rampie ludzi zwrocily sie z pretensja w jego strone, wysluchal utworu do konca.Dysk promu, jakby zsynchronizowany z melodia, podplynal lagodnie z nizszego pietra i zadekowal u rampy przy dzwiekach ostatnich taktow sakralnego hymnu. Lomes pospiesznie wylaczyl zabawke i wrzucil ja do kieszeni, napierany z tylu przez niecierpliwych wspolobywateli. Prom zamknal barierke i ruszyl ku nastepnym przystankom. Zaliczyl ich jeszcze cztery, nim ostatecznie zaparkowal przy stacji Arlett. Lomes zazwyczaj szedl stad na piechote aleja meandrujaca posrod gestej zieleni okoloportowego skweru. Ale dzisiaj musial skorzystac z nielubianych przez siebie dojazdowych "robakow", byl juz bowiem piec minut do tylu i wolal nie obciazac swojego konta nowymi punktami karnymi. Ruch wokol hermetycznej kopuly portu byl tego ranka jakby zywszy, na co Lomes nie zwracal szczegolnej uwagi dopoty, dopoki stary McLorre, od lat wartownik na poludniowej sluzie, nie zatrzymal go i nie poprosil o pokazanie wnetrza dloni. -Wyglupiasz sie, Matt? - oburzyl sie Lomes. - Skleroza cie do padla na stare lata? -Ja tylko robie, co mi kaza. - McLorre rozlozyl rece. - Dzisiaj kazali mi sprawdzac przepustki, to sprawdzam. Wszystkie bez wyjatku, panie Grast. -A to z jakiego powodu? -Przez ten wypadek, jak mysle. -Wypadek? -Na sfinkterze. Straszna sprawa, panie Grast. Pare godzin temu. Glowy nam malo nie popekaly, tak huknelo. Zwieracz doslownie scial dupe plytowcowi, ze tu przeprosze za jezyk. A jak jeszcze przy tej okazji wyszlo, ze to byla krypa z kontrabanda, to sie wtedy zrobilo cale zamieszanie. Inspektorzy tacy, inspektorzy smacy, regularni, wolontariusze i czort wie, kto jeszcze. A propos, panie Grast: panski szef kazal mi kierowac wszystkich z waszej grupy prosto na plyte. Przekroczywszy prog sluzy, Lomes zdumial sie na widok tumultu, jakiego ten spokojny na co dzien towarowy terminal nigdy chyba wczesniej nie doswiadczyl. Normalny ruch zamarl, zaroilo sie natomiast od mundurowych wszelkiej masci oraz technicznych platform krazacych wokol zatrzasnietego sfinktera niczym wyrojone pszczoly. Lomes nie mogl dostrzec swoich w panujacym rozgardiaszu, ruszyl zatem na chybil trafil w kierunku najwiekszego skupiska ludzi i nieomal zderzyl sie z Petremarem. -A, jestes! - Lamprezzi jak gdyby nigdy nic klepnal go w plecy na powitanie. -Na rany macierzy, co tu sie wyprawia, Petre? -Czlowieku, cala afera - szepnal Petremaro konfidencjonalnie. - Zaczelo sie od tego, ze kontroler dyzurny zezwolil na start transportowca ze sfalszowanym manifestem i generatorami AG cieknacymi jak sito, pomimo braku zgody z dokow i ostrzezen meteo o sztormie slonecznym. Ewidentnie lewy kurs, za ktore go przepuszczenie gosc musial niezle dostac w lape. Ktos tam w kapitanacie jednak sie zorientowal i chcieli go zatrzymac, wiec transportowiec calym pedem prosto w dziure, i to na takim szmelcu! Pech chcial, ze kompletnie rozszczelnilo mu jeden z generatorow i wywalilo symetrie napedu dokladnie w chwili, kiedy mijal wewnetrzny zwieracz. Poszedl sakramencki impuls w tkanke, macierz sie wkurzyla, no i scisnelo kretynow. A teraz ci z ochrony usiluja otworzyc komore sfinktera i zobaczyc, co z reszta transportowca. -McLorre wspomnial o jakiejs kontrabandzie... -Wlasnie przez nia jest najwieksza awantura. Zaloga to prawie w calosci te hieny z Martwych Skal. Kradna, co sie da i gdzie sie da, pasozyty wredne. Tym razem chcieli stad wywiezc ni mniej, ni wiecej, tylko ponad piec ton surowych elementow, z czego wiekszosc wrocila do nas w postaci spadajacych szczatkow rufowej ladowni. Lomes az gwizdnal. Piec ton! To wyjasnialo obecnosc wielkiej liczby personelu w ochronnych kombinezonach i z szerokimi ryjami "mrowkojadow" w rekach. -Madre o Dendre! Ale chyba zdazyli wiekszosc wylapac, nim sie rozlazly? - spytal z niepokojem. -Akcja ciagle trwa - odparl Petremaro. - A ja wlasnie szedlem po sprzet. Chodz, bo ciebie tez to dotyczy. -Co niby? -Sprzatanie tego bajzlu. Cos czuje, ze przed polnoca to my stad dzisiaj nie wyjdziemy. *** Petremaro pomylil sie tylko o dwie godziny. Samo oczyszczanie portu z elementow poszlo nadspodziewanie sprawnie, bo do roboty zagoniono wszystkich z dwiema zdrowymi rekami i oczyma z przodu glowy (ratlerka kierownika ds. spedycji translunarnej nie wylaczajac). Ludzi nie trzeba bylo zreszta jakos specjalnie ponaglac, gdyz o tym, co pozbawione kontroli nanomechanizmy potrafia wyczyniac zarowno z macierza, jak i z normalna biomasa, wiedzial tu kazdy. Ale dla pewnosci musieli sprawdzic kazdy metr po piec razy, a potem jeszcze czekal na nich mlyn przesluchan, rewizji osobistych i odstanie swego w kolejkach do komor dekontaminacyjnych, totez dopiero pare minut po dziesiatej obydwaj przyjaciele opuscili kopule terminalu i powlekli sie na stacje promow.-Alez parszywy dzien! - steknal Lomes, siadajac. - Jeszcze przywloke cos do domu. A, widzisz... Mialem ci to pokazac, ale nie bylo nawet minuty. Wyjal z kieszeni swoj poranny zakup i zademonstrowal przyjacielowi. Petremaro uwielbial takie oryginalne drobiazgi i przez dluzsza chwile obracal zabawke w palcach, przygladajac sie jej ze wszystkich stron. -Fascynujaca rzecz - powiedzial w koncu i oddal spiewajacy czasomierz Lomesowi. - A przy tym reczna robota, od razu widac. Ciekawe, ile to ma lat? Albo nawet wiekow. -Moj dziadek na pewno czegos takiego nie uzywal - mruknal Lomes. - Po mojemu ten caly chronometr wyglada prymitywnie nie dlatego, ze stary, ale ze pochodzi z jakiejs zacofanej enklawy w konarach. To zreszta tez ma swoj urok. -A ja ci mowie, ze liczy co najmniej kilkaset lat - upieral sie Petremaro. - To sie czuje. I to dziwne wrazenie, kiedy go trzymasz w reku. Jakby w srodku siedzialo cos zywego... -Po prostu wychwytujesz wibracje mechanizmu - stwierdzil Lomes rzeczowo. - W koncu cos musi to cudactwo napedzac. -Pewnie tak - zgodzil sie Petremaro i zmienil temat: - Wlasciwie, dla kogo to kupiles? Dla siebie czy dla Marcusa? -Dla niego. - Lomes z miejsca zmarkotnial. - Kratt, kiedy sobie pomysle, ze jeszcze nie tak dawno dawalem mu w prezencie lektory i atlasy gwiezdne! -A propos, co z ta Komisja Medyczna? Dostales juz jakas odpowiedz? -Jeszcze nie. - Lomes skrzywil sie smetnie. - Ale i tak wiem, jaka bedzie. Taka sama, jak dwie poprzednie. Znowu zazadaja ode mnie calej serii testow, tym razem w osrodku Z, bo przeciez opinie z X i Y wymagaja dodatkowego potwierdzenia przez trzecich, niezaleznych specjalistow, i tak dalej, i tak dalej... Nie mam juz sily do tego bezsensu, Petre, po prostu nie mam sily. Po cholere ci wszyscy napuszeni eksperci, ktorzy migaja mi przed oczami dziesiatkami certyfikatow? Jakby nie wystarczylo na chlopaka popatrzec! Rozgoryczony Lomes zacial usta. Dwa lata nieustannej walki z bezduszna biurokracja Apeksu, choroba syna oraz wlasnymi ulomnosciami, ktore przy tej okazji wyszly na jaw w calej krasie, odcisnely sie pietnem na jego pogodnym charakterze i wyczerpaly go do ostatnich granic. Rozgoryczenie bylo tym wieksze, ze sam w duzej mierze zawinil obecnej sytuacji. Zarowno on, jak i jego zona mieli nieposzlakowany rejestr genetyczny, poprzestali wiec na bezplatnym, publicznym prenacie, ktory nie gwarantowal jednak wychwycenia bardziej skomplikowanych wad wrodzonych. Za dodatkowe badania i korektywe prewencyjna trzeba juz bylo slono zaplacic, gdyby sie jednak wtedy na nie zdecydowali, "syndrom milknacych synaps" - niezwykle rzadki defekt, na ktory cierpial ich syn - nie okazalby sie dla nich tak okrutnym zaskoczeniem. Sadzili, ze Marcus jest po prostu nadzwyczaj spokojnym dzieckiem, a ktorych rodzicow mogloby to zmartwic? Niestety, kiedy w koncu zorientowali sie w prawdziwych przyczynach takiego stanu rzeczy, bylo juz o wiele za pozno. W wieku osmiu wiosen ich chlopiec mial juz tylko dwie trzecie sprawnych neuronow i z kazdym dniem tracil ich coraz wiecej. Na oczach zrozpaczonego ojca swiadomosc Marcusa ulatniala sie jak powietrze z peknietego habitorium. Ratunkiem moglo byc juz tylko zastapienie degenerujacej sie tkanki nerwowej sztuczna matryca i przelanie do niej resztek tego, co pozostalo z szybko zanikajacej jazni chlopca. W praktyce oznaczaloby to zamiane Marcusa w jeszcze jednego mannekena, na co konserwatywne elity Apex Nos patrzyly wyjatkowo krzywym okiem. Z wyznawanej przez nie doktryny "czystosci biomu" wynikal skomplikowany system prawno-ekonomicznych barier, ktore mialy ochronic rase ludzka przed zalewem, jak to swego czasu okreslil jeden z politykow, "drzewnych zombie". Tylko w wyjatkowych przypadkach mozna bylo uzyskac zezwolenia na neuromatryce, a i to wiazalo sie z bladzeniem po administracyjnym labiryncie oraz zaporowymi kosztami. Lomes, ktory mial pecha dostac sie w tryby tej antymannekenowej maszynerii, mogl tylko wysylac jedno podanie za drugim, pozbywac sie ostatnich groszy na niepotrzebne ekspertyzy i z bezsilna zloscia przygladac sie, jak jego dziecko umiera. -Pieprzone staruchy z Apeksu! - zaklal w nagiej zlosci. - Nie rozumiem, o co im w ogole chodzi? Czym ty albo ja tak naprawde roznimy sie od mannekenow, mozesz mi powiedziec? Od urodzenia wszyscy wypychaja sobie bebechy coraz to nowymi implantami, nawet ci abnegaci z dolow, i jakos nikomu nie przeszkadza, ze praktycznie stalismy sie pol-maszynami. Nikomu, poza tymi zaklamanymi dupkami na wysokich stolkach! -Czemu wiec na nich nie pluniesz? - mruknal Petremaro, ktory rowniez uwazal stanowisko rzadzacej Wierzcholkiem oligarchii za kompletnie niezyciowe. - Sam wiesz najlepiej, ze nigdy nie dostaniesz tego zezwolenia, za krotki dla nich jestes. -A jakie, twoim zdaniem, mam inne wyjscie? Petremaro podniosl oczy na przyjaciela. -Przeciez ci mowilem... -Nie! - zaprotestowal Lomes stanowczo, po czym juz spokojniej dodal: - Moze, gdybym od tego zaczal... Teraz jednak Apex ma mnie w rejestrze i bedzie sie uwaznie przygladal moim ruchom. Poza tym skad, do ciezkiej zarazy, mialbym wziac pieniadze na czarnorynkowy neuromotor i na nielegalnego protetyka, hm? Ty mi dasz? -Hej, to nie fair! - oburzyl sie Petremaro. - Dobrze wiesz, ze tyle nie mam. Ale chcesz, to zaciagne kredyt, jesli sam nie mozesz tego zrobic. Ile twojemu synowi zostalo? Najwyzej pare miesiecy, mam racje? Czemu wiec... Cholera, co jest dzisiaj z tym moim sensorium? Petremaro wstal z lawki i kilkakrotnie potrzasnal glowa jak czlowiek, ktoremu woda naleciala do uszu. -Co tam? Masz jakies zwarcie? - zaniepokoil sie Lomes. - A tak w ogole, kiedy ty ostatni raz byles u stroiciela? -Dawno - przyznal Lamprezzi. - Ale to nie to. Zaden zwykly szum, tylko regularny klekot, jakby mi ktos malym mloteczkiem wystukiwal rytm na czerepie - trzy krotkie pukniecia, trzy dlugie, i znowu trzy krotkie. I tak z malymi przerwami prawie od samego rana, zwariowac mozna! -Madre o Terra, chyba zes sie nie zakontaminowal?! - przestraszyl sie Lomes. -Trzy razy mnie sprawdzali, jestem czysty - uspokoil go Petremaro. - Nie, ja cos chyba odbieram. Tylko co? I skad? I dlaczego akurat dzisiaj? Zaraz, to juz nasza rampa? - spytal, widzac, ze przyjaciel tez podnosi sie z siedzenia. -Musze na strone - mruknal Lomes. - Przez to cale zamieszanie nie mialem sie nawet czasu wylac. Wracajac zauwazyl, ze Petremaro spoglada na niego z ukosa. -Czemu tak patrzysz? Usmarowalem sie czyms? -To ty - rzekl Petremaro, potrzasajac glowa. -Co: ja? -To przez ciebie tak mi stuka we lbie. Jak tylko zamknales sie w kiblu, wszystko ucichlo. A jak wyszedles - zaczelo sie od nowa. A moze... Wiesz co, daj mi na chwile ten chronometr. Oglupialy Lomes raz jeszcze wyjal bibelot z kieszeni i podal go Lamprezziemu, a ten od razu pobiegl z nim do toalety. -Hej! Petremaro nie zamierzal mu jednak wyrzucac zabawki do muszli. Polozyl ja tylko na polce, wyszedl z kabiny i zamknal drzwi. Powtorzyl to jeszcze dwakroc, nim pozbyl sie wszelkich watpliwosci. Potem siegnal do swojego podrecznego narzedziownika i przez wyjeta zen neutrinowa lunetke zerknal na maly prostopadloscian. -Tak czulem, ze w tym cos jest - mruknal, po czym podniosl wzrok na obserwujacego go z mieszanymi uczuciami Lomesa. - Gdzies ty to wlasciwie znalazl? -W takim dziwnym sklepiku, zupelnie przypadkiem... -I duzo dales? -Trzysta piecdziesiat. Czemu pytasz? -Trzysta piecdziesiat? - Petremaro usmiechnal sie. - No to powiedzialbym, ze cholernie tanio. -Ja bym tego drobnymi nie nazwal - prychnal Lomes z sarkazmem. -A ja owszem - odrzekl Petremaro. - Wiem tylko o kilku typach urzadzen, ktore maja podobny rozklad gestosci, i poza jednym wszystkie sa zbyt duze, zeby zmiescic sie w takiej skrzyneczce. Zdajesz sobie sprawe, co kupiles za najwyzej jedna setna przecietnej ceny? Lomes milczal wyczekujaco. -Stary, ale wciaz funkcjonalny modul pamieci klasy H, jezeli nie wiekszy - oznajmil Petremaro. -Chcesz powiedziec, ze tam w srodku jest mnemon? Prawdziwy? - Lomes z niedowierzaniem popatrzyl na chronometr. -Najprawdziwszy, i z pewnoscia dostatecznie pojemny, zeby przekopiowac don umysl Marcusa. - Petremaro klepnal go w plecy. - Mnemon to co prawda nie neuromotor, ale to i tak lepsze niz nic. Los najwyrazniej cmoknal cie dzisiaj w dupcie, kolego. Wiec moze teraz posluchasz, co mam do zaproponowania? *** Cos zaszelescilo w ciemnosciach; moze jakies scinki, poruszone naglym przeciagiem, albo bezpanski kot szukajacy resztek jedzenia. Ale Lomes, czlowiek nienawykly do nocnych eskapad oraz sprzeciwiania sie prawu, az podskoczyl.-Co mnie zacmilo, ze dalem ci sie namowic na takie szalenstwo? - Otarl spocone ze zdenerwowania czolo. - Nawet jesli to cos w chronometrze to rzeczywiscie mnemon, i ten twoj protetyk z Finkar Lou zrobi do niego transfer, i tak jestem skonczony. Z zezwoleniem czy bez, ci madrale z Apex Nos zjawia sie u mnie ktoregos dnia i co ja im wtedy powiem? Ze moj syn doznal cudownego ozdrowienia? -Ze strachu przestajesz racjonalnie myslec - ofuknal go Petremaro. - Trefny lejbwerk to nie charytatywna lecznica panwirystow, Lomi. Za to, co razem uzbieralismy, zrobia najwyzej kopie jazni Marcusa, nic ponadto. Ale dobre i tyle. Przynajmniej zyskasz czas, zeby cos dalej po kombinowac. -Znajda nielegalna kapsule w jego mozgu... -A mozesz mi powiedziec, kto, poza nami dwoma i lejbmajstrem, bedzie wiedzial, ze jest nielegalna? Ot, jeszcze jeden wszczep, zreszta w tym werku na pewno go zgrabnie zakamufluja. Spokojnie, nikt sie o niczym nie dowie. -Obys wiedzial, co mowisz. - Lomes mial coraz wiecej watpliwosci. - Gdzie ta przekleta winda? Mdli mnie juz od tego smrodu! -To wylacz sobie nos - poradzil mu krotko Petremaro. Juz od ponad godziny siedzieli w lokalnej utylizatorni, czekajac na smieciarke w towarzystwie autopalet i kontenerow z posortowanymi odpadkami. Choc bylo dobrze po polnocy i ryzyko natkniecia sie na jakiegos nocnego wedrowca istnialo raczej niewielkie, Petremaro wolal dmuchac na zimne i nie korzystac z osobowego promu. Platforma asenizacyjna byla pod tym wzgledem lepsza alternatywa, tym bardziej ze jako sluzba techniczna habitorium mieli formalne uprawnienia do jej obslugi. Jedyny problem, ze w godzinach nocnych asenizatory kursowaly o wiele rzadziej niz za dnia i podenerwowany Lomes zaczynal tracic entuzjazm dla calego pomyslu. Na szczescie, ledwie Petremaro skonczyl mowic, rozlegl sie ostrzegawczy gong. -No, jest! Dysk smieciarki zamajaczyl nad ich glowami, powoli splywajac w dol. Lomes wzial na rece spiacego Marcusa, podczas gdy Petremaro wygarnal jeszcze kilkanascie kilogramow ladunku z trojkatnej palety, na ktorej mieli spedzic nastepne trzy kwadranse. Jej ladownosc opiewala na dwie standardowe tony i waga calej trojki wraz z pozostalymi smieciami musiala sumowac sie dokladnie do tej wartosci, w przeciwnym razie asenizator nie przyjalby palety na poklad. -Dlugo jeszcze? Zaraz zadokuje - zniecierpliwil sie Lomes. - Juz mozemy sie pakowac - odparl Petremaro i wskoczyl za przyjacielem do cuchnacego kontenera. -Ohyda - skrzywil sie Lomes ze wstretem, bezskutecznie probujac unikac kontaktu z napierajacym na niego zwalem organicznego paskudztwa. - Slowo daje, chyba troche przesadzamy z ta ostroznoscia, Petre. Moglismy jechac osobowka, przeciez o tej porze na rampach nie ma zywego ducha! -A patrole? Nie marudz, w koncu sam sie zgodziles, ze to najbezpieczniejsza droga na dol. -I najbardziej obrzydliwa. -Powiedzialem ci, wylacz receptory. Od razu zmienisz nastawienie do swiata. Asenizator wisial juz tylko kilkanascie centymetrow nad cembrowina technicznego szybu, w ktory chwile pozniej wpasowal sie jak wielka zatyczka, kolejnym gongiem oznajmiajac gotowosc do przyjecia ladunku. Jeden po drugim kliny autopalet wysunely sie ze swoich ladowniczych stacji i zaczely wjezdzac na kolista platforme, jak kawalki urodzinowego tortu w machinie czasu ustawionej na "wstecz". Dzwiekowy sygnal rozlegl sie po raz trzeci, po czym smieciarka ruszyla niespiesznie w glab szescdziesieciometrowej studni przechodzacej na wskros przez poziom. Poniewczasie Lomes zdal sobie sprawe, do jakiego stopnia ich plan byl nieprzemyslany i ryzykowny. Po pierwsze, obydwaj z Petremarem byli tylko prostymi technikami i mogli sie grubo pomylic co do natury oraz kondycji antycznego mnemonu. Po drugie protetyk, z ktorym umowil ich na dzisiaj kuzyn Petremara, mogl okazac sie zwyklym hochsztaplerem albo, co gorsza, podstawiona przez Apex czujka, czekajaca tylko na podobnych desperatow. A chocby i byl pod tym wzgledem w porzadku, jaka maja gwarancje, ze to autentyczny fachowiec, a nie jakis patalach, ktory zamiast pomoc, jeszcze bardziej zaszkodzi Marcusowi? Nie wiedzieli o czlowieku praktycznie nic; nawet nie znali stawki, jaka pobiera za swoje uslugi. Wzieli ze soba tyle, ile mieli, czy to jednak wystarczy? Niepotrzebnie dal sie namowic Petremarowi. Trzeba bylo spokojnie czekac na decyzje Komisji. W koncu siedza w niej same madre glowy i niemozliwe, zeby nie rozumieli, w jak ciezkim stanie znajduje sie jego syn. Z cichym sapnieciem smieciarka wychynela po drugiej stronie szybu. W pelni obciazona nie zbaczala do nastepnych utylizator-ni, kontynuujac swa monotonna podroz ku wchlaniaczom na dnie bablastego habitorium. Jego zywa, nieustannie pracujaca struktura zdazyla odebrac nagrzanemu za dnia powietrzu spora czesc ciepla i Lomes musial szczelniej opatulic Marcusa w termiczny koc. W ostatnich dniach choroba poczynila takie spustoszenia w organizmie chlopca, ze zawodzil nawet jego system termoregulacji. A przed soba mieli jeszcze kilkadziesiat minut jazdy. -Prosze, tym to sie zyje - mruknal z gorycza, spogladajac w dol. Noc w habitorium nigdy nie byla naprawde ciemna. Oprocz slabej, fosforycznej poswiaty, ktora emanowaly wszystkie jego czesci - od zamknietego teraz swiatlowpustu, poprzez azurowe tafle poziomow, az po ujscia szypul i cokol pepowiny na dnie -wnetrze piecdziesieciokilometrowej kuli rozswietlaly koncentrycznie rozmieszczone osiedla, bioluminescencja niezliczonych skwerow i ogrodow, oraz to, ku czemu wlasnie skierowal sie pelen zazdrosci wzrok Lomesa: rozjarzone niczym lunaparki, z gracja przemieszczajace sie miedzy poziomami rezydencje co bogatszych obywateli Wierzcholka. -Zaloze sie, ze tacy nie maja zadnych problemow z zalatwieniem sobie neuromotoru, kiedy tylko potrzebuja - powiedzial, spluwajac gniewnie za "burte". - Sam juz nie wiem, od czego bardziej chce mi sie rzygac: od smrodu gowna, w ktorym jedziemy, czy od hipokryzji tych gnojkow? Ciekawym, ilu z nich to nie mannekeny? -Mysle, ze jednak zdecydowana wiekszosc - stwierdzil Petremaro lakonicznie i dorzucil po chwili zadumy: - Zwazywszy cene, jaka Apex kaze placic. Smieciarce pozostalo zaledwie kilkaset metrow do ostatniego z mieszkalnych poziomow. Nizej bylo juz tylko mroczne dno habitorium z bezobslugowymi farmami grzybni, komunami rozmaitych wyrzutkow i abnegatow oraz gardzielami wchlaniaczy, przy ktorych platformy asenizacyjne konczyly swoj bieg i oddawaly ladunek. Jesli cala trojka nie chciala skonczyc we wnetrznosciach Drzewa jako konstrukcyjny material z odzysku, musiala opuscic przygodny srodek transportu, zanim osiagnie szyb przelotowy. Petremaro wychyli! sie poza krawedz kontenera i zaczal po cichu liczyc ubywajace metry. Juz wczesniej odblokowal swoim uniwersalnym kluczem zabezpieczenia palety i teraz czekal tylko na odpowiedni moment. -Gotowy jestes? -Gotowy - potwierdzil Lomes. Petremaro uruchomil mechanizm otwierajacy tylna pochylnie autopalety. Jeszcze cztery metry, trzy, dwa, jeden... -Wyskakujemy! Powietrze rozdarl dzwiek alarmowej syreny, kiedy skrzydlo pochylni, trzasnawszy z hukiem o brzeg szybu, gwaltownie zatrzymalo smieciarke w miejscu. -Rany macierzy! Zamknij dranstwo, nim zleci sie tu caly poziom! -Juz zamykam, po co te nerwy? - glos Petremara ginal w jazgocie wzywajacego pomocy asenizatora. - A ty sie odsun, bo dopiero za trzy wyplaty bedzie cie stac na nowe zeby! -Niemozliwe. To na pewno tutaj? -"FITOSYNT - PROJEKTOWANIE, ARANZACJA, REGENERACJA", dokladnie tak, jak powiedzial Harlan. - Petremaro podrapal grzbiet nosa w zaklopotaniu. - Wyglada na to, ze tutaj. Szyld, da capo senza fine, wykreslany w powietrzu przez swietlista wic, stanowil jedyna ozdobe obskurnej budy, do ktorej dotarli po polgodzinnym krazeniu w ponurym labiryncie Finkar Lou. Gdyby nie determinacja przyjaciela, ktory przez ostatnie metry niemal sila ciagnal go mrocznym cyrkualem posrod odstreczajacych ruder, Lomes, porazony nedza i rozkladem tego miejsca, zawrocilby juz dawno temu. -A mnie wyglada na to, ze twoj kuzynek zrobil z nas durniow! - Skierowane pod adresem Petremara slowa nalezaly do najzimniej szych, jakie Lomes kiedykolwiek wypowiedzial. - Popatrz na Marcusa, chlopak juz caly zsinial! Wracam, a ty rob sobie, co chcesz! -Czekaj no, Lomi! - Petremaro przytrzymal przyjaciela za rekaw. - Nielegalny lejbwerk to w koncu nie prywatna klinika, ktora oglasza sie wszem i wobec. -Co ty pleciesz? Przeciez to jakis pieprzony punkt dokarmiania fruwajacych lampionow! - rozsierdzil sie Lomes. - Bylem z Marcusem juz w niejednym osrodku, Petre, i wiem, co i jak. Nawet pol komory zabiegowej nie zmiescilbys w tym szalasie ze starych pudel! -I wlasnie o to chodzi, zeby wszyscy tak mysleli, nie rozumiesz? Skad ty wiesz, co tak naprawde jest za ta sciana? - Petremaro zaczynal tracic cierpliwosc. - No chodz, przynajmniej tam zajrzyjmy, skoro zrobilismy taki kawal drogi. -A jesli to mimo wszystko nie tutaj? -To osobiscie skuje Harlanowi pysk, masz moje slowo - dokonczyl Petremaro autorytatywnie i pociagnal Lomesa pod drzwi. - A teraz pozbieraj sie do kupy... Swietlista wic szyldu wystrzelila znienacka w kierunku mezczyzn, rozdwajajac sie w locie i koniuszkami przeslizgujac sie laskotliwie po ich twarzach. A potem skrzydlo drzwi, podle wykonane z arkusza prasowanego oozytu, otwarlo sie gwaltownie i nim ktorykolwiek z nich zdazyl sie zdziwic, obydwaj zostali doslownie wessani do wnetrza budy, wpadajac na cos nieustepliwego i zarazem miekkiego jak guma -Walesamy sie bez celu po nocy, co? - rozlegl sie w ciemnosciach czyjs malo uprzejmy glos. Pochwycony w elastyczne imadlo, Lomes zawisl jak mucha w pajeczynie. Nie widzial nic, glos dochodzil do jego uszu jak przez wate, a obrzydliwa miekkosc oblepila go i zaczela wpelzac do ust. -Matk... rusz... sie! Marcus! -No dobra, dam wam odetchnac, bo skaner okazal sie poblazliwy - zagadaly ciemnosci. - Ale mowic szczerze i tresciwie, albo w te pedy posle was do grzybow. Kim jestescie? -Pe... Petremaro Lamprezzi i Lomes Grast. My tu... bylismy umowieni na zabieg. Z doktorem Livanskym. Czy... -Siedemnascie, dwa, zero? - padlo nieoczekiwane i zgola abstrakcyjne pytanie. -Co siedemn...? -Cicho badz! - Petremaro gniewnym szeptem uciszyl Lomesa, po czym szybko wyrecytowal: - Siedemnascie, dwa, zero, jeden, jeden, dwa, dwa, trzy, zero, czterdziesci szesc. -Dobrze. Teraz ty - podaj kod z kontenera utylizacyjnego, drugiego po lewej. -Chwileczke, co to za wyglupy?! - zirytowal sie Lomes. - Skad, do cholery, mam pamietac jakis... -Audytor sieciowania powlokowego drugiej klasy z kiepska pamiecia? Cos nie chce mi sie wierzyc - stwierdzil glos z sarkazmem. - No, wiec? Zaszokowany Lomes poslusznie podal numery. Dopiero wtedy uscisk niewidzialnego kaftana bezpieczenstwa zelzal na tyle, ze mogli wreszcie normalnie stanac na nogach, a otaczajaca ich ciemnosc znikla. Petremaro mial racje co do jednego: zalosna fasada i szyld byly tylko przykrywka. Ale chyba zaden z nich nie spodziewal sie znalezc w malej klitce o nagich, bialych scianach, kompletnie pustej, jesli nie liczyc ich dwoch, ledwie zywego Marcusa i stojacego naprzeciwko nich czlowieka w zwyklej, kraciastej koszuli i drelichowych spodniach. -Podobno ma to byc jakas krotka robota - rzekl mezczyzna, nie wyjmujac rak z kieszeni. - Konkretnie, w czym rzecz? -Moj syn... - zaczaj Lomes i odruchowo sprobowal zrobic krok do przodu. Wciaz jednak byl unieruchomiony. Protetyk (o ile to rzeczywiscie byl on) wykonal nieznaczny gest dlonia i opor nieustepliwego powietrza zniknal. -Co z nim? - spytal, podchodzac blizej. - Nie chce sie uczyc? Lomes nie byl w nastroju do zartow i lekcewazacy ton doprowadzil jego krew do stanu wrzenia. -On umiera, ty cyniczny lapiduchu! - wybuchnal. - I nikogo to w tym zasranym bablu nie obchodzi! -Spokojnie, czlowieku, spokojnie, zaraz zobaczymy... - rzekl medyk rutynowo, kiedy jednak odchylil rabek termicznego koca, wyraz jego twarzy zmienil sie diametralnie. - Rany Drzewa! I wy dopiero teraz z tym przychodzicie?! -A czy ja jestem uczonym, zebym wiedzial, w jakim tempie rozwinie sie ta choroba? - odpalil mu Lomes. - Przez miesiace nic sie nie dzialo, a ja myslalem, ze w koncu dostane zgode tej przekletej Komisji! Lejbmajster tylko kiwnal glowa i nie podjal dyskusji, bo i nie bylo na nia czasu. Troska na jego obliczu byla az nadto wymowna. -Naprawde tak z nim zle? - Lomes wolal, zeby to pytanie pozostalo bez odpowiedzi. -Zle, i z minuty na minute coraz gorzej - odparl protetyk, z zafrasowana mina zagladajac Marcusowi w zrenice. - Chlopak jest juz wlasciwie poza krytycznym stadium i prawde powiedziawszy, nie wiem, jak wiele da sie tu jeszcze zrobic. Ale oczywiscie sprobuje. Rdzen kregowy wydaje sie prawie nienaruszony, jest wiec szansa, ze przeszczep sie przyjmie. -My... - zaczal Lomes, lecz glos nagle mu sie zalamal, a slowa bezsilnie utknely w krtani. -Znaczy, ze pan by go chcial calkowicie zoperowac? - Petremaro podjal watek za swojego zbolalego przyjaciela. - Przeciez nie mamy tyle pieniedzy! -A ile macie? - westchnal protetyk. Zazenowany Petremaro wyciagnal w jego kierunku dlon z nominatorem. -Pytam przez ciekawosc, bo i tak nic od was nie wezme - rzekl Livansky ze smutnym usmiechem, wprawiajac Petremara w niemale zdumienie. - Wam przydadza sie o wiele bardziej niz mnie. A teraz niech mi pan da malego, panie Grast. I prosze byc dobrej mysli. *** -Hamid, dawaj matrycowniki i sprzegla, szybko! - zakomenderowal Sash Livansky w biegu.-Sprzegla? Przeciez dzisiaj miala byc tylko zwykla kosmetyka. Hamid, jego asystent z przypadku, byl powolny i niezbyt rozgarniety, ale coz z nim bylo poczac? Po tym, jak Sash znalazl go skatowanego przez gang Wilkolakow i praktycznie poskladal od nowa, chlopak przyczepil sie do niego jak kundel, a przy tym wbil sobie do glowy, ze najlepiej odwdzieczy sie za okazane milosierdzie, zostajac pomocnikiem doktora. Niestety, jego dobre checi zupelnie nie szly w parze z talentem i Sash z reguly staral sie minimalizowac kontakt Hamida z pacjentami. Teraz jednak potrzebowal drugiej pary rak, jesli mial wygrac walke z czasem. -Nieoczekiwana zmiana planow - rzucil przez ramie, morfujac operatorium ze sciany i polozyl na nim cialo malca, szarpane coraz silniejszymi drgawkami. - Podasz mi w koncu narzedzia? -Juz daje, juz... - Hamid podciagnal lewitablo z instrumentarium. - Rany, a co mu jest? -Lawinowy zanik neuronow - odparl protetyk lakonicznie, w pospiechu przysposabiajac glowe Marcusa do zabiegu. - Masz? Dobra, ja rozrobie zasmaz, a ty tymczasem przygotuj malego do przeniesienia. Sprawdz, czy przypadkiem nie ma jakichs dzikich wszczepow, ktore moglyby interferowac, i czy w ogole posiada lacze. Jesli nie, zaloz mu "odkurzacz", tylko nie ten stary, bo cos sie ostatnio zacina. -Przeciez ja to wszystko wiem, panie Livansky - obruszyl sie chlopak. -Tak, jak wiedziales ostatnim razem, co? - przygadal mu protetyk, na co Hamid nie znalazl juz odpowiedzi. - I zwawiej, chlopcze, zwawiej! Nie widzisz, w jakim ten dzieciak jest stanie? -Widze, i wlasnie nie wiem, czemu sie z taka beznadzieja bawic? -Temu, ze jestem lekarzem, rozumiesz? - odparl Sash zdecydowanie. - Mow lepiej, ile mamy dojrzalych neuromotorow. -Ee... robia sie, ale gotowego w stu procentach to nie mamy zadnego, panie Livansky - odchrzaknal Hamid z zaklopotaniem. -Jak to?! - Protetyk rzucil sie do inkubatorow i z niedowierzaniem popatrzyl na wskazniki zuzycia elementow. -Ja... Sam pan mowil, ze dzisiaj nie bedzie wiekszej roboty, i zebym w ogole nie bral za duzo zacieru, bo jest na wykonczeniu - bronil sie asystent. - No to pomyslalem, ze trzeba zaoszczedzic... Znowu cos zrobilem nie tak? -Tyle razy ci powtarzalem, ze przynajmniej trzy zawsze powinny byc w pogotowiu! - westchnal Sash z rozpacza i pospiesznie ustawil procesory cieplarek na maksimum. - No i co ja mam teraz zrobic, hm? Krew jasna, nawet nie mam go w czym zbuforowac, bo ostatnie kapsuly wprawilismy tym fircykom z... Zaraz! W ferworze niemal zapomnial o zabawce, ktora wcisnal mu w reke ojciec dzieciaka, twierdzac, ze schowano w niej mnemon. -Podaj mi szkla! - zawolal do Hamida, a gdy ten wreczyl mu monitor, Sash przyjrzal sie niewielkiemu prostopadloscianowi. - Rzeczywiscie, tu cos jest... I to chyba... A ty nie stoj nade mna, do ciezkiej zemsty, tylko rob, co ci kazalem! Hamid wrocil natychmiast do wykonywania poruczonych mu czynnosci, podczas gdy Sash, raz po raz zerkajac na inkubator, wzial sie do demontazu urzadzenia. Prymitywnie wykonana obudowa poddala sie bez trudu i odslonila podluzny owal mniej wiecej pieciocentymetrowej dlugosci. Na jej widok protetykowi juz calkiem opadly ramiona. -Alez to jakis rupiec! Co oni mi dali? - mruknal pod nosem, obracajac owal w palcach. Doswiadczone oko Sasha od razu rozpoznalo w nim neuromatryce, tyle ze niewiarygodnie starego typu. Gros jej powierzchni zdobila mozaika topornych kontaktow, owal generowal rowniez slaby, acz regularny sygnal, ktory anonimowy rekodzielnik wykorzystal niegdys jako miernik czasu. Jednak najwieksza niespodzianka kryla sie w srodku zabytkowej kapsuly. -Rany macierzy, tu jest chyba czyjas dusza... - szepnal, w zdumieniu sledzac odczyt na monitorze. - Trzeba ja gdzies przeniesc, a te przeklete neuromotory ciagle miekkie! A, trudno, nie ma czasu! Sash wysunal szuflade z cieplymi jeszcze brylami neuromotorow, wyrzucil obydwa na blat i w ogromnym pospiechu zaczal sprzegac jeden z nich z antyczna kapsula. To byla absolutna partyzantka, bo starozytne, metalowe wyjscia mnemonu w zaden sposob nie pasowaly do wspolczesnych przylaczy i Sash musial recznie modyfikowac przekazniki, jeden po drugim. -Panie Livansky! -No? Jak ci idzie, synu? - spytal, zamykajac ostatni z portow i inicjujac przelew. -W porzadku, juz prawie skonczylem. Tylko nie wiem, co on tu ma za dziwne druty. -Jakie znowu dru...? - Sash najpierw zamarl z polotwartymi ustami, a potem w dwoch susach dopadl operatorium. - Och, przeklenstwo! Jak u wiekszosci normalnych ludzi, uklad nerwowy malego pacjenta usiany byl dziesiatkami obcych cial, od malego niczym ziarnko maku komplantu, po zasobniki poliprocesorow wielkosci dojrzalej sliwki. Ale misternej siateczki przewodow, ktore oplataly kore mozgowa i rdzen, z pewnoscia nie powinno tu byc. -No to pieknie! - Sash zacisnal szczeki ze zlosci. Komisja, ze tez go od razu nie tknelo! Przeciez ten maly musial przynajmniej raz przejsc badania w publicznej przychodni! Dzieciak nie mial prawa sam z siebie zachorowac na cos takiego, ostatni znany Sashowi przypadek zdarzyl sie ponad dwiescie lat temu! Pieprzony, paranoidalny Apex, musieli go zalatwic jeszcze w prenacie, a potem wystarczylo juz tylko cierpliwie czekac na nieunikniony akt desperacji jego ojca. -Cos niedobrego? - zaniepokoil sie Hamid. - Nie uratujemy z niego nic? -Bedzie dobrze, chlopcze, jesli uratujemy wlasne tylki! - Protetyk podbiegl do sciany w najdalszym koncu pracowni i palcem wyrysowal na niej wielkie kolo. -Panie Livansky, niechze mnie pan nie straszy - jeknal Hamid. - Co sie dzieje? -Pulapka, ot, co! Niech to diabli, tyle lat ostroznosci tylko po to, zeby dzisiaj dac sie podejsc jak ostatni duren! Te druty to antena nadajnika, moj drogi, a nasz pacjent to kon trojanski! Ech, ty i tak nie wiesz, o czym mowie. Powietrze w pracowni rozblyslo nagle ostrym karmazynem na znak, ze czujki na obrzezach Finkar Lou zarejestrowaly wlasnie obecnosc niepozadanych gosci. -No prosze, juz tu sa. - Sash zgrzytnal zebami. -Lapignaty? - Hamid, ktoremu zycie wsrod spolecznego marginesu nie oszczedzilo kontaktow ze strozami porzadku, z miejsca poczul gesia skorke. -Co najmniej oni - mruknal protetyk. - Ale to nic. Mamy pare minut, zeby dokonczyc zabieg. -To pan jeszcze chce cos robic?! - Hamid nie wierzyl wlasnym uszom. - Niech pan go zostawi, panie Livansky, i zwiewajmy stad! -Chcesz, mozesz isc. - Sash polozyl reke na ramieniu zdenerwowanego chlopaka. - Ale osobiscie radze ci zostac ze mna, jesli nie chcesz wpasc w prawdziwe tarapaty. -No co tez pan, panie Livansky? Ja i tak bym nigdzie bez pana... - Asystent poczul sie szczerze dotkniety. -Wiec przestan trzasc zadem i wez sie do pakowania mojego niezbednika - polecil mu krotko Sash, po czym wrocil do pacjenta. Cale szczescie, ze tym razem Hamid przygotowal go jak nalezy. Ale czasu bylo bardzo niewiele i jesli nawet zdazy z przeszczepem, bedzie musial zostawic dzieciaka na laske inspektorow Apeksu, ktorzy wtargna tu lada moment. Trudno, i tak robi wiecej, niz powinien... Upewniwszy sie, ze "odkurzacz" ma juz kompletny psychogram, wlaczyl trepan i precyzyjnie odcial gorna polowe czaszki. Obnazony mozg chlopca przedstawial obraz wstrzasajacy nawet dla lekarza z wieloletnia praktyka - cale polacie kory rozplywaly sie w wodnista miazge, reszta pozapadala sie w miejscach, gdzie po wyzartej choroba tkance pozostaly jedynie puste jamy. Jak chorym i cynicznym trzeba byc, zeby uczynic cos takiego drugiej istocie ludzkiej, i to jeszcze malemu dziecku? Karmazynowe rozblyski pod sufitem przeszly w turkus. -Cholera ciezka, alez im do mnie spieszno! - wymamrotal z gorzkim sarkazmem. - Hamid, dawaj neuromotor! -Ktory, panie Livansky? - spytal chlopak, w pospiechu wrzucajac do przenosnego laboratorium Sasha wszystko, co w jego mniemaniu powinno sie tam znalezc. - Bo ja juz jeden schowalem. -Schowales? -Nie dam, zeby sie zmarnowalo takie dobro - stwierdzil Hamid z zacietym wyrazem twarzy. Od nieuchronnego najscia agentow dzielily ich praktycznie sekundy i w tych ostatnich chwilach przed opuszczeniem swojej ukochanej pracowni na zawsze Sashowi bylo juz wszystko jedno. -Ach... Podaj ktorykolwiek, byle natychmiast - odparl zrezygnowanym glosem. Pozostalo tylko usunac resztki rozkladajacego sie mozgu, podlaczyc neuromotor do ocalalych partii rdzenia, przestawic "odkurzacz" na transfer zwrotny, zakleic cranium i modlic sie, zeby po przebudzeniu jedyny syn niejakiego Lomesa Grasta pamietal jeszcze chocby swoje imie. Sash pracowal jak w transie, totez tylko jego podswiadomosc zarejestrowala wysoka temperature neuromotoru, powstajaca zazwyczaj tuz po przejeciu przezen zawartosci innej matrycy. -Wiecej nic nie moge dla ciebie zrobic, moj maty - westchnal i pochylil sie nad smiertelnie blada twarzyczka. - Mam nadzieje, ze... -Panie Livansky, wlaz! - przerwal mu przerazony okrzyk Hamida. - No, to ryj skopany, juz nas maja! -Nie tak predko. - Sash chwycil chlopaka za rekaw i pociagnal w rog pracowni, tam, gdzie kilka minut wczesniej kreslil palcem kolisty wzor na scianie i gdzie teraz przylozyl dlon. Gladka dotad powierzchnia pomarszczyla sie, zaklesla i z gluchym mlasnieciem rozwarla przed nimi jak dwumetrowa zrenica. - Zawsze nalezy zapewnic sobie wyjscie bezpieczenstwa. Masz ten niezbednik? Daj mi go i wskakuj przodem. -Ale... - skonfundowany Hamid poczul suchosc w gardle. W ciemnych kregach Finkar Lou policja oraz jej metody dzialania mialy jak najgorsza opinie, ale przynajmniej byly czyms znajomym, podczas gdy ta nieoczekiwana, czarna gardziel... -Wchodzisz czy zostajesz? - zniecierpliwil sie Sash. -Wchodze, wchodze... - westchnal chlopak. - Zebym tak jeszcze wiedzial, dokad ide! -Tam, gdzie Apex juz nie siega. - Protetyk wkroczyl za Hamidem do ukosnego tunelu i przejechal reka po oblych krawedziach dziury w scianie, zasklepiajac ja za soba. - Mam nadzieje, ze lubisz zycie w otoczeniu nieoswojonej przyrody? *** -Czlowieku, przestaniesz wreszcie lazic w kolko? - syknal Petremaro gniewnie. - Do szalu mnie doprowadzisz.-No to bedziesz drugi, bo mnie juz niewiele brakuje - odpalil mu Lomes. Zdruzgotany slowami lejbmajstra i od kwadransa zamkniety w bialej celi poczekalni niczym skazaniec w oczekiwaniu na wyrok, byl bliski ostatecznego zalamania. - Co on tam robi, mozesz mi powiedziec, Petre? Co ten zasrany konowal od dwoch godzin robi z moim dzieciakiem?! -Ratuje go, do ciezkiej zarazy! - Nerwy Petremara takze zaczynaly odmawiac posluszenstwa. - I nie od dwoch godzin, tylko od kilkunastu minut! Sluchaj no, albo sam usiadziesz, albo sila wepchne twoje stare dupsko na taboret! -Przeszkadza ci, ze chodze, to nie patrz - odburknal Lomes. - Graw i deherma, zeby chociaz na chwile wyszedl z tej swojej nory i rzucil slowo! Czy mam sobie od razu leb rozwalic z rozpaczy, czy tez jest jeszcze jakas nadzieja? -Jakby nic bylo, to by sie w ogole za to nie bral - stwierdzil Petremaro z irytacja. - slowo daje, nie myslalem, ze taka z ciebie baba! -Odpieprz sie ode mnie, dobrze? - warknal Lomes. - Gdybys ty byl na moim miejscu, odstawilbys taki cyrk, ze ludzie placiliby za wstep! Zly, zniecierpliwiony i przytloczony ponurymi obrazami, jakie jeden po drugim podsuwala mu wyobraznia, Lomes zignorowal dziwne szelesty i skrobniecia, ktore od jakiegos czasu dochodzily zza sciany. Petremaro nadstawil jednak ucha, i kiedy na nieskazitelnie bialej powierzchni zarysowal sie blady prostokat, szturchnal przyjaciela w ramie. -Ty, chyba jacys nastepni klienci... -Co? Prostokat, szarzejacy niczym rzucony na sciane cien, sczernial nagle i zmienil sie w otwarte drzwi, przez ktore dwa jednakowo ubrane indywidua wpadly z impetem do poczekalni. -Jasny szlag! - Lomes zbladl i cofnal sie odruchowo na widok bialych jak szron uniformow wolontariuszy. Pochwyceni znienacka przez niewidzialna siec funkcjonariusze na mgnienie oka zastygli w przypadkowych pozach na podobienstwo ultrarealistycznych rzezb. Najwidoczniej jednak elastyczna bariera nie stanowila dla nich zadnego novum, bo niemal natychmiast odzyskali calkowita swobode ruchow i pewnie wkroczyli do srodka, skupiajac cala uwage na scianach pomieszczenia. Wzrok barczystego sekundanta, ktory w slad za swymi podkomendnymi wmaszerowal do poczekalni, przeslizgnal sie po twarzach Lomesa i Petremara, ale bylo to cale zainteresowanie, jakim ich obdarzyl. Ta ostentacyjna obojetnosc okazala sie, paradoksalnie, gorsza od jakichkolwiek krzykow czy wypowiedzianych w ostrym tonie oskarzen i na psychicznie wyczerpanego Lomesa podzialala jak cios w potylice. Niewazne, co jeszcze trzyma dla niego w zanadrzu zlosliwe przeznaczenie, on juz przekroczyl swoj limit glupstw i pomylek. Niech z nim robia, co chca. Z gorzka rezygnacja opadl na taboret, lecz nawet zatopic sie spokojnie w rozpaczy nie bylo mu dane, bo zostal bezceremonialnie odsuniety na bok przez jednego z funkcjonariuszy, ktoremu najwyrazniej przeszkadzal w dokonywaniu ogledzin. -Im chyba nie chodzi o nas - szepnal Petremaro, pospiesznie schodzac z drogi milczacemu mlodziencowi w uniformie. - Ale co tu robi taka szycha, jak sekundant? Cholera, jeszcze sie okaze, ze ten Livansky byl zamieszany w jakis wiekszy kryminal! Wolontariusze wlasnie odnalezli mechanizm ukrytej klapy i uruchomili go, po czym jeden z nich wraz z oficerem znikneli pod podloga poczekalni. Lomes zerwal sie na rowne nogi, ale stanowczy gest drugiego szeregowca zatrzymal go w miejscu. -Pusccie mnie, tam jest moj syn! - krzyknal Lomes, probujac wyminac stojacego mu na drodze wolontariusza. -Przykro mi. - Chlopak pokiwal odmownie glowa. - Procedury. Lomes opadl z powrotem na taboret i ukryl twarz w dloniach. Minuty mijaly i nikt - ani protetyk, ani Marcus, ani sekundant ze swym podwladnym, ktorzy najwidoczniej cal po calu przeszukiwali pracownie - nie pojawial sie w poczekalni. Stojacy na strazy szeregowiec milczal az do chwili, gdy we wlazie ukazala sie w koncu skonsternowana twarz jego kolegi. -No i co? -Prztyco - odparl tamten. - Gosc musial miec jakies lepsze uszy albo ktos dal mu cynk. Poza chlopcem w wieku okolo dziesieciu lat nie ma tam nikogo. -Chlopiec? Zyje? - jeknal Lomes w desperacji. - Na rany Ziemi, powiedzcie mi tylko, czy zyje?! Wolontariusze wymienili miedzy soba spojrzenia. -Wiekszosc funkcji fizjologicznych wydaje sie w normie, choc wskazania sa slabe. Ewidentnie jest po przeszczepie, trudno jednak powiedziec, czy neuromotor sie zintegrowal i przejal juz kontrole nad wzorcem, czy to tylko dogasajace echo... -Dobrze, Hals, wystarczy na razie tego wykladu - przerwal mu nieoczekiwanie sekundant, wchodzac po schodkach na gore. - Powiedzcie mi lepiej, czyja cos przeoczylem, czy tam rzeczywiscie nie bylo zadnego tylnego wyjscia? -Nic, co rzucaloby sie w oczy, panie nadrzedniku. - Wolontariusz wzruszyl bezradnie ramionami. - Moze jest zamaskowane zwrotnie? Jeszcze raz dokladnie przejrzymy cale pomieszczenie... -Nie, nie ma potrzeby, tak tylko pytalem - przerwal mu szybko sekundant, ktory nagle jakby stracil zarowno cala sluzbowa werwe, jak i zainteresowanie sprawa. - No dobra, wracajcie na posterunek. Ja zajme sie zabezpieczeniem dowodow i raportem. Aha, chlopca zabierzcie do naszego ambulatorium, tylko ostroznie. -Dokladniejszy skan zajalby nam najwyzej minute. - Wolontariusz wydawal sie szczerze zaskoczony postawa zwierzchnika. - Po co oddawac tym z ekspertyz cos, co rownie dobrze mozemy zrobic sami? Ja przepraszam, panie nadrzedniku, to dopiero moj trzeci patrol i wiem, ze brak mi doswiadczenia, ale jesli tak ma wygladac sledztwo, to po co my w ogole... -Przymknij sie, Hals, i posluchaj, tylko uwaznie, bo drugi raz tego nie powtorze. - Sekundant zajrzal podkomendnemu gleboko w oczy. - Zostalismy swiadomie wprowadzeni w blad przez kogos, komu zalezy na zdyskredytowaniu instytucji Wolontariatu. Ktos dobrze poinformowany i zarazem wysoko postawiony uprzedzil Livansky'ego o naszej wizycie, tylko tak bowiem mozna wytlumaczyc fakt, ze pomimo przybycia przez nas na miejsce w najkrotszym mozliwym czasie nie zastalismy sladu po podejrzanym. Zrozumiales? -Przeciez to nieprawda! - probowal zaprotestowac szeregowiec. -Pytam, czy zrozumiales? - powtorzyl oficer z naciskiem, a kiedy wolontariusz skinal niepewnie glowa, dodal: - I zapamietaj sobie, ze to oficjalna oraz jedyna wersja wydarzen, jakie mialy tu dzisiaj miejsce. A teraz bierzcie sie obaj do wykonania moich wczesniejszych polecen, jesli nie chcecie zalapac sie na sluzbe poza kolejnoscia. Przestraszony szeregowiec natychmiast zniknal pod podloga. Sekundant odwrocil sie do Lomesa i Petremara, pierwszego w stanie coraz glebszej psychicznej udreki, a drugiego ogarnietego lekiem na mysl, co zaraz uslyszy. -Dla was dwoch tez znajdzie sie miejsce na surferze - rzekl oficer. Kolana ugiely sie pod Lamprezzim. -Do licha, przeciez nie zrobilismy nic zlego! - jeknal. - Marcus... Jego syn byl w beznadziejnej sytuacji, umieral, nie mielismy zadnego innego wyjscia, zadnego! Graw i deherma, dlaczego nie potraficie choc raz zrozumiec drugiego czlowieka?! -Spokojnie, panie Lamprezzi - odparl sekundant, a w jego oczach blysnela sympatia. - Jestem po waszej stronie, mozecie mi wierzyc. -I dlatego nas aresztujecie? -Uzylbym raczej zwrotu: "tymczasowo przenosimy w bezpieczniejsze miejsce". No, chyba ze wolicie poczekac na tych z Wydzialu Antydehumanizacji? -Na kogo? -Na tajniakow z Apex Nos - przetlumaczyl sekundant. Lomes pobladl. -Tak wlasnie myslalem - pokiwal oficer glowa. - To jak, idziemy? Niech sie pan nie martwi o syna, panie Grast, chlopcy na pewno nie zrobia mu krzywdy. A tak w ogole, nie przedstawilem sie. Dragan Kutsheba, szef VII Komendantury i policjant starej daty. -Zaraz, wiec nie macie zamiaru wysuwac przeciwko nam zadnych zarzutow? - spytal niedowierzajaco Lomes. -Nie mozna oskarzac, jesli nie zostalo popelnione przestepstwo - stwierdzil Kutsheba, usmiechajac sie enigmatycznie. -Nie rozumiem... - baknal skolowany Petremaro. -I lepiej niech tak zostanie, panie Lamprezzi - ucial sekundant krotko, kierujac sie do wyjscia. *** Siedem roznych imprez odbywalo sie jednoczesnie tego dnia w Centrum Socjalnym Nue Laputa, i kilka razy Sirion Haste-Brandt zmuszony byl uzyc lokci, by utorowac sobie droge wsrod wielobarwnej, rozdyskutowanej cizby, ktora oblegala stylizowany na Stonehenge krag stanowisk komunikacyjnych. W takich chwilach trudno bylo oprzec sie wrazeniu, ze ludzie zebrali sie w tym samym miejscu i czasie z czystej checi zrobienia mu na zlosc, choc tak naprawde korzystali po prostu z rzadkiej okazji pogadania sobie na koszt organizatorow. Rezygnujac juz z jakichkolwiek pozorow kurtuazji, Sirion dopchal sie do pierwszego z brzegu stanowiska i gdy tylko oslona zmienila kolor na seledynowy, machnal swoim identyfikatorem przed nosem nastepnej osoby w kolejce.-Przepraszam, ale to sprawa najwyzszej wagi - oznajmil urzedowym tonem i wskoczyl na podest. -A ja musiec natychmiast bardzo waznie rozmowic z moj agent! - oburzyla sie wiotka jak pnacze i wystrojona na orbitalna, ptasia modle kobieta. - Issinis, jak tu jest traktowanie obcych! -Ma pani prawo zlozyc oficjalny protest w punkcie obslugi delegatow - zareplikowal Sirion i nie wdajac sie w dalsze dyskusje ze zbulwersowanymi ludzmi w ogonku, aktywowal parawan wokol konsoli. -Przepraszam, ze musialem cie fatygowac do publicznej budki, ale ostatnio cos nie mam zaufania do zabezpieczen osobistych komplantow - odezwal sie Dragan, ktorego trojwymiarowa podobizna zmaterializowala sie nad projektorem. -Do rzeczy, Kutsheba. Co sie dzieje? -Lepiej, zebys zobaczyl to na wlasne oczy - odparl rozmowca, ktorego oblicze zdradzalo podniecenie. -Dobrze, bede u ciebie za pare godzin... -Nie, Sirion, teraz! - przerwal mu Dragan gwaltownie. -Zwariowales? - parsknal Haste-Brandt. - Sprawy Bractwa to jedno, ale oprocz tego mam jeszcze obowiazki jako radny tego habitorium. I na pewno nie wyjde ot, tak sobie w srodku rozmow z przedstawicielami trzeciego co do wielkosci konglomeratu handlowego w Systemie. -Przeciez macie teraz przerwe w obradach. Wiem, bo to akurat moi ludzie pelnia dzisiaj sluzbe w Nue Laputa. -Ale nie znasz sie na polityce i nie wiesz, ze targow dobija sie wlasnie w kuluarach. Posluchaj, najdalej za godzine powinno byc po wszystkim, i wtedy bede do twojej dyspozycji. Jesli chcesz, podesle ci na razie kogos zaufanego... -Za godzine moge miec tu na karku caly Apex Nos, i to bedzie na tyle, przyjacielu. -Slowo daje, jesli zawracasz mi glowe dla jakiegos glupstwa... - Sirion wymownie zawiesil fraze w powietrzu. - Jezeli opuszcze obrady w takim momencie, ryzykuje, ze ktos moze mi sie zaczac blizej przygladac, chyba zdajesz sobie z tego sprawe? Zreszta, nie tylko mnie. -Przesadzasz, moj drogi, nikt nawet nie zauwazy, ze zniknales - odrzekl Kutsheba. - Co najwyzej poplotkuja za twoimi plecami przez pare dni, to wszystko. -Widze, ze nie ustapisz - westchnal Haste-Brandt. - Daj mi chociaz pare minut na znalezienie jakiegos transportu, bo ruch tu dzisiaj jak w ulu. -Nie ma potrzeby, przy rampie numer szesc czeka na ciebie moj sluzbowy surfer - poinformowal go krotko Dragan, konczac rozmowe. -O co tu moze chodzic? - Zaintrygowany Sirion opuscil atrium i udal sie we wskazanym kierunku. Surfer z oznakowaniami Wolontariatu istotnie wisial w niszy zarezerwowanej dla pojazdow uprzywilejowanych, ale nie bylo sensu wypytywac o cokolwiek mlodego porucznika, ktory siedzial za sterami, bo na pewno nikt mu niczego nie zdradzil. Procz krotkiego powitania chlopak nie odezwal sie don ani razu i po niecalej minucie brawurowego lotu Sirion byl juz na ladowisku VII Komendantury. -Chodzmy, zanim zjawia sie tutaj ci z gory - powital go Kutsheba. -Powiesz mi wreszcie, w czym rzecz? - spytal Sirion, podazajac za Draganem znajomymi korytarzami. -Cierpliwosci, zaraz wszystkiego sie dowiesz - rzucil tamten przez ramie i otworzyl swoj gabinet. W niewielkim pokoju byla jeszcze jedna osoba, na ktorej widok Haste-Brandt otworzyl szerzej oczy. -Ty tez tutaj, Carter? -Podobno nasz stary druh ma dla nas jakas wyjatkowa rewelacje. - Znajomy wyciagnal pulchna dlon ku Sirionowi. Tak jak pozostali dwaj, Louis Carter, jeden z najzamozniejszych kupcow Wierzcholka, nalezal do waskiego kregu wtajemniczonych w Bractwie Pnia. Na pozor ich organizacja nie roznila sie niczym od setek innych ekskluzywnych klubow i stowarzyszen, w jakich nuworysze realizowali swoje pragnienia wybicia sie ponad szarosc egalitarnego spoleczenstwa. Jednak prawdziwym celem Bractwa nic bylo dostarczanie podniet zblazowanym elitom, lecz przywrocenie tzw. starych, dobrych czasow - tesknota, ktora zaczynala w pewnym momencie plynac podskornym nurtem w kazdej demokracji. Hasla wolnosci i rownosci, wspaniale, gdy nie ma sie jeszcze niczego poza perspektywami, zmieniaja sie w kule u nogi z chwila osiagniecia spolecznych szczytow. Dla takich jak Carter czy Haste-Brandt - niegdys przecietniakow z tlumu, a dzis bogatych i wplywowych obywateli - demokratyczne ograniczenia byly niczym chomato dla Pegaza, totez chcieli je za wszelka cene /rzucic. Wszystkie metody byly dobre, nawet Bractwo ze swym religijno-mistycznym skrzywieniem. Dla Kutsheby bylo ono jednak czyms wiecej, jako ze zycie w Wierzcholku doskwieralo mu w inny sposob. Nie jego wina bylo, ze wychowal sie w rodzinie konserwatywnych emigrantow i ze juz za mlodu przesiaknal panujaca w domu niechecia do swobodnych obyczajow Apeksu. Lala sluzby w Wolontariacie jedynie umocnily go w przekonaniu, ze tylko powrot do tradycyjnych wartosci moze uratowac to gnijace spoleczenstwo. W tym punkcie idee Bractwa Pnia oraz jego wlasne zbiegaly sie doskonale i wszystko byloby pieknie, gdyby rozrzucone po calym Wierzcholku komorki Bractwa skonczyly wreszcie z beznadziejnymi animozjami i skonsolidowaly sily, a zwlaszcza gdyby przekonaly do swoich dzialan Synod, nieufny wobec spontanicznych inicjatyw bezboznych Wierzcholkowcow. Gdybyz tylko mieli jakis argument o dostatecznej sile przekonywania! -Zgadza sie, panowie - odrzekl Kutsheba, zasklepiajac za soba sciane i nalewajac kazdemu po lampce calvadosu. - Smialiscie sie z moich przeczuc, a jednak nos starego wygi okazal sie lepszy od waszych sieci informacyjnych. Ta nagla zmiana klimatu politycznego, ton propagandy, inspekcje i nagonka na lejbwerki, kontrole w antykwariatach, na targowiskach, ba, nawet w publicznych muzeach i archiwach... Doprawdy, dziwie sie, jak mogliscie nie polaczyc wszystkich tych spraw w calosc i nie dostrzec, co sie dzieje. -A co ma sie dziac? - Sirion wykrzywil lekcewazaco usta. - Normalna, cuchnaca polityka, na ktorej niuansach sie nie znasz, Dragan, juz ci to mowilem. -I chwala Opiekunce, bo dzieki temu widze rzeczy takimi, jakimi sa - odparowal Dragan. - Na przyklad to, ze naszym decydentom zrobilo sie juz za ciasno w habitoriach i ze ich ambicje dojrzaly do ekspansji na reszte Drzewa oraz do pelnej nad nim kontroli. Stad cala ta ich aktywnosc w ostatnich dniach, bo goraczkowo i, na szczescie, po omacku szukaja czegos, co im te kontrole zapewni. -No, to moga sobie szukac do konca swiata - mruknal pogardliwie Carter. - Nawet Synod nigdy nie znalazl kodow sterujacych Drzewem, czy jak tam wolicie "Kluczy Hansena", ktore zreszta, moim skromnym zdaniem, sa taka sama legenda dla naiwnych jak Swiety Graal. Kontrola Apeksu nad Drzewem, tez cos! To sie nigdy nie stanie! -Masz racje, Louis, to sie nigdy nie stanie. - Kutsheba usmiechnal sie tajemniczo. - A wiecie, dlaczego? To powiedziawszy, podszedl do biurka i wprowadzil do niego swoj prywatny szyfr. Wypolerowany blat natychmiast wyplul z siebie niewielki przedmiot, na ktory Carter i Haste-Brandt popatrzyli z niedowierzaniem. -I to ma byc ta twoja rewelacja? Zarty sobie stroisz?! - Sirion przeniosl gniewny wzrok na Dragana. - Wyciagnales mnie w srodku waznych rozmow dla jakichs dewocjonaliow? Kutsheba, bynajmniej niezmieszany podniesionym glosem Haste-Brandta, delikatnie podniosl z biurka kilkucentymetrowy owal z metalicznie poblyskujacym i ornamentami, ktory na oko nie roznil sie niczym od przecietnego medalika helenistow. -To, moi panowie, jest autentyk - wyszeptal z namaszczeniem. Cisza, jaka zapadla po tych slowach, przybrala niemal materialna postac. -Niemozliwe - odezwal sie w koncu Sirion. - Na calym swiecie istnieja tylko dwa swiete sarkofagi i obydwa, jak nam wszystkim wiadomo, sa w glownym skarbcu Synodu. Co to za bzdury, Dragan? -Bzdury? No to sie przypatrz. - Kutsheba wreczyl owal Haste-Brandtowi. Pomimo zdecydowanie swieckiego charakteru swiata, w ktorym przyszlo mu sie urodzic, Sirion widzial juz niejeden podobny medalion, zaden jednak, to musial uczciwie przyznac, nie byl tak dokladna kopia najswietszej helenistycznej relikwii. Kazdy najdrobniejszy szczegol zostal odtworzony z niewiarygodnym wrecz pietyzmem i wiernoscia w stosunku do oryginalu, z zastosowaniem jakiejs techniki sztucznego postarzania wlacznie. Nic dziwnego, ze Dragan dal sie poniesc emocjom; Haste-Brandt sam byl pelen podziwu dla nieznanego artysty. -Hm, niewatpliwie mamy tu do czynienia z perla jubilerskiego rzemiosla - stwierdzil dyplomatycznie i odlozyl owal na blat. - Zadna jednak miara nie moze to byc autentyczny sarkofag, moj drogi, po prostu nie moze. -A jednak - rzekl Kutsheba z niewzruszona pewnoscia siebie. Sirion poczul sie z lekka nieswojo. Moze bylo to zawodowe skrzywienie, ale z nich wszystkich wlasnie Dragan byl zawsze najwiekszym sceptykiem, jesli wiec jego ogarnal taki zapal... -Mamy zatem uwierzyc, ze ktos obrabowal najpilniej strzezone sanktuarium w Drzewie? - wtracil z niewyrazna mina Carter. -Raczej przypomniec sobie pierwotna interpretacje przypowiesci o zbuntowanych apostolach, zgodnie z ktora oni tak naprawde nigdy nie zostali zgladzeni. - Wzrok Kutsheby nabral goretszego blasku. - I przyjac do wiadomosci, ze byla to interpretacja wlasciwa. Moskevsky, Kreuff, McCormick, Wilson, Lakhamaria, Okselmund, Segovia, Berger, Bershovitz... Haste-Brandt wyuczyl sie na pamiec nazwisk wszystkich uczniow prorokini Heleny, ktorzy, zaprzedawszy swe dusze silom zla, wyparli sie jej w chwili ostatecznej proby i staneli po stronie jej wrogow, za co wedlug jednych hagiografow mieli zostac zabici w ostatnim boju z obroncami stworzonego przez nia Drzewa, a wedlug innych jedynie zeslani na wieczne odcielesnienie. No i ten najwiekszy z jej adwersarzy, Hansen, co to niby zdradziecko wykradl i ukryl sekret wladzy nad ich swiatem, zeby na wieki zasiac niezgode pomiedzy jego mieszkancami. Cala ta pseudoreligijna nadbudowa mogla przyprawiac Siriona o mdlosci, nie marnowalby jednak swojego czasu na jakies dziwaczne Bractwa, gdyby nie wierzyl, ze Projektanci byli osobami historycznymi i jak najbardziej realnymi. Zwlaszcza Hansen, ktorego postac obrosla wieksza nawet liczba legend swieckich niz sakralnych. A teraz Dragan mowi to, co mowi... -Chcesz powiedziec, ze to jest kapsula jednego z nich? - Sirion az usiadl z wrazenia. - Rany Drzewa, jesli to prawda, jesli to rzeczywiscie jest prawda, wrota Synodu praktycznie stalyby przed nami otworem! Tryumfalny usmiech rozjasnil oblicze Dragana. -Wrota? Panowie, Synod sam teraz do nas przyjdzie, i to na kolanach! -No, tu juz chyba nieco ponosi cie fantazja. - Carter skrzywil sie kwasno. -Nie sadze - odrzekl Kutsheba, odkladajac owal na biurko. - Mozecie tu podejsc? Obydwaj goscie wzieli swoje kieliszki w rece i zblizyli sie zaciekawieni. Dragan zrelacjonowal im najpierw w zwiezlych slowach wypadki ostatniej nocy, a potem podlaczyl sie do systemu i wybral podglad ambulatorium. -To rezultat wczorajszego nalotu, zupelnie niespodziewany - powiedzial, wskazujac im czlowieka na kozetce, najwyrazniej pograzonego w glebokim snie. - Chyba sama opatrznosc czuwala wczoraj nade mna, bo gdyby tym patrolem kierowal ktos inny... Co prawda medyk zdazyl jakims cudem uciec, ale zostawil na stole operacyjnym jakiegos malego chlopca z pracujacym oprzyrzadowaniem do transferu na glowie. W tej sytuacji nie pozostawalo mi nic innego poza konfiskata calego wyposazenia, zaplombowaniem budy i przekazaniem raportu do Antydehu. Nie moglem jednak ot, tak odlaczyc dzieciaka od aparatury, bo to mimo wszystko bylaby zbrodnia. Chcialem sprawdzic, ile jeszcze zostalo do konca transferu, i podszedlem do operatorium, kiedy jednak zerknalem na monitory, zrozumialem, ze to nie jest zwykly przelew z mozgu do neuromotoru, ale ze neuromotor przejmuje zawartosc jakiejs zewnetrznej matrycy, a to juz absolutny kryminal! Dragan przerwal dla zaczerpniecia oddechu i przeplukania ust lykiem calvadosu, po czym dokonczyl: -Oczywiscie, przepisy nakazywaly odszukanie tej matrycy i zrobilem to w ramach rutynowego postepowania, procedura jest procedura. Lecz kiedy juz ja znalazlem, zwyczajnie dech mi zaparlo z wrazenia. -Czy to byl... ten sarkofag? - spytal domyslnie Carter. -Tak - odparl krotko Kutsheba. - Nie mam pojecia, jak dostal sie w rece tego medyka, ani tez dlaczego przelal on zawartosc sarkofagu do lba jakiegos smarkacza z gminu. Zreszta tylko po to, zeby zostawic go nam razem z jego ojcem, z ktorym w tej chwili mamy problem, bo jest bliski utraty zmyslow. Nie wiem rowniez, kto tak skutecznie ostrzegl lejbmajstra przed nasza wizyta... Wlasciwie cala ta sprawa to jedna wielka zagadka, ktora dopiero zaczynam rozgryzac, ale nie to jest w tej chwili najwazniejsze. Najwazniejszy, moi panowie, jest on. Trzy pary oczu skupily sie na spiacym lokatorze ambulatorium. -A gdzie jest ten dzieciak? - Sirion byl z lekka zdezorientowany. -Nie ma go juz dawno - odparl Dragan. - Musial cierpiec na jakis defekt ukladu nerwowego, a moze doznal powaznego urazu czaszki, nie wiem. Tak czy owak aktywnosc mozgu okazala sie za slaba i neuromotor, zamiast odtworzyc chlopca, poddal sie sterowaniu przez silniejszy impuls z zewnetrznej matrycy. -Czyli, ze ten tam - Carter dzgnal palcem trojwymiarowy obraz nad blatem biurka - to replika z sarkofagu... I jak dlugo trwa juz proces? Wyglada na w pelni uksztaltowanego, nie powinien sie juz przebudzac? -Przypuszczam, ze nastapi to lada moment - westchnal Dragan. - Mam tylko nadzieje, ze ten konowal znal sie na rzeczy i neuromotor zastosuje stopniowanie pooperacyjne. W przeciwnym razie nasz niezwykly pacjent moze przerazic sie sam siebie. -No dobra, Dragan, gadasz i gadasz jak nakrecony, ale ciagle nie powiedziales nam najwazniejszego. - Sirion odchylil sie do tylu i zawiesil pytajace spojrzenie na Kutshebie. - Do kogo nalezal sarkofag? -A nie widac? Dobrze, w takim razie dam wam jeszcze zblizenie na profil. Z poczatku Sirion nie mogl sobie w zaden sposob przypomniec, gdzie widzial te twarz o ostrych, nieco prymitywnych rysach - na widimalu, na jakims oficjalnym raucie z udzialem zaswiatowcow? W jakiejs publikacji? Ten orli nos i mocno zaakcentowane kosci policzkowe... I nagle swiat zakolysal sie wokol Haste-Brandta. -Nie, to nie moze byc... - wykrztusil. - To po prostu nie moze byc on! -A jednak on - drzacym z przejecia glosem potwierdzil Dragan. - Sam Nils Hansen, panowie. Zdajecie sobie sprawe, co to oznacza? Kutsheba zawiesil dramatycznie glos i z triumfem w oczach odpowiedzial sam sobie: -Mamy tego, ktory zna najglebsze sekrety naszego swiata. Od dzisiaj to my jestesmy panami Yggdrasill! ROZDZIAL 6 W ciagu nastepnej godziny nastroj Dragana przeszedl ewolucje od prawdziwego uniesienia do skrajnej irytacji. Tylko wrodzony rozsadek oraz utrwalona wieloletnim treningiem samodyscypliny sprawily, ze pozegnal sie ze "wspolkonspiratorami" w miare grzecznie, zamiast po prostu wywalic ich z komendantury kopniakami.-Gamon i skonczona swinia, oto, na jakich przyjaciol zasluguje! - wycedzil z wsciekloscia, zataczajac sie ciezko na fotel. Czul sie jak wykladowca, ktorego dwaj najlepsi uczniowie wylozyli sie na najbanalniejszych pytaniach. Dawno juz tak srodze sie na nikim nie zawiodl. Haste-Brandt, niby zawsze lojalny i na pozor calkiem lebski, oraz Carter, z ktorym Kutsheba przyjaznil sie od niepamietnych czasow. No i prosze! W obliczu rewelacji objawionej im przez Dragana nieoczekiwanie wylazlo z obydwu wszystko, co najgorsze: z pierwszego glupota i krotkowzrocznosc typowe dla tuzinkowego polityka, z drugiego egoizm i najzwyklejsza podlosc. Kutsheba rozwarl piesc, ktora nieswiadomie caly czas kurczowo zaciskal, i delikatnie odlozyl na blat biurka swoj antyczny skarb. Nie do wiary, zeby czlowiek, ktorego od ponad dwudziestu lat uwazal za swojego najlepszego przyjaciela i zarazem bratnia dusze w idei, okazal sie taka kanalia bez honoru, hipokryta i do tego jeszcze pospolitym zlodziejaszkiem! Gdyby nie bystrosc i refleks Kutsheby, ten tlusty hochsztapler wymaszerowalby stad z sarkofagiem Hansena w kieszeni. Co za gnida! W pewnej chwili jego wzrok napotkal meteolitowy prostopadloscian z wygrawerowana dewiza POZNAJ SIEBIE - suwenir otrzymamy dawno temu od Siriona. Kutsheba nie zdzierzyl i cisnal blisko trzema kilogramami wypolerowanego metalu w przeciwlegla sciane, wkladajac w ten gest caly skumulowany gniew. Sciana jak to sciana, przyjela uderzenie z wlasciwa dla siebie flegma i ledwie slyszalnym "pflum", zupelnie niewspolmiernym do emocji targajacych Draganem. A potem ciezki przedmiot zostal przez nie wypchniety wprost na stoliczek z trunkami dla gosci i pogruchotal dwie z pieciu karafek. Klnac utrate swych importowanych alkoholi, Dragan zerwal sie z fotela, ty posprzatac balagan, i niemal zderzyl sie z aspirantem de Vriesem, ktory jak zjawa wyrosl w drzwiach. Niespodziewany widok swietoszkowatego oblicza tej naslanej z "gory" weszydupy zachwial resztkami samokontroli Kutsheby. -To teraz juz nawet podsluchujemy pod drzwiami, aspirancie de Vries - syknal zjadliwie do mlodego, chwytajac go za epolet i wciagajac bezceremonialnie do srodka. -Alez... ja tylko uslyszalem halas i uznalem, ze powinienem... -Srana mowa! - przerwal mu ostro Dragan. -Ze co prosze? Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, czym zasluzylem sobie na ten grubianski ton. -Siadaj! - Rozkaz byl wypowiedziany tak kategorycznie, ze de Vries klapnal poslusznie na przyscienny taboret niczym tresowany pudel. Siedzial tak przez nastepne pol minuty, nie otwierajac ust. Tylko jego blade, zwodniczo sympatyczne oczeta wedrowaly w slad za Kutsheba, podczas gdy ten przemierzal gabinet tam i z powrotem, usilujac ponownie zmusic swoj umysl do normalnego funkcjonowania. W koncu zatrzymal sie przed aspirantem i spytal: -No i co takiego uslyszeliscie, hm? -Ee... Nic, panie nadrzedniku, zupelnie nic. -Jak to, nic? Przeciez jeszcze przed chwila twierdziliscie, ze zaalarmowaly was jakies halasy? -Ach no tak, rzecz jasna! - zakrzyknal aspirant z miejsca. - Brzek tluczonego szkla i tak dalej. Przepraszam, bo ja myslalem... -No wlasnie, mysleliscie, ze o co was pytam? -Slucham? - baknal de Vries zupelnie zbity z tropu. -Musisz miec spory bonus za udawanie polglowka, bo swietnie to robisz. - Kutsheba skrzywil sie szyderczo - ale co za duzo, to niezdrowo. -Doprawdy, nie pojmuje, do czego zmierza ta groteskowa dyskusja. - Mlodzieniec poderwal sie, ale Kutsheba pchnal go z powrotem na taboret. -Srana mowa - powtorzyl wolno i z naciskiem, pochylony nad biednym aspirantem niczym skalny nawis. - Wszyscy tu wiedza, ze weszysz dla Centrali albo dla Antydehu, jesli nie dla obydwu na raz. Szczerze powiedziawszy, bylo mi to obojetne tak dlugo, jak dlugo nie zagrazalo bezposrednio reputacji moich podkomendnych, a zwlaszcza mojej wlasnej. Teraz jednak musze wiedziec, co uslyszales pod drzwiami. I jesli szczera meska pogawedka nic nie da, bez wahania odwolam sie do alternatywnych metod prowadzenia dialogu. Bardzo skutecznych, dodam na marginesie. A wiec? Chlopieca twarz de Vriesa momentalnie nabrala stanowczego wyrazu. -O nie, tego juz za wiele, panie Kutsheba! Jezeli natychmiast nie przeprosi mnie pan za te absurdalne insynuacje, a zwlaszcza za deptanie mojej godnosci i honoru, to nie widze dla siebie innej drogi jak tylko odwolac sie w tej sprawie do sadu regulaminowego! -A odwoluj sie, smarkopiju, gdzie chcesz i do kogo chcesz, ale teraz odpowiadaj na moje pytania, bo trace cierpliwosc. De Vries przez sekunde milczal, po czym zebral sie na odwage i nim reka Kutsheby zdolala go ponownie przygwozdzic, wstal z taboretu, przelknal nerwowo sline i wyrzucil z siebie: -Nie. -Nie? - Dragan uniosl brwi bardziej rozbawiony niz zdziwiony jego oporem. -Do widzenia, panie nadrzedniku - odparl aspirant oschle, po czym nadspodziewanie zwinnie przeslizgnal sie obok komendanta z zamiarem natychmiastowego opuszczenia gabinetu. Kutsheba byl jednak szybszy i nos zaskoczonego de Vriesa zetknal sie bolesnie ze sciana w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila drzwi staly szeroko otworem. -Tutaj to ja mam zawsze ostatnie slowo, panie aspirancie. - Dragan usmiechnal sie i nie bez zlosliwej satysfakcji patrzyl na spurpurowiale oblicze mlodzienca. Nagle przyszedl mu do glowy pewien szalony pomysl. - Przy okazji, skoro juz tu jestes, moze bys posprzatal po sobie ten bajzel, hm? Co sie tak gapisz? Wpadles tu jak meteor, porozbijales mi karafki i dziwisz sie, ze kaze ci zrobic porzadek? -Pan wybaczy, ale takich slow po prostu nie moge traktowac powaznie. -Na kolana, szpiclu, albo zmusze cie do tego sila! - W glosie Dragana nie bylo juz ani odrobiny sympatii. W ciagu trzech tygodni praktyki w VII Komendanturze de Vries dal sie poznac nie tylko jako dwulicowa szuja, ale takze jako patentowa niezgula, ktora raz po raz cos tlukla, rozwalala sobie knykcie o framugi albo potykala sie na kazdym milimetrze nierownosci. Dragan spokojnie patrzyl na aspiranta, ktory w upokarzajacym przykleku zbieral z podlogi ostre jak brzytwa odlamki szkla. Bylo tylko kwestia czasu, kiedy ta niedorajda rozwali sobie lape na jednym z nich. W istocie... -Au! - syknal de Vries. Kutsheba tylko na to czekal. W rece trzymal przygotowany zawczasu osobisty notatnik z wysunietym jezyczkiem testera, ktorym teraz blyskawicznie podebral kropelke krwi z rozcietego palca aspiranta, nim ta zdazyla rozplynac sie w pieciogwiazdkowej sliwowicy. De Vries chwycil Dragana za przegub, ale bylo juz za pozno. -To jest... to jest bezprawie! Jak pan smie?! - krzyknal wsciekly i przerazony. - Niech pan natychmiast wykasuje moje sekwencje! Co to ma znaczyc? -Tylko tyle, ze takiemu smieciowi jak ty od dawna nalezala sie nauczka - odrzekl Kutsheba pogardliwie i jednym ruchem wyswobodzil sie z kurczowo zacisnietej dloni. - Nie wspomne nawet, ze jestescie, aspirancie de Vries, mocno do tylu z realizacja wyznaczonego programu szkolen. Na przyklad nie przypominam sobie, zebyscie kiedykolwiek brali udzial w nocnym patrolu albo mieli warte w areszcie. -Bo takich punktow w moim programie nie ma i nigdy nie bylo! - jeknal zrozpaczony mlodzieniec. - Na rany Ziemi, co tu sie dzieje? Dlaczego pan mi to robi? -Domysl sie, madralo - odparl Dragan niedbale, po czym odwrocil sie do de Vriesa plecami i rzucil do interkomu: - Oficer dyzurny! -Zglasza sie oficer dyzurny! O, widze, ze znowu robota do pozna. -Kto ma dzisiaj sluzbe w areszcie? - Kutsheba zignorowal ostatnie zdanie podkomendnego. -Geller, panie nadrzedniku. -Dobrze. Niech wasz zastepca chwilowo przejmie obowiazki przy konsoli wartowniczej i podesle Gellera razem z grafikiem sluzb do mojego gabinetu. -Tak jest! Katem oka Dragan dostrzegl, ze cwany de Vries przesunal sie tuz pod drzwi, zeby moc drapnac, jak tylko komendant otworzy je dla wolontariusza Gellera. -Tam. - Kutsheba kategorycznym gestem wskazal aspirantowi najodleglejszy rog swego prywatnego sanktuarium. - I nie patrz na mnie takim msciwym okiem, synu. W koncu przyszedles do nas, zeby nabyc praktyki w fachu, czyz nie? -Ten incydent bedzie mial dla pana fatalne konsekwencje, panie Kutsheba, absolutnie fatalne - warknal de Vries, jednak pod ciezkim wzrokiem komendanta przesunal sie w tyl gabinetu. - Tego moze pan byc najzupelniej pewien. -Watpie. - Dragan skrzywi! sie lekcewazaco. Lagodny dzwiek gongu oznajmil, ze ktos czeka na zewnatrz. -Wejsc! -Melduje sie szeregowy Adrian Geller! - wyrecytowal sluzbiscie niewielki, korpulentny chlopak z dystynkcjami wolontariusza drugiego stopnia na pagonach. -To wy pelnicie dzisiaj sluzbe przy aresztantach? -Zgadza sie, panie nadrzedniku - potwierdzil wolontariusz. Jego uwagi nie umknelo ani potluczone szklo na podlodze, ani podlawa fizjonomia de Vriesa w tle. -Przyniesliscie to, o co prosilem? Moge zerknac? -Prosze. - Geller wyjal spod pachy niewielki tablet i wreczyl go komendantowi. Kutsheba z pozorna wnikliwoscia przestudiowal grafik, po czym wsunal jezyczek testera w szczeline autoryzacyjna i uaktualnil plan sluzb na najblizsze dwanascie godzin. Teraz posrod innych figurowalo tam rowniez nazwisko de Vriesa. Prywatna biosygnatura zaswiadczala, ze do pelnienia obowiazkow wartownika w sekcji 55-D zglosil sie dobrowolnie. Dragan przeprowadzil cala operacje na tyle sprawnie i szybko, ze nieszczesny aspirant, upokorzony i przybity kasliwym spojrzeniem Gellera jak mucha szpilka, nie mial nawet czasu, by zorientowac sie, w czym rzecz. -No dobrze, Geller - rzekl Kutsheba, zwracajac wolontariuszowi grafik. - Na dzisiaj jestescie wlasciwie wolni. -To znaczy? -To znaczy, ze do konca wachty sluzbe przejmuje za was aspirant de Vries. -Z cala moca odmawiam poddania sie tej podlej manipulacji! -Ale on chyba mial byc wylaczony z takich rzeczy, panie nadrzedniku. - Glosy de Vriesa i Gellera zlaly sie w jedno. -W tym wypadku mozemy zrobic wyjatek. - Dragan ostentacyjnie zignorowal piskliwe obiekcje aspiranta. - Sluzba na wlasna prosbe, rozumiecie. -Rozumiem, oczywiscie - przytaknal Geller, choc wyraz jego twarzy mowil, ze jeszcze nie slyszal o idiocie, ktory z wlasnej nieprzymuszonej woli chcialby spedzic dwanascie godzin na sluzbie w areszcie. -To swietnie. - Dragan wyprostowal sie. - Zaprowadzcie aspiranta na posterunek, a potem odniescie grafik do dyzurki. -Tak jest, panie nadrzedniku. - Geller wyprezyl sie przepisowo, ale rozkoszy, jaka za fasada sluzbistosci rozblysla w jego oczach, nie mogl nie dostrzec nawet oglupialy i zepchniety w rog pokoju de Vries. - No, to zapraszam, panie kolego. Sluzba w areszcie nie jest trudna, prawde powiedziawszy, tam w ogole nie ma nic do roboty. -Jeszcze jedno, Geller. - Kutsheba przywolal oddalajacego sie, wyraznie rozweselonego wolontariusza. -Tak? -Zajdzcie do mnie na moment, jak juz sprawicie sie ze wszystkim. -Tak jest, panie nadrzedniku. Kiedy drzwi zamknely sie za obydwoma, Dragan ponownie opadl na fotel i glosno wypuscil powietrze z pluc. Troche pokretny byl ten plan, ktory ad hoc wymyslil, ale gdyby po prostu wyprowadzil stad Hansena i nie postawil zadnej zaslony dymnej, szybko mialby na karku przede wszystkim swoich niedoszlych wspolnikow. On, Carter i Haste-Brandt byli teraz jak czlonkowie triumwiratu, formalnie polaczeni wiezami braterstwa i tajemnicy, a w rzeczywistosci wlasnie przez nia rozdzieleni. Wrogowie juz na zawsze. Dragan nie mial zludzen, ze Sirion, a tym bardziej Louis, beda chcieli bezzwlocznie skapitalizowac swoja nowa wiedze i polozyc lape na Hansenie, eliminujac jednoczesnie pozostale dwa rogi trojkata. Na razie wszystkie atuty byly w jego reku, ale Kutsheba zdawal sobie sprawe, ze w obliczu zdecydowanie lepszych koneksji Haste-Brandta z urzednikami Wydzialu Antydehumanizacji oraz prawie nieograniczonych mozliwosci finansowych Cartera mogl liczyc najwyzej na kilka godzin swobody, nim wielkie pieniadze, badz jeszcze wieksza polityka usuna go bezpardonowo ze sceny. Zreszta, zle moce na pewno juz zostaly puszczone w ruch i on jest na celowniku. Nie wystarczy po prostu uciec, bo dla takiej stawki gonic go beda do upadlego. Trzeba uczynic to tak, by scigajacy pogubili sie na sladach, a jeszcze lepiej, by w ogole stracili zainteresowanie jego osoba i zwrocili ostrza podejrzen ku sobie nawzajem. Niech Sirion mysli, ze to przez lapowki Louisa, a Louis, ze to dzieki cichej pomocy znajomkow Siriona zniknal zmartwychwstaly apostol Hansen. Mnie zas wszyscy zapamietaja jako bohatera, ktory oddal zycie za sprawe podczas brawurowej akcji, dodal Kutsheba w duchu. Gdzie dwoch sie bije... Geller uwinal sie ze wszystkim w niecaly kwadrans. -Spocznijcie, Geller. Chcialem zamienic z wami kilka slow. -Czy ja cos...? - przestraszyl sie momentalnie wolontariusz. -Ach, nie, nie chodzi o zadne sprawy sluzbowe. - Kutsheba uspokoil go i usmiechnal sie kordialnie. - Powiedzcie mi raczej, co sadzicie o tym de Vriesie? Tylko szczerze. Grymas Gellera wystarczylby za cala odpowiedz. -Szczerze, panie nadrzedniku, to z najwieksza ochota nakarmilbym gownojada jego wlasnymi zebami. Tylko nie mam cierpliwosci stac w kolejce. -Gownojad, tego okreslenia jeszcze nie slyszalem - zasmial sie Kutsheba. - Co do mnie, uzylbym zdecydowanie mocniejszych wyrazow. Raz po raz podsylaja nam tu takich pofajdancow, ale jak dotad wszyscy znali granice. Ten jednak... Dacie wiare, Geller, ze przylapalem dzisiaj te gnide, jak grzebal w moich plikach? Wolontariusz byl autentycznie wstrzasniety. -Pan zartuje, panie nadrzedniku. -Niestety, nie. - Dragan westchnal z emfaza. - To juz nie jakies tam wsciubianie nosa, ale bezczelne naruszenie podstawowych zasad. Policzek wymierzony nam wszystkim. No i co wy na to, Geller? Pozostalibyscie w tej sytuacji obojetni? -Ja? - Twarz wolontariusza pociemniala. - Ja bym mu chyba... nie wiem, co! Zaraz, i pan nadrzednik dal mu za to sluzbe w areszcie? Zamiast scierwo wrzucic do jednej z cel? -Mam lepszy pomysl. - Kutsheba znizyl glos do konfidencjonalnego szeptu. - Zalatwimy de Vriesa, ale w troche bardziej wyrafinowany sposob. Skompromitujemy go i jego poplecznikow razem z nim. Przeprowadziliscie z nim instruktaz? -Tak jest, w zakresie formalnie przewidzianym na aspirantow i podoficerow nizszej rangi. -Czyli nie wie o korytarzu inspekcyjnym i o tylnych wejsciach do niektorych z cel? - Dragan usmiechnal sie szelmowsko. -Nie - odparl wolontariusz z nie mniej chytrym blyskiem w oku. - Ale nawet gdyby o nich wiedzial, to coz z tego, panie nadrzedniku? Temu pustolebcowi towarzystwo mogloby wyjsc glowna bramka, a on jeszcze uprzejmie wskazalby im najkrotsza droge do ladowiska! Kutsheba odprezyl sie. Bystry byl ten jego podkomendny, moze nawet troche za bystry, ale w tej chwili jego domyslnosc oszczedzala Draganowi sporo czasu. Ciekawe, jak daleko siegnie ten maly w swoich dedukcjach? -Zaraz, pan nadrzednik nie chce chyba, zeby mu... O, w rozziew! -Tak - odrzekl Kutsheba zwiezle, dodajac w duchu: "Bedzie z ciebie kiedys niezly sledczy, synu. Albo i nie". - Wlasnie tak mam zamiar mu odplacic. Ucieczka wiezniow podczas jego zmiany i to jeszcze wiezniow, ktorych od jutra miala przejac jurysdykcja Antydehu. Chocby byl nie wiem jak sliski, z czegos takiego latwo sie nie wypierze. A my przy okazji zdobedziemy punkty, bo, jak zdajecie sobie sprawe, "zbiegowie" nie umkna nam daleko. -Ma pan na mysli tych z wczoraj, panie nadrzedniku? -Tak, sa dostatecznie goracy. Za pol godziny wyprowadzicie cala trojke na dolne ladowisko dla VIP-ow. Powinna juz tam wtedy czekac taksowka zabukowana na de Vriesa. Po wejsciu podacie jej nowe parametry lotu - najpierw wybierzecie sie na runde wokol kilku waznych rezydencji, a na koniec polecicie do Finkar Lou i zaparkujecie jak najblizej tego miejsca - Kutsheba mowil i jednoczesnie notowal cos na plasterku-niezapominajce, ktory podal Gellerowi - a sami razem z tamtymi wejdziecie do srodka. Najwazniejsze jednak zadanie dla was to konsola, i tu potrzebuje waszej pomocy najbardziej. *** Przez nastepne trzydziesci szesc minut Dragan siedzial jak na rozzarzonych weglach i nerwowo przeskakiwal w myslach od jednego pytania do drugiego. Kazde nieodmiennie zaczynalo sie od slow: "A co bedzie, jesli...?". Nic zatem dziwnego, ze az podskoczyl i odruchowo wyciagnal reke w kierunku wlacznika interkomu, kiedy alarmowy piktogram rozblysnal wreszcie nad jego biurkiem. Cofnal ja jednak przytomnie i odetchnal gleboko kilka razy. Potem w pospiechu rozpial gorna czesc uniformu, zmierzwil wlosy, dla lepszego efektu potarl sobie piesciami oczy i dopiero tak przygotowany aktywowal scienny ekran. Skonsternowana twarz oficera dyzurnego spogladala teraz na komendanta wyrwanego z drzemki, ktora czesto ucinal sobie po dlugich nadliczbowych godzinach pracy.-Co sie tam dzieje? - spytal zaspanym glosem Kutsheba. -Mamy problem, panie nadrzedniku - oficer odchrzaknal, zaklopotany. -Jakiego rodzaju? -Z bloku 55-D... Przepraszam, wiem, ze to zabrzmi wprost idiotycznie, ale z bloku 55-D zniknelo kilku zatrzymanych. Dragan znowu poderwal sie, jakby fotel zamienil sie w katapulte, ale tym razem byl to ruch najzupelniej wykalkulowany. -Jak to, wklesla wasza morda, zniknelo?! Gdzie zniknelo? Wyszli na randke z bufetowa?! -Ee... po prostu ich nie ma. - Oficer dyzurny sam byl wlasnymi slowami tak zdumiony, ze nawet nie przestraszyl sie podniesionego glosu komendanta. - Jeszcze kilka minut temu system nie zglaszal zadnych zastrzezen, a teraz dwie cele sa puste. -Sprawdzaliscie osobiscie? -Ja i paru innych. W tej chwili prawie wszyscy sa na nogach i przeszukuja zakamarek po zakamarku, ale jak dotychczas bez skutku. Zupelnie jakby ich macierz pochlonela! Cos gralo coraz radosniej w duszy Kutsheby jak wielka triumfalna orkiestra, lecz oficer widzial tylko rozezlonego i goraczkowo myslacego przelozonego. -Kto mial dzisiaj sluzbe na bloku? Zaraz, wy mi chyba mowiliscie... Geller, tak? No, to gownojad nie dozyje jutra. W te pedy dawac mi go do gabinetu. -Ale to nie Geller byl wtedy przy konsoli, panie nadrzedniku. -A kto? -De Vries. -Kto?! - Dragan z prawdziwie aktorskim zacieciem wybaluszyl oczy. - Kpicie sobie ze mnie? Przeciez on jest poza rotacja! -Zglosil sie na ochotnika, co mielismy robic? - Oficer rozlozyl rece. -Rany macierzy, de Vries... A ci zatrzymani? -Slucham? -Kto nam zniknal, do ciezkiej flegmy? -Petremaro Lamprezzi i Lomes Grast z celi osiem oraz czlowiek z izolatki. Cala trojka byla u nas dopiero od wczoraj. -Pieknie, coraz piekniej. - Kutsheba nerwowym gestem przeczesal wlosy. - Do licha, co ja jutro powiem tym z Antydehu? Ale jak to w ogole moglo sie stac?! -Tez nie pojmuje, panie nadrzedniku. - Oficer bez watpienia mowil to, co myslal. - Na moj rozum istnieje tylko jedna odpowiedz: ktos im pomogl, i to ktos z wewnatrz. -Albo z zewnatrz - dodal Dragan po chwili wystudiowanego namyslu. - Czy w ciagu tych ostatnich minut byl jakis ruch na ladowiskach? -Nie. To znaczy, byla jedna publiczna gondola na dolnej platformie, ale... -I wy, krew jasna, dopiero teraz mi o tym mowicie?! - zagrzmial Kutsheba. - Jaka gondola? Jest jeszcze, czy juz odleciala? Przez kogo zostala wynajeta? -Nie wiem, ale w jednej sekundzie moge sprawdzic. - Glowa oficera momentalnie zniknela poza mglista rama ekranu, a kiedy pojawila sie ponownie, jego fizjonomia odzwierciedlala mieszanine wscieklosci i niedowierzania ze szczypta satysfakcji na dokladke. - Przez de Vriesa, panie nadrzedniku. Niech mnie proznia! Kutsheba chcial juz dodac do repertuaru teatralnych gestow uderzenie piescia w biurko, ale w pore sie powstrzymal. Tylko tego brakowalo, zeby inteligentny mebel potraktowal to jako akt wandalizmu i na najblizsza godzine uwiezil mu reke w blacie. -Mozecie zlokalizowac te gondole? -Publiczna? Alez oczywiscie, panie nadrzedniku. -No, to co was powstrzymuje? Do roboty! Za minute ma na mnie czekac surfer w pelnej gotowosci operacyjnej z de Vriesem na pokladzie pod eskorta dwoch ludzi. Formalnie zatrzymujemy drania do czasu wyjasnienia wszystkich szczegolow sprawy, ale chce go miec przy sobie, kiedy przechwycimy zbiegow. I sprowadzcie go na ladowisko w kapturze. -Rozumiem, panie nadrzedniku. Wzmocniona grupa interwencyjna juz jest przygotowana do wylotu. -Nie - przystopowal go Kutsheba. - Tylko ja, de Vries i eskorta. -Jak pan sobie zyczy. - Oficer dyzurny skapitulowal i rozlaczyl sie pospiesznie, zeby zdazyc z wykonaniem polecen. Przez moment Dragan stal z zamknietymi oczami, a potem doprowadzil sie do porzadku, otworzyl sejf i wyjal z niego bron, nominator z obca waluta, kilka plaskich sztabek metalu oraz dwa niewielkie przedmioty. Jeden z nich nacisnal mocno kciukiem i odlozyl do schowka, drugi zas ostroznie wsunal pod falde w podszewce kepi. W lewej kieszonce na piersi umiescil drogocenny sarkofag Hansena. Wychylil jeszcze kilka lykow swojego ulubionego trunku, wcisnal kepi na glowe i opuscil gabinet, zasklepiajac wejscie prywatnym kluczem. Na ladowisku nie bylo zywej duszy oprocz sierzanta z pionu obslugi technicznej, ktory mocowal sie z jakimis wezami inspekcyjnymi, i roslego kadeta wspartego niedbale na otwartym wlazie surfera. Widok nadchodzacego komendanta natychmiast usztywnil mu kregoslup. Dragan wyminal go z nonszalanckim salutem i zajal miejsce w jednym z przednich foteli obok drugiego z podkomendnych. De Vries siedzial tuz za jego plecami w ekranujacym kapturze na glowie. Kutsheba nie zaszczycil go nawet przelotnym spojrzeniem. -Wszystko wiecie, czy mam wam wytlumaczyc, o co chodzi? - zwrocil sie do swojego sasiada po lewej. -Dyzurka przekazala nam niezbedne informacje, panie komendancie. Startujemy? -Tak. Gdzie oni sa? -Zaraz zobacze, bo sytuacja zmienia sie non stop. To az smieszne, ale gondola po prostu fruwa po calym habitorium, zupelnie jakby tamci nie za bardzo wiedzieli, dokad leciec. O, prosze, jeszcze przed chwila krecila sie wokol Parku Nepputich na czwartym poziomie, a teraz najwyrazniej kieruje sie na niziny. Moze chca ukryc sie w slumsach? -Moze - mruknal Dragan zdawkowo, po czym zapytal jak egzaminator podczas praktycznego testu: -Jaka przyjelibyscie w tej sytuacji taktyke, kadecie? -Ee... w kazdej chwili mozemy ich zdjac, zaden problem. Gdybysmy jednak zaryzykowali ekstrapolacje toru lotu oraz punktu docelowego, bylaby dodatkowo szansa na przyskrzynienie ich wspolnikow, o ile istnieja, badz uzyskanie dodatkowych informacji. Tak czy owak, warto moim zdaniem sprobowac. -Moim rowniez - zgodzil sie Dragan. - I tak tez zrobcie. Kadet iz pokrasnial z dumy i wprowadziwszy korekte kursu, skierowal pojazd ku mrocznym kwartalom na dnie habitorium. Kutsheba odchylil sie w fotelu i przymknal oczy. Jakie to dziwnie lekkie, nawet nieco oszalamiajace uczucie, pomyslal, tak w jednej chwili zakrecic calym swoim dotychczasowym zywotem, zmiac go w kulke i rozdeptac noga. Czy to wlasnie jest prawdziwa wolnosc, czy tylko glupota i calkowity brak rozsadku z mojej strony? Cos szturchnelo go od tylu, ani chybi kolano de Vriesa. Dragan odwrocil sie i po krotkiej chwili namyslu zerwal kaptur z glowy swojego kozla ofiarnego. -Gdzie...? - Aspirant chcial spytac "gdzie ja jestem", ale zmienil zdanie, gdy odpowiedz okazala sie oczywista. - Dokad mnie wieziesz, Kutsheba? Odpowiadaj, ty zasrany zandarmie, bo juz powyzej uszu mam tych waszych kretynskich dowcipow! -A slyszysz, zeby ktos sie smial? -I bardzo slusznie, gdyz zapewniam was, ze nie macie z czego. - De Vries potoczyl niemal triumfalnym wzrokiem po otaczajacych go twarzach. - A zwlaszcza ty, Kutsheba, zakompleksiony parweniuszu. Tobie sie zdaje, ze kim ty jestes? Jakims udzielnym ksieciem Siodmego Sektora? Pomazancem albo wodzem przyszlego wspanialego swiata? Srana mowa, ze ci odpowiem tak, jak ty mnie. Jestes tylko nedznym posterunkowym, ktoremu w malutkiej mozgownicy roja sie jakies chore sny o potedze, robakiem, ktory wypelza z blota prosto pod but. Tak, ty tepy policmajstrze, slyszalem wszystko co do slowa i nawet nie wiesz, z jaka rozkosza wykorzystam te informacje przeci... -Dragan zarzucil de Vriesowi kaptur z powrotem na leb, skutecznie ucinajac perore. Po jaka zaraze w ogole mu go sciagal? Z tesknoty za urzekajacym tembrem jego glosu? -Alez nieprzecietny pustolebiec! - Drugi z kadetow nie mogl odmowic sobie komentarza. - Wisi na nim lekko szesc grubych paragrafow, a ten jeszcze sie odszczekuje. Kutsheba nie podjal tematu. Chcial juz tylko doleciec wreszcie do tego przekletego lejbwerku i jak najszybciej zniknac z pola widzenia tych, dla ktorych nagle stal sie bardzo niewygodny. Turkusowa poswiata gornych partii habitorium, nieomylna oznaka nadciagajacego zmierzchu, nie docierala do takich miejsc jak Finkar Lou. Tutaj przygnebiajacy, wilgotny mrok okrywal wszystko - zalosne karykatury domostw, ludzka egzystencje na krawedzi niebytu, grzechy i podlostki wszelkich imion, a teraz takze i dusze Dragana, dla ktorej bila ostatnia godzina niewinnosci. Nie w ten sposob mialo sie to odbyc, rozmyslal ponuro, nie w takich brudnych rekach mialem niesc te pochodnie. Ale jestem tylko pylem miotanym wichrami przeznaczenia. Czy postepuje dobrze, czy tez nikczemnie, tego wiedziec nie mogl, gdyz prawo do osadzania wlasnych czynow to tylko jedna z wielu iluzji, ktore maja uczynic znosniejszym ludzki byt. Moze gdzies na samym wierzcholku piramidy istnien siedzi ktos, kto ustala ostateczne zasady dobra i zla, lecz wszystko ponizej to zaledwie hierarchia coraz bardziej wyrafinowanych narzedzi, z ktorych kazdemu dane jest akurat tyle wolnej woli i sumienia, by bylo uzyteczne. Bezbarwny chaos zabudowan Finkar Lou rozpadl sie na poszczegolne uliczki, przy ktorych staly ciasno stloczone rudery sklecone z czego popadlo. Kadet obslugujacy surfer wlaczy! systemy maskujace i wprowadzil pojazd w ostatni zakret, po czym zaparkowal go bezszelestnie w powietrzu nad dachem jednej z bud, kilkanascie metrow od miejsca, do ktorego, o ile symulator nie klamal, zmierzala gondola z uciekinierami. Nie uplynelo wiele czasu i charakterystyczna, pekata sylwetka publicznego srodka transportu istotnie przeplynela obok i osiadla na dnie zaulka. -Jakie rozkazy, panie nadrzedniku? - Kadet zupelnie bez potrzeby znizyl glos do szeptu. -Na razie obserwujemy - odparl Kutsheba. Gondola otwarla sie i wypuscila na zewnatrz najpierw trzy osoby, a w chwile pozniej jeszcze jedna, na ktorej widok z ust kadeta wyrwalo sie zgola nieregulaminowe przeklenstwo. -Niech mnie rozziew, przeciez to Geller! -W rzeczy samej. - Dragan zadbal, by ton jego glosu zabrzmial szczegolnie zlowrogo. - A ja te gnide wlasnie zamierzalem awansowac... Troje zbiegow i "zdrajca" nie wygladali na zbyt zgrany zespol i malo brakowalo, by ostra wymiana slow i gestow przerodzila sie w prawdziwa bijatyke. Podczas gdy Geller, Lamprezzi i Grast zajeci byli sprzeczka, apostol odszedl na kilka krokow i z zadarta glowa stanal przed wejsciem do lejbwerku, najwyrazniej zafascynowany swietlistym szyldem. Nieswiadomie podszedl jednak zbyt blisko i nim ktokolwiek zdazyl zareagowac, czarny prostokat otwarl sie w scianie i wessal go jak wyglodniala geba. Grast krzyknal, rzucil sie w slad za nim ku drzwiom-pulapce i zniknal w ciemnej glebi. Lamprezzi postanowil skorzystac z zamieszania i ruszyl w przeciwna strone, lecz Geller zagrodzil mu stanowczo droge. Gdy zbieg sprobowal go wyminac, zlapal delikwenta za szmaty i wepchnal po prostu w czarne drzwi jak padline do utylizatora. Potem rozejrzal sie jeszcze po mrocznym cyrkuale, splunal pod nogi i jako ostatni przekroczyl prog zakamuflowanej pracowni. -No i wlezli prosto do worka. - Siedzacy na tylnym fotelu kadet pokiwal glowa z niedowierzaniem, a jego kolega dorzucil: - Nie rozumiem. Czy oni chca, zebysmy ich zlapali? Albo to jakis cwany podstep? Moze lepiej wezwac posilki, panie nadrzedniku. -Nie ma potrzeby, poradzimy sobie sami - odparl Dragan kategorycznie. - Ladujcie. Ledwie pojazd dotknal sliskiej od brudu nawierzchni, pilot wyskoczyl na zewnatrz i zajal pozycje przy drzwiach lejbwerku, ktore wciaz czernialy zdradliwym prostokatem. W kilka sekund zneutralizowal ich obwody i dal znak, ze droga wolna. -A co z nim? - Drugi z podkomendnych wskazal na de Vriesa. -Bierzemy ze soba - odrzekl Kutsheba. - Konfrontacja moze byc interesujaca. Ubezpieczany z przodu oraz z tylu przez swych chlopcow przeszedl z wilgotnego polmroku w oslepiajaca biel, myslac: deja vu. Znowu ta mala poczekalnia i niemal taka sama obsada, jak poprzednio. Dwaj nieznani mu jeszcze do wczoraj szarzy obywatele habitorium musieli otrzymac w ciagu doby wieksza porcje stresu, niz przecietny smiertelnik zdolny jest udzwignac, i nie chcieli juz zadnego zadoscuczynienia poza odpowiedzia na pytanie: dlaczego? Ten wyzszy, Grast, mial najprawdziwsze lzy w oczach i Dragan zmusil sie, by na niego nie patrzec. Przeciez za chwile ci ludzie... Nie, do jasnej mgly, niech bede przeklety, ale oni tez musza splonac na tym samym stosie! Hierarchia narzedzi, pamietaj, jestesmy tylko stopniami w hierarchii narzedzi... -Chlopcze, potrzymaj to przez moment. - Kutsheba czul, ze jesli od tej chwili nie zacznie dzialac jak automat, to gotow jeszcze ulec podszeptom sumienia i wycofac sie z calej awantury. - Dran nie zasluguje na czynienie mu honorow. Stojacy obok kadet przejal kepi z rak przelozonego i z nieukrywana aprobata patrzyl, jak ten podchodzi do Gellera i bez ostrzezenia wymierza mu potezny cios piescia w podbrodek. -O matko - jeknal ktos cicho, moze ow niepozorny Lamprezzi, skurczony jeszcze bardziej ze strachu. -Nie ma nic gorszego niz zdrajca - oznajmil Dragan i dla lepszego efektu splunal na piers nieprzytomnego wolontariusza. - A teraz zobaczmy, czego ta kanalia tu szukala. Kutsheba byl perfekcyjnym wzrokowcem. Jego pamiec nie potrzebowala zadnych pomocniczych implantow, totez bezblednie odtworzyl ruchy swojej poprzedniej ekipy i od razu trafil na zamaskowany wlaz w podlodze. Aby go otworzyc, potrzebowal jeszcze biosygnatury lejbmajstra. Niestety, w pospiechu zapomnial jej zabrac z komendantury. -Prosze tu podejsc - powiedzial do apostola. Miejmy nadzieje, ze ten Livansky pracowal w pospiechu i na ciele Hansena znajdzie sie wystarczajaco duzo DNA medyka, pomyslal Dragan. Jezyczek testera rzeczywiscie znalazl dosc materialu, by odtworzyc biosygnature lejbmajstra i uruchomic morfotakt. Kwadrat podlogi momentalnie przeistoczyl sie w schodki wiodace do ukrytej pracowni. -Na razie schodzimy tylko ja i ten czlowiek. Zadna z osob w poczekalni nie zaoponowala. Dragan spojrzal zapraszajaco na apostola, ktory mamrotal enigmatycznie: "snie, ci oblakancy czyms mnie nafaszerowali, albo zamienilem sie w Alicje. To juz chyba wszystkie z absurdalnych mozliwosci". Zstapil niepewnie po waskich stopniach w ciemnosc, ktora po pierwszym jego kroku ustapila jaskrawemu swiatlu. Sensory wyczuly czyjas obecnosc w laboratorium i usluznie wlaczyly sufit. Znalazlszy sie w srodku, Dragan nie zaprzatal sobie nawet glowy zasklepieniem otworu, gdyz ten zamknal sie sam. Duzo tu bylo autonomicznych procedur, bardziej zapewne dla oszczednosci czasu niz wygody. A takze specjalistycznego instrumentarium, ktore Kutsheba calkowicie zignorowal. Za to oszolomiony Hansen wprost nie mogl oderwac wzroku od zupelnie nieznanych mu urzadzen. -Ha, przeciez to wyglada zupelnie jak gigantyczny toster. Przepraszam, do czego to sluzy? -Chwileczke... - odmruknal Dragan zajety goraczkowym badaniem scian oraz podlogi pracowni. Jakims sposobem ten w rozziew pchany konowal musial sie stad wydostac! Gdybyz sie tak wtedy nie pospieszy! i pozwolil wolontariuszom dokladniej sprawdzic cale pomieszczenie! Teraz po jakichkolwiek szwach czy cieniach termicznych nic na pewno nie zostalo. Chwileczke, a ten kawalek szmaty co tu robi? Kutsheba przykleknal i pociagnal za strzep materii, ktory wystawal wprost ze sciennej gladzi, jakby byl jej integralna czescia. Tylko ze prawdziwe zywosciany pozbywaja sie takich zanieczyszczen raz-dwa. Dragan przesunal reka po bialej plaszczyznie, wyczuwajac pod skora minimalna roznice temperatur, a wiadomo, im zywosciana zimniejsza, tym ciensza. Gradient termiczny byl co prawda na granicy percepcji Kutsheby, ale wystarczyl mu do zlokalizowania regularnego okregu o srednicy prawie dwoch metrow. To bylo wlasnie to, pozostalo jedynie otworzyc przejscie. Dragan po raz kolejny uzyl swojego notatnika z testerem i po chwili w scianie ziala wielka dziura. -Jest! Hans... przepraszam, Wasza Swiatlosc! -Czy to bylo do mnie? -Wasza Swiatlosc, nie mamy czasu do stracenia! Prosze za mna, szybko. -Chwileczke, bo tu jest tyle niesamowitych rzeczy... Co za fascynujaca technologia, szczerze mowiac ona w ogole nie wyglada na nasza! Zreszta ten pojazd, ktorym lecialem, tez jak zywcem wyjety z jakiejs noweli fantastycznonaukowej... A moze wy wcale nie nakarmiliscie mnie narkotykami, tylko pokazujecie mi jakas wirtualna symulacje? Ale w jakim celu? -Blagam, Wasza Swiatlosc, pospieszmy sie! - Dragan nie wy trzymal i pociagnal Hansena za rekaw. Oszolomiony apostol zdazyl jeszcze porwac z laboratoryjnego stolu jakis drobiazg, nim wraz ze swoim opiekunem zniknal we wnetrzu lykowego tunelu. Dragan darowal jeszcze minute zycia tym, ktorzy pozostali na gorze, a takze Carterowi, ktory wlasnie wkraczal w towarzystwie oficjeli do oddalonego o kilka kilometrow gabinetu szefa VII Komendantury. Potem w dwoch roznych miejscach habitorium przestrzen zakrzywila sie nagle i zapadla w sobie wraz z ludzmi, sprzetami, ocalalymi karafkami pelnymi drogich trunkow, kilkoma milionami elementow i kilkudziesiecioma metrami szesciennymi powietrza. ROZDZIAL 7 -Nion, dokad ty idziesz, hej!W Uxa wstapil jakis diabel, ktory odebral mu rozum i sluch. Demon ow dopadl go juz w szalecie, gdy opuszczal kabine. Ni z tego, ni z owego zawrocil i pochwyciwszy stojaca w rogu szczotke, wepchnal ja do wiadomego otworu. Przy okazji tej brutalnej manipulacji wlaczyl przez przypadek jakies urzadzenie sanitarne i omal nie przepadl razem z kijem w czelusciach muszli, wessany przez potezny strumien powietrza. W ostatniej chwili Kreuff wyciagnal mu glowe z dziury, za co Nion nawet nie podziekowal, tylko zawyl krotko i zalosnie, a potem wyrwal jak z katapulty do zatloczonego korytarza. W takiej sytuacji Noel musial wybierac, czy gonic go, czy tez wrocic samotnie do Thomasa i Bei. Decyzje trzeba bylo podjac natychmiast, nim Ux rozplynie sie w tlumie. Tamci czekali na niego spokojnie, podczas gdy Nion pedzil jak oszalaly w niewiadomym kierunku. Poza tym Farquaharta zawsze mozna bylo zlokalizowac za pomoca transpondera, Niona zas, raz zagubionego, nie odnalezliby juz prawdopodobnie w zaden sposob. Kreuff dopadl Uxa dopiero trzy skrzyzowania dalej i chwycil za ramie, gdy tamten stawial noge na kretych schodach, ktore prowadzily diabli wiedza dokad. -Co sie stalo? Przestraszyles sie czegos? Rozpedzony Nion zeslizgnal sie ze stopni, ale Noel natychmiast podciagnal go i postawil z powrotem na podescie. Czul pod palcami naprezone muskuly, przyspieszone tetno i goracy pot, zupelnie jakby Ux byl chory albo nadzwyczaj podniecony. -No co ci jest, mow do mnie! Gdzies po drodze, a moze jeszcze w toalecie, Nion zgubil swoje nieodlaczne gogle i Kreuff po raz pierwszy ujrzal cala jego twarz. Jedynym sladem po utraconych w procesie ewolucji oczach byly dwa plytkie zaklesniecia, a mimo to nie mial watpliwosci, ze chlopak patrzy na niego blagalnie. Patrzy i widzi wszystko. W jaki sposob? Jakims innym narzadem? -Pusc mnie - wyjeczal. -Powiedz chociaz, co sie dzieje - nalegal zniecierpliwiony Noel. -Musze za wonia. - Ux szarpnal sie w uscisku Kreuffa. -Jaka znowu wonia? -Rzecz wierze umyka, jednakowoz taka prawda - szepnal Nion bolesnie i tesknie zarazem - iz tam nadobnice gdzies sie skrywa ja, moze singulum, a moze i wiecej nawet, gdy u nas jedna na dwa w podniesieniu do osmdwakroc narodzin sie zdarza! Ja musze tam, Noel, musze je odnalezc, zew taki, ze malo mi jestestwa z ciala nie wypruje! -Jak to? Wiec nawet twoi ziomkowie sa w tym nieprawdopodobnym gmaszysku? -Nie ziomkowie, Noel, nadobnice! Samki nasze, zycie, przyszlosc nasza! Pusc, blagam, albo ci zaraz w rekach z tego zaru zetleje. -No dobrze, tylko... - Wystarczylo, ze Kreuff zwolnil odrobine chwyt, by Nion rzucil sie na leb, na szyje w dol spiralnej klatki schodowej. Coz bylo poczac? Dwa tygodnie wspolnej podrozy sprawily, ze Noel mial niemal ojcowski stosunek do sympatycznego Uxa i nie wyobrazal sobie, ze moglby go tak po prostu zostawic. -No i masz ci los, jak nie urok, to dzika ruja - westchnal i przeskakujac po trzy stopnie naraz, popedzil w slad za chlopakiem. Krete schodki skonczyly sie u szczytu stromej pochylni, ktora /biegala do szesciokatnego pomieszczenia z kolejna spiralna schodnia. Nion gnal, nie zerknawszy ani razu za siebie. Wciaz szukal zejsc na coraz to nizsze poziomy i znajdowal je tak szybko i pewnie, jakby ktos przelal nagle do jego glowy trojwymiarowa mape cytadeli. Zupelnie nie dbal o to, ze zapuszcza sie coraz glebiej w nieznany teren i ze powrot moze okazac sie dosc problematyczny Kreuff z niepokojem odnotowal znikniecie ze scian i sufitow, kolorowych, fosforycznych pasow, ktore, jak sie domyslil, wyznaczaly poszczegolne szlaki komunikacyjne wewnatrz budowli. Zaslepiony chucia Ux sprowadzil ich do ciemnych i kompletnie opustoszalych podziemi wielkiego gmachu, ktore nie wiadomo, jak byly rozlegle i dokad ostatecznie prowadzily. Do jego "nadobnic" rzecz jasna, pomyslal kwasno Noel. Ale ta pogon za Uxowymi syrenami zaczeta sie juz przeciagac ponad dopuszczalne granice rozsadku. -Nion zatrzymaj sie! -Nie teraz - odkrzyknal Ux. -Przeciez zapedzilismy sie w jakies przeklete kazamaty, chlopie, a twoich samic jak nie bylo, tak nie ma. Moze tylko cos ci sie zdawalo? -Niemozliwosc. Won ciagle nieomylna i z kazdym krokiem mocniejsza. -No to swietnie, to znaczy, ze te twoje samice rzeczywiscie gdzies tu sa - rzekl Kreuff pojednawczym tonem. - A skoro sa, to ktos z tutejszych na pewno powie nam, gdzie konkretnie, i wtedy juz sobie spokojnie do nich pojdziesz, bez tego niepotrzebnego ryzykownego bladzenia. Co ty na taki plan, hm? -Alez! - Ux zamachal przeczaco rekami. - Wierzaj, ze one tu skryte i nieznane nikomu, jakze wiec ma mi kto droge do nich wskazac? Musze dalej... -Tylko jak daleko? Masz jakiekolwiek pojecie o rozleglosci tych lochow? Bo ja najmniejszego i nie podoba mi sie lazenie po nich na slepo. Poza tym zostawilismy na gorze przyjaciol, zapomniales? -Takoz zawracaj. Ja tu sobie w pojedynke uradze, nie miej strachu -Jak mam nie miec strachu, kiedy widze, zes wpadl w istny amok. Bodaj cie licho z tymi twoimi feromonami - westchnal zdesperowany Kreuff. - Jakie to szczescie, ze mnie to juz nie dotyczy! Nion go nie sluchal, zaangazowany bez reszty w swoj tropicielski wysilek Przeszli przez jakas pusta hale, wielka niczym jaskinia, w ktorej dudnilo echo kapiacej wody. Nastepny dlugi i waski korytarz, jeszcze jedne strome schody, a potem naraz swiatlo. Niewiele go bylo, gdyz dobywalo sie tylko z rzadko rozmieszczonych na suficie punktow swietlnych i z luminescencji zoltego pasa na scianach. Kilkadziesiat metrow dalej korytarz krzyzowal sie z drugim identycznym i tu Nion po raz pierwszy stanal z wlasnej woli. -Prosto, w prawo czy w lewo? - Kreuff pociagnal nosem, zastanawiajac sie, jaki tez zapach moze wydawac plec piekna Uxow. Dla niego podziemia Cytadeli mialy do zaoferowania jedynie malo atrakcyjny bukiet czegos na styku starej kopalni, kanalow, zapuszczonej piwnicy i zle prowadzonego szpitala. -Niepewnym - baknal Nion, kierujac nozdrza to w jedna, to w druga strone. - Zewszad odorium rownie wzywajace. -A ja ci mowie, ze tys sie pomylil. Moze z tutejszych skal wydostaje sie jakas lotna substancja, ktora oszukala twoje powonienie. -Nie moze byc. - Ux byl coraz bardziej sfrustrowany. - Nie moze byc, Noel, nic przywolania nadobnicy nie zmistyfikuje. Ach, stad jakby silniejsze tchnienie, chodzmy! Kreuff skrecil za Nionem w prawa odnoge, ale po niespelna dwudziestu krokach sytuacja sie powtorzyla. Ux zlekcewazyl boczne chodniki i szedl dalej, jednak na czwartym z kolei skrzyzowaniu znow stanal, calkiem juz skonfundowany. -Tu, tu i tu, wszedzie... Nie wiem zgola, ktoredy mi sie kierowac. -Wracajmy lepiej. - Kreuffowi coraz mniej podobala sie wedrowka po tym labiryncie. - Odnosze nieprzyjemne wrazenie, ze to miejsce zostalo zaprojektowane specjalnie po to, zeby otumanic kazdego, kto sie w nim znajdzie. -Jeszcze odrobine - nalegal Nion. - Cel mi sie na pewno zaraz wyklaruje, zbyt geste tu od ichniego aromatu powietrze. -Nie, wystarczy tej wycieczki - zadecydowal Noel. - Niczego tutaj... -Cii! - Ux znieruchomial nagle i nadstawil, w doslownym tego slowa znaczeniu, ucha. - Ruch jakowys nieopodal... Bylby z miejsca pobiegl w kierunku zrodla niewyraznego dzwieku, gdyby Kreuff nie zlapal go za przegub. -Dokad? -No, wszak... -Wszak, smak! Zaczniesz ty wreszcie myslec glowa, zamiast... Licho wie, czyje to terytorium, moze nawet, cholera, trafilismy do prawdziwego Hadesu, jak Orfeusz. -Ze kto? -Taki jeden, tez mu odbilo na punkcie baby. Wycofujemy sie, poki jeszcze pamietamy, ktoredy. -Ale oni tu ku nam ida! Kreuff momentalnie pociagnal Uxa do siebie. -Faktycznie, ktos tam lezie - stwierdzil po sekundzie nasluchiwania. - A my nawet, psiakrew, nie mamy sie gdzie schowac. Kroki zblizajacych sie byly tak ciche, ze trzeba bylo nadzwyczaj wrazliwych zmyslow mannekena badz wychowanego w ciemnosciach tracheoduktow Niona, by ten ledwie slyszalny szmer wychwycic. Ale idacy wydawali jeszcze inne odglosy, ktore slychac bylo calkiem wyraznie w akustycznej pustce tego miejsca. Szelest, jakby plachty bibulki ocieraly sie o siebie, i stlumione posapywania zblizaly sie ku nim z tej samej strony, z ktorej przed chwila przyszli. Zatem droge powrotna mieli odcieta i zadnej kryjowki w zasiegu wzroku. Coz, Kreuff mogl odwolac sie do swych fenomenalnych, pseudo atomowych tkanek i stac sie przezroczysty, ale malo prawdopodobne, by zmieniajace barwe futro Niona zapewnilo mii tu rownie skuteczny kamuflaz. -W prawo, do tego korytarza - zakomenderowal Noel. - Moze pojda prosto i nas nie dostrzega. Biedny, zdezorientowany Nion poslusznie poczlapal kilka krokow w glab wskazanego przez Kreuffa tunelu, nozdrza jednak nie przestaly mu sie rozdymac w nadziei na rendez-vous z nadobnicami. A potem zawrocil i wyjrzal zza rogu, zza ktorego i Noel spogladal v skapo oswietlona perspektywe korytarza. -Moi! - szepnal Ux z wielka ekscytacja w glosie. -Co? Te nadobnice? -Nie, pospolici. To znaczy, no... -W porzadku, rozumiem. - Kreuff kiwnal glowa. Istotnie, w bladym swietle najblizszego skrzyzowania pojawily sie trzy czarno owlosione sylwetki. Tyle ze zdecydowanie od Niona nizsze i odziane szczelnie od pasa w dol. -A niech mnie trabka z fujarka, twoi, rzeczywiscie! - Noel mimo wszystko byl zaskoczony. -Moi, i jakby nie moi. - Nion podrapal sie niepewnie po glowie. - Po prawdzie, to calkiem inni, teraz wyczuwam. Dwoch rzekomych pobratymcow Niona nioslo do spolki jakis wielki tlumok. Przystaneli na moment w przecieciu korytarzy, trzeci zas latal wokol nich jak pies pasterski dookola owiec, to zalazac ich od tylu, to znow wyskakujac przed nimi. Po chwili wszyscy trzej wykonali zgodny skret i ruszyli w strone Noela i Niona. -No, brachu, teraz to juz ty decyduj, co chcesz zrobic, ja sie nie bede wtracal. -Zatem lepiej ujdzmy w bok. - Ux z sekundy na sekunde dziwnie tracil zapal do kontaktu ze swymi krewniakami z Dolu. - Jakas we mnie nieufnosc ku nim. Droge ucieczki wybral jednak nie najlepsza, bo umknal nie do tylu, lecz do przodu, przecinajac droge tamtej trojce. Ruchliwy od razu go dostrzegl. -Ussmas! - syknal glosno i z szybkoscia blyskawicy trzasnal wydobytym zza pazuchy biczem. Rzemien owinal sie ze swistem wokol szyi Niona. Ruchliwy natychmiast szarpnal lekko raz, by sprawdzic, czy dobrze zlapalo, zluzowal nieco i przygotowal sie do mocniejszego pociagniecia, ktore zapewne mialo udusic Uxa albo nawet oddzielic mu glowe od reszty ciala. Ale choc szarpnal poteznie, bicz napial sie jedynie na odcinku pomiedzy krotka rekojescia a dlonia Kreuffa. Oczy ruchliwego - jeszcze jeden istotny szczegol, ktorym nieznajomi roznili sie od Niona - rozszerzyly sie ze zdziwienia najpierw tylko troche, a potem juz do maksimum. Przed nimi materializowal sie wielkolud... -Assa whur! - krzykna! ruchliwy i momentalnie wypuscil bicz z reki. - Rrha, rrba! Darl sie na swoich, pewnie zeby czym predzej brali nogi za pas. Ale nie bylo latwo jego objuczonym towarzyszom zakrecic w waskim przejsciu, a spanikowany ruchliwy jeszcze im to zadanie utrudnial. Szybko jednak zostal pochwycony przez Kreuffa. -Mattu!! -Cicho, bo jak trzasne miedzy te czarne slepia...! - Tamci z tlumokiem zdolali w koncu wykonac odpowiedni manewr i rzucili sie do ucieczki. - A, zreszta chyba i tak oberwiesz. Obezwladniony ruchliwy osunal sie na dno korytarza. Noel przeskoczyl nad nim i puscil sie za pozostalymi dwoma, ktorzy pomimo swego brzemienia poruszali sie w waskich przejsciach sprawnie niczym krety. Musieli miec w tym worze cos cennego, nie na tyle jednak, by gotowi byli zaplacic za to swoim zyciem. I kiedy za kolejnym skrzyzowaniem Kreuff juz-juz wyciagal reke, by zlapac jednego z nich za gatki, po prostu rabneli tobolem o ziemie i wolni od balastu pomkneli przed siebie jak charty. -Ech, czort z wami tancowal! Nie mial zamiaru uganiac sie za jakimis dziwadlami po tych deprymujacych lochach, schylil sie jednak z ciekawoscia nad ich porzuconym dobytkiem. Wor byl naprawde pokazny i gruby, jakby szyty z pikowanej koldry. Trudno bylo zgadnac, co sie w nim krylo i w gruncie rzeczy Kreuff nieszczegolnie byl tego ciekaw. Ale platajace sie pod nogami troki az sie prosily, zeby je rozsuplac i zajrzec do srodka. Noel pociagnal za sznurki i... -Slodki Jezu! - zakrzyknal, cofajac sie pod sciane. Poluzowane brzegi worka opadly i spomiedzy fald wychynela glowa, ktora spojrzala na niego nieprzytomnymi oczami Gerharda von Klosky'ego. *** Bea i Thomas znalezli publiczna toalete, i to niejedna. Trafili nawet na osoby, ktore zwrocily uwage na czarnowlosego dziwolaga, na tym jednak sukcesy sie skonczyly. Niewiele pomogly tropicielskie umiejetnosci Beatrice, gdyz tysiace ludzi przewalajacych sie tam i z powrotem we wnetrznosciach Cytadeli blyskawicznie zacieralo wszelkie slady. Z dala od przestronnej rotundy gmaszysko okazalo sie przyprawiajaca o zawrot glowy wielopoziomowa platanina korytarzy, galerii, krzyzujacych sie ramp i pomniejszych wezlow komunikacyjnych z windami i licznymi ruchomymi chodnikami. Jakby specjalnie, zeby zdezorientowac przechodniow, co w przypadku Bei i Thomasa udalo sie budowniczym tego molocha znakomicie. Byly tu wprawdzie jakies oznakowania - roznokolorowe linie swietlne na sufitach, fosforyzujace piktogramy i proste figury geometryczne wyryte co kilkanascie metrow w szarej skale - dla nich jednak wszystkie byly zupelnie nieczytelne mimo odwolywania sie zarowno do logiki, jak i intuicji. A zreszta, chocby je rozszyfrowali, nie na wiele by im sie to przydalo.-Dokad my wlasciwie idziemy? -No wlasnie. - Bea popatrzyla na niego, coraz bardziej rozdrazniona. - To byl glupi pomysl i nawet nie musisz przyznawac mi racji. -Prosze, nie zaczynaj od nowa - westchnal Thomas. - Pomyslmy raczej, co dalej? -Teraz mamy myslec? A wczesniej to nie bylo mozna? -Bea! - jeknal blagalnie. - Moglas zostac na tej laweczce, jednak poszlas za mna. Nie najmadrzej zrobilem, prawda, ale nie pora na sprzeczki. Pobladzilismy i teraz cos musimy na to poradzic. -Bez przesady - skrzywila sie dziewczyna. - Do rotundy wrocimy, calkiem niezle zapamietalam droge. Tylko niepotrzebnie zmarnowalismy tyle czasu. Role sie odwrocily i obecnie to Farquahart maszerowal, a wlasciwie gnal z tylu, Beatrice bowiem, zapewne z checi odplacenia pieknym za nadobne, zdrowo wyciagala nogi. Wkrotce jednak zwolnila i w koncu stanela skonfundowana na srodku jednej z cylindrycznych przestrzeni z rozbiegajacymi sie promieniscie eskalatorami. -Graw, moglabym przysiac, ze tedy szlismy. -Zly kierunek? -Nie denerwuj mnie! -Deus, tylko pytam. - Thomas wzniosl oczy w desperacji. - Zabladzilismy, bez dwoch zdan. Moja wina... A moze po prostu spytajmy kogos o droge? Niestety, z kilku zagadnietych przechodniow polowa w ogole nie zrozumiala, czego od nich chca, pozostali zas udzielili mniej lub bardziej uprzejmych wskazowek, tyle ze bezwartosciowych, bo sprzecznych ze soba w kazdym szczegole. -No to jestesmy w kropce. - Farquahart rozejrzal sie bezradnie. - Jaki szlaczek byl na suficie tunelu, ktorym wyszlismy z tamtej pierwszej rotundy? -Niebieski. Niebieski... Z minirotundy, w ktorej teraz stali, prowadzily az trzy wyjscia oznaczone tym kolorem. -Trudno, zdamy sie na twoja intuicje - westchnal zrezygnowany. - Wybierz ktorys. -W takim razie tedy. -A dlaczego tedy? -Bo tak zdecydowalam - uciela krotko. - Idziesz? Wybor okazal sie nietrafny, juz po minucie to wiedzieli. Bea nie zawrocila jednak, moze nie chcac przyznac sie do bledu, a moze w nadziei, ze konsekwentne trzymanie sie blekitnego szlaku predzej czy pozniej zawiedzie ich z powrotem do punktu, w ktorym ta bezsensowna wycieczka sie zaczela. Zamiast tego niespodziewanie znalezli sie w jakiejs sali koncertowej czy amfiteatrze wypelnionym rozgoraczkowanymi ludzmi. Krzyczeli oni, gwizdali i klaskali na przemian, czyniac nieznosny harmider, ale jeszcze glosniejsi od tych z widowni byli dwaj mowcy na polkolistej scenie zaangazowani w goracy pojedynek na slowa. -...i niewazne, zupelnie, calkowicie niewazne! -Niewazne dla was, bo wasz wzrok nie siega dalej niz wasze brudne lapy! -Nasze rece, te rece - przeciwnik wzniosl obydwie konczyny, jakby chcial udowodnic wszem i wobec, ze je dzisiaj myl - moze i sa brudne, lecz my sie wcale tego nie wstydzimy. Tak wygladaja rece kogos, kto wznosi gmach nowego, jasniejszego jutra w znoju i bez obaw, ze w trakcie pracy uswini sobie wymuskane paluszki! -Pusta, klamliwa demagogia! Niczego nie trzeba wznosic, ten gmach juz stoi! -On sie wali, rozsypuje jak pomnik z piasku i tylko my mozemy ten rozpad powstrzymac, tylko my mamy do zaoferowania trwale spoiwo! Tylko my, Zjednoczony Front Odrodzenia, mozemy dac Ruchowi jeszcze jedna szanse na jednosc, wielkosc, w ogole na jakakolwiek przyszlosc! -Zjednoczony Front Odrodzenia? Powiedz raczej: Zjednoczone Psy Lancuchowe La Forge'a... -On nie ma tu nic do rzeczy! -...a wy jestescie tylko jego propagandowa tuba i kupa platnych macicieli! -O, tak, wasza ulubiona metoda: obrzucic innych inwektywami i opluc jadem! Plujcie do woli, bo czas zramolalych karierowiczow minal bezpowrotnie i nadeszla nasza era. Nowe przeciwko staremu, zgnusnialemu i niekompetentnemu! Rzadom nieudacznikow nasze zdecydowane nie! Korupcji zdecydowane nie! Chaosowi zdecydowane nie!! -To wy jestescie ucielesnieniem chaosu i zniszczenia! I to wy odejdziecie na smietnik historii razem z tym waszym... -Chodzmy stad. - Bea pociagnela Thomasa za ramie, gdyz dosyc juz miala tej halasliwej walki kogutow. Lecz Farquaharta jakby wmurowalo w kamienna podloge, a z glebin mozgu zaczely cisnac mu sie na usta slowa i zdania, ktore coraz natarczywiej domagaly sie artykulacji. -Ludu Paryza, nadszedl... Jeszcze nigdy tylu... Tysiace to statyst... ee... Postanowilem... postanowilem... - zaczal belkotliwie, wyrzucajac z siebie pokawalkowane frazy i strzepy jakichs przemowien. A potem nagle zagrzmial ponad glowami: - Postanowilem, Neronie Cezarze, napisac o lagodnosci, chcac spelnic role zwierciadla, abys ujrzal w nim siebie i odczul najwieksza radosc. Choc bowiem prawdziwa nagroda za dobre uczynki jest fakt ich spelnienia, a cnota nie zna innej nagrody godnej siebie - procz siebie, jest jednak przyjemnie wejrzec w swe wnetrze i zbadac czyste sumienie, nastepnie zwrocic oczy na niezliczone masy narodu - sklocone, burzliwe, niepohamowane w swych zadzach, gotowe w kazdej chwili zerwac hamulce i na oslep sie rzucic na zgube wlasna i innych, i tak do siebie powiedziec: "Oto ja jeden wsrod wszystkich jestem uznany za godnego i wybrany po to, abym zastepowal bogow na ziemi. Ja jestem ustanowionym dla narodow sedzia zycia i smierci. W mych rekach jest zlozony los i stan kazdego z ludzi. Czego komu ze smiertelnych chce fortuna uzyczyc, oznajmia przez moje usta. W moich oredziach znajduja narody i miasta zrodlo radosci. W zadnej stronie swiata nie kwitnie pomyslnosc bez mojej woli i laski. Na moje skinienie zablysnie wiele tysiecy mieczow, ktore moj pokoj trzyma w ukryciu. Od mojej wladzy zalezy decyzja, ktore narody maja byc wytepione ze szczetem, ktore przesiedlone, ktore obdarzone wolnoscia, ktore jej pozbawione, ktorzy krolowie maja stac sie niewolnikami, a ktorych glowy uwiencza monarsze ozdoby, ktore miasta maja lec w gruzach, a ktore powstac do zycia. W sprawowaniu jednak nie ograniczonej wladzy ani mnie gniew nie pobudzil do wydania niesprawiedliwych wyrokow smierci, ani porywcza mlodosc, ani ludzka zuchwalosc i upor, ktore nierzadko wyczerpuja cierpliwosc nawet najspokojniejszych umyslow, ani okrutna i pospolita u wielkich monarchow zadza zdobycia slawy przez pokazywanie swej wladzy i sianie postrachu. Miecz moj schowany, nawet stepiony - tak bardzo szanuje krew najprostszego czlowieka. Kazdy, pomijajac inne wzgledy, juz chocby z tytulu czlowieczenstwa, jest u mnie w lasce. Surowosc u mnie na wodzy, lagodnosc jest w pogotowiu...-Z poczatku tylko kilka par oczu zwrocilo sie ku nieoczekiwanemu oratorowi, szybko jednak skupila sie na nim uwaga wiekszosci milknacej w miare wsluchiwania sie w przemowe. Nawet samego Thomasa uniosl krasomowczy zar i bylby zapewne mowil jeszcze dlugo, gdyby nie gwaltowne szarpniecie za ramie. -No, pieknie, pieknie. - Przed nosem Farquaharta wyrosl ni stad, ni zowad jakis typ w uniformie i z kwadratowa facjata cwierc inteligenta. - To juz agitujemy z chodnika, tak? -Przep... slucham? - baknal Thomas rozkojarzony. - Powiedzialem cos nie tak? -A to obsraj bezczelny, widziales go? - Typ usmiechnal sie do dwoch innych mundurowych za plecami Farquaharta. Jeden z nich wykrecal wlasnie reke Bei. -Ej, pusc ja natychmiast! -Sakkrabar! I jeszcze sie rzuca. Oj, porzucasz ty sie zaraz u szefa, macimordo, jak kulki w gatkach. No, jazda, jazda, idziemy! *** Porywacze nie okradli Gerharda, nie zabrali mu nawet jednego drobiazgu z kieszeni. Po prostu wrzucili jak leci do wora, a rozdzial lupow odlozyli zapewne na pozniej. I nie usmiercili, choc przez kilka dlugich sekund Kreuff tak sadzil. Niemniej nie byl to zwykly brak przytomnosci jak po fizycznym wstrzasie, lecz raczej efekt dzialania jakiegos srodka w rodzaju rozcienczonej kurary. Niestety biomonitor wraz z iniektorem zostaly w plecaku Gerharda, ktory obecnie miala Beatrice.Noel podniosl zesztywnialego eks-arcykonstabla i wrocil do Niona. Biedny Ux masowal sobie jeszcze kark, przygladajac sie z dystansu swemu niedoszlemu katowi. -Noel? -Tak, to ja, spokojnie. - Kreuff ulozyl von Klosky'ego na ziemi. - Popatrz, kogo znalazlem. -Gerhard? - Nion az zapiszczal z radosci. - Wiary mi brak! Ale... czemuz on tak sztywny? Noel? -Te dranie - Kreuff tracil noga ruchliwego - czyms go sparalizowaly, mam tylko nadzieje, ze czasowo. -Mnie oni zupelnie obcy, zupelnie - zarzekl sie z miejsca Ux. - Az dziw, zem mogl inaczej mniemac. -Wlasciwie, to troche szkoda. -Jak powiadasz?! -Och, chodzi mi o to, ze jesli sa ci obcy, to nie rozumiesz ich mowy, prawda? -Ani slowa. -No trudno... Kreuff ocucil ruchliwego i od razu musial go przytrzymac za szmaty, tak mu bylo spieszno do opuszczenia nowych znajomych. -Widzisz tego czlowieka? - Noel wskazal wolna reka na Gerharda. -Mukus prracb ma ne! -Sluchaj no ty, gadaj do mnie po ludzku albo znow ci przywale. Ruchliwy zamilkl, jakby rozwazajac propozycje, a kiedy odezwal sie ponownie, komplant Noela nie zasygnalizowal juz zadnych lingwistycznych problemow. -Powiedzieliscie przeciez, ze was nie interesuje, co z nim zrobimy, byleby byl zlikwidowany. -Zlikwidowac to ja zaraz moge ciebie. - Ton Kreuffa nie pozostawial watpliwosci, ze mowi najzupelniej serio. - Gadaj, co mu zrobiliscie i jak przywrocic go do przytomnosci? -On sie sam niedlugo ocknie. - Ruchliwy przelknal glosno sline. - Redum, czemu nie przepedzilismy was stad na cztery wiatry, kiedy jeszcze to bylo mozliwe! -Mowisz, ze sie ocknie? Zobaczymy. - Noel zignorowal drugi czlon wypowiedzi. Ruchliwy nie lgal. Von Klosky poruszyl sie nagle i jeknal, gdyz nieswiadom sytuacji odwrocil glowe i uderzyl skronia o posadzke korytarza. -Chryste... - wymamrotal. - Co tu tak twardo? Kreuff? Uch, chwala Bogu, bo przez chwile myslalem juz, ze... Wzrok Gerharda natrafil na ruchliwego, przeslizgnal sie po otoczeniu i zdumiony powrocil do Noela. -Chwileczke, jakim cudem? -Niczego nie pamietasz? -Straszne zamieszanie w oberzy, a pozniej... To tys mnie tu przyniosl? -Nie, on. - Kreuff wskazal na ruchliwego. - Razem z dwoma podobnymi. Poznajesz? -Jego? - Von Klosky zaprzeczyl ruchem glowy. - Ale miejsce poznaje. Jasna macierz! -Zaraz stad idziemy. Dasz rade sam? -Troche scierplem tu i owdzie, ale nic to. - Gerhard podniosl sie z trudem. - A ty wiesz, jak? -Co? -Jak stad wyjsc - uscislil von Klosky. -Ta sama droga, ktora zesmy przyszli. -Przyszliscie tutaj? - Gerhard popatrzyl na Kreuffa z niedowierzaniem. - Sami? -Tak jakos wypadlo. Powinienes zlozyc opatrznosci dzieki na kolanach. -Podziekuje jej, kiedy juz sie stad wydostaniemy - mruknal von Klosky. - Bo z Czyscca nikt jeszcze nie wrocil, nie slyszalem o takim przypadku. Cos podobnego! To jak dlugo bylem nieprzytomny? -Kilka ladnych godzin. -Godzin? - Gerhardowi opadly rece. - Dobra, o nic juz wiecej nie pytam, pozniej pogadamy. Powiedz mi jeszcze tylko, co z Thomasem i Beatrice? -Zostali na gorze w jakiejs rotundzie, znajac jednak niecierpliwa nature twojego zastepcy, to pewnie juz ich tam nie ma. Ale to zaden problem, bo transponder... -Nie tutaj. - Von Klosky pokrecil glowa. - Ta stara pulapka redemptorystow jest ekranowana na wszystkie mozliwe sposoby. Chodzmy lepiej, bo zaczynam dostawac gesiej skorki. -A co z nim? Gerhard przyjrzal sie baczniej ruchliwemu. -Powiadasz, ze zamieszanie w Tikt-al-Harruk to sprawka tego straszydla? -Mozliwe, ale na sto procent pewien jestem tylko tego, ze wyrwalem cie z lap jego kompanow. -Dlaczego porwaliscie mnie z oberzy? - Von Klosky zajrzal ruchliwemu w oczy. - Na czyje zlecenie? -Zlecenia mozecie dawac swoim najemnym zbirom, a nie nam. - glos ruchliwego zabrzmial dumnie. - Wasze wewnetrzne swary tylko raduja serce Redy. Za usuniecie czlowieka, ktory odpowiada twemu rysopisowi, obiecano nam zawieszenie atakow gazowych i wspoldzielenie strefy buforowej. To jest tyle, ze bez skrupulow ukatrupilbym nawet dziesieciu takich jak ty. Pewnie dla swoich jestes kims waznym albo bardzo niebezpiecznym, dla mnie jednak nie znaczysz wiecej niz towar na wymiane. Skruchy ode mnie nie oczekuj, tylko ciesz sie swoim szczesciem, bos mial je wielkie. -Ataki gazowe? Strefa buforowa? - Von Klosky obrocil sie zdziwiony do Kreuffa. -Nie patrz tak na mnie, bo ja tez nie wiem, o czym on mowi. - Noel wzruszyl ramionami. - Co prawda znam te paskudne terminy, ale tylko in principio, nie w tym szczegolnym kontekscie. -Szesc lat - westchnal Gerhard. - Rownie dobrze mogloby mnie tu nie byc przez szescdziesiat, tak sie wszystko zmienilo. I kto to w ogole jest? W zyciu nie widzialem takiej rasy, pomijajac naszych sympatycznych Uxow. -To nie Ux zaden, dajcie juz pokoj! - zaprzeczyl Nion z pasja. -No to ktos ty? Ruchliwy nie rzekl ani slowa. -A te obietnice kto ci skladal? -Tytuly i miana wasze niewiele mnie obchodza. - Ruchliwego ogarnal jakis fatalistyczny spokoj. - Ucza sie tylko umowy. I tu tak sie rzecz miala, dopoki msciwy los nie doskoczyl na trzeciego. -Powiedz, kto to byl! -Zemsty chcesz? - Ruchliwy wykrzywil kaciki ust. - Dobrze, powyrzynajcie sie tam sami. Imienia co prawda nie znam, ale czlowieka moge opisac w najdrobniejszych szczegolach. Gerhardowi wystarczylo zaledwie kilka zdan. -Scierwo! - zaklal w glos. - Wszystkich bym podejrzewal, wszystkich, tylko nie jego! Co za zgnilizna, az sie wierzyc nie chce. Chodzmy stad, Kreuff, chce wreszcie zobaczyc na wlasne oczy to lajno, w ktore zmienil sie Ruch. -Na drugi raz trzymajcie sie z daleka od naszej, jako rzekles, starej pulapki! Gerhard odwrocil sie zaskoczony, ale ruchliwy, jeszcze przed chwila tak flegmatyczny, zmienil sie w czarny wir, ktory w mgnieniu oka ulotnil sie za zakretem. Droga powrotna do rotundy z wodospadem i kamienna lawa zabrala im nieco wiecej czasu, lecz, tak jak sie Noel domyslal, Thomasa ani Bei juz tam nie bylo. -Dobra, teraz mozesz sprobowac namierzenia Toma przez transponder. - Von Klosky skubnal warge. - Do licha, jak zescie w ogole weszli do srodka? A, zreszta, niewazne. No i co, masz go? -Owszem. Jest jakies szescset piecdziesiat metrow stad. -A dokladnie? Podaj mi wspolrzedne... - Gerhard przez moment szukal czegos wzrokiem - ee... moze byc od tej stupy informacyjnej. -Cztery cztery dwa, piec zero, osiem zero. -Jak powiedziales? -Osiem zero. -Jestes pewien? - Von Klosky popatrzyl na Kreuffa z niedowierzaniem. -Bezwzglednie. A co takiego kryje sie pod tymi koordynatami? -Glowna kancelaria Wydzialu Spraw Zewnetrznych, ktoremu obecnie szefuje ta zdradliwa swinia Variliev. Najpierw chcial zalatwic mnie, zgnilec jeden, a teraz dopadl Farquaharta! Szybko dziala, zeby go jasna zaraza, ale paru rzeczy nie przewidzial! Chodzmy! Zaciskajac zeby w gniewie, Gerhard ruszyl zamaszystym krokiem w kierunku jednego z promienistych korytarzy. Jego wscieklosc i zadza odwetu zostaly jednak powsciagniete przez zupelnie niespodziewany widok. Kiedy bowiem wpadl do gabinetu Varilieva, nie dbajac o to, ze byc moze czeka tam juz na niego caly pluton egzekucyjny, zastal go z wygaslym cygarem w reku i rozdziawiona geba, gleboko zasluchanego. Farquahart zas, wsparty o blat gigantycznego biurka, mowil do niego, perorowal, przekonywal, nauczal, recytowal - zaskoczony von Klosky przysiaglby, ze wszystko naraz. Nie przerwal nawet, gdy drzwi trzasnely za jego plecami. Variliev jednak az podskoczyl w przepastnym fotelu. Zimne cygaro wypadlo mu spomiedzy palcow, a usta rozwarly sie jeszcze szerzej. - Ty?! -A co, nie spodziewales sie... -...trzeba jednak podkreslic, ze zalozenia polemiczne filozofow z tamtego okresu... -Thomas... -...nie braly za punkt wyjscia bogatej juz podowczas bazy danych obserwacyjnych, lecz odzegnujac sie z czysto pryncypialnych pozycji od wszelkiej empirii, zrobily wielki zakret i powrocily do ezoterycznych korzeni, dawno temu, zdawaloby sie, zdyskredytowanych i pogrzebanych... -Tom! -...gleboko pod... He? Co? -Przestan wreszcie! Co ty za bzdury wygadujesz? -Ja... ja... -Wy sie znacie? - Zdumienie Varilieva osiagnelo najwyzszy pulap. - Wszelkie piaski, Gerhard, kto to jest?! -Najpierw to ty odpowiesz mi na pare pytan, draniu. -Co tylko chcesz, tylko zdradz mi, skad wytrzasnales te chodzaca encyklopedie i trybuna ludowego w jednym? Jakis lokalny? A moze Drzewo rodzi takie cudowne owoce? -To moj zastepca. -Twoj zastepca? - Variliev popatrzyl na Farquaharta jak na nadprzyrodzone zjawisko - Gerhard! -Czego? -I ty sie jeszcze pytasz? Przeciez ktos taki to dla nas istne wybawienie! Gerhard, przyjacielu, ja cie ozloce! -Variliev - von Klosky podszedl do biurka i spojrzal na tamtego jak na pluskwe - ty chyba w ogole nie zauwazyles, co sie przed chwila stalo. -A co takiego? -Wrocilem, caly i zdrowy - wycedzil Gerhard slowo po slowie. - I na twoim miejscu nie cieszylbym sie ani troche. ROZDZIAL 8 -Tedy, tylko ostroznie, bo moze byc odrobine slisko. - Dragan odwrocil sie do Hansena, ktory z mozolem i w milczeniu pokonywal ostatnie metry pionowej sztolni przelotu.Jeszcze przed chwila wszystko szlo tak dobrze. Zmartwychwstaly apostol podazal za nim jak tresowane zwierzatko i nawet ten nieustanny strumien pytan z jego ust byl do zniesienia. A potem ni stad, ni zowad - cisza, z sekundy na sekunde pochmurniejacy wzrok Nilsa i jego wyrazny opor przed dalsza droga. Moze to tylko zmeczenie, pocieszal sie Dragan, wstrzas spowodowany nadmiarem wrazen albo szok po transferowy? Bo przeciez niczym go nie urazilem! Nie przestajac zerkac katem oka na swego sposepnialego podopiecznego, Kutsheba wydobyl notes i z lekiem w sercu uruchomil odzewnik. Gdzies tutaj w zamaskowanej niszy powinien byc niewielki dwuosobowy surfer - drobny rewanz ze strony mistrza formierskiego, ktorego Dragan wyciagnal swego czasu z tarapatow. Jesli jednak Livansky opuszczal habitorium dokladnie ta sama droga... Na szczescie pojazd odpowiedzial od razu i chwile pozniej wychynal poslusznie ze swego ukrycia. -Chwala Matce, bo byloby z nami krucho. - Kutsheba odetchnal z ulga. - Sluchaj, Nils, przepraszam, jesli powiedzialem cos nie tak, ale jestem zwyklym czlowiekiem, ktory chce ci pomoc najlepiej, jak umie. Ochronic przed grozacym ci niebezpieczenstwem i zaprowadzic tam, gdzie bedziesz bezpieczny. Zrozum, ja naprawde wszystko to robie tylko dla twojego dobra. Prosze, zostalo nam niewiele czasu. Hansen popatrzyl na egzotyczny pojazd, ktory jak dla niego mogl splynac wprost z okladki futurologicznego czasopisma, ale poprzedni entuzjazm zgasl w nim bez sladu. -Nie, dziekuje. Juz mi wystarczy - rzekl zgorzknialym glosem i zrobil ruch, jakby chcial wepchnac rece do kieszeni spodni. Widocznie w poprzednim zyciu mial taki nawyk, tu jednak zadnych kieszeni nie znalazl, wiec zamiast tego skrzyzowal ramiona na piersiach i pokrecil odmownie glowa. - Wystarczy tego pokazu, i w ogole tej waszej koszmarnej dziecinady. -To nie zadna dziecinada, Nils... -Oczywiscie, ze dziecinada - przerwal mu Hansen niecierpliwie. - A najgorsze, ze widza to wszyscy, tylko nie wy, zdemoralizowane siusiumajtki. Pokolenie joysticka i gogli 3D! Czymze jest dla was megasmierc i destrukcja swiatow, skoro istnieje zawsze klawisz ENTER i wystarczy go tylko nacisnac, zeby cala zabawa zaczela sie od nowa, prawda? Nie wiem, ale dla was moje algorytmy to chyba cos w rodzaju magicznego przedmiotu, ktory trzeba zdobyc, zeby przejsc do nastepnego etapu gry. Tylko ze to nie jest zadna gra, smarkacze! Armagedon, ktory wam sie marzy, jest jak najbardziej realny. Kto wam wmowil, ze bedziecie miec nad struktura jakakolwiek kontrole? Mozna zaprogramowac poczatkowe parametry wzrostu zarodka i zgrubny fenotyp dojrzalego tworu, ale czym on sie stanie, tego nie jestem w stanie przewidziec ani ja, ani najpotezniejszy nawet super komputer! Zbyt wiele jest mozliwych zmiennych! Nie rozumiecie, ze wasza brawura graniczaca z kompletnym pustoglowiem... Zreszta, szkoda moich slow, przeciez i tak gadam do sciany. Wypusccie mnie juz z tej wirtualizacji i robcie sobie dalej, co chcecie. Skolowany Dragan mogl tylko powtorzyc swoje jak publiczny automat na promowym terminalu: -Prosze, Nils, wsiadaj wreszcie, zostal nam niecaly kwadrans do nocnego otwarcia sluz. -A ja prosze, zebyscie wylaczyli ten program i wypuscili mnie stad. Do niczego juz wam nie jestem potrzebny - odparl Hansen, nie ruszajac sie z miejsca. -Ale skad mamy cie wypuscic, z Drzewa? Nic z tego nie rozumiem. Chcesz, zebym wyprowadzil cie na zewnatrz? -Po prostu wylaczcie te cholerna maszynerie! - zirytowal sie apostol. -Jaka maszynerie, na rany Ziemi? - jeknal Dragan bliski rozpaczy. - Surfer? Twoj centron? -To wszystko. - Hansen zatoczyl gniewnie reka, po czym uderzyl dlonia w elastyczna sciane. Kutsheba zachwial sie na miekkich nogach, jakby to on sam otrzymal cios w twarz, i po raz pierwszy w ciagu czterdziestu szesciu lat jego marnego zywota ogarnela go autentyczna bojazn Boza. -Wiec to... to jest naprawde mozliwe? Drzewo naprawde mozna wylaczyc? - wymamrotal, wlepiwszy w Hansena wzrok pelen leku i ekscytacji zarazem. Apostol otworzyl usta z mina sugerujaca, ze padnie z nich jakas cierpka riposta, w ostatniej chwili rozmyslil sie jednak i zamiast tego przez dluzszy czas przygladal sie podejrzliwie swemu przewodnikowi. Stroj, sposob mowienia, nawet szczegoly anatomiczne tego czlowieka byly, na co Hansen nie zwrocil wczesniej uwagi, odbiegajace od tego, co on nazwalby norma. Oczywiscie, to akurat mogla byc elektroniczna persona, w ktora przyoblekl sie jeden z nihilistow dla wiekszego efektu. Niemniej co do reszty... Jego ostatnia przygoda z komputerowo wygenerowanymi swiatami byl zorganizowany przez firme Ultimage pokaz, na ktory zreszta trafil przez czysty przypadek. Sam technologia ta nigdy sie nie zachwycal, gdyz uwazal prawdziwy swiat za dostatecznie pasjonujacy i pelen niespodzianek. Lecz nawet on musial uczciwie przyznac, ze niektore z wrazen doznanych w nowych komorach sensorycznych rzeczonej korporacji mogly zdumiewac. "To, czego panstwo przed chwila doswiadczyliscie, stanowi obecnie absolutny szczyt osiagniec w dziedzinie rzeczywistosci wirtualnej - rzekl z duma prezes na zakonczenie tamtej prezentacji, dorzucajac z drazniacym merkantylnym humorem: - I jesli ktos zademonstruje panstwu cos lepszego, to znaczy, ze przybyl z przyszlosci odleglej co najmniej o dziesiec badz dwadziescia lat". Hansen raz jeszcze dotknal tej sprezystej sciany, najpierw cala dlonia, a potem znacznie delikatniej, zaledwie muskajac jej powierzchnie opuszkami. W porownaniu z tym "absolutny szczyt osiagniec" firmy Ultimage byl toporna proba nasladowania rzeczywistosci, pelna roznych sprytnych sztuczek obliczonych na oszukanie percepcji uzytkownika. Lecz tutaj zmysly Hansena okazaly sie bezsilne w odroznieniu falszu od prawdy. Wzrok, sluch, dotyk, nawet jego nos i jezyk (gdyz powodowany badawczym odruchem polizal konce palcow) mowily mu, ze to wszystko jest realne. Dziwne, niesamowite i niepodobne do niczego, co dotad widzial, a jednak realne, nie sposob bylo uzyc innego slowa! Dziesiec lub dwadziescia lat w przyszlosc, powiedzial ten wymuskany biznesmen, tak? Juz predzej dwiescie, pomyslal Hansen, ktorego racjonalny umysl podsuwal w tej chwili dwa rownie absurdalne rozwiazania: albo to jest symulacja, tyle ze bazujaca na technice nie z jego epoki, albo on sam przeniosl sie w czasie... -Bzdura dodac bzdura - mruknal, trac nerwowo czolo. - Nie, musi byc jakies wytlumaczenie. Moze po prostu sfiksowalem od nieustannego stresu, a to sa tylko moje schizoidalne urojenia? Przepraszam, czy pan nie jest przypadkiem doktorem? -Nie! - huknal jego towarzysz, najwyrazniej takze o krok od nerwowego zalamania. - Jestem komendantem Wolontariatu i niniejszym rozkazuje wam wsiadac do surfera, Hansen, ale juz! Ku niewypowiedzianej uldze Dragana najprymitywniejsza ze znanych mu metod - podniesiony glos - poskutkowala jak czar i apostol z ociaganiem, ale juz bez wiekszych protestow usadowil sie na tylnym fotelu. Kutsheba natychmiast aktywowal kopule surfera, w obawie ze w ostatnim momencie Hansenowi przyjdzie do glowy ponownie zmienic zdanie, i ruszyl cala naprzod w dol koncowego odcinka szypulowego przelotu. -To bezwladnosc tez? - uslyszal za plecami, ale nie mial zamiaru odpowiadac. Trzy minuty! No, jesli teraz nie zdaza... Zdazyli. *** Dla wiekszosci wspolczesnych Draganowi ludzi Synod byl zaledwie jednym z wyrazow w slowniku lub co najwyzej symbolem minionej ery. Kutsheba nalezal do tych, ktorzy wiedzieli, ze wiekszosc jest w bledzie. Synod istnial i nadal probowal ingerowac w zycie niejednej spolecznosci. Jednakze teraz bylo to bardziej pokorne wolanie "nie zapominajcie o nas!", anizeli niegdysiejsza potega i wplyw wywierany na masy poprzez syntetyczna religie Heleny Opiekunki. Niemniej mahometanizm tez byl systemem wiary stworzonym glownie dla celow politycznych, a jednak w kilka wiekow pozniej muzulmanie gotowi byli masowo oddawac zycie za Allacha i jego Proroka. Nie inaczej bylo z prawowiernymi helenistami i po czesci takze z Draganem. Po czesci, bo trudno byloby nazwac jego wiare zarliwa. Kutsheba zachowywal sie bardziej jak cyniczny kaplan, dla ktorego gloszenie "prawd objawionych" to swietny sposob na sprawowanie rzadu dusz. Tacy sami ludzie stworzyli przed wiekami zalazek Synodu i jesli podobne charaktery nadal stanowily trzon owej organizacji, Dragan byl pewien, ze szybko znajdzie z nimi plaszczyzne porozumienia.Najpierw jednak musial Synod odnalezc, a to zawsze przypominalo gre w chowanego. Helenistyczny odpowiednik Watykanu nigdy co prawda nie opuszcza! wnetrza Pnia, jednak nieustannie zmienial zarowno miejsce swego pobytu w tym ogromnym przestworze, jak i wyglad, tak, by utrudnic lokalizacje ewentualnym wrogom. Surfer Dragana, choc z pozoru skromny, byl wyposazony nie gorzej od najkosztowniejszych niuchaczy Antydehu, a mimo to godzina za godzina mijaly bez charakterystycznych odczytow. Kilka razy zabrzmial alarm, niestety falszywy, bo wywolany przez kleby powietrznych sargassow i towarzyszace im ogromne stada nadetek. Mineli rowniez pare z rzadka rozrzuconych ludzkich osad - wiekszosc wyrastala niczym liszaje ze scian Pnia, inne usadowily sie na sztucznych platformach, ktore podwieszone do prozniowych balonow wedrowaly w gore i w dol gigantycznego cylindra, zdane na laske i nielaske pradow konwekcyjnych - lecz te Kutsheba zupelnie zlekcewazyl. To samo staral sie od jakiegos czasu czynic z natarczywymi pytaniami Hansena, ktore zwalily sie na niego nowa fala. Co gorsza, pytania z naiwnych zmienily sie w zadania precyzyjnych technicznie objasnien z dziedzin, o jakich Dragan nie mial nawet pojecia. Najczestsza zatem replika z jego strony bylo albo "nie wiem", albo zupelne milczenie. Apostol jakos nie wydawal sie tym stropiony i nie ustawal w zadreczaniu go kwestiami dotyczacymi stosunku naprezen wzdluznych do lateralnych, tempa przetwarzania kluczowych pierwiastkow, adaptacyjnosci automatow komorkowych typu Frisha oraz tym podobnych cudactw. Swiety czy nie, ale zaczyna mi juz bokiem wylazic to jego gledzenie, pomyslal zirytowany Kutsheba, usilujac skupic sie na strumieniu piktogramow przed soba. Jeszcze jeden falszywy alarm, tym razem z powodu echa odbitego od wyjatkowo duzego czysciciela. -Przepraszam, co to jest, o, tam? Wyglada jak jakies zywe stworzenie, ale ten pajak musi miec w rzeczywistosci dobre kilkaset metrow, wziawszy pod uwage zwodniczosc tutejszej perspektywy. -Czysciciel - odmruknal Dragan najbardziej lakonicznie, jak potrafil. -To znaczy? -To znaczy, ze chodzi i czysci. Zetlala macierz, wydzieliny, zwyrodnialosci, ptasie ule, czasem jakies paczkujace gniazdo autochtonow - wszystko, co mu podejdzie i nie pachnie normalna, zdrowa tkanka. -Ach, wiec to po prostu smieciarka! - usmiechnal sie Hansen. - Rzeczywiscie, nawet wyswietla jakies logo, zapewne przedsiebiorstwa utylizacyjnego. -Jakie logo? - Dragan momentalnie zatrzymal surfer i odwrocil pojazd nosem w strone pelznacego leniwie osmionoga. Czysciciele nie kryly sie ze swoja obecnoscia, wrecz przeciwnie, czesto demonstrowaly ostrzegawcze barwy i przykuwajace wzrok desenie, tak by wszystko, co zylo i moglo uciekac o wlasnych silach, zostawialo im wolne pole do pracy. Grzbietowe, plynnie zmieniajace sie wzory byly jednak zawsze mniej lub bardziej abstrakcyjne i nigdy nie ukladaly sie w tak oczywiste oraz czytelne symbole jak ten - stylizowane drzewo w kielichu zlozonych dloni. To nie byl prawdziwy symbiont, ale imitacja doskonala w kazdym detalu. -Synod, a niech mnie rozziew! - zakrzyknal Kutsheba i odwrocil rozpromieniona twarz ku Hansenowi. - Moje gratulacje, jestes lepszy od skanerow! Jeden problem - odszukanie siedziby najwyzszych helenistycznych autorytetow - mial z glowy, teraz musial jeszcze tylko wejsc do srodka i przekonac tych stetryczalych dziwakow, ze jest jedna z najwazniejszych osob, jakie zdarzylo im sie przyjmowac od stuleci. -No, zaraz sie okaze, ile prawdy tkwi w legendach o przewrazliwieniu kapituly - mruknal pod nosem i manifestacyjnie wykonal kilka rund nad odwlokiem monstrualnej tarantuli. Zauwaza go czy nie? A jesli zauwaza, to jaka bedzie reakcja? Niektorzy opisywali Synod jako istna twierdze jezaca sie od artylerii niczym sredniowieczny pancernik. Niewykluczone jednak, ze takie opowiesci byly swiadomie rozsiewane przez sama kapitule, bo jakos zadna bron nie zostala uzyta przeciwko ich surferowi, mimo ze Dragan prowokowal pseudoczysciciela od dobrych kilku minut. -Masz jakas sprawe do tych smieciarzy? - zainteresowal sie Hansen. -Mam zamiar dostac sie do srodka - rzucil Dragan przez ramie. - I nie obrazilbym sie, gdybys mi troche w tym pomogl, Nils. -Ja? - Hansen byl szczerze zdziwiony. - W jaki sposob? -Byles jednym z tych, ktorzy powolali to wszystko do zycia., czyz nie tak? Rusz wiec teraz swoja glowa polboga i otworz nam droge do sezamu. -I co mam zrobic? Wypowiedziec zaklecie? - Hansen rozlozyl bezradnie rece. - Przykro mi, ale nie znam zadnego. W ogole nie wiem, gdzie jestem ani w jakim czasie, totez bylbym ci wdzieczny, gdybys mi to wreszcie wyjasnil. -Pozniej. -Ciagle tylko pozniej i pozniej. A dlaczego nie teraz? -Bo teraz musze znalezc jakies wejscie - odburknal Kutsheba. -I naprawde takie to dla ciebie wazne? Jeszcze nie tak dawno twierdziles, ze chcesz mi pomoc. Zaprowadz mnie zatem do waszych naukowcow albo inzynierow. Oczywiscie, nie mam nic przeciwko poczynieniu dokladniejszych obserwacji tego czysciciela, skoro juz tu jestesmy, ale... -Jasna macierz, nie przylecialem tu dla zadnych obserwacji! - zdenerwowal sie Dragan. - A to nie jest wcale czysciciel, tylko makieta, kamuflaz, pod ktorym kryja sie twoi zramolali wyznawcy, rozumiesz, Nils? -Nie bardzo - baknal Hansen. - To jest jakis uniwersytet? -Synod! - zagrzmial Kutsheba. - Wielka Kapitula, najwyzsze wladze duchowe kultu, dla ktorego wyznawcow jestes swietym w aureoli, dociera to wreszcie do ciebie? -Swietym? Co ty za brednie wygadujesz, synu? - zachnal sie Hansen. - Przeciez ja jestem niewierzacy. -Ale oni nie! - Dragan wyciagnal palec w kierunku czysciciela. - I dlatego do nich lecimy. *** Okazalo sie, ze z ta makieta Kutsheba nie do konca mial slusznosc. Surfer wplynal pomiedzy sciane Pnia a ogromne cielsko czysciciela od strony jego geby, ktora pracowala w najlepsze i bynajmniej nie wygladala na atrape. Hansen zadarl glowe i przez dluzsza chwile gapil sie z otwartymi ustami na miesiste gasienice, przy ktorych transportery z Cap Canaveral wygladalyby jak dziecinne zabawki, na obracajace sie powoli ni to szczotki, ni to czerpaki wielkosci diabelskich kol z Disneylandu i na lepki jezor-tasmociag o rozmiarach sporej rzeczki, ktory odbieral urobek i przekazywal go dalej wnetrznosciom bestii. Tylko w jaki sposob, skoro czysciciel nie posiadal zadnego widocznego otworu pochlaniajacego smieci? Z przodu glowy wyrastalo mu jedynie cos w rodzaju szerokiego grzebienia do koafiury i tym grzebieniem o ruchomych zebach zlizywal to, co przyniosl jezor. A potem zwyczajnie odwalal caly zgromadzony brud na boki, pozwalajac mu leciec w dol i z powrotem zasmiecac otoczenie.-Niedbalstwo jest, jak widac, ponadczasowe - skrzywil sie z niesmakiem Hansen. - Zamiesc pod dywan, zamiast porzadnie pozbierac i przerobic, typowe. -Bo normalnie wlasnie tak pracuje, wchlania wszystko i przerabia - odparl Dragan. - A ten tutaj... Najwidoczniej wzieli autentycznego czysciciela i zmodyfikowali go dla swoich potrzeb. Tak czy owak, od tej strony wejscia chyba nie znajdziemy. Kutsheba dotknal jednego z trojwymiarowych piktogramow przed soba i surfer powoli zaczal opadac tuz przy scianie, ktora mieli teraz po lewej. Po prawej zas byl masyw czysciciela poruszajacego sie ku Wierzcholkowi w tempie nieprzekraczajacym metra na sekunde. Dragan sprobowal tej samej sztuczki co w pracowni Livansky'ego i wykonal termoskan cynobrowego podbrzusza kolosa, ale uzyskal jedynie chaotyczna mape plam. Dopiero zwiekszenie precyzji przy jednoczesnym obnizeniu progu czulosci sondy przynioslo skutek. -Tam chyba cos jest - powiedzial i skierowal pojazd ostro w dol, kiedy jednak zatrzymal sie w koncu vis-a-vis tego czegos, twarz wydluzyla mu sie z niedowierzania. - Co u licha? Wystawiaja tu jakas sztuke? -Wyglada jak furta klasztorna, ktora widzialem kiedys na wycieczce w Asyzu. - Hansen usmiechnal sie mimo woli. - Nawet ciesiolka i ornamenty w kamieniu sa takie same, jezeli mnie pamiec nie zawodzi. Kutsheba podprowadzil surfer blizej, a potem wyladowal na ganku z grubych drewnianych bali, omal nie gruchoczac pieknie rzezbionej balustrady. Na wszelki wypadek odczekal pelna minute - surrealistyczny podest mogl przeciez byc tylko dziwaczna dekoracja albo, co gorsza, pulapka - po czym rzekl krotko i zdecydowanie: -Wysiadamy. Nim jednak dezaktywowal kopule, ze schowka pod konsola sterownicza wydobyl najpierw jeden, a po namysle jeszcze drugi zestaw prozniowy. Na razie, wyjawszy meczaca gadatliwosc apostola, wszystko ukladalo sie raczej dobrze i Hansen nie wykazywal ponownej checi opuszczenia Kutsheby ani tez zadnych oznak strachu, jedynie ciekawosc bez granic. Co jednak bedzie, kiedy Nils odczuje nagly spadek cisnienia po wyjsciu z surfera? Rzecz jasna najpierw ogarnie go panika, a po jakiejs chwili zdumienie, ze wciaz jeszcze zyje i funkcjonuje normalnie pomimo niemal calkowitej prozni wokol. Na glowe Kutsheby znow posypalaby sie lawina klopotliwych pytan, a na dlugie i odpowiednio wykretne tlumaczenia nie mial teraz czasu. Nie chcial rowniez ryzykowac, ze Hansen, ktory wciaz nie zdawal sobie sprawy ze sztucznej natury swego obecnego ciala, zareaguje szokiem i zatrzasnie sie nagle w sobie. Lepiej trzymac go w nieswiadomosci jak dlugo sie da, a przynajmniej do czasu zaprezentowania go Synodowi, pomyslal Dragan. Potem moze juz sobie tracic zmysly do woli... -Naloz to, Nils. - Dragan odwrocil sie do Hansena i podal mu jeden z zestawow. -A co to jest? -Rodzaj ochronnego skafandra. -Apostol wyjrzal z lekkim niepokojem na zewnatrz. -Trujaca atmosfera? -Raczej brak jakiejkolwiek - odparl Kutsheba. - Lub prawie jakiejkolwiek. Zeszlismy calkiem nisko, ale nie az tak, zeby dalo sie swobodnie oddychac. Na tej wysokosci nawet przy samej scianie cisnienie nie przekracza czterdziestu hektopaskali, czyli... ee... -Wiem, co to sa hektopaskale, chlopcze - przerwal mu Hansen cierpko. - Przynajmniej jednostek uzywacie tych samych, to pocieszajace. Dragan wzruszyl tylko ramionami, po czym wcisnal apostolowi zestaw do reki. -Trzymaj mocno w garsci i przejedz palcem po tych oznakowaniach. - Kutsheba wskazal dwie czerwone kreski na futerale. Hansen zrobil jak mu kazano i w mgnieniu oka zostal od stop do glow otoczony idealnie przezroczysta membrana. W rzeczy samej tak szybko, ze nawet tego nie zauwazyl. -Zniknelo - rzekl, spogladajac w konsternacji na swoje puste dlonie. - No i co teraz? -Nic. Masz to juz na sobie. Hansen oniemial. Dragan wykorzystal ten rzadki moment ciszy i nim apostol odzyskal glos, wskoczyl na drewniana platforme. Moze nazbyt dziarsko, bo ta zachybotala groznie pod jego stopami, ale na szczescie nie runela razem z nim w przepasc. Hansen wygramolil sie z kabiny w slad za Kutsheba, potknal sie o cos i chwycil drewnianej poreczy dla utrzymania rownowagi. Ledwie jednak jego wzrok skierowal sie ku bezdennej, zdawaloby sie, otchlani, zamknal oczy i na chwiejnych nogach cofnal sie jak mogl najdalej od krawedzi ganku. -Jak tu jest wysoko? - steknal, opierajac sie o lodowato zimny portal z chropowatego wapienia. - To znaczy, ile mamy do... W ogole, gdzie tutaj jest dol, bo przez te wasze sztuczki z inercja stracilem juz rozeznanie. -To zalezy. Do podstawy Pnia bedzie stad jakies trzysta kilometrow, ale jest jeszcze Korzen, a jak daleko siega w glab Ziemi, tego nikt do tej pory nie zbadal. -Trzysta kilom... Zaraz, jak to - w glab Ziemi? - Po raz pierwszy Hansen wygladal na naprawde wstrzasnietego. - Nie chcesz chyba powiedziec, ze... Rany boskie, to nie moze byc prawda! Dragan zblizyl dlon do masywnych drzwi. Tak otwieralo sie wszystko w Apeksie, tu jednak wielkie dechy upstrzone cwiekami z kutego zelaza pozostaly zamkniete na glucho, zamiast usluznie zniknac mu z drogi. -Co jest? - mruknal, bezskutecznie dotykajac dlonia to drewna, to chlodnego kamienia. - Powinny sie przynajmniej odezwac, nawet gdyby byly na haslo. -Trzysta kilometrow, moj Boze... - Hansen wciaz byl pod wrazeniem wczesniejszych slow Kutsheby. - Nawet jesli cala czesc nadziemna ma tylko dwa razy wiecej, to korzenie i tak musialy juz dawno przejsc przez litosfere na wylot, dobry Jezu... -Albo tu trzeba jakiejs bardziej cwanej sztuczki, graw... -Po prostu zadzwon - rzucil na wpol obojetnie Nils. -He? -Tym. - Apostol siegnal reka do kablaka na drucie i pociagnal smialo. Zza drzwi odpowiedzialo mu delikatne "dzyn dzyn", ciche, ale wyraznie slyszalne mimo rozrzedzonego powietrza. -No tak, Nils, zapomnialem, ze w twoich czasach takie rzeczy byly na porzadku dziennym. -W moich czasach takie rzeczy spotykalo sie juz tylko w muzeach albo snobistycznych rezydencjach - sprostowal Hansen kwasno. - Ja nie pochodze ze sredniowiecza! -Przepraszam, myslalem tylko, ze... - Dragan urwal i gwaltownie cofnal dlon oparta na klamce w ksztalcie gryfa, gdyz ta niespodziewanie opadla. Drzwi, ktorych zawiasy skrzypnelyby zapewne rozdzierajaco w normalnej atmosferze, otwarly sie przed nimi niemal bezdzwiecznie na przedsionek, utrzymany w elzbietanskim stylu. Przedsionek (a raczej sluze, wnoszac po charakterystycznym syku powietrza) zamykaly drugie drzwi, tym razem w stylu empire. Cisnienia wyrownaly sie wreszcie i do uszu Kutsheby, troche pogubionego w tej minigalerii dawnej architektury, dolecial chrobot, jakby mysz gryzla deske. Potem drzwi uchylily sie do polowy i zmeczone kobiece oczy wyjrzaly na nich pytajaco spod zielonej chusty. -Kto tam? Dragan wszystkiego sie spodziewal - zajadlych niczym osy karabinierow z legendarnej Helenskiej Falangi, pralatow w stanie oszolomienia, a chocby i wyrwanego ze snu mnicha-furtiana - ale widok tej kobieciny, podejrzliwie wyzierajacej zza framugi, doslownie porazil mu jezyk. -No, czego? - zniecierpliwila sie niewiasta. -Chcialbym sie widziec z Jego Ekscelencja Pontyksem w sprawie nadzwyczajnej wagi. - Kutsheba przemogl sie w koncu i wyrzekl zamierzona kwestie, niemniej uczucie, ze bierze udzial w jakiejs farsie, nie chcialo go opuscic. -I czemu z tym do mnie? -A do kogo, kobieto?! - rozsierdzil sie Dragan. - Jest tu ktos inny? -Ee! - Baba otworzyla szerzej drzwi i pogrozila mu kijem, z ktorego zwisaly jakies mokre fredzle. - To nie zamtuz, zebys tak wrzeszczal, chamie, tylko swiete miejsce! A ja jeszcze mam cala Hiacyntowa Nawe do uprzatniecia, wiec zegnam. Gdyby Kutsheba nie wykazal sie blyskawicznym refleksem i nie zablokowal drzwi noga, zatrzasnelaby im je przed nosem. -Hej, co to ma byc? - Pchnieta wrotami sluzy baba zaprotestowala piskliwie. - Bo zaraz tu kogos zawolam! -Nie zaraz, tylko natychmiast. - Dragan odsunal ja bezceremonialnie na bok i zaklal glosno, potknawszy sie o cebrzyk z mydlinami. Szara woda chlusnela na posadzke z najprawdziwszych marmurowych plyt. -Matko macierzy, i tyle dobrej wody poszlo na marne! - jeknela babina w rozpaczy, jakby na tych plugawych wyzymkach swiat sie konczyl. - Mialo mi starczyc na cala nawe i antyszambry! -Sluchaj no, glupia - Dragan przyciagnal lamentujaca babe za szmaty - idz po kogos z gory, albo utopie cie w tych pomyjach. -Ja nie moge... -Idz! -Ale oni tam teraz wszyscy przy wieczornym obrzadku, a moze przy posilku, sama juz nie wiem. Jakze ja im przeszkodze? -Zwyczajnie. Wejdziesz i powiesz, ze ktos bardzo wazny tu na nich czeka. -Przeciez nakrzycza na mnie okrutnie! -Nic mnie to nie obchodzi, idz! -A chociaz nazwisko jakies? -Nils Ejnar Hansen, to im powinno w zupelnosci wystarczyc. Kobieta spojrzala na niego jak na kogos strojacego niestosowne zarty, jednak twarda reka, ktora pchnela ja w plecy, bynajmniej nie zdradzala poczucia humoru. Ruszyla niechetnie, uszla kilka krokow, przystanela jeszcze, by ze zloscia cisnac trzymany w rece kij, i w koncu zniknela im z oczu za jedna z szeregu romanskich kolumn. Dlugo czekali w ciszy tak absolutnej, ze nerwowe przestepowanie Dragana z nogi na noge odbijalo sie glosnym echem jak w opustoszalej katedrze. Potem gdzies, z bardzo daleka, dolecialy ich inne dzwieki - kroki, smiech i jakas muzyka. -Ejze, przeciez to... -Cicho badz! - ucial Dragan. - Nie teraz. Kroki i glosy byly coraz wyrazniejsze, wkrotce tez dolaczyly do nich wydluzone cienie, slizgajace sie po fryzach i kapitelach. -...odwagi, rozumiecie, scenicznego, ze tak powiem, kurazu. I w tym, jak smiem twierdzic, tkwi moja wielkosc, moja artystyczna moc, ze ja te odwage mam, ze jestem zdolny stawic czolo kazdemu Mistrzowi i powiedziec na przyklad: "Williamie, nie badz tak smiertelnie powazny! Caly swiat to farsa, ty takze, wiec sie nie obraz, ze zinterpretuje twoje dzielo bardziej adekwatnie do czasow". No powiedz, bracie, czyz nie poczules oddechu swiezosci, gdy kazalem temu nadetemu aktorzynie recytowac "Byc albo nie byc" z rybim lbem w reku zamiast ludzkiej czaszki? Czy tym jednym posunieciem nie zmienilem zmurszalego monumentu w dzielo absolutnie nowatorskie i o wiele bardziej uniwersalne? -Z cala pewnoscia, Ekscelencjo, z cala pewnoscia. A oburzenie, z jakim wtedy zareagowal ow nedzny rzemieslnik w aktorskim fachu, bylo nie tylko obrazliwe dla waszej Ekscelencji, ale przede wszystkim dowiodlo pozalowania godnego braku polotu i artystycznej wizji w jego grze. -I ponuractwa, bracie, zwyklego ponuractwa. W naszej obecnej sytuacji nie potrzeba nam ponuractwa, ale smiechu. Zobaczymy, moze ta trupa spisze sie wreszcie jak nalezy i zablysnie odpowiednim poczuciem humoru. Wejscie mieli w kazdym razie obiecujace, nie uwazasz? Dragan mimowolnie objal Hansena ramieniem i przelknal sline. Po raz pierwszy od chwili, gdy wzial do reki antyczny sarkofag w pracowni Livansky'ego i poczal konstruowac swoj dalekosiezny plan, jego pewnosc siebie zadrzala w posadach. Wszak za moment stanie twarza w twarz z kaplanami Synodu, niegdysiejszymi panami zycia i smierci, rzezbiarzami losow wszystkich ludzi w Drzewie, od Korzenia po Wierzcholek. Moze czasy ich potegi minely, moze swiat wydobyl sie nieodwolalnie z ich teokratycznego uscisku, ale to wciaz byla Wielka Kapitula. Kimze jest dla niej przecietny urzedniczyna z jakiegos odleglego, wyemancypowanego Wierzcholka? Kutsheba uswiadomil sobie nagle cala mglistosc swojego planu. Rzuci im przed nos atutowa karte w postaci Hansena i co dalej? A jesli ich nie przekona, jesli w ogole mu nie uwierza? Jakie konsekwencje poniesie za swoje wybujale ambicje i za swa zuchwalosc? Cienie nabraly ostrosci i Dragan wreszcie ujrzal postacie: niskiego, otylego czlowieczka w todze albo habicie oraz kilkunastoosobowa swite podobnie ubranych mezow sunacych po jego bokach i z tylu niczym wielki tren. -A propos, jak mial sie zwac szef tego zespolu, przypomnijcie mi - zwrocil sie grubas do czlonkow swej swity. -Salvator Saligliano, Wasza Ekscelencjo, podobno wyjatkowy talent - pospieszyl jeden z nich z odpowiedzia. -Przekonamy sie niebawem. - Ekscelencja sciagnal tluste wargi, a potem rozwarl je w kordialnym usmiechu i z szeroko rozpostartymi ramionami postapil w kierunku Dragana. -Maestro Saligliano, jakiz to niebywaly zaszczyt powitac tak znakomitego artyste w naszym skrom... - uniesione jak skrzydla ramiona opadly, a lukrowana serdecznosc rozplynela sie w naglym zaklopotaniu - ...nym, chwileczke, co to ma byc? Panowie, przeciez to nie oni! Kim ty jestes, u licha? Dragan przywolal na pomoc cale swoje opanowanie i tak spokojnie, jak tylko potrafil, rzekl: -Wasza Swiatobliwosc, nazywam sie Dragan Kutsheba, nie Salvator Saligliano, i przybywam tu jako pokorny emisariusz sil kierujacych naszym wspolnym przeznaczeniem. -Ze co prosze? Kto taki? -Do niedawna bylem tylko szeregowym czlonkiem dekadenckiego spoleczenstwa Apeksu, na ktorego moralny i religijny upadek nie moglem spokojnie patrzec - kontynuowal Dragan z determinacja. - Niemniej nigdy nie przestalem wierzyc w nasza Opiekunke oraz w jej Swiatynie, i ta wiara zostala wynagrodzona. Powiem otwarcie, Wasza Swiatobliwosc - jestem tu po to, by zapoczatkowac odrodzenie Wielkiej Kapituly... -Jakie znowu odrodzenie? Przeciez nas tu za moment wszystkich szlag trafi przez tego durnego archiwiste! - odezwal sie ktos z samego ogona swity, ale Kutsheba nie uslyszal wyraznie. -...i jej triumfalny powrot na piedestal, z ktorego aroganccy niedowiarkowie probowali ja zepchnac. Drwia ze swietych prawd, smieja sie bezwstydnie z rzekomej naiwnosci oraz falszu naszych ksiag i tylko jedno do nich przemawia - empiria, oto ich nowy kult. Nic dla nich nie znacza martwi idole na arrasach, bo oni potrzebuja idoli zywych. I nie wzruszy ich zadne najbardziej plomienne kazanie, ale wystarczyloby jedno slowo z ust kogos jak najbardziej materialnego, a zarazem nierozerwalnie zwiazanego z poczatkami naszej Swiatyni, by nimi wstrzasnac do glebi. -A jednak to jest aktor. - Tluscioch usmiechnal sie polgebkiem. -Albo jakis wedrowny kaznodzieja - dorzucil stojacy obok ascetyczny chudzielec, ktory przypominal wyposzczonego zakonnika. - Nie wiedzialem, ze tacy chodza jeszcze po swiecie. Pytanie, jak on tu w ogole trafil? -...by nimi wstrzasnac do glebi - powtorzyl Dragan, nie pozwalajac zbic sie z tropu. Jesli nie dokonczy swojej przemowy teraz, nie dokonczy jej juz nigdy. - I wstrzasnie nimi, Wasza Swiatobliwosc, bo to slowo zostanie wypowiedziane nie przez kogo innego, jak przez samego apostola Hansena, ktory zmartwychwstal i ktory stoi teraz przed wami we wlasnej osobie. W zapadlej nagle ciszy lomot serca Kutsheby musieli uslyszec nawet dostojnicy z konca orszaku, a juz na pewno Ekscelencja, ktorego male oczka zwezily sie zlowieszczo. -No dobrze, wystarczy juz tego przedstawienia - rzekl lodowatym tonem. - Niech no ktory pokaze drzwi tym szarlatanom i dopilnuje, zeby nas czym predzej opuscili. Chodz, Stern, moze ta dziczyzna nie calkiem jeszcze wystygla. Natychmiast zrobil sie maly tumult; kilka osob rozbieglo sie po nawie i tylko chudzielec wydawal sie nie zauwazac rozgardiaszu. A kiedy grubas, szeleszczac swym obfitym przyodziewkiem, odwrocil sie ostentacyjnie od "aktorow", tamten powstrzymal go delikatnie i szepnal do ucha: -Chwileczke, Ekscelencjo, bo to jest rzeczywiscie niezwykle. -Co niby? Ze nasi poprzednicy wyhodowali cale zastepy takich chorych fanatykow? - Tlusty przeniosl pelen politowania wzrok na chudzielca. - A o niedawnej religijnej frondzie w naszym wlasnym lonie juz zapomniales? -Oczywiscie, ze nie, i nie o tym mowie, ale o podobienstwie tego drugiego. Uderzajace! Tluscioch odwrocil sie ponownie i popatrzyl na Hansena, ktorego do tej pory zupelnie ignorowal. -Nie badz naiwny, Stern! Stworzenie czyjejkolwiek fizycznej kopii to dziecinada nawet dla podrzednego lejbmajstra. Gdzies czytalem, ze jeszcze przed germinacja jakas sekta sklonowala Jezusa Chrystusa, uzywajac DNA wyekstrahowanego z relikwii. -Czy jednak nie wyglada to Ekscelencji na dosyc dziwny zbieg okolicznosci? - nie ustepowal chudy. - A jesli ten osilek mowi prawde i rzeczywiscie przybywa z Gory? Gdzie jak gdzie, ale w Wierzcholku juz dawno musieli zauwazyc, co sie dzieje, przeciez grona to najczulszy punkt Drzewa. Moze ten czlowiek i owo faksymile Projektanta to jakis ruch z ich strony? -Przepraszam... - wtracil niesmialo Hansen. -Poslancy dobrej woli z Apeksu, powiadasz? - skrzywil sie sceptycznie grubas. - W takim razie bylby to pierwszy przypadek w historii. Poza tym, skad mieliby wiedziec, ze to my nabroilismy? -Przepraszam... -Nie tyle poslancy, ile szpiedzy, Wasza Swiatlosc. - Chudy znizyl konfidencjonalnie glos. - Mogli takie misje powysylac na slepo, gdzie sie dalo, nawet do Cytadeli i do antarktycznych enklaw. Wierzcholek ma prawdziwa obsesje na punkcie informacji. -Przep... -No czego tam, do sprochnialej macierzy?! - zirytowal sie Ekscelencja. -Chcialem tylko zauwazyc, ze incydent ze sklonowanym Mesjaszem to byl zwykly humbug - rzekl Hansen, rad, ze wreszcie dopuszczono go do glosu. - Wiem z pierwszej reki, bo Moskevsky i Segovia byli w panelu ekspertow, ktory Watykan powolal dla wyjasnienia calej sprawy. Igor, znaczy sie, Moskevsky, opowiadal mi, jak sie usmiali... -A coz mnie to obcho... - zaczal lekcewazaco grubas i zamarl. - Zaraz, cos ty powiedzial? Kto? -Igor, kolega z CalTechu. -Twoj ko-le-ga?! - Ekscelencja zrobil mine, jakby sie przeslyszal, a potem wybuchnal gromkim smiechem. - Projektant Moskevsky? Wiecie, ze to zaczyna byc interesujace? Kim wy naprawde jestescie, ludzie? -Juz powiedzialem - odrzekl Dragan spokojnie. - Rozumiem jednak wasza rezerwe. Prosze, to powinno ostatecznie rozwiac wszelkie watpliwosci. Po tych slowach wyjal z kieszonki antyczny mnemon i podal go Ekscelencji. Grubas wzial od niego niewielki owal i dlugo go studiowal - najpierw golym okiem, a pozniej za pomoca jakiegos przyrzadu, wydobytego spomiedzy fald szaty - by w koncu wyszeptac: -W zyciu widzialem tylko dwa prawdziwe sarkofagi - obydwa w naszym tabernakulum - i niech mnie zgaga przezre na wylot, jesli to nie jest trzeci! Skad to macie? -Opatrznosc... -Och, bez tych gornolotnych bzdur, blagam! - Grubas wykrzywil sie bolesciwie. -Jestem... bylem wysokim funkcjonariuszem sluzb porzadkowych w jednym z habitoriow Wierzcholka, a to trafilo w moje rece przez przypadek, jako dowod rzeczowy w pewnej sprawie. -I twierdzisz, ze w tym sarkofagu... ze on to rzeczywiscie... ON? -Tak. -Nie, to niemozliwe. - Ekscelencja zamachal grubymi lapkami. - To wszystko element waszej inscenizacji, zgadza, sie? -Przeciwnie, moje slowa sa najszczersza prawda. - Dragan popatrzyl smialo w oczy grubasa. - Gotowi nawet jestesmy poddac sie wszelkim testom i badaniom, jesli tego zazadacie, w niczym jednak nie zmieni to faktu, ze ten czlowiek - moj podopieczny i zarazem zaufany przyjaciel - to Nils Ejnar Hansen we wlasnej osobie. Przez milczacy dotad orszak przebiegl szmer podnieconych glosow, jakby nagle wichura zerwala sie w przestronnej nawie. -Niebywale. - Grubas powoli, wrecz z bojaznia postapil ku Hansenowi. - Ty... Pan... Rany Ziemi, nawet nie wiem, jak powinienem sie zwrocic! -Nils, po prostu - odparl Hansen i wyciagnal reke. Grubas na moment skamienial, po czym rowniez on uniosl swoja serdelkowata lapke i uscisnal chlodna prawice. -Nils... Nie, chyba zaczne wierzyc w cuda. Slyszysz, Stern? Ja chyba naprawde zaczne wierzyc w cuda! -Bo to, szczerze powiedziawszy, trudno inaczej nazwac. Ale jeszcze trudniej w to uwierzyc... *** -Ile?! - Hansen az uniosl sie z fotela. - Szescset lat?-Ach, nie! Szescset to od Drugiego Soboru Reformatorskiego, przepraszam. Germinacja miala miejsce duzo wczesniej - poprawil sie Stern. -Moj Boze... Siedzieli w sali stylizowanej na wiktorianski klub dla dzentelmenow - ten maly tlusty, ktory przedstawil sie Nilsowi jako komandor Auguste Thierhart, jego sekretarz Elja Stern i jeszcze kilka innych osob. Rozmawiali, a wlasciwie to Stern z nim rozmawial, bo reszta na razie jedynie nadstawiala ucha, chlonac kazde slowo i obserwujac kazdy gest nadzwyczajnego goscia. Nawet komandor nie wtracal sie do dialogu, chociaz nerwowymi ruchami rak podswiadomie zdradzal, ile go ta wstrzemiezliwosc kosztuje. -Germinacja, czyli moment, kiedy wykielkowaly nasze megastruktury, tak? - spytal Hansen polglosem. -Zgadza sie. -I jak dawno temu to bylo? Stern mu powiedzial. -Moj Boze... - powtorzyl oszolomiony Hansen. - Moj Boze... Juz niemal oswoil sie z faktem, ze wyladowal w przyszlosci moze mial wylew albo jakis wypadek i zostal zahibernowany? Teraz jednak swiadomosc, jak wielka otchlan czasu przebyl, porazila go na nowo. Nie byla to ostatnia z szokujacych wiesci. Stern okazal sie czlowiekiem zdecydowanie bardziej rozmownym od Kutsheby i cierpliwie jak mentor odpowiadal na wszelkie pytania, lecz z kazda odpowiedzia Hansen coraz bardziej zalowal, ze w ogole zaczal je zadawac. Kiedy poprosil o wyjasnienie sprawy nurtujacej go w tej chwili najbardziej, czyli jak sie tu znalazl, uslyszal zupelnie fantastyczna historyjke o jakims sarkofagu, w ktorym jego osobowosc tkwila zakonserwowana przez stulecia niby mucha w bursztynie, a teraz odrodzila sie pod postacia tzw. mannekena - nie, nie zadnego cyborga, raczej istoty w pelni normalnej i w pewnym sensie tak samo zywej jak inni, tyle ze z lepszego tworzywa! Po tym wstrzasie przyszly kolejne, az w koncu Hansen przestal pytac o cokolwiek i z twarza ukryta w dloniach juz tylko sluchal. O szalencach z "Wolnego Wszechswiata", ktorzy spelnili swa grozbe i rozrzucili zarodki megastruktur po calym globie jak bomby z opoznionym zapalnikiem. O chaosie i rozkladzie cywilizacji, jaki po tym nieuchronnie nastapil. O Pierwszym Synodzie, ktory idee mial byc moze szlachetne, lecz metody wprowadzania ich tak okrutne i bezwzgledne, ze bladly przy nich najgorsze postepki Loyoli i Swietego Oficjum. O irracjonalizmie ludzi, ktorzy pomimo to zaakceptowali w koncu narzucona im sila religie do tego stopnia, ze teraz jej mniej lub bardziej jawni wyznawcy ida w miliardy. A takze o ich determinacji, by przezyc i przystosowac sie do zupelnie nowych realiow, co niektorym udalo sie nadspodziewanie dobrze, innym zas sprawia klopoty po dzis dzien. O stuleciu nieprzerwanych konfliktow zakonczonych ostatecznie Wielka Stratyfikacja, kiedy to ocalale resztki rodzaju ludzkiego podzielily sie na "ptactwo" wiodace nieskomplikowany zywot wewnatrz konarow, technokratycznych Wierzcholkowe ow oraz "krety", czyli tych, ktorzy mniej lub bardziej swiadomie wybrali zrujnowany Dol, a za lejtmotyw swej egzystencji nienawisc do Drzew i do wszystkiego, co z nimi zwiazane. O ruchu Reformacji Robertianskiej i o Drugim Synodzie, ktory zdecydowanie potepiwszy haniebne czyny swoich poprzednikow z Wolnego Wszechswiata, podjal sie na nowo ciezkiego obowiazku jednoczenia rozproszonych kultur w jedna rodzine ludzka. I jeszcze o tym, o tamtym i o wielu innych sprawach, ktore byly dla niego niezrozumiale bez historycznego i kulturowego kontekstu. Tyle lat, myslal Hansen, nawet moje cialo mi odebrali! Bjorg boginia dla dwoch trzecich ludzkosci, to sie nazywa ironia dziejow! Dopiero po chwili dotarlo do Nilsa, zanurzonego w potoku wlasnych mysli, ze to juz nie Stern do niego mowi, lecz komandor: -...wiekszosc ludzi nie wyobraza sobie dzisiaj zycia poza Drzewem. Prawde mowiac nie wiem, czy w ogole by potrafili. Tak juz jest, ze to, co najpierw wydaje sie nie do pomyslenia, przeradza sie w calkowita normalnosc dwie generacje pozniej, a po kolejnych trzech czy czterech juz w aksjomat. My po prostu za krotko zyjemy, by odczuwac nieustanna oscylacje wszechswiata wokol nas. Skaly, gwiazdy, Drzewo - wszystko ma swoj poczatek i kres, wszystko sie rodzi, dojrzewa, wydaje nasiona nowego zycia i w koncu umiera. Tylko z perspektywy naszego przelotnego zywota wydaje sie wieczne i niezmienne. Przyznaje, ze nawet w Kapitule uleglismy temu zludzeniu... -Zaraz, czy chce pan powiedziec, ze megastruktury przeszly mimo wszystko w faze generatywna?! - przerwal mu Hansen gwaltownie, ale jego pytanie zawislo w naglej ciszy. Wybity z rytmu komandor zesztywnial z wysunietym kabotynsko jezykiem i spasowial jak czlowiek bliski apopleksji. Stern usilowal nieudolnie pokryc zaklopotanie cichym kaszlem, a sposrod reszty towarzystwa co najmniej polowa wygladala tak, jakby mieli zamiar uciec, gdzie pieprz rosnie. Przedluzajace sie milczenie Thierharta i reszty obecnych bylo wymowniejsze od tysiaca slow i Hansen poczul sie jak pacjent przed konsylium, ktore boi sie powiedziec mu, ze jest smiertelnie chory. -Cos jeszcze gorszego? Jakas katastrofalna aberracja w programie? No mowcie, ludzie, przeciez nie jestem dzieckiem! Komandor podniosl na niego oczy i przez chwile wygladal jak pekinczyk, ktory wlasnie narobil panu do wizytowych polbutow. Gdyby nie powaga sytuacji, mina ta rozsmieszylaby Hansena do lez. -My... To sie stalo naprawde przez zupelny przypadek - baknal zmieszany Thierhart, a jego tluste podgardle zadrzalo spazmatycznie. - Na wszystkie rany Ziemi, nawet nie zdawalismy sobie sprawy, ze to w ogole mozliwe! Myslelismy: ot, jeszcze jedna legenda, straszak wymyslony przez Pierwsza Kapitule dla pacyfikacji gminu! Coz wiec zlego mialoby wyniknac z historycznych pasji jakiegos archiwisty? Niech sobie grzebie w zakurzonych szpargalach, moze przynajmniej uporzadkuje wreszcie ten bajzel, zostawiony nam przez poprzednikow. No powiedz, Stern, czyz nie tak bylo? Sekretarz z niechecia zlapal przerzucone nan smierdzace jajko. -Szacowny Projek... to jest, Nils. - Jego wczesniejsza elokwencja tez gdzies przepadla. - Od dawna juz nie mamy nic wspolne go z nihilistami ani w ogole z jakakolwiek forma religijnego ekstremizmu i... Chcialem powiedziec, ze teraz Synod jest bardziej sekularnym stowarzyszeniem anizeli centralnym osrodkiem kultu, jak ongis. Obecnie nasz cel to szeroko rozumiane odrodzenie kulturowe i ochrona rdzenia tradycyjnych wartosci, ktory...ee... jednym slowem wszelkie radykalne posuniecia czy rewolucyjne zmiany status quo, a tym bardziej wywracanie swiata do gory nogami, sa nam... -Do diabla, Stern, przestan sie platac i powiedz mu wreszcie! - Zirytowany komandor zerwal sie z fotela. - Powiedz mu o tym durnym, nadgorliwym archiwiscie, ktory dokopal sie do jego notatek! Wskazany serdelkowatym palcem Hansen przeniosl wzrok z sekretarza na Thierharta. -Notatek? Jakich notatek? -Takich, ktore powinny zostac wsrod reszty legend, gdzie ich miejsce! - Komandor zaszelesci! swymi teatralnymi szatami. -Przepraszam, ale ktorych, konkretnie? - Podniecony Hansen takze wstal z miejsca. - Tych z projektu "Yggdrasill"? Przeciez ja nie robilem prawie zadnych notatek, wszystko trzymalem w glowie. A moze chodzi wam o... -Ach, do wszystkich ran macierzy, marnujemy jedynie czas na prozna gadanine! - Zniecierpliwiony komandor poderwal swoich dworzan na rowne nogi krotkim, rozkazujacym gestem, a potem ujal Hansena pod ramie i szepnal: - My ci zaraz wszystko pokazemy, wszystko, co zechcesz, oddamy ci nawet tego bezmozgiego bibliotekarza, zebys mogl go sobie wlasnorecznie udusic, tylko nam pomoz i zatrzymaj te gilotyne w polowie drogi, blagam cie, Nils! *** Ten dziwaczny Synod chyba oszalal na punkcie historii i tradycji, pomyslal Hansen, lekko juz zmeczony eklektyzmem wystroju wnetrz. Thierhart ciagnal go pod reke jak jakas kumoszka druga kumoszke, nie zwracajac uwagi na swite, ktora podazala za nimi krok w krok. W koncu zatrzymal sie przed masywnymi drzwiami w scianie waskiego, mrocznego korytarza, co do najdrobniejszych szczegolow skopiowanego z londynskiej Tower. Hansenowi przemknela nawet mysl, czy aby nie stapa po oryginalnej posadzce slynnego wiezienia, ale widok pilnujacego drzwi muszkietera momentalnie sprawil, ze to wiejace groza miejsce zaczelo nagle przypominac wytwornie filmowa, gdzie skladowano dekoracje i gdzie krecili sie aktorzy z kilku roznych produkcji.Ujrzawszy Ekscelencje, straznik wyprezyl sie jak struna i w ostatniej chwili przytrzymal wielki kapelusz z piorami, ktory byl chyba niezbyt dopasowany. -Otworz - rozkazal komandor zwiezle. - I daj tu jakies porzadne swiatlo. Cela - zgola niesredniowieczny, sterylny pokoik o jednolicie szarych scianach - miala tylko jedna prycze i jednego wieznia, ktory wygladal, jakby nic na swiecie nie bylo go juz w stanie poruszyc. Nie zareagowal na dzwiek przekrecanego w zamku klucza ani na wkraczajacych do srodka gosci, kiwal sie tylko apatycznie w przod i w tyl. Na malym, wystajacym ze sciany blacie stala miska pelna jedzenia. -On juz tak dlugo? - rzucil Thierhart przez ramie do muszkietera. -Od wczoraj, Wasza Ekscelencjo. Nic nie je i prawie sie nie rusza, kiwa sie tak jeno wte i wewte i mamrocze ciegiem "nie chcialem, nie chcialem". -Nie chcialem! - jeknela kupa nieszczescia na pryczy. -To trzeba bylo tego nie dotykac! - Nalane policzki Thierharta zatrzesly sie w gniewie. - I nie udawaj wariata, za stary jestem na takie sztuczki. Zad do gory, Malher, ale juz! Wiezien podniosl sie sztywno jak mechaniczna lalka, na nikogo jednak nie spojrzal. -Tu patrz, kabotynie, a nie na swoje buty. - Komandor bezceremonialnie chwycil wychudzonego archiwiste za bluze i przyciagnal ku sobie. - Wiesz, kim jestes? Usta bibliotekarza poruszyly sie niemrawo, bezdzwiecznie. -Powinienem cie wypchnac za drzwi, wymiesc w otchlan Pnia jak brud! I pewnie tak zrobie, ale jeszcze nie dzisiaj. Nils, to wlasnie ten idiota mial czelnosc uwazac, ze dorasta ci do paznokci u nog. Myslal, ze skoro polknal kilka ton ksiazek, to juz wszystko rozumie. -I to on znalazl moje zapiski? - Hansen popatrzyl na archiwiste ze zrozumialym zainteresowaniem. Biedak wygladal jak typowy mol ksiazkowy, dla ktorego zakurzone regaly sa calym zyciem, a swiat zewnetrzny nieistotna abstrakcja. Juz wczesniej jego fizys zapewne wzbudzala litosc i pogarde u "normalnych" ludzi, a obecne klopoty uczynily ja jeszcze zalosniejsza. -Gdybyz tylko znalazl i na tym poprzestal! Ale nie, on musial udowodnic calemu swiatu, jaki to z niego wielki madrala, i wpakowac nas po uszy w... - Hansen skrzywil sie mimo woli, kiedy poczerwienialy ze zlosci Ekscelencja splunal udreczonemu archiwiscie w twarz. - Ty zbrodniarzu, ty swietokradco niewart mojej plwociny, rozsmaruje cie chyba na tych scianach jak lajno! -Przepraszam. - Hansen odniosl nieprzyjemne wrazenie, ze jakkolwiek komandor mowi do bibliotekarza, to okrezna droga kieruje swe oskarzenia przede wszystkim do niego. - Chcialbym zobaczyc te notatki, jesli mozna, bo cos mi sie tu nie zgadza. -Oczywiscie, Nils, oczywiscie, przeciez wlasnie dlatego tu jestesmy. - Komandor poklepal konfidencjonalnie Hansena po ramieniu. - On ci zaraz wszystko pokaze i na kleczkach przeprosi za swoje niewiarygodne zuchwalstwo. Slyszales, Malher? Prowadz nas do archiwum i modl sie po drodze, zeby nasz opatrznosciowy gosc nie ukrecil ci lba, kiedy zobaczy, cos nabroil. -Kto? - Do bibliotekarza chyba dopiero w tej chwili dotarlo, ze Ekscelencja nie przyszedl tu sam. Lata cale strawil na zglebianiu wiedzy o historii Drzewa i o czlonkach helenistycznego panteonu wiedzial prawdopodobnie wiecej niz ktokolwiek z zyjacych. Sledzil dzieje ich zycia poza nurtem oficjalnej historiografii i znal ich twarze lepiej niz wlasna. Nie moglo byc mowy o pomylce, u boku Ekscelencji stala dokladna kopia helenistycznego odpowiednika Judasza Iskarioty. Jakiez to podobne do tej tlustej, lubujacej sie w efekciarskich gestach swini. Ze wszystkiego musi zrobic tania szopke, nawet z zaglady swiata! -Marsz! - Komandor wywlokl chichoczacego histerycznie archiwiste z celi. - On chyba naprawde postradal zmysly, ale niewazne, to juz teraz jest zupelnie niewazne. Biblioteka i archiwum Synodu znajdowaly sie w dolnych partiach zmodyfikowanego czysciciela, aczkolwiek "gora" i "dol" byly pojeciami, ktore Hansen nieustannie musial definiowac sobie tutaj od nowa. Esherowski labirynt, ktorym go prowadzono, i grawitacja, ktora ci ludzie najwyrazniej mieli za nic, uczynily jego orientacje przestrzenna instrumentem calkowicie bezuzytecznym. Jakas pomoca w tym wszystkim byla jeszcze jego matematyczna wyobraznia, lecz bez klarownego ukladu odniesienia takze i jej trudno bylo zaufac. Za kolejnym rogiem nie wiedzial juz, czy porusza sie rownolegle do powierzchni Ziemi, prostopadle do niej czy tez moze lezie do gory nogami, jak mucha po suficie. Pomieszczenie, do ktorego w koncu dotarli, mialo przynajmniej te zalete, ze nareszcie wygladalo w miare swojsko, jak calkiem przecietna uniwersytecka czytelnia z jego czasow. Tez zapewne wierna kopia jakiejs konkretnej sali dawno nieistniejacej uczelni, ale po przyprawiajacym o zawrot glowy kalejdoskopie stylow byla to dla Nilsa przyjemna odmiana. Czlapiacy na przodzie pochodu archiwista co kilka krokow zerkal nan przez ramie z rozbawiona mina. Przeprowadzil ich pomiedzy rzedami dyskretnie podswietlonych pulpitow na tyly opustoszalej hali, gdzie spiralne schody wiodly na narozna galeryjke. Hansen, ktory podazal tuz za nim, przekroczyl prog niewielkiego biura zagraconego niczym antykwariat. Bibliotekarz rzucil sie najpierw sprawdzac, czy nic podczas jego nieobecnosci nie zginelo. Upewniwszy sie, ze wszystko jest na swoim miejscu, odetchnal z ulga i wyciagnal spod stolu plaski kuferek. -No? Na co czekasz? Otwieraj - ponaglil go Ekscelencja. Archiwista poslusznie uchylil wieko. Hansen przecisnal sie ostroznie pomiedzy stosami woluminow i zajrzal do srodka. -Moge? - spytal, siegajac reka po lezacy na wierzchu arkusz gladkiego jak jedwab papieru. Zapewne sluzyl jako ochrona dla spoczywajacych pod nim bibliofilskich skarbow. Tabula rasa, bez jednego znaku. Pod spodem Hansen znalazl jednak tylko wiecej takich czystych kart i nic poza tym. -Nie bardzo rozumiem. Gdzie to jest? - Podniosl zdziwiony wzrok na archiwiste. Ten odwzajemnil mu sie nie mniej ROZDZIAL 9 -To wszystko, szanowna pani.-Jak to, juz? - Kobiecina popatrzyla z niedowierzaniem na idealnie gladka skore w miejscu paskudnej wysypki, ktora szpecila ja od dwunastu wiosen. - Wszelkie duchy Drzewa, toz mi nic nie pomagalo, nic! Oj, taka jestem szczesliwa, panie doktorze, ze pan sobie nawet nie wyobraza. To ja bym jeszcze prosila o jakas masc na pozniej, jakby znowu wylazlo, i momentem place. -Zadna masc nie bedzie wiecej potrzebna, droga pani. -Ale przeciez doktor Alstrund zawsze mi przepisywal... -No coz, kazdy ma swoje metody - odrzekl medyk dyplomatycznie, aczkolwiek cos w rodzaju "jeszcze slowo o tym waszym hochsztaplerze i sam dostane wysypki!" cisnelo mu sie na jezyk. Powiedzenie czegos takiego na glos byloby jednak nierozwazne i zdecydowanie przedwczesne. Poza tym chyba niepotrzebne, gdyz mieszkancy New Cheshire mieli rownie zle, jesli nie gorsze zdanie o swoim poprzednim lekarzu. Chociaz Livansky byl w miescie zaledwie od tygodnia i Alstrund wcale nie ustapil mu dobrowolnie pola (ba, nawet ocknal sie z pijackiego delirium i zaczal smazyc jakies kretynskie pamflety, ktorych nikt nie czytal), ludzie juz ustawiali sie do Sasha w kolejce. Wiekszosc z nich dreczyly banalne przypadlosci, wynikle z niestosowania podstawowych zasad higieny. -Znaczy sie, ze ja juz jestem calkiem wyleczona? -Z alergii calkiem. - Medyk usmiechnal sie do niej cieplo. - W trakcie ogledzin zauwazylem jeszcze co prawda pare zaburzen metabolicznych... -Rany Matki, to mnie jeszcze cos jest?! - przestraszyla sie kobiecina. -Och, prosze sie nie niepokoic, mowie o zupelnych drobnostkach. Ale te juz moze skorygujemy przy nastepnej wizycie, hm? -Dobrze, panie doktorze, co tylko pan powie. I to by kiedy bylo? -Powiedzmy, w przyszly czwartek. -O, bardzo akuratny dzien! - przystala kobieta skwapliwie. - Przyjde na pewno. Bo tak po prawdzie to wie pan, ten nasz stary Alstrund... -Wiem, wiem - ucial lagodnie Sash i dodal: - Aha, i niech pani schowa pieniadze. Za pierwsza wizyte nigdy nie pobieram oplaty. -Jaki z pana zloty czlowiek, panie doktorze, ach! No to ja strasz nie dziekuje za wszystko, i bede w czwartek. Do widzenia. -Do widzenia, szanowna pani. - Sash zaniknal drzwi za baba i opadl ciezko na krzeslo, rozgladajac sie po swoim skromnym gabinecie. Stara drewniana kozetka, trzy scienne szafy, ktore jeszcze kilka dni temu pelne byly trocin pomieszanych z mysimi odchodami, i skrzypiaca podloga. Nad glowa niski sufit, z ktorego przy kazdym mocniejszym stapnieciu sypalo sie prochno. Coz, moglo byc gorzej. Mogl na przyklad nigdy nie natknac sie na te kupiecka awanture i nie uslyszec o New Cheshire - pewnej miescinie na peryferiach wyjatkowo przychylnej obcym. Szczerze powiedziawszy, zycie tutaj z kazdym dniem coraz bardziej mu sie podobalo. Spokojny rytm, szacunek dla medycznej profesji, normalni, nieskomplikowani ludzie i zadnej rozdetej machiny prawno-policyjnej jak w Wierzcholku. Nic, tylko zwykla, uczciwa praca. A te podla klitke tez predzej czy pozniej zamieni sie na cos lepszego, przeciez jest tu dopiero od kilku dni. Pukanie do drzwi przerwalo rozmyslania doktora. Zdziwil sie, bo w czasie krotkiego pobytu w New Cheshire zauwazyl, ze nikt nie zwykl tu zalatwiac waznych spraw po zmierzchu. Moze zaczeli sie bac, ze ich nowy cudotworca zniknie rownie nagle, jak sie pojawil, i nie zdaza wykorzystac tak niebywalej okazji? -Prosze! Drzwi uchylily sie i pojawila sie w nich znajoma twarz Dariusa Trancourta. -Jestes zajety? Sash westchnal w duchu. Polubil starego przewoznika i byl mu wdzieczny za pomoc po przybyciu do New Cheshire. Jednak potrzeby tego miasta w zakresie uslug medycznych wydawaly sie nieskonczone. Przyjal ponad trzydziestu pacjentow od samego rana i nie mial zbytniej ochoty na pogaduszki. -Skadze, wchodz. Coz cie sprowadza o takiej godzinie? Zlapales katar? -Nie zartuj, Sash, to powazna sprawa. - Stropione oblicze przewoznika pasowalo do tonu jego slow. - I do tego bardzo pilna. Chwileczke... panie Bremmer, niech pan z nim wejdzie tutaj. Darius odsunal sie na bok i wpuscil do srodka jakiegos czlowieka z przewieszonym przez ramie bezwladnym cialem. Nie trzeba bylo profesjonalnego oka, by zauwazyc wielkie, rozmyte plamy krwi. -O, do licha! Mieliscie wypadek? Na Rzece? - Livansky blyskawicznie zakrzatnal sie kolo swoich instrumentow i zarzucil czysty kawalek plotna na kozetke. -Nie, pan Bremmer nie jest mieszkancem Keshe. Ale chlopak... - Trancourt potarl nerwowo potylice. - Pan Bremmer twierdzi, ze znalazl go rozplatanego jak wieprzka i prowizorycznie opatrzyl. Dzieciak stracil przytomnosc, a do tego potwornie goraczkuje i... Chyba za duzo gadam, przepraszam. -Nie szkodzi. - Livansky odwrocil sie do nieznajomego. - Prosze polozyc chlopca na lezance, tylko ostroznie. O, wlasnie, na brzuchu, bardzo dobrze. Od jak dawna jest nieprzytomny? -Od dwoch dni - odparl Bremmer. Livansky rozcial chlopcu koszule i gwizdnal przez zeby. -Alez paskudna rana. - Medyk delikatnie odciagnal material z pokiereszowanych plecow. - Cale szczescie, ze zszyta, i to nawet wcale sprytnie. Sam pan to zrobil? Bremmer pokrecil przeczaco glowa -A kto? - indagowal Livansky. - Nie pytam przez ciekawosc, tylko z obowiazku. Jesli rana nie byla nalezycie oczyszczona... Zreszta, i tak musze usunac te chrzaszcze, zeby obejrzec rzecz dokladnie, wiec zaraz sie przekonamy, co i jak. Ze stolika przy wezglowiu lezanki wzial przyrzad, ktory wygladal jak skrzyzowanie fujarki z paleczkami dobosza, przylozyl jego rozwidlony koniec do jednego z lbow kopagusow i nagle skoczyl jak oparzony do tylu. Instrument wyfrunal mu z reki i odbil sie od niskiego sufitu, omal nie trafiajac Dariusa w skron. -Graw, co to jest? - Livansky zerwal sie z kozetki. - Co wyscie mi tu przyniesli? Panie Bremmer? Nieznajomy odwrocil sie i Sash po raz pierwszy zobaczyl jego oczy. Nieludzkie, gdyz pewnych subtelnosci zaden manneken nie jest w stanie odtworzyc. Nie byly jednak zimne i kalkulujace, lecz po prostu zdezorientowane i pelne swych wlasnych, trwozliwych pytan. -Moge jedynie powtorzyc to, co juz powiedzialem panu Trancourtowi. -Ze znalazl pan owo "cos" w sasiednim segmencie? - Glos Sasha stracil swoj normalny lagodny tembr. - W lesie? W wodzie? Gdzie, do licha? -To nie jest "cos", panie Livansky - oburzyl sie Bremmer. Nawet stary przewoznik popatrzyl na medyka z lekka dezaprobata. - Przyszedlem do pana z chorym dzieckiem i z nadzieja... -Bzdura! - wykrzyknal Sash z emfaza. - Przyszedles do mnie z... Skad ten czlowiek sie w ogole wzial, Darius? -Jedna z zalog robila kurs konserwacyjny i zabrala pana Bremmera z brzegu. - Slowa Trancourta wciaz byly formalnie poprawne, ale wkradl sie w nie cien podejrzliwosci. - Sash, o co chodzi? -O to, ze ten dzieciak zlapal infekcje. -Pan Bremmer tez cos podobnego sugerowal. -Doprawdy? - Livansky spojrzal wyzywajaco w blekitne oczy mannekena. - A z czego pan to wywnioskowal, panie Bremmer? -Podwyzszona temperatura ciala jest zazwyczaj oznaka zakazenia - odrzekl tamten spokojnie. - Jestem co prawda inzynierem, nie lekarzem, jednak to akurat pamietam. -Podwyzszona? - Livansky schylil sie, podniosl z podlogi swoja widlasta rozdzke i trzymajac ja w wyciagnietej rece jak rapier, skierowal na obnazonego chlopca. - Owszem, i to jak. Czterdziesci dziewiec - nie, piecdziesiat i dwie dziesiate stopnia! -Ce? - Darius zerknal na pacjenta niemal ze strachem. - Niemozliwe! -Oczywiscie, ze Ce. - Sash schowal rozdzke do kieszeni fartucha i przeczesal nerwowo wlosy. - I co pan na to, panie Bremmer? -Ze zgadzam sie z panem Trancourtem. Panski instrument najprawdopodobniej nie dziala poprawnie. Livansky zacisnal zeby, po czym przylozyl sobie aparat do przedramienia. -Trzydziesci piec i pol, norma. Moj instrument jest w jak najlepszym porzadku, panie Bremmer, za to pan... Przepraszam, Darius, czy moglbys na chwile zostawic mnie z panem Bremmerem sam na sam? -A to czemu? - zdziwil sie Trancourt. - Nie powiedzialem ci jeszcze, ze znam tego chlopca, i bardzo mi... -Prosze, Trancourt mial juz okazje przekonac sie, jak stanowczy potrafi byc Livansky, mruknal wiec tylko: "Bede na zewnatrz", i z wyraznym ociaganiem opuscil gabinet. Sash zamknal za nim drzwi i skrzyzowawszy rece na piersiach, odwrocil sie do Bremmera. -Czekam. -Na co? -Na wyjasnienia. - Ten manneken albo gral na zwloke i jedynie udawal polglowka, albo byl nim w istocie, co Sash uznal za zdecydowanie mniej prawdopodobne. -To tak jak i ja - odrzekl Bremmer niemal bezczelnym tonem. - Przyszedlem tu tylko w jednym celu: zeby ktos udzielil fachowej pomocy medycznej temu biedakowi. Zamiast tego odnosze wrazenie, ze to nie jego pan bada, lecz mnie, i to nie jak lekarz, ale jak jakis oficer sledczy. Wlasciwie to ja powinienem domagac sie wyjasnien, nie uwaza pan? Livansky wypuscil glosno powietrze i pare razy machinalnie obrocil swoje widelki w palcach, nim odezwal sie ponownie. -Odnosi pan niewlasciwe wrazenie, panie Bremmer. Widzi pan, praktykuje juz od ponad trzydziestu lat i niejedno w tym czasie widzialem, ale to - oczy doktora powedrowaly w strone kozetki - smialo moge nazwac profesjonalnym szokiem. Dlatego chcialbym poznac wszelkie okolicznosci, jakie do tego doprowadzily, tylko i wylacznie jako lekarz. Gdzie go pan znalazl, jak powstala ta rana, kiedy dokladnie. Wszystkie szczegoly maja dla mnie znaczenie. -Wobec tego zawiode pana, panie Livansky, bo sam wiem niewiele wiecej od pana. Chlopak po prostu wypadl na mnie z Lasu, zakrwawiony i na wpol oblakany z przerazenia, i gdyby nie pewien czlowiek... -A ta rana? Co ja spowodowalo? -Powtarzam, nie mam pojecia. - Bremmer rozlozyl bezradnie ramiona. - Bez zmyslania moge powiedziec jedynie tyle, ze moje spotkanie z tym chlopcem mialo miejsce dwa dni temu, w samym srodku kompletnej dziczy. -Mhm - mruknal Livansky enigmatycznie. - I juz wtedy byl taki goracy? -Szczerze mowiac, nie pamietam - westchnal Bremmer. - To, ze goraczkuje, zauwazylem dopiero dzisiaj. -A jak go pan tutaj przetransportowal? -Jakos sobie poradzilem. - Bremmer ograniczyl sie do zdawkowej odpowiedzi. -No tak... Dobry lekarz powinien byc rowniez nie najgorszym psychologiem i Sash czesto korzystal ze swych umiejetnosci w tym zakresie. Teraz jednak stal przed zagadka. Darius uzyl adekwatnego slowa: niemozliwe. Niemozliwym przypadkiem byl zarowno ten maly, jak i manneken nazywajacy siebie Bremmerem. Pierwszy dlatego, ze jak dalece siegala medyczno-lejbmajsterska wiedza Sasha, chlopak od dawna powinien byc martwy. To, co sie przed kilkoma minutami stalo, kiedy Sash zblizyl rezonator do rany, bylo nadspodziewanie silna reakcja obronna nanoreplikatorow, od ktorych musialo sie w tej chwili w dzieciaku az roic. Czemu jednak nie skonsumowaly go i nie rozpelzly sie, tylko nadal w nim tkwily? Wszelkie przypadkowe (i te umyslne, zbrodnicze) kontaminacje ludzi przez rozregulowane w ten czy inny sposob elementy konczyly sie litosciwa smiercia, albo, co gorsza, stopniowym zespalaniem ofiary ze struktura Drzewa. Tu jednak dzialo sie cos zupelnie niepojetego, jakby replikatory wykonywaly jakas zlozona i wcale nie chaotyczna prace. Musialo tak byc, bo skad wzielyby sie takie ilosci ciepla? Wiele lat temu Sash czytal o eksperymentach, zarzuconych na szczescie, nad "mannekenizacja in vivo" - czyli procesie stopniowego impregnowania ludzkiego organizmu elementami jeszcze za zycia. Nic z tego nie wyniklo poza seria skandali oraz powolaniem do istnienia (bo zyciem trudno to bylo nazwac) kilkudziesieciu koszmarnych, bezmozgich hybryd, ktore pospiesznie zlikwidowano jak wstydliwe wypryski. Niewykluczone jednak, ze ktos w tajemnicy nadal kontynuowal te badania. Albo tez - na te mysl Livansky'emu dreszcz przeszedl po plecach - objawil sie w tym chlopcu jakis nowy, grozny fenomen, jakis nieznany dotad szczep nanoreplikatorow, ktore spontanicznie rozwinely w sobie caly programik a la wirus i teraz realizuja go, przeksztalcajac malego w nosiciela zarazy zupelnie nowego typu. I stad druga z niemozliwosci - Bremmer. Mniejsza o to, w jaki sposob udalo mu sie przedostac z jednego segmentu do drugiego, ale przeciez musial niesc to nieszczescie na wlasnych plecach, i to przez kilkanascie godzin, jesli wierzyc jego slowom! Manneken, ktory tuli sie do worka pelnego lakomych, dzikich elementow, i nadal pozostaje soba? Do tego jeszcze ta niezwykla troska o zupelnie nieznanego smarkacza oraz wizyta w najludniejszej osadzie w tych okolicach... Cos w tym wszystkim zgrzytalo Sashowi i to bardzo glosno. Z drugiej strony nie wyczuwal w Bremmerze zadnych zlych intencji ani falszu. Z kilkuminutowej, uwaznej obserwacji wylaniala sie troche niepewna siebie i ciut neurotyczna osobowosc, ale zarazem z gruntu prostolinijna i raczej niezdolna do wyrachowanej gry. Cos trzeba bedzie z tym zrobic, i to szybko, zeby skonczylo sie tylko na jednym zainfekowanym. Na razie jednak Sash musial dokonczyc swoje lekarskie obowiazki, a te nie byly przyjemne. Livansky zebral sie w sobie. -No dobrze, panie Bremmer, przejde do rzeczy. Wczesniej jednak chcialbym zadac panu jeszcze jedno pytanie natury osobistej. Nie bede mial pretensji, jesli mi pan nie udzieli odpowiedzi, niemniej wolalbym ja uslyszec. Nie musze chyba przy tym dodawac, ze obowiazuje mnie tajemnica lekarska. -Slucham - rzekl Bremmer, sztywniejac. -Kim on dla pana jest? -Chlopak? - Manneken przeniosl wzrok na pacjenta. - Kims... bardzo waznym. No prosze, kolejna enigma, pomyslal Livansky. Ktos bardzo wazny, kogo znalazlo sie przypadkiem w Lesie dwa dni wczesniej? -W takim razie tym ciezej przyjdzie mi zakomunikowanie panu tego, co niestety musze - westchnal. - Nie moge go uratowac. Wiecej, nie wolno mi. -Co?! - Bremmer poderwal sie na cala wysokosc. - Jak to nie wolno? Co pan wygaduje? Nawet go pan porzadnie nie przebadal! -Niechze pan usiadzie i wyslucha mnie do konca. Potem moze pan krzyczec, ile wlezie. - Ostry ton byl w takich chwilach niezastapiony. - Powiedzialem wczesniej, ze chlopiec zlapal infekcje, nie mialem jednak na mysli zakazenia bakteryjnego czy wirusowego. Rozumiem, ze nie musze panu wyjasniac, co to takiego elementy? Wyraz twarzy Bremmera potwierdzil, ze istotnie nie musi. -Nie wiem, w jaki sposob dostaly sie do jego organizmu, i nie jest to w tym momencie najwazniejsze - kontynuowal Livansky. - Wazne sa natomiast konsekwencje, i to zarowno dla samego pacjenta, jak i dla jego otoczenia. Zeby nie byc goloslownym, cos panu pokaze. Medyk podszedl do jednej z szaf, wysunal z niej jakies skomplikowane urzadzenie na stojaku i przysunal do kozetki. Po chwili nad chlopcem zawisla w powietrzu jego trojwymiarowa, polprzezroczysta kopia. Livansky przelaczyl cos na miniaturowej konsolce i z chaosu wyodrebnil zielonkawo fosforyzujace kontury. -Widzi pan? - rzekl, wskazujac na hologram. - To jego uklad nerwowy. Teraz naloze na calosc sygnature nanoreplikatorow, dla lepszego kontrastu w kolorze czerwonym. Nawet gdyby Bremmer stal w drugim koncu gabinetu, a nie tuz obok, Sash uslyszalby jego stlumione "Graw!". Trudno bylo sie dziwic, bo szczerze powiedziawszy, on sam spodziewal sie najwyzej kilku do kilkunastu ognisk, glownie w rdzeniu kregowym i mozdzku, ewentualnie w miesniach szkieletowych oraz w sercu. A tymczasem niemal caly hologram zaplonal czerwienia i wisial teraz pol metra nad chlopcem jak jakis ektoplazmatyczny, karmazynowy cien. -Pojmuje pan, do czego zmierzam? To juz nie jest normalny czlowiek taki jak ja albo... - Livansky z rozmyslem nie dokonczyl zdania. - Stawiam cale moje medyczne doswiadczenie na to, ze czlowieczenstwo i w ogole jakakolwiek samoswiadomosc tego tworu naleza do przeszlosci. -A ja sie zaloze, ze sa to tylko panskie spekulacje - zaoponowal Bremmer chrapliwie. - Sam pan przed chwila powiedzial, ze cos takiego jak to stanowi dla pana absolutne kuriozum. Nie jestem glupcem, ktoremu wystarczy jeden efektowny obrazek z neutronowego skanera, panie Livansky. Gdzie jest chociazby funkcjonalny podglad jego kory mozgowej? Zaskoczony, lecz nie az na tyle, by zdradzic sie najmniejszym gestem, Sash ponownie przemknal palcami po konsolce monitora. -Prosze bardzo - odparl z lekkim przekasem. Do hologramu dolaczylo kilkanascie pofalowanych bialych linii, pelznacych leniwie pomiedzy sufitem a kozetka w dlugim prostokacie bez ram, i kilka kolumn piktogramow. - Mam zinterpretowac, czy sam pan to zrobi? Bremmer milczal. -To jest prawidlowy wykres BEG. A to - purpurowe zygzaki nalozyly sie na biale linie - to jest nie wiadomo co. Nie uzyskalbym takiego odczytu ani z ludzkiego mozgu, ani z mannekena... Bremmer drgnal, aczkolwiek nie tak gwaltownie jak poprzednio. -...ani z zadnego zwierzecia. Nawet z dojrzewajacego zasmazuczy jalowego centronu mialbym bardziej koherentny sygnal. To, co tu lezy na kozetce, to prawie martwa materia, przynajmniej narazie. Cos sie tam jednak wykluwa, i nie zaprzecze, ze troche jestem ciekaw, co dokladnie. Jednak bylbym nieodpowiedzialny zarowno jako lekarz, jak i czlowiek, gdybym pozwolil ciekawosci wziac gore nad rozsadkiem. Innymi slowy, panie Bremmer, nie moge podjac takiego ryzyka i pozostawic chlopca przy zyciu, przykro mi. -Jak to, wiec chce go pan tak po prostu zabic? - Bremmer az sie zatrzasl. -On juz nie zyje. -Bzdura! Kazdego dnia setki ludzi w moim habitorium poddawano dekontaminacji, bo skaleczyli sobie reke na jakims kawalku pirodurium albo... Och, w rozziew, usun mu pan tylko te przeklete replikatory! -Za pozno. -Na nic nie jest za pozno, nigdy! - Bremmer wygladal jak kotka, gotowa rzucic sie na Sasha z pazurami w obronie mlodych. - Pan ze wszystkich ludzi powinien to wiedziec najlepiej, pan, lekarz! -I wlasnie jako lekarz mowie panu z cala odpowiedzialnoscia, ze nie moge nic dla niego zrobic. -Sprobuj chociaz, do ciezkiej zarazy! -Czego? - Sash machnal dlonia nad konsolka monitora i jeszcze jeden panel rozjarzyl sie w powietrzu. Bremmer wbil sie wen pelnym nadziei wzrokiem, ale to byl tylko ekran spektromikroskopu. Rozmyty obraz wyostrzyl sie po kilku sekundach, licznik wskazujacy aktualna skale powiekszenia stanal na cyfrze osiemset tysiecy, a z boku panelu wyskoczyly dane fizykochemiczne. -Sciana komorkowa jednego z aksonow rdzenia, wybranego calkowicie na chybil trafil - rzekl Livansky. - Powinienem zobaczyc lan fosfolipidow, kanaly wymiany jonowej, et cetera, a co ogladam? Regularna siatke weglowych wlokien. Patrze, panie Bremmer, na zwykle druty, ktorymi zastapione zostaly naturalne szlaki nerwowe tego nieszczesnika. Jakich wiecej dowodow panu potrzeba? -Ja tez sie takimi teraz posluguje, o czym pan juz z pewnoscia wie. - O, nie, Bremmer nie byl idiota. - To dla mnie zaden argument ani zadne uzasadnienie dla panskiej decyzji. I nie wprowadzi jej pan w czyn, nie pozwole na to. -Niechze pan bedzie rozsadny! -Nie usmiercisz go, powiadam! - Bremmer coraz wyrazniej tracil kontrole nad emocjami. - Nie dopuszcze do tego, chocbysmy sie tu mieli pobic! -O co? W koncu to przeciez dla pana zupelnie obca istota. Bo nie wmowi mi pan, ze zapalal gleboko ojcowskim uczuciem do kogos, z kim nie zdazyl pan zamienic nawet slowa. -Nie twoja sprawa, konowale, co mnie laczy z chlopcem! -Owszem, moja. - No coz, jesli Sash mial stanac do walki z tym rozjuszonym mannekenem, to byl przygotowany psychicznie oraz technicznie. Gorzej bywalo w jego karierze. - Chociaz jestem tu od niedawna, zdazylem polubic to miejsce i poznac kilku nadzwyczaj porzadnych ludzi, ktorym naprawde sporo zawdzieczam. Ciebie natomiast znam zaledwie od pol godziny i wszystko, co do tej pory moge o tobie powiedziec, to po pierwsze, ze przywlokles do tego miasta potencjalne zagrozenie w postaci zainfekowanego poltrupa, a po drugie - po drugie, nie wiem o tobie wlasciwie nic wiecej. Totez wybacz, ale jesli mam wybrac pomiedzy twoim bolem a zrobieniem krzywdy mieszkancom New Cheshire, wybiore raczej to pierwsze. No, chyba ze opowiesz mi, tylko spokojnie, kim jestes i o co tak naprawde chodzi. Moze kiedy lepiej wszystko zrozumiem i poznam twoje prawdziwe motywy, przemysle rzecz raz jeszcze. Ale niczego nie obiecuje. -Nie masz prawa stawiac mi zadnych warunkow! Nie przyszedlem do ciebie, zeby sie spowiadac! -Ty nic nie powiesz, ja wypelniam swoje postanowienie, taki proponuje uklad. - Sash byl teraz ucielesnieniem spokoju. -Tylko sprobuj! - Manneken zacisnal piesci, ale to byl jedynie pusty gest nieadekwatny do glosu, ktory zadrzal i zalamal sie nagle. - Tylko sprobuj, a znienawidze cie na zawsze. Graw, dlaczego nawet to mi chcecie odebrac? -Co odebrac? - spytal Livansky lagodnie i cicho, zeby nie sploszyc tej chwili przesilenia. -Jedyna szanse na odkupienie - wyszeptal Bremmer z twarza ukryta w dloniach. Potem zaczal mowic, a im dluzej przedla sie jego opowiesc, tym ciezsze stawalo sie serce doktora Sasha Livansky'ego. Mijaly minuty, potem kwadranse, karmazynowy hologram dawno juz zgasl, a Sash sluchal i sluchal, nie przerywajac ani slowem. W koncu manneken dotarl do ostatniego zdania i zamilkl wyczerpany spowiedzia. -Nie wiem doprawdy, co rzec - odezwal sie Sash polglosem. -Powiedz tylko, ze go nie zabijesz i ze nie powtorzysz nikomu ani slowa z tego, co ode mnie uslyszales. -Obiecuje. Zreszta wiaze mnie tajemnica lekarska, nieprawdaz? - Livansky usmiechnal sie niewyraznie. -Przeciez nie jestem twoim pacjentem. -To nie ma znaczenia, Hannibale. Moge ci mowic po imieniu, prawda? -Jak chcesz - szepnal tamten obojetnie. - Jak chcesz. *** Po wyjsciu od doktora Remmuerish blakal sie bez celu po miescie przez prawie dwie godziny. Kiedy ponownie stanal przed drzwiami Livansky'ego i zakolatal, dlugo byly zamkniete. Potem ogniodebowe zawiasy skrzypnely i czyjes zaczerwienione od niedawnego placzu oczy przewedrowaly po nim szybko od stop do glow.-Pan kto? -Julius Bremmer - odchrzaknal Hannibale. - Bylem umowiony z doktorem Livanskym. -On teraz bardzo zajety - chlipnelo pulchne dziewcze. - Moze troche pozniej? -Niestety, pozniej nie wchodzi w gre - palnal Remmuerish bez namyslu, ale kobieta - pacjentka, pomoc domowa, moze towarzyszka zyciowa Sasha - juz uchylala szerzej drzwi, by go wpuscic. -Ja chyba rzeczywiscie nie w pore... -Nie, pan juz wchodzi, skoro musi. Doktor jest w bawialnym, prosto i na lewo. Hannibale przeszedl, a wlasciwie przecisnal sie mrocznym korytarzem, waskim jak kreci tunel, i stanal w pomieszczeniu eufemistycznie okreslonym przez kobiete jako "bawialny". Oprocz Livansky'ego byl tam jeszcze Trancourt, ktory na widok Remmuerisha poderwal sie z chybotliwego zydla. -O, prosze, o wilku mowa. - Darius wyciagnal reke na powitanie. - Wlasnie rozmawialismy, gdzie by panu zorganizowac nocleg. Nasz dobry doktor upiera sie, zeby przygarnac pana do siebie, aczkolwiek u mnie tez znalazlaby sie kwatera. Albo u niej... No wchodzze, dziecko. -Nie, ja to bym juz sobie szla - baknela pulchna dziewoja, ta sama, ktora wpuscila Hannibale do srodka. - Przeszkadzam tu tylko. -Alez skad. - Darius objal ja po ojcowsku. - No chodz, poznaj pana Bremmera. To wlasnie on przyniosl twojego malego kuzyna. Oczy kobiety rozwarly sie szeroko i zalsnily swiezymi lzami. -Pan? O Matko macierzy! - zakrzyknela i wykonala ruch, jakby chciala pasc Remmuerishowi do kolan. Powstrzymala sie jednak w ostatnim momencie. - Panie, co to sie z nim stalo? Jak mi pan doktor powiedzial, ze Kevin moze do jutra nie przezyc, to ja o malo co... A jego matka... az strach mi pomyslec, co bedzie, jak sie dowie! Chyba jej serce na strzepy rozerwie! -A ja wierze, ze chlopak szybko sie z tego wykaraska. - Ta nuta optymizmu w glosie Trancourta zabrzmiala troche sztucznie. - Nie odzyskal jeszcze przytomnosci, co? -Nie, ale az tak bardzo bym sie tym nie martwil. - Doktor staral sie robic dobra mine do zlej gry. - Czasem organizmowi nie wystarczaja zwykle mechanizmy obronne i przechodzi w stan spiaczki, by skupic wszystkie sily na walce z choroba. Ten stan moze potrwac miesiace, a nawet lata. Nie sadze, by tak bylo w przypadku Kevina, niemniej trzeba sie uzbroic w cierpliwosc. Mimo tych uspokajajacych slow kobieta chlipnela zalosnie. -A jak sie nie obudzi? Panie doktorze, moze ja bym go zabrala do siebie? Zawsze co dom, to dom. -Rozumiem pani troske, zdecydowanie jednak odradzam podobny krok. Chlopiec jest w krytycznym stadium i trudno orzec, jak wplynalby na niego transport przez pol miasta. Po drugie zas - Sash wymienil porozumiewawcze spojrzenie z Remmuerishem - wciaz nie jestem do konca pewien natury zakazenia, a w takich przypadkach procedura nakazuje mi przeprowadzic co najmniej tygodniowa kwarantanne. -Przeprowadzic... co? -Mam na mysli odizolowanie go od jakichkolwiek kontaktow z innymi ludzmi, panno Voertzen. -To nie da mi go pan zobaczyc? -Za wczesnie. - Sash rozlozyl rece. - Ale glowa do gory. Zaopiekuje sie chlopcem najlepiej jak potrafie i zrobie co w mojej mocy, by wyzdrowial. Zreszta, pan Bremmer rowniez obiecal pomoc przy dogladaniu malego, za co jestem mu niewymownie wdzieczny. -Och, to bardzo mile z pana strony, ale przeciez ja tez moge. - Kobieta zwrocila wilgotne oczy na Remmuerisha. -Przykro mi, kwarantanna dotyczy wszystkich - rzekl Livansky, zanim Hannibale zdazyl otworzyc usta. - Pan Bremmer to wyjatek, gdyz mial juz bezposrednia stycznosc z pacjentem. Na szczescie nie stwierdzilem u niego zadnych objawow infekcji. Z piersi Trancourta wyrwalo sie mimowolne westchnienie ulgi. -Znaczy, ze nic tu po mnie. - Panna Voertzen sprawiala wrazenie coraz wyrazniej speszonej towarzystwem trzech mezczyzn i swoim przedluzajacym sie pobytem w tej swiatyni Eskulapa. - To ja juz pojde... -Wlasnie, na mnie tez pora - zawtorowal jej Darius. - No to jak, panie Bremmer? Zostaje pan tutaj czy idzie do mnie? -A moze przenocuje pan pod moim dachem? - zaofiarowala sie nieoczekiwanie kobieta, nie wiedziec czemu zerkajac katem oka na przewoznika. - U mnie pelno wolnego miejsca. Kolacje zje pan porzadna... -Doprawdy, sam nie wiem... -No dobrze, to wy juz sie tu razem dogadujcie, a ja lece. - Darius przecisnal sie do przedsionka. -Czekaj, a ta... - zawolal za nim Sash, ale Trancourt machnal tylko reka. -Jutro. I juz go nie bylo. Kobieta podeszla do niezdecydowanego Remmuerisha i choc wczesniej wygladala na sploszona, teraz chwycila go niemal zuchwale pod ramie i pociagnela ku wyjsciu. Zazenowany takim obrotem sprawy Hannibale poddal sie jej nadspodziewanej stanowczosci, odwrocil sie jednak w drzwiach i poslal Livansky'emu nieme pytanie: "Czy powinienem isc?". -Kolacje na pewno zjesz wysmienita, za to recze - odparl tamten troche okreznie. - I nic sie nie martw, wszystkiego dopilnuje. Na zewnatrz panowala niemal idealna cisza, a lekka mgla snula sie nisko przy drewnianym bruku. -Daleko pani mieszka? - spytal Hannibale tylko po to, zeby uslyszec jakis inny dzwiek poza woda kapiaca z dachow i szerokich parapetow. -Kawalek stad. - Caly ferwor zgasl w dziewczynie, ledwie znalazla sie za progiem domu Livansky'ego. - Chodzmy, panie Bremmer, nie lubie tych zaulkow. -Rzeczywiscie ciemne, ciasne i prawie tak ponure jak... - chcial powiedziec "tracheodukty", ale ona pewnie i tak nie wiedzialaby, o czym mowi. - Nie macie tu zadnego oswietlenia? -O, w tej dzielnicy to jeszcze dlugo nie bedzie. - Kobieta obejrzala sie za siebie nerwowo raz i drugi. - Ale ja zawsze mam wlasne. Gestniejacy opar, ktory splywal po stromiznie uliczki jak leniwy strumien, zaplonal przed nimi stozkiem rozproszonego swiatla. Kobieta przelozyla luminar do lewej reki, rzucila za siebie jeszcze jedno lekliwe spojrzenie. Zaniepokojony Remmuerish takze sie odwrocil, nie dostrzegl jednak niczego groznego. -Bo mi sie jeszcze pan zgubi, panie Bremmer - ponaglila. -Ide - odrzekl Hannibale i owinal sie ciasniej podarowana mu przez Livansky'ego kapota, poczul bowiem nieoczekiwany chlod. Nie wiedzial tylko, czy wilgotny ziab nocy go przeniknal, czy tez to nagle zimno wyplynelo z jego wlasnego wnetrza. Moze i jedno, i drugie, pomyslal i podazyl za swoja korpulentna przewodniczka. Odglos ich krokow szybko wchlonela mgla, gestsza z kazda minuta. Ponure miejsce, jak slumsy z najnizszych kondygnacji jego rodzinnego habitorium. Tak samo ciemne, ciasne, wilgotne i przygnebiajace. Kolejna kreta uliczka-wawoz wyprowadzila ich na miniaturowy placyk, zamkniety polkolem drewnianej balustrady i przyozdobiony surowo rzezbiona lawa oraz dwiema lampami na wysokich slupach. Placyk wienczyl stroma skarpe, ktora az do podnoza zaslana byla kobiercem jakichs pnaczy o gigantycznych lisciach. Stanowil doskonaly punkt widokowy na miasto. Znacznie wiecej swiatel bylo w dole; biale kule na moscie i dlugi rzad latarn wzdluz nadbrzeza odbijaly sie romantycznym migotaniem w Rzece. Kilka innych swietlistych szpalerow wspinalo sie esowato po przeciwleglym stoku, miekko wydobywajac z ciemnosci dachy i fasady malowniczo spietrzonych budynkow. Za plecami zas mial Remmuerish pozieleniala od mchu i zalatujaca uryna sciane jakiejs rudery. New Cheshire, miejsce na granicy dwoch epok, w ktorym spedzil szesc ostatnich lat i ktorego praktycznie w ogole nie znal. -A teraz gdzie jestesmy? -Mala Galeria, tak na to wszyscy mowia. - Kobieta nawet nie przystanela. - Ja pana moge wszedzie oprowadzic i pokazac, tylko za dnia. Teraz, przy takiej cmie, i tak pan nic nie spamieta. -Cos tam jednak zawsze zostanie. - Ani "cma" nie byla dla Hannibale problemem, ani tym bardziej zapamietanie rzucanych przez nia nazw ulic i pasazy, po coz jednak bylo jej o tym mowic? - Slyszalem na promie, jak przewoznicy wspominali o jakims Ramirezie. Co to za historia? -O Ramirezie? - Niewiasta spojrzala na niego sploszona. - Ale ja niewiele wiem. Ze byl taki galgan, co to mieszal dzieciakom we lbach, tyle tylko sie od ludzi slyszalo. Pana Trancourta niech pan wypyta, on tu we wszystkim zorientowany. -I pani osobiscie nigdy sie z tym galganem nie spotkala? -Niech macierz broni! - wykrzyknela z emfaza. Widac bylo, ze dziewczyna mowic na ten temat nie chce, Remmuerish dal jej wiec spokoj. Ale i tak byl z siebie dumny. Nie istnial chyba lepszy sposob na powrot do normalnego zycia, jak chwycic bestie za rogi, zajrzec jej odwaznie w slepia, a potem jednym ruchem ukrecic kark. Innymi slowy, wywlec Ramireza ze swej duszy i rzucic go innym, zmienic w kogos obcego i odleglego, w persona antiquata, o ktorej wszyscy wspominaja w trzeciej osobie, ze ot, byl sobie kiedys jeden taki, ale juz go nie ma i nigdy nie bedzie. Wlasnie tak, nie ma i nigdy nie bedzie, a to, co pozostalo, to jedynie ponura legenda, martwa opowiesc i czas nieodwracalnie przeszly. Schodki w gore i schodki w dol - tak mozna bylo najkrocej opisac czesc miasta, przez ktora prowadzila go teraz malomowna przewodniczka. I cisza, jakby mieszkancy New Cheshire nie tyle kladli sie po zmierzchu do swych lozek, ile przepadli gdzies ze szczetem. W takiej akustycznej prozni nawet tupot szczurzych nog w rynsztoku bylby halasem, a co dopiero rozdzierajace miauczenie. Kobieta momentalnie przyskoczyla do Remmuerisha i w przestrachu chwycila sie rekawa jego kurtki. -Spokojnie, to tylko jakies zwierze, czego tu sie bac? - rzekl do niej jak do dziecka. - Daleko jeszcze? -Tedy - odparla zduszonym polglosem i pospiesznie skrecila w kolejne waskie przejscie pomiedzy domami. Koci wrzask osiagnal apogeum i urwal sie gwaltownie, a potem cos stuknelo w ciemnosciach o drewniany bruk. Remmuerish w ostatniej chwili zlapal dziewczyne w ramiona, tak nagle rzucila sie do tylu. Snop swiatla z jej luminaru zatanczyl dziko i wydobyl z mroku zaulka trzy sylwetki przykucniete pod jedna z wejsciowych bram. -O Matko! - jeknela i calym cialem przywarla do Hannibale, - Koscielne... Chlopcy - dzieci wlasciwie, gdyz zaden z nich nie mial pewnie wiecej lat niz Kevin - zastygli najpierw w bezruchu, a potem jeden z nich syknal: -W dlugie! - i skoczyl jak zaba, natychmiast jednak wrocil w to samo miejsce niczym zabawka na gumce. Drugi jedynie odwrocil zawstydzone spojrzenie od swiatla, ale wyraz zaskoczenia na twarzy trzeciego, odzianego w czerwono-czarna pelerynke, szybko zmienil sie w zuchwaly usmieszek. -Czekaj! - warknal ostro i powoli uniosl sie z kleczek. W lewej dloni trzymal za szyje kocie zwloki tryskajace jeszcze krwia, w prawej zas wielki kuchenny noz. - Nie skonczylismy. -A mnie juz wystyglo. - Jego kolega mial wyrazny klopot z wyborem modus operandi: wiac czy stac? - Rymaj ten flak na schodki i zrywamy! Szczeniak w pelerynce tez wygladal na niezdecydowanego, lecz tylko przez sekunde. -Recht gadasz, Barylka, scierwo marne - rzekl, i zamachnawszy sie cisnal niedbale martwym zwierzeciem o fronton domu. - Nikt sie takim nie przejmie. Ale to... Czubek noza powedrowal w kierunku roztrzesionej kobiety i jej niezbyt imponujacego kompana skamienialego niczym statua Matki Patronki, ani chybi ze strachu. -To bedzie zebata rzecz. Krostka, bierz dziadkow od rufy. -Ze co? - Ten, ktory wciaz trwal w przykleku, zerwal sie nagle. - Szare ci pogielo, Zezul? Mielismy tylko nastraszyc Helgerow, tak bylo mowione! Hej! -Juz ja ich nastrasze. - Pelerynka zacisnal mocniej dlon na rekojesci i zrobil krok w strone pary nieznajomych. - Oj, juz ja ich teraz wszystkich i za wszystko! -Zezul, ty tobole wypruty, zostaw ich, mowie! -Fikaj sie, Krostka, i od dzis lepiej zwal mi z gal, trzesimordo! A ty, tatulku, chodz no, dostaniesz ode mnie pierw... Odepchnieta kobieta zatoczyla sie na sciane, wytracony noz pomknal stroma parabola, wrocil, blysnal na mgnienie i zgasl w podudziu Zezula. Rozlegl sie trzask lamanej kosci przedramienia, Krostka osunal sie z rozkwaszonym nosem po framudze. Barylka ugrzazl szczeka w drewnianym trotuarze, nie majac nawet czasu, by wyrzezic jedno pelne slowo. -Nie! - Hanibale krzyknal w glab bezdennej studni furii, w ktora wpadl i ku ktorej mrocznemu jadru pedzil juz calkowicie na oslep. Potem czyjas reka chwycila go i na przekor upiornej grawitacji z calej sily pociagnela ku resztkom swiatla w gorze... -Panie Bremmer, na rany Opiekunki, panie Bremmer! -Co... - Czarna mgla przed oczyma Hannibale rozwiewala sie powoli. - Dlaczego mnie pani szarpie? Kobieta natychmiast puscila jego ramie i odsunela sie trwozliwie. -Co sie stalo? -Jak to, co? Matko nasza, o malo ich pan wszystkich nie pozabijal! Kim pan jestes? -Ja... - Remmuerish oparl sie ciezko o jakas porecz za plecami i potoczyl polprzytomnym wzrokiem po zaulku. Krew, ktorej jeszcze przed kilkoma sekundami nie bylo, i smarkacz, zwijajacy sie z bolu u stop Hannibale. - Ja juz sam nie wiem. Chcialem tylko wytracic mu ostrze, ale kiedy zobaczylem te kolory, te jego obrzydliwe czerwono-czarne lachmany... Zaraz, bo pani chyba cos stalo sie w reke! -Skaleczylam sie, kiedy pchnales mnie pan na sciane - wyjasnila dziewczyna z lekkim wyrzutem. -Och, najmocniej przepraszam... nie, blagam o wybaczenie! -Dobrze juz, nic mi nie jest. Chodzmy stad lepiej, bo jeszcze sie inni pozlatuja. -Tak, tak. Ma pani racje - szepnal Remmuerish. *** Mieszkanie kuzynki Kevina nie roznilo sie gabarytami od rudery Livansky'ego, bylo jednak o niebo schludniejsze i przyjemniej urzadzone. Sciany w cieplych barwach, lsniaca czystoscia podloga, gustowne meble i, co najwazniejsze, swiatlo w kazdym zakatku domu.-Prosze, pan sie rozbierze i usiadzie. Zaraz przyniose cos do jedzenia. Bawialny, choc takze niewielki, tutaj zaslugiwal w pelni na swoje miano. Hannibale zdjal kapote i rozejrzal sie za jakims wieszakiem badz innym miejscem, gdzie moglby ja rzucic, nie szpecac starannie przemyslanego chaosu calego pokoiku. Przewiesil ja w koncu przez oparcie krzesla, po czym spoczal na nim i rozejrzal sie wokol. Jak na jego gust troche za duzo tu bylo koronek, haftowanych poduszeczek i suchych bukietow na wstazkach, ale to w koncu nie jego sprawa, jak kto urzadza swoj prywatny kat. Prosze, mala przekaska. - Gospodyni postawila przed Remmuerishem koszyk z cala sterta apetycznie wygladajacych ciasteczek. - Na cieplo bedzie za chwile. -Alez... to w zupelnosci wystarczy - zaoponowal. - Pani robi sobie zbyt wiele fatygi z mojego powodu. -E, tam, jaka fatyga - machnela reka - Niech pan mi lepiej powie, czy pan z tych miesnych, czy raczej wegetarianin? -Weg... - zaczal Hannibale i urwal. Graw, jakie to ma teraz znaczenie, co spozywa? Chyba tylko dla samych wrazen smakowych, dla niczego innego. - Wlasciwie, obojetnie. Co pani przyrzadzi. -Takich to lubie, co nie wybrzydzaja. - Po raz pierwszy kobieta usmiechnela sie do niego szczerze. - Za jakis kwadrans bedzie gotowe. Hannibale westchnal i siegnal po ciasteczko. Tyle szczegolow do upilnowania, by nie zdradzic sie ze swa prawdziwa natura przed ludzmi. A moze zupelnie niepotrzebnie drzy przed zdemaskowaniem? Gerhard, Thomas, Kristof, a teraz Livansky; w koncu zaden z nich nie doznal szoku na widok mannekena. Dlaczego wiec nie mialoby to dotyczyc rowniez innych? Wiecznie i tak nie zdola ukrywac swojej odmiennosci, nie mial nawet takiego zamiaru. Ludzkie uprzedzenia potrafia byc bardzo trwale, ale ze strzepow wspomnien o Keshe, jakie mu pozostaly wynikalo, ze nie powinien sie ich tutaj obawiac. Nie chcial tylko, by ktokolwiek rozpoznal w nim nieslawnego diakona. To byla jednak zupelnie inna sprawa. -Napije sie pan czegos? - Glos gospodyni dobiegl gdzies z glebin domostwa. - Moze nalewke? Bardzo dobra robie! -Nie, dziekuje - odrzekl Hannibale i zabral sie z braku lepszego zajecia do przegladu kolekcji bibelotow na komodzie. Typowy dla sentymentalnych osob miszmasz; tu sprosna figurynka dwoch chlopcow trzymajacych sie nawzajem za penisy, a zaraz obok infantylny piesek z kokarda i holoramka z podobiznami najblizszych. Zainteresowal sie zwlaszcza ta ostatnia, bo w przeciwienstwie do reszty nie wygladala na staroc ani na produkt lokalnego rzemiosla, lecz na ostatni krzyk techniki w zakresie rejestrowania obrazu. Zdumiewajace i pelne niespodzianek miejsce, to New Cheshire. -Przepraszam, czy pan Remmuerish? Hannibale omal nie przewrocil komody razem ze wszystkim, co na niej stalo. Miasto pelne niespodzianek, w rzeczy samej! -Z reakcji wnosze, ze tak. - Kobiecy glos pobrzmiewajacy nutka rozbawienia nie nalezal do pani domu. - Widzisz, Darius? Od razu trzeba bylo w ten sposob. Wolno, bardzo wolno Hannibale odwrocil glowe, w duchu wymierzajac sobie policzek za naiwnosc i drugi na odlew za tepote. Jak mogl dac wiare slowom tego wyszczekanego konowala? Czyz zycie nie udowodnilo mu az nadto bolesnie, ze wyrazy takie jak "honor" i "zaufanie" naleza do jezyka poezji, a nie prozy swiata realnego? -A zatem tyle jest warta tak zwana tajemnica lekarska w tej dziurze. - Gorycz byla tak dojmujaca, ze az dlawila. - I coz jeszcze powiedzial wam o mnie Livansky? -Sash? - Brwi Trancourta, opartego swobodnie o framuge, uniosly sie ledwie dostrzegalnie. - Sash nie ma z tym nic wspolnego. -Czyzby? Skad zatem znacie moje prawdziwe nazwisko? Dar jasnowidzenia? -Bynajmniej - odparla niepozorna, ostrzyzona na meska modle kobieta. - Ale moze usiadziemy? Darius? Panie Remmuerish? -Dzieki - mruknal Hannibale z sarkazmem. - Nie musze. -No coz, jak pan chce. Tak a propos nazwisk, ja nazywam sie Sylwia Bonske i pelnie w Keshe obowiazki arcykonstabla. Najpierw chcialabym panu powiedziec o krotkiej i raczej enigmatycznej wiadomosci, ktora otrzymalam kilka dni temu - mniejsza o to, od kogo i w jaki sposob. Brzmiala ona: "Wkrotce moze pojawic sie w Keshe pewien czlowiek. Zapewne pod przybranym nazwiskiem - prawdziwe brzmi Hannibale Remmuerish - i niekoniecznie podobny do piktorialu, ktory zalaczani, ale i tak nie watpie, ze go zidentyfikujecie, znam wasz spryt. Prosze, przyjmijcie go jak mojego przyjaciela i udzielcie wszelkiej niezbednej pomocy". -Gerhard... - wymknelo sie Remmuerishowi. -Tak, Gerhard. - Sylwia odetchnela z ulga. - Zaczelismy uwazniej obserwowac przyjezdnych. Z dnia na dzien sa coraz liczniejsi - kupcy, rzemieslnicy i troche pospolitych awanturnikow. Pan jednak byl inny. Nijak nie przypominal pan konterfektu z przekazu i przedstawil sie jako Bremmer - dokladnie tak, jak przewidzial Gerhard - ale za to niosl pan nieprzytomnego syna niejakiego Vlada Karawaniarza na plecach. To nie mogl byc przypadek, wszyscy bylismy tego samego zdania, ale potrzebowalismy potwierdzenia. Darius, czlowiek z natury delikatny, upieral sie, by poczekac, az rzecz sama sie wyjasni. Ja jednak jestem kobieta czynu i wole radykalniejsze podejscie. Zamierzalam pana odwiedzic dopiero jutro, ale popis, ktory pan dal kilka ulic stad... -Dzialalem w obronie wlasnej! -I to nad wyraz skutecznie, jak slyszelismy od swiadkow - wtracil sie Trancourt. -Darius, daj mi dokonczyc. A zatem, kiedy uslyszalam o tym incydencie, przybieglam tu najszybciej, jak tylko zdolaly mnie niesc moje krotkie nogi. - Bonske zasmiala sie nadspodziewanie dzwiecznie, po czym juz powazniej dodala: - Jak pan sie juz domyslil, informacje o pana przybyciu dostalam od Gerharda von Klosky'ego, a lepsza rekomendacja nie jest mi potrzebna. Nie bede zatem wypytywac pana o to, jak i dlaczego znalazl sie pan w Keshe, bo wierze, ze sam mi pan wszystko opowie, kiedy sie lepiej poznamy. Na razie jestem pod wrazeniem tego, jak pan rozprawil sie z tym talatajstwem z KOR! Gerhard nakazal nam udzielenie panu wszelkiej pomocy, ale cos mi sie wydaje, ze to my bardziej potrzebujemy pana niz pan nas. Usiadzmy jednak, bo to moze byc dluzsza rozmowa. -Tak, tak, niech pan siada, bo kolacja wystygnie. - Kuzynka Kevina wlasnie wniosla do pokoju parujacy polmisek. - Potrawka z glonojada udala mi sie chyba znakomicie! Hannibale najwyrazniej nie mial wyboru. ROZDZIAL 10 -Nie, Whitescroft, zadnych egzotycznych rozwiazan na tym etapie. Twoje trojwymiarowe sieci wolnych rodnikow, piramidy katalityczne i tym podobne systemy swietnie dzialaja w warunkach laboratoryjnych i niewatpliwie stanowia doskonala ilustracje pewnych idei, ale sa zbyt skomplikowane. Ten proces musi byc oparty na najpospolitszych, najbardziej dostepnych zasobach i rownie niezawodny, jak szwajcarski zegarek. To, co robicie, jest niezwykle wazne z poznawczego punktu widzenia, ale hamuje caly projekt! Przykro mi, jako koordynator musialam ci to powiedziec.-Nie rozumiesz, Helen, ze bez tych matryc tellurowych... -Otoz to, bez matryc tellurowych, kropka. I bez innych rzadkich pierwiastkow. Zabawy w wyrafinowanych ukladach rozpuszczalnikow takze odloz na razie na bok. Samoskladanie ma zachodzic w typowym srodowisku polarnym, najlepiej w zwyklej wodzie. -Jak to, mam wiec rzucic dotychczasowe eksperymenty w kat? Wywalic do kosza wyniki polrocznej harowki calego dzialu przez jakies twoje kolejne widzimisie? Zreszta, woda nie wchodzi w gre, ho nie pracujemy nad samoistna rekombinacja komponentow organicznych. -Zdefiniuj pojecie "organiczny". -To, co robia grupy Okselmunda i Razova, a nie my. Zadasz ode mnie niewykonalnego. -Czyli tego samego, czego zadam od wszystkich, ze mna na czele. -Akurat! Zalezy ci jedynie na przeforsowaniu swoich pomyslow i pozbyciu sie tych, ktorzy glosza teorie odmienne od twoich. -Prosze cie, chociaz ty jeden nie powtarzaj tych bredni. Razem ze mna selekcjonowales ludzi do projektu i dobrze wiesz, ze pozbywam sie tylko sztywnych dogmatykow z amputowana wyobraznia, do ktorych ciebie absolutnie nie zaliczam. Nikt bardziej ode mnie niedocenia wagi badan prowadzonych przez twoj zespol i bynajmniej nie chce, byscie ich calkowicie zaprzestali. Zle mnie zrozumiales. Ale na wylacznie akademickie podejscie nie ma juz czasu i musisz, podkreslam, musisz dostosowac tempo i kierunek swoich prac do reszty zespolu. Zacznij wreszcie dzialac jak jego czesc. Potraktuj to jak serdeczna, przyjacielska rade, Dave, a nie jak oficjalne polecenie koordynatora. -Obawiam sie, Helen, ze przy tym koordynowaniu zapomnialas, o co tak naprawde w nauce chodzi! -O niczym nie zapomnialam! A co do stanowiska, to zrzeklabym sie go tak, jak tu siedze, w jednej chwili, i z radoscia wrocilabym do zwyklej, uczciwej roboty w labie. Ale oni juz mi na to nie pozwola. -Oni, oni, wiecznie jacys oni! Przestalabys wreszcie udawac... -Ja niczego nie udaje, na Boga, tylko tancze na wyjatkowo cienkiej linie, a wy razem ze mna, nie pojmujesz tego jeszcze? -Nie pojmuje jedynie, gdzie sie podziala kobieta, ktora kiedys tak ogromnie szanowalem. -Jest tutaj, Dave, jest tutaj caly czas, tylko... Zaczekaj, nie wychodz jeszcze. -Chcialbym zostac, ale praca mnie wzywa. -Ja naprawde... -Dobrze, dobrze, wiem juz wszystko. - -Nie wiesz nawet dziesiatej czesci i przysiegam, ze gdybym tylko mogla... -Nie trzeba. A nad zmiana profilu badan obiecuje sie zastanowic. -Nie, po prostu zrob to. -Powiedzialem, zastanowie sie -Prosze Cie, Dave, dla twojego wlasnego dobra... *** Obudzila sie w seledynowym polmroku i pierwsza rzecza, ktora zobaczyla, byly konstelacje migotliwych gwiazd ponad gorskimi szczytami. Wiedziala, ze te mrugajace drobinki swiatla to wlasnie gwiazdy. Wiedzialaby nawet, gdyby nie opowiadal o nich wuj Linneus. Niewiarygodne, ile dziwacznych informacji krylo sie w jej glowie. W najmniej oczekiwanych momentach potrafily wyskoczyc nagle z glebin podswiadomosci, niezrozumiale i fragmentaryczne jak rebusy, w ktorych lubowal sie drugi z jej wujow, Hilgar, niezyjacy juz od czterech lat. O wielu rzeczach dowiadywala sie tez ze swoich snow, takich jak ten ostatni. Whitescroft - to nazwisko wydawalo sie znajome, lecz moze tylko dlatego, ze wedrowalo pomiedzy jej kolejnymi marzeniami sennymi niczym echo odbijajace sie od sciany do sciany. Miejsca, w ktorych - przysieglaby - juz kiedys byla, dopoki nie otwarla oczu. I nazwy, ktore na jawie nie mowily jej nic, choc we snie rozumiala je doskonale. Cale to niepojete pomieszanie dwoch rzeczywistosci przybralo na sile dopiero od niedawna, aczkolwiek juz wczesniej zdarzalo jej sie zerwac w srodku nocy i rozgladac z niepokojem wokol siebie, tak bardzo obce a zarazem realistyczne byly jej sny. Jakby przezywala zycie kogos zupelnie innego. Jak to jednak mozliwe, skoro, wedle Linneusa, sny sa zawsze odzwierciedleniem osobistych doznan, swoistym rachunkiem sumienia dokonywanym kazdego dnia w sanktuarium podswiadomosci? Ona takich przezyc ani takich wspomnien miec nie mogla, a wyobraznia tez nie bylaby zdolna stworzyc w jej umysle podobnych obrazow. Coz wiec to oznaczalo? Ze jest jedna z tych nieszczesnych dusz, ktore cierpia na rozdwojenie jazni? Ale to podobno dotyka jedynie ludzi nie calkiem zrownowazonych psychicznie albo takich, ktorych spotkala jakas tragedia. Prawda, zycie ostatnimi czasy nie szczedzilo im chwil trudnych, nawet pelnych grozy, i niepewnosc jutra stala sie nieodlaczna towarzyszka podrozy, niemniej daleko jej jeszcze bylo do postradania zmyslow.Helena zsunela sie z szerokiego loza i podeszla do okna, a wlasciwie do szerokiej, regularnej dziury w scianie, ktora sprawiala, ze okragly pokoj bardziej przypominal zadaszona werande z widokiem na niezwykly, basniowy krajobraz. Kiedy jednak wyciagnela reke w nadziei na dotyk chlodnego powietrza, jej palce napotkaly opor, miekki i cieply. Wiec to jednak bylo okno, tylko ze wykonane z jakiegos nieznanego jej materialu. Za nim zas rozciagala sie bezkresna, surowa przestrzen, zalana tym samym zielonkawym poblaskiem, jakby swiatlo saczylo sie przez parawan cieniutenkich lisci. - Drzewo... - szepnela, zapatrzona w oczywiste zrodlo czarodziejskiej poswiaty. Siedziba Ignacia musiala znajdowac sie gdzies w okolicach zwrotnika, gdyz dolne partie pni wraz z najnizszymi pietrami konarow skrywal horyzont, a krzywizna planety sprawiala, ze Drzewo zdawalo sie chylic pod wlasnym ciezarem. Konary, podtrzymywane przez kilkanascie glownych i setki pomniejszych pni, kiscie wierzcholkowych gron oraz bryla swiatlolapu ponad nimi lsnily jeszcze w blasku Slonca, choc tu, na dole, dawno juz zapadl zmierzch. Ludzie z zalogi pojazdu, ktory ich tu przywiozl z Malej Marsylii, byli wyjatkowo malomowni i jacys bojazliwi, jednak zasypani przez nia pytaniami o swiat na zewnatrz odpowiedzieli na kilka z nich. Dowiedziala sie, miedzy innymi, ze na polkuli polnocnej ludzie zapomnieli juz dawno, co to prawdziwa noc (z wyjatkiem tych zyjacych w wiecznym cieniu Drzewa). Huraganowe wichry praktycznie nie ustawaly z powodu ogromnych roznic cisnien i temperatur pomiedzy strefa korony a pozostalymi obszarami globu. Poza tym, mowienie o polnocy czy poludniu przestalo miec sens, gdyz bylo juz co najmniej szesc roznych biegunow magnetycznych i podroznicy albo wrocili do zamierzchlego systemu nawigacji wedle gwiazd, albo po prostu kierowali sie na Yggdra. Niewiele wiecej jej oprocz tego powiedzieli. Nie dowiedziala sie rowniez, dokad leca ani dlaczego ow tajemniczy Ignacio zdecydowal sie przyjsc im z pomoca. Nie bardzo tez wiedziala, czemu nikt nie zwraca sie do niej inaczej niz "grandessa", mimo ze poznali jej imie. "Wszystkiego dowiesz sie na miejscu, grandessa", ,Juz niedaleko, grandessa", "To najszczesliwszy dzien naszego marnego zywota, grandessa". I tak w kolko, jakby nie potrafili wymowic slowa "Helena". Miejsce, ku ktoremu zmierzali, okazalo sie fantastyczna kombinacja kopul, dziedzincow, wiezyc, blankow, napowietrznych mostkow i niezliczonych, oslonietych galeryjek. Wszystko bylo jakby wydmuchane z najdelikatniejszego szkla i wisialo niemal wbrew prawom fizyki na krawedzi stromego urwiska. Niektore z budynkow wydawaly sie lekkimi balonikami, ktore tylko czekaja, by ktos je uwolnil i pozwolil wreszcie wzbic sie w powietrze. Inne przywodzily na mysl niesamowite kwiaty wyrastajace wprost ze skaly albo kolorowe ptaki, ktore przysiadly tu tylko na chwile i zaraz odleca dalej. Siedziba Ignacia wygladala jak cudowny bukiet cisniety od niechcenia w sam srodek posepnego krajobrazu i Helena, zawsze wrazliwa na piekno, poczula nieklamany podziw dla nieznanych budowniczych. Teraz czekala na pierwsze spotkanie z ich wybawca oraz na wuja, ktory oddalil sie z gospodarzami zaraz po wyladowaniu. W pewnej chwili za jej plecami otwarly sie drzwi, nieoczekiwanie i cicho jak muslinowa zaslona. Jednak zamiast Linneusa ujrzala w nich niesmialego, gladko ogolonego mlodzienca. -Wybacz, grandessa, ze niepokoje cie w czasie medytacji, ale moj pan... -Mam na imie Helena. -Och! - wyszeptal mlodzieniec i niemal zlamal sie na pol w uklonie. Trudno, chyba ich nie przekona do zmiany formy. Wszyscy maja swoje obyczaje i najlepiej po prostu je uszanowac. Zreszta, coz w tym zlego, ze okazuja jej taki szacunek? To dosc mile. -No dobrze, chodzmy, bo sama tez umieram z ciekawosci. -Tedy, grandessa, tedy. - Chlopak nawet na nia nie spojrzal, kiedy przekraczala prog, i wciaz z opuszczonym wzrokiem wyszeptal: - Nie jestem godzien mowic do ciebie ani wskazywac ci niczego, niemniej pokornie prosze, okaz mi laske i choc przez ten krotki czas pozwol sluzyc sobie za przewodnika po naszym skromnym obejsciu. -Alez jak najbardziej, przeciez ja w ogole nie mam pojecia, gdzie jestem. - Helena usmiechnela sie do niego promiennie. - Czy wy zawsze mowicie takim kwiecistym jezykiem, czy tylko do obcych? -Obcy sa jedynie ci, ktorzy w ciebie nie wierza! -Przepraszam, ale tego nie rozumiem. -Och, grandessa! - Mlodzieniec splonal momentalnie rumiencem, jakby popelnil niewybaczalna gafe, i pospiesznie ruszyl wzdluz szpaleru fontann tryskajacych wielobarwnymi iskrami. Wnetrze rezydencji Ignacia bylo tak bajeczne, ze Helene co rusz korcilo, by zatrzymac sie na dluzej i przyjrzec dokladniej detalom tej nadzwyczajnej architektury. Chlopak gnal jednak przed siebie niczym przeciag, zmuszajac ja do odlozenia blizszych ogledzin na inna okazje. W koncu zatrzymal sie przed jakimis niepozornymi drzwiami. -Tutaj? - Po splendorze i bogactwie tego, co przed chwila zobaczyla, spodziewala sie stanac na progu jakiejs sali tronowej, a nic czegos, co wygladalo jak wejscie do smietnika albo schowka na miotly. -Tutaj, grandessa. -I co, zaanonsujesz mnie, czy mam sama wejsc? -Ja nic wiecej, grandessa, ja tylko przyprowadzilem... - wydukal mlodzieniec i nim zdazyla zadac mu kolejne pytanie, umknal w glab strzelistej amfilady. -To wszystko jest coraz ciekawsze - westchnela. Drzwi mialy prosta klamke, lecz Helena zawahala sie przed jej nacisnieciem. Odniosla naraz przemozne wrazenie, ze ktos, albo cos, czeka tuz za nimi, przyczajony i wrogi. Wuj Linneus byl madrym czlowiekiem i odkad w wieku szesciu lat zaczela odkrywac swoje nieprzecietne zdolnosci, nigdy nie zabronil jej ich rozwijac. Ostrzegl ja tylko przed demonstrowaniem ich wszem i wobec, gdyz ludzie potrafia byc bezlitosni dla odmiencow. Zawsze jej ufal i wierzyl, ze rozum oraz serce podpowiedza jej, co i kiedy nalezy czynic. Teraz Helena poczula, ze wlasnie nadszedl jeden z takich momentow. Mogla, na przyklad, poruszac sie tak szybko, ze przeganiala najsmiglejsze z ptakow. Albo widziec przez sciany czy tez slyszec dzwieki setki razy slabsze od tych, jakie normalne ludzkie ucho byloby zdolne wychwycic. Podejrzewala nawet, ze wsrod jej nadzwyczajnych talentow byla rowniez prawdziwa telepatia, aczkolwiek sama zakazala sobie takich prob. Wyczuwanie cudzych intencji bylo jednak czesto bardzo uzyteczne i niejednokrotnie wykorzystywala ten dar. Ktokolwiek warowal po drugiej stronie drzwi, nie grzeszyl szczeroscia zamiarow. Nie byl zreszta sam. Helena widziala kilka cieplych sylwetek na tle chlodnych scian. Jedna osoba stala, pozostali siedzieli - trzech w jednym, ciasnym rzedzie i jeden z dala od nich, mniej wiecej na srodku pomieszczenia. To byl jej wuj, skrepowany i najwyrazniej bardzo przestraszony. -Co to ma znaczyc? - Wzburzenie oraz niepokoj odezwaly sie w niej z jednakowa sila. Wybawcy, ktorzy od razu przywiazuja wybawionego do krzesla? Helena pociagnela z determinacja za klamke i weszla do pokoju z ostrymi slowami na koncu jezyka. Ledwie jednak przekroczyla prog, wiezy magicznie opadly z Linneusa. Wzrok trojki osobnikow pod sciana momentalnie przeniosl sie na nia. Poderwali sie z szeroko otwartymi ustami. -Cos podobnego! - zakrzyknal krepy jegomosc w karmazynowym zupanie. -I czyz potrzeba wam jeszcze jakichs dowodow, panowie? - rzekl wysoki mezczyzna o czarnych, kreconych wlosach i smaglej karnacji. Na czole mial bandaze, spod ktorych patrzyly triumfujace oczy. -Mnie tam nie przekonales, Ignacio. - Ton krepego byl nonszalancki, slychac w nim bylo jednak nute niepokoju. - Sprytna iluzjonistyczna sztuczka, ale na pewno zaden cud. -Wlasnorecznie sprawdzales powroz, ktorym unieruchomilem jej akolite. I wyjasnij mi, jak nas tutaj odnalazla? Przeciez nikt jej niczego nie powiedzial, nikt nie wskazal drogi. Wszystkim zakazalem zblizac sie do jej komnat. -Przepraszam... - Helena chciala sprostowac to ewidentne nieporozumienie, Ignacio jednak przerwal, przypadajac na kleczkach do jej kolan z zarliwym: -Och, pani, grandesso moja, grandesso nas wszystkich! -Nie, po prostu Helena... -Pani moja - nie pozwolil jej dojsc do glosu - jakzes nas wszystkich uczynila szczesliwymi w tym niezwyklym dniu! Jestem Ignacio de Molher, najunizenszy z unizonych slug twoich, a to moi grandowie. Opuszcza nas teraz i ja rowniez oddale sie za nimi, jesli tylko taka jest twoja wola. -Przeciwnie, chcialabym wreszcie dowiedziec sie o was tego i owego, no i oczywiscie podziekowac... Troche jestem tym wszystkim oszolomiona. -Ach, grandesso, to my tobie na kleczkach dziekowac bedziemy do konca naszych dni! Panowie, prosze... Mezczyzni stali, jakby nie dotarly do nich ostatnie slowa. Dopiero stanowczy wzrok Ignacia i wymowny gest zmusil ich do opuszczenia pokoju. A kiedy drzwi zamknely sie za ostatnim z nich, de Molher natychmiast podniosl sie z kolan i calkowicie normalnym tonem oswiadczyl: -No, to prezentacje mamy juz za soba. Do konca na pewno nie przekonalem tych gamoni, ale na razie wystarczy, ze posialem w nich ziarno niepewnosci. Dobrze, przejdzmy do powazniejszych spraw - odchrzaknal. - Tych dwoch tropicieli, ktorzy tak uporczywie deptali wam po pietach, unieszkodliwilismy raz na zawsze, wiec juz nie beda was niepokoic. Rzecz jasna, sa jeszcze inni, ale na razie jestescie bezpieczni, przynajmniej tak dlugo, jak dlugo bedziecie laskawi goscic w moim orlim gniezdzie. A co do motywow mojej akcji ratunkowej... No coz, wyznaje zasade, ze gwarancja dobrych stosunkow jest absolutna szczerosc, i zgodnie z ta zasada powiem wprost: zrobilem to dla zysku. Mam swoich ludzi wszedzie i jako jeden z pierwszych wiedzialem o wysokosci nagrody za wasze glowy. Od razu dodam, ze nie interesuje mnie, dlaczego wyznaczono tak astronomiczne honorarium, lecz jedynie jego suma w uniwersalnych jednostkach platniczych. Linneus pobladl. -Jak to, wiec ocaliles nas tylko po to, zeby z powrotem sprzedac? -Alez skad! - zachnal sie Ignacio. - Wam juz wlos z glowy nie spadnie. Nagroda zostanie przekazana po dostarczeniu dowodow, ze zostaliscie zlikwidowani. Z wasza pomoca spreparowanie ich nie bedzie trudne. W ten sposob wszyscy dostana to, czego chca, nieprawdaz? -Nie do konca to wszystko rozumiem - mruknal Linneus. -Spokojnie, zrozumienie przyjdzie z czasem, jak sie lepiej poznamy. Teraz proponuje wam lekki posilek w mojej prywatnej jadalni. Hideori! - Ignacio przywolal sluzacego, po czym ponownie zwrocil sie do Heleny i Linneusa: - Ten czlowiek zaprowadzi was i przygotuje, co trzeba. Ja dolacze do was niebawem. Drzwi zamknely sie za dwojka gosci, a po chwili drugie, sekretne, uchylily sie bezszelestnie za plecami Ignacia. -No i co, to w koncu ona czy nie ona? - Miguel spojrzal pytajaco na brata. - Ja, szczerze mowiac, mam same watpliwosci. -Ty mozesz miec. - Ignacio potarl w zamysleniu czolo. - Najwazniejsze, zeby inni uwierzyli. -No to przypadlo ci bardzo ciezkie zadanie. -Ale jesli mi sie uda... -Ty mysl raczej o tym, co moze sie stac, jesli ci sie nie uda. -Zawsze o tym mysle, braciszku - Ignacio lekko sie usmiechnal - i zawsze zostawiam sobie co najmniej jedno wyjscie awaryjne. I tylko dlatego wciaz jeszcze zyje! Chodzmy teraz do naszych gosci. Wole ich miec na oku. ROZDZIAL 11 Obiady i wieczerze w Synodzie byly wystawne, a uczestniczenie w nich obowiazkowe dla wszystkich z najblizszego grona komandora. Sniadania natomiast stanowily dla Thierharta swieta godzine samotnosci i biada temu, kto osmielilby sie zawracac mu glowe o tej porze. Jedyny Stern mial carte blanche na zaklocanie mu spokoju podczas porannego posilku. Korzystal z tego przywileju od czasu do czasu, gdyz byla to najlepsza okazja do omowienia istotnych spraw w cztery oczy.-Wchodz, wchodz. - Thierhart zachecil sekretarza gestem. - Wiem, ze rano pijasz tylko jakies dziwne ziolka dla zdrowia, ale moze choc raz skusilbys sie na cos bardziej wykwintnego? Sprobuj przynajmniej tego musu z heterocarpium albo eskalopkow w pait-de-brian. Powiadam ci, istna poezja! Ten Verheullen po prostu przeszedl dzisiaj samego siebie. -Nie, dziekuje - odmowil uprzejmie Stern i usiadl po prawicy Ekscelencji. Kazdego dnia posilek mial inna oprawe. Tym razem za plecami Thierharta rozciagal sie lekko przymglony gorski krajobraz z imponujacym wodospadem na pierwszym planie i lancuchem poszarpanych szczytow w dali. Wideogobelin byl pierwszorzednej jakosci i sekretarz mimowolnie odsunal sie razem z krzeslem, gdyz rozbryzgujaca sie na skalach woda byla az za nadto realistyczna. I halasliwa. -Lubie odglosy zywiolow, nawet jesli sa sztucznie generowane. - Komandor pstryknal palcami i loskot siklawy natychmiast zmienil sie w delikatny szmer. - Ale troche przeszkadzaja w rozmowie. No dobrze, z czym przyszedles? -Z klopotami. - Ascetyczne rysy Sterna sciagnely sie z zatroskaniem. -W tym wzgledzie zawsze moge na tobie polegac. - Thierhart usmiechnal sie kpiaco. - Cos powaznego? -Na skali rozciagajacej sie od zlamanego paznokcia do wszechswiatowego kataklizmu umiescilbym je gdzies posrodku. -A mowiac bardziej konkretnie? -Zaczne od najmniej palacego problemu, to jest... -Nie, najpierw chce uslyszec najgorsze. Sekretarz podrapal grzbiet nosa i nie patrzac na Thietharta, wyrzucil z siebie jedno krotkie slowo: -Hansen. -Co z nim? - Zaniepokojony komandor odlozyl nadgryzione pieczywo na polmisek. -Kilka spraw, na pozor ze soba niezwiazanych. Czy Ekscelencja wie, co to takiego kadziol? -Pierwsze slysze. -Kadziol jest organem, w ktorym czysciciele wytwarzaja elastyczne i ultramocne wlokna. Nie robia tego jednak bez przerwy, lecz tylko w momentach szczegolnego niebezpieczenstwa, na przyklad gdy grozi im odpadniecie od sciany. Zawisaja wowczas na nich jak pajak w sieci i tak asekurowane przeczekuja niebezpieczenstwo, a kiedy mija, pozbywaja sie owej amortyzujacej przedzy jak odchodow. Dodam, ze zagrozenie musi byc przez czysciciela ocenione jako naprawde duze, zeby wlaczyl te gruczoly. Za naszej bytnosci w tym konkretnym osobniku zdarzylo mu sie uzyc ich tylko dwakroc. To jest, dwakroc do zeszlego tygodnia, bo teraz produkuje swe "liny bezpieczenstwa" niemalze bez ustanku. -Matko, Elja, skad ty to wszystko wiesz? I co ma wspolnego jakas pajeczyna z Projektantem? -Mysle, ze bardzo wiele - kontynuowal wyjasnienia Stern. - Ujmujac rzecz w kolosalnym skrocie, czysciciele to Drzewo, i z ich zachowania zawsze mozna wywnioskowac, jaka jest jego ogolna kondycja w danym momencie. I jesli nasi madrale powiedzieli mi prawde, a nie mam powodu im nie wierzyc, to obecna reakcja czysciciela jest dowodem na drastyczne poglebienie sie niestabilnosci w lonie struktury. -Co ty mowisz? - Widelec z jakims parujacym smakolykiem zatrzymal sie w pol drogi do ust komandora i powedrowal z powrotem na porcelane. -Mowie o procesie, ktory, jak nam sie zdawalo, zapoczatkowal swoimi kombinacjami Malher. Ten proces zdecydowanie przyspieszyl. -Ufam, ze Hansen juz cos w tej sprawie robi? -Nie, Ekscelencjo. - Sekretarz popatrzyl na komandora ponad splecionymi dlonmi. - W dodatku stwierdzil kategorycznie, ze dopoki nie przeprowadzi doglebnej analizy funkcjonowania Drzewa na tym etapie rozwoju, nie kiwnie nawet malym palcem. Na pytanie zas, ile mu to zajmie, odparl zdawkowo: "Co najmniej kilka miesiecy". -Analiza? - Thierhart potarl nerwowo czolo. - Po diabla mu jakies analizy, przeciez to jest Projektant! Wystarczy, zeby wypowiedzial jedno magiczne slowo, i po problemie. Zartuje, oczywiscie, ale przeciez Hansen musi znac Drzewo na wylot! -Jesli to naprawde on - mruknal Stern pod nosem. -Daj spokoj, Elja, nudzisz mnie juz tym swoim sceptycyzmem. To jest Nils Hansen, obydwaj doskonale o tym wiemy. I dlatego to, co mowisz, jest tak bardzo niepokojace. Bo wyglada, jakby nasz apostol zaczal prowadzic jakas wlasna gre. Dzialania na zwloke, moze nawet sabotaz, swieta macierzy! Czy popelnilismy jakis blad, Stern? Nadepnelismy mu w ktoryms momencie na odcisk? Nie przypominam sobie. Caly czas obchodzimy sie z nim jak ze smierdzacym jajem. Albo jest gorzej, znacznie gorzej... - Thierhart cisnal gniewnie serwete i wstal z krzesla. - Moze wszystko bylo ukartowane od samego poczatku, a ja przejde do historii jako kolejny synonim naiwnosci, jak krol Priam. -Hansen jako kon trojanski? - skrzywil sie Stern. -Kto wie? - Ekscelencja zmarszczyl czolo. - Przybyl do nas, a wlasciwie zostal przyprowadzony akurat w takim momencie, bez watpienia za wiedza ktoregos z naszych odwiecznych adwersarzy. I w tydzien po tym stan Drzewa ulega gwaltownemu pogorszeniu. Kto bedzie temu winien? My, Synod. A czym dla tych z zewnatrz jest Synod? Duchowym zwierzchnikiem najpowszechniejszego kultu na swiecie, ucielesnieniem religijnego zacofania i bezwzglednej teokracji. A mowiac prostym jezykiem - zadna wladzy zbieranina bezdusznych tyranow gotowych po raz kolejny rozniecic globalna pozoge w imie powrotu do dawnej pozycji. Do niekwestionowanego rzadu dusz, chocby tych dusz mialo pozostac raptem kilka. I wystarczy, by ktos te karte sprytnie rozegral, by raz na zawsze bylo po nas. -Przyznam, ze i mnie naszly podobne mysli, Ekscelencjo. - Stern zaczal machinalnie obracac w palcach jeden ze sztuccow. - Czyz nie jest znamienne, ze Hansena przywiodl do nas Wierzcholkowiec, i do tego jeszcze funkcjonariusz ich tajnych sluzb? Oczyszczenie sobie pola z religii od dawna stanowilo jeden ze strategicznych celow technokratycznego Apex Nos. Taki schemat idealnie pasuje do ich brudnej polityki, A druga sprawa, ktora mnie niepokoi, to zachowanie samego Hansena. -W jakim sensie? -Obawiam sie, ze od paru dni przezywa zalamanie nerwowe. -Co? - Komandor uniosl brwi. - Kukla i depresja? Sekretarz spojrzal na Thierharta lekko zbulwersowany. -Och, Stern, niezaleznie od tego, kim jest, fakt pozostaje faktem, ze to manneken. I jesli nie zwariowal w pierwszym dniu po transferze, nic go juz nie powinno ruszyc. -Ekscelencja zapomina, ze w jego przypadku nie byl to zwykly transfer, ale przede wszystkim podroz w czasie plus szok kulturowy oraz technologiczny. I niewazne, jak tegi ma umysl, bo z czyms takim malo kto by sobie poradzil. Do tego dodajmy konfrontacje ze zbuntowanym dzielem swoich wlasnych rak. Trzecia zas rzecza, ktora mogla doprowadzic go do obecnego stanu, bylyby wlasnie owe apeksowe intrygi, w ktore prawdopodobnie zostal wplatany wbrew wlasnej woli, i tez dopiero w tej chwili to odkrywa. Ekscelencjo? -Swiat sie wali! - westchnal komandor zapatrzony w holograficzne turnie. - Barbarzyncy wyja pod murami i do tego jeszcze Projektant-szaleniec posrod nas. Dozylismy interesujacych czasow, co, Stern? Poczestuj sie lepiej tymi eskalopkami, bo moze to jedna z ostatnich okazji. *** Od kilku dni po korytarzach Synodu snul sie duch, bacznie obserwowany przez setki malenkich oczu w scianach i sufitach. Hansen nie mogl juz znalezc sobie miejsca ani ukojenia w niczym. Sam nie wiedzial, co mu doskwieralo, pewnie wszystko naraz. Nie radzil sobie w tym nowym swiecie, nie czul go, albo raczej czul az za mocno, jak pare rak zaciskajacych sie coraz ciasniej wokol szyi. Przez pierwsze doby szedl jeszcze pchany sila rozpedu, jakims dogasajacym echem poprzedniego zycia, a takze fascynacja nowym, zadziwiajacym otoczeniem. Byl w siodmym, naukowym niebie. Mogl doswiadczyc najwiekszej z wyobrazalnych rozkoszy - zobaczyl efekt swych intelektualnych wysilkow po calych wiekach, dowod namacalny i jakze przekonywajacy, ze mial racje. A do tego byl tu podejmowany niczym krol albo bostwo. Nieszczesny archiwista zas, gdy juz uwierzyl, ze Hansen nie jest zadnym sobowtorem, lecz Projektantem we wlasnej osobie, gotow byl dla niego otworzyc sobie brzuch golymi rekami.Powinien zatem byc w doskonalym nastroju, a tymczasem popadal w coraz wieksze przygnebienie. Megastruktura albo Drzewo (zaczynal z wolna przyzwyczajac sie do tej nazwy) okazala sie wyrodna corka i to w doslownym znaczeniu tego slowa. Tutejsi technicy pokazali mu, jak mozna polaczyc sie z jej "systemem nerwowym". Byl to pierwszy i najistotniejszy krok, jesli mial w ogole zrobic to, o co go niemal na kleczkach blagali, to jest powstrzymac ewidentny rozpad funkcji tego wielkiego, sztucznego organizmu. Ale kilka ostroznych, diagnostycznych polecen zostalo od razu potraktowanych jak wirus, kazda zas nastepna proba zmiany parametrow umacniala go tylko w przekonaniu, ze Drzewo stalo sie tworem niepojetym, obcym i o wiele bardziej skomplikowanym, niz to sobie kiedykolwiek wyobrazal. Wlasciwie Hansen nie byl tym szczegolnie zdziwiony, sam przeciez upieral sie przy silnym udziale algorytmow genetycznych, ktore zapewnilyby megastrukturom maksimum zdolnosci adaptacyjnych. I udalo sie lepiej niz dobrze, bo po stuleciach niekontrolowanego rozwoju i niezliczonej ilosci sukcesywnych, dyskretnych zmian przystosowawczych Drzewo stalo sie enigma nawet dla jednego z jego tworcow. Na swoj sposob Hansena rozpierala teraz duma, niemniej uczucie zawodu bylo jeszcze wieksze i po czwartym podejsciu zrezygnowal, widzac, ze jego anachroniczne instrukcje sterownicze sa nie tylko bezuzyteczne, ale wrecz pogarszaja sprawe. Legendarne "klucze Hansena" byly takim samym mitem jak Swiety Graal, ale podczas gdy on wiedzial to od poczatku, znacznie trudniej bylo mu o tym przekonac jego egzaltowanych gospodarzy. Dla nich byl alfa i omega, nieomylnym polbogiem, ktory wszystko wie i moze. Zarazem jednak z kazdym dniem traktowali go coraz bardziej przedmiotowo, jak cudem zeslane narzedzie o magicznej mocy albo jakas wunderwaffe. Wciaz okazywali mu szacunek graniczacy z uwielbieniem, lecz z drugiej strony zadali od niego rzeczy niemozliwych badz absurdalnych. Zaledwie kilka tygodni wczesniej trzymali go na muszce fanatyczni mizantropi, a teraz znalazl sie pod presja ich dalekich potomkow. To, ze nacisk wywierala to- \ na lukru, nie czynilo ciezaru bardziej znosnym. Jeszcze trudniejsze do zaakceptowania okazalo sie dlan jego nowe jestestwo. Nikt z tutejszych nie mial zrozumienia dla jego udreki i prawde mowiac, nie potrafili dojrzec zadnego problemu. Co najwyzej wyrazali lekkie zdziwienie, ewentualnie ubolewali, ze ich gosc nie w pelni jeszcze docenia zalety swego nowego ciala. A Hansen autentycznie cierpial. Dlaczego, pytal sam siebie, przeciez tak naprawde nie zmienilo sie nic. W pelni zachowal swoja tozsamosc. Wszystko pamietal, odczuwal i myslal jak zawsze, moze tylko zdecydowanie szybciej i precyzyjniej, a to na pewno nie powod do zmartwienia. Jego obecne cialo nie potrzebowalo rowniez lekow nasercowych, nie wymagalo drakonskiej diety ani kosztownych szkiel, bo wzroku moglby mu teraz pozazdroscic jastrzab. Sila fizyczna, ktora dysponowal, chwilami go przerazala, ale tez sprawiala wiele satysfakcji. Krotko mowiac, Hansen otrzymal w prezencie od losu niesmiertelnosc, zamiast jednak cieszyc sie tym jak dziecko, wil sie w swej nowej skorze jak motyl w poczwarce. Na jego podly stan ducha nie mialy wplywu brutalnie zerwane wiezy rodzinne czy towarzyskie, bo zawsze byl samotnikiem i na pewno nikogo w "tamtym swiecie" nie pozostawil we lzach. Coz wiec przyprawialo go o taki psychiczny dyskomfort, by nie rzec tortury? Nieznosne przeswiadczenie, ze choc na pozor zyl, to jednak w rzeczywistosci byl martwy, i ze tak naprawde on to juz wcale nie on, lecz jedynie jakies cybernetyczne symulakrum zamkniete w mechanicznej lalce? Moze wszystko stalo sie dokladnie tak, jak mu wyjasniano - implant, "zakonserwowana" jazn, transfer do sztucznej neuromatrycy, et cetera - a to, co sie z nim dzieje, to jek czlowieka ograbionego ze swej prawdziwej, biologicznej natury, dojmujaca, atawistyczna tesknota za utraconym czlowieczenstwem, jakkolwiek ulomnym i zalosnie nietrwalym. Ktoregos dnia zwierzyl sie nawet ze swych rozterek Draganowi, na co tamten zaproponowal polzartem: "To zapusc sobie brode, jesli tak ci to doskwiera". Hansen omal sie z nim wtedy nie poklocil, ale kiedy po trzech dniach przejechal dlonia po policzkach i poczul ostra szczecine pod palcami, po raz pierwszy dotarlo do niego, ze jest zywa istota. Jednak ta krotka chwila radosci nie wyrwala go z przygnebienia. Przejscie z jednej strony lustra na druga okazalo sie zbyt gwaltowne, zbyt szokujace i trudne do przelkniecia w tak wielkim kesie, jaki mu zaserwowano. Nic dziwnego, ze zerkaja na niego z politowaniem. Dla nich tego typu zabiegi sa pewnie na porzadku dziennym od stuleci i jego reakcje po prostu ich smiesza. To zas musialo oddzialywac na jego psychike, chocby podswiadomie, tak samo jak cala reszta barier, ktore oddzielaly go od tego spoleczenstwa. Niby rozumial wszystko, co do niego mowili, ale na tym werbalnym kontakcie cala wspolnota sie konczyla. Obcy w obcym kraju, bardzo obcy i bardzo zagubiony, a do tego jeszcze poddawany naciskom. Jedyne rozwiazanie, jakie w tej chwili Hansen widzial, to odejsc stad, znalezc sobie jakis cichy kat na uboczu, gdzie w spokoju i samotnosci moglby wszystko przemyslec. Kto wie, moze maja tu nawet gdzies jakies schronisko albo sanatorium dla takich, jak on, ustronny azyl dla nieprzystosowanych badz dla ofiar nieudanych przeszczepow swiadomosci? Trzeba wrocic do Dragana. On to wszystko zaczal i go tu sprowadzil, niech wiec i on teraz go z tego wyplacze. *** Niegdys Straznicy Oltarza byli potega, swoistym panstwem w panstwie, przed ktorym nawet sam pontyks i pralaci z Kurii Glownej czuli bojazn. Ale to dzialo sie bardzo dawno temu. Teraz kaplica wraz z przyleglymi do niej pomieszczeniami byla bardziej muzeum niz bijacym sercem Kongregacji, a pilnujacych jej ludzi - trzech zaledwie - nikt juz nie nazywal inaczej jak po prostu kustoszami. Splendor swych poprzednikow znali tylko z kronik i bywalo, ze wzdychali za dawnymi, dobrymi czasami. Jednak swoja obecna, przyziemna robote wykonywali wciaz sumiennie i z rewerencja nalezna szacownym eksponatom, jesli juz nie przedmiotom swietym. Dbali o ich stan, konserwowali w miare koniecznosci i dogladali zbiorow jak wytrawni kolekcjonerzy.Stern zastal ich w trakcie przegladania jakichs wielkich skrzyn w bocznej nawie. Dwoch odbilo wlasnie wieko jednej z nich i sypiac dookola trocinami, zaczelo ostroznie wyjmowac jaspisowa statue, podczas gdy trzeci asystowal z wystrzepionym brulionem w lewej i olowkiem w prawej rece, przez co wygladal nie mniej anachronicznie od staroci, ktore mial pod swoja piecza. Stern wiedzial jednak, ze ten wyswiechtany zeszyt i grafitowa minia sa jedynie forma pradawnego rytualu, i byl pewien, ze to, z czym do nich przyszedl, na pewno zostanie zbadane z calym profesjonalizmem i przy uzyciu nowoczesnych technik. -Figura wotywna z okresu Mashada, nieprawdaz? - rzucil niedbale na powitanie. -Sekretarz Stern, coz za zaszczyt - odparl nieco kasliwie ten z olowkiem. - Czyzby jego Ekscelencja zgodzil sie wreszcie zorganizowac nam spotkanie z wiadoma osoba? -Przykro mi, ale wiadoma osoba wciaz znajduje sie pod scisla kwarantanna. -Kwarantanna, podczas ktorej domniemany Wielki Projektant peregrynuje bez przeszkod po calym majdanie, z wyjatkiem naszej zapomnianej kapliczki? - usmiechnal sie kustosz kpiaco. - Stac pana na bardziej wyrafinowane klamstwo, panie Stern. Sekretarz westchnal. -Projektant Hansen przechodzi w tej chwili ciezki okres. To nie jest zaden unik z mojej strony, lecz raczej powod do nieustannej troski. Przyrzekam solennie, ze jak tylko kryzys minie, na pewno was odwiedzi. A jako tymczasowe zadoscuczynienie mam dla was cos, co na pewno wzbudzi wasze zainteresowanie. To mowiac, Stern zademonstrowal im niewielki, misternie zdobiony owal. Reakcja straznikow na jego widok byla nietrudna do przewidzenia. -Sarkofag! - zakrzykneli niemal jednym glosem, a reka tego z kajetem wyciagnela sie po drogocenny przedmiot. Pozostala jednak pusta. - To Projektanta? -Tego wlasnie chcialbym sie od was dowiedziec. - Implant w dloni sekretarza przyciagal spojrzenia trojki kustoszy jak magnes. - Potrzebuje certyfikatu stwierdzajacego ponad wszelka watpliwosc, ze to autentyczny sarkofag Hansena, a nie falsyfikat. -Mozna? - Stern wreczyl mu w koncu sarkofag. - Hm, na pierwszy rzut oka wyglada absolutnie perfekcyjnie... -Powiedzialem, certyfikat, zaden pierwszy rzut oka. - Glos sekretarza stwardnial. - Analiza spektralna, datowanie, zuzycie portow, wszystko, bylebym byl pewien: tak lub nie. Ile wam to zajmie? -No coz, test nie bedzie kompletny bez porownania z tymi sarkofagami, ktore znajduja sie w tabernakulum, a wyjecie ich stamtad wymaga z kolei wczesniejszej zgody Kurii Gl..., to jest, chcialem powiedziec... -Panowie - ton Sterna stal sie jeszcze bardziej stanowczy - pytajac, ile wam to zajmie, oczekiwalem odpowiedzi: wykonamy to natychmiast. -Alez to niemozliwe! - zaoponowal kustosz. - Wyscie juz tam chyba calkiem zapomnieli, ze to sa nasze najswietsze relikwie, a nie jakas para schodzonych butow! Stern jednym szybkim ruchem odebral mu sarkofag. -W kazdej chwili moge to wyrzucic na smietnik i ide o zaklad, ze swiat nie zadrzy w posadach - rzekl, wazac owal w rece. - A zatem? Kustosze zamarli jak razeni gromem, po czym, nie wyrazajac juz wiekszych obiekcji, zaprowadzili sekretarza do sanktuarium. Cale dwadziescia minut zabralo wydostanie spod wszystkich zabezpieczen sarkofagu Helen Bjorg oraz tego drugiego, ktorego tozsamosci nigdy nikomu nie udalo sie ustalic. Z sanktuarium cala czworka przeszla do apsydy, zaadaptowanej teraz na pracownie konserwatorska. Stern znal sie jako tako na sztuce i rozpoznal wiele dziel lezacych pod scianami oraz na roboczej lawie. Urzadzenia jednak i specjalistyczne instrumentarium byly mu obce. Rozpoznal jedynie mikrotraser, bo podobnego sprzetu uzywali karabinierzy. Kustosz wlaczyl maszynerie i najpierw z wielka ostroznoscia umiescil na podstawce nieznany implant, obok zas domniemany sarkofag Hansena. Upewni! sie, ze przyrzad jest wlasciwie skalibrowany, a nastepnie przepuscil obydwa przez pierscien skanujacy. Powtorzyl to jeszcze dwukrotnie i z mina czlowieka obdarowanego prawdziwa laska boza wyszeptal: -Zgadzaja sie co do joty zarowno pod wzgledem wieku, jak i charakterystyki spektralnej materialow. Nie ma watpliwosci, zostaly wykonane w tym samym czasie, przed germinacja, i przy zastosowaniu identycznych technologii. Niemniej faktycznie ktos mogl od tamtego czasu zmodyfikowac badz podmienic oryginalny zapis. Ale to bede wiedzial doslownie za minute... -Czekaj no. - Stern zlapal kustosza za reke. - Przeprowadz takie samo porownanie z sarkofagiem Heleny. -Nie ma najmniejszego sensu. - Kustosz mial wyrazne opory przed manipulowaniem relikwiami dluzej, niz to bylo absolutnie konieczne. -Nalegam. - Sekretarz nie ustepowal. - Co innego sarkofag, o ktorym nawet wy niczego pewnego nie wiecie, a co innego jej neuromatryca. Jesli i tutaj wyniki sie zgodza, bede juz calkowicie pewien. -Boje sie. - Kustosz poslal nerwowe spojrzenie swoim asystentom. -Czego? Czy ten skaner moze uszkodzic zawartosc sarkofagu? -Nie, ale... -No to zrob, o co prosze. Stern dostrzegl, jak tamtemu drzy reka, ale nawet nie mrugnal okiem. Po chwili urzadzenie bylo gotowe i pierscien skanujacy raz jeszcze przejechal najpierw w jedna strone, potem w druga. Nagle twarz kustosza stezala ze zgrozy. -Co sie stalo? - Mrugajace w powietrzu piktogramy niewiele sekretarzowi mowily. -Nie rozumiem... - wyjakal kustosz - Te mikrotrasery sie nie psuja! -Jakis problem? -Te urzadzenia sie nie psuja - powtorzyl. - Matko wszechzieleni, to niemozliwe! Kustosz zaczal zmieniac parametry skanowania drzacymi palcami, lecz po kazdym przejsciu pierscieni wokol sarkofagow wygladal na coraz bardziej zaszokowanego wynikami analizy. -To niemozliwe, to po prostu niemozliwe! - powtorzyl, sciagajac na siebie trwozliwe spojrzenia kolegow. -Co sie dzieje, uszkodziles cos? - zniecierpliwil sie Stern. -Nie mam czego uszkadzac - kustosz byl bliski lez - bo to jest pusta skorupa, imitacja nie starsza niz dwudziestoletnia! -Zaraz zaraz, przed chwila stwierdziles, ze kapsula jest autentyczna. - Sekretarz wydawal sie nieco zdezorientowany. -Ja mowie o tej! O sarkofagu Heleny! -Sluchani? -To nie jest relikwia, tylko ordynarna kopia! -Jak to? - Do Sterna niezupelnie jeszcze dotarly te slowa. - Gdzie zatem macie oryginal? -To mial byc oryginal! - Kustosz sciagnal blyszczacy owoid z suspensera i cisnal nim z wsciekloscia o posadzke. -Co ty wyprawiasz, czlowieku?! - Stern az odskoczyl. -Rozpaczam. - Zdruzgotany kustosz caly juz sie trzasl. -Nie rozpaczaj, tylko mi powiedz, co sie stalo z oryginalnym sarkofagiem - zazadal sekretarz, podnoszac falsyfikat z podlogi. -Nie wiem. -Nie wiesz? To od czego ty tu wlasciwie jestes? Kustosz milczal. -Czy jest mozliwe, ze ktos go ukradl i dokonal podmiany? -Nie jest, ale pominawszy boska interwencje, trudno znalezc inne wytlumaczenie - wybakal kustosz. - Krecilo sie tu ostatnio kilka osob... -Kto? -Ale to nie mogla byc zadna z nich! -Kto, pytam? -Jego Ekscelencja zawital do nas dwa razy, pozniej protokolant z kancelarii po podpis na jakiejs ankiecie osobowej, i jeszcze ten attache... -Attache? Jaki attache? -No, ten, ktory podobno towarzyszy Projektantowi. -Kutsheba? -Wlasnie, chyba tak sie nazywa. Ale on byl tu ze wszystkimi odpowiednimi papierami i pod eskorta trzech karabinierow, ktorzy nawet przez moment nie spuscili z niego oka! Sekretarz nie sluchal dalej. Porwal sarkofagi i wybiegl z pracowni, klnac potwornie. Przemknal biegiem przez opustoszala, dudniaca echem jego krokow nawe, zahaczyl po drodze o koszary karabinierow i juz w asyscie dwoch ludzi pod bronia skierowal sie do kwater goscinnych Synodu. *** Stern nawet sie szczegolnie nie zdziwil, zastawszy Kutshebe w towarzystwie Projektanta. Od poczatku podejrzewal tego Wierzcholkowca o jakas podwojna gre i tym razem przeczucie znowu go nie zawiodlo. Ale nawet po tym barbarzyncy nie spodziewal sie podobnego aktu zuchwalstwa, jakim bylo obrabowanie sanktuarium. Ci zgniloglowi z Apeksu nie sa i nigdy nie beda partnerami do cywilizowanego dyskursu. Nie zasluguja na zadne kurtuazyjne traktowanie, ale Synod nie popelni po raz drugi tego samego bledu.-Zadam natychmiastowego zwrotu naszej wlasnosci. - Sekretarz staral sie jeszcze utrzymac oficjalny ton, aczkolwiek sam juz nie wiedzial, po co wlasciwie. Dragan wstal powoli i spojrzal na sekretarza z wyraznym rozbawieniem. -Wybaczy pan, ale apostol przyszedl tu do mnie z wlasnej i nieprzymuszonej woli. A przede wszystkim nie jest niczyja wlasnoscia, panie Stern. -Ja nie zartuje, Kutsheba. - Sekretarz, ten wzor stoickiego spokoju i zelaznego opanowania, mimowolnie zacisnal piesci. - W tej chwili oddawaj sarkofag! -Przepraszam, ale nie rozumiem. Sarkofag Projektanta oddalem wam w pierwszym dniu naszego pobytu. -Zrewidowac. - Marnowanie czasu na rozmowe z ta kanalia przestalo miec jakikolwiek sens. -Czy...? - Skonfundowany karabinier zerknal katem oka na Projektanta. -Jego rowniez - potwierdzil rozkaz Stern i juz lagodniej dodal, zwracajac sie do Hansena: - Prosze mi wybaczyc, Nils, ale tego wy maga nasza racja stanu. -Czego wymaga? - Projektant wygladal jeszcze mizerniej niz w dniu, w ktorym Stern widzial go ostatnim razem, i poniewczasie dotarlo do niego, ze posunal sie chyba nieco za daleko. Ale bylo juz za pozno na zmiane polecenia. - Brutalnosci? Broni? Znowu? Z kazdym dniem widze coraz jasniej, ze mnie pan oklamal, panie Stern. -Alez nigdy nie mialem powodu... -Wy nie potrzebujecie zadnych powodow, po prostu robicie cos i juz, widocznie taka jakas tkwi w was genetyczna, nieusuwalna skaza - cedzil przez zeby Hansen. - Wcale sie nie zmieniliscie ani nie zerwaliscie z przeszloscia, jak pan probowal mnie przekonywac. Nadal macie obsesje na punkcie grzebania w sprawach tego swiata jak w rozkreconym zegarku i wciaz traktujecie ludzi jak nawoz do swojego ogrodka. Nie chce miec z wami nic wspolnego. I prosze mnie nie dotykac! -Nils, to wszystko przez ten stres adaptacyjny... - zaczal sekretarz, ale karabinier nie dal mu dokonczyc zdania. -Tutaj tego nie ma - rzekl, chowajac probnik do kabury. -Jestes pewien? -Znalazlbym nasza Pania, nawet gdyby ktorys z nich ja polknal albo wsadzil sobie w... - Karabinier w pore ugryzl sie w jezyk. Stern przeniosl wzrok na Kutshebe. -Gdzie to schowales? Wiem, ze z racji swego fachu uwazasz sie za profesjonaliste w podobnych sprawach, ale jesli w tej chwili smiejesz sie z nas w duchu, to zapewniam, ze przedwczesnie. Teraz jestes u nas, a nie na swoim podworku, i wszystkie atuty sa zdecydowanie w naszych rekach. Wyraz twarzy Dragana wskazywal dobitnie, ze wcale mu nie jest wesolo. W rzeczy samej przestraszyl go tak nieoczekiwany obrot spraw i te ewidentnie sfabrykowane oskarzenia, ktore wygladaly jak preludium do jakichs jeszcze bardziej nieprzyjemnych posuniec ze strony Synodu. A wszystko zaczynalo sie juz tak dobrze ukladac... -Niczego nie schowalem, panie Stern, i niczego wam, jak pan zgola absurdalnie sugeruje, nie ukradlem. Zadnej relikwii ani innej rzeczy. Nawet nie wiem, o co panu tak wlasciwie chodzi! -O to! - Stern rozwarl piesc i wskazal palcem drugiej dloni na jeden z przedmiotow. - To jest sarkofag Hansena, a to - dotknal innego - jest ordynarna kopia sarkofagu swietej Heleny! Gdzie schowales oryginal?! -Ja nie mam z tym nic wspolnego, przysiegam! -Przysiegaj sobie ile chcesz, bablowcu. - Sekretarz wykrzywil sie pogardliwie. - Twoje slowa nie maja dla mnie najmniejszej wagi. A moze ukryles go w tej swojej lupinie i czeka przygotowany do rychlego transportu? Gdzie ona jest? -Caly czas na galerii przed glowna sluza. - Karabinier domyslil sie, ze Stern pyta go o surfer Wierzeholkowca. - Nie otrzymalismy w tej sprawie zadnych innych instrukcji. -Niewiarygodna lekkomyslnosc - wycedzil sekretarz, zapominajac, ze to na nim spoczywal ten obowiazek. - Idziemy. Brac go! Karabinierzy ujeli oglupialego Kutshebe pod rece i wyprowadzili z komnaty. Hansen pospieszyl za nimi. -Mozesz tu zostac, Nils. Ciebie to nie dotyczy. -Nie bede pana sluchal ani podporzadkowywal sie waszym rozkazom. - Hansen wyminal go ostentacyjnie. - Tak sie sklada, ze w tym wszystkim trzymam strone Dragana, bo on przynajmniej zwierzyl mi sie szczerze ze swoich zamiarow. Po was sie tego nie spodziewam. Stern westchnal. Karabinierzy zatrzymali sie przed wewnetrznymi wrotami sluzy, ze sciennego schowka obok wyjeli piec uniwersalnych zestawow ochronnych i kiedy wszyscy mieli je juz na sobie, zwolnili blokady. Ku zdziwieniu Sterna, Projektant wyskoczyl na ganek przed wszystkimi i bez namyslu zajal miejsce na przednim fotelu surfera. Nawet Kutsheba wygladal na zdumionego. -Blagam cie, Nils, tylko niczego nie dotykaj! Jeden z karabinierow natychmiast uderzyl dlonia w kamienny portal tuz powyzej rzezbionej balustrady i pojazd wraz z siedzacym w nim Hansenem otoczyl szarawy oblok. -Oszalales? Co ty robisz! - Przestraszony Stern odepchnal karabiniera od sciany i huknal piescia w to samo miejsce, ktorego przed sekunda dotknal tamten. Oblok momentalnie zniknal. - Chcesz, idioto, zeby ustala cala aktywnosc elektryczna w jego neuromotorze?! Czy ty w ogole myslisz, synu? -Przepraszam, ja odruchowo, procedura bezpieczenstwa... - wydukal spurpurowialy karabinier. - Na pewno nic sie nie stalo, dalem tylko ulamek... Hej! Dragan momentalnie wykorzystal te chwile zamieszania, podskoczyl do Sterna i wykrecil mu reke. -Przepraszam, ale to chyba nasze - rzekl, wyszarpujac wszystkie trzy sarkofagi z rozluznionej piesci sekretarza i zanim ktorykolwiek z gwardzistow Synodu zdolal go powstrzymac, wskoczyl na tylne siedzenie. Surfer natychmiast poderwal sie z drewnianego podestu. -Rany macierzy, Nils, nie wariuj! - krzyknal Dragan i zlapal sie oparcia, wypuszczajac sarkofagi z reki. - Cos ty tam nacisnal? -Nie wiem, jak to sie nazywa, ale obserwowalem cie wtedy przez cala droge i pamietam, ze tym... Surfer przelecial zaledwie kilkanascie metrow i nagle zatrzymal sie z nosem zadartym niemal pionowo do gory. -Matko... - Dragan obejrzal sie przez plecy. Kamienny portal plul w nich jakimis lepkimi nicmi, ktore jedna po drugiej przyklejaly sie do kadluba pojazdu i zaczely sciagac go z powrotem. -Prosze, Nils, oddaj mi stery! -Teraz to chyba nie bardzo da sie zrobic. -Graw, po prostu zdejmij rece z konsoli, ja mam tu druga! Odzyskawszy kontrole nad surferem, Kutsheba natychmiast uaktywnil system pasywnej obrony i potraktowane kilkoma milionami woltow macki zwiedly w mgnieniu oka. Karabinierzy byli jednak czujni i widzac, co sie dzieje, otwarli do pojazdu ogien. Surfer zaplonal gestwa purpurowych oslepiajacych igiel i podskoczyl wsciekle raz i drugi jak kolaska na wybojach. Mimo ze Dragan w lot rozpoznal, czym ich raza, nie zdolal w stu procentach skontrowac ataku karabinierow. Caly lewy bok pojazdu wraz z czescia kopuly zmatowial i surfer zaczal krecic sie w powietrzu na podobienstwo owada z odcietym czulkiem albo spadajacego liscia. Kutsheba modlil sie juz tylko o jak najszybsze wydostanie sie na otwarta przestrzen. Tam, gdzie ryzyko, ze okaleczony i praktycznie pozbawiony sterownosci pojazd zderzy sie ze sciana Pnia badz z cielskiem czysciciela, bedzie minimalne. Byle tylko uwolnic sie spomiedzy Scylli i Charybdy i dac tej zdolnej maszynce troche czasu na samonaprawe. Ale karabinierzy nie dawali za wygrana i trafili ich raz jeszcze, kiedy pojazd byl juz prawie poza zasiegiem ich broni. -A niech ich najwiekszy i najczarniejszy z rozziewow! - Dragan przemknal rozpaczliwie palcami po konsoli, usilujac utrzymac chocby resztki wladzy nad surferem, po czym opuscil z rezygnacja rece. -To na nic... -Nie chcialem, zeby tak to sie skonczylo - szepnal Hansen. -Ja tez nie. - Dragan poczul, jak wnetrznosci kurcza sie w nim ze strachu. Dzialaly juz tylko obwody antyinercyjne i pednik, ktory byl zablokowany w pozycji "cala naprzod" i gluchy na jakiekolwiek komendy. A przed dziobem surfera byla jedynie ciemna, nieustepliwa sciana Pnia, ktora zblizala sie do nich z predkoscia szesciu machow. ROZDZIAL 12 -Mozna? - Sash Livansky nigdy nie pukal. - O, widze, ze pracujesz nad czyms. Nie chcialbym przeszkadzac...-Alez skad, wejdz. - Hannibale wstal od stolu. - Niczego szczegolnie waznego nie robie. -Ty niby nigdy nie robisz niczego szczegolnie waznego, a jakos z kazdym dniem Keshe coraz bardziej przypomina mi Wierzcholek. - Sash usmiechnal sie z przekasem. -To ma byc krytyka czy pochwala? -Niekoniecznie wszystkie zmiany sa dobre - odparl medyk wymijajaco i rozejrzal sie po zagraconym do niemozliwosci pokoju. - Moge gdzies przysiasc? -Tam jest taboret. - Remmuerish wskazal palcem na stos szpargalow, spod ktorego wygladaly cztery nogi. - Nie przejmuj sie, zwal wszystko na podloge. A co do zmian, to wydawales mi sie ostatnia osoba, ktora moglaby na nie narzekac. Wcale nie narzekam. - Livansky przysunal sobie zydel. - Jako humanista zastanawiam sie tylko nad szerszymi implikacjami twoich dzialan. Szok cywilizacyjny i te sprawy, rozumiesz. Moze powinienes troche zwolnic? -Zwroc sie z tym pytaniem do ogolu i zobaczymy, co ci odpowie. - Hannibale skrzywil sie drwiaco. - Przypuszczam, ze opinia wiekszosci obywateli bedzie nieco inna niz twoja. -Bo sie zachlysneli nowym wspanialym swiatem - odparowal Livansky. - Ale moga sobie z nim nie poradzic. -Tak sie tego boisz? Pomysl o drugiej stronie medalu, czyli o rzeszy nowych pacjentow z nowymi potrzebami. -No wiesz, Hannibale? - zachnal sie Sash. - To jest cynizm. -Raczej realizm. A ty sie ze mna po prostu droczysz, jak zwykle. Taka byla prawda. W wielu sprawach mieli odmienne zdanie, nie mialo to jednak nigdy wplywu na ich przyjacielskie stosunki. Wiez laczaca obydwu od blisko trzech miesiecy byla silniejsza niz jakiekolwiek roznice zdan, od ktorych zreszta wcale nie stronili, gdyz uwazali je za sine qua non kazdej zdrowej dyskusji. Trudno o trwalszy cement niz wspolna tajemnica. Oprocz Livansky'ego dwie inne osoby - Sylwia i Darius - znaly przeszlosc Hannibale, jednak zadne z nich nie przejelo sie jego opowiescia tak gleboko, jak Sash. No i oczywiscie byl jeszcze Kevin. Chlopak Vlada Karawaniarza, a wlasciwie to, w co sie teraz przeistoczyl, wyrobil juz sobie w New Cheshire nie najlepsza reputacje, ale tak naprawde tylko ich dwoch obchodzil jego los. Najblizsi Kevina woleli uznac go za martwego niz przyjac z powrotem pod swoj dach. Reszta miasta byla podzielona z grubsza na dwa obozy: otwartych wyrazicieli niechetnego stosunku do dziwolaga oraz tych, ktorzy przezornie udawali, ze nie maja w tej kwestii okreslonego zdania. Kevin stanowil problem, na ktory jak na razie ani Sash, ani Hannibale nie znalezli w pelni satysfakcjonujacego remedium. -No, to nad czym teraz siedzisz? - Livansky uznal, ze najwyzsza pora zmienic temat. -Nad projektem, ktory chodzi mi po glowie juz od miesiaca. - Remmuerish przerzucil jakies papiery na stole. - Mam wreszcie wszystko, co trzeba, ale najwazniejsze, ze sytuacja dojrzala do wprowadzenia mojego planu w czyn. -A co to za plan? -Winda przegrodowa. -Jaka winda? -Przegrodowa - powtorzyl Hannibale uprzejmie. - Popyt przekroczyl podaz. Podobno w sasiadujacych z nami segmentach powstaly obozy tych wszystkich, ktorzy oczekuja w kolejce na przeprowadzenie ich do New Cheshire. Nasi dzielni przewodnicy osiagneli kres swych mocy przerobowych i nagle przypomnieli sobie, co proponowalem im juz dawno temu - system szybkiego transportu przez septum. -I na czym mialby on polegac? Tylko bez tego twojego inzynierskiego zargonu, jesli laska. -Jeszcze nie zdecydowalem. Wiele zalezec bedzie od kosztow i to wlasnie przy ich szacunku mnie zastales, a takze od tego, ilu ludzi zdolam w ten projekt zaangazowac. No dobrze, teraz ty. -Hm? -Przyszedles tak tylko pogadac ogolnie, czy o czyms konkretnym? -Wlasciwie to jedno i drugie. - Sash zmarszczyl czolo. - Szczerze powiedziawszy, troche mi glupio, bo coz cie moga obchodzic moje problemy? -Przestan krygowac sie jak baba, bo ci z tym nie do twarzy, tylko przechodz do sedna. - Remmuerish przysiadl na krawedzi stolu. -No wiec... - odchrzaknal Sash - jest cos, co nie przestaje mnie dreczyc, odkad w takim pospiechu opuscilem moja pracownie. Wspominalem ci juz, jak to bylo... -I jak sie przestraszyles, ze moge byc agentem Apex Nos wyslanym w slad za toba, pamietam. - Hannibale usmiechnal sie na wspomnienie tamtej niedorzecznosci. -Nie powiedzialem ci jednak wszystkiego. - Livansky zaczal wiercic sie na zydlu, jakby nagle wyrosly zen gwozdzie. - Otoz wolontariusze zlozyli mi swoja niezapowiedziana wizyte w samym srodku zabiegu. Operowalem pewnego malego chlopca z bardzo rzadkim zespolem chorobowym, w rzeczy samej tak rzadkim, ze podejrzewalem swiadoma ingerencje okreslonych sluzb... mniejsza o to. Dziecko znajdowalo sie w stanie gorzej niz krytycznym, beznadziejnym wlasciwie, mozg doslownie rozpadal sie w oczach - koszmarny widok nawet dla takiego starego lapiducha jak ja. Ale jesli cokolwiek wbito mi w szkole do lepetyny, to zasade, ze trzeba walczyc o pacjenta do ostatniej z mozliwych chwil. Tak... Sash westchnal i przejechal palcami po powiekach, jakby chcial zetrzec z oczu natretny obraz. -Mialem po prostu pecha. Nie w tym rzecz nawet, ze sie spieszylem, w koncu nagle przypadki to dla lekarza chleb powszedni. Po trzydziestu latach w zawodzie czlowiek wykonuje wiele procedur niemal automatycznie. Tym razem jednak wszystko, co moglo pojsc zle, tak wlasnie poszlo. Jedyna szansa dla tego chlopca byl natychmiastowy transfer do centronu, tymczasem ja go nie mialem, bo Hamid - moja prawa reka, czy tez raczej dwie lewe - nie dopilnowal inkubatora. To znaczy mialem dwa, ale dopiero dojrzewajace i niegotowe na przyjecie wsadu. Coz zatem zrobilem? W desperacji sprobowalem wykorzystac cos, co wcisnal mi do reki ojciec dziecka jeszcze przed zabiegiem. To byla jakas niemozliwie stara neurokapsula, do tego jeszcze pelna! Pomyslalem, ze zanim centrony dojda, przerzuce zawartosc tego zlomu do jednego z nich - chlopak byl dla mnie wazniejszy - i uzyje jej jako przejsciowego buforu. Od tej pory zaczalem popelniac jeden blad w sztuce za drugim. Po pierwsze, nie dosc dokladnie sprawdzilem, co tak naprawde siedzi wewnatrz tej strupieszalosci. Po drugie, nie oznakowalem wyraznie centronow - kardynalne niedopatrzenie. Po trzecie wreszcie, nie rzucilem nawet okiem na podany mi przez Hamida centron, tylko od razu wpakowalem go malemu do cranium i polaczylem z matrycownikiem. Ale najgorsze, ze zostawilem dzieciaka na laske zandarmerii i wzialem nogi za pas jak ostatni lajdak! -Czasami nasze wybory nie ida w parze z sumieniem, tak to juz bywa - rzekl Remmuerish filozoficznie, choc zdawal sobie sprawe, ze dla niego samego podobne slowa tez nie bylyby zadna pociecha. - Zaloze sie jednak, ze zrobiles dla tego chlopaka wszystko, co mogles. -Wlasnie ze nie, Hannibale, wlasnie ze nie! - Sash nie potrafil dluzej usiedziec na taborecie. - Wrecz przeciwnie, sknocilem sprawe jak ostatni patalach, jestem tego pewien. -Bo zostawiles swojego pacjenta? -Bo zaniedbalem podstawowe procedury i zadne dzialanie pod presja mnie nie usprawiedliwia! - odrzekl Livansky z pasja. - Przeciez wystarczyloby jedno spojrzenie na monitor, jeden moment profesjonalizmu z mojej strony i od razu wiedzialbym, ze cos jest nie w porzadku. Ze zamiast chlopaka ratowac, usmiercam go. -Dlaczego? -Wszystko przez te archaiczna kapsule, ktora koniec koncow i tak okazala sie do niczego niepotrzebna. Ale jej zawartosc poszla do jednego z centronow, tego samego, ktory wszczepilem chlopcu. A przy takim stopniu zdegenerowania tkanki nerwowej efekt mogl byc tylko jeden: przejecie kontroli nad centronem przez o wiele bardziej kompletny psychogram z kapsuly. Z poczatku Remmuerish sluchal Livansky'ego ze spokojem. Ostatnie slowa poruszyly jednak w nim wciaz jeszcze czula strune i zarazem wydobyly z zakamarkow pamieci rozmowe, jaka przeprowadzil z Kreuffem w tracheodukcie. Stare kapsuly i wiekowe mnemony, czyz nie czegos takiego tamten wlasnie szukal? A on sam, jego wlasna swiadomosc, czy nie tkwila zamknieta przez lata w podobnym, jesli nie w takim samym mechanizmie? Graw, niewykluczone, ze Durqvartz... -Czekaj no, powiadasz, ze ta kapsula byla stara? - Hannibale zmarszczyl brwi. -Stara to za malo powiedziane. - Sash pokiwal glowa. - Nigdy w zyciu nie widzialem czegos rownie starozytnego. -Jak wygladala? -Owoid mniej wiecej tej wielkosci. - Livansky pokazal palcami. -Mozesz mi go narysowac? Sash zerknal na Hannibale przelotnie, a potem na wreczonej mu kartce wykonal szybki szkic z pamieci. Remmuerishowi wystarczyl jeden rzut oka na rycine. -Taki sam - mruknal. -Taki sam, jak co? -Jak mnemon, ktory, idiota, dalem sobie wszczepic szesc lat temu, i w ktorym Petro... zaraz... - Remmuerish chwycil kartke z rysunkiem i przez chwile studiowal go wnikliwie, a potem stuknal palcem w papier. - Czy tu nie bylo przypadkiem jakiegos napisu albo symbolu? -Mianowicie? -Czegos w tym rodzaju. - Hannibale dodal ciag znakow do szkicu Livansky'ego. -Hm... moze i bylo, faktycznie. - Sash podrapal brode w zamysleniu. - Tak, nawet na pewno. Czemu pytasz? Te hieroglify maja jakies znaczenie? -Moga miec, jezeli ty pierwszy grzebales w tym mnemonie. - Rownowaga i spokoj ducha, od kilku miesiecy kultywowane przez Remmuerisha jak ogrodek na pustyni, zaczely wiednac. - Grzebales? -Kapsula stanowila czesc jakiejs zabawki... - Livansky zamyslil sie na moment. - Chyba tak, chyba nikt jeszcze przede mna go nie otwieral... Graw, Hannibale, o co chodzi? -O to, ze... Trzask otwieranych bezceremonialnie drzwi przerwal inzynierowi w pol slowa. W progu ujrzeli Sylwie. -O, i ty tez tutaj, Sash. Swietnie, bede mogla urwac lby obydwom naraz. -Za co? -Jak to, za co? - W oczach Bonske zamigotaly ogniki autentycznego gniewu. - Obiecaliscie mi, nie - przysiegliscie - ze przedwczorajszy wybryk Kevina byl ostatnim. I co? Tylki mozecie sobie powycierac takimi przysiegami! -Chwileczke, o czym ty mowisz? Przeciez chlopak jest pod kluczem! -Sash, nie denerwuj mnie, bo ja juz mam tego serdecznie dosc. - Sylwia, choc filigranowa i o dwie glowy nizsza od medyka, zblizyla sie do niego z cala powaga rozjuszonego Majestatu Prawa. - Przed kwadransem wasz ukochany Kevin, podobno zamkniety na cztery spusty, zrujnowal nowiutka hydroponiczna farme Cassardow. Na razie jest tylko przybity bosakami do pomostu, bo ludzie boja sie do niego zblizyc. Zostawilam tam Kovacsa, ale w koncu ktos nie wytrzyma i pierwszy rzuci kamieniem. Jestescie moimi przyjaciolmi, do ciezkiej zarazy, czy nie? -Sylwia, uspokoj sie... -Ze co? - Bonske zacisnela drobne piastki, a potem rozwarla je i zaczela wyliczac na palcach: - KOR-owcy bezczelnie przechadzaja sie po miescie w bialy dzien i rozrzucaja swoje plugawe ulotki, ogolna liczba burd i napadow rabunkowych wzrosla przez ostatni miesiac trzykrotnie, Wysokie Rody po raz pierwszy od niepamietnych czasow przestaly zrec sie miedzy soba i groza silowym przywroceniem starych porzadkow, a teraz jeszcze ten wasz Kevin, ktory terroryzuje obywateli. I ty mi mowisz, zebym sie uspokoila?! -Kevin nikogo nie terroryzuje, dziewczyno, nie powtarzaj bredni - zirytowal sie Livansky. - To tylko ten jego przeklety biotropizm, przeciez ci tlumaczylismy. Z jakichs powodow ciagnie go do wszystkiego, co zywe, jak opilki do magnesu, ale nie czyni tego swiadomie. -Nikogo nie obchodzi, czy on to robi swiadomie, czy nie, Sash. - Bogata gestykulacja zawsze towarzyszyla slowom Bonske, zwlaszcza gdy wypowiadala je we wzburzeniu. - Wilhelm Cassard nie rozwaza takich subtelnosci! Jest po prostu wsciekly, bo jakis zlosliwy potwor zdemolowal cembrowine jego stawu i w mgnieniu oka zniszczyl owoc trzech lat ciezkiej pracy. Tak tu postrzegaja Kevina wszyscy, poza wami dwoma, dociera to do was? -Przeciez to sa sporadyczne wypadki. - Hannibale probowal uspokoic Sylwie. -Nie chce wiecej o tym slyszec - wycedzila powoli. - I mowie to teraz nie jako wasza przyjaciolka, lecz jako naczelny przedstawiciel wladzy wykonawczej w tym miescie: nie interesuje mnie, jak to zrobicie, ani z jak ciezkim sercem. W ciagu nastepnych dwudziestu czterech godzin sprawa Kevina Kudlischki ma byc zalatwiona definitywnie i raz na zawsze. To byl od poczatku wasz problem, wiec go teraz rozwiazcie. Po mesku. -Sugerujesz, zebysmy go zlikwidowali? - Wzrok Remmuerisha momentalnie nabral takiej stanowczosci jak oczy Sylwii. Kevin to byla chyba jedyna powazna zadra pomiedzy nim a ta piegowata kobieta. -Powiedzialam: wasza rzecz, co zrobicie. Zlikwidujecie, wyprowadzicie poza segment, odizolujecie nieprzekraczalna bariera od reszty spoleczenstwa, cokolwiek, byle w trymiga! Juz mam wystarczajaco duzo innych klopotow z tym wywroconym do gory nogami miastem. Na czym wam bardziej zalezy, co? Na tym dzieciaku, ktory - przypominam wam wasze wlasne slowa - jest juz bardziej jakas machina niz istota ludzka, czy na reszcie mieszkancow? Sash? -Moje zdanie na ten temat jest ci znane od dawna... -No to na co jeszcze czekasz? I ty? Ludzie czuja sie coraz bardziej zagubieni w tym zmieniajacym sie swiecie, ostatnie niepokojace zjawiska dodatkowo wytracily ich z rownowagi, i - przepraszam cie, Hanni - cos takiego jak Kevin moze okazac sie ostatnia kropla przepelniajaca czare. A czerwono-czarni tylko sie slinia z radosci, bo to wszystko woda na ich mlyn. Wiecie, jak dramatycznie wzrosla ostatnio liczba sympatykow Kosciola? Nie dalibyscie wiary. Te scierwoplochy mialy nawet czelnosc zapowiedziec publiczne kazanie na przyszly tydzien! I co ty na to, Hannibale? Mieliscie mi pomagac, do licha, a zamiast tego odnosze wrazenie, ze idziecie na reke motlochowi, ktory nie wiem, czy nie zazada jutro mojej glowy na polmisku. Zreszta pewnie nie tylko mojej. -Dosc! - zgrzytnal Remmuerish. O, jakze dobrze Bonske znala jego czule miejsca! - Kazanie? Powiedzialas, ze te koscielne gnidy chca wyglosic kazanie na glownym placu? -Prosze. - Sylwia siegnela do kieszeni i podala Hannibale wymiety kawalek papieru. - Zasmiecili tym wczoraj caly rynek. Remmuerish rzucil okiem na tekst - krotki, bezsensowny i bogato inkrustowany niewybrednymi przeklenstwami - po czym zmial papier z wsciekloscia i odrzucil go precz jak jakies jadowite paskudztwo. -Dobrze, gdzie ta farma Cassardow? - rzekl przez zacisniete zeby. -Piec minut stad, jesli posluzymy sie jednym z tych twoich usprawnien. - Bonske zeskoczyla ze stopni na bruk i siegnela do wisiorka na szyi. - Kovacs, jak tam sytuacja? -Nieciekawa, pani arcykonstabl. - Remmuerish i Livansky doskonale slyszeli glos nowego zastepcy Sylwii. - Ma ich pani? -Tak, juz do ciebie idziemy. -Uff - rozleglo sie glosne westchnienie ulgi. -Dzialo sie cos? -Na razie jestem tylko pod obstrzalem inwektyw, ale tlum zgestnial i nie wyglada, zeby tym razem zamierzal popuscic. Czy gdyby cos, to ja moge... -Uzyc broni? - dokonczyla Sylwia. - Tylko w ostatecznosci. -Zrozumialem, pani arcykonstabl. Remmuerish sluchal tej rozmowy i zlosc oraz zal do siebie rosly w nim wprost proporcjonalnie do liczby przebytych krokow. To prawda, ze kiedys przyrzekl sobie zaopiekowac sie Kevinem niczym rodzony ojciec i slusznie, bo potrzebowal wtedy takich slubow jak kuternoga laski. Ale laska dawno temu zmienila sie w kule u nogi, a przyrzeczenie stracilo jakikolwiek sens, bo tego, komu je skladal, po prostu nie bylo juz wsrod zywych. Livansky mial racje od pierwszego dnia i tylko nieprzejednany, osli upor I Hannibale powstrzymywal medyka od zrobienia tego, co powinien zrobic duzo wczesniej. Nie spelnily sie na szczescie najgorsze z przewidywan Sasha i New Cheshire nie padlo jak dotad ofiara zadnej epidemii. Jednak szkody wyrzadzane przez te dzika hybryde elementow i organicznych tkanek zaczynaly byc az nadto uciazliwe. Pretensje Sylwii byly sluszne, a Hannibale obwinial teraz siebie, ze tak dlugo i niemadrze odwlekal przyjecie do wiadomosci nieuniknionego. Zly byl rowniez dlatego, ze i inne wyrzuty Bonske byly uzasadnione. Moze opacznie zrozumial jej prosbe o "wsparcie techniczne" w Keshe, a moze pasja do inzynierki, ktora odzyla w nim na nowo, wciagnela go zbyt gleboko i przeslonila wszystkie inne aspekty. Naprawde myslal, ze pomaga tutejszym, kiedy usprawnial siec dawnych monitorow policyjnych, rewolucjonizowal miejski transport, zakladal podwaliny pod szkole techniczna z prawdziwego zdarzenia i wraz z Dariusem organizowal targowisko dla szklarzy, gdzie po raz pierwszy od niepamietnych czasow towary staly sie powszechnie dostepne dla wszystkich obywateli. Sash mial calkowita slusznosc. Powinien zwolnic tempo i rozejrzec sie nieco szerszym okiem po swiecie, raz na jakis czas wysciubic nos spoza zwalow obwodow i przekladni, a przede wszystkim zastanowic sie, czyjego postepowanie nie nosi przypadkiem znamion maniakalnego zaslepienia. Poki nie jest za pozno... -Sash? - szepnal, dostatecznie jednak glosno, zeby Sylwia go uslyszala. - Kiedy tylko sprowadzimy Kevina z powrotem, robisz swoje. -To znaczy? -Wiesz dobrze, co mam na mysli - westchnal Hannibale. -Dezaktywacja? -Tak. A pozniej bierzemy sie za to czerwono-czarne talatajstwo, wszyscy wspolnie. Bonske przystanela na moment i spojrzala na Remmuerisha z lekka nieufnie, lecz jej podejrzliwosc predko rozplynela sie w usmiechu. -Tylko jak? -Cos wymyslimy - rzekl Hannibale zdecydowanym glosem, po czym mruknal do siebie: - Cos, do ciezkiej zarazy, musimy wymyslic. Kolejka linowa byla jednym z jego najnowszych dokonan inzynierskich. Miala siedem funkcjonujacych linii z krzyzowkami i stacjami przesiadkowymi w kluczowych punktach miasta. Z czysto sentymentalnych powodow pierwsza z nich Remmuerish zbudowal na Malej Galerii, choc nie brakowalo zlosliwych, ktorzy utrzymywali, ze glowna przyczyna byla bliskosc domu inzyniera. Mylili sie, rzecz jasna, nie dalo sie jednak ukryc, ze stacja istotnie znajdowala sie w poblizu. W takich chwilach jak ta okazywalo sie to wielce pozyteczne, gdyz pospiech liczyl sie przede wszystkim. Hannibale obejrzal sie za siebie - gondola juz sie zblizala, sunac z gracja pomiedzy wregometalowymi przeslami. No, z gracja, to moze bylo za duzo powiedziane... -A coz ona tak podskakuje? - Livansky zmarszczyl czolo. - Ty to widzisz, Hanni? -Widze. - Wzrok Remmuerisha przebiegl po rozhustanych linach nosnych i zatrzymal sie na najblizszym z podtrzymujacych je pylonow, rozedrganym febrycznie. - Nie rozumiem. Przeciez kazdy cokol i kazda kotwa byly przeze mnie osobiscie sprawdzone i to kilka razy. Nic tu nie ma prawa wpadac w taki rezonans! Zreszta osnowa bardzo szybko wytlumilaby... Nie dokonczyl zdania. Uliczka rozfalowala sie nagle jak rozwscieczony waz i Hannibale zostal wyrzucony w powietrze razem z fontanna brukowych klockow, ktore zagrzechotaly kartaczami o sciany, drzwi i okna pobliskich domow. Ktos krzyknal histerycznie, chyba Sylwia, ale jej glos przepadl natychmiast w loskocie walacych sie przesel kolejki i klekotliwym werblu pryskajacych na wszystkie strony kawalkow drewna. Gondola fiknela mlynca i jak mlot wyrznela o pien ogniodebu, ktory wyrastal ze stoku. Przez chwile wisiala na linach zaplatanych w koronie drzewa, nim w koncu runela w przepasc razem z nim. Swiat wokol Remmuerisha w jednym momencie stracil cala solidnosc i zmienil sie w kalejdoskop fal i oscylacji, a potem znikl w kompletnych ciemnosciach. *** -Tu cie boli? I gdzie jeszcze? Sylwia wskazala ostroznie na bark.-W tym miejscu, czy moze tu? -Au! -Juz, juz, spokojnie. - Livansky cofnal reke. - Graw, niezle cie pogruchotalo. Przedramie, kostka, trzy zebra i obojczyk. Cale szczescie, ze przyjelas wszystko bokiem i oslonilas kregoslup. - Usmiech Sasha byl wymuszony. - Milo z twojej strony. -Ha, ha, - Bonske wykrzywila sie kwasno. - Druga reke mam cala i spokojnie mozesz zaraz oberwac za te glupawe zarty. Niech mi ktory lepiej pomoze wstac. Jasny rozziew, wiecie, ze jeszcze nigdy w zyciu nie mialam niczego zlamanego? -Serduszka tez nie? -Sash, twoje dowcipy nie smieszyly mnie nawet wtedy, kiedy bylam w jednym kawalku. - Biedna Sylwia nie mogla okrasic swych slow zywsza gestykulacja. - Powie mi ktory, co to bylo? Zadne z nich nie chcialo na razie myslec, jak wyglada reszta miasta, ale jesli gdzie indziej skala zniszczen byla podobna, wszystkich troje - arcykonstabla, lekarza i inzyniera - czekalo mnostwo roboty. -Najprawdopodobniej doszlo do kolizji. - Livansky delikatnie wsparl Bonske ramieniem z lewej, Remmuerish zas z prawej strony. - Jakis stary, orbitalny smiec albo skala, ewentualnie duzy plyto wiec... -Nie sadze - rzekl sceptycznie Hannibale, badz co badz niegdysiejszy kontroler dokow, a pozniej starszy projektant w jednym z najwiekszych konsorcjow spedycyjnych Wierzcholka. - Statki mozna wykluczyc od razu, i to z wielu przyczyn. Nawet gdyby generatory wszystkich jednostek we wszystkich portach naraz ulegly dekoherencji, to chociaz na gorze rozszalaloby sie pieklo, tutaj odczulibysmy najwyzej jego bardzo slabe echo. W zderzenie z cialem niebieskim tez trudno mi uwierzyc. Z inzynierskiego punktu widzenia Drzewo to prawdziwy majstersztyk. Ma tyle roznych systemow ostrzegawczych, ze gdyby bylo czlowiekiem, posadzilbym je o skrajna paranoje. -Wiec moze to jakies lokalne zaburzenie? - wtracila niesmialo Sylwia. - Ludzie nie zapomnieli jeszcze o katastrofie na polnocy, choc od tamtego czasu minelo trzydziesci lat. -To juz predzej - przytaknal Remmuerish. - Chociaz co by to musialo byc, zeby az wylaczyc zywosklon? Co prawda na bardzo krotko, ale jednak. -Nie takie kataklizmy zdarzaly sie w innych segmentach, jesli wierzyc roznym historiom... jasna macierz, z tego wszystkiego zapomnialam o Kovacsu! Bonske wyswobodzila ramie z objecia Hannibale i podskakujac niezgrabnie na jednej nodze, siegnela po komunikator w wisiorku. -Kovacs? -Rany Drzewa, pani arcykonstabl! Wszystko w porzadku? -To ja ciebie chcialam o to spytac. Caly jestes, chlopcze? -Ja? A, tak, nic mi nie jest. Mam tylko zaby za kolnierzem, bo jak zaczelo chlustac ze stawow, to... Ale jesli idzie pani w te strone, to juz szkoda czasu. -Bo? -Bo nikogo poza mna tu nie ma. -No to jeszcze lepiej. - Sylwia na chwile przyslonila dlonia komunikator i popatrzyla na Remmuerisha. - Hannibale, nasz doktor moze mnie chyba odprowadzic do swojego gabinetu sam, a ty tymczasem moglbys zalatwic te sprawe z Kevinem, co? -Dobrze. - Coz innego Hannibale mogl odpowiedziec. -Kovacs? - Bonske wrocila do przerwanej rozmowy z zastepca. - Inzynier zaraz tam u ciebie bedzie... -Ale nie ma po co. - Chlopak wpadl jej w slowo. -Nie rozumiem... -No przeciez mowie, ze tu nikogo nie ma. Swieta macierzy, ja sie juz nic a nic nie dziwie, ze ludzie maja stracha przed tym... Byl przybity do grobli czterema wielkimi bosakami, pani arcykonstabl, takimi, ze wol by sie nie ruszyl, ale jak tylko gawiedz zaczela pierzchac w poplochu po pierwszych wstrzasach, on wierzgnal raz, drugi, trzeci i nagle trzask! Polamal drzewce bosakow jak patyczki, jeden nawet wyrwal w calosci z grotem i tyle go moje oczy widzialy. A krwi przy tym ani kropli... -Czyli uciekl? - Sylwia wymienila zaniepokojone spojrzenia z inzynierem i medykiem. -A co mialem zrobic, pani arcykonstabl? - Uslyszeli zrezygnowane westchnienie. - Wszystko stalo sie tak nagle i bylo tak zaskakujace, ze jeszcze do teraz zbieram rozum z podlogi. -Wiesz chociaz, dokad pobiegl? -Gdzies do miasta. -Jasna krew! No dobra, nie twoja wina, w tym zamieszaniu kazdy by stracil glowe. Wracaj do pilnowania monitorow i daj znac, jezeli tylko cos zauwazysz. -Tak jest! -No i masz, klopoty chodza stadami - steknela, przelaczajac wisiorek na "odbior". -Predzej czy pozniej sie znajdzie - pocieszyl ja Sash. - Kevin zachowuje sie bardzo przewidywalnie i instynktownie, wiec na pewno wroci do "domu", bo to wchodzi w zakres jego obecnych wzorcow postepowania. -Oby - mruknela Bonske, przeskakujac ponad wyrwami w bruku. - Zdecydowanie wolalabym, zebyscie to wy z nim skonczyli, a nie rozhisteryzowana tluszcza, bo to bylby chyba poczatek konca. Prosze, tylko spojrzcie. Mijali wlasnie sterte belek, dech, mebli oraz drewnianych dachowek, ktore jeszcze przed kilkoma minutami byly domem mistrza szewskiego Josifa Plichy. Czyjas okrwawiona noga wystawala spod gruzow, obejmowana przez lamentujaca wnieboglosy kobiete, a u stop tego piargu-cmentarza inna tulila do piersi dwie male dziewczynki i koila ich lkanie cichym, smutnym spiewem. -Znaliscie go? -Kogo, Josifa? - Livansky poczul nagly ucisk w gardle. - Zloto, nie czlowiek... -I jesli nie zyje... -Graw, wypluj to slowo! -I jesli nie zyje - powtorzyla Sylwia twardo - jesli okaze sie, ze wielu dobrych obywateli zginelo dzisiaj zupelnie bezsensowna smiercia, ludzie spytaja: "Dlaczego? Coz oni zlego zrobili?". I zazadaja wyjasnien oraz wskazania winnych. Jezeli ani jednego, ani drugiego nie znajda na racjonalnym gruncie, odwolaja sie do zacmiewajacych rozsadek emocji. Beda chcieli zadoscuczynienia, kozlow ofiarnych, czegokolwiek, co pomoze im zrozumiec i zlagodzic bol. Beda chcieli slow, prostych i mocnych, takich, jakich nie uslysza od konstabla, inzyniera czy doktora, lecz od kaznodziei i to bez wzgledu na szate, jaka nosi... -Chocby i czerwono-czarna - dokonczyl Hannibale posepnie. -Sluchajcie, przepraszani was, ale musze zobaczyc, co z nimi. - Livansky delikatnie przekazal Sylwie Remmuerishowi i zawrocil ku rumowisku. - Poradzisz sobie beze mnie, prawda, Hanni? -Oczywiscie. -Swietnie. Ja za moment bede z powrotem. I pobiegl do rannych, Hannibale zas po krotkiej chwili namyslu wzial Sylwie na rece. -Tak bedzie chyba wygodniej nam obojgu - rzekl i ruszyl w dol zdemolowanej uliczki. Co kilkadziesiat krokow ruiny czesciowo lub calkowicie zawalonych domow przegradzaly droge jak barykady. Remmuerish forsowal je coraz bardziej niespokojny, czy aby podobny los nie spotkal domu Livansky'ego. Nie powinien, w koncu znajdowal sie w dzielnicy zbudowanej o wiele solidniej niz stary Esend. -Szybciej, Hanni, bo zaraz zemdleje w twych ramionach. - Bonske robila sie coraz bledsza. -Tak na ciebie dziala moj meski urok? - zazartowal Hannibale slabo. -Nie, tak mnie dranstwo boli - wykrztusila przez zacisniete zeby. -Jeszcze troche, juz prawie jestesmy na miejscu. O, widzisz? Prosze, co to znaczy porzadna formierska robota. Nawet jednej rysy nie wi... - Sylwia az zawyla, tak gwaltownie Hannibale sie zatrzymal. -Kevin!!! Wielki, czarny pies skowyczal i wierzgal rozpaczliwie. Chlopiec przydusil mu brzuch kolanem do schodow i zamknawszy pysk zwierzecia w swej dloni jak w imadle przekrecil mu leb na bok, a potem wbil zeby w szyje. -Na rany macierzy, co ty robisz?! Nie rozwierajac szczek, Kevin szarpnal glowa do tylu. Krew z rozdartej aorty siknela mu w twarz i splynela po szeroko otwartych oczach, pustych i zimnych jak jeszcze nigdy przedtem. Przez chwile trwal nieruchomo, z czerwonymi kroplami cieknacymi z kacikow ust, a potem zamknal powoli oczy i znow otworzyl. -Imperatyw - rzekl glosem rownie beznamietnym jak jego wzrok. -Ze co? -Imperatyw - powtorzyl Kevin mechanicznie. - Warunki nadzwyczajne - egzekucja priorytetu poczatkowego. Wektorial - kolacjonowanie materialu. Zwierzeta. Rosliny. Neobionty. Konserwacja, koncentracja, konwergencja. Przygotowac, zabezpieczyc, rozsrodkowac, zmultyplikowac. Semper vivis, e pluribus unum. -Wiecznie zywy... matko wszechzieleni, co to za belkot? Co wyscie wyhodowali, Hanni? -Nie wiem - wyszeptal nie mniej oslupialy Remmuerish. - I tak samo nic z tego nie rozumiem. Kevin? -Kevin tez - material - rzekla siedzaca na schodach istota i pochyliwszy glowe z niemal zalobna rezygnacja, wyrecytowala po raz trzeci i ostatni: - Imperatyw. ROZDZIAL 13 Wstrzasy pozostawily po sobie slady w kazdym zakatku Keshe, mimo ze trwaly zaledwie kilkanascie sekund. Wywolaly szok u wszystkich ludzi, jak segment dlugi i szeroki. U wszystkich, poza jednym. Cuchnacy moczem barlog zamortyzowal drgania i tylko kosc, ktora wlasnie obgryzal z wyschnietych resztek miesa, zadzwonila mu o zeby i wypadla z rak na dno sztolni.-Och! - jeknal ekstatycznie i przytulil policzek do chropowatej, wibrujacej sciany wregu. - Och, panie moj, nareszcie! Nareszcie zeslales swoj lemiesz, by przetarl droge prawdzie! Nareszcie ruszyles prawica swoja, ktora zmazesz plugawy nalot demonow swietlistych i ktorej jam paznokciami ostrymi, co niebawem wbija sie w oczy tych zawszonych bydlat, jako i one w moje niegdys sie wbily. Och, Boze Krystalicznej Doskonalosci, dzieki Ci za ten dar i znak przyzwolenia, dzieki po tysiackroc, zes grunt podlemu sludze Twemu tak litosciwie przeoral i tak zdatnym pod siew Slowa uczynil, dzieki, dzieki, dzieki! A potem uniosl sie na sztywnym lokciu i ryknal w glab opuszczonej kopalni: -Akkira, ty psia mordo, gdzie jestes?! -Tutaj, wasza wielebnosc, tutaj - odpowiedzial zlamany trwoga glos. - Co sie dzieje? Dlaczego swiat sie wali? -Ech, ty tluku jeden, to przeciez znak od naszego Pana, znak prawdziwy! Gdzie ten drugi polglowek? -Rodolf? Wasza wielebnosc poslal go na obchod. *** Zycie Hannibale Remmuerisha coraz bardziej przypominalo kamien Syzyfa, a on sam stara posiadlosc nawiedzana przez upiory niespozyte w swej zlosliwosci. Wszystko, czego dotknely jego palce badz gietki umysl, roslo z poczatku pieknie, by w ktoryms momencie zwyrodniec nagle w karykature pierwotnych zamierzen. Kolejne proby odkupienia przeszlych grzechow rodzily grzech jeszcze wiekszy i nieszczescie zupelnie nowego wymiaru. Przewrazliwienie, splot nieszczesliwych okolicznosci, lancuch wydarzen, na ktore nikt nie ma wplywu - to slyszal od swojej racjonalnej, twardo stojacej na ziemi polowy. Glos rozsadku nie potrafil jednak zagluszyc w Hannibale poczucia bezsilnosci wobec szyderstw losu, a nade wszystko dojmujacego przeswiadczenia, ze jest postacia tragiczna i ze zadne dobre intencje nie zdolaja tego zmienic. Przegrany juz na starcie, pomyslal z niewyslowiona gorycza, oto moj najkrotszy zyciorys. Kevin - stracony, a nawet gorzej, bo gdyby po prostu umarl, to pozostalby istota ludzka, przynajmniej w pamieci tych, ktorzy do konca walczyli o jego zycie. Zamiast tego przeistoczyl sie w cos... Hannibale wzdragal sie przed okresleniem "monstrum" czy "potwor", ale z drugiej strony jakie inne slowa byly tu odpowiednie? Ta absolutna obojetnosc, z jaka usmiercil nieszczesnego zwierzaka, i ta mechanicznie zimna recytacja, ktora wciaz rozbrzmiewala w glowie Remmuerisha niczym surrealistyczny, pogrzebowy lament albo jakis koan, gesty od podwojnych znaczen. Groza i enigma, ktorych New Cheshire nie doswiadczyloby, gdyby nie jego samarytanski impuls. Slabym pocieszeniem bylo dla Hannibale to, ze ta niepojeta metamorfoza doszlaby do skutku tak czy owak i ze to nie on byl jej przyczyna.-I co, jeszcze go nie ma? -Duzo daliscie mu polecen, pewnie dlatego spozniony. -W takim razie sam sobie winien i niech nas szuka, jezeli potrafi. Idziemy. -Dokad znowu, wasza wielebnosc? - przelakl sie Akkira. -Do ludu bozego, synu, albowiem czas dojrzal! - Powykrecany, wychudly slepiec usmiechnal sie diabolicznie - Czas na nagrode dla jednych i gniew panski dla calej zafajdanej reszty! Tak samo jak nie jego wina byl chaos i zniszczenie, na ktore natykal sie teraz co krok. Livansky unieruchomil nadspodziewanie potulnego pseudo-Kevina w izolatce i pospieszyl do ofiar kataklizmu. Na szczescie dom doktora ocalal i wymagal tylko niewielkich napraw, ktore spokojnie mozna bylo odlozyc na pozniej. Sylwia, polatana napredce przez Sasha, wrocila do magistratu, wzywana przez obowiazki i Remmuerish pozostal sam na sam ze swymi rozterkami. Nie jego wina, byc moze, ale na pewno jego strata i to niejedna. Poskrecane pylony kolejki z zalosnie zwisajacymi linami, pekniety wodociag chlustajacy woda z rezerwuaru na szczycie Ryftu, kikuty nie tak dawno instalowanych lamp. Hannibale szedl i lkal w duchu jak ojciec na widok swych niewinnie skrzywdzonych dzieci. Praktycznie wszystko, co z takim zapalem budowal tu przez ostatnie trzy miesiace, bylo zdewastowane w mniejszym lub wiekszym stopniu. Doskonale zdawal sobie sprawe ze swojego egoizmu, bo czymze w koncu jest kilka pogietych rur czy zerwanych kabli wobec cierpienia setek ludzi. Nie mogl jednak strzasnac z siebie przytlaczajacego wrazenia, ze wszystko to bylo wymierzone wlasnie w niego. Czul, ze po raz kolejny zostaly ukarane jego pycha, slepa obsesja i naiwna wiara w sile dobrych checi. Ale przeznaczenie nie chcialo dac sie zjednac ani dobrymi checiami, ani prometejskim koszem pelnym technicznych podarkow, ani nawet uspokajajacym werblem serc tych wszystkich, ktorzy wiedzieli, zrozumieli, wybaczyli mu i w koncu przyjeli pomiedzy siebie bez zadnych warunkow. A zatem czym, rosl mu w gardle krzyk, czym mam cie, podly losie, przeblagac, na wszystkie rany Ziemi?! Jaka jeszcze mam odbyc pokute, bys sie wreszcie ode mnie odczepil i dal mi normalnie zyc? Czy te szesc koszmarnych lat to dla ciebie malo? Czy Enrike i Kevin nie wystarczy?! Czy odetchniesz usatysfakcjonowany dopiero wtedy, gdy odbierzesz mi moje najswietsze prawo do zapomnienia? -Prosze pana, prosze pana. - Jakas mala dziewczynka podbiegla i zlapala go za nogawke. - Moja mamusia... -Mamusia? Co z nia? - Hannibale ukleknal i popatrzyl na dziecko. Bylo przesliczne mimo kurzu we wlosach, brudu na twarzyczce i wilgotnych jeszcze sladow lez pod oczami. Jedna raczka dziewczynka ciagnela go z cala sila swych slabiutkich miesni, druga tulila do boku szmaciana lalke. Zapewne swoja ulubiona, a moze jedyna, ktora ocalala, choc po glowce zostal tylko pek splatanych nici. Zadziwiajace, jak takie drobne, nieistotne szczegoly wzruszaja i podkreslaja dramat sytuacji. Slepa furia Drzewa nie oszczedzila nawet zabawek. -Tatus z moim bratem chca ja wyciagnac, ale nie daja rady. Niech nam pan pomoze! -A gdzie jestescie? - Remmuerish podniosl sie z kleczek. -Tu, niedaleko. Hannibale ruszyl za mala w gore rumowiska, w dalszym ciagu szacujac straty i ukladajac sobie w glowie strategie odbudowy. Czynil to mimowolnie, poza glownym nurtem swych mysli, ktore nie byly optymistyczne. Skala katastrofy przechodzila najgorsze wyobrazenia; cale polacie miasta zostaly w jednej chwili zamienione w osuwiska jak to tutaj, dziesiatki ludzi poszkodowanych fizycznie badz nawet martwych, setki pozbawione dorobku calego zycia, a ilu oniemialych z szoku i przerazenia? Zapewne wszyscy, z przyjezdnymi wlacznie. Biedna Sylwia, jak ona sobie z tym wszystkim poradzi? Jak, co wazniejsze, poradza sobie z tym bolesnym doswiadczeniem mieszkancy New Cheshire? Jakos beda musieli. A jezeli ten wstrzas nie byl odosobnionym zjawiskiem, lecz pierwszym z jakiejs serii? Hannibale uswiadomil sobie jeszcze jedno zrodlo swego niepokoju - natretnie brzeczace w uszach echo dzisiejszej rozmowy z Livanskym. Archaiczna neuromatryca, Helen Bjorg ze swoja koteria fanatykow, leki Kreuffa, nagly paroksyzm megastruktury, ktora od wiekow byla synonimem trwalosci i bezpieczenstwa - skojarzenia mnozyly sie w umysle Remmuerisha jak szczury i coraz glosniej zgrzytaly siekaczami. Koniecznie musi powrocic do tamtej rozmowy z Sashem i to przy pierwszej nadarzajacej sie okazji. -Helga, idzze szukac dalej, trzech to wciaz za malo. - Zmeczony glos wytracil Hannibale z zamyslenia. - Dzieki, panie, ale we trojke i tak nic tu nie poradzimy. Moze jeszcze zdarzy sie jakis uczynny. -Nie bedzie potrzebny. - Inzynier jednym rzutem oka ocenil ciezar przygniatajacy kobiete. - Przejdzcie tylko na tamta strone, dobrze? -A co pan zamiarujesz? -Podniesc to, a coz innego? Mezczyzna nie mial nawet sily smiac sie z wariata, lecz kiedy potezna belka wraz z polamanymi resztkami krokwi uniosla sie w powietrze, az krzyknal z radosci. -Szybciej, to jest ciezsze, niz myslalem! - ponaglil ich Hannibale. Okazalo sie, ze kobieta po prostu zaklinowala sie swymi obfitymi ksztaltami miedzy belka a strzaskana komoda i nie ma zadnych powazniejszych obrazen, lecz darla sie jak przecieta na dwoje. -Moglo tam jeszcze kogos przysypac? -Papuzki, moje malutkie papuzki, oooch! - zaszlochala kobieta histerycznie, mezczyzna zas zwiesil smutno glowe i westchnal, zrezygnowany: -Nie wiem, panie. Ja juz nic nie wiem. Wszystko zesmy stracili, wszystko. -Nieprawda. - Hannibale usmiechnal sie z przymusem. - Zycia nie straciliscie, a dom to tylko dom, odbudujecie go. -Jak? Za co? - jeknal mezczyzna rozpaczliwie. - Caly moj warsztat stolarski przepadl, narzedzia, drewno sezonowane! -Trzeba byc dobrej mysli. - Remmuerish chcial wykrzesac z siebie jakies lepsze pocieszenie, nic jednak nie przychodzilo mu do glowy. - Sprobujcie spojrzec na to z innej strony. Nie myslcie o tym, ze spotkala was tragedia, ale ze mieliscie szczescie, bo zyjecie, wy i wasze dzieci. Wladze miasta juz wziely sie do organizowania pomocy dla ofiar, ale wy tez nie mozecie tylko siedziec i rozpaczac, nikt z nas nie moze. Popatrzcie na sasiadow, wielu z nich spotkal los gorszy od waszego i na pewno nie mieliby nic przeciwko pomocnej dloni. Nie cierpcie w samotnosci, ale wesprzyjcie sie nawzajem. Hannibale nie oczekiwal, ze ci biedacy rzuca mu sie na szyje i wycaluja za jego dobre, choc ogolnikowe rady, ale przynajmniej z ich oczu zniknela gdzies apatia i beznadzieja, a to juz byl ogromny plus. -Naszych sasiadow to ja bym... - zaczal mezczyzna gniewnie, ale syn polozyl mu reke na ramieniu. -On chyba dobrze mowi, tata. Jakbysmy wszystkie sie do tego wzieli, to tylko by furknelo! -Z kim, z Hipshem? Albo z Carlevitzem? Obadwa by cie w kubku wody utopily, a ja im mam pomagac? Halda szczatkow zachrzescila pod czyimis niepewnymi krokami i mezczyzna odwrocil sie gwaltownie. -Milan! -Nigdy nie zapomnisz mi tej przegranej sprawy w magistracie, co Jorge? Nowo przybyly cale ubranie mial w strzepach, twarz rozcieta od nosa po kraniec zuchwy i lzy w kacikach oczu. -Bo po mojej stronie byla wtedy racja! - wykrzyknal Jorge, po czym momentalnie zamilkl, oblany rumiencem wstydu. - Ech, czarcim ogonem by to wszystko! *** Most Grynish ulegl niemal calkowitemu zniszczeniu, a Broylin mial powaznie nadwerezone jedno z przesel. Przy pewnej dozie ostroznosci mozna bylo po nim przejsc, lecz zorganizowane przez niespozyta Bonske sluzby porzadkowe na wszelki wypadek zamknely go dla ruchu. Pozostal jedynie most Carle, ale i on mogl wkrotce podzielic los dwoch pozostalych, tym razem pokonany przez ciezar zdesperowanych mieszkancow, ktorzy zapragneli z niego skorzystac w jednej i tej samej chwili.Remmuerish przedarl sie przez tlum ludzi, ktorych stan psychiczny oscylowal pomiedzy calkowitym zobojetnieniem a szalenstwem. Kilku przechodniow sciagalo wlasnie sila z barierki jakas rozhisteryzowana kobiete. Bulwar Nadrzeczny takze byl niemilosiernie zapchany, lecz wrazenie chaosu nie bylo tu juz tak wszechogarniajace. Moze za sprawa patroli zorganizowanych ad hoc przez lebskich sklepikarzy i wlascicieli barow. Tych nikt nie musial przekonywac o dobrodziejstwach wspolnego dzialania. Widmo szabru i zdemolowanych przez motloch lokali mialo wystarczajaca sile perswazji, lecz mimo wszystko pare kosztownych witryn nie uniknelo reki wandala. Przykre, ale to jeszcze i tak najmniejsze ze strat, pomyslal Hannibale gorzko. Ich lista urosla juz do zatrwazajacych rozmiarow, a przeciez obszedl zaledwie polowe Keshe. Moze na prawym brzegu nie bedzie az tak tragicznie - bogatsze mieszczanstwo, solidniejsze budowle i tak dalej. Lecz i tu malo ktory dom pozostal nietkniety, a cala infrastruktura, podobnie jak nastroje obywateli, znajdowaly sie w oplakanym stanie. Krete, strome uliczki wyprowadzily go na Bulwar Srodkowy. Oprocz paru wyrw i jakichs polamanych chabazi nie widac bylo wiekszych szkod. Instynktowny strach wygnal jednak mieszkancow na ulice, z dala od scian i sufitow, ktore w kazdej chwili mogly zaczac spadac im na glowy. Wiekszosc ludzi krecila sie bez celu albo zbijala w male grupki. Hannibale ominal ich i po kilkuset metrach skrecil w pasaz Archibaldow, a stad w Balfir i schodami Mera wyszedl na glowny rynek. Tam tez panowal tlok, ale troche inny, bo w ostatnich godzinach powstalo tu centrum koordynacyjne i punkt pomocy dla ofiar. Na ogniodebowym bruku zamiast lozek porozkladano rzedy kocow i choc na szczescie niewielka czesc prowizorycznych poslan byla zajeta, to i tak widok byl wstrzasajacy. Hannibale rozejrzal sie za znajoma, kraciasta koszula Livansky'ego, ktora juz zaczeto kojarzyc w New Cheshire z lekarska profesja na rowni ze sloiczkiem medykamentow czy karmazynowym krzyzem na zielonym tle. Dostrzegl ja w najdalszym rogu polowego szpitala i skierowal sie w strone doktora, lawirujac ostroznie pomiedzy rannymi. -No i jak to wyglada? Sash wyprostowal sie i odwrocil zmeczona twarz. -O, Hannibale. Nie wiedzialem, ze tu jestes. - Medyk wygladal jak czlowiek po kilku nieprzespanych nocach. - Coz, zalezy jak na to patrzec. Z jednej strony - sam widzisz. Z drugiej jednak, jestem pozytywnie rozczarowany, bo myslalem, ze bedzie o wiele gorzej. -Ilu...? - Slowo "zabitych" utknelo Remmuerishowi w gardle, ale Sash byl domyslny. -Na razie wiem tylko o czterech potwierdzonych przypadkach. Do konca dnia liczba ta zapewne wzrosnie, co do tego nie mam zludzen. Ale to i tak cud, ze tylko tylu. Wiekszosc zglasza sie z otarciami i zwichnieciami, jest tez troche zlaman. Zupelnie jakby miasto ostrzegl jakis szosty zmysl i ludzie zdazyli w pore usunac sie niebezpieczenstwu z drogi. -Czego, niestety, nie da sie powiedziec o materii nieozywionej - westchnal Hannibale ciezko. - Widziales moze Sylwie? -Nawet przed chwila. - Sash skrzywil sie. - Skad ta kobieta bierze tyle energii? Ja juz ledwie stoje na nogach, a ta, choc powaznie poobijana, gania jak fryga w dziesiec miejsc jednoczesnie. Teraz na przyklad poleciala do magistratu, pewnie zeby skopac tylki tym gnusnym darmozjadom. Nie rozumiem, po co miasto w ogole ich utrzymuje? Zeby raz na pol roku palneli jakas nadeta mowe? -Prawdopodobnie ma to jakis zwiazek z polityka, na ktorej ani ty, ani ja za bardzo sie nie wyznajemy - odparl Remmuerish z przekasem. - Sluchaj, potrzebujesz pomocy? -Bo ja wiem... a co w tej chwili robisz? -Rachunek szkod. Wynik jest przygnebiajacy. -Tak fatalnie? -Wiekszosci lewego brzegu praktycznie juz nie ma. Reszta jako tako przetrwala, ale tez bedzie wymagala sporej pracy. Chcialem obejsc cale miasto, a potem zabiore sie do przygotowania planow odbudowy, coz innego pozostaje? -Dobrze, idz, jakos tu sobie poradze. W koncu mam asystentow. - Ostatnie slowo Livansky wymowil z nieukrywanym sarkazmem. Remmuerish podazyl za wzrokiem medyka ku opaslej sylwetce Bena Alstrunda. Stary felczer wyklocal sie wlasnie z jakas dziewczyna w opasce sanitariuszki na ramieniu, uzywajac zwrotow, jakie nie przystoja dzentelmenowi. -Graw, jakzes go tu sciagnal? -Ja? Dziadyga sam sie przytaszczyl. Ale chyba tylko po to, zeby sie wszystkim naprzykrzac. -Dobre checi tez sie licza. -Byc moze, ale w tej profesji to o wiele za malo. - Sash westchnal zrezygnowany. - Szczerze mowiac, chyba go zaraz stad przegonie, bo jeszcze zrobi komus krzywde. To co, idziesz juz? -Tak, ale jeszcze tu zajrze. Pozegnawszy sie z doktorem, Hannibale zawrocil na Bulwar Centralny i ruszyl wzdluz niego w kierunku straznicy. Uszedl zaledwie kilka krokow, kiedy cos chrupnelo mu pod noga - szklisty, mieniacy sie teczowo okruch. Wygladal jak fragment fasetowego oka owada, powiekszony pareset razy. Krysztal Niebios, jak nieliczni szczesliwcy nazywali kawalki odpryskujace od zywosklonu. Hannibale schylil sie i podniosl migotliwy klejnot do oczu, czujac sie nagle dziwnie rozdwojony, zywy i martwy jednoczesnie, polaczony niezaprzeczalna, materialna wiezia z calym ogromem megastruktury, a zarazem oderwany od niej i obojetny jak jaszczurka wobec kamienia, po ktorym sie przeslizguje. Dlaczego, bedac cielesnie dzieckiem Drzewa, tworem tak samo do niego przynaleznym jak owa misterna koronka lamelek i soczewek, w ogole tej przynaleznosci nie odczuwal? Co czuja inni tacy jak on? A Kevin? Jakas para wpadla na niego z boku, nie baczac na nic w ferworze zawzietej sprzeczki. Remmuerish uswiadomil sobie, ze wzburzonych glosow slychac znacznie wiecej. Podniecony tlumek otaczal jedna... nie, dwie osoby. Kaplana miejscowej kongregacji helenistow Hannibale rozpoznal bez trudu, zetknal sie z nim bowiem raz czy dwa. Drugiemu wystawala ponad tlum tylko glowa - rozczochrana, chuda jak u lisa i z szara opaska na oczach. -Sluchajac go, osmieszacie sie i okrywacie hanba swiatynie, ktorej slubowaliscie wiernosc i posluszenstwo! - wolal roztrzesiony helenista. - Matka Opiekunka... -Twoja opiekunka zrzuca nam pogruchotane dachy na glowy! - padl z tlumu czyjs wzburzony okrzyk, a lisia twarz w opasce podchwycila natychmiast: -To ty sie osmieszasz, tlusty klecho! Powiedzcie sami, bracia i siostry, gdzie sie dzisiaj podziala opiekuncza reka tej jego Heleny, gdzie ta jej matczyna laska po wsze czasy? -Wlasnie! - ktos inny dolaczyl swoj gniewny protest. - Od roku regularnie daje piecdziesiataka na kazdym misterium i co za to dostaje w zamian? -Przeciez tu nie chodzi o pieniadze! -To dlaczego je od nas wyciagasz, do jasnej zarazy? Tamten nie zada od nikogo ani grosza! -I niczego wam tez w zamian nie da procz ohydnych klamstw! -Otoz to, dobrze ojciec mowi, swiete slowa! - zapiszczal jakis kobiecy glosik. - Co wam, ludzie, na rozum upadlo? Toz te bydlaki chca tylko narobic tu jeszcze wiekszego balaganu, niz jest! -Nie klamie ten, kto idzie za nieomylnymi znakami Pana, lecz ten, kto oszukuje i zwodzi was falszywa wiara! - ryknal na cale gardlo nieznajomy w opasce. - Spojrzcie dookola siebie i powiedzcie mi, czy to wszystko, co dzis sie wydarzylo, nie przeczy pustym slowom tego oszusta? -Jak smiesz wyrazac sie w ten sposob o ojcu, ty psia nedzo?! -A wlasnie, ze prawidlowo gada! Tlusty wieprz sam nie wierzy w te swoje bzdury o Helenie! -Milcz, ty wszawy bezbozniku! I niech ktos wreszcie zamknie gebe temu slepemu szczurowi! -Zebym ja tobie jezyka razem z bebechami nie wyrwal! Tlum coraz wyrazniej dzielil sie na dwie wrogie grupy, ktorym ostre slowa z wolna przestawaly wystarczac. Ktos kogos szturchnal, ktos inny splunal gardlujacemu sasiadowi w twarz i po chwili byl juz tylko jeden wielki tumult, w ktorym glosy helenistycznego kaznodziei i lisiego pyska przestaly sie w ogole liczyc. -Wynocha, wy czarcie gowna! Won, mowie, z naszego miasta albo wam tylki waszymi wlasnymi glowami pozatykam! -A ty jeszcze dzisiaj powachasz swoje flaki! Valdo, zapamietaj tego gownoryjca! Kilka osob otoczylo tegiego duchownego zywym murem i zaczelo wycofywac sie razem z nim ku wejsciu do pobliskiego sanktuarium. W ruch poszly brukowe klepki. Jedna z nich otarla sie niemal o Remmuerisha, nieruchomego, przerazonego i zdruzgotanego. Bonske miala calkowita racje. Rozpaczajac nad strzaskanymi latarniami, nie dostrzegl, ze te kilkanascie dramatycznych sekund pozostawilo w ruinach nie tylko domy, ale przede wszystkim ludzkie serca. A nic nie rosnie rownie dobrze na takim rumowisku, jak chwasty. Chwasty w czerwono-czarnych barwach... Hannibale rozejrzal sie z wsciekloscia za czlowiekiem z przepaska, ktory zniknal gdzies w ogolnym zamieszaniu. Moze jego poplecznicy wyprowadzili go juz z zacietrzewionej tluszczy, tak jak wierni helenisci uczynili to ze swoim kaplanem? Istotnie, wpadli na ten sam pomysl, ale najwidoczniej dopiero w tej chwili. Przed schodami swiatyni i na samych stopniach wrzala juz regularna bitwa. Podstepny inicjator zamieszania osiagnal swoj cel i wycofywal sie teraz chylkiem. Eskortowany przez kilkunastu mezczyzn niczym cezar przez pretorian ruszyl wzdluz bulwaru, oddalajac sie od wielkiego, rozwrzeszczanego ziarna, ktore udalo mu sie wlasnie posiac w New Cheshire. Remmuerish mial nieprzeparta ochote rozniesc slepca i jego ruchoma twierdze na strzepy, tu i teraz. Nie, z tym smieciem nalezy rozprawic sie inaczej. Przyboczna "gwardia" powoli topniala, az w koncu pozostal tylko slepy i dwoch innych, zapewne najwierniejsze slugi. Cala trojka ubrana byla najzwyczajniej w swiecie, zadnych kolorowych oznak przynaleznosci do sekty. Ot, synowie prowadzacy okaleczonego rodzica. Nietrudno im bylo zlac sie z szara cizba innych przechodniow, zwlaszcza w taki dzien, jak ten. Na moscie omal ich nie zgubil, ale jeden z przybocznych mimowolnie wyswiadczyl mu przysluge, sadzajac sobie slepca na barki. Tak przeprowadzil go na drugi brzeg, po czym postawil na sciezce i koscielne trio skierowalo sie ku polnocnym rogatkom, a stamtad ku dawnemu, gorniczemu szlakowi. Hannibale podazal za nimi az do ostatnich zabudowan. Tu zatrzymal sie na chwile i pozwolil im niemal zniknac mu z oczu w nadrzecznych zaroslach, a potem puscil sie za nimi jak ogar. Czlowiek w przepasce uslyszal go pierwszy. -W krzaki, Akkira, w krzaki, szybciej! - zawolal na jednego ze swych towarzyszy, ponaglajac go kopniakiem w golen. Ale przyboczny nie zdazyl nawet zapytac, co sie dzieje. Trzasniety w biegu przez Remmuerisha padl nieprzytomny na trawe, nie wydawszy dzwieku. Drugi z goryli wykonal imponujace salto. -Rodolf! - pisnal rozpaczliwie slepiec. -Na razie nie beda nam potrzebni. - Hannibale chwycil kaleke jak bezbronne szczenie. - Ty mi wystarczysz w zupelnosci. -Kim jestes? - zakwilil koscielny glosem niepodobnym do tego, ktorym nie tak dawno podburzal keshenczykow. -Kims, kto bardzo, ale to bardzo chetnie rozkwasilby ci morde na tych bambusowych tykach. To jednak byloby... - Remmuerish trzymal wierzgajacego w powietrzu chudzielca na wyciagniecie ramienia i mogl wreszcie przyjrzec sie dokladnie jego facjacie. - Graw! Koresaria... ty jestes Maurice Koresaria! Oslupialy diakon takze rozpoznal glos swego dawnego oprawcy i zamarl. -Ramirez! Ale Rodolf mowil... Na Boga, przeciez ty nie zyjesz!!! Maurice w jednej sekundzie zmalal jak suche zdzblo nad ogniem i rozdygotal sie straszliwie. -Blagam - zakwilil. - Blaaagam! Hannibale zacisnal powieki. -Blagaj sobie - syknal i zarzuciwszy diakona na ramie jak pusty worek, ruszyl z powrotem do miasta. *** -Nie moge, po prostu nie moge. - Sash zerwal sie z krzesla i wbil rece w kieszenie. - Zadasz ode mnie czegos skrajnie nieetycznego i jako lekarz odmawiam.-A jako czlowiek? -Tym bardziej. Stali teraz naprzeciwko siebie - Remmuerish i Livansky - doslownie i w przenosni rozdzieleni przez nieprzytomnego Koresarie. -Gadasz o etyce, na ktora to scierwo naszczaloby, smiejac sie w glos, Sash. -Tak? Czemu wiec od razu go nie zlikwidujemy? - Glos Livansky'ego byl przepelniony sarkazmem. -Bo smierc to w tym wypadku za malo. -Za malo? - Livansky wytrzeszczyl oczy. - Czys ty oszalal, czlowieku? Moze faktycznie oszalalem, pomyslal Remmuerish, moze caly czas bylem szalony i tylko karmilem sie uluda, ze jest inaczej. Ilekroc jego wzrok zahaczal o nieruchome rysy Koresarii, wzbieralo w nim obrzydzenie, a czysta, skondensowana nienawisc rozbrzmiewala ogluszajacym, minorowym akordem. Uwolnic to miasto od czerwono-czarnego przeklenstwa? Pomoc innym w niedoli? Znalezc przebaczenie i wewnetrzny spokoj, tak? Nie lzyj, Remmuerish, choc raz jeden nie lzyj wlasnemu sumieniu i powiedz wreszcie glosno, czego tak naprawde od samego poczatku pragnales: ZEMSTY! -Mozliwe. - Hannibale zmusil sie, by spojrzec w oczy Livansky'emu. - Ale powiedz, Sash, co czuje empata na widok cierpiacych? -Skad mam wiedziec? - Livansky przelknal glosno sline. -Stad, ze jestes jednym z nich. Na rynku twoj ton byl rzeczowy, niemal beznamietny, ale to tylko profesjonalna maska, znieczulenie, ktore sobie aplikujesz, bo inaczej niczego bys nie zrobil. Nogi wcale nie uginaly sie pod toba ze zmeczenia, lecz z bolu, ktory odczuwales razem z ofiarami dzisiejszej katastrofy. - Remmuerish nachylil sie ku niemu. - A teraz wyobraz sobie nie dziesiatki, lecz setki, tysiace ludzi cietych, miazdzonych i krojonych zywcem... -Przestan! -W porzadku, ja moge przestac, ale czy zaslepiony koscielna propaganda motloch tez cie uslucha? Watpie, Sash. Szkoda, zes nie widzial, co Koresaria osiagnal dzisiaj kilkoma zaledwie okrzykami. Ta kanalia musi zostac rozdeptana, i to rozdeptana spektakularnie, nie po cichu. -To jest zwykly emocjonalny szantaz. - Rozdarty wewnetrznie Livansky omal nie wywiercil sobie dziury w czole, z taka nerwowoscia je tarl. - Poslugujesz sie mna... -Nie, Sash, nie. - Hannibale podszedl do przyjaciela i objal go ramieniem. - Ja tylko uswiadamiam ci, przed jakim stoisz wyborem - twoja moralnosc przeciwko bezwzglednej niemoralnesci KOR. Oni nie sa warci takich rozterek, nawet nie zachowuja sie juz jak istoty ludzkie, ktorym przysiegales sluzyc! Naprawde chcesz ktoregos dnia obudzic sie po szyje w lajnie? Zrob to, o co cie prosze, Sash, przeciez wiem, ze w gruncie rzeczy zgadzasz sie ze mna. -Ale grzebanie komus w glowie, zwlaszcza - medyk podkreslil dobitnie - z tak zwanych szlachetnych pobudek... Graw, Hannibale, wystarczy raz tylko zaczac! Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaka to pokusa! -Mylisz sie, doktorze. Przez chwile obydwaj milczeli, Remmuerish zmeczony i zniesmaczony swoim zachowaniem, Livansky zas wstrzasany ostatnimi spazmami walki ze swym alter ego. -No dobrze - rzekl w koncu ponuro. - Ale pozwol, ze zrobie to po swojemu. -Naturalnie. Byle zadzialalo. -Zadziala - westchnal Sash i przeniosl wzrok na wynedzniale oblicze Koresarii. - Kiedy ma byc to ich kazanie? -Chyba pojutrze. Chcesz, zebym zostal? -Dam sobie rade. Nie boj sie, bedzie spal do rana jak niemowle i niczego nie bedzie pamietal. A teraz juz zostaw mnie samego. *** Kwadrans przed zapowiedzianym wystapieniem Maurice'a Koresarii glowny rynek zapelnil sie grupkami rozszeptanych mieszczan. Nie tak gesto, jak obawiala sie Sylwia, ale jak dla Hannibale ludzi bylo i tak o wiele za duzo. Jego pomysl nie wydawal sie juz taki swietny jak przed dwoma dniami. Stal teraz z Livanskym na schodach magistratu w cieniu wielkiego cedru. Malo odzywali sie do siebie, gdyz niedawna bezwzglednosc Remmuerisha zostawila swoj slad, mimo ze jeszcze tego samego dnia przeprosil doktora. Bonske pojawila sie na rynku tylko na chwile i opuscila ich po goracej wymianie zdan. Enigmatyczne wyjasnienia Remmuerisha bardziej ja rozsierdzily, niz przekonaly, zgodzila sie jednak dac im caly kwadrans, nim wkroczy ze swymi ludzmi do akcji. Prawde rzeklszy, nawet Hannibale nie wiedzial, jaka operacje przeprowadzil Sash na diakonie i jaki ostatecznie bedzie jej efekt. Ufal przyjacielowi bardziej niz sobie samemu, ale czy nie ryzykuja zbyt wiele? Liczba zainteresowanych koscielnym zgromadzeniem coraz bardziej go niepokoila. Gdybyz to bylo tylko paru nieuleczalnych ciekawskich, co to musza wszystko widziec i slyszec, byc moze machnalby reka na Koresarie. Na to jednak bylo i tak za pozno, a zatem musi wypic piwo, ktorego nawarzyl.-A moze on w ogole nie przyjdzie? - mruknal na wpol do siebie, na wpol do milczacego Livansky'ego. - Czys ty go przypadkiem nie tak wlasnie zaprogramowal? -Ja nikogo nie programowalem, Hanni - odparl Sash krotko i oschle. -Och, to byla metafora... -Przyjdzie. - Livansky wyjal na chwile reke z kieszeni i przetarl oczy. - Na pewno. Wsrod obywateli, z ktorych wielu przywiodla tu tylko czysta malpia ciekawosc, takze narastalo zniecierpliwienie. Wczesniejsze, sciszone rozmowy zmienily sie w rozgwar jak na bazarze, czyjs smiech podchwycily inne gardla i wkrotce zwarty dotad tlum poczal sie rozpraszac. A potem niespodziewanie umilkl i skupil sie na powrot wokol mownicy burmistrza. -A juz mialem nadzieje... - westchnal Remmuerish. Plonna, niestety. Znajoma ruda wiecha Koresarii wykwitla niczym pochodnia nad rozfalowanym lanem mieszczanskich glow. Diakon w asyscie nieodlacznych goryli pewnym krokiem wstapil na trybune i z niejakim wysilkiem uniosl w gore zdeformowane ramiona. Stal tak, juz nie w dziadowskich lachmanach, lecz w czarnym klitrze z czerwonymi oczami wyszytymi na piersiach i kiedy ostatnie szmery ucichly, zaczal nadspodziewanie czystym i donosnym glosem: -Wiara - tu zrobil krotka, efektowna pauze - wiara jest w kazdym z nas, kimkolwiek jestesmy, cokolwiek robimy, w jakikolwiek sposob patrzymy na swiat. Wiara w to, ze po nocy nadejdzie dzien, ze wrocimy bezpiecznie z dalekiej podrozy, ze kochajacy syn bedzie przy ojcu w ostatniej godzinie, ze bedziemy zdrowi, syci i szczesliwi po kres naszych dni. Tak, bracia i siostry, wiara to rzecz potezna i wszechobecna, aby jednak stala sie dla nas prawdziwa podpora i schronieniem dla ducha, musi miec swoj cel wiekszy, ponadludzki, boski! Ona wyplywa z naszych serc i umyslow, lecz jesli utknie gdzies w polowie drogi pomiedzy nami a Slowem, zwiednie i skarleje zamiast rozkwitnac i przeistoczyc sie w najczystszy dar Panskiej szczodrobliwosci. Remmuerish sluchal, z sekundy na sekunde coraz bardziej przerazony rozmiarami swojej glupoty. Jesli, o zgrozo, plomienna mowa Koresarii robila wrazenie nawet na nim samym, to co w tej chwili musialo dziac sie w glowach tych mieszczan zapatrzonych z rozdziawionymi gebami w slepego kaznodzieje? Trzeba go bylo od razu zamknac i wyrwac jezor, a nie bawic sie w jakies psychologiczne esy-floresy! -Sash, co to ma znaczyc?! Co ty zrobiles? -Spokojnie. - Livansky nawet nie drgnal. - Zaufaj mi. -Ale co mu zrobiles?! - powtorzyl Hannibale blagalnie. - Do licha, przeciez jeszcze troche, a wszyscy beda gotowi jesc tej padlinie z reki! Graw, co ja najlepszego wymyslilem? -Cierpliwosci, przyjacielu. - Glos Livansky'ego byl niewzruszony. - Juz niedlugo. Sluchaj i patrz. Trudno bylo nie sluchac, bo Koresaria rozkrecil sie na calego: -...lecz jedynie ta droga, ktora zostala nam objawiona w boskim planie, jest prosta i wlasciwa, a wszystkie inne krete i zwodnicze - grzmial coraz pewniejszy siebie. - Czyz nie obwiescil wam dzisiaj Pan, glosno i dobitnie: ,Jam jest, ktory swiatem calym niby krucha slomka potrzasam w gniewie! A gniewnym, gdyz slugi moje na manowce schodza, zdradliwym przewodnikom i balwanom w kobiecych fatalaszkach posluch dajac". I jako ten, ktoremu Pan nasz w swej nieskonczonej laskawosci rabka swej tajemnicy uchylil, zapewniam was, bracia moi i siostry, ze nie wyrzekl on jeszcze ostatniego slowa i ze ostrzegl was jeno dobrotliwie: nie bladzcie! Nie bladzcie, powtarzam, obudzcie sie poki czas i otworzcie szeroko swe serca na prawde, jedyna, najwazniejsza i klarowna jak niebianski krysztal! "A jakaz to prawda?", zakrzykniecie. Chcecie wiedziec? Koresaria - ten mizerny, okaleczony szczur - gorowal w tej chwili nad morzem glow, jakby to nie dwoch osilkow podpieralo go z bokow, lecz w istocie jakas moc nadprzyrodzona rozdela go i przydala lekkosci, unoszac ku wyzynom niedostepnym dla pospolitych smiertelnikow. Wielka kulminacja wisiala w powietrzu i ludzie wstrzymali oddech. Diakon po raz kolejny rozpostarl ramiona w uniwersalnym gescie wszystkich kaznodziei swiata. Rozpostarl je... i zastygl, bo jezyk, ktory zeslizgnal sie nagle z krasomowczej gladzi, utknal mu w gardle jak kluska. Przez dlugie sekundy nad rynkiem panowala niemal kompletna, pelna napiecia cisza, a potem Koresaria opuscil powoli rece i wybuchnawszy ni z tego, ni z owego szyderczym rechotem, wysyczal: -Tak? Chcesz wiedziec, kmiocie jeden z drugim? Chcecie wiedziec, owieczki wy moje slodziutkie, wy obsrane po pachy barany? Wiara? Nie obchodzi mnie, w co wierzycie, mam to w zadku na glebokosc kija! Prawda zas jest tylko jedna: ze was wszystkich serdecznie, szczerze i z samego jadra mych trzewi nienawidze! Chce, zebyscie zdychali, zebyscie cierpieli tak samo, jak kiedys cierpiala moja cala rodzina. Zebyscie wili sie w mekach tak, jak moja biedna Anandi, kiedy ten podly swiat mi ja odbieral! Pluje na wszystkich bogow i demonow, sram na niebo i pieklo wymyslone przez takich jak wy, przez takie cyniczne, ludzkie hieny! Odebraliscie mi wszystko, co mialem - przyjaciol, milosc, zasady! A potem z zimnym wyrachowaniem odkupiliscie ode mnie dusze, bo byla juz za bezcen, i oddaliscie jej zalosne, zmaltretowane strzepy! Zostawiliscie mi jedynie nienawisc, podle zmije, i ta sama nienawiscia ja wam teraz odplace! Cos czerwonego smignelo ponad glowami i uderzylo zaplutego z wscieklosci diakona prosto w twarz. Rozsierdzony tlum gwizdal i rzucal przeklenstwa. Koresaria na prozno probowal ich przekrzyczec i pozostac na podwyzszeniu. Za pierwszym pomidorem polecialy nastepne pociski. Obok niego nie stal juz nikt, kto by go oslonil, bo przybocznych wywialo z trybuny jak dym. Ze wszystkich ludzi na placu tylko Hannibale zapragnal nagle rzucic sie nieszczesnikowi na pomoc, nie potrafil jednak ruszyc z miejsca zdretwialych nog. -Moze jestem beznadziejnie naiwny - glos Livansky'ego docieral do uszu Hannibale jakby z drugiego konca miasta - ale dla mnie cale zlo tego swiata bierze sie z klamstwa, a jedyna odtrutka jest prawda w czystej postaci. Zgadzasz sie ze mna przyjacielu? Hannibale? Remmuerish osunal sie na schody i ukryl twarz w dloniach. -Co ci jest? -Nic. - Tlum zaczal sie pospiesznie roztapiac, ktos krzyczal glosniej niz inni, chyba Sylwia. - Juz po wszystkim? -Na to wyglada - westchnal Sash. - Nie wiem tylko, czy tego wlasnie chciales. -Tak, chcialem - wyszeptal Hannibale. - Bede sie za to smazyl w piekle, jesli istnieje, ale przynajmniej ten biedny Koresaria jest juz wolny. ROZDZIAL 14 Od historii z diakonem minal rowno tydzien, lecz dopiero teraz Hannibale zdecydowal sie ponownie odwiedzic medyka. Te dluga przerwe czesciowo usprawiedliwial ogrom pracy zwiazanej z przywracaniem miasta do poprzedniej funkcjonalnosci. Tak naprawde jednak Remmuerish chcial po ostatnich zajsciach dac zarowno Livansky'emu, jak i sobie troche czasu. Lincz Koresarii okazal sie glebokim wstrzasem dla obydwu. Dla Remmuerisha byl momentem prawdy o sobie i jednoczesnie katharsis, przesileniem i wyjsciem z mroku swojej jazni. Szok Livansky'ego byl bardziej konkretnej natury - w koncu to jakby z jego wlasnej reki zginal czlowiek, do tego jakze okrutna smiercia. Duza czesc winy za koszmary dreczace lekarska dusze Sasha spadala na Hannibale i inzynier wiedzial to najlepiej. Szedl zatem niepewny, czy siedem dni to wystarczajaco dlugo na zabliznienie ran i nabranie przez Livansky'ego dystansu do tego, co sie wydarzylo pomiedzy nimi. Coz, co sie stalo, to sie nie odstanie, ale Maurice Koresaria nie byl wart utraty przyjazni Sasha.Remmuerish stanal przed drzwiami doktora i zapukal. Sash musial byc w srodku, bo do uszu Hannibale dochodzil przytlumiony dzwiek jego glosu, ale minela dluzsza chwila, nim Livansky mu otworzyl. Jego twarz rozpromienila sie od razu, a Hannibale poczul niewymowna ulge. -Graw, no, nie stoj tak, wchodz do srodka! - Usmiech doktora tylko czesciowo pokrywal jego wzruszenie. - Mam w gabinecie jakas rozhisteryzowana panienke przed rozwiazaniem, ale ona juz sobie idzie. Hannibale przestapil prog i wszedl do szerokiego westybulu utrzymanego w kojacych, pastelowych barwach. Caly dom Sasha mial podobny koloryt i oszczedny, lecz gustowny wystroj oraz styl, ktory co bogatsi i bardziej snobistyczni obywatele New Cheshire zaczeli ostatnio kopiowac. -Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawe, ale powoli wyrastasz na kreatora mody w tym miescie - zagail Remmuerish obojetnym tonem, kiedy doktor zamknal drzwi za pacjentka. - Ludzie maluja sobie sciany tak jak ty, zaczynaja nosic kraciaste koszule... -Plec odmienna tez? - zachichotal Livansky. -Nie zdziwilbym sie - odparl Hannibale z udana powaga. - Jestes przystojny, samotny i z pozycja. Wszystko co trzeba, zeby miec niejedna admiratorke. A paradowanie w charakterystycznym ubraniu jako forma dyskretnego sygnalu dla obiektu potajemnych westchnien? Czemu nie? -Przestan! Najpierw Sylwia, a teraz ty - skrzywil sie Livansky. - Wybijcie sobie z glowy jakikolwiek zamach na moj celibat. Za stary juz jestem na zwiazek i przedkladam swiety spokoj nad obiadki o regularnych porach. Poza tym lubie od czasu do czasu wypic cos powazniejszego od erba mate, a babie na pewno nie spodobalby sie taki zwyczaj. A skoro juz o tym mowa... -Przeciez wiesz, ze czestowanie mnie alkoholem praktycznie oznacza picie do lustra. -Za to bukiet potrafisz docenic, jak malo kto! A dzisiaj mam rzecz wyjatkowa. - Sash przeszedl do goscinnego i wyjal na stol elegancki opalizujacy dekanter. - Prezencik od Dariusa, oryginalny likier grzybowy Hukkala. Co ty na to? -No dobrze - zgodzil sie Hannibale. - Jedna lampke dla smaku. Livansky odmierzyl plyn do dwoch pucharkow, ktorymi wzniesli toast za jak najrychlejsze zakonczenie odbudowy Keshe, po czym zamilkl zapatrzony w swoja porcje trunku. -Myslalem, ze juz nigdy do mnie nie zajrzysz - powiedzial po chwili. -A ja, ze nie mam po co - odparl Hannibale cicho. - Zmusilem cie do czynu haniebnego. -Daj spokoj! To byla rzeczywiscie kanalia i miales slusznosc. -Nie kanalia, Sash, tylko... -Wiem, wiem - przerwal Livansky. - Zrozumialem to w pelni dopiero na drugi dzien. Myslalem nawet, zeby zajsc do ciebie, bo bylem naprawde niespokojny o twoj stan. Chcialem sprawdzic, jak sie czujesz, no i przeprosic za swoje okrucienstwo. -Za co? -To byla kanalia - powtorzyl Sash z naciskiem, obracajac pucharek w palcach. - Przynajmniej w wersji, w jakiej opuscil ten padol. Ale przede wszystkim byl ofiara czyichs wczesniejszych manipulacji na umysle, podobnie jak ty. Hannibale skrzywil sie mimo woli. -Jego smierc przezyles pewnie, jakby to byla twoja wlasna - kontynuowal Livansky - ja zas wowczas tego nie dostrzeglem i to, jak zareagowales, wzialem za czysta satysfakcje z rewanzu. Tym samym sprawilem ci bol i dlatego przyjmij moje najszczersze przeprosiny. -Nie masz za co przepraszac - rzekl Remmuerish polglosem. - Wtedy przede wszystkim poczulem ulge, ze jego cierpienie dobieglo wreszcie kresu. Graw, ciekawe, jak dlugo ten nieszczesnik meczyl sie pod butem obcej jazni? -Nie obcej, Hanni, tylko swojej wlasnej, tak samo zreszta, jak to bylo w twoim przypadku. Ktos zebral w tym czlowieku wszystko, co najgorsze, doprawil paroma ohydztwami i wepchnal mu to z powrotem do glowy. Jesli jednak drecza cie rozterki, czy zamiast zrobic to, co zrobilismy, nie moglismy uratowac Koresarii, to od razu ci mowie, ze nie. -Dlaczego? -Zastanawiales sie nad tym, prawda? - Sash popatrzyl przyjacielowi w oczy. - Niestety, w przeciwienstwie do ciebie Koresaria nie byl oddzielony fizycznie od swojej karykatury, a to, co wydobylem z podswiadomosci, bylo ostatnim krzykiem rozpaczy jego dawnego "ja". Nie byloby czego odzyskiwac, bo Koresaria-diakon calkowicie zdominowal prawdziwego Koresarie, kimkolwiek wczesniej byl. -Rozumiem... Dobrze, dajmy juz spokoj Koresarii, niech Drzewo przyjmie go do swego lona - westchnal Remmuerish i po krotkiej chwili milczenia zmienil temat: - Jezeli nie masz nic przeciwko temu, to chcialbym porozmawiac o czyms, co nie daje mi spokoju. Chodzi mi o ten mnemon, ktorego zawartosc przelales do centronu. -Ach, tak... - Livansky spochmurnial. - Sadzilem, ze juz dawno zapomniales. -Sam wiesz najlepiej, ze mannekeny niczego nie zapominaja. - Hannibale usmiechnal sie z ironia. - Jednak tamta nasza rozmowa wyjatkowo nie przestaje za mna chodzic. A im dluzej sie zastanawiam, tym mniej cala ta sprawa mi sie podoba. Zwlaszcza w polaczeniu z katastrofa sprzed tygodnia. -A co ma wspolnego jedno z drugim? -Z opisu kapsuly wynika, ze w twoje rece trafilo absolutne kuriozum. Wiecej, rzecz, ktora w ogole nie powinna znalezc sie w naszych czasach. -Pamietani, mowiles cos podobnego. -W dodatku z nienaruszona zawartoscia. -Tego nie twierdzilem. -Zatem byla naruszona? -Tego tez nie mowie. Ale co, u licha, moze miec jakas starozytna neuromatryca do trzesienia, ktore nawiedzilo New Cheshire? -Odpowiedz mi najpierw: czy zawartosc tej matrycy byla, czy tez nie byla oryginalna? Livansky potarl podbrodek. -Uff, trudne zadajesz mi pytania. Spieszylem sie, nie mialem glowy ani czasu na szczegolowe procedury diagnostyczne... -Zdaje sobie sprawe. Niemniej ktos z twoim doswiadczeniem zauwaza niektore drobiazgi odruchowo. -Tyle tylko moge ci rzec, ze nie dostrzeglem zadnych podejrzanych sladow na kontaktach tamtej kapsuly. Innymi slowy, albo istotnie byla nietknieta, albo, jesli ktos w niej grzebal, to tak zgrabnie, ze mi to umknelo. -Jest zatem prawdopodobne, ze zawartosc mnemonu byla rownie stara, jak sama kapsula? -Teoretycznie tak. -I co sie z nia stalo? -Z ta matryca? Nie wiem, zostala w pracowni, wiec pewnie zabrali ja ci z wolontariatu. -Czy... - Remmuerish zastanawial sie przez chwile nad wlasciwym sformulowaniem pytania - czy policja mogla zorientowac sie, co wpadlo jej w rece? -Raczej watpie, ale jak znam zycie, to moja sprawa ostatecznie wyladowala wraz z dowodami w Antydehu, a tamci to juz zupelnie inna spiewka. -Antydeh, czyli bezposrednie przedluzenie Apex Nos - zadumal sie Hannibale. -Graw, wyjasnisz wreszcie, do czego zmierza ta wypytywanka? Remmuerish spojrzal na niego przeciagle. -Wiesz, ze swego czasu trawilem kazda wolna chwile - i nie tylko wolna - na tropieniu historycznych zagadek. -Twoje archiwum... -Tak. - Hannibale usmiechnal sie niewesolo. - I w ciagu trzech lat dowiedzialem sie wielu zadziwiajacych rzeczy, o ktorych wiekszosc przecietnych zjadaczy chleba nie ma zielonego pojecia. Ciekawe, czy czlowiekowi na twoim poziomie edukacji mowia cos slowa "nihilista" badz "EPHEMERe"? -Nihilista to wiem, a drugie... -Naprawde? -No, nihilista, czyli ktos, komu na niczym nie zalezy, abnegat. -Nie, Sash, nie o to mi chodzi. Nihilisci byli grupa fanatycznych homofobow, od ktorych to wszystko - Remmuerish zatoczyl reka kolo - sie zaczelo. Drzewo, helenizm, mannekeny, caly nasz obecny swiat jest poniekad ich dzielem. EPHEMERe zas - to wiem od Noela Kreuffa - stanowily pierwowzor dzisiejszych matryc swiadomosci. Ich prymitywne prototypy byly jak widac wyjatkowo udane, skuteczne i trwale. Ja sam spedzilem w jednej z nich szesc koszmarnych lat, koszmarnych glownie dlatego, ze bylem swiadom uplywu czasu. Druga zas trzymales w reku wlasnie ty. Livansky sluchal go coraz bardziej zafascynowany. -A teraz najistotniejsza czesc. Tych prototypow wykonano zaledwie sto sztuk, z czego okolo trzydziestu znalazlo sie... sluchasz mnie? -Jasne, jasne. -No wiec, okolo trzydziestu z nich znalazlo sie w glowach Projektantow, -Kogo? -Tworcow Drzewa, najogledniej mowiac. To byla smietanka intelektualna epoki, zwerbowana przez nihilistow pod pozorem ratowania swiata. W rzeczywistosci cele tej grupy byly zupelnie przeciwne, ale mniejsza o to. Wazne, ze z jakichs powodow - moze po prostu chcieli zachowac sobie kolekcje geniuszy na przyszlosc - nihilisci zaimplantowali owych trzydziesci kapsul w glowach Projektantow, i to na wiele lat przed germinacja. -Co? - Livansky chcial uczciwie poprzestac na jednym pucharku, ale po tych slowach z miejsca zrobil sobie dolewke. - Czekaj no, co ty mowisz? -Ze jest wielce prawdopodobne, iz niechcacy doprowadziles do... nazwijmy to zmartwychwstania ktoregos z owych Projektantow. Medyk przez dluzsza chwile wpatrywal sie niepewnie w Remmuerisha, po czym rozesmial sie niepewnie. -No popatrz, prawie dalem sie nabrac. Podoba mi sie ta historyjka, ma w sobie cos metafizycznego, a ja zawsze... -Sash - Hannibale zajrzal przyjacielowi gleboko w oczy - ja juz dawno nie bylem tak powazny. -E, tam. - Livansky zerwal sie z krzesla. - Matryca moze i byla stara, owszem, ale niemozliwe, zeby az tak, to po pierwsze. A po drugie chocby i byla, to zapis nie moglby w niej przetrwac po tylu wiekach. -Przy tworzeniu tych EPHEMERe polozono szczegolny nacisk na trwalosc i niezawodnosc. -Uwierz mi, przyjacielu, bo troche sie na tym znam. - Podekscytowany medyk machnal swoim pucharkiem, nie zauwazajac, ze rozchlapuje szlachetny trunek. - Informacja zarejestrowana na jakimkolwiek fizycznym nosniku ma tego samego wroga, co wszystko we wszechswiecie, to jest entropie. Moge ci nawet podac odpowiedni wzor, wedlug ktorego oblicza sie okres poltrwania zapisow neuralnych. Wyniki beda zalezne od zastosowanego wspolczynnika, a ten z kolei od typu matrycy, warunkow uzytkowania, metody rejestracji, i tak dalej. Niemniej zawsze otrzymasz jakis skonczony odcinek czasu, po ktorym zawartosc neuromatrycy nieodwracalnie sie degeneruje. A ty jeszcze mowisz o technologii sprzed... sprzed... Nie, Hanni, to niemozliwe! -Sam powiedziales przed chwila, ze zapis mogl byc oryginalny. -Ale teraz rozumiem, ze nie mogl. Ergo, w mnemonie nie siedzial zaden Projektant. Przykro mi, stary, chyba podniecasz sie nadaremnie. -Psychogram byl jednak kompletny. To tez twoje wlasne slowa. -Kompletny, lecz o wiele pozniejszy. -Ale glowy bys za to nie dal? -Do licha, o co ci wlasciwie chodzi? - Livansky pociagnal solidny lyk. - Odzyla w tobie obsesja na punkcie staroci? -O, nie, to mam juz za soba - zapewnil go Hannibale solennie. - Ale w tym momencie nie chodzi juz tylko o mnie. -A o co? -O Drzewo, o nas wszystkich - westchnal Remmuerish. - Wstrzasy, takie jak ten ostatni, nie maja odpowiednika w pisanej historii New Cheshire, a osobiscie poczynilem jeszcze w ostatnich dniach pare innych niepokojacych obserwacji. Na przyklad dzien w dzien odpadaja coraz to nowe platy krysztalu niebios, zaburzeniu ulegl tez dobowy rytm plywow w Rzece. Mowie ci, Sash, z Drzewem dzieje sie cos nienormalnego i choc nie wykluczam jakiejs naturalnej przyczyny, to jednak nie przestaje mnie dreczyc mysl, ze jest to efekt czyjegos celowego dzialania. -Czyjego niby? Tego twojego domniemanego, zmartwychwstalego Projektanta? Powtarzam ci, to nie mogl byc nikt z tych ludzi! - rzekl Livansky z naciskiem. -Mozliwe. Jednak dopoki sie nie upewnie, dopoty nie zaznam spokoju. -W jaki sposob? -Zaczalbym od znalezienia tego twojego EPHEMERe. -Graw! Chcesz wrocic do Wierzcholka? -I tak kiedys to zrobie, bo musze w koncu spojrzec w twarz mojej zonie i corce... Na pewno jednak nie wybiore sie sam. -Przykro mi, ale jesli myslisz o mnie, to od razu odmawiam. -Raczej o Kreuffie, Gerhardzie i reszcie. Przede wszystkim jednak musze zlokalizowac te neuromatryce, a poprzez nia samego Projektanta, jesli dopisze mi szczescie. -Nie ma co, wbiles to sobie do lba na amen! - Livansky machnal reka i nalal kolejna porcje likieru. Zadanie z pozoru wydawalo sie niewykonalne. Po tylu stuleciach bezustannej pracy nadajniki wszystkich ocalalych EPHEMERe musialy byc juz bardzo slabe, o ile w ogole jeszcze dzialaly. Ten, w ktorym Durqvartz zamknal Hannibale, mogl stanowic wyjatek, a i tak Kreuff omal go nie przegapil. Drugi problem stanowil nosnik sygnalu, ktory byl dwojakiej natury: akustyczny (w zakresie bezpiecznych dla ludzkiego mozgu infradzwiekow) oraz radiowy. Co prawda od kilku miesiecy Hannibale sluch mial wysmienity, ale nie az do tego stopnia, radio zas jako srodek komunikacji znal juz tylko z lekcji historii i kursow przygotowawczych na Akademie Umiejetnosci. Oczywiscie, sklecenie dzialajacego odbiornika bylo dla niego inzynierska fraszka, ale bardziej skomplikowany i czuly detektor, jakiego teraz potrzebowal, to juz zupelnie inna sprawa. Poswiecil kilkanascie wieczorow i w koncu zbudowal machine jako tako spelniajaca wszystkie wymogi. Ubocznym efektem tego majsterkowania byl chwilowy ferment w przemytniczo-kupieckim swiatku, gdyz do budowy odbiornika potrzebowal specjalnych komponentow, niedostepnych od reki. Dal zatem liste Dariusowi, ten zas przekazal ja dalej, nie wypytujac Remmuerisha o nic. Niestety, wyczuleni na kazde wahniecie koniunktury kupcy zrozumieli to po swojemu i z wlasciwym dla siebie handlowym refleksem w przeciagu paru dni zalali New Cheshire rezonatorami molekularnymi i cala masa innych specjalistycznych produktow. I omal nie znalezli sie na krawedzi bankructwa, kiedy zdobyty z takim trudem towar nie znalazl ani jednego nabywcy. Zbudowanie detektora to byl jednak dopiero poczatek. Teraz nalezalo urzadzenie wykalibrowac, a nie za bardzo bylo wzgledem czego. Remmuerish zaczal od przeczesania eteru w pelnym zakresie czestotliwosci, wsluchujac sie po kolei we wszystko, co emitowalo fale elektromagnetyczne, od wlasnego neuromotoru poczawszy, a na pulsarach konczac. Przy tej okazji wyszlo na jaw, jak wielu ludzi wciaz porozumiewa sie ze soba droga radiowa. Kilkakrotnie wychwycil rowniez cos, co wygladalo obiecujaco, jednak za kazdym razem kompensator dopplerowski wskazywal na ogromne oddalenie zrodla, rzedu tysiecy jednostek astronomicznych. Calkiem mozliwe, ze Hannibale byl pierwszym czlowiekiem od stuleci, ktory odebral wolanie starozytnych sond miedzyplanetarnych. Bylo to wzruszajace rozczarowanie, ale mialo rowniez dobra strone, posluzylo mu bowiem jako swego rodzaju test czulosci aparatury. Nadajniki owych archaicznych statkow musialy juz ledwo zipiec ze starosci, mimo to slyszal je calkiem dobrze. A skoro tak, to z wykryciem EPHEMERe nie powinien miec klopotow, gdyz bez watpienia znajdowaly sie znacznie blizej. Trzeba tylko zabrac sie do tego systematycznie i z jakims pomyslem. Hannibale zaczal skan od nowa. Tym razem zatrzymywal sie na kazdym sygnale o odpowiedniej charakterystyce i odnotowywal skrupulatnie jego czestotliwosc. Pod koniec skali mial juz zadziwiajaco pokazna kolekcje, ktora nalezalo uporzadkowac wedlug jakiegos klucza. No dobrze, na poczatek niech bedzie odleglosc zrodla emisji. Odsiew wedlug tego kryterium (maksimum trzy tysiace kilometrow, zakladajac, ze obecny wlasciciel poszukiwanej neuromatrycy nie wywiozl jej jeszcze z Drzewa) wciaz pozostawial Remmuerisha z szescdziesiecioma dwoma potencjalnymi trafieniami. Kiedy jednak sprawdzil je po raz wtory, az trzy czwarte okazalo sie echem interferencyjnym albo zwyczajna pomylka, po paru zas godzinach znalazl juz tylko cztery. Reszta zniknela i choc powtorzyl skan jeszcze trzykrotnie, nie pojawila sie juz wiecej. -Cztery - mruknal wylaczajac aparat. - Wlasciwie dziw, ze az tyle. Jedna najprawdopodobniej moja gdzies w tracheoduktach, a pozostale trzy... hm... Ostatnia techniczna kwestia do wyjasnienia byla konkretna lokalizacja neuromatryc, ale to wymagalo dodatkowych zabiegow. Dwa dni pozniej Hannibale mial wszystko gotowe. Do poludnia biegal jak zwykle po calym miescie, dogladajac coraz sprawniej postepujacych robot naprawczych, a potem ze swoim detektorem i paroma innymi drobiazgami pod pacha ruszyl w kierunku Lasu. Tuz za starym schroniskiem drwali postawil odbiornik na ziemi i odszukal swoje sygnaly, wciaz regularne i klarowne. Stamtad przeniosl sie na drugi brzeg i pietnascie kilometrow na wschod od miasta powtorzyl cala operacje, na koniec zas podwiesil detektor do prozniowego balonu i poslal go w gore niemal na cala dlugosc linki, prawie pod sam zywosklon. Mial teraz trzy punkty bazy triangulacyjnej, niezbyt moze rozleglej, ale wystarczajacej w zupelnosci do uscislenia miejsca pobytu domniemanych neuromatryc. Musial jeszcze tylko wykonac jedno prosciutkie obliczenie... -Zaraz, cos tu sie chyba nie zgadza. Ale jakkolwiek kalkulowal, wynik pozostawal tak samo zaskakujacy. Zadna z EPHEMERe, jesli to naprawde one byly zrodlem emisji, nie znajdowala sie bowiem w Wierzcholku ani nawet nigdzie w jego bezposrednim sasiedztwie, lecz jakies trzysta kilometrow ponizej miejsca, w ktorym stal. -Nic z tego nie rozumiem - mruknal. - Nic a nic. *** -Gerhard...-Nie teraz, Noel. Ale to naprawde wazne. -A to - von Klosky trzasnal ze zloscia stosem dokumentow o blat - jest jeszcze wazniejsze. Raporty stad, raporty stamtad, chyba z dziesiec nowych rezolucji, mema, sprawozdania. Nawet jakies parszywe donosy tu laduja i wszystko to musze przynajmniej przejrzec, a doba jak na zlosc ma tylko dwadziescia piec godzin. Przykro mi, Kreuff, nie mam w tej chwili czasu na twoje rewelacje. -Niewiarygodne, jak to szybko postepuje - parsknal Noel. -Co takiego? -Smierc mozgu pod wplywem toksyny biurowej. -Czego? Wybacz, ale nie bardzo rozumiem. -Och, rozumiesz az za dobrze, przyjacielu. -Kreuff! -No, co? Moze jeszcze wezwiesz ochrone, zeby usunela natreta? -Czlowieku, ja naprawde mam w rozziew roboty, a ty mi tu... -Jakiej roboty? Te zasrane swistki? - Noel machnal reka i pedantycznie ulozony stosik rozjechal sie po lsniacym biurku jak talia kart. - Co sie z toba dzieje, Gerhard? -Sluchaj no... -Pytam, co sie z toba dzieje? - Kreuff pochylil sie nad biurkiem. - Ale moze lepiej, zebys sam sobie odpowiedzial na to pytanie, poki jeszcze czas. -Nie mam go - odwarknal von Klosky. -Bos sie dal wrobic jak ostatni duren! Czy ty naprawde nie widzisz, jaki znalezli na ciebie sposob? Spojrz! - Noel porwal pierwsza z brzegu kartke i zmial ja w kulke, nim przerazony Gerhard zdazyl mu wydrzec dokument z dloni. - Bombarduja cie ze wszystkich stron spreparowana makulatura, topia cie w niej, a ty to wszystko lykasz jak glupi, bo sie na tym nie wyznajesz. -Bzdura! Doskonale potrafie oddzielic ziarno od plew. -Czlowieku, do kogo ty to mowisz? - Kreuff skrzywil sie z politowaniem. - Kilka lat cie obserwowalem i wiem, czym jest dla ciebie papierkowa robota - polem minowym bez oznakowan. -Jasna macierz, przeciez musze dojsc porzadku w tym bajzlu, a jak mam to zrobic bez tego? - Von Klosky potrzasnal plikiem kartek. -Jak? Po pierwsze, wyjdz z czterech scian i rozejrzyj sie dookola. Po drugie, natychmiast wywal te idiotyczne petycje i cala reszte gowna do kosza, albo wkrotce zadlawisz sie papierami na smierc. I po trzecie - Noel usmiechnal sie - moze bys sie ogolil. -Ze co? -Kiedy ostatni raz ogladales sie w lustrze? Tydzien temu? Miesiac? Obudz sie, czlowieku, naprawde obudz sie i otrzasnij, jesli nie chcesz kiepsko skonczyc. A jak juz sie obudzisz, to popatrz na siebie i zastanow sie, gdzie zniknal tamten facet z glowa i jajami. -Czekaj no, podobno miales mi cos waznego do powiedzenia. -Zmienilem zdanie - rzekl Noel krotko i wyszedl, pozostawiajac von Klosky'ego sam na sam z urzedowa lektura. Wszystko do niczego, pomyslal Kreuff wsciekle, nie bardzo wiedzac, dokad isc. Po diabla tu z nimi w ogole schodzil? Zeby dac sie pogrzebac zywcem w tym osmiosciennym mauzoleum? Gdybyz wtedy, zaraz po odkryciu archiwum Remmuerisha, usluchal swego wewnetrznego glosu! Ale zamiast tego dal sie zwiesc mitowi Organizacji. Szerokie zaplecze, sprawna logistyka, ocean informacji, moze nawet regularne sily zbrojne Ruchu gotowe stanac naprzeciw armii religijnych oszolomow, gdy ci wysypia sie w koncu jak smieci z rozdartego worka. Sily zbrojne? Jakie sily zbrojne, do ciezkiej zarazy, jaka organizacja? Pieprzony kurnik z kogutami skaczacymi sobie do oczu w amoku i z lajnem tryskajacym na wszystkie strony. I Gerhard, ten niesamowity jeszcze pare miesiecy temu twardziel Gerhard von Klosky, ktory dal sie zlapac w siec podlych matactw jak slepa mucha w pajeczyne. Juz lepszy i madrzejszy od niego okazal sie Farquahart, aczkolwiek jego pieta achillesowa byla z kolei porywczosc, a takze brak doswiadczenia i checi kierowania ludzmi. A szkoda, bo drzemal w tym chlopcu wielki potencjal przywodczy, moze nawet zapowiadal sie na prawdziwego charyzmatyka, z tych, co to bez trudu porywaja za soba tlum na barykady, szturmuja rzadowe palace, a potem... No wlasnie, co potem? Przechodza do historii z przydomkiem "wielki" albo zmieniaja sie w despotycznych sukinsynow. Thomas zas nie mial chyba ochoty ani na jedno, ani na drugie. Zalezalo mu tylko, zeby to co robi, zrobic dobrze, porzadnie i bez krzywdzenia innych po drodze, a to w tym bajzlu zwanym - smiechu warte - Ruchem na Rzecz Odnowy, nie bylo juz mozliwe. A zatem Farquahart byl dla Noela bratem we frustracji, tylko co to za pocieszenie? Helenistyczne kohorty byc moze gdzies tam mobilizuja juz swe sily, podczas gdy on od trzech miesiecy snuje sie po tym gmaszysku jak jakas oblakana Kasandra w krainie gluchoniemych. Nikogo nie interesowalo, co mial do powiedzenia, nikt nie stawal do broni i nie formowal szyku. Nawet tutejsze sluzby wywiadowcze - jedyna bodaj komorka, ktora wciaz jeszcze funkcjonowala w miare nalezycie - nie zareagowaly na wyznania Kreuffa. Owszem, nadstawili ucha, zgodzili sie z nim, ze cos faktycznie wisi w powietrzu i ze jakies kroki powinny zostac podjete, lecz ich takze bardziej absorbowaly wewnetrzne sprawy Cytadeli niz swiat poza murami. Dobrze chociaz, ze bakcyl wzajemnej podejrzliwosci nie opanowal ich do tego stopnia, by zabronili Kreuffowi dostepu do swych obszernych baz danych. Grzebal wiec sobie w nich z braku lepszego zajecia. Najciekawsze dla niego byly oczywiscie raporty z terenu, ktore mimo calego bezholowia w Centrali wciaz naplywaly rzetelnie i regularnie. Te od agentow z wnetrza Drzewa byly szczegolnie interesujace, choc na razie Noel nie znalazl w nich niczego, co poderwaloby go na rowne nogi. Zadnych wzmianek o wzroscie nastrojow religijnych czy nasilonej aktywnosci ekstremistow. Raczej suche i czesto tendencyjne meldunki o zyciu roznych rozproszonych po calej megastrukturze spoleczenstw i ich odzewie na szerzona przez Ruch idee konsolidacji. Z wielu sprawozdan wylanial sie co prawda jeden intrygujacy watek, a mianowicie wyrazna, ideologiczna kontrofensywa wierzcholkowych technokracji. O Helenie jednak ani slowa. Kreuff zaczal sie nawet powaznie zastanawiac, czy aby dane z Remmuerishowego archiwum byly godne zaufania. Prawde rzeklszy, skad prosty inzynier mogl zdobyc te wszystkie niezwykle informacje? Zwlaszcza te najswiezsze, dotyczace zmartwychwstania Bjorg? Przeciez rzecz musiala byc utrzymana w scislej tajemnicy, i gdyby taka wiesc przedostala sie na zewnatrz, to znajac ludzkie upodobanie do gadulstwa, caly swiat huczalby dzisiaj o tym jak dlugi i szeroki. A tu nic, nic zupelnie, poza tym przekletym archiwum! Nogi same zaniosly Kreuffa do sektora Lido, gdzie sluzby wywiadowcze Ruchu mialy swoja siedzibe. Tyle razy juz opuszczal to miejsce rozczarowany, ze mimo woli skrzywil sie na widok niepozornej plakietki z napisem "ETP. Zakaz wstepu osobom bez zezwolenia". Z drugiej strony, coz mial ze soba poczac? Odwiedzic Thomasa, zeby znow pobiadolili sobie razem nad bagnem, w ktore wdepneli? Albo spytac, jak tam ciaza Beatrice? To juz naprawde lepiej spedzic pare godzin sam na sam z czytnikiem. Kto wie, a nuz wlasnie dzisiaj mu sie poszczesci? Noel machnal biala przepustka przed skanerem zamaskowanym w drzwiach i po chwili zostal wpuszczony do srodka przez zastepce oficera dyzurnego. -A, to pan - mruknal ow z lekkim sarkazmem. - Dawnosmy sie nie widzieli. -Rzeczywiscie, wieki cale - odparowal Noel nie mniej zgryzliwie. - Jest jakies wolne stanowisko? -Tak, nawet kilka. W pokoju analitykow jak zwykle panowal polmrok. Jedyne zrodlo swiatla stanowil rzad powietrznych monitorow. Kreuff zajal miejsce przy pierwszym z brzegu i puscil odtwarzacze w ruch. Niech tam, dzisiaj przejrzy dla odmiany raporty z Afryki. Moze trafi sie cos zgodnie z zasada, ze pod latarnia najciemniej. Dol w ogole byl zawsze jakis mniej interesujacy, a sprawozdania w wiekszosci zwyczajnie nudne. Biezace opisy sytuacji w poszczegolnych enklawach i faktoriach, doniesienia o kolejnej ruchawce wsrod wiecznie skloconych plemion, prognozy ekonomiczne i tym podobna sieczka. Malo prawdopodobne, by znalazl w niej jakas perle, ale trzeba to bylo sprawdzic chocby w celu nadrobienia zaleglosci. Przed oczami Noela przesuwal sie raport za raportem. Konfederacja Hogarissi z Kraju Zatokowego (niegdys Kamerunu, dopowiedzial w myslach) prawdopodobnie o krok od zawarcia sojuszu z bukanierami Kapsta..., ...nowy szlak karawan z grenioza (co to, u licha, takiego?) omija od ostatnich zamieszek Mikklagos, co wkrotce moze nam przyniesc straty rzedu... I tak dalej, i tak dalej, jakby czytal gazete za starych dobrych czasow. Niektore doniesienia brzmialy nawet calkiem humorystycznie, jak na przyklad to o kryzysie monetarnym w jakims minipanstewku na poludniu, gdzie od wiek wiekow walute stanowily nasiona fulkii, ale po ostatniej serii ulewnych deszczow wiekszosc z nich niespodziewanie wykielkowala i drastycznie stracila na wartosci. Wiekszosc sprawozdan byla jednak tak mialkich, ze darowywal sobie lekture po pierwszym akapicie i szybko wedrowal do nastepnych. Moze nawet zbyt szybko, bo omal nie przeoczyl zwiezlego meldunku, zaczynajacego sie od slow: Czternasty virgo. Od ponad miesiaca poruszenie w gorskiej siedzibie klanu de Molher nie ustaje, aczkolwiek w dalszym ciagu mam trudnosci z ustaleniem dokladnej przyczyny. W gre wchodzi rozlam, do jakiego najwyrazniej doszlo w ich Zwiazku Kupieckim, przewrot palacowy, ewentualnie, o czym wielu tu szepcze, planowane zgromadzenie przedstawicieli Kosciola Heleny Opiekunki. Szczegolowo... -A niech mnie! - Kreuff zerwal sie z fotela. - Zlot helenistow na Dole, na dodatek pod chrzescijanskim dachem? I to nazwisko - de Molher! Natychmiast sporzadzil wydruk i jeszcze raz przeczytal uwaznie caly meldunek, a potem wywolal mape na monitor. -Tibesti, tutaj... - mruknal, krecac z niedowierzaniem glowa. - Rany boskie, przeciez ja ja mialem praktycznie przez caly czas pod nosem! *** Sila bezwladu Gerhard dobrnal na glebokosc jednej trzeciej ze sterty papierzysk, ale slowa Noela zrobily swoje.-Bzdura... bzdura... a to juz kompletny idiotyzm, Jezu! - Nie wytrzymal i z calej sily walnal piescia w reszte stosu, ktory rozfrunal sie po podlodze jak kupa lisci. - Gdzie ja mialem oczy? I co ja w ogole robie w tym kretynskim fotelu? Umieram na siedzaco, ot, co! Kreuff mial absolutna racje, pytanie tylko, jak dal sie zlapac w te pulapke? Przeciez wiedzial, co powinien zrobic, dlaczego wiec tego nie uczynil? Kiedy szedl pierwszego dnia do Varilieva, mial w glowie jasny plan dzialania, lecz ten niespodziewanie przekazal mu swoj gabinet wraz z calym kierownictwem. Juz wtedy powinien sie spostrzec. Jednak sprawy okazaly sie tak zagmatwane, ze von Klosky'emu literalnie opadly rece. Nie mogl tak po prostu zaczac od rozstawiania ludzi po katach i rozpedzenia na cztery wiatry bezuzytecznego Dyrektoriatu, nie zorientowawszy sie wprzody w calej sytuacji. Bez tego stalby sie szybko latwym celem dla kazdego, a z jego naprawczych planow smiano by sie jeszcze dlugo i nader gromko. A teraz pewnie smieja sie z niego moze nie tak glosno i otwarcie, ale nie mniej szyderczo. To byla w koncu ich mala zagrodka, jemu zas nalezala sie nie lagodna reprymenda od Kreuffa, lecz potezny kopniak w tylek za tak karygodny brak wyobrazni i zlekcewazenie przeciwnika. A najgorsze z tego wszystkiego bylo to, ze po trzech miesiacach tamci wiedzieli juz na jego temat praktycznie wszystko i manipulowali nim jak lalka, podczas gdy on, mimo ze zalewany wciaz nowymi informacjami, utknal w martwym punkcie i nijak nie potrafil sie z niego wygrzebac. Jasna krew, ile czasu stracil przez swoja slepote? Ile stracil w ogole? Czegos tam moze dokonal przez te miesiace, ale w tym samym czasie taki La Forge zrobil zapewne o wiele wiecej i duzo sprytniej. -Dosyc, bo rzeczywiscie zwariuje. - Von Klosky wstal i odepchnal wielki fotel z niesmakiem. - I na dokladke jeszcze utopie w tym szambie wszystko, co zyskalem w pierwszych tygodniach. Te dranie omal nie zalatwily mnie na amen! Ta przepastna kancelaria z trojka lizusowatych sekretarzy (ani chybi donosicieli, Chryste, nawet tak podstawowej rzeczy nie sprawdzil!) tez mu na zaraze. Centrum dowodzenia? Toz zawsze mial je we wlasnej glowie i tylko plunac swemu odbiciu w lustrze za to, ze tak rzadko z niej ostatnimi czasy korzystal. -Ale to jeszcze nie koniec, panowie - mruknal pod nosem i juz kladl reke na klamce, kiedy niemal zapomniany dzwiek rozbrzmial w jego sensorium, a zaraz po nim uslyszal znajomy kobiecy glos: -Nie wiem, czy w ogole odbierze... Ten transmiter nigdy nie byl przeznaczony do pracy na takie odleg...sci. I drugi, meski, ktory tez nie byl obcy: -Wlasnie do tego c...lu ...zy wzmacniacz kierunkowy, ale problem m...ssssss byc innego rodzaju... -Sylwia?! -Czekaj, bo chyba go mam! -Wielki Boze, Sylwia! - Von Klosky nie posiadal sie ze zdumienia. - Jakim sposobem mnie namierzylas? Gdzie jestes? -Hej, slyszy nas! -Wiem, ale nie krzycz tak, bo ledwie wylapuje go z szumow. Gerhard? -Jestem, jestem. - Von Klosky odszedl od drzwi. - Zaraz, czy to przypadkiem nie ty, Hannibale? -W rzeczy samej, to ja, i mnie rowniez bardzo milo znow cie slyszec. -Wielkie nieba, czy wy nadajecie z Keshe?! Obydwoje? -Zgadza sie. Ale pozwol, ze p...de do sedna, bo sygnal jest erratyczny i w kazd...ssss mozemy stracic po...czenie... *** Wiadomosc od Remmuerisha byla niewatpliwie sensacyjna i von Klosky spodziewal sie, ze Noel z pewnoscia wpadnie w stan bliski ekstazy, gdy ja uslyszy. Przede wszystkim jednak Gerhard byl wzruszony glosem starych przyjaciol i wspomnieniami, ktore momentalnie odzyly. Nagle zatesknil za tamta spokojna dziura i wspanialymi latami, jakie w niej spedzil. Byl pewien, ze Thomas takze sie ucieszy, gdy mu powie o kontakcie nawiazanym tak nieoczekiwanie przez ludzi z jego rodzinnych stron. Prawde mowiac powinien juz dawno zajrzec do Farquaharta i to bez zadnych pretekstow. Wiedzial, ze chlopak radzi sobie w Cytadeli nad podziw dobrze, zewszad bowiem dochodzily go sluchy o coraz zywszym, publicznym zaangazowaniu jego dawnego zastepcy. Jednak na plaszczyznie osobistej stali sie sobie niemal obcy, a kto ponosil za to wine? On, naturalnie, von Klosky.Na mysl o tym wstyd scisnal mu gardlo. Wstyd i zlosc jeszcze wieksza niz przed chwila. To sie naprawi, pomyslal z determinacja, to sie wszystko da naprawic. W koncu stara przyjazn nie rdzewieje, a Ruchem zajmiemy sie wreszcie tak, jak chcialem od samego poczatku. I razem. Tak, tylko razem! Pokrzepiony ta wewnetrzna decyzja i nagle spragniony szczerej rozmowy z dawnymi towarzyszami, Gerhard przyspieszyl kroku. Mial do przebycia spory kawalek, gdyz jakis czas temu Thomas i Beatrice przeniesli sie do kwater w odleglym skrzydle Cytadeli, z dala od zgielku centrum. Entuzjazm i wigor, jakie rozgorzaly w nim na nowo, niosly go jednak jak na skrzydlach. Von Klosky ani sie obejrzal, kiedy byl juz przed drzwiami ich skromnych apartamentow. Moze powinien zapowiedziec sie wczesniej, a chocby i zapukac, lecz zamiast tego po prostu nacisnal odzwiernik i wparowal do wnetrza, trafiajac w sam srodek rodzinnej klotni. -...mna zaopiekuje, prawda, Noel? -A po jaka zaraze mu twoja asysta? Noel, no powiedz w koncu "nie" i bedzie po sprawie! -Wlasciwie, jak sie teraz zastanawiam, jej obecnosc bylaby mi nawet na reke. -Deus, miales powiedziec "nie"! A zreszta, mow sobie co chcesz. I tak sie nie zgadzam. -No to masz problem, bo ja juz podjelam decyzje. Ide z nim do Tibesti i koniec. -Nie, Beatrice, nie idziesz do zadnego Tibesti, wybij to sobie z glowy! -A jak mnie powstrzymasz? Przywiazesz za noge do stolu? -Rany macierzy, dziewczyno, rozum ci juz calkiem odebralo? To przez te ciaze, tak? -Przestan wygadywac... O, Gerhard! -Przepraszam, chyba wybralem nie najlepsza pore na odwiedziny. - Von Klosky pokryl zmieszanie slabym usmiechem. Thomas jednak z miejsca rozpromienil sie na jego widok i zlapawszy za ramie, niemal sila wciagnal glebiej na pokoje. -Gerhard, przyjacielu, jak dobrze, ze jestes! -Doprawdy... -Sluchaj, moze ty jej wyperswadujesz ten chory pomysl, bo mnie juz zwyczajnie brak slow. -Tylko nie bardzo wiem, jaki. -A taki, ze ten - Farquahart wymierzyl oskarzycielsko palec w Kreuffa - twierdzi, iz odnalazl Helen... -To niezupelnie tak - rzekl Noel pospiesznie, widzac zdziwiona mine Gerharda. - Mam jedynie pewien mocny trop i musze go sprawdzic. -I w tym celu wybiera sie do jakiegos tam Tibesti, a ta wariatka - Thomas wskazal palcem Bee - jak tylko o tym uslyszala, zaraz w pisk, ze ona tez tam chce! -Tibesti? - Von Klosky zmarszczyl czolo. - Mowicie o tym masywie gorskim w samym srodku pustyni? Kreuff kiwnal glowa. -Prawie dwa tysiace kilometrow stad, przez najdziksze odludzie. -Prosze, slyszysz to? - Farquahart popatrzyl na Beatrice. - Gerhard chyba wie, o czym mowi. Nie pojdziesz na te poroniona eskapade, nie ma mowy! -Oczywiscie, ze pojde. - Bea zawsze dziwnie zyskiwala na urodzie, kiedy sie zloscila. - A ty mozesz sie do nas przylaczyc albo zostac w tym kamiennym grobowcu, twoja sprawa. Ja juz tu zdycham z nudow! -No to sie czyms zajmij, przeciez jest tyle rzeczy do zrobienia! -Nie dla mnie. -Przepraszam, a co tam wlasciwie jest? - wtracil niesmialo Gerhard. -Siedziba naszych starych znajomych - klanu de Molher - wyjasnil Kreuff. -Cos podobnego... I to u nich jest Helen? -Powiedzialem, ze na razie mam tylko podejrzenia. -Ale chyba nie chcecie wyruszyc na piechote? Bo to rzeczywiscie byloby czyste szalenstwo. -Mialem nadzieje, ze dasz mi jakis wehikul. - Noel popatrzyl na Gerharda pytajaco. -Naturalnie. Cos wykombinuje. - Von Klosky zamyslil sie przez chwile. - Hm, gdyby sie okazalo, ze masz racje, to jest to rzecz naprawde niebagatelna i moja rewelacja przestaje juz wlasciwie byc aktualna. -Ty tez cos znalazles? - Kreuff momentalnie nadstawil ucha. -Nie ja, lecz nasz nieoceniony Hannibale. Wszyscy zamilkli. -Rozmawialismy krotko i dlatego nie znam wszystkich szczegolow, niemniej wyglada na to, ze Remmuerish zlokalizowal jeszcze kilka tych starych neuromatryc, tych twoich EPHEMERe, czy jak im tam... -Gdzie?! - podniecony Noel wpadl mu w slowo. -Gdzies w Drzewie. Malo tego, Hannibale twierdzi, ze z jednej z nich przetransferowano zawartosc... -Jezu! - Kreuff nie dal mu dokonczyc. - Wiec ktos odnajduje i otwiera pozostale sarkofagi? Kto?! -Nie wiem, Noel, sam Remmuerish tez chyba zreszta wie nie wiele wiecej. I nie ma za bardzo mozliwosci, by sie dowiedziec. Dlatego pyta, czy ktos z nas nie podjalby sie tego zadania. -Jasna mgla, Tibesti z jednej, a to z drugiej. - Kreuff rozlozyl rece. - Nie, jesli zrodlo wszystkiego znajduje sie w tych gorach, to one sa wazniejsze. A ktos z was by nie mogl? -Ja sie teraz na pewno stad nie rusze - powiedzial Gerhard z zalem. - A oprocz was nie mam juz nikogo na tyle zaufanego. Tom? -Ja? Musze to przemyslec. - Taki obrot sytuacji zaskoczyl Farquaharta, ktoremu brutalnie przerwano rozprawianie sie z szalonym pomyslem Beatrice. Gerhard dopiero teraz zauwazyl zmiane, jaka zaszla w Thomasie. Nie chodzilo nawet o te twarz, niegdys blyszczaca zawadiackim usmieszkiem, a teraz wychudla i sciagnieta od trosk. Ktos uprzejmy stwierdzilby, ze chlopak po prostu wydoroslal i poznal smak odpowiedzialnosci, lecz tak naprawde Farquahart wygladal jak czlowiek, ktory postarzal sie o dziesiec albo pietnascie lat i ktorego przygniotl ciezar zbyt duzy na jego wiek, doswiadczenie oraz sily. -Tom? -No co? -Nic, chcialem cie tylko... - Slowa uwiezly von Klosky'emu w gardle. Przeprosiny byly moze jak najbardziej na miejscu, czas jednak chyba niezbyt odpowiedni. - A, zreszta, to moze zaczekac. -Powiedzmy do wieczora, hm? Wpadnij do mnie koniecznie, bo potrzebuje twojej rady w kilku waznych sprawach. A propos, z toba, Noel, tez chcialbym zamienic pare slow. Na osobnosci. -Alez oczywiscie. - Kreuff przeniosl wzrok z Bei na sposepnialego Thomasa, po czym wycofal sie taktownie w slad za Gerhardem, pozostawiajac mlodych sam na sam ze soba. *** Po wyjsciu Gerharda i Noela rozmowa z Beatrice nie skleila sie juz i Thomas uciekl w zacisze swojego malego pokoiku, widzac, jak slabe i w gruncie rzeczy nieszczere sa jego racje. Naiwnosc do spolki ze szczeniackim optymizmem to piekielnie kosztowna kombinacja cech, pomyslal Thomas z sercem ciezkim jak kamien. Nieznosne codzienne kompromisy zamiast cudnej bajki o krolewiczu i ksiezniczce czy o przyjaciolach, tych, co to jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie ma takiej rzeczywistosci, w ktorej spelnialyby sie podobne mrzonki. Nie ma, nie bylo i nigdy nie bedzie, a temu, kto twierdzi inaczej, powinno sie odciac leb. Albo karac jeszcze dotkliwiej poprzez bolesna weryfikacje zludzen. Taka kare wlasnie teraz odbywal i konca wyroku jakos nie bylo widac.Oprocz tego dreczylo go przeklete archiwum Remmuerisha, ten dar i bogactwo, jak kiedys mniemal. Okazalo sie, ze dranstwo zyje juz wlasnym zyciem, niby jakis zlosliwie inteligentny pasozyt. Wysilek, jaki Thomas wkladal ostatnio w walke z niekontrolowanymi wybuchami elokwencji, pozeral wiecej niz polowe jego energii, niewiele pozostawiajac na zmagania z innymi problemami. A najwieksza przewrotnosc gadajacej jego ustami encyklopedii tkwila w tym, ze kierowala na Farquaharta uwage wszystkich - od mlodej, buntowniczej gwardii po starych intrygantow, od szlachetnych dusz po bojowkarzy nieuchwytnego La Forge'a. Kazdy chcial przynajmniej posluchac, co ma do powiedzenia tajemniczy erudyta i ekspert w kazdej, zdawaloby sie, dziedzinie. Wielu mialo ochote wykorzystac go do wlasnych celow, a bylo i paru takich, ktorym najwyrazniej stal na drodze, choc na razie nie poczynili jeszcze zadnych zdecydowanych krokow. Jednak Thomas czul sie juz dostatecznie sterroryzowany i ubezwlasnowolniony przez natretnego wspollokatora swej czaszki. I czemu tu sie dziwic, ze jego zwiazek z Beatrice przezywal kryzys? Nie bylo go dla niej, nie bylo go nawet za bardzo dla samego siebie. Farquahart widzial to doskonale i odczuwal nader dotkliwie. Czule zapewnienia o milosci przestaly juz wystarczac, zwlaszcza teraz, kiedy jego atencja byla dziewczynie szczegolnie potrzebna. I te emocje, ktorych zawsze byla glodna. Tesknota za stabilizacja, o ktorej kiedys mowila, okazala sie chwilowa i juz jakis czas temu zrozumial, ze nie uda mu sie okielznac jej dzikiej natury. Oczywiscie, ze Beatrice dusila sie w tych murach, sam sie w nich dusil. W gruncie rzeczy cala ta dzisiejsza ostra wymiana zdan miedzy nimi wynikala z jego zazdrosci, ze ona ma jeszcze w sobie tyle ognia i zadzy poznania swiata, podczas gdy w nim cos sie wypalilo. Kto wie, moze rozstanie na jakis czas to nie jest zly pomysl? Nie watpil przeciez, ze Beatrice go kocha i do niego wroci, ani w to, ze Kreuff zagwarantuje jej bezpieczenstwo podczas calej wyprawy. Poza tym byla dopiero w trzecim miesiacu i nad podziw dobrze znosila swoj stan dzieki specjalnemu poliprocesorowi, otrzymanemu w prezencie od Gerharda. Zreszta potrafila sobie radzic w nieznanym terenie jak malo kto i miala nadzwyczajna intuicje. Prawde rzeklszy, cala ta sprawa na nowo obudzila w Thomasie wedrowniczy niepokoj, tym bardziej ze pare dni spedzonych z dala od Cytadeli byloby wrecz zbawienne. A jeszcze bardziej spotkanie z Remmuerishem. W koncu ten czlowiek przez trzy lata chodzil z archiwum w glowie i nie oszalal, wiec na pewno zna jakis sposob na jego poskromienie. Thomas otworzyl komplant i uslyszawszy von Klosky'ego, rzucil pospiesznie: -Gerhard? Jestes u siebie? Swietnie, bede najdalej za dziesiec minut. I mozesz zaczac organizowac transport do Keshe. Jade. ROZDZIAL 15 -Czlowieku, czy to naprawde konieczne? Przeciez mnie trakerzy nie szukaja!-Uscislijmy: nie szukali pare miesiecy temu, ale teraz moze byc inaczej. Tak czy owak, od nadmiaru ostroznosci nikt dotad nie umarl, a charakteryzacja zajmie doslownie kilkanascie minut. Chodz. Von Klosky przeprowadzil Thomasa bocznymi tunelami na teren Wydzialu Zewnetrznego. Nie bylo tu juz zadnej znajomej twarzy i Gerhard wolal w tych niepewnych czasach przeslizgiwac sie niepostrzezenie tam, gdzie jeszcze szesc lat wczesniej czul sie jak u siebie. Teraz zmierzal do niepozornej celi z dala od glownych pomieszczen Wydzialu, zwanej przez agentow "garderoba". Dawniej to wlasnie tutaj mieli koncowa odprawe i dostawali zapieczetowane rozkazy, a takze przechodzili ostateczny szlif przed udaniem sie na misje. Von Klosky przesunal dlonia nad atrapa klamki, ciekaw, czy skaner rozpozna jego termogram. Trudno to bylo stwierdzic, gdyz drzwi niemal w tej samej chwili otworzyly sie i stanal w nich jakis starszawy czleczyna. Przez moment obydwaj stali na progu bez slowa, a potem Gerhard uscisnal tamtego kordialnie. -Witaj, Miro. - Ze wzruszenia von Klosky'emu zalamal sie glos. - Wiedzialem, ze w koncu znowu cie zobacze. -Gadasz, jakby nie wystarczylo zejsc kilka pieter na dol. Ja caly czas tu siedze, tylko nikt z tych nowych o mnie nie wie. - Staruszek usmiechnal sie przekornie. - Jak jaki upior w operze. Ale sie porobilo, co? Slyszalem, zes... -Pozniej, przyjacielu, pozniej pogadamy sobie o wszystkim. - Von Klosky klepnal go serdecznie po plecach. - Mam nadzieje, ze wiadomosci ode mnie nikt poza toba nie widzial? -Gerhard, zlituj sie! - W zaczerwienionych oczach Miro mozna bylo dostrzec nieklamany wyrzut. -Musialem spytac, taki juz jestem. - Von Klosky skrzywil sie przepraszajaco. - Powiedz mi, czy masz tu wszystko, co potrzebne? -Nawet wiecej. - Staruszek przymruzyl szelmowsko oko. - Nikt mnie co prawda ostatnio nie odwiedza, ale ja i tak jestem na biezaco z roznymi nowinkami. Chodz, pokaze ci kilka prawdziwych cacuszek... -Szczerze mowiac, troche nam sie spieszy. -Ech, z wami zawsze to samo, szybko i szybko - westchnal Miro. - No dobra, siadaj i mow, jak strzyzemy. A tak w ogole moglbys staremu zdradzic, co kombinujesz, bo tyle dziwnych plotek ostatnio krazy, ze az trudno dac wiare. -Nie, nie, Miro, to jego masz charakteryzowac, nie mnie. - Gerhard wskazal na Farquaharta. -A ktoz to taki? -To moj... moja prawa reka. -Aaa, wiec to jeszcze bardziej cwane! - Staruszek klasnal w rece. - Klasyczna akcja dwubiegunowa, rozumiem, rozumiem. No to siadaj, chlopcze. I pozwol, ze sie przedstawie: Miro Herbst, najstarszy garderobiany w tym cyrku. -Farquahart, milo mi - odbaknal Thomas i odrobine niepewnie zajal miejsce w dziwacznym fotelu wygladajacym jak jakies wyrafinowane narzedzie tortur. -Farquahart, takie jakby skads znajome... No nic, mowcie, co wycinamy? -Kupca Anhelosow - zaordynowal von Klosky zwiezle. -Mlodego? Starego? -Postarz go, owszem. -Jakas piecdziesiata, szescdziesiata wiosna? -Tak mysle. -Deus! - przestraszyl sie Thomas. - Co wy chcecie zrobic?! -Inne zmiany? - Miro-profesjonalista nawet nie zareagowal na jego wybuch. -Wedle twojego uznania. Ma po prostu na jakis czas stac sie nierozpoznawalny jako Thomas Farquahart. -Ale z opcja przelacznika "swoj-obcy"? -Dobrze by bylo. -W porzadku. A ze zwyklych dodatkow? -Powiedzmy, ze przygotowujesz go do zadania o najwyzszym stopniu ryzyka. -Prosze bardzo, ale takie cos zajmie minimum pol godziny - zastrzegl "garderobiany". - To co, mlodziencze, gotowy? *** -Teraz nastepna sprawa: twoj kamuflaz.-To chyba akurat zbedne. Ciagle mam twoja skorke, Gerhard. -Jaka skorka, po co skorka? - Miro zamachal rekami. - Skorki to przezytek i niewygoda. -Mnie tam nie przeszkadzala - mruknal Farquahart. -A to, co masz w tej chwili, bedzie ci przeszkadzac jeszcze mniej - stwierdzil Miro autorytatywnie. - Ot, niewielki wszczep, polaczony bezposrednio z osrodkami w twojej korze mozgowej, jak rowniez z komplantem. Notabene jego takze wymienilem na nowy. -Do licha, a po co? - zirytowal sie Thomas. - Albo mi to bylo ze starym zle? -Powiedzieliscie: najwyzszy stopien ryzyka. -Jednakowoz bez przesady. - Von Klosky chrzaknal z zaklopotaniem. - Rzeczywiscie, dlaczego ruszales jego komplant? -Przeciez to byl prymityw! Ktory oficer operacyjny chodzi z czyms takim? - Miro byl szczerze zdziwiony ich sprzeciwem. - Teraz ma wreszcie cos porzadnego, a przede wszystkim bezpiecznego. Tak miedzy nami mowiac, Gerhard, twoj tez przydaloby sie sprawdzic i ewentualnie wymienic. -Na pewno nie w tej chwili. -Im predzej, tym lepiej. Zwlaszcza jesli masz zamiar byc w stalym kontakcie ze swoim przyjacielem. -A co, przez stary sie z Thomasem nie porozumiem? - zaniepokoil sie Gerhard. -Porozumiesz, ale juz nie tak efektywnie i bez wykorzystania pelni mozliwosci jego obecnego komunikatora. Dwudziestokrotnie szybsze i wydajniejsze sprzezenie z systemem nerwowym, szyfrowanie EPR w czasie rzeczywistym, zasieg transmisji praktycznie nieograniczony. Ekranowanie za wyjatkiem jakichs superwymyslnych zapor wlasciwie niemozliwe, bo wykrywszy bariere, komplant natychmiast przechodzi w tryb stochastycznego tasowania nosnikow przekazu, a ma ich z pietnascie do wyboru... -Dobra, Miro, wystarczy - przerwal wyliczanke von Klosky. - Moze faktycznie sie zastanowie. -Radze. - Staruszek pogrozil mu palcem. - Jest jeszcze cos, o czym nie wspomnialem. Ach, tak, uzbrojenie. Zacznijmy od tej broszy z miniaturowym fazotranslatorem w srodku... *** -I nawet sie ze mna nie pozegnala - powiedzial Thomas z gorycza w glosie.Stali w przedsionku sluzy na koncu jednego z sekretnych przejsc, daleko poza glownymi murami Cytadeli. Chlodny nocny wiatr szarpal polami zdobnego kontusza Farquaharta i porywal slowa stlumione przez ochronna maske na jego twarzy. -Coz moge rzec? Potraktuj to jak dobry omen. - Gerhard probowal pocieszyc przyjaciela. -Ze niby "wyskoczylam tylko na chwilke, kochanie, i zaraz jestem z powrotem"? To masz na mysli? - Thomas usmiechnal sie ironicznie za swoja elastyczna przylbica. -Mniej wiecej. - Von Klosky polozyl mu reke na ramieniu. - Daj spokoj, Tom, nie gryz sie juz tak tym wszystkim. -Staram sie, ale to trudne - westchnal Thomas ciezko. - Gdzie ja popelnilem blad? -Przeciwnie, wlasnie go uniknales. -Wypuszczajac to dzikie zwierzatko z klatki, zeby odetchnelo swiezym powietrzem? Tak, wiem. Ale ona wroci, prawda? -A co ci mowi serce? -Chcialbym byc pewien. - Farquahart odwrocil twarz na polnoc, ku niewidocznemu juz o tej porze Drzewu. - W kazdym razie badz z nia w stalym kontakcie, prosze cie. -Obiecuje. Kreuff zreszta tez przyrzekl nadsylac regularne meldunki. -To dobrze. - Farquahart zdawal sie myslec o czyms innym. - To dobrze... A ty poradzisz sobie tutaj sam? -Bez obaw, durnia mozna zrobic ze mnie tylko raz - rzekl von Klosky polglosem. - Poza tym Rasklund... Czekaj, bo chyba juz sa... Jakis regularny ksztalt zamajaczyl niewyraznie w mroku i chwile pozniej przybral materialna postac kogi. Pojazd wyladowal bezszelestnie jak wielki platek sniegu niemalze u ich stop i po kilku sekundach ujrzeli znajoma sylwetke. -Buenas nocias, przyjaciele. - Pod jarzmem normalnej grawitacji Jesus poruszal sie z jeszcze wiekszym dyskomfortem niz w konarach Drzewa. - Ojciec powiedzial, ze mam zabrac jednego pasazera. -Tak, mnie. - Farquahart zblizyl sie do Anhelosa z reka wyciagnieta na powitanie. -Senhor... -Thomas Farquahart. Coz to, amigo, nie poznajesz mnie? -Senhor Thomas? - Mlodzieniec cofnal sie o krok. - Chwileczke, czy to jakis zart? -Raczej zasluga tutejszych specjalistow od makijazu! - Thomas usmiechnal sie mimo woli i wydal swej "masce" krotkie mentalne polecenie. - A teraz? -Santa Matilda! - wyszeptal zdumiony Anhelos. - Zrobili ci transfer, senhor? -Nie. - Thomas zgadl, co Jesus ma na mysli. - To tylko charakteryzacja. Przestraszylem cie? -Alez skadze. - Mlodzieniec byl wyraznie zmieszany. -W takim razie wsiadajmy. -Pozdrow ode mnie wszystkich znajomych! - rzucil jeszcze za nim von Klosky. -A jakzeby inaczej! - odkrzyknal Thomas glosem podstarzalego kupca z taboru i wskoczyl na poklad. Blekitna kopula zawarla sie nad nim, zbladla i w koncu zupelnie zniknela, po czym statek odlecial na polnoc tak samo bezszelestnie, jak przybyl. *** Zycie w New Cheshire powoli wracalo do normy. Zmarlych oddano Rzece i oplakano, ostatnie przecieki z hydroponicznych basenow zostaly uszczelnione, odbudowa najbardziej zdewastowanych kwartalow przeszla zas w faze konsekwentnego wypelniania urbanistycznego planu Remmuerisha. Gros Esendu zlozylo sie podczas trzesienia niczym domino, i jego bezdomni mieszkancy staneli przed dylematem: budowac od nowa tu, na stromym sklonie Ryftu, nagim teraz i odstreczajacym jak wylysiala czaszka, czy poszukac innego miejsca. Koniec koncow zdecydowali sie zostac, Hannibale jednak od razu postawil warunek: zadnej prowizorki ani powtarzania bledow poprzedniej, chaotycznej architektury. Zgodnie z przewidywaniem malo kto zaprotestowal, nauczka byla bowiem zbyt swieza. Niemniej kilka nosow sie zmarszczylo po przedstawieniu radykalnej koncepcji przebudowy tej czesci New Cheshire. Glownym zarzutem bylo to, ze kasbah Noir, choc w istocie niezbyt piekna, stanowila najstarsza czesc miasta, w nowym planie nie bylo zas slowa o zachowaniu jej zabytkowego charakteru.Argument mocny dla tradycjonalistow, lecz z pewnoscia nie dla formierzy czy kupcow. Wszyscy zgadzali sie co do ludzkiego wymiaru tragedii, jakim byl nagly paroksyzm Drzewa, ale dla obydwu grup zawodowych stanowil on rowniez, co tu kryc, prawdziwa bonanze. Mieszkancy Keshe zaczeli nagle poszukiwac uslug formierzy, nawet ci, ktorych posesje wyszly z kataklizmu bez wiekszego szwanku. Kupcy natomiast, do spolki z wlascicielami coraz liczniej powstajacych manufaktur, nie mogli nadazyc z zamowieniami. Materialy budowlane, instalacje, tysiace drobiazgow do wyposazenia gospodarstwa domowego - kazdy zapragnal naraz cos u siebie zmodernizowac, przerobic badz zabezpieczyc. Nic dziwnego, ze bazar, od zawsze jeden z wazniejszych punktow miasta, stal sie teraz jego nieoficjalnym centrum. Kupic tutaj mozna juz bylo praktycznie wszystko, co dalo sie do New Cheshire przetransportowac. Przychodzili tez ludzie, ktorzy nie szukali zadnego szczegolnego towaru, lecz po prostu byli ciekawi egzotyki i nowinek z szerokiego swiata. Minely bezpowrotnie czasy, kiedy szklarze, w zaleznosci od wyznawanej filozofii, byli postaciami na poly legendarnymi badz przekletymi. Ich miejsce zajeli importerzy z prawdziwego zdarzenia, pewni siebie, glodni nowych rynkow zbytu i swiadomi swych profesjonalnych mozliwosci. Przybywali do Keshe coraz liczniej i z najrozniejszych stron, jakby byli obdarzeni jakims kupieckim zmyslem, i przecietny, szary obywatel czesto stawal z rozdziawiona geba na widok co bardziej osobliwych gosci. Tak jak ten farmer, ogladajacy wlasnie z zaciekawieniem komplet osmoslonow do filtrowania pozywek. -Wybacz, przyjacielu, ale domyslam sie, zes tutejszy? -O co chodzi? - Zagadniety chlop odlozyl niechetnie towar na lade i odwrocil sie ku pytajacym. Dwoch ich bylo i mogl przysiac na pamiec swych przodkow, ze podobni jeszcze tego miasta nie odwiedzali. Stroj nieznajomych przyprawial o oczoplas: bogaty ponad wszelkie wyobrazenie, ani chybi ciezki i niewygodny. Nawet glowy mieli okryte jakimis czapkami z kolorowego wlosia, a od delikatnej muzyczki, jaka graly ich powloczyste szaty, dziwnie swedzialo pod czaszka. -Jestem Hernandez de Hoya, a to moj wspolnik, Leone Castillar. -Aha. -Piekne miasto! Slusznie nam doniesiono, ze uklad z wami moze przyniesc uczciwy profit. -Ja tam sie nie wyznaje. -Niemniej ludzi z pewnoscia tu znasz? -No... -Widzisz, przyjacielu, przybylismy tu, aby porozmawiac o ewentualnej koncesji handlowej dla naszej konfratrii. -A to nie ze mna o takich sprawach gadac, panie. - Farmer zatrzepotal rekami, jakby sie oganial od much. - Ja tu tylko na targ, ot, popatrzec. -Oczywiscie, oczywiscie. Chcielismy wlasnie spytac o kogos znaczniejszego, upowaznionego do prowadzenia rozmow tej natury. -Znaczniejsi to w magistracie, albo... o tam. - Farmer wyciagnal reke w kierunku straznicy, doskonale widocznej z targowiska. -A czy we wskazanych miejscach znajdziemy czlowieka nazwiskiem Bremmer? -Bremmer? A, nie, ten to najwiecej siedzi po drugiej stronie Rzeki, na Esendzie, czy co tam z niego zostalo. Ale przeciez on nie z Rady? -Niemniej musi byc u was nie byle jaka persona, skoro wlasnie o nim najwiecej slyszelismy. Wskazesz nam, dobry czlowieku, droge na ten Esend? -Ja tam nie wiem, kto wazny, a kto nie. - Farmer wzruszyl ramionami. - Hm, to byscie musieli isc tak... *** -...i zdecydowanie lepiej bedzie uformowac terasy naprzemiennie, w ukladzie "na luske". Nie w zwartej plaszczyznie, ale rozlozone na kilka mniejszych grup...-Senhor Bremmer? -Chwileczke, zaraz z panami porozmawiam. - Juz od dwoch dni Remmuerish przezywal gehenne konsultacji, czy tez raczej morderczego pojedynku na argumenty z cechem formierzy. Ci ludzie wykonywali profesje szacowna, z tradycjami i jak dotychczas nikt nie osmielal sie kwestionowac ich umiejetnosci ksztaltowania Drzewnych tkanek. Osiagniecie jakiegokolwiek kompromisu bylo iscie tytanicznym zadaniem i Hannibale zaczynal powoli zalowac, ze w ogole sie go podjal. Ale on takze potrafil byc uparty. -To jest absolutnie optymalne rozwiazanie, a przede wszystkim bezpieczne - tlumaczyl. - Widzieliscie kalkulacje rozkladu naprezen i nikt z was jakos jej nie negowal, wiec o co wlasciwie chodzi? Prosze, macie tutaj jeszcze dodatkowe trzy schematy, ktore opracowalem, uwzgledniajac wasze sugestie. Jesli one tez was nie przekonaja, to przykro mi, ale bede zmuszony skompletowac nowa ekipe. A wiecie, ze jest ostatnio w kim wybierac, prawda? Juz, slucham panow? Czekajacy cierpliwie przybysze nie wprawili Hannibale w zdumienie. Badz co badz piec lat swego zawodowego zycia spedzil w dokach Wierzcholka, a tam podobni dzentelmeni byli na porzadku dziennym. Ich widok uswiadomil jednak Remmuerishowi, ze miasto przekroczylo pewna cezure, jako ze wyniosli kupcy z taborow nie zwykli interesowac sie byle miescinami. Ciekawe tez, co mieli do zaoferowania, a takze kto ich do niego skierowal. -Zaiste, jestes tu znana osoba, senhor. - Starszy z nich wyciagnal reke, a Hannibale odwzajemnil uprzejmie gest. - Nawet prosty wiesniak wiedzial, gdzie cie szukac. -To zapewne dlatego, ze ma w tej dzielnicy kogos z rodziny - odrzekl Remmuerish skromnie. - Niemniej jestem zaszczycony waszym zainteresowaniem i chetnie uslysze, jaki jest jego powod. -Wolelibysmy prowadzic dalsza rozmowe w bardziej kameralnych warunkach. Moze u ciebie, senhor? -U mnie? -Sprawa, z jaka przybywamy, ma dosc szczegolny charakter. - Kupiec znizyl konfidencjonalnie glos. - I w zasadzie nie dotyczy nikogo procz nas trojga, po coz zatem zbytecznie draznic inne uszy? Czegoz oni, u licha, moga ode mnie chciec? - pomyslal zaniepokojony Hannibale. Anhelosi raczej nie byli znani ani z brudnych interesow, ani z konszachtow z podejrzanymi ludzmi, jednak wyjatek mogl sie zdarzyc. -Dobrze, chodzmy zatem - powiedzial po chwili namyslu. Przybysze byli dziwni takze pod innym wzgledem, zazwyczaj bowiem mlodzi sa wszystkiego ciekawi, starzy zas zobojetniali badz usiluja wywrzec takie wrazenie. Tu jednak rzecz sie miala na odwrot, gdyz to wlasnie siwy Anhelos wciaz rozgladal sie na prawo i lewo z wielkim ozywieniem. -Mowiono nam, ze wasze miasto starozytne i spokojne, a ja tu na kazdym kroku dostrzegam ruch i wielkie budowanie, jakbyscie dopiero co w tym miejscu zaczynali - zagadnal w koncu Remmuerisha. -Sytuacja poniekad przymusowa. -Tak? -New Cheshire nawiedzil niedawno wielki kataklizm, niszczac... -Kataklizm? Deus, jaki kataklizm?! Hannibale zamurowalo, gdyz tylko jedna ze znanych mu osob uzywala podobnego wykrzyknika. Odwrocil sie i popatrzyl na starego Anhelosa spod przymruzonych powiek. -Jak powiedziales? -Ech... - Przybysz wypuscil glosno powietrze i w mgnieniu oka pozbyl sie hieratycznej, kupieckiej pozy. - I po jaka zaraza ten Miro tak sie ze mna meczyl? -Thomas? -He, he, ale ze mnie tajny agent, nie ma co. - Anhelos usmiechnal sie, jednoczesnie mlodniejac jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. - Zgadles, przyjacielu, brawo. Niestety, dla zwyciezcy nie przewidzielismy w tym konkursie zadnej nagrody, poza dobrym slowem. -To mi w zupelnosci wystarczy. - Wzruszony Remmuerish usmiechnal sie szeroko. - A niech mnie! Nie spodziewalem sie nikogo z was tak predko! -A ja nie przypuszczalem, ze zastane cie praktycznie wspolwlascicielem tej dziury. Ale czemu ja jestem taki zgryzliwy? Zmienilo sie to miejsce przez cztery miesiace nie do poznania! - Farquahart rozejrzal sie ponownie dookola i zdumiony pokrecil glowa. - Choc prawde mowiac, nic mi tamtego starego nie zal. Zwlaszcza podoba mi sie rozwalenie kasbah Noir, bo dzielnica straszyla jak wrzod. Twoj pomysl? -Mowilem ci, Thomas, byla katastrofa i Esend sam sie rozsypal. -Jak to, caly? -Niemalze. Ocalalo zaledwie kilkanascie domow, ale i one przestaly nadawac sie do czegokolwiek, zburzylismy wiec wszystko do czysta pod zupelnie nowy kwartal. -Niesamowite - szepnal Thomas. - Patrzac po ludzkich twarzach, nie powiedzialbym, ze cos takiego sie wydarzylo. -Szok mija szybko - odparl Remmuerish. - Chodzcie, bo chyba zaczynamy zwracac na siebie uwage. -W istocie - zgodzil sie z nim Farquahart. - Swoja droga bardzo jestem ciekaw, jak sie tu urzadziles. -Chodzi ci o moje lokum, czy o to, jak mi sie zyje w twoim rodzinnym miescie? -A jak ci sie w nim zyje? Pewnie nie najgorzej, sadzac po twojej popularnosci? -Bylbym niewdziecznikiem, gdybym narzekal, choc byly rozne momenty. -A Enrike? - spytal Thomas z lekkim zaklopotaniem. - Znalazles? -Nie, ani sladu. I wolalbym... -Naturalnie. Wybacz moja niedelikatnosc. - Mina Remmuerisha sprawila, ze Farquahart z miejsca pozalowal podjecia tego bolesnego tematu. - A wiesz, na Dole tez wiele sie dzieje. -No wlasnie, musisz mi opowiedziec wszystko ze szczegolami, jak poradziliscie sobie z zejsciem na Ziemie, i tak dalej. - Hannibale skwapliwie podchwycil nowy watek. - Ale, wiecie co? Moze zamiast do mnie, pojdziemy najpierw do Sasha Livansky'ego. Imigrant jak ja, najlepszy lekarz, jakiego znam, moj przyjaciel, a przede wszystkim czlowiek, od ktorego zaczela sie ta cala historia z neuromatryca. -Najmocniej przepraszam, senhor Thomas, ale moja asysta wydaje sie juz w tym momencie zbedna - odezwal sie milczacy dotad towarzysz Farquaharta. - A Reyes jest kobieta nieco przewrazliwiona i z pewnoscia zaczela sie niepokoic. Dobrze by bylo, zebym wrocil do kogi. -Ach, ten moj przeklety brak manier, przeciez nawet was sobie nie przedstawilem. - Farquahartowi zrobilo sie autentycznie glupio. - Pozwolcie zatem panowie - Julius Bremmer, a to Jesus, ktory mnie tu przywiozl. Mlody Anhelos poklonil sie z galanteria Remmuerishowi, po czym zwrocil sie jeszcze raz do Thomasa: -Bede czekal na statku, niemniej uprzedz mnie wczesniej, senhor, ze nadchodzisz. Droga do posiadlosci Livansky'ego zabrala im kwadrans - niewiele, jak na wyczerpujaca opowiesc, Thomas zdazyl jednak zdac Remmuerishowi skrocone sprawozdanie z ostatnich czterech miesiecy, a takze wspomniec o archiwum i o swojej udrece. -To pewnie dlatego, ze caly wsad poszedl bezposrednio do mozgu, ale w tych sprawach nie jestem ekspertem. Za to Sash jak najbardziej i na pewno cos na to poradzi. Do licha, czy ten czlowiek ma jakis szosty zmysl? Istotnie, tak to moglo wygladac, bo drzwi otworzyly sie dokladnie w chwili, kiedy Hannibale stawial noge na stopniu. Medyk jednak zrobil zaskoczona mine. -Graw, a wiec juz wiesz? - Livansky byl wyraznie zdenerwowany. - A moze go znalazles? -Kogo? -Kevina! -Co? - Remmuerish zdretwial. - Rany macierzy, przeciez miales... -Ale tego nie zrobilem! - wybuchnal Livansky z niezwykla u niego gwaltownoscia. - Przez te ostatnie dni mam tyle pracy, ze nie wiem, w co rece wlozyc, a on byl caly czas taki spokojny. Co tam, spokojny, martwy praktycznie! Odkad zamknalem go w izolatce, lezal tam sobie bez ruchu, istny trup na katafalku, nawet aparatura nie wskazywala zadnej podejrzanej aktywnosci, i... zapomnialem. Zwyczajnie o nim zapomnialem, mozesz to zrozumiec? -Pewnie, Sash, pewnie. - Hannibale probowal uspokoic przyjaciela. - Ale jak to sie stalo? -Co? Jak zwial? Nie mam zielonego pojecia! Dwie godziny temu wchodzilem do izolatki i jeszcze tam byl, a teraz jest pusta! Przeszedl przez sciane albo porwal go zly duch... - Livansky potrzasnal bezradnie glowa. - Nic, ide go szukac, ale tym razem juz z tym. W jego reku blysnal jakis medyczny instrument, ani chybi do "neutralizacji" Kevina. -Czekaj, pojdziemy z toba... -Nie - zaprotestowal medyk, wymijajac Remmuerisha na schodach. - Sam to spapralem i sam to zalatwie. *** Dzieciak przyczepil sie do Jesusa tuz za granica miejskich zabudowan i nie odstapil go az do katarakty, przy ktorej zaparkowali koge. Nie jakis zebrak ani maloletni zlodziejaszek, lecz raczej jeden z tych cichych moli ksiazkowych, co to naczytawszy sie roznych kolorowych historii, sni potem na jawie o dalekich wojazach i niezliczonych przygodach. Blady, wymizerowany i jakajacy sie okropnie chlopczyna od razu wzbudzil w mlodym Anhelosie sympatie, bo byl poniekad jego mlodsza wersja - ten sam zar w oczach, ta sama chciwosc wielkiego swiata, ten sam szczeniecy entuzjazm.-Mily jestes i ja wszystko rozumiem, ale jakze moge cie zabrac? I dokad? -Gdzie b-badz, byle s-stad. -No i coz dalej? - Jesus popatrzyl dzieciakowi w oczy. - Zycie w drodze to nielatwa rzecz, wierz mi. W glowie masz wielkie marzenia, ale czy troche nie za wczesnie na ich realizacje? A twoi rodzice, czy pomyslales o nich choc przez chwile? -Ja n-nie mam - baknal wyrostek. - Nie zy-yja dawno. Podejscie "na sierote" bylo jednym z najpospolitszych klamstw wsrod takich malych poszukiwaczy przygod. -Tata robil ku-ursy z towarem, i star-starsi bracia, kiedys, jak nie by-ylo tak latwo, co te-eraz. I z je-ednego po prostu sie nie wrocili. A ma-atka to wczesniej odeszla z i-innym szklarzem, dawniejszym przyjacie-elem taty. Zna-aczy, jaki on tam przy-yjaciel, swinia i podlec z-zwykly, co to ojca jak mogl, oszwabial. Tyle ze sta-ary zawsze glupi byl i ta-aki wierny, to i teraz ma. Wez mnie, szlachetny pa-anie, na wszystko prosze. Ja to zawsze tak strasznie chcialem, i wte-edy, jak tata z bracmi chodzili, ale nie wzieli nigdy, ze niby za mlody, za chorowity i ze bym nie zniosl prze-epraw. -No widzisz - podchwycil Jesus. - Twoj ojciec pewnie wiedzial, co mowi, a kimze ja jestem, by podwazac zdanie rodzica? -Tyle ze to niepra-awda, szlachetny panie! Stary tak wszystkim gadal, bo sie bal o mnie, choc ja wcale nie taki sla-abowity. A nawet jak mi czego w rekach brak, to w glowie nadstaje. Ja, szla-achetny panie, wszystkiego sie moge wyuczyc, i wszystko moge dla was robic, wszystko, co chcecie, tylko wezcie mnie ze soba, na kolanach prosze! -Hm, rzeczywiscie nie masz tu nikogo? -Nikogo, szlachetny panie, calkiem ni-ikogo. - Chlopak uderzyl sie w piersi, az zadudnilo. - A jeszcze do tego malo kto mnie tu lubi, to tylko im zrobicie ra-adosc, szlachetny panie, jak mnie stad zabierzecie. -Nie lubia cie? - Anhelos zmarszczyl brwi. - A to czemu? -Bo to wszystko tutaj glupki, szlachetny panie, zawsze takie byli i zawsze takie zostana, chocby nie wie-edziec, ile lykneli nowych blyskotek. A przed takimi jak ja, co to czytaja i zdziebko wiecej u nich oleju w glowie, to zwyczajnie ma-aja stracha. To, co tu sie wyprawia, to tylko udawanie, lukier po wierzchu, a pod spodem dalej takie same mu-ulem zapchane lby, co to byle w kaldunie miec pelno i w lozku cieplo. Ja tu dla nich grozny odmieniec jestem, szlachetny panie, zara-aza gorsza od gnilca i egzemy. -Prawde powiedziawszy, odnioslem wrazenie, ze jest na odwrot... -A nie jest, szlachetny panie, i nie dajcie sie zwiesc! Pieniedzy to ci oni duzo chca, oj, du-uzo, a nic za to wam uczciwego nie dadza, oczajdusze przebiegle. -Dios, tos mnie z lekka skonfundowal. - Jesus odwrocil wzrok ku miastu. - No dobrze, moze popelniam blad, ale niech ci bedzie, zgoda. Tylko jedziesz w ladowni, bo mam jeszcze innego pasazera. -Dzieki, szlachetny panie, dzieki! - Chlopak az podskoczyl z radosci i nim Anhelos zdazyl cofnac reke, wessal sie w nia dziekczynnym pocalunkiem. - Ja i w niewole bym do was poszedl, na lancuchy, wszystko za taka laske! -Tego akurat na pewno nie musisz sie obawiac, ty maly uparciuchu. Ale zapamietaj, ze nie biore za ciebie zadnej odpowiedzialnosci. A kiedy wyladujemy, idziesz dalej wlasna droga i radzisz sobie sam. Czy to jasny warunek? -Jako zywosklon nad glowa, szlachetny panie! - zapewnil go dzieciak zarliwie. Uszczesliwiony chlopiec znow rzucil sie do calowania, tym razem jednak Anhelos byl szybszy i pospiesznie cofnal reke. -Doprawdy, ciekawe miejsce - mruknal do siebie. - A jeszcze ciekawsze jest, ze biore sobie gapowicza. Mam nadzieje, ze Reyes nie wypapla staremu, bo chyba ja udusze! ROZDZIAL 16 -Zadziwiajace, nie uwazasz?-Co takiego? - Cala uwage Hannibale zaprzatal w tej chwili detektor. -To, jak szybko oswajamy sie z nowym. - Thomas skrzyzowal rece na piersiach. - Zaledwie trzeci raz ogladam Drzewo z bliska i juz wydaje mi sie takie... takie zwykle. Jak myslisz, czy to rodzaj jakiejs tarczy, ktora oslaniamy sie przed naporem niepojetosci swiata? Ze mozg dobrotliwie oklamuje nas dzien za dniem i podsuwa nam okrojony, zbanalizowany obraz rzeczywistosci, by uchronic nas maluczkich od zalamania sie pod naporem prawdy? -Dobre pytania dla filozofow albo jakichs behawiorystow, ale nie dla prostego inzyniera. -Filozofow i ich uczonych wywodow to ja mam ostatnio az nadto, dziekuje. - Farquahart skrzywil sie jak ukaszony. - A pozytku zadnego, jedynie nieustajacy bol glowy. Slowo daje, po jaki rozziew gromadziles te wszystkie traktaty, polemiki i diatryby od Grekow poczawszy? Myslalem, ze twoje archiwum mialo bardziej konkretny cel, a tymczasem... -Padlem ofiara nalogu, coz moge na to poradzic. - Remmuerish rozlozyl rece. - Niewinne hobby po godzinach przerodzilo sie w obsesje zbierania informacji - kazdej, jaka sie napatoczyla - i ukrywanie gleboko w sejfie, jakby to byla najgorsza z trucizn. A co, dalej masz te problemy? -Problemy? - Thomas przelknal glosno sline. - Czuje sie jak szczeniak z biegunka, ktory, przepraszam za porownanie, usilnie stara sie nie narobic w portki. Najlepiej skonczmy ten temat, jesli nie chcecie, zebym zaczal wam tu nagle recytowac Iliade albo pisma swietego Augustyna. -Iliade'? - Jesusowi zaswiecily sie oczy. - Osobiscie nie mialbym nic przeciwko temu. -Czlowieku, blagam! - jeknal Farquahart. - Nie kus licha, bo i tak ledwie nad tym panuje! -Trzeba bylo jednak poczekac na Sasha - westchnal Hannibale. Krotka rozmowa z Livanskym nie rozwiazalaby calkowicie klopotow Thomasa, ale przynajmniej doktor by go uspokoil. Poza tym, odkad opuscili New Cheshire, Remmuerish mial wyrzuty sumienia, ze nie pozegnal sie z przyjacielem jak nalezy. -Pogadam z nim, jak wrocimy - ucial krotko Thomas i zmienil temat: - Daleko jeszcze do zrodla tych sygnalow? -Niecale dwiescie kilometrow w linii prostej, gdzies tam. - Remmuerish wskazal najblizsze branchiostemium, czyli miejsce, gdzie z glownego pnia Drzewa wyrastal konar. -Wewnatrz? -Wszystko na to wskazuje, Thomas zerknal na Jesusa. Gdyby koga byla wierzchowcem, rzeklby, iz mlodzieniec prowadzil ja teraz stepa i to nader ostroznie. Jego smukle palce biegaly po konsoli niczym po klawiaturze jakiegos muzycznego instrumentu, szybko i zdecydowanie. Jednak kropelki potu na czole swiadczyly o napieciu, z jakim przeprowadza manewry. -No i przed kim ty sie popisujesz, co? - Reyes tez to zauwazyla i podeszla do niego ze zmarszczonym czolem. - Oddaj lepiej stery padrito. -Dam rade, zostaw. - Jesus nawet nie spojrzal na siostre. -Mezczyzni - prychnela wymownie i wrocila na miejsce, zaraz jednak wstala i zaczela nerwowo krecic sie po pokladzie. Latwo bylo zrozumiec niechec kupieckich karawan do zapuszczania sie w te rejony, a zarazem ponownie wychodzila na jaw cala umownosc nazywania Drzewa - drzewem. Jego konar tak mial sie do galezi pospolitego debu czy cedru, jak okret, ktorym teraz lecieli, do jaskolki. To nie byla zadna pseudoroslina wyrosla ze sztucznego ziarna, lecz gigantyczny zywy mechanizm, ktory nie mial odpowiednika w przyrodzie. Wystarczylo tylko spojrzec na branchiostemium z jego skomplikowanym systemem dzwigni, wiezadel i podpor, zeby sie o tym przekonac. Jesus wykonal kolejna zgrabna ewolucje i w ostatniej chwili uniknal kolizji z ruchomym wasem, ktorych cale peki zwieszaly sie niczym mokre festony z niezliczonych odciagow konaru, wijac sie hipnotycznie. Zapewne jakies czulki albo cos w tym rodzaju, pomyslal Thomas. -Nizej, zejdz na wysokosc podbrzusza - rzekl Remmuerish do Anhelosa. -Carrades, wiec to nie na gornym poziomie? - Jesus wymienil zaniepokojone spojrzenie z siostra. -Nigdy tak nie twierdzilem - odparl Hannibale. -Czyli ze trzeba bedzie pruc. -Slucham? -Od spodu nie ma zadnych kominow ani innych naturalnych wlotow. Jedyna droga w glab podbrzusza tylko przez ciecie. -Skup sie na nawigacji, por favor, potem bedziesz tlumaczyl - ofuknela brata Reyes. -Dobrze, dobrze... Slowo "pruc" kojarzylo sie Farquahartowi raczej niemile - z czyims otwartym brzuchem albo starymi szmatami, rozdzieranymi na strzepy. A jaki konkretnie sens mialo w tym przypadku? Pokaz technologicznych mozliwosci dal juz kiedys Ignacio, kiedy swa tajemnicza bronia rozlupal sklepienie segmentu Azzure jak orzeszek. Deus, ten mlody Almodovar nie zamierza chyba zrobic powtorki? Branchiostemium od spodu wygladalo jeszcze dziwaczniej, niczym szkielet gotyckiego sklepienia, pogniecione organy i abstrakcyjna kompozycja hydraulika-artysty razem wziete, a wszystko jakby z nadtopionej zarem gutaperki. Pioropusz plaskich, sitowatych zeber przechodzil w konar tysiacem rozwidlen, kazde zaakcentowane wywinietym, opalizujacym soplem materii badz czyms, co przypominalo odwrocone nasionko dmuchawca. Byl rowniez naszyjnik z rur przeroznych dlugosci i srednic, przywodzacych na mysl wyharatane zyly, a takze jakies bulwiaste narosle, rozrzucone u podstawy konaru. No i oczywiscie wszedobylska siec elastycznych wiezadel oraz te falujace sennie wasy, tyle ze krotsze tutaj i zakonczone polprzezroczystymi zgrubieniami w kolorze miodu. -Teraz znowu zszedles troche za nisko, chlopcze. - Remmuerish dalej wskazywal Jesusowi kierunek. - Wroc blizej osi konaru. -Tuz przy pletwie na pewno nie bede sie przedzieral - rzekl zdecydowanie Anhelos. - Jesli w ogole, to wlasnie stad, z niskiego boku, gdzie sa jeszcze w miare cienkie tkanki. Madre de Dios, nigdy wczesniej nie uzywalem lancy! -Prawde rzeklszy, senhor Farquahart, mielismy cie tylko przewiezc tam i z powrotem. - Dziewczyna popatrzyla na Thomasa z wyrzutem. -Przysiegam, panno Reyes, ze nie chce narazac was na niebezpieczenstwo. Czy zastosowanie tej... lancy czyms nam grozi? -W zasadzie Lanca to sprzet wylacznie ratunkowy, na wypadek - Jesus przezegnal sie pospiesznie - utkniecia w Drzewie na dobre. -A zatem to nie jest bron? -Moglaby ostatecznie byc, gdyby przyszlo do walki burta w burte. - Anhelos skrzywil sie niewyraznie. - Czemu jednak pytasz? Czyzbyscie jeszcze na dokladke spodziewali sie jakiejs zaczepki tam w srodku? Tylko prosze cie, senhor, mow szczerze. -Najszczersza odpowiedz brzmi: nie mam pojecia, czy po drugiej stronie czekaja nas jakies klopoty. Moze tak, a moze nie, ale skoro juz zdecydowalem sie na te wycieczke i zwiazane z nia ryzyko, to nie zamierzam teraz rejterowac. Niemniej was na niebezpieczenstwo narazac nie moge. Ty jestes tu kapitanem i ty decydujesz, nie ja. Jesus zatrzymal na chwile koge i spojrzal powaznie na Farquaharta, a potem na siostre. Wiedziala, co brat za chwile powie, i nie wygladala na zadowolona. Ale, jak Thomas slusznie przypomnial odwieczne prawo, na pokladzie kapitan jest zawsze pierwszy po Bogu i zaloga nie kwestionuje jego zdania. -Rob, jak uwazasz - westchnela w koncu. - Ale chociaz w jednym mnie posluchaj... -Chcesz, zeby to padrito operowal lanca, tak? - przerwal jej Jesus. -Wlasnie. -Zgoda. - Anhelos przystal na ten warunek bez oporu i zwrocil sie do konsoli: - Slyszales, ojczulku? Thomas juz za pierwszym razem zachodzil w glowe, kim jest ow tajemniczy "padrito" . Koga byla maszyna cudowna i nieporownanie bardziej skomplikowana od pasikonika, ktorym swego czasu odbyli podroz z Tikt-al-Harruk do Cytadeli, a przeciez nawet tamten prymitywny wehikul mial cos na ksztalt wlasnego rozumu. Skoro zas mial go pasikonik, to wyrafinowany okret Anhelosow tym bardziej powinien go posiadac. Mechaniczny, albo i lepiej - czyjs prawdziwy, lecz odcielesniony umysl zamkniety w trzewiach statku? Tak jak niegdys Hannibale w mnemonie, tyle ze nie pod przymusem, ale calkowicie dobrowolnie. Kto wie, moze to nawet jakis przodek Jesusa? Kwestia tozsamosci "ojczulka" byla jednak sprawa drugorzedna wobec maestrii pilotazu, jaka zaprezentowal natychmiast po przejeciu sterow od mlodzienca. Jesus pozostal co prawda na stanowisku przy konsoli, lecz teraz juz tylko biernie sie przygladal. Niemniej twarz wciaz mial napieta, podobnie jak jego siostra. Farquahart rowniez zamarl w oczekiwaniu na kolejny pokaz technologicznego zaawansowania Anhelosow. Koga pomknela chyzo wsrod plataniny kurczliwych lin i zwolnila dopiero na kilkaset metrow przed czarnymi falami. Z bliska konar, ktorego grubosc u nasady niemal dorownywala grubosci Pnia, wydawal sie zupelnie plaski jak bezkresne sklepienie, albo odwrocony do gory nogami ocean zamarznietej smoly. Faktura jego dolnych powlok przypominala zastygle w huraganowej furii grzywacze, tu i owdzie poprzeszywane wiazkami elastycznych spoidel. "Ojczulek" wybral sobie jedna z dolin i zaczal podazac wzdluz niej bardzo wolno, zapewne w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do wykonania ciecia. Buchnely potezne luminary i w ich swietle Thomas ujrzal blyskawicznie powiekszajacy sie otwor, zadnego jednak materialnego ostrza, ktorego mimowolnie caly czas sie spodziewal. -Jak wlasciwie dziala ta lanca? - spytal zamyslonego Jesusa. -Poprzez perswazje. -Slucham? -Terawatowa elektrokanonierka przewierci na wylot najwieksza sierro, a jednak nie osmielilbym sie wyprobowywac jej na Drzewie. - Mlodzieniec zapatrzyl sie z szacunkiem na mroczne zalomy konaru. - Znam wiele rodzajow wysokoenergetycznej broni, ktora niewatpliwie wypalilaby dziure w zewnetrznych tkankach - jedna gleboka na kilka metrow, inna na kilkadziesiat albo wiecej. Tylko ze Drzewo to nie martwy kamien i natychmiast odpowiedzialoby na taki gwalt. Ma tysiace sposobow pochlaniania i unieszkodliwiania intruzow, a rany goja sie w blyskawicznym tempie. -Jednak formierze jakos sobie z Drzewem radza - wtracil sie Hannibale. -I to wlasnie poniekad ich wynalazkiem jest lanca macierzowa - podchwycil Jesus. - Dziala w ten sposob, ze oszukuje drzewne mechanizmy obronne. Padrito posyla w tej chwili tkankom strumien odpowiednio spreparowanej informacji, plus stymulator elektromagnetyczny. Jakie konkretnie nakazuje im wykonac zadanie, tego nie wiem, ale czasami Drzewo otwiera sie samo z siebie, na przyklad dla wyrownania roznic cisnienia albo zeby pozbyc sie zanieczyszczen. Ojczulek po prostu przekonal tkanki, ze doszlo do takiej wlasnie sytuacji awaryjnej. -I to cala sztuczka? - zdziwil sie Farquahart. -Och nie, skadze. Za zestawy instrukcji do lanc kompilatorzy kaza sobie slono placic, a zatem mamy ich tylko kilka do wyboru i to troche przestarzalych, podczas gdy Drzewo nieustannie zmienia sie i dostosowuje. Jesli rozbieznosc pomiedzy naszym zestawem a funkcjonujacym obecnie wariantem kodu okaze sie zbyt duza, zostaniemy potraktowani jak cialo obce i utkniemy tu otoczeni ochronna torbiela. -Jasna macierz, gdybym wiedzial, ze to az tak ryzykowne, nigdy bym nie wyrazil zgody. Poszukalibysmy innej drogi! -No, na odwrot juz teraz za pozno - westchnal Jesus. - Ale spokojnie, na razie idzie ojczulkowi calkiem niezle, jak widze. --Ja nie widze zupelnie nic. - W istocie, za burta zapadla kompletna ciemnosc, zgasly nawet imponujace luminary kogi. - Deus, a moze mysmy juz utkneli? -Nie, amigo, pchamy sie do przodu wolno, ale bez przerwy. -To dlaczego jest taka cma? -Bo wciaz przeciskamy sie przez sciane. Thomas niemal przykleil nos do kopuly. Cos ja faktycznie zewszad oplywalo niczym wielkie strugi oleistej cieczy albo luzne pasma szarosinych muskulow. -Biedny padrito. - Jesus usmiechnal sie znad konsoli. - Pewnie niedobrze mu sie robi od tego miesistego dotyku. -A daleko jeszcze do konca? -Mowi, ze sam nie wie, bo idzie zupelnie na oslep. W kazdym razie za soba mamy jakies dwiescie, dwiescie dwadziescia metrow sciany. A przecietnie jej grubosc w tych partiach podbrzusza to pol kilometra. Chociaz tutaj, tak blisko Pnia, moze byc znacznie wiecej. -Deus... - Farquahart poczul mimowolny dreszcz i zerknal na pozostalych. Remmuerish czuwal przy swoim detektorze z maska prawdziwego stoika na twarzy, Reyes jednak nie mogla ze zdenerwowania znalezc sobie miejsca. W ogole przestala sie do kogokolwiek odzywac, dreptala tylko niespokojnie tam i z powrotem. -Odbierasz sygnaly bez zaklocen? - rzucil Farquahart do Hannibale, by przerwac irytujaca cisze. -Tak. - Remmuerish podniosl sie z fotela. - Mam co prawda lekkie echo, ale to nawet dobrze, bo na jego podstawie moge obliczyc, ile jeszcze tej sciany mamy. -No i? - zainteresowal sie Jesus. -Chwileczke... Przyjmujac srednia gestosc wlasciwa tkanek 0,15 grama na centymetr szescienny i zalozywszy, iz zawartosc metalu nie przekracza w nich jednego procenta... Jakies trzysta piecdziesiat do czterystu metrow, nie wiecej. -Slyszales, padrito? -Jesus klepnal konsole po przyjacielsku. - Slyszal, i prosi, zeby bardzo ci podziekowac, senhor Bremmer, od razu mu sie lzej zrobilo. -Nie ma za co. - Hannibale uklonil sie z galanteria i wrocil do pilnowania odbiornika. Wkrotce charakter materii otaczajacej koge zmienil sie diametralnie i szarawe smugi znikly zastapione najpierw miekko obrzezonymi przekrojami szesciokatnych komor, nastepnie jakas wloknista masa, i wreszcie okret wyskoczyl jak wypluta pestka do wnetrza konaru. Ciemnego i pustego, dopoki ponownie nie rozblysly dziobowe luminary. Ich silne, nierozproszone przez atmosfere swiatlo wydobylo z mrokow trojwymiarowa siec rozporek i laczacych je elastycznych sciegien. Jak szkielet jakiegos nieprawdopodobnego sterowca sprzed wiekow, pomyslal zafascynowany Thomas. -Uff, no to wlecielismy. - Jesus odetchnal pelna piersia- - Pozostaje nam jeszcze tylko pozniej sie stad wydostac, drobnostka. No dobrze, to dokad teraz, senhor Bremmer? -Wystarczy, jesli wskaze palcem? - spytal Remmuerish, podchodzac do konsoli. -W zupelnosci. -A zatem tam. Plamy swiatla powedrowaly ku gorze i zatrzymaly sie hen, na najwyzszym punkcie zebrowanego sklepienia. Nie, to nie Zeppelin, skorygowal pierwsze wrazenie Farquahart, tylko wypatroszone i wyfiletowane do czysta brzuszysko jakiegos stwora. Przez cala dlugosc konaru biegl solidny kregoslup z kolczastymi zebrami wygietymi w zgrabne luki. Do nich czepialy sie pomniejsze elementy konstrukcji, kazdy zas z wyraznie zarysowanych "kregow" zdobily krotkie ostrogi, ktore sluzyly za mocowanie dla podwieszonych wiazek gladkich kabli. Byly tam jeszcze jakies nieregularne zgrubienia przypominajace kolanka na zdzble trawy, trojkatne zabki, nawet jakies swietliste drobinki poruszajace sie z predkoscia cienia gnomonu. Ale z odleglosci tylu kilometrow nie sposob bylo okreslic blizej ich natury. Koga ruszyla w gore i niebawem zawisla nieruchomo tuz pod jednym z wezlastych zgrubien na kablach, czy tez raczej rurach wzmocnionych lisciastym zylkowaniem, jak sie okazalo z bliska. -Interesujace. - Hannibale stanal z zadarta glowa obok Thomasa. - W pewnym sensie spogladamy na Rzeke od spodu. -Na akwedukt, przyjacielu, na akwedukt - poprawil go odruchowo Farquahart. -No tak, ale w Cheshire nikt nie nazywa go inaczej, jak Rzeka, przyzwyczailem sie. -Zaraz, zaraz, a czy te rury... to przypadkiem nie tracheodukty? -Miedzy innymi - przytaknal Remmuerish. - Masz przed soba cala Drzewna infrastrukture: wentylacja, kanalizacja i tak dalej. -Cos takiego... Hej, przeciez ta bulwa cala sie rusza, Deus! -Nie bulwa, tylko to, co po niej lazi. Zgrubienie roilo sie bowiem od monstrualnych stonog pelzajacych leniwie we wszystkich kierunkach. Thomas z miejsca poczul do nich glebokie obrzydzenie, aczkolwiek stwory zachowaly calkowita obojetnosc wobec przybyszy. Ale towarzyszace stonogom migotliwe obloczki zawirowaly nagle jak podrazniony roj pszczol, i po chwili kadlub okretu rozdzwonil sie przerazliwie od tysiecy uderzajacych wen szesciokatnych ostrzy. Wygladalo, jakby znalezli sie nagle w centrum snieznej zamieci, ktora skonczyla sie rownie gwaltownie, jak sie zaczela. Dziwaczne niby-owady w ksztalcie stylizowanej koniczyny powrocily do swych krocionogich kompanow, najwidoczniej uznawszy koge za niegrozna, niejadalna, badz obie te rzeczy naraz. Niemniej kilkanascie sekund ich wscieklego szturmu wystarczylo, by siostrze Jesusa cala krew odplynela z twarzy. -Prosze sie pospieszyc ze swoimi sprawami, senhor Farquahart - szepnela, nie zwazajac na pelne przygany spojrzenie brata. -Obawiam sie, ze to, po co przybylismy, znajduje sie wewnatrz tej bani - odchrzaknal zaklopotany Hannibale. -Co? - Reyes wzniosla oczy na klebowisko, po czym klapnela na siedzenie ze stlumionym: - Och... -Madre de Dios, mam puscic koge miedzy te paskudztwa? - Jesus takze nie kryl odrazy. -Podciagnij nas troche wyzej - poprosil Hannibale. - Widzisz? Na gorze prawie ich nie ma. -Bo pewnie jeszcze nie dolazly - mruknal zdegustowany Anhelos. Wierzcholek zgrubienia istotnie byl prawie wolny od stonog, ktore najwyrazniej preferowaly jego dolna polowe. Dla przezornosci mlodzieniec podprowadzil okret do celu w kilku skokach, ale latajace koniczynki, raz straciwszy zainteresowanie, nie zaatakowaly ich ponownie. -Uch, padrito, no to tnij jeszcze raz. - Jesus otarl z czola kropelki potu. - Grube to chyba nie jest. Lanca rozdarla powloki zgrubienia jak piesc wbita w ciasto i koga wplynela do srodka. Nikt z zalogi ani pasazerow nie wiedzial, ze dotarli do jednej z niezliczonych utylizatorni Drzewa, gdzie ze zuzytej macierzy, martwych cial zwierzecych i ludzkich oraz wszelkich innych szczatkow odzyskiwalo ono podstawowe surowce, by na powrot przetworzyc je w material budulcowy swego wielkiego organizmu. Niemniej kazdy rozpozna szambo, kiedy juz do niego wpadnie. -Deus, jestesmy w jakims przez rozziew przekletym smietniku! - jeknal Farquahart na widok gigantycznej kloaki pod stopami. Remmuerish zamrugal z niedowierzaniem, bo to rzeczywiscie bylo ostatnie miejsce, w ktorym spodziewal sie znalezc drogocenne neuromatryce. -Jestem pewien, ze to tu - baknal, przesuwajac detektor na srodek pokladu. - Dajcie mi sekunde. -Ktos na ochotnika do nurkowania w tym... ehem, czy moze bedziemy ciagnac losy? - Thomas nie mogl pohamowac sarkazmu. -To nie bedzie konieczne. - Hannibale wyprostowal sie i podszedl do burty. - Sygnaly nie dochodza z dolu, lecz stamtad. -Skad? -Zza tych... Graw! Farquahart spojrzal we wskazanym kierunku i zbaranial. Kilometrowe wasy-pulapki, agresywna koniczyna i kilkudziesieciometrowej dlugosci wije robily dostatecznie duze wrazenie. To jednak, na co teraz patrzyl, przechodzilo po prostu wszelkie pojecie. -Ludzie... Deus, w tym wychodku mieszkaja ludzie, czy ktos w to uwierzy?! Jesus przejal stery i koga wykonala powolny obrot w miejscu. W swietle dziobowych luminarow ukazalo sie najdziwniejsze osiedle, jakie ktokolwiek z nich widzial. Kilkadziesiat sadyb wiszacych u sciany niczym jaskolcze gniazda, drabinki, pomosty i liny, a wszystko to tak zalosne i byle jak sklecone, ze rozsypaloby sie zapewne od dotkniecia palcem. Kazde domostwo bylo inne i z czego innego zbudowane - temu wystawaly ze wszystkich stron nadgnile patyki, tamten znow byl mozaika jakichs blyszczacych skrawkow i ewidentnie ludzkich kosci - niemniej materialy konstrukcyjne niewatpliwie pochodzily z tego samego zrodla, czyli z cuchnacego bajora kilka pieter nizej. Nie budowle byly jednak najbardziej zdumiewajace, lecz fakt, ze ktos w ogole tu mieszkal, ba, ze chcial mieszkac! Jesli komus potrzebny byl dowod, ze czlowiek przetrwa i zaadaptuje sie do kazdych warunkow, tu go mial jak na dloni. Jaki jednak mus, zastanawial sie Farquahart, moze pchnac kogokolwiek do osiedlenia sie w tak odrazajacym miejscu? I coz to w ogole za egzystencja? Pal licho grobowe ciemnosci i fetor, ktory musial przechodzic wszelkie wyobrazenie, w koncu tracheodukt Uxow tez nie pachnial rozami. Ale przeciez kazdy czlowiek, chyba ze jest to Kreuff czy Remmuerish, musi jesc, pic i oddychac, a raczej trudno byloby nazwac powietrzem mieszanine siarkowodoru, metanu i innych trujacych gazow, jakie ten gnojownik z pewnoscia wydzielal. Na mysl o ewentualnym zrodle pozywienia tubylcow zoladek podjechal Thomasowi do gardla. Zaraz po tym przyszla refleksja, ze tej koszmarnej osady nikt juz od dawna nie zamieszkuje, albo ze patrza na cos, co w ogole nie jest dzielem ludzkich rak, lecz... -Deus! Osada zawrzala nagle jak dzgniete kijem mrowisko i ze wszystkich domkow zaczely wyskakiwac jakies czlekoksztaltne kreatury. Thomas byl przekonany, ze chybotliwe rusztowanie lada moment rozleci sie pod ta dzika halastra i runie do smrodliwego bagna, lecz szalejace po nim malpie stado najwidoczniej wazylo to sobie lekce. Kilku skoczylo z biegu na liny dyndajace u sklepienia komory, ktos inny pchnal wiszacych, ktorzy niczym cyrkowi akrobaci przefruneli nad otchlania. W nastepnej chwili zaszokowany Farquahart mial tuz przed soba kudlaty, zwierzecy pysk i rozcapierzone palce. -Santa Matilda! - Jesus cofnal sie instynktownie przed atakujacym maszkaronem, jakby zapomnial, ze chroni go solidna bariera. Smieciogrzeb zas w ogole sie jej nie spodziewal i w innej sytuacji Thomasa skreciloby pewnie ze smiechu na widok geby kretynsko rozplaszczonej na przezroczystym kadlubie, z ktorego zreszta nieszczesnik natychmiast sie zsunal. Pozostali linoskoczkowie wykazali sie godnym podziwu refleksem i poniechali abordazu, gdy tylko dostrzegli, iz dzieje sie cos dziwnego. Pobratymcy odciagneli ich spiesznie na pomost, po czym zaczeli ciskac w koge czym popadnie. Kosci, oslizgle patyki, nawet jakies kawalki metalu i bryly suchego lajna zabebnily o poszycie statku jak kartacze. -Carrades, dosyc tego! - Zirytowany Jesus siegnal do konsoli, jednak Hannibale go powstrzymal. -Co chcesz zrobic? -Mala demonstracje, bo troche mnie zdenerwowali. -Bedziesz strzelal?! -Az taki glupi to ja nie jestem, senhor Bremmer. Podjade im tylko pod sam nos, to powinno wystarczyc. Istotnie, ledwie koga ruszyla w strone malpoludow, wyparowal z nich caly animusz do walki i wszystkie pierzchly jak jeden do swych szalasow. Nie wychylily nawet nosa, by zobaczyc, czy nieznany potwor nie demoluje ich siola. -Thomas? - Hannibale podszedl do Farquaharta. - Czy ten twoj nowy komplant moze rowniez odbierac fale radiowe? -Ee... Miro twierdzil, ze to malenstwo potrafi wszystko, wiec calkiem mozliwe. - Thomas poskrobal sie po glowie. - Czemu pytasz? -Bo, szczerze mowiac, nie chce mi sie tam chodzic z detektorem. Zreszta, to juz dla niego ciut za male odleglosci, a neuromatryce sa w ktorejs z tych dziupli. Twoj wszczep jest na pewno bardziej precyzyjny i zaoszczedzilby nam niepotrzebnego lazenia od jednej z tych paskudnych nor do drugiej. -Poczekaj chwile, bo nie wladam nim jeszcze tak dobrze, jak starym. Tak, jest tryb elektromagnetyczny... Aj! -Co sie dzieje? -Nic, nic. - Farquahart skrzywil sie. - Ogluszylo mnie co nie co, to wszystko. No dobrze, powiedz mi, czego mam sluchac. -Czegos takiego. - Remmuerish kucnal przy detektorze i przelaczyl odczyt sygnalu z graficznego na dzwiekowy. -Mam - potwierdzil Thomas. - Bardzo wyrazny, tylko z jakims echem. -Po prostu odbierasz dwa albo trzy identyczne sygnaly. No i skad dochodza? -Chyba... - Farquahart obrocil glowe - z tej kupy smieci zaraz na lewo. -No to ruszajmy. Jesus, moglbys otworzyc? -A osmoslony? -Slucham? -Jesus ma racje, przeciez bez jakichs filtrow padlibysmy trupem na miejscu - przytaknal Thomas. - No, moze troche przesadzilem, ale wycieczka na pewno by nie nalezala do przyjemnych. -Ja nie potrz... - Hannibale ugryzl sie w jezyk. - Slusznie, nie pomyslalem o tym. Anhelos wydobyl ze schowka cztery ochronne kaptury i wreczyl kazdemu, po czym rzekl do konsoli: -Pokaz jezyk, ojczulku. Z dziobu kogi gladko wysunal sie szeroki na pol metra i dlugi na metr trap, gruchoczac przy tym kawalek poreczy rusztowania malpoludow. -Pojdziemy tylko ja i Thomas - zakomenderowal Remmuerish. - Wy zostancie tutaj. -Naturalnie. - Ton Reyes dawal do zrozumienia, ze innej mozliwosci nawet nie brala pod uwage. -A macie jakas bron? - zatroskal sie Jesus. -Mamy - odparl Farquahart zwiezle i z dusza na ramieniu zstapil na pomost z koslawych zerdzi. - Deus, to sie pod nami nie utrzyma! -Spokojnie, widziales przeciez przed chwila, jak te stwory po tym gonily. -Tak, ale... - Thomas posuwal sie do przodu kroczek za kroczkiem, nie bardzo dowierzajac zmyslom. Choc wszystko tu napawalo go niewymownym wstretem, chwycil sie oslizglych lin przy scianie. Strach byl silniejszy od obrzydzenia. Na razie zaden z tubylcow nie probowal atakowac, bali sie pewnie jeszcze bardziej niz on, jednak na wszelki wypadek Farquahart trzymal swoj minifazotranslator caly czas w pogotowiu. -To gdzies w tej budzie. - Ruchem podbrodka wskazal najblizsze z gniazd. - Nie wiem tylko, czy neuromatryce sa w srodku, czy raczej wykorzystano je jako czesc budulca. -Podobno sa albo tez byly kiedys takie owady, ktore... -Wiem, chrusciki. Ich larwy zyly w wodzie i lepily sobie rurkowate domki z tego, co akurat w danym miejscu bylo dostepne: z piasku, z muszelek, z kawaleczkow zbutwialego drewna. Rzeczywiscie, ci tutaj podobnie, ale z wiekszym indywidualizmem. Ten na przyklad ma wybitne upodobanie do zlomu. Deus, jak tu w ogole znalazly sie takie rzeczy? Kable, jakies rurki nie wiadomo od czego, nawet kawalek siedzenia z jakiegos pojazdu! Sluchaj, a co zrobimy, jesli te twoje mnemony faktycznie stanowia teraz czesc tej kupy smieci? Rozwalimy ja? -No coz, gdyby tak sie sprawy mialy, to moja teoria i tak traci sens, a cala eskapada okazuje sie rozziewu warta. - Hannibale usmiechnal sie kwasno. - Zadnego Projektanta, zadnych tajemniczych spiskowcow. Nic oprocz starych brudow. -Skoro jednak juz tu jestesmy... -To badzmy konsekwentni do konca - dopowiedzial Remmuerish. - Gdzie ten szalas ma wchod? Aha, z boku, zaraz przy scianie. -Masz jakis plan? Troche mnie niepokoi ten spokoj po ich wczesniejszym szale. -Trudno, trzeba zaryzykowac - westchnal Hannibale. - Pojde pierwszy, bo, nikomu niczego nie wymawiajac, mam troche sprawniejsze zmysly i lepszy refleks. -Tak czy owak, ostroznie. Remmuerish ruszyl w gore po prymitywnej drabinie, ktorej za-swinione szczeble wskazywaly niedwuznacznie, iz malpoludy zalatwialy sie na nia wprost z domu. Thomas obserwowal go z zapartym tchem... i omal nie fiknal kozia z pomostu, kiedy malpia paszczeka otwarla sie inzynierowi przed nosem. Odpowiedz Hannibale byla tak piorunujaco szybka, ze Farquahart nie rozroznil nawet poszczegolnych jego ruchow. Zobaczyl wyraznie tylko efekt koncowy - malpolud pofrunal z rozdzierajacym kwikiem na spotkanie cuchnacej topieli wraz ze sporym fragmentem swojej wlasnej chalupy. Nie wszystko jednak utonelo; kawalki wiezby osypaly sie klekotliwie na pomost - sruby, druty, jakies rurki ze strzepami materii. Thomas odruchowo zaslonil rekami twarz, zaraz jednak padl na kolana i zaczal goraczkowo grzebac w tych smieciach. Nie to, to tez nie... -Jest! - zakrzyknal triumfalnie. - Hannibale? Mozesz juz stamtad zejsc, znalazlem je. Trzy! -Naprawde? Pokaz no. Z plataniny jakichs wlokien i kolorowych zylek Farquahart wysuplal owalny przedmiot i uniosl go w reku. -Tak, to rzeczywiscie to - potwierdzil Remmuerish i juz zamierzal zejsc, kiedy dostrzegl jakis podejrzany ruch wewnatrz gniazda. Zajrzal tam i natychmiast sie cofnal, wzburzony. -Graw, tu sa jacys ludzie! -Co?! -I to w oplakanym stanie! -Ilu? -Dwoje. Graw, masz moze przy sobie cos do ciecia? -Zwiazani? -Gorzej. -Co to znaczy? -To znaczy... Och, do licha, wejdz tu, to sam zrozumiesz. Hannibale zniknal we wnetrzu gniazda, nie dbajac o to, ze znowu je niszczy. Farquahart schowal sarkofagi i niezwlocznie podazyl za nim w glab ohydnej nory pozbawionej jakichkolwiek sprzetow poza wysciolka z blizej nieokreslonej substancji. Jeden z ludzi wygladal jak ofiara pajaka, tyle wiezow go krepowalo. Brakowalo mu takze sporej czesci prawego ramienia, odgryzionego albo odcietego jakims wyjatkowo tepym narzedziem. Nie wykrwawil sie, bo ktos zalozyl mu opaske uciskowa powyzej lokcia, ale i tak wygladal na bliskiego smierci. Drugiemu zas w ogole nie widac bylo rak, gdyz obydwie tkwily po lokcie w scianie komory. -Deus, co z nim jest? -Takie niby prymitywy, a wiedza, jak skutecznie unieruchomic mannekena. - Remmuerish pokrecil glowa. - Na szczescie zrobili mu to chyba niedawno, ale i tak moze byc kiepsko, jesli go natychmiast nie odetniemy. -Co?! -I nie zdekontaminujemy odpowiednio. - Hannibale nie tracil czasu na rozwlekle tlumaczenia. - Czy to, co masz, jest dostatecznie ostre? Thomas bez slowa podal mu swoja brosze. -Fazotranslator? Hm, zbyt precyzyjne narzedzie to nie jest, ale trudno... Konsumowany zywcem przez Drzewo osobnik runal na twarz, machajac bezsilnie kikutami ramion. -Nie patrz takim przerazonym wzrokiem, Thomas. - Remmuerish oddal mu bron. - Przeciez on je sobie bez problemu odtworzy. Zajmij sie lepiej tym drugim... Albo nie, ja go wezme, a ty pomoz tamtemu. Spetany byl niewatpliwie normalnym czlowiekiem z krwi i kosci, do tego niezwykle roslym i barczystym, jednak tak okrutnie zmaltretowanym i otepialym, ze juz malo go obchodzilo, kto i co z nim wyczynia. Hannibale jednym ruchem wrzucil go sobie na ramie i skierowal sie ku wyjsciu. -Zaraz, bo cos sie chyba dzieje na zewnatrz. - Ledwie Farquahart dokonczyl zdanie, jeden z malpoludow skoczyl z drabiny wprost na niego z opetanczym wrzaskiem. Cudem jakims Thomas zdolal uzyc fazotranslatora, nim zolte kly zacisnely sie na jego gardle. Stwor - jego glowa wraz z lewym barkiem przesuniete w czasie o sekunde wzgledem reszty ciala - padl mu w dwoch czesciach u stop. -Jasna krew, wiedzialem, ze predzej czy pozniej sie rusza - zaklal. Kolejna kreature spotkal ten sam los, co pierwsza, lecz tym razem do gniazda wtoczyl sie jedynie gladko odciety leb. Spadajacy z drabiny bezglowy korpus musial wywrzec na pozostalych atakujacych wystarczajaco silne wrazenie, gdyz trzeci pysk nie zatarasowal juz wyjscia. Niemniej wrzaski ani tupot nog nie ucichly, -Szybciej, chodzmy - ponaglil Thomas bezrekiego mannekena. Drabina byla pusta, za to pomost az roil sie od malpoludow w amoku. Ktorys z nich dojrzal Farquaharta i wrzasnal do pozostalych, a potem rzucil sie do szczebli. Salwa z fazotranslatora posiekala go na plasterki, ale trzeba bylo jeszcze kolejnych dwoch trupow, by na stwory przyszlo w koncu opamietanie. -Mysle, ze tym razem droga wolna. - Farquahart odetchnal i zeskoczyl na rozkolysany pomost. - Powoli, bardzo powoli... Wspomagany przez Thomasa manneken zsunal sie jakos w dol, Hannibale z tym drugim dolaczyl do nich i wszyscy ruszyli bez zwloki do statku. -Mam nadzieje, ze nasi dobrzy Anhelosi nie wybieraja sie w podroz bez sprzetu med... - Remmuerish stanal jak wryty. To musialo byc przywidzenie, nic innego. -Kevin? Niemozliwe... - wyszeptal i nagle zaczal biec w kierunku kogi, nie zwazajac na ciezar. Thomas wskoczyl na trap jako pierwszy, jednak ani on, ani Hannibale nie zdolali juz niczego zrobic. Dlonie Reyes wlasnie zsuwaly sie z pokladu, a droge Jesusa, ktory rzucil sie siostrze na ratunek, zagrodzil nastolatek uderzajaco podobny do syna swietej pamieci Vlada Karawaniarza. -Nie! - krzyknal Hannibale, lecz jego protest byl daremny. Krew trysnela z szyi Anhelosa i poszybowala karmazynowym lukiem w otchlan utylizatorni. Nieszczesny mlodzieniec zlapal sie jedna reka za rozharatana krtan, druga usilujac odepchnac napastnika. Kevin uchylil sie przed tym niedbale, jakby od niechcenia, i wykonal krotki polobrot calym cialem. Jesus nawet nie krzyknal i uderzony bokiem polecial w smrodliwa czelusc. -Rany macierzy, Kevin? Skad... co ty... - Farquahart nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Chlopak odwrocil sie blyskawicznie w jego strone - nie jak czlowiek, lecz jakas drewniana kukielka na patyku - a potem skoczyl. Nogi wrosly Farquahartowi w poklad. Skad wzial sie tutaj ten smarkacz i jaki bies w niego wstapil, zdazyl pomyslec, nim lodowato zimne dlonie zacisnely mu sie na karku. Martwe oczy spotkaly sie na moment z jego wlasnymi. -Deus... - wyrzezil rozpaczliwie. Lsniace metalicznie zeby zblizaly sie do jego szyi. Reka, ktora probowal sie bronic, zostala bez trudu unieruchomiona w zelaznym uscisku, rozdrapany nadgarstek zapiekl go potwornie... i nagle koszmar minal. Kevin puscil go, cofnal sie dwa kroki i wreszcie stanal nieruchomo jak posag. -Limes osiagniete, przyjalem - wyrecytowal z mechaniczna beznamietnoscia. - Koordynanty noduli zbiorczej, przyjalem. Konwergencja elaps zero dwa siedem, start. Dziekuje wszystkim za owocna wspolprace. E pluribus unum. To rzeklszy, odbil sie z miejsca jak sprezyna i poszybowal za burte. ROZDZIAL 17 Kto zyl szybko i kochal racze srodki lokomocji, temu zwalisty zanzur, ktory nawet w najlepszych warunkach nie rozwijal wiecej niz sto kilometrow na godzine, z pewnoscia nie przypadlby do gustu. Gdyby wybrali swierszcza, osiagneliby masyw znacznie predzej, Noel zdecydowal sie jednak na zanzura z kilku powodow. Przede wszystkim zaden z dostepnych w Cytadeli wehikulow nie zapewnial takiego bezpieczenstwa oraz komfortu podrozowania. Choc dla Kreuffa mialo to raczej drugorzedne znaczenie, nie zapomnial, ze w wyprawie bedzie mu towarzyszyc mloda kobieta przy nadziei. Zanzur byl ruchomym minipalacykiem, a zarazem twierdza, zaprojektowana, by chronic pasazerow przed wszelkimi zywiolami z ludzkim wlacznie. W normalnym trybie poruszal sie za pomoca tuzina modularnych nog z niezaleznym zasilaniem, koordynowanych przez centralny synaptorial. W razie uszkodzenia ktorejs z konczyn pojazd po prostu odrzucal ja i regenerowal nowa w tym samym miejscu, spokojnie kontynuujac wedrowke na pozostalych jedenastu, dziesieciu, a nawet czterech. Oprocz tego zaopatrzony byl rowniez w opancerzony generator elektrograwitacyjny - skromny pod wzgledem parametrow marszowych, lecz za to o mocy zdolnej wydobyc zanzura spod kilkudziesieciu metrow litej skaly - oraz sligawe, przydatna zarowno do pokonywania stromych scian i przewieszek, jak i podczas piaskowych nawalnic czy gorskich lawin. Pojazd przysysal sie wowczas do podloza z sila dochodzaca do kilkunastu gigapaskali, ewentualnie, jesli furia natury dopadala go na luznym gruncie, zagrzebywal sie w nim zwinnie niczym scynk. Rzadko kiedy jednak zanzur dawal sie zaskoczyc czemukolwiek, a to dzieki calej baterii czujnikow, nadzwyczaj wrazliwych i dalekosieznych.Jednym slowem, pojazd jak zaden inny nadawal sie do dlugich wypraw przez pustynie, ktora rozciagala sie teraz od Himalajow po Przyladek Dobrej Nadziei i przy ktorej dawna Sahara byla piaskownica dla dzieci. Zanzur byl wygodny, wytrzymaly, uniwersalny i horrendalnie kosztowny. To wlasnie byl drugi z powodow, dla ktorego Kreuff go wybral. Na te pustynne krazowniki stac bylo wylacznie najzamozniejszych kupcow, a do takich nalezala rodzina Buenechristo, odlegla galaz klanu de Molher. Pomysl podszycia sie pod dalekich krewnych Ignacia podsunal Kreuffowi von Klosky. Kilka dni wczesniej pojawil sie w Cytadeli niejaki Gaspar Buenechristo wraz z kuzynem oraz trzema nielegalnymi konkubinami i nieoczekiwanie zwrocil sie z prosba o udzielenie mu przez Ruch azylu, wczesniej sfingowawszy wlasne porwanie. Istotnie, grzechem byloby nie wykorzystac takiej sposobnosci. Ruszyli w droge rankiem dwudziestego trzeciego libro, kiedy zaczyna sie jesienna pora burz. Przez dwa pierwsze dni posuwali sie bez wiekszych problemow, ale juz trzeciego pogoda zalamala sie gwaltownie i po kilku godzinach walki z nawalnica zanzur skapitulowal, wkopujac sie pod ziemie. Pozostawil jedynie samotny czulek na pastwe huraganu, dochodzacego w porywach do dwustu wezlow. W ciagu najblizszej doby nie mieli co liczyc na poprawe warunkow. Mogli jedynie czekac i miec nadzieje, ze ten wymuszony postoj nie potrwa dlugo. -Wiem, ze stara i zbzikowana mumia to zadne towarzystwo dla mlodej damy, ale moglabys sie juz rozchmurzyc. - Kreuff odebral dwie parujace filizanki z serwitora i usiadl kolo Beatrice. -Nie jestem nachmurzona - odrzekla dziewczyna, nie patrzac na Kreuffa. -No to osowiala, uzylem zlego slowa. Osowiala jak papuzka nierozlaczka, chwilowo samotna. To cie gryzie, nieprawdaz? -Burza i siedzenie z zalozonymi rekami, oto, co mi dziala na nerwy. - Bea upila lyczek kawy i dodala cierpko: - Nie szukaj problemu, gdzie go nie ma, Noel. -Ech, nie powinienem byl cie zabierac - westchnal Kreuff. -Przepraszam, sama sie wprosilam. -Owszem, zeby zagrac Thomasowi na nosie. - Kreuff usmiechnal sie poblazliwie. - A teraz usychasz mi tu z tesknoty. -Och, przestan! Z wewnetrznymi rozterkami sama sobie poradze, dziekuje. -Naprawde chcialem byc jedynie mily - powiedzial zmieszany Noel. -Doceniam to, ale chyba nie mozesz mi pomoc. -Moge na wiele sposobow przyniesc pocieche i tymczasowo ukoic bol rozlaki - rzekl Kreuff patetycznym tonem. -Niby jak? -Na przyklad... moge ci zaspiewac. -Slucham? Dziewczyna nie zatkala uszu od razu jedynie z uprzejmosci, Noel okazal sie jednak prawdziwie utalentowanym komikiem i po chwili musiala odstawic filizanke, tak trzesla sie ze smiechu. -A teraz naprawde cos ci zaspiewam. -Nie, nie, juz nie, juz wystarczy! - jeknela Beatrice zgieta wpol od spazmow wesolosci. -Ale na powaznie, bez zadnych smichow-chichow. -Blagam, Noel, miej litosc dla kobiety w moim stanie! - Lzy plynely jej po policzkach. -Przysiegam, ze to bedzie najzwyklejsza, najnormalniejsza piosenka. A wlasciwie nawet cos wiecej niz piosenka. I zaczal, wpierw nucac bez slow, jakby sie rozgrzewal albo dawal dziewczynie czas na przestawienie percepcyjnych zwrotnic, a potem poszedl na calego, zadziwiajac ja raz jeszcze. Bo rzeczywiscie spiewal nadzwyczajnie - z sercem, z uczuciem i jakas gleboka nostalgia. Bea otarla oczy i zasluchala sie w cieple i proste slowa piesni, starej zapewne jak Drzewo, jesli nie starszej. Niezwykle, jak podobni sa do siebie ludzie bez wzgledu na epoke, i jak niezmienne pozostaja uczucia i pragnienia, ktore nimi kieruja. Rozmarzona, drgnela, gdy canto Kreuffa urwalo sie w polowie refrenu. -Dlaczego przerwales? Tak pieknie ci szlo. -Tworcy tych slow tez szlo pieknie do chwili, kiedy zastrzelil go jakis pomyleniec. - Kreuff usmiechnal sie melancholijnie. Coz, zycie to diabelski bumerang. Nigdy nie bylem zagorzalym wielbicielem tego zespolu, ale ich piosenki mialy te rzadka ceche, ze sie nie starzaly i latwo wpadaly w ucho, wiec na wpol swiadomie podspiewywalo je sobie wielu, ja tez. Bez zadnego podtekstu, ot, platala sie gdzies po glowie chwytliwa melodyjka, i tyle. Do czasu kiedy odkrylismy, ze ten wlasnie konkretny utwor dziala na Helen jak plachta na byka. Wystarczylo doslownie pare taktow, zeby te wyjatkowo opanowana babe doprowadzic do furii. Oczywiscie, natychmiast zaczeli ja nucic wszyscy. Umilkl, zadumany. Bee tez naszly rozne mysli i w koncu spytala: -Noel? -Hm? -Wlasciwie co zamierzasz zrobic, kiedy... jesli juz ja odnajdziesz? -Helen? - Kreuff zapatrzyl sie w resztke swojej kawy, jakby w niej wlasnie utonela odpowiedz. -Tak. Zabijesz ja? -A potem siebie, he he, i to bedzie takie romantyczne - samotny, bledny rycerz unicestwia smoka, jednak sam takze musi zginac, albowiem wszystko ma swoja cene i nikt nie jest bez skazy. I w ogole po diabla komu jeszcze ten rycerz, skoro smok juz zaszlachtowany? -Zartujesz sobie... -Zartuje, pewnie, ze zartuje. - Noel skrzywil sie. - Albo i nie... Dopoki Helen stanowila dla mnie cel niemalze abstrakcyjny, moje plany wobec niej byly bardzo zdecydowane i konkretne. I mordercze, przyznaje. A teraz, kiedy czuje, ze po raz pierwszy od germinacji rzeczywiscie sie do niej zblizam... Nie wiem, po prostu nie potrafie powiedziec, co zrobie. Moze w ogole nie bede chcial jej skrzywdzic i innym na to nie pozwole, bo smiech smiechem, ale faktycznie jak ten rycerz bez smoka, tak i ja bez Helen strace z dnia na dzien sens bytu. -Wiec ona naprawde tam jest? -Och, losie przewrotny, spraw, zeby jej nie bylo! -Nie rozumiem, to w koncu chcesz ja dopasc, czy nie? -Chce, nie chce, sam juz sie gubie. Jasna macierz, moze ja najzwyczajniej w swiecie zaczynam miec pietra? I to nawet nie przed sama Helen, ale przed rzeczywistoscia, z ktora bede sie musial zmierzyc. Tak dlugo mieszkalem w krainie uludy, obsesji, tego co mi sie wydaje, co zapamietalem i utrwalilem w sobie niczym sztywny dogmat, ze przeraza mnie teraz perspektywa najdrobniejszej chocby rysy na mojej wiezy z kosci sloniowej. Patrzysz na mnie podejrzliwie... I slusznie, bo ja tylko z zewnatrz stwarzam pozory jako takiej normalnosci, w srodku zas... szkoda slow! -Bez przesady, ja tez cos wiem o obsesji. -Trwajacej wieki? Wybacz, Beatrice, ale nie mozesz miec o tym pojecia. -A zatem wszystko, co nam o niej mowiles, to tak naprawde tylko twoje fantazje i leki? Tak mam to rozumiec? -Nie, Beatrice, ona naprawde byla diabelskim pomiotem! - Kreuff az poderwal sie z fotela przy tych slowach. - To zlo stalo sie na powrot zlem wcielonym, tego stwierdzenia nie cofne! Moja niepewnosc dotyczy jedynie tego, co dalej. Moze ten jej dzihad rzeczywiscie sobie uroilem, a moze wlasnie w tej chwili to potworne babsko knuje cos stokroc gorszego? Tak czy owak moja najogolniejsza rada brzmi: strzez sie jej kazdego dnia i w kazdej minucie! I jeszcze jedno... -Wybaczcie, szlachetnie urodzeni, ale mam przyjemnosc zakomunikowac, iz nastapila zasadnicza korekta w prognozie pogody - przerwal im satynowy glos zanzura. - Wiatr wyraznie slabnie i przewiduje, iz najdalej za pol godziny mozliwa bedzie kontynuacja naszej wspolnej podrozy, -No i swietnie. - Kreuff opadl ciezko na fotel. -Z obowiazku dodam jeszcze - kontynuowal pojazd - iz w przeciagu ostatniej doby odnotowalem serie wstrzasow tektonicznych o sile pomiedzy dziewiec a siedemnascie w uniwersalnej skali Kappiego. -Wstrzasy? - zdziwil sie Noel. - Niczego nie czulem. -Och, to zasluga mojego systemu atenuatorow - odrzekl zanzur z duma. - O wstrzasach zas nadmieniam dlatego, ze ich epicentra przesuwaja sie systematycznie w kierunku docelowego punktu obecnej marszruty. A jako ze bezpieczenstwo pasazerow jest dla mnie sprawa pierwszorzednej wagi, ostrzegam, iz po opuszczeniu mego goscinnego wnetrza mozecie byc narazeni na przykre niespodzianki. -Stokrotnie dziekuje - mruknal Kreuff. - Bea, chcesz jeszcze kawy? -Nie, mnie wystarczy. - Dziewczyna popatrzyla na zasepionego Noela: - Chciales cos powiedziec, tylko ta machina ci przerwala. -Aa... nic istotnego. Po czym wstal raz jeszcze i w drodze do serwitora wymamrotal: ; -Niech to sie juz wreszcie skonczy! *** Ludzie wznosili fortyfikacje od niepamietnych czasow i zawsze z ta sama nadzieja: ze tym razem zbudowali twierdze nie do zdobycia. Po czym ktoregos dnia zjawiala sie jakas "armia nowego typu" z nieznana wczesniej bronia badz taktyka i dumne warownie z dnia na dzien stawaly sie anachronizmem. Sredniowieczne zamki spisywaly sie doskonale w epoce kusz, katapult i taranow, lecz nie armatnich kul miotanych z daleka. Tym mogly jako tako sprostac dopiero renesansowe forty z redutami i bastionami o skosnych murach, ale wkrotce i one przegraly z silniejsza artyleria i wynalazkiem mozdzierza. Podobnie jak dwudziestowieczne umocnienia przegraly z blitzkriegiem, a dwudziestopierwszowieczne wydrazone gory z orbitalnymi pociskami kinetycznymi, inteligentnymi penetratorami i nanodemontazem. Lecz kiedy juz sie zdawalo, ze nowa rewolucyjna bron badz sposob prowadzenia wojny nieodwolalnie wtracily idee fortecy do lamusa, ta odradzala sie jak feniks z popiolow i po okresie przewagi broni zaczepnej nad defensywna ponownie wracala do lask. Do czasu gdy kolejny przewrot w technice wojennej znow nie uczyni twierdz bezuzytecznymi.Orle gniazdo klanu de Molher bylo przykladem takiego wlasnie przezytku. Powstalo w czasach, gdy po jalowych bezmiarach Afroazji wloczyly sie jedynie luzne nomadyczne hordy, w najgorszym wypadku posiadajace kilka sztuk zdobycznych samopalow. Nomadzi nie byli szczegolnie grozni, ale ich natretne rajdy zdrowo utrudnialy zycie. Totez dla swietego spokoju prapradziad Ignacia, Franco de Molher, wzniosl warowna ostoje i tak ja naszpikowal owczesnymi technologicznymi innowacjami, zeby dzikusom z nizin raz na zawsze odechcialo sie zawracac klanowi glowe. Kilometrowej wysokosci klif wypolerowany na gladko i caly w holograficznych draperiach skutecznie gasil zapedy kazdego pustynnego watazki. Dodatkowe baterie gromomiotow na blankach, ruchome pola wezomin, kurtyny fazo translacyjne na przeleczach i cala reszta innych smiercionosnych niespodzianek wkrotce sprawily, ze masyw Tibesti zaczal byc omijany z daleka jak miejsce przeklete i opetane przez zle moce. Teraz jednak byle awanturnik mogl dysponowac przenosna rusznica skalarna albo delokalizatorem, o arsenale kazdego powazniejszego przeciwnika nie wspominajac, i twierdza rodu de Molher stala sie taka juz tylko z nazwy. Bardziej od sily ognia chronila ja zakumulowana na przestrzeni dekad zla slawa, a takze elastyczna polityka klanowych przywodcow. Madre alianse, zreczne intrygi oraz przekupstwo, przekupstwo i jeszcze raz przekupstwo - to byl w tych czasach najlepszy orez. Ignacio w pelni zdawal sobie z tego sprawe i zamiast marnowac srodki na modernizacje arsenalow, przeznaczal je glownie na upiekszanie swej podniebnej siedziby. Tych, na ktorych obecnie najbardziej mu zalezalo, i tak nie pokonalby zbrojnie. O wiele bardziej oplacalo sie zainwestowac pieniadze w cesarski przepych. "Nawet jak na niezaleznych kupcow sa wyjatkowo majetni, a taka fortuna niezawodnie implikuje znaczne wplywy w najprzerozniejszych kregach. Warto utrzymywac z tymi de Molherami dobre stosunki", szeptano, o czym Ignacio doskonale wiedzial i z czego czerpal niemala satysfakcje, gdyz wlasnie o taki wizerunek rodu mu chodzilo. Noel z Bea nie byli zatem pierwszymi, ktorych oszolomila podniebna rezydencja. -Matko jedyna, toz to prawdziwy palac z tysiaca i jednej nocy! - Noel gwizdnal przez zeby. - No, moze niezupelnie, bo zbyt duzo tu mechanicznych akcentow, ale niech tam - i tak robi wrazenie. -Przywodzi na mysl stado dziwnych ptakow podrywajacych sie do lotu - dorzucila Beatrice. - Piekne, choc z drugiej strony napawa nieokreslona groza. -Ciekawe jednak, ze nikt nie wyszedl nam na powitanie. -Pewnie chca, zebysmy sie poczuli jak u siebie, nieskrepowani... A, nie, jednak ktos sie nami zainteresowal. Ktos w sensie oficjalnym, bo obecni na szerokim dziedzincu ludzie nie kryli swego zaciekawienia zanzurem. Widac nawet tutaj byl on czyms niecodziennym. -Gaspar Buenechristo, coz za niespodziewana wizyta - odezwal sie czlowiek w srednim wieku, ubrany skromnie, acz z nienaganna elegancja. -Jak to, wiec moj ojciec nie uprzedzil was o niczym? - Noel udal zdziwienie. -A mianowicie? -No, ze przybede w tych dniach. -Nic mi o tym nie wiadomo. -Doprawdy? - Kreuff wyprezyl dumnie piers. - A wlasciwie z kim mam przyjemnosc? -Hideori Mishita, drugi majordomus. - Mezczyzna sklonil sie lekko. -Majordomus. - Noel odwrocil sie do Bei, wydymajac wzgardliwie usta. - Wujaszek Ignacio traktuje nas jak typowych ubogich krewnych. -Don Ignacio przyslal mnie tutaj osobiscie. - W glosie Hideoriego zabrzmiala wyczuwalna nutka reprymendy. - Prosil, by przyprowadzic was do niego bezzwlocznie. Nie wszystkich spotyka podobny zaszczyt, mlody czlowieku. -Ach, wobec tego przyjmij moje przeprosiny. - Kreuff zgial sie kurtuazyjnie wpol. -Zbyteczne. Ja tylko wykonuje polecenia - odrzekl majordomus sucho. - Tedy, szlachetni goscie. Od waszego ostatniego po bytu nieco sie u nas zmienilo. Ciekawe, co, zastanawial sie Kreuff, kroczac za pelnym rezerwy przewodnikiem. Gaspar zdradzil mu wprawdzie sporo przydatnych szczegolow, niemniej przedatowanych o ladnych pare lat. O architektonicznych gustach swego wuja Buenechristo wyrazal sie przy tym nad wyraz oglednie, uzywajac raczej malo pochlebnych, lekcewazacych przymiotnikow. Najpewniej przez zazdrosc, skonstatowal Kreuff, bo w jego mniemaniu okreslenia takie jak "prostacki", "napuszony" czy "bezmyslnie eklektyczny" zwyczajnie czynily temu arcydzielu dyshonor. Najbardziej uderzalo mistrzostwo w harmonijnym polaczeniu form ostrych, drapieznych z miekkimi liniami, dla ktorych inspiracja mogly byc rosliny, zwierzeta, a nawet turbulentna ciecz badz niespokojna atmosfera. Barwy wspolgraly ze soba i z calym otoczeniem wrecz idealnie, pomimo rzuconych tu i owdzie nader jaskrawych akcentow. Ich rola bylo jednak przykuwanie wzroku do konkretnych detali, a nie wprowadzanie zametu. Intrygujacy byl rowniez efekt "wedrujacego punktu centralnego". Zabudowania nie stanowily jednego zwartego kompleksu, lecz kilkanascie odrebnych grup wyrastajacych ze skaly na roznych poziomach. I choc wedle wszelkich praw optyki powinny sie byly nawzajem zaslaniac, Kreuff wciaz widzial je wszystkie naraz pomimo dosc zawilej marszruty, jaka wyznaczal im Hideori. -Robota prawdziwego geniusza, bez dwoch zdan - szepnal z podziwem do Bei. - Na dodatek wszechstronnie utalentowanego. -Raczej calej ich armii - odparla polglosem. - Architektow, swiatlorytnikow, inzynierow wszelkich specjalnosci, zaloze sie, ze sprowadzanych z daleka. Podobny mobilial do tego, ktorym jedziemy, widzialam tylko w glownym centrum handl... Noel szturchnal ja w bok i dziewczyna momentalnie umilkla. Wszak w Habbar, gdzie osiadl rod Buenechristo, zadnych "centrow handlowych" nie bylo. Mobilial - czysta, mydlana banka bez podlog i jakichkolwiek widocznych mechanizmow - istotnie stanowil ostatni cud techniki w zakresie transportu osobowego i zapewne sluzyl jako kolejna demonstracja finansowej potegi klanu. Eskalator czy lifter wystarczylby w zupelnosci, efekt jednak nie bylby juz ten sam. Mobilial zaniosl ich do pawilonu o scianach z witrazy. Stad wkroczyli za majordomusem do wnetrz i po fascynujacym spacerze wsrod prawdziwych arcydziel sztuki wspolczesnej oraz dawnej (Kreuff az przystanal na widok Lekcji anatomii Rembrandta - oryginalu zapewne, bo jakiz bylby sens przechwalac sie kopia?) zostali wprowadzeni przez Hideoriego do gabinetu, przepastnego niczym jaskinia. -Aaach, Gaspar! - Postac w granatowo-szarym mundurze zaczela isc ku nim z przeciwleglego konca pomieszczenia. - Zabije cie, po prostu cie zabije! -Alez za co, wuju? - Noel autentycznie sie przestraszyl. -Jak to, za co? - Ignacio de Molher., caly i zdrowy, zblizyl sie do Kreuffa z groznie zmarszczonym czolem. - Za to, zes o nas calkiem zapomnial, ty i reszta twojej znamienitej rodziny. Ale jedynie na osiem lat, wiec ci wybaczam. A moze to bylo siedem? -Dokladnie siedem i trzy miesiace - odchrzaknal Kreuff. - Tyle minelo od pogrzebu twego swietej pamieci ojca, wuju. -No tak, w nie najweselszych okolicznosciach sie rozstawalismy - westchnal de Molher. -W istocie, gdyz odszedl wowczas czlowiek wielkiego formatu i wszyscy gleboko to przezylismy. -Wielkim to on moze i byl, ale konserwatysta - mruknal Ignacio z sarkazmem. - Ale mniejsza o przeszlosc, przyszlosc jest o wiele wazniejsza. Hideori? -Oczywiscie. - Majordomus sklonil sie i poslusznie opuscil gabinet, pozostawiajac Noela i Beatrice sam na sam z gospodarzem. -Przejdzmy dalej, bo nie lubie rozmawiac na stojaco - zaproponowal Ignacio. - Widze, zes zmeznial przez te lata, chlopcze. Powazny jakis sie zrobiles, dostojny, i w oczach juz nie ten szczeniacki blysk, ale dojrzala inteligencja. -Pochlebiasz mi nad miare, wuju. -Skadze, zaledwie stwierdzam fakty, ktore zreszta nie moga byc inne. Wszyscy mamy szlachectwo we krwi, a to zobowiazuje do ponadprzecietnosci, do spogladania dal i siegania po to, co prostakom i nadetym parweniuszom nigdy nalezec sie nie bedzie. -Slusznie - skwitowal krotko Noel przemowe Ignacia. -Slusznie po stokroc. - De Molher zaakcentowal to uniesionym palcem, ktory zaraz opuscil, wskazujac misternie rzezbione fotele. - Spocznijmy. I przedstaw mi wreszcie swoja urocza towarzyszke. -Kira, daleka kuzynka Gaspara. - Beatrice wyciagnela smialo reke, uprzedzajac Kreuffa. -Zaloze sie, ze tam, skad pochodzisz, nazywaja cie Piekna Kira - strzelil komplementem Ignacio i z pelna galanteria pochylil sie, by przytknac czolo do jej dloni. -Raczej Kamienna Kira. - Bea odwzajemnila mu sie szelmowskim usmieszkiem. - Pewnie dlatego, ze nie pozwalam mezczyznom na zadne poufalosci. -Aj, aj, ostra dziewczyna! - cmoknal de Molher. - Prawde rzeklszy, mialem o waszych kobietach nieco inne wyobrazenie. -Kira jest wyjatkowa osobka, ale mloda jeszcze. Wybacz jej zatem zuchwalosc, wuju. -A coz tu jest do wybaczania, przeciez to takie urocze. - Ignacio nie mogl oderwac oczu od Beatrice. - No dobrze, siostrzencze, mow, co cie do mnie sprowadza. -A gdybym przybyl ot, tak, bez zadnego specjalnego powodu? -To tez bylbym niezmiernie rad, rzecz jasna. - De Molher przysiadl na skraju wielkiego biurka i popatrzyl na Kreuffa spod lekko przymruzonych powiek. - A jest tak w istocie? -Niezupelnie. -Zatem? -Dziwi mnie troche, ze nie spodziewales sie mojej wizyty, bo padre mial rozeslac zawiadomienia do wszystkich potencjalnych zainteresowanych. - Noel poruszyl sie w pieknym, lecz wyjatkowo niewygodnym fotelu. - Ale skoro nie dotarlo... -Zainteresowanych czym? - Ignacio nadstawil ucha. -Pewnym przedsiewzieciem handlowym. Niebagatelna rzecz i profity potencjalnie ogromne, dosc nieoczekiwanie bowiem otwarly sie horyzonty na szersza wymiane transatlantycka... -Zaraz, zaraz, jak mowisz? Wymiane z kim? -Z Borhealos. -Alez to przeciez ekonomiczna pustynia! -No prosze, nawet ciebie zaskoczylem, wuju. - Kreuff usmiechnal sie chytrze. - okazuje sie, ze to nieprawda i ta informacja stanowi w tej chwili nasz najwiekszy kapital. Tyle ze konkurencja nie spi, a kupiecka zasada numer jeden: kto pierwszy, ten lepszy. Pierwsi zas bedziemy my, pod warunkiem jednak, ze... -No? - Ignacio znowu wpadl mu w slowo. -Pod warunkiem, ze skonsolidujemy sily. Widzisz, wuju, Borhealos po raz pierwszy od germinacji ruszyli w swiat i to zuchwale do szalenstwa, bo flotyllami prymitywnych zaglowcow. Wyobraz ich sobie teraz, jak docieraja do zachodnich brzegow Afryki, wyczerpani miesiacami podrozy, zdziesiatkowani przez choroby, huragany i mroz. Czego beda pragnac i potrzebowac najbardziej? Wielkiego, zacisznego portu i legionow przyjaznych ludzi, ktorzy sie nimi zaopiekuja. Taki port jeszcze nie istnieje i kto pierwszy go zbuduje oraz przywabi do niego Borhealos, do tego przez dlugi czas beda oni nalezeli jak psy. Problem w tym, ze ich okrety sa juz od jakiegos czasu w drodze... -Od jakiego czasu? -Prawie od dwoch miesiecy. -Wielu ich? -Tysiace, wuju! Wedlug ostatniego meldunku armada liczy sobie blisko dwiescie roznych jednostek, z czego najmniejsza o wypornosci kilku tysiecy ton. -Madre de Dios, toz to prawdziwa inwazja! - wykrzyknal de Molher. - I ty chcesz mi powiedziec, ze nikt oprocz waszych czujek nie zwrocil dotad na nich uwagi? -A ktoz mial zwracac? - Kreuff odchylil sie w fotelu. - Tabor nie zapuszcza sie nad Atlantyk. A zreszta komu by przyszlo do glowy, ze Borhealos zdolni sa do takiego przedsiewziecia? -Hm... - Ignacio skrobnal podbrodek w zamysleniu. - No dobrze, mow dalej. -A na czym to ja skonczylem? Ach tak... przewidujemy, ze pierwsze statki dotra do zachodnich brzegow najdalej za dwa, trzy tygodnie. -Dwa tygodnie? -Otoz to. Przygotowanie w tak krotkim czasie calej wymaganej infrastruktury to zadanie przekraczajace mozliwosci ktorejkolwiek z naszych rodzin z osobna, nawet rownie majetnej jak twoja, wuju. Gdybysmy jednak skomasowali nasze aktywa i podjeli dzialania jako jedno wspolne konsorcjum, rzecz staje sie wykonalna. Wysilek zas oplacilby sie z nawiazka, zapewniam na honor. -Hm... - Ignacio zmarszczyl czolo. - Hm... - Jak mam to rozumiec? -Ze sie zastanawiam. - De Molher wstal i zaczal chodzic z zalozonymi z tylu rekami. - Z jednej strony nie bardzo mi to w tej chwili pasuje, z drugiej jednak przydalby sie kazdy grosz i kazdy, jak to ujales, nowy horyzont. Zwlaszcza to ostatnie. Hm... nie wiesz przypadkiem, jakiej wiary sa ci Borhealos? -A coz to ma do rzeczy? - Kreuff spytal niby obojetnie, natychmiast jednak przeszedl w wyzszy stan czujnosci. -Moze nic, a moze bardzo wiele - mruknal Ignacio tajemniczo. -Mnie w kazdym razie malo na ten temat wiadomo. - Noel wzruszyl ramionami. - Szczerze mowiac, nie posadzam ich o wyznawanie jakiejs ludzkiej religii, w przeciwnym razie zorganizowaliby sie duzo wczesniej. Pewnie gros z nich oddaje czesc Drzewom, w koncu maja ich tam az trzy. -Tak sadzisz? -Domyslam sie jedynie. Zreszta, nie kupiecka to sprawa dociekac, kto w co tam sobie wierzy. -Prawda, prawda - mruknal de Molher w zamysleniu. - Wiesz, ze ta propozycja zaczyna mi sie podobac? -I trudno, zeby sie nie podobala. - Kreuff usmiechnal sie. - Ryzyko w sumie minimalne, a zysk, i to duzy, wiecej niz pewien. Nie mowiac o tym, ze najwyzsza pora znalezc jakies ustronniejsze rynki zbytu. -Ustronniejsze rynki? - Ignacio drgnal. - A co, czyzbyscie napytali sobie jakiejs biedy? -Powiedzmy, ze przyszlo nam zaplacic za posluszenstwo wiezom krwi - odrzekl Kreuff enigmatycznie. -He? Nie rozumiem. Noel zaczerpnal gleboko powietrza i zrobil dluzsza pauze, nim odezwal sie ponownie: -Mendezowie - oni przewodnicza w tym miesiacu waszej Radzie Szlaku - zjawili sie u nas przed kilkoma dniami z wyrokiem kasacyjnym nalozonym na dom de Molher i twardym zadaniem uznania go przez nas, pod grozba podobnych sankcji ze strony reszty Wspolnoty. -A wy co odpowiedzieliscie? - Twarz Ignacia momentalnie skamieniala. -Ojciec mial dla nich tylko trzy proste slowa: wolnosc, niezaleznosc, wiernosc. - Kreuff podkreslil ostatnie slowo. - Po czym podarl kopie wyroku na strzepy i rzucil je Mendezowi pod nogi. -Carrades, alez zawistne hieny! - wycedzil de Molher przez zeby. - Doskwiera im moja pozycja i widze, ze chwytaja sie kazdego sposobu, by mnie zniszczyc! Nawet krewnych buntuja przeciwko mnie! -Usiluja, wuju, tylko nieudolnie usiluja. Jesli bowiem Rada choc przez chwile wyobrazala sobie, ze Buenechristo ugna sie pod jakimkolwiek szantazem... - Kreuff zawiesil wymownie glos. -Czyli ze wykleli rowniez i was? - Ignacio ominal pytanie pytaniem. -Patetyczny gest, ktory niewiele ojca obszedl, bo w praktyce tabor od dawna dla niego nie istnieje. - Kreuff wydal lekcewazaco wargi. - A twoja strone i tak zawsze bedziemy trzymac, bez wzgledu na grzechy, jakie popelniles badz jakie ci wmawiaja. -Oto slowa, ktore przyjmuje z radoscia! Dziekuje ci, Gaspar. -Nie ma za co, wuju. Krew z krwi, coz wazniejszego w tym zwariowanym swiecie? -Swieta prawda - podchwycil de Molher z emfaza. -Co nie zmienia faktu, ze ten akt lojalnosci z dnia na dzien przysporzyl naszej rodzinie sporo wrogow. - Wzrok Kreuffa stal sie niemal wyzywajacy. - Jako rzeklem, jestesmy z toba, wuju Ignacio, z drugiej jednak strony pragnelibysmy, aby nasze stosunki ukladaly sie odtad na bardziej partnerskich zasadach. -Aha! - Ignacio wykrzywil sie chytrze. - Lojalnosc i owszem, ale nie za darmo, co? -Wuju... -Rodzina rodzina, a interes interesem. - De Molher popatrzyl na Kreuffa przeciagle. - Przynajmniej uczciwe, kupieckie postawienie sprawy. -Wszystko jest towarem. -W rzeczy samej. - Nikt nie byl chyba zarliwszym wyznawca owej maksymy niz cyniczny de Molher. -A z rozproszonym przeciwnikiem latwo poradzi sobie kazdy- dorzucil niedbale Kreuff. -To tez sie zgadza. - Ignacio wykonal niespieszna runde wokol swego imponujacego biurka, a kiedy stanal ponownie przed Noelem, glos mial smiertelnie powazny. - No dobrze, Gaspar. Moi - nasi - przeciwnicy z taboru to, prawde mowiac, najmniejszy problem, ot, zwykla banda interesownych egoistow, ktorych wspolne postanowienia sa tylez grozne, co nietrwale, jak kwiaty olquisty. Przewiduje jednak, ze wkrotce przyjdzie mi sie zmierzyc z innymi, znacznie potezniejszymi oponentami i wtedy rzeczywiscie bede potrzebowal kazdego wsparcia. Dlatego w gruncie rzeczy bardzo mi na reke, zes sie zjawil i ze powiedziales to, co powiedziales. Jednakowoz... Kreuff w napieciu obserwowal Ignacia, ktory otworzyl szuflade biurka, wydobyl z niej jakis przedmiot i wrocil. -Jednakowoz - Noel drgnal na widok przepieknie zdobionego sztyletu w rece gospodarza - musze byc pewien, ze jestescie mi istotnie bracmi na dobre i na zle. Czy gotow jestes potwierdzic swoje wczesniejsze slowa cardarra? Kreuff popatrzyl na blekitnawe, lekko zakrzywione ostrze, domyslajac sie, czego de Molher od niego chce. -Przysiega krwi? - zdziwil sie, grajac na zwloke. Takiej sytuacji sie nie spodziewal i potrzebowal co najmniej kilkunastu sekund na wytworzenie wiarygodnego surogatu czerwonych cialek. - Myslalem, ze bardziej mi ufasz, wuju. -Alez oczywiscie, ze ci ufam. - Ignacio usmiechnal sie cokolwiek falszywie. - Wszak cardarra to jedynie czysta formalnosc. Kreuff westchnal i wyciagnal dlon. Byl gotowy. De Molher przejechal ostrzem najpierw po opuszce wlasnego kciuka i przekazal sztylet Noelowi, ktory postapil tak samo. Dwie struzki krwi -prawdziwej i sztucznej - zlaczyly sie na krotko. -Jedno cialo po kres zywota, jedna prawda we wszystkich ustach - wypowiedzial sakramentalne slowa Ignacio, a noz powedrowal na blat biurka. - Gaspar? -Slucham cie, wuju? -No, a ty co odpowiadasz? -Ze najbardziej nawet uroczysty ceremonial na nic, jesli za podnioslymi frazami kryja sie nieszczere intencje. - Kreuff lawirowal, jak mogl, by wymknac sie z pulapki niuansow rodowego savoir-vivre'u de Molherow. - A u mnie sie ich nie doszukasz, po coz nam zatem ten barbarzynski rytual? Wystarczylo zazadac, bym przysiagl na honor, ze cokolwiek uslysze badz zobacze w tych murach, nie dotrze nigdy do osob trzecich. No, chyba ze moje slowo tak mala ma dla ciebie wage, wuju? -Och, Gaspar, nie denerwuj sie, przeciez znasz tradycje! -Nie przybylem tu, by robiono mi egzamin z naszych obyczajow, znam je doskonale! -Dobrze juz, skonczmy z tym. - Ignacio uniosl pojednawczo rece. - Przysiegasz na honor? -Przysiegam na honor swoj, mego ojca i wszystkich moich przodkow - rzekl Noel uroczyscie. -W porzadku, niech bedzie. - De Molher skrzywil sie, jakby zlapal go nagly skurcz miesni twarzy, i przez chwile stal nieporuszony, po czym wzial zakrwawione ostrze i nie wycierajac go, schowal na powrot do szuflady. - Powiedz mi, siostrzencze, jaka sila jest najpotezniejsza na swiecie? -Masz na mysli sile natury? -Nie, sile, ze tak powiem, spoleczna. -Pieniadze, zadza wladzy - zaczal wymieniac Kreuff. - Milosc. -No, te ostatnia dodales chyba dla urozmaicenia. Co do pozostalych dwoch, zgoda. Ale zapomniales o najwazniejszej: o wierze i religii. -Wedlug mnie to nie sa pojecia tozsame. -O, wlasnie, Gaspar, bardzo celna uwaga! - Ignacio klasnal w rece. - Wiara w idola, w transcendentalne bostwo, w przeznaczenie i gwiazdy chocby - to jedno, a religia to zupelnie cos innego. Tej pierwszej, raz zakorzenionej, praktycznie nie sposob wyrwac z ludzkich serc, chyba ze poprzez bardziej przekonywajaca wiare. I miedzy innymi temu wlasnie sluzy religia. Jedno z drugim jest ze soba nierozerwalnie polaczone, ale w taki sposob, ze religie tworza zwykli smiertelnicy po to, by moc narzucic innym smiertelnikom wiare w to czy tamto. Krotko mowiac, religia to po prostu jedna z metod sprawowania wladzy nad ludzmi, co zreszta jasno wynika z historii naszego gatunku... Nieoczekiwanie Ignacio przerwal i zastygl z zimnym wzrokiem wbitym w Kreuffa. Patrzyl tak na niego przez kilka dlugich sekund, a potem pstryknal palcami i nagle gabinet zaroil sie od ludzi w pstrokatych uniformach. Spuszczali sie z wlazow ukrytych nad kasetonami w suficie, wbiegali przez drzwi, wyskakiwali z sekretnych przejsc w scianach. Noel poderwal sie z miejsca, lecz na jakikolwiek ruch bylo za pozno. Wieniec luf otoczyl jego glowe, a zywy parawan gwardzistow blyskawicznie odgrodzil de Molhera. -Brak linii papilarnych, to was zawsze zdradza - mruknal Ignacio. - Nawet nie musialem robic tej analizy krwi, ale zawsze lepiej byc pewnym. To jak, powiesz mi wszystko teraz, czy pozniej? Noel milczal. -A zatem pozniej, rozumiem. - De Molher usmiechnal sie ironicznie, po czym zakomenderowal: - Zabrac go do bloku dla kukielek, a te slicznotke... Hej, lapcie ja! Gwardzistow nie szkolono jednak do chwytania zwinnych lasic. Bea wyminela trzech, kopniakiem w krocze zneutralizowala czwartego, ktory zatarasowal jej drzwi, i wypadla na korytarz, wprost na dwoch innych. Jednego zaskoczyla kompletnie, drugi mial jednak dosc przytomnosci, by zlapac ja za ramie. Odbila sie natychmiast jak sprezyna, wywinela salto i czubkami obydwu butow naraz wyladowala na jego twarzy. Drugi zamierzyl sie na nia z tylu kolba, nie trafil i chcial powtorzyc zamach, ale dziewczyna wbila mu palce w oczy. Oslepiony gwardzista zaskowyczal i wypuscil z dloni karabin, ktory Beatrice pochwycila w locie. Nie uzyla go jednak, nie bylo czasu. Z gabinetu juz wypadali kolejni mundurowi, wsciekli i niezamierzajacy popelnic dwa razy tego samego bledu. Pozostawalo tylko uciekac. Doslownie w ostatniej chwili zauwazyla niepozorne drzwiczki w scianie korytarza i otworzyla je, nie namyslajac sie wiele. Za nimi znajdowal sie jakis schowek na miotly, smierdzacy i ciasny jak futeral, ale lepsza taka kryjowka niz zadna. Tupot na zewnatrz ucichl i wreszcie mogla zlapac oddech, a takze zastanowic sie, co dalej. Nie dac im sie zlapac, rzecz jasna, to po pierwsze. Po drugie, odszukac Kreuffa. Punkt trzeci, uwolnic go... Bea zdusila gorzki smiech; chwileczke, ale jak ona to sobie wyobraza? Sama jedna w zupelnie obcym miejscu. Bedzie dobrze, jesli wlasny tylek wyniesie stad nienaruszony. Zreszta, coz ona wlasciwie jest Kreuffowi winna? Wdziecznosc za to, ze dusi sie smrodem jakichs starych szmat do podlog, i za to, ze byc moze juz za chwile zostanie pojmana, skuta i osadzona w lochu? Noel sam wpakowal sie w to bagno, wiec niech sam sie teraz z niego za harcap wyciaga. Ona ma wlasna skore do ocalenia. Tylko co bedzie, kiedy juz ja ocali i w jakims bezpiecznym zaciszu wspomni te chwile tchorzostwa i malodusznosci? Coz, zacznie chyba niszczyc wszystkie lustra, bo nie bedzie mogla zniesc swojego widoku. Graw, cos sie wymysli. Przede wszystkim musze go odnalezc, a potem cos sie na pewno wymysli, jak zawsze. Bea wyjrzala ostroznie na korytarz. Pusty i cichy... Albo obstawili wszystkie wyjscia i cierpliwie na nia czekaja, albo tez wykonali bardziej przewidujacy ruch i pobiegli, zeby zaczaic sie na uciekinierke przy zanzurze. Och, gdybyz mogla dostac sie do tej chodzacej minifortecy przed nimi! Tylko czy rzeczywiscie bylaby w niej bezpieczna? Pojazd z pewnoscia jest juz od dawna pod obserwacja, to raz, a dwa, ze postapilaby ze wszech miar idiotycznie, kierujac sie wlasnie tam, gdzie wszyscy sie jej spodziewaja. Nie, spryt i intuicja musza jej na razie wystarczyc za caly pancerz. Miala tez bron, choc to wcale nie dodawalo jej otuchy. Nienawidzila wszelkich samopalow i nie byla ekspertem w ich obsludze. Ale przypomniala sobie tlum rozgniewanych mieszkancow Tikt-al-Harruk i trwozliwy szacunek, z jakim spogladali na czarny karabin w jej drobnej rece. Efekt psychologiczny, jak powiedzial Thomas. -Och, Tom, wybacz. - Gardlo scisnelo jej sie na mysl, ze moglaby go juz nigdy nie zobaczyc. Jej tropicielskie umiejetnosci nieco zardzewialy, ale to bylo jak jazda na paraflinku: kto raz sie nauczyl, nie zapominal do konca zycia. Bea zbadala najpierw dokladnie strzelbe "pozyczona" od gwardzisty. Nowoczesna pod wzgledem techniki, lecz staromodna z wygladu, zapewne wyraz holdowania jakims prastarym tradycjom. Szczesliwie dla niej, bo drewniana kolba byla czytelna jak dossier. Kilkadziesiat sekund uwaznych ogledzin powiedzialo jej o wlascicielu broni prawie wszystko: ile mial lat, jakie byly jego preferencje seksualne, historie przebytych i tych nadal trapiacych go chorob, a nawet co ostatnio jadl i jak dawno temu przezyl zawod milosny. Bardzo niedawno... W drewnie odcisnely sie rowniez inne, niewidoczne dla laikow slady. Ich natezenie bylo wprost proporcjonalne do czasu, jaki karabin spedzil w konkretnym miejscu. A gdzie taki wojak mogl przebywac ze swoim orezem najczesciej? Na sluzbie. Sama zas bron w magazynie jakiegos garnizonu czy czegos w tym rodzaju. Bea przejechala po kolbie opuszkami palcow, powachala ja jak pies i nawet liznela lekko, zeby miec jak najwiecej tropow. Trzy sposrod nich byly wyjatkowo mocne, ale najbardziej wyrazisty niemal ja rozsmieszyl: nie zaden auralny cien ani inna subtelna wskazowka, lecz wygrawerowane na kolbie litery: "St. abb. Horatio Maslak, fascia Garganda, blok spec. GAA-1". Blok specjalny, hmm... to brzmialo jak jakas elitarna formacja albo obiekt o szczegolnym charakterze. Pytanie teraz, ktory z bukietu chemowskazow, jakimi przesiaklo wypolerowane drewno, nalezal do "bloku specjalnego"? Trzeba zalozyc, ze ten najsilniejszy. Bea wykonala jeszcze pare cwiczen przygotowujacych i ruszyla przed siebie, czujna i skupiona. Trop nie byl najlepszy, zapewne niejeden gwardzista oprocz Horatia sluzyl w tej samej jednostce i chemowskazy krzyzowaly sie oraz rozmywaly w wielu miejscach. Mimo to podazala za nim konsekwentnie i w koncu wydostala sie na otwarta przestrzen. Tu juz krecili sie jacys ludzie i nie bardzo bylo jak uniknac ich wzroku, lecz oni, niepojete, tylko klaniali sie jej uprzejmie, jakby byla jedna z nich. Slad powiodl ja dalej przez wykladane mozaika placyki, koronkowe mosty i eleganckie platformy wind, az do surowej rampy wykutej wprost w skale. Brama u jej szczytu byla zamknieta na glucho i to byl w zasadzie koniec, mogla spokojnie zawrocic, albo czekac tu nie wiadomo jak dlugo, bez roznicy. Jesli Kreuffa zamkneli we wnetrzu tej gory, to prawdopodobnie juz bylo po nim. -A coz to, dona, zabladzilas? To nie miejsce dla takich szlachetnych panien. Beatrice odwrocila sie przestraszona. Mezczyzna, ktory ja zagadnal, tez byl w uniformie, nie wygladal jednak na groznego gwardziste, lecz raczej na znudzonego swoja robota stroza. Dziewczyna szybko odzyskala rezon. -Sama sobie wybieram miejsca, ktore mi odpowiadaja. -No, to zaiste dziwny masz gust - skrzywil sie tamten z dezaprobata. - Ja mysle, ze jednak zabladzilas. -Nic podobnego, dobrze wiem, gdzie przyszlam. - Bea postapila ku niemu krok i zablefowala z przekornym usmieszkiem: - Powiedz no mi, dobry czlowieku, czy to rzeczywiscie taki dziwolag? -He? -Ignacio tak sie przechwalal zlapaniem jakiegos wyjatkowego monstrum, ze wprost nie moglam sie oprzec ciekawosci. -Nasz pan Ignacio? -Santa madonna, a ty kim jestes, ze mnie nie poznajesz? -Wybaczysz, dona... -Wybacze, albo i nie. - Bea mrugnela filuternie. - Wszystko zalezy od tego, czy mnie wpuscisz do srodka. -Powiedzialem juz, to nie jest miejsce dla dam. -Moze nie dla zwyklych kocmoluchow i pomywaczek, ale dla pierwszej metresy naszego pana wyjatek na pewno uczynisz. - Beatrice wyprostowala sie dumnie. -Ach, tak - mruknal mundurowy niezbyt uprzejmie. - A ja mam wyrazne rozkazy wlasnie od don Ignacia, ze na blok moga byc wpuszczane jedynie osoby z przekazanej nam przez niego listy. Ciebie na niej nie ma, dona, i w ogole zadnej kobiety. -Och, po prostu nie przyszlo naszemu panu do glowy nadmieniac o rzeczach oczywistych. - Bea machnela nonszalancko reka. - Jak ta na przyklad, ze wolno mi chodzic i zagladac wszedzie. -Tak czy owak, bez uzgodnienia... -Wiec uzgadniaj z kim trzeba, byle predko. Zimno tutaj. Tamten popatrzyl na nia przeciagle i w koncu westchnal zrezygnowany. -Och, todos santos, niecaly rok mi zostal do konca i chcialbym to spokojnie odsluzyc. Tylko dlatego sie zgadzam. Po czym wydal jakas nieslyszalna komende i wrota sezamu otwarly sie na rzesiscie oswietlony tunel. -Prosze, dona, panie jak zawsze pierwsze. Zaraz ja jednak wyprzedzil i przywolal gestem jeszcze jednego w uniformie, mlodszego i wysokiego jak maszt. -A to kto, panie naczelniku? -Vorjas, pozwolcie. - Ten, ktory ja wprowadzil, wzial dryblasa pod ramie i szepczac mu cos do ucha, odciagnal na bok. -Ale to bedzie naruszenie procedur - odparl mlody, popatrujac nieufnie na Bee. -Nie chce miec zadnych klopotow, Vorjas, a zwlaszcza przez jakies zblazowane babsko. - Naczelnik byl przekonany, ze mowi dostatecznie cicho. A potem dodal juz glosniej: - Niezupelnie, sierzancie. Regulamin dopuszcza pewne wyjatki. Poza tym to bedzie bardzo krotka wizyta, nieprawdaz? - Retoryczne pytanie. - Dona popatrzy sobie na wieznia z daleka, i tyle. Coz sierzant mial zrobic? Kaprys damulki z wyzszych sfer, ktora z nudow nie wiedziala juz pewnie, gdzie szukac rozrywek. A zreszta, niech sie przyglada i przyzwyczaja do widoku. Znajac pana de Molher, rowniez i ta fladra opatrzy mu sie po miesiacu albo dwoch i wyladuje tu w zupelnie innym charakterze. Ewentualnie na skalach pod oknem sypialni, zdarzalo sie i tak. -Cos boli? - spytal, widzac jej reke zacisnieta na brzuchu. -Czasem tak bywa w ostatnim miesiacu. - A czasem trzeba ukryc strzelbe pod ubraniem, dodala w myslach. -Rozumiem - mruknal straznik, otwierajac niespiesznie sluze w jednym z bocznych przejsc. - Tu go wsadzilismy, dona, do specjalnej celi. Wewnetrzne drzwi otwarly sie na obszerny, szescienny boks. Zupelnie pusty, wyjawszy dwie polaczone ze soba zolte kule, ktore wisialy w centralnym punkcie pomieszczenia niczym monstrualna komorka drozdzy. -No i gdzie on jest? -W srodku. - Sierzant wskazal na wieksza ze sfer. -No to co ja zobacze? -Spokojnie, dona. - Kilkoma dotknieciami palcow straznik zamienil fragment sciany w trojwymiarowy monitor. - Prosze. Bea omal nie upuscila karabinu na podloge. -Dios, przeciez to nie jest zadne monstrum, tylko zwykly czlowiek! - zakrzyknela, zeby jakos ukryc rzeczywisty powod naglego poruszenia. Kreuff wygladal jak karykaturalna trawestacja rysunku Leonarda da Vinci - zawieszony nieruchomo w powietrzu, z rekami i nogami odwiedzionymi od ciala za pomoca elektromagnetycznych bransolet. Glowa tkwila w imadle jakiegos urzadzenia przypominajacego mitre, najprawdopodobniej paralizatora neuromotorycznego, gdyz tyle bylo w Noelu widocznego zycia, co w kamiennym posagu. A mimo to dziewczyna od razu wyczula, ze biedak niewymownie cierpi. Zatem nie byla to jedynie zwykla cela, lecz rowniez gabinet tortur... -Nie czlowiek, pani - kukla. -Kukla? Co to znaczy? -To znaczy, ze jakbysmy go nie zamkneli w tym specjalnym pudelku, to by nam wyciekl przez dziurke od klucza. - Sierzant zasmial sie z wlasnego dowcipu. - Ale teraz moze o tym najwyzej pomarzyc w tej swojej szklanej lepetynie. -Wiec on zyje? Wyglada jak trup. -Zyje, zyje, i bedzie jeszcze zyl przez co najmniej dwadziescia cztery godziny. -Dlaczego? Co z nim chcecie zrobic? -A to juz nie moja sprawa. - Straznik wzruszyl ramionami. - Ja go tu tylko pilnuje. Bea przeniosla wzrok z ekranu na zolte sfery. -Strasznie to wszystko wydaje sie skomplikowane. Po coz takie uda? Nie wystarczylo go po prostu wtracic do lochu? -Mowilem juz, dona, to kukielka. Dla takiego zwykla cela to jak sito dla wody. -Powiadaja, ze z kazdego wiezienia mozna uciec. -Nie obawiaj sie, pani, stad na pewno mu sie nie uda - odrzekl sierzant nonszalanckim tonem. - Jedyna dla niego droga ku wolnosci wiedzie przez krematorium albo akt laski pana Ignacia. To drugie, smiem twierdzic, znacznie mniej prawdopodobne. -A gdyby ktos go chcial odbic? Ignacio mowil mi, ze to podobno jakis zamachowiec, a tacy rzadko dzialaja w pojedynke. -Ha, prosze bardzo, niech probuja! Czterdziesci metrow impregnowanej poroklazem skaly w najcienszym miejscu, zaluzjowe gilotyny temporalne, nieustannie zmieniajace swe pozycje w scianach, maty-figlarki, samoczynne wyrzutnie krystalizatorow T-P, mam wymieniac dalej? - Sierzant spojrzal na nia z wyzszoscia. -Nie trzeba - baknela oszolomiona Beatrice. -Zapewne nie wiesz nawet, dona, o czym mowie - kontynuowal tamten protekcjonalnie. - Uwierz mi jednak na slowo, ze wejsc, to moze by tu i weszli, ale wyjsc nie daliby juz rady zadnym sposobem. -A jesli przyloza wam lufy do skroni i zazadaja: "Wypuszczac go, tylko raz-dwa"? Co wtedy? -Wtedy maja klopot innego rodzaju - siodme przykazanie. -Hm? -Nie zabijaj. Gdyby zginal ktokolwiek z pelniacych danego dnia sluzbe, system bezpieczenstwa uruchomi sie automatycznie. Nam nawet zaslabnac nie wolno na posterunku... - Sierzant urwal nagle i zerknal na nia z podejrzliwoscia. - Wlasciwie, czemu interesuja cie takie sprawy, pani? -A czy ty, kawalerze, nie jestes ciekaw, co twoj pan robi ze mna w lozku? - odpalila mu pytaniem na pytanie. Straznik momentalnie spasowial. - Prawda, ze tak? Kazdy z nas pragnalby poznac sekrety innych, z czystej ludzkiej ciekawosci. -Ee... - Straznik odchrzaknal i wylaczyl monitor na scianie. - Wybacz, dona, ale musze wracac do swoich obowiazkow. -Chcialabym jeszcze tylko... -Pani? - Sierzant wskazal jej droge do wyjscia. -Tak, tak. - Slusznie, lepiej nie przeciagac struny. - No coz, sadzilam, ze on bedzie bardziej szokujacy, ale i tak nie zaluje wycieczki. -Wiezienie to nie panoptikum, dona - odparl straznik nieco oschle. -Och, naturalnie, ze nie, nie to mialam na mysli. - Bea poslala mu rozbrajajacy usmiech. - Do glownej bramy to tedy? -Tak. -W takim razie zegnam was, kawalerze, i zycze milego... Swiatlo w tunelu zbladlo nagle, potem na moment rozblyslo jak oslepiajaca flara i wreszcie niemal calkowicie przygaslo. Podloga pod stopami Bei rozhustala sie niczym kladka na linach, grzmot jakiejs odleglej eksplozji ogluszyl ja, w twarz uderzyl proch i odlamki z pekajacego sufitu... -Madre de Dios! I znowu loskot, tym razem jeszcze blizej niz poprzednio. Kolejny wstrzas rzucil ja na kolana, a cale fragmenty scian zaczely przesuwac sie wzgledem siebie w dziwnym, rozedrganym menuecie. Straznik osunal sie pociety na skosne plastry. Przed oczami fruwaly jakies luzne klaczki - nie, to jej wlosy, sciete niewidzialnym ostrzem - padnij, idiotko, padnij! Wszystko drzalo, kolysalo sie i gralo potwornym dudnieniem tytanicznych piesci, ktore lomotaly nad glowa, dobijaly sie ku niej ze wszystkich stron, ale coraz slabiej, coraz mniej zapalczywie, coraz ciszej i ciszej. Z awaryjnych lamp mrugalo juz tylko kilka... teraz zaledwie trzy... gasnie nastepna... -Nie, prosze cie, zostan! - szepnela Beatrice blagalnie do ostatniego swiatelka, lecz i ono w koncu zniklo, pograzajac w ciemnosciach skalne rumowisko. Rumowisko, ktore jeszcze przed chwila bylo brama prowadzaca na zewnatrz. ROZDZIAL 18 ...I czymze dla mnie przyszla aureolameza mojego i pomniki slawy Gdy kon kulawy jeno przybiegl z pola! Mowisz mi, nie placz, wszak to bogow sprawy kto ginie w walce, a kto w loza bieli, Lecz czy musieli, rzeknij, czy musieli?! Czyn ich bezprawy! Niech zejdzie ktore bogiem zwane diableZe swoich swietych olimpijskich wlosci I zazna zwyklej, smiertelnej milosci Spizem ucietej nagle... -Thomas, przestan. ...Niechaj mu serce gorzki jad wytrawia a bolu oscien wbije i zadlawi... -Blagam, zapanuj nad tym! -Nie mogh... - Farquahart wpakowal piesc w usta, brutalnie urywajac potok slow. Przeklete archiwum nie pozwalalo juz nawet wyrazic po ludzku zwyklej rozpaczy, zamiast tego wypychajac mu gardlo kretynskim patosem elegii i mow zalobnych, od ktorych niedobrze zaczynalo sie robic nie tylko Remmuerishowi. Podniosla recytacja Farquaharta miala jednak i swoja dobra strone, bo przynajmniej na chwile wyrwala z otepienia mezczyzne z odgryziona reka. -Piekna deklamacja, synu, ale czy masz zezwolenie na wystepy w miejscach publicznych? - wymamrotal na wpol przytomnie i uniosl sie z lawy, jednak oslabiony szokiem i utrata duzej ilosci krwi nie utrzymal sie na nogach dlugo. Hannibale natychmiast podszedl sprawdzic, czy aby nie poluzowala sie opaska uciskowa, i wrocil do drugiego z ocalonych. Thomasa nie wolal, chlopak bowiem sam sprawial bardziej wrazenie trzeciej ofiary niz dzielnego wybawiciela. Makabryczne entrez Kevina i smierc Anhelosow najwyrazniej wstrzasnely nim do glebi. W glowie Hannibale takze panowal niezgorszy zamet. Opanowal jednak frustracje i odsunal co bardziej niepokojace rozwazania na pozniej, zajawszy sie w pierwszej kolejnosci rannymi. Stan fizyczny nieszczesnika na lawie byl kiepski, lecz na razie stabilny. Drugi z ocalonych popadl zas w kompletna apatie i tylko popatrywal z obojetnoscia na kikuty swych ramion, nie czyniac nic, by je zrekonstruowac. Zupelnie jakby jego neuromotor nie reagowal na sygnaly z uszkodzonych konczyn, co moglo oznaczac powazna usterke w nim samym. Dlaczego cie tu nie ma, Sash? - westchnal Hannibale w duchu. Livansky'emu wystarczylby pewnie jeden rzut oka, a on co? Bez odpowiedniego sprzetu nic nie zrobi, a skad mial taki wziac? Jesli cos tu w ogole jest, to najwyzej sprzet pierwszej pomocy i podstawowe medykamenty. -Thomas? Przeszlo ci juz troche? Farquahart wciaz z kneblem wlasnej piesci na ustach, kiwnal potakujaco glowa. -Leciales z nimi nie pierwszy raz, wiec moze wiesz, gdzie oni tu trzymaja apteczke albo cos w tym rodzaju. Thomas powoli odsunal reke od twarzy, a potem powiodl smetnym wzrokiem po pokladzie. -Chyba... moze tutaj - wyszeptal przez scisniete gardlo. -Gdzie? W pylonie konsoli sterowniczej? -Albo w ktorejs z tamtych szafek z tylu, tak mi sie wydaje... Remmuerish zbadal kolejno obydwa ze wskazanych miejsc. Pod konsola istotnie znajdowal sie calkiem przestronny schowek, ale oprocz jakichs masek niczego tam nie znalazl. Za to zawartosc inkrustowanej meteolitem komody od razu podniosla go na duchu. -Ha, nie apteczka, ale caly szpital w miniaturce! Zaraz, jak to sie nazywalo... erytropar, o wlasnie. Jesli jeszcze znajde... graw, jest! -Co? - spytal Thomas bez wiekszego zainteresowania. -Mam za soba co prawda tylko szkolny kurs ratownictwa w naglych przypadkach, ale bez watpienia widze tu sokan. -Nic mi to nie mowi. -Urzadzenie do regeneracji narzadow - przetlumaczy! Remmuerish. - I biomonitor z prawdziwego zdarzenia tez maja... No, to nasz jednoreki przyjaciel jest juz praktycznie zdrowy. Hannibale przeniosl sprzet na stol przy lawie i zabral sie do pracy. Z krepujacych go sznurow uwolnil nieznajomego juz wczesniej, a odzienia pozbawily go najprawdopodobniej te dzikusy. Mezczyzna nie byl jednak tak calkiem nagi, gdyz od stop do glow pokrywal go przezroczysty i cienki jak bibulka osmolaminat. Malpoludy musialy sie zapewne niezle nameczyc, zanim go przegryzly, i Hannibale zadrzal na mysl, jakiej ten czlowiek doswiadczyl tortury. Ale prozniowy stroj ocalil go przynajmniej przed uduszeniem sie w trujacych wyziewach tego szamba. Remmuerish zbadal poszarpany kikut. Widac bylo, ze kombinezon probowal jakos zasklepic rane, teraz jednak tylko zawadzal. Hannibale odszukal niewielki zwijak - byl na ciemieniu, a wiec ten ochraniacz wyprodukowano w Apeksie albo gdzies indziej, lecz na wzor standardowych wierzcholkowych modeli - i wprawnie spakowal kombinezon, zastanawiajac sie jednoczesnie, kim jest jego wlasciciel i jakim cudem sie tu znalazl? A takze co, jesli w ogole cokolwiek, laczy go z tajemniczymi sarkofagami? Jakos trudno bylo Hannibale uwierzyc, ze ci dwaj oraz neuromatryce znalezli sie w jednym i tym samym miejscu przez czysty przypadek. Z drugiej jednak strony wszystko wskazywalo, ze tak wlasnie sie rzeczy maja. Livansky mowil o Apeksie i ludziach z wydzialu antydchumanizacji, ale poza osmolaminatem nic tu nie wskazywalo na ten kierunek. Jednoreki w niczym nie przypominal funkcjonariusza Apex Nos, nie mial nawet fizycznych cech typowego wierzcholkowca. Jego brodaty kompan-manneken (o ile to byl rzeczywiscie kompan, bo nawet co do tego nie mial Remmuerish pewnosci) tak byl zas podobny do wizerunku ktoregokolwiek ze znanych mu Projektantow, jak kolo do kwadratu. No i w dodatku kwestia samych neuromatryc, ktore znalezli wsrod innych elementow konstrukcyjnych tamtej chalupinki. Przeciez musialy tkwic w jej scianie juz od jakiegos czasu, podczas gdy te dwojke malpoludy pojmaly nie dalej jak wczoraj. Hannibale skrobnal sie w glowe, bo zagadka, ktora mial nadzieje podczas tej wyprawy przynajmniej czesciowo rozwiazac, zagmatwala sie jeszcze bardziej. No coz, moze dowie sie czegos wiecej od nich samych, kiedy juz obydwaj nieszczesnicy przyjda do siebie. Sokan byl gotow, Remmuerishowi pozostalo juz tylko go nalozyc i modlic sie, zeby niczego nie sknocil podczas programowania instrumentu. W zetknieciu z poraniona konczyna plaski cylinder momentalnie ozyl i tak jak niegdys panel Gerharda przecieta szyje Ramireza, tak i on otoczyl teraz szczelnie poszarpana rane, pulsujac rytmicznie niczym serce. -Za kwadrans powinien odzyskac cala utracona krew. - Hannibale ustawil jeszcze biomonitor na tryb ciagly i zdjal mezczyznie niepotrzebna juz opaske. - Na odrosniecie reki bedzie musial oczywiscie poczekac troche dluzej, ale z tym pol biedy. Niestety, dla zdezelowanych mannekenow nie ma chyba w ich ambulatorium nic. -A jakiegos podrecznika obslugi i pilotazu nie odkryles? - Farquahart opadl na sofe, te sama, na ktorej tak niedawno jeszcze siedziala podenerwowana Reyes. Nieszczesna dziewczyne ostrzegal chyba jakis szosty zmysl, zeby nie pchac sie w to miejsce. Tylko dlaczego nie ostrzegl jej przede mna, zalkal Thomas w duchu, dlaczego jej intuicja okazala sie tak karygodnie glucha i slepa? Farquahart nie myslal w tej chwili o tym, co powie siwemu patriarsze, gdy wroca na Dol (korekta: jesli w ogole wroca), ani tez jak ten incydent wplynie na stosunki koczownikow z Gerhardem i reszta Ruchu. Na podobnie trzezwe rozwazania nie mial w tym momencie glowy, w ktorej o wiele glosniejszym echem rozlegaly sie slowa Noela o tym, jakoby on, Farquahart, stanowil osrodek katalizujacy bieg terazniejszych oraz przyszlych wydarzen. -Och, Deus! - jeknal, kryjac twarz w dloniach. - Myliles sie, Noel, nie jestem zadnym katalizatorem, tylko jadrem ciemnosci, potworna czarna dziura, w ktora niewinni ludzie wpadaja i gina bez sladu, och, Deus, Deus, Deus! -Tom... -Daj mi spokoj! -Chce jedynie powiedziec, ze wyrzucasz sobie nieslusznie. - Remmuerish przysiadl obok niego. - Jesli ktokolwiek moze obwiniac sie o ich smierc, to wylacznie ja. To z mojego powodu ci ludzie sie tu znalezli i to przez moj glupi upor oraz zalosne sentymenty Kevin stal sie tym, czym sie stal. -Wiedziales, ze on tu jest?! -Nie, Thomas, przysiegam, ze jego widok zaskoczyl mnie tak samo, jak ciebie. - Hannibale spojrzal Farquahartowi gleboko w oczy. - Gdybym jednak juz dawno temu zachowal sie bardziej odpowiedzialnie, Kevina nie byloby ani tu, ani nigdzie indziej. Z nas dwoch to ja powinienem lamentowac i bic sie w piersi, ale moje wyrzekania ani nie odwroca biegu czasu, ani nie pomoga nam w obecnej sytuacji. -Strasznie latwo sie z tym wszystkim pogodziles - rzekl Thomas z gorycza. -Bynajmniej. - Hannibale odwrocil twarz. - Teraz jednak staram sie myslec o czym innym. Na przyklad o wydostaniu sie stad. -Jasne, nie mozemy tu sczeznac - parsknal Farquahart. - Przeciez czeka na nas tyle nowych tragedii do wywolania. -O, tak, nieszczescia to chyba nasza specjalnosc - ni z tego, ni z owego wtracil sie okaleczony manneken. Remmuerish i Farquahart obrocili sie ku niemu jednoczesnie. Milczacy dotad i pozornie zobojetnialy na wszystko brodacz zakolysal sie i podjal nieudany wysilek, zeby wstac. Po czym n-ty raz popatrzyl na swoje amputowane rece. -Moj Boze, nigdy juz nie zagram na pianinie - ni to zalkal, ni to sie rozesmial. - No i do licha z tym, przeciez i tak nie potrafie. Co, nie smieszy was? Slusznie, bo to cholernie stary dowcip. I znow zachybotal sie jak pijany, jednak tym razem Hannibale byl przy nim i pomogl mu wstac. -Dzieki, tylko dlaczego mi to zrobiliscie? - W slowach mannekena nie bylo wyrzutu ani zlosci. On po prostu zadal pytanie. -Musielismy. - Remmuerish podprowadzil go do sofy. - Gdybym wiedzial, ze twoj neuromotor bedzie mial takie problemy... -Co prosze? -Neuromotor... -Nie rozumiem, co to jest neuromotor? Mowisz o naszym pojezdzie? Na moment Hannibale zabraklo jezyka w gebie. Troche ze zwyklego zdziwienia, a troche ze strachu, ze oto ma przed soba "zimnego" w stanie galopujacego rozpadu funkcji. Nie dosc, ze nie moglby takiemu juz zadna miara pomoc, to jeszcze doszedlby im klopot z potencjalnym szalencem. I nagle uderzyla go inna mysl: centron tego czlowieka jest w jak najlepszym porzadku, caly zas klopot stad, ze biedak w swym sztucznym ciele jest tak samo nowy, jak on sam byl kilka miesiecy temu. Kto wie, moze nawet dokonano transferu bez jego wiedzy i nadal nie zdaje sobie sprawy, ze taki transfer w ogole nastapil. -Usiadz, prosze. - Manneken klapnal poslusznie na sofe. - Nikt nie wyrzadzil ci krzywdy, tak jak nie wyrzadza jej sobie czlowiek, obcinajac wlosy czy paznokcie. -Ja nie mam rak. - Nieszczesnik uniosl kikuty i ten jego gest w polaczeniu z suchym, rzeczowym tonem byl bardziej upiorny, niz gdyby wyl z bolu i rzucal sie po pokladzie. - Okropna to rzecz nie miec rak, czemu wiec nie odchodze od zmyslow z rozpaczy? Czy dlatego, ze tak naprawde nie byly moje? I jak to mozliwe, ze nie czuje absolutnie nic? Bo jestem zywym trupem? -Nie czujesz, bo twoj neuromotor odcial stamtad wszelkie impulsy. - A jednak ten czlowiek byl swiadom swej fizycznosci, jakkolwiek w nieco dziwny i zdystansowany sposob. Remmuerish zdecydowal sie na terapie wstrzasowa. - Ale jedynie tymczasowo, dopoki nie odtworzysz sobie utraconych konczyn. -Chcialbym, zeby to bylo mozliwe... -Uwierz mi, nic prostszego. -Nie stroi sie takich zartow z kaleki! -Nie jestes zadnym kaleka - odparl Hannibale, jednoczesnie podwijajac sobie rekaw swetra. - Thomas, moglbys mi raz jeszcze uzyczyc fazotranslatora? -Deus, a po coz ci on? - przestraszyl sie Farquahart. -Doslownie na pare sekund. - Remmuerish wzial inkrustowana brosze i zblizyl ja do przegubu swojej lewej reki. Przez moment wahal sie, bo stare instynkty umieraly wolno i opor przed zadawaniem sobie cielesnego gwaltu tkwil wciaz gleboko w podswiadomosci Hannibale. Ale wiedzial, ze nic nie zastapi jednej porzadnej demonstracji. -Spojrz - rzekl, odwracajac twarz do nieznajomego. Fazotranslator pisnal, oznajmiajac gotowosc do dzialania, i w chwile pozniej oddzielona od nadgarstka dlon Remmuerisha stuknela glucho o poklad. -Matko wszechzieleni! - Thomas az sie cofnal, manneken zas wbil niedowierzajacy wzrok w piec nieruchomych palcow na podlodze. Nawet dla Hannibale widok byl nadspodziewanie wstrzasajacy, nigdy przedtem nie zmuszal bowiem swojego sztucznego ciala do takich makabrycznych sztuczek. Dzielnie trzymal jednak lewe ramie wyprostowane, tak by wszyscy widzieli rekonstruujaca sie dlon. Zabralo to okolo pieciu minut i przez caly ten czas bezreki manneken z wielka fascynacja obserwowal, jak gladkie ciecie paczkuje nowymi palcami na podobienstwo wolno wysuwajacych sie czulkow slimaka. -Moj Boze - wyszeptal. - I ja... ja tez tak potrafie? -Oczywiscie. -Ale jak? Co mam zrobic? -Chciec. -I to wszystko? -I to wszystko. *** -Och, nie! - Glosny okrzyk poderwal Thomasa na nogi.-Hola, niechze pan jeszcze nie wstaje. - Hannibale podbiegl do mezczyzny na lawie. - Regeneracja nie dobiegla konca. Graw, przeciez mial spac, czyzbym zle nastawil programator? -Regene...? - Mezczyzna popatrzyl ze zgroza na swoja prawice; bez skory od przedramienia w dol, z naga muskulatura i pulsujacymi naczyniami krwionosnymi wygladala jak wiwisekcyjny preparat. - Co to jest? Kto...? Co wyscie mi zrobili?! -Uratowalismy pana od pewnej smierci - poinformowal go Remmuerish uprzejmie. - Niczego pan sobie nie przypomina? Czarne, przenikliwe oczy mezczyzny poruszyly sie nerwowo. -Lecielismy... - urwal i znow rozejrzal sie niespokojnie. - Gdzie moj wspolnik? -Ten z broda? - Slowo "wspolnik" nie umknelo Hannibale. - Jest tutaj, caly i zdrowy. -Chce go zobaczyc! -Alez oczywiscie. Siedzi tam. Czarnooki przechylil glowe i zawolal: -Norman? Manneken na sofie ani drgnal. -Norman, do stu tysiecy zdechlych nadetek! Thomas usmiechnal sie mimo woli, Remmuerish jednak od razu stal sie czujny. -To bylo do mnie? - Brodacz uniosl z lekka zdziwiony wzrok. -A do kogo? - huknal nan czarnooki. - Sluchaj no, co tu sie wyprawia? Co to za typy i gdzie my w ogole jestesmy? -Ci dzentelmeni wybawili nas z opresji. -A to? - Mezczyzna uniosl w gore swoja zmacerowana reke. - To ma byc wybawienie, krete twoje flaki?! Ta sztuka miesa? -Pol godziny temu w ogole jej nie miales, i pewnie dalej bys nie mial, gdyby nie oni. - Brodacz spojrzal przepraszajaco na Remmuerisha. -A to niby czemu? -Rzuc okiem na zewnatrz. Czarnooki zerknal. -A bodajbym juz w zyciu swoim nie beknal, gdzie nas zanioslo? I jak? -Kinetyka - westchnal manneken. - Tuz przed zderzeniem tachometr wskazywal ponad jedenascie machow. Myslalem, ze to juz absolutny koniec, ze za chwile przeistocze sie w oblok pary. -Ile, powiedziales?! -Jedenascie. Niesamowita maszyna, ale bez sterow byla juz tylko hiperdzwiekowym pociskiem, ktory przeszedl na wylot jak igla. -Przez co, przez sciane? - Kompan brodatego wybaluszyl slepia. - Co ty mi, wloski w uszach ondulujesz? Sprzet nam sie trafil cacucho, nie powiem, ale zadna krypa nie przejdzie przez trzy kilometry zywej macierzy, nie ma takiej w systemie! -Jest czy nie, fakt pozostaje faktem. Przekoziolkowalismy okrutnie i cos eksplodowalo na twoim pulpicie - to wlasnie wtedy straciles reke, a zaraz potem takze i przytomnosc, aczkolwiek na krotko. Z szoku jednak, jak widze, wydobyles sie dopiero teraz. -Frass, nie tak zupelnie... - mruknal czarnooki. - I co dalej? -Dalej kontynuowalismy nasz fatalny lot na podobienstwo bilardowej kuli, odbijajac sie jeszcze co najmniej kilkadziesiat razy. Szczesliwa okolicznosc, dodam, bo wiekszosc przeszkod zachowywala sie jak elastyczne bufory i dzieki temu nasza predkosc zmniejszyla sie do poddzwiekowej. Koniec koncow wpadlismy tutaj, gdzie od razu rzucily sie na nas jakies obrzydliwe Morloki... -To ich sa te szczurze budy? - jego kamrat wpadl mu w slowo. - Chwala strugom, ze kokpit... -Niestety, po pierwszym zderzeniu pojazd sie rozszczelnil i zostalismy jak zakaski na talerzu. Co sie dalo porozbijali i zabrali, reszte pochlonelo to smierdzace bagno. Ciebie natychmiast opletli jakas siecia, ja zas zostalem unieruchomiony w nieco inny sposob i po raz drugi tego koszmarnego dnia pomyslalem sobie, ze nadszedl definitywny kres. Moral z tej opowiesci? Jak powiedziala zaba, duszac polykajacego ja bociana: nigdy nie trac nadziei. -Rany w bebechu, skad ty bierzesz te wszystkie swoje powiedzonka, co? - mruknal czarnooki kasliwie, przenoszac wzrok z brodatego na polyskujace wilgotnawo miesnie i w koncu z powrotem na Remmuerisha. - Znaczy sie, mam was w podziece wycalowac? -Nie ma takiej potrzeby. - Hannibale usmiechnal sie. - Wystarczy, jesli powiecie nam to i owo o sobie. -A czemuz to nie wy pierwsi? - odparl czarnooki wyzywajaco. Ozywil sie juz znacznie, ale z lawy nie powstal. Rozgladal sie tylko wokol coraz ciekawiej i coraz to bardziej lakomie. I krzywil sie co rusz, jakby ktos go bez przerwy podszczypywal w zadek. - Zreszta, o czym tu mowic, my nikt znaczny, ot, takie tam... -Wlasciwie to byloby... - wtracil sie brodaty, ale jego kompan momentalnie spiorunowal go wzrokiem. -Dobra, Norman, ty lepiej siedz cicho, bo jak zaczynasz filozofowac, to zarcie stygnie - fuknal, po czym juz zupelnie innym tonem zwrocil sie do Remmuerisha: - Nie chcialem gadac, bo po prawdzie to mi wstyd przed takimi, jak wy. -Wstyd? - zdziwil sie Thomas. -Ano, wstyd. Wy wielcy kupcy, bogaci, okret u was jak marzenie, a my to kto? Takie tam wedrowne dusze, co to zyja, z czego sie da. Tu cos sie kupi, tam cos sie sprzeda, jak kto nas podwiezie, to dobrze, jak sie jaki transport bardziej na wlasnosc przydarzy, to juz w ogole cud. Tak jak i teraz bylo: szlismy sobie z jednej takiej osady - dobrze nam tam poszlo, bo to i kupili od nas caly krysztal, cosmy go znalezli dwa dni wstecz, a jeszcze u Normana przetegi leb do kosci i wygral zgrabna sumke - no i w samym srodku Lasu, na polanie, stoi sobie lodeczka, piekna jak z obrazka! A dookola zywej duszy. Zagladamy do srodka - nikogo. Wolamy - nikogo. Czekamy, zeby juz bylo pewne - i ciagle nikogo. No to przeciez grzech morowy nie skorzystac. Skorzystalim, i na nasze glupie psie mordy to bylo, bo w polowie drogi wyszlo, ze to niby-cudo ma jakis zdrowy feler - pewnie dlatego ktos je zostawil,... Jasna flinta, ktory tu z was jest tym medykiem? -W zasadzie zaden - odparl Hannibale i dorzucil pospiesznie, widzac lekki przestrach na twarzy czarnookiego: - Ale te urzadzenia praktycznie nie wymagaja lekarskiej wiedzy. Czy cos nie w porzadku? -Swedzi mnie, wciera ptasia! - Chyba tylko widok zywych, odslonietych tkanek powstrzymywal czarnookiego przed drapaniem sie po rece. - Mozecie cos na to zaradzic? Remmuerish pochylil sie nad nim. -Skora odrasta i odtwarzaja sie zakonczenia nerwowe, to prawdopodobnie dlatego - stwierdzil. - Moge zwiekszyc poziom znieczulacza, skoro jednak sokan sam tego nie zrobil, to widocznie sa przeciwwskazania. -Ale przeciez ja zaraz ocwierkne! -No to dam panu srodek nasenny - zaproponowal Remmuerish. -N...nie, wolalbym nie. - W oczach mezczyzny pojawila sie nieufnosc. -Jak pan uwaza. - Hannibale nie nalegal i wrocil na swoje miejsce, ledwie jednak usiadl, czarnooki zawolal: -Aa, trup w kolo pruty, niech wam bedzie! Dajcie mi to na sen, byle predko! Prosba zostala spelniona i mezczyzna momentalnie zapadl w bloga nicosc. *** Kto to mowil, ze klopoty chadzaja stadami? Sylwia? Chyba tak. I miala dziewczyna racje!Czarnooki chrapal na lawie, brodaty zas znow zrobil sie skrajnie malomowny, jakby nagle stwierdzil, ze nie ma tu dla niego zadnych partnerow do konwersacji. I dobrze, niech sobie na razie siedzi, byle nic nie kombinowal. -Thomas, mozesz tu na chwile? Farquahart podszedl do konsoli. -I co o nich sadzisz? - spytal szeptem Remmuerish. -Dziwadla, jeden i drugi. -A ja mysle, ze jeszcze gorzej. -To znaczy? -Piraci. -E, tam, nie wierze. - Thomas machnal reka, - W to, co mowil ten czarny, tez tak do konca nie, ale moim zdaniem to tylko para jakichs wloczegow. Moze drobnych zlodziejaszkow albo oszustow, nic ponadto. -Tak czy owak proponuje ich unieruchomic, dla swietego spokoju. Dosc juz mamy klopotow, nowych nam nie potrzeba. -Nic dodac, nic ujac. - Farquahart zerknal przez ramie na milczacego mannekena. - Z drugiej strony troche glupio, nie uwazasz? Najpierw ich ratujemy, a zaraz potem znow pakujemy w sznurki. -Lepiej dmuchac na zimne - mruknal Remmuerish, studiujac wskazniki na konsoli. - Jesli sie co do nich myle, to zawsze moge przeprosic, na razie jednak wolalbym, zeby mi nie przeszkadzali. Temu czarnemu zaaplikowalem juz zreszta taka dawke spioszka, ze nie wstanie przez nastepne kilkanascie godzin. No dobrze, to jest chyba glowny panel kontroli lotu... -Co, zastanawiasz sie, jak my tym polecimy? - Thomas takze zainteresowal sie pulpitem sterowniczym okretu. -Poleciec to jeszcze pol biedy, ale co z ta przekleta lanca? - westchnal Hannibale. -Kontrolka do niej jest chyba tu... - Farquahart wskazal bialy czworobok w prawym gornym rogu pulpitu, z piktogramami: "Lanca- wyjscie/wejscie/tryb/korekta 1-9". -Pewnie, ze jest, tylko co z tego? - skrzywil sie Remmuerish. - Wyjscie i wejscie, rozumiem, tryb - prawdopodobnie chodzi o te rozne zestawy instrukcji dla tkanek, a korekta moze odnosic sie do predkosci wewnatrz nich albo do mocy owego przecinaka. Jesli jednak odczytuje to niewlasciwie i utkniemy w polowie drogi... -Wtedy prowadzil nas ojczulek, wiec moze i teraz... - podsunal niesmialo Farquahart. -A wiesz, jak sie z nim porozumiec? -Raczej nie - przyznal Thomas. -Czekaj, sprobuje przynajmniej ruszyc statek z miejsca. Palce Remmuerisha zblizyly sie do seledynowej szachownicy, dotknely jej... i rozpetalo sie pieklo. -Graw! Swiat wywinal mlynca, potem stanal na glowie. Nie patrzac, czego sie chwyta i ktorej dloni uzywa, Thomas zacisnal palce na slepo i zawisl pod pokladem okretu, ktory przeistoczyl sie w sufit. Nie na dlugo. Przedmioty fruwaly po calym statku i tlukly sie jak groch w grzechotce, ale najgorsze bylo potepiencze wycie, ktore rozsadzalo mu czaszke. Zadziwiajace, ze przez te akustyczna nawalnice potrafily sie przedrzec inne dzwieki - czyjes wyraznie i bardzo glosno artykulowane slowa, lomot tytanicznego bebna, wysoki gwizd niemal poza granica slyszalnosci... Farquahartowi mignela przed oczami rozwiana broda i czyjes nogi, ktore znikly gdzies i momentalnie pojawily sie znowu przy konsoli. Hannibale tez tam byl, tyle ze wygladal juz zupelnie inaczej niz przed sekunda, jak pyton owiniety wokol pnia drzewa. -Co sie... dzieje?! - ryknal Farquahart, nim kolejny paroksyzm rozszalalego statku rzucil nim o cos niemilosiernie twardego. -Ojczulek! - Czyj to glos? Thomasowi bylo obojetne, chcial tylko, by ten potworny magiel natychmiast sie skonczyl. Znowu czyjes nogi w polu widzenia i, Remmuerish odpadajacy od konsoli, a potem nagla cisza i nieruchomiejacy poklad, och, matko wszechzieleni! -Thomas, caly jestes? - Hannibale juz byl przy nim. -Chyba... tak, jakims niepojetym cudem. - Farquahart potrzasnal glowa. - Ojczulek... to ty krzyczales? -Bo to byl on. - Remmuerish pomogl mu wstac. -Skad wiesz? -Slyszalem, jak przeklina. Nas, za to, ze zabilismy mu wnukow. -Jak to, slyszales? Kiedy? -Kiedy przytulalem sie do konsoli. Wiem juz, jak sie z nim komunikowac, ale teraz to i tak na nic, bo biedak jak dwa a dwa cztery oszalal z rozpaczy. -No to jestesmy zalatwieni... Deus, a ten co robi, przeciez mial spac! Niestety, czarnooki byl jak najbardziej trzezwy. Slanial sie co prawda na nogach i poteznie krwawil z czola, ale konsoli zdazyl juz dopasc i cos na niej wcisnal palcami lewej reki. Dwie oslepiajace blyskawice, struga plazmy i jezor srebrzystej mgielki uderzyly jednoczesnie w sam srodek prymitywnego osiedla i w sciane, na ktorej wisialo. Wielka wyrwa bluznela w proznie wszystkim, co bylo w komorze - szczatkami tubylcow i ich marnej chudoby, okretem oraz cuchnaca breja z dna, w ktorej wodospadzie mkneli przez chwile jak wypchniety ze zlewu korek. Hannibale juz byl na nogach, ale czarny krzyknal: -Mrugnij tylko, a nacisne! -Co nacisniesz? -Zamek kopuly okretu. -Zwariowales, czlowieku? - Farquahart bardziej sie zdumial, niz przestraszyl. - Chcesz popelnic samobojstwo? -Zrobie to, jesli mnie do tego zmusicie - warknal czarnooki. - Widze, zes zbladl, chlopcze. Powiedz mi, czy warto umierac dla jakiejs nedznej lajby? Mnie ona znacznie bardziej potrzebna niz wam, a zycie ma sie tylko jedno. Twemu kolezce dehermetyzacja co prawda nie zaszkodzi, ale ty przetrwasz najwyzej kilka minut. Najpierw zaczna wrzec gazy, rozpuszczone w twojej krwi, potem zapewne eksploduja ci oczy, a w koncu w twoich plucach - jezeli zawczasu ich nie oproznisz i roznica cisnien nie rozerwie ci klatki piersiowej - zabraknie powietrza. Paskudna smierc, wierz mi. -Przestan! - Brodaty przyskoczyl do czarnookiego. - Ci ludzie cie ocalili - dwukrotnie! - a ty tak im sie odplacasz? -Wdziecznosc jest... Nie dokonczyl, bo statkiem znowu szarpnelo dziko i zakrecilo jak listkiem na wietrze. Czarny wrzasnal i przelecial bezwladnie ponad konsola, uderzyl ciemieniem w kant komodki, ktora akurat wyjechala mu naprzeciw, i w koncu wyladowal bez przytomnosci z nogami na sofie. Brodaty stracil rownowage i runal jak dlugi, a Thomas przejechal po pokladzie i zatrzymal sie dopiero na stole posrodku, podczas gdy koga wirowala coraz wolniej i wolniej, az w koncu zamarla zupelnie. -On rzeczywiscie postradal zmysly. - Palce zbielaly Thomasowi, tak kurczowo trzymal sie blatu. - Deus, co jeszcze wymysli? Nawet Remmuerish wygladal na lekko oszolomionego. Kopniakiem odsunal szczatki jakiegos mebla, ktory zagradzal mu droge, i ukleknal przy konsoli. Dlugo jej dotykal, a kiedy sie podniosl, na twarzy malowaly sie mu mieszane uczucia. -Chyba juz nic - westchnal. -Dlaczego tak sadzisz? -Bo... - Hannibale zawiesil glos. - Bo juz go tu nie ma. -Jak to? A gdzie jest? -Coz, to kwestia tego, w co wierzyl - odparl Remmuerish enigmatycznie. - Znajdzmy lepiej cos do zwiazania tego czarnego, a potem zastanowimy sie, co dalej. *** Thomas potrafil zrozumiec smutek Hannibale po odejsciu padrito. Sam czul sie troche dziwnie, bo chociaz blogoslawil nieruchomy poklad pod stopami, to jednak nagle czegos mu zabraklo. Duch opuscil maszyne i koga z istoty do niedawna zywej przeobrazila sie w pusta skorupe. Wciaz w pelni funkcjonalna, owszem, ale martwa i przygnebiajaca, jak dom bez wlascicieli.Hannibale podszedl do konsoli i przez jakis czas stal tylko przy niej nieporuszony, jakby chcial oddac hold zmarlemu. -Teraz juz na pewno nie dotkne lancy, za duze ryzyko - rzekl polglosem. -Myslisz, ze ojczulek...? -Po prostu boje sie, ze sam sobie z nia nie poradze. -Ale Jesus mowil, ze to sprzet ratunkowy. - Farquahart stuknal lekko w biala szachownice na pulpicie. - Zatem obsluga nie moze byc niczym skomplikowanym, bo jakiz bylby sens? -Chcesz sprobowac? - Remmuerish odsunal sie, ustepujac mu miejsca. Thomas popatrzyl niepewnie na niego, potem na biale prostokaciki z piktogramami. Delikatnie przejechal po nich opuszkami palcow, zatrzymal sie na najwiekszym z nich - srodkowym, ale kiedy przypomnial sobie slowa Jesusa o cialach obcych i ochronnych torbielach, zawahal sie. -Deus, przeciez jakos musimy sie stad wydostac! - Reka sama wyciagala mu sie do przyciskow, rozum jednak ostrzegal przed pochopnymi krokami. -Z tego smierdzacego babla juz sie wydostalismy - zauwazyl Hannibale. - Bez zadnej lancy. -Chcesz sie zatem przebijac na sile? - Farquahart zdumial sie szczerze. - No to przepraszani, ale chyba nie sluchales naszych nieodzalowanych przyjaciol. Pol kilometra tkanek! -Nie tutaj. - Hannibale skierowal wzrok ku gorze. - Sciany tracheoduktow sa o wiele ciensze. -I co nam to da, ze wlecimy do ktoregos z nich? Przeciez to slepa droga. -A ktoredy ci Anhelosi przedostali sie do Cheshire? - odrzekl Remmuerish pytaniem na pytanie. -No... - zaczal Farquahart i nagle twarz mu sie rozpromienila, - Kominami dylatacyjnymi wewnatrz przegrody! -I wlasnie ta droga wrocimy. *** W niecala godzine pozniej byli juz na zewnatrz Drzewa. Hannibale okazal sie nie mniej zdolnym pilotem niz Jesus i widac bylo, ze latanie sprawia mu spora satysfakcje. Tym bardziej nie powinien miec nic przeciwko temu...-Ehem - odchrzaknal Thomas. - Hannibale? -No? -Sluchaj, wiem, ze w Keshe czeka na ciebie mnostwo spraw i ze chcialbys tam jak najszybciej wrocic, ale ja sam koga nie dam rady i... -Odwiezc cie na Dol? - usmiechnal sie Remmuerish. -No wlasnie. -Nie ma problemu. Tylko powiedz mi, dokad. -Do Cyt... - Farquahart zamilkl niespodziewanie i tylko rysy twarzy sciagaly mu sie coraz bardziej w miare uplywajacych sekund. A potem wykrztusil: - Zmiana. -Cos sie stalo? - Hannibale zaniepokoil sie na widok pobladlego nagle Thomasa. -Mam nadzieje, ze nic. I ze to tylko jakies chwilowe problemy z lacznoscia. Wiesz, gdzie lezy masyw Tibesti? -N-nie - skrzywil sie Remmuerish. - Ale mamy tu pelny zestaw map. -To znajdz te przeklete gory - wyszeptal Thomas. - I lecmy tam jak najszybciej. -Mozesz mi chociaz powiedziec, co sie stalo? -Beatrice i Noel. - Grdyka Farquaharta poruszyla sie nerwowo. - Trzy godziny temu Gerhard stracil z nimi kontakt. ROZDZIAL 19 -Nie ma jej? Co ty mi mowisz, jak to nie ma! - Ignacio przyciagnal brata za poly kontusza.Miguel wyswobodzil sie z jego rak. -Och, gdzies na pewno jest, ale do schronu nie dotarla. -Carran, wiec zostawiliscie ja na zewnatrz?! -My? Jacy my? - zachnal sie Miguel. - O ile pamietam, to Hideori mial sie wszystkim zajac. -Ale ciebie prosilem o osobiste dopilnowanie rzeczy. -Widzisz to? - Miguel przytknal palec do nieobeschlej jeszcze szramy na glowie. - Jestem szczesliwy, ze udalo mi sie dopilnowac siebie samego. I szczerze mowiac, malo mnie wzrusza jakas tam Helena. Szyby leca na ludzi i wala sie schody, bo moj fruwajacy w chmurach braciszek pluje na sprawy przyziemne. Cale nasze pieniadze topisz w zbytku, zamiast wymienic chocby jeden suspensor na nowy. Wiesz, ile te generatory juz maja? Osiemdziesiat lat! Nic dziwnego, ze wstrzasy zniszczyly az dwa z nich i zawalila sie jedna trzecia Gniazda, bo nagle nie mialo jej co podtrzymywac. Ale ciebie to wszystko nic a nic nie obchodzi, bo ty masz te swoje plany! -Bedziemy sie znowu klocic? -Nie, bo wlasnie wychodze - rzucil mu w twarz Miguel. - Mam rodzine i ona mnie teraz najbardziej potrzebuje. A ty szukaj tej swojej Heleny. Moze ja znajdziesz pod jakas kupa gruzow. I wyszedl, zostawiajac Ignacia zmrozonego ostatnimi slowami. Madre de Dios, to bylo calkiem prawdopodobne! Miguel mial slusznosc, ostatnio w ogole nie w glowie mu byly remonty i inne administracyjne drobiazgi. Ale z drugiej strony, kto mogl przewidziec takie trzesienie? Przeciez to mial byc jeden z najbardziej asejsmicznych rejonow na kontynencie! Wymieniac generatory? Owszem, zadbal o wzmocnienie pol w czesci reprezentacyjnej, ale po diabla wymieniac wszystkie generatory Gniazda, skoro wiekszosc jeszcze calkiem dobrze sluzy? A przynajmniej tak sie wydawalo do dzisiaj... Ignacio wywolal Hideoriego - bez odpowiedzi - a potem jeden po drugim zaczal wlaczac monitory. Wiekszosc nie dzialala, ale w skrzydle wschodnim siec podgladu byla znacznie gestsza i wystarczajaco duzo optonow pozostalo sprawnych. Niestety, pokoje Heleny byly puste. Nie zobaczyl jej rowniez w ogrodzie, tak chetnie przez nia odwiedzanym. I cale szczescie, ze nie zobaczyl, gdyz chyba razilaby go apopleksja - z gornej mesy runela wieza katedry sw. Marka i tylko polamane galezie wyzieraly teraz spod jej szczatkow. -Carrades! - zaklal Ignacio. Suspensorium glownego kompleksu nie powinno miec zadnych martwych stref, a jednak ewidentnie byly, skoro ogrod ulegl zniszczeniu. Pytanie, gdzie jeszcze inzynierowie, podobno najlepsi pod sloncem, spartolili robote i zostawili luki w systemie? Monitory ukazaly mu jeszcze trzy takie miejsca i serce zamarlo w piersi de Molhera, bo oprocz katedry, Malego Kapitolu i term wstrzasy zburzyly rowniez replike weneckiego Mostu Westchnien. A wlasnie tamtedy przechodzilo sie do kwater operacyjnych i do schronu pod nimi. To znaczy, nie tylko tamtedy, drog ewakuacyjnych bylo kilka, ale nie wiedziec czemu kazal Mishicie przeprowadzic ich wlasnie przez most. Przeklenstwo! Zdenerwowany wybiegl na korytarz, po drodze przywolujac kogo sie dalo ze sluzby. Zglosili sie tylko trzej kamerdynerzy, stary garderobiany Mario, gwardzisci z warty honorowej i kilku poslancow. Reszta nie odpowiadala na zadne z jego wezwan, jakby ich literalnie ziemia pochlonela. Zwlaszcza wierny Hideori milczal uparcie, pomimo nieustannych wysilkow de Molhera. -Salvatore, Augusto i Lido - zwrocil sie do kamerdynerow, kiedy juz wszystkie niedobitki palacowej obslugi sciagnely do antyszambru. - Idzcie do ogrodow i zobaczcie, czy ktos tam nie zostal przygnieciony. Kapitanie Derrat, wam powierzam obchod pomieszczen, tylko dokladnie. Kogokolwiek zastaniecie w wewnetrznych budynkach, ten ma ich nie opuszczac do czasu, kiedy nie rozkaze inaczej, zrozumiano? -Tak jest! - Dowodca warty zasalutowal i wraz z podkomendnymi odmaszerowal do swych obowiazkow. -A wy... - Ignacio popatrzyl po przestraszonych twarzach i cos na ksztalt wyrzutow sumienia otarlo sie o jego zrogowaciala dusze. - Wy po prostu robcie swoje i badzcie dobrej mysli. Najgorsze za nami. Kapitanie! Derrat, ktory juz przekraczal prog, zatrzymal sie w miejscu. -Zostawcie mi dwoje ludzi, z laski swojej. -Tak jest! Motha, Polhisov! -Nie, wolalbym tamtych. - De Molher wskazal palcem. - Lepiej zbudowani. -Jak sobie zyczysz, don Ignacio. Czy to wszystko? -Wszystko, kapitanie, mozecie odejsc. -Tak jest! -Wam tez na razie dziekuje - zwrocil sie de Molher do pozostalej sluzby i nie czekajac, az sie rozejda, ruszyl do wyjscia. Para gwardzistow podazyla za nim w milczeniu i w ciszy niezwyklej nawet jak na samotnie Ignacia. Prawo do swobodnego poruszania sie po wszystkich tych korytarzach, patiach z ogniotryskami i slimacznicach kruzgankow mieli zawsze tylko nieliczni, teraz jednak przez cala droge nie spotkali zywego ducha. De Molher przemierzyl szybko stara galerie Grandow, przecial nieruchoma sale balowa i w koncu stanal oko w oko z ruinami mostu, nie wiedzac, ktore z uczuc - zal, gniew czy trwoga - dominuja w jego sercu. To miejsce ozywialo w nim tyle pieknych wspomnien z mlodosci, a zarazem stanowilo jeden z najbardziej spektakularnych punktow Gniazda. Uzycie czasu przeszlego bylo tu jak najbardziej na miejscu, bo z niegdysiejszego architektoniczno-konstrukcyjnego cacka pozostaly zaledwie dwa wyszczerbione przyczolki, pomiedzy ktorymi mrozny wiatr hulal swobodnie. Reszta spoczywala teraz w drobnych kawalkach na Plaza de Mihar dziesiec pieter nizej, pospolu ze skalnymi odlamkami. Ignacio postapil ostroznie krok do przodu i spojrzal na rumowisko, ale cofnal sie zaraz, gdy kilka kamieni obluzowalo mu sie pod stopa. Diablo y candiz, jak to w ogole mozliwe, by takie miejsce nie bylo chronione ani przez suspensoria od dolu, ani przez zadne aktywne armadillo od gory? -Ktokolwiek dokonywal odbioru technicznego tych systemow, juz moze odliczac godziny do stryczka - wycedzil wsciekle. - Wezwijcie mi glidie. Nawet transport przestal funkcjonowac jak nalezy. Po minucie oczekiwania zniecierpliwiony de Molher skierowal sie ku schodom, ale wlasnie wtedy teczowa banka odcwierkala swoje przybycie. Ignacio kazal glidii opuscic sie na plac, wyskoczyl obok jednego z glazow i od razu dostrzegl wystajaca spod niego reke oraz kawalek zakrwawionej szarfy Hideoriego. -Och, Dios! Na szczescie poza cialem majordomusa zadnego innego pod gruzami mostu nie znalezli. A wiec Helena i jej wuj musieli wyjsc z tego calo, zapewne tylko dzieki temu, ze Mishita zawsze kroczyl na przodzie. Gdzie jednak teraz byli? -Kapita...? -Zglaszam sie! - Ten Derrat nalezal chyba do nadgorliwcow. -Dobrze, dobrze. Jak postepuje obchod? -Dwoje sie i troje, nawet rozproszylem oddzial, zeby sprawniej szlo, ale to jeszcze zajmie troche czasu. -A we wschodnim skrzydle juz byliscie? -Tak jest! - potwierdzil dziarsko Derrat. - Praktycznie wyludnione. -Rozumiem - westchnal Ignacio. - No nic, kontynuujcie. -Tak jest! De Molher odwrocil sie do swojej eskorty. -Czy ktorys z was ma pszczolki? -Mamy - odpowiedzieli gwardzisci unisono. - Standardowe wyposazenie. -To wypuscic. I dajcie mi krolowa. Dwa roje mikroptow opuscily swoje zasobniki, Ignacio zas przywdzial okular i przylaczyl go do portu za uchem. Dawno juz tego nie robil i zestrajanie osrodkow wzrokowych z wielokanalowa prowadnica pszczolek zajelo mu irytujaco dluga chwile. No coz, to nie takie proste analizowac trzysta roznych obrazow jednoczesnie, nawet przy wspomaganiu calej baterii ultraszybkich wszczepow. Ba, bez wczesniejszego treningu wrecz niemozliwe, a ja sie ostatnio bardzo opuscilem, pomyslal de Molher. Trudno, wiecej niz trzydziestu kanalow nie sprzegne, musi mi wystarczyc. Mikropty rozpierzchly sie juz po calym Gniezdzie, obserwujac i przesylajac dane do okularu. Wstrzasajace dane, jesli przyjmowalaby je istota zdolna do wspolczucia. Ale Ignacio dawno juz oczyscil swoje ego z sentymentalizmu. -Gdzie ty jestes, moj zloty kluczyku, no gdzie? - mamrotal, przeskakujac pomiedzy widokami spekanych elewacji, potrzaskanych witrazy i zakrwawionych wspolziomkow. - Gdzies przeciez byc musisz! I w koncu znalazl ja, zanurzona w tlumie ludzi na glownym placu zebran, piec poziomow nizej. Ludzi, ktorzy najwidoczniej sluchali tego, co Helena do nich mowila. -Carrdabar, tylko nie to! Diablo y candiz, jak ona sie tam znalazla i co w ogole wyprawia?! Przeciez ty mi wszystko w ten sposob popsujesz, ty dziwko przekleta, wszystko! Jednym susem Ignacio znalazl sie z powrotem w glidii. -A wy na co, krew wasza blada, czekacie?! - krzyknal na zesztywnialych gwardzistow. - Do srodka! -Tak jest! - odkrzykneli gromko. -Transfaza! - zakomenderowal de Molher. Teczowa kula otoczyla sie parawanem niewidzialnosci i stromym lukiem pomknela w dol. Po czym dokladnie po pietnastu sekundach lotu zakomunikowala pasazerom: -Niebezpieczenstwo konwergencji pol nosnych. Zmieniam trajektorie. Nie zdazyla. Jej hiperwalencyjna otoczka zwarla sie z trakcja galeonu, ktory nagle wychynal tuz pod nimi. Przez moment obydwa pojazdy walczyly ze soba o utrzymanie stabilnosci w powietrzu, jednak galeon byl zdecydowanie wiekszy i latwiej zdolal wyrownac potencjaly wokol swojego kadluba, przejmujac przy tym gros energii glidii. Zostawil jej zaledwie troche dla awaryjnych buforow, ale z sily nosnej nie pozostalo juz nic i kula zaczela spadac jak kamien na dno przepastnego wawozu. *** -I gdzie to ma byc? - spytal Hannibale wpatrzony w pejzaz nagich zboczy i osniezonych wierzcholkow. - Gdzies na szczycie czy w dolinach?-Nie wiem, jestem tutaj pierwszy raz, tak samo jak ty. - Farquahart rozlozyl rece. - Gerhard podal mi tylko ogolna lokalizacje. To moze byc nawet w srodku ktorejs z tych gor albo pod ziemia. -A tamto? - odezwal sie zza jego plecow Norman. Thomas nie widzial jeszcze bardziej przeciwstawnych charakterow niz ci dwaj. Wyrachowany i nieprzewidywalny czarnooki na razie zachowywal sie bez zarzutu, moze dlatego, ze po ostatnim wybryku zwiazali go jak nalezy. Norman jednak nie wykazywal sladu agresywnosci, wiec dali mu spokoj. Przypominal Farquahartowi zagubione dziecko. Przez dlugie minuty potrafil milczec jak grob, by w nastepnej chwili rozgadac sie na calego. To zas, co i jak mowil, tez bylo dziwaczne, bo albo szokowal bogactwem jezyka, albo zadawal obezwladniajaco naiwne pytania. Zdawalo sie momentami, ze ten czlowiek nie wie najprostszych rzeczy. Moze jednak faktycznie jego neuromotor nie byl w pelni sprawny. -Mowisz o tej stromej scianie? Cos tam jest, rzeczywiscie. -To co, mam podleciec blizej? -Zaczekaj chwile. - Farquahart podrapal sie po nosie. - O ile sobie przypominam, klan de Molher ma ostatnio na pienku z Rada Szlaku. A my lecimy w okrecie, ktory nalezy do potencjalnych wrogow tegoz klanu. Jest wiec bardzo prawdopodobne, ze jestesmy tu nieproszonymi goscmi i ze dostaniemy jakas powitalna salwe w bok. Mozesz dac zblizenie? Hannibale wykadrowal i powiekszyl fragment urwiska, wywolujac pelen zachwytu okrzyk Normana. -Moj Boze, alez piekne! Czy to tez jest zywe? -Nie sadze. - Thomas przyznal mu w duchu racje. Widok byl urzekajacy, ale cos psulo jego harmonie. - Czy mnie sie tylko zdaje, Julius, czy czesc budynkow rzeczywiscie wyglada, jakby odrabano im czubki? -Nie tylko to. Wszedzie sa jakies ubytki, a w jednym miejscu cala polka skalna obsunela sie na druga. To osiedle jest zniszczone, Thomas. -Widze. - Farquahart poczul gwaltowne uklucie w sercu. - No, to chyba trafilismy pod wlasciwy adres. -Nie rozumiem... -Ten de Molher narazil sie swoim, mowilem ci. Caly jego rod zostal oblozony jakims interdyktem i pewnie Wspolnota przybyla go wreszcie wyegzekwowac. Krewni Ignacia stawili im opor, i to sa skutki. Tylko kiedy to moglo miec miejsce, u licha? Powieksz troche, jeszcze bardziej... Obraz momentalnie wzbogacil sie o tysiace detali - migotliwy gruz na placach, ciezkie kotary powiewajace z rozbitych okien, strugi wody wylewajace sie z peknietej sadzawki i przede wszystkim ludzie, rozpaczliwie biegajacy bez ladu i skladu we wszystkich kierunkach. -Hm, to raczej nie wydarzylo sie dawno - rzekl cicho Hannibale. - Kwestia godzin, najwyzej. -A Bea i Noel wpadli pewnie w sam srodek walki! - Nogi ugiely sie pod Farquahartem. - Ale dlaczego od razu nie zawiadomili Gerharda? -Nie, Thomas, tu chyba nie stalo sie to, o czym mowisz. - Hannibale pokrecil glowa. - To jest inny typ chaosu. Taki, jak w Cheshire. Te zniszczenia nie sa dzielem czlowieka, tylko natury. A dokladniej trzesienia ziemi. -Jestes pewien? -Nie, ale dam osiemdziesiat do stu, ze tak wlasnie bylo. -No to dlaczego, do ciezkiej zarazy, ci dwoje nie daja znaku zycia? Ich komplanty dzialalyby nawet pod gruzami! -A kiedy ostatnio probowales sie z nimi polaczyc? -Mniej wiecej pol godziny temu. -No to sprobuj jeszcze raz. Farquahart sprobowal, i jakaz byla jego radosc, kiedy sygnal Bei wrocil do niego czysto i wyraznie. -Matko wszechzieleni, Bea! - ryknal na caly glos, nie baczac, ze czyni to tuz nad uchem Normana. - Dziewczyno, co sie z wami dzieje? Gdzie jestes? -Tom?! - Radosc Beatrice zabarwiona byla niepokojaca nutka trwogi. - Och, kochanie, ja... Tom, nie rozl!... -Jasny pyl! - Sygnal znikl w pol slowa. - Co jest, co zrobiles?! -To nie ja - zaprzeczyl Remmuerish. - Maja tu jakas wielowarstwowa blokade komunikacyjna i przez moment bylismy w strefie permisji, a teraz... -Niewazne - ucial Farquahart. - Laduj, byle gdzie, ale laduj. W tej chwili na pewno wszyscy maja tam inne sprawy na glowie, niz jakis zablakany galeon. Remmuerish skierowal okret ku najblizszemu sposrod licznych tarasow, jakie wienczyly skalne polki. Wkrotce mogli juz rozroznic golym okiem poszczegolne ludzkie sylwetki, niektore w ruchu, inne spoczywajace nieruchomo, pojedynczo i w grupkach. -Matko wszechzieleni, jeszcze czegos podobnego nie widzialem - wyszeptal Thomas. -A ja niestety tak. - Hannibale westchnal ciezko na wspomnienie zrujnowanego Keshe. - Gdzie mam wyladowac? -Nie wiem, moze tam. - Farquahart wskazal na jeden z wiekszych tarasow. -W takim tlumie? -Im wiecej ludzi, tym wieksza szansa... Deus! Elektryczny blekit na mgnienie otoczyl ich zewszad i oslepil Farquaharta. Koga rzucilo ostro w bok, ale Remmuerish blyskawicznie odzyskal panowanie nad okretem. -Co to bylo?! Nie mow mi, ze jednak dostalismy sie pod obstrzal! -Nie, otarlem sie tylko o kogos - mruknal Hannibale. - W panice niektorzy zapominaja, gdzie maja oczy. No dobrze, tam jest troche wolnego miejsca, moze byc? -Tak, gdziekolwiek. Albo zaczekaj, sprobuje ja jeszcze raz zlapac. Bea? Ciche potrzaskiwania, jakby ktos kruszyl w palcach wyschniete liscie, a potem slabo, odlegle: -Tom?! Tom, nie rozlaczaj sie, prosze! -Nie mam zamiaru, Beatrice. Mow, gdzie jestes? -W jakichs przekletych gorach na polnoc od Cytadeli! -To juz wiem. Pytam, gdzie dokladnie? -W twierdzy de Molherow. -Och, Deus, to tez juz wiem i wlasnie mam ja cala przed oczami. Co tu sie wydarzylo? -Chyba jakies trzesienie, nie jestem pewna. Zaraz, jak to przed oczami?! -Zwyczajnie, przylecielismy, kiedy tylko uslyszalem od Gerharda, ze nie moze sie z wami skontaktowac. -Naprawde tu jestes? O, graw, nie wierze! Ja... Przysypalo nas w jakichs lochach, mnie i Noela... To znaczy, nie wiem jeszcze, co z Kreuffem, bo boje sie nawet ruszyc, maja tu cale mnostwo roznych paskudnych zabezpieczen przed intruzami, zreszta moze juz nie sa aktywne, zasilenie proznia wziela, nawet swiatla padly, ale wole nie sprawdzac tego na sobie. I tak omal mnie nie zgilotynowalo, a huk byl po prostu nieziemski. Do tej chwili dzwoni mi w czaszce! -Matko wszechzieleni! -Znalazles swoich? Maja klopoty? - zaniepokoil sie Hannibale. -Bea mowi, ze ich gdzies przysypalo. Deus nos! Gdzie te lochy, Beatrice? Zaraz tam bedziemy, tylko powiedz mi, gdzie cie szukac. Albo zostaw, szkoda na to czasu. Po prostu siedz spokojnie i nie zmieniaj przez chwile pozycji, dobrze? -Nawet nie smiem. -Hannibale, moglbys przeleciec kilka razy tam i z powrotem, rownolegle do urwiska? -Chcesz ich namierzyc przez komplant? -Wlasnie. -To lepiej zrobic pare kolek. -Jak uwazasz. Hannibale zatoczyl dwa kregi w powietrzu; za trzecim Farquahart dal mu znac, ze wystarczy. -Mam! Tamta wielka kupa kamieni, widzisz ja? -Widze. - Remmuerish pokrecil glowa zafrasowany. - Cala sciana skalna sie obsunela, na oko jakies trzysta do czterystu tysiecy ton metrycznych. -Niewazne. - Thomas zacisnal piesci. - I tak ich stamtad wydostane, chocbym mial wlasnorecznie odwalac ten gruz dzien i noc. -Mnie nie martwi, czy sie przebijemy, ten okret ma dostatecznie niszczycielski arsenal - zaoponowal Hannibale. - Jesli jednak wstrzasy zdestabilizowaly ogolna strukture, to wszystko moglo sie tu zamienic w domek z kart, ktory runie, ledwie go tkniemy. Nie zapominaj rowniez, ze to czyjas posesja i wlascicielom moze sie nie spodobac, ze jacys obcy buszuja po niej z otwartym ogniem. -Mam to gdzies - parsknal Farquahart. - Sa w takim szoku, ze nawet nas nie zauwaza. Lepiej sie pospieszmy. Lec. W otoczeniu skalnego rumowiska nie bylo nikogo, zywego ani martwego. Remmuerish zlustrowal je dokladnie od zewnatrz i dodatkowo przeswietlil wiazka neutrin. -- Chyba znalazlem wejscie - oznajmil, po czym precyzyjnie jak chirurg zabral sie do niwelacji kamiennego zawaliska, jeden po drugim zamieniajac granitowe odlamki w chmury pylu i rozgrzanego gazu. -Bea! -Tak, Tom? -Juz do was idziemy. A ty w ogole cala jestes? -Tak mi sie wydaje, aczkolwiek wciaz leze plackiem na ziemi. -Dlaczego? -Mowilam ci, tu jest cala masa pulapek wrazliwych na ruch. -Ale mowilas tez, ze im zasilanie wysiadlo? -Padly lampy, i owszem. Jednak fazosciany i inne dranstwa moga pracowac niezaleznie od centralnego zrodla energii, zaraza je wie. -Slusznie, lepiej sie nie ruszaj. - Farquahart zgodzil sie z nia skwapliwie. - Bedziemy tam najdalej za minute. Wkrotce z poteznej haldy zostalo zaledwie kilka niepokaznych, kopcacych sie pagorkow i ta czesc rumoszu, ktory wsypal sie do wnetrza szerokiego tunelu w skale. Remmuerish potraktowal te zatyczke seria precyzyjnie odmierzonych salw z gromomiotu, sprawdzajac po kazdym strzale grubosc pozostalej barykady. -Tyle wystarczy, reszte usuniemy wlasnorecznie - rzekl, sadzajac koge na srodku placu. Thomas wyskoczyl, nie czekajac na trap, i pognal ku zatarasowanemu wejsciu, -Bea! - zakrzyknal w szczeline pomiedzy glazami. - Beatrice! Cos uslyszal, ale czy byl to jej odzew, czy tylko szum gorskiego wiatru? -Pomoz mi z tym. - Farquahart z Remmuerishem naparli wespol na glazy, ale te nawet nie drgnely. - Jeszcze raz! -Zaczekaj. - Hannibale powstrzymal go i krytycznym okiem przyjrzal sie zawalisku. - No tak, o tym nie pomyslalem, jasna zaraza! Stopily sie ze soba. -Nie przepchniemy? Do licha, no to dokoncz je z okretu. -Wolalbym nie, bo jeszcze moglbym tam kogos niechcacy przypalic. - Remmuerish popatrzyl na koge, z ktorej juz gramolil sie ciekawski Norman. - Moze sprobuje pchnac to z nim, o wlasnie. Co dwa mannekeny, to nie jeden. Hej ty, moglbys tu podejsc? -A czemu? -Bo potrzebuje dodatkowej pary rak do pomocy. Tym razem atak na rumowisko okazal sie skuteczny; barykada drgnela, glazy uwolnily sie ze szklistych spoin i wreszcie posypaly z loskotem w glab tunelu. Pomny ostrzezen Beatrice Thomas nie wparowal natychmiast do srodka, wlaczyl tylko przygotowany zawczasu luminar i poslal snop swiatla w mroczna czelusc. -Bea? -Jestem! - Biedaczka istotnie lezala rozciagnieta plasko na podlodze jak jakis pokutnik odklepujacy modlitwy. -I co z tym systemem zabezpieczen? -Nie mam pojecia. -A nie wiesz, jak mozna go sprawdzic? -Oczywiscie, ze wiem. Jesli teraz wstane i cos mnie z miejsca poszatkuje, to znaczy, ze system nadal dziala. -Deus, pytam powaznie! -Jakos na pewno mozna, przeciez... -Nie szeba, nis nie ziala, szysko otfarte. - Farquahart momentalnie poderwal luminar i ujrzal czarnowlosego mlodzienca w poszarpanym odzieniu, ktory posuwal sie ku nim na chwiejnych nogach. - Jess, alesz mie leb... -Noel?! -Ciii! - jeknal Kreuff bolesnie. - Moja glowa... A ty, ziecko, nie lesz tak na kamieniach, bo sie pszesiebisz. -Rany macierzy, co z toba? - Thomas nie zwazal juz na nic i podbiegl, by wspomoc slaniajacego sie Kreuffa. -A, nie fiem - wymamrotal tamten metnie. - Dali mnie taka sraasznie siasna szapeszke, i potwornie rosbolal mnie od tego leb, potwornie... Saras, a ty co tu robisz? -Ratuje twoj tylek, mozesz to sobie wyobrazic? -Pewnie, pewnie. Ale porosmawiajmy dzie inziej, nie podoba mi sie to miejsce. -Mnie rowniez - zgodzil sie z nim Thomas ochoczo. - Deus, gdybym cie nie znal, pomyslalbym, zes zalany w sto ryb. -Spokojnie, to mi zaras przejsie. - Farquahart do spolki z Bea wyprowadzili Kreuffa na zewnatrz. - Dranie zaloszyli... a, tfu! - zalozyli neuroklemy, bodaj ich lysy szczur w zadek. No prosze, i Hannibale tez tu jest! Strasznie milo, ze wpadliscie po drodze. Zaraz, a ten brodaty to kto? -Taki tam jeden, niewazne - zniecierpliwil sie Thomas. - Zabierajmy sie juz stad. -Zabierac sie? O, nie! - zaprotestowal z miejsca Noel. - Ja tu jeszcze nie skonczylem. I nigdzie nie lece, dopoki... Przepraszam, czy to tylko pode mna nogi sie trzesa, czy to ziemia sie rusza? -Matko wszechzieleni! - Grunt podskoczyl jak woz na wybojach i gdyby nie Kreuff, ktorego sie odruchowo chwycil, Thomas polecialby na twarz. -Do statku, szybko! - rzucil Remmuerish w biegu. - Graw, prawdopodobnie jakies wstrzasy wtorne. Tom, pogon no tego Normana! -Slyszales? - rzucil przez ramie Farquahart. -Slyszalem, ale zaczekajcie jeszcze chwile, bo to jest takie piekne. - W glosie brodatego zabrzmiala prawdziwa ekstaza. - Zawsze marzylem, zeby zobaczyc deszcz meteorow. -Jakie meteory, czlowieku? Kamienie z urwiska leca! - Farquahart spojrzal do gory, pewien swego, i oniemial. - Jasna mgla... Przedwieczorne niebo rozswietlilo sie setkami ognistych smug, dla ktorych slowo "deszcz" bylo jak najbardziej adekwatne. W Remmuerishowym archiwum znajdowalo sie kilka wpisow na podobny temat, a nawet jeden ruchomy obraz z adnotacja "meteory - roj - Leonidy - przepowiednie", ale co innego archaiczny filmik, a co innego zobaczyc takie zjawisko na wlasne oczy. -Cos niesamowitego... - wyszeptal zachwycony brodacz. - To nawet nie sa meteory, raczej bolidy, bo mniejsze ciala juz dawno splonelyby w atmosferze. I chyba wcale nie jestesmy od nich tak daleko, skoro wyraznie slychac swist powietrza... O moj Boze, widzieliscie?! Jedna ze swietlistych kul uderzyla w zbocze nieodleglej gory. Fontanna roztopionych skal wystrzelila w powietrze, a dziesiec sekund pozniej do uszu obecnych dobiegl przeciagly grzmot eksplozji. -Ani meteory, ani bolidy - stwierdzil cicho Kreuff. -Coz w takim razie? - Brodaty nie mogl oderwac wzroku od kosmicznych fajerwerkow. -Nie wiem, ale wystarczy popatrzec na trajektorie. -Ze niby nie poruszaja sie po liniach prostych? -Otoz to. Przy predkosci, z jaka meteor wchodzi w atmosfere, taki tor lotu jest praktycznie wykluczony. A te tutaj nie dosc, ze spadaja po paraboli, to jeszcze zbyt wolno. -Proponuje pan zatem jakies alternatywne wytlumaczenie? -Gdyby obiekt byl jeden badz najwyzej kilka - mruknal Kreuff - to powiedzialbym, ze to jakis orbitalny smiec, ewentualnie fragment Drzewa, bo i kierunek sie zgadza. To jednak wyglada na prawdziwe bombardowanie... Farquahart przestal go sluchac, bo juz od jakiejs chwili narastala w powietrzu kakofonia trzaskow, posykiwan i dudnien. I nagle przed ich oczami rozblysla jedna ze spadajacych kul, ogromna i jaskrawa niczym Slonce. Thomas zaslonil rekami oczy, lecz uszu juz nie mial czym ochronic. Huk omal nie rozerwal mu bebenkow, a podmuch goracego powietrza uderzyl w niego jak taran. -Deus nos, zwiewajmy! - ryknal, lecz nawet on sam ledwo siebie doslyszal. Zwielokrotniony echem grzmot dlugo jeszcze przetaczal sie pomiedzy graniami i w koncu scichl zaledwie do murmuranda, lecz moze tak naprawde potworny loskot trwal nadal, a tylko on ogluchl? Wzrok jednak ocalal i kiedy Farquahart podniosl sie wreszcie z kleczek, ujrzal w stoku gory naprzeciw ogromna dziure, wypelniona plynnym, wisniowym zarem. -Matko wszechzieleni... - dotarl do niego jego wlasny szept i to byl najlepszy dowod, ze sluchu rowniez mu nie odebralo, aczkolwiek wszystkie dzwieki byly przytlumione i brzekliwe. -No, to cialo niebieskie mozemy definitywnie wykluczyc. - Glos Kreuffa dolecial go jak zza filcowego parawanu. - Zaden normalny krater tak nie wyglada. -Chyba ze wulkaniczny - powiedzial brodaty manneken. - Aczkolwiek tez nie, bzdury wygaduje! Smieszne, ale ze wszystkiego najbardziej przypomina mi to zamrozona galaretke owocowa, ktora roztopila sie w chwili zderzenia. -Ciekawe porownanie - mruknal Noel i wzniosl oczy ku niebosklonowi, wciaz rozcinanemu przez coraz to nowe krople plomienistego deszczu. A potem, jakby sam otrzymal cios z wysokosci, zerwal sie nagle i podbiegl do skraju tarasu. - Matko Boska, ja juz chyba wiem, co to jest! Thomas nie ruszyl sie z miejsca, Bee okrzyk Kreuffa zatrzymal w pol drogi do galeonu, a Hannibale zamarl z jedna noga na trapie. Tylko brodacz dolaczyl do Kreuffa, zapatrzonego przed siebie. Miejsce trafienia zagadkowego pocisku zmienialo sie w oczach; jego brzegi, jeszcze przed chwila ostre jak brzytwa, zaczely czerniec, mieknac i splywac do wnetrza dziury, a jeziorko karmazynowej lawy przygaslo i wyraznie skleslo. -Zadne meteory, zadne szczatki po orbitalnej kolizji, lecz zarodki, nasiona! - Glos Kreuffa zadrzal z emocji. - Jezu Chryste! -Niemozliwe. -Tylko to! -Niemozliwe - powtorzyl brodaty z uporem. - Zmiany przystosowawcze w megastrukturze jeszcze zaakceptuje, ale spontaniczna reewolucja cyklu rozrodczego? Program nie mogl sie az do tego stopnia wykoleic! -Wykoleic? - wykrzyknal Kreuff. - Co wykoleic, tu sie nic poza historia nie wykoleilo! Taki wlasnie byl jej plan od poczatku i takie byly oryginalne instrukcje zawarte w zarodkach, latentne az do teraz. -Bzdura! - Rozmowca momentalnie stracil wczesniejszy spokoj. - Nigdy takich instrukcji nie wprowadzilem! Chcieli, zebym to zrobil, chcieli nas zmusic do sprokurowania machiny zaglady i w pewnym stopniu uleglismy ich brutalnemu naciskowi, przyznaje ze skrucha. Ale kody sterujace tworzeniem kopii oraz ekspansja to byla ostatnia rzecz., w ktorej pozwolilibysmy na ingerencje tym szalencom! Zadnej sekcji oprogramowania zarodkow nie zabezpieczylem rownie dobrze. Zagniezdzilem nawet imperatyw ochrony wszystkich zywych istot, wszelkimi mozliwymi sposobami. Wysiew zarodkow na planete i jej dewastacja bylyby calkowitym pogwalceniem tego nakazu! -Nakaz? Dla Bjorg nie istnieja zadne nakazy ani zakazy! Jej znajomosc megastruktury jest bez watpienia wystarczajaca, zeby obejsc kazda blokade programu... Nawet gdyby tkniety momentalnym przeblyskiem Kreuff nie zacial sie w polowie zdania, gwaltowny protest nieznajomego przerwalby jego wypowiedz tak czy owak: -Ale nie te! Helen nie miala pojecia o imperatywie! Nikt nie mial, bo skompilowalem i wprowadzilem odpowiednie procedury doslownie w ostatniej chwili! Noel wpatrywal sie we wzburzonego mezczyzne z oslupieniem. Ten piskliwy glosik i charakterystyczne przeciaganie sylab, kiedy podniecal sie w dyskusji, nerwowe podrygiwanie kacika ust i strzepywanie palcami zawsze, gdy rosla temperatura polemiki... Jak mogl wczesniej nie dostrzec wszystkich tych szczegolow i nie rozpoznac czlowieka, ktory stal teraz od niego nie dalej jak na wyciagniecie reki? Co go zwiodlo i tak zaslepilo? Czy tylko gesta, zmierzwiona broda, ktorej ten pedantyczny intelektualista zawsze sie brzydzil? I jak on sie tu w ogole znalazl? Moj Boze! Ten sarkofag, ktory ponoc znalazl Hannibale... -Slodki Jezu! -Zreszta, jak mogla miec? - ciagnal brodacz. - Biedaczka byla niczym gwozdz pod mlotkiem, praktycznie ubezwlasnowolniona przez nihilistow. Przez ostatni miesiac projektu widzialem ja moze trzy razy, zawsze w asyscie uzbrojonych goryli. Jednak jakims cudem udalo jej sie przekazac mi polecenie, zebym skasowal sekwencje generatywne. No i zrobilem, co moglem, majac na to zaledwie kilka godzin. -To nieprawda, to nie bylo tak... - wykrztusil Noel. - Bjorg nie byla zadna niewinna, sterroryzowana owieczka, ale psychopatyczna zdzira, ktora wszystkich oszukala, nawet ciebie! Oszukala, wykorzystala i, na Boga, dalej, jak widze, wykorzystuje, ta przekleta, pelna nienawisci suka! -Co takiego? - Brodacz popatrzyl zdziwiony na Kreuffa. - Helen byla organicznie niezdolna do nienawisci! -Chryste milosierny, mowisz o kobiecie, ktora chciala cie zabic! - Noel chwycil go za szmaty i pociagnal bezceremonialnie ku krawedzi skalnego tarasu. Thomas zamarl w przerazeniu, ze rozwscieczony Kreuff cisnie nieszczesnikiem w przepasc, ale Noel wyciagnal jedynie palec w kierunku dziury w zboczu, czarnej teraz jak sadza i glebokiej jak studnia. - A to jest zarodek - jej dzielo, czy tego chcesz, czy nie! -Niemozliwe. -Przestan z tym swoim "niemozliwe"! -Ale to jest naprawde niemozliwe, bo... - Brodacz przeniosl skonsternowany wzrok z Kreuffa na "krater" - ...bo zrobilem to, o co prosila. Nie mialem juz czasu na bardziej skomplikowane przeprogramowywanie. -To znaczy co? -Skasowalem sekwencje generatywne en masse. Zostawilem tylko ow imperatyw ochrony zycia., na wszelki wypadek. -Jak to? - Kreuff oniemial po raz drugi w ciagu minuty. - Chcesz powiedziec, ze Drzewo nigdy nie moglo sie rozmnozyc? -Z taka delecja nie mialo prawa. -No to co to jest, do ciezkiej zarazy? -Nie wiem, aczkolwiek im dluzej patrze, tym bardziej sie przekonuje, ze to istotnie kielek. -Przeciez sam przed chwila powiedziales... -A coz tu jeszcze znacza moje slowa? - Brodaty westchnal ciezko, bolesnie. Nadciagal zmierzch; niebo mocno juz pociemnialo i majestatyczny kontur Drzewa lsnil teraz wyraznie ponad wierzcholkami gor. Daleki i zatrwazajaco bliski zarazem, drgajacy na skutek turbulencji atmosfery. Jakby sie trzeslo ze smiechu, pomyslal smutno brodaty mezczyzna. Bo czyz nie jestesmy w swej pysze zabawni? Och, jeszcze jak! -Obcy w obcym kraju, ktory niczego juz nie rozumie, nawet dziela wlasnych rak - dodal zrezygnowanym tonem. - Cos, czego zaden z was nie chce przyjac do wiadomosci... -Thomas, Kreuff, chodzcie tu szybko! - przerwal mu podekscytowany glos Remmuerisha. -Kreuff? - Mezczyzna drgnal na dzwiek tego slowa. Cudacznie odziany mlodzian o smaglej cerze, ktory z nim dyskutowal, odwrocil sie i pobiegl w kierunku statku. Oniemialy, pospieszyl za nim. -Co sie dzieje? - rzucil Kreuff, pokonujac trap jednym susem. -Z ciekawosci zaczalem analizowac te czarna studnie za pomoca okretowych sensorow i nagle przyrzady oszalaly. - Remmuerish wskazal na wiszacy w powietrzu ekran. -Jakis konkretny powod? -Pole magnetyczne, miliony gaussow! -Ta dziura je emituje? - Noel odwrocil glowe i niemal zderzyl sie z brodaczem. -Kreuff? -Co? -Noel Kreuff? Ten z sekcji informatyki? Noel przez chwile stal bez ruchu, patrzac mu w oczy, a potem rzekl ze smutkiem: -Tak, Nils, ten sam... Widze, ze tez mnie poznales. -Moj Boze, juz wczesniej cos mnie tknelo, ale ta twarz i cala reszta... -To drobiazgi. Wkrotce i ty sie o tym przekonasz, drogi profesorze. - Noel staral sie ukryc wzruszenie. - Spojrz lepiej na to. Powietrzny monitor nad konsola sterownicza przekazywal obraz czarnego leja wraz ze skomplikowanym diagramem linii sil pola. -Natezenie i gestosc rosna juz niemal lawinowo! - Hannibale patrzyl z przerazeniem na odczyt magnetometru. - Pierwszy raz cos takiego widze. -Miales racje, Nils, to nie byly zarodki - wyszeptal Kreuff z ulga. -Przeciwnie, mylilem sie. -Jednak nie w tym wypadku, i chwala opatrznosci. W tej skale powstaje jakies urzadzenie... -Owszem - wpadl mu w slowo Hansen. - Wyrzutnia elektromagnetyczna. -Dokladnie to samo przyszlo mi na mysl! - wykrzyknal nie wiedziec czemu uszczesliwiony Remmuerish. - Ciekawe tylko, w jakim celu powstaje? -Rozsiew - stwierdzil Hansen ponuro. - To mial byc jeden ze sposobow rozprzestrzeniania nasion przez megastruktury, usuniety przeze mnie wraz ze wszystkimi pozostalymi sekwencjami generatywnymi. Ale algorytm sterujacy ewentualna budowa oraz dzialaniem takich wyrzutni byl zupelnie inny. Nigdzie nie bylo mowy o wykorzystaniu do tego celu powierzchni Ziemi czy innych cial niebieskich! -A zatem ktos musial je napisac i wprowadzic od nowa. -Nie, Kreuff, na to monstrum nikt z ludzi nie ma juz wplywu - westchnal ciezko Hansen. - Ono samo... Ostatnie slowa zagluszyl ostry, przenikliwy swist i w ciemniejace niebo wystrzelil ze studni jakis przedmiot. -Druga predkosc kosmiczna i przyspiesza, nieprawdopodobne! - zdazyl wyszeptac Hannibale, nim kolejny jajowaty pocisk opuscil czarna gardziel. Naliczyli ich jeszcze szesc. Pedzily rownie chyzo na spotkanie gwiazdzistej czerni, ale juz siodmy wyskoczyl ze zdecydowanie mniejsza predkoscia i zamiast podazyc sladem poprzedniczek, zatoczyl stromy luk i mzac fosforycznie, zniknal gdzies za gorami. -Nie wierze, po prostu nie wierze, ze to sie naprawde dzieje! - Noel zakryl oczy rekami, a potem zaczal szarpac Hansena za ramie: - Na Boga, zrobmy cos, cokolwiek! -Za pozno, Kreuff - odrzekl Hansen glosem pelnym goryczy i rezygnacji. - Nasz Golem nie slucha juz nikogo. - Seneka O lagodnosci, [w:] Seneka Pisma filozoficzne, t. 2, tlum. Leon Joachimowicz, wyd. 2 popr., PAX, Warszawa 1965. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/