JORDAN ROBERT Kolo czasu #18 Gilotynamarzen ROBERT JORDAN Tytul oryginalu: Knife of Dreams vol. 1Przelozyl: Jan Karlowski Pamieci Charlesa St. George Sinklera Adamsa 6 lipca 1976 - 13 kwietnia 2005 Slodycz triumfu i gorycz porazki... obie sa gilotyna marzen. Madoc Comadrin, Mgla i stal PROLOG SYPIA SIE SKRY NA ZESCHLA TRAWE Wolno pelznace przez poranny niebosklon slonce ciskalo dlugie cienie na droge przed konnym oddzialem. Galad wraz z trzema zbrojnymi towarzyszami pedzil prosto jak strzelil przez gaszcz debow i lisci skorzastych, sosen i tulipanowcow, naznaczony czerwienia swiezych, wiosennych pedow. Staral sie nie myslec o niczym, trwac w niewzruszonym spokoju, ale rozmaite drobnostki wciaz mu przeszkadzaly. Jedynym odglosem, jaki slyszeli przez caly dzien, byl tetent kopyt ich koni. Zaden ptak nie zaspiewal na galezi, nie zakwilila wiewiorka. Osobliwie cicho, zwazywszy na pore roku, jakby las wstrzymal oddech. Na dlugo przed tym, nim w ogole powstala Amadicia czy Tarabon, droga stanowila czesc waznego szlaku handlowego. Jeszcze dzis fragmenty starozytnego kamienia przeswitywaly spod stwardnialej, pozolklej gliny. W tej chwili jedynym znakiem zycia w okolicy byl odlegly chlopski woz zaprzezony w oderwanego od pluga wolu. Handel szedl teraz po trasach polnocnych, okoliczne farmy i wioski podupadaly, a oslawione kopalnie Aelgaru zialy zapomnianymi sztolniami wsrod posepnych lancuchow gorskich, ktorych skalna formacja zawiazywala sie tu, ledwie pare mil na poludnie. Klebiace sie nad nimi czarne chmury obiecywaly deszcz po poludniu, pod warunkiem oczywiscie, ze nic nie powstrzyma ich marszu. Czerwonoskrzydly jastrzab krazyl nad skrajem drzew, patrolujac granice lasu. Mysliwy, jak on. Ale ostrozniejszy, nieosmielajacy sie zapuscic w glab.Nagle zamajaczyly przed nimi zabudowania dworu, ktory Seanchanie podarowali Eamonowi Valdzie. Galad sciagnal wodze i machinalnie siegnal do paska helmu, reagujac na zaskoczenie. Zapomnial, ze helmu na glowie nie bylo. Musial zadowolic sie dopieciem pasa z mieczem, co bylo gestem calkowicie niepotrzebnym. Wczesniej doszedl do wniosku ze nie ma sensu wdziewac zbroi. Jesli tego ranka wszystko potoczy sie zgodnie z przewidywaniami, tak czy siak bedzie musial pozbyc sie napiersnika i kolczugi, a jesli wszystko pojdzie zle, zbroja juz mu sie na nic nie przyda. Dwor, ongis wiejska posiadlosc krola Amadicii, pysznil sie wielkim budynkiem o niebieskim dachu z pomalowanymi na czerwono balkonami - prawdziwy drewniany palac z drewnianymi iglicami w naroznikach, przycupniety na kamiennym fundamencie niczym niski pagorek. Pozostale zabudowania: stajnie, stodoly, domki rzemieslnikow, scisniete byly na przestrzeni rozleglej polany, otaczajacej glowne domostwo, niemniej wrazenie sprawialy rownie wspaniale w identycznej szacie blekitow i czerwieni. Wokol zabudowan krecila sie garstka mezczyzn i kobiet - z tej odleglosci wszyscy wydawali sie malency - pod okiem doroslych bawily sie dzieci. Ucielesnienie normalnosci w miejscu, gdzie nic nie bylo normalne. Towarzysze Galada siedzieli w siodlach, blyszczaly helmy i napiersniki, oczy patrzyly spokojnie. Konie niecierpliwie przestepowaly z nogi na noge, po nocnym wypoczynku nie zmeczone jeszcze krotka jazda z obozu. -Zrozumiem, gdyby opadly cie watpliwosci, Damodred - powiedzial po chwili Trom. - To powazne oskarzenie, gorzkie jak piolun, ale... -Ja zadnych watpliwosci nie mam - przerwal mu Galad. Juz wczoraj zdecydowal nieodwolalnie. Trudno jednak bylo zlekcewazyc ten wyraz dobrej woli. Trom dostarczyl mu wymowki, na wypadek, gdyby jej potrzebowal. Wczesniej, kiedy opuszczal oboz, po prostu, bez jednego slowa do niego dolaczyl. Wowczas wydawalo sie, ze chwila jest nieodpowiednia na slowa. - Ale co z wami trzema? Podejmujecie ryzyko, przyjezdzajac tu ze mna. Ryzyko zreszta wcale niekonieczne. Cokolwiek dzis sie stanie, nigdy wam tego nie zapomne. To jest moja sprawa, niniejszym udzielam wam zezwolenia na zajecie sie swoimi - dokonczyl niezbyt zgrabnie, ale tego ranka slowa jakos nie chcialy gladko splywac z ust i zamieraly w scisnietym gardle. Krepy mezczyzna pokrecil glowa. -Prawo jest prawem. Poza tym nadarza sie okazja, abym skorzystal z uprawnien, jakie daje mi niedawny awans. - Znamionujace kapitanska szarze trzy zlote wezly w ksztalcie gwiazd lsnily pod symbolem promiennego slonca na piersi bialego plaszcza. Pod Jeramel poleglo ich naprawde wielu, w tym co najmniej trzech Lordow Kapitanow. Ale wowczas walczyli przeciwko Seanchanom, a nie ramie w ramie z nimi. -Dokonywalem strasznych czynow w sluzbie Swiatlosci... - oznajmil ponuro Byar o zapadnietej twarzy, gleboko osadzone oczy lsnily gniewem, jakby w obliczu nieustannie przezywanej urazy -...mrocznych jak bezksiezycowa noc, zapewne tez nie unikne ich w przyszlosci, ale sa rzeczy, na ktore pozwalac nie mozna. - Wygladal, jakby zaraz mial splunac z obrzydzeniem. -Prawda - mruknal mlody Bornhald, ocierajac usta dlonia w rekawiczce. Galad nie potrafil myslec o nim inaczej jak o "mlodym", chociaz w istocie tamten byl od niego ledwie pare lat mlodszy. Dain spogladal przekrwionymi oczyma, zeszlej nocy brandy byla mu przyjaciolka. - Jezeli dopusciles sie zla, chocby w sluzbie Swiatlosci, sprawiedliwosc domaga sie odkupienia go czynami w imie tego, co prawe. Byar mruknal cos gorzko pod nosem. Zapewne wcale nie o to mu chodzilo. -Dobrze wiec - oznajmil Galad - ale pamietajcie, ze nie bede mial pretensji do tego, ktory zawroci. Ta sprawa jest moja i tylko moja. Mimo to, kiedy pognal konia cwalem, ucieszyl sie, slyszac, ze pogalopowali za nim, dogonili, a potem jechali w slad. Poly bialych plaszczy lopotaly za ich plecami. Oczywiscie pojechalby sam, ale dzieki ich obecnosci byc moze tamci nie aresztuja go i nie powiesza od reki. I tak nie spodziewal sie przezyc calej przygody. Co winno byc zrobione, zrobic trzeba, niezaleznie jaka przyjdzie zaplacic cene. Donosny tetent konskich kopyt na kamiennej rampie prowadzacej do zabudowan dworu niosl sie daleko, kiedy wiec wjechali na przestronny centralny dziedziniec, przywital ich wzrok wielu - piecdziesieciu Synow Swiatlosci w lsniacych zbrojach i stozkowych helmach po wiekszej czesci siedzialo juz w siodlach, a tym, ktorzy jeszcze stali, przytrzymywali wierzchowce pochyleni, ciemno odziani amadicjanscy stajenni. Wewnetrzne balkony byly zupelnie opustoszale, wyjawszy kilku sluzacych, ktorzy przygladali sie ukradkiem, udajac, ze trzepia dywany. Szesciu Sledczych, poteznie zbudowanych, ze szkarlatnymi pastoralami wyhaftowanymi na polach plaszczy pod tarcza slonca, otaczalo scisle, niczym straz przyboczna, Rhadama Asunawe, separujac go od pozostalych. Miedzy Dlonia Swiatlosci a reszta Synow moca obyczaju zawsze istnial dystans, ktory ci drudzy w pelni szanowali. Siwowlosy Asunawa, przy ktorego wycienczonej twarzy oblicze Byara zdawalo sie wrecz pucolowate, byl jedynym z Synow, ktory nie mial na sobie zbroi, a na snieznobialym plaszczu wyhaftowany tylko jaskrawoczerwony pastoral - kolejna rzecz, ktora odrozniala go od reszty. Galad przelotnie zarejestrowal zgromadzonych, przed oczyma mial jednego tylko czlowieka. Byc moze Asunawa w jakis sposob byl wplatany we wszystko - sprawa pozostawala nie do konca jasna - ale wylacznie sam Lord Kapitan Komandor Synow Swiatlosci mial prawo zadac wyjasnien od Wielkiego Inkwizytora. Eamon Valda nie byl czlowiekiem szczegolnie imponujacej postury, niemniej jego smagla twarz o ostrych rysach zdradzala kogos, kto przyzwyczajony jest do okazywanego mu posluszenstwa. Bezwzglednego posluszenstwa. Stal na szeroko rozstawionych nogach, w wysokich butach i bialozlotym, dlugim kaftanie Lorda Kapitana Komandora narzuconym na pozlacany polpancerz - jedwabny kaftan byl znacznie bardziej zdobny niz te, ktore zwykl wdziewac Pedron Niall, glowe zas trzymal wysoko, promienial autorytetem. Do tego bialy plaszcz, takze jedwabny, z wyszywanymi zlota nicia na obu polach dwoma sloncami, wreszcie jedwabny wyszywany zlotem bialy kaftan pod zbroje. Helm, ktory trzymal pod pacha, byl pozlacany, ozdobiony na czole zlotym sloncem. Na palcu lewej reki, nasadzony na stalowa rekawice pysznil sie wielki szafir, ryty w ksztalt tarczy slonca. Kolejny symbol lask, jakimi cieszyl sie u Seanchan. Kiedy Galad i jego towarzysze zeskoczyli przed nim z koni i zasalutowali, przykladajac dlonie do piersi, Valda zmarszczyl nieznacznie czolo. Unizeni stajenni pospieszyli wziac wodze wierzchowcow. -Dlaczego nie jestes w drodze do Nassadu, Trom? - W slowach Valdy wyraznie slychac bylo dezaprobate. - Pozostali Lordowie Kapitanowie pewnie juz dojezdzaja na miejsce. - On sam zawsze spoznial sie na spotkania z Seanchanami... byc moze wylacznie po to, by dac do zrozumienia, iz Synom Swiatlosci pozostala jeszcze bodaj ta drobina niezaleznosci. Tak wiec co najmniej zaskakujacy byl fakt, ze zastali go juz gotowego do wyjazdu, skad nalezalo wnosic o waznosci spotkania, niemniej od swoich wyzszych dowodcow wymagal, aby docierali zawsze na czas, nawet gdy trzeba bylo wstawac przed switem. Najpewniej nie chcial zbytnio naduzywac cierpliwosci swoich nowych panow. Seanchanie nie bardzo ufali Synom Swiatlosci. Na twarzy Troma nie bylo widac sladu niepewnosci, jakiej nalezaloby oczekiwac po kims, kto ledwie od miesiaca cieszy sie nowa szarza. -Chodzi o pilna sprawe, Lordzie Kapitanie Komandorze - odparl bez zajaknienia, klaniajac sie z idealna precyzja, ani o wlos glebiej, ale tez ani o wlos z mniejszym szacunkiem, niz wymagal ceremonial. - Znajdujacy sie pod moja komenda Syn wniosl oskarzenie przeciwko jednemu z Synow Swiatlosci o obraze czci swojej krewniaczki i domaga sie prawa do Sadu Swiatlosci, ktorego wedle prawa mozesz mu odmowic lub udzielic. Zanim Valda zdazyl cokolwiek powiedziec, odezwal sie Asunawa, w namysle pochylajac wsparta na zlozonych dloniach glowe: -Osobliwa prosba, moj synu. - Nawet glos Wielkiego Inkwizytora byl zalobny, slowa brzmialy tak, jakby ignorancja Troma sprawiala mu nieklamany bol. Niemniej oczy lsnily niczym czarne, rozzarzone wegle w palenisku piecyka. - Zazwyczaj to oskarzony uciekal sie do prosby o to, by miecz wydal swoj osad i zazwyczaj czynil to, jak mniemam, kiedy przekonany byl, iz dowody sa niepodwazalne. Tak czy inaczej, Sad Swiatlosci nie byl oglaszany juz od prawie czterystu lat. Podaj mi imie oskarzonego, a ja po cichu zalatwie wszystko. - W jego glosie zadzwieczaly tony lodowate, jakby dobywajace sie z wnetrza pozbawionej slonca jaskini w samym sercu zimy, ale oczy wciaz gorzaly. - Znajdujemy sie teraz miedzy obcymi, nie mozemy pozwolic, by dowiedzieli sie, ze ktorys z Synow zdolny jest do takich rzeczy. -Prosba adresowana byla do mnie, Asunawa - warknal Valda. Mozna by uznac, ze z jego oczu wyziera najczystsza nienawisc. Ale moglo byc to tylko wzburzenie faktem, ze ktos smial mu przerwac. Odrzucil pole plaszcza, odslaniajac miecz o jelcu z wasami w ksztalcie pierscieni, wsparl dlon na dlugiej rekojesci i spial sie w sobie. Zawsze w lot chwytajacy okazje do pompatycznych gestow, Valda uniosl glos tak, ze prawdopodobnie nawet ludzie wewnatrz domostwa go slyszeli i wlasciwie nie przemowil, a wydeklamowal: - Wierze, ze wiele naszych dawnych obyczajow zasluguje na wskrzeszenie i ze rzeczone prawo wciaz obowiazuje. Ze zawsze bedzie obowiazywac, poniewaz zrodlem jego jest wiekowa tradycja. Swiatlosc stanowi podstawe sprawiedliwosci, poniewaz Swiatlosc jest sprawiedliwoscia. Powiedz swojemu czlowiekowi, Trom, ze moze rzucic wyzwanie i spotkac sie z oskarzonym miecz w miecz. Jesli ten zas sprobuje sie uchylic, oznajmiam, ze tym samym przyzna sie do winy i z mego rozkazu powieszony zostanie na miejscu, a dobytek jego i szarza przyznane zostana jego oskarzycielowi, jako nakazuje prawo. Rzeklem. - Ostatniemu slowu towarzyszyl kolejny mars pod adresem Wielkiego Inkwizytora. Byc moze naprawde wchodzila tu w gre autentyczna nienawisc. Trom po raz drugi sklonil sie ceremonialnie. -Wlasnie uslyszal wyrok z ust twych, moj Lordzie Kapitanie Komandorze. Damodred? Galad poczul przeszywajacy go lodowaty dreszcz. Nie byl to jednak dreszcz strachu, lecz ten, ktory towarzyszy objeciu pustki. Kiedy w pijackim zamroczeniu Dain podzielil sie z nim niejasnymi plotkami, jakie dotarly do jego uszu, i kiedy pozniej Byar niechetnie przyznal, ze nie sa to wylacznie plotki, Galada przepelnila wscieklosc, palacy do glebi plomien, ktory omal nie pochlonal go zywcem. Wtedy nie na zarty bal sie, ze glowa mu eksploduje, o ile serce nie peknie wczesniej. Teraz byl czystym lodem, wyzutym z wszelkich emocji. Sklonil sie rownie ceremonialnie. Po wiekszej czesci tresc jego przemowy byla ustalona przez prawo, niemniej reszte slow dobral pieczolowicie, aby, na ile to tylko mozliwe, ochronic przed hanba drogie mu wspomnienie. -Eamonie Valda, Synu Swiatlosci, wyzywam cie na Sad Swiatlosci za bezprawny zamach na osobe Morgase Trakand i jej zabojstwo. - Nikt nie potrafil ostatecznie potwierdzic, ze kobieta, ktora uwazal za swoja matke, nie zyje, inaczej wszakze byc nie moglo. Kilkunastu ludzi przysiegalo mu, ze zniknela z Fortecy Swiatlosci, zanim ta wpadla w rece Seanchan, drugie tyle zaswiadczylo, ze nie byla w mocy opuscic jej podle woli. Valdzie nawet powieka nie drgnela w obliczu zarzutu. W jego usmiechu mozna bylo odczytac bodaj tylko zal, ze szalenstwo Galada pchnelo go do sformulowania takiego roszczenia, zal zaprawiony zapewne odrobina pogardy. Otworzyl usta, ale Asunawa znowu mu przerwal: -To jakis absurd - powiedzial tonem, w ktorym smutek gral o lepsze z gniewem. - Aresztujcie tego glupca, a my juz odkryjemy, z jakim to spiskiem Sprzymierzencow Ciemnosci przeciwko Synom mamy tu do czynienia. - Skinal dlonia i natychmiast dwaj barczysci Sledczy dali krok w strone Galada. Na twarzy jednego pojawil sie okrutny usmiech, oblicze drugiego bylo zupelnie beznamietne - robotnik przy pracy. Zdazyli wszakze dac tylko jeden krok. Po calym dziedzincu podniosl sie jednostajny szelest: Synowie Swiatlosci dobywali mieczy z pochew. Co najmniej kilkunastu obnazylo ostrza, na razie wszakze trzymali je swobodnie zwieszone u bokow. Amadicjanscy stajenni skurczyli sie w sobie, probujac stac sie niewidzialni. Zapewne najchetniej w ogole by uciekli, gdyby tylko mieli okazje. Asunawa rozejrzal sie dookola, uniosl z niedowierzaniem krzaczaste brwi, zacisniete rece wpil w poly plaszcza. Dziwne, ale nawet Valda na moment zdawal sie zbity z tropu. Ale przeciez nie mogl sie spodziewac, ze Synowie zgodza sie na aresztowanie w obliczu wygloszonej przed chwila przez niego proklamacji. Mimo to szybko doszedl do siebie. -Widzisz, Asunawa - oznajmil niemalze radosnie - Synowie przestrzegaja moich rozkazow i prawa, a nie zachcianek Sledczych. - Wyciagnal reke, najwyrazniej dajac do zrozumienia, by ktos odebral od niego helm. - Zaprzeczam twemu niedorzecznemu oskarzeniu, mlody Galadzie, i ciskam ci twe ohydne klamstwo prosto w twarz. Poniewaz jest to klamstwo, a w najlepszym razie szalencza i niczym nieuzasadniona wiara w zlosliwe plotki, rozpowszechniane przez jakichs Sprzymierzencow Ciemnosci czy innych niegodziwcow, co pragna kleski Synow Swiatlosci. Tak czy siak, spotwarzyles mnie w najgorszy sposob, dlatego przyjmuje twe wyzwanie na Sad Swiatlosci, na ktorym cie zabije. - Ledwie, ledwie miescilo sie to w ramach przewidywanej przez ceremonial repliki, niemniej musialo wystarczyc, w koncu zarzutow sie wyparl, wyzwanie natomiast przyjal. W tym momencie Valda zrozumial, ze helm wciaz tkwi w jego wyciagnietej dloni i wpatrzyl sie spod zmarszczonych brwi w jednego ze stojacych obok Synow, szczuplego Saldaeanina imieniem Kashgar. Tamten wreszcie ugial sie pod ciezarem tego znaczacego spojrzenia, podszedl i uwolnil go od helmu. Kashgar byl tylko podporucznikiem, o twarzy omalze chlopiecej, choc naznaczonej wielkim zakrzywionym nosem i grubymi wasiskami, przypominajacymi odwrocone do gory nogami rogi, a mimo to kwapil sie do tego. Trudno sie wiec dziwic, ze glos Valdy nabieral coraz mroczniejszych i bardziej kwasnych tonow, w miare jak mowil, a rownoczesnie odpinal pas, by go rowniez wreczyc Kashgarowi: -Ostroznie, Kashgar. To klinga ze znakiem czapli. - Rozpial jedwabny plaszcz i pozwolil mu opasc na kamienie bruku, po nim spadl kaftan, on zas zabral sie za sprzaczki zbroi. Najwyrazniej nie mial ochoty przekonac sie, czy inni rownie chetnie pospiesza z pomoca. Jego twarz pozostawala niewzruszona, tylko z gorejacych oczu wyzierala obietnica Pomsty... nie tylko na Galadzie. - Jak rozumiem, twoja siostra chce zostac Aes Sedai, Galad. Wydaje mi sie, ze dokladnie wiem, skad ten pomysl sie wzial. Jakis czas temu moze nawet zasmucilaby mnie twa smierc, ale juz nie dzis. Moze nawet posle twoja glowe do Bialej Wiezy, by wiedzmy na wlasne oczy zobaczyly owoce swych knowan. Dain wzial od Galada plaszcz i pas od miecza, a potem stanal z boku, ze zmartwiona twarza, przestepujac z nogi na noge, niepewny, czy dobrze robi. Coz, moment, w ktorym mogl jeszcze cos zrobic, minal, a teraz bylo juz za pozno, zeby zmienic zdanie. Byar polozyl dlon na ramieniu Galada i pochylil sie ku niemu. -Lubi pchniecia na ramiona i nogi - powiedzial przyciszonym glosem, ogladajac sie przez ramie na Valde. Charakter tych spojrzen zdradzal jakies nie zalatwione sprawy miedzy nimi. Choc oczywiscie niewiele odbiegal od zwyczajowo ponurego wyrazu oblicza. - Najchetniej dazy do wykrwawienia przeciwnika i dopiero wtedy, gdy ten nie moze juz dac kroku lub uniesc miecza, zadaje smiertelny cios. Jest szybszy niz zmija, ale uderzac bedzie czesciej na twoja lewa strone i oczekiwac bedzie tego po tobie. Galad pokiwal glowa. Wielu praworecznych tak postepowalo, jednak u mistrza miecza wydawalo sie to dziwna slaboscia. Gareth Bryne i Henre Haslin kazali mu podczas cwiczen wciaz zmieniac uklad dloni na rekojesci, chcac oduczyc tego rodzaju nawykow. Dziwnym mu sie tez zdawalo, ze Valda bedzie chcial przeciagac walke. Jego nauczono, by konczyc rzecz tak szybko i czysto, jak sie tylko da. -Wielkie dzieki - powiedzial, a zapadniete oblicze tamtego wykrzywil kwasny grymas. Byar nie bardzo dawal sie lubic, sam ze swej strony nie lubil nikogo, procz chyba tylko mlodego Bornhalda. Z calej trojki, ktora przyjechala, jego obecnosc byla pewnie najwiekszym zaskoczeniem, niemniej byl tutaj i tylko to sie liczylo. Tymczasem posrodku dziedzinca, Valda, juz tylko w haftowanym zlotem bialym kaftanie, z rekoma wspartymi na biodrach, zwracal sie do otaczajacych go ciasno ludzi: -Wszyscy sie cofnac - grzmial glosny rozkaz. Kopyta konskie zastukaly na bruku, kiedy Synowie i stajenni posluchali jak jeden maz. Asunawa i jego Sledczy nie mieli innego wyjscia, jak tez schwycic swe wierzchowce za uzdy, na obliczu Wielkiego Inkwizytora trwal skrzeply grymas lodowatej furii. - Zrobcie miejsce na srodku. Tam sie spotkam z mlodym Damodredem... -Prosze o wybaczenie, moj Lordzie Kapitanie Komandorze - powiedzial Trom, klaniajac sie lekko - ale skoro uczestniczysz w Sadzie, nie mozesz byc Arbitrem. Nie liczac Wielkiego Inkwizytora, ktory jest po tobie najwyzszy ranga ze zgromadzonych, a ktoremu wszakze prawo zakazuje pelnienia tej funkcji, pozostaje tylko ja, dlatego jesli pozwolisz... Valda spojrzal na niego wsciekle, a potem usunal sie na bok i stanal obok Kashgara, zaplatajac ramiona na piersiach. Z calej jego postawy az tchnelo ostentacyjnym wyczekiwaniem, niecierpliwie wystukiwal noga rytm. Galad westchnal. Jesli, na co wszystko wskazywalo, ten dzien skonczy sie dlan zle, przyjaciel zyska sobie wroga w osobie najpotezniejszego z Synow Swiatlosci. Z pewnoscia Trom i tak niewielkie mial szanse na unikniecie takiego losu, bo po tym, co sie stalo, byl on juz wlasciwie przypieczetowany. -Nie spuszczaj ich z oka - zwrocil sie do Bornhalda, ruchem glowy wskazujac konnych Sledczych, skupionych przy bramie. Podwladni Asunawy wciaz otaczali go niczym straz przyboczna, zaden nie zdejmowal dloni z rekojesci miecza. -Dlaczego? Nawet Asunawa nie moze zatrzymac tego, co sie zaczelo. Zlamalby prawo. Ze sporym trudem stlumil kolejne westchnienie. Mlody Dain sluzyl znacznie dluzej od niego, jego ojciec zas oddal Synom Swiatlosci cale swoje zycie, a mimo to wydawal sie wiedziec o wszystkim znacznie mniej, niz Galad zdolal sie na wlasna reke wyuczyc. Dla Sledczych prawem bylo to, co oni sami za prawo uznawali. -Po prostu ich obserwuj. Trom stanal posrodku dziedzinca, uniosl w gore obnazona prawa dlon z mieczem, ktorego klinga skierowana byla poziomo i w przeciwienstwie do Valdy wypowiedzial slowa co do joty zgodne z ceremonialem: -W imie Swiatlosci zebralismy sie tutaj, by byc swiadkami Sadu Swiatlosci, ktory jest swietym prawem kazdego Syna Swiatlosci. Swiatlosc rozjasnia prawde, a teraz rozjasni sprawiedliwosc. Niech nie odzywa sie slowem nikt, komu nie przysluguje prawny przywilej, a kazdy, kto zechce przeszkodzic, na miejscu zostanie zasieczon. Albowiem tu i teraz Swiatlosc objawi sprawiedliwosc, ktorej poszukuje maz, co przysiegal Swiatlosci, i moca swego ramienia oraz z woli Swiatlosci sprawiedliwosc znajdzie. Niech obaj rywale podejda nieuzbrojeni do miejsca, gdzie stoje - ciagnal dalej, opuszczajac miecz do boku - i przemowia na osobnosci slowami tylko do swoich uszu adresowanymi. Moze Swiatlosc zlituje sie nad nimi i pozwoli im znalezc slowa, ktore pozwola uniknac rozlewu krwi, poniewaz, jesli tak sie nie stanie, jeden z Synow umrzec bedzie musial dzisiejszego dnia, a jego imie wymazane zostanie z naszych zwojow, a pamiec jego oblozona bedzie anatema. Zaklinam sie na Swiatlosc, tak tez i bedzie. Powiedziawszy to, Trom odszedl, kierujac sie na skraj dziedzinca, Valda zas natychmiast ruszyl w kierunku opuszczonego przezen miejsca, przybierajac po drodze forme zwana Kot Przemierzajacy Dziedziniec, co nalezalo uznac za objaw skrajnej arogancji. Jakby niepomny na wypowiedziane slowa, dawal do zrozumienia, ze nic nie powstrzyma rozlewu krwi. Ze w jego oczach walka juz sie rozpoczela. Galad spokojnie poszedl mu na spotkanie. Byl nieomal o glowe wyzszy od Valdy, tamten jednak trzymal sie tak, jakby bylo odwrotnie i nadto calkowicie byl pewny zwyciestwa. Tym razem w jego usmiechu nie bylo nic procz pogardy. -Zabraklo ci slow, co, chlopcze? Nic dziwnego, majac na wzgledzie, ze za niecala minute mistrz miecza odetnie ci glowe. Zanim cie jednak zabije, chcialbym, abys jedna rzecz zrozumial. Dziewka miewala sie dobrze, kiedym ostatni raz ja widzial, a jesli twierdzisz, ze nie zyje, to jest mi jej naprawde zal. - Usmiech na jego twarzy poszerzyl sie, zdradzajac rownoczesnie i rozbawienie, i pogarde. - Nigdy nie ujezdzalem rownie dobrej kobyly i mialem nadzieje jeszcze kiedys tego zaznac. Galad poczul, jak w jego wnetrzu wzbiera czerwony zar furii, jakos udalo mu sie jednak odwrocic plecami do Valdy i odejsc, rownoczesnie karmiac swym gniewem imaginacyjny plomien, zgodnie z tym, co wpajali mu obaj nauczyciele. Mezczyzna, ktory walczyl w gniewie, umieral w gniewie. Zanim dotarl do miejsca, gdzie stal mlody Bornhald, osiagnal stan, ktory Gareth i Henre zwali jednoscia. Zawieszony w pustce, wyciagnal podany przez Bornhalda miecz z pochwy i w jednej chwili lekko zakrzywiona klinga stala sie czescia jego ciala. -Co powiedzial? - zapytal Dain. - Widzialem, jak przez chwile na twojej twarzy goscil mord. Byar pociagnal Daina za rekaw. -Nie rozpraszaj go - mruknal. Galada juz nie sposob bylo zdekoncentrowac. Kazde skrzypniecie skory uprzezy brzmialo w jego uszach jasno i wyraznie, slyszal kazdy, najdelikatniejszy nawet stuk kopyta o kamien. Muchy bzyczace w odleglosci dziesieciu stop zdawaly sie krazyc tuz nad uchem. Omal dostrzegal poruszenia ich skrzydelek. Byl jednoscia z muchami, z dziedzincem, dwoma towarzyszami. Wszyscy stanowili czesc tej jednosci, ktora byl. Nie bylo w niej miejsca na dekoncentracje. Po drugiej stronie dziedzinca Valda czekal, az Galad sie odwroci i dopiero potem blyskawicznym ruchem obnazyl wlasna bron - klinga zalsnila, wirujac w lewej dloni, potem przeskoczyla do prawej, gdzie zatoczyla kolejny blyszczacy krag i dopiero potem zastygla, uniesiona i nieruchoma jak glaz, w oburecznym chwycie. Ruszyl naprzod, znowu Kot Przemierzajacy Dziedziniec. Galad uniosl klinge i poszedl mu naprzeciw, mimowolnie przybierajac forme kroku, ktora narzucil mu stan umyslu. Nosila ona miano Pustki i tylko wycwiczone oko potrafilo ja odroznic od zwyczajnego kroku spacerowego. Tylko dla wycwiczonego oka bylo jasne, ze kazdy najdrobniejszy ruch jest ekspresja idealnej rownowagi. Valda jednak nie zdobyl ostrza ze znakiem czapli w nieuczciwy sposob. Pieciu mistrzow miecza osadzilo jego umiejetnosci i jednoglosnie zdecydowalo o przyznaniu mu tytulu. Decyzja musiala byc jednoglosna. W przeciwnym razie pozostawalo tylko pokonac w uczciwym - jeden na jednego - pojedynku wlasciciela klingi. Kiedy sie to stalo, Valda byl mlodszy niz Galad w chwili obecnej. Ale to bylo bez znaczenia. Nie chodzilo mu o smierc Valdy. O nic mu nie chodzilo. Wiedzial tylko, ze Valda umrze, nawet gdyby w tym celu trzeba bylo Objac Miecz, swiadomie zgodzic sie na to, by zdobiona czapla klinga wrazila sie w jego cialo. Nie wykluczal, ze do tego tez moze dojsc. Valda nie tracil czasu na podchody. Gdy tylko znalazl sie w zasiegu, Zrywanie Nisko Wiszacego Jablka pomknelo ku szyi Galada niczym blyskawica, jakby naprawde w pierwszej minucie walki miala spasc jego glowa. Forma ta dopuszczala kilka mozliwych zaslon, a wszystkie wytezone cwiczenia jednakowo zmienily w instynkt, niemniej w odleglych zakatkach umyslu wciaz rozbrzmiewalo ostrzezenie Byara, jak tez i samego Valdy. Podwojne ostrzezenie. Bez namyslu zdecydowal sie na inna zaslone: dal pol kroku w bok i do przodu dokladnie w chwili, gdy Zrywanie Nisko Wiszacego Jablka przeszlo w Pieszczote Pantery. Oczy Valdy rozszerzyly sie z zaskoczenia, gdy jego pchniecie o dobre kilka cali minelo lewe udo Galada, a potem rozszerzyly sie jeszcze bardziej, gdy Rozcinanie Jedwabiu pozostawilo krwawy slad na jego prawym przedramieniu. Mimo to natychmiast wyprowadzil golebia Zrywajacego sie do Lotu, tak szybko, ze Galad musial sie wycofac i zamiast pojsc za ciosem, zaslonil sie - ledwo, ledwo zreszta - Zimorodkiem Okrazajacym Staw. I tak tanczyli na zmiane formy, w te i we w te po dziedzincu. Jaszczurka w Krzakach przeciwko Trzyzebej Blyskawicy. Lisc na Wietrze napotkal Wegorza wsrod Wodnych Lilii, a Dwa Skaczace Zajace zmierzyly sie z Kolibrem Calujacym Miodowa Roze. Raz jeden, raz drugi, gladko, jak podczas demonstracji form na treningu. Galad probowal ataku za atakiem, ale Valda naprawde byl szybki niczym zmija. Taniec Gluszca kosztowal go plytkie naciecie na lewym barku, a Nurkujacy Czerwony Jastrzab kolejne, nieco glebsze, nizej na ramieniu. Rzeka Swiatla mogla go kosztowac cale ramie, ale udalo mu sie glebokie ciecie zablokowac rozpaczliwie szybko zlozonym Deszczem na Silnym Wietrze. Atak, zaslona - klingi nie ustawaly na moment, wypelniajac powietrze szczekiem stali. Nie potrafil powiedziec, jak dlugo juz walcza. Czas zniknal, zostala tylko chwila terazniejsza. Zdawalo mu sie, ze i on, i Valda poruszaja sie jakby pod woda, ze ruchy obu spowalnia opor powietrza. Na obliczu Valdy blyszczaly krople potu, ale wciaz usmiechal sie z wyzszoscia, jakby zupelnie nieporuszony cieciem na przedramieniu, jedyna rana, jaka dotad odniosl. Galad czul tez pot splywajacy po swoim czole, klujacy w oczy. I krople krwi saczace sie z ran. W koncu te drasniecia oslabia go, odbiora szybkosc - byc moze juz to sie stalo - ale dwie rany na lewym udzie byly zdecydowanie bardziej powazne. Czul chlupotanie krwi w bucie, zdawal sobie sprawe, ze lekko utyka - z czasem stanie sie to bardziej widoczne. Jesli Valda ma zginac, musi to nastapic szybko. Rozmyslnie wyraznie wzial gleboki oddech, potem szeroko rozwartymi ustami drugi. Niech Valda sadzi, ze sie zadyszal. Jego klinga skoczyla naprzod w Nawlekaniu Igly, wymierzonemu w lewe ramie Valdy, ale nie tak szybkim, jak powinna. Tamten latwo sparowal Zrywajaca sie do Lotu Jaskolka i natychmiast przeszedl w Skaczacego Lwa. Kosztowalo to Galada trzecie drasniecie w udo - nie odwazyl sie w obronie poruszac szybciej niz w ataku. Znowu zaatakowal Nawlekaniem Igly w bark Valdy i znowu, i jeszcze raz, przez caly czas oddychajac ustami. Tylko szczesciu zawdzieczal, ze nie odniosl kolejnych ran podczas tej wymiany. A moze Swiatlosc rzeczywiscie czuwala nad jego walka. Usmiech Valdy powoli robil sie coraz szerszy, najwyrazniej uwierzyl, ze Galad dotarl juz do kresu sil, ze wyczerpal szybkosc i technike. Kiedy wiec Galad znowu zaczal Nawlekanie Igly, po raz piaty, juz zdecydowanie zbyt wolno, znowu odpowiedzial Zrywajaca sie do Lotu Jaskolka, ale wykonana omalze mechanicznie. Zebrawszy w sobie wszystkie rezerwy szybkosci, Galad zmienil forme ataku, a Zecie Jeczmienia podcielo Valde tuz pod zebrami. Przez chwile wydawalo sie, ze tamten nie zdaje sobie sprawy, iz zostal trafiony. Dal krok naprzod, zaczal cos, co moglo byc Kamieniami Sypiacymi sie ze Zbocza. W jednej chwili wszakze oczy jego rozszerzyly sie, zachwial sie, osunal na kolana, miecz wypadl mu z dloni i szczeknal na bruku. Rekoma siegnal do glebokiej rany, jakby chcial powstrzymac wnetrznosci wysypujace sie z brzucha, otworzyl usta, wbil szklisty wzrok w oczy Galada. Cokolwiek zamierzal powiedziec, tylko struzka krwi wydobyla sie spomiedzy warg i potoczyla po brodzie. Padl na twarz i wiecej sie nie poruszyl. Galad automatycznie zakrecil klinga, zeby strzepnac krew oblepiajaca czubek ostrza, potem pochylil sie, by otrzec ja o bialy kaftan Valdy. Bol dotad lekcewazony szarpnal jego cialem. Lewy bok i lewe ramie palily zywym ogniem. Wyprostowanie sie wymagalo powaznego wysilku. Byc moze faktycznie dotarl do kresu sil, jak wczesniej podejrzewal Valda. Jak dlugo walczyli? Zdalo mu sie, ze powinien odczuwac satysfakcje z pomszczenia matki, ale nie znalazl w sobie nic procz pustki. Smierc Valdy byla na nic. Te pustke mogla zapelnic tylko zywa Morgase Trakand. Nagle dotarly do niego rytmiczne oklaski. Uniosl wzrok i zobaczyl, ze wszyscy Synowie jak jeden maz uderzaja rekawicami w opancerzone ramiona, wyrazajac aprobate. Wszyscy. Procz Asunawy i jego Sledczych. Nie bylo ich nigdzie widac. Podbiegl Byar z malym skorzanym workiem, ostroznie rozsunal przeciety material kaftana Galada. -To trzeba bedzie szyc - mruknal - ale te moga poczekac. - Uklakl, wyciagnal z worka bandaze i zaczal owijac nimi rany na udzie. - Te tez potrzebuja szycia, ale zanim sie tym zajmiemy, trzeba cos zrobic, zebys sie nie wykrwawil na smierc. - Pozostali powoli gromadzili sie wokol nich z gratulacjami, piesi przodem, za nimi konni. Nikt nawet nie zerknal na trupa, wyjawszy Kashgara, ktory wzial do reki miecz tamtego i wytarl o nasiakniety juz krwia kaftan. -Gdzie jest Asunawa? - zapytal Galad. -Odjechal, w momencie gdy Valda oberwal po raz ostatni - niepewnie odparl Dain. - Z pewnoscia udal sie do obozu po kolejnych Sledczych. -Pojechal w druga strone, ku granicy - wtracil ktos. Nassad lezal tuz za granica. -Lordowie Kapitanowie - powiedzial Galad, a Trom przytaknal. -Zaden z Synow nie pozwoli cie Sledczym aresztowac za to, co sie tu stalo, Damodred. Chyba ze mu rozkaze dowodca. Przypuszczam wszak, ze niektorym moze to przyjsc do glowy. - Wokol podniosly sie gniewne szmery, wszyscy zaprzeczali, jakoby byli do tego zdolni, ale Trom uciszyl ich, unoszac dlonie. - Sami wiecie, ze tak by bylo - oznajmil donosnie. - Wszystko inne oznaczaloby jawny bunt. - Tamci zamilkli jak razeni gromem. Wsrod Synow Swiatlosci w calej ich historii nigdy nie doszlo do buntu. Najprawdopodobniej nie zdarzylo sie nic, co byloby rownie bliskie buntu jak ich zachowanie sprzed chwili. - Wypisze ci dymisje ze sluzby u Synow, Galad. Ktos moze zechce zarzadzic twoje aresztowanie, ale najpierw beda cie musieli znalezc i dogonic. Minie pol dnia, nim Asunawa dotrze do pozostalych Lordow Kapitanow, a ci, ktorzy dadza mu sie przekonac, nie dotra tu wczesniej niz przed zmrokiem. Galad gniewnie pokrecil glowa. Trom mial racje, ale rownoczesnie sie mylil. Calkowicie. -Pozostalym tez wypiszesz dymisje? Wiesz, ze Asunawa znajdzie sposob, aby ich rowniez oskarzyc. Wypiszesz dymisje wszystkim Synom, ktorzy nie chca dopuscic do tego, by Seanchanie odebrali nam nasze ziemie w imie czlowieka zmarlego ponad tysiac lat temu? - Kilku Tarabonian wymienilo spojrzenia i pokiwalo glowami, chwile pozniej podobnie zareagowali pozostali, bynajmniej nie wylacznie Amadicjanie. - Co z ludzmi, ktorzy bronili Fortecy Swiatlosci? Czy jakakolwiek dymisja uwolni ich z lancuchow albo skloni Seanchan do tego, by nie zaharowywali ich na smierc niczym zwierzeta? - Kolejne wsciekle pomruki; kwestia jencow wciaz stanowila drazliwa kwestie wsrod Synow. Trom zaplotl ramiona na piersiach i przygladal mu sie, jakby go widzial po raz pierwszy w zyciu. -Coz bys zrobil na moim miejscu? -Postaralbym sie razem z Synami znalezc kogos, kogokolwiek, kto walczy z Seanchanami i przylaczyl sie do niego. I dzieki temu Synowie Swiatlosci mogliby wziac udzial w Ostatniej Bitwie, zamiast pomagac Seanchanom w sciganiu Aielow i podboju naszej ziemi. -Kogokolwiek? - zapytal wysokim glosem Cairhienianin imieniem Doirellin. Nikt jednak nigdy nie nasmiewal sie z glosu Doirellina. Choc niski, byl niesamowicie barczysty, na jego ciele nie sposob bylo znalezc bodaj uncji tluszczu; miazdzyl orzechy golymi dlonmi, wkladajac je miedzy palce i zaciskajac piesci. - Jemu chyba chodzi o Aes Sedai. -Jezeli chcesz wziac udzial w Tarmon Gai'don, wowczas musisz walczyc u boku Aes Sedai - odpowiedzial spokojnie Galad. Mlody Bornhald skrzywil sie ze straszliwym niesmakiem i nie byl w tym odosobniony. Byar odruchowo chcial sie wyprostowac, ale sie zreflektowal i wrocil do wykonywanego zadania. Niemniej nikt nie wyrazil otwartego sprzeciwu. Doirellin natomiast powoli pokiwal glowa, jakby ta kwestia nigdy jeszcze nie przyszla mu do glowy. -Nie bardziej od innych stoje po stronie wiedzm - oznajmil Byar na koniec, nie unoszac juz tym razem glowy znad swego dziela. Krew przesaczala sie przez bandaze z taka sama szybkoscia, z jaka je zawiazywal. - Ale Regulamin powiada, ze aby pokonac kruka, mozna sie sprzymierzyc z wezem, choc tylko na czas bitwy. - Pozostali zgodnie pokiwali glowami. Kruk symbolizowal Cien, wszyscy jednak juz wiedzieli, ze widnieje tez na Seanchanskiej Pieczeci Imperialnej. -Bede walczyl u boku wiedzm - oznajmil szczuply Tarabonianin - albo nawet u boku tych Asha'manow, o ktorych tyle sie slyszy, jesli oczywiscie wystepuja przeciwko Seanchanom. W Ostatniej Bitwie tez bede walczyl. Jak tez z kazdym, kto stanie mi na drodze. -Potoczyl wzrokiem po zebranych, najwyrazniej gotow swa obietnice od razu wprowadzic w czyn. -Wychodzi wiec na to, ze sprawy potocza sie wedle twojej woli, moj Lordzie Kapitanie Komandorze - powiedzial Trom, sklaniajac sie znacznie nizej niz przed Valda. - Przynajmniej z poczatku. Ktoz moze dzisiaj orzec, co przyniesie nastepna godzina, a coz dopiero dzien jutrzejszy? Galada samego zaskoczyl wlasny smiech. Od chwili, gdy wczoraj uslyszal koszmarne wiesci, sadzil, ze juz nigdy w zyciu sie nie rozesmieje. -Kiepskie zarty, Trom. -Tak glosi prawo. Zreszta Valda nieprzymuszony zawarl to w swej proklamacji. Poza tym miales odwage powiedziec, co wielu z nas myslalo po cichu, a ja wsrod nich. Od smierci Pedrona Nialla nikt nie wypowiedzial slow, ktore glebiej zapadlyby w uszy Synow Swiatlosci. -Mimo to wciaz uwazam, ze to kiepski zart. - Cokolwiek glosilo prawo, przynajmniej te jego czesc ignorowano od czasu konca Wojny Stuletniej. -Przekonamy sie, co sami Synowie maja w tej kwestii do powiedzenia - odparl Trom, usmiechajac sie szeroko - kiedy poprosisz ich, by wzieli udzial w Tarmon Gai'don u boku wiedzm. Mezczyzni znow zaczeli lomotac rekawicami, glosniej niz w obliczu jego zwyciestwa. Z poczatku ledwie paru, ale potem po kolei przylaczali sie pozostali, poki do owacji nie przylaczyli sie wszyscy, wlaczywszy Troma. To znaczy wszyscy, procz Kashgara. Saldaeanin uklonil sie nisko i podal na wyciagnietych dloniach pochwe, a ktorej tkwil miecz z godlem czapli. -Nalezy do ciebie, moj Lordzie Kapitanie Komandorze. Galad westchnal. Mial nadzieje, ze te absurdy wywietrzeja im z glow, zanim dotra do obozu. Sam pomysl powrotu byl juz dosc glupi, zeby jeszcze dodatkowo pograzac sie tego typu roszczeniami. Najprawdopodobniej zostanie aresztowany i skuty w kajdany, o ile od razu nie zatluka go na smierc. Ale musial jechac. To bylo jedyne sluszne wyjscie. Mimo iz slonce jeszcze nawet nie lypnelo spod horyzontu, na niebie chlodnego wiosennego poranka powoli rozkwital blask, totez Rodel Ituralde podniosl do oczu szklo powiekszajace w zlotej oprawie i przyjrzal sie tarabonskiej wiosce rozciagajacej u stop wzgorza, gdzie siedzial na swym dereszowatym walachu. Nienawidzil tego czekania na swiatlo. Uwazajac, zeby sie nie zdradzic blyskiem soczewek, trzymal dluga tuleje jedna dlonia, a druga oslanial jej koniec. O tej porze wartownicy byli najmniej czujni, zadowoleni, ze pierzchal juz mrok, w ktorym mogl czaic sie nieprzyjaciel, ale z drugiej strony, od czasu opuszczenia Rowniny Almoth wciaz slyszal historie o oddzialach Aielow. Gdyby sam byl wartownikiem stojacym wobec grozby ataku Aielow, z pewnoscia postaralby sie wyhodowac dodatkowa pare oczu. Co najmniej dziwne, ze w calym kraju nie wrzalo niczym w ulu. Dziwne, o ile nie wrecz zlowieszcze. Oczywiscie spokoj byl tylko pozorny, wszedzie bylo mnostwo broni - Seanchanie i zwasalowani przez nich Tarabonianie, istne hordy cywilnych Seanchan budujacych farmy, a nawet cale wioski - ale dotarcie tak daleko okazalo sie nieomal dziecinnie latwe. Dzis jednak ta latwa podroz dobiegla konca. Wsrod drzew za jego plecami konie niecierpliwie przestepowaly z nogi na noge. Domani z towarzyszacego mu stuosobowego oddzialu zachowywali calkowita cisze - wyjawszy okazjonalne skrzypienie siodla, gdy ktorys zmienial pozycje - ale prawie namacalnie wyczuwal ich napiecie. Szkoda, ze nie ma ich dwakroc tylu. Pieciokroc. Z poczatku fakt, ze bedzie dowodzil oddzialem zlozonym z prawie samych Tarabonian, wydawal mu sie wyrazem zaufania. Teraz juz nie byl taki pewny, czy decyzja byla wlasciwa. Tak czy inaczej, za pozno, zeby sobie robic z tego powodu wyrzuty. Serana, lezaca w polowie drogi miedzy Elmora a granica amadicjanska, zajmowala plaska, trawiasta doline wsrod zalesionych wzgorz; ze wszystkich stron dzielila wioske od skraju lasu przynajmniej mila pustej przestrzeni; w miejscu, z ktorego jej sie przygladal, mial przed soba porosniete trzcinami jezioro, zasilane dwoma szerokimi strumieniami. Za dnia nie sposob sie podkrasc niepostrzezenie. Przed przybyciem Seanchan wioska stanowila rojne miejsce, przystanek dla karawan kupieckich zmierzajacych na wschod, szczycacy sie tuzinem karczem i tyloma tez ulicami. Dzisiejszego ranka mieszkancy juz przystapili do codziennych obowiazkow - kobiety wedrowaly po ulicach, balansujac koszami na glowach, rozpalaly ogien pod kotlami z praniem na tylach swoich domow, mezczyzni maszerowali do pracy, zatrzymujac sie, by wymienic kilka slow. Najnormalniejszy w swiecie poranek. Dzieci gonia sie i bawia, tocza kolka i mrowiem uganiaja za ciskanymi woreczkami z fasola. Ginacy w oddali szczek mlotow na kowadlach kuzni. Nad kominami dym sniadaniowych ogni. Na ile byl w stanie sie zorientowac, zaden z mieszkancow Serany nie zwracal uwagi na trzy pary wartownikow o napiersnikach zdobnych w jaskrawe pasy, ktorzy, prowadzac wierzchowce za uzdy, spacerowali w te i we w te jakies cwierc mili przed linia domow. Czwarty bok wioski oslanialo skutecznie jezioro, znacznie szersze, niz zajmowany przez nia teren. Wygladalo na to, ze wartownicy wtopili sie w codzienne zycie, podobnie jak garnizon Seanchan, dzieki ktoremu przeciez ilosc mieszkancow wioski podwoila sie. Ituralde lekko pokrecil glowa. On sam z pewnoscia nie przytulilby w ten sposob garnizonu do wioski. Wprawdzie wszystkie dachy Serany byly kryte dachowka - czerwona, zielona, niebieska - ale domy bez wyjatku byly drewniane, a przez to kazdy pozar wioski natychmiast musial ogarnac oboz wojskowy. Nadto w obozie znajdowaly sie nie tylko namioty, w ktorych spali zolnierze, ale rowniez znacznie od nich liczniejsze i znacznie wieksze namioty magazynowe, nie wspominajac juz o wielkich stosach beczek, barylek i skrzyn. Skuteczne zabezpieczenie towarow przed zakusami wiesniakow o lepkich palcach wydawalo sie przedsiewzieciem niemalze nie do wykonania. Kazda miescina na swiecie mogla sie poszczycic kilkoma podejrzanymi ptaszkami, ktorzy wyciagali rece po wszystko, co, jak sadzili, mogli bezkarnie sobie przywlaszczyc, a nawet ludziom poniekad uczciwym czasami trudno sie bylo oprzec zbyt jawnej pokusie. Takie umiejscowienie obozu oznaczalo mniejszy dystans, jaki trzeba bylo pokonac, zaopatrujac go w wode, jak tez krotsza droge do piwa i wina dla zolnierzy poza sluzba, ale pozwalalo tez domniemywac, ze dowodca nie potrafi narzucic dyscypliny. Niezaleznie jednak od tego, czy w obozie panowala dyscyplina, czy nie, tetnil on zyciem. Przy zajeciach wojskowych prace rolnicze wydaja sie odpoczynkiem. Zolnierze opatrywali zwierzeta, spetane w dlugich szeregach, chorazowie musztrowali szeregowych w szyku, setki robotnikow ladowaly i rozladowywaly wozy, stajenni wprzegali pociagowe zwierzeta. Kazdego dnia karawany wozow splywaly drogami ze wschodu i z zachodu, mijajac sie z wyjezdzajacymi. Ituralde podziwial sprawnosc Seanchan w organizacji dostaw dla armii. Zaprzysiegli Smokowi z Tarabon - ludzie o skrzeplych rozczarowaniem twarzach, przekonani, ze Seanchanie bezpowrotnie ukradli im ich marzenie - nie mieli wielkiej ochoty dolaczyc do jego oddzialu, niemniej podzielili sie posiadana wiedza. Wedle ich doniesien w obozie znajdowalo sie wszystko, od butow do mieczy, od strzal do podkow i manierek, w ilosci wystarczajacej na calkowite wyekwipowanie tysiecznej armii. Strata bedzie wiec z pewnoscia dotkliwa. Opuscil szklo powiekszajace, aby odpedzic zielona muche natarczywie krazaca mu przed twarza. Natychmiast na jej miejsce pojawily sie dwie nastepne. W Tarabon roilo sie od much. Zawsze pojawialy sie tu tak wczesnie? Kiedy wroci do Arad Doman, pora ich legu dopiero sie rozpocznie. Jezeli wroci. Nie, zadnych czarnych mysli. Kiedy wroci. W przeciwnym razie Tamsin bylaby zawiedziona, a sprawianie jej powaznego zawodu nigdy nie bylo szczegolnie madrym posunieciem. Wiekszosc ludzi w obozie stanowili wynajeci robotnicy, nie zas zolnierze, wsrod tych drugich bylo nie wiecej niz stu Seanchan. Niemniej przybycie trzech setek Tarabonian w pasiastych zbrojach zmusilo go wczoraj w poludnie do zmiany planow. Na dodatek wieczorem pojawil sie kolejny ich oddzial, w podobnej sile, akurat na czas, zeby zjesc cos i rozwinac koce, gdzie kto stal - swiece i oliwa do lamp stanowily dla zolnierzy nieosiagalny luksus. I jeszcze... w obozie znajdowala sie jedna z tych kobiet na smyczy, damane. Zalowal, ze nie moze zaczekac do czasu jej wyjazdu - z pewnoscia zmierzala gdzies indziej, jaki pozytek z damane w obozie zaopatrzeniowym? - ale wyznaczony dzien ataku przypadal wlasnie dzisiaj, pod zadnym pozorem nie nalezalo dawac Tarabonianom powodow do podejrzen, iz sie waha. Niektorzy gotowi byli skorzystac z byle pretekstu, zeby pojechac swoja droga. Wkrotce i tak go opuszcza, zalezalo mu jednak, aby pozostali jeszcze przez kilka dni. Spojrzal na zachod, tym razem nie korzystajac z pomocy szkla powiekszajacego. -Teraz - szepnal i jakby faktycznie na jego rozkaz spomiedzy drzew wyjechalo dwustu zbrojnych w kolczych welonach ochraniajacych twarze. Zatrzymali sie natychmiast, konie przestepowaly z nogi na noge i manewrowaly, szukajac miejsca w szyku, unikajac stalowych grotow lanc, podczas gdy dowodcy gnali wzdluz szeregu, wsciekle wymachujac rekami i najwyrazniej probujac narzucic formacji bodaj pozory ordynku. Z takiej odleglosci Ituralde nawet za pomoca szkla powiekszajacego nie byl w stanie rozpoznac twarzy, niemniej bez trudu wyobrazal sobie wscieklosc na obliczu Tornaya Lanasieta, zmuszonego uczestniczyc w tej szaradzie. Krepy wyznawca Smoka az sie palil do walki z Seanchanami. Od dnia, gdy przekroczyli granice, nielatwo bylo mu wyperswadowac mysl o natychmiastowym ataku. Wczoraj wrecz nie posiadal sie z radosci, gdy wreszcie mogl zdrapac z napiersnika znienawidzone paski, oznake lojalnosci wobec Seanchan. Ale to niewazne, jak dotad co do joty wypelnial rozkazy. Kiedy najblizsi Lanasieta wartownicy zawrocili konie i popedzili ku wiosce, ku obozowi Seanchan, Ituralde znowu podniosl do oczu szklo powiekszajace i spojrzal w slad za nimi. Ostrzezenie mialo okazac sie spoznione. Ruch wokol wioski zamarl juz wczesniej. Jakies rece wskazywaly na jezdzcow po drugiej stronie wioski, reszta wydawala sie tylko patrzec - i zolnierze, i robotnicy. Ostatnia rzecza, jakiej oczekiwali, byla szarza. Niezaleznie czy plotki o napasciach Aielow byly prawdziwe, Seanchanie wyraznie uwazali Tarabon za swoj i nie mylili sie w tej kwestii. Kolejny raz objal spojrzeniem wioske - ludzie stali na ulicach, patrzac na dziwnych jezdzcow. Oni rowniez nie spodziewali sie zadnej walki. Jego zdaniem Seanchanie mieli calkowita racje, ale tym spostrzezeniem nie mial zamiaru sie dzielic ze swymi tarabonskimi sprzymierzencami, przynajmniej w najblizszej przyszlosci. Wszelako, kiedy ma sie do czynienia z dobrze wyszkolonymi ludzmi, zaskoczenie moze trwac tylko przez chwile. Zolnierze w obozie juz biegli do swoich koni, wiele bylo jeszcze nieosiodlanych, niemniej stajenni juz sie przy nich uwijali. Jakichs osiemdziesieciu seanchanskich pieszych, lucznikow, sformowalo szyk i teraz przedzieralo sie przez uliczki Serany. Zrozumiawszy to jako oznake zblizajacej sie walki, ludzie brali male dzieci na rece, a starsze zaganiali ku bezpiecznym, jak mieli nadzieje, schronieniom domostw. W ciagu kilku chwil ulice opustoszaly, wyjawszy lucznikow w lakierowanych zbrojach i dziwacznych helmach. Ituralde spojrzal w strone Lanasieta i zobaczyl go, jak galopuje na czele linii jezdzcow. -Czekaj - warknal. - Czekaj. I znowu zdawalo sie, jakby Tarabonianin uslyszal jego slowa, poniewaz uniosl dlon i wstrzymal szarze. Wciaz znajdowali sie co najmniej pol mili od wioski. Goracoglowy glupiec mial zajac pozycje w dwukrotnie wiekszej odleglosci, na samym skraju lasu, a nadto sprawiac wrazenie, ze dowodzi zwykla halastra, ktora mozna zmiesc bez wysilku - trudno, trzeba sie bedzie zadowolic tym, co jest. Zdlawil impuls, by musnac dlonia rubin w lewym uchu. Bitwa juz sie zaczela, a kiedy dowodzi sie w bitwie, przede wszystkim nalezy sprawiac na podkomendnych wrazenie, ze jest sie calkowicie spokojnym, ze calkowicie panuje sie nad sytuacja. Zwlaszcza gdy ma sie do czynienia z chwiejnym sprzymierzencem. Emocje dowodcy w jakis sposob potrafily zarazic jego ludzi, a rozzloszczeni zolnierze zachowywali sie glupio, latwo pozwalajac sie zabic, czego bezposrednim skutkiem bywaly z kolei przegrane bitwy. Dotknal czarnej opaski w ksztalcie polksiezyca, przeslaniajacej oko - w dniu takim jak dzisiejszy, mezczyzna powinien wygladac najlepiej, jak moze - i kilkukrotnie odetchnal miarowo, poki naprawde nie opanowal go spokoj, odpowiadajacy zewnetrznym pozorom; potem spojrzal w kierunku obozu. Wiekszosc Tarabonian siedziala juz na koniach, czekali wciaz jednak na galopujacych do obozu Seanchan, prowadzonych przez wysokiego dowodce z pojedynczym, cienkim piorem na dziwacznym helmie - gdy tamci przybyli, uszykowali sie za nimi, wieczorni przybysze zajeli miejsca na tylach. Ituralde przyjrzal sie uwazniej postaci dowodcy, widocznej w przestrzeni miedzy domami. Pojedyncze pioro oznaczalo pewnie porucznika, moze nawet podporucznika. Czyli najprawdopodobniej golowas na swym pierwszym posterunku albo posiwialy weteran, ktory potrafi bezlitosnie wykorzystac najdrobniejszy blad wroga. Dziwny byl fakt, ze damane, latwo rozpoznawalna po srebrnej smyczy laczacej ja z siodlem kobiety na drugim koniu, poganiala swego wierzchowca rownie ochoczo co wszyscy. Zawsze mu mowiono, ze damane sa wiezniarkami, ta jednak wydawala sie rownie gorliwa co tamta druga kobieta, sul'dam. Moze... Nagle poczul, ze oddech zamiera mu w gardle, a wszelkie mysli o damane pierzchaja z glowy. Na uliczkach wioski wciaz byli ludzie - grupka zlozona z siedmiorga czy osmiorga mezczyzn i kobiet wedrowala przed galopujaca kolumna, zdajac sie nie slyszec narastajacego za plecami stukotu kopyt. Seanchanie nie mieli juz czasu, by zatrzymac rozpedzony oddzial, nawet gdyby chcieli, a przeciez nie mogli chciec, skoro wrog czekal z przodu... niemniej reka dowodcy nawet nie zadrzala na wodzach, kiedy stratowali tamtych. A wiec weteran. Mamroczac modlitwe za zmarlych, Ituralde opuscil szklo. Temu co nastapi za chwile, lepiej przygladac sie golym okiem. Jakies dwiescie krokow za granica wioski, w miejscu gdzie wczesniej zajeli pozycje lucznicy, oficer zaczal formowac swoj oddzial. Jedna dlonia dajac znaki Tarabonianom na tylach, druga uniosl do oka szklo powiekszajace i spojrzal na Lanasieta. Promienie slonca zamigotaly w metalu oprawy. Dnialo. Tarabonianie zgrabnie podzielili szyk, groty lanc zalsnily, drzewce ustawily sie pod tym samym katem, zdyscyplinowana kawaleria zajela miejsca po obu stronach stanowisk strzeleckich. Oficer pochylil sie w siodle i przez chwile naradzal z sul'dam. Gdyby teraz dal jej i damane wolna reke, wszystko moglo skonczyc sie katastrofa. Oczywiscie, w przeciwnym wypadku tez sie moglo tak skonczyc. Ostatni Tarabonianie - ci, ktorzy najpozniej przybyli na miejsce - ustawili sie szeregiem jakies piecdziesiat krokow za pozostalymi: wbili groty lanc w ziemie i wyciagneli z futeralow w jukach krotkie luki. Lanasiet, zeby go skrecilo, pognal swych ludzi do szarzy. Ituralde na moment odwrocil glowe i przemowil na tyle glosno, by zolnierze go uslyszeli. -Przygotujcie sie. - Skora siodel zaskrzypiala, kiedy tamci wzieli wodze w dlonie. Potem cicho odmowil kolejna Modlitwe za poleglych i wyszeptal: - Juz. Jak jeden maz trzy setki stojacych w jednym szeregu Tarabonian unioslo luki i wypuscilo strzaly. Nie potrzebowal szkla powiekszajacego, zeby zobaczyc, jak sul'dam, damane i oficer zmieniaja sie w trzy naszpikowane strzalami jeze. Kilkanascie trafien, ktore kazde z nich otrzymalo, niemalze zmiotlo ich z siodel. Ten rozkaz nie przyszedl mu latwo, jednak kobiety byly najgrozniejszymi wrogami. Reszta salwy powalila wiekszosc lucznikow i dala sie we znaki jezdzie. Zanim jednak ciala konnych dotknely ziemi, w powietrze wzbila sie kolejna salwa, dobijajac lucznikow i wymiatajac kolejne siodla. Wzieci z zaskoczenia Tarabonianie, lojalni wobec Seanchan, z poczatku chcieli walczyc. Ci, ktorzy unikneli strzal, zawrocili konie i znizyli lance do ataku. Pozostali jednak, prawdopodobnie zdjeci paralizem wladz umyslowych, ktory czasem dotyka zolnierzy na polu bitwy, probowali uzyc swoich lukow. I wtedy runela na nich trzecia salwa, kotwowe groty strzal z tej odleglosci latwo przebijaly napiersniki, a niedobitki zrozumialy wreszcie, kim wlasciwie sa - to znaczy niedobitkami. Wiekszosc ich towarzyszy lezala juz na ziemi, nieliczni probowali wstac, mimo iz naszpikowani kilkoma drzewcami. Wciaz jeszcze trzymajacy sie na koniach, znalezli sie w obliczu przewagi liczebnej wroga. Wystarczylo, ze kilku zawrocilo konie i w jednej chwili pozostali gnali kupa na poludnie, scigani ostatnia salwa, ktora powalila jeszcze paru. -Wstrzymac ostrzal - mruknal Ituralde. - Nie ruszac sie. Kilku konnych lucznikow wystrzelilo wprawdzie, ale pozostali przezornie zastosowali sie do rozkazu. Mogli zabic jeszcze paru, nim wrog znajdzie sie poza zasiegiem, niemniej tamci zostali juz pokonani, a nie minie wiele czasu, kiedy bedzie sie liczyla kazda strzala. Chwala im za to, ze zaden nie rzucil sie w poscig. Oczywiscie Lanasiet nie potrafil sie powstrzymac. Z rozwianymi polami plaszczy on i jego dwustu jezdzcow gnali za uciekajacymi. Ituralde prawie potrafil sobie wyobrazic, ze slyszy krzyki hordy scigajacej ofiare. - Podejrzewam, ze wlasnie po raz ostatni widzielismy Lanasieta, moj panie - powiedzial Jaalam, sciagajac wodze swego siwka obok Ituralde. Ten tylko nieznacznie wzruszyl ramionami. -Niewykluczone, moj mlody przyjacielu. Z drugiej strony, moze jednak nabierze rozumu. Tak czy siak, nawet przez moment nie przypuszczalem, ze Tarabonianie wroca z nami do Arad Doman. A ty? -Nie, moj panie - odpowiedzial wyzszy z dwu mezczyzn. - Ale zakladalem, ze honor kaze mu przynajmniej dotrzymac pola w jednym boju. Ituralde uniosl szklo powiekszajace, zeby spojrzec na Lanasieta, wciaz gnajacego na zlamanie karku. Mozna juz bylo o nim zapomniec, malo prawdopodobne, by nabral rozumu. Trzecia czesc jego sil zniknela rownie nieodwolalnie, jakby zabila ich ta damane. Liczyl jeszcze na kilka dni. Teraz bedzie musial zmienic plany, byc moze wybrac jakis inny cel. Zmusil sie, zeby zapomniec o Lanasiecie i spojrzal w miejsce, gdzie stratowano tamta grupke... az jeknal ze zdziwienia. Nie dostrzegl zadnych stratowanych cial. Musieli je zabrac przyjaciele i sasiedzi, choc przypuszczenie takie w obliczu bitwy szalejacej tuz za granica wioski wydawalo sie rownie absurdalne, co przypuszczenie, ze podniesli sie o wlasnych silach i odeszli, gdy konie odjechaly. -Czas ruszac i spalic te wszystkie sliczne magazyny Seanchan - oznajmil. Schowal szklo powiekszajace do przypietego u siodla futeralu, wdzial helm i pchnal Wiernego w dol zbocza, Jaalam wraz z pozostalymi ruszyl za nim dwojkowa kolumna. Koleiny kol wozow i zlamana linia brzegowa przy wschodnim strumieniu znamionowaly brod. - I jeszcze jedno, Jaalam, kaz kilku ludziom powiadomic wiesniakow, zeby zaczeli wynosic to, co chca ocalic. Niech zaczna od najblizszych obozowi domow. - Ogien moze sie rozniesc w rozne strony, jak to zapewne sie stanie. Po prawdzie, to juz udalo mu sie wzniecic ten najwazniejszy pozar. A przynajmniej rozdmuchac pierwsze skry. Jesli Swiatlosc mu sprzyjala - jesli nikomu gorliwosc ani rozpacz na widok tego, co Seanchanie zrobili z Tarabon, nie byla zlym doradca - jesli, dalej, nikomu nie przydarzylo sie nieszczescie, ktore potrafi zepsuc najstaranniejsze plany, wowczas na calym obszarze Tarabonu co najmniej dwadziescia tysiecy ludzi zadalo ciosy analogiczne do jego albo zada je, nim zajdzie slonce. A jutro znowu. Wszystko co mu teraz pozostalo do zrobienia, to przedrzec sie z powrotem przez ponad czterysta mil tarabonskiego terytorium, pozbywajac sie Zaprzysieglych Smokowi i zbierajac wlasnych ludzi, a potem pokonac Rownine Almoth. Jesli Swiatlosc bedzie mu sprzyjac, wzniecony pozar przypali Seanchan tak mocno, ze zdjeci furia pognaja za nim. Pognaja na slepo, jak mial nadzieje. I przez to wpakuja sie na leb na szyje w pulapke, ktora zastawil wczesniej. A nawet gdyby z Seanchanami sie nie udalo, to rezultatem jego misji bedzie przynajmniej uwolnienie Tarabonu, jego ojczyzny, od Zaprzysieglych Smokowi i rownoczesne zwiazanie Zaprzysieglych Smokowi Domani z korona, przeciwko ktorej dotad walczyli. Wreszcie, gdy zorientuja sie, ze wpadli w pulapke... Ituralde usmiechal sie, zjezdzajac ze zbocza. Jezeli dostrzega pulapke, wowczas zadziala inny, rowniez zawczasu ulozony plan, za ktorym mial w rezerwie jeszcze kolejny. Zawsze wybiegal mysla daleko naprzod i zawsze mial przygotowany plan na kazda ewentualnosc, jaka sobie potrafil wyobrazic, wyjawszy moze tylko mozliwosc naglego pojawienia sie tuz przed nim Smoka Odrodzonego we wlasnej osobie. Te plany, ktore posiadal, na jakis czas wystarcza. Wysoka Lady Suroth Sabelle Meldarath lezala z otwartymi oczami na lozku i wpatrywala sie w sufit. Ksiezyc juz zaszedl, zza sklepionych potrojnym lukiem, wychodzacych na ogrody palacowe okien wygladala ciemnosc, ale jej oczy juz sie przyzwyczaily do mroku, mogla wiec wylowic przynajmniej zarysy zdobnych, malowanych plafonow. Do switu nie zostalo wiecej niz godzina, dwie, nie przespala jeszcze ani chwili. Od znikniecia Tuon przelezala, nie spiac, wiekszosc nocy, sen morzyl ja dopiero wowczas, gdy wyczerpanie wbrew woli kleilo udreczone powieki. Wraz ze snem przychodzily koszmary, o ktorych po przebudzeniu wolala nie myslec. W Ebou Dar nigdy nie bywalo naprawde zimno, niemniej noce przynosily odrobine chlodu, dosc, aby trwala na jawie, kulac sie pod jedwabnym przescieradlem. Temat przesladujacej ja w snach udreki byl jednoznaczny i brutalny. Czy Tuon zyla, czy zginela? Ucieczka damane Atha'an Miere i morderstwo krolowej Tylin przemawialy za jej smiercia. Trzy wydarzenia tej miary rozgrywajace sie jednej nocy to wlasciwie nijak nie mogl byc zbieg okolicznosci, a makabryczny charakter dwu pierwszych jak najgorzej wrozyl losowi Tuon. Ktos probowal zasiac strach w sercach Rhyagelle, Tych Ktorzy Wrocili, a byc moze nawet pokrzyzowac plany calego Powrotu. Jaki lepszy sposob na osiagniecie tego celu niz zabicie Tuon? Co gorsza, to musial zrobic ktos z wewnatrz. Poniewaz wysiadla na brzeg w welonie, nikt z tubylcow nie mogl wiedziec, z kim ma do czynienia. Tylin bez watpienia zostala zabita Jedyna Moca, czyli przez jakas sul'dam i jej damane. Suroth z radoscia uczepilaby sie hipotezy o winie Aes Sedai, ale w koncu i tak ktos, kto mialby w tej sprawie cos do powiedzenia, zapytalby, w jaki sposob te kobiety mogly wejsc do palacu pelnego damane, do miasta pelnego damane i uniknac natychmiastowego wykrycia. Potrzebna byla przynajmniej jedna sul'dam, zeby zdjac obroze damane Ludu Morza. A w tym samym niemalze czasie zniknely jej dwie sul'dam. W kazdym razie ich nieobecnosc odnotowano dwa dni pozniej, a od nocy, gdy znikla Tuon, nikt juz ich nie widzial. Osobiscie nie wierzyla, aby byly zamieszane w cala sprawe choc znajdowaly sie w zagrodach. Po pierwsze dlatego, ze nie potrafila sobie wyobrazic Renny albo Sety, zdejmujacych obroze damane. Oczywiscie mialy dosc powodow, zeby uciec jak najdalej i szukac sobie zajecia u kogos, kto nie bedzie mial pojecia o ich plugawym sekrecie, u kogos w rodzaju Egeanin Tamarath, ktora ukradla pare damane. Rzecz sama w sobie bardzo dziwna, zwlaszcza u kogos swiezo wyniesionego w szeregi Krwi. Dziwna, ale ostatecznie nieistotna - nie potrafila znalezc zadnego zwiazku miedzy Egeanin a reszta swych klopotow. Najpewniej dla prostej zeglarki wymogi i komplikacje szlachectwa okazaly sie progiem nie do przebycia. Coz, w koncu i tak zostanie odnaleziona i aresztowana. Wazna sprawa o potencjalnie smiertelnej wadze bylo, ze Renna i Seta zniknely, a nikt nie umial powiedziec precyzyjnie, kiedy to nastapilo. Jesli moment ich dezercji zwroci uwage niewlasciwej osoby i osoba ta wyciagnie niedobre wnioski... Potarla oczy dlonmi i westchnela gleboko, co zabrzmialo prawie jak jek. Nawet jezeli uda jej sie uniknac podejrzenia o zamordowanie Tuon - o ile faktycznie nie zyla - to z pewnoscia nie uniknie osobistego przepraszania Imperatorowej, oby zyla wiecznie. Poniewaz chodzi o smierc oficjalnej dziedziczki Krysztalowego Tronu, jej przeprosiny z pewnoscia potrwaja dlugo i beda rownie bolesne, co ponizajace; niewykluczone, ze final swoj znajda w rekach kata albo na targu niewolnikow. Jezeli chodzi o ostatnia mozliwosc, racjonalnie rzecz biorac, wydawala sie malo prawdopodobna, co w niczym nie przeszkadzalo powracajacym wciaz koszmarom. Jej dlon wsunela sie pod poduszke, muskajac spoczywajacy tam obnazony sztylet. Klinga byla niewiele dluzsza niz dlon, ale dostatecznie ostra, zeby otworzyc nia zyly - najlepiej w cieplej kapieli. Kiedy nadejdzie czas na przeprosiny, nie dozyje konca podrozy do Seandaru. Jezeli dostatecznie wielu uwierzy, ze sam akt byl rodzajem przeprosin, moze to zmniejszyc rozmiar zmazy ciazacej na jej imieniu. Najlepiej zostawic list, ktory wszystko wytlumaczy. To z pewnoscia dobry pomysl. Z drugiej strony wciaz istniala szansa, ze Tuon jeszcze zyje i tymczasem Suroth postanowila uczepic sie tej szansy. Zabicie jej i usuniecie ciala moglo stanowic skutek jakiejs skomplikowanej intrygi zaaranzowanej z obszaru Seanchan przez jedna z pretendujacych do tronu siostr, niemniej Tuon juz nieraz organizowala wlasne rzekome znikniecia. Na korzysc tego przypuszczenia swiadczyl fakt, ze dziewiec dni temu der'sul'dam Tuon zabrala wszystkie swoje sul'dam i damane na manewry polowe i jak dotad nie wrocila. Rutynowe manewry damane nie wymagaly dziewieciu dni. I jeszcze dzisiaj - nie, juz wczoraj - Suroth dowiedziala sie, ze dowodca strazy przybocznej Tuon rowniez opuscil miasto dziewiec dni temu, zabierajac ze soba spory kontyngent zolnierzy i jak dotad tez nie wrocil. Znowu zbyt wiele zbiegow okolicznosci, jak na czysty przypadek, moze wiec nalezy to potraktowac jako prawie dowod? A przynajmniej dostateczna przeslanke dla nadziei. Niemniej wszystkie poprzednie znikniecia stanowily czesc kampanii Tuon, majacej na celu zdobycie aprobaty Imperatorowej, oby zyla wiecznie, i oficjalna deklaracje sukcesji. Za kazdym razem ktoras z jej konkurentek do tronu byla zmuszona lub osmielona do dzialan, ktore ostatecznie - po ponownym pojawieniu sie Tuon - przyczynialy sie do obnizenia jej pozycji. Ale co mialby przyniesc jej taki gambit, tu i teraz? Niezaleznie jak wysilala mozg, Suroth nie potrafila wyobrazic sobie, jakiego przeciwnika mogla miec Tuon spoza Seanchan? Przyszlo jej nawet do glowy, ze byc moze ona sama stanowila cel, ale byla to mysl przelotna, zrodzona raczej z desperacji, iz nie potrafi nic wymyslic. Wystarczylyby trzy slowa Tuon, zeby pozbawic ja pozycji w hierarchii Powrotu. I jeden gest - zdjecie woalu; oto ja, Corka Dziewieciu Ksiezycow, dowodzaca Powrotem, mowie glosem Imperium. Najlzejsze podejrzenie, ze Suroth jest Atha'an Shadar, jedna z tych, ktorych po tej stronie Oceanu Aryth nazywano Sprzymierzencami Ciemnosci, wystarczyloby, zeby ja wydac w rece Poszukiwaczy. Nie, Tuon chciala uderzyc w kogos innego, w cos innego. Jesli wciaz zyla. Ale przeciez nie moglo byc inaczej. Suroth nie chciala umierac. Musnela palcami ostrze. O kogo czy tez o co chodzilo, bylo bez znaczenia, liczyl sie tylko fakt, ze rozwiazanie tej kwestii moze dostarczyc ewentualnej wskazowki na temat losu Tuon - a to bylo najwazniejsze. Juz, mimo starannie rozsiewanych plotek o wyjezdzie z niezapowiedziana inspekcja, wsrod Krwi krazyly szepty, ze Tuon nie zyje. Im dluzej jej nie bedzie, tym szepty beda coraz glosniejsze, a wraz z nimi narastac bedzie presja na Suroth, by wrocila do Seanchan i pokajala sie. Presji tej mogla stawiac czolo tylko przez jakis czas, ostatecznie uznana zostanie za sei'mosiev w sposob tak powszechny, ze sluchac jej bedzie tylko sluzba i niewolnicy. Bedzie musiala chodzic ze wzrokiem wbitym w ziemie. Pomniejsza Krew pojdzie sladem Szlachetnej, byc moze nawet pospolstwo przestanie z nia rozmawiac. Pewnego dnia obudzi sie na statku, niewazne czy bedzie tego chciala, czy nie. Bez watpienia Tuon nie miala ochoty, by ja znaleziono, wydawalo sie jednak nadzwyczaj malo prawdopodobne, ze kiedy stanie sie inaczej, jej niezadowolenie bedzie na tyle wielkie, aby pozbawila Suroth czci i zmusila do podciecia nadgarstkow - stad tez wynika, ze Tuon trzeba za wszelka cene znalezc. Jej odnalezieniem zajmowali sie wszyscy Poszukiwacze w Altarze, a przynajmniej ci, o ktorych istnieniu Suroth wiedziala. Oczywiscie nie wiedziala, kim byli Poszukiwacze nalezacy do Tuon, ale oni prawdopodobnie prowadzili poszukiwania z podwojna zacietoscia. Chyba ze wiedzieli, co sie swieci. Ale w ciagu siedemnastu dni na jaw wyszla tylko ta absurdalna historia o ekspropriacjach, jakie Tuon podjela wobec jubilerow i znal ja juz kazdy zolnierz. Moze wiec... Sklepione lukiem drzwi do przedpokoju zaczely sie powoli otwierac, a Suroth odruchowo zamknela przyzwyczajone do ciemnosci oczy, zeby nie oslepilo ich wpadajace przez szczeline swiatlo. Szczelina powiekszyla sie, a gdy tylko byla dostatecznie szeroka, wslizgnela sie przez nia do sypialni jasnowlosa kobieta w przezroczystych szatach da'covale, a potem cicho zamknela drzwi, zatapiajac znow pomieszczenie w calkowitych ciemnosciach. Dopiero kiedy Suroth znowu otworzyla oczy, ujrzala mglista sylwetke, skradajaca sie do jej lozka. A ulamek sekundy pozniej druga, potezna, w rogu komnaty - to bezglosnie podniosl sie Almandaragal. Lopar byl w stanie w jednej chwili pokonac dystans i skrecic kark kobiecie, mimo to Suroth nie wypuscila rekojesci sztyletu. Zawsze lepiej miec cos w rezerwie, nawet gdy pierwsza linia obrony wydaje sie nie do pokonania. Na krok przed lozkiem da'covale zatrzymala sie. W ciszy slychac bylo wyraznie jej urywany oddech. -Zbierasz sie na odwage, Liandrin? - zapytala ostro Suroth. Bez trudu rozpoznala przybyla po miodowych wlosach zaplecionych w liczne warkoczyki. Da'covale pisnela, opadla na kolana i pochylila sie, wciskajac czolo w dywan. Przynajmniej tyle zdazyla sie nauczyc. - Nigdy bym ci nie wyrzadzila krzywdy, Wysoka Lady -sklamala. - Przeciez dobrze o tym wiesz. - Mowila szybko, z trudem lapiac przyspieszony oddech. Przyswojenie sobie, kiedy mozna, a kiedy nie mozna sie odzywac oraz jak z szacunkiem odnosic sie do lepszych od siebie, wydawalo sie poza jej zasiegiem. - Obie razem sluzymy Wielkiemu Wladcy, Wysoka Lady. Czyz nie okazalam sie uzyteczna? Przeciez usunelam Alwhin dla ciebie, czyz nie? Powiedzialas, ze chcesz ja widziec martwa, Wysoka Lady, a ja juz dopatrzylam, zeby umarla. Suroth skrzywila sie w ciemnosciach i usiadla, a przescieradlo zeslizgnelo sie na biodra. Tak latwo bylo zapomniec o obecnosci da'covale, nawet tej szczegolnej da'covale, ze niekiedy pozwalala sobie na niebaczne slowka tu czy tam. Alwhin nie stanowila zagrozenia, co najwyzej przysparzala drobnych klopotow, gdyz nie do konca zrecznie radzila sobie jako Glos Suroth. Osiagnawszy wysoka pozycje, zdobyla wszystko, na czym jej w zyciu zalezalo, trudno zatem bylo podejrzewac, ze narazi to na szwank najmniejsza bodaj zdrada. Prawda, gdyby skrecila kark, spadajac ze schodow, Suroth poczulaby pewna ulge, pozbywszy sie powodu do irytacji, ale wybaluszone od trucizny oczy i posiniala twarz to juz troche za wiele. Ponadto, w goraczce poszukiwan Tuon, oczy Poszukiwaczy zwrocily sie na dom Suroth. Sama musiala sie tego domagac, wlasnie dlatego, ze zamordowano jej Glos. Nie miala nic przeciwko ciaglej obecnosci Sluchaczy; w kazdym wazniejszym domu rezydowali Sluchacze. Poszukiwacze, z drugiej strony, nie ograniczali sie do biernego sluchania, mogli odkryc wiec to, co musialo pozostac ukryte. Zaskakujaco wiele wysilku kosztowalo ja opanowanie gniewu, a jej glos byl chlodniejszy, niz zamierzala: -Mam nadzieje, ze nie obudzilas mnie tylko po to, zeby znowu meczyc blaganiami, Liandrin. -Nie, nie! - Ta glupia kobieta uniosla glowe i spojrzala jej bezczelnie w oczy! - Przybyl oficer od generala Galgana, Wysoka Lady. Czeka, aby towarzyszyc ci w drodze do generala. Suroth az cos lupnelo w glowie z irytacji. Ta kobieta zwlekala z dostarczeniem wiadomosci od Galgana i zamiast tego patrzyla jej prosto w oczy! Nagle zalala ja ochota, by udusic Liandrin golymi rekami. Z pewnoscia druga smierc, zaraz po pierwszej, zintensyfikowalaby zainteresowanie Poszukiwaczy jej domem, ale wcale nie musieliby sie przeciez o tym dowiedziec, a Elbar z latwoscia pozbylby sie ciala - znakomicie sobie radzil z tego rodzaju zadaniami. Tyle ze bawilo ja posiadanie bylej Aes Sedai, ktora swego czasu tak sie nad nia wynosila. A proces ksztaltowania z niej idealnej da'covale obiecywal w przyszlosci kolejne rozkosze. Niestety, nadszedl czas, zeby zalozyc tej kobiecie obroze. Wsrod sluzby juz krazyly denerwujace plotki o marath'damane bez smyczy. Wydziwianiom moze nie byc konca, kiedy sul'dam odkryje, ze Liandrin zostala w jakis sposob oddzielona tarcza tak, ze nie mogla przenosic, ale dalej nie bedzie jasne, dlaczego nie zostala wczesniej wzieta na smycz. Elbar bedzie jednak musial znalezc jakas Atha'an Shadar wsrod sul'dam. To zawsze bylo dosc trudne - o dziwo, tylko nieliczne sposrod sul'dam polecaly sie Wielkiemu Wladcy - ona zas podejrzliwie odnosila sie do wszystkich sul'dam bez roznicy... niemniej moze Atha'an Shadar okaze sie bardziej godna zaufania. -Zapal dwie lampy, a potem podaj mi szate i pantofle - powiedziala, stawiajac stopy na posadzce. Liandrin na kolanach podeszla do stolu, gdzie na pozlacanym trojnogu stala misa piasku z pokrywka i zaraz syknela, dotknawszy jej nieuwaznie dlonia; opanowala sie jednak, znalazla szczypce, wziela nimi rozzarzony wegielek, rozdmuchala i zapalila dwie srebrne lampy, dostosowujac knoty, zeby nie filowaly i nie dymily. Ze sposobu wypowiadania sie mozna by wnosic, ze uwaza sie za rowna Suroth, nie zas za jej wlasnosc, ale pasy juz zdazyly ja nauczyc skwapliwego wykonywania polecen. Uniosla jedna z trzymanych lamp, a potem drgnela i jek uwiazl jej w gardle na widok sylwetki Almandaragala, majaczacej w kacie i utkwionych w niej czarnych, okolonych wyrostkami kostnymi oczu. Mozna by pomyslec, ze jeszcze nigdy go nie widziala! Fakt, stanowil widok zaiste przerazajacy: dziesiec stop w klebie i prawie dwa tysiace funtow wagi, bezwlosa skora niczym czerwono-brazowa rekawiczka przednie lapy prostujace sie leniwymi ruchami, pojawiajace sie wciaz i chowajace szostki pazurow. -Lezec - rozkazala Suroth loparowi. Komenda nalezala do zakresu zupelnie podstawowych, niemniej stwor z poczatku tylko rozdziawil szeroko paszcze, ukazujac ostre kly i dopiero po chwili ulozyl sie na posadzce, wspierajac niczym pies wielki leb na przednich lapach. Ale oczu nie przymknal. Lopary byly bardzo inteligentne i ten najwyrazniej nie ufal Liandrin bardziej niz jego pani. Mimo przerazajacych spojrzen Almandaragala da'covale poruszala sie na tyle sprawnie, by juz za moment podac Suroth z rzezbionej szafy pantofle z niebieskiego aksamitu i biala, jedwabna szate, misternie haftowana zielenia, czerwienia i blekitem. Potem wprawdzie podala jej rekawy, w ktore Suroth wlozyla rece, ale dluga szate Suroth musiala juz sobie sama zawiazac i dopiero, gdy podniosla stope, Liandrin przyszlo do glowy, ze powinna ukleknac i wsunac na nia pantofel. To, ze patrzyla w oczy, to jedna rzecz, ale poza tym ta kobieta byla zupelnie niekompetentna! Pozlacane, stojace przed sciana lustro odbilo w polmroku postac Suroth. Podkrazone zmeczeniem, zapadniete oczy, jak zawsze po nocy koniec grzebienia wlosow splywajacy luznym warkoczem na plecy, czaszka ewidentnie domagajaca sie brzytwy. Bardzo dobrze. Wyslannik Galgana bez watpienia uzna to za objawy zaloby po Tuon i nie pomyli sie zbytnio. Przed wysluchaniem wiadomosci od generala miala jeszcze jedna, drobna rzecz do zalatwienia. -Biegnij do Rosali i popros ja, zeby cie demonstracyjnie wychlostala, Liandrin - nakazala. Zacisniete male usteczka da'covale otworzyly sie w zdumieniu, rozwarla szeroko oczy. -Ale dlaczego? - zajeczala. - Przeciez nic nie zrobilam! Suroth zajela palce ciasniejszym zwiazywaniem szarfy, ale az ja swierzbilo, zeby uderzyc Liandrin. Przez miesiac musialaby chodzic ze wzrokiem wbitym w ziemie, gdyby wyszlo na jaw, iz wlasnorecznie ukarala da'covale. Ale oczywiscie nic jej nie kazalo odpowiadac na pytania swojej wlasnosci. Kiedy Liandrin przejdzie szkolenie, nie bedzie juz wielu okazji uswiadomienia jej, jak nisko upadla. -Poniewaz zwlekalas z powiadomieniem mnie o przybyciu poslanca od generala. Poniewaz wciaz mowisz o sobie "ja" zamiast "Liandrin". Poniewaz osmielasz sie patrzec mi w oczy. - Nie potrafila sie powstrzymac i ostatnie zdanie wysyczala. Z kazdym slowem Liandrin coraz bardziej kurczyla sie w sobie, poki wreszcie nie zamarla ze wzrokiem wbitym w podloge, jakby to moglo odkupic jej wczesniejsza bezczelnosc. - Poniewaz kwestionowalas moje rozkazy, zamiast je wykonywac bez slowa. A w koncu dlatego, ze... w koncu, co nie znaczy, ze jest to najmniej wazne... poniewaz mam ochote, zeby cie wychlostano. Teraz biegnij i przedstaw Rosali wszystkie powody, dla ktorych masz zostac wychlostana. -Liandrin slucha i jest posluszna, Wysoka Lady - zajeczala da'covale, najwyrazniej w koncu cos pojmujac i padla plasko nas posadzke, gubiac jeden z pantofli. Zbyt przerazona, by poszukac go po omacku, a byc moze nawet nie zdajac sobie sprawy z faktu... i dobrze, bardzo dobrze... podpelzla do drzwi, powstala, otworzyla je i uciekla. Dyscyplinowanie niewolnicy nie powinno sprawiac az takiej satysfakcji, ale Suroth czula... o tak, prawdziwa, nieklamana satysfakcje. Dluzsza chwile zabralo jej opanowanie przyspieszonego oddechu. Wyglad osoby pograzonej w zalobie byl jedna rzecza, zdradzanie wewnetrznego podniecenia czyms zupelnie innym. Przepelnialo ja rozdraznienie wobec Liandrin, powidoki nocnych koszmarow, obawy o los Tuon, a przede wszystkim o wlasny los, czekala jednak, dopoki oblicze w lustrze nie nabralo wyrazu calkowitego spokoju i dopiero potem podazyla sladem da'covale. Przedpokoj jej sypialni wystrojony byl na kiczowata modle Ebou Dar: niebieski sufit z wymalowanymi bialym oblokami, zolte sciany, na przemian zolte i niebieskie plytki posadzki. Mimo ze zastapila meble wlasnymi wysokimi parawanami, z ktorych dwa tylko wyszly spod pedzli posledniejszych rzemieslnikow, a na wszystkich pysznily sie sliczne ptaki i kwiaty, niewiele to pomoglo wobec rzucajacej sie w oczy ostentacji. Na widok zewnetrznych drzwi, najwyrazniej pozostawionych otworem przez Liandrin w trakcie ucieczki, poczula, ze w gardle nabrzmiewa jek, ale opanowala sie, przestala myslec o da'covale i skupila sie na sylwetce czlowieka, ktory stal w nich, ogladajac parawan z wymalowanym kori - wielkim cetkowanym kotem z Sen T'jore. Szczuply, siwiejacy, w ozdobionej niebieskimi oraz zoltymi pasami zbroi, na odglos jej krokow odwrocil sie szybko i, choc nalezal do gminu, opadl na jedno kolano. Na helmie pod pacha byly trzy cienkie, niebieskie piora, a wiec wiadomosc musiala byc wazna. Oczywiscie, musiala byc wazna, skoro wazyl sie ja niepokoic o tej porze. Zdecydowala, ze wybaczy mu to. Tym razem... -General sztandaru Mikhel Najirah, Wysoka Lady. Kapitan-General Galgan przesyla pozdrowienia i informuje o otrzymaniu doniesien z Tarabonu. Suroth wbrew sobie uniosla brwi. Tarabon? W Tarabonie bylo rownie spokojnie jak w Seandarze. Machinalnie wykonala drobne gesty palcami, ale przeciez nie znalazla jeszcze zastepstwa za Alwhin. Bedzie musiala porozmawiac z tym czlowiekiem. Irytacja nada jej slowom twardego brzmienia, ale nie miala zamiaru sie hamowac. Uklakl, zamiast sie ukorzyc! -Jakie doniesienia? Jesli okaze sie, ze obudzono mnie, aby mi przekazac wiesci o jakichs Aielach, nie bede zadowolona, generale sztandaru. Ton jej glosu nie zdolal oniesmielic zolnierza. Nawet uniosl odrobine oczy, prawie napotykajac jej spojrzenie. -Nie chodzi o Aielow, Wysoka Lady - oznajmil spokojnie. - Kapitan-General chce ci je osobiscie przekazac, abys mogla wlasciwie ocenic sytuacje. Oddech na moment uwiazl jej w gardle. Czy Najirah bal sie wprost przekazac tresc tych doniesien, czy tez rozkazano mu, aby tego nie robil? W obu wypadkach wrozylo to dosc zlowrogie konsekwencje. -Prowadz - rozkazala, a potem wyszla z pomieszczenia, nie czekajac na niego i ignorujac, na ile potrafila, postaci stojace niczym posagi po obu stronach. Straz Skazancow. Na mysl o "honorze", jakiego rzekomo zaznala, otrzymujac tych wartownikow w czerwono- zielonych zbrojach, cierpla jej skora. Od znikniecia Tuon konsekwentnie udawala, ze nie istnieja. Wzdluz korytarza staly pozlacane, wysokie lampy, ich plomienie migotaly w przeciagach, ktore poruszaly tez arrasy z tkanymi motywami statkow na pelnym morzu. Korytarz byl pusty, nie liczac garstki sluzby w palacowej liberii, spieszacej gdzies z porannymi zadaniami - wszyscy najwyrazniej uwazali, ze mniej lub bardziej glebokie uklony sa dostatecznym wyrazem szacunku, a ponadto zupelnie otwarcie jej sie przygladali! Moze trzeba porozmawiac z Beslanem? Nie, nowy krol Altary byl jej teraz rowny ranga, przynajmniej w obliczu prawa, poza tym watpila, by potrafil narzucic sluzbie wlasciwy sposob zachowania. Pozostawalo wiec udawac, ze sie nic nie zauwaza. Przeszla korytarz ze wzrokiem nieruchomo wbitym w przestrzen przed soba. Najirah szybko ja dogonil, uslyszala tylko gluche uderzenia jego butow na zbyt jaskrawych, niebieskich plytkach posadzki i juz szedl obok niej. Po prawdzie nie potrzebowala przewodnika. Wiedziala, gdzie musi przebywac Galgan. Komnata byla kiedys sala balowa, miala ksztalt regularnego kwadratu o boku jakichs trzydziestu krokow, sufit zdobily malunki egzotycznych ryb i ptakow, igrajacych wsrod fal i oblokow. Poza zdobieniami sufitu nic juz nie zdradzalo jej pierwotnego przeznaczenia. Obecnie pod bladoczerwonymi scianami staly tylko lampy z odblasnikami i rzedy polek, na ktorych archiwizowano raporty w skorzanych futeralach. Odziani w brazowe kaftany urzednicy przemykali wolnymi przestrzeniami miedzy dlugimi, zaslanymi stosami map stolami, ktore zajmowaly wiekszosc tanecznej posadzki z zielonych plytek. Mlody oficer, podporucznik bez zadnego jeszcze piora na czerwono-zoltym helmie, przebiegl obok Suroth, wykonujac tylko bardzo nieznaczny gest symbolizujacy ukorzenie. Urzednicy zwyczajnie, bez slowa, sciesniali sie, zeby zrobic jej przejscie. Galgan zdecydowanie pozwalal swoim ludziom na zbyt wiele. Twierdzil, ze, jak to okreslal, nadmiernie niewolnicze przywiazanie do ceremonialu "w niestosownym czasie" tylko szkodzi efektywnosci; w jej oczach byl to wylacznie afront. Lunal Galgan - wysoki mezczyzna w czerwonej szacie haftowanej w jaskrawo upierzone ptaki, ze snieznobialymi wlosami grzebienia i ciasno, choc dosc nieporzadnie splecionym warkoczem, zwisajacym na ramie - stal przy stole znajdujacym sie w centrum pomieszczenia w otoczeniu wysokich ranga oficerow, jedni byli w napiersnikach, stroj innych byl rownie niedbaly jak jej. Najwyrazniej nie do niej pierwszej poslal wiadomosc. Poczula, jak zalewa ja gniew, ale opanowala sie i nic po sobie nie pokazala. Galgan przyplynal wraz z Tuon i Powrotem, dlatego tez niewiele o nim wiedziala, wyjawszy znajomosc drzewa genealogicznego i swiadomosc, ze wywodzil przodkow od pierwszych, ktorzy wsparli dazenia Luthaira Paendraga, oraz cieszyl sie znakomita reputacja zolnierza i dowodcy. Coz, reputacja i rzeczywistosc niekiedy sie pokrywaly. Powodem jej antypatii byla raczej sama osoba. Odwrocil sie ku niej, ceremonialnie polozyl dlonie na jej ramionach i pocalowal w oba policzki, tak ze nie miala innego wyjscia, niz odwzajemnic pozdrowienie, starajac sie nie marszczyc zbyt demonstracyjnie nosa od pizmowego zapachu, jaki go otaczal. Oblicze Galgana bylo calkowicie nieruchome i gladkie, jesli nie liczyc pokrywajacych je zmarszczek, niemniej wydawalo jej sie, ze dostrzegla cien zmartwienia w blekitnych oczach. Na twarzach licznie zebranych wokol niego mezczyzn i kobiet, glownie z gminu i nizszej Krwi, zamarl nieskrywany niepokoj. Powody tego niepokoju byly wyraznie widoczne na wielkiej mapie rozlozonej na stole i przytrzymywanej w rogach przez cztery lampy. Pokrywaly ja liczne znaczniki, czerwone trojkaty znamionowaly maszerujace sily Seanchan, czerwone gwiazdy oznaczaly garnizony, kazdemu znacznikowi towarzyszyly malenkie papierowe proporczyki, podajace liczebnosc i sklad wojsk. Na calej mapie rozrzucone zostaly czarne dyski, oznaczajace miejsca zbrojnych starc oraz, jeszcze liczniejsze, biale dyski, czyli sily zbrojne wroga, wiele nie nieopatrzonych bialymi proporczykami. Skad w Tarabonie znalezli sie w ogole jacys wrogowie? Tarabon byl bezpieczny jak... -Co sie stalo? - zapytala. -Jakies trzy godziny temu zaczely przybywac rakeny z informacjami od Porucznika-Generala Turana - zaczal Galgan tonem swobodnej konwersacji, dajac w ten sposob wyraznie do zrozumienia, ze nie sklada raportu. Mowiac, przygladal sie mapie i ani razu nie spojrzal w strone Suroth. - Dane nie sa kompletne... kazdy nowy raport przynosi informacje o kolejnych oddzialach, ale spodziewam sie, ze obraz calosciowy nie ulegnie wiekszym zmianom... i tak to mniej wiecej wyglada. Wczorajszego ranka siedem duzych obozow zaopatrzeniowych zostalo zdobytych i spalonych procz tego jakies dwadziescia piec mniejszych. Zaatakowano dwadziescia konwojow zaopatrzeniowych, wozy i ich ladunek spalono. Starto siedemnascie malych posterunkow, od jedenastu patroli nie ma zadnych informacji, odnotowano takze jakies pietnascie drobnych potyczek. I kilka atakow na naszych osadnikow. W tym ostatnim wypadku ofiar smiertelnych jest tylko garstka, glownie mezczyzn, ktorzy postanowili bronic dobytku, ale straty w wozach i magazynach, jak tez na poly zbudowanych domach sa znaczne. Podobne wiesci docieraja zewszad. To jak wiadomosc: "Opusccie Tarabon!". Wszystko to jest dzielem oddzialow liczacych od dwustu do jakichs pieciuset zolnierzy. Calosciowe szacunki podaja minimalna liczbe dziesieciu tysiecy, ale nie wykluczaja dwukrotnie wyzszej; praktycznie rzecz biorac, sami Tarabonianie. Ach, tak - zakonczyl ostroznie - i wiekszosc jest odziana w pasiaste zbroje. Miala ochote zgrzytac zebami. Galgan dowodzil zolnierzami Powrotu, ale ona miala pod swoja komenda Hallem, Zwiastunow, i dlatego tez miala wyzsza range, czego nie mogly zmienic zadne grzebienie z wlosow i lakierowane paznokcie. Podejrzewala, ze jedynym powodem, dla ktorego juz w samym momencie przybycia nie domagal sie, aby Zwiastunow wlaczono do Powrotu, byl fakt, iz wowczas musialby wziac na siebie odpowiedzialnosc za bezpieczenstwo Tuon. Jezeli zas chodzi o pokajanie sie, na wypadek gdyby bylo konieczne... "Dezaprobata" nie bylo wlasciwym slowem na okreslenie jej stosunku do Galgana. Napawal ja odraza. -Bunt? - zapytala, dumna z chlodu i opanowania pobrzmiewajacych w jej glosie. Wewnatrz zaczynala sie gotowac. Bialy czub Galgana zakolysal sie lekko, kiedy ten pokrecil glowa. -Nie. Wszystkie raporty potwierdzaja, ze nasi Tarabonianie walczyli dzielnie, poza tym odnieslismy tez kilka sukcesow i wzielismy jencow. Zadnego z nich nie ma w rejestrze lojalistow. Kilku zidentyfikowano jako Zaprzysieglych Smokowi z formacji, ktore mialy grasowac po terytorium Arad Doman. Kilkakrotnie tez padlo imie Rodela Ituralde, ktory rzekomo ma byc mozgiem calej operacji, jak tez jej dowodca. To Domani. Podobno jest jednym z najlepszych generalow na tym brzegu oceanu, dlatego jesli ma to byc jego dzielo - gestem dloni objal mape - to nie pozostaje mi nic innego, jak uwierzyc. - W glosie tego durnia brzmial nieklamany podziw! - To nie bunt. To najazd na gigantyczna skale. Ale nie uda mu sie ujsc ze wszystkimi, ktorych poprowadzil w boj. Zaprzysiegli Smokowi. Nawet wypowiedziane w myslach slowo wiezlo Suroth klucha w gardle. -To sa ci Asha'mani? -Ci mezczyzni, co potrafia przenosic? - Galgan skrzywil sie i wykonal znak chroniacy od zlego, najwyrazniej zupelnie sobie nie zdajac sprawy, co czyni. - O nich raporty nie wspominaja - ucial sucho - a przypuszczam, ze nikt by nie pominal takiego szczegolu. Buzujacy w jej wnetrzu gniew domagal sie upustu, ale gdyby zaczela krzyczec na innego czlonka Szlachetnej Krwi, ponizylaby sie nawet we wlasnych oczach. A ponadto, co rownie upokarzajace, nic by nie zyskala. Niemniej dluzej juz opanowywac zlosci nie potrafila. Musiala sie na kims wyladowac. Dumna byla z tego, co udalo jej sie osiagnac w Tarabonie, teraz kraj najwyrazniej z powrotem staczal sie w chaos, w ktorego uscisku trwal przed wyladowaniem jej wojsk. A winny temu byl jeden czlowiek. -Ten Ituralde... - Slowa mrozily chlodem. - Musze miec jego glowe! -Bez obawy - mruknal Galgan, splatajac dlonie za plecami i pochylajac sie nad jakims detalem mapy. - Wkrotce juz bedzie uciekal z podwinietym ogonem do Arad Doman przed wojskami Turana, a jesli szczescie nam dopisze, to i jego samego ogarnie jakis oddzial. -Szczescie? - warknela. - Nie interesuje mnie szczescie! - Gniew juz otwarcie w niej gorzal i nie czynila najmniejszego wysilku, aby go opanowac. Jej oczy goraczkowo biegaly po mapie, jakby na niej mogla znalezc Ituralde. - Jesli, zgodnie z twoimi slowami, Turan sciga naraz sto oddzialow, bedzie potrzebowal wiecej zwiadowcow, zeby je wszystkie wytropic, a ja chce, zeby tak sie wlasnie stalo. Chce, zeby zlapali wszystkich. Zwlaszcza Ituralde. Generale Yulan, chce, aby cztery z kazdych pieciu... nie, dziewiec z kazdych dziesieciu rakenow w Altarze i Amadicii odwolano do Tarabonu. Jezeli przy ich pomocy Turan nie odnajdzie wszystkich oddzialow, wowczas moze przyjdzie mu sie przekonac, czy dla zalagodzenia mego gniewu wystarczy jego glowa. Yulan, smagly, niski mezczyzna w niebieskiej szacie haftowanej w czarnogrzywe orly, musial ubierac sie naprawde pospiesznie i zapomnial o kleju przytrzymujacym jego peruke na czaszce, poniewaz wciaz nerwowo poprawial zsuwajace sie wlosy. Byl Kapitanem Powietrza Zwiastunow, ale skoro Kapitan Powietrza Powrotu byl tylko w randze generala sztandaru, poniewaz zastapil zmarlego w trakcie podrozy morskiej przelozonego, Yulan nie powinien miec klopotow z przeforsowaniem jej rozkazu. -Madre posuniecie, Wysoka Lady - powiedzial, ogladajac mape spod zmarszczonych brwi. - Ale moze moglbym zaproponowac, zeby pominac rakeny stacjonujace w Amadicii, jak tez przydzielone generalowi sztandaru Khirganowi. Rakeny najlepiej spisuja sie w zadaniach wymagajacych lokalizacji Aielow, poza tym dwa dni minely, a my wciaz nie znalezlismy tych Bialych Plaszczy. General Turan otrzyma mimo wszystko... -Z kazdym dniem Aielowie stanowia coraz mniejszy problem - uciela zdecydowanie - a garstka dezerterow to zaden problem. - Sklonil glowe na zgode, reka przytrzymujac peruke. Mimo wszystko byl tylko nizszej Krwi. -Siedem tysiecy zolnierzy trudno chyba okreslic mianem "garstki dezerterow" - mruknal z przekasem Galgan. -Bedzie tak, jak rozkaze! - warknela. "Niech sczezna ci przekleci, tak zwani Synowie Swiatlosci!". Wciaz jeszcze nie zdecydowala, czy nie obrocic w da'covale Asunawy i tych kilku tysiecy, ktorzy mu jeszcze zostali. Trwali przy nim, ale ktoz zareczy, ze niedlugo w ich sercach tez nie zalegnie sie zdrada? A Asunawa jeszcze na dodatek zadna miara nie potrafil opanowac swej irracjonalnej nienawisci do damane... do damane!"Ten czlowiek mial nie w porzadku z glowa!". Galgan tylko wzruszyl ramionami, calkowicie nieporuszony. Lakierowany na czerwono paznokiec kreslil linie na mapie, jakby planujac ruchy wojsk. -Poki nie chcesz wziac zadnych to'rakenow, nie mam obiekcji. Nic nie moze stanac na przeszkodzie realizacji tego planu. Altara juz jest gotowa wpasc w nasze rece, wlasciwie bez walki, nie jestem jeszcze gotow do ataku na Illian, ale Tarabon musi na powrot zostac szybko spacyfikowany. Jezeli nie bedziemy w stanie zapewnic ludziom bezpieczenstwa, szybko powstana przeciwko nam. Suroth zaczynala juz zalowac, ze pofolgowala swemu gniewowi. On nie ma obiekcji? On nie jest jeszcze gotow do ataku na Illian? Dal do zrozumienia, ze nie bedzie sie stosowal do jej rozkazow, praktycznie rzecz biorac, stwierdzil to wprost, a rownoczesnie przeciez najwyrazniej nie mial zamiaru brac na siebie za nia odpowiedzialnosci. -Oczekuje, ze ta wiadomosc zostanie wyslana do Turana, generale Galgan. - Ton jej glosu byl spokojny, ale chyba wylacznie dzieki sile woli. - Ma mi dostarczyc glowe Rodela Ituralde, chocby najpierw musial go scigac przez cale Arad Doman az na Ugor. A jezeli nie przyniesie mi glowy Ituralde da swoja. Usta Galgana zacisnely sie na ulamek sekundy, zmarszczyl czolo nad wbitymi w mape oczyma. -Turanowi czasami potrzebna jest solidna ostroga - mruknal - a Arad Doman i tak mialo byc jego nastepnym celem. Dobrze wiec. Twoj rozkaz zostanie dostarczony, Suroth. Zdawalo jej sie, ze nie wytrzyma juz ani chwili dluzej w tym samym pomieszczeniu co on. Wyszla bez slowa. Gdyby miala sie odezwac, pewnie zaczelaby krzyczec. Cala droge do swych apartamentow pokonala na sztywnych nogach, nie maskujac wykrzywiajacego oblicze gniewu. Straznicy Skazancow, rzecz jasna, nie zwrocili na to uwagi, rownie dobrze mogli stanowic posagi wyrzezbione w kamieniu. Co ja dodatkowo rozzloscilo do tego stopnia, ze trzasnela za soba drzwiami. Moze to wreszcie zauwaza! Ruszyla prosto do lozka, po drodze zrzucajac z nog pantofle i pozwalajac opasc szacie. Musi znalezc Tuon. Musi. Gdyby tylko skads sie dowiedziec, kim byl cel intrygi Tuon, kim mogla byc ta kobieta. Gdyby tylko... Nagle sciany jej sypialni, sufit, a nawet podloga zaczely swiecic srebrnym swiatlem. Wygladaly, jakby cale staly sie tym swiatlem. Ze zdumienia szeroko otworzyla oczy, odwrocila sie powoli, oglupialym wzrokiem toczac po swietlistej klatce, w ktora zamienilo sie pomieszczenie... poki wreszcie nie zobaczyla postaci kobiety, utkanej z klebiacych sie plomieni, odzianej w jezory ognia. Almandaragal byl juz na nogach, oczekujac od swej pani rozkazu do ataku. -Jestem Semirhage - powiedziala kobieta glosem przypominajacym powolne bicie pogrzebowego dzwonu. - Lezec, Almandaragal! Komendzie tej, wyuczonej jeszcze w dziecinstwie, dla plochej zabawy obserwowania, jak lopar poniza sie przed mala dziewczynka, towarzyszyl gluchy jek, gdy sama natychmiast sie do niej zastosowala. Calujac czerwono-zielony dywan, Suroth powiedziala: -Zyje po to, by sluchac i byc posluszna, Wielka Pani. - Nie miala chocby cienia watpliwosci, ze kobieta jest ta, za ktora sie podaje. Ktoz odwazylby sie podszywac pod takie imie? Albo potrafil objawic w tumanach ognia? -Sadze, ze byc moze spodobaloby ci sie dla odmiany wydawanie polecen. - W powolnym biciu dzwonu zabrzmialo lekkie rozbawienie, ale potem natychmiast ton stwardnial. - Spojrz na mnie! Nie lubie tego, jak wy, Seanchanie, unikacie mojego spojrzenia. Zaraz zaczynam podejrzewac, ze cos ukrywacie. Z pewnoscia nie chcesz nic przede mna ukryc, Suroth. -Oczywiscie, ze nie, Wielka Pani - zapewnila Suroth i podniosla sie, przysiadajac na pietach. - Przenigdy, Wielka Pani. - Uniosla wzrok, ale wyzej niz usta tej kobiety nie odwazyla sie zerknac. Z pewnoscia to wystarczy. -Juz lepiej - mruknela Semirhage. - Dobrze. Jak chcialabys rzadzic tymi ziemiami? Kilka smierci... Galgan i moze jeszcze paru... i moglabys obwolac sie Imperatorowa, oczywiscie z moja pomoca. Nie jest to moze najwazniejsza sprawa, ale okolicznosci sa sprzyjajace, a ty z pewnoscia okazesz sie bardziej spolegliwa, niz byla dotad obecna Imperatorowa. Suroth poczula, jak ja sciska w zoladku. Obawiala sie, ze w kazdej chwili moze zwymiotowac. -Wielka Pani - zaczela gluchym glosem. - Kara za taki akt polega na tym, ze jest sie dostarczonym przed oblicze prawdziwej Imperatorowej, oby zyla wiecznie, a potem zywcem obdartym ze skory, w taki sposob, aby sie zylo jak najdluzej podczas calej operacji. A nastepnie... -Kreatywne, choc dosc prymitywne - przerwala jej ironicznie Semirhage. - Ale to nie ma znaczenia. Imperatorowa Radhanan nie zyje. Zdumiewajace, ile krwi potrafi pomiescic ludzka istota. Zalala caly Krysztalowy Tron. Radze ci, przyjmij propozycje, Suroth. Nie uslyszysz jej powtornie. Z twoja pomoca pewne drobne sprawy moga potoczyc sie szybciej, ale az tak bardzo mi na tym nie zalezy, zebym musiala sie powtarzac. Suroth sila woli zmusila sie do zaczerpniecia oddechu. -W takiej sytuacji Tuon jest Imperatorowa, oby zyla... - Tuon przybierze nowe imie, rzadko wymieniane poza najblizszym kregiem cesarskiej rodziny. Imperatorowa byla po prostu Imperatorowa, oby zyla wiecznie. Suroth ciasno objela sie ramionami i zaczela lkac, trzesac sie niepowstrzymanie. Almandaragal uniosl leb i zaskowytal pytajaco. Semirhage rozesmiala sie muzyka basowych gongow. -To wyraz zaloby po Radhanan, Suroth, czy glebokiej odrazy do mysli, ze Tuon zostanie Imperatorowa? - Glosem urywanym przez niepowstrzymany szloch, Suroth rozpoczela wyjasnienia. Jako mianowana dziedziczka, Tuon zostala Imperatorowa z chwila smierci matki. Chyba ze jej matka zostala zamordowana, co musialo byc dzielem ktorejs z siostr Tuon, i znaczylo, ze ona sama z pewnoscia rowniez nie zyje. Co nie robilo zadnej roznicy. Wszystkie formy zostana zachowane. Bedzie musiala wrocic do Seanchan i pokajac sie za dopuszczenie do smierci Tuon, jak rowniez za smierc Imperatorowej, w obliczu kobiety, ktora do nich doprowadzila. I ktora, oczywiscie, nie obejmie tronu, poki smierc Tuon nie stanie sie faktem oficjalnym. Ale nie potrafila sie zmusic do przyznania, ze pierwej odbierze sobie zycie; to byla mysl zbyt hanbiaca, zeby ja wypowiadac na glos. Slowa zamarly na jej ustach, z ktorych dobyl sie tylko kolejny szloch. Nie chciala umierac. Obiecano jej, ze bedzie zyla wiecznie! Tym razem smiech Semirhage byl tak zaskakujacy, ze Suroth natychmiast przestala plakac. I spojrzala na odrzucona w tyl glowe z plomieni, z ust ktorej wydobywaly sie delikatne odglosy radosnych dzwoneczkow. W koncu Semirhage odzyskala panowanie nad soba i ognistymi palcami otarla plomienne lzy. - Jak widze, nie wyrazilam sie dosyc jasno. Radhanan nie zyje, a wraz z nia jej corki, jej synowie i polowa imperialnego dworu rowniez. Nie ma juz rodziny cesarskiej, wyjawszy Tuon. Nie ma Imperium. Seandar znajduje sie w rekach buntownikow i grabiezcow, podobna sytuacja panuje w kilkunastu innych miastach. O tron walczy ze soba przynajmniej piecdziesiat rodzin szlacheckich, armie juz wyruszyly w pole. Wojna rozgorzala od Gor Aldael do Salaking. I z tego wlasnie powodu nic ci nie zagrozi, jesli usuniesz Tuon i sama sie oglosisz Imperatorowa. Zadbalam nawet o okret, ktory przybedzie wkrotce, przywozac wiadomosc o katastrofie. - Zasmiala sie znowu i dodala slowa cokolwiek dziwne: - Niech rzadzi wladca chaosu. Suroth wbrew sobie zagapila sie na tamta. "Imperium... zniszczone? Semirhage zabila...?". Skrytobojstwo nie bylo niczym niezwyklym wsrod Krwi, szlachetnej czy niskiej, nie wspominajac juz o rodzinie cesarskiej, ale nawet sam pomysl, ze ktos moglby ot tak sobie siegnac w jej samo serce, wydawal sie czyms niewyobrazalnie potwornym. Nawet jesli chodzilo o jedno z Da'concion, Wybranych. Z drugiej strony... zostac Imperatorowa, nawet jesli tylko na tym kontynencie. Krecilo sie jej w glowie, miotal nia stlumiony, histeryczny smiech. W ten sposob moglaby zamknac cykl: podbic te ziemie, a potem wyslac armie na rekonkwiste Seanchan. Nadludzkim wysilkiem udalo jej sie opanowac. -Wielka Pani, jezeli Tuon rzeczywiscie zyje, wowczas... wowczas jej usuniecie moze okazac sie nadzwyczaj trudne. - Te slowa ledwie przeszly jej przez gardlo. Zostac Imperatorowa. Czula takie zawroty glowy, jakby ta miala zaraz odfrunac z jej ramion. - Ona ma ze soba swoje sul'dam i damane, nie wspominajac juz o czesci Strazy Skazancow. - "Trudne? W tych okolicznosciach zabicie jej moze okazac sie calkiem niemozliwe. Chyba ze da sie naklonic Semirhage, aby sie tym zajela. Ale szesc damane moze sie okazac nawet dla niej niebezpieczne". Poza tym, wsrod gminu krazylo pewne powiedzenie. Mozni kaza mniejszym od siebie grzebac w blocie, zeby zachowac czyste rece. Przypadkiem wpadlo jej do ucha, nadto ukarala tego, ktory wypowiedzial te slowa, niemniej byly prawdziwe. -Mysl, Suroth! - Gongi zabrzmialy teraz z cala sila nakazu. - Kapitan Musenge i pozostali znikneliby tej samej nocy co Tuon i jej pokojowka, gdyby tylko wiedzieli z gory, co sie swieci. Sami jej szukaja. Ty oczywiscie musisz dolozyc wszelkich staran, zeby ja znalezc pierwsza, ale nawet jesli ci sie nie powiedzie, Straz Skazancow Tuon okaze sie znacznie slabsza ochrona, niz mozna by z pozoru sadzic. Kazdy zolnierz twojej armii slyszal juz, ze przynajmniej niektorzy Straznicy wzieli strone samozwanca. Wedle panujacego w miare powszechnie mniemania samozwaniec i wszyscy, ktorzy udzielili mu poparcia, powinni zostac rozerwani na strzepy i pochowani w kupie gnoju. Po cichu. - Ogniste usta wygial pelen rozbawienia usmieszek. - Aby uniknac hanby Imperium. "Niewykluczone, ze daloby sie zrobic. Oddzial Strazy Skazancow powinien byc latwy do zlokalizowania. Trzeba bedzie odkryc dokladna liczebnosc oddzialu Musenge i poslac Elbara z sila przewyzszajaca tamtych w stosunku piecdziesieciu na jednego. Nie, stu na jednego, zeby zneutralizowac damane. A potem...". -Wielka Pani, rozumiesz moje watpliwosci proklamowania czegokolwiek, zanim zdobede pewnosc, ze Tuon nie zyje? -Oczywiscie - zgodzila sie Semirhage. Dzwoneczki znowu rozbrzmialy rozbawieniem. - Ale pamietaj, jezeli Tuon uda sie bezpiecznie powrocic, nie bedzie to mialo dla mnie wiekszego znaczenia, dlatego nie ociagaj sie. -Nie bede, Wielka Pani. Zamierzam zostac Imperatorowa, a w tym celu musze zabic Imperatorowa. - Tym razem slowa przyszly jej bez trudu. Wedle oceny Pevary pokoje Tsutamy Rathy byly efektowne ponad wszelka ekstrawagancje i na tej opinii bynajmniej nie wazyly skromne poczatki jej samej jako corki rzeznika. Na widok salonu po prostu zakrecilo sie jej w glowie. Pod zloconym gzymsem przedstawiajacym jaskolki w locie, sciany zdobil podwojny pas draperii, na jednym pysznily sie jaskrawoczerwone, krwiste roze, na drugim pnacza snu pokryte szkarlatnym kwieciem o srednicy wiekszej niz dwie dlonie razem zlozone. Stoliczki i krzesla byly iscie filigranowej konstrukcji, jesli pominac rzezbienia i zlocenia, ktorych wystarczyloby na najswietniejszy tron. Pozlota tez ociekaly stojace lampy oraz rzezbiony w pedzace rumaki gzyms kominka, wienczacy marmurowy cokol. Na kilku stoliczkach wyeksponowano porcelane Ludu Morza, z najrzadszych gatunkow, cztery wazony i szesc mis, ktore same w sobie warte byly mala fortune, nie wspominajac juz o niezliczonych figurkach z jadeitu i kosci sloniowej, sporych rozmiarow, oraz jednej statuetce tancerki, wysokiej moze na dlon i z pozoru wyrzezbionej z rubinu. Spontaniczny pokaz bogactwa - ona zas wiedziala, ze poza pozlacanym zegarem cylindrycznym na kominku, drugi znajdowal sie w sypialni Tsutamy, a jeszcze jeden w jej garderobie. Trzy zegary! To juz nie bylo nawet spektakularne, to zacmiewalo wszelkie pozloty i rubiny. A jednak pomieszczenie w jakis sposob idealnie pasowalo do kobiety siedzacej naprzeciw niej i Javindhry. "Spektakularna" bylo slowem, ktore znakomicie oddawalo jej wyglad. Tsutama byla kobieta uderzajaco piekna, wlosy miala upiete delikatna, zlota siatka, wokol szyi i przy uszach tanczyly rozblyski ognistych lez, a ubrana byla jak zawsze w karmazynowa suknie, ktorej stanik uwydatnial pelne lono, dzis jeszcze dodatkowo podkreslone zlotym wolutowym haftem. Gdyby sie jej nie znalo, mozna by dojsc do pochopnego wniosku ze specjalnie probuje przyciagnac uwage mezczyzn. Swej antypatii do mezczyzn dawala jednak wyraz na dlugo przed swoim wygnaniem; jak powiadala, predzej by zlitowala sie nad wscieklym psem niz nad mezczyzna. W owym czasie byla twarda jak stal, ale gdy wrocila do Wiezy, wiele myslalo, ze stala sie niczym pekniety dzban. Ale kazda, ktora spedzila z nia chocby kilka godzin, szybko dochodzila do wniosku, ze rozbiegane oczy nie byly objawem nerwowosci. Wygnanie zmienilo ja, ale bynajmniej nie tak, jak sie to z pozoru zdawalo. Te wiecznie ruchome oczy nalezaly raczej do polujacego kota, rozgladajacego sie za wrogami lub ofiara. Reszta oblicza Tsutamy byla nieruchoma niczym maska. Oczywiscie, jesli nie udalo sie jej wprawic w stan kipiacego gniewu. Ale nawet wowczas jej glos byl zimny jak lod. -Tego ranka slyszalam niepokojace plotki o bitwie pod Studniami Dumai - odezwala sie znienacka. - Cholernie niepokojace. - Nowa Tsutama nabrala dziwnego zwyczaju popadania w dlugie okresy milczenia, ktore zastepowaly jej zwykla towarzyska rozmowe; przerywaly je nagle, niespodziewane stwierdzenia. Na wygnaniu jej mowa stala sie tez bardziej wulgarna. Atmosfera na farmie, na ktora zostala zeslana, musiala byc doprawdy... ciekawa. - A najbardziej niepokojace sa wiesci o tym, ze trzy sposrod szesciu zabitych siostr byly z naszych Ajah. Matczyne mleko w pucharze! - Wszystko to wypowiedziala tonem calkowicie pozbawiony wyrazu. Niemniej oczy patrzyly oskarzycielsko. Pevara nie dala nic po sobie poznac. Wszystkie spojrzenia Tsutamy wydawaly sie oskarzycielskie, a niezaleznie od targajacych nia uczuc, doskonale zdawala sobie sprawe, ze w obecnosci Najwyzszej lepiej nic po sobie nie pokazywac. Ta kobieta potrafila runac na najmniejszy objaw slabosci niczym sokol. -Nie potrafie pojac, dlaczego Katerine mialaby nie posluchac twoich rozkazow, nakazujacych jej trzymanie ust na klodke, a ty nie potrafisz uwierzyc, ze Tarna bedzie chciala zdyskredytowac Elaide. - "A przynajmniej nie oficjalnie". Tarna pilnowala manifestacji swoich uczuc wobec Elaidy rownie bacznie, jak kot pilnuje mysiej dziury. - Ale siostry otrzymuja przeciez raporty od swoich szpiegow. Nie mamy sposobu, by zapobiec przeciekowi informacji. Zaskoczona jestem, ze trwalo to tak dlugo. -Otoz to - dodala Javindhra, wygladzajac suknie. Kobieta o niezbyt kobiecych ksztaltach nie nosila zadnej bizuterii procz pierscienia z Wielkim Wezem, a jej suknia calkowicie pozbawiona byla ozdob, nadto miala barwe tak ciemnej czerwieni, ze wpadala w czern. - Wczesniej czy pozniej wszystkie fakty wyjda na jaw, chocbysmy sie urobily po lokcie. - Zacisniete usta sprawialy takie wrazenie, jakby wciaz cos zula, niemniej w glosie brzmiala prawie satysfakcja. Dziwne. Byla przeciez pieskiem pokojowym Elaidy. Spojrzenie Tsutamy spoczelo na niej i po kilku sekundach policzki Javindhry zabarwily sie czerwienia. Pociagnela dlugi lyk z filizanki, byc moze po to, zeby zerwac kontakt wzrokowy. Oczywiscie byla to filizanka z kutego zlota, ozdobiona sylwetkami panter i jelenia -niczego innego po Tsutamie nie mozna bylo obecnie oczekiwac. Najwyzsza wciaz sie w nia wpatrywala w milczeniu, ale czy patrzyla na Javindhre, czy w przestrzen za jej plecami, Pevara nie potrafila stwierdzic. Kiedy Katerine przyniosla wiadomosc, ze Galina polegla pod Studniami Dumai, Tsutama zostala wlasciwie przez aklamacje wyniesiona na jej miejsce. Cieszyla sie znakomita reputacja jako Zasiadajaca Komnaty, przynajmniej zanim wyszedl na jaw jej udzial w odrazajacych wydarzeniach, ktore doprowadzily do jej upadku, druga przyczyna bylo zapewne dominujace wsrod Czerwonych przekonanie, ze trudne czasy domagaja sie kobiety rownie twardej co Najwyzsza. Smierc Galiny zdjela wielki ciezar z ramion Pevary "Najwyzsza, bedaca Sprzymierzencem Ciemnosci, to byla dopiero potwornosc!". Tsutamy nie potrafila jednak zglebic. Bylo w niej teraz cos... dzikiego. Cos... nieprzewidywalnego. Moze nie byla do konca zdrowa na umysle? Ale to samo pytanie mozna bylo postawic w odniesieniu do calej Bialej Wiezy. Jak wiele siostr posiadalo calkowicie zdrowy umysl? Jakby wyczuwajac te mysli, Tsutama spojrzala jej w oczy swym nieustepliwym wzrokiem. Pevara oczywiscie ani sie nie zarumienila, ani nawet nie drgnela, jak to czynilo wiele z nich, ale zapragnela znienacka, zeby byla przy niej Duhara, chocby po to, by Najwyzsza miala trzecia Zasiadajaca na ktora by patrzyla - dzieki temu ciezar spojrzen mozna by podzielic przez trzy. Zalowala, ze nie ma pojecia, dokad ta kobieta sie udala i dlaczego, gdy wokol Tar Valon obozowala buntownicza armia. Na ile Pevara sie orientowala, przeszlo tydzien temu Duhara nie mowiac nikomu ani slowa, po prostu wynajela statek i odtad zadna juz nie wiedziala nawet, czy pojechala na polnoc, czy na poludnie. Czasy przyszly takie, ze Pevara podejrzliwie odnosila sie do wszystkich i prawie wszystkiego. -Czy wezwalas nas z powodu czegos, co wyczytalas w tym liscie, Najwyzsza? - zapytala w koncu. Spojrzala spokojnie w te pozbawione wyrazu oczy, choc w srodku az ja skrecalo, zeby tez pociagnac lyk z wlasnej zdobnej filizanki i pewnie wolalaby, aby bylo to wino, a nie herbata. Wywazonym gestem ustawila podstawke na waskiej poreczy fotelika. Pod spojrzeniem tamtej czula prawie namacalnie biegajace po jej skorze pajaki. Po dluzszej chwili Tsutama przeniosla wzrok na lezacy na jej kolanach zwiniety list. Tylko wsuniete wen palce powstrzymywaly go przez zwinieciem sie w ciasny rulon. List byl na cieniutkim papierze, jakiego uzywano do wiadomosci przesylanych przez golebie, a atrament drobnych literek przeswitujacych na druga strone pokrywal go gesto. -Wiadomosc pochodzi od Sashalle Anderly - powiedziala, co wywolalo grymas litosci na twarzy Pevary i niezidentyfikowany u Javindhry. Biedna Sashalle. Tsutama jednak ciagnela dalej, nie zdradzajac po sobie zadnych uczuc: - Ta przekleta kobieta uwaza, ze Galina uszla z zyciem, poniewaz list adresowany jest do niej. Wiekszosc tego, co pisze, zasadniczo potwierdza nasze wczesniejsze informacje z innych zrodel, wlaczajac Toveine. Ale pisze tez, cholera, nie wymieniajac imion, ze "przewodzi wiekszosci siostr zgromadzonych w miescie Cairhien". -Jak Sashalle moze przewodzic jakimkolwiek siostrom? - Javindhra pokrecila przeczaco glowa. - Moze oszalala? Pevara nic nie powiedziala. Tsutama udzielala odpowiedzi, kiedy miala na to ochote, a nie kiedy uslyszala pytanie. Wczesniejszy list Toveine, rowniez adresowany do Galiny, w ogole nie wspominal o Sashalle czy pozostalych dwoch, ale oczywiscie ona z pewnoscia postrzegalaby cala kwestie jako ekstremalnie niesmaczna. Nawet mysl o czyms takim byla niczym jedzenie zgnilych sliwek. Wiekszosc jej listu poswiecona byla probie obarczenia wina Elaidy, chociaz nie bezposrednio. Tsutama z blyskiem sztyletow w oczach zerknela na Javindhre, ale mowila dalej, nie przerywajac nawet na moment. -Sashalle wspomina przekleta wizyte Toveine i pozostalych siostr w Cairhien, jak tez cholernych Asha'manow, choc najwyrazniej nie ma pojecia o przekletej wiezi. Wszystko to wydaje jej sie zdecydowanie dziwne, przede wszystkim siostry przestajace z Asha'manami w atmosferze "napietej, choc czesto przyjaznej". Krew i krwawe popioly! Tak wlasnie to ujela, zebym sczezla! - Ton slow Tsutamy sugerowal, ze wlasnie omawia ceny koronek, a choc jej oczy gorzaly, nie sposob bylo z niego wywnioskowac, co naprawde czuje. - Sashalle pisze dalej, ze kiedy odjechali, zabrali ze soba cholernych Straznikow nalezacych do siostr, ktore jej zdaniem sa z chlopakiem, czyli wydaje sie, cholera, raczej jasne, ze szukali go i zapewne juz znalezli. Nie ma jednak pojecia dlaczego. Ale potwierdza tez zdanie Toveine w stosunku do Logaina. Najwyrazniej ten cholernik nie jest juz poskromiony. -Niemozliwe - mruknela pod nosem Javindhra, prawie niedoslyszalnie. Tsutama nie lubila, jak podwazano jej twierdzenia. Pevara zatrzymala swoje zdanie dla siebie i zajela sie wlasna filizanka. Dotad w liscie nie bylo zadnej wzmianki godnej powazniejszej dyskusji, wyjawszy bodaj tylko kwestie tego, jak niby Sashalle mialaby "przewodzic" komukolwiek, a ona wolalaby myslec o czymkolwiek, tylko nie o losie Sashalle. Herbata smakowala czarna porzeczka. Gdzie Tsutama zdobyla czarne porzeczki o tej porze roku? Byc moze posluzyla sie suszonymi. -Przeczytam wam pozostala czesc listu - oznajmila Tsutama, a potem rozwinela stroniczke i przebiegla wzrokiem do konca. Dopiero potem zaczela czytac. Najwyrazniej raport Sashalle byl bardzo szczegolowy. O czym Najwyzsza nie chciala im powiedziec? Tak wiele podejrzen. - "Minelo tak wiele czasu, odkad nie nawiazalam lacznosci, poniewaz nie bardzo wiedzialam, jak mam sformulowac to, co powiedziec musze. W koncu jednak doszlam do wniosku, ze nie ma innego sposobu, niz tylko przedstawic fakty. Wraz z grupa innych siostr, ktorym sumieniom pozostawiam osobiste przyznanie sie do tego, co nastapilo, zlozylam przysiege wiernosci Smokowi Odrodzonemu, przysiege zachowujaca waznosc do czasu, kiedy stoczona zostanie Tarmon Gai'don". Javindhra wygladala, jakby zaczela sie dusic, ale Pevara szepnela tylko: -Ta'veren. - Oczywiscie nie mogla powiedziec nic innego. "Ta'veren" to bylo jej ulubione wyjasnienie wszystkich niepokojacych plotek, naplywajacych z Cairhien. Tsutama na moment nie przerwala lektury. -"Co czynie, czynie dla dobra Czerwonych Ajah i dla dobra Wiezy. Jezeli nie zgadzacie sie z moja decyzja, poddam sie waszemu wyrokowi. Po Tarmon Gai'don. Jak prawdopodobnie slyszalyscie, Irgain Fatamed, Ronaille Vevanios i ja zostalysmy ujarzmione, kiedy Smok Odrodzony wydostal sie na wolnosc pod Studniami Dumai. Pozniej jednak zostalysmy Uzdrowione przez mezczyzne o imieniu Damer Flinn, ktory jest jednym z Asha'manow i najwyrazniej w pelni doszlysmy do siebie. Jakkolwiek nieprawdopodobnie mogloby to brzmiec, przysiegam na Swiatlosc, jak tez na moja nadzieje zbawienia i odrodzenia, ze jest to prawda. Czekam z niecierpliwoscia na powrot do Wiezy, gdzie bede mogla po raz drugi zlozyc Trzy Przysiegi i potwierdzic na powrot przynaleznosc do mych Ajah oraz do Wiezy". - Tsutama zwinela list i lekko pokrecila glowa. - Na tym nie koniec, ale reszta listu to tylko cholerne blagania, bysmy uznaly te poczynania za dobre dla Ajah i Wiezy. -Blysk w jej oczach zdradzal jednoznacznie, ze Sashalle moze jeszcze pozalowac, jesli uda jej sie przezyc Ostatnia Bitwe. -Jezeli Sashalle naprawde zostala Uzdrowiona... - zaczela Pevara, ale nie potrafila skonczyc zdania. Umoczyla usta w herbacie, a za moment znowu podniosla filizanke i upila lyk. Mozliwosc ta wydawala sie zbyt cudowna, byla nadzieja, ktora moze stopniec niczym platek sniegu pod dotykiem dloni. -To niemozliwe - jeknela Javindhra, chociaz bez wiekszego przekonania. Niemniej slowa wyraznie byly skierowane pod adresem Pevary, na wszelki wypadek, zeby pod zadnym pozorem Najwyzsza nie wziela ich do siebie. Gleboki mars uczynil jej oblicze jeszcze bardziej surowym. - Ujarzmienia nie mozna Uzdrowic. Predzej owce beda latac! Sashalle musi miec jakies urojenia. -Toveine mogla sie mylic - powiedziala Tsutama glosem bardzo zdecydowanym - choc jesli tak faktycznie jest nie potrafie pojac, dlaczego ci przekleci Asha'mani zrobili Logaina jednym z nich, a coz dopiero dowodca, niemniej nie wydaje mi sie, zeby Sashalle miala sie, cholera, mylic w odniesieniu do samej siebie. W jej liscie nie ma nic, co swiadczyloby o jakichkolwiek urojeniach. Czasami przekleta niemozliwosc jest niemozliwoscia tylko do czasu, az jakas kobieta udowodni, iz jest inaczej. Czyli tak. Ujarzmienie moze byc Uzdrowione. Przez mezczyzne. Ta cholerna szarancza Seanchan zakuwa w lancuchy wszystkie potrafiace przenosic kobiety, wsrod ktorych znalazla sie juz pewna liczba siostr. Dwanascie dni temu... Coz, rownie dobrze jak ja wiecie, co sie stalo. Swiat jest dzis miejscem znacznie bardziej niebezpiecznym niz kiedykolwiek od czasu Wojen z Trollokami, a byc moze i od samego Pekniecia. Dlatego tez, Pevara, postanowilam pozwolic na realizacje twojego planu w stosunku do tych przekletych Asha'manow. Jest odrazajacy i ryzykowny, ale, zebym sczezla, nie mamy innego wyboru. Ty i Javindhra zajmiecie sie jego wdrozeniem. Pevara skrzywila sie. Ale powodem nie byla mysl o Seanchanach. Byli ludzmi i niezaleznie od tego, jak dziwnymi sie poslugiwali ter'angrealami, w koncu zostana pokonani. Skrzywila sie, poniewaz mimo wysilkow zapanowania nad rysami twarzy nie potrafila przejsc do porzadku nad tym, co Przekleci zrobili dwanascie dni temu. A nie mogl to byc nikt inny, nikt nie potrafilby uwolnic tyle Mocy naraz. Na ile tylko mogla, starala sie nie myslec o nich, a takze o tym, co osiagnely. Drugi raz skrzywila sie, gdy uslyszala, jak jej przypisuje sie autorstwo propozycji nalozenia na Asha'manow wiezi zobowiazan. To jednak bylo pewnie nieuniknione od chwili, gdy przedstawila Tsutamie sugestie Tarny, rownoczesnie wstrzymujac oddech w oczekiwaniu nieuchronnego wybuchu. Przytoczyla rowniez argument na rzecz zwiekszenia rozmiaru polaczonych kregow i wlaczenia w nie mezczyzn, czego bezposrednim powodem byla znowuz tamta monstrualna demonstracja Mocy. Ku jej zaskoczeniu zaden wybuch nie nastapil. Tsutama powiedziala tylko, ze sie zastanowi, a potem zazadala, aby jej dostarczono z biblioteki odpowiednie materialy na temat kregow i mezczyzn. Po raz trzeci wszakze skrzywila sie, slyszac, ze ma pracowac z Javindhra. W chwili obecnej miala dosc na glowie, a poza tym wspolpraca z Javindhra nigdy jej sie dobrze nie ukladala. Tamta przeciwstawiala sie prawie wszystkim pomyslom, ktore nie wyszly od niej. Javindhra wczesniej zywiolowo sprzeciwiala sie nakladaniu na Asha'manow wiezi zobowiazan, przerazona w rownej mierze pomyslem posiadania Straznikow przez Czerwone, co robienia Straznikami mezczyzn potrafiacych przenosic, niemniej bezposredni rozkaz Najwyzszej zamknal jej usta. Ale i tak znalazla sposob, by zaprotestowac: -Elaida nigdy na to nie pozwoli - mruknela. Blyszczace oczy Tsutamy pochwycily jej spojrzenie. Koscista kobieta z widocznym wysilkiem przelknela sline. -Elaida nie dowie sie, poki nie bedzie za pozno, Javindhra. Dotrzymuje jej sekretow: katastrofa ekspedycji przeciwko Czarnej Wiezy, katastrofa pod Studniami Dumai... najlepiej, jak potrafie, poniewaz wyniesiona zostala sposrod Czerwonych, ale ona jest Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, nalezy wiec do wszystkich Ajah i do zadnych. Oznacza to, ze nie jest juz Czerwona, a ta sprawa nalezy do Czerwonych, nie zas do niej. - W jej glosie zaczely pobrzmiewac niebezpieczne tony. I ani razu nie zaklela. Oznaczalo to, iz znajduje sie na krawedzi wybuchu furii. - Nie zgadzasz sie ze mna w tej kwestii? Zamierzasz poinformowac Elaide, mimo iz w sposob niedwuznaczny powiedzialam, co o tym sadze? -Nie, Najwyzsza - zapewnila szybko Javindhra, a potem schowala twarz w filizance. Dziwne, ale mozna bylo odniesc wrazenie, ze skrywa usmiech. Pevara poprzestala na przeczacym ruchu glowy. Jezeli nie bylo innego wyjscia, a ona doskonale zdawala sobie sprawe, ze nie ma, wowczas Elaida nie moze sie o niczym dowiedziec. Dlaczego Javindhra sie usmiechala? Zbyt wiele podejrzliwosci. -Jestem nadzwyczaj zadowolona, ze obie sie ze mna zgadzacie - uciela sucho Tsutama, odchylajac sie na oparcie fotela. - Prosze, mozecie juz isc. Zostalo jeszcze tylko tyle czasu, ile trzeba bylo na odstawienie filizanek i wykonanie uklonow. Wsrod Czerwonych, kiedy Najwyzsza rozkazywala, wszystkie sluchaly, wlacznie z Zasiadajacymi. Jedynym wyjatkiem, wedle prawa Wiezy, bylo glosowanie w Komnacie, ale i tu niektore z Najwyzszych potrafily tak wszystko zorganizowac, by kazde glosowanie, na ktorym im zalezalo, szlo po ich mysli. Pevara byla pewna, ze Tsutama zamierzala byc jedna z nich. Zanim sie to jednak stanie, walka bedzie z pewnoscia nieprzyjemna. Miala tylko nadzieje, ze bedzie w stanie odplacic pieknym za nadobne. W korytarzu Javindhra wymamrotala cos na temat korespondencji i zanim Pevara zdazyla odpowiedziec bodaj slowo, pomknela po bialych plytkach posadzki, naznaczonych czerwonym Plomieniem Tar Valon. Pevara wprawdzie nie zamierzala niczego komentowac, ale pewna byla - rownie mocno jak tego, ze brzoskwinie sa trujace - iz z tamtej bedzie niewielki pozytek, a wszystko spadnie na jej glowe. Swiatlosci, to byla najgorsza rzecz z mozliwych, w najgorszym mozliwym momencie. W swoich apartamentach zabawila tyle tylko, ile trzeba bylo, aby zabrac szal z dlugimi fredzlami i sprawdzic godzine - za kwadrans poludnie; poczula jakby rozczarowanie, ze wskazania jej zegara zgadzaly sie z godzina na czasomierzu Tsutamy - a potem opuscila kwatery Czerwonych i pospieszyla ku dolnym kondygnacjom Wiezy, gdzie ponizej kwater siostr znajdowaly sie powszechnie dostepne rewiry. Szerokie korytarze oswietlaly jasno stojace lampy z odblasnikami, ale ludzi na nich prawie nie bylo, przez co przypominaly ponure jaskinie o surowych, bialych scianach z gzymsami pod sufitem. Poruszajace sie niekiedy od przeciagow jaskrawo ubarwione arrasy wygladaly zlowieszczo, jakby jedwabie i welny nagle obudzily sie do zycia. Nieliczni ludzie, jakich spotkala, bez wyjatku nalezeli do sluzby, wszyscy mieli Plomien Tar Valon na piersiach i skrupulatnie przykladali sie do swych obowiazkow, przerywajac je tylko na moment pospiesznego uklonu. Dzieki temu nie musieli podnosic oczu. W sytuacji, w ktorej Ajah praktycznie rzecz biorac, podzielily sie na zwalczajace obozy, atmosfera w Wiezy byla ciezka od napiecia oraz antagonizmow i latwo zarazala sluzacych. A przynajmniej napelniala ich przerazeniem. Nie byla tego pewna, ale przypuszczala, iz w Wiezy nie moglo zostac wiecej niz dwiescie siostr. Wiekszosc bez szczegolnej potrzeby nie opuszczala kwater swoich Ajah, dlatego tez nie spodziewala sie zadnej dzis spotkac. Kiedy wiec na kilkustopniowym podejsciu laczacym korytarz boczny z glownym zobaczyla Adelorne Bastine, zaskoczylo to ja tak, ze az sie wzdrygnela. Adelorna, ktora mimo calkowitego braku pretensji do statecznej sylwetki, jakos potrafila swej szczuplej postaci nadac imponujacy wyraz, przeszla obok, jakby zupelnie nie dostrzegajac Pevary. Saldaeanka miala na sobie szal - obecnie poza kwaterami Ajah nie sposob bylo uswiadczyc kobiety bez szala - a za nia szlo trzech jej Straznikow. Rozniacy sie od siebie fizycznie jak to tylko mozliwe, wszyscy mieli przypasane miecze, a ich oczy nawet na moment nie tracily czujnosci. Straznicy z mieczami, najwyrazniej strzegacy swej Aes Sedai... w Wiezy! Ostatnimi czasy widok ten byl juz dosc powszechny, Pevara jednak za kazdym razem czula, jak lzy prawie naplywaja jej do oczu. Tyle ze powodow do placzu bylo zbyt wiele. Zamiast martwic sie akurat tym, lepiej zajac sie sprawa, w ktorej mozna cos zdzialac. Tsutama mogla wydac rozkaz nalozenia na Asha'manow wiezi zobowiazan, mogla zakazac im informowania Elaidy, ale lepiej porozmawiac z siostrami, ktore - niewykluczone -rozwazaly ten pomysl na wlasna reke, zwlaszcza w obliczu plotek o trzech Czerwonych siostrach zabitych przez mezczyzn w czerni. Jedna z tych, ktore miala na mysli, byla Tarna Feir, zacznie wiec od poufnej rozmowy z nia. Moze poda jej imiona innych, podobnie usposobionych. Najwiekszym problemem i tak bedzie nawiazanie w tej sprawie kontaktu z Asha'manami. Najprawdopodobniej sie nie zgodza, chocby dlatego, ze sami juz nalozyli wiez zobowiazan na piecdziesiat jeden siostr. Swiatlosci swiata, piecdziesiat jeden! Najlzejsza wzmianka na ten temat bedzie wymagala siostry o nadzwyczajnych talentach dyplomatycznych i zdolnosci wyslawiania sie. Oraz zelaznych nerwach. Wciaz obracala w glowie rozmaite imiona, gdy dostrzegla kobiete, z ktora miala sie spotkac; stala na umowionym miejscu, pozornie przygladajac sie dlugiemu gobelinowi. Drobna, ale smukla, zawsze otaczala iscie krolewska aura. Teraz odziana byla w bladosrebrne jedwabie, wykonczone u nadgarstkow i dekoltu nieco ciemniejsza koronka. Na pierwszy rzut oka Yukiri wydawala sie calkowicie pochlonieta zdobna materia i zupelnie spokojna. Pevara raz tylko widziala ja w stanie, ktory mogl sie kojarzyc ze zdenerwowaniem -a przeciez przesluchanie Talene mogloby zszargac nerwy niejednej. Yukiri byla oczywiscie sama, chociaz ostatnimi czasy ponoc wspominala tu i owdzie o ponownym wzieciu sobie Straznika. Bez watpienia u podstaw tej decyzji spoczywala zarowno obecna sytuacja w Wiezy, jak i ich osobiste polozenie. Pevara tez by nie pogardzila Straznikiem czy dwoma. -Jest w tym bodaj ziarno prawdy czy to wszystko fantazja tkacza? - zapytala, dolaczajac do tamtej. Gobelin przedstawial bitwe z trollokami z czasow dawno minionych, albo przynajmniej cos w tym stylu. Wiekszosc artystycznych przedstawien powstawala dlugo po fakcie, a tkacze zazwyczaj opierali sie wylacznie na ustnych przekazach. Ten gobelin byl na tyle stary, ze rozpadlby sie, gdyby nie zostal zabezpieczony Moca. -Znam sie na gobelinach mniej wiecej tak, jak swinia na kowalstwie, Pevara. - Mimo calej elegancji Yukiri zazwyczaj wczesniej czy pozniej zdradzala swoje wiejskie pochodzenie. Poprawila szal na ramionach, zafalowaly srebrno-szare fredzle. - Spoznilas sie, a wiec zalatwmy wszystko szybko. Czuje sie jak kura obserwowana przez lisa. Marris zalamala sie tego ranka i sama przyjelam od niej przysiege posluszenstwa, podobnie jak w wypadku innych, jej "jeszcze jedna" jest poza Wieza. Sadze, ze z buntowniczkami... -zamilkla na widok dwu sluzacych, zblizajacych sie korytarzem; niosly wielki wiklinowy kosz z praniem, z ktorego wystawaly schludnie zlozone posciele. Pevara westchnela. Na poczatku wszystko wygladalo tak zachecajaco. Przerazajaco i przytlaczajaco rowniez, niemniej poczatek wydawal sie znakomity. Talene znala imie tylko "jeszcze jednej" Czarnej siostry, aktualnie przebywajacej w Wiezy, kiedy jednak Atuan zostala porwana - Pevara wolala nazywac to "aresztowaniem", choc przy okazji naruszala co najmniej polowe praw Wiezy i wiele wiazacych obyczajow - kiedy wiec Atuan bezpiecznie znalazla sie w ich rekach, szybko nakloniona zostala do wyjawienia imion bliskich jej sercu: Karale Sanghir, Szara Domani, Marris Thornhill, Brazowa Andoranka. Z nich dwu tylko Karale miala Straznika, ale on rowniez okazal sie Sprzymierzencem Ciemnosci. Na szczescie, kiedy tylko dowiedzial sie, ze jego Aes Sedai go zdradzila, zdolal przyjac trucizne w piwnicznym pomieszczeniu, gdzie byl przetrzymywany w trakcie przesluchania Karale. "Na szczescie" bylo w tym wypadku dosc dziwnym okresleniem, ale przeciez Rozdzka Przysiag dzialala tylko na te, ktore potrafily przenosic, samozwanczych sledczych bylo zas zbyt malo, aby mogly strzec i dogladac wiezniow. Poczatki byly wiec obiecujace, choc trudne, ale teraz znalazly sie w impasie, ktory z pewnoscia potrwa do chwili, gdy jedna z wymienionych wroci do Wiezy. Na razie wiec mogly tylko zglebiac wydobyte zeznania, szukajac sprzecznosci miedzy tym, co siostry twierdzily, ze robily, a tym, czego mozna bylo dowiesc; zadanie to dodatkowo utrudnial fakt, iz wiekszosc siostr w typowy dla siebie sposob wypowiadala sie nadzwyczaj niejasno o swoich przedsiewzieciach. Oczywiscie, Talene i pozostale trzy natychmiast doniosa im, czego sie dowiedza - wymuszala to na nich przysiega posluszenstwa - ale z pewnoscia kazda wiadomosc bardziej doniosla od na przyklad: "wez to i zanies w takie to a takie miejsce", bedzie zaszyfrowana w sposob mozliwy do odczytania wylacznie dla tej, ktora ja wyslala i tej, dla ktorej byla przeznaczona. Niektore tego typu informacje strzezone byly splotem, ktory powodowal znikniecie atramentu, kiedy niepowolane rece lamaly pieczec - sztuczka wymagala tak niewielkich ilosci Mocy, ze latwo pozostawala niezauwazona, a poza tym najwyrazniej nie istnial sposob zlamania zabezpieczen. Nawet jesli slowo "impas" wydawalo sie zbyt mocne, trzeba bylo przyznac, iz fala sukcesow zostala zredukowana do zwyklego strumyczka. I przez caly czas istnialo niebezpieczenstwo, ze zwierzyna dowie sie o urzadzanym na nia polowaniu i sama zmieni sie w mysliwych. Niewidzialne mysliwe teraz byly niewidzialna zwierzyna. Niemniej dysponowaly imionami czterech siostr gotowych przyznac, ze sa Sprzymierzencami Ciemnosci, choc zapewne Marris rownie szybko jak pozostale trzy oznajmi, iz odrzuca Cien, zaluje za grzechy i ponownie oddaje sie pod opieke Swiatlosci. Materialu bylo dosc, zeby przekonac kazda siostre. Czarne Ajah rzekomo wiedzialy o wszystkim, co trafialo do gabinetu Elaidy, jednak byc moze rzecz warta byla ryzyka. Pevara nie potrafila przekonac sie do hipotezy Talene, ze sama Elaida jest Sprzymierzencem Ciemnosci. Mimo wszystko inicjatywa poszukiwan wyszla od niej. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin byla w stanie poderwac cala Wieze. Moze rewelacje o prawdziwym istnieniu Czarnych Ajah zdolaja dokonac tego, czego nie spowodowalo pojawienie sie armii rebeliantek, moze wreszcie Ajah przestana reagowac na siebie niczym rozjuszone koty i odnajda zagubiona jednosc. Rany Wiezy domagaly sie radykalnych srodkow. Sluzace oddalily sie poza zasieg glosu i Pevara juz miala sformulowac krazaca po glowie propozycje, kiedy Yukiri powiedziala: - Ostatniej nocy Talene otrzymala wiadomosc nakazujaca jej stawic sie przed ich "Najwyzsza Rada". - Jej usta skrzywily sie z niesmakiem, jakby jadla cos okropnego. - Jak twierdzi, zdarza sie to tylko wowczas, kiedy wezwana czeka jakis zaszczyt albo nadzwyczaj powazne zadanie. Albo kiedy ma byc poddana przesluchaniu. - Jej wargi wciaz melly poprzednie paskudztwo. Z tego co sie dowiedzialy, srodki, jakich Czarne Ajah uzywaly podczas interrogacji, byly rownie ohydne, co niewiarygodne. Wbrew woli zmusic kobiete, zeby dolaczyla do kregu? Wykorzystac krag do zadawania bolu? Pevara czula, jak wywraca sie jej zoladek. - Talene nie sadzi, aby czekal ja jakis zaszczyt badz zadanie - ciagnela - a wiec blagala, zeby ja gdzies ukryc. Saerin zamknela ja w pomieszczeniu na najnizszym poziomie piwnic. Talene moze sie mylic, ale zgadzam sie z Saerin. Pozwolic jej pojsc, to jak wpuscic psa do kurnika i miec nadzieje, ze wszystko dobrze sie skonczy. Pevara od jakiejs chwili przygladala sie gobelinowi, wiszacemu ponad ich glowami. Zbrojni wymachiwali mieczami i toporami, wbijali wlocznie i halabardy w wielkie, czlekoksztaltne postaci o pyskach dzikow i wilkow, z kozlimi i baranimi rogami. Bez watpienia tkacz widzial na wlasne oczy trolloki. Albo przynajmniej ich dokladne wizerunki. Ramie w ramie z trollokami walczyli ludzie. Sprzymierzency Ciemnosci. Niekiedy walka z Cieniem wymagala rozlewu krwi. I rozpaczliwych srodkow. -Niech Talene idzie na to spotkanie - zaproponowala. - Wszystkie pojdziemy. Nie beda sie nas spodziewac. Mozemy je pozabijac, schwytac i tym samym odciac leb Czarnej bestii. Najwyzsza Rada musi znac imiona wszystkich. Zniszczymy Czarne Ajah. Yukiri wziela w dwa smukle palce fredzle szala Pevary i zaczela sie im ostentacyjnie przygladac. -Zaiste, czerwone. Przez chwile myslalam, ze zzielenialy. Wiesz, ze tamtych bedzie trzynascie. Nawet jesli czesc z nich znajduje sie poza Wieza, pozostale sprowadza inne siostry. -Wiem - niecierpliwie odpowiedziala Pevara. Talene okazala sie prawdziwa fontanna informacji, z ktorych wiekszosc byla bezuzyteczna, sporo przerazajacych, niemalze przekraczajacych zdolnosc pojmowania. - Pojdziemy wszystkie. Mozemy rozkazac Zerah i innym, zeby walczyly po naszej stronie, do Talene i jej zgrai to sie rowniez odnosi. Zrobia, co im sie kaze. - Na poczatku miala mocno ambiwalentne uczucia wobec tej przysiegi posluszenstwa, ale z czasem do wszystkiego mozna przywyknac. -To nas osiemnascie przeciwko trzynastu - zamyslila sie Yukiri, ale jej glos brzmial jakby nazbyt pogodnie. Nawet sposob, w jaki poprawiala szal na ramionach, promieniowal pogoda ducha. - Oraz wszyscy, ktorzy zostana przez tamte uznani za niezbednych dla ochrony spotkania. Najbardziej o swoje sakiewki troszcza sie zlodzieje. - Ostatnie zdanie zabrzmialo denerwujaco niczym stare przyslowie. - Najlepiej uznac, ze sily beda wyrownane, moze ze wskazaniem na "nie". Jak wiele z nas zginie w zamian za zlapanie czy zabicie ilu z nich? A co wazniejsze, ile z nich ucieknie? Pamietaj, ze spotykaja sie zamaskowane. Jezeli choc jedna ucieknie, nie bedziemy wiedzialy, kto to byl, ale ona bedzie znala nas i wkrotce beda wiedzialy wszystkie Czarne Ajah. W moich oczach nie wyglada to na odrabanie lba kurczakowi, raczej proba zapasow z pantera w ciemnosciach. - Pevara otworzyla usta, a potem zamknela je bez jednego slowa. Yukiri miala racje. Sama powinna policzyc sily i dojsc do podobnego wniosku. Z drugiej strony chciala sie bic, z czyms, z czymkolwiek i nic dziwnego. Glowa jej Ajah zdradzala objawy szalenstwa; otrzymala rozkaz, by przekonac Czerwone, ktore zgodnie ze starozytnym zwyczajem na nikogo nie nakladaly wiezi zobowiazan, zeby teraz postapily inaczej, a w gre nie wchodzili jacys tam mezczyzni, lecz Asha'mani; polowanie na Czarne siostry w Wiezy znalazlo sie w slepym zaulku. Bic sie? Miala ochote gryzc cegly zebami. Uznala, ze ich spotkanie dobieglo konca, w koncu przyszla tylko po to, by sie dowiedziec, jak postepuja sprawy z Marris i zebrac gorzkie, jak okazalo sie, zniwo wiedzy, ale Yukiri wziela ja pod ramie. - Przejdzmy sie jeszcze odrobine. Stoimy tu juz zbyt dlugo, a chcialabym cie jeszcze o cos zapytac. - W obecnych czasach na widok Zasiadajacych Komnaty roznych Ajah, przestajacych ze soba zbyt dlugo, plotki rosly niczym grzyby po deszczu. Z jakiegos powodu rozmowa podczas przechadzki nie wzbudzala wiekszego poruszenia. Nie bylo w tym sensu, ale tak sie sprawy mialy. Yukiri dluzszy czas zabralo przejscie do sedna sprawy. Plytki posadzki, po ktorej szly, zdazyly sie zmienic z zielonej i niebieskiej mozaiki na zolta i brazowa. Wciaz znajdowaly sie w jednym z glownych korytarzy, lagodnym lukiem spirali okrazajacym Wieze, przeszly piec pieter, nie spotykajac nikogo, zanim wreszcie przemowila: - Czy Czerwone maja jakies wiadomosci od siostr z ekspedycji Tovaine? Pevara omal nie potknela sie o wlasne stopy. Ale przeciez powinna sie tego spodziewac. Tovaine nie mogla byc jedyna, ktora napisala z Cairhien. -Od samej Tovaine - odrzekla, a potem opowiedziala prawie o wszystkim, co znajdowalo sie w liscie Tovaine. W zaistnialych okolicznosciach nic innego zrobic nie mogla. Zataila tylko oskarzenia pod adresem Elaidy oraz date przybycia listu. Ta pierwsza kwestia pozostawala wylacznie w gestii jej Ajah, jak wierzyla, podczas gdy druga wymagalaby dalszych wyjasnien. -My otrzymalysmy informacje od Akoure Vayet. - Yukiri przeszla w milczeniu kilka krokow, po czym mruknela: - Krew i krwawe popioly! Brwi Pevary uniosly sie, jakby kierowane wlasna wola. Slyszala wczesniej dosadne slowa z ust Yukiri, ale nigdy przeklenstw. Zwrocila jednak uwage, ze tamta tez nie powiedziala, kiedy przyszedl list od Akoure. Czy Szare otrzymywaly inna jeszcze korespondencje z Cairhien, od siostr, ktore zlozyly przysiege Smokowi Odrodzonemu? Nie mogla zapytac. W ramach polowania gotowe byly poswiecic za siebie zycie, ale sprawy Ajah pozostawaly sprawami Ajah. -Co zamierzasz zrobic z ta informacja? -Dla dobra Wiezy zataimy ja. Wiedza tylko Zasiadajace Komnaty i glowa naszych Ajah. Evanellein jest za usunieciem Elaidy, ale teraz nie mozemy do tego dopuscic. W obliczu tego, co sie stalo z Wieza, koniecznosci uporania sie z Seanchanami i Asha'manami, byc moze nigdy nie nadejdzie wlasciwy moment. - Powiedziala to wszystko tonem nieszczegolnie uszczesliwionym. Pevara zdusila nabrzmiewajaca w niej irytacje. Nie lubila Elaidy, ale przeciez nie trzeba lubic Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. Wsrod noszacych stule byla niezmierzona liczba nie dajacych sie lubic kobiet, ale ich zaslugi dla Wiezy nie ulegaly watpliwosci. Ale czy niewola piecdziesieciu jeden siostr moze byc nazwana zasluga? Czy zasluguja na te nazwe Studnie Dumai, gdzie polegly cztery siostry, a ponad dwadziescia trafilo w inny rodzaj niewoli, w moc ta'veren? Niewazne. Elaida wywodzila sie z Czerwonych, a nazbyt wiele czasu juz minelo, odkad Czerwona doszla do stuly i laski. Gdy tylko pojawily sie buntowniczki, wszystkie te pospieszne dzialania i nieprzemyslane decyzje staly sie sprawa przeszlosci, a uratowanie Wiezy przed Czarnymi Ajah stanowic bedzie odkupienie jej wszystkich porazek. Oczywiscie ujela to innymi slowami. -Ona jest odpowiedzialna za nasze poszukiwania, Yukiri, pod jej auspicjami powinnysmy doprowadzic je do konca. Swiatlosci, wszystkiego, czego sie dotad dowiedzialysmy, dowiedzialysmy sie przez czysty przypadek, a teraz mamy impas. Jesli chcemy posunac sie dalej, potrzebujemy autorytetu Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. -Nie wiem - powiedziala niepewnie tamta. - Wszystkie cztery potwierdzaja, ze Czarne wiedza o wszystkim, co dzieje sie w gabinecie Elaidy. - Zagryzla warge i nerwowo wzruszyla ramionami. - Moze gdybysmy sie spotkaly z nia sama, gdzies poza gabinetem... -Tu jestescie. Szukalam was wszedzie. Pevara z calkowitym spokojem odwrocila sie w strone wlascicielki glosu dobiegajacego zza ich plecow, ale Yukiri wyraznie drgnela i wyszeptala jakies kwasne slowa. Jesli sie nie poprawi, bedzie rownie nieznosna jak Doesine. Albo Tsutama. Seaine szla w ich strone szybkim krokiem, az kolysaly sie fredzle jej szala, czarne brwi uniosly sie na widok spojrzenia Yukiri. Jakie to typowe dla Bialych - zawsze logicznych i czesto slepych na caly swiat. Seaine troche zbyt czesto sprawiala wrazenie, ze nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczenstwa, w jakim sie znalazly. -Szukalas nas? - Yukiri prawie wysyczala te slowa, wspierajac dlonie na biodrach. Mimo drobnej postaci potrafila w przekonujacy sposob dac pokaz szalejacego gniewu. Bez watpienia po czesci powodem byl fakt, ze wczesniej dala sie podejsc, z drugiej strony jednak zdecydowanie uwazala, ze dla wlasnego dobra Seaine powinna byc wciaz pilnowana, niezaleznie od zdania Saerin, a tu prosze... ta sobie chodzi, gdzie chce, i na dodatek sama. -Ciebie, Saerin, ktorejkolwiek z nas - spokojnie odparla Seaine. Jej wczesniejsze leki, strach przed tym, ze Czarne Ajah dowiedza sie o zadaniu zleconym przez Elaide, calkiem juz sie rozwialy. Blekitne oczy patrzyly cieplo, poza tym jednak cala byla typowa Biala, kobieta lodowatego panowania nad soba. - Mam naglace wiesci - powiedziala tonem, ktory wskazywal na cos wrecz przeciwnego. - Oto mniej istotna. Tego ranka wpadl mi w rece list od Ayako Norsoni, ktory przyszedl do Wiezy kilka dni temu. Z Cairhien. Ona, Tovaine i wszystkie pozostale wpadly w rece Asha'manow i... - Przekrzywila glowe i wpatrywala sie to w jedna, to w druga. - Nie jestescie zaskoczone. Oczywiscie. Wy tez otrzymalyscie listy. Coz, tak czy siak, w tej sprawie nic juz nie mozna zrobic. Pevara wymienila spojrzenia z Yukiri, a potem powiedziala: -To jest ta mniej naglaca sprawa, Seaine? Opanowanie Zasiadajacej Komnaty w imieniu Bialych rozwialo sie jak dym, jego miejsce zastapil grymas zmartwienia, zaciskajacy usta i rysujacy zmarszczkami kaciki oczu. Skurczone w piesci rece wpily sie w szal. -Jesli o nas chodzi, tak. Wlasnie wracam ze spotkania z Elaida. Chciala wiedziec, jak mi idzie. - Seaine wciagnela gleboki oddech. - Z odkryciem dowodu na to, iz Alviarin prowadzi zdradziecka korespondencje ze Smokiem Odrodzonym. Naprawde, za pierwszym razem mowila tak okreznie, w tak zawoalowany sposob, ze nic dziwnego, iz nie zrozumialam, o co jej chodzi. -Lis juz chodzi po moim grobie - szepnela Yukiri. Pevara przytaknela. Pomysl, zeby porozmawiac z Elaida, wyparowal niczym letnia rosa. Przekonanie, ze Elaida nie jest Czarna Ajah, opieralo na tym, iz to ona zainicjowala poszukiwania, ale skoro o nic takiego nie chodzilo... Przynajmniej Czarne Ajah nie mialy pojecia o ich istnieniu. To im chociaz zostalo. Ale na jak dlugo? -Po moim tez - dodala cicho. Alviarin szla przez korytarze nizszej Wiezy, roztaczajac wokol siebie atmosfere spokoju, ktorej to maski nigdy nie zrzucala. Mimo stojacych lamp z odblasnikami noc zdawala sie wylewac ze scian, duchy cieni tanczyly tam, gdzie zadnych nie powinno byc. Z pewnoscia byly to tylko igraszki wyobrazni, ale swiadomosc tego faktu nie ploszyla nieustannego ruchu na skraju pola widzenia. Korytarze byly wlasciwie zupelnie puste, choc wlasnie dobiegla konca druga tura kolacji. W obecnych czasach wiekszosc siostr wolala, by jedzenie przynoszono im na pokoje, niemniej najbardziej zdecydowane i uparte z nich okazjonalnie schodzily do refektarza, a tylko zupelna garstka trwala przy dawnych obyczajach. Nie mogla ryzykowac, ze ktoras zobaczy ja podniecona lub zdjeta pospiechem; nie powinny dojsc do wniosku, ze ukradkiem zalatwia jakies niejasne sprawy. Po prawdzie, to w ogole nie lubila, jak sie jej przygladano. Na zewnatrz opanowana, w srodku az sie gotowala. Nagle przylapala sie na tym, ze wciaz muska palcami miejsce na czole, gdzie dotknal ja Shaidar Haran. Gdzie Wielki Wladca naznaczyl ja jako swoja. Wraz z ta mysla wezbrala w niej histeria, ale sila woli zachowala panowanie nad soba i tylko delikatnie wygladzila suknie. Ten ruch da jakies zajecie dloniom. Wielki Wladca ja naznaczyl. Najlepiej o tym nie myslec. Ale w jaki sposob nie myslec? Wielki Wladca... Na jej obliczu niezmiennie trwal wyraz calkowitego opanowania, wewnatrz klebilo sie upokorzenie, nienawisc i cos, co zapewne nalezaloby nazwac skowytem najczystszego przerazenia. Ale liczyl sie tylko zewnetrzny spokoj. I ziarno nadziei, jakie jej zostalo. To tez sie liczylo. Nadzieja ta dotyczyla kwestii tak dziwnej, ze prawie nie zaslugujacej na swoje miano, ale cenne bylo wszystko, dzieki czemu mozna utrzymac sie przy zyciu. Zatrzymala sie przed gobelinem, na ktorym kobieta w ozdobnej koronie kleczala przed ktoras Amyrlin z minionych wiekow i udawala, ze mu sie przyglada, rownoczesnie rzucajac ukradkowe spojrzenia na lewo i prawo. Korytarz byl rownie pozbawiony zycia, co opustoszaly grobowiec. Szybkim ruchem wsunela reke za krawedz gobelinu i w jednej chwili juz wedrowala z powrotem, sciskajac zwitek z wiadomoscia. Prawdziwy cud, ze dotarla do niej tak szybko. Papier zdawal sie palic jej dlon, ale tu nie mogla go przeczytac. Odmierzonym krokiem wracala niechetnie do kwater Bialych Ajah. Z pozoru calkowicie spokojna i niewzruszona. Wielki Wladca ja naznaczyl. Inne siostry beda sie jej przygladaly. Biale byly najmniejszymi ze wszystkich Ajah, a obecnie w Wiezy przebywalo niewiele ponad dwadziescia siostr, jej wydalo sie wszak, ze chyba wszystkie zgromadzily sie w glownym hallu. Spacer po nieskazitelnie bialych plytkach posadzki byl niemal wyzwaniem. Mimo pozniej pory Seaine i Ferane mialy szale na ramionach, najwyrazniej wybieraly sie dokads, a Seaine usmiechnela sie do niej wspolczujaco - wzbudzajac tym samym w Alviarin mordercze zapedy wobec swej Zasiadajacej, ktora zawsze wtykala nos w nie swoje sprawy. Na obliczu Ferane nie bylo nawet sladu sympatii. Zmarszczyla brwi, zdradzajac rozgniewanie, na ktore z pewnoscia nie pozwolilaby sobie zadna z pozostalych siostr. Wszystko co Alviarin mogla uczynic, to zignorowac miedzianoskora kobiete, starajac sie, by nie zrobic tego w sposob nazbyt ostentacyjny. Ferane nie bardzo kojarzyla sie z typowa Domani - krepa i przysadzista, z dobroduszna zazwyczaj twarza i smuga atramentu na nosie -ale Pierwsza Rezonerka posiadala jak najbardziej wlasciwy swemu pochodzeniu, zywiolowy temperament. Zdolna byla do wyznaczenia srogiej pokuty za najdrobniejsze nawet przewinienie, nie mowiac juz o siostrze, ktora jej zdaniem "znieslawila" tak siebie, jak Biale. Ajah nadzwyczaj dotkliwie odczuly hanbe, jaka bylo pozbawienie jej stuly Opiekunki. Wiekszosc gniewala rowniez utrata wplywow. Na kazdym kroku gorzaly zle spojrzenia i to rowniez w oczach tych, ktore powinny by posluszne kazdemu jej rozkazowi. Pozostale demonstracyjnie odwracaly sie plecami. Rownym, wolnym krokiem pokonala zasieki tych wszystkich spojrzen i afrontow, ale i tak czula, ze pala ja policzki. Probowala skupic uwage wylacznie na uspokajajacym wystroju kwater Bialych. Na praktycznie pozbawionych ozdob bialych scianach, wzdluz ktorych staly lustra w srebrnych oprawach, wisialy pojedyncze gobeliny, przedstawiajace pokryte sniegiem szczyty, cieniste lasy, bambusowe gaje przeswietlone ukosnymi promieniami slonca. Od czasu wyniesienia do szala przywolywala te obrazy w chwilach, gdy poszukiwala ukojenia od nadmiaru napiecia. Wielki Wladca ja naznaczyl. Scisnela faldy sukni, probujac opanowac rozedrgane dlonie. Wiadomosc zdawala sie gorzec w palcach. Rowny, odmierzony krok. Dwie siostry, ktore przed momentem minela, zignorowaly jej obecnosc, ale tylko dlatego, ze jej zwyczajnie nie zauwazyly. Astrelle i Tesan omawialy kwestie psujacej sie zywnosci. "Omawialy" nie bylo wlasciwym slowem, klocily sie - mimo nieporuszonych twarzy ich oczy gorzaly, a glosy prawie drzaly od przepelniajacych je emocji. Obie byly arytmetyczkami -jakby logike mozna bylo sprowadzic do liczb - i najwyrazniej nie zgadzaly sie, jak owych liczb nalezy uzywac. -Jezeli liczyc to wedle Odchylenia Standardowego Radun, wynik jest jedenascie razy wiekszy, niz powinien byc - mowila Astrelle podniesionym glosem. - Co wiecej, uwazam ze nie sposob wytlumaczyc tego inaczej, jak zaznaczajacym sie wplywem Cienia... Tesan weszla jej energicznie w slowo, az zastukaly paciorki niezliczonych cienkich warkoczykow. -Cien, tak, ale Odchylenie Standardowe Radun uwazane jest juz za zdezaktualizowane. Powinnas wziac Pierwsza Regule Srednich Covane i obliczyc osobno dla zgnilego i gnijacego miesa. Wlasciwy wynik jest, jak twierdze, trzynascie i dziewiec. Nie sprawdzilam go jeszcze w odniesieniu do maki, fasoli i rzepy, ale wydaje sie intuicyjnie oczywiste, ze... Astrelle nadela sie, a poniewaz byla pulchna kobieta o pokaznym lonie, wygladalo to imponujaco. -Pierwsza Regula Covane? - wybuchla, wchodzac tamtej w slowo. - Nie zostala jeszcze efektywnie udowodniona. Metody adekwatne i wlasciwie dowiedzione zawsze sa lepsze od jakichs nieeleganckich... Alviarin przeszla obok nich, usmiechajac sie. Ktos w koncu zauwazyl, ze dlon Wielkiego Wladcy spoczela na Wiezy. Ale zadna wiedza nie pozwoli im odmienic istniejacego stanu rzeczy. Usmiechala sie, ale krotko, poniewaz radosc zniknela jak zdmuchnieta, gdy uslyszala obok siebie glos: -Tez bedziesz sie krzywic, Ramesa, kiedy cie beda chlostac codziennie przed sniadaniem -powiedziala Norine, zdecydowanie zbyt glosno i najwyrazniej po to, zeby Alviarin uslyszala. Ramesa, szczupla, wysoka kobieta, w haftowanej biala nicia sukni z naszytymi na rekawach dzwoneczkami, wygladala na zdziwiona sposobem, w jaki sie do niej zwrocono i zapewne bylo to nieklamane zdziwienie. Norine miala tylko garstke przyjaciolek, ale teraz ciagnela dalej, rzucajac spojrzenia w strone Alviarin, zeby upewnic sie, czy ta slyszy: - Jest rzecza calkowicie irracjonalna nazywanie pokuty prywatna i udawanie, ze sie nic nie stalo, kiedy pokute wyznaczyla Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Ale trzeba ci wiedziec, ze jej racjonalnosc moim zdaniem byla zawsze mocno przeceniana. Na szczescie Alviarin zostalo naprawde niewiele do wlasnych apartamentow. Weszla do srodka, starannie zamknela za soba drzwi i zasunela zasuwke. Zapewne zadna z siostr nie bedzie miala ochoty jej przeszkadzac, ale nie dlatego przezyla dotad, ze podejmowala ryzyko, ktorego podejmowac nie musiala. Lampy swiecily, na bialym marmurowym kominku plonal niewielki ogien, rozpraszajac chlod wczesnowiosennego wieczoru. Przynajmniej sluzba wciaz wypelniala swoje obowiazki. Lecz nawet sluzba wiedziala. Po jej policzkach zaczely w milczeniu plynac lzy upokorzenia. Miala ochote zabic Silviane, oznaczaloby to jednak tylko tyle, ze kazdego ranka chlostalaby ja nowa Mistrzyni Nowicjuszek, poki Elaida sie nie zmiluje. Wyjawszy tylko to, ze Elaida nigdy sie nie zmiluje. Zabicie jej pewnie mialoby wiecej sensu, ale tego rodzaju morderstwa nalezalo ostroznie reglamentowac. Zbyt wiele niewyjasnionych smierci z pewnoscia wywolaloby pytania, moze nawet niebezpieczne. Zrobila wszakze wszystko, co tylko mogla, zeby zaszkodzic Elaidzie. Wiesci od Katerine na temat tamtej bitwy szerzyly sie wsrod Czarnych Ajah i przedostawaly nawet do innych. Podsluchala siostry nie nalezace do Czarnych, jak w szczegolach omawialy historie Studni Dumai, a jezeli szczegoly rozrastaly sie w miare opowiadania, tym lepiej. Wkrotce podobny los czeka wiesci z Czarnej Wiezy, ktore zapewne rozniosa sie po Bialej Wiezy w ten sam sposob. Szkoda, ze tego nie wystarczy, aby Elaide pograzyc w nielasce i doprowadzic do jej detronizacji - a nie wystarczy w obliczu tych przekletych buntowniczek wlasciwie juz u bram Tar Valon. Niemniej, majac na glowie Studnie Dumai i tamta katastrofe w Andorze, nie bedzie mogla zniweczyc tego, co Alviarin juz udalo sie zbudowac. Rozkazano jej strzaskac Biala Wieze od srodka. Siac niezgode i zamet w kazdym krancu Wiezy. Kiedy uslyszala ten rozkaz, jakas jej czesc zareagowala bolem, jakas jej czesc wciaz jeszcze ten bol czula, ale Wielki Wladca byl depozytariuszem zasadniczej czesci jej lojalnosci. Dzielem samej Elaidy bylo pierwsze pekniecie w Wiezy, Alviarin natomiast zniszczyla jej polowe tak, ze nie nadawala sie juz do naprawy. Nagle zrozumiala, ze znowu dotyka tego miejsca na czole i natychmiast opuscila reke. Nie bylo tam zadnego znamienia, nic, co mozna wyczuc lub zobaczyc. Ale za kazdym razem, gdy patrzyla w lustro, nie potrafila sie powstrzymac, zeby nie sprawdzac. I czasami wydawalo jej sie, ze inni przygladaja sie jej czolu, jakby widzieli cos, co umknelo jej oczom. To byly niemozliwe, irracjonalne mysli, a przeciez ciagle powracaly. Otarla lzy z twarzy wierzchem dloni wciaz sciskajacej wiadomosc zza gobelinu, druga wyciagnela dwie nastepne z sakwy przy pasie i podeszla do biurka pod sciana. Biurko bylo calkiem zwyczajne, pozbawione zdobien, podobnie jak wiekszosc jej mebli, co, jak podejrzewala, stanowilo tylko wynik indolencji rzemieslnikow. Zreszta kwestia byla bez znaczenia, jak dotad meble wywiazywaly sie z przeznaczonych im funkcji i tylko to bylo wazne. Polozyla trzy wiadomosci na blacie biurka obok malej, poszczerbionej miedzianej miseczki, potem z sakwy wydobyla klucz, otworzyla okuty mosiadzem kufer stojacy obok i zaczela przegladac zgromadzone w nim skorzane segregatory, poki nie znalazla poszukiwanego - wszystkie byly otoczone oslonami, tak ze w wypadku, gdyby dotknela ich niepowolana reka, atrament natychmiast by zniknal. W uzyciu funkcjonowalo zbyt wiele szyfrow, aby miala obciazac pamiec znajomoscia wszystkich. Utrata tych materialow bylaby ciezkim ciosem, ich odtworzenie wiazaloby sie z istna meka, stad mocny kufer i dobry zamek. Szybko rozdarla cienkie paski papieru chroniace wiadomosc zza gobelinu, przysunela je do plomienia lampy, a potem upuscila do miski, w ktorej sie dopalily. Na paskach byly tylko wskazowki odnosnie do tego, gdzie zostawic wiadomosc, po jednej dla kazdej z kobiet w dlugim lancuchu, plus kilka dodanych wylacznie dla kamuflazu liczby stadiow, jakie musiala pokonac wiadomosc. Wiecej srodkow ostroznosci nie sposob bylo przedsiewziac. Nawet siostry bliskie jej sercu wierzyly jej nie bardziej niz ona im. Tylko trzy z grona Najwyzszej Rady znaly jej tozsamosc, a gdyby istniala taka mozliwosc, nie dopuscilaby nawet do tego. Nigdy dosyc srodkow ostroznosci, zwlaszcza w obecnych czasach. Po odczytaniu - pochylona zdekodowala wiadomosc, zapisujac jawny tekst na drugiej kartce - sam tekst potwierdzil tylko jej przeczucia z ubieglej nocy, kiedy Talene sie nie pojawila. Tamta opuscila kwatery Zielonych wczesnym rankiem, zabierajac ze soba tylko juki i niewielki kuferek. Poniewaz nie miala sluzby, niosla wszystko sama. Nikt najwyrazniej nie wiedzial, dokad sie udala. Zasadnicza kwestia pozostawalo, czy przerazila sie wezwania przed Najwyzsza Rade, czy chodzilo o cos zupelnie innego? O cos innego, zdecydowala Alviarin. Talene patrzyla na Yukiri i Doesine, jakby oczekiwala od nich... wskazowki. Pewna byla, ze jej sie nie zdawalo. A moze? Niemniej to bylo juz najdrobniejsze ziarnko nadziei. Musi chodzic o cos wiecej. Naprawde potrzebowala zagrozenia dla Czarnych, w przeciwnym razie Wielki Wladca mogl przestac je chronic. Ze zloscia oderwala dlon od czola. Ani razu nie brala pod uwage wykorzystania skrzetnie ukrytego, malego ter'angreala, zeby wezwac Mesaane. Przede wszystkim, co bylo absolutnie najwazniejsze, tamta z pewnoscia zamierzala ja zabic, wyraznie wbrew zalozeniom ochrony zapewnianej przez Wielkiego Wladce. W tej samej chwili gdy ochrona ta zniknie. Widziala przeciez twarz Mesaany, poznala jej upokorzenie. Zadna kobieta nie zapomni o czyms takim, zwlaszcza jedna z Wybranych. Kazdej nocy snila o zabiciu Mesaany, czesto na jawie wyobrazala sobie, jak mozna tego dokonac - tylko w sytuacji, gdy uda jej sie podejsc ja tak, zeby o tym nie wiedziala. Tymczasem potrzebne byly jej dalsze dowody. Najprawdopodobniej ani w oczach Mesaany, ani Shaidara Harana zachowanie Talene nie bedzie potwierdzeniem niczego. Czasami, choc nadzwyczaj rzadko, zdarzalo sie przeciez, ze siostry panikowaly i uciekaly, a przypuszczenie, iz Mesaana oraz Wielki Wladca sa tego nieswiadomi, oznaczalo dopraszanie sie o klopoty. Przytknela po kolei do plomienia swiecy zaszyfrowana wiadomosc i jej jawna tresc, a potem trzymala kazda kartke za rozek, poki ogien niemal nie poparzyl palcow i dopiero wtedy upuszczala na kopczyk popiolow w misce. Za pomoca gladkiego, czarnego kamienia, ktory sluzyl jej za przycisk do papierow, miazdzyla je dokladnie i mieszala popioly. Nie wydawalo jej sie prawdopodobne, by ktos potrafil odtworzyc slowa ze spalenizny, ale mimo to... Wciaz na stojaco odcyfrowala dwie pozostale wiadomosci i dowiedziala sie, ze Yukiri oraz Doesine spia w pokojach zabezpieczonych przed wtargnieciem. Nie bylo w tym nic zaskakujacego - w obecnych czasach dotyczylo to pewnie wiekszosci siostr w Wiezy - ale oznaczalo, ze porwanie ich moze byc trudne. Takie przedsiewziecia zazwyczaj przeprowadzano najglebsza noca, rekoma siostr z macierzystych Ajah danej kobiety. Zreszta wciaz sie moze okazac, ze te spojrzenia byly efektem zbiegu okolicznosci albo igraszka wyobrazni. Powinna sie nad tym zastanowic raz jeszcze. Z westchnieniem wziela z kufra kilka malych segregatorow i miekko osunela sie na wyscielane poduszka z gesiego pierza krzeslo za biurkiem. Niemniej okazalo sie, ze ruch byl i tak zbyt gwaltowny, siadajac, skrzywila sie z bolu. Zdusila nabrzmiewajacy w gardle jek. Z poczatku ponizenie, jakiego przysparzaly jej rozgi Silviany, uznawala za znacznie gorsze od bolu, ale bol przez to nie znikal. Jej posladki byly jednym siniakiem. A jutro Mistrzyni Nowicjuszek pogorszy jeszcze stan rzeczy. A pojutrze i nastepnego dnia... Ponura wizja niekonczacych sie dni wycia pod rozga Silviany i unikania spojrzen siostr, ktore doskonale wiedzialy, co sie dzieje w gabinecie Mistrzyni Nowicjuszek. Sprobowala odegnac od siebie te mysli, umoczyla nowa stalowke w atramencie i zaczela pisac zaszyfrowane rozkazy na cienkich karteczkach papieru. Talene, rzecz jasna, nalezy znalezc i sprowadzic z powrotem. Na kare i egzekucje, jesli tylko zwyczajnie spanikowala, w przeciwnym zas wypadku, to znaczy, jezeli znalazla sposob na zlamanie przysiag... Alviarin tej wlasnie nadziei sie trzymala, gdy kazala dokladnie obserwowac Yukiri i Doesine. Znajdzie sie jakis sposob, zeby je pojmac. A jesli nawet okaze sie, ze wszystko bylo rzecza przypadku i imaginacji, na pewno jakas korzysc przyjdzie z ich przesluchania. Sama bedzie kierowac strumieniami kregu. Na pewno sie uda. Zatopiona w pisaniu, nie zdawala sobie sprawy, ze jej uniesiona dlon bladzi po czole, poszukujac niewidzialnego znamienia. Promienie popoludniowego slonca kladly sie ukosem pod koronami wysokich drzew, rosnacych na grzbiecie wzgorza ponad wielkim obozem Shaido, w powietrzu tanczyly plamki swiatla, ptaki spiewaly w galeziach. W trzepocie barw przemykaly sojki i jakies czerwone ptaki. Galina zapatrzyla sie w gore i usmiechnela. Rankiem spadl ulewny deszcz, po ktorym zostaly rozproszone wolno plynace obloki, lecz w powietrzu wciaz czuc bylo chlodne tchnienie. Siwa klacz Galiny o lukowato sklepionej szyi i zywym chodzie z pewnoscia musiala wczesniej nalezec do jakiejs szlachcianki lub bogatego kupca. Nikt inny - procz, oczywiscie, siostry - nie moglby sobie pozwolic na tak szlachetne zwierze. Uwielbiala przejazdzki na klaczy, ktorej dala imie Chyza, poniewaz ktoregos dnia miala ja chyzo poniesc ku wolnosci; wolny czas samotnosci wykorzystywala na rozmyslania o tym, co z odzyskana wolnoscia pocznie. Miala juz szczegolowe plany, jak odplaci tym, ktorzy ja zawiedli, poczynajac od Elaidy. Rozkoszowala sie kazdym etapem tych planow, najwiecej radosci dostarczal jej sam moment ich zwienczenia. Radosc te wszakze odczuwala w sposob niezmacony tylko wowczas, gdy udawalo jej sie zapomniec, ze przywilej samotnych wycieczek stanowil jedynie szczegolnie dobitna oznake faktu, iz Therava posiadala ja bez reszty, podobnie jak gruba, biala szate, ktora nosila, jej wysadzany ognistymi lzami pasek i obroze. I jak zawsze, wraz z ta mysla jej usmiech przeszedl w ponury grymas. Ozdobki dla pieska, ktory mogl sie bawic do woli, ale tylko w chwilach, gdy nie zabawial swojej pani. Przeciez nie mogla zdjac tych drogocennych symboli swej niewoli, nawet tutaj. Ktos moglby zobaczyc. Przyjechala w to miejsce, aby byc jak najdalej od Aielow, ale skad pewnosc, ze nie ma ich w lesie? Therava mogla sie dowiedziec o jej wypadach. Nielatwo przyznac, ale rozpaczliwie bala sie sokolookiej Madrej. Therava nawiedzala jej sny i nigdy nie byly one przyjemne. Czesto budzila sie spocona i zalana lzami. Pobudka z koszmaru przynosila zawsze ulge, choc czesto do rana juz nie potrafila zmruzyc oczu. Podczas tych przejazdzek nie wiazal jej zaden wyrazny rozkaz zabraniajacy ucieczki, ale to tylko poglebialo jej rozgoryczenie. Therava wiedziala, ze Galina wroci, niezaleznie jak zle byla traktowana, poniewaz tak naprawde niewolila ja nadzieja, iz pewnego dnia zdjeta zostanie z niej ta przekleta przysiega posluszenstwa. I bedzie znowu mogla przenosic, kiedy i jak zechce. Sevanna czasami kazala jej przenosic, czy podczas wykonywania jakichs podlych obowiazkow, czy po prostu dlatego, zeby zademonstrowac swa wladze, zdarzalo sie to jednak tak rzadko, iz laknela nawet tych nielicznych okazji, kiedy przynajmniej mogla na moment objac saidara. Therava natomiast nadzwyczaj rzadko pozwalala jej zaledwie dotknac zrodla, a choc Galina blagala i pelzala przed nia, nie bylo mowy o przeniesieniu bodaj strumyczka. Niekiedy dlugo czolgala sie w prochu, blagajac o ten jeden okruch Mocy - na nic. Przylapala sie na tym, ze zgrzyta zebami i zmusila sie, by przestac. Moze te przysiege anulowac mozna nie tylko rozdzka znajdujaca sie w posiadaniu Theravy, ale rowniez Rozdzka Przysiag w Wiezy, skad jednak wziac pewnosc? Mimo wszystko nie byly identyczne. Wedle jej zrozumienia roznice dotyczyly tylko oznaczen, ale niewykluczone, ze byly to roznice decydujace. Nie osmielilaby sie uciec bez rozdzki Theravy. Madra czesto zostawiala ja na wierzchu w namiocie, ale powiedziala wczesniej: "Nigdy nie wezmiesz jej do reki". Tak wiec Galina mogla dotknac grubego jak nadgarstek bialego preta, glaskac jego gladka powierzchnie, ale jakkolwiek probowala, nie potrafila zamknac na nim reki. Chyba zeby ktos jej podal rozdzke... Liczyla, ze jej swiadomosc nie zakwalifikuje tego, jako "wziecia do reki". Na pewno. Mysl, ze moglaby sie mylic, napawala ja najglebszym przerazeniem. Rozpaczliwa tesknota, jaka musiala byc widoczna w jej oczach, gdy patrzyla na rozdzke, potrafila wywolac jeden z rzadkich usmiechow na twarzy Theravy. "Czy moja mala Lina chce sie uwolnic od przysiegi?" - pytala wowczas szyderczo. - "A wiec Lina musi byc dobrym pieskiem, poniewaz zastanowie sie, czy ja uwolnic tylko wtedy, kiedy uznam, ze nawet bez przysiegi pozostanie wiernym pieskiem". Cale zycie w roli zabawki Theravy i przedmiotu jej wybuchow? Dziewczynka do bicia, sluzaca Theravie do wyladowania wscieklosci na Sevannie? Trwoga nie byla wlasciwym slowem do wyrazenia tego, co czula wobec takiej perspektywy. Najglebsza zgroza byla bardziej odpowiednim pojeciem. Obawiala sie, ze w takiej sytuacji moze oszalec. A rownoczesnie obawiala sie, ze byc moze w szalenstwo tez nie zdola uciec. Zupelnie podlamana, oslonila oczy dlonia i ocenila wysokosc slonca na niebie. Therava luzno zasugerowala jej, ze ma byc przed zachodem, a zatem pozostaly jej przynajmniej dwie godziny, westchnela jednak z zalem i ruszyla po stoku w kierunku drzew otaczajacych oboz. Madre lubowaly sie w wymuszaniu posluszenstwa, bez uciekania sie do bezposrednich rozkazow. Tysiac sposobow zmuszenia jej, by pelzala. Jesli zalezy jej na bezpieczenstwie, musi najlzejsze sugestie tamtej brac jako rozkazy. Kilkuminutowe spoznienie sprowadzalo kary, na wspomnienie ktorych Galina jeszcze teraz sie krzywila, rownoczesnie popedzajac klacz do szybszego biegu wsrod drzew. Therava nie dopuszczala zadnych wymowek. Nagle zza grubego pnia drzewa wyszedl Aiel i zastapil jej droge; byl bardzo wysoki, odziany w cadin'sor, wlocznie mial zatkniete za paski uprzezy podtrzymujacej na plecach futeral z lukiem, zaslona zwisala na piersi. Bez slowa schwycil jej konia za uzde. Przez krotka chwile przygladala mu sie z niedowierzaniem, potem uniosla sie w siodle. -Glupcze! - warknela. - Przeciez musisz juz wiedziec kim jestem. Pusc konia, albo Sevanna i Therava na zmiane beda cie obdzierac ze skory! Twarze Aielow rzadko zdradzaly ich uczucia, wydalo jej sie jednak, ze oczy tego nieznacznie sie rozszerzyly. Zanim jednak zdolala to zinterpretowac, chwycil ja wielka dlonia za szate i sciagnal z siodla. Krzyknela. -Badz cicho, gai'shain - powiedzial, ale w taki sposob jakby mu bylo obojetne, czy poslucha. W swoim czasie pewnie by musiala, ale od kiedy sie roznioslo, ze musi wykonywac wszystkie polecenia, natychmiast wielu zabawialo sie najglupszymi pomyslami, ktore bez reszty zajmowaly jej czas, gdy niepotrzebna byla Sevannie i Theravie; pozniej Madre ograniczyly ilosc rozkazodawcow do kilku sposrod nich i oczywiscie samej Sevanny. Dlatego teraz wrzeszczala i wierzgala w desperackiej nadziei, ze przyciagnie uwage kogos, kto wiedzial, iz nalezy wylacznie do Theravy. Szkoda, ze nie pozwalano jej nosic noza. Dlaczego ten czlowiek jej nie rozpoznal, dlaczego nie wiedzial, co oznaczaja obroza i pasek? Oboz wprawdzie byl tak ogromny, ze jego mieszkancy mogliby stanowic populacje niejednego miasta, niemniej z pozoru wszyscy znali pokojowego pieska z mokradel, nalezacego do Theravy. Therava na pewno obedrze go ze skory, a Galina bedzie sie cieszyc kazda chwila krwawego widowiska. Natychmiast okazalo sie, ze i tak z noza nie mialaby zadnego pozytku. Mimo szarpaniny napastnik obezwladnil ja z latwoscia i nasunal jej kaptur na twarz, zaslaniajac oczy - czesc materii wepchnal do ust, reszta omotal glowe. Schwycil ja za nogi, a nastepnie ciasno zwiazal nadgarstki oraz kostki. Latwo, jakby byla dzieckiem! Wciaz jeszcze sie ciskala, ale byly to prozne wysilki. -Chcial jakiegos gai'shain, ktory nie bylby Aielem, Gaul, ale gai'shain w jedwabiach, klejnotach i na koniu? - zapytal meski glos, a Galina zesztywniala. Glos nie nalezal do Aiela. Pobrzmiewal w nim akcent z Murandy! - Z pewnoscia nie takie sa wasze zwyczaje, nieprawdaz? -Shaido. - Slowo padlo z ust Aiela niczym przeklenstwo. -Coz, potrzeba jeszcze kilku, jesli chcemy miec pewnosc. Moze nawet wiecej. Tam na dole sa dziesiatki tysiecy w bieli, ona moze byc wszedzie wsrod nich. -Wydaje mi sie, ze ta, ktora zlapalismy, moze powiedziec Perrinowi Aybarze wszystko, co chcialby wiedziec, Fagerze Nealdzie. Jesli rzec, ze Galina wczesniej zesztywniala, to teraz zupelnie ja sparalizowalo. W zoladku rosla kula lodu, w sercu druga. Tych ludzi wyslal Perrin Aybara? Gdyby zaatakowal Shaido i zginal podczas proby oswobodzenia zony, na nic wszystko, co udalo jej sie uzyskac u Faile. Na wiesc o smierci meza Faile przestaloby na czymkolwiek zalezec, a pozostali nie mieli zadnych sekretow, ktore mozna wykorzystac. Galina z przerazeniem zdala sobie sprawe, ze jej nadzieje na zdobycie rozdzki topnieja z kazda chwila. Musiala go powstrzymac. Ale jak? -Dlaczego ci sie tak wydaje, Gaul? -To jest Aes Sedai. I najwyrazniej rowniez przyjaciolka Sevanny. -Doprawdy? - zapytal Murandianin tonem pelnym namyslu. - Nie mylisz sie? Dziwne, ale w glosie zadnego nie bylo bodaj sladu niepokoju, jaki powinien okazac kazdy rozsadny mezczyzna, dowiadujac sie, z kim ma do czynienia. A Aiel najwyrazniej zrobil, co zrobil, bedac w tego pelni swiadom. Nawet jakis renegat Shaido nie mogl wiedziec, iz jej nie wolno przenosic bez pozwolenia. Wiedziala o tym tylko Sevanna i garstka Madrych. Cala ta sytuacja z kazda chwila robila sie coraz bardziej niejasna. Nagle poczula, ze unosza ja do gory, a potem przerzucaja przez cos. Przez siodlo, zrozumiala po chwili. Nie minelo wiele czasu, jak zaczela sie rytmicznie kolysac na twardej skorze, a jeden z mezczyzn podtrzymywal ja, podczas gdy klacz biegla truchtem. -Udajmy sie do miejsca, gdzie bedziesz mogl stworzyc dla nas jedna ze swych dziur w powietrzu, Fagerze Nealdzie. -Wystarczy, ze znajdziemy sie po drugiej stronie wzgorza, Gaul. Coz, bywam tu tak czesto, ze wlasciwie wszedzie moglbym otworzyc brame. Czy wy, Aielowie, zawsze biegacie? Brame? O czym ten czlowiek bredzil? Przestala zwracac uwage na wypowiadane przez niego nonsensy i zaczela sie zastanawiac nad wlasnym polozeniem oraz drogami wyjscia. Nie wygladalo to najlepiej. Byla zwiazana jak owca na sprzedaz, byla zakneblowana tak, ze nawet gdyby zaczela krzyczec z calej sily, nie slyszano by jej z odleglosci dziesieciu krokow - jej szanse na ucieczke byly zerowe, chyba zeby porywaczom przeszkodzil patrol Shaido. Ale czy naprawde tego chciala? Jezeli nie spotka sie z Aybara, nie bedzie mogla mu przeszkodzic w zrujnowaniu planow. Z drugiej strony, jak dlugo potrwa droga do jego obozu? Z pewnoscia jest dosc daleko, w przeciwnym razie Shaido dawno by go znalezli. Wiedziala, ze zwiadowcy patroluja dokladnie obszar w promieniu dziesieciu mil od obozowiska. Niezaleznie od tego, ile dni zabierze ta podroz, powrot zajmie tyle samo. Spozni sie nie o minuty, ale o cale dni. Therava nie zabije jej za to. Po prostu sprawi, by zapragnela nie zyc. Moze da sie cos wyjasnic. Zmysli jakas bajeczke o porwaniu przez bandytow. Dwoch bandytow - bardziej wiarygodne, ze dwoch mezczyzn podkradlo sie do obozu niz to, ze zrobila to cala banda. Poniewaz nie mogla przenosic, ucieczka zabrala jej sporo czasu. Potrafi opowiedziec te historyjke w przekonujacy sposob. Moze przekonac Therave. Jesli powie na przyklad... To na nic. Za pierwszym razem, gdy Therava ukarala ja za spoznienie, przyczyna byl pekniety popreg i koniecznosc prowadzenia Chyzej. Therava okazala sie glucha na tlumaczenie i podobnie zareaguje na wymowke porwania. Galinie zachcialo sie plakac. W istocie, jak sobie zdala sprawe, juz od jakiegos czasu plakala beznadziejnymi lzami, ktorych nie potrafila powstrzymac. Kon zatrzymal sie i zanim Galina zdazyla sie zastanowic co robi, juz szarpala sie dziko, probujac zeslizgnac sie z siodla i krzyczec, na ile pozwalal knebel. Z pewnoscia zalezy im na uniknieciu wartownikow. Z pewnoscia Therava zrozumie gdy wartownicy przyprowadza ja i jej porywaczy, nawet jesli oznaczalo to spoznienie. Z pewnoscia poradzi sobie z Faile, nawet kiedy ta dowie sie o smierci meza. Zarobila tylko mocny cios ciezka reka. -Cicho - powiedzial Aiel i znowu ruszyli truchtem. Lzy znowu poplynely z jej oczu i wkrotce jedwabny kaptur okrywajacy twarz zrobil sie mokry. Therava juz sie postara, zeby wyla pod jej dlonia. Ale mimo placzu w glowie ukladala sobie slowa, ktore powie Aybarze. Musi sie skupic na zachowaniu choc najmniejszych szans na zdobycie rozdzki. Therava z pewnoscia... Nie. Nie! Powinna sie skoncentrowac na tym, co sama moze zdzialac. Obrazy okrutnookiej Madrej z rozga w dloni - z pasem, z linka... -przemykaly jej przed oczami, ale za kazdym razem przeganiala je, koncentrujac sie na pytaniach, jakie zada Aybara i odpowiedziach, jakich sama udzieli. Albo nad tym, jak go przekonac, by jej wlasnie powierzyl bezpieczenstwo swej zony. W zadnej sposrod swoich kalkulacji nie uwzglednila ewentualnosci, ze podroz skonczy sie w niecala godzine od momentu, gdy zostala schwytana. -Rozsiodlaj jej konia, Noren, zaprowadz go do pozostalych zwierzat - powiedzial Murandianin. -Juz sie robi, panie Nealdzie - padla odpowiedz. W slowach pobrzmiewal cairhienianski akcent. Peta opadly z kostek, ostrze noza przeslizgnelo sie miedzy jej nadgarstkami, rozcinajac sznur, wreszcie zniknelo i to, co przytrzymywalo knebel w ustach. Wyplula jedwab przesiakniety slina, i odrzucila kaptur na plecy. Niski mezczyzna w czarnym kaftanie odprowadzal wlasnie Chyza poprzez niechlujne zbiorowisko wielkich, polatanych brazowych namiotow oraz nieduzych, nieporzadnych chatynek, najwyrazniej wykonanych z galezi drzew, w tym ze zbrazowialej sosniny. Jak wiele czasu zabiera iglom sosny nabranie brazowej barwy? Dni, moze tygodnie. Szescdziesieciu, siedemdziesieciu ludzi zajmujacych sie gotowaniem strawy albo siedzacych po prostu na drewnianych stolkach przypominalo jej chlopow w prymitywnych kaftanach - ale niektorzy ostrzyli miecze, wlocznie i halabardy, gdzieniegdzie widnialy stojaki z bronia. W przestrzeniach miedzy namiotami i szalasami widziala kolejnych mezczyzn w helmach i napiersnikach, na koniach, z dlugimi lancami o waskich grotach. Zolnierze udajacy sie na patrol. Ilu nie widziala? Niewazne. Widok rozciagajacy sie przed jej oczyma nie mogl istniec! Rutynowe warty Shaido obejmowaly perymetr wiekszy nizli odleglosc, w jakiej znajdowal sie ten oboz. Nie moglo byc inaczej! -Nawet gdyby nie charakterystyczne oblicze - mruknal Neald - starczyloby tego chlodnego, szacujacego spojrzenia. Jakby przygladala sie robakom pod kamieniem, ktory wlasnie odwrocila. - Okazal sie smuklym mezczyzna w czarnym kaftanie, teraz w zadumie podkrecal nawoskowanego wasa, ostroznie, by nie zniszczyc szpicu. Przy pasie mial miecz, ale nie wygladal ani na zolnierza, ani w ogole na czlowieka parajacego sie bronia. - Coz, chodzmy wiec, Aes Sedai - powiedzial, poklepujac ja po ramieniu. - Lord Perrin z pewnoscia bedzie chcial zadac ci pare pytan. - Sprobowala mu sie wyszarpnac, a wtedy spokojnie zaciesnil uchwyt. - Nie rob tego. Wysoki Aiel, Gaul, wzial ja pod drugie ramie i mogla wybierac, czy pojdzie sama, czy ja zawloka. Poszla wiec, wysoko unoszac glowe, udajac, ze tamci to tylko eskorta - oczywiscie kazdy, kto zerknalby na jej rece, wiedzialby, jak sie rzeczy maja. Choc wzrok utkwila w przestrzen przed soba, mimo wszystko widziala zbrojnych chlopow, w wiekszosci bardzo mlodych, patrzacych w slad za nia. Jak to mozliwe, ze ci dwaj tak niefrasobliwie traktowali Aes Sedai? Niektore sposrod Madrych, widzac, jak skwapliwie slucha polecen i ulega Theravie, a nieswiadome natury jej przysiag, wyrazaly watpliwosci wzgledem tego, za kogo sie podaje - ci dwaj jednak wiedzieli. I nie obchodzilo ich to. Zrodzilo sie w niej podejrzenie, ze ci chlopi tez wiedzieli... i zadnego nie zaskakiwal sposob, w jaki sie z nia obchodza. Poczula gesia skorke na karku. Kiedy zblizyli sie do wielkiego namiotu w bialo-czerwone pasy, z odrzuconymi, wielkimi klapami wejscia, uslyszala dobiegajace z wnetrza glosy: -...powiedzial, ze wkrotce bedzie - mowil mezczyzna. -Nie dam rady karmic jeszcze jednej geby, zwlaszcza gdy nie wiem, na jak dlugo -odparl drugi. - Krew i krwawe popioly! Jak duzo czasu ma zajmowac zorganizowanie spotkania z tymi ludzmi? W wejsciu do namiotu Gaul musial sie schylic, Galina natomiast weszla do srodka dumnie, jakby to byl jej apartament w Wiezy. Mogla byc wiezniem, ale przede wszystkim byla Aes Sedai i to stanowilo jej najgrozniejsza bron. I tarcze. Z kim on chcial sie spotkac? Z pewnoscia nie moglo chodzic o Sevanne. Po niechlujnym obozie wnetrze namiotu uderzalo przepychem: znakomity dywan w kwiaty jako podloga, dwa jedwabne gobeliny tkane w ptaki i kwiaty, na cairhienianska modle zwieszone z poziomego stelazu podtrzymujacego dach. Jej spojrzenie od razu przykul wysoki mezczyzna o szerokich ramionach - stal plecami do niej, bez kaftana, opierajac dlonie na delikatnym stole, ozdobionym szeregiem zlocen i zaslanym mapami oraz arkuszami papieru. Aybare widziala raz tylko, z oddali, w Cairhien, ale nie bylo zadnych watpliwosci, ze, mimo jedwabnej koszuli i wypastowanych butow, oto ma przed soba chlopaka z rodzimej wioski Randa al'Thora. Nawet zawiniete cholewy butow byly wypastowane. A poza tym wszyscy zgromadzeni w namiocie patrzyli tylko na niego. W momencie, w ktorym Galina weszla do srodka, wysoka kobieta kladla mu wlasnie czulym gestem dlon na ramieniu. Ubrana byla w zielona jedwabna suknie z wysokim karczkiem, ozdobiona odrobina koronki na makietach i przy dekolcie; lawina czarnych lokow splywala jej na ramiona. Galina rozpoznala ja. -Sprawia wrazenie bardzo ostroznej, Perrin - powiedziala Berelain. -Moim zdaniem obawia sie pulapki, lordzie Perrinie - wtracil siwiejacy mezczyzna o porytej zmarszczkami twarzy, w zdobnym napiersniku, nalozonym na szkarlatny kaftan. "Ghealdanin" - pomyslala Galina. Przynajmniej obecnosc jego i Berelain tlumaczyla, skad w obozie wzieli sie zolnierze. Byla zadowolona, ze nie spotkala Berelain w Cairhien. W przeciwnym razie cala obecna sytuacja bylaby, lagodnie mowiac, dosc dziwna. Zalowala, ze nie ma wolnych dloni, by obetrzec slady lez z policzkow, ale tamci wciaz trzymali ja mocno. Trudno, nic sie nie da zrobic. Byla Aes Sedai. Tylko to mialo znaczenie. Tylko na tym sie skoncentruje. Otworzyla usta, zeby zapanowac nad sytuacja... Aybara nagle spojrzal na nia przez ramie, jakby jakos wyczul jej obecnosc i na widok jego zlotych oczu slowa zamarly jej na ustach. Nie wierzyla w opowiesci o jego wilczych oczach, teraz jednak mogla sie przekonac, ze byly prawdziwe. Wilcze oczy w twarzy jakby wykutej z kamienia. Ghealdanin wygladal przy nim nieomal na zniewiescialego. Ale w tych zoltych oczach czail sie smutek, ktory podkreslala jeszcze krotko przystrzyzona broda. Bez watpienia chodzi o zone. A to da sie wykorzystac. -Aes Sedai w bieli gai'shain - powiedzial spokojnie odwracajac sie ku niej. Byl naprawde poteznie zbudowany i choc nie dorownywal Aielowi, dominowal nad otoczeniem, a zolte oczy widzialy wszystko. - Oraz wiezniarka, jak sie wydaje. Nie chciala przyjechac? -Rzucala sie niczym pstrag wyrzucony na brzeg rzeki, kiedy Gaul ja wiazal, moj panie -odparl Neald. - Jesli o mnie chodzi, nie mialem nic do roboty, tylko stac i sie przygladac. Dziwne slowa i na dodatek wypowiedziane osobliwie znaczacym tonem. Czego on chcial? Nagle dostrzegla drugiego mezczyzne w czarnym kaftanie, przysadzistego, pomarszczonego, ze srebrna szpilka o ksztalcie miecza w wysokim kolnierzu. I wtedy przypomniala sobie, kiedy po raz ostatni widziala mezczyzn w czarnych kaftanach... Wyskakiwali z dziur w powietrzu na moment przed tym, nim sytuacja pod Studniami Dumai przemienila sie w kompletna katastrofe. Neald, jego dziury, jego bramy. Ci mezczyzni potrafili przenosic. Potrzeba bylo calej sily woli, jaka potrafila zgromadzic, zeby nie szarpnac sie w uchwycie Murandianina, zeby nawet nie drgnac. Zoladek jej sie wywracal od jego bliskosci. Dotykal ja... Z jej gardla wyrywal sie skowyt i to ja wreszcie otrzezwilo. Przeciez jest twardsza! Skoncentrowala sie na tym, by sprawiac wrazenie calkowicie spokojnej, rownoczesnie probujac odzyskac panowanie nad glosem. -Twierdzi, ze jest przyjaciolka Sevanny - dodal Gaul. -Przyjaciolka Sevanny - powtorzyl Aybara, marszczac czolo. - Ale w szacie gai'shain. Jedwabna szata, klejnoty, niemniej... Nie chcialas pojechac po dobroci, ale nie przenioslas, zeby powstrzymac Gaula i Nealda. I jestes przerazona. - Pokrecil glowa. Skad wiedzial, ze jest przerazona? -Po tym, co sie stalo pod Studniami Dumai, zaskoczony jestem, widzac Aes Sedai w obozie Shaido. A moze nic nie wiesz? Pusccie ja, pusccie. Watpie, by chciala uciekac, skoro pozwolila wam sie przywiezc tak daleko. -Studnie Dumai nie maja tu nic do rzeczy - powiedziala spokojnie, wreszcie wolna od dotyku meskich rak. Niemniej tamci wciaz stali obok niczym straz i dlatego dumna byla z pewnosci glosu. Mezczyzna potrafiacy przenosic. Dwoch, a ona sama. Sama i niezdolna przeniesc chocby strumyczka Mocy. Stala wiec wyprostowana, z uniesiona glowa. Byla Aes Sedai i tamci maja widziec w niej Aes Sedai, w kazdym calu. Skad wiedzial, ze ona sie boi? W jej slowach nie zabrzmiala nawet nutka lekliwosci. O opanowanie na twarzy byla spokojna, nawet kamien moglby jej pozazdroscic. - Biala Wieza kieruje sie celami, ktorych nikt procz siostr nie zna i pojac nie potrafi. Wypelniam tu misje zlecona przez Biala Wieze, a wy sie wtracacie. Jak na mezczyzn, to dosc nierozwazne. - Ghealdanin pokiwal ze smutkiem glowa, jakby mial kiedys okazje na wlasnej skorze przekonac sie o prawdziwosci tych slow. Aybara tylko popatrzyl na nia pozbawionym wyrazu wzrokiem. - Tylko to, ze uslyszalam twoje imie, powstrzymalo mnie przed drastycznym postepkiem wobec tych dwoch -kontynuowala. Gdyby Murandianin albo Aiel podniesli kwestie tego, ile czasu zabralo im jej obezwladnienie, powie, ze z poczatku byla oszolomiona, ale poniewaz milczeli, mowila dalej szybko i przekonujaco: - Twoja zona Faile znajduje sie pod moja ochrona, podobnie jak krolowa Alliandre, a kiedy zakoncze zalatwiac sprawy z Sevanna, zabiore je ze soba w bezpieczne miejsce, a potem pomoge dotrzec, dokad zechca. Tymczasem twoja obecnosc tutaj zagraza mojej misji, sprawom Bialej Wiezy, a na to pozwolic nie moge. Zagraza takze twojemu zyciu, zyciu twojej zony i Alliandre. W obozie sa dziesiatki tysiecy Aielow. Wiele dziesiatkow tysiecy. Jezeli zaatakuja cie... a ich zwiadowcy znajda cie wczesniej czy pozniej, o ile juz tego nie zrobili... zetra twoje nedzne sily z powierzchni ziemi. Z pewnoscia nie przyczyni sie to do poprawy losu twojej zony i krolowej Alliandre. Moge nie byc w stanie powstrzymac Sevanny. To jest bezwzgledna kobieta, a wiele Madrych potrafi przenosic, prawie cztery setki, i wszystkie najwyrazniej pala sie do uzycia Mocy w charakterze broni, podczas gdy ja jestem tylko jedna Aes Sedai i na dodatek powstrzymuja mnie przysiegi. Jesli chcesz ochronic zone i krolowa, zwin oboz i zmykaj ile sil w nogach. Moze cie nie zaatakuja, kiedy zobacza, ze sie wycofujesz. To jedyna nadzieja, na jaka moze liczyc twoja zona. - Dobrze. Jesli bodaj kilka ziarenek, jakie wlasnie posiala, wzejdzie, powinno wystarczyc, aby sie wycofal. -Skoro Alliandre jest w niebezpieczenstwie, lordzie Perrinie... - zaczal Ghealdanin, ale Aybara uciszyl go gestem uniesionej dloni. Zolnierz zacisnal szczeki tak mocno, ze wydalo jej sie, iz slyszy zgrzytanie, ale nic wiecej nie powiedzial. -Widzialas Faile? - zapytal mlodzieniec, a w jego glosie pobrzmiewalo napiecie. - Ma sie dobrze? Nikt jej nie wyrzadzil krzywdy? - Glupiec, chyba nie zrozumial zadnego jej slowa, procz bezposrednio odnoszacych sie do jego zony. -Dobrze, poniewaz jest pod moja ochrona, lordzie Perrinie. - Jesli ten kmiotek karierowicz chce nazywac sie lordem, ona moze przez jakis czas to znosic. - I ona, i Alliandre. - Zolnierz popatrzyl gniewnie na Aybare, ale nie skorzystal z okazji, by przemowic. - Musisz mnie posluchac. Shaido cie zabija... -Podejdz i spojrz na to - przerwal jej Aybara, odwracajac sie do stolu i przyciagajac do siebie wielki arkusz papieru. -Musisz mu wybaczyc brak manier, Aes Sedai - mruknela Berelain, podajac jej kuty srebrny pucharek z winem. - Jak nietrudno sobie wyobrazic, zyje w stanie nieustannego napiecia. Nie przedstawilam sie. Jestem Berelain, Pierwsza z Mayene. -Wiem. Mozesz mi mowic Alyse. Kobieta usmiechnela sie, jakby wiedziala, ze imie jest falszywe, a rownoczesnie akceptowala ten fakt. Pierwszej z Mayene nie mozna bylo zarzucic braku subtelnosci. Szkoda ze to z chlopakiem trzeba bylo rozmawiac, a nie z nia - najmniej trudnosci sprawiali subtelni ludzie, ktorzy sadzili, iz moga igrac z Aes Sedai. Wiesniacy natomiast, z czystej ignorancji, bywali uparci. Ten Aybara powinien juz jednak cos wiedziec o Aes Sedai. Moze gdyby go potraktowac z gory, zaczalby sie zastanawiac na tym, kim i czym ona wlasciwie jest. Wino zostawilo na jezyku posmak kwiatow. -Jest bardzo dobre - powiedziala z nieklamana wdziecznoscia. Od tygodni nie miala w ustach przyzwoitego wina. Therava nie pozwalala jej na przyjemnosci, jakich Madre sobie samym odmawialy. Gdyby odkryla, ze Galina znalazla w Malden kilka antalkow, ta nie mialaby nawet malo przyzwoitego wina. I na dodatek zostalaby porzadnie obita. -W naszym obozie przebywa kilka siostr, Alyse Sedai. Masuri Sokawa, Seonid Traighan oraz moja osobista doradczyni, Annoura Larisen. Moze chcialabys z nimi porozmawiac, kiedy juz skonczysz z Perrinem? Z udawana niefrasobliwoscia Galina naciagnela kaptur na glowe, a potem upila kolejny lyk wina i zaczela sie zastanawiac. Obecnosc Annoury byla zrozumiala, majac na wzgledzie jej role u boku Berelain, ale co robily tu pozostale dwie? Nalezaly do tych, ktore uciekly z Wiezy, po detronizacji Siuan i wyniesieniu Elaidy. Prawda, zadna nie moze wiedziec od Elaidy o jej udziale w probie porwania al'Thora, niemniej... -Nie sadze - mruknela. - One maja swoje sprawy, ja mam swoje. - Wiele by oddala, aby dowiedziec sie, jakie tez sa sprawy tamtych, ale koszty ewentualnego rozpoznania mogly byc zbyt wysokie. Kazdy przyjaciel Smoka Odrodzonego zapewne posiada pewne... wyobrazenia... na temat Czerwonych. - Pomoz mi przekonac Aybare, Berelain. Twoja Skrzydlata Gwardia nie jest zadnym przeciwnikiem dla tego, co Shaido moga wystawic przeciw tobie. Ghealdanie, ktorych masz ze soba, tez pewnie nie na wiele sie przydadza. Cala armia nie przydalaby sie na wiele. Shaido jest po prostu zbyt wielu, maja ze soba setki Madrych, gotowych poslugiwac sie Jedyna Moca jako bronia. Widzialam na wlasne oczy. Ty tez mozesz zginac, jesli nawet skonczy sie tylko na niewoli. Nie moge zagwarantowac, ze przekonam Sevanne, by cie wypuscila, kiedy opuszcze jej oboz. Berelain zasmiala sie beztrosko, jakby tysiace Shaido i setki przenoszacych Madrych nie stanowily zadnej grozby. -Och, nie boj sie, nie znajda nas. Ich oboz znajduje sie dobre trzy dni drogi stad, moze cztery. Na dodatek po trudnym terenie. Trzy dni, moze cztery. Galina zadrzala. Powinna sama to wydedukowac. Trzy, cztery dni drogi pokonane w godzine. Poprzez dziure w powietrzu wykonana z uzyciem meskiej polowy Mocy. Byla dostatecznie blisko, zeby dotknal jej saidin. Wewnetrzne rozterki nie znalazly jednak odbicia w wypowiadanych slowach: -Nawet w takim wypadku musisz mi pomoc go przekonac, zeby nie atakowal. To bylaby katastrofa dla niego, jego zony, dla wszystkich. Poza tym, moja misja jest naprawde istotna dla Wiezy. Zawsze bylas zdecydowana popleczniczka Wiezy. - Pochlebstwo dla wladczyni jednego miasta i kilku skrawkow ziemi, ale przeciez z rowna sila dzialalo na pozbawionych znaczenia, jak i na naprawde poteznych. -Perrin jest uparty, Alyse Sedai. Watpie, bym byla w stanie wplynac na jego decyzje. Kiedy juz cos postanowi, nielatwo go przekonac. - Z jakiegos powodu mloda kobieta usmiechnela sie, usmiechem na tyle tajemniczym, ze moglby zdobic twarz siostry. -Berelain, mozesz pozniej dokonczyc rozmowe? - zapytal niecierpliwie Aybara i nie byla to tylko niezobowiazujaca propozycja. Grubym palcem stukal w rozlozony arkusz papieru. - Alyse, moze tez spojrzysz? - To tez nie byla wylacznie uprzejma propozycja. Za kogo ten czlowiek sie uwazal, zeby rozkazywac Aes Sedai? Jezeli podejdzie do stolu, znajdzie sie przynajmniej dalej od Nealda. Prawda, stamtad bedzie blizej do tego drugiego, ktory wciaz badawczo sie jej przygladal, ale dzielic ich bedzie zaslany mapami blat. Slaba oslona, niemniej, przygladajac sie mapie pod palcem Aybary, nie bedzie musiala na niego patrzec. W koncu okazalo sie, ze tylko z najwyzszym unika unoszenia wzroku. Na mapie bylo zaznaczone miasteczko Malden, wraz z akweduktem, ktory dostarczal do niego wode z odleglego o piec mil jeziora oraz zarys obozu Shaido wokol miasta. Prawdziwym zaskoczeniem okazal sie fakt, iz mapa uwzgledniala kolejne szczepy, ktore zasilaly Shaido od czasu przybycia pod Malden - wynikalo stad, ze ludzie Aybary juz od jakiegos czasu obserwuja oboz. Na drugim planie, narysowanym wyraznie od reki, bylo miasto, przedstawione nawet w miare szczegolowo. -Widze, ze juz wiesz, jak duzy jest oboz - powiedziala. - Musisz wiec zdawac sobie sprawe, ze uwolnienie jej sila stanowi przedsiewziecie beznadziejne. Nawet gdybys dysponowal setkami tych ludzi - nielatwo przyszlo jej wspomniec o nich i nie do konca potrafila ukryc pogarde w glosie - nie wystarczyloby. Te Madre beda walczyc. A sa ich setki. Skonczy sie rzezia, tysiace polegna, wsrod nich prawdopodobnie twoja zona. Mowilam ci, ze ona i Alliandre znajduja sie pod moja ochrona. Kiedy zalatwie swoje sprawy, zabiore je w bezpieczne miejsce. Slyszales moje slowa, a wiec wiesz, ze Trzy Przysiegi gwarantuja ich prawdziwosc. Wolalabym, abys nie popelnil bledu, sadzac, ze twoje koneksje z Randem al'Thorem uchronia cie przed kara za wtracanie sie w sprawy Wiezy. Tak, wiem, kim jestes. Czy sadzisz, ze twoja zona mi nie powiedziala? Ufa mi, a jesli zalezy ci na jej bezpieczenstwie, rowniez ty musisz mi zaufac. Ten idiota patrzyl na nia takim wzrokiem, jakby slowa omijaly go, nie trafiajac do uszu. Te oczy byly naprawde niepokojace. -Gdzie ona sypia? Ona i wszyscy pozostali, ktorych razem z nia pojmano? Pokaz mi. -Nie moge - odpowiedziala tonem bez wyrazu. - Gai'shain rzadko sypiaja w jednym miejscu dwie noce z rzedu. - Wraz z tym klamstwem zniknela ostatnia szansa na to, ze Faile i jej towarzysze pozostana przy zyciu. Och, nie zamierzala narazac szans wlasnej ucieczki, pomagajac im, ale to zaniedbanie mozna by ostatecznie zawsze wyjasnic nieszczesnym zbiegiem okolicznosci. Ale nie mogla ryzykowac, ze naprawde uciekna ktoregos dnia i jej klamstwo wyjdzie na jaw. -Uwolnie ja - warknal, ale niemalze zbyt cicho, w doslyszala. - Nie dbam o ofiary. Czula w glowie gonitwe mysli. Wychodzilo na to, ze nie wyperswaduje mu tego, ale przynajmniej mogla odwlec bezposrednia akcje. Przynajmniej tyle musi zrobic. -Bylbys sklonny odwlec nieco date ataku? W ciagu kilku dni, najwyzej tygodnia, zalatwie pewnie swoje sprawy. - Ostateczny termin byc moze doda ostrogi wysilkom Faile. Wczesniej takie podejscie uznala za zbyt niebezpieczne: grozba bez pokrycia tracila cala swoja sile, a istnialo prawdopodobienstwo, ze Faile moze nie zdobyc rozdzki w wyznaczonym czasie. Teraz trzeba bylo ryzykowac. - Jezeli mi sie uda, a potem wyjade z twoja zona i pozostalymi, nie bedziesz musial ginac na marne. Tydzien. Z twarza wykrzywiona irytacja Aybara uderzyl piescia w stol tak, ze ten az podskoczyl. -Dam ci kilka dni - warknal - moze nawet tydzien czy wiecej, pod warunkiem... - zmell w ustach slowa, ktore zamierzal wypowiedziec. Poczula na sobie spojrzenie tych dziwnych oczu. - Ale nie moge obiecac, ile to bedzie dni - ciagnal dalej. - Gdyby to ode mnie zalezalo, juz bym atakowal. Nie pozwole, by Faile cierpiala w niewoli choc jeden dzien dluzej, tylko dlatego, ze musze czekac, az wydadza owoce jakies knowania Aes Sedai wzgledem Shaido. Mowisz, ze znajduje sie pod twoja ochrona, ale jaka ochrone mozesz jej zapewnic, noszac taka szate? W obozie wyraznie widac oznaki pijanstwa. Nawet wartownicy pija. Madre tez? Nagla zmiana tematu sprawila, ze omal nie zamrugala. -Madre pija tylko wode. Nie mozesz liczyc na to, ze znajdziesz je w stanie oszolomienia -poinformowala go sucho. I zgodnie z prawda. Zawsze ja bawilo, gdy mogla sie posluzyc prawda dla swoich celow. Oczywiscie okazjonalnej prawdomownosci nie zawdzieczala szkoleniu, jakiemu poddawaly ja Madre. Faktycznie wsrod Shaido szerzylo sie pijanstwo. Kazdy oddzial przywozil do obozu cale wino, jakie udalo mu sie znalezc. Dziesiatki malych destylarni wytwarzaly paskudne dekokty ze zboz, a na miejsce kazdej zniszczonej przez Madrych powstawaly dwie nowe. Gdyby mu jednak o tym powiedziala, tylko by go zachecila do ataku. - Jesli zas chodzi o innych, to powiem tyle, ze zdarzalo mi sie juz podrozowac w towarzystwie armii i widzialam gorsze picie niz wsrod Shaido. Jezeli nawet stu jest pijanych wsrod dziesiatek tysiecy, co z tego? Naprawde, lepiej bedzie, jak dasz mi tydzien. A jeszcze lepiej dwa. Przeniosl spojrzenie na mape, prawa dlon znow zacisnal w piesc, ale w jego glosie nie bylo juz gniewu: -Czy Shaido czesto udaja sie za mury miasta? Postawila pucharek z winem na stole i wyprostowala sie. Spojrzenie w zolte oczy wymagalo nieco wysilku, ale jakos sie udalo. -Mysle, ze juz czas, abys nauczyl sie okazywac stosowny szacunek. Jestem Aes Sedai, a nie twoja sluzka. -Czy Shaido czesto udaja sie za mury miasta? - powtorzyl tym samym, calkowicie opanowanym tonem. Miala ochote zgrzytac zebami. -Nie - warknela. - Zlupili wszystko, co sie nadawalo do zlupienia oraz nieco z tego, co sie nie nadawalo. - Pozalowala swoich slow, gdy tylko je wypowiedziala. Wydawaly sie nie niesc zadnego ryzyka, poki sobie nie przypomniala mezczyzn wyskakujacych z dziur w powietrzu. - Nie chce przez to powiedziec, ze nigdy tam nie bywaja. Nieustannie przebywa tam od dwudziestu do trzydziestu, czasami wiecej, w grupach po dwu, trzech. - Czy byl na tyle rozgarniety, zeby zrozumiec, co to znaczy? Lepiej sie upewnic. - Nie poradzisz sobie ze wszystkimi. Kilku ci ucieknie, zeby zaalarmowac oboz. Aybara tylko pokiwal glowa. -Kiedy zobaczysz Faile, powiedz jej, ze w dniu, gdy zobaczy mgle na wzgorzach i uslyszy wilki wyjace do slonca, ona i pozostali musza przedostac sie do twierdzy lady Cairen na polnocnym krancu miasta i tam sie ukryc. Powiedz jej, ze ja kocham. Powiedz, ze ide po nia. Wilki? Czy ten czlowiek byl niespelna rozumu? Skad moze miec pewnosc, ze wilki... Nagle poczula na sobie spojrzenie wilczych oczu i juz nie byla taka pewna, czy chce wiedziec. -Powiem jej - sklamala. A moze chcial wykorzystac tylko mezczyzn w czarnych kaftanach dla odbicia zony? Ale w takim wypadku po co w ogole czekac? Te zolte oczy skrywaly tajemnice, ktore chetnie by poznala. Z kim chcial zorganizowac spotkanie? Z pewnoscia nie moglo chodzic o Sevanne. Miala ochote dziekowac Swiatlosci, choc juz dawno porzucila tego rodzaju glupoty. Kto byl gotow pojawic sie u niego w kazdej chwili? Wspomniano jednego czlowieka, ale mogl to byc krol na czele armii. Albo al'Thor we wlasnej osobie? W tym wypadku modlitwa bylaby jak najbardziej stosowna, jego miala nadzieje juz nigdy w zyciu nie spotkac. Jej obietnica jakby cos wyzwolila w mlodziencu. Powoli wypuscil powietrze z pluc, a napiecie, ktorego wczesniej nie dostrzegla, zniknelo z twarzy. -Klopot z zagadka kowala - powiedzial cicho, stukajac palcem w granice Malden -polega zawsze na tym, by wlozyc na miejsce kluczowy element. Coz, stalo sie. Albo juz wkrotce. -Zostaniesz na kolacji? - zapytala Berelain. - Godzina jest odpowiednia. Niebo w otwartym wejsciu powoli ciemnialo. Chuda sluzaca w ciemnych welnach, z bialymi wlosami upietymi w kok, weszla i zaczela zapalac lampy. -Obiecasz, ze dasz mi przynajmniej tydzien? - domagala sie Galina, ale Aybara tylko pokrecil glowa. - W takim razie liczy sie kazda godzina. - Nie zamierzala zostac nawet chwili dluzej niz to konieczne, niemniej trzeba jeszcze bylo wydusic z siebie ostatnie slowa. - Czy jeden z twoich... ludzi... moglby mnie zabrac tak blisko obozu, jak sie tylko da? -Zajmij sie tym, Neald - rozkazal Aybara. - I postaraj sie byc przynajmniej grzeczny. - Powiedzial cos takiego! Wziela gleboki oddech i naciagnela kaptur na glowe. -Chce, zebys mnie tu uderzyl. - Dotknela policzka. - Na tyle mocno, zeby zostal slad. W koncu udalo jej sie powiedziec cos, co poruszylo tego czlowieka. Zolte oczy rozszerzyly sie, on zas zatknal kciuki za pas, jakby chroniac dlonie. -Nie zrobie tego - powiedzial tonem szalenca. Ghealdanin zamarl z rozdziawionymi ustami, a sluzaca zagapila sie na nia, plonaca drzazga zawisla niebezpiecznie blisko spodnic. -Domagam sie - oznajmila twardo Galina. Dla przekonania Theravy potrzebne jej bedzie wszystko, co uprawdopodobni opowiesc. - Zrob to! -Nie sadze, by byl w stanie - powiedziala Berelain, zbierajac suknie i przysuwajac sie blizej. - On ma bardzo zdecydowane, troche moze zasciankowe poglady. Moze ja jesli pozwolisz? Galina niecierpliwie skinela glowa. Nie miala nic przeciwko, procz tego, ze kobieta prawdopodobnie nie pozostawi dostatecznie przekonujacych sladow... I nagle pociemnialo jej w oczach, a gdy juz doszla do siebie, wciaz chwiala sie lekko. Uniosla dlon do policzka i zamrugala. -Za mocno? - z niepokojem zapytala Berelain. -Nie - wymamrotala Galina, starajac sie nie dac niczego po sobie poznac. Gdyby mogla przenosic, urwalaby tej kobiecie glowe! Oczywiscie, gdyby mogla przenosic, nic takiego nie wydarzyloby sie. - Dobrze, teraz w drugi policzek, I niech ktos przyprowadzi mi konia. Odjechala w towarzystwie Murandianina w kierunku lasu. Po jakims czasie dotarli do miejsca, gdzie wielkie drzewa lezaly po czesci powalone, a po czesci dziwnie pochylone. Przez caly czas wmawiala sobie, ze skorzystanie z dziury w powietrzu bedzie powazna trudnoscia, ale kiedy tamten stworzyl pionowa srebrno-niebieska szczeline, za ktora potem ukazalo sie strome zbocze, nie myslala juz o saidinie. Poganiajac Chyza w przeswit, myslala tylko o Theravie. Niemal zawyla, kiedy zrozumiala, ze znalazla sie po przeciwnej stronie zbocza niz oboz. Zaczal sie szalenczy wyscig z zachodzacym sloncem. Przegrala. Na swoje nieszczescie miala racje. Therava nie chciala sluchac zadnych wymowek. A w szczegolna zlosc wprawily ja siniaki. Sama nigdy nie zostawiala sladow na twarzy Galiny. A potem nastapily chwile, ktore niczym nie ustepowaly jej koszmarom. I trwaly znacznie dluzej. W chwilach, gdy krzyczala najglosniej, prawie zapominala o pragnieniu zdobycia rozdzki. Ale poza tym nic innego jej nie zostalo. Zdobyc rozdzke, zabic Faile oraz jej przyjaciol i bedzie wolna. Egwene powoli odzyskiwala swiadomosc, a poniewaz wciaz jeszcze byla mocno oszolomiona, ledwie zdolala zapanowac nad soba i nie otwierac oczu. Udawanie, ze wciaz jest nieprzytomna, okazalo sie az nazbyt latwe. Jej glowa opierala sie na ramieniu jakiejs kobiety, nie potrafilaby jej uniesc, nawet gdyby sprobowala. Ramie nalezalo do Aes Sedai, byla w stanie wyczuc jej zdolnosc przenoszenia. Wydawalo jej sie, ze glowe ma wypchana wata, mysli krazyly wolno i chwiejnie, cialo pozostawalo odretwiale. Po chwili dotarlo do niej, ze suknie do konnej jazdy i plaszcz ma suche, choc pamietala dobrze, ze w rzece przemokla ze szczetem. Coz, dzieki Mocy bez trudu dawalo sie to osiagnac. Nie ludzila sie szczegolnie, ze to dla jej wygody osuszono jej ubrania. Siedziala wcisnieta miedzy dwie siostry, podtrzymywana przez nie, od kwiatowych perfum jednej z nich krecilo w nosie. Wnoszac z rytmicznego kolysania i stuku konskich kopyt na kamieniach bruku, musiala znajdowac sie w jakims powozie. Ostroznie chylila powieki. Zaslonki powozu byly odsuniete, choc smrod, jaki dociekl spoza nich, natychmiast sprawil, ze zapragnela, by bylo inaczej. Gnijace smieci! Jak Tar Valon moglo upasc tak nisko? Rozpaczliwie zaniedbany stan miasta sam w sobie stanowil wystarczajaca przeslanke koniecznosci usuniecia Elaidy. Saczaca sie przez okna powozu metna ksiezycowa poswiata wylawiala z mroku sylwetki trzech Aes Sedai siedzacych naprzeciw, przodem do kierunku jazdy. Wprawdzie w obecnej kondycji nie potrafila wyczuc ich zdolnosci do przenoszenia, niemniej mialy na sobie szale z fredzlami. W Tar Valon kobieta, ktora nie byla Aes Sedai i zalozyla szal z fredzlami, mogla sie narazic na srogie nieprzyjemnosci. Dziwne, ale siostra siedzaca po lewej wyraznie separowala sie od pozostalych, a poniewaz miejsca w powozie nie bylo zbyt duzo, musiala wciskac sie w jego burte; pozostale tez wyraznie unikaly kontaktu z nia. Bardzo dziwne. Nagle zdala sobie sprawe, ze nie jest oddzielona tarcza od zrodla. W glowie jej sie krecilo. Nie potrafila jasno rozwazac wszystkich konsekwencji tego odkrycia, ale sam fakt zupelnie pozbawiony byl sensu. Byly w stanie wyczuc jej sile, podobnie jak ona czula ich Moc, a choc zadna nie byla slaba, poradzilaby sobie z cala piatka, gdyby tylko reagowala dostatecznie szybko. Prawdziwe zrodlo lsnilo niczym ogromne slonce tuz poza krawedzia pola widzenia, wzywalo. Podstawowym pytaniem jednak bylo: czy sie odwazy, tak od razu? Mysli bladzace chaotycznie w jej glowie nie gwarantowaly, ze w ogole uda jej sie ujac saidara - kiedy bodaj sprobuje, zorientuja sie natychmiast. Lepiej wczesniej dojsc troche do siebie. Natychmiast pojawilo sie drugie pytanie: jak dlugo odwazy sie zwlekac? Wczesniej czy pozniej oddziela ja tarcza od zrodla. Na probe poruszyla palcami stop w grubych skorzanych butach i z radoscia stwierdzila, ze sluchaja jej rozkazow. Do rak i nog powoli wracalo zycie. Uznala, ze dalaby rade uniesc glowe, choc pewnie juz nie tak latwo, jak przed chwila palcami. Cokolwiek jej zadaly, przestawalo powoli dzialac. Jak dlugo jeszcze? Wszelkim jej zamierzeniom kres polozyla ciemnowlosa siostra, siedzaca posrodku tylnego siedzenia. Pochylila sie naprzod i uderzyla tak mocno, ze Egwene upadla na kolana kobiety, o ktora sie opierala. Reka jakby kierowana wlasna wola uniosla sie do obolalego policzka. Tyle wyszlo z udawania nieprzytomnej. -Nie bylo potrzeby, Katerine - powiedzial zgrzytliwy glos nad jej glowa, a potem wlascicielka glosu uniosla ja znowu do pozycji siedzacej. Okazalo sie, ze potrafi utrzymac glowe w gorze, choc z trudnoscia. Katerine. To pewnie bedzie Katerine Alruddin, Czerwona. Z jakiegos powodu uwazala, ze dobrze bedzie, gdy pozna tozsamosc porywaczek, choc o samej Katerine nie wiedziala nic, procz imienia i Ajah. Siostra, na ktora upadla, miala slomiane wlosy i okragla twarz, nalezaca do zupelnie nieznanej kobiety. - Sadze, ze dalas jej zbyt wiele tego widlokorzenia - mowila dalej. Poczula dreszcz, przenikajacy ja do szpiku kosci. A wiec tym ja napoily! Goraczkowo przetrzasala pamiec w poszukiwaniu wszystkiego, co uslyszala od Nynaeve na temat tego podlego naparu, ale mysli wciaz krazyly powoli. Choc jakby nieco zwawiej niz przed momentem. Pamietala tylko, ze zdaniem Nynaeve uplynie sporo czasu, nim w pelni dojdzie do siebie. -Dalam jej dokladnie odmierzona dawke, Felaana - odrzekla sucho siostra, ktora ja wczesniej uderzyla - i, jak sama widzisz, efekt jest dokladnie zgodny z przewidywaniami. Nim dotrzemy do Wiezy, ma juz chodzic o wlasnych silach. Nie mam zamiaru znow jej nosic. -Skonczyla, patrzac ze zloscia na kobiete siedzaca po lewej stronie Egwene, ale ta tylko niechetnie pokrecila glowa. To byla Pritalle Nerbaijan, Zolta siostra, ktora zazwyczaj robila wszystko, aby uniknac uczenia nowicjuszek oraz Przyjetych, a zmuszona, dawala wszystkim wyraznie do zrozumienia, co sadzi o niechcianym zajeciu. -Nadzwyczaj niestosowne byloby, gdyby to moj Harril mial ja nosic - oznajmila lodowatym glosem. - Osobiscie wolalabym, zeby mogla sama pojsc, ale jesli nie bedzie w stanie, coz... W kazdym razie juz sie ciesze na chwile, gdy bede mogla ja przekazac innym. Ty nie chcesz jej nosic, Katerine, ja nie chce pilnowac jej przez pol nocy w jakiejs celi. Katerine lekcewazaco pokrecila glowa. Cele. Oczywiscie, miala trafic do jednego z tych malych ciemnych pomieszczen na pierwszym poziomie piwnic Wiezy. Elaida oskarzy ja o falszywe pretensje do Tronu Amyrlin Kara za to byla egzekucja. Dziwne, ale ta mysl nie budzila w niej leku. Moze to wplyw ziela. Czy po jej smierci Romanda lub Lelaine wyrzekna sie swych wasni, pozwalajac innej zostac Amyrlin? Czy beda ze soba walczyc do konca, podczas gdy rebelia powoli oslabnie i zamrze, a siostry stopniowo wroca do Elaidy? Ponura mysl. Koszmarna. Skoro jednak potrafila czuc smutek, to znaczy, ze widlokorzen nie tlumil jej emocji, dlaczego wiec sie nie bala? Potarla kciukiem pierscien z Wielkim Wezem. Sprobowala... i przekonala sie, ze zniknal. Zawrzal w niej gniew, rozpalony do bialosci. Moga ja zabic, ale nie moga jej pozbawic tytulu Aes Sedai. -Kto mnie zdradzil? - zapytala, zadowolona, ze glos brzmial chlodno i opanowanie. - Mozecie mi powiedziec i tak jestem w waszej mocy. - Siostry zapatrzyly sie na nia, jakby zdziwione, ze potrafi mowic. Katerine pochylila sie naprzod, uniosla reke. Ale juz w nastepnym momencie oczy Czerwonej siostry rozblysly niebezpiecznym plomieniem - to jasnowlosa Felaana schwycila ja za reke, nim zdazyla uderzyc Egwene. -Nie ma watpliwosci, ze zostanie stracona - oznajmila zdecydowanie swoim chropawym glosem - ale jest inicjowana Wiezy i zadna z nas nie ma prawa jej bic. -Nie dotykaj mnie, Brazowa - warknela Katerine i znienacka otoczyla ja poswiata saidara. W jednej chwili wszystkie kobiety w powozie, procz Egwene, rzecz jasna, ujely zrodlo. Spogladaly na siebie jak obce koty, ktore wlasnie sie spotkaly i ktore zaraz zaczna syczec i drapac pazurami. Nie, nie wszystkie - Katerine i wysoka siostra odsuwajaca sie od niej nawet nie zerknely na siebie. Ale pozostale rekompensowaly te osobliwa obojetnosc. Na swiatlosc, co sie dzialo? Powietrze bylo tak geste od wzajemnych animozji, ze mozna bylo je kroic niczym chleb. Po chwili Felaana puscila nadgarstek Katerine i rozsiadla sie wygodnie, lecz zadna z siostr nie uwolnila zrodla. Egwene znienacka przyszlo do glowy, ze zadna nie chciala byc ta, ktora zacznie. Ich twarze w swietle ksiezyca byly ucielesnieniem opanowania, ale dlonie Brazowej miely szal, a siostra odsuwajaca sie od Katerine bez przerwy wygladzala suknie. -Chyba juz najwyzszy czas na to - powiedziala Katerine, splatajac tarcze. - Lepiej nie czekac, az sprobujesz czegos... bez sensu. - Usmiechala sie podle. Egwene tylko westchnela, gdy opadl na nia splot. Watpila, by byla w stanie objac saidara, a jezeli nawet, niewiele by jej z tego przyszlo w zmaganiach z piecioma siostrami aktualnie czerpiacymi Moc. Brak reakcji najwyrazniej rozczarowal Czerwona. - Prawdopodobnie to twoja ostatnia noc na tym swiecie -ciagnela dalej. - W ogole sie nie zdziwie, jesli Elaida kaze cie juz jutro ujarzmic i sciac. -Albo jeszcze dzis - wtracila jej szkapowata towarzyszka, kiwajac glowa. - Moim zdaniem nic nie sprawi wiekszej radosci jej oczom niz widok twego konca. - W przeciwienstwie do Katerine mowila takim tonem, jakby konstatowala sprawe wlasciwie juz dokonana; na pewno kolejna Czerwona. Pozostale siostry szacowala czujnym spojrzeniem, najwyrazniej przekonana, ze w kazdej chwili moga czegos sprobowac. Niesamowicie dziwne! Egwene przywdziala maske idealnego opanowania, nie majac zamiaru zdradzac im swoich uczuc. Nie da satysfakcji Katerine. Zachowa swoja godnosc az po kres wedrowki na pieniek kata. Do innych nalezala przyszla ocena, czy poradzila sobie dobrze jako Amyrlin, od niej samej zalezalo, czy umrze w sposob przystajacy Zasiadajacej na Tronie Amyrlin. A tak sie stanie. Kobieta odsuwajaca sie od dwu Czerwonych wreszcie przemowila, a jej glos, wrecz ociekajacy akcentem z Arafel, pozwolil wreszcie Egwene przypisac imie do twardej, pociaglej twarzy, ledwie widocznej w swietle ksiezyca. Berisha Terakuni, Szara, cieszaca sie reputacja rygorystycznej, wrecz surowej interpretatorki prawa. Zawsze zgodnie z litera i nawet odrobiny milosierdzia. -Ani dzisiaj, ani jutro, Barasine, chyba ze Elaida po nocy zamierza zwolac kolegium Zasiadajacych Komnaty, a one racza przychylnie zareagowac na jej apel. Rzecz wymaga rozpatrzenia przez Sad Najwyzszy, co nie jest kwestia minut ani nawet godzin, poza tym ostatnimi czasy Komnata w znacznie mniejszym stopniu sklonna jest pojsc Elaidzie na reke, czemu zreszta nie nalezy sie dziwic. Moim zdaniem dziewczyna zostanie osadzona, ale posiedzenie Komnaty w jej sprawie odbedzie sie dopiero w terminie dogodnym dla kolegium. -Komnata zbierze sie, kiedy sobie zazyczy Elaida, albo wszystkie Zasiadajace otrzymaja taka pokute, ze pozaluja - warknela Katerine. - Widzialyscie, jak popedzily Jala i Merym, kiedy zobaczyly, kogo zlapalysmy? Elaida juz wie o wszystkim i zaloze sie, ze wyciagnie Zasiadajace z lozek, chocby wlasnorecznie. - W jej glosie pobrzmiewaly tony rownoczesnie pelne samozadowolenia i zlosci. - A ty moze zostaniesz mianowana Oredowniczka Laski. Chcialabys? Berisha wyprostowala sie z irytacja, poprawiajac szal na ramionach. W niektorych przypadkach Oredowniczka Laski otrzymywala te sama kare jak ta, ktorej bronila. Byc moze ewentualne zarzuty wobec Egwene podpadaly wlasnie pod definicje takiej sytuacji; mimo najlepszych wysilkow Siuan, majacych na celu uzupelnienie jej wyksztalcenia, Egwene nie wiedziala. -Ja natomiast chcialabym sie dowiedziec... - powiedziala po chwili milczenia Szara, ostentacyjnie ignorujac kobiete siedzaca obok - co zrobilas z lancuchem zaporowym? Jak mozna ten proces odwrocic? -Nie mozna go odwrocic - odparla Egwene. - Trzeba wam wiedziec, ze teraz jest on juz czystym cuendillarem. Nawet Moc go nie skruszy, tylko wzmocni. Przypuszczam, ze moglybyscie go sprzedac, ale najpierw trzeba go zdemontowac, a w tym celu zburzyc odpowiednie fragmenty bram strzegacych zatoki. Oczywiscie pod warunkiem, ze na swiecie istnieje ktos, kogo stac na tak wielki cuendillar. Albo ktos, kto by go chcial. Tym razem zadna nie sprobowala powstrzymac Katerine przed uderzeniem jej, mocnym uderzeniem. -Pilnuj swego jezyka! - krzyknela Czerwona siostra. Rada wydawala sie sluszna, jesli nie chciala ciagle obrywac za najmniejsze glupstwo. Juz czula w ustach smak krwi. Pilnowala wiec swego jezyka, cisza zapanowala w kolyszacym sie powozie i tylko siostry popatrywaly na siebie podejrzliwie, wciaz otoczone poswiata saidara. Nie do wiary! Dlaczego Elaida wpadla na pomysl, zeby do tego zadania wybrac siostry, ktore wyraznie gardzily soba? Tylko dlatego, ze mogla, jako rodzaj demonstracji potegi? Niewazne. Jesli Elaida pozwoli jej doczekac ranka, w nocy bedzie mogla poinformowac Siuan, co sie z nia stalo... i co zapewne stalo sie z Leane. Siuan dowie sie, ze zostaly zdradzone. Potem pozostanie tylko sie modlic, zeby Siuan udalo sie znalezc zdrajczynie. Od razu pomodlila sie krotko w tej intencji. Sprawa byla wazniejsza od wszystkich innych. Kiedy woznica ostrym szarpnieciem wodzy osadzil konie, byla juz w stanie na tyle dobrym, by o wlasnych silach wyjsc z powozu w slad za Katerine i Pritalle; pozostal jedynie nieznaczny szum w glowie. Potrafila ustac na nogach, ale watpila, by w tej sytuacji uciekla dalej niz kilka krokow. Stala wiec potulnie obok czarnego, lakierowanego powozu i czekala rownie cierpliwie jak konny zaprzeg. Ostatecznie jej tez do pewnego stopnia nalozono jarzmo. Biala Wieza gorowala nad nimi pekata, biala iglica siegajaca w noc. Tylko w pojedynczych oknach na samej gorze palilo sie swiatlo, niewykluczone, ze byly to apartamenty Elaidy. Bardzo dziwne. Byla wiezniarka, zapewne nie pozyje zbyt dlugo, a mimo to czula sie tak, jakby wlasnie wrocila do domu. Wieza wlewala w nia nowe sily. Dwaj forysie w liberiach Wiezy, z plomieniem Tar Valon na piersiach, ktorzy wczesniej rozlozyli skladane schodki teraz stali, pomagajac wysiadac kolejnym kobietom - ale tylko Berisha skorzystala z podanej dloni i tylko dlatego, jak podejrzewala Egwene, aby szybko stanac na ziemi, rownoczesnie nie spuszczajac oka z pozostalych siostr. Barasine potraktowala ich takim spojrzeniem, ze jeden glosno przelknal sline, a drugi wyraznie zbladl. Felaana, rowniez bez reszty skupiona na pozostalych siostrach, zwyczajnie odprawila ich gestem dloni. Nawet tutaj cala piatka wciaz nie wypuszczala saidara. Znajdowaly sie przed glownym tylnym wejsciem. Marmurowe schody z kamiennymi poreczami wiodly od razu na pierwsze pietro Wiezy, cztery masywne brazowe latarnie rozlewaly na nich kaluze migoczacego swiatla. Ku swemu zaskoczeniu Egwene dostrzegla samotna nowicjuszke, stojaca u podstawy schodow, otulona bialym plaszczem dla ochrony przed nocnym chlodem. Prawie sie spodziewala, ze Elaida osobiscie wyjdzie im na spotkanie, aby triumfowac nad swa ofiara w gronie pochlebczyn. Po blizszym przyjrzeniu okazalo sie, ze nowicjuszka jest Nicola Treehill. Kolejne zaskoczenie. Biala Wieza byla ostatnim miejscem, w ktorym spodziewalaby sie spotkac uciekinierke. Nicola byla chyba jeszcze bardziej zaskoczona, poniewaz na widok wysiadajacej z powozu Egwene jej oczy rozszerzyly sie, ale opanowala sie i przywitala kazda z siostr eleganckim uklonem. -Amyrlin powiedziala... powiedziala, ze macie ja przekazac Mistrzyni Nowicjuszek, Katerine Sedai. Powiedziala tez ze juz wydala stosowne polecenia Silvianie Sedai. -Wychodzi na to, ze przynajmniej chlosta cie nie ominie - z usmiechem mruknela Katerine. Egwene zastanawiala sie, czy ta kobieta czuje do niej osobista uraze, czy po prostu nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Chlosta. Nigdy jeszcze nie byla swiadkiem tej operacji, ale opowiadano jej. Z opisu rzecz wygladala na nadzwyczaj bolesna. Spojrzala Katerine w oczy i po chwili usmiech zniknal z twarzy tamtej. Ale wygladala, jakby zaraz miala ja znow uderzyc. Aielowie potrafi radzic sobie z bolem. Poddawali sie mu, ulegali mu, nie walczac, nawet nie probujac powstrzymywac krzykow. Moze to byl sposob. Madre mawialy, ze dzieki temu mozna stepic bol, pozbawic go wladzy nad soba. -Jezeli Elaida ma zamiar wszystko niepotrzebnie przeciagac, to na dzisiejsza noc pozwole sobie nie uczestniczyc w calym przedsiewzieciu - oznajmila Felaana, spogladajac spod zmarszczonych brwi na wszystkie siostry po kolei, a potem jeszcze na Nicole. - Dziewczyna powinna byc ujarzmiona i scieta i na tym powinnysmy poprzestac. - Slomianowlosa siostra zebrala suknie i przebiegla po schodach obok Nicoli. Naprawde pobiegla! Gdy znikala wewnatrz, wciaz otaczala ja poswiata saidara. -Zgadzam sie - chlodno rzekla Pritalle. - Harril, bede ci towarzyszyc, kiedy odprowadzisz Lance Krwi do stajni. - Na te slowa sklonil sie przed nia smagly, krepy mezczyzna, ktory wlasnie wychynal z mroku, prowadzac wysokiego gniadosza. Jego twarz byla niczym wykuta z kamienia, mial na sobie kameleonowy plaszcz Straznika, ktory sprawial, ze gdy stal bez ruchu, prawie znikal, a gdy szedl, migotal barwami. W calkowitym milczeniu odszedl za Pritalle w ciemnosc, ale caly czas ogladal sie przez ramie, strzegac jej plecow. Pritalle rowniez nawet na moment nie wypuscila zrodla. Dzialo sie tu cos, co umykalo Egwene. Nagle Nicola rozlozyla spodnice w kolejnym uklonie, tym razem znacznie glebszym i z jej ust poplynal strumien slow: -Wybacz mi, ze ucieklam, matko. Myslalam, ze tutaj pojdzie mi latwiej. Areina i ja myslalysmy... -Nie mow tak do niej! - krzyknela Katerine, a rownoczesnie strumien Powietrza smagnal nowicjuszke po posladkach tak, ze pisnela i podskoczyla. - Skoro najwyrazniej masz dzisiaj dyzur przy Zasiadajacej na Tronie Amyrlin, to idz do niej i powiedz, ze jej polecenia zostana wypelnione. Biegiem! Z ostatnim, z lekka szalonym spojrzeniem na Egwene, Nicola zebrala suknie i poly plaszcza, a potem ruszyla po schodach tak szybko, ze dwukrotnie potknela sie, prawie padajac. Biedna Nicola. Wszelkie nadzieje, jakie wiazala z Wieza, z pewnoscia zostaly rozwiane, a jezeli siostry odkryja jej prawdziwy wiek... Musiala sklamac, aby ja przyjely... klamstwo stanowilo jeden z jej licznych zlych nawykow. Egwene przepedzila z glowy mysli o dziewczynie. Los Nicoli nie zalezal juz od niej. -Po co na smierc straszyc to dziecko? - znienacka zapytala Berisha. - Nowicjuszki nalezy uczyc, a nie nekac. - Te slowa jakos nie bardzo przystawaly do jej koncepcji prawa. Katerine i Barasine zwrocily sie ku Szarej siostrze, obie groznie na nia spojrzaly. Jak przedtem bylo piec kotow, tak teraz byly dwa, ale oba spogladaly na mysz. -Masz zamiar samotnie odprowadzic nas do Silviany? - zapytala Katerine, a jej usta wykrzywil zdecydowanie nieprzyjemny usmiech. -Nie boisz sie, Szara? - dodala Barasine glosem, w ktorym dzwieczala nuta szyderstwa. Z jakiegos powodu lekko kolysala dlonia, fredzle szala powtarzaly ten ruch. - Ty sama i my dwie? Dwaj forysie stali nieruchomo niczym posagi, wyraznie bylo widac, ze woleliby byc gdziekolwiek indziej, a nie majac takiej mozliwosci, probowali wtopic sie w otoczenie tak bardzo, jak to tylko mozliwe. Berisha nie byla wyzsza niz Egwene, wyprostowala sie wiec, jak mogla i otulila szalem. -Grozby sa w sposob wyrazny zakazane przez prawo... -Barasine ci grozila? - lagodnie weszla jej w slowo Katerine. Jej glos byl cichy, ale mozna sie bylo w nim doszukac stalowych tonow. - Zapytala tylko, czy sie nie boisz? A powinnas sie bac? Berisha nerwowo oblizala wargi. W jej twarzy nie bylo nawet kropli krwi, a oczy stawaly sie coraz szersze i szersze, jakby patrzyly na cos, czego wcale ogladac nie chciala. -Mysle... mysle, ze pospaceruje sobie po terenach Wiezy - powiedziala na koniec zduszonym glosem, a potem odeszla, przez caly czas nie spuszczajac wzroku z dwu Czerwonych. Gdy zniknela im z oczu, Katerine zasmiala sie cicho i z satysfakcja. To bylo juz zupelne szalenstwo! Nawet siostry, ktore sie nienawidzily, nie zachowywaly sie w ten sposob. Zadna kobieta, ktora tak latwo poddawala sie strachowi jak Berisha, nie miala najmniejszych szans zostac Aes Sedai. Ale sie dzialo w Wiezy. Bardzo zle. -Wez ja - powiedziala Katerine, wstepujac na schody. Barasine mocno scisnela ramie Egwene i ruszyla za nia. Dobrze choc, ze wypuscila saidara. Ale i tak nie bylo innego wyjscia, jak zebrac porozcinana suknie i pojsc. W stanie osobliwego uniesienia ducha. Wejscie na teren Wiezy naprawde bylo jak powrot do domu. Biale sciany ozdobione fryzami i gobelinami, jaskrawe barwy plytek posadzki - wszystko to bylo znajome niczym kuchnia matki w rodzinnym domu. W pewien sposob najbardziej, poniewaz znacznie wiecej czasu minelo, odkad opuscila Pole Emonda, niz od ostatniej przechadzki po tych korytarzach. Z kazda chwila czula nowy przyplyw sil. Ale w znajomym otoczeniu wyczuwalo sie rowniez obcosc. Swiecily sie wszystkie stojace lampy, godzina nie mogla byc wiec zbyt pozna, mimo to korytarze zialy calkowita pustka. Zazwyczaj nawet najglebsza noca w Wiezy mozna bylo zobaczyc jakies siostry. Miala ten obraz jak zywy przed oczyma: ktoras z siostr, spieszaca korytarzem o swicie, a rownoczesnie taka dostojna, pelna wdzieku. Aes Sedai zyly wedlug wlasnych rytmow doby, niektore z Brazowych w ogole unikaly swiatla dnia. W nocy latwiej bylo skupic sie na badaniach, noc nie odrywala od lektury. A tutaj - zupelna pustka. Ani Katerine, ani Barasine nie skomentowaly tego faktu, tylko w milczeniu przemierzaly pozbawione zycia korytarze. Najwyrazniej ta martwa pustka byla teraz regula. Dopiero gdy dotarly do schodow z jasnego kamienia, osadzonych w bocznej niszy, zobaczyly siostre. Schodzila w dol. Kobieta byla pulchna, odziana w suknie do konnej jazdy ozdobiona czerwonymi rozcieciami. Jej usta wygladaly na skore do usmiechu, szal na ramionach obrebiony byl dlugimi fredzlami z czerwonego jedwabiu. Mozna bylo zakladac, ze w dokach Katerine i pozostale nosily szale, aby kazdy wiedzial, z kim ma do czynienia - nikt w Tar Valon nie zaczepilby kobiety w szalu z fredzlami, wiekszosc trzymala sie z dala od nich, szczegolnie dotyczylo to mezczyzn - ale szal tutaj? Na widok Egwene grube, czarne brwi siostry uniosly sie ponad jasnymi blekitnymi oczami, wsparla dlonie na obfitych biodrach, az szal zsunal sie na lokcie. Egwene nie sadzila, by miala okazje poznac te kobiete, najwyrazniej tamta byla innego zdania. -Coz, kogo my tu mamy? Panna al'Vere? To ja wyslano do Polnocnej Przystani? Elaida ci sie pieknie odwdzieczy za te noc, mozesz byc pewna. Ale spojrzcie na nia. Patrzcie, jak dumnie kroczy. Mozna by pomyslec, ze wy dwie stanowicie tylko eskorte honorowa. A przeciez powinna raczej wyc i blagac zmilowania. -Prawdopodobnie ziele wciaz stepia jej zmysly - mruknela Katerine, rzucajac z ukosa ponure spojrzenie na Egwene. - Chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi swego polozenia. - Barasine, ktora wciaz sciskala ramie eskortowanej, potrzasnela nia brutalnie. Egwene, poczatkowo wytracona z rownowagi, odzyskala ja szybko, a wraz z nia nieporuszony wyraz twarzy i sile, by ignorowac wsciekle spojrzenia wyzszej z siostr. -Szok - zgodzila sie pulchna Czerwona, kiwajac glowa. W jej glosie nie bylo zbyt wiele wspolczucia, jednak w porownaniu z glosem Katerine wydawal sie niemalze cieply. - Widzialam to juz. -Jak poszly sprawy w Poludniowej Przystani? -Najwyrazniej nie tak dobrze jak wam. Bylysmy dwie i nasza obecnosc sprawila, ze wszyscy wokol krzyczeli niczym zarzynane prosieta, balam sie, ze sploszymy nasza ofiare. Dobrze choc, ze bylysmy w stanie uslyszec sie nawzajem. Skonczylo sie na tym, ze zlapalysmy tylko jedna dzikuske, a i tak wczesniej zdazyla zmienic w cuendillar pol lancucha w zatoce. Prawie zajezdzilysmy zaprzeg, gnajac tu jak... jakbysmy zlapaly to, co wy. Zanica sie uparla. Nawet kazala swojemu Straznikowi zajac miejsce woznicy. -Jedna dzikuske... - powtorzyla pogardliwie Katerine. -Tylko pol? - Ulga wyraznie odbijala sie w glosie Barasine. - Wobec tego Poludniowa Przystan nie jest zablokowana. Melare najwyrazniej zdala sobie sprawe z implikacji tego stwierdzenia, poniewaz znow uniosla brwi. -Czy nie jest zablokowana, przekonamy sie rano - powiedziala powoli - kiedy sprobuja opuscic te czesc, ktora wciaz sklada sie z zelaza. W kazdym razie druga polowa wystaje sztywno z wody, jakby byla zrobiona z... no, coz, z cuendillara. Osobiscie watpie, by jakis wiekszy statek zdolal wyplynac. - Pokrecila glowa z zaklopotaniem. - Ale zdarzylo sie tez cos dziwnego. Z poczatku nie bylysmy w stanie znalezc tej dzikuski. Nie potrafilysmy wyczuc, jak przenosi. Nie otaczala jej poswiata i nie widzialysmy splotow. Lancuch po prostu zaczal robic sie bialy. Gdyby Straznik Arebis nie dostrzegl lodzi, pewnie by skonczyla i odplynela. -Madra Leane - mruknela Egwene. Na mgnienie zacisnela mocno powieki. Leane przygotowala sie porzadnie do dziela, zanim jeszcze zobaczyla zatoke. Odwrocila sploty i zamaskowala swoja zdolnosc do przenoszenia. Gdyby ona sama okazala sie rownie madra, zapewne ucieklaby bez trudu. Ale po fakcie zawsze jest sie bardziej przewidujaca. -I jeszcze to imie, ktore podala - powiedziala Melare, marszczac czolo. Brwi tej kobiety, grube jak dwie czarne gasienice, potrafily zaiste wiele wyrazic. - Leane Sharif. Z Zielonych Ajah. Dwa idiotyczne klamstwa. Desala wlasnie chloszcze ja na dole od stop do glow, ale ona nie chce nic odwolac. Musialam wyjsc na zewnatrz, zeby zaczerpnac tchu. Nigdy nie lubilam chlosty, nawet tak zasluzonej jak ta. Znasz te jej sztuczke, dziecko? W jaki sposob ukryc sploty? Och, Swiatlosci! Uznaly, ze Leane jest dzikuska udajaca Aes Sedai. -Mowi prawde. W efekcie ujarzmienia zniknelo pozbawione sladow wieku oblicze i zaczela wygladac na mlodsza. Zostala Uzdrowiona przez Nynaeve al'Meara, a poniewaz nie byla juz Blekitna siostra, wybrala nowe Ajah. Zapytajcie ja o cos, co tylko Leane Sharif moze wiedziec... - przerwal jej knebel Powietrza, ktory wypelnil usta, rozciagajac szczeki, az cos w nich chrupnelo. -Nie musimy wysluchiwac tych bzdur - warknela Katerine. Melare jednak spojrzala gleboko w oczy Egwene. -Brzmialo to rzeczywiscie jak czysty belkot - powiedziala po chwili - ale podejrzewam, ze nie zaszkodzi zadanie paru pytan innych niz "Jak masz na imie?". W najgorszym razie uslyszymy cos ciekawszego niz te same nudne odpowiedzi. Czy mamy ja zaprowadzic na dol do celi, Katerine? Nie osmiele sie zostawic Desali zbyt dlugo z nia sam na sam. Ona gardzi dzikuskami, a juz naprawde nienawidzi kobiet podszywajacych sie pod Aes Sedai. -Nie zabieramy jej do celi - odpowiedziala Katerine. - Elaida rozkazala, zeby ja zaprowadzic najpierw do Silviany. -Dobrze, ale rezerwuje sobie prawo do nauczenia sie sztuczki, o ktorej ona wspominala, a ktora ta druga najwyrazniej tez zna. - Melare naciagnela szal na ramiona, odetchnela gleboko, a potem ruszyla na dol po schodach, sprawiajac wrazenie kobiety, na ktora czeka niewdzieczna praca. Egwene poczula jednak przyplyw nadziei wzgledem Leane, poniewaz dla Melare byla juz "ta druga", a nie "dzikuska". Katerine szybko ruszyla korytarzem. Nie odzywala sie ani slowem, ale Barasine, ktora praktycznie pchala Egwene przed soba, nie przestawala mamrotac pod nosem o idiotyzmie rojen, ze siostra moze sie czegos nauczyc od dzikuski oraz o nazbyt ambitnej Przyjetej, opowiadajacej niestworzone klamstwa. Zachowanie bodaj minimum godnosci jest nadzwyczaj utrudnione w sytuacji, kiedy jest sie w ponizeniu pchanym po korytarzu przez dlugonoga siostre, a z szeroko rozwartych ust slina scieka na brode, niemniej Egwene starala sie, jak mogla. Po prawdzie, to wlasciwie o tym nie myslala. Melare dostarczyla jej dosc materialu do przemyslenia. Melare i zachowanie siostr w powozie. Z pewnoscia nie nalezalo wyciagac stad zbyt oczywistych wnioskow, ale gdyby wlasnie taka miala byc prawda... Wkrotce niebieskie i biale plytki posadzki ustapily miejsca czerwonym i zielonym, one zas dotarly do nieoznakowanych drzwi miedzy dwoma gobelinami, na ktorych widnialy okryte kwieciem drzewa i ptaki o grubych dziobach, tak wsciekle ubarwione, ze prawie nierealne. Drzwi nie byly oznakowane, ale za to wypolerowane na blysk i znane wszystkim inicjowanym Wiezy. Katerine zastukala w sposob, w ktorym wlasciwie mozna bylo dostrzec pokore, a kiedy silny glos ze srodka zawolal: "Wejsc!", wciagnela gleboki oddech i dopiero wtedy nacisnela klamke. Czy zachowala zle wspomnienia z czasu nowicjatu lub postulatu, czy tez po prostu bala sie oczekujacej ich kobiety? Gabinet Mistrzyni Nowicjuszek byl dokladnie taki, jakim Egwene go zapamietala: maly, wylozony ciemna boazeria pokoj, umeblowany prosto i solidnie. Waski stolik przy drzwiach byl delikatnie rzezbiony w osobliwe wzory, resztki pozloty wciaz lsnily na rzezbionej ramie wiszacego lustra, poza tym brakowalo innych ozdob. Stojace lampy i dwie lampy na biurku mialy oprawe z prostego mosiadzu, choc stylistyka wykonania wskazywala na szesciu roznych rzemieslnikow. Piastujaca urzad Mistrzyni Nowicjuszek zwyczajowo zmieniala sie wraz z nastaniem nowej Amyrlin, ale Egwene gotowa byla sie zalozyc, ze kobieta, ktora jako nowicjuszka odwiedzala ten gabinet sto lat temu, rozpoznalaby wiekszosc wystroju, a moze i caly. Obecna Mistrzyni Nowicjuszek - przynajmniej ta w Wiezy - powitala je na stojaco. Byla dosc mocno zbudowana kobieta, przynajmniej tak wysoka jak Barasine, ciemne wlosy miala splecione w kok na karku, wysuniety podbrodek swiadczyl o silnej woli. Silviane Brehon otaczala atmosfera rzeczowosci. Wywodzila sie z Czerwonych, czarna suknie zdobily delikatne, czerwone rozciecia, dobrze choc, ze szal wisial na oparciu krzesla przy biurku. Wielkie oczy napawaly niepokojem. Jakby jednym spojrzeniem ogarnela od razu cala Egwene i poznala nie tylko wszystkie jej mysli, ale rowniez mysli jutrzejsze. -Zostawcie ja ze mna i poczekajcie na zewnatrz - polecila Silviana niskim, mocnym glosem. - Mamy ja zostawic? - zapytala z niedowierzaniem Katerine. -Ktorego slowa nie zrozumialas, Katerine? Czy mam powtorzyc? - Najwyrazniej nie bylo potrzeby. Katerine splonela rumiencem, ale nic wiecej juz nie powiedziala. Silviane tymczasem otoczyla poswiata saidara, potem zrecznie przejela tarcze Egwene, nie zostawiajac podczas tej operacji najmniejszej szczeliny, przez ktora ta moglaby dosiegnac zrodla. A teraz zyskala juz pewnosc, ze dalaby rade. Tyle ze Silviana nie byla slaba, nie ma szans strzaskania trzymanej przez nia tarczy. W jednej chwili zniknal knebel Powietrza, ona zas chwile poswiecila na ocieranie sliny z brody za pomoca wydobytej z sakwy chusteczki. Sakwa wczesniej zostala przeszukana - zawsze trzymala chusteczke na wierzchu, a nie pod wszystkim innym - ale czas na inwentarz zawartosci przyjdzie pozniej. Tak czy inaczej, nie nosila w niej nic, co mogloby sie przydac wiezniarce. Grzebien, paczka igiel, male nozyczki. Stula Amyrlin. Czy uda jej sie zachowac bodaj odrobine godnosci podczas chlosty, nie zalezalo od niej - ale tamto, to byla przyszlosc, teraz zas to teraz. Silviana przygladala sie jej z ramionami splecionymi na piersiach, poki drzwi nie zamknely sie za dwoma Czerwonymi siostrami. - Przynajmniej nie zaczynasz od razu histeryzowac - powiedziala. - To duzo ulatwi, pytaniem jednak pozostaje, dlaczego nie histeryzujesz? -Co by mi z tego przyszlo? - odpowiedziala Egwene, chowajac chusteczke do sakwy. - Jakos nie potrafie sobie niczego wyobrazic. Silviana podeszla do biurka i stanela przy nim, czytajac cos z kartki papieru. Od czasu do czasu zerkala na Egwene. Wyraz jej twarzy ukladal sie w idealna maske opanowania Aes Sedai, nieodgadniona. Egwene czekala cierpliwie z dlonmi zlozonymi w maldrzyk. Nawet do gory nogami potrafila w literach rozpoznac charakterystyczna reke Elaidy, niemniej odczytac listu juz nie potrafila. Silviana nie powinna sobie jednak wyobrazac, ze denerwuje ja czekanie. Cierpliwosc byla obecnie jedyna bodajze bronia, jaka jej zostala. -Wychodzi na to, ze Amyrlin od dluzszego czasu zastanawiala sie, co z toba zrobic -powiedziala na koniec Silviana. Jesli nawet spodziewala sie, ze Egwene zacznie przestepowac z nogi na noge albo wylamywac palce, nie okazala swego rozczarowania. - Ulozyla sobie szczegolowy plan. Ona nie chce dopuscic, zeby Wieza cie utracila. Jestem podobnego zdania. Elaida doszla wiec do wniosku, ze zostalas przez pozostale wykorzystana jako figurantka, za co nie powinnas ponosic winy. Nie zostaniesz wiec oskarzona o samozwancze podszywanie sie pod Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Imie twoje zostalo wymazane z rejestrow Przyjetych i wpisane do ksiegi nowicjuszek. Jesli mam byc szczera, to zgadzam sie z ta decyzja, aczkolwiek stanowi ona precedens. Pomijajac twoje zdolnosci w poslugiwaniu sie Moca, brakuje ci, praktycznie rzecz biorac, calej wiedzy, ktora powinna zdobyc nowicjuszka. Z drugiej strony nie musisz sie obawiac, ze powtornie kaza ci przechodzic inicjacje. Nie umialabym nikogo zmusic. -Jestem Aes Sedai moca wyniesienia na Tron Amyrlin - spokojnie odparla Egwene. Nie bylo bledem upieranie sie przy tytule, ktorego wlasnosc mogla oznaczac smierc. Uleglosc okazalaby sie rownie wielkim ciosem dla rebelii jak jej egzekucja. Moze gorszym. Znowu nowicjuszka? Smieszne! - Jesli masz ochote, moge ci zacytowac odpowiedni ustep prawa. Silviana uniosla brwi, usiadla i otworzyla oprawna w skore ksiege. Ksiege kar. Zanurzyla pioro w prostym szklanym kalamarzu i zaczela pisac. -Wlasnie zarobilas sobie pierwsza wizyte w moim gabinecie. Ale zamiast od razu przekladac cie przez kolano, dam ci noc na przemyslenie wszystkiego. Miejmy nadzieje, ze kontemplacja wyda spodziewane owoce. -Sadzisz, ze lanie sprawi, iz zaprzecze temu, kim jestem? - Egwene bardzo sie starala, by w jej glosie nie slychac bylo niedowierzania. Nie byla pewna, czy jej sie udalo. -Jest lanie i lanie - odparla spokojnie tamta. Wytarla stalowke skrawkiem papieru, umiescila pioro w szklanym uchwycie i przyjrzala sie Egwene. - Przywyklas do Sheriam Bayanar w roli Mistrzyni Nowicjuszek. - Silviana pokrecila glowa z niesmakiem. - Przejrzalam jej ksiege kar. Pozwalala dziewczetom na zbyt wiele, a poza tym byla zbyt spolegliwa wobec swych faworytek. W efekcie zmuszona byla do zarzadzania repetycji zdecydowanie zbyt czesto, niz to byc powinno. W mojej ksiedze jest jedna trzecia tych kar co u Sheriam, poniewaz zawsze dbam o to, by kazda z ukaranych nade wszystko pragnela juz nigdy wiecej do mnie nie trafic. -Cokolwiek zrobisz, nigdy nie zmusisz mnie do zaparcia sie siebie - zdecydowanie oznajmila Egwene. - W ogole sobie nie wyobrazam, jak to mialoby dzialac? Bede eskortowana na wyklady i przez caly czas odgrodzona tarcza? Silviana rozsiadla sie w krzesle, przyciskajac don plecami wiszacy na oparciu szal, dlonie wsparla na krawedzi biurka. -Masz zamiar sie opierac tak dlugo, jak zdolasz, prawda? -Zrobie, co bede musiala zrobic. -I ja zrobie, co bede musiala. Za dnia nie bedziesz otoczona tarcza. Ale co godzina bedziesz dostawac slaby napar z widlokorzenia. - Kiedy wymawiala to slowo, jej usta wykrzywily sie. Wziela do reki kartke z notatkami Elaidy, jakby chciala czytac, ale po chwili pozwolila jej opasc na biurko. Na koniec otarla palce, jakby przylgnelo do nich cos paskudno. -Nienawidze tego ohydztwa. Wyglada, jakby zywcem wymyslono je przeciwko Aes Sedai. Ludzie, ktorzy nie potrafia przenosic, moga wypic dawke pieciokrotnie wieksza od tej, ktora zbije siostre z nog, i najwyzej lekko im sie zakreci w glowie. Ohydny napar. Ale najwyrazniej skuteczny. Moze bedzie tez dzialal na tych Asha'manow. Bedzie dosc slaby, zebys nie czula oszolomienia, ale nie bedziesz mogla przeniesc tyle, zeby sprawiac jakiekolwiek problemy. Zostana ci tylko drobinki Mocy. Jak nie bedziesz pila z wlasnej woli, wleje ci sie go do gardla przemoca. Pozostaniesz pod scisla obserwacja, dlatego pieszo tez nie uciekniesz. Spac bedziesz odgrodzona tarcza, poniewaz gdyby ci dac na noc dosc widlokorzenia, zebys stracila swiadomosc, rankiem meczylyby cie mdlosci. Jestes nowicjuszka, Egwene, i bedziesz nia. Wiele siostr wciaz cie uwaza za uciekinierke, niezaleznie od zalecen, jakie wydala w tej sprawie Siuan Sanche, wiele z pewnoscia uzna za blad, ze Elaida cie nie sciela. Beda sie przygladac, szukajac najmniejszych wykroczen, najdrobniejszych bledow. Teraz mozesz sobie drwic z lania, poniewaz jeszcze go nie otrzymalas, ale co zrobisz, kiedy bedziesz odsylana do mnie piec, szesc razy dziennie? Zobaczymy, ile czasu zajmie ci zmiana decyzji. - Sama Egwene zaskoczyl cichy smiech, wydobywajacy sie z jej ust. Brwi Silviany uniosly sie prawie na czolo. Palce drzaly, jakby chcac siegnac po pioro. - Powiedzialam cos smiesznego, dziecko? -Nie, wcale nie - odrzekla zgodnie z prawda Egwene. Przyszlo jej do glowy, ze poradzi sobie z bolem na sposob Aielow. Miala nadzieje, ze potrafi, ale rownoczesnie trzeba sie bedzie wyrzec wszelkich nadziei na zachowanie godnosci. Przynajmniej na czas trwania kary. Jezeli zas chodzi o reszte, zrobi, co bedzie w stanie. Silviana zerknela na pioro, ale w koncu wstala, nie dotykajac go. -Wobec tego skonczylam z toba. Na dzis. Zobaczymy sie przed sniadaniem. Chodz ze mna. Ruszyla ku drzwiom pewna, ze Egwene pojdzie za nia i tak tez sie stalo. Gdyby zaatakowala tamta golymi rekoma, zarobilaby tylko kolejny wpis do ksiegi. Widlokorzen. Coz, znajdzie na niego jakis sposob. Jesli nie... Wolala o tym nie myslec. Katerine i Barasine byly, lagodnie mowiac, zaskoczone, gdy dowiedzialy sie o planach Elaidy wobec Egwene i nieszczegolnie zadowolone, gdy okazalo sie, ze to one beda jej strzec i oddziela tarcza na noc. Uspokoily sie dopiero, gdy Silviana obiecala, ze za godzine lub dwie przysle im jakies siostry. -Dlaczego my dwie? - chciala wiedziec Katerine, za co zarobila wsciekle spojrzenie od Barasine. Gdyby zlecono to zadanie jednej z nich, nie bylaby to z pewnoscia Katerine, ktora stala wyzej w hierarchii. -Po pierwsze dlatego, ze tak mowie... - Silviana urwala, czekajac, poki nie skina glowami. Skinely z wyrazna niechecia, ale od razu. Wychodzac na korytarz, Silviana nie zalozyla szala, co na Egwene juz zaczelo sprawiac dziwne wrazenie, jakby tamta byla nie na swoim miejscu. - A po drugie dlatego, ze, moim zdaniem, to dziecko moze miec swoje pomysly. Chce, zeby ja scisle obserwowano, na jawie i we snie. Ktora z was ma jej pierscien? Po chwili Barasine wyciagnela zloty krazek z sakwy przy pasie, jednoczesnie mruczac: -Chcialam go tylko zachowac na pamiatke. Zdlawienia buntu. Poniewaz teraz z pewnoscia sa juz skonczone. -Na pamiatke? To byla po prostu zwykla kradziez! Egwene wyciagnela reke po pierscien, ale Silviana byla szybsza i to do jej sakwy powedrowalo zloto. -Zatrzymam go do czasu, az zdobedziesz prawo do niego, dziecko. Teraz zaprowadzcie ja do kwater nowicjuszek i ulokujcie tam. Pokoj powinien byc juz gotow. Katerine przejela tarcze, a Barasine znowu siegnela po ramie Egwene, ale ta wyciagnela dlon ku Silvianie. -Poczekaj. Jest cos, o czym ci musze powiedziec. - Dotad zmagala sie ze soba, czy powinna. Zbyt latwo bedzie zdradzic wiecej, nizby bylo wskazane. Ale musiala. - Mam Talent Snienia. Nauczylam sie odrozniac prawdziwe sny i interpretowac niektore z nich. Snilam o szklanej lampie, w ktorej tanczyl bialy plomien. Kruki wylecialy z mgly, tracily lampe i polecialy dalej. Lampa chwiala sie, rozpryskujac wokol krople plonacej oliwy. Niektore wypalaly sie w powietrzu, inne ladowaly wszedzie wokol, a lampa wciaz sie chwiala, prawie przewracajac. Oznacza to, ze Seanchanie zaatakuja Biala Wieze i wyrzadza wielkie szkody. Barasine parsknela. Katerine syknela z pogarda. -Sniaca - powiedziala bezbarwnym glosem Silviana. - Czy jakas siostra gotowa jest potwierdzic twoja interpretacje? A jesli nawet, skad mozesz miec pewnosc, ze twoj sen mowi o Seanchanach? Moim zdaniem kruki wskazywalyby na Cien. -Jestem Sniaca, a kiedy Sniaca ma pewnosc, to taka jest prawda. Nie chodzi o Cien. To Seanchanie. Natomiast w kwestii tej, ktora potwierdzilaby me slowa... - Egwene wzruszyla ramionami. - Jedyna, ktora ma w tej sprawie cos do powiedzenia, to Leane Sharif, ktora przetrzymuje sie w piwnicznej celi. - Nie znalazla sposobu zaangazowania Madrych w cala sprawe, musialaby zdradzic zdecydowanie zbyt wiele. -Ta kobieta jest dzikuska, nie... - zaczela gniewnie Katerine, ale zamilkla, gdy Silviana uniosla rozkazujacym gestem dlon. Mistrzyni Nowicjuszek badawczo przygladala sie Egwene, ale z jej twarzy nie sposob bylo nic wyczytac. -Naprawde wierzysz, ze jestes ta, ktora twierdzisz, ze jestes - powiedziala na koniec. - Pozostaje tylko miec nadzieje, ze twoje Snienie nie spowoduje tylu klopotow, co Przepowiednie mlodej Nicoli. Jezeli naprawde potrafisz Snic. Coz, przekaze twoje ostrzezenie. Nie potrafie sobie wyobrazic, jak Seanchanie mogliby uderzyc na Tar Valon, ale czujnosci nigdy za wiele. I przepytam te kobiete, ktora jest przetrzymywana na dole. Oglednie. Jezeli nie potwierdzi twojej opowiesci, wowczas twoja wizyta u mnie rankiem okaze sie dla ciebie jeszcze bardziej godna zapamietania. - Machnela dlonia na Katerine. - Zabierzcie ja, zanim wreczy mi nowy klejnot i tym samym sprawi, ze w ogole nie bede spala tej nocy. Tym razem nie tylko Barasine, ale i Katerine przez cala droge mamrotala pod nosem. Obie jednak zaczekaly, nim znalazly sie w miejscu, skad Silviana juz nie mogla ich slyszec. Ta kobieta bedzie godnym przeciwnikiem. Egwene pozostawalo tylko miec nadzieje, ze uleglosc wobec bolu okaze sie tak skuteczna, jak twierdzily Madre. W przeciwnym razie... lepiej nie myslec. Szczupla, siwowlosa sluzaca skierowala je do pokoju, ktory wlasnie skonczyla doprowadzac do ladu - na trzecim kruzganku kwater nowicjuszek - i umknela, wczesniej przelotnie skloniwszy sie Czerwonym. Na Egwene nawet nie spojrzala. Kim byla w jej oczach kolejna nowicjuszka? Egwene poczula, ze zaciska szczeki. Musiala zadbac o to, zeby pozostali nie widzieli w niej kolejnej nowicjuszki. -Spojrz na jej twarz - powiedziala Barasine. - Mysle, ze w koncu zaczyna do niej docierac. -Jestem, kim jestem - spokojnie odparla Egwene. Barasine popchnela ja w kierunku schodow, ktore prowadzily w gore na ograniczone balustradami kruzganki, oswietlone okraglym ksiezycem w trzeciej kwadrze. Delikatny szmer wiatru byl jedynym odglosem. Wszystko wygladalo tak spokojnie. W szczelinach pod drzwiami nie swiecilo sie zadne swiatlo. Nowicjuszki juz z pewnoscia spaly, wyjawszy dziewczeta zatrudnione przy nocnych obowiazkach. Wokol panowal calkowity spokoj, ktorego Egwene nie miala jednak zaznac. Malenki, pozbawiony okna pokoj rownie dobrze mogl byc tym, ktory zajmowala zaraz po przybyciu do Wiezy: waskie poslanie wbudowane w sciane, ogien plonacy na mikroskopijnym kominku. Swiecila sie lampa, na niewielkim stoliczku, ale oswietlala wlasciwie tylko jego blat, a oliwa musiala zjelczec, poniewaz wydzielala slaby, nieprzyjemny zapach. Umeblowania dopelniala umywalnia oraz trojnogi stolek, na ktorym zaraz spoczela Katerine, ukladajac suknie niczym na tronie. Barasine zrozumiala, ze dla niej nie ma siedzacego miejsca, dlatego tylko zaplotla ramiona na piersiach i popatrzyla ze zloscia na Egwene. Trzy kobiety w tym pokoiku stanowily juz tlok, ale Egwene postanowila udawac, ze tamte nie istnieja. Przygotowala sie do snu: powiesila plaszcz, pasek i suknie na trzech kolkach wbitych rownolegle w sciane, nie poprosila o pomoc przy guzikach. Kiedy polozyla rowno zwiniete ponczochy na butach, Barasine juz umoscila sie ze skrzyzowanymi nogami na podlodze i wetknela nos w oprawiona w skore ksiazeczke, ktora musiala wyciagnac z sakwy przy pasku. Katerine nie spuszczala wzroku z Egwene, jakby sie spodziewala, ze ta w kazdej chwili moze pobiec ku drzwiom. Egwene wsunela sie w bieliznie pod lekki, welniany koc, a potem przytulila glowe do poduszki - z pewnoscia nie byla wypchana gesim puchem! - i oddala swoim cwiczeniom rozluzniajacym, ktore pomoga jej zasnac. Robila to juz tyle razy, ze z pozoru ledwie zaczela i juz spala... ...unoszac sie bez postaci w ciemnosciach rozposcierajacych miedzy swiatem jawy a Tel'aran'rhiod, w waskiej szczelinie pomiedzy snem a rzeczywistoscia, w rozleglej pustce wypelnionej miliardami mrugajacych iskierek swiatla, ktore byly snami wszystkich spiacych na swiecie. Krazyly wokol niej jak okiem siegnac w miejscu, gdzie nie istniala ani gora, ani dol, gasnac, gdy spiacy budzil sie, zapalajac, gdy zaczynal snic. Niektore potrafila rozpoznac na pierwszy rzut oka, nadac im ludzkie imie, ale nigdzie nie bylo tego, ktorego szukala. Musiala porozmawiac z Siuan, ktora zapewne wiedziala juz o katastrofie i ktora byc moze nie moze zasnac, marzac tylko o tym, by wyczerpanie stracilo ja w niepamiec. Przygotowala sie na dluzsze oczekiwanie. W miejscu gdzie przebyta nie istnial czas, a wraz z nim nie istniala nuda. Ale powinna ulozyc sobie w myslach, co powie. Tyle sie zmienilo od czasu ostatniego przebudzenia. Tyle sie dowiedziala. Przez pewien czas byla przekonana, ze wkrotce umrze, pewna, ze siostry w Wiezy murem stoja za Elaida. Teraz... Elaida sadzila, ze zamknela ja w szczelnym wiezieniu. Mniejsza o plany uczynienia z niej na powrot nowicjuszki, nawet jesli Elaidzie wydawaly sie realne, dla Egwene al'Vere stanowily czysta mrzonke. Za wiezniarke rowniez sie nie uwazala. We wlasnym mniemaniu zaniosla plomien bitwy do samego serca Wiezy. Gdyby w miejscu, gdzie sie znajdowala, miala usta, usmiechnelaby sie. ROZDZIAL 1 KIEDY DZWONIA NA KOMPLETE Kolo Czasu obraca sie, a Wieki nadchodza i mijaja, pozostawiajac wspomnienia, ktore staja sie legenda. Legenda staje sie mitem, ale nawet mit jest juz dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, ktory go zrodzil. W jednym z Wiekow, zwanym przez niektorych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, ktory dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno juz minionym, wiatr podniosl sie nad strzaskana gora, zwana Gora Smoka. Wiatr ten nie byl prawdziwym poczatkiem. Nie istnieja ani poczatki, ani zakonczenia w obrotach Kola Czasu. Niemniej byl to jakis poczatek.Narodzinom wiatru przyswiecal okragly ksiezyc w trzeciej kwadrze, ich miejscem byla wysokosc, na ktorej czlowiek nie moglby juz zaczerpnac tchu oraz wirujace prady powietrzne, ogrzane ogniem szalejacym w kraterze poszarpanego szczytu. Z poczatku wiatr byl tylko lekka bryza, ale nabieral sily, mknac w dol ostrego, kamienistego stoku. Niosac ze soba odor plonacej siarki, wiatr wyl ponad zasniezonymi szczytami wzgorz, ktore nieoczekiwanie lamaly jednolita formacje masywu gor, wznoszac sie nad rownina wokol Gory Smoka. Wyl i szarpal po nocy galeziami drzew. Zawodzil ponad wielkim obozem polowym, polozonym na wschod od wzgorz - oboz wlasciwie zaslugiwal na miano sporej wioski namiotow, poprzecinanej drewnianymi chodnikami, biegnacymi obok zamarznietych sladow kol. Wkrotce juz zamarzniete koleiny stopnieja, resztki sniegu znikna, a na ich miejsce pojawia sie wiosenne deszcze i bloto. O ile oboz dotrwa do tego czasu. Mimo poznej godziny wiele Aes Sedai wciaz nie spalo, zbieraly sie w malych grupkach, chronionych oslonami przed podsluchem, i omawialy wydarzenia dzisiejszej nocy. Dyskusje czesto byly dosc ozywione, na granicy klotni, a niekiedy granice te przekraczaly. Gdyby nie chodzilo o Aes Sedai, z pewnoscia byloby duzo wymachiwania piesciami lub jeszcze gorzej. Zasadnicze pytanie brzmialo: co zrobic? Kazda siostra wiedziala juz o wydarzeniach nad rzeka, ale szczegoly wciaz pozostawaly niejasne. Amyrlin osobiscie i po kryjomu udala sie, by zamknac Polnocna Przystan, a jej lodz odnaleziono przewrocona do gory dnem w trzcinach. Szansa uratowania sie z lodowatych, bystrych pradow Erinin byla bliska zeru i z kazda godzina malala, poki nie przeszla w pewnosc. Zasiadajaca na Tronie Amyrlin nie zyla. Kazda siostra w obozie zdawala sobie sprawe, ze jej przyszlosc, a moze i zycie wisi na wlosku, nie wspominajac juz o przyszlosci Bialej Wiezy. Co teraz robic? Glosy zamilkly dopiero wowczas, gdy w oboz uderzyl potezny podmuch wiatru, szarpiac plotnem namiotow jak sztandarami, obsypujac je sniegiem. Mocny odor spalonej siarki zawisl ciezko w powietrzu, niechybnie wskazujac, skad przybyl wiatr - Aes Sedai uniosly glowy i niejedna pomodlila sie cicho od zlego. Za moment wszakze wiatr pomknal dalej, a siostry powrocily do swoich dysput o przyszlosci, ktora teraz wydawala im sie rownie ponura jak ostry, rozwiewajacy sie zapach, ktory wiatr po sobie zostawil. A wiatr wial dalej, ku Tar Valon, z kazda chwila nabierajac sily huraganu, poki nie dotarl do obozu wojskowego nad rzeka. Tam zahuczal nad glowami spiacych zolnierzy, zrywajac z nich koce, budzac lezacych w namiotach szarpaniem za plotno; wyrywal z ziemi kolki, gral na linkach. Zaladowane wozy trzesly sie i kolysaly, wyrwane z ziemi drzewce sztandarow sterczaly ukosnie niczym wlocznie postawione przeciwko niewidocznemu wrogowi. Nisko pochyleni mezczyzni zmagali sie z nawalnica, zmierzajac do rzacych i wierzgajacych ze strachu koni. Nikt tutaj nie wiedzial tego, co wiedzialy Aes Sedai, ale wszyscy rozumieli, ze dlawiacy, siarkowy odor, wypelniajacy lodowate powietrze stanowi zly znak - i nawet twardzi weterani modlili sie rownie glosno jak mlode golowasy. Modlili sie tez ludzie z taborow, rownie zarliwie, platnerze, kowale, wytworcy strzal, zony, praczki i szwaczki, wszyscy zdjeci naglym strachem, ze oto noc udzielila schronienia czemus mroczniejszemu niz czern. Szalencze lopotanie napietego do granic wytrzymalosci plotna namiotu ponad glowa, mamrotanie glosow i kwik koni na tyle glosny, by przedrzec sie przez zawodzenie wichru, po raz drugi uchronily Siuan Sanche przed zasnieciem. Odor plonacej siarki sprawil, ze lzy naplynely jej do oczu, za co zreszta byla wdzieczna. Egwene potrafila przywdziewac i zrzucac sen niczym pare ponczoch, dla niej bylo to zupelnie poza zasiegiem. Ostatecznie polozyla sie z rozsadku, ale sen i tak nie chcial przyjsc. Kiedy dotarly do niej wiesci znad rzeki, pewna byla, ze zasnie dopiero wowczas, gdy calkowicie zmorzy ja wyczerpanie. Pomodlila sie za Leane, niemniej najwieksze nadzieje i tak rokowalo dzielo Egwene, uznala wiec wowczas, ze najwyrazniej nadzieje te schna wypatroszone na sloncu. Wykonczyly ja te wszystkie nerwy, zamartwianie sie i przechadzanie sie w kolko. Teraz z kolei iskierka nadziei zamigotala na powrot, ona zas bala sie zmruzyc oczy, bojac sie, ze zasnie i nie obudzi przed poludniem, o ile... Huraganowy podmuch zamarl, ale wciaz sluchac bylo krzyki ludzi i rzenie koni. Zmeczonym gestem odrzucila koce i niepewnie wstala. Jej poslanie nie bardzo zaslugiwalo na miano wygodnego, za podstawe sluzyla mu plocienna podloga w kacie niezbyt wielkiego, kwadratowego namiotu, ale zdecydowala sie wlasnie na ten namiot, choc, zeby tu dotrzec, musiala jechac wierzchem. Oczywiscie wtedy padala z nog i niemal odchodzila od zmyslow z rozpaczy. Musnela palcami skrecony pierscien ter'angreala, ktory ciezko zwisal na rzemyku zawieszonym na szyi. Kiedy obudzila sie po raz pierwszy, co stanowilo przezycie rownie traumatyczne jak obecne przebudzenie, pierwsza mysla bylo wlasnie wyjecie go z sakwy i zawieszenie. Coz, rozpaczy juz nie czula i tego musi starczyc, zeby normalnie funkcjonowac. Mozna by pomyslec, ze wiadomosc od Egwene, fakt, ze Egwene zyla i mogla przeslac wiadomosc, wystarczy, by przepedzic to smiertelne zmeczenie. Ale okazalo sie, ze tak nie jest. Na moment rozswietlila ciemnosc kula swiatla, dostrzegla latarnie na glownym maszcie namiotu i zapalila ja strumieniem Ognia. Pojedynczy plomien rzucal wokol blade, drzace cienie. W namiocie byly jeszcze inne lampy, ale w uszach dzwieczaly jej utyskiwania Garetha nad zlym stanem zapasow oliwy. Nie zapalila tez mosieznego piecyka - choc Gareth na temat wegla drzewnego nie mial wiele do powiedzenia, gdyz bylo go znacznie latwiej zdobyc niz oliwe - poniewaz po prostu nie czula zimna. Spod zmarszczonych brwi spojrzala na nietkniete poslanie po przeciwnej stronie namiotu. Gareth z pewnoscia wiedzial o odkryciu lodzi i o tym, kim byla pasazerka. Siostry dokladaly wszelkich staran, zeby o niczym nie wiedzial, ale jakims sposobem spora czesc ich sekretow do niego docierala. Nieraz zaskakiwal ja rozlegloscia wiedzy. Czy biegal teraz po nocy, przygotowujac zolnierzy na ewentualne rozkazy Komnaty? A moze juz uciekl, porzucajac stracona sprawe? Powinien wiedziec, ze sprawa wcale jeszcze nie jest stracona. -Nie - mruknela pod nosem, czujac sie jak... zdrajczyni... przez to, ze zwatpila w tego czlowieka, chocby tylko mysla. Wraz ze switem bedzie na posterunku, podobnie jak podczas wszystkich nastepnych switow, poki Komnata go nie dymisjonuje. A moze nawet i po tym. Nie wierzyla, aby mogl porzucic Egwene, niezaleznie od rozkazow Komnaty. Byl zbyt dumny i uparty. Nie, nie o to chodzilo. Slowo Garetha Bryne'a bylo dlan tyle warte co jego honor. Raz dawszy slowo, nie cofal go, poki nie zostal zen zwolniony, nie biorac pod uwage kosztow. Poza tym, moze... moze mial jeszcze inny powod, zeby zostac. Ale o tym nie chciala myslec. Zmusila sie, by o nim nie myslec... Co ja podkusilo, zeby przyjsc do jego namiotu? Znacznie prosciej byloby polozyc sie w swoim, w obozie siostr, choc taki zatloczony. Albo nawet znosic towarzystwo zaplakanej Chesy... choc po namysle ta druga mozliwosc wydala sie jej nie do przyjecia. Naprawde nie znosila placzliwosci, a pokojowka Egwene z pewnoscia nie przestalaby... Zmusila sie wiec, by naprawde nie myslec o Garecie, pospiesznie przeczesala wlosy, zmienila bielizne i ubrala sie szybko w metnym swietle. Jej prosta blekitna suknia do konnej jazdy byla mocno pognieciona, na lamowce zaschly plamy blota - osobiscie poszla, zeby zobaczyc lodz - ale nie tracila czasu na jej czyszczenie i prasowanie Moca. Trzeba bylo sie spieszyc. Namiot w niczym nie przypominal plociennego palacu, jakiego by mozna oczekiwac po generale, a spieszac sie, uderzyla biodrem w polowe biurko tak mocno, ze jedna z nog omal sie nie zlozyla, potem potknela sie o taboret, jedyny sprzet do siedzenia w namiocie, by wreszcie kilkakrotnie walnac goleniami w wieka stojacych wszedzie, okutych mosiadzem kufrow. Zaklela tak paskudnie, ze gdyby ja ktos uslyszal, z pewnoscia zwiedlyby mu uszy. Te kufry pelnily podwojna funkcje - przypisana im, ale takze zaimprowizowanych siedzen - a jeden z nich sluzyl jako umywalnia i na jego plaskim wieku stal bialy dzban oraz miednica. Po prawdzie, to nie staly wcale przypadkowo, rozmieszczone byly w zgodzie z pewnym porzadkiem, ale byl to nadzwyczaj idiosynkratyczny porzadek Garetha Bryne'a. On sam potrafil znalezc miedzy nimi droge nawet w najglebszych ciemnosciach. Kazdy inny polamalby sobie nogi, nim by dotarl do jego poslania. Podejrzewala, ze mialo to cos wspolnego z ewentualnymi zabojcami, choc sam Bryne nigdy otwarcie nic takiego nie przyznal. Schwycila z wieka kufra ciemny plaszcz i przewiesila przez ramie, zatrzymala sie jeszcze na moment, by zgasic latarnie strumieniem Powietrza. Stala przez chwile, wpatrzona w druga pare butow Garetha, w nogach jego poslania. Przeniosla i w ciemnosci rozjarzyla sie kula swiatla, a potem poszybowala ku butom. Tak, jak podejrzewala. Byly swiezo wypastowane. Ten przeklety mezczyzna upieral sie, by rygorystycznie odpracowywala swoj dlug, a potem za jej plecami... gorzej, podczas gdy spala... sam sobie pastowal cholerne buty! Przeklety Gareth Bryne traktowal ja niczym sluzaca, nigdy jej nawet nie sprobowal pocalowac! Az sie szarpnela, zamierajac z rozdziawionymi ustami. A ta mysl skad sie wziela? Niewazne, co twierdzila Egwene, nie kochala cholernego Garetha Bryne'a! Ani troche! Miala zbyt duzo do zrobienia, zeby tracic czas na takie glupoty. "I dlatego wlasnie przestalas nosic haftowane suknie, jak mniemam - wyszeptal cichy glos w glebi jej glowy. - Wszystkie te sliczne rzeczy, wepchniete na dno kufra, poniewaz sie boisz". Bac sie? Zeby sczezla, jesli miala sie bac jego lub jakiegokolwiek innego mezczyzny. Uwaznie przeniosla Ziemie, Ogien i odrobine Powietrza, a potem polozyla splot na butach. Natychmiast zeszla z nich cala pasta, jak tez spora czesc barwnika i razem uformowaly zgrabna, lsniaca kule w powietrzu; z kolei skora butow wyraznie poszarzala. Przez moment rozwazala mysl, by umiescic kule wsrod jego kocow. Mialby dopiero niespodzianke, kiedy wreszcie przyjdzie sie polozyc! Z westchnieniem odsunela klape namiotu i zabrala paskudna kule na zewnatrz, gdzie miala ostatecznie rozprysnac sie na ziemi. Gareth potrafil reagowac w sposob szybki i calkowicie wyzbyty szacunku, gdy zdarzalo jej sie nie zapanowac nad swym temperamentem, przekonala sie o tym zaraz na poczatku, gdy uderzyla go w glowe czyszczonymi wlasnie butami. I gdy do tego stopnia ja zdenerwowal, ze nasypala mu soli do herbaty. Sporo soli, ale przeciez to nie byla jej wina, ze w pospiechu jednym lykiem wychylil cala filizanke. Och, zazwyczaj mu nie przeszkadzalo, kiedy krzyczala a czasem sam na nia krzyczal - a czasem tylko sie usmiechal, co zupelnie ja wyprowadzalo z rownowagi! - jednak istnialy granice. Oczywiscie, moglaby go powstrzymac prostym strumieniem Powietrza, ale tez miala swoj honor, nie inaczej niz on, zeby sczezl! Tak czy inaczej, musiala zyc blisko niego. Tak powiedziala Min, a ta dziewczyna nigdy sie nie mylila. I to byl jedyny powod, dla ktorego jeszcze nie wepchnela Garethowi Bryne'owi garsci zlota w gardlo i nie powiedziala mu, ze jest splacony i zeby sczezl. Jedyny powod! Oprocz honoru, rzecz jasna. Ziewnela, wypuscila splot i czarna kaluza rozplynela sie blaskiem w swietle ksiezyca. Jesli wdepnie w nia, zanim wyschnie, jesli wscieknie sie na balagan w srodku, wszystko to jego wina, nie jej. Przynajmniej odor siarki troche oslabl. Z oczu juz przestaly plynac lzy, ale co z tego, kiedy dzieki temu jeszcze wyrazniej widziala rozciagajacy sie przed nia obraz spustoszenia. W rozleglym, spowitym teraz noca obozie nigdy nie panowal wielki porzadek. Ulice zamarznietych kolein byly proste, prawda, i szerokie na tyle, by zolnierze swobodnie nimi maszerowali, ale cala reszta zawsze wygladala jak przypadkowa zbieranina namiotow, nieporzadnych szalasow oraz kamiennych oslon wokol ognisk do gotowania strawy. Teraz wygladal, jakby zostal zaatakowany. Wszedzie wokol widac bylo zwalone namioty, niektore padajac, czesciowo przygniataly inne, a teraz staly pochylone; dziesiatki wozow i wozkow lezaly na burtach lub kolami do gory. Zewszad podnosily sie glosy domagajace sie pomocy dla rannych, ktorych najwyrazniej bylo wielu. Ulica przed namiotem Garetha szli zolnierze, wsparci na ramionach innych, gdzieniegdzie uwijaly sie grupki ludzi z kocami w charakterze noszy. W oddali widziala otulone w koce ksztalty lezace na ziemi, kleczaly przy nich skulone i lamentujace kobiety. Dla umarlych nie mogla nic zrobic, ale zywym przydadza sie jej umiejetnosci Uzdrawiania. Nigdy nie specjalizowala sie w tym Talencie, nawet nie miala w tym kierunku zbyt wielkich zdolnosci, ale te, ktore posiadala, odzyskala w pelni, gdy Nynaeve ja Uzdrowila. Poza tym w obozie raczej nie bylo innej siostry. Wiekszosc z nich unikala zolnierzy. Lepiej wiec skromny Talent niz zaden. Niestety, miala do przekazania wiesci najwyzszej wagi. Powinny jak najszybciej dotrzec do wlasciwych uszu. Dlatego tez postanowila zamknac uszy na jeki i lamenty, nie widziec polamanych rak i szmat owijajacych zakrwawione glowy. Pospieszyla do koni stojacych na skraju obozu, gdzie dziwnie slodki zapach konskiego lajna dominowal nad odorem siarki. Jakis wychudzony, nieogolony czlowiek sprobowal przemknac obok niej, ale schwycila go za rekaw kaftana. -Osiodlaj mi najspokojniejszego konia, jakiego tu masz - rozkazala. - I to juz. - Bela oczywiscie bylaby najlepsza, ale nie miala pojecia, gdzie mozna ja znalezc wsrod tych wszystkich zwierzat, i najmniejszego zamiaru czekac, az ktos ja. znajdzie. -Wybierasz sie na przejazdzke? - zapytal z niedowierzaniem, wyrywajac rekaw. - Skoro masz konia, to sobie go sama osiodlaj, jesli jestes taka glupia. Ja mam przed soba reszte zimnej nocy na opiekowanie sie tymi, ktore sie poranily i bede mial szczescie, jesli tylko pare mi padnie. Siuan zazgrzytala zebami. Ten imbecyl wzial ja za jedna ze szwaczek. Albo jedna z zon! Z jakiegos powodu ta druga mozliwosc wydala sie jej znacznie bardziej upokarzajaca. Zwinieta w piesc dlon podstawila mu pod nos ruchem tak gwaltownym, ze az cofnal sie z przeklenstwem na ustach, ale dostatecznie blisko, by pierscien z Wielkim Wezem byl jedyna rzecza, jaka zobaczyl. Zezujac, spojrzal na zloto. -Najlagodniejszego konia, jakiego znajdziesz - powtorzyla glosem pozbawionym wyrazu. - Ale szybko. Widok pierscienia podzialal. Przelknal sline, podrapal sie po glowie, spojrzal na uwiazane konie, ktore przestepowaly z nogi na noge i drzaly niepowstrzymanie. -Lagodny - wymamrotal. - Zobacze, co da sie zrobic, Aes Sedai. Lagodny wierzchowiec. -Potarl klykciami czolo, a potem pospieszyl wzdluz szeregu zwierzat, wciaz mamroczac pod nosem. Siuan nerwowo czekala na niego, mruczala cos pod nosem i przechadzala sie, trzy kroki w jedna strone, trzy w druga. Pod podeszwami jej mocnych butow snieg topnial, a potem znowu marzl. Z tego co widziala, cale godziny moze zabrac znalezienie wierzchowca, ktory nie zrzuci jej, sprowokowany najdrobniejszym ruchem jakiegos piechura. Narzucila plaszcz na ramiona, niecierpliwym ruchem zapiela mala, srebrna broszke, o maly wlos nie klujac sie w palec. Bala sie, tak? Ona jeszcze pokaze temu przekletemu, przekletemu Garethowi! W te i we w te. Moze powinna pojsc pieszo. Nie bedzie to mily spacer, ale lepsze to niz spasc z konia i przy okazji polamac sobie wszystkie kosci. Dosiadajac konia - Bela byla tu jedynym wyjatkiem - zawsze wyobrazala sobie swoje polamane kosci. W tym momencie tamten wrocil, prowadzac osiodlana kara klacz; siodlo mialo wysokie leki. -Jest lagodna? - zapytala sceptycznie Siuan. Zwierze przestepowalo z nogi na noge, jakby gotowe tanczyc, poza tym jego siersc byla gladka i lsniaca. To rzekomo mialo oznaczac, ze kon jest szybki. -Nocna Lilia jest lagodna jak mleko z woda, Aes Sedai. Nalezy do mojej zony, a Nemaris ceni sobie delikatnosc. Poza tym nie lubi, kiedy kon jest zbyt energiczny. -Skoro tak mowisz... - odparla, ale po chwili prychnela. Doswiadczenie podpowiadalo jej, ze konie rzadko bywaly pokorne. Ale nic w tej sprawie nie da sie juz zrobic. Wziela wodze do reki, niezgrabnie wspiela sie na siodlo, potem okazalo sie, ze siadajac, przygniotla plaszcz, ktory teraz ja dusil. Klacz wciaz tanczyla pod nia, niezaleznie jak bardzo sciagala wodze. Koszmarne przewidywania stawaly sie rzeczywistoscia. Juz probowala polamac jej wszystkie kosci. Marzyla wylacznie o lodzi, lodzi z dwoma wioslami, ktora plynie, dokad sie zechce, i ktora zatrzymuje sie tam, gdzie sie chce - chyba ze ktos jest calkowitym ignorantem w kwestii przyplywow, pradow czy wiatrow. Natomiast konie mialy mozgi, jakkolwiek male, a to oznaczalo, ze mogly zignorowac wedzidlo i wodze, jak tez zamiary jezdzca. Nalezalo to wziac pod uwage, kiedy sie dosiadalo przekletego konia. -Jedna prosba, Aes Sedai - powiedzial mezczyzna, podczas gdy ona wciaz szukala wygodnej pozycji w siodle. Dlaczego siodla zawsze wydawaly sie twardsze niz drewno? - Na twoim miejscu pozwolilbym jej dzisiaj isc w miare swobodnie. Ten wiatr, sama rozumiesz, caly ten smrod, coz, moze byc troche wyprowadzona z rownowagi... -Nie mam czasu - odpowiedziala Siuan i wbila obcasy w boki klaczy. Lagodna niczym woda z mlekiem Nocna Lilia skoczyla naprzod tak blyskawicznie, ze Siuan prawie przeleciala przez tylny lek siodla. Tylko dzieki temu, ze kurczowo chwycila kule, nie spadla. Wydawalo jej sie, ze tamten cos za nia krzyczy, ale nie miala pewnosci. Jakiegoz konia, na Swiatlosc, Nemaris mogla uwazac za "zbyt energicznego"? Klacz przemknela przez oboz, jakby chciala zwyciezyc w wyscigu, a potem pomknela w kierunku zachodzacego ksiezyca i Gory Smoka, ciemnej iglicy wznoszacej sie na gwiazdzistym niebie. Mimo iz ped rozwiewal poly jej plaszcza za plecami, Siuan nie czynila zadnych wysilkow, by powstrzymac klacz, przeciwnie, wbijala jej obcasy w boki i okladala kark wodzami, jak to widziala u innych, gdy poganiali swe wierzchowe. Musiala dotrzec do siostr, zanim ktoras przedsiewezmie cos nieodwracalnego. A do glowy przychodzily jej najgorsze mozliwosci. Klacz mijala w galopie zagajniki, malenkie osady oraz rozlegle farmy z otoczonymi kamiennym murem pastwiskami i polami. Bezpiecznie schowani pod pokrytymi sniegiem dachami z lupku, za kamiennymi i ceglanymi scianami, ich mieszkancy nie dbali o straszny wicher; okna wszystkich budynkow byly ciemne i gluche. Nawet cholerne krowy i owce pewnie zazywaja spokojnej drzemki. Farmerzy zawsze hodowali krowy i owce. I swinie. Podskakujac, obijajac sie o twarda skore siodla, Siuan rownoczesnie probowala patrzec ponad karkiem klaczy. Tak wlasnie robili inni, widziala na wlasne oczy. Prawie natychmiast noga wyslizgnela sie ze strzemienia, ona zas obsunela sie na bok. Tylko dzieki temu, ze przez caly czas kurczowo sciskala wodze, udalo jej sie w koncu wsunac noge z powrotem na miejsce. Zrozumiala, ze pozostaje jej tylko siedziec sztywno i nieruchomo, jedna dlonia sciskajac wodze, druga kule siodla. Lopoczacy za plecami plaszcz nieprzyjemnie sciskal za gardlo. Trzeslo ja tak mocno, ze uslyszala wyrazne trzaskanie zebow, gdy niebacznie otworzyla usta, niemniej nie odpuszczala, a raz nawet pognala obcasami wierzchowca. Och, Swiatlosci, o swicie bedzie cala posiniaczona. Ale dalej gnala przez noc, uderzajac o skore siodla z kazdym krokiem konia. Przynajmniej zacisniete zeby nie pozwalaly rozdzierajaco ziewac. W koncu w ciemnosciach zamajaczyly przed nia, widziane przez cienki szpaler drzew, szeregi koni i rzedy wozow, otaczajace oboz Aes Sedai. Z westchnieniem ulgi sciagnela z calej sily wodze. Skoro kon biegnie tak predko, z pewnoscia nalezy sie mocno przylozyc, zeby go zatrzymac. I faktycznie Nocna Lilia zatrzymala sie, ale tak gwaltownie, ze Siuan przelecialaby nad jej lbem, gdyby rownoczesnie klacz nie wspiela sie na tylne nogi. Z szeroko rozwartymi oczyma sciskala szyje zwierzecia, poki wreszcie nie stanelo czterema kopytami na ziemi. Zdala sobie sprawe, ze Nocna Lilia ciezko dyszy, ale nie znalazla w sobie nawet odrobiny wspolczucia. Glupie zwierze probowalo ja zabic, konie wlasnie takie sa! Niemniej szybko doszla do siebie, poprawila plaszcz, zebrala wodze i spokojnym truchtem przejechala obok dlugich szeregow zwierzat i wozow. W ciemnosciach poruszaly sie mgliste sylwetki jakichs ludzi, bez watpienia to stajenni i kowale opiekowali sie zdenerwowanymi zwierzetami. Jej klacz wydawala sie niemal posluszna. Ostatecznie nie bylo az tak zle. Kiedy wjechala na teren wlasciwego obozu, zawahala sie na moment i objela saidara. Dziwny pomysl, zeby traktowac oboz pelen Aes Sedai jako niebezpieczne miejsce, ale przeciez dwie jej siostry tu zamordowano. Majac na wzgledzie okolicznosci towarzyszace ich smierci, wydawalo sie watpliwe, by samo utrzymywanie zrodla moglo ja uratowac, gdyby miala byc nastepnym celem, niemniej saidar dawal przynajmniej zludzenie bezpieczenstwa. Poki nie zapomniala, ze jest to tylko zludzenie. Po chwili splotla strumienie Ducha, ktore skryja jej zdolnosc przenoszenia i zgasza otaczajaca poswiate Mocy. Ostentacja byla zupelnie niepotrzebna. Nawet o tej godzinie - a ksiezyc wisial nisko nad zachodnim horyzontem - na drewnianych chodnikach widzialo sie pare osob: sluzace i rzemieslnicy, dopelniajacy jakichs spoznionych obowiazkow. Zreszta, moze "wczesnych" byloby lepszym slowem. Wiekszosc namiotow, we wszystkich rozmiarach i ksztaltach, byla ciemna, ale w kilku najwiekszych palily sie lampy lub swiece. Nic dziwnego, biorac pod uwage, co sie zdarzylo. Wokol kazdego z nich lub przed frontem stali mezczyzni. Straznicy. Nikt inny nie potrafil stac tak nieruchomo, prawie rozplywajac sie w nocy, zwlaszcza ze powietrze bylo naprawde zimne. Wypelniona Moca widziala Straznikow w ich plaszczach, dla nieuzbrojonego oka wygladaliby po prostu jak cienie. Nic dziwnego, biorac pod uwage z jednej strony morderstwa siostr, z drugiej zas wszystko, co musieli czuc w wieziach zobowiazan. Podejrzewala, ze niejedna siostra miala ochote rwac wlosy z glowy. Straznicy tez ja zauwazyli i kolejno odprowadzali badawczym spojrzeniem, gdy powoli przejezdzala po zamarznietych koleinach. Komnata, rzecz jasna, uslyszy o wszystkim, ale najpierw nalezalo powiedziec pozostalym. W jej ocenie one wlasnie byly najbardziej sklonne do dzialan... najbardziej pochopnych. I najprawdopodobniej katastrofalnych w skutkach. Wiazala je przysiega, ale przysiega zlozona pod przymusem kobiecie, ktora uwazaly juz za zmarla. Natomiast wiekszosc Zasiadajacych Komnaty, akceptujac miejsce w niej, tym samym zdeklarowala swa lojalnosc. Zadna nie zrobi zadnego ruchu, poki nie bedzie calkiem pewna, jakie beda konsekwencje. Namiot Sheriam byl za maly, zeby pomiescic zgromadzenie, ktorego oczekiwala, a poza tym - co zauwazyla, przejezdzajac - ciemny. Watpila, by sama Sheriam spala w srodku. Z kolei namiot Morvrin bylby dostatecznie pojemny, gdyby nie te wszystkie ksiazki, ktore Brazowa siostra jakis cudem zdobywala podczas marszu - niemniej w nim tez nie palilo sie swiatlo. Udalo sie dopiero za trzecim razem. Sciagnela wodze Nocnej Lilii w pewnej odleglosci od namiotu. Myrelle zajmowala w obozie dwa namioty, jeden byl dla niej, drugi dla jej trzech Straznikow - dla trzech, do ktorych odwazyla sie przyznac. W jej namiocie palily sie jasne swiatla, a cienie kobiet poruszaly sie na tle polatanych plociennych scian. Trzech zupelnie roznych od siebie mezczyzn stalo na chodniku przed namiotem - nieruchome sylwetki wskazywaly na Straznikow - ale postanowila nie zwracac na nich uwagi. O czym one rozmawialy w srodku? Pewna, ze jest to prozny trud, splotla Powietrze z drobina Ognia... a potem jej splot dotknal namiotu i odbil sie od oslony przed podsluchem. Odwroconej, rzecz jasna, i dlatego niewidzialnej. Podjela te probe, kierujac sie wylacznie cieniem szansy, ze tamte okaza sie nieostrozne. Byl to naprawde tylko cien szansy, majac na wzgledzie sekrety, jakich tamte strzegly. Ale cienie na plotnie namiotu zamarly. Wiedzialy, ze ktos probowal podsluchiwac. Odcinek dzielacy ja od namiotu przejechala, nie przestajac sie zastanawiac, o czym tamte mowily. Kiedy zsiadla z konia - a przynajmniej kiedy udalo jej sie upadek z siodla zmienic w cos w rodzaju skoku na ziemie - jeden ze Straznikow, Arinvar, polaczony z Sheriam, szczuply Cairhienianin niewiele wyzszy od niej, podszedl, uklonil sie i chcial wziac od niej wodze. Gestem dloni dala mu do zrozumienia, ze nie ma potrzeby. Wypuscila saidara, uwiazala klacz do drewnianej poreczy chodnika, stosujac wezel, jakiego by uzyla, mocujac spora lodz na mocnym wietrze i przy silnym pradzie. Zadnego swobodnego zarzucania wodzy, to nie dla niej. Nienawidzila jazdy konnej, ale kiedy szlo do wiazania konia, wolala, zeby byl na miejscu, kiedy po niego wroci. Arinvar spod uniesionych brwi ironicznie obserwowal, jak konczyla wezel, ale to nie on bedzie musial zaplacic, jesli przeklete zwierze gdzies sie zgubi. Tylko jeden z dwu pozostalych Straznikow nalezal do Myrelle. Avar Hachami, Saldaeanin z orlim nosem i grubym, przyproszonym siwizna wasem. Zerknal na nia, przechylil glowe, a potem wrocil do obserwowania nocy. Jori, Straznik Morvrin, niski, lysy, bardzo barczysty, w ogole na nia nie spojrzal. Patrzyl w ciemnosc, z dlonia wsparta swobodnie na dlugiej rekojesci miecza. Powiadano, ze byl najlepszym szermierzem wsrod Straznikow. Ale gdzie byli pozostali? Oczywiscie, nie mogla tego dociekac, tak jak nie mogla zapytac, kto jest wewnatrz namiotu. Wywolalaby u tych mezczyzn powazny wstrzas. Zaden nie zabronil jej wejsc. Przynajmniej sprawy nie staly jeszcze tak zle. " We wnetrzu, ogrzewanym przez dwa piecyki, rozsiewajace won roz i czyniace namiot niemalze przytulnym, zobaczyla wszystkie, ktorych sie spodziewala. Patrzyly na nia. Myrelle siedziala na mocnym krzesle z prostym oparciem, majac na sobie jedwabna szate w czerwone i zolte kwiaty, a rece zaplecione na piersiach. Na jej oliwkowej twarzy widnial wyraz tak idealnego opanowania, ze wlasciwie tylko podkreslal zar ciemnych oczu. Otaczala ja poswiata Mocy. Mimo wszystko byl to jej namiot, ona splotla otaczajace go oslony. Sheriam siedziala wyprostowana na krancu polowego lozka, udajac, ze wygladza spodnice z niebieskimi rozcieciami - wyraz jej twarzy byl rownie gniewny jak oczu, na widok Siuan gniew tylko sie poglebil. Nie miala na sobie stuly Opiekunki, zly znak. -Powinnam wiedziec, ze to ty - powiedziala zimnym glosem Carlinya, wspierajac dlonie na biodrach. Nigdy nie byla szczegolnie mila, ale teraz pukle wlosow, ktore nie siegaly nawet ramion, okalaly oblicze wyrzezbione z lodu jasnego niczym jej suknia. - Wolalabym, zebys nie podsluchiwala moich prywatnych rozmow, Siuan. - Ach, tak, doszly do wniosku, ze to juz koniec. Morvrin o okraglej twarzy choc raz nie wygladala na roztargniona czy senna, tylko jej brazowa welniana suknia byla po staremu wymieta. Spacerowala wokol niewielkiego stolu, na ktorym stala lakierowana taca z wysokim, srebrnym dzbankiem i piecioma srebrnymi kubkami. Wygladalo, ze zadna nie ma ochoty na herbate, wszystkie kubki byly nieuzywane. Siwowlosa siostra siegnela do sakwy przy pasie, a potem wyciagnela rzezbiony, rogowy grzebien i podala Siuan. -Masz kompletnie potargane wlosy, kobieto. Doprowadz sie do porzadku, zanim jakis szubrawiec wezmie cie za tawerniana dziewke i zechce pohustac na kolanie. - Egwene i Leane zyja i sa wiezione w Wiezy - oznajmila Siuan glosem niezdradzajacym zadnego z klebiacych sie w niej uczuc. Tawerniana dziewka? Przesunela dlonia po wlosach i zorientowala sie, ze tamta ma calkowita racje, po czym poslusznie przystapila do rozplatywania koltunow. Jesli chce sie byc traktowana powaznie, nie mozna sprawiac wrazenia ulicznicy. W obecnej sytuacji miala dosc klopotow, ktore skoncza sie zapewne dopiero wtedy, gdy dostanie w swoje rece Rozdzke Przysiag. - Rozmawialam we snie z Egwene. Udalo im sie zablokowac przystanie, w wiekszosci, ale zostaly schwytane. Gdzie sa Beonin i Nisao? Jedna z was powinna po nie pojsc. Nie mam ochoty dwa razy skrobac tej samej ryby. - Prosze bardzo. Jezeli wydawalo im sie, ze zostaly uwolnione od swych przysiag, ze sa juz wolne od wymogow posluszenstwa wobec Egwene, to powinno im uswiadomic prawde. Tyle ze zadna nawet nie drgnela. -Beonin musiala sie polozyc - powiedziala Morvrin, cedzac slowa i przygladajac sie Siuan. Nadzwyczaj uwaznie. Za ta przecietna twarza, kryl sie bystry umysl. - Byla zbyt zmeczona na dalsze rozmowy. A dlaczego mialybysmy prosic Nisao, zeby sie do nas przylaczyla? - Myrelle zareagowala na te slowa nieznacznym skrzywieniem, poniewaz Nisao byla jej przyjaciolka, pozostale dwie natomiast pokiwaly glowami. One i Beonin nie uwazaly Nisao za jedna z nich, mimo wspolnych dla nich przysiag wasalnych. W opinii Siuan te kobiety nigdy nie porzucily wiary, ze w jakis sposob znowu odzyskaja kontrole nad wydarzeniami, mimo iz ster dawno juz zostal wyjety z ich rak. Sheriam podniosla sie z lozka, jakby chciala wybiec na zewnatrz, zebrala nawet suknie, ale nie mialo to nic wspolnego z poleceniem Siuan. Gniew na jej twarzy ustapil miejsca rozesmianej zapalczywosci. -Tak czy siak nie sa nam do niczego potrzebne. "Schwytane" znaczy, ze czekaja w ktorejs z piwnicznych cel, poki Komnata nie zbierze sie na sad. Mozemy Podrozowac i uwolnic je, zanim Elaida zrozumie, co sie stalo. Myrelle krotko skinela glowa, wstala i zabrala sie do rozwiazywania szarfy w talii. -Sadze, ze lepiej bedzie nie brac ze soba Straznikow. Na nic sie nie przydadza. - Siegnela glebiej do zrodla, juz gotujac sie do boju. -Nie! - ostro zaprotestowala Siuan i skrzywila sie gdy grzebien szarpnal splatane wlosy. Czasami miala ochote obciac je krocej niz Carlinya, dla wygody, ale Gareth wciaz prawil jej komplementy, opowiadajac, jak lubi, gdy muskaja jej ramiona. Swiatlosci, nawet tutaj nie mogla sie uwolnic od czlowieka? - Egwene nie bedzie sadzona i nie przebywa w celi. Nie powiedziala mi, gdzie ja przetrzymuja, tylko tyle ze nieustannie jej pilnuja. I zakazuje jakichkolwiek prob jej uwolnienia z udzialem siostr. Pozostale patrzyly na nia, zdumienie odebralo im mowe. Po prawdzie, to ona sama dlugo klocila sie z Egwene na ten temat, ale bez skutku. To byl rozkaz wydany przez Zasiadajaca na Tronie Amyrlin i poparty calym jej majestatem. -Twoje slowa sa irracjonalne - oznajmila na koniec Carlinya. Ton glosu byl chlodny, twarz spokojna, ale dlonie caly czas i zupelnie niepotrzebnie wygladzaly faldy sukni. - Jezeli schwytamy Elaide, osadzimy ja i ujarzmimy. - "Jezeli", a nie: "kiedy". Wciaz wiec nie pozbyly sie watpliwosci i lekow. - Poniewaz ona schwytala Egwene, z pewnoscia tak wlasnie z nia postapi. Nie potrzebuje Beonin, zeby powiedziala mi, jak stanowi prawo w tej kwestii. -Musimy ja uratowac, niezaleznie od tego, czego sama chce! - glos Sheriam az tetnil z napiecia, kontrastujac z poprzednim spokojem Carlinyi. Palce zacisnietych dloni wpila w spodnice. - Nie zdaje sobie sprawy, w jakim jest niebezpieczenstwie. Pewnie nie do konca odzyskala panowanie nad soba. Czy zasugerowala, gdzie moga ja przetrzymywac? - Nie probuj nic przed nami ukrywac, Siuan - ostro powiedziala Myrelle. W jej oczach plonal ogien, a dla podkresla swych slow zacisnela mocno jedwabna szarfe. - Nie chciala ci powiedziec, gdzie jest? -Poniewaz bala sie wlasnie tego, co przyszlo do glowy Sheriam i tobie. - Siuan zrezygnowala z doprowadzenia do ladu splatanych wiatrem wlosow i cisnela grzebien na stol. Przeciez nie mogla tak sobie stac i rozczesywac wlosow, a rownoczesnie domagac sie od nich uwagi. Niech sobie beda splatane. - Strzega ja, Myrelle. Siostry. I nie oddadza jej latwo. Jezeli podejmiemy probe jej uwolnienia, Aes Sedai beda ginac z rak Aes Sedai, pewne jak ikra srebrawy w trzcinach. Zdarzylo sie to juz raz i nie powinno zdarzyc sie znowu, albo pozegnajmy sie z nadzieja pokojowego zjednoczenia Wiezy. Nie mozemy sobie na to pozwolic. I nie bedzie operacji ratunkowej. Dlaczego Elaida zrezygnowala z sadu, nie mam pojecia. - Egwene wypowiadala sie w tej kwestii niejasno, jakby sama nie rozumiala. Niemniej fakty przedstawila jednoznacznie, a nie powiedzialaby tego, gdyby nie byla pewna. -Pokojowego... - mruknela Sheriam, opadajac na lozko. W slowie zabrzmial ton goryczy. -Czy od samego poczatku istniala chocby najmniejsza szansa? Elaida zniosla Blekitne Ajah! Jak po czyms takim moze jeszcze byc szansa na pokoj? -Elaida nie moze po prostu pozbyc sie jakichs Ajah - mruknela Morvrin, jakby mialo to cokolwiek wspolnego z tematem rozmowy. Poglaskala Sheriam po ramieniu, ale plomiennowlosa odtracila jej reke. -Zawsze jest jakas szansa - powiedziala Carlinya. - Wystanie sa zablokowane, co wzmacnia nasza pozycje. Negocjatorki spotykaja sie kazdego ranka... - urwala, a w jej oczach pojawil sie wyraz zaklopotania. Pospiesznie nalala herbaty do kubka i wypila do polowy jednym lykiem, wczesniej nawet nie dodajac miodu. Zablokowanie przystani z pewnoscia polozy kres negocjacjom, ktore i tak zmierzaly donikad. Poza tym, czy Elaida bedzie dalej chciala rozmawiac, majac Egwene w rekach? -Nie rozumiem, dlaczego Elaida nie chce postawic Egwene przed sadem - podjela Morvrin - skoro wyrok skazujacy nie ulegalby watpliwosci, faktem jednak pozostaje, ze jest wiezniem. - Nie bylo po niej widac ani spokoju Carlinyi, ani emocji Sheriam i Myrelle. Zwyczajnie przedstawiala fakty i tylko w kacikach ust widac bylo lekkie napiecie. - Jezeli nie beda jej sadzic, to bez watpienia sprobuja zlamac. Okazala sie znacznie silniejsza, niz z poczatku myslalam, ale nikt nie jest dosc silny, by oprzec sie Bialej Wiezy, kiedy ta postanowi kogos zlamac. Musimy sie zastanowic, jakie beda konsekwencje, jezeli nie uda nam sie jej wydostac. Siuan pokrecila glowa. -Nawet nie wychlostaly jej, Morvrin. Tez nie pojmuje dlaczego, ale z pewnoscia nie kazalaby zostawic sie w spokoju, gdyby czekaly ja tortury... Urwala, gdy klapa namiotu zostala odrzucona na bok i w wejsciu ukazala sie Lelaine Akashi, z szalem o blekitnych fredzlach na ramionach. Sheriam wstala, choc wcale nie musiala, Lelaine byla Zasiadajaca Komnaty, ale Sheriam byla Opiekunka. Z drugiej strony Lelaine, mimo iz szczupla, wygladala dzis zaiste imponujaco w aksamitnej sukni z niebieskimi rozcieciami - ucielesnienie godnosci; poza tym roztaczala wokol siebie aure wladzy w stopniu dotad niespotykanym. Kazdy kosmyk wlosow na swoim miejscu, jakby wkraczala na posiedzenie Komnaty po smacznie przespanej nocy. Siuan bez namyslu odwrocila sie i wziela dzbanek ze stolu. Na tym normalnie by polegala jej rola w tym towarzystwie: nalewalaby herbate i pytana odpowiadala. Byc moze, jesli nie bedzie sie rzucala w oczy, Lelaine zalatwi swoje sprawy i sobie pojdzie, jak zwykle nie zwracajac na nia uwagi. - Wydawalo mi sie, ze widzialam, jak wjezdzasz do obozu na tym koniu, ktory stoi sobie na zewnatrz, Siuan. - Spojrzenie Lelaine przesunelo sie po wszystkich obecnych, ich twarze byly juz idealnymi maskami opanowania. - Przeszkadzam? -Siuan twierdzi, ze Egwene zyje - powiedziala Sheriam takim tonem, jakby rozmawiala o cenach, jakich w dokach zadano za okonie z delty. - Leane tez. Egwene rozmawiala z Siuan we snie. Nie zgadza sie, zeby ja uwolnic. - Myrelle rzucila jej spojrzenie z ukosa, zupelnie nieodgadnione, ale Siuan miala ochote wytargac ja za uszy! Lelaine zapewne bylaby nastepna, do ktorej by sie udala, ale w rozmowie z nia odpowiednio dobieralaby slowa, a nie wylewala wszystkiego, jak wiadrem za burte. Sheriam na stare lata stala sie plocha niczym nowicjuszka. Lelaine zacisnela usta i wbila w Siuan spojrzenie oczu jak blizniacze dluta. -Doprawdy? Naprawde powinnas nosic stule, Sheriam. W koncu jestes Opiekunka. Przejdziesz sie ze mna, Siuan. Od dawna juz nie rozmawialysmy w cztery oczy. - Odsunela klape namiotu, rownoczesnie obdarzajac siostry tym przeszywajacym spojrzeniem. Sheriam zarumienila sie w taki sposob, jak to tylko rude potrafia, najczystsza czerwienia, a potem wyjela waska, blekitna stule z sakwy i zalozyla na ramiona; ale Myrelle i Carlinya popatrzyly na Lelaine oczyma zupelnie pozbawionymi wyrazu. Morvrin glaskala sie po brodzie czubkiem palca, jakby nieswiadoma niczyjej obecnosci. Co zreszta moglo byc prawda. Czy posluchaja rozkazow Egwene? Siuan nie miala okazji nawet raz groznie spojrzec, poniewaz byla zajeta dzbankiem. Propozycja z ust siostry o pozycji Lelaine, niewazne czy jest Zasiadajaca czy nie, stanowila rozkaz dla takich jak Siuan. Zebrala plaszcz, suknie i wyszla, po drodze dziekujac Lelaine za przytrzymanie klapy. Swiatlosci, pozostawalo miec nadzieje, ze te glupie kobiety sluchaly, co im mowila. Na zewnatrz bylo teraz czterech Straznikow, jednym z nich byl Burin czekajacy na Lelaine, krepy miedzianoskory Domani w plaszczu zupelnie zakrywajacym wiekszosc sylwetki, natomiast Avara zastapil inny Straznik Myrelle, Nuhel Dromand, wysoki, poteznie zbudowany, z broda na modle illianska, obejmujaca wygolona, gorna warge. Stal tak nieruchomo, ze mozna bylo wziac go za posag, gdyby nie obloczki pary unoszace sie przed twarza. Arinvar sklonil sie Lelaine plytko, lecz ceremonialnie. Nuhel i Jori nawet nie drgneli. Podobnie zreszta Burin. Wezel, ktorym przywiazala byla Nocna Lilia, rozwiazywalo sie rownie dlugo, jak wiazalo, ale Lelaine czekala cierpliwie, poki Siuan nie wyprostowala sie z wodzami w dloniach, potem ruszyly wolno chodnikiem wzdluz szeregu ciemnych namiotow. Twarze skrywal ksiezycowy cien. Lelaine nie ujela zrodla, wiec Siuan tez tego nie zrobila. W milczeniu szla obok, prowadzac klacz, Burin podazal za nimi. Przywilejem Zasiadajacej bylo rozpoczac rozmowe i to nie tylko dlatego, ze byla Zasiadajaca. Siuan zwalczyla w sobie pokuse, by sie nieco zgarbic i tym samym nie byc juz wyzsza od tamtej. Rzadko myslala o czasach, gdy sama byla Amyrlin. Po raz kolejny stala sie Aes Sedai, a czescia tej roli byla umiejetnosc instynktownego wpasowania sie w nisze wsrod siostr. Ten przeklety kon wciskal pysk w jej reke, jakby uwazal sie za domowe zwierzatko, przelozyla wodze do drugiej dloni i otarla reke w plaszcz. Wstretna, zasliniona bestia. Lelaine spojrzala na nia z ukosa, poczula, jak ja pieka policzki. Instynkt. -Dziwne masz przyjaciolki, Siuan. Z tego co wiem, sa wsrod nich takie, ktory optowaly za odeslaniem cie, gdy pojawilas sie w Salidarze. Jak rozumiem, Sheriam byla jedna z nich, choc sadze, ze niezrecznosc sytuacji bierze sie stad, iz obecnie tak bardzo przewyzsza cie pozycja. Z tego tez powodu ja cie unikalam, mianowicie zeby ustrzec sie niezrecznosci. - Siuan zagapila sie na tamta w zdumieniu. Ta kwestia sytuowala sie niebezpiecznie blisko spraw, o ktorych nigdy nie mowiono, stanowiac omalze zlamanie tabu, ktorego nigdy nie spodziewalaby sie po tej kobiecie. Co innego ona sama. Wprawdzie przystosowala sie do swej niszy, ale nie mogla przeciez zapomniec, kim byla. Ale Lelaine! - Mam nadzieje, ze ty i ja mozemy znow zostac przyjaciolkami, Siuan, chociaz zrozumiem, jesli okaze sie to niemozliwe. To dzisiejsze spotkanie po nocy potwierdza, co powiedziala mi Faolain. - Lelaine zasmiala sie cicho i zaplotla dlonie w maldrzyk. - Och, nie krzyw sie tak, Siuan. Nie zdradzila cie, a przynajmniej nie swiadomie. Powiedziala w pewnej chwili odrobine zbyt wiele, a ja postanowilam ja mocno przycisnac. Nie potraktowalabym w ten sposob drugiej siostry, ale ona jest tak naprawde tylko Przyjeta i bedzie nia, poki nie przejdzie proby. Faolain wyrosnie na dobra Aes Sedai. Bardzo sie opierala, zeby mi wszystkiego nie zdradzic. W koncu wydobylam z niej jakies strzepy i fragmenty, kilka imion, ale w polaczeniu z twoja obecnoscia na tym spotkaniu daje mi to chyba pelny obraz. Przypuszczam, ze teraz moge juz ja wypuscic z odosobnienia. Z pewnoscia drugi raz nie pomysli, by mnie szpiegowac. Ty i twoje przyjaciolki bylyscie bardzo wierne Egwene. Czy bedziecie rownie wierne mnie? A wiec to dlatego Faolain gdzies zniknela. Ile "strzepow i fragmentow" zdradzila, kiedy zostala "mocno przycisnieta"? Faolain nie wiedziala wszystkiego, choc najlepiej zalozyc, ze Lelaine juz wie. Rownoczesnie nic nie zdradzac samej, poki sie nie zostanie mocno przycisnieta. Siuan stanela jak wryta, zbierajac sie w sobie. Lelaine rowniez sie zatrzymala, najwyrazniej czekajac na jej slowa. Mimo ze jej twarz do polowy skryta byla w cieniu ksiezyca, wszystko bylo jasne. Siuan musiala rzucic wszystkie sily do walki z ta kobieta. U Aes Sedai pewne instynkty byly najglebsza natura. -Jestem wierna tobie jako Zasiadajacej Komnaty z ramienia moich Ajah, ale to Egwene al'Vere jest Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. -Zaiste, jest. - Wyraz twarzy Lelaine nie zmienil sie nawet odrobine, przynajmniej na ile potrafila dostrzec. - Rozmawiala z toba we snie? Opowiedz mi, jak wyglada jej polozenie. - Siuan zerknela przez ramie na krepego Straznika. - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedziala Zasiadajaca. - Od dwudziestu lat nie mam przed Burinem sekretow. -W moich snach - zgodzila sie Siuan. Z pewnoscia nie zamierzala przyznac, ze w Tel'aran'rhiod zostala wezwana wlasnie do Salidaru. Poza tym, nie miala prawa posiadac tego pierscienia. Komnata odbierze go jej, gdy sie dowie. Zachowujac pozory spokoju, zdala sprawe z tego, co powiedziala Myrelle i pozostalym, a potem powiedziala jeszcze wiecej. Ale nie wszystko. Z pewnoscia zas nawet nie wspomniala o swoich podejrzeniach zdrady. Zdrada musiala sie zalegnac w samej Komnacie, nikt inny nie znal planu zablokowania przystani, procz zaangazowanych wen kobiet, z drugiej strony, zdrajczyni mogla nie wiedziec, ze Egwene osobiscie zrealizuje wlasny plan. Moze chciala tylko pomoc Elaidzie, co juz samo w sobie bylo dosc zagadkowe. Dlaczego ktoras z nich mialaby pomagac Elaidzie? Od samego poczatku byla mowa o sekretnych popleczniczkach Elaidy, ale ona sama dawno juz porzucila te podejrzenia. Z pewnoscia wszystkie Blekitne zapalczywie chcialy detronizacji Elaidy, poki jednak nie znala imienia, nie miala zamiaru opowiadac wszystkiego ani Zasiadajacej, ani Blekitnej siostrze. - Zwolala posiedzenie Komnaty na jutro... nie, na dzis wieczor, wraz z wybiciem komplety - zakonczyla. - W Wiezy, w Komnacie Wiezy. Lelaine zasmiala sie tak glosno, ze musiala ocierac lzy z oczu. -Och, to zupelnie niesamowite. Komnata zasiadlaby tuz pod nosem Elaidy, by tak rzec. Prawie zaluje, ze nie moge jej o tym poinformowac, chocby po to, zeby zobaczyc wyraz jej twarzy. - W jednej chwili znowu spowazniala. Lelaine zawsze byla chetna do smiechu, kiedy tylko pojawila sie okazja, ale w glebi duszy zachowywala nieustanna powage. - Zatem Egwene uwaza, ze Ajah zwrocily sie przeciwko sobie. Nie sadze, by to bylo mozliwe. Sama powiedzialas, ze spotkala tylko kilka siostr. Mimo to trzeba bedzie nastepnym razem sprawdzic w Tel'aran'rhiod. Moze ktoras powinna sprawdzic, co sie da znalezc w kwaterach Ajah, zamiast szukac tylko w gabinecie Elaidy. Siuan ledwie udalo sie nie mrugnac. Sama planowala drobne poszukiwania w Tel'aran'rhiod. Kiedy udawala sie do Wiezy w Swiecie Snow, za kazdym rogiem zmieniala sie w inna kobiete, w innej sukni, teraz bedzie musiala byc jeszcze ostrozniejsza. -Zakaz operacji ratunkowej jest, jak sadze, zrozumialy, nawet godny pochwaly... zadna z nas nie chce kolejnych ofiar wsrod siostr... ale tez nadzwyczaj ryzykowny - ciagnela dalej Lelaine. - Ani sadu, ani nawet chlosty? W co Elaida gra? Czy sobie wyobraza, ze znowu zrobi z niej Przyjeta? To nie wydaje sie prawdopodobne. - Ale nieznacznie skinela glowa, jakby mimo wszystko rozwazala te hipoteze. Cala rozmowa zmierzala w niebezpiecznym kierunku. Jezeli siostry przekonaja same siebie, ze wiedza, gdzie Egwene moze byc, wzrosnie ryzyko, iz ktoras sprobuje ja uwolnic, nie baczac na pilnujace jej Aes Sedai. Chybiona proba operacji ratunkowej mogla okazac sie rownie niebezpieczna, co udana, jesli nie bardziej. Co gorsza, Lelaine nie dostrzegala zasadniczej rzeczy. -Egwene zwolala posiedzenie Komnaty... - zaczela kwasno Siuan. - Zamierzasz sie na nie udac? - Odpowiedzia bylo potepiajace milczenie, a ja policzki znowu zapiekly. Niektore rzeczy mialo sie wbite w dusze. -Oczywiscie, ze pojde - powiedziala na koniec Lelaine. Stwierdzenie bylo niedwuznaczne, towarzyszyla mu jednak lekka pauza. - Cala Komnata sie pojawi. Egwene al'Vere jest Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, a my dysponujemy dostatecznym zapasem sennych ter'angreali. Byc moze wyjasni nam, jak ma zamiar dac sobie rade, gdy Elaida nakaze, aby ja zlamac. Bardzo chetnie wyslucham. -Wobec tego dlaczego pytasz mnie, czy dochowam ci wiernosci? Zamiast odpowiedziec, Lelaine podjela wolny spacer w ksiezycowej poswiacie, delikatnym gestem poprawiajac szal na ramionach. Burin szedl za nia niczym na poly niewidzialny lew posrod nocy. Siuan dogonila ja, ciagnac Nocna Lilie za uzde i oganiajac sie przed klacza, ktora znowu wciskala pysk w jej rece. -Egwene al'Vere jest z mocy prawa Zasiadajaca na Tronie Amyrlin - powtorzyla na koniec Lelaine. - Poki zyje. Albo poki nie zostala ujarzmiona. Gdy zdarzy sie ktoras z tych rzeczy, Romanda znowu bedzie probowala zdobyc laske i stule, a ja bede ja powstrzymywac. -Parsknela. - Ta kobieta bylaby katastrofa nie mniejsza od Elaidy. Nieszczesliwie sie sklada, ze ma dostatecznie silne poparcie, aby pokrzyzowac moje plany. Wrocimy do tej kwestii, ale oczekuje, ze jesli Egwene zostanie stracona lub ujarzmiona, ty i twoje przyjaciolki bedziecie mi rownie wierne jak jej. I postaracie sie, abym to ja zostala Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, a nie Romanda. Siuan poczula w zoladku kule lodu. Zadna Blekitna siostra nie mogla stac za tamta zdrada, ale teraz miala przed soba Blekitna, ktora dysponowala wszelkimi przeslankami, by zdradzic Egwene w przyszlosci. ROZDZIAL 2 DOTYK CZARNEGO Jak to miala w zwyczaju, Beonin obudzila sie o pierwszym brzasku, mimo ze przez sciany namiotu przesaczal sie tylko cien dziennego swiatla. Nawyki byly dobre pod warunkiem, ze byly funkcjonalne. Przez lata wyksztalcila w sobie kilka takich. Powietrze wewnatrz namiotu bylo jeszcze zimne po nocy, ale zdecydowala nie rozpalac piecyka. I tak dlugo tu nie posiedzi. Przeniosla odrobine Mocy, zapalila mosiezna lampe, potem podgrzala wode w bialym, ceramicznym dzbanie, umyla twarz na chwiejnej umywalni z metnym lustrem. Wlasciwie wszystkie meble w malym namiocie byly zdezelowane, poczawszy od malenkiego stoliczka, a skonczywszy na waskim lozku polowym; jedyny, ktory zaslugiwal na miano solidnego, czyli jej krzeslo o niskim oparciu, byl tak prostacki, ze moglby pochodzic z kuchni jakiegos wiejskiego biedaka. Niemniej jakos do tego przywykla. Nie zawsze posiedzenia sadu, w ktorych uczestniczyla, odbywaly sie w palacach. Najmarniejsze siola rowniez zaslugiwaly na sprawiedliwosc. W imie sprawiedliwosci zdarzalo jej sie sypiac w stodolach czy nawet szalasach.Rozwaznie odmierzajac ruchy, zalozyla swoja najlepsza suknie do konnej jazdy, ze znakomicie skrojonego szarego jedwabiu, obcisle buty do kolan, a potem zaczela czesac wlosy o barwie starego zlota szczotka o rekojesci z kosci sloniowej. Odziedziczyla ja po matce. Lustro znieksztalcalo jej odbicie. Z jakiegos powodu dzisiaj fakt ten napelnial ja szczegolna irytacja. Rozleglo sie skrobanie w klape namiotu, a potem meski glos z murandianskim akcentem zawolal wesolo: -Jesli masz ochote, sniadanie gotowe, Aes Sedai. - Opuscila dlon trzymajaca szczotke i siegnela do zrodla. Nie posiadala osobistej sluzacej, totez czesto wydawalo jej sie, ze za kazdym razem ktos inny przynosi posilek, ale zapamietala nieustannie usmiechnieta twarz krepego, siwiejacego mezczyzny, ktory teraz, na jej zaproszenie, wszedl do namiotu, niosac tace przykryta bialym plotnem. -Prosze, postaw to na stole, Ehvin - powiedziala, wypuszczajac saidara. Ehvin zrewanzowal jej sie jeszcze szerszym niz zazwyczaj usmiechem; uklonil sie raz, gdy stawial tace na stole, drugi raz, wychodzac. Siostry nazbyt czesto zapominaly o drobnych wyrazach uprzejmosci wobec stojacych nizej. A to wlasnie dzieki drobnym uprzejmosciom maszyneria codziennego zycia funkcjonowala gladko. Spojrzala bez entuzjazmu na tace i powrocila do szczotkowania wlosow. Wykonywany dwa razy dziennie rytual uspokajal ja. Niestety tego ranka miarowy ruch szczotki zatracil swe cudowne wlasciwosci, musiala sie zmusic do przyslowiowych "stu pociagniec". Kiedy wreszcie skonczyla, odlozyla szczotke na umywalnie obok stanowiacych komplet grzebienia i lusterka. Ongis potrafilaby gory uczyc cierpliwosci, ale po Salidarze jej samej przychodzila ona z coraz wieksza trudnoscia. Po Murandy prawie zapomniala, co kryje sie pod tym slowem. Zaczela ja swiadomie cwiczyc, jak wczesniej swiadomie pielegnowala w sobie pragnienie udania sie do Bialej Wiezy, wbrew zyczeniom matki, a w samej Wiezy dyscypline towarzyszaca nauce. Wieza nauczyla ja, ze mozna wiele osiagnac dzieki panowaniu nad soba. Teraz byla dumna z tej umiejetnosci. Umiejetnosc panowania nad soba nic nie mogla zmienic w fakcie, ze spokojne rozkoszowanie sie sniadaniem okazalo sie rownie trudne jak wczesniejszy rytual czesania wlosow. Sliwki byly ususzone na wior, w owsiance rozgotowaly sie na papke, chleb pokrywaly ciemne plamki. Prawdopodobnie nie udalo jej sie wszystkich usunac. Probowala sobie wmawiac, ze to, co trzaska miedzy zebami, to sa ziarna jeczmienia lub zyta. Nie pierwszy raz zdarzalo jej sie jesc chleb zawierajacy wolki zbozowe, ale i tak nie bylo sie z czego cieszyc. Herbata rowniez miala dziwny posmak, jakby tez zaczynala sie psuc. Kiedy wreszcie przykryla lniana serwetka rzezbiona, drewniana tace, prawie odetchnela z ulga. Na jak dlugo jeszcze starczy w obozie jadalnych zapasow? Czy w Tar Valon panuje identyczna sytuacja? Bez watpienia. Dotyk Czarnego spoczal na swiecie - mysl o tym byla rownie ponura, co pejzaz goloborzy. Ale czas zwyciestwa jeszcze nadejdzie. Nie dopuszczala do siebie innej mozliwosci. Mlody al'Thor nie uniknie odpowiedzialnosci za ogrom roznych rzeczy, jakie uczynil, ale zwyciestwo musi odniesc! Jakos. Poczynania Smoka Odrodzonego znajdowaly sie poza obszarem jej wplywow. Pozostawalo przygladac sie z daleka rozwojowi wydarzen. Nigdy nie lubila biernej obserwacji. Wszystkie te gorzkie rozmyslania byly zupelnie na nic. Czas ruszac. Wstala tak gwaltownie, ze przewrocila krzeslo i tak je zostawila, lezace na plotnie podlogi namiotu. Wystawila glowe przez wyjscie i zobaczyla siedzacego na stolku Tervaila, ciemny plaszcz odrzucil na plecy, sam wspieral sie na pochwie z mieczem, opartej o ziemie miedzy butami. Slonce wychynelo wlasnie zza horyzontu, widac bylo juz dwie trzecie zlotej kuli, ale ciemne chmury gromadzace sie nad Gora Smoka zwiastowaly rychle opady sniegu. A moze deszczu. Po chlodzie minionej nocy promienie slonca wydawaly sie prawie cieple. Tak czy inaczej, przy odrobienie szczescia wkrotce juz czeka ja przytulne wnetrze. Tervail przywital ja nieznacznym skinieniem glowy, rownoczesnie nie przerywajac na moment tego, co z boku moglo wygladac na bezmyslne przygladanie sie ludziom w zasiegu wzroku. W tej chwili w poblizu byli wylacznie prosci robotnicy: mezczyzni w zgrzebnych welnach z koszami na plecach, rownie obszarpani mezczyzni i kobiety na wozach o wysoko zawieszonych osiach, ktore turkotaly po koleinach z drewnem, workami wegla i barylkami wody. Poniewaz byla z nim polaczona wiezia zobowiazan, wiedziala doskonale, ze w jego obserwacji nie bylo bezmyslnosci. Jej Tervail byl skoncentrowany niczym zmierzajaca do celu strzala. Przygladal sie tylko mezczyznom, a jego spojrzenie omijalo tych ktorych znal. Skoro dwie siostry i Straznik zgineli z rak potrafiacego przenosic mezczyzny - tego rodzaju zbrodnia wciaz wydawala jej sie niepodobienstwem - wszyscy bacznie przygladali sie obcym mezczyznom. Wszyscy, ktorzy wiedzieli, rzecz jasna. Nie rozpowszechniono szczegolnie tych informacji. Nie potrafila sobie wyobrazic, po czym, jak sadzil, potrafi rozpoznac zabojce - tamten przeciez nie bedzie mial ze soba zadnego sztandaru - ale przeciez nie mogla go rugac czy ponizac za to, ze probowal wykonywac swoje obowiazki. Tervail byl szczuply i zwarty jak bicz, mial wydatny nos, szeroka blizne na szczece zarobil w sluzbie u niej; kiedy go po raz pierwszy ujrzala, ledwie wyrosl z lat chlopiecych, a juz byl jednym z najlepszych szermierzy w jej rodzimym Tarabon i potem przez te wszystkie lata calkowicie spelnial pokladane w nim nadzieje. Co najmniej dwadziescia razy uratowal jej zycie. Pomijajac juz zbojcow i wloczegow zbyt glupich, zeby rozpoznac Aes Sedai, ferowanie sadowych wyrokow bywalo niebezpieczne, kiedy ta czy inna strona postanawiala nie dopuscic do niekorzystnego dla siebie wyroku - Tervail czesto orientowal sie w tym niebezpieczenstwie szybciej niz ona sama. -Osiodlaj Ziebe i przyprowadz swojego konia - polecila. - Czeka nas mala przejazdzka. Tervail spojrzal na nia spod oka, potem przypasal miecz do prawego biodra i ruszyl szybko po drewnianym chodniku w strone konskich szeregow. Nigdy nie zadawal niepotrzebnych pytan. Byc moze byla znacznie bardziej zdenerwowana, niz sie jej wydawalo. Wrocila do wnetrza namiotu, pieczolowicie zawinela lusterko w jedwabna chuste, z tkanym wzorem czarno-bialej tairenskiej mozaiki, a potem wraz ze szczotka i grzebieniem wsunela do wewnetrznej kieszeni swego szarego plaszcza. Starannie zlozony szal i mala szkatulka z misternie rzezbionego, czarnego drzewa trafily do drugiej kieszeni. W szkatulce bylo troche klejnotow, dziedzictwo matki i babci ze strony matki. Rzadko nosila inna bizuterie poza pierscieniem z Wielkim Wezem, w podroz zawsze zabierala jednak szkatulke, szczotke, grzebien i lusterko, na pamiatke po kobietach, ktore kochala i szanowala za wszystko, czego ja nauczyly. Babka byla znanym adwokatem w Tanchico, jej zawdzieczala pasje do jurydycznych subtelnosci, natomiast od matki wziela przekonanie, ze zawsze warto pracowac nad soba. Adwokaci rzadko zarabiali krocie, mimo to Collaris stac bylo na zycie co najmniej wygodne, dlatego tez mocno sie sprzeciwiala, gdy jej corka Aeldrine zostala kupcem, choc ta w efekcie zgromadzila mala fortune na handlu barwnikami. Zawsze nalezalo dazyc do stania sie lepsza, niz sie jest i korzystac z okazji, gdy ta sie nadarzala, i tak tez postapila sama Beonin, gdy Elaida a'Roihan zdetronizowala Siuan Sanche. Niestety od czasu tej znamiennej decyzji sprawy nie posuwaly sie tak szybko, jakby sobie zyczyla. Wydarzenia, jak zawsze, toczyly sie wlasnym rytmem. Dlatego tez madra kobieta przygotowana byla na caly wachlarz mozliwosci. Poczatkowo chciala zaczekac, az Tervail wroci - oporzadzenie dwoch koni troche potrwa - ale teraz, gdy juz nadszedl czas, jej zapasy cierpliwosci byly najwyrazniej na wyczerpaniu. Zarzucila plaszcz na ramie i zdmuchnela lampe, temu ostatniemu towarzyszyla aura nieodwolalnosci. Dopiero na zewnatrz zmusila sie, zeby przystanac, miast powedrowac przed siebie po nieporzadnie zbitym z desek chodniku. A spacer w miejscu tez z pewnoscia przyciagnie spojrzenia, ktoras z siostr moze uznac, ze Beonin boi sie byc sama. Po prawdzie, to troche sie bala. Istnieja wszelkie powody do obaw, gdy niepostrzezenie moze uderzyc niewidzialny mezczyzna. Z drugiej strony nie zalezalo jej na towarzystwie. Otulila sie wiec plaszczem i naciagnela kaptur na glowe, dajac do zrozumienia, ze zalezy jej na prywatnosci. Bury kot, chudy i z postrzepionymi uszami, zaczal sie ocierac o jej kostki. W obozie bylo mnostwo kotow, zawsze ciagnely do Aes Sedai, przy ktorych zachowywaly sie niczym lagodne domowe zwierzatka, niezaleznie jak dzikie byly wczesniej. Po kilku chwilach drapania za uszami kot poszedl sobie dumny jak krol, szukajac kogos, kto sie nim dalej zajmie. Kandydatek nie zabraknie. Przed chwila wokol widac bylo tylko obszarpanych robotnikow i woznicow, teraz caly oboz zaczynal juz tetnic zyciem. Grupki Nowicjuszek w bieli, tak zwane "rodziny", spieszyly chodnikiem na lekcje, odbywajace sie w namiotach dostatecznie duzych, zeby je wszystkie pomiescic, lub nawet na wolnym powietrzu. Przechodzac obok niej, przerywaly swa dziecieca paplanine i klanialy sie z zachowaniem wszelkich form. Ten widok nigdy nie przestal jej zadziwiac. I gniewac. Sporo tych "dzieci" bylo juz w srednim wieku lub starszych - pare mialo wlosy przyproszone siwizna, kilka bylo nawet babciami! - a tak latwo poddawaly sie starozytnej dyscyplinie, jak pierwsze lepsze dziewczeta przybywajace do Wiezy. I tyle ich bylo. Po ulicach toczyla sie z pozoru niekonczaca rzeka. Ile Wieza stracila na swojej strategii obejmujacej tylko dziewczeta urodzone z iskra talentu oraz te, ktore wlasne, na slepo czynione proby doprowadzily do przenoszenia, podczas gdy reszta miala sama znalezc droge do Tar Valon? Ile stracila, twierdzac, ze zadna dziewczyna powyzej osiemnastego roku zycia nie potrafi poddac sie dyscyplinie? Ona sama nigdy nie probowala niczego zmieniac - zyciem Aes Sedai rzadzily prawo i obyczaj, Biala Wieza zbudowana zostala na tej skale - i pewne zmiany, jak chocby rodziny tych nowicjuszek, wydawaly sie zbyt radykalne, ale wciaz nawracalo to samo pytanie: ile Wieza stracila? Na chodnikach widac bylo rowniez siostry, w parach lub trojkach, zazwyczaj w towarzystwie Straznikow. Strumien nowicjuszek oplywal je ze wszystkich stron zmarszczkami uklonow i spojrzen kierowanych pod adresem siostr, ktore udawaly, ze niczego nie dostrzegaja. Tylko nielicznych Aes Sedai nie otaczala poswiata Mocy. Beonin miala ochote syknac z irytacji. Nowicjuszki wiedzialy, ze Anaiya i Kairen nie zyja - nikomu nie przyszlo do glowy, zeby postawic pogrzebowe stosy gdzies na uboczu - ale wiedza o tym, jak zeszly z tego swiata, z pewnoscia by je przerazila. Nawet najmlodsze stazem, wpisane do ksiegi nowicjuszek w Murandy, nosily juz biel dostatecznie dlugo, by sie orientowac, ze siostry chodzace wszedzie w poswiacie saidara nie sa widokiem normalnym. W koncu zaczna sie bac i jaki z tego pozytek? Zabojca z pewnoscia nie uderzy w chwili, gdy wokol sa dziesiatki siostr. Jej wzrok przyciagnela grupa pieciu siostr, ktore powoli jechaly na wschod, wokol nich nie zobaczyla nawet sladu migotania saidara. Za kazda z siostr ciagnal niewielki orszak, obejmujacy sekretarke, sluzaca, sluzacego na wypadek, gdyby trzeba bylo podnosic jakies ciezary oraz jednego lub wiecej Straznikow. Wszystkie Aes Sedai mialy kaptury naciagniete na glowy, ale latwo mozna bylo je rozpoznac. Varilin, tez z Szarych Ajah, to bedzie ta wysoka jak mezczyzna, Takima, Brazowa, to ta drobniutka. Plaszcz Saroiyi pysznil sie mnostwem bialych haftow - musiala pewnie traktowac go saidarem, ze tak polyskiwal czystoscia - natomiast fakt, ze w slad za Faiselle jechalo dwoch Straznikow, identyfikowal ja rownie nieomylnie jak jaskrawozielony plaszcz. Konsekwentnie, ostatnia siostra odziana w szarosci musiala byc Magla z Zoltych Ajah. Kogo zastana na miejscu, w Darein? W obecnej sytuacji na pewno nie beda to negocjatorki z Wiezy. Pojechaly w ogole pewnie tylko dlatego, ze uznaly, iz mimo wszystko nic ich nie zwalnia od wczesniejszych ustalen. Ludzie czesto obstawali przy utrwalonych zachowaniach, mimo ze przyswiecajacy im cel dawno zniknal. Dziwil tylko fakt, ze to stwierdzenie mozna bylo zastosowac do Aes Sedai. -Nie widac, zeby laczylo je poczucie wspolnej misji, prawda, Beonin? Wygladaja, jakby po prostu jechaly w tym samym kierunku. I tyle, jesli chodzi o symboliczne znaczenie naciagnietego kaptura jako deklaracji potrzeby prywatnosci. Na szczescie doskonale kontrolowala, mimowolne u wiekszosci ludzi, gesty zdradzajace prawdziwy stan uczuc, jak chocby westchnienia. Dwie siostry, ktore przystanely obok, byly slusznego wzrostu, o delikatnej budowie ciala, ciemnowlose, piwnookie - ale na tym podobienstwo sie konczylo. Waska twarz Ashmanaille obdarzona wystajacym nosem rzadko zdradzala jakiekolwiek emocje. Jej jedwabna suknia ze srebrnymi rozcieciami wygladala, jakby przed momentem wyszla spod reki szwaczki, podbity futrem plaszcz z kapturem obszyty byl srebrnym haftem. Natomiast ciemne welny Phaedrine byly mocno pogniecione, a nawet poplamione w kilku miejscach, a welniany plaszcz zupelnie pozbawiony ozdob zdecydowanie potrzebowal cerowania; ona sama zbyt czesto marszczyla brwi, chocby w tej chwili. Gdyby nie to, moglaby byc nawet ladna. Dziwna para przyjaciolek -zazwyczaj dosc niechlujna Brazowa i Szara, ktora co najmniej tylez czasu poswiecala ubiorom, co wszystkim innym zajeciom. Beonin spojrzala w slad za odjezdzajacymi Zasiadajacymi. Faktycznie, wygladaly na raczej przypadkowe towarzyszki podrozy niz na delegacje zjednoczona wspolnym celem. Tylko nerwowosci dzisiejszego poranka nalezalo przypisywac, ze nie zwrocila na to uwagi. -Moze... - powiedziala, odwracajac sie ku niepozadanemu towarzystwu - wciaz dumaja nad konsekwencjami zeszlej nocy, tak, Ashmanaille? - Pozadane czy niepozadane, nalezalo przestrzegac form grzecznosci. -Przynajmniej Amyrlin zyje - odpowiedziala jej Szara siostra - i z tego co mi powiedziano, wnioskuje, ze pozostanie przy zyciu i... pozostanie w dobrym zdrowiu. I ona, i Leane. - Nawet cuda, jakich Nynaeve dokazala, Uzdrawiajac Siuan i Leane, nie zdjely jezykowego tabu z ujarzmienia. -Zywa i uwieziona to, jak przypuszczam, lepiej niz scieta. Ale niewiele lepiej. - Kiedy Morvrin obudzila ja, aby przekazac wiesci, nie bardzo potrafila dzielic podniecenie Brazowej. Czy tez to, co u Morvrin za podniecenie uchodzilo. Czyli nieznaczny usmiech. Poza tym wiesci w niczym nie wplynely na zmiane planow Beonin. Liczyly sie tylko fakty. Egwene zostala pojmana i tyle. - Nie zgadzasz sie ze mna, Phaedrine? -Oczywiscie - zaczepnie odparla Brazowa. Ale Phaedrine zawsze taka byla, zawsze tak pograzona w czyms, co akurat przykulo jej uwage, ze niepomna, jak sie nalezy zachowywac. I najwyrazniej jeszcze nie skonczyla. - Ale nie dlatego cie szukalysmy. Ashmanaille twierdzi, ze wyznajesz sie na morderstwach. - Nagly podmuch wiatru szarpnal materia ich plaszczy. Beonin i Ashmanaille zgrabnie sobie poradzily, Phaedrine zupelnie nie zwrocila uwagi, ze poly jej okrycia powiewaja swobodnie. Nie spuszczala wzroku z twarzy Beonin. -Byc moze doszlas do jakichs wnioskow odnosnie do naszych morderstw, Beonin - powiedziala lagodnie Ashmanaille. - Moze zechcialabys sie nimi z nami podzielic? Phaedrine i ja duzo na ten temat myslalysmy, ale nie doszlysmy do niczego. Osobiscie znam sie lepiej na kwestiach cywilnych. Ale z tego co slyszalam, tobie udalo sie wyjasnic kilka nienaturalnych zgonow. Rzecz jasna, zastanawiala sie nad tymi morderstwami. Czy byla choc jedna siostra w obozie, ktora tego nie robila? Beonin nie potrafilaby, nawet gdyby probowala ze wszystkich sil. Wykrycie mordercy dostarczalo znacznie wiekszej satysfakcji, wrecz radosci, niz rozstrzygniecie sporu granicznego. Morderstwo bylo najbardziej odrazajaca ze zbrodni, kradziez czegos, czego nie mozna odzyskac, wszystkich lat, ktore mozna bylo przezyc, wszystkiego, co w tym czasie mozna bylo zrobic. Nadto chodzilo o Aes Sedai, tym samym wiec w oczach wszystkich siostr sprawa nabierala charakteru osobistego. Zaczekala, az minie je ostatnie stadko odzianych w biel kobiet - tamte, a wsrod nich byly dwie mocno juz posiwiale, sklonily sie migiem i pospieszyly dalej. Strumien nowicjuszek na chodnikach powoli zaczynal sie przerzedzac. Koty szly w slad za nimi. Nowicjuszki byly tez znacznie bardziej chetne do obdzielania pieszczotami niz Aes Sedai. -Mezczyzna, ktory z chciwosci siega po noz - powiedziala, gdy zadna nowicjuszka nie mogla juz jej uslyszec - kobieta, ktora z zazdrosci siega po trucizne, sa jednym i tym samym. Nasza sprawa wyglada zupelnie inaczej. Mamy dwa morderstwa, dokonane wyraznie przez jednego mezczyzne, ktore dzieli ponad tydzien. Nalezy stad wnioskowac o cierpliwosci i planowaniu. Motyw jest niejasny, ale ofiary z pewnoscia nie zostaly dobrane przypadkowo. Poniewaz o sprawcy nie wiemy nic poza tym, ze potrafi przenosic, trzeba sie zastanowic nad tym, co moglo laczyc ofiary. W naszym wypadku zarowno Anaiya, jak i Kairen nalezaly do Blekitnych Ajah. Zadalam wiec sobie pytanie, jaki jest zwiazek miedzy Blekitnymi Ajah a mezczyzna, ktory potrafi przenosic. I oto odpowiedz, jaka uzyskalam: Moiraine Damodred i Rand al'Thor. Poza tym Kairen sie z nim kontaktowala, prawda? Mars na czole Phaedrine poglebil sie. -Nie sugerujesz chyba, ze to on jest zabojca? - Naprawde, troche juz przesadzala. -Nie - grzecznie odpowiedziala Beonin. - Mowie, ze nalezy isc sladem tego powiazania. Co natychmiast prowadzi nas do Asha'manow. Mezczyzn, ktorzy potrafia przenosic. Mezczyzn, ktorzy potrafia przenosic i wiedza, jak Podrozowac. Mezczyzn, ktorzy maja wszelkie powody, zeby obawiac sie wszystkich Aes Sedai. Powiazanie nie jest jeszcze dowodem - przyznala niechetnie - ale cos w tym musi byc, prawda? -Dlaczego jakis Asha'man mialby dwukrotnie pojawic sie w obozie i za kazdym razem zabic jedna siostre? Wyglada to tak, jakby zabojca wzial na cel tylko te dwie i zadnej innej. - Ashmanaille pokrecila glowa. - Skad mogl wiedziec, kiedy Anaiya i Kairen beda same? Nie sadzisz chyba, ze czai sie gdzies przebrany za robotnika. Z tego co wiem, Asha'mani sa zbyt pyszni, zeby sie do tego znizac. Mnie sie wydaje znacznie bardziej prawdopodobne, ze mamy do czynienia z prawdziwym robotnikiem, ktory potrafi przenosic i zywi jakies urazy. Beonin parsknela pogardliwie. Czula zblizajacego sie Tervaila. Pewnie biegl, skoro uwinal sie tak szybko. -Ale dlaczego czekal az do teraz? Ostatnich nowych robotnikow przyjelysmy w Murandy przeszlo miesiac temu. Ashmanaille otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale Phaedrine weszla jej w slowo, niczym wrobel kradnacy golebiowi okruszek. -Byc moze dopiero teraz dowiedzial sie, jak to zrobic. Dzikus, by tak rzec. Slyszalam rozmowy robotnikow. W takim samym stopniu sie ich boja, co im zazdroszcza. Pewnego razu bylam przy tym, jak ktorys mowil, ze zaluje, iz nie ma na tyle odwagi, by samemu pojsc do Czarnej Wiezy. Szara siostra uniosla nieznacznie lewa brew, co u innej kobiety pewnie oznaczaloby okrzyk zdumienia. Byla przyjaciolka Phaedrine, ale nawet przyjaciolki nie lubia, kiedy im sie wchodzi w ten sposob w slowo. Na koniec powiedziala jednak tylko tyle: -Asha'man moglby go odnalezc. Jestem tego pewna. Beonin czula Tervaila stojacego kilka krokow za nia, ale pozwolila mu czekac. W wiezi pulsowal niezmienny spokoj i cierpliwosc, ktorej nie powstydzilyby sie gory. Tak bardzo chcialaby moc na nich polegac, jak polegala na jego fizycznej sile. -To zapewne nigdy nie nastapi, jestem pewna, ze sie ze mna zgodzicie - powiedziala cichym glosem. Romanda i jej popleczniczki wymyslily wprawdzie ten absurdalny "alians" z Czarna Wieza, ale od momentu sformulowania koncepcji nie potrafily uzgodnic najprostszych rzeczy: w jaki sposob go wdrozyc, co powinno sie znalezc w stosownej umowie jak zaczac negocjacje. Kazda propozycja byla dziesiatki razy dyskutowana, odrzucana, potem znowu przyjmowana i znowu odrzucana. Ostatecznym losem pomyslu bylo fiasko, dzieki Swiatlosci. -Musze juz isc - powiedziala i odwrocila sie, zeby wziac wodze Zimowej Zieby z rak Tervaila. Jego wysoki, gniady walach byl zgrabny, mocny i szybki, idealnie wyszkolony rumak bojowy. Jej brazowa klacz byla dosc przysadzista i niezbyt szybka, ale Beonin zawsze przedkladala wytrwalosc nad szybkosc. Zieba potrafila biec jeszcze, gdy wyzsze, rzekomo silniejsze zwierzeta padaly. Wlozyla stope w strzemie, zamarla jeszcze na moment z rekoma na lekach. - Dwie siostry nie zyja. Ashmanaille, i obie sa z Blekitnych. Porozmawiaj z tymi, ktore je znaly i dowiedz sie, co jeszcze mialy ze soba wspolnego. Zeby znalezc morderce, musisz sie kierowac powiazaniami. -Bardzo watpie, ze zawioda nas one do Asha'manow, Beonin. -Ale morderce trzeba znalezc, to jest najwazniejsze - odparla, wspinajac sie na siodlo i ruszajac, nim tamta znalazla odpowiednie slowa. Dosc raptowny koniec rozmowy, i niezbyt grzeczny, ale powiedziala wszystko, co miala do powiedzenia, a poza tym czas juz zaczynal naglic. Tarcza slonca w calosci juz byla widoczna nad horyzontem i piela sie razno w gore. Zmitrezyla dosc czasu, teraz trzeba sie bylo spieszyc. Przejazdzka na poletko stanowiace punkt wyjsciowy Podrozy trwala tylko chwile, niemniej na miejscu od razu rzucala sie w oczy kolejka kilkunastu Aes Sedai, czekajacych u wysokiego, plociennego ekranu; niektore byly bez plaszczy, jakby spodziewaly sie, ze za moment trafia do cieplego wnetrza, dwie z jakiegos powodu mialy na sobie szale. Polowie siostr towarzyszyli Straznicy, z ktorych czesc miala na sobie charakterystyczne zmiennobarwne plaszcze. Siostry laczyl fakt, ze wszystkie otaczala poswiata saidara. Na widok celu ich podrozy Tervail niczym nie okazal zdziwienia, wciaz byl tak samo opanowany. Ufal jej. Na terenie ograniczonym ekranami rozblyslo srebrne swiatlo, a po czasie, jaki zabiera wolne policzenie do trzydziestu, dwie Zielone, ktore pojedynczo nie potrafilyby otworzyc bramy, zajely miejsce poprzedniczki czy poprzedniczek, a czterej Straznicy prowadzili za nimi konie. Do Podrozowania juz zdazyl przylgnac obyczaj prywatnosci. O ile siostra nie wyrazila zgody na przygladanie sie, jak tka sploty, proba podgladania miejsca przeznaczenia jej Podrozy traktowana byla jak wtracanie sie w nie swoje sprawy. Beonin czekala wiec cierpliwie w siodle Zimowej Zieby, a Tervail gorowal nad nia z grzbietu Mlota. Przynajmniej zgromadzone tu siostry szanowaly wymowe naciaganego kaptura. A moze mialy wlasne powody do zachowania milczenia. W kazdym razie nie musiala z zadna rozmawiac. W takiej chwili jak ta mialaby z tym powazne trudnosci. Kolejka przed nia poruszala sie szybkim tempem i nie minelo wiele czasu, jak ona i Tervail zsiadali z koni na czele znacznie krotszej kolejki, bo zlozonej juz tylko z trzech siostr. Straznik uniosl ciezka plachte i przepuscil ja przodem. Ekrany z plotna zawieszone byly na wysokich tyczkach, ograniczaly kwadrat zdeptanego sniegu o powierzchni dwadziescia krokow na dwadziescia - niezliczone slady butow i kopyt na nierownym gruncie urywaly sie posrodku jak nozem ucial. Tam wlasnie wszystkie otwieraly brame. Powierzchnia ziemi lsnila lekko, co moglo zapowiadac kolejna lekka odwilz, po ktorej zapewne wszystko znowu zamarznie. Wiosna przychodzila tutaj pozniej niz w Tarabonie, ale jej poczatek byl bliski. Gdy tylko Tervail puscil plotno, objela saidara i niemalze pieszczotliwie utkala sploty. Splot nie przestawal jej fascynowac: odkrycie wiedzy uznawanej za dawno utracona, z pewnoscia najwieksze ze wszystkich odkryc Egwene al'Vere. Za kazdym razem, gdy go tkala, z powrotem ogarnialo ja poczucie cudu, ktore czula wlasciwie nieprzerwanie w nowicjacie i postulacie, a ktore gdzies sie zagubilo wraz ze zdobyciem szala. Cos nowego i wspanialego. Rozjarzyla sie przed nia pionowa srebrna prega, dokladnie na linii urywajacych sie sladow i w jednej chwili zmienila w szczeline, ta z kolei stala sie zaraz kwadratowym otworem w powietrzu, w ktorym pojawily sie rozlozyste deby o pokrytych sniegiem koronach. Lekki wiatr powial jej w twarz i szarpnal poly plaszcza. Ongis uwielbiala spacerowac wsrod tych drzew albo siadywac z ksiazka na nizszych galeziach, oczywiscie nie zima. Tervail nie rozpoznal debowego gaju, dlatego skoczyl przez brame z mieczem w dloni, ciagnac za soba Mlota; nie minela chwila i po drugiej stronie bramy spod kopyt bojowego rumaka bryzgnal snieg. Niemniej twarz Tervaila pozostawala nieporuszona, a w wiezi tez panowal spokoj. -Mysle, ze zaplanowalas dla nas cos niebezpiecznego, Beonin. - Wciaz trzymal w dloni obnazone ostrze. Polozyla mu dlon na ramieniu. To powinno go dostatecznie uspokoic; przeciez nie blokowalaby ramienia z mieczm, gdyby grozilo im jakies niebezpieczenstwo. -Nie bardziej niebezpiecznego niz... Slowa zamarly jej na ustach, kiedy w odleglosci jakichs trzydziestu krokow zobaczyla kobiete, idaca w jej kierunku przez gaj masywnych pni. Musiala sie wczesniej ukrywac za drzewem. Aes Sedai w sukni staromodnego kroju, z prostymi, siwymi wlosami, upietymi na karku w zdobiona perlami srebrna plecionke i splywajacymi do pasa. Niemozliwe. Ale tej silnej twarzy z ciemnymi, nakrapianymi oczyma i zakrzywionym nosem nie sposob bylo pomylic z zadna inna. Turanine Merdagon zmarla, kiedy Beonin byla jeszcze Przyjeta. W pol kroku postac tamtej zniknela. -O co chodzi? - Tervail odwrocil sie, uniosl miecz, spojrzal w kierunku, w ktorym ona wczesniej patrzyla. - Co cie tak przerazilo? -Dotyk Czarnego spoczal na swiecie - odpowiedziala cicho. Niemozliwe! Ale rownie niemozliwe bylo, ze jej sie zdawalo, poniewaz nigdy nie pozwalala sobie na igraszki plochej wyobrazni. Widziala to, co widziala. Drzala, choc nie mialo to nic wspolnego z siegajacym po kostki sniegiem. Modlila sie w milczeniu: "Niech Swiatlosc splywa na mnie po kres moich dni, a dlon Stworcy mnie prowadzi ku niechybnej i nieodpartej nadziei zbawienia i odrodzenia". Kiedy powiedziala mu, ze widziala siostre zmarla ponad czterdziesci lat temu, nie probowal jej niczego perswadowac, tylko sam wymruczal pod nosem modlitwe. W wiezi zobowiazan nie bylo strachu. Ona sama sie bala, on wcale. Smierc nie mogla przerazic czlowieka, ktory zyl tak, jakby kazdy dzien byl dla niego ostatnim. Gdy jednak wyjawila, co zamierza, jego spokoj sie ulotnil. A nie powiedziala mu wszystkiego. Rownoczesnie spogladala w lusterko i pieczolowicie tkala sploty. Szkoda, ze nie znala sie lepiej na Iluzji. W koncu splot osiadl, a twarz w lusterku zmienila sie. Zmiana nie byla szczegolnie powazna, niemniej nowe oblicze nie bylo juz obliczem Aes Sedai, nie bylo obliczem Beonin Marinye -ot, jakas tam kobieta, w odlegly sposob podobna, o zdecydowanie jasniejszych wlosach. a" -Dlaczego chcesz sie spotkac z Elaida? - zapytal podejrzliwie. Nagle w wiezi pojawilo sie napiecie. - Chcesz sie dostac w jej poblize, a potem zrzucic Iluzje, tak? Ona sie na ciebie rzuci, a wtedy... Nie, Beonin, pozwol, zebym sam poszedl. W Wiezy przebywa zbyt wielu Straznikow, zeby mogla znac wszystkich, a nigdy jej nie przyjdzie do glowy, iz to Straznik moglby ja zabic. Zanim zrozumie, co sie dzieje, przebije sztyletem jej serce. - Jak blyskawica w jego prawej dloni blysnal sztylet. -Wszystko co robie, robie sama, Tervail. - Odwrocila i podwiazala splot Iluzji, potem przygotowala na wszelki wypadek kilka innych splotow i te rowniez podwiazala, wreszcie utkala nadzwyczaj skomplikowany, ktory polozyla na sobie. Mial skryc jej zdolnosc przenoszenia. Zawsze ja interesowalo, dlaczego pewne sploty, jak na przyklad Iluzja, mozna bylo polozyc na sobie samej, podczas gdy innymi, jak Uzdrawianie, w ogole nie dawalo sie dotknac wlasnego ciala. Kiedy jako Przyjeta zadala to pytanie, Turaine odpowiedziala jej swoim pamietnym, glebokim glosem: "Rownie dobrze mozesz pytac, dziecko, dlaczego woda jest mokra, a piasek suchy. Zajmij sie raczej pytaniami o to, co mozliwe, zamiast dociekaniem, dlaczego cos mozliwe nie jest". Dobra rada, choc do serca wziela sobie tylko jej pierwsza czesc. Umarli zmartwychwstawali. "Niech Swiatlosc splywa na mnie po kres moich dni..." Podwiazala ostatni splot, sciagnela z palca pierscien z Wielkim Wezem i schowala go w sakwie przy pasie. Teraz mogla zupelnie niepostrzezenie wejsc miedzy Aes Sedai. - Zawsze ufales mi, ze wiem, co jest najlepsze - ciagnela dalej. - Wciaz mi ufasz? Jego oblicze pozostalo rownie nieprzeniknione, co twarz dowolnej siostry, ale wiez zadrzala. -Alez oczywiscie, Beonin. -Wobec tego wez Ziebe i udaj sie do miasta. Wynajmij pokoj w gospodzie i poczekaj tam na mnie. - Otworzyl usta, ale uciszyla go ostrzegawczym gestem dloni. - Idz, Tervail. Przez czas jakis przygladala sie, jak z konmi znika wsrod drzew, potem odwrocila sie w kierunku Wiezy. Umarli zmartwychwstawali. Ale wazne bylo tylko, zeby dotrzec do Elaidy. Tylko to. W porywistych podmuchach wiatru grzechotaly szybki okien. Plonacy na marmurowym kominku ogien ogrzal pomieszczenie do tego poziomu, ze wilgoc skraplala sie na szkle i splywala w dol lzami deszczu. Elaida do Avriny a'Roihan, Strazniczka Pieczeci Plomienia Tar Valon, Zasiadajaca na Tronie Amyrlin, siedziala za biurkiem ze spokojnie splecionymi dlonmi oraz nieprzeniknionym obliczem i sluchala tyrady mezczyzny, stojacego naprzeciwko niej. Tamten garbil sie i od czasu do czasu wymachiwal piescia. -...trzymano mnie zwiazanego i zakneblowanego przez wiekszosc podrozy, dzien i noc w kabinie nie wiekszej od koi! Za to domagam sie, by kapitan tego statku zostal ukarany, Elaido. Co wiecej, domagam sie przeprosin od ciebie i Bialej Wiezy. Niech mnie Los pokarze, Zasiadajaca na Tronie Amyrlin nie ma juz prawa porywac krolow! Biala Wieza nie ma prawa! Domagam sie... Znowu zaczal sie powtarzac. Ledwie urwal na moment, by zaczerpnac tchu. Nielatwo bylo sie skoncentrowac na tym, co mowil. Jej spojrzenie zbladzilo na jaskrawe gobeliny zdobiace sciany, na idealnie ulozone roze na bialych postumentach w rogach. Zaczynalo juz ja to meczyc: zmuszanie sie do zewnetrznego spokoju i wysluchiwanie powodzi slow. Miala ochote wstac i go uderzyc. Jak on smial! Odzywac sie w ten sposob do Zasiadajacej na Tronie Amyrlin! Ale ze wzgledow politycznych lepiej bylo odcierpiec swoje. Niech sie wygada. Mattin Stepaneos den Balgar mial muskularne cialo, ktore w mlodosci na pewno przyciagalo niejedno spojrzenie, ale wiek okazal sie dlan nielaskawy. Siwa broda nie obejmujaca wygolonej gornej wargi byla starannie przystrzyzona, ale na glowie prawie juz nie mial wlosow, nos zdradzal slady wielokrotnego zlamania, a wscieklosc poglebiala zmarszczki na nabieglym krwia obliczu. Zielony, jedwabny kaftan, wyszywany na rekawach w Zlote Pszczoly Illian, zostal wyszczotkowany i wyczyszczony prawie tak dobrze, jak mogla to zrobic siostra, uzywajac Mocy, ale innego odzienia w podrozy nie mial i pewne plamy najwyrazniej nie daly sie wywabic. Wiozacy go statek nalezal do raczej nieruchawych, przybyl spozniony dopiero wczoraj, niemniej choc raz Elaida zyczliwie patrzyla na czyjas opieszalosc. Swiatlosc jedna wiedziala, jakie zamieszanie wywolalaby Alviarin, gdyby statek przybyl na czas. Ta kobieta zarobila sobie wizyte u kata przez klopoty, jakie sciagnela na Wieze, z ktorych to klopotow Elaida musiala teraz sie wyplatac; nie wspominajac juz o tym, ze miala czelnosc szantazowac Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. Mattin Stepaneos urwal nagle i cofnal sie pol kroku, stajac na wzorzystym, tarabonskim dywanie. Elaida natychmiast przywolala sie do porzadku. Zawsze, kiedy myslala o Alviarin, dziwne rzeczy dzialy sie z jej twarza. -Czy jestes zadowolony z przydzielonych ci pokoi? - zapytala, przerywajac przedluzajaca sie cisze. - Sluzba ci odpowiada? Mrugnal, zaskoczony nagla zmiana tematu. -Pokoje wygodne sa, zaiste, a sluzba tez ujdzie - odparl znacznie lagodniejszym tonem, byc moze pamietajac jej grymas. - Coz z tego, skoro... -Powinienes byc wiec wdzieczny Wiezy, Mattinie Stepaneosie, oraz mnie. Rand al'Thor zdobyl Illian w kilka dni po tym, jak opusciles miasto. Razem z Laurowa Korona. Nazwal ja Korona Mieczy. Czy potrafisz uwierzyc, ze zawahalby sie zdjac ci ja razem z glowa? Wiedzialam, ze z wlasnej woli nie wyjedziesz. Uratowalam ci zycie. - Tak. Powinien wierzyc, ze wszystko odbylo sie z uwzglednieniem jego interesow. Glupiec zdobyl sie na smialosc i dumnie zaplotl dlonie na piersiach. -Jeszcze nie jestem bezzebnym, starym psem, Matko. Wiele razy stawialem czolo smierci w obronie Illian. Czy naprawde wierzysz, ze tak bardzo boje sie smierci, ze przedloze nad nia twoja "goscine", ktora moze potrwac do konca moich dni? - Po raz pierwszy od wejscia do jej gabinetu, zwrocil sie do niej wlasciwym tytulem. Bogato zdobiony, pozlacany zegar stojacy odegral kuranty, po trzech poziomach jego sceny zaczely sie poruszac male figurki ze srebra i zlota. Na najwyzszym, ponad tarcza, krol i krolowa klekali przed Zasiadajaca na Tronie Amyrlin. W odroznieniu wszelako od stuly spoczywajacej na ramionach Elaidy, stula malenkiej Amyrlin wciaz miala siedem paskow. Jakos nie potrafila sie zmobilizowac, zeby sprowadzic lakiernika. Mnostwo wazniejszych rzeczy mialo pierwszenstwo. Poprawila stule splywajaca na jaskrawoczerwony jedwab sukni, oparla sie plecami o wysokie, pozlacane oparcie krzesla, tak by Plomien Tar Valon, ulozony z ksiezycowych kamieni, znalazl sie dokladnie nad jej glowa. Chciala uswiadomic temu mezczyznie calosc symboliki otaczajacej ja sama, jak i to, co soba reprezentowala. Gdyby miala pod reka laske zwienczona Plomieniem, podsunelaby mu ja pod nos. -Martwy czlowiek nie moze sobie roscic zadnych praw, moj synu. Ale ty, z moja pomoca, byc moze odzyskasz swoja korone i swoje krolestwo. Mattin Stepaneos rozchylil nieznacznie wargi, wciagnal powietrze i uniosl glowe, niczym mezczyzna wietrzacy zapach domu, na ktorego zobaczenie stracil juz nadzieje. -A w jakiz to sposob masz zamiar do tego doprowadzic, Matko? Jak rozumiem, nad miastem wladze sprawuja ci... Asha'mani - lekko zajaknal sie na przekletym slowie - oraz Aielowie, wypelniajacy rozkazy Smoka Odrodzonego. - Najwyrazniej ktos z nim rozmawial, ktos nie potrafil zapanowac nad jezykiem. Odtad dostep do wiesci bedzie mial scisle racjonowany. Prawdopodobnie sluzacych trzeba bedzie wymienic. Ale w tonie jego glosu nadzieja walczyla o lepsze z gniewem i to byl dobry znak. -Odzyskanie twojej korony wymagac bedzie planowania i czasu - zapewnila go, choc w tej chwili nie miala pojecia, w jaki sposob mozna cel osiagnac. Z pewnoscia jednak zamierzala znalezc sposob. Porwanie krola Illian pierwotnie pomyslane zostalo jako demonstracja sily, ale ostatecznie fakt przywrocenia go na tron w znacznie wiekszym stopniu spelnilby to zadanie. Znowu wrocilo stare marzenie: restauracja chwaly Bialej Wiezy z czasow, kiedy trony drzaly na jedno uniesienie brwi Amyrlin. - Musisz byc zmeczony po podrozy - powiedziala, wstajac. Jakby z wlasnej woli sie w nia udal. Miala nadzieje, ze okaze sie dosc inteligentny, aby podtrzymywac te pozory. Posluza im lepiej niz prawda w dniach, ktore nadejda. - W poludnie zjemy razem obiad i zastanowimy sie, co mozna zrobic. Cariandre, odprowadz Jego Wysokosc na pokoje i sprowadz krawca. Niech uszyje nowe ubrania. Powiedzmy, ze bedzie to prezent ode mnie. - Pulchna Czerwona z Ghealdan, ktora dotad cicho jak myszka stala przy drzwiach do przedpokoju, podeszla i dotknela ramienia krola. On zawahal sie, wyraznie nie chcac jeszcze wychodzic, ale Elaida zdecydowana byla nie dawac mu pretekstu. - Po drodze popros Tarne do mnie. Czeka nas dzis wiele pracy -dodala na jego uzytek. W koncu Mattin Stepaneos pozwolil sie wyprowadzic, ona zas usiadla, zanim jeszcze dotarl do drzwi. Na blacie jej biurka staly w przewidzianym porzadku trzy lakierowane szkatulki, w jednej byla jej korespondencja, trzymala tam otrzymane ostatnio listy i raporty od Ajah. Czerwone dzielily sie z nia wszystkim, o czym donosily ich siatki szpiegowskie - tak przynajmniej uwazala - ale od pozostalych Ajah otrzymywala jedynie jakies skrawki, chociaz przez ostatni tydzien znalazlo sie w tym troche niezbyt pozadanych informacji. Niezbyt pozadanych chocby z tego wzgledu, ze wskazywaly kontakty z buntowniczkami znacznie wykraczajace poza zasieg tych groteskowych negocjacji. Ale zamiast sie w nie zaglebic, otworzyla lezaca przed nia skorzana teczke ze zloceniami. Sama administracja Wiezy produkowala tyle raportow, ze pogrzebalyby jej biurko, gdyby probowala sama je sprawdzac; z Tar Valon splywalo dziesieciokroc wiecej. Wiekszosc zalatwiali urzednicy, do niej docieraly wylacznie najwazniejsze. Ale wciaz byl tego porzadny stos. -Chcialas mnie widziec, Matko? - powiedziala spokojnie Tarna, zamykajac za soba drzwi. Ton glosu nie zdradzal braku szacunku, slomianowlosa kobieta po prostu z natury byla taka jak wyraz jej lodowatoblekitnych oczu. Elaidzie to nie przeszkadzalo. Przeszkadzal jej natomiast fakt, ze jaskrawoczerwona stula Opiekunki na szyi Tarny byla niewiele wiecej niz szeroka wstazka. Bladoszara suknie zdobila wystarczajaca liczba czerwonych rozciec, zeby domniemywac dume z macierzystych Ajah, dlaczego wiec stula byla taka waska? Mimo to Elaida gleboko ufala tej kobiecie, a ostatnimi czasy zaufanie to byl najrzadszy towar. -Jakies wiesci z przystani, Tarna? - Nie bylo potrzeby dodawac, z ktorej. Tylko Poludniowa Przystan rokowala jakies widoki, poza gruntowanym remontem. -Moga do niej wplynac tylko statki o najmniejszym zanurzeniu - powiedziala Tarna, idac po dywanie ku biurku. Rownie dobrze moglaby rozmawiac o pogodzie. Nic nie bylo w stanie jej poruszyc. - Ale pozostale moga na zmiane dokowac przy tej czesci lancucha, ktora zmienila sie w cuendillar, tam przeladowuja towar na barki. Kapitanowie skarza sie, cala procedura zabiera znacznie wiecej czasu, niemniej przez jakis czas moze funkcjonowac. Elaida zacisnela usta, zaczela bebnic palcami po blacie. Na jakis czas. Nie mogla rozpoczac remontu przystani, poki bunt nie zalamie sie calkowicie. Jak dotad przynajmniej ani razu nie zaatakowaly, Swiatlosci dzieki. Z pewnoscia atak zostalby przeprowadzony wylacznie z pomoca regularnych wojsk, lecz siostry i tak musialyby uczestniczyc w jego odparciu, a tego nalezalo unikac za wszelka cene. Ale zburzenie wiez przystani, czego bezwzglednie wymagal plan napraw oznaczaloby otwarcie zatok w kazdym sensie slowa, a to mogloby nasunac drugiej stronie jakies desperackie pomysly. Swiatlosci! Walk nalezy za wszelka cene unikac. Armie Garetha Bryne'a planowala wlaczyc w szeregi Gwardii Wiezy, oczywiscie po tym, jak rebeliantki zrozumieja, ze to koniec i poddadza sie jej wladzy. Oczyma duszy juz widziala, jak Gareth Bryne dowodzi w jej imieniu Gwardia Wiezy. Nieskonczenie lepszy kandydat na Naczelnego Dowodce niz Jimar Chubain. Wtedy swiat zobaczy sile Wiezy! Nie chciala, zeby jej zolnierze zabijali sie wzajem, nie chciala, zeby jej Aes Sedai ginely, oslabiajac Wieze. Buntowniczki w takim samym stopniu podlegaly jej wladzy, jak wierne jej siostry i zdecydowana byla zmusic je do uznania tego faktu. Wziela pierwsza kartke ze stosu raportow, przebiegla wzrokiem. -Najwyrazniej, mimo mych wyraznych rozkazow, wciaz nie sprzata sie ulic. Dlaczego? W oczach Tarny zablysly niepokojace iskierki, chyba po raz pierwszy Elaida zobaczyla u niej jakies objawy zaklopotania. -Ludzie sie boja, Matko. Nie opuszczaja domow, jesli nie ma po temu naglacej potrzeby, a nawet wowczas dwa razy sie zastanowia. Powiadaja, ze umarli spaceruja po ulicach. -Czy te wiesci zostaly potwierdzone? - cicho zapytala Elaida. Znienacka poczula, jak krew scina jej sie w zylach. - Czy ktoras z siostr rowniez to widziala? - Zadna z Czerwonych, przynajmniej na ile wiem. - Byla Opiekunka, pozostale z nia rozmawialy, ale nie nalezalo oczekiwac, ze beda rozmawialy zupelnie swobodnie, ze dopuszcza ja do konfidencji. Jak, na Swiatlosc, poradzic sobie z czyms takim? - Ale ludzie w miescie nie sluchaja zadnych perswazji. Upieraja sie, ze widzieli. Odmierzonym ruchem Elaida odlozyla raport na blat biurka. W srodku cala sie trzesla. A wiec tak. Przeczytala na temat Ostatniej Bitwy wszystko, co mogla znalezc, nawet studia i Przepowiednie tak archaiczne, ze nigdy nie zostaly przetlumaczone z Dawnej Mowy, ktore pokrywaly sie kurzem w najciemniejszych katach biblioteki. Al'Thor byl oczywiscie pierwszym zwiastunem, teraz jednak wychodzilo na to, ze Tarmon Gai'don nadejdzie szybciej, nizli ktokolwiek oczekiwal. Kilka sposrod starozytnych Przepowiedni, pochodzacych z najwczesniejszych dni Wiezy, uznawalo pojawienie sie umarlych za pierwszy znak, mialo ono byc wynikiem oslabienia rzeczywistosci, spowodowanym narastaniem sily Czarnego. Wkrotce nastapia gorsze rzeczy. -Jesli nie bedzie innego wyjscia, niech Gwardia Wiezy sila wyciagnie z domow wszystkich zdolnych do pracy mezczyzn - polecila spokojnie. - Ulice maja byc czyste i to od dzis. Dzis! Blade brwi tamtej uniosly sie w zaskoczeniu - naprawde zapodziala sie gdzies jej sztywna samokontrola! - ale oczywiscie powiedziala tylko: -Jak rozkazesz, Matko. Elaida przywdziala maske opanowania, ale bylo to zwykle udawanie. Bedzie, co bedzie. A ona wciaz nie miala zadnej kontroli nad tym chlopcem. Pomyslec, ze raz juz go miala w reku! Gdyby tylko wowczas wiedziala... Przekleta Alviarin i jej po trzykroc przekleta proklamacja, nakladajaca anateme na kazdego, kto zechce z nim paktowac inaczej, jak za posrednictwem Wiezy. Anulowalaby ja, gdyby nie oznaczalo to objawu slabosci, zreszta tak czy inaczej szkoda juz zostala zrobiona, nienaprawialna szkoda. Dobrze choc, ze wkrotce bedzie miala w reku Elayne, a kluczem do zwyciestwa w Tarmon Gai'don byl Krolewski Dom Andoru. Taka byla tresc jej Przepowiedni sprzed wielu lat. Poza tym nadzwyczaj przyjemna lektura okazaly sie wiesci o antyseanchanskim powstaniu w Tarabonie. Nie wszystko wiec wygladalo jak geste zarosla klujacych ze wszystkich stron pnaczy. Przejrzala nastepny raport i skrzywila sie. Nikt nie przepadal za sciekami, niemniej skladaly sie na jedna trzecia zasadniczych arterii miasta; pozostale dwie trzecie stanowila czysta woda i handel. Bez sciekow Tar Valon stanie sie siedliskiem dziesiatek chorob, z ktorymi nie poradzi sobie zadna akcja siostr, nie wspominajac juz o natezeniu smrodu na i tak juz nieladnie pachnacych od gnijacych smieci ulicach. I choc handel w danej chwili prawie nie funkcjonowal, polozone w gorze rzeki ujecie wciaz dostarczalo wode do wiez cisnien na calym terenie miasta, a stamtad do fontann i studzienek, z ktorych kazdy mogl czerpac do woli... Ale odplywy sciekow w dole rzeki byly niemal zatkane. Umoczyla pioro w kalamarzu i u gory stronicy napisala: CHCE, ZEBY DO JUTRA ZOSTALY PRZECZYSZCZONE, i podpisala sie. Jezeli urzednicy mieli choc odrobine rozsadku, prace juz trwaly, niestety, ona nie bardzo w to wierzyla. Nastepny raport sprawil, ze otworzyla szeroko oczy. -Szczury w Wiezy? - To chyba jakies zarty! Taki raport powinien znalezc sie na pierwszym miejscu! - Niech ktoras sprawdzi Oslony, Tarna. - Oslony funkcjonowaly od czasu zbudowania Wiezy, ale moze przez trzy tysiace lat oslably. Ile sposrod tych szczurow bylo szpiegami Czarnego? Rozleglo sie pukanie do drzwi i zaraz do srodka weszla pulchna Przyjeta, imieniem Anemara. Rozlozyla suknie w glebokim uklonie. -Jesli pozwolisz, Matko, Felaana Sedai i Negaine Sedai przyprowadzily tu kobiete, ktora znalazly na korytarzach Wiezy. Ich zdaniem chce ona przedstawic petycje Tronowi Amyrlin. -Powiedz jej, zeby zaczekala i zaproponuj herbate - uciela ostro Tarna. - Matka jest zajeta... -Nie, nie - zaprotestowala Elaida. - Kaz im wejsc, dziecko. - Minelo tak duzo czasu, odkad po raz ostatni ktos przyszedl, zeby przedstawic jej jakas petycje. Z gory miala ochote wyrazic zgode, niezaleznie co sie w niej znajdzie, pod warunkiem, ze nie bedzie zupelna bzdura. Byc moze jest to zwiastun dalszych. Moze choc pod tym wzgledem rzeczy wracaja do normy. Kiedy po raz ostatni jakas siostra przyszla do niej, nie wezwana? Byc moze te dwie Brazowe tez sa zwiastunkami. Ale do gabinetu weszla tylko jedna kobieta i starannie zamknela za soba drzwi. Wnoszac z jedwabnej sukni do konnej jazdy i niezlego plaszcza, mogla byc szlachcianka albo prosperujacym kupcem, swiadczylyby o tym tez jej swobodne maniery. Elaida pewna byla, ze nigdy jej w zyciu nie spotkala, a jednak w okolonej jasnymi wlosami twarzy - jasniejszymi nawet niz u Tarny - bylo cos znajomego. Elaida wstala, wyszla zza biurka, wyciagnela rece, a na jej twarzy zagoscil rzadki usmiech. Probowala sprawiac krzepiace wrazenie. -Jak rozumiem, masz dla mnie petycje, corko. Tarna, nalej jej herbaty. - Herbata byla w srebrnym dzbanku na srebrnej tacy na mniejszym stoliczku, a ten powinien zachowac jeszcze bodaj odrobine ciepla. -Pozwolilam im wierzyc w petycje, poniewaz chcialam dotrzec do ciebie w jednym kawalku, Matko - odpowiedziala kobieta tarabonskim akcentem, potem uklonila sie... a w pol uklonu jej twarz stala sie obliczem Beonin Marinye. Tarna objela saidara i otoczyla Beonin tarcza, Elaida jednak poprzestala na wsparciu sie rekoma na biodrach. -Rzec mozna, ze zdumiona jestem, iz osmielilas sie pokazac tu swoja twarz, Beonin, ale to byloby malo powiedziane. -W Salidarze udalo mi sie wejsc w sklad ciala, ktore mozna by okreslic jako rade rzadzaca - odpowiedziala spokojnie Szara siostra. - Dbalam o to, zeby siedzialy na miejscu i nic nie robily, rozsiewalam plotki, wedle ktorych wiele z nich mialo byc twoimi sekretnymi popleczniczkami. Dzieki moim dzialaniom siostry nigdy nie nabraly do siebie pelnego zaufania, wedle mej oceny, a w pewnym momencie wlasciwie zaczely sie zbierac, aby wrocic do Wiezy... Ale wtedy przybyly kolejne Zasiadajace, uzupelniajac stan Blekitnych. Zanim sie obejrzalam, wybraly wlasna Komnate Wiezy oraz rade rzadzaca i bylo wlasciwie po sprawie. Mimo to robilam, co moglam. Wiem, ze kazalas mi z nimi zostac, poki nie beda gotowe wrocic do Wiezy, ale teraz to juz jest z pewnoscia tylko sprawa dni. Jesli moge cos rzec, Matko, decyzja o niepostawieniu zarzutow Egwene jest zaiste najlepsza z mozliwych. Przede wszystkim, to jej geniusz odkryl nowe sploty, jest pod tym wzgledem lepsza nawet niz Elayne Trakand czy Nynaeve al'Meara. Po drugie, zanim Egwene zostala wyniesiona, Lelaine i Romanda walczyly bezowocnie o tytul Amyrlin. Poki Egwene zyje, zadna z nich nie ma szans na zwyciestwo w tej walce. Osobiscie uwazam, ze juz wkrotce siostry pojda za moim przykladem. Za tydzien lub dwa Lelaine i Romanda zostana same, moze z paroma wyjatkami kobiet, nalezacych do tej tak zwanej Komnaty. -Skad wiedzialas, ze dziewczyna nie bedzie sadzona? - zapytala Elaida. - Skad wiedzialas, ze w ogole zyje? Opusc tarcze, Tarna. Tarna posluchala polecenia, a Beonin skinela w jej kierunku glowa, jakby na znak wdziecznosci. W porownaniu ze spokojem wyzierajacym z wielkich blekitnoszarych oczu tamtej Beonin mogla sie wydac kobieta omalze nerwowa, ale w istocie jej opanowaniu nie sposob bylo czegokolwiek zarzucic. To wlasnie samokontroli - w polaczeniu z pelnym oddaniem prawu, jak tez ambicja, ktorej posiadala az nadto - zawdzieczala fakt, iz Elaida dostrzegla w niej idealna kandydatke do udania sie sladem siostr uciekajacych z Wiezy. A teraz ta kobieta zawiodla na calej linii! Och, z pewnoscia posiala odrobine niezgody, ale tak naprawde nie osiagnela nic z tego, czego Elaida sie po niej spodziewala. Nic! Przekona sie wkrotce, ze nagroda bedzie wspolmierna do porazki. -Egwene potrafi sie przeniesc do Tel'aran'rhiod, Matko. Zwyczajnie zasypia i juz. Sama tez w nim bylam i ja widzialam, ale nie potrafie tego zrobic bez pomocy ter'angreala. A nie potrafilam zdobyc zadnego z posiadanych przez buntowniczki i dlatego nie przywiozlam ze soba. W kazdym razie rozmawiala z Siuan Sanche, we snie, jak tamta twierdzila, chociaz osobiscie przypuszczam, ze chodzi o Swiat Snow. Najwyrazniej doniosla, ze jest wieziona, ale nie chciala powiedziec, gdzie i zakazala wszelkich prob jej uwolnienia. Moge sobie nalac troche tej herbaty? Elaida byla tak wstrzasnieta, ze nie potrafila wykrztusic slowa. Gestem udzielila Beonin zezwolenia, Szara uklonila sie, podeszla do stoliczka i wierzchem dloni ostroznie sprawdzila temperature dzbanka. Dziewczyna potrafila dostac sie do Tel'aran'rhiod? Istnialy ter'angreale, dzieki ktorym bylo to mozliwe? Swiat Snow byl wlasciwie legenda. A ponadto, wedle tych niepokojacych strzepow informacji, jakimi dzielily sie z nia Ajah, dziewczyna odkryla splot umozliwiajacy Podrozowanie, nie wspominajac juz o innych odkryciach. Fakt ten okazal sie zreszta decydujacy dla zostawienia jej przy zyciu i zachowania dla Wiezy. Ale teraz slyszala juz rzeczy nie mieszczace sie w glowie! -Jezeli Egwene naprawde to wszystko potrafi, Matko, to moze rzeczywiscie jest Sniaca -powiedziala Tarna. - Ostrzezenie, ktore przekazala Silvianie... -Jest pozbawione sensu, Tarna. Seanchanie wciaz tkwia zagrzebani w Altarze, ledwie zerkajac na Illian. - Przynajmniej Ajah chetnie dzielily sie wszystkim, czego udalo im sie dowiedziec o Seanchanach. Albo raczej, miala nadzieje, ze sie dzielily. Od naglego podejrzenia jej glos stwardnial. - Zakladajac, ze Seanchanie nie naucza sie Podrozowac, jakie jeszcze moglybysmy przedsiewziac srodki ostroznosci oprocz tych, ktore kazalam wprowadzic w zycie? - Nie bylo takich srodkow. Dziewczyna zakazala prob jej uwolnienia. Z pozoru bylo to korzystne, ale rownoczesnie oznaczalo, ze wciaz uwaza sie za Amyrlin. Coz, Silviana wkrotce wybije jej to z glowy, jesli zawiedzie dyscyplina szkolna. - Czy odpowiednia ilosc naszej mikstury moze jej uniemozliwic wejscie do Tel'aran'rhiod? Tarna skrzywila sie lekko - zadna z siostr nie pozostawala obojetna wobec faktu istnienia ohydnego naparu, nawet Brazowe, ktore na ochotnika zglosily sie do przetestowania go - i pokrecila glowa. -Mozemy ja zmusic do przespania nocy, ale nastepnego dnia nie bedzie sie do niczego nadawala, a ktoz wie, jak w dluzszej perspektywie wplynie to na jej zdolnosci? -Moge ci nalac, Matko? - zapytala Beonin, balansujac w palcach cieniutka biala filizanka. - Tarna? Najwazniejsze wiesci, jakie przynosze... -Nie mam ochoty na zadna herbate - powiedziala ostro Elaida. - Czy masz mi do zaoferowania cos, dzieki czemu uratujesz skore w obliczu tak zalosnej porazki? Znasz splot Podrozowania albo Przemieszczania, albo... - Tego bylo tak wiele. Zapewne odkrywaly tylko Talenty i umiejetnosci ongis zatracone, najwyrazniej jednak wiekszosc nie zostala jeszcze na powrot nazwana. Szara siostra spojrzala na nia znad filizanki, jej twarz byla zupelnie nieruchoma. - Tak -oznajmila na koniec. - Nie potrafie stworzyc cuendillara, ale nie gorzej od wiekszosci siostr posluguje sie nowymi splotami Uzdrawiania i znam je wszystkie. - W jej glosie zabrzmiala odlegla nuta podniecenia. - Najcudowniejsze jest Podrozowanie. - Nie pytajac o pozwolenie, objela zrodlo i zaczela tkac Ducha. Na tle jednej ze scian pojawila sie srebrna prega, za nia mignal widok pokrytych sniegiem debow. Podmuch zimnego wiatru wdarl sie do pomieszczenia, zatanczyly plomienie na kominku. - To sie nazywa brama. Mozna jej uzyc tylko w wypadku, gdy dobrze sie zna miejsce, do ktorego chce sie dotrzec, miejsce zas poznaje sie, kiedy otwiera sie w nim brame, natomiast do nieznanego miejsca udajemy sie za pomoca Przemieszczania. - Zmienila splot, otwor w powietrzu skolapsowal w srebrna prege, a potem otworzyl sie ponownie. Miejsce debow zajela ciemnosc i pomalowana na szaro platforma z poreczami i brama, zawieszona posrod nicosci. -Pusc splot - powiedziala Elaida. Miala poczucie, ze jesli wejdzie na te platforme, otoczy ja nieskonczona ciemnosc. Ze w tej ciemnosci bedzie spadac przez cala wiecznosc. Zakrecilo jej sie w glowie. Otwor... brama... zniknela. Wspomnienie wszakze pozostalo. Wrocila na swoje krzeslo za biurkiem, otworzyla najwieksza z lakierowanych szkatulek, te, ktora zdobily czerwone roze i zlote woluty. Z gornej przegrodki wziela malenka figurke z kosci sloniowej, jaskolke o rozwidlonym ogonie, pozolkla ze starosci i zaczela kciukiem gladzic krzywizny skrzydel. -Bez mojego pozwolenia nie bedziesz nikogo niczego uczyc. -Alez... dlaczego nie, Matko? -Niektore z Ajah wystepuja przeciwko Matce prawie z rowna zajadloscia, co tamte zza rzeki - wyjasnila Tarna. Elaida spojrzala ponuro na Opiekunke, ale w zbroi opanowania tamtej takie rzeczy nie mogly spowodowac najmniejszego uszczerbku. -To ja zdecyduje, ktora jest... na tyle godna zaufania... zeby sie uczyc, Beonin. Musisz mi obiecac. Nie, musisz przysiac. -Idac tutaj, widzialam siostry rozmaitych Ajah, ktore patrzyly na siebie z nienawiscia. Co sie stalo w Wiezy, Matko? -Przysiegnij, Beonin. Tamta nawet nie drgnela, stala, wpatrujac sie w filizanke tak dlugo, az Elaida zaczela podejrzewac, ze odmowi. Ale ambicja zwyciezyla. Beonin wczepila sie w spodnice Elaidy w nadziei na wzgledy i teraz juz jej nie porzuci. -W imie Swiatlosci i nadziei na zbawienie oraz odrodzenie przysiegam, ze bez pozwolenia Zasiadajacej na Tronie Amyrlin nie bede nikogo uczyla splotow, ktore poznalam wsrod buntowniczek... - zawiesila glos i upila lyk herbaty. - Jezeli chodzi o niektore siostry w Wiezy, to prawdopodobnie sa w znacznie mniejszym stopniu godne zaufania, niz ci sie wydaje. Probowalam sie przeciwstawic, ale ta "rada rzadzaca" wyslala dziesiec siostr z powrotem do Wiezy, zeby rozpowszechnialy plotki o Czerwonych Ajah i Logainie. - Elaida rozpoznala kilka imion, ktore tamta zdradzila, az wreszcie padlo imie ostatnie. Poderwala sie z krzesla. -Mam kazac je aresztowac, Matko? - zapytala Tarna, wciaz chlodna jak lod. -Nie. Kaz je obserwowac. Obserwuj, ktora sie z ktora prowadza. - A wiec istnial kanal przekazu informacji miedzy Ajah z Wiezy a buntowniczkami. Jak gleboko spisek zapuscil korzenie? Jakkolwiek gleboko, ona wyrwie wszystkie ze szczetem! -To moze sie okazac trudne w obecnym stanie rzeczy, Matko. Elaida uderzyla wnetrzem dloni w blat, biurko odpowiedzialo glosnym trzaskiem. -Nie pytam, czy to bedzie trudne, czy latwe. Powiedzialam, wykonac! I poinformuj Meidani, ze zapraszam ja wieczorem na kolacje. - Ta kobieta wciaz chciala nawiazac przyjazn, ktora skonczyla sie wiele lat temu. Teraz okazalo sie dlaczego. - Idz i zajmij sie wszystkim. - Przez twarz Tarny przemknal cien, kiedy sie klaniala. - Nie przejmuj sie -kontynuowala Elaida. - Niniejszym udzielam Beonin pozwolenia, zeby nauczyla cie wszystkich splotow, jakie zna. - Mimo wszystko ufala Tarnie, a w obliczu takich wzgledow twarz tamtej rozjasnila sie nieco. Kiedy drzwi zamknely sie za Opiekunka, Elaida odsunela na bok skorzana teczke i oparla lokcie na stole. Wzrok wbila w Beonin. -Dobrze. Pokaz mi wszystko. ROZDZIAL 3 W OGRODACH Aran'gar przybyla w odpowiedzi na wezwanie Moridina, wyszeptane w przestrzen jej szalonych snow, tylko po to, aby sie przekonac, ze nie dotarl jeszcze na miejsce. Nie zaskoczylo jej to, wiedziala, ze lubi dramatyczne wejscia. Posrodku podlogi z drewnianych desek stalo jedenascie foteli o wysokich oparciach, rzezbionych i krytych pozlota - wszystkie byly puste. W kacie pomieszczenia Semirhage, jak zwykle cala na czarno, obejrzala sie, zeby zobaczyc, kto wszedl, a potem powrocila do poufnej rozmowy z Demandredem i Mesaana. Wgniewie haczykowaty nos Demandreda dodawal jego twarzy wyrazu. Oczywiscie nie mogla sobie z nim na nic pozwolic. Byl zbyt niebezpieczny. Nie potrafila jednak nie zwrocic uwagi, jak dobrze lezal na nim znakomicie skrojony kaftan z brazowego jedwabiu, z piana snieznej koronki wokol karku i na mankietach. Mesaana rowniez byla ubrana na modle tego Wieku, w ciemniejsze, haftowane brazy. Z jakiegos powodu sprawiala wrazenie schorowanej i przyciszonej, jakby naprawde cos jej dolegalo. Coz, niewykluczone. Ten Wiek mogl sie poszczycic paroma naprawde paskudnymi chorobami, a malo prawdopodobne bylo, zeby zaufala bodaj nawet Semirhage i pozwolila jej sie Uzdrowic. Graendal, ostatnia z zebranych tu istot ludzkich, stala w przeciwleglym kacie, trzymajac w dloni krysztalowy puchar z ciemnym winem; zamiast pic, przygladala sie tamtym. Tylko idioci nie zwracali uwagi na to, ze przyglada im sie Graendal, tamtych wszakze z pozoru interesowala wylacznie ich konwersacja. Fotele rozmazaly sie, a wraz z nimi reszta otoczenia. Nagle okazalo sie, ze pomieszczenie posiada sciany widokowe, iluzja psul tylko kamienny luk nad wejsciem. Tutaj, w Tel'aran'rhiod, fotele mogly przybrac dowolny ksztalt, czemu wiec nie odpowiadaly stylistycznie wystrojowi wnetrza i po co jedenascie, skoro potrzebne bedzie najwyzej dziewiec? Asmodean i Sammael z pewnoscia nie zyli, Be'lal i Rahvin tez. Dlaczego nie zwyczajne, migawkowe drzwi pokoju widokowego? Nowy wystroj obejmowal widziane z poziomu posadzki Ogrody Ansaline, a w nich ogromne rzezby Cormalinde Masoon, przedstawiajace stylizowane postaci ludzi i zwierzat gorujace nad niskimi budynkami, ktore same przywodzily na mysl delikatne rzezby w dmuchanym szkle. W Ogrodach podawano tylko najswietniejsze wina, najlepsze potrawy i wlasciwie zawsze istniala mozliwosc zaimponowania pieknej kobiecie wielka wygrana na kolach chinje, chociaz nielatwo przychodzilo oszukiwac tak zrecznie, zeby wciaz wygrywac. Nielatwe to bylo, lecz niemajetna uczona nie miala wlasciwie innego wyjscia. W trzecim roku wojny calosc Ogrodow zostala obrocona w perzyne. Zlotowlose, nieustannie usmiechniete zomara w powloczystej bialej bluzce oraz obcislych spodniach uklonilo sie zgrabnie i zaproponowalo Aran'gar krysztalowy puchar z winem ze srebrnej tacy. Istoty te, pelne wdzieku i przepieknie androginiczne, z pozoru zreszta calkowicie ludzkie, wyjawszy tylko te ciemnoczarne oczy, nalezaly do mniej blyskotliwych tworow Aginora. Mimo to, nawet w ich rodzimym Wieku, kiedy Moridin nosil imie Ishamael -byla juz wlasciwie pewna jego tozsamosci - ufal im bardziej niz jakimkolwiek ludzkim sluzacym, choc nie radzily sobie z zadnymi zadaniami procz najprostszych. Musial gdzies znalezc szkatule stazy, wypelniona ich cialami. Mial ich dziesiatki, ale rzadko pokazywal je publicznie. A tu prosze - dziesiec stalo w oczekiwaniu, wdziecznych, nawet bez ruchu. Prawdopodobnie spotkanie uznane zostalo za wazniejsze od zwyczajowych. Wziela puchar, odprawila zomara, choc juz odwracalo sie uprzedzajac gest. Nienawidzila zdolnosci odgadywania zyczen, jaka mialy te istoty. Dobrze choc, ze nie potrafily przekazac innym, czego sie w ten sposob dowiedzialy. Wspomnienia o wszystkim, procz wydanych polecen, rozwiewaly sie w ciagu kilku chwil. Nawet Aginor mial dosc rozumu, zeby tak wszystko urzadzic. Czy pojawi sie dzisiaj? Osan'gar opuszczal wszystkie spotkania od czasu kleski w Shadar Logoth. Pytanie jednak brzmialo: czy zasilil szeregi umarlych, czy w tajemnicy realizowal jakies zadanie, moze pod bezposrednim kierunkiem Wielkiego Wladcy? Niezaleznie od wszystkiego, jego nieobecnosc nastreczala wiele sposobnosci, natomiast ta druga mozliwosc napawala trwoga. Ostatnio duzo myslala o roznych zagrozeniach. Od niechcenia podeszla ku Graendal. -Jak sadzisz, kto przybyl pierwszy, Graendal? Niech mnie Cien pochlonie, ktokolwiek to byl, zdecydowal sie na przygnebiajacy wystroj. - Lanfear aranzowala spotkania zawieszone posrod nocy bez konca, w jakims sensie one byly jeszcze gorsze, atmosfera niczym na cmentarzu. Graendal probowala zdobyc sie na slaby usmiech, ale zaden wysilek nie potrafilby jej ustom nadac slabego czy bladego wyrazu. "Bujna", tym slowem mozna bylo okreslic wlasciwie cala Graendal: bujna... dojrzala i piekna, poza tym ledwie ukryta za mgla ubioru streith. Moze tylko pierscieni za duzo, wszystkie, procz jednego, wysadzone kamieniami. Rubinowy diadem tez klocil sie z jej slonecznozlotymi wlosami. Szmaragdowy naszyjnik Aran'gar dostarczony przez Delane jej zdaniem znacznie lepiej komponowal sie z gladka, jedwabna suknia. Oczywiscie, choc szmaragdy byly rzeczywiste, jedwabie stanowily wytwor Swiata Snow. Na jawie przyciagalaby zbyt wiele uwagi, gdyby zalozyla suknie wycieta zbyt nisko, poza tym nie bylo pewnosci, ze w niej wlasnie trafi do Swiata Snow. Poza tym to rozciecie, ktore obnazalo lewe udo az do biodra. Nogi miala lepsze niz Graendal. Wczesniej rozwazala nawet rozciecia z dwu stron. Jej zdolnosci nie dorownywaly umiejetnosciom niektorych. Nie potrafila na przyklad odnalezc snow Egwene, jesli dziewczyna nie znajdowala sie tuz obok. Ale potrafila stworzyc sobie taki ubior, jaki chciala. Lubila, jak jej cialo bylo przedmiotem podziwu, ale im bardziej je uwydatniala, tym bardziej inni traktowali ja z wyzszoscia. -Ja przybylam pierwsza - powiedziala Graendal, marszczac leciutko brwi. - Zachowalam cieple wspomnienia z Ogrodow. Aran'gar zdolala sie zasmiac. -Podobnie jak ja, podobnie jak ja. - Ta kobieta byla taka sama idiotka jak pozostali, zyli przeszloscia, strzepami tego, co bezpowrotnie utracone. - Nigdy juz nie ujrzymy Ogrodow, ale moze zobaczymy cos im podobnego. - Ona jedna we wlasnej opinii nadawala sie do tego, by wladac tym Wiekiem. Byla jedyna, ktora rozumiala kultury prymitywne. Specjalizowala sie w nich przed wojna. Niemniej Graendal dysponowala pozytecznymi umiejetnosciami oraz znacznie szerszymi kontaktami wsrod Sprzymierzencow Ciemnosci... zapewne nie spodoba jej sie sposob, w jaki Aran'gar miala zamiar te kontakty wykorzystac, gdy juz je przejmie. - Przyszlo ci moze do glowy, ze wszyscy pozostali nawiazali jakies alianse, a tylko my dwie jestesmy same? - Jak tez Osan'gar, o ile zyl, ale tej kwestii lepiej nie podnosic. Ubior Graendal zmienil barwe na grafitowa, niestety zaslaniajac to, co pod nim. Prawdziwy streith. Aran'gar tez znalazla dwie szkatuly stazy, ale jej wypelnione byly wlasciwie samym smieciem. -Czy tobie przyszlo do glowy, ze w tym pomieszczeniu sciany maja uszy? Zomaran byly juz na miejscu, kiedy przyszlam. -Graendal. - Wymruczala imie tamtej. - Jezeli nawet Moridin slucha, przyjmie, ze probuje cie zaciagnac do lozka. On wie, ze nigdy z nikim nie nawiazuje zadnych aliansow. - Po prawdzie, to bylo inaczej, ale jej sprzymierzencom zawsze przydarzaly sie nieszczesliwe wypadki, kiedy ich uzytecznosc dobiegala konca, a wiedze o zwiazkach z nia laczacych zabieraly do grobu. Oczywiscie ci, ktorzy mieli szczescie znalezc wlasny grob. Streith przybral barwe czarna niczym srodek nocy, kremowe policzki Graendal pokryly plamy czerwieni. W jej oczach zalsnil blekitny lod. Ale slowa nie mialy wiele wspolnego z wyrazem twarzy, a w miare jak mowila, powoli, z namyslem, ubior znow stawal sie prawie calkiem przejrzysty, -Ciekawa koncepcja. Nigdy wczesniej nie wzielam jej pod uwage. Ale moze teraz sie zastanowie. Moze. Bedziesz mnie musiala... przekonac. - Dobrze. Tamta byla rownie bystra jak zawsze. Co rownoczesnie bylo ostrzezeniem, ze powinna zachowac czujnosc. Chciala wykorzystac Graendal, a potem pozbyc sie jej, a nie wpasc w ktoras z jej pulapek. -Potrafie przekonywac piekne kobiety. - Wyciagnela dlon, zeby poglaskac jej policzek. Chwila byla odpowiednia, zeby innych tez zaczac przekonywac. Poza tym moze zrodzi sie z tego cos wiecej niz sojusz. Graendal zawsze sie jej podobala. Tak naprawde nie pamietala juz czasow, kiedy byla mezczyzna. W swoich wspomnieniach nosila zawsze to samo cialo co teraz, przez co ich tresc nabierala niekiedy dosc osobliwego charakteru, ale poza tym wplyw ciala niczego nie zmienial. Jej apetyty nie ulegly zmianie, tylko poszerzyl sie ich krag. Bardzo chcialby miec taki ubior streith. I oczywiscie wszystkie pozostale rzeczy, jakie mogly znajdowac sie w posiadaniu Graendal, ale tylko o tej sukience zdarzalo jej sie snic. Jedynym powodem, dla ktorego dzis nie zalozyla jej na siebie, bylo przekonanie, ze tamta uzna to za niewolnicze nasladownictwo. Streith pozostawal nieznacznie tylko nieprzejrzysty, ale Graendal umknela przed pieszczota, spogladajac za plecy Aran'gar. Ta odwrocila sie i zobaczyla zblizajaca Mesaane, ktorej po bokach towarzyszyli Demandred i Semirhage. Demandred wciaz wydawal sie rozgniewany, a Semirhage w chlodny sposob rozbawiona. Mesaana byla blada, ale juz nie wygladala na chora. Ani przyciszona. Byla niczym coreer, syczacy i plujacy jadem. -Dlaczego pozwolilas jej pojsc, Aran'gar? Mialas ja kontrolowac! Czy az tak cie wciagnely drobne gierki oniryczne, w ktore sie z nia zabawialas, ze zapomnialas poznac jej prawdziwe zamiary? Rebelia zalamie sie bez niej w roli figurantki. Wszelkie moje plany obroca sie wniwecz, poniewaz ty nie potrafilas zapanowac nad glupia dziewczyna! Aran'gar postanowila nie dac sie wyprowadzic z rownowagi. Potrafila nad soba panowac, kiedy chciala. Zamiast cos odwarknac, usmiechnela sie. Czy Mesaana naprawde zamieszkala w Bialej Wiezy? Jak by bylo cudownie, gdyby udalo jej sie wbic klin miedzy te trojke. -Ostatniej nocy podsluchalam o zamiarach zwolania posiedzenia Komnaty buntowniczek. W Swiecie Snow, tak, zeby moglo miec miejsce w Bialej Wiezy. Egwene ma przewodniczyc. Wbrew temu, co ci sie zdaje, ona nie jest figurantka. Probowalam ci o tym powiedziec, ale nie sluchales. - Zbyt mocne slowa. Z wysilkiem zlagodzila ton glosu. - Egwene przedstawila im sytuacje w Wiezy, poinformowala, ze Ajah rzucaja sie sobie do gardel. Przekonala je, ze Wieza wlasciwie sie rozsypuje i ze tam, gdzie jest, bedzie mogla najwiecej zdzialac. Na twoim miejscu martwilabym sie, czy Wieza przetrwa dostatecznie dlugo, by wciaz stanowic dogodny teren konfliktow. -Postanowily trwac przy swoim? - zapytala pod nosem Mesaana. Aran'gar przytaknela. - Dobrze. Dobrze. Wiec wszystko przebiega zgodnie z planem. Myslalam juz, ze bede musiala zaaranzowac cos w rodzaju "operacji ratunkowej", ale moze powinnam zaczekac do czasu, az Elaida ja zlamie. Jej powrot do obozu rebeliantek moglby wywolac jeszcze wieksze zamieszanie. Powinnas siac wiecej niezgody, Aran'gar. Zanim z nimi skoncze, chce, zeby te tak zwane Aes Sedai nienawidzily siebie do szpiku kosci. Pojawilo sie zomara, klaniajac wdziecznie i podajac tace, na ktorej staly trzy puchary. Mesaana, Demandred i Semirhage wzieli puchary, nie spogladajac nawet na istote, ta zas uklonila sie powtornie i odeszla. -W sianiu niezgody zawsze byla dobra - powiedziala Semirhage. Demandred rozesmial sie. Aran'gar zdlawila nabrzmiewajacy w niej gniew. Upila lyk wina. Bylo zupelnie niezle, o bogatym aromacie, choc i tak nie dorownywalo winom serwowanym w Ogrodach. Potem polozyla wolna dlon na ramieniu Graendal i zaczela sie bawic jednym z pukli o barwie slonca. Tamta nawet nie mrugnela, streith przybral odcien najrzadszej mgly. Albo jej sie podobalo, ale potrafila nad soba panowac lepiej, niz to z pozoru mozliwe. Usmiech Semirhage stal sie szerszy. Ona rowniez nie stronila od poszukiwania wszelkiego rodzaju przyjemnosci, choc przyjemnosci Semirhage jakos nigdy w oczach Aran'gar nie wydawaly sie szczegolnie atrakcyjne. -Jesli macie zamiar sie piescic - warknal Demandred - robcie to w ustronnym miejscu. -Zazdrosny? - mruknela Aran'gar i zasmiala sie perliscie na widok jego grymasu. - Gdzie trzymaja dziewczyne, Mesaana? Nie chciala powiedziec. Wielkie blekitne oczy Mesaany zwezily sie. Wlasciwie tylko oczy miala naprawde ladne, ale gdy marszczyla brwi, wygladaly zupelnie zwyczajnie. -Czemu chcesz wiedziec? Zebys sama mogla ja "uratowac"? Nie powiem ci. Graendal syknela, a Aran'gar zdala sobie sprawe, ze sciska w zacisnietej piesci jej zlote loki, ciagnac glowe do tylu. Jej twarz pozostala maska spokoju, ubior byl juz jednak krwawa mgla i z kazda chwila ciemnial, tracil przejrzystosc. Uchwyt Aran'gar zelzal, ale nie puscila jej calkiem. Pierwszy krok zawsze polegal na tym, by ofiara przyzwyczaila sie do dotyku. Tym razem nawet sie nie postarala, zeby gniew nie odbil sie w jej glosie. Warknela przez obnazone zeby: -Chce te dziewczyne, Mesaana. Bez niej pozostaja mi tylko raczej kiepskie narzedzia. Mesaana spokojnie upila lyk wina, dopiero potem odpowiedziala: -Z tego co mowisz, w ogole nie jest ci potrzebna. Od poczatku byl to moj plan, Aran'gar. Gotowa jestem go zmodyfikowac zaleznie od okolicznosci, ale jest moj. I ja zdecyduje, kiedy i gdzie dziewczyna zostanie uwolniona. -Nie, Mesaana. Ja zdecyduje, kiedy, gdzie i czy w ogole bedzie wolna - oznajmil Moridin, wkraczajac pod kamiennym lukiem do pomieszczenia. A wiec to on umiescil tu swoje oczy i uszy. Tym razem ubrany byl w jednolita czern, ciemniejsza jeszcze niz barwa sukni Semirhage. Jak zwykle w slad za nim szly Moghedien i Cyndane, obie ubrane w czerwien i czern, ktore na zadnej nie lezaly dobrze. Na czym polegala jego wladza nad nimi? Moghedien, na przyklad, nigdy z wlasnej woli nikomu sie nie podporzadkowala. Jesli zas chodzi o te piekna, piersiasta, jasnowlosa laleczke, Cyndane... Aran'gar probowala ja wysondowac, na wypadek gdyby przypadkiem udalo sie czegos dowiedziec, a dziewczyna zupelnie na zimno zagrozila, ze wyrwie jej serce, jesli jeszcze raz ja tknie. Slowa nie bardzo przystajace komus, kto rzekomo latwo ulega innym. - Sammael sie znowu pojawil - dodal, wedrujac przez komnate ku stolowi. Byl poteznie zbudowany i chyba dzieki temu zdobny fotel z wysokim oparciem, na ktorym usiadl, nabral nagle charakteru jakby tronu. Moghedien i Cyndane usiadly po jego obu stronach, ale co ciekawe, zaczekaly, az usiadzie pierwszy. Zomaran w snieznej bieli natychmiast podbiegli z winem i jemu zaproponowali pierwszemu. Cokolwiek sie tu dzialo, wyczuwali to bezblednie. -Nie bardzo mi sie to wydaje prawdopodobne - powiedziala Graendal, kiedy wszyscy ruszyli zajac miejsca. Jej ubior byl obecnie ciemnoszary i zaslanial dokladnie wszystko. - Nie wierze, ze zyje. - Zadne sie nie spieszylo. Moridin byl Nae'blis, ale nikt procz Moghedien i Cyndane nie zamierzal okazac tego najdrobniejszym bodaj sluzalczym gestem. Z pewnoscia Aran'gar nie zamierzala. Zajela fotel na ukos od Moridina, stad mogla w miare niepostrzezenie go obserwowac. Jako tez Moghedien i Cyndane. Moghedien siedziala tak nieruchomo, ze gdyby nie jaskrawa suknia, pewnie wtopilaby sie w oparcie fotela. Cyndane byla niczym krolowa, a jej oblicze chlodne jak wyrzezbione z lodu. Proba zamachu na Nae'blis zapewne okazalaby sie katastrofa, niemniej ewentualnym kluczem mogly byc te dwie. Gdyby tylko domyslila sie, jak przekrecic ten klucz. Graendal usiadla obok niej, a jej fotel jakims sposobem znalazl sie blizej. Aran'gar mogla polozyc dlon na rece tamtej, postanowila sie jednak powstrzymac i poprzestala na leniwym usmiechu. Lepiej sie nie rozpraszac. -Nie wierze, ze tak dlugo potrafil sie ukrywac - wtracil Demandred, rozpierajac sie w krzesle miedzy Semirhage i Mesaana. Zalozyl noge na noge, jakby czul sie zupelnie swobodnie. Watpliwy pokaz. Byla pewna, ze jest jednym z niepogodzonych. - Sammael nie potrafi normalnie funkcjonowac, jesli wszystkie oczy nie sa zwrocone na niego. -Mimo to Sammael, albo ktos podszywajacy sie pod niego, wydal rozkazy Myrddraalom, a one posluchaly. Rozkazy musialy wiec pochodzic od jednego z Wybranych. - Moridin rozejrzal sie po zebranych, jakby w ten sposob mogl odkryc, kto je wydal. Czarne saa tanczyly w jego blekitnych oczach nieustannym wirem. Teraz juz nie zalowala, ze prawo do korzystania z Prawdziwej Mocy zarezerwowane zostalo wylacznie dla niego. Cena byla zdecydowanie zbyt wysoka. Ishamael w swoim czasie byl na poly szalony, teraz jako Moridin z pewnoscia nie miewal sie lepiej. Jak dlugo jeszcze trzeba bedzie czekac, zanim da sie go usunac? -Zamierzasz nam powiedziec, jakie to byly rozkazy? - glos Semirhage byl chlodny, ona zas spokojnie pila wino, przygladajac sie Moridinowi znad krawedzi pucharu. Wprawdzie siedziala w krzesle wyprostowana niczym struna, ale to bylo dla niej normalne. Ona rowniez wydawala sie czuc calkiem swobodnie, choc przeciez bylo to niemozliwe w takich okolicznosciach. Moridin zacisnal szczeki. -Nie wiem - niechetnie powiedzial na koniec. Nie lubil tych slow. - Ale zgodnie z nimi setka Myrddraali i tysiace trollokow znalazly sie w Drogach. -To faktycznie wyglada na pomysl Sammaela - powiedzial z namyslem Demandred, krecac pucharem i obserwujac wirujaca powierzchnie wina. - Niewykluczone wiec, ze sie myle. - Jak na niego dosc niezwykla samokrytyka. Choc moze w istocie proba ukrycia, ze to on podszyl sie pod Sammaela. Aran'gar chetnie by sie dowiedziala, kto zaczal grac w jej gre. Albo czy Sammael rzeczywiscie zyje. Moridin mruknal z przekasem: -Przekazcie rozkazy podleglym Sprzymierzencom Ciemnosci. Kazdy raport o zaobserwowaniu trollokow lub Myrdraali poza Ugorem ma natychmiast trafic w moje rece. Czas Powrotu zbliza sie wielkimi krokami. Odtad zakazuje wam podejmowania jakichkolwiek awanturniczych dzialan na wlasna reke. - Przyjrzal sie kazdemu z nich po kolei, z wyjatkiem Moghedien i Cyndane. Aran'gar spojrzala mu w oczy z usmiechem jeszcze bardziej omdlewajacym, nizli widywala na twarzy Graendal. Mesaana odwrocila wzrok. - Jak sie na wlasnej skorze przekonalas - zwrocil sie do tej ostatniej, a jej twarz pobladla, o ile to mozliwe, jeszcze bardziej. Dlugo pila z pucharu, slychac bylo szczekanie zebow o krawedz krysztalu. Semirhage i Demandred unikali spogladania na nia. Aran'gar i Graendal wymienily spojrzenia. Mesaana poniosla kare za to, ze nie pojawila sie w Shadar Logoth, cos sie stalo, ale co? Niegdys tak powazne zaniedbanie oznaczaloby smierc. Obecnie byli zbyt nieliczni. W oczach Cyndane i Moghedien blyszczalo podobne zaciekawienie... a wiec one tez nie wiedzialy. -Znaki sa dla nas rownie jasne jak dla ciebie, Moridin - powiedzial Demandred zirytowanym glosem. - Czas sie zbliza. Musimy znalezc reszte pieczeci z wiezienia Wielkiego Wladcy. Kazalem szukac wszedzie, ale bez powodzenia. -Ach, tak. Pieczecie. Zaiste, trzeba je znalezc. - Usmiech Moridina byl omalze beztroski. -Tylko trzy zostaly, wszystkie ma al'Thor, chociaz watpie, by zabieral je ze soba. Sa juz zbyt kruche. Z pewnoscia gdzies je ukryl. Wyslij swoich ludzi do miejsc, gdzie bywal. Sam je znajdz. -Najprostszym sposobem byloby porwanie Lewsa Therina. - W przeciwienstwie do wygladu sugerujacego zelazna dziewice Cyndane mowila glosem chrapliwym i namietnym, glosem kogos, kto spedza zycie na poduszkach i w skapym odzieniu. W wielkich blekitnych oczach zalsnil palacy zar. - Moge naklonic go do wyznania, gdzie ukryl pieczecie. -Nie! - warknal Moridin, patrzac na nia twardym wzrokiem. - Zabijesz go i powiesz, ze przypadkowo. Czas i sposob smierci al'Thora wybiore sam. Ja i nikt inny. - Przylozyl wolna dlon do piersi, a Cyndane z jakiegos powodu skrzywila sie wyraznie. Moghedien zadrzala. - I nikt inny - powtorzyl twardym glosem. - Nikt inny - echem odpowiedziala Cyndane. Kiedy opuscil dlon, powoli wypuscila powietrze i siegnela po puchar z winem. Krople potu lsnily jej na czole. Aran'gar za to duzo dowiedziala sie z tej wymiany zdan. Wychodzilo na to, ze kiedy pozbedzie sie Moridina, dostanie na smyczy dziewczyne i Moghedien. Naprawde znakomicie. Moridin usiadl prosto, objal wzrokiem zgromadzonych. - To dotyczy was wszystkich. Al'Thor jest moj. Zadne z was nie wyrzadzi mu krzywdy! - Cyndane schowala twarz w pucharze, z pozoru nie interesowalo jej nic innego, jak tylko wino, ale nienawisc gorzejaca w oczach swiadczyla o czyms innym. Graendal utrzymywala, ze to nie jest Lanfear, ze jest znacznie slabsza w poslugiwaniu sie Jedyna Moca, z pewnoscia wszak al'Thor byl dla niej wazny, poza tym nazywala go imieniem, ktorym poslugiwala sie Lanfear. - Jezeli macie ochote kogos zabic - ciagnal dalej - zabijcie tych dwoch! - Nagle w srodku kregu pojawily sie podobizny dwoch mlodziencow w prostych, wiejskich ubraniach; obracaly sie, aby kazdy mogl dobrze obejrzec twarze. Jeden byl wysoki i barczysty, na dodatek z zoltymi oczyma, drugi byl znacznie szczuplejszy i mial na twarzy zawadiacki usmiech. Poniewaz sylwetki byly tworami Tel'aran'rhiod, poruszaly sie sztywno, a wyraz ich twarzy nie zmienial na jote. - Perrin Aybara i Mat Cauthon to ta'veren, latwo wiec ich znalezc. Znajdzcie i zabijcie. Graendal zasmiala sie smiechem pozbawionym radosci. -Znalezienie ta'veren nigdy nie bylo takie proste, jak to przedstawiasz, a teraz jest trudniejsze niz kiedykolwiek. Caly wzor nieustannie fluktuuje, pelen jest pradow i fal. -Perrin Aybara i Mat Cauthon - mruknela Semirhage, przygladajac sie dwom sylwetkom. -A wiec tak wygladaja. Kto wie, Moridin. Gdybys wczesniej podzielil sie z nami ta wiedza, moze juz byloby po wszystkim. Piesc Moridina uderzyla w porecz fotela. -Znajdzcie ich! Niech wszyscy wasi protegowani poznaja ich twarze. Znajdzcie Aybare i Cauthona, i zabijcie ich! Nadchodzi Czas, a oni musza dac glowe! Aran'gar upila lyk wina. Nie miala nic przeciwko zabiciu tych dwoch, jesli przypadkowo wpadna w jej rece, ale w kwestii al'Thora na Moridina czekala sroga niespodzianka. ROZDZIAL 4 PAKT Perrin siedzial w siodle Steppera niedaleko linii drzew i obserwowal wielka lake, gdzie wsrod zbrazowialej od zimy trawy ktora sniegi ubily na jednolity dywan, wybijaly czerwone i niebieskie kwiaty polne. Zagajnik porastaly glownie skorzaste liscie, ktore przez zime zachowaly swoje szerokie, ciemne listowie, ale galezie rozsianych miedzy nimi ambrowcow zdobily tylko nieliczne blade liscie. Bulany ogier przestepowal z nogi na noge, podzielajac niecierpliwosc Perrina, ktory wszakze nie zdradzal jej rownie otwarcie. Slonce wisialo niemal idealnie ponad ich glowami, czekali juz od prawie godziny. Silny, staly wiatr dal od zachodu -przez lake, wprost ku niemu. Dobrze.Od czasu do czasu dlonia w rekawiczce przesuwal wzdluz opartej na leku siodla krotkiej tyczki wycietej z prawie prostej galezi debu, grubszej niz jego przedramie i dwakroc tak dlugiej. Na polowie dlugosci odarl kore i wygladzil drewno. Laka, obrosnieta wokol przez sosny i niska odmiane ambrowca, zza ktorych wygladaly wielkie deby i skorzaste liscie, miala mniej niz szescset krokow szerokosci, za to byla znacznie dluzsza. Galaz powinna jednak wystarczyc. Przygotowal plany na rozne mozliwosci rozwoju wydarzen. Galaz miescila sie w kilku z nich. - Moja Pierwsza, powinnas wrocic do obozu - powiedzial Gallene, z irytacja pocierajac nie pierwszy raz czerwona opaske na oku. Helm ze szkarlatnym piorem zwisal z leku jego siodla, dlugie do ramion, siwe wlosy rozwiewal wiatr. Zdarzalo sie slyszec, jak powiadal, w obecnosci Berelain, ze wiekszosc siwizny jej wlasnie zawdziecza. Kiedy jego kary rumak bojowy sprobowal uszczypnac Steppera, ostro sciagnal wodze szerokopiersnego walacha, na moment nawet nie odrywajac spojrzenia od Berelain. Od poczatku sprzeciwial sie jej udzialowi w tej wyprawie. - Grady moze cie odwiezc i wrocic, podczas gdy my na niego zaczekamy i zobaczymy, czy Seanchanie sie pokaza. -Zostane, kapitanie. Zostane. - Ton glosu Berelain byl twardy i spokojny, jednak w jej woni pod zwyczajowa cierpliwoscia drzala nuta zatroskania. Nie byla tak pewna siebie, na jaka chciala wygladac. Zaczela nawet perfumowac sie lekkim zapachem kwiatow. Perrin czasami przylapywal sie na tym, ze probuje zgadywac, jakie to sa kwiaty, ale dzis byl zbyt skoncentrowany na czym innym. W woni Annoury wyraznie wybijalo sie zdenerwowanie, choc jej pozbawiona sladow wieku twarz Aes Sedai, okolona dziesiatkami cieniutkich warkoczykow, pozostawala rownie niewzruszona jak zawsze. Z drugiej strony, Szara siostra z orlim nosem niezmiennie pachniala nerwowoscia od czasu pojawienia sie niesnasek miedzy nia a Berelain. Ktore byly zreszta wylacznie jej wina - nie miala prawa za plecami Pierwszej spotykac sie z Masema. Niemniej ona rowniez byla przeciw udzialowi Berelain w ekspedycji. Teraz probowala zblizyc sie na swej kasztance, a Berelain, pozornie nie patrzac nawet na swa doradczynie, anglezowala swa siwke w przeciwnym kierunku. Znow dalo sie wyczuc zdenerwowanie. Czerwona suknia Berelain do konnej jazdy, ciezka od zlotych, misternych haftow, wycieta byla nisko, jak sie to juz jej dawno nie zdarzalo, pozory skromnosci zapewnial szeroki naszyjnik z ognistych lez i opali. Przy dopasowanym pasku spinajacym talie wisial sztylet o rekojesci wysadzanej klejnotami. Delikatna korona Mayene - zloty jastrzab w locie nad jej czolem - spoczywala na czarnych wlosach, ale przy pasku i naszyjniku sprawiala blade wrazenie. Berelain byla piekna kobieta, wydawala mu sie taka zwlaszcza teraz, gdy, jak mniemal, przestala sie za nim uganiac, ale oczywiscie daleko jej bylo do Faile. Annoura miala na sobie pozbawiona ozdob szara suknie do konnej jazdy, ale pozostali czlonkowie oddzialu przywdziali swoje najlepsze stroje. W przypadku Perrina byl to kaftan z ciemnozielonego jedwabiu ze srebrnymi haftami na rekawach i ramionach. Nie przepadal za wymyslnymi ubiorami - Faile wlasciwie zmusila go do nabycia tego, co posiadal; "zmusila" bylo wlasciwym slowem, choc wszelkie jej zabiegi mialy nadzwyczaj delikatny charakter. Dzis jednak chcial wywrzec odpowiednie wrazenie. Jesli wrazenie to psul szeroki prosty pasek skorzany zapiety na plaszczu, trudno. -Na pewno przyjedzie - mruknal Arganda. Pierwszy Kapitan Alliandre byl niski i krepy. Nie zdjal srebrnego helmu, na ktorego szczycie sterczaly trzy krotkie, biale piora i siedzac w siodle, luzowal wciaz miecz w pochwie, jakby atak byl blisko. Napiersnik tez mial posrebrzany. W sloncu mozna go bylo dostrzec z odleglosci mil. - Musi. -Prorok mial w tej kwestii inne zdanie - wtracil Aram zapalczywie, podjezdzajac na dlugonogim siwku do Steppera. Odziany byl w kaftan w zielone pasy, znad ramienia sterczala mosiezna glowica rekojesci miecza w ksztalcie wilczego lba. Kiedys mozna go bylo nazwac zbyt przystojnym jak na mezczyzne, teraz z kazdym dniem twarz mial coraz bardziej ponura. Roztaczal wokol siebie atmosfere wycienczenia: zapadniete oczy, sciagniete usta. - Prorok mowi, ze albo sie pojawia, albo to pulapka. Mowi, ze nie powinnismy ufac Seanchanom. Perrin w milczeniu zzul zlosc, w rownym stopniu skierowana na siebie, co na niegdysiejszego Druciarza. Balwer doniosl mu, ze Aram zaczal spedzac coraz wiecej czasu z Masema, nieprzyzwoitym wydawalo mu sie wyraznie go upominac, zeby nie donosil tamtemu o wszystkim, co Perrin robi. Co sie stalo, nie odstanie sie, na przyszlosc wszakze bedzie wiedzial lepiej. Rzemieslnik powinien znac swe narzedzia i dbac, by nie zniszczaly. To samo odnosilo sie do ludzi. Jesli zas chodzi o Maseme, nic dziwnego, ze nie chcial dopuscic do spotkania z kims, kto wiedzial o jego wlasnych negocjacjach z Seanchanami. Oddzial byl dosc spory, wiekszosc jego sily miala pozostac wsrod drzew. Piecdziesieciu konnych Skrzydlatych Gwardzistow Berelain w czerwonych helmach z okapami i czerwonych napiersnikach pod powiewajacym na wietrze sztandarem zlotego jastrzebia na blekitnym polu; na dlugich lancach o stalowych grotach kolysaly sie czerwone proporce. Oprocz nich piecdziesieciu konnych Ghealdan w wypolerowanych napiersnikach i ciemnozielonych, stozkowych helmach - nad nimi lopotal sztandar z trzema srebrnymi gwiazdami na czerwonym tle. Proporce ich lanc byly zielone. Wszyscy wygladali bardzo dzielnie, ale Perrin wiedzial, ze daleko im do smiertelnie groznego Jura Grady, choc on wypadal przy nich blado w swym prostym, czarnym kaftanie ze srebrnym mieczem u kolnierza i pomarszczona, chlopska twarza. Sam zreszta doskonale zdawal sobie z tego sprawe, totez stal obok gniadego walacha ze swoboda czlowieka przygotowujacego sie do codziennej pracy. W odroznieniu do niego Leof Torfinn i Tod al'Caar, jedyni obecni tu ludzie z Dwu Rzek, z podniecenia prawie podskakiwali w siodlach, mimo dlugiego wczesniejszego oczekiwania. Pewnie by sie tak nie cieszyli, gdyby wiedzieli, ze wybral ich, poniewaz pasowali mu najbardziej ze wszystkich w swoich pozyczonych kaftanach z ciemnej, dobrze utkanej welny. Leof dzierzyl sztandar Perrina z Czerwonym Wilczym Lbem, Tod zas Czerwonego Orla Manetheren - plotna lopotaly na drzewcach dluzszych niz lance. Prawie sie pobili, co ktory poniesie. Perrin mial nadzieje, ze nie dlatego, iz zaden nie mial zamiaru wznosic Czerwonego Wilczego Lba. Leof mimo wszystko wygladal na zadowolonego. Tod na wniebowzietego. Oczywiscie nie mial pojecia, dlaczego Perrin zabral ze soba choragiew. Jak to czesto powiadal Mat, dobijajac targu, nalezalo wzbudzic w kontrahencie przekonanie, ze zyskuje cos ekstra. W glowie Perrina zawirowaly barwy i przez moment wydawalo mu sie, ze widzi Mata, rozmawiajacego z niska, smagla kobieta. Przepedzil te wizje. Liczylo sie tylko to, co tu i teraz, dzisiaj. Liczyla sie tylko Faile. -Przybeda - warknal Arganda w odpowiedzi na pytanie Arama, choc rownoczesnie spojrzal przez kraty helmu tak, jakby oczekiwal sprzeciwu. -A jesli nie? - dopytywal sie Gallene, patrzac jednym okiem z rownym ogniem jak Arganda dwojgiem swoich. Jego lakierowany na czerwono napiersnik blyszczal rownie mocno jak posrebrzany napiersnik Argandy. Male szanse, aby udalo ich sie namowic na przyczernienie ich. - A jesli to jest pulapka? Arganda odwarknal cos nieartykulowanego z glebi gardla, prawie jak wilk. Ten czlowiek byl na krawedzi utraty panowania nad soba. Wiatr przyniosl zapach koni doslownie na moment, nim Perrin uslyszal pierwsze trele sikorek modrych, zbyt ciche dla innych uszu. Ptaki spiewaly w galeziach drzew rosnacych wokol laki. Do lasu wkroczyly liczne oddzialy, najpewniej nieprzyjazne. Rozlegly sie kolejne trele, blizej. -Juz sa - powiedzial, sciagajac na siebie znaczace spojrzenia Argandy i Gallene. Zawsze staral sie nie zdradzac czulosci swego sluchu tudziez wechu, ale teraz postanowil z gory zapobiec awanturze miedzy tamtymi. Kolejne trele, jeszcze blizej. -Nie moge narazac Pierwszej, jesli istnieje jakakolwiek mozliwosc zasadzki - powiedzial Gallene, dopinajac helm. Wszyscy znali znaczenie sygnalu alarmowego. -Ja decyduje, Kapitanie - odpowiedziala Berelain, zanim Perrin zdazyl otworzyc usta. -Ale twoje bezpieczenstwo jest moja sprawa, moja Pierwsza. - Berelain wciagnela gleboki oddech, jej twarz pociemniala, ale Perrin zdazyl uprzedzic wybuch. - Tlumaczylem ci, w jaki sposob rozbroimy te pulapke, jezeli faktycznie ja na nas zastawiono. Wiesz, ze Seanchanie sa podejrzliwi. Zapewne boja sie wpasc w nasza zasadzke. Gallene wydal z gardla nieartykulowany odglos. W woni Berelain niewzruszone wyczekiwanie zaczelo zanikac, by po chwili powrocic, silniejsze niz przedtem. -Powinienes go sluchac, Kapitanie - powiedziala usmiechajac sie do Perrina. - On wie, co robi. Na przeciwleglym skraju laki pojawil sie oddzial jezdzcow, tamci natychmiast sciagneli wodze. Nietrudno bylo dostrzec Tallanvora. W ciemnym kaftanie, na dobrym tarantowatym koniu, byl jedynym mezczyzna bez zbroi pomalowanej zywa czerwienia, zolcia i blekitem. Oprocz niego zbroi nie mialy na sobie tez dwie kobiety, jedna w blekitach z czerwienia na piersiach i druga w szarosciach. W promieniach slonca lsnila laczaca je nic. Tak... Sul'dam i damane. Podczas negocjacji odbywajacych sie za posrednictwem Tallanvora nie bylo o tym mowy, niemniej Perrin wzial i te mozliwosc pod uwage. -Czas - powiedzial, zbierajac jedna dlonia wodze Steppera. - Zanim ona dojdzie do wniosku, ze to my cos szykujemy. Zanim Berelain zdazyla ruszyc, Annoura zdolala sie przedostac dosc blisko, by polozyc dlon na jej ramieniu. -Powinnas mi pozwolic jechac ze soba, Berelain. Mozesz potrzebowac mojej rady... To beda pewnego rodzaju negocjacje, a w nich wlasnie sie specjalizuje. -Podejrzewam, ze Seanchanie potrafia juz rozpoznac oblicze Aes Sedai, prawda, Annoura? Nie wydaje mi sie, by byli sklonni z toba negocjowac. Poza tym - dodala Berelain, nieco zbyt slodkim glosem - musisz tu zostac, zeby pomagac panu Grady. Plamy czerwieni zabarwily na moment policzki Aes Sedai, szerokie usta zacisnely sie. Trzeba bylo sie odwolac do autorytetu Madrych, by naklonic ja dzis do sluchania rozkazow Grady'ego, choc Perrin wolal nie wiedziec, jak to zostalo osiagniete, ona zas od chwili wyruszenia z obozu probowala sie wykrecic z danego slowa. -Ty tez zostajesz - powiedzial Perrin, gdy Aram wyraznie chcial ruszac z innymi. - Ostatnio bywasz w goracej wodzie kapany, nie moge ryzykowac, ze zrobisz cos nieprzemyslanego. Na szali spoczywa zycie Faile. - Szczera prawda. Nie bylo potrzeby wspominac, ze nie ma ochoty, aby wszystko co zostanie powiedziane, dotarlo natychmiast do uszu Masemy. - Rozumiemy sie? W woni Arama zaklebilo sie rozczarowanie. Z niechecia skinal glowa, a potem oparl dlonie na leku siodla. Mimo rodzacego sie w nim uwielbienia dla Masemy wciaz gotow byt po stokroc narazac zycie dla Faile. Przynajmniej jesli mowa o czynach swiadomych i kontrolowanych. Bezmyslnosc byla czyms zupelnie innym. Perrin wyjechal na otwarta przestrzen, majac u jednego boku Argande, a u drugiego Berelain i Gallene. Chorazowie ruszyli za nimi, potem dziesiatka z Mayene i dziesiatka z Ghealdan, w kolumnach dwojkowych. Na ten widok Seanchanie tez ruszyli w ich strone, rowniez szykiem kolumny; Tallanvor jechal na czele obok dowodcow, jednego na gniadoszu, drugiego na dereszowatym kasztanku. Kopyta konskie nie wydawaly zadnych odglosow na ugniecionej trawie. Las umilkl, nawet Perrin niczego nie slyszal. W pewnym momencie Mayenianie i Ghealdanie rozsypali sie w tyraliere, po chwili podobnie postapili Seanchanie w swych jaskrawych zbrojach, natomiast Perrin i Berelain ruszyli w kierunku Tallanvora i towarzyszacej mu dwojki - jeden mial na przypominajacym leb owada, lakierowanym helmie trzy cienkie, niebieskie piora, drugi tylko dwa. Sul'dam i damane tez podjechaly. Spotkali sie posrodku laki, w otoczeniu ciszy i polnych kwiatow, szesc krokow od siebie. Tallanvor zajal miejsce z boku, miedzy dwoma grupkami, zbrojni Seanchanie zdjeli helmy dlonmi w zelaznych rekawicach, o barwach takich jak reszta ich zbroi. Ten z dwoma piorami okazal sie slomianowlosym mezczyzna o kwadratowej twarzy, pokrytej licznymi bliznami. Wyraznie weteran, ktory, co dziwne, najwyrazniej wietrzyl dobra zabawe. Perrina przede wszystkim interesowal tamten drugi. Gniadego, doskonale - w jego opinii -wyszkolonego rumaka bojowego, dosiadala kobieta, wysoka, o szerokich ramionach, choc poza tym raczej szczupla, niemloda. Siwizna pstrzyla na skroniach jej czarne, krotko przyciete, krecone wlosy. Skore miala czarna jak swiezo zaorana gleba, na twarzy zas tylko dwie blizny. Jedna biegla przez lewy policzek. Druga, na czole, zabrala czesc prawej brwi. W oczach niektorych blizny byly oznaka tego, ze jest sie groznym. Perrin sadzil, ze im mniej ma sie blizn, tym lepszym trzeba byc w boju. Wiatr przyniosl mu jej won, w ktorej dominowalo zaufanie we wlasne sily. Powiodla spojrzeniem po lopocacych sztandarach. Uznal, ze chwile dluzej zatrzymala je na Czerwonym Orle Manetheren, a potem na Zlotym Jastrzebiu Mayene - zanim jednak zdazyl sie o tym przekonac, juz badawczo patrzyla na niego. Wyraz jej twarzy nie zmienil sie na jote, kiedy zobaczyla zolte oczy, ale rownoczesnie w jej won wkradla sie osobliwa nuta, ostra i twarda. Na widok ciezkiego, kowalskiego mlota w petli przy siodle niezidentyfikowany zapach poglebil sie. -Mam zaszczyt przedstawic Perrina t'Bashere Aybare, pana Dwu Rzek, suwerena krolowej Alliandre z Ghealdan - oglosil Tallanvor, wskazujac dlonia Perrina. Twierdzil, ze Seanchanie sa obsesyjnymi maniakami ceremonialu, Perrin wszak nie mial pojecia, czy sa to formy seanchanskie, czy cos z Andoru. Tallanvor mogl zreszta wszystko zmyslic. - Mam zaszczyt przedstawic Berelain sur Paendrag Paeron, Pierwsza z Mayene, Blogoslawiona Swiatloscia, Obronczynie Fal, Glowe Domu Paeron. - Sklonil sie im, a potem przelozyl wodze i druga dlonia wskazal Seanchan. - Mam zaszczyt przedstawic: General Sztandaru Tylee Khirgan z Zawsze Zwycieskiej Armii, w sluzbie Imperatorowej Seanchan. Mam zaszczyt przedstawic Kapitana Bakayara Mishime z Zawsze Zwycieskiej Armii, w sluzbie Imperatorowej Seanchan. - Kolejny uklon, a potem Tallanvor zawrocil siwka i odjechal na miejsce obok chorazych. Twarz mial ponura, jak nie przymierzajac Aram, niemniej pachnial nadzieja. -Ciesze sie, ze nie przedstawil cie jako Wilczego Krola, moj panie - powiedziala z silnym akcentem general sztandaru. Rozciagala slowa tak, ze Perrin musial natezac uwage, zeby cokolwiek zrozumiec. - W przeciwnym razie uznalabym, ze trwa juz Tarmon Gai'don. Znasz Proroctwa Smoka? "Kiedy Wilczy Krol bierze do reki mlot, oto znak ostatnich dni. Lis bierze sluby z krukiem, a traba bojowa grzmi". Osobiscie nigdy nie wiedzialam, co znaczy ten drugi wers. I ty, moja pani. Sur Paendrag. To z pewnoscia oznacza potomkinie Paendraga. -Moja rodzina wywodzi sie w prostej linii od Artura Paendraga Tanrealla - odparla Berelain, unoszac nieco glowe. Podmuch wiatru przyniosl do nozdrzy Perrina nute dumy wsrod cierpliwosci i perfum. Wczesniej uzgodnili, ze Perrin bedzie prowadzil rozmowy, ona miala byc tu po to, aby oszolomic Seanchan pieknem mlodej wladczyni, ewentualnie zeby wesprzec go, niemniej na bezposrednie pytanie musiala przeciez odpowiedziec. Tylee pokiwala glowa, jakby dokladnie takiej odpowiedzi sie spodziewala. -To czyni cie daleka kuzynka rodziny cesarskiej, moja pani. Bez watpienia Imperatorowa, oby zyla wiecznie, chetnie cie przywita. Oczywiscie, o ile nie bedziesz zglaszac roszczen do imperium Jastrzebiego Skrzydla. -Przedmiotem moich roszczen jest wylacznie Mayene - oznajmila z duma Berelain. - I jego bede bronic do ostatniego tchu. -Nie przybylem tutaj, zeby rozmawiac o Proroctwach, Jastrzebim Skrzydle czy twojej Imperatorowej - z irytacja ucial Perrin. Po raz drugi w ciagu kilku ostatnich chwil barwy w jego glowie probowaly skrzepnac w obraz, tylko po to, by sie zaraz rozplynac. Nie bylo czasu. Wilczy Krol? Gdyby to Skoczek uslyszal, smialby sie, na tyle, na ile wilk potrafil sie smiac. Kazdy wilk by sie usmial. Mimo to poczul przeszywajacy dreszcz. Nie zdawal sobie wczesniej sprawy, ze Proroctwa wspominaja o nim. A mlot mial byc zwiastunem Ostatniej Bitwy? Stop. Liczyla sie tylko Faile. I jej wolnosc. - Warunkiem tego spotkania mialo byc nie wiecej niz po trzydziestu ludzi z kazdej strony, wy jednak rozmiesciliscie zolnierzy w lesie po obu naszych stronach. Mnostwo zolnierzy. -Wy tez - powiedzial Mishima, z usmiechem znieksztalconym przez blizne siegajaca kacika ust - w przeciwnym razie nie wiedzielibyscie o naszych. - Mowil z jeszcze silniejszym akcentem niz Tylee. Perrin nie spuszczal wzroku z general sztandaru. -Poki tam sa, moze sie cos wydarzyc. Nie chce, zeby sie cos stalo. Chce oswobodzic zone z rak Shaido. -A jak niby twoim zdaniem mamy doprowadzic do tego, aby nic sie nie stalo? - zapytal Mishima, machinalnie wymachujac koncowka wodzy. Z tonu jego glosu mozna by wnosic, ze sprawa bynajmniej nie jest istotna. Wychodzilo na to, ze Tylee zadowolona jest, pozwalajac mu mowic, podczas gdy ona mogla obserwowac reakcje Perrina. - Mamy zaufac wam i pierwsi wycofac naszych czy wy nam zaufacie i pierwsi wycofacie swoich? "Na wysokosciach nie masz innych sciezek, jak tylko wylozone ostrzami sztyletow". Nie ma tu wiele miejsca na zaufanie. Przypuszczam, ze obopolnie mozemy wydac rozkazy, zgodnie z ktorymi nasi ludzie wycofaja sie w tym samym czasie, ale wciaz istnieje mozliwosc, iz jedna strona bedzie oszukiwac. Perrin pokrecil glowa. - Ty bedziesz musiala mi zaufac, generale sztandaru. Ja nie mam zadnych powodow, by was zaatakowac lub wziac do niewoli, a wszelkie powody, by tego nie robic. Nie moge miec tej pewnosci w odniesieniu do was. Mozecie uznac pojmanie Pierwszej z Mayene za warte niewielkiej zdrady. - Berelain zasmiala sie cicho. Nadszedl czas na zrobienie uzytku z tyczki. Nie tylko po to, zeby wyploszyc Seanchan z lasu, ale zeby przekonac ich, iz powinni cenic, co ma im do zaoferowania. Ustawil pionowo galaz przed soba. - Spodziewam sie, ze wasi ludzie to dobrzy zolnierze. Moi ludzie nie sa zolnierzami, choc walczyli z trollokami i Shaido, i poradzili sobie. - Ujal galaz u podstawy, uniosl wysoko ponad glowe, rownoczesnie przekrecajac do poziomu; okorowane fragmenty znalazly sie po obu stronach. - Ale umieja bic lwy, pantery i gorskie koty, ktore schodza na dol, by polowac na nasze stada, jak tez dziki i niedzwiedzie, ktore same potrafia zmienic sie w lowcow, w gorach podobnych tym. - W tym momencie galaz szarpnela sie gwaltownie pod jego rekawica, podwojne uderzenie grotow w drewno omalze nie wyrwalo mu ramienia ze stawu. Opuscil galaz i zademonstrowal dwie blizniacze strzaly, ktorych ostre groty przebily twardy dab na wylot. Trzysta krokow stanowilo dystans naprawde spory jak na rozmiar celu, strzelcami byli jednak Jondyn Barran i Jori Congar. Najlepsi, jakimi dysponowal. - Jesli do czegos dojdzie, wasi ludzie nawet nie beda wiedziec, kto ich zabija, a te zbroje nie przydadza sie na wiele przeciwko dlugim lukom z Dwu Rzek. Mam wszelako nadzieje, ze do niczego nie dojdzie. - Zebrawszy wszystkie sily, cisnal galaz w powietrze. -Moje oczy! - warknal Mishima, jego reka siegnela do miecza, mimo iz on sam rownoczesnie sciagal wodze deresza i obserwowal perrinowa galaz. Jego helm spadl na trawe. General sztandaru nawet nie wykonala ruchu ku broni, choc ona rowniez obserwowala Perrina i galaz. Przynajmniej z poczatku. Ostatecznie przygladala sie jej tylko do momentu, gdy galaz znalazla sie jakies sto stop ponad ziemia, poniewaz wtedy ogarnela ja kula ognia tak goraca, ze Perrin poczul, jakby ktos otworzyl drzwiczki paleniska. Berelain uniosla dlon, zakrywajac twarz. Tylee po prostu przygladala sie z namyslem. Ogien gorzal pare chwil, ale tego bylo dosc, zeby z drewna zostala tylko garsc popiolow, unoszonych przez wiatr. Garsc popiolu i dwa metalowe drobiazgi, ktore spadly na trawe. Natychmiast zaczela dymic, pojawily sie male plomyki, potem wieksze. Nawet rumak bojowy parsknal lekliwie. Klacz Berelain zaczela tanczyc, probujac wyrwac jej wodze z rak i uciec. Perrin zaklal pod nosem - nie powinien zapomniec o grotach strzal - i zabral sie za zsiadanie z konia, zeby zdeptac ogien. Nie zdazyl przelozyc przez siodlo nawet jednej nogi, gdy plomienie zniknely, zostawiajac tylko waskie wstazki dymu, unoszace sie nad splachetkiem poczernialej trawy. -Dobra Norie - mruknela sul'dam, poklepujac damane. - Norie jest wspaniala damane. - Slyszac pochwale, odziana w szarosci kobieta usmiechnela sie niesmialo. Wbrew pelnym otuchy slowom w oczach sul'dam czail sie niepokoj. -Tak... - zaczela Tylee - masz ze soba marath... - urwala, zaciskajac usta. - Masz ze soba Aes Sedai. Wiecej niz jedna? Niewazne. Nie moge powiedziec, by te Aes Sedai, jakie widywalam, wywarly na mnie wielkie wrazenie. -To nie byla marath'damane, pani general - powiedziala cicho sul'dam. Tylee siedziala przez chwile w milczeniu, badawczo obserwujac Perrina. - Asha'mani -powiedziala w koncu i nie bylo to pytanie. - Zaczynasz mnie zaciekawiac, moj panie. -Wobec tego moze w ten sposob cie wreszcie przekonam - oznajmil Perrin. - Tod, zwin sztandar wokol drzewca i przynies tutaj. - Poniewaz nie uslyszal za plecami zadnego poruszenia, obejrzal sie przez ramie. Tod patrzyl na niego oslupialy. - Tod. Tod jakos sie w koncu otrzasnal i zaczal zwijac sztandar. Kiedy jednak podjechal do Perrina i wreczyl mu drzewce, wciaz wygladal na bardzo nieszczesliwego. Potem usiadl, gdzie stal, z wyciagnietymi rekoma, jakby wierzyl, ze zaraz jego brzemie spocznie w nich na powrot. Perrin pchnal Steppera ku Seanchanom, trzymajac sztandar poziomo przed soba. -Dwie Rzeki byly niegdys sercem Manetheren, generale sztandaru. Ostatni krol Manetheren padl w bitwie dokladnie tam, gdzie dzis jest Pole Emonda, wioska, w ktorej sie urodzilem i dorastalem. Manetheren wciaz spiewa w naszej kroi. Ale Shaido uwiezili moja zone. Zeby ja uwolnic, zrezygnuje ze wszelkich roszczen do odrodzonego Manetheren, podpisze kazdy akt abdykacji, jakiego zazadasz. A ziemia ta moze okazac sie niczym gaszcz jezyn dla was, Seanchan. Ty zas mozesz byc ta, ktora gaszcz ten wypleni, nie rozlewajac nawet kropli krwi. - Za nim ktos rozpaczliwie jeknal. Uznal, ze Tod. Nagle wiatr zmienil sie w huraganowy podmuch, wiejacy w przeciwnym niz dotad kierunku. Obsypal ich piach, a podmuch byl tak silny, ze Perrin musial wczepic sie w siodlo, zeby nie spasc. Niewidzialne rece szarpaly mu kaftan. Co sie dzialo? Skad ten wiatr, skoro przeciez sciolka lesna byla gruba na kilka cali warstwa martwych lisci? Porywisty podmuch niosl won spalonej siarki, Perrina az zakrecilo w nosie. Konie zarzucaly lbami, ale wycie wichru tlumilo odglosy przerazenia dobywajace sie z rozwartych pyskow. Trwalo to tylko pare chwil, a potem skonczylo rownie nagle, jak zaczelo, zostawiajac tylko bryze wiejaca znow w przeciwnym kierunku. Zwierzeta drzaly, parskaly, szarpaly sie w wedzidlach i przewracaly oczami. Perrin poklepal Steppera po karku i wymruczal uspakajajace slowa, z niewielkim skutkiem. General sztandaru wykonala dziwny gest i mruknela: -Uchron nas przed Cieniem. Skad to sie, na Swiatlosc, wzielo? Slyszalam opowiesci o dziwach. A moze byla to dalsza czesc twej perswazji, moj panie? -Nie - powiedzial zgodnie z prawda Perrin. Okazalo sie, ze Neald potrafi wplywac na pogode, ale Grady nie mial o tym pojecia. - A jakie ma znaczenie, skad sie to wzielo? Tylee przypatrzyla mu sie z namyslem, potem pokiwala glowa. -Jakie to ma znaczenie? - powtorzyla, jakby niekoniecznie sie z nim zgadzala. - Znamy historie o Manetheren. To bylyby jezyny pod stopami i zadnych butow. Pol Amadicii trzesie sie od plotek na temat twoj i tego sztandaru, na temat wskrzeszenia Manetheren i "wyzwolenia" Amadicii spod naszej wladzy. Mishima, zagraj do odwrotu. - Slomianowlosy bez wahania podniosl do ust maly, prosty rozek, ktory wisial na czerwonym rzemyku na jego szyi. Zagral cztery ostre nuty i dwukrotnie powtorzyl sekwencje, a potem upuscil rozek na piers. - Ja swoje zrobilam - zauwazyla Tylee. Perrin odrzucil glowe do tylu, a potem krzyknal tak glosno i wyraznie, jak tylko potrafil: -Dannil! Tell! Kiedy ostatni Seanchanie wycofaja sie na koniec laki, zbierz wszystkich i dolacz do Grady'ego! General sztandaru wsadzila maly palec do ucha i podlubala nim, nie baczac na okrywajaca go rekawice. -Masz silny glos - powiedziala sucho. Dopiero wtedy siegnela po drzewce sztandaru i oparla niedbale o siodlo. Po raz drugi na niego nie spojrzala, tylko jedna dlon gladzila materie, byc moze nieswiadomie. - Powiedz mi wiec, w czym mozesz dopomoc mi w realizacji moich planow, moj panie? Mishima przerzucil noge nad wysokim lekiem swego siodla, a potem zeskoczyl, zeby podniesc helm. Wiatr potoczyl go po ziemi prawie na pol drogi ku stojacym w szeregu zolnierzom seanchanskim. Sposrod drzew dobiegl krotki trel slowika, dolaczyl do niego drugi, potem nastepny. Seanchanie wycofywali sie. Czy oni rowniez poczuli na wlasnej skorze ten wiatr? Niewazne. -Nie mam nawet w przyblizeniu tylu ludzi co ty - przyznal Perrin. - Poza tym nie sa to wyszkoleni zolnierze. Ale mam Asha'manow, Aes Sedai i Madre, ktore potrafia przenosic, a kazde z nich jest na wage zlota. - Otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale uciszyl ja gestem dloni. - Musisz mi dac slowo, ze nie bedziesz probowala nalozyc im smyczy. - Zerknal znaczaco na sul'dam i damane. Sul'dam nie spuszczala wzroku z Tylee, oczekujac rozkazow, rownoczesnie glaskala swa podopieczna po wlosach, jak glaszcze sie kota, zeby go uspokoic. Norie zas prawie mruczala! Swiatlosci! - Potrzebne mi twoje slowo, ze beda przed toba bezpieczne, jak tez wszyscy w obozie, ktorzy nosza biale szaty. Wiekszosc z nich to i tak nie sa Shaido, a jedynie Aielowie wsrod nich sa moimi przyjaciolmi. Tylee pokrecila glowa. -Masz dziwnych przyjaciol, moj panie. Tak czy owak przy bandach Shaido znalezlismy ludzi z Cairhien i Amadicii, a potem puscilismy ich wolno, choc wiekszosc Cairhienian zdawala sie nie wiedziec, co z soba dalej poczac. Jedynymi ludzmi w bieli, jakich zatrzymujemy, sa Aielowie. W przeciwienstwie do reszty tych gai'shain sa z nich znakomici da'covale. Mimo to zgadzam sie puscic twoich przyjaciol wolno. I dam spokoj twoim Aes Sedai oraz Asha'manom. Zapobiezenie temu zgrupowaniu moze okazac sie bardzo wazne. Powiedz mi, gdzie stacjonuja, a sprobuje wlaczyc cie w swoje plany. Perrin potarl palcem czubek nosa. Wydawalo sie nadzwyczaj nieprawdopodobne, by wielu sposrod tych gai'shain nalezalo do Shaido, ale po co o tym wspominac? Niech odzyskaja szanse na wolnosc, gdy minie ich rok i dzien. -Obawiam sie, ze musimy pozostac przy moich planach. I choc Sevanna to ciezki orzech do zgryzienia, wymyslilem, jak tego dokonac. Przede wszystkim ma ze soba jakies sto tysiecy Shaido, a z kazda chwila gromadzi wiecej. Nie wszyscy to algai'd'siswai, niemniej kazdy dorosly w potrzebie potrafi posluzyc sie wlocznia. -Sevanna. - Tylee usmiechnela sie z zadowoleniem. - Slyszelismy juz to imie. Z ogromna radoscia sprezentuje Sevanne z Jumai Shaido Kapitanowi-Generalowi. - Usmiech zbladl. - Sto tysiecy to znacznie wiecej, niz oczekiwalam, ale i tej liczbie jestem w stanie podolac. Walczylismy juz z tymi Aielami w Amadicii. Co, Mishima? Mishima podjechal do nich i rozesmial sie, ale w tym smiechu nie bylo rozbawienia. -Walczylismy, walczylismy, generale sztandaru. To sa grozni wojownicy, zdyscyplinowani i zreczni, ale mozna sobie z nimi poradzic. Trzeba otoczyc jedna z ich band, szczepow, trzema lub czterema damane, a potem tluc tak dlugo, poki sie nie poddadza. Paskudna robota. Maja ze soba rodziny. Dzieki temu poddaja sie szybciej. -Rozumiem, ze dysponujecie dziesiatkami damane -powiedzial Perrin - ale czy tego wystarczy, zeby pokonac trzysta, czterysta potrafiacych przenosic Madrych? General sztandaru zmarszczyla brwi. -Wspomniales o tym juz wczesniej. Madre, ktore potrafia przenosic. W kazdej ze zlapanych przez nas band byly Madre, ale zadna nie przenosila. -Dlatego, ze wszystkie sposrod Shaido zgromadzily sie przy Sevannie - odparl Perrin. - Co najmniej trzysta, moze czterysta. Madre, ktore sa ze mna, nie maja w tej kwestii wiekszych watpliwosci. Tylee i Mishima wymienili spojrzenia, a general sztandaru westchnela. Mishima patrzyl ponuro. - No, coz - powiedziala ona - niezaleznie od rozkazow, nie ma mowy o tym, zeby zalatwic wszystko po cichu. Corka Dziewieciu Ksiezycow z pewnoscia bedzie zaniepokojona, gdy za cala akcje korzyc sie bede w obliczu Imparatorowej, oby zyla wiecznie. A korzyc sie bede. - Corka Dziewieciu Ksiezycow? Najwyrazniej jakas Seanchanka wysokiej rangi. Czemu mialoby to ja zaniepokoic? Mishima skrzywil sie, co na pobliznionej twarzy stanowilo widok iscie przerazajacy. -Czytalem, ze pod Semalaren bylo po obu stronach po czterysta damane i skonczylo sie wszystko prawdziwa rzezia. Pol imperialnej armii poleglo na polu, a sposrod buntownikow co najmniej trzech na czterech. -Niewazne, Mishima, musimy to zrobic. A wlasciwie ktos musi. Od ciebie przeprosiny nie beda wymagane, ale mi sie nie upiecze. - Coz, na Swiatlosc, bylo tak niepokojacego w przeprosinach? Ta kobieta pachniala... rezygnacja. - Nieszczesliwie sie sklada, ze cale tygodnie, jesli nie miesiace, zabierze zebranie dostatecznej liczby zolnierzy i damane, aby wyrwac ten wrzod. Dziekuje ci za propozycje pomocy, moj Panie. Nie pojdzie w niepamiec. - Tylee wyciagnela przed siebie reke ze sztandarem. - Nalezy do ciebie, poniewaz ja nie potrafie sie wywiazac z mojej czesci umowy. Najpierw jednak drobna rada. Zawsze Zwycieska Armia moze miec przed soba inne zadania na ten moment, ale nie pozwolimy nikomu korzystac z okazji i tworzyc pod naszym bokiem zadnego krolestwa. Chcemy odzyskac te ziemie, a nie rozbijac je na dzielnice. -A my chcemy zatrzymac nasze ziemie - oznajmila zapalczywie Berelain, zmuszajac klacz do pokonania skokiem tych kilku krokow martwej trawy, dzielacej ja od Seanchan. Klacz byla chetna do skoku, chetna do biegu jak najdalej od paskudnego wiatru i Berelain miala trudnosci z jej opanowaniem. Nawet jej won byla zapalczywa. Bez sladu cierpliwosci. Pachniala niczym wilczyca broniaca swego poranionego samca. - Slyszalam, ze miano waszej Zawsze Zwycieskiej Armii jest juz raczej cokolwiek zdezaktualizowane. Slyszalam, ze Smok Odrodzony rozbil was na Poludniu. Niech wam sie wiec nie wydaje, ze Perrina Aybary nie stac na to samo. - Swiatlosci, a on sie martwil nieoglednoscia Arama! -Nie chce bic nikogo procz Shaido - oznajmil zdecydowanie Perrin, walczac z mentalnym obrazem, jaki ksztaltowal mu sie przed oczyma. Splotl rece na leku siodla. Przynajmniej Stepper powoli sie uspokajal. Ogier wciaz od czasu do czasu drzal, przestal natomiast przewracac oczyma. -Jest sposob, dzieki ktoremu dokonamy naszego dziela, a rownoczesnie utrzymamy rzeczy w tajemnicy, tak ze nie bedziesz musiala nikogo przepraszac. - Jezeli ta kwestia byla w jej oczach tak doniosla, nie zawaha sie przed jej wykorzystaniem. - Corka Dziewieciu Ksiezycow moze byc spokojna. Mowilem ci, ze wszystko mam zaplanowane. Tallanvor poinformowal mnie, ze posiadasz jakis napar, od ktorego potrafiacym przenosic kobietom robi sie slabo w nogach. Po chwili Tylee z powrotem wsparla sztandar na leku siodla i znowu zaczela przygladac sie badawczo Perrinowi. -Dziala na kobiety i mezczyzn - powiedziala na koniec, zaciagajac. - Slyszalam, ze paru mezczyzn w ten sposob zlapano. Ale w jaki sposob chcesz to podac tym czterystu kobietom, jesli otacza je sto tysiecy Aielow? -Tak, aby nie wiedzialy, co pija. Potrzebuje jednak wszystkiego, co mozesz zdobyc. Prawdopodobnie cale wozy Wody podgrzac nie mozna, rzecz jasna, dlatego to musi byc slaby napar. Tylee zasmiala sie cicho. -Smialy plan, moj panie. Przypuszczam, ze w fabryce, gdzie sie to produkuje, moga tyle miec, ale to jest daleko stad, w Amadicii, nad granica tarabonska. Kilka funtow potrafie zalatwic od reki, zeby dostac wiecej, bede musiala powiadomic kogos wyzszej rangi i wytlumaczyc, do czego mi potrzebne. A przeciez zachowanie tajemnicy jest tu kwestia zasadnicza. -Asha'mani znaja sie na czyms, co nazywaja Podrozowaniem - uspokoil ja Perrin. - Jednym krokiem mozna pokonac sto mil. Jesli zas chodzi o zezwolenie, byc moze to okaze sie pomocne. - Z rekawicy wyciagnal zwiniety, zatluszczony arkusz papieru. W miare jak czytala, brwi Tylee unosily sie coraz wyzej. Perrin znal krotki tekst na pamiec. OKAZICIEL NINIEJSZEGO PISMA JEST POD MOJA OSOBISTA OCHRONA. W IMIE IMPERATOROWEJ, OBY ZYLA WIECZNIE, NALEZY MU SIE WSZELKA POMOC, JAKIEJ DOMAGALBY SIE W SLUZBIE IMPERIUM, JAK POSZANOWANIE SCISLEJ TAJEMNICY, W RAMACH KTOREJ DZIALA. Nie mial zielonego pojecia, kim byla Suroth Sabelle Meldarath, ale jesli podpisala swoim imieniem cos takiego, musiala byc kims waznym. Moze chodzilo o Corke Dziewieciu Ksiezycow. General sztandaru oddala pismo Mishimie, a potem spojrzala na Perrina. Ten ostry, natarczywy zapach powrocil, silniejszy niz dotad. -Aes Sedai, Asha'mani, Aielowie, twoje oczy, mlot, a teraz jeszcze to! Kim ty jestes? Mishima gwizdnal przez zeby. - Wlasnoreczny podpis Suroth - mruknal. - Jestem czlowiekiem, ktory chce odzyskac zone - odrzekl Perrin - i w tym celu bede sie targowal nawet z Czarnym. - Spojrzeniem unikal sul'dam i damane. Wlasciwie niewiele juz brakowalo. -Umowa stoi? Tylee spojrzala na jego wyciagnieta dlon, potem ujela ja zdecydowanie. Miala mocny uscisk. Umowa z Czarnym. Ale gotow byl na wszystko, zeby uwolnic Faile. ROZDZIAL 5 COS... DZIWNEGO Deszcz, bebniacy o dach namiotu przez wiekszosc nocy, niedawno zelzal nieco. Faile ze spuszczonymi dla okazania szacunku oczyma podchodzila do siedziska Sevanny - mocno rzezbiony i pozlacany tron stal posrodku warstw jaskrawych dywanow, stanowiacych podlogenamiotu. Wiosna przyszla nagle, w mosieznych piecykach juz nie plonal ogien, ale w powietrzu jeszcze wisial ziab. Uklonila sie gleboko, uniosla tace ze srebrnej plecionki. Sevanna wziela zloty puchar z winem i oproznila go, nie patrzac nawet w jej strone. Mimo to wykonala kolejny gleboki uklon, wycofala sie i postawila tace na okutej mosiadzem, niebieskiej skrzyni, na ktorej stal juz srebrny dzban o dlugiej szyjce i trzy puchary. Wreszcie wrocila na miejsce, gdzie miedzy stojacymi tam lampami z odblasnikami a sciana namiotu z czerwonego jedwabiu oczekiwala pozostala jedenastka gai'shain. Namiot byl przestronny i wysoki. Nie dla Sevanny zwykle namioty Aielow. Czasami miewala trudnosci w ogole z dostrzezeniem w niej Aiela. Tego ranka leniuchowala w obszernej, brokatowej szacie jedwabnej, zwiazanej w taki sposob, ze siegajace prawie talii rozciecie ukazywalo polowe jej pokaznego lona, skrytego wszakze za taka iloscia naszyjnikow ze szlachetnymi kamieniami - szmaragdami, lzami ognistymi, opalami - i sznurami perel, ze wlasciwie stanowila widok prawie przyzwoity. Aielowie nie nosili pierscieni, ale kazdy palec Sevanny zdobil pierscien z klejnotem. Gruba obrecz ze zlota i lez ognistych, spoczywajaca na przepasce z blekitnego jedwabiu, spinajacej siegajace do pasa jasne wlosy, pelnila role diademu, jesli juz nie korony. Nie bylo w niej nic z Aiela. Faile i pozostalych jedenastu, szesc kobiet i pieciu mezczyzn, obudzono w srodku nocy, zeby czuwali przy lozu Sevanny - loze stanowily dwa puchowe materace, ulozone jeden na drugim - na wypadek, gdyby sie obudzila i czegos potrzebowala. Czy ktoremukolwiek z wladcow swiata towarzyszyl podczas snu tuzin sluzacych? Zwalczyla narastajace pragnienie ziewania. Kare mozna bylo otrzymac za rozne rzeczy, ziewanie z pewnoscia bylo jedna z nich. Gai'shain mieli zachowywac sie skromnie i chetnie zaspokajac wszelkie zyczenia, a to oznaczalo najwyrazniej sluzalczosc posunieta do granic niewolniczosci. Bain i Chiad, mimo iz zazwyczaj tak zapalczywe, z jakiegos powodu nie mialy trudnosci z zaakceptowaniem calej sytuacji. Z Faile bylo inaczej. Minal juz prawie miesiac od czasu, gdy za probe ukrycia noza zostala wychlostana i zwiazana ciasno niczym kowalska ukladanka, a w ciagu tego miesiaca bito ja jeszcze dziewiec razy za drobne przewinienia, ktore oko Sevanny calkiem inaczej klasyfikowalo. Jeszcze nie zniknela ostatnia kolekcja siniakow, nie miala ochoty na nastepna skutkiem zwyczajnej nieuwagi. Miala nadzieje, ze Sevanna uzna, iz zlamala ja tamta noc na zimnie. Wowczas uszla z zyciem tylko dzieki Rolanowi i jego mosieznym piecykom. Miala tez nadzieje, ze nie zostala zlamana. Kiedy zbyt dlugo udaje sie kogos, ksztaltuje sie swoja druga nature. W niewoli pozostawala od niecalych dwoch miesiecy i juz zdazyla zapomniec, ile to dokladnie dni. Czasami zdawalo jej sie, ze od lat nosi biale szaty. Czasami szeroki pasek i obroza z plaskich, zlotych ogniw zdawaly sie czyms naturalnym. To ja przerazalo. Pozostawala tylko nadzieja. Wkrotce ucieknie. Na pewno. Zanim Perrin sie zorientuje i sprobuje uwolnic. Dlaczego jeszcze sie nie zorientowal? Shaido nie ruszali sie od dawna ze swego obozu w Malden. Przeciez jej nie zostawil? Jej wilk przybedzie na pomoc. Musiala uciec, zanim odda zycie w beznadziejnej probie uwolnienia jej. Zanim udawanie wejdzie jej w krew. - Jak dlugo ma trwac kara przeznaczona dla Galiny Sedai, Therava? - zapytala Sevanna, spogladajac spod zmarszczonych brwi na Aes Sedai. Therava siedziala przed nia ze skrzyzowanymi nogami na blekitnej poduszce ozdobionej fredzlami, prosta i surowa. - Wczorajszej nocy przygotowala mi zbyt goraca wode do kapieli, poza tym jest tak poraniona, ze musialam nakazac, aby bito ja po stopach. Niewiele bedzie z niej pozytku, jesli nie da rady chodzic. Faile unikala patrzenia na Galine od chwili, gdy Therava przywlokla ja do namiotu, kiedy jednak wymieniono imie, oczy same pomknely ku niej. Galina kleczala wyprostowana nieco z boku, miedzy dwoma kobietami Aielow, na policzkach widnialy brazowe siniaki, skore miala mokra i sliska od deszczu, stopy i kostki pokryte blotem. Za jedyna odziez sluzyly jej zlota obroza wysadzana ognistymi lzami i takiz pasek, przez co wygladala na bardziej naga, niz gdyby byla zupelnie naga. Na glowie pozostal tylko krotki meszek. Wszystkie wlosy zostaly opalone z jej ciala przy uzyciu Jedynej Mocy. Faile wczesniej slyszala opis tej operacji, opowiadano jej, jak Aes Sedai wisiala glowa w dol, przygotowana na pierwsze bicie. Od wielu dni gai'shain o niczym innym tak czesto nie rozmawiali. Tylko ci, ktorzy wiedzieli, co oznacza pozbawiona wieku twarz, wciaz wierzyli, ze Galina jest Aes Sedai, a nawet wsrod nich niektorzy zywili podobne watpliwosci, jakie zrodzily sie w glowie Faile, gdy po raz pierwszy zobaczyla Aes Sedai w szeregach gai'shain. Choc miala twarz i pierscien, niezrozumiale wydawalo sie, jak Aes Sedai mogla pozwolic Theravie na takie traktowanie? Faile czesto zadawala sobie to pytanie, bez skutku. Wiedziala, ze Aes Sedai robia, co robia z sobie tylko zrozumialych wzgledow, a ciagle powtarzanie tej madrosci nie czynilo sprawy jasniejsza. Jakiekolwiek byly powody, dla ktorych Galina tolerowala niekonczace sie upokorzenia, teraz w utkwionych w Therave szeroko rozwartych oczach nie bylo nic procz strachu. Oddychala tak ciezko, ze piersi jej falowaly. Miala powody do obaw. Kazdy, kto mijal namiot Theravy, mogl uslyszec dobiegajace z wnetrza blagania o litosc. Od czterech dni Faile widywala czasami spieszaca z jakims zleceniem Galine, bez wlosow, naga, a z kazdym kolejnym dniem na jej ciele widoczne byly nastepne since, pokrywajace ja juz od ramion po kolana. Kiedy jedne znikaly, Therava odswiezala je. Faile slyszala wyglaszane polglosem opinie Shaido, ze Galina traktowana jest zbyt surowo, ale oficjalnie nikt nie chcial sie wtracac w sprawy Madrych. Therava, kobieta wzrostem dorownujaca wiekszosci Aielow, poprawiala teraz ciemny szal na ramionach, towarzyszyl temu stukot bransolet: zlotych i z kosci sloniowej. Patrzyla na Galine jak orzel na mysz. Jej naszyjniki, takze ze zlota i kosci sloniowej, przy przepychu bizuterii Sevanny wypadaly blado, ciemne welniane spodnice i biala bluzka stroju algode wygladala w porownaniu z suknia tamtej niczym lach, ale z dwu kobiet Faile zdecydowanie bardziej obawiala sie Theravy niz Sevanny. Sevanna mogla ja ukarac za kazde potkniecie, Therava mogla ja zabic lub zlamac, kierujac sie zwyklym widzimisie. I tak sie z pewnoscia stanie, gdy Faile sprobuje ucieczki. -Poki na jej twarzy zostanie najbledszy chocby siniec, reszta ciala bedzie wygladac tak samo. Tylko z przodu jej cialo jest zdrowe, zeby mozna ja bylo karac za inne przewinienia. Faile odwrocila wzrok. Samo patrzenie sprawialo jej bol. Gdyby nawet udalo jej sie ukrasc rozdzke z namiotu Theravy, czy Aes Sedai bedzie w stanie pomoc jej w ucieczce? Z pozoru zostala calkowicie zlamana. Straszna mysl, niemniej wiezien powinien umiec wzniesc sie ponad wszystko. A moze Galina zdradzi ja, zeby uniknac bicia? Zagrozila, ze ja zdradzi, jezeli Faile nie zdobedzie rozdzki. Oczywiscie Sevanna bedzie chciala zachowac przy sobie zone Perrina Aybary, niemniej Galina w desperacji mogla sprobowac nieprzemyslanych dzialan. Faile modlila sie do niej, by znalazla sily i wytrwala. Rzecz jasna snula tez inne plany ucieczki, na wypadek gdyby Galina nie dotrzymala obietnicy zabrania jej ze soba, plan tamtej wydawal sie wszakze znacznie prostszy, bardziej dla wszystkich bezpieczny... pod warunkiem, ze sie uda. "Och, Swiatlosci, dlaczego Perrin jeszcze nic nie zrobil? Nie! Trzeba sie skoncentrowac na tym, co tu i teraz". -W takim stanie wywiera raczej kiepskie wrazenie - mruknela Sevanna, marszczac brwi i mierzac wzrokiem wnetrze pucharu. - Mimo pierscienia nie bardzo wyglada na Aes Sedai. - Z irytacja pokrecila glowa. Z jakiegos wzgledu, ktory dla Faile pozostawal niejasny, Sevanna chciala, zeby wszyscy widzieli w Galinie siostre. Posunela sie nawet do tego, by przy kazdej okazji tytulowac ja wlasciwie. - Dlaczego pojawilas sie tak wczesnie, Therava? Jeszcze nie zjadlam. Napijesz sie wina? -Wody - zdecydowanie odrzekla Therava. - Wczesnie, coz... Slonce juz jest nad horyzontem. Przerwalam post, zanim wzeszlo. Poblazasz sobie jak mieszkanka mokradel, Sevanno. Lusara, obfita gai'shain z Domani, szybko napelnila puchar z dzbana na tacy. Sevanne wyraznie bawilo, ze Madre upieraly sie przy piciu wylacznie wody, mimo to woda zawsze na nie czekala. Inne zachowanie mogloby byc potraktowane jak obraza, a tego wolala unikac. Choc miedzianoskora Domani byla kiedys kupcem, i to juz w srednim wieku, nawet tych kilka pasm siwizny wsrod burzy czarnych wlosow w niczym nie wplynelo na poprawe jej losu. Poszlo o to, ze byla oszalamiajaco piekna, a Sevanna lubowala sie w pieknych, moznych i bogatych, majacych najwieksze szanse zostac jej gai'shain. Gai'shain bylo zreszta juz tak wielu, ze nikt nie skarzyl sie, jesli mu ktoregos odebrano. Teraz Lusara sklonila sie wdziecznie, podala tace Theravie, wszystko z zachowaniem idealnych form grzecznosci. Dopiero zmierzajac od miejsca, gdzie Madra siedziala na poduszce, ku innym gai'shain, usmiechnela sie do Faile. Co gorsza, byl to wyraznie konspiracyjny usmiech. Faile zdlawila narastajace w gardle westchnienie. Ostatnia chloste odebrala wlasnie za wzdychanie w niewlasciwym momencie. Lusara nalezala do tych, ktorzy w ostatnich kilku tygodniach zlozyli jej przysiege lenna. Po sprawie z Aravine Faile probowala bardziej ostroznie dobierac te, ktorym ja proponowala, z drugiej strony odrzucenie kogos, kto sam chcial zlozyc przysiege, rownalo sie stworzeniu potencjalnego zdrajcy - w efekcie miala wielu poplecznikow, wiekszosc z nich raczej niepewnych. Zaczynala powoli wierzyc, ze Lusara jest godna zaufania, a przynajmniej, ze nie zdradzi jej z wlasnej woli. Problem polegal na tym, ze w oczach tamtej caly plan ucieczki byl niczym dziecieca zabawa, bez zadnych kosztow w wypadku porazki. Kupiectwo chyba traktowala w podobny sposob, zarabiajac i tracac w zyciu kilka fortun. Oczywiscie, jesli tu przegraja, Faile nie bedzie miala drugiej szansy. Ani Alliandre czy Maighdin. Ani Lusara. Jezeli ktorys z gai'shain Sevanny probowal uciekac, zakuwano go w lancuchy, uwalniajac tylko na czas wykonywania przepisanych obowiazkow. Therava upila lyk wody, postawila puchar na kwietnym dywanie i wbila stalowe spojrzenie w Sevanne. -Madre uwazaja, ze juz czas, abysmy wyruszyli na polnoc i na wschod. W tamtejszych gorach bez trudu znajdziemy nadajace sie do obrony doliny. Mozemy dotrzec do nich w ciagu dwoch tygodni, mimo iz gai'shain opoznia marsz. To miejsce jest otwarte ze wszystkich stron, a w poszukiwaniu zywnosci nasi ludzie musza sie zapuszczac coraz dalej. Zielone oczy Sevanny nawet nie mrugnely pod wejrzeniem tamtej, Faile watpila, aby ja sama bylo na cos takiego stac. Sevanna nie lubila, gdy pozostale Madre naradzaly sie bez niej, czesto mscila sie za to pozniej na swoich gai'shain. Teraz usmiechnela sie tylko, upila lyk wina i odpowiedziala tonem pelnym cierpliwosci, jakby po raz kolejny wyjasniala to samo osobie zbyt tepej, by zrozumiala od razu: - Tutaj jest dobra ziemia pod siewy, oprocz wlasnego mamy tez zdobyczne ziarno. Kto wie, jaka ziemia jest w gorach? Nasi ludzie wciaz pedza do obozu krowy, owce i kozy. Tutaj sa dobre pastwiska. A jakie pastwiska sa w gorach, Therava? Tutaj jest wiecej wody, niz potrzeba wszystkim klanom. Czy wiesz, gdzie w gorach mozna znalezc wode? Jesli zas chodzi o mozliwosci obrony, ktoz moglby nas zaatakowac? Mieszkancy mokradel uciekaja przed naszymi wloczniami. -Nie wszyscy uciekaja - sucho odrzekla Therava. - Niektorzy sa nawet calkiem dobrzy w tancu wloczni. A jezeli Rand al'Thor wysle przeciwko nam ktorys z klanow? Nie dowiemy sie, poki nie zagrzmia rogi. - Ku zaskoczeniu usmiechnela sie, ale usmiech ten nie objal oczu. -Niektorzy powiadaja, ze twoj plan polega na tym, aby dac sie schwytac i zostac gai'shain Randa al'Thora, a potem naklonic go do ozenku. Zabawny pomysl, zgodzisz sie? Faile wbrew sobie mrugnela. Szalenczy pomysl Sevanny, zeby sie wydac za al'Thora -musiala byc nienormalna, jesli sadzila, ze jej sie uda! - tylko poglebial niebezpieczenstwo zagrazajace Faile ze strony Galiny. Jezeli kobieta Aielow nie wiedziala o zwiazkach miedzy Perrinem i al'Thorem, Galina mogla jej wszystko opowiedziec. Powie, jezeli nie dostanie w koncu tej przekletej rozdzki. A wtedy Faile trafi w lancuchy rownie nieodwolalnie jak za probe ucieczki. Sevanna nie bardzo wygladala na rozbawiona. W oczach zapalily sie jej grozne blyski, pochylila sie, a szata rozchylila sie do tego stopnia, ze niczego nie skrywala. -Kto tak mowi? Kto? - Therava wziela swoj puchar i napila sie wody. Zrozumiawszy, ze odpowiedzi nie bedzie, Sevanna usiadla i poprawila szate. Jej oczy wciaz blyszczaly niczym wypolerowane szmaragdy, w slowach brzmialo zdecydowanie. - Wyjde za Randa al'Thora, Therava. Mialam go juz prawie w rekach, a wtedy ty i inne Madre zawiodlyscie mnie. Wyjde za niego, zjednocze klany i podbije cale mokradla! Therava parsknela znad swego pucharu. -Couladin byl Car'a'carnem, Sevanno. Nie dowiedzialam sie jeszcze, ktore Madre udzielily mu zgody na pojscie do Rhuidean, ale dowiem sie. Rand al'Thor jest tworem Aes Sedai. One powiedzialy mu, co ma mowic w Alcair Dal i nadszedl czarny dzien, gdy wyjawil sekrety, ktore nie sa dla wszystkich, tylko dla najsilniejszych. Ciesz sie, ze wiekszosc uznala, iz klamal. Ale, ale... zapomnialam. Nigdy nie poszlas do Rhuidean. Sama uwierzylas w jego sekretne klamstwa. Do namiotu zaczeli wchodzic kolejni gai'shain, ich biale szaty byly zupelnie przemoczone, podkasywali je, poki nie znalezli sie w srodku. Kazdy mial zlota obroze i pasek. Miekkie, biale buty obszyte koronka zostawialy brudne slady na dywanach. Pozniej, kiedy wyschna, sami beda musieli je wyczyscic, gdyby mieli poplamione szaty, zaslugiwaliby na chloste. Sevanna zyczyla sobie idealnych gai'shain. Zadna z kobiet Aielow nie zwrocila najmniejszej uwagi na wchodzacych, Sevanna wyraznie byla przejeta slowami Theravy. -Dlaczego chcesz wiedziec, kto udzielil zezwolenia Couladinowi? To nie jest istotne - powiedziala, a kiedy nie uzyskala odpowiedzi, wykonala taki gest, jakby odpedzala muche. - Couladin nie zyje. Rand al'Thor nosi znamiona, niewazne, skad je wzial. Wyjde za niego, a potem go wykorzystam. Skoro Aes Sedai moga go kontrolowac, a widzialam, ze traktowaly go niczym dziecko, wobec tego mnie sie tez uda. Z odrobina pomocy z twojej strony. A ty tej pomocy mi udzielisz. Zgadzasz sie przeciez, ze nalezy zjednoczyc klany, niezaleznie jakich to bedzie wymagalo srodkow. Kiedys sie zgadzalas. - W tonie jej glosu zabrzmiala wyrazna grozba. - Dzieki temu my, Shaido, od razu staniemy sie najpotezniejszym z klanow. Nowo przybyli gai'shain zdejmowali z glow kaptury i bez slowa stawali pod scianami namiotu: dziewieciu mezczyzn, trzy kobiety, wsrod nich Maighdin. Od dnia, kiedy Therava znalazla ja w namiocie Madrych, ponury grymas nie schodzil z twarzy jasnowlosej. Cokolwiek Therava jej zrobila, Maighdin komentowala to tylko grozbami morderstwa pod adresem tamtej. Czasami wszakze jeczala przez sen. Wszelkie ewentualne opinie na temat zjednoczenia klanow Therava postanowila zachowac dla siebie. -Podnosi sie wiele glosow, zeby tu dluzej nie zostawac. Kazdego ranka liczni wodzowie szczepow wkladaja czerwone krazki na swoje nar'baha. Radze ci, zebys poszla za glosem Madrych. Nar'baha? Znaczylo to "szkatulka glupcow" lub cos w tym rodzaju. Ale o co moze chodzic? W kazdej chwili wolnego czasu Bain i Chiad wciaz uczyly ja obyczajow Aielow i nigdy dotad nie wspomnialy o czyms takim. Maighdin stanela obok Lusary. Szczuply cairhienianski szlachcic imieniem Doirmanes zajal miejsce obok Faile. Byl mlody i bardzo przystojny, ale wciaz nerwowo przygryzal warge. Gdyby sie dowiedzial o przysiegach lennych, trzeba by go zabic. Z pewnoscia od razu pobieglby do Sevanny. -Zostaniemy tutaj - ze zloscia oznajmila Sevanna, przewracajac puchar i oblewajac dywan struga wina. - Przemawiam w imieniu wodza klanu i takie jest moje ostatnie slowo! -Takie jest twoje slowo - zgodzila sie spokojnie Therava. - Bendhiun, wodz szczepu Zielonej Soli, otrzymal pozwolenie na udanie sie do Rhuidean. Piec dni temu opuscil oboz wraz z dwudziestoma algai'd'siswai i czterema Madrymi, ktore beda mu swiadczyc. Dopiero kiedy nowi gai'shain zajeli swoje miejsca Faile i pozostali naciagneli na glowy kaptury i zaczeli przesuwac sie pod scianami w kierunku wyjscia z namiotu, po drodze unoszac szaty ponad kolana. Ostatnimi czasy w stoicki sposob przyjmowala koniecznosc obnazania w ten sposob nog. -On chce zajac moje miejsce, a ja dopiero teraz sie o tym dowiaduje? -Nie twoje, Sevanna. Couladina. Jako wdowa po nim przemawiasz w imieniu wodza klanu, poki nowy wodz nie przybedzie z Rhuidean, ale wodzem klanu nie jestes. Faile wyszla na chlodna, szara, poranna mzawke, a klapa namiotu uciela dalsze slowa Sevanny. Co sie dzialo miedzy tymi dwoma kobietami? Czasami, jak tego ranka, wydawaly sie nieprzyjaciolkami, innymi razy sprawialy wrazenie niechetnych wspolspiskowcow, polaczonych czyms, czego zadna do konca nie akceptowala. Albo moze u podstaw ich konfliktu lezal sam fakt, ze zadna nie bardzo mogla poradzic sobie bez drugiej? Coz, nie potrafila wymyslic, jak mogloby to pomoc w jej planach ucieczki, uznala wiec rzecz za nieistotna. Niemniej zagadka ja dreczyla. Przed namiotem siedzialo szesc Panien, zaslony zwisaly im na piersi, wlocznie mialy zatkniete w uprzezach mocujacych na plecach futeraly z lukami. Bain i Chiad z pogarda wyrazaly sie o tym, ze Sevanna smie wykorzystywac Panny Wloczni w charakterze strazy honorowej, mimo iz sama nigdy nie byla Panna, jak tez o tym, ze przez caly czas kazala im strzec namiotu, i ze nigdy, dzien czy noc, nie bylo przy nim mniej niz szesc kobiet. O samych Shaido tez wyrazaly sie z pogarda, poniewaz bez slowa znosili takie rzeczy. Ani wodz klanu, ani nikt, kto przemawial w jego imieniu, nie mial prawa do takiego autorytetu, jakim na innych ziemiach cieszyla sie szlachta. Palce Panien migaly w szybkiej konwersacji. Zdolala zobaczyc powtorzony kilkakrotnie symbol na oznaczenie Car'a'carna, ale poza tym nie zrozumiala, co mowily, ani nawet czy chodzilo o al'Thora, czy Couladina. Bylo wszakze oczywiste, ze gdyby mogla zostac na miejscu dostatecznie dlugo, w koncu by sie polapala. Pozostali gai'shain wedrowali juz po blotnistej uliczce, a Panny z pewnoscia nabralyby podejrzen. Moglyby ja wychlostac, ot tak, albo, co gorsze, uzyc do tego jej sznurowadel. Zaznala juz troche takiego traktowania ze strony Panien za, jak to okreslaly, "obrazliwe spojrzenia", i nie miala ochoty na wiecej. Zwlaszcza gdy wiazalo sie z tym publiczne obnazenie. Status gai'shain Sevanny nie dawal zadnej ochrony. Kazdy Shaido mial prawo dyscyplinowac gai'shain, kiedy uznal to za stosowne. Nawet dziecko, jesli dziecku zlecono kontrole nad wykonywaniem przez gai'shain swoich obowiazkow. Z drugiej strony, zimny deszcz, choc juz nieco zelzal i tak wkrotce przemoczy jej biale szaty. Od namiotu dzielil ja tylko krotki spacer, nie wiecej niz cwierc mili, ale z pewnoscia, jak zwykle, po drodze zdarza sie jakies przeszkody. Odwrocila sie plecami do wielkiego, czerwonego namiotu i wtedy ziewnela szeroko. Myslala juz tylko o kocach i paru godzinach snu. Najblizsze obowiazki dopiero po poludniu. Na czym mialy polegac, nie wiedziala. Wszystko byloby znacznie prostsze, gdyby Sevanna z gory okreslila, czego chce, od kogo i kiedy, a nie wybierala imiona z pozoru zupelnie przypadkowo, zawsze w ostatniej chwili. To utrudnialo planowanie podstawowych zupelnie czynnosci, nie mowiac juz o ucieczce. Wokol namiotu Sevanny rozposcieralo sie morze namiotow: zwykle, ciemne namioty Aielow, barwne namioty stozkowate, namioty willowe; namioty we wszelkich rozmiarach, ksztaltach i wyobrazalnych kolorach, rozdzielone platanina blotnistych uliczek, ktore zmienily sie obecnie w rzeki blota. Nie majac dosc wlasnych, Shaido porywali wszystkie namioty, jakie im wpadly w rece. Wokol Malden obozowalo obecnie czternascie szczepow, sto tysiecy Shaido i tylez gai'shain, a plotki glosily, ze jeszcze dwa szczepy, Morai i Biale Urwiska, przybeda w ciagu kilku najblizszych dni. Oprocz malych dzieci goniacych sie w blocie z rozdokazywanymi psami, wiekszosc ludzi w zasiegu jej wzroku miala na sobie poplamione biele i zajmowala sie przenoszeniem koszy lub wypchanych workow. Kobiety nie spieszyly sie - one biegly. Wyjawszy kowalstwo, Shaido rzadko kiedy sami zajmowali sie jakas praca, a kiedy juz do tego doszlo, powodem byla zazwyczaj, jak podejrzewala, nuda. W otoczeniu tak wielu gai'shain wynajdywanie im pracy samo staje sie praca. Sevanna nie byla jedyna, ktora lubila siedziec w wannie i pozwalac gai'shain skrobac sobie plecy. Zadna z Madrych jeszcze sie tak daleko nie posunela, ale niektorzy z pozostalych nie mieli zamiaru przejsc dwu krokow po cokolwiek, kiedy mogli kazac zrobic to gai'shain. Znajdowala sie juz prawie w czesci obozu przeznaczonej dla gai'shain i wcisnietej w szare kamienne mury Malden, kiedy zobaczyla jedna z Madrych, zmierzajaca ku niej z szalem owinietym wokol glowy dla ochrony przed deszczem. Faile nie zatrzymala sie, ale kolana sie pod nia nieco ugiely. Meira nie byla tak przerazajaca jak Therava, choc dosc nieprzyjemna. Miala wciaz ponura twarz i byla nizsza od Faile, a kiedy stawala w obliczu kogos od siebie wyzszego, na bezustannie zacisniete, waskie usta wypelzal zly, wiele mowiacy grymas. Mozna by sadzic, ze wiesci, iz jej wlasny szczep, Biale Urwiska, wkrotce bedzie na miejscu, rozpromienia nieco te kobiete... najwyrazniej nic z tego. -A wiec zwyczajnie sie obijasz - powiedziala Meira, podchodzac blizej. Jej oczy byly niczym szafiry, male i twarde. - Zostawilam Rhiale z pozostalymi, poniewaz obawialam sie, ze jakis pijany glupiec zaciagnal cie do namiotu. - Rozejrzala sie ponuro, jakby szukajac tego pijanego glupca. -Nikt mnie nie nagabywal, Madra - szybko oznajmila Faile. W ciagu ostatnich kilku tygodni zdarzylo sie to pare razy, niektorzy byli pijani, inni trzezwi, ale w ulamku sekundy zawsze pojawial sie Rolan. Dwukrotnie potezny Mera'din musial walczyc o jej czesc i raz zabil przeciwnika. Spodziewala sie dziesiatkow klopotow, zamiast tego Madre uznaly, ze walka byla czysta, a Rolan doniosl, iz jej imie nawet nie padlo. Mimo iz Bain i Chiad upieraly sie, ze to sprzeczne ze wszystkimi zwyczajami, kobiety gai'shain staly w obliczu nieustannego zagrozenia napascia. Wiedziala z cala pewnoscia, ze Alliandre przydarzylo sie to co najmniej raz, zanim ona i Maighdin rowniez zdobyly cienie Mera'din. Rolan zaprzeczyl jednak, ze musial ich prosic o pomoc dla jej ludzi. Powiedzial, ze po prostu byli znudzeni i szukali czegos do roboty. - Przepraszam, ze sie spoznilam. -Nie plaszcz sie tak. Nie jestem Therava. Nie obije cie dla samej przyjemnosci. - Slowa wypowiedziane tonem stosownym dla kata. Meira nie bila nikogo dla przyjemnosci, fakt, ale Faile z doswiadczenia wiedziala, jaka miala twarda reke przy rozdze. - Teraz opowiedz mi, co Sevanna mowila i robila. Ta woda padajaca z nieba moze byc cudem swiata, chodzenie w niej jest straszne. Latwo bylo wypelnic to polecenie. Sevanna nie budzila sie w nocy, a kiedy wstala, mowila tylko o tym, jakie klejnoty i stroje na siebie wlozy. Szkatule na bizuterie zrobila z kufra na ubiory, wypelniona byla po brzegi skarbami, ktorych nie posiadala niejedna krolowa. Zanim Sevanna w ogole wkladala cokolwiek na siebie, spedzala czas na przymiarce rozmaitych kombinacji naszyjnikow i pierscieni, a potem ogladaniu sie w pozlacanym tremo. Wszystko bylo strasznie zawstydzajace. Zwlaszcza dla Faile. W opowiesci swojej dotarla wlasnie do przybycia Theravy i Galiny, kiedy nagle krajobraz przed jej oczyma zafalowal. Ona sama stracila na moment rownowage! I nie byla to gra wyobrazni. Blekitne oczy Meiry zogromnialy, ona tez poczula. Wszystko wokol drzalo, wlaczywszy nia sama, mocniej niz przed momentem. Faile, wstrzasnieta, wyprostowala sie i puscila rabek szaty. Za trzecim razem, gdy swiat zafalowal jeszcze mocniej i kiedy zaburzenie rzeczywistosci przeszylo ja na wskros, zdalo jej sie, ze zaraz porwie ja wiatr albo zwyczajnie rozpusci sie we mgle. Oddychajac ciezko, czekala na czwarta fale, te, ktora w jej przekonaniu miala zniszczyc ja i wszystko inne. Kiedy nic sie nie stalo, z ulga wypuscila dlugo wstrzymywany oddech. -Co sie stalo, Madra? Co to bylo? Meira chwycila jedna reka druga dlon, jakby byla pewna, ze zlapie wylacznie powietrze, a nie cialo i kosc. -Nie... nie wiem - odrzekla powoli. Potem wziela sie w garsc i dodala: - Zajmij sie swoimi sprawami, dziewczyno. - Podkasala spodnice i prawie truchtem przebiegla obok Faile, rozpryskujac stopami bloto. Dzieci zniknely z uliczki, teraz slychac bylo tylko ich zawodzenia dobiegajace z namiotow. Porzucone psy drzaly i wyly z podkulonymi ogonami. Ludzie z niedowierzaniem dotykali samych siebie i Shaido, i gai'shain. Faile klasnela w dlonie. Oczywiscie, ze istniala. Tylko wydawalo jej sie, ze rozplywa sie w mgle. Oczywiscie. Zakasawszy szate, zeby uniknac zmoczenia jej bardziej niz to konieczne, ruszyla przed siebie. A potem pobiegla, nie dbajac o to, ze plami blotem i siebie, i innych. Rozumiala, ze przed nastepnym z tych zaburzen rzeczywistosci nie bedzie ucieczki. Ale i tak biegla tak szybko, jak niosly ja nogi. Namioty gai'shain tworzyly szeroki krag wokol wysokich, granitowych murow obronnych Malden, roznily sie od siebie w takim samym stopniu jak namioty w pozostalej czesci obozu, choc zasadniczo byly znacznie mniejsze. Jej wlasny stozkowaty namiot, w ktorym wygodnie mogly sie wyspac dwie osoby, miescil oprocz niej jeszcze trzy: Alliandre, Maighdin oraz byla cairhienianska szlachcianke imieniem Dairaine, jedna z tych, ktore probowaly wkrasc sie w laski Sevanny, donoszac na innych gai'shain. To oczywiscie komplikowalo sprawy, ale nic nie mozna bylo poradzic, chyba zeby tamta zabic, a Faile nie wyrazila zgody. Przynajmniej do czasu, az zacznie stwarzac prawdziwe zagrozenie. Kiedy bylo trzeba, spaly wtulone w siebie jak szczenieta, grzejac sie wzajem wsrod zimnych nocy. Wsadzila glowe do srodka, ale wnetrze namiotu bylo ciemne. W obozie brakowalo lamp oliwnych i swiec, poza tym nikt nie chcial marnowac ich dla gai'shain. Zobaczyla tylko zagrzebana w kocach Alliandre. Tamta lezala twarza w dol, a obite posladki przykryla ziolowym kataplazmem. Przynajmniej Madre wyrazily zgode, by nie tylko Shaido, lecz rowniez gai'shain mogli uzywac leczniczych ziol. Alliandre nie zrobila nic zlego, zostala po prostu wymieniona wsrod piatki, ktora Sevanna wczoraj uznala za najmniej zadowalajaca. W przeciwienstwie do wielu niezle sie trzymala w trakcie wymierzania kary - Doirmanes zaczynal plakac, zanim jeszcze musial sie polozyc na skrzyni - ale bicie i tak aplikowano jej co dwa, trzy dni. Bedac krolowa, niewiele sie mozna nauczyc o tym, jak sluzyc krolowej. Z drugiej strony Maighdin miala te same klopoty, choc byla pokojowka, nawet jesli niezbyt zreczna. Faile kara za to "przewinienie" spotkala tylko raz. Miara upadku ducha w Alliandre byl fakt, ze nawet nie chcialo jej sie przykryc, uniosla sie tylko na lokciach. Wlosy jednak wyczesala. Gdyby pozostawila w nieladzie dlugie loki, Faile zrozumialaby, ze dosiegla dna. -Czy zdarzylo ci sie... cos... dziwnego, moja pani? - zapytala glosem nabrzmialym strachem. -Zdarzylo - potwierdzila Faile, kucajac pod masztem namiotu. - Nie mam pojecia, co to bylo. Meira tez nie wiedziala. Watpie, by ktorakolwiek z Madrych miala pojecie. Ostatecznie nic sie nikomu nie stalo. - Oczywiscie, ze nic sie nie stalo. Nic. - Poza tym to niczego nie zmienia w naszych planach. - Ziewnela, rozpiela szeroki, zloty pasek i rzucila na koce, potem szarpnela wierzchnia szate, chcac ja sciagnac przez glowe. Alliandre ukryla twarz w dloniach i zaczela cicho plakac. -Nigdy nie uciekniemy. Wieczorem znowu zostane zbita. Wiem. Przez reszte zycia codziennie bede bita. Faile z westchnieniem zostawila szate na miejscu i uklekla, by poglaskac swoja lenniczke po wlosach. Zobowiazania istnialy i na gorze, i na dole. -Od czasu do czasu tez nekaja mnie te leki - przyznala cicho. - Ale nie pozwalam, zeby nade mna zapanowaly. Uciekniemy. Musisz zachowac odwage, Alliandre. Wiem, ze jestes odwazna. Wiem, ze nie stracilas nerwow, radzac sobie z Masema. Teraz tez wytrzymasz, tylko musisz sie postarac. W wejsciu do namiotu pojawila sie glowa Aravine. Tamta byla niewyrozniajaca sie, pulchna kobieta, szlachcianka wedle przekonania Faile, choc nigdy sie do tego nie przyznala. Teraz nawet w mroku mozna bylo dostrzec, ze jej twarz jasnieje. Miala na sobie pasek i obroze Sevanny. -Moja pani, Alvon i jego syn maja cos dla ciebie. -Beda musieli poczekac kilka minut - powiedziala Faile. Alliandre przestala juz plakac i tylko lezala, milczaca i nieruchoma. -Moja pani, z pewnoscia nie chcesz, zeby to zaczekalo. Faile poczula, jak oddech wieznie jej w gardle. Czy to mozliwe? Byloby zbyt piekne, gdyby bylo prawdziwe. -Juz sie opanowalam - oznajmila Alliandre, unoszac glowe i spogladajac na Aravine. - Jezeli Alvon ma to, co mam nadzieje, ze ma, wowczas wytrzymam, nawet gdy Sevanna wezmie mnie na przesluchanie. Faile porwala pasek - przebywanie na zewnatrz bez paska i obrozy karane bylo prawie rownie surowo jak proba ucieczki - i wybiegla z namiotu. Mzawka przeszla juz w mgielke kropel, niemniej naciagnela kaptur. Wciaz bylo zimno. Alvon byl poteznie zbudowanym mezczyzna, a jego syn, Theril, byl jeszcze wyzszy, choc strasznie chudy. Obaj mieli na sobie ubrudzone glina, prawie biale szaty, wykonane z plotna namiotowego. Theril, najstarszy syn Alvona, mial dopiero czternascie lat, czego nie sposob bylo wytlumaczyc Shaido, dostrzegajacym tylko jego wzrost - dorownujacy wiekszosci amadicjanskich mezczyzn. Faile od poczatku gotowa byla zaufac Alvonowi. Wsrod gai'shain on i jego syn stanowili cos w rodzaju legendy. Uciekali trzykrotnie i za kazdym razem trwalo dluzej, nim Shaido sprowadzali ich z powrotem. I mimo coraz brutalniejszych kar, w dniu, gdy zlozyli jej przysiege lenna, wyznali, ze planuja czwarta probe powrotu na lono swojej rodziny. Faile nigdy nie widziala, by ktorys sie smial, dzis byl pierwszy raz. W pomarszczonej twarzy Alvona i wychudlej Therila szczerzyly sie szeroko pelne garnitury bialych zebow. -Co dla mnie macie? - zapytala, pospiesznie zapinajac pasek na biodrach. Wydawalo jej sie, ze serce wyrywa sie z piersi. -To zasluga mojego Therila, moja pani - rzekl Alvon. Drwal i weglarz mowil z twardym akcentem, przez ktory prawie go nie rozumiala. - Rozumiesz, szedl sobie wlasnie i nikogo wokol nie bylo, w ogole nikogo, a wiec pochylil sie, skoczyl do srodka... pokaz pani, Theril. Theril wstydliwie siegnal do szerokiego rekawa - szaty mialy zazwyczaj w tym miejscu wszyte kieszenie - i wyciagnal dluga na stope i szeroka jak nadgarstek gladka, biala rozdzke, ktora wygladala niczym zrobiona z kosci sloniowej. Faile rozejrzala sie dookola, czy nikt nie patrzy - procz nich uliczka byla pusta, przynajmniej w tym momencie - potem szybko wziela rozdzke i schowala we wlasnym reka wie. Znajdujaca sie tam kieszen byla ledwie na tyle gleboka, by zdobycz nie wypadla, ale raz majac ja w reku, nie zamierzala juz wypuscic. W dotyku przypominala szklo, byla zdecydowanie zimna, chlodniejsza niz powietrze poranka. Pewnie angreal lub ter'angreal. Wyjasnialoby to, dlaczego Galina tak jej pragnela, ale nie dlaczego nie wziela sobie sama. Faile wsunela dlon do rekawa i mocno scisnela rozdzke. Galina przestala stanowic zagrozenie. Teraz byla zbawieniem -Zdajesz sobie sprawe, Alvon, ze Galina moze nie zabrac was ze soba, kiedy ucieknie - powiedziala. - Obiecala to tylko mnie i tym, ktore razem ze mna schwytano. Ale z kolei obiecuje tobie, ze znajde sposob na uwolnienie ciebie i wszystkich, ktorzy mi zaprzysiegli. Pozostalych postaram sie rowniez uwolnic, ale tych nade wszystko. W imie Swiatlosci i mojej nadziei na zbawienie oraz odrodzenie, przysiegam. - Jak to zrobi, nie miala pojecia. Chocby jednak wymagalo zmobilizowania armii ojca, wierzyla w swe slowa. Drwal juz chcial splunac, potem spojrzal na nia a jego twarz poczerwieniala. Zamiast tego przelknal sline. -Ta Galina nikomu nie pomoze, moja pani. Mowi, ze jest Aes Sedai i te rzeczy, ale jesli chcesz znac moje zdanie, to jest tylko zabawka Theravy, a Therava nigdy nie pozwoli jej odjechac. Tak czy siak, wiem przeciez, ze jezeli sie uwolnisz, to wrocisz po nas wszystkich. Nie musisz przysiegac, ani nic. Powiedzialas, ze chcesz miec te rozdzke, jesli komus wpadnie w rece, a Theril zdobyl ja dla ciebie, i to wszystko. -Chce byc wolny - znienacka oswiadczyl Theril - ale jesli dzieki nam ucieknie ktos inny, znaczy, ze wygralismy. - Zaskoczony chyba swoja smialoscia splonal glebokim rumiencem. Ojciec spojrzal na niego spod zmarszczonych brwi, potem pokiwal glowa w zamysleniu. -Bardzo dobrze powiedziane - delikatnie pochwalila chlopca Faile - ale ja dotrzymam mojej przysiegi. Ty i twoj ojciec... - urwala, czujac na ramieniu dlon Aravine. Tamta patrzyla ponad jej ramieniem. Usmiech na twarzy ustapil miejsca przerazeniu. Faile odwrocila glowe i zobaczyla obok namiotu Rolana. Byl o dwie dlonie wyzszy od Perrina, teraz mial shoufe owinieta wokol szyi, a czarna zaslona kolysala sie mu na piersiach. Deszcz splywal po twarzy, przylepiajac do czola kosmyki krotkich rudych wlosow. Od jak dawna tam stal? Od niedawna, Aravine zobaczylaby go z pewnoscia. Za malenkim namiotem nie bardzo mozna sie bylo ukryc. Alvon i syn rownoczesnie przygarbili ramiona, jakby chcieli zaatakowac Mera'din. Kiepski pomysl. "Mysz rzucajaca sie na kota powinna najpierw sie gleboko zastanowic" - mawial Perrin. - Zajmij sie swoimi obowiazkami, Alvon - powiedziala szybko. -Ty tez, Aravine. Idzcie juz. Aravine i Alvon mieli dosc rozsadku, zeby sie jej nie klaniac. Rzuciwszy pojedyncze, zaniepokojone spojrzenia na Rolana, zebrali sie do odejscia, natomiast Theril na poly uniosl dlon do czola, zanim sie zorientowal. Zarumieniony, pospieszyl w slady ojca. Rolan wyszedl zza namiotu i stanal przed nia. W jednym reku trzymal bukiecik niebieskich i zoltych kwiatow polnych. Dziwne. Rozdzka ukryta w rekawie parzyla reke. Gdzie ja schowac? Kiedy Therava zorientuje sie, ze jej nie ma, przewroci oboz do gory nogami. -Powinnas na siebie uwazac, Faile Bashere - powiedzial Rolan, usmiechajac sie do niej. Alliandre nazywala go nie calkiem przystojnym, Faile uwazala, ze sie myli. Blekitne oczy i usmiech czynily go prawie pieknym. - To, co chcesz zrobic, jest niebezpieczne, a mnie niedlugo moze juz nie byc przy tobie, zeby cie ochraniac. -Niebezpieczne? - Poczula przeszywajacy ja dreszcz. - Co masz na mysli? Dokad sie wybierasz? - Mysl, ze moglaby utracic swego obronce, spowodowala, ze zaczelo ja sciskac w zoladku. Nieliczne kobiety z mokradel uniknely zakusow mezczyzn Shaido. Bez niego... -Niektorzy z nas mysla o powrocie na Ziemie Trzech Sfer. - Usmiech zniknal z jego twarzy. - Nie potrafimy opowiedziec sie po stronie Car'a'carna, ktory jest mieszkancem mokradel, ale mozemy sprobowac zyc wlasnym zyciem na rodzimej ziemi. Zastanawiamy sie. Przeszlismy dluga droge od domu, a ci Shaido wzbudzaja w nas obrzydzenie. Znajdzie sposob, zeby sobie poradzic, kiedy on odejdzie. Na pewno. -A co niby robie takiego niebezpiecznego? - probowala mowic tonem lekkim, ale nie przychodzil jej latwo. Swiatlosci, co sie z nia stanie bez niego? -Ci Shaido sa slepi, nawet gdy sa trzezwi, Faile Bashere - odrzekl spokojnie. Zdjal z jej twarzy kaptur, a potem wsunal za ucho jeden z polnych kwiatkow. - My, Mera'din, wiemy, jak uzywac oczu. - Kolejny kwiatek trafil we wlosy, po drugiej stronie twarzy. - Ostatnimi czasy znalazlas sobie wielu nowych przyjaciol i zamierzasz razem z nimi uciec. Plan jest smialy, ale niebezpieczny. -Chcesz poinformowac o tym Madre lub Sevanne? - Poczula zaskoczenie, gdy uslyszala spokojny ton wlasnego glosu. Zoladek skrecal sie w supel. -Dlaczego mialbym to zrobic? - zapytal, upiekszajac ja kolejnym kwiatkiem. - Jhoradin chce zabrac ze soba Lacile Aldorwin na Ziemie Trzech Sfer, mimo iz jest Zabojczynia Drzew. Wierzy, ze przekona ja, aby uplotla wianek slubny i polozyla go u jego stop. - Lacile sama zapewnila sobie ochrone, wslizgujac sie pod koce Mera'din, ktorzy uczynili z niej gai'shain, Arella postapila tak samo wobec jednej z Panien, ktore ja pojmaly. Faile watpila wszakze, aby zyczenie Jhoradina mialo sie spelnic. Obie kobiety dazyly do ucieczki, niczym strzaly zmierzajace do celu. - A ja pomyslalem, ze zabiore cie ze soba, gdy odejde. Faile zagapila sie na niego. Deszcz moczyl jej wlosy. -Na Pustkowie? Rolan, kocham mego meza. Powiedzialam ci i taka jest prawda. -Wiem - mowil dalej, dodajac kolejne kwiatki do stroiku. - Ale w danej chwili wciaz nosisz biel, a co sie robi w bieli, ulega zapomnieniu, gdy sie ja zdejmie. Twoj maz nie moze ci czynic zadnych wyrzutow. Poza tym, jezeli odejdziemy razem, kiedy znajdziemy sie w poblizu miasta mieszkancow mokradel, pozwole ci odejsc. Nigdy nie powinienem robic z ciebie gai'shain. Obroza i pasek zapewnia ci dosc pieniedzy, bys zdolala wrocic do meza. Zaskoczona az otworzyla usta. Potem nieoczekiwanie dla siebie samej uderzyla piescia w jego potezna piers. Gai'shain absolutnie nie wolno bylo uciekac sie do przemocy, ale tamten tylko sie do niej usmiechnal. -Ty...! - Uderzyla go znowu, mocniej. Zaczela bic. - Ty...! Nie potrafie wymyslic dostatecznie paskudnego slowa na ciebie. Pozwoliles mi myslec, ze zostawisz mnie z tymi Shaido, a rownoczesnie chciales mi pomoc w ucieczce? W koncu zlapal jej piesc i trzymal bez trudu dlonia, w ktorej tonela zupelnie. -Jezeli naprawde odejdziemy, Faile Bashere. - Zasmial sie. Smial sie! - To jeszcze nie zostalo postanowione. Tak czy siak, mezczyzna nie moze pozwolic kobiecie myslec, ze mu za bardzo zalezy. - Po raz kolejny zaskoczyla sama siebie, tym razem smiejac sie i placzac rownoczesnie, tak mocno, ze musiala oprzec sie o niego, aby nie przewrocic. Ten przeklety Aiel mial poczucie humoru! - Jestes taka piekna z kwiatami wplecionymi we wlosy, Faile Bashere - mruknal, upiekszajac ja nastepnym kwiatkiem. - I bez nich tez. A w tej chwili wciaz nosisz biel. Swiatlosci! Rozdzka w rekawie przypomniala chlodem o swej obecnosci, a ona nie miala jak jej przekazac Galinie, poki Therava nie pozwoli jej znowu swobodnie chodzic po obozie i zadnego sposobu, upewnienia sie, ze tamta kobieta nie zdradzi jej z rozpaczy. Rolan zaproponowal jej ucieczke, pod warunkiem wszakze, iz wszyscy Mera'din opuszcza oboz, ale przez caly czas z pewnoscia bedzie probowal zwabic ja pod swoje koce, oczywiscie, poki bedzie nosila biel. A jezeli Mera'din nie zdecyduja sie wracac do domu, czy ktorys z nich doniesie o jej planach? Jezeli wierzyc Rolanowi, wszyscy wiedzieli! Nadzieja i zagrozenie, splatane w nierozerwalny wezel. Co za gmatwanina. Pozniej okazalo sie, ze miala calkowita racje, przewidujac reakcje Theravy. Tuz przed poludniem wszystkich gai'shain zagnano na otwarta przestrzen i rozebrano do naga. Kryjac sie najlepiej, jak potrafila za rozczapierzonymi dlonmi, Faile stala wraz z innymi, odziana tylko w pasek i obroze Sevanny - ktore kazano im zalozyc w pierwszej kolejnosci. Marzac o skromnosci, czekala, az Shaido skoncza rewidowac namioty gai'shain. Wszystkie ich rzeczy ladowaly w blocie. Ale Faile nie potrafila myslec o niczym innym, tylko o kryjowce w miescie i modlic sie. Nadzieja i niebezpieczenstwo, i zadnego sposobu rozdzielenia ich od siebie. ROZDZIAL 6 DRZEWCE I BRZYTWA Mat tak naprawde ani przez moment nie wierzyl, ze Luca opusci Jurador po jednodniowym postoju - otoczone kamiennym murem miasto soli bylo naprawde bogate, a Luca naprawde lubil pieniadze, zwlaszcza te, ktore trafialy do jego kieszeni - nie zdziwil sie wiec, slyszac, iz Wielkie Wedrowne Widowisko i Wspaniala Wystawa Cudow oraz Dziwow pozostanie na miejscu jeszcze przez dwa dni. No, moze troche, poniewaz w skrytosci ducha pozwalal sobie na rojenia, ze i w tym wypadku szczescie mu dopisze, bodaj dlatego, ze byl ta'veren. Ale z drugiej strony, wedle jego wiedzy, z faktu bycia ta'veren nigdy nie wyniknelo dlan nic dobrego.-Kolejki do wejscia sa juz tak dlugie, jak byly wczoraj w najlepszej porze - powiedzial Luca, gestykulujac zamaszyscie. Znajdowali sie wewnatrz paradnego wozu Luki, wczesnym rankiem nastepnego dnia po smierci Renny, a wysoki mezczyzna siedzial w pozlacanym krzesle za waskim stolem, prawdziwym stolem, pod ktory wsunieto taborety dla gosci. W wiekszosci pozostalych wozow za stol sluzyly podwieszone u sufitu blaty, a ludzie siadali na lozkach, zeby zjesc. Luca nie przywdzial jeszcze swego ekstrawaganckiego kaftana, choc nadrabial gestykulacja. Latelle, jego zona, gotowala sniadaniowa owsianke na zelaznej plycie malego piecyka, wbudowanego w rog pozbawionego okien wozu i w powietrzu wisiala ostra won przypraw. Ta kobieta sypala do wszystkiego tyle przypraw, ze jej potrawy byly zdaniem Mata wlasciwie niejadalne, co nie przeszkadzalo Luce pochlaniac je niczym najprzedniejsze delikatesy. Zapewne mial jezyk ze skory. - Dzisiaj spodziewam sie dwakroc tylu gosci, jutro tez. Ludzie nie sa w stanie za jednym razem obejrzec wszystkiego, a w tym miescie stac ich na to, zeby przyjsc kilkakrotnie. Slowo sie rozchodzi, Cauthon. Slowo sie rozchodzi. Szeptana propaganda dziala rownie skutecznie jak nocne kwiaty Aludry. Wszystko idzie tak swietnie, ze wydaje mi sie, jakbym byl jakims ta'veren. Wspaniala publicznosc i jeszcze lepsze perspektywy. List zelazny od Wysokiej Lady. - Luca urwal nagle, a w jego oczach rozblyslo zaklopotanie, jakby sobie wlasnie przypomnial, ze imie Mata zostalo wyraznie wymienione w liscie, jako osoby wylaczonej spod jego ochrony. -Gdybys naprawde byl ta'veren, zareczam, ze nie spodobaloby ci sie - mruknal Mat, czym sobie zarobil zdziwione spojrzenie tamtego. Wsunal palec pod czarna chustke, kryjaca blizne wisielcza i szarpnal machinalnie. Na moment zdalo mu sie, ze go troche dusi. Noca meczyly go koszmary, w ktorych glowna role odgrywaly trupy splywajace z pradem rzeki, budzil sie do wtoru kosci toczacych w glowie, co zawsze stanowilo zly znak. W tej chwili kosci zreszta tez sie toczyly, bardziej dokuczliwie niz kiedykolwiek przedtem. - Moge ci zaplacic tyle, ile zarobisz na wszystkich przedstawieniach stad do Lugardu, przy zalozeniu maksymalnej widowni. Oprocz tego, co ci obiecalem za dowiezienie nas na miejsce. - Gdyby wedrowne widowisko nie zatrzymywalo sie w kazdej miescinie, mogliby czas podrozy ograniczyc do jednej czwartej, co najmniej. Lepiej, bylby wowczas w stanie przekonac Luce, by spedzal w trasie cale dnie, a nie jak teraz po pol. Luca z pozoru nadstawial ucha na jego slowa, kiwal sie z namyslem, w koncu jednak pokrecil glowa z wyraznie udawanym smutkiem i rozlozyl rece. -A jakby to wygladalo, wedrowne widowisko, ktore nie daje zadnych przedstawien? Wygladaloby podejrzanie, otoz to. Mam list zelazny, a procz tego Wysoka Lady obiecala, ze powie pare slow w moim imieniu, mimo to nie chcialbym, zeby Seanchanie siedli nam na karku. Bezpieczniej jest tak, jak jest. - A przeciez tamtego nic nie obchodzilo przeklete bezpieczenstwo Mata Cauthona, zalezalo mu tylko na pieniadzach, myslal ze na przedstawieniach zarobi wiecej, niz placil Mat. Zreszta moze nie tylko o pieniadze chodzilo, swiadomosc, ze uwaga widzow skupiala sie na nim w rownej mierze co na wykonawcach, byla dla niego prawie tak samo cenna jak zloto. W rozmowach artystow przewijaly sie czasami kwestie tego, co beda robic, kiedy juz opuszcza scene. Dla Luki te problemy mogloby nie istniec. Zamierzal ciagnac to wszystko poki nie padnie martwy w srodku przedstawienia. I zaaranzuje rzecz tak, by miec przy tym najwieksza mozliwa widownie. -Gotowe, Valan - oznajmila z uczuciem Latelle. Za pomoca ochronnych rekawic wziela z kuchenki zelazny garnek i postawila go na grubej, plecionej podkladce, lezacej na blacie. Wczesniej zastawila stol podwojnym nakryciem: glazurowane na bialo talerze i srebrne lyzki. Luca upieral sie przy srebrnych sztuccach, mimo iz wszyscy pozostali uzywali cynowych, metalowych, drewnianych czy nawet rogowych. Treserka niedzwiedzi miala grozne wejrzenie, srogo zacisniete usta i w dlugim, bialym fartuchu, narzuconym na wyszywana cekinami blekitna suknie, wygladala raczej dosc dziwacznie. Jednego spojrzenia jej oczu pewnie wystarczalo, zeby niedzwiedzie szukaly sobie najblizszego drzewa. Jeszcze dziwniejsze wydawalo sie, ze tak nadskakiwala mezowi. - Zje pan z nami, panie Cauthon? - Nie bylo to zaproszenie, jesli juz to cos w rodzaju grozby, poza tym nie wykonala najmniejszego ruchu w strone kredensu, gdzie przechowywala talerze. Mat uklonil sie jej, co tylko poglebilo ponury grymas twarzy. Zachowywal sie wobec tej kobiety z nieodmienna galanteria, ale ona jakos nie chciala go polubic. -Dziekuje za uprzejmosc, pani Luca, ale nie. - Parsknela cicho. Tyle z galanterii. Wlozyl kapelusz i wyszedl, kosci nie ustawaly nawet na moment. Wielki woz Luki, lsniacy blekitem i czerwienia, wymalowany byl w zlote gwiazdy i komety - nie wspominajac juz o srebrze ksiezycow we wszelkich kwadrach - i znajdowal sie posrodku terenu zajmowanego przez widowisko, najdalej jak tylko mozliwe od klatek i koni. Otaczaly go mniejsze wozy, w istocie male domki na kolach, w wiekszosci pozbawione okien i monochromatyczne, bez zadnych dodatkowych ozdob, oraz namioty willow rozmiarow nieduzych domow, niebieskie, zielone, czasami w paski. Tarcze slonca dzielila juz od horyzontu odleglosc rowna jej srednicy, po niebie wolno dryfowaly stada bialych obloczkow. Dzieci biegaly za kolkami i pilkami, artysci rozgrzewali sie i rozciagali przed dzisiejszymi wystepami, na trykotach i sukniach lsnily mokre plamy potu. Az mrugnal na widok czworki akrobatow w cienkich spodniach zwiazanych w kostkach i koszulkach tak przezroczystych, ze niewiele zostawialy wyobrazni. Dwaj ludzie-gumy stali na glowach na kocach rozpostartych obok ich czerwonych namiotow, podczas gdy pozostala dwojka splotla swe ciala w nierozplatywalne z pozoru wezly. Kregoslupy to chyba mieli z drutu sprezynowego! Petra, silacz, stal z obnazona piersia obok zielonego wozu, ktory dzielil z zona i rozgrzewal sie, podnoszac jedna reka ciezary, jakich Mat pewnie by i dwoma nie udzwignal. Tamten mial ramiona grubsze niz uda Mata i w ogole sie nie meczyl. Pieski Clarine staly w szeregu u stop schodow do wozu, machajac ogonami i czekajac na swa pania. W przeciwienstwie do niedzwiedzi Latelle psy pulchnej treserki wystepowaly nie ze strachu, lecz z checi zadowolenia jej. Gdy kosci toczyly sie mu w glowie, zawsze kusilo go, zeby usiasc gdzies z boku, w spokoju, i zaczekac, az sie zatrzymaja. I choc chetnie by sie przygladal akrobatkom, ktore mialy na sobie rownie niewiele co ludzie-gumy, zdecydowal sie na polmilowy spacer do Juradoru. Musial cos kupic. Poszedl wiec, po drodze przygladajac sie przechodniom na szerokiej, ubitej, glinianej drodze. W przytlaczajacej wiekszosci byli to widzowie, ktorzy po dojsciu na miejsce stawali w dlugiej kolejce, ciagnacej sie wzdluz wysokich, plociennych scian, ograniczajacych widowisko; wsrod nich tylko garstka kobiet miala bodaj drobine haftu na sukniach, podobnie skromnie odziani byli mezczyzni. Farmerzy tez przybywali, wol lub kon ciagnal jeden z wozow na wysokich kolach. W tle pielgrzymujacych ludzi poruszaly sie skrzydla wiatrakow, pompujacych solanke ze studni na niskich wzgorzach za miastem i pracujacych przy tezniach. Kiedy dochodzil do miasta, wypadla z niego kupiecka karawana dwudziestu wozow krytych plotnem, zaprzezonych w szesciokonne zaprzegi, sam kupiec w jaskrawozielonym plaszczu siedzial obok woznicy na pierwszym kozle. Stado wron krazylo nad glowami, budzac w nim zle przeczucia, ale zadna nie zniknela na jego oczach i wszystkie - na ile byl w stanie stwierdzic - rzucaly dlugie cienie. Droga nie wedrowal dzisiaj zaden cien umarlego, choc przysiaglby, ze wczoraj bylo inaczej. Wstajacy z grobow umarli z pewnoscia nie mogli oznaczac nic dobrego. Bez watpienia mialo to cos wspolnego z Tarmon Gai'don i Randem. Kolory zatanczyly mu w glowie i na moment zobaczyl Randa z Min przed wielkim lozem, calowali sie. Zachwial sie i o malo nie potknal o wlasne buty. Byli zupelnie nadzy! Nalezy unikac myslenia na temat Randa... Barwy zawirowaly znowu, ponownie ulozyly sie w obraz, a on ponownie sie potknal. Mozna bylo zobaczyc gorsze rzeczy niz pocalunki. Trzeba panowac nad myslami. Swiatlosci! Przy okutych zelazem bramach dwaj straznicy stali oparci na halabardach, zahartowane oblicza, biale napiersniki i stozkowe, biale helmy ze splywajacymi na karki pioropuszami. Przygladali mu sie podejrzliwie. Pewnie sadzili, ze jest pijany. Skinal im uspakajajaco glowa, ale nie osiagnal zadnego skutku. Tak na marginesie, przydaloby sie cos mocniejszego. Straznicy zreszta nie probowali go zatrzymac, tylko sie przygladali, kiedy przechodzil. Pijani mogli narobic klopotow, zwlaszcza pijany o tej porze dnia, ale pijak w niezlym kaftanie -prostym, niemniej dobrze skrojonym i z dobrego jedwabiu - z odrobina koronki przy rekawach, to byla pewnie inna sprawa. Nawet o tej godzinie brukowane kamieniem ulice Juradoru byly halasliwe - handlarze biegali z tacami albo stali za wozkami, okrzykujac swe towary; sklepikarze zza waskich lad, wystawionych przed sklepy, zachwalali jakosc swych towarow, bednarze wbijali obrecze na barylki przeznaczone do rzecznego transportu soli. W szczeku krosien tkaczy ginal prawie okazjonalny loskot mlota na kowadle, nie wspominajac juz wylewajacej sie przez okna gospod i tawern muzyki fletow, bebenkow i cymbalow. Miasto bylo bezladna zbieranina budynkow najrozmaitszego przeznaczenia - sklepy, domy, gospody wcisniete miedzy tawerny i stajnie - wszystko z kamienia i pokryte czerwona dachowka. Solidne miasto, takie wrazenie na Macie sprawial Jurador. Ale tez przywykle do zlodziejstwa. Wiekszosc okien na parterze chronily mocne kraty z kutego zelaza. Podobnie okna na gornych pietrach domow bogaczy, bez watpienia w wiekszosci kupcow solnych. Muzyka gospod i tawern wabila przechodniow. Zapewne wszedzie mozna liczyc na gre w kosci. Oczyma wyobrazni widzial juz siebie za stolem. Chyba zbyt duzo czasu minelo, od kiedy slyszal kosci toczace sie po stole, zamiast w glowie, niestety, dzisiaj czekaly go wazniejsze sprawy. Nie zdazyl zjesc sniadania, podszedl wiec do pomarszczonej kobiety z taca zawieszona na szyi, ktora krzyczala co sil w plucach: -Pierozki z miesem, z najlepszej wolowiny w Altarze. - Postanowil uwierzyc na slowo i podal jej zadane miedziaki. W poblizu Juradoru na zadnej z farm nie widzial dotad krowy, tylko owce i kozy, zreszta lepiej sie nie zastanawiac nad pierozkami kupowanym na ulicach jakichkolwiek miast. W koncu gdzies na pobliskich farmach mogly pasc sie jakies krowy. Niby czemu nie? Tak czy inaczej, pierozek byl smaczny i, o dziwo, wciaz jeszcze cieply. Szedl zatloczona ulica i jadl pierozek, przerzucajac go z reki do reki i ocierajac tluszcz z warg. Dokladal wszelkich staran, zeby nikogo nie potracic w cizbie. Altaranie z reguly bywali drazliwi. W tym miasteczku pozycje kazdego przechodnia bez trudu mozna bylo odgadnac po haftach na sukni, kaftanie, plaszczu - im wiecej, tym wyzszym szacunkiem cieszyl sie wlasciciel - zanim czlowiek znalazl sie na tyle blisko, by odroznic welne od jedwabiu. Bogatsze kobiety skrywaly oliwkowe twarze za przezroczystymi woalami, zwisajacymi ze zdobnych grzebieni, wplecionych w ciasno zwiniete warkocze. I mezczyzni i kobiety, niezaleznie od pozycji spolecznej, kupcy solni i sprzedawcy wstazek, mieli przy pasach dlugie noze z zakrzywionymi ostrzami, ktore od czasu do czasu muskali dlonmi, jakby marzac o walce. Zawsze staral sie unikac niepotrzebnych starc, choc w tej kwestii szczescie rzadko mu dopisywalo. Najwyrazniej ta'veren mial w tej sprawie wlasne zdanie. Toczace sie kosci nigdy nie byly zwiastunem walki - bitwy tak, ale nigdy przepychanki w ciemnej uliczce -mimo to idac, zachowywal dalece posunieta ostroznosc. Oczywiscie nic nie zalezalo od niego. Kosci zatrzymywaly sie, kiedy chcialy i wtedy juz nie bylo wyjscia z sytuacji. Niemniej, lepiej nie ryzykowac. Nienawidzil ryzyka. Gra, rzecz jasna, byla wyjatkiem od tej reguly, poza tym trudno powiedziec, by grajac, tak naprawde bardzo ryzykowal. Przed frontem sklepu z mieczami i sztyletami dostrzegl barylke pelna grubych palek i wedrownych kosturow, przygladal jej sie bacznym okiem krepy gosc o pobliznionych klykciach i z nosem, ktory nieraz juz byl zlamany. Przy pasie, obok nieodlacznego sztyletu, mial gruba maczuge. Ochryplym glosem podawal do wiadomosci, ze wszystkie klingi na wystawie sa andoransiej roboty, co nie zaskakiwalo, poniewaz kazdy, kto nie robil wlasnych ostrzy, zawsze przypisywal im andoranskie lub pograniczne pochodzenie. Czasami ewentualnie tairenskie. W Lzie wytwarzano dobra stal. Ku milemu zaskoczeniu Mata wsrod broni w barylce znajdowaly sie smukle drzewce na pozor z czarnego cisu, dluzsze o stope niz wynosil jego wzrost. Wciagnal je, obejrzal delikatne, prawie paciorkowate sloje. Faktycznie, czarny cis. Gesta slojowatosc dawala lukom z tego drewna solidna moc naciagu, dwukrotnie wieksza niz w wypadku innego materialu. Nigdy nie mozna bylo miec ostatecznej pewnosci, poki nie zdjelo sie wierzchniej warstwy, niemniej drzewce wygladalo prawie doskonale. Skad, na Swiatlosc, wzial sie czarny cis w poludniowej Altarze? Pewien byl, ze rosnie tylko w Dwu Rzekach. Kiedy wlascicielka, ponetna kobieta z dekoltem obszytym haftem w jaskrawo upierzone ptaki, wyszla i zaczela wychwalac wartosc stali, zapytal: -Ile za ten czarny kij, pani? Zamrugala, zaskoczona, ze czlowiek w jedwabiach i koronkach chce kupic zwykla palke -mimo iz taka cienka, w jej przekletych oczach ta przekleta rzecz nie mogla byc niczym innym jak palka! - i wymienila cene, ktora zaplacil bez targow. Wtedy ona zamrugala znowu i zmarszczyla brwi, najwyrazniej dochodzac do wniosku, ze powinna zazadac wiecej. I zaplacilby wiecej za osiagi luku z Dwu Rzek. Z drzewcem luku przewieszonym przez ramie poszedl dalej. Przelknal ostatni kes pierozka i wytarl rece o kaftan. Nie sniadanie, nie gra i nie drzewce luku stanowily cel jego wizyty w miescie. Tym celem byly stajnie. Stajnie wynajmujace konie i powozy zawsze mialy kilka zwierzat na sprzedaz, a kiedy zaoferowalo sie odpowiednia cene, mozna bylo kupic cos i z pozostalego inwentarza. Przynajmniej tak bylo przed przybyciem Seanchan. Na szczescie jak dotad seanchanska obecnosc w Juradorze zaznaczyla sie dosc przelotnie. Mat szedl od stajni do stajni, przygladajac sie wylacznie klaczom i walachom: gniadym, dereszowatym, karodereszowatym, karosrokatym, bulanym, izabelowatym, karym, siwym i tarantowatym. Ogier byl mu na nic. Wiekszosc zwierzat miala zapadniete boki i dlugie peciny, z pozostalych tez zadne jakos nie przypadlo mu do gustu. Dopoki nie wszedl do waskiej stajni, wcisnietej miedzy wielka kamienna gospode o nazwie Dwanascie Solnych Studni a warsztat tkacki. Mozna by sadzic, ze nieustanny halas krosien bedzie przeszkadzal zwierzetom, ku zdziwieniu Mata staly spokojnie, najwyrazniej przyzwyczajone. Boksy rowniez ciagnely sie w glab dalej, niz oczekiwal, slabe swiatlo padajace przez drzwi wspomagaly wiszace na hakach latarnie. W powietrzu wisial pyl, ktorego zrodlem byl stryszek z sianem, pachnialo sianem, owsem i konskim nawozem. Mezczyzni z lopatami w dloniach uwijali sie wsrod koni. Wlasciciel dbal o czystosc. Oznaczalo to mniejsza szanse na to, by kon zlapal jakas chorobe. Z niektorych stajni wychodzil, tylko raz wciagnawszy powietrze w nozdrza. Karosrokata klacz stala uwiazana poza swoim boksem, a tymczasem stajenny kladl do niego swieza slome, klacz stala mocno na nogach, strzygla uszami, okazujac czujnosc. W klebie miala jakies pietnascie dloni, wysoko sklepiona piers i mocne boki obiecujace wytrzymalosc, nogi doskonale proporcjonalne, z krotkimi pecinami i dobrze zbudowanym stawem pecinowym. Lopatki swietnie wysklepione, a zad na jednej linii z klebem. Pokroj miala rownie dobry jak Oczko, moze nawet lepszy. Co wiecej, wywodzila sie z rasy hodowanej w Arad Doman, o ktorej slyszal, ale ktorej nigdy nie mial nadziei zobaczyc na oczy, a zwanej brzytwa. Zadna inna rasa nie mogla miec tak charakterystycznego umaszczenia. W jej masci biel graniczyla z czernia liniami tak ostrymi, jakby wykonano je brzytwa, stad nazwa. Obecnosc klaczy w tym miejscu swiata rownie trudno bylo wytlumaczyc, jak czarnego cisu. Z tego co slyszal, zaden Domani nie sprzedalby brzytwy obcemu. Udajac, ze wcale nie przyglada sie temu cudu, przeniosl wzrok na inne zwierzeta w boksach. Czy kosci powoli zatrzymywaly sie? Nie, to tylko igraszka wyobrazni. Pewien byl, ze tocza sie rownie niepowstrzymanie jak w wozie Luki. Zylasty mezczyzna z wianuszkiem siwych wlosow wokol lysiny podszedl do niego, zaplatajac ramiona na piersiach i klaniajac sie. -Toke Fearnim, moj panie - przedstawil sie z wyraznym akcentem, podejrzliwym wzrokiem obrzucajac drzewce luku na ramieniu Mata. Ludzie w jedwabnych kaftanach i ze zlotym sygnetem na placach rzadko nosili tego rodzaju rzeczy. - Czym moge sluzyc? Moj pan chcialby wynajac konia? Czy kupic? - Haft w ksztalcie malych, kolorowych kwiatkow zdobil ramiona kamizelki, ktora wlozyl na koszule, niegdys z pewnoscia biala. Mat unikal przygladania sie kwiatkom. Fearnim mial przy pasie jeden z tych zakrzywionych nozy, a pomarszczona twarz znaczyly dwie dlugie, jasne blizny. Stare blizny. Widocznie walki stoczone ostatnio, jesli takie byly, nie zostawily na nim widocznego sladu. -Kupic, panie Fearnim, jesli masz cos na sprzedaz. Jesli znajde tu zwierze bodaj w polowie przyzwoite. Proponowano mi dzisiaj tyle ochwaconych osiemnastolatkow jako szesciolatkow, ze powinienem sie od nich oganiac kijem. - Z usmiechem uniosl lekko drzewce luku. Ojciec twierdzil, ze targowanie sie lepiej idzie, jesli sie skloni ewentualnego kontrahenta do usmiechu. -Mam trzy na sprzedaz, moj panie, i zaden nie jest ochwacony - odpowiedzial zylasty, klaniajac sie po raz drugi; na jego twarzy nie bylo siadu usmiechu. Potem przeszedl do rzeczy. - Jeden jest w tym boksie. - Wskazal gestem. - Piec lat, swietny kon, moj panie. Okazja za dziesiec koron. W zlocie - dodal obojetnie. Mat udal, ze ze zdziwienia opada mu szczeka. -Za karosrokacza? Wiem, ze Seanchanie wywindowali ceny, ale to jest absurd. -Coz, to nie jest zwykla karosrokata klacz, moj panie. To jest brzytwa. Na brzytwach jezdzi tylko szlachta Domani. Krew i krwawe popioly! Tyle, jesli chodzi o okazje. -Tak mowisz, tak mowisz? - mruczal Mat, stawiajac drzewce luku koncem na ziemi, zeby sie na nim oprzec. Biodro nie dokuczalo mu jak dawniej, chyba ze duzo chodzil, a tego ranka wszak chodzil i juz czul lekkie mrowienie. Coz, okazja czy nie, trzeba bylo grac w te gre. Handel konmi mial swoje zasady. Zlamac je, to prosic sie o oproznienie sakiewki. - W zyciu nie slyszalem o zadnym koniu nazywajacym sie brzytwa. Co masz jeszcze? Pamietaj, tylko klacze lub walachy. -Na sprzedaz mam tylko walachy, oprocz tej klaczy, brzytwy, moj panie - poinformowal go Fearnim, kladac lekki akcent na slowo "brzytwa". Odwrocil sie w kierunku dalszej czesci stajni i zawolal: - Adela, przyprowadz tego wielkiego gniadosza, co jest na sprzedaz. - Chuda, mloda kobieta o piegowatej twarzy, w bryczesach i prostej ciemnej kamizelce, wyskoczyla z glebi stajni i rzucila sie, wypelnic polecenie. Fearnim kazal jej przejsc sie z gniadym, a potem z tarantowatym ku swiatlu wejscia. Mat musial mu to oddac. Pokroj obu koni nie byl zly, ale gniady byl zbyt duzy, wyzszy w klebie niz siedemnascie dloni, a tarantowaty kladl uszy po sobie i dwukrotnie probowal ugryzc Adele w reke. Widac bylo, ze dziewczyna radzi sobie ze zwierzetami i latwo uniknela jego niesfornych zapedow. Nawet gdyby juz sie nie zdecydowal na brzytwe, tez musialby z nich zrezygnowac. Pojawil sie chudy, pasiasty, szary kocur, niczym gorska pantera w miniaturze, siadl u stop Fearnima i zaczal lizac rane na lapie. - Szczury sa tego roku plaga, jakiej nie pamietam - mruknal wlasciciel stajni, zerkajac na kota. -Sa tez bardziej zajadle. Musze wziac jeszcze jednego kota, moze dwa. - Ale szybko wrocil do interesu. - Skoro inne mu nie pasuja, moze moj pan chcialby zobaczyc moja gwiazde? -Dobrze, moge obejrzec te karosrokata, panie Fearnim - z powatpiewaniem zgodzil sie Mat. - Ale nie za dziesiec koron. -W zlocie - dodal Fearnim. - Hurd, przejdz sie z brzytwa dla naszego lorda. - Znowu zaakcentowal rase. Utargowanie czegos moze sie okazac trudne. Chyba ze dla odmiany pomoze mu fakt, iz jest ta'veren. Jego szczescie nigdy sie nie wtracalo w tak przyziemne rzeczy jak jakis handelek. Hurd okazal sie tym, ktory wczesniej zmienial slome w boksie brzytwy, przysadzistym mezczyzna z moze trzema bialymi wloskami na czaszce i zupelnie bez zebow. Okazalo sie to przy pierwszym usmiechu, a usmiechal sie nieprzerwanie, prowadzac klacz w kole. Najwyrazniej lubil to zwierze, mial zreszta jak najbardziej sluszne po temu powody. Szla dobrze, mimo to Mat z uwaga sie jej przygladal. Z zebow wynikalo, ze Fearnim nie sklamal odnosnie do wieku - tylko glupiec przeklamywal w znacznym stopniu wiek konia, o ile kupujacy nie byl kompletnym glupcem; dziwne tylko, jak wielu sprzedajacych uwazalo wszystkich kontrahentow za skonczonych glupcow - a kiedy poglaskal ja po nozdrzach, zeby sprawdzic oczy, zastrzygla uszami. Oczy byly czyste i jasne, ani sladu kaprawosci. Pomacal nogi, nie znajdujac ognisk zapalnych i opuchlizny. Zadnych zmian na skorze otarc ani liszajow. Latwo mogl wsadzic piesc miedzy zebra a lokiec - swiadczylo to o dlugim kroku - a z kolei wnie potrafil wcisnac plaskiej dloni miedzy ostatnie zebro i guz biodrowy. Z pewnoscia jest wytrzymala i nie nadwerezy sobie sciegna w galopie. -Moj pan zna sie na koniach, jak widze. -Znam sie, panie Fearnim. I dziesiec koron w zlocie to za duzo, szczegolnie za karosrokata. Niektorzy twierdza, ze takie przynosza pecha, rozumie pan. Oczywiscie ja w to nie wierze, ani troche, inaczej w ogole bym jej nie bral pod uwage. -Pecha? Nigdy o tym nie slyszalem, moj panie. Ile proponujesz? -Za dziesiec koron w zlocie moglbym dostac cos z tairenskiej hodowli. Moze nie najlepsze zwierze, ale prawdziwe tairenskie. Dam ci dziesiec koron. W srebrze. Fearnim odrzucil glowe do tylu i rozesmial sie gromko, a kiedy przestal, zaczeli sie targowac. W koncu Mat zaplacil piec koron w zlocie, do tego cztery marki w zlocie i trzy srebrne korony, wszystkie bite w Ebou Dar. W skrzyni pod lozkiem trzymal monety z wielu krain swiata, z obca waluta bywaly jednak problemy, poniewaz zazwyczaj wymagala znalezienia banku lub kantoru, zeby ja zwazyc i ustalic, ile jest warta na miejscu. W ten sposob nie tylko sciagnalby na siebie uwage, ale zaplacilby za zwierze wiecej, moze nawet cale dziesiec koron w zlocie. Szale w kantorach jakos tak dzialaly. Nie spodziewal sie zbic ceny na tyle, wnioskujac wszak z usmiechu Fearnima, tamten nie spodziewal sie tyle dostac. Najlepszy koniec konskich targow - kiedy obie strony sadza, ze wyszly na tym lepiej. Kosci nie kosci, dzien zaczal sie zupelnie niezle. Powinien wiedziec, ze to nie potrwa dlugo. Kiedy w poludnie wrocil na teren widowiska - a ze wzgledu na dokuczajace biodro i toczace sie w glowie kosci jechal na grzbiecie brzytwy - przede wszystkim zobaczyl kolejke znacznie dluzsza niz rano; wszyscy czekali na mozliwosc przejscia pod wielkim, niebieskim transparentem, rozpietym na dwu wysokich tyczkach, na ktorym wypisano czerwonymi literami nazwe widowiska. Pierwsi w kolejce wrzucali monety do wielkiego szklanego dzbana, trzymanego przez poteznie zbudowanego koniuszego w kaftanie z nieczesanej welny, a potem pod okiem kolejnego koniuszego, jeszcze wiekszego niz tamten, wchodzili do okutej zelazem skrzyni - tymczasem na tyl kolejki dolaczali nastepni, i tym sposobem robila sie coraz dluzsza. Juz siegala poza koniec liny i skrecala za rog. Dziwne, ale nikt sie nie przepychal i nie klocil. W kolejce stali prawdziwi chlopi, w szorstkich welnach z brudem wrosnietym w dlonie, dobrze, ze choc ich zony i dzieci mialy umyte twarze. Na nieszczescie, Luca mial swa wymarzona publicznosc. Nic go nie przekona, zeby jutro ruszac. Toczace sie kosci oznaczaly, ze cos sie wydarzy, cos, co zawazy na losie przekletego Mata Cauthona, ale co to moze byc? Czasami kosci zatrzymywaly sie, a on dalej nie mial pojecia, co sie stalo. Tuz za plocienna sciana, obok ludzkiej strugi podziwiajacej artystow po obu stronach glownego traktu widowiska, Aludra odbierala dostawe barylek najrozmaitszych rozmiarow, zaladowanych na skrzynie dwu wozow. Chyba nie byly to tylko barylki. -Pokaze wam, gdzie macie stanac - oznajmila szczupla kobieta woznicy pierwszego wozu, chudzielcowi z wystajaca szczeka. Dlugie do pasa warkocze Aludry zakolysaly sie, kiedy odwrocila glowe, spogladajac za Matem... moment minal i szybko zajela sie znowu woznica. - Konie... po wszystkim odprowadzisz konie do innych, tak? Co ona mogla kupowac w takich ilosciach? Jakies materialy na swe ognie sztuczne, bez watpienia. Kazdego wieczoru, wkrotce po zapadnieciu ciemnosci, tuz przed tym jak ludzie kladli sie spac, rozkwitaly na niebie jej nocne kwiaty, po dwa lub trzy na miasteczko wielkosci Juradoru tudziez na kilka wiosek polozonych blisko siebie. Od czasu do czasu nawiedzaly go pomysly w kwestii, do czego moglby jej byc potrzebny ludwisarz, niemniej jedyna sensowna odpowiedz z pozoru nie miala zadnego sensu. Zaprowadzil konia do innych zwierzat. Coz, brzytwy tak naprawde nigdzie nie mozna bylo ukryc, mimo to kon jest mniej widoczny wsrod innych koni, a czas jeszcze nie nadszedl. Drzewce luku zostawil w wozie, dzielonym z Egeanin i Domonem; kiedy stamtad wychodzil, kierujac sie do purpurowego wozu Tuon, zadnego z lokatorow jeszcze nie bylo na miejscu. Woz Tuon stal obecnie niedaleko wozu Luki, choc Mat wolalby, aby znajdowal sie blizej taborow. Tylko Luca i jego zona wiedzieli, ze Tuon jest Wysoka Lady, nie zas sluzaca, ktora zagrozila, ze zdradzi romans Mata i Egeanin swemu rzekomemu mezowi, niemniej wielu artystow zaczynalo juz sie zastanawiac, dlaczego Mat spedza z nia wiecej czasu niz z Egeanin. Zastanawiali sie i patrzyli krzywo. W wiekszosci byla to dosc dziwna zbieranina, nawet akrobaci. Ucieczka z zona okrutnego lorda byla czyms romantycznym. Prowadzanie sie ze sluzaca bylo niemoralne. Skoro woz Tuon stal teraz na faworyzowanym miejscu, przyznawanym przez Luce najlepszym wykonawcom, ludziom, ktorzy byli z nim od lat, na pewno gadaniu nie bedzie konca. Poniewaz kosci wciaz toczyly sie w jego glowie, to, szczerze mowiac, nie byl pewny, czy w ogole nalezy sie spotykac z Tuon. W jej obecnosci jakos szczegolnie lubily sie zatrzymywac, ani razu nie dowiedzial sie, dlaczego. Za pierwszym razem moze dlatego, ze sie spotkali. Kiedy o tym myslal, wlosy jezyly mu sie na glowie. Doskonale wiedzial, ze w stosunkach z kobietami ryzyko jest nie do unikniecia. A przy takiej kobiecie jak Tuon ryzykowalo sie dziesiec razy dziennie, nie znajac stawki, poki nie bylo za pozno. Nierzadko rozmyslal, dlaczego szczescie nie pomagalo mu bardziej w tych sprawach. Kobiety byly w koncu rownie nieprzewidywalne jak w obecnej sytuacji bylo to ponizej ich godnosci - szybko wiec pokonal krotkie schodki z tylu wozu, zastukal raz, uchylil drzwi i wszedl do srodka. Ostatecznie on placil czynsz, poza tym o tej porze dnia pewnie nie wylegiwaly sie nago. Gdyby chcialy, aby nikt im nie przeszkadzal, mialy zasuwke w drzwiach. Pani Anan nie bylo w srodku, mimo to wnetrze wydawalo sie rownie ciasne jak zawsze. Niewielki stol wisial na sznurach z sufitu, staly na nim niedopasowane talerze z chlebem, oliwkami i serem, jak tez jeden z najlepszych smuklych srebrnych dzbanow Luki, nadto graniasty dzban w paski i pucharki w kwiaty. Tuon, na glowie ktorej od miesiaca juz odrastaly zwiniete, czarne loki, siedziala na pojedynczym stolku przy przeciwnym krancu stolu; Selucia zajmowala miejsce na jednym z lozek, Noal i Olver na drugim, lokciami wspierali sie na stole. Dzis Selucia miala na glowie szarfe w kwiaty, a odziana byla w granatowa suknie z Ebou Dar, ktora tak mocno odslaniala jej wiekopomne lono, Tuon zas miala na sobie czerwona suknie, z pozoru wykonana wylacznie z drobnych plisow. Swiatlosci, ledwie wczoraj kupil ten jedwab! W jaki sposob udalo jej sie przekonac szwaczke widowiska, zeby tak szybko uwinela sie z robota? Pewien byl, ze zazwyczaj potrzeba na to znacznie wiecej czasu. Odpowiedz pewnie byla prosta: stalo sie to dzieki jego zlotu. Coz, kiedy sie kupuje kobiecie jedwabie, trzeba byc przygotowanym, zeby zaplacic za ich uszycie. Powiedzonko to uslyszal w mlodosci, gdy nawet nie marzyl, ze kiedykolwiek stac go bedzie na jedwabie, ale tkwila w nim czysta prawda Swiatlosci. -...tylko ich kobiety widuje sie, wychodzace z wiosek - konczyl jakis wywod Noal, przerwal jednak na widok wchodzacego Mata. Noal byl pokreconym, siwowlosym starcem, poszarpane fragmenty koronki przy jego rekawach z pewnoscia widzialy juz lepsze czasy, podobnie jak swietnie skrojony kaftan z delikatnej, szarej welny. I kaftan, i koronki byly idealnie czyste, choc w niczym to nie umniejszalo dziwnego wrazenia, jakie sprawialy w kontrascie z wykrzywionymi palcami i pomarszczona twarza. Wygladal niczym postarzaly, tawerniany zabijaka, ktory nie potrafil na czas zerwac z bojkami. Olver, w ladnym, blekitnym kaftanie, ktory Mat kazal dla niego uszyc, szczerzyl zeby w usmiechu jak ogier. Swiatlosci, to byl dobry chlopak, ale z tymi odstajacymi uszami i szerokimi ustami nigdy nie bedzie przystojny. Poza tym jego maniery wobec kobiet stanowczo domagaly sie poprawy, jesli mial marzyc o jakichkolwiek sukcesach u plci przeciwnej. Mat probowal spedzac wiecej czasu z Olverem, by oslabic wplyw, jaki mieli nan "wujkowie", to znaczy Vanin, Harnan i pozostali Czerwonorecy, co chlopakowi bardzo sie podobalo. Tyle ze nie w takim stopniu jak gra w weze i lisy z Tuon i wgapianie sie w biust Selucii. Swietnie, ze tamci uczyli go strzelania z luku, robienia mieczem i temu podobnych, kiedy jednak Mat wreszcie sie dowie, kto go uczyl tych lubieznych spojrzen... -Maniery, Zabaweczko. - Rozwlekly akcent Tuon byl niczym miod splywajacy z lyzki. Twardniejacy miod. W jego obecnosci... wyjatkiem byly chwile, gdy grali w kamienie... wyraz jej twarzy byl niczym oblicze sedziego ferujacego wyrok smierci, a ton jej glosu idealnie mu odpowiadal. - Pukasz, a potem czekasz, az zostaniesz zaproszony. Chyba ze jestes niewolnikiem lub sluzacym. Wtedy nie pukasz. Poza tym masz tluszcz na kaftanie. Oczekuje od ciebie, ze bedziesz zachowywal czystosc. - Wobec takiego strofowania usmiech zniknal z twarzy Olvera. Noal przeczesal wlosy zakrzywionymi palcami i westchnal, a potem zaczal sie wpatrywac w stojacy przed nim zielony talerz, jakby wsrod znajdujacych sie na nim oliwek probowal wypatrzyc szmaragdy. Przykre slowa jakos nie przeszkadzaly Matowi w czerpaniu radosci z widoku kobiety, ktora miala zostac jego zona. Ktora w polowie juz byla jego zona. Swiatlosci, wszystko co musiala zrobic, to wypowiedziec trzy zdania i po sprawie. Alez byla piekna. Swego czasu zobaczyl w niej tylko dziecko, poniewaz byla taka niska, a jej twarz zakrywal welon. Bez welonu nie moglo byc najmniejszych watpliwosci, ze twarz w ksztalcie serca nalezala do kobiety. W ciemnych stawach oczu mezczyzna mogl plywac przez reszte zycia. Rzadkie usmiechy bywaly tajemnicze lub psotne, przez rzadkosc tym bardziej je cenil. Lubil ja rozsmieszac. Oczywiscie, o ile nie smiala sie z niego. Prawda, byla nieco szczuplejsza, niz lubil, ale gdyby nie bylo w poblizu Selucii, a on mogl ja przytulic, z pewnoscia by mu to nie przeszkadzalo. A moze udaloby sie skrasc kilka pocalunkow tym pelnym ustom. Swiatlosci, nieraz o tym marzyl! Mniejsza, ze traktowala go, jakby juz byli mezem i zona. Coz, prawie. Za nic nie pojmowal, dlaczego kilka plam tluszczu mialo o czymkolwiek decydowac. Lopin i Nerim, dwaj sluzacy, ktorych wsadzono mu na kark, walczyliby o prawo wyczyszczenia jego kaftana. Mieli tak malo do roboty, ze zapewne slowa te okazalyby sie literalnie prawdziwe, gdyby im z gory nie przydzielal zadan. Ale nie powiedzial tego na glos. Kobiety najbardziej lubily stawiac mezczyzn w sytuacji, gdy musieli sie bronic, a kiedy to juz sie stalo, oznaczalo to ich zwyciestwo. -Postaram sie o tym nie zapominac, Skarbie - odparl, usmiechajac sie najladniej, jak umial i wslizgujac na miejsce obok Selucii; kapelusz polozyl po jej drugiej stronie. Koc zwinal sie miedzy nimi, a mimo iz siedzieli w odleglosci stopy, mozna by uznac, ze wciska sie biodrem w jej udo. Jej oczy byly lodowato blekitne, ale teraz zaplonal w nich zar, zdolny osmalic jego kaftan. - Mam nadzieje, ze w pucharku Olvera jest wiecej wody niz wina. -To kozie mleko - z pogarda odpowiedzial chlopak. Aha. Coz, moze Olver byl wciaz za mlody nawet na wino mocno rozcienczone woda. Tuon wyprostowala sie, ale i tak wciaz byla nizsza od Selucii, tez przeciez niewysokiej. -Jak mnie nazwales? - zapytala tonem na tyle ostrym, na ile zezwalal akcent. -Skarbem. Ty masz dla mnie pieszczotliwe imie, pomyslalem wiec, ze tez dla ciebie cos wymysle, Skarbie. - Wydawalo sie, ze oczy Selucii wychodza jej z orbit. -Rozumiem - mruknela Tuon, zaciskajac usta w namysle. Palce jej prawej dloni poruszyly sie, z pozoru bezwiednie, niemniej Selucia poderwala sie zaraz i podeszla do kredensu. Mimo to zdazyla jeszcze Matowi rzucic wsciekle spojrzenie ponad glowa Tuon. - Bardzo ladnie - podjela ta po chwili. - Ciekawe, kto wygra te gre, Zabaweczko. Mat poczul, jak usmiech znika z jego oblicza. Gre? Chcial po prostu przywrocic nieco rownowagi w ich wzajemnych stosunkach. Ale ona zobaczyla gre, co znaczylo, ze mozna przegrac. I zapewne tak sie stanie, poniewaz nie mial pojecia, na czym gra polegala. Dlaczego kobiety zawsze wszystko... komplikuja? Selucia wrocila na swoje miejsce i postawila przed nim poszczerbiony pucharek oraz talerz z niebieska glazura, na ktorym lezalo pol bochenka chleba z brazowa skorka, piec rodzajow marynowanych oliwek i trzy rodzaje sera. To mu na powrot dodalo ducha. Na to wlasnie mial nadzieje, zeby nie powiedziec, iz na to wlasnie liczyl. Kiedy kobieta zaczyna kogos karmic, potem juz nielatwo jej przyjdzie pozbyc sie go. -Cala rzecz polega na tym - wtracil Noal, podejmujac przerwana opowiesc - ze w tych wioskach Ayyadow widuje sie kobiety w kazdym wieku, ale zadnych mezczyzn powyzej dwunastego roku zycia. Zadnych. - Oczy Olvera rozszerzyly sie. Chlopak chlonal kazde slowo z opowiesci Noala o Kainach, jakie tamten widzial, nawet o ziemiach poza Pustkowiem Aiel; wierzyl we wszystko bez zastrzezen. -Jestes moze spokrewniony z Jainem Charinem, Noal? - Mat przezul oliwke i dyskretnie wyplul pestke w dlon. Smakowala, jakby byla zepsuta. Podobnie nastepna. Ale byl glodny, wiec zjadl wszystkie, potem kawalek kruszacego sie koziego sera, caly czas ignorujac grozne spojrzenia Tuon. Twarz starego skrzepla w kamien, Mat ulamal kawalek chleba i zdazyl zjesc, nim Noal odpowiedzial: -To moj kuzyn - przyznal na koniec niechetnie. - Byl moim kuzynem. -Jestes kuzynem Jaina Dlugi Krok? - z podnieceniem zapytal Olver. Podroze Jaina Dlugi Krok byly jego ulubiona ksiazka, nad ktora spedzal przy lampce dlugie chwile, gdy byl juz czas spac, oczywiscie pod warunkiem, ze pozwalali Juilin i Thera. Mawial, ze gdy dorosnie, chce zobaczyc wszystko to, co widzial Jain, wszystko i jeszcze wiecej. -Kim jest ten czlowiek o podwojnym nazwisku? - zapytala Tuon. - Tylko prawdziwie wielcy ludzie maja do tego prawo, a wy mowicie o nim, jakby kazdy go znal. -Byl glupcem - oznajmil ponuro Noal, zanim Mat zdazyl bodaj otworzyc usta; Olver natomiast zamarl z rozdziawionymi ustami i trwal tak, poki starzec kontynuowal. - Wloczyl sie po swiecie, zostawiwszy w domu dobra zone, ktora zmarla w goraczce, nie majac nikogo, kto by trzymal ja za reke. W rezultacie stal sie narzedziem... - W jednej chwili twarz Noala zmienila sie w pozbawiona wyrazu maske. Patrzyl w przestrzen ponad glowa Mata i pocieral czolo, jakby probujac sobie cos przypomniec. -Jain Dlugi Krok byl wielkim czlowiekiem - zapalczywie protestowal Olver. Dlonie zacisnal w piastki, gotow walczyc za swego bohatera. - Walczyl z trollokami i Myrddraalami i mial wiecej przygod niz ktokolwiek inny na swiecie! Wiecej nawet niz Mat! Zlapal Cowin Gemallan po tym, jak Gemallan zdradzila Malkier dla Cienia! Noal ocknal sie ze wzdrygnieciem i poklepal Olvera po ramieniu. -Tego dokonal, chlopcze. To mu trzeba oddac. Ale jaka przygoda warta jest tego, by twoja zona umierala w samotnosci? - Mowil takim glosem, jakby sam mial zaraz pasc trupem na miejscu. Na to Olver juz nie znalazl odpowiedzi, twarz mu sie skurczyla. Jesli Noalowi uda sie odebrac chlopcu radosc z ulubionej ksiazki, Mat bedzie musial z nim powaznie porozmawiac. Czytanie ksiazek bylo bardzo wazne - sam czytal, czasami, naprawde - i zadbal, by Olver mial ksiazki, ktore lubil. Tuon podniosla sie, pochylila nad stolem i polozyla dlon na ramieniu Noala. Z jej twarzy zniknal srogi grymas, zastapila go czulosc. Jej talie spinal szeroki pasek z wytlaczanej, zoltej skory, podkreslajac lagodne krzywizny figury. Kolejny wydatek. Coz, nigdy nie mial klopotu ze zdobywaniem pieniedzy, a gdyby ona ich nie wydawala, zapewne czynilaby to inna kobieta. -Ma pan dobre serce, panie Charin. - Do kazdego zwracala sie z szacunkiem, po nazwisku, wyjawszy Mata Cauthona! -Doprawdy, moja pani? - zapytal Noal takim tonem, jakby rzeczywiscie zalezalo mu na jej opinii. - Czasami wydaje mi sie... - Cokolwiek mu sie wydawalo, teraz nie mieli sie dowiedziec. Drzwi otworzyly sie gwaltownie i Juilin wsadzil glowe do wnetrza wozu. Stozkowaty kapelusz tairenskiego lowcy zlodziei tkwil na glowie pod zwyczajowym karkolomnym katem, ale w smaglej twarzy byl niepokoj. -Seanchanscy zolnierze na drodze. Ide zawiadomic There. Jesli uslyszy to od kogos innego, przerazi sie. - I rownie szybko jak sie pojawil, zniknal, a drzwi kolysaly sie jeszcze czas jakis. ROZDZIAL 7 CHLOD MEDALIONU Seanchanscy zolnierze. Krew i krwawe popioly! Tego tylko bylo Matowi potrzeba w obliczu kosci wciaz toczacych sie w glowie.-Noal, znajdz Egeanin i powiedz jej. Olver, ostrzez Aes Sedai, Bethamin i Sete. - Cala piatka powinna byc razem albo przynajmniej niedaleko. Dwie byle sul'dam chodzily za siostrami wszedzie, kiedykolwiek zdarzylo im sie opuscic woz, ktory razem zajmowaly. Swiatlosci, zeby tylko zadna nie wybrala sie akurat do miasta. Byloby to jak wpuszczenie lasicy do kurnika! - Pojde do wejscia i sprobuje sie zorientowac, jakie mozemy miec klopoty. -Ona nie reaguje na to imie - mruknal Noal, wysuwajac sie zza stolu. Ruszal sie calkiem energicznie, jak na czlowieka, ktoremu w takim czy innym okresie zycia zlamano polowe kosci w ciele. - Sam wiesz. -A ty wiesz, kogo mam na mysli - ostro ucial Mat, spogladajac spod zmarszczonych brwi na Tuon i Selucie. Te glupoty z imionami byly ich wina. Selucia poinformowala Egeanin, ze odtad nazywa sie Leilwin Bez Lodzi i tamta nie reagowala na inne imie. Coz, on nie mial zamiaru sie wtracac ani w jej imieniu, ani w swoim. Wierzyl, ze wczesniej czy pozniej odzyska rozsadek. -Przypominam tylko - odcial sie Noal. - Idziemy, Olver. Mat ruszyl za nimi, ale zanim dotarl do drzwi, uslyszal slowa Tuon: -Nie ostrzezesz nas, abysmy sie nie ruszaly z wozu, Zabaweczko? Nie zostawisz nikogo na strazy? Kosci powiedzialy, ze powinien znalezc Hamana albo jednego z Czerwonorekich i na wszelki wypadek postawic przed wozem, ale zamiast tego rzekl bez wahania: -Dalas slowo. - Wlozyl kapelusz. Zeby sczezl, te slowa sprawily, ze twarz jej pojasniala. Kobiety zawsze w cos graly, niemniej ich usmiech czasami stanowil wystarczajaca wygrana. Kiedy znalazl sie przy wejsciu, od pierwszego rzutu oka pojal, ze szczesliwe dni bez Seanchan w Juradorze dobiegly konca. Po drugiej stronie drogi kilkuset zolnierzy zdejmowalo zbroje, rozladowywalo wozy, rozbijalo namioty w rownych rzedach, wytyczalo miejsca dla koni. Szlo im nadzwyczaj sprawnie. Zobaczyl tarabonska kawalerie z welonami kolczymi zwisajacymi z helmow i napiersnikami wymalowanymi w niebieskie, zolte, zielone pasy; piechote w identycznych barwach, wbijajaca piki w ziemie i odstawiajaca luki na stojaki, luki byly znacznie krotsze niz bron z Dwu Rzek. Doszedl do wniosku, ze musza to byc Amadicjanie. Ani Tarabon, ani Altara nie bardzo mogly sie poszczycic piechota, a z jakiegos powodu Altaranie w seanchanskiej sluzbie przyjmowali inne barwy. Prawdziwi Seanchanie tez tu byli, dostrzegal jakichs dwudziestu czy trzydziestu. Nie mozna sie bylo pomylic, patrzac na malowane zbroje plytowe i dziwne, insektoidalne helmy. Trzech zolnierzy powoli przeszlo przez droge, wszyscy szczupli, stwardniali w bojach weterani. Blekitne kaftany z kolnierzami w zielono-zolte paski, byly - mimo zywych barw -raczej proste i nosily slady odciskow zbroi, ale zadnych dystynkcji. Nie byli to oficerowie, ale mimo to wciaz grozni jak czerwone zmije. Dwoch moglo sie urodzic w Andorze lub Murandy, czy nawet w Dwu Rzekach, trzeci mial skosne oczy jak Saldaeanie i cere barwy miodu. Nie zatrzymujac sie, weszli na teren widowiska. Jeden z koniuszych przy wejsciu zagwizdal ostro trzy nuty, ktore poniosly sie po calym terenie, drugi, czlowiek o zmruzonych oczach imieniem Bollin, podsunal tej trojce szklany dzban. -Wejscie kosztuje srebrnego grosza od glowy, Kapitanie - oznajmil ze zwodnicza lagodnoscia. Mat slyszal juz ten ton, na chwile przed tym, nim tamten uderzyl drugiego koniuszego stolkiem w glowe. - Dzieci placa piec miedziakow, jesli siegaja mi wyzej niz do pasa, a trzy jesli sa nizsze, tylko dzieci na rekach maja darmowe wejscie. Seanchanin o miodowej skorze podniosl dlon, jakby chcial odsunac Bollina z drogi, potem zawahal sie, a rysy jego twarzy stwardnialy jeszcze bardziej, o ile to w ogole mozliwe. Slyszac glosny tupot butow, pozostali staneli obok niego z zacisnietymi piesciami - oto zbiegali sie chyba wszyscy ludzie z widowiska, artysci w swych fantazyjnych strojach i koniuszowie w zgrzebnych welnach. Kazdy dzierzyl w dloni jakas palke, pojawil sie tez uzbrojony w ten sposob Luca, w jaskrawoczerwonym kaftanie siegajacym wywinietych cholew butow i haftowanym na calej dlugosci w zlote gwiazdy, wreszcie nawet obnazony do pasa Petra, ktory byl najlagodniejszym czlowiekiem, jakiego Mat w zyciu spotkal. Teraz wszak jego oblicze zasnuwaly chmury. Swiatlosci, to zapowiadalo masakre, przeciez uzbrojeni towarzysze tej trojki znajdowali sie nie dalej niz sto krokow. Czas najwyzszy, zeby Mat Cauthon wyniosl sie stad. Ukradkiem dotknal nozy ukrytych w rekawach, poruszyl lopatkami, sprawdzajac wiszacy na karku, nozy pod kaftanem i w butach nie mogl skontrolowac, nie przyciagajac uwagi. Kosci toczyly sie w nieustajacym grzmocie. Zaczal ukladac plany wydostania Tuon i pozostalych. Jakis czas jeszcze bedzie musial z nia wytrzymac. Zanim rozwarly sie wrota katastrofy, pojawila sie kolejna Seanchanka, w zbroi paskowanej na niebiesko, zielono i zolto, z helmem pod prawa pacha. Miala nakrapiane zrenice i miodowa skore, krotko przystrzyzone, czarne wlosy znaczyla siwizna. Na jej widok tamci sie natychmiast wyprostowali, mimo iz byla prawie o glowe nizsza od trojki pobratymcow i na helmie nie miala zadnych pior, tylko male godlo nad czolem w ksztalcie brazowego grotu strzaly. -Ciekawe, dlaczego nie jestem zaskoczona, widzac cie tutaj, Murel, w samym srodku pieknie zapowiadajacych sie zamieszek. - W jej spiewnym akcencie kryla sie ostra nuta. - O co tu chodzi? -Zaplacilismy, co trzeba, chorazyno - odparl tym samym akcentem miodoskory - a potem oni kazali nam placic podwojnie, poniewaz jestesmy zolnierzami Imperium. Bollin otworzyl juz usta, ale ona uciszyla go gestem dloni. Taka byla otaczajaca ja aura autorytetu. Powiodla wzrokiem po polkolu mezczyzn uzbrojonych w palki, na Luce zatrzymala wzrok nieco dluzej, pokiwala glowa, a potem zwrocila sie do Mata: -Widziales, co tu sie stalo? -Widzialem - odparl Mat - i stalo sie tyle, ze chcieli wejsc bez placenia. -Dobrze dla ciebie, Murel - oznajmila, a tamten zamrugal zaskoczony. - Dobrze dla calej trojki. Poniewaz to oznacza, ze zaoszczedzicie swoje pieniadze. A to dlatego mianowicie, ze na dziesiec dni macie zakaz opuszczania obozu, a po tych dziesieciu dniach przedstawienia juz tu nie bedzie. Oczywiscie, przez dziesiec dni zold nie bedzie wam wyplacany. Rozkaz brzmial: rozladowac wozy, zeby okoliczna ludnosc nie myslala, iz uwazamy sie za lepszych od nich. A Moze wolisz zarzut szerzenia buntu w szeregach? - Wszyscy trzej w widoczny sposob pobledli. Najwyrazniej zarzut byl powazny. - Tak tez myslalam. Teraz znikac i do roboty, zanim zrobi sie z tego miesiac zamiast tygodnia. -Tak, chorazyno - krzykneli jak jeden maz i pobiegli przez droge, wygladzajac kaftany. Twardzi weterani, ale chorazyna najwyrazniej byla twardsza. Jeszcze nie skonczyla. Luca wystapil naprzod, uklonil sie ceremonialnie, chcac cos powiedziec. Nie dopuscila go do glosu. -Nie lubie, jak ktos grozi palkami moim ludziom - oznajmila, przeciagajac slowa i wspierajac dlon na rekojesci miecza - nawet Murelowi, przy takim stosunku sil. Wychodzi jednak na to, ze macie charakter. Moze ktorys z was, wspaniali chlopcy, marzy o przygodzie i chwale? Przyjdzcie do mnie na druga strone drogi, a ja wam pomoge sie zaciagnac. Ty, tam w smiesznym czerwonym kaftanie. Wygladasz mi na urodzonego lansjera. Zaloze sie, ze nie minie duzo czasu, a zrobie z ciebie prawdziwego bohatera. - Wsrod zebranych przeszla fala krecenia glowami, kilku, widzac, ze klopoty sie skonczyly, zaczelo wracac do swoich zajec. Petra byl jednym z nich. Luca wygladal, jakby oberwal halabarda. Kilku pozostalych wygladalo na rownie zbitych z tropu propozycja. Artysci zarabiali znacznie lepiej od zolnierzy, a poza tym nie istnialo ryzyko, ze ktos ich dziabnie mieczem. - Coz, poki bedziemy sasiadami, moze ktoregos przekonam. U mnie raczej nikt sie nie wzbogaci, ale zold jest zazwyczaj na czas i zawsze sa szanse na lupy, jesli rozkaz pozwoli. Od czasu do czasu sie zdarza. Jedzenie bywa rozne, ale zazwyczaj cieple i zazwyczaj dosc, by napchac brzuch. Dni bywaja dlugie, dzieki temu potem lepiej sie spi. Kiedy nie ma roboty w nocy. Sa jacys zainteresowani? Luca wreszcie sie otrzasnal. -Dziekuje, kapitanie, nie - powiedzial zduszonym glosem. Niektorzy glupcy wyobrazali sobie, ze zolnierzom pochlebia przypisywanie wyzszej rangi niz posiadana. - Teraz prosze mi wybaczyc. Czeka nas przedstawienie. I widzowie, ktorzy nie beda uszczesliwieni zbyt dlugim oczekiwaniem. - Rzucil ostatnie, czujne spojrzenie na kobiete, jakby wciaz sie obawial, ze moze go zawlec za kolnierz do wojska, a potem zwrocil sie do swoich ludzi: - Wszyscy na swoje miejsca. Co wy tu wlasciwie robicie, leniuchy? Panuje nad sytuacja. Wszyscy na miejsca, zanim widzowie zaczna sie domagac zwrotu pieniedzy. - Co w jego opinii byloby ostateczna katastrofa. Majac do wyboru zwrot pieniedzy i porzadna burde z zolnierzami, Luca z pewnoscia dlugo by sie zastanawial, co jest gorsze. Kiedy tlum wykonawcow sie rozpraszal, a Luca odchodzil wciaz rzucajac przez ramie spojrzenia na kobiete, ta zwrocila sie do Mata, ktory jeden, procz koniuszych, zostal na placu boju: -A moze ty? Na pierwszy rzut oka moglbys zostac oficerem i wydawac mi rozkazy - mowila tak, jakby ja sama pomysl rozbawil. Wiedzial, o co jej chodzi. Ludzie w kolejce widzieli trzech seanchanskich zolnierzy, ktorych odprawila biegiem, ktoz mogl miec pewnosc, o co poszlo? Teraz jednak na wlasne oczy widzieli, jak sama rozpedzila znacznie wiekszy tlum. Bez wahania zaproponowalby jej stanowisko chorazyny w Legionie. -Bylby ze mnie naprawde kiepski zolnierz, chorazyno - powiedzial, uchylajac kapelusza. Zasmiala sie. Kiedy odwrocil sie, by odejsc, uslyszal, jak Bollin mowi cicho: -Nie slyszales, co powiedzialem tamtemu zolnierzowi? Srebrny grosz za ciebie i drugi za twoja szlachetna towarzyszke. - Monety zadzwonily w dzbanie. - Dziekuje. - Rzeczy wracaly do normalnosci. A kosci wciaz toczyly sie w glowie. Wedrowal przez teren widowiska, gdzie akrobaci z powrotem wykonywali na oczach widzow salta i przewroty na drewnianych platformach, zonglerzy zonglowali, psy Clarine toczyly wielkie drewniane kule, a pantery Miyory stawaly na tylnych lapach za kratami z pozoru ledwie zdolnymi do ich powstrzymania - w koncu zdecydowal odwiedzic Aes Sedai. Skojarzyly mu sie z panterami. Szeregowi zolnierze nie beda pracowac przez cale dnie, ale gotow byl sie zalozyc o ostatnie pieniadze, ze nie minie wiele czasu, az niektorzy przynajmniej oficerowie zaczna zagladac. Ufal Tuon - zdziwila go ta mysl - a Egeanin miala dosc rozsadku, by sie nie pokazywac w obecnosci Seanchan, watpil tylko w rozsadek Aes Sedai. Nawet Teslyn i Edesina, ktore spedzily przeciez swoj czas w charakterze damane, wciaz potrafily glupio ryzykowac. Joline, ktora nie miala takich doswiadczen, uwazala sie za niezniszczalna. Wszyscy dookola juz wiedzieli, ze trzy kobiety sa Aes Sedai, mimo to ich wielki woz, pokryty splowialym od deszczu plotnem, wciaz zajmowal miejsce obok wozow z zaopatrzeniem i koni. Luca gotow byl zmienic hierarchie swego interesu dla Wysokiej Lady, ktora wystawila mu list zelazny, ale nie dla Aes Sedai, ktore tylko sciagaly mu niebezpieczenstwo na glowe, a poza tym byly bez grosza. Wsrod artystow kobiety okazywaly siostrom zyczliwosc, mezczyzni unikali ich w mniejszym lub wiekszym stopniu - zawsze tak bylo z Aes Sedai. Luca najchetniej by sie ich pozbyl, zeby radzily sobie same bez pieniedzy Mata. Aes Sedai stanowily grozbe dla kazdego, w czyim towarzystwie pokazywaly sie na ziemiach pozostajacych pod wladza Seanchan. Oczywiscie, Mat Cauthon nie mogl sie spodziewac zadnych podziekowan, ale zadnych tez nie oczekiwal. Wystarczylaby mu odrobina szacunku, rownie malo realna. Aes Sedai byly mimo wszystko Aes Sedai. Nigdzie nie bylo widac Straznikow Joline, Blaerica i Fena, dzieki czemu uniknal dlugich tlumaczen. Wszedl na zabrudzone schody na tylach wozu i wtedy poczul, ze medalion z lisim lbem na piersiach stal sie zimny i z kazda sekunda robi sie bardziej lodowaty. Na moment zamarl bez ruchu. Te glupie kobiety przenosily w srodku! Gdy doszedl wreszcie do siebie, wbiegl po schodkach i gwaltownie otworzyl drzwi. W srodku byly wszystkie, ktore spodziewal sie zastac: Joline, Zielona siostra, smukla, sliczna i wielkooka, Teslyn, Czerwona o waskich ramionach, ktora wygladala, jakby zywila sie wylacznie kamieniami, Edesina, Zolta, przystojna raczej niz piekna, z falami czarnych wlosow, splywajacymi az do pasa. Wszystkie trzy wlasnorecznie uratowal z niewoli u Seanchan, Teslyn i Edesine wyciagnal z samych zagrod damane, ich wdziecznosc wszelako nalezalo nazwac co najwyzej czastkowa. Bethamin, rownie ciemnoskora jak Tuon, tyle ze wysoka i dobrze zaokraglona oraz slomianowlosa Seta byly sul'dam, zanim zostaly zmuszone do wspoludzialu w uwolnieniu trzech Aes Sedai. Cala piatka mieszkala razem w tym wozie, Aes Sedai pilnowaly bylych sul'dam, byle sul'dam mialy oko na Aes Sedai. Zadne nie wiedzialy o zadaniach drugich, wzajemna nieufnosc sprawiala, ze bardziej sie przykladaly. Jedyna, ktorej nie spodziewal sie zastac w srodku, okazala sie Setalle Anan, karczmarka z Wedrownej Kobiety w Ebou Dar, oczywiscie do czasu, poki z niewyjasnionych powodow nie zdecydowala sie na udzial w operacji ratunkowej. Setalle chetnie brala udzial w rozmaitych przedsiewzieciach. "Wtracala sie" byloby tu chyba lepszym slowem. Nieustannie probowala sie wtracac w zwiazki laczace go z Tuon. Zupelnie natomiast nie spodziewal tego, co zobaczyl. Posrodku wozu Bethamin i Seta staly sztywno jak slupy, scisniete ramie przy ramieniu miedzy dwoma lozkami, Joline bila Bethamin po twarzy, raz za razem, najpierw jedna reka, potem druga. Po policzkach wysokiej kobiety w calkowitej ciszy splywaly lzy, a Seta patrzyla przerazona i przekonana, ze zaraz przyjdzie jej kolej. Edesina i Teslyn staly z ramionami zaplecionymi na piersiach i przygladaly sie obojetnie, podczas gdy pani Anan marszczyla czolo z wyrazna dezaprobata za plecami siostr. Nie potrafil powiedziec ani go to obchodzilo, czy powodem dezaprobaty bylo samo bicie, czy przewina, ktora Bethamin na siebie sciagnela. Jednym krokiem pokonal wolna przestrzen, chwycil Joline za uniesiona reke i odwrocil ku sobie. -Co ty, na Swiatlosc... - tylko tyle zdazyl powiedziec, zanim druga reka wymierzyla mu taki cios, ze az w uszach zadzwonilo. - Dobra, przesadzilas - powiedzial i choc przed oczyma wciaz tanczyly mu gwiazdy, opadl na najblizsze lozko i przelozyl zaskoczona Joline przez kolano. Jego prawa dlon wyladowala z glosnym klapnieciem, tamta pisnela zaskoczona. Medalion zrobil sie jeszcze zimniejszy, a Edesina jeknela, zdajac sobie sprawe z fiaska proby uzycia Mocy. Mimo to nie spuszczal oka z pozostalych siostr oraz otwartych drzwi, na wypadek gdyby sie pokazal ktorys ze Straznikow Joline, a rownoczesnie trzymal ja i tlukl co sil w reku. Poniewaz nie mial pojecia, ile bielizny i halek ma pod blekitnymi welnami, chcial miec pewnosc, ze cokolwiek poczuje. Zdawalo mu sie, ze uderzenia poddawaly rytm toczacym sie w glowie kosciom. Joline szarpala sie i wierzgala, przeklinajac niczym woznica, a medalion byl juz tak lodowaty, ze Mat zaczal obawiac sie odmrozen. Wkrotce paskudne slowa zaczely zastepowac bezslowne krzyki. Nie byl tak silny w rekach jak Perrin, z drugiej strony nie byl tez wcale slaby. Cwiczenia z lukiem i palka wzmacniaja ramiona. Edesina i Teslyn staly z pozoru zupelnie sparalizowane, to samo odnosilo sie do dwu bylych sul'dam - obie trwaly z szeroko rozwartymi oczyma i choc Bethamin sie usmiechala, wydawala sie rownie zdumiona co Seta - lecz kiedy wreszcie nieartykulowane krzyki Joline zajely w jej ustach miejsce przeklenstw, pani Anan sprobowala przepchnac sie miedzy dwoma Aes Sedai. Dziwne, ale Teslyn ostrzegla ja gestem, zeby zostala na miejscu! Niewiele kobiet, a nawet mezczyzn, bylo zdolnych przeciwstawic sie wyraznym poleceniom Aes Sedai. Pani Anan tylko zmierzyla Czerwona siostre lodowatym spojrzeniem i jakos przecisnela sie miedzy dwoma Aes Sedai, szepczac pod nosem cos, na co one zareagowaly osobliwymi spojrzeniami. Wciaz na jej drodze pozostaly Bethamin i Seta, Mat skorzystal wiec z okazji, zeby poczestowac Zielona siostre seria mocnych uderzen, a potem zrzucil ja z kolan. Reka bolala go nie na zarty. Joline wyladowala na podlodze z glosnym lomotem, z jej ust wydobylo sie przytlumione: -Oj. Pani Anan stanela przed nim, na tyle blisko, ze Joline miala klopoty z powstaniem, zaplotla ramiona na piersiach i przygladala sie badawczo. Jej dekolt wezbral obfitym biustem. Mimo ze ubierala sie na modle Ebou Dar, nie byla rodowita mieszkanka tych stron, co jednoznacznie zdradzaly skosne oczy, niemniej w uszach wisialy wielkie kolczyki, za paskiem tkwil zakrzywiony sztylet, a malzenski noz zwisal z szerokiej, srebrnej obrozy na szyi, w jego rekojesci tkwily czerwone i biale kamienie, kazdy na oznaczenie jednego syna lub corki. Ciemnozielone spodnice byly podszyte po lewej stronie, ukazujac czerwona halke. Z wlosami lekko przyproszonymi siwizna stanowila niemalze ideal karczmarki z Ebou Dar, pewnej siebie i przyzwyczajonej do wydawania rozkazow. Oczekiwal, ze zostanie zrugany -kiedy szlo o reprymende, byla w tym rownie dobra jak dowolna Aes Sedai! - tak wiec poczul zaskoczenie, gdy przemowila z namyslem: -Joline z pewnoscia probowala cie powstrzymac, Teslyn i Edesina na pewno rowniez, ale nie udalo im sie. Podejrzewam wiec, ze musisz miec jakis ter'angreal, ktory zaburza strumienie Mocy. Slyszalam, ze takie rzeczy istnieja... plotka twierdzi, ze Cadsuane Melaidhrin taki posiada... ale nigdy czegos podobnego na oczy nie widzialam. A bardzo bym chciala. Nie mam zamiaru probowac ci go odebrac, ale bylabym wdzieczna, gdybys mi pokazal. -Skad znasz imie Cadsuane? - zapytala Joline, probujac wygladzic suknie na posladkach. Pierwszy ruch dloni wywolal skrzywienie na twarzy, za kazdym nastepnym spogladala wsciekle na Mata, zeby mu pokazac, iz nie ma zamiaru zapomniec. Lzy lsnily w jej wielkich piwnych oczach i na policzkach, skoro wiec i tak przyjdzie zaplacic, mogl choc przez chwile napawac sie widokiem. -Mowila cos o probach przed wdzianiem szala - powiedziala Edesina. -Powiedziala: "Jak mozna przejsc proby przed przywdzianiem szala, jesli jest sie zupelnie sparalizowana w chwilach takich jak ta?" - dodala Teslyn. Usta pani Anan zacisnely sie na krotka chwile, ale nawet jesli zostala dotknieta do zywego, natychmiast odzyskala panowanie nad soba. -Moze pamietacie, ze bylam wlascicielka gospody - oznajmila sucho. - Wielu gosci odwiedzalo Wedrowna Kobiete, wielu z nich mowilo rozne rzeczy, niekonieczne rozwazne. -Zadna Aes Sedai nic by nie powiedziala... - zaczela Joline i gwaltownie sie odwrocila. Po schodach wchodzili Blaeric i Fen. Obaj pochodzili z Ziem Granicznych, obaj byli poteznie zbudowani, Mat wiec szybko sie podniosl, gotow w razie koniecznosci do wyciagniecia nozy. Pewnie go zalatwia, ale nie bez walki. Zaskoczylo go, gdy Joline podskoczyla ku drzwiom i zamknela na zasuwke tuz przed twarza Fena. Choc Saldaeanin nie zrobil nic, zeby je wywazyc, bez watpienia obaj zaczekaja na zewnatrz. Kiedy sie odwrocila, w jej oczach gorzal zar, lzy wciaz lsnily na policzkach, na chwile calkiem zapomniala o pani Anan. -Jesli kiedykolwiek bodaj przyjdzie ci do glowy, by... - zaczela, grozac mu palcem. Dal krok naprzod i podstawil jej pod nos wlasny palec tak szybko, ze odruchowo sie cofnela i oparla o drzwi. Od ktorych odbila sie z jekiem i zaczerwienionymi policzkami. Nie obchodzilo go, czy to gniew, czy wstyd. Znowu otworzyla usta, nie mial jednak zamiaru pozwolic jej powiedziec bodaj slowo. -Gdyby nie ja, nosilabys do konca zycia obroze damane, razem z Edesina i Teslyn -oznajmil porywczo, z pewnoscia w jego oczach tez bylo widac targajace nim emocje. - W podziece wszystkie probujecie mnie bez przerwy straszyc. Robicie, co chcecie i narazacie wszystkich na niebezpieczenstwo. Przenosilyscie, cholera, wiedzac, ze po drugiej stronie drogi stoi oddzial Seanchan! Nie wiedzialyscie, ze nie maja ze soba damane, dwudziestu damane. - Watpil, by do oddzialu przydzielono choc jedna, niemniej watpienie to nie pewnosc, w kazdym razie nie mial zamiaru dzielic sie swoimi watpliwosciami, nie z nia i nie teraz. - Coz, moze bym to jakos wybaczyl, chociaz wiedz, ze moja cierpliwosc powoli sie wyczerpuje, ale nie dam sie bic. Uderz mnie jeszcze raz, a przysiegam, ze sprawie ci lanie dwakroc takie mocne i bolesne. Masz moje slowo! -I nastepnym razem nie bede go probowala powstrzymac - wtracila pani Anan. -Ani ja - dodala Teslyn, a Edesina po chwili jej zawtorowala. Joline wygladala, jakby ja ktos zdzielil mlotem miedzy oczy. Bardzo dobrze. Najlepiej niech trwa w tym stanie, poki Mat nie wymysli, jak uniknac polamania kosci w rekach Blaerica i Fena. -Moze teraz ktoras mi powie, po co, do cholery, zdecydowalyscie sie przenosic i to w takich ilosciach, jakby pod bokiem szalala Ostatnia Bitwa? Masz zamiar wciaz je tak trzymac, Edesina? - Skinieniem glowy wskazal Sete i Bethamin. Oczywiscie strzelal w ciemno, niemniej oczy Edesiny rozszerzyly sie na moment, jakby uznala, ze dzieki ter'angrealowi moze widziec sploty Mocy, a nie tylko je neutralizowac. Tak czy inaczej, w jednej chwili obie kobiety byly wolne. Bethamin z calkowitym spokojem zaczela ocierac lzy biala, lniana chusteczka. Seta usiadla na lozku, otulajac sie ramionami i drzac; wygladala na bardziej wstrzasnieta niz Bethamin. Zadna z Aes Sedai jakos nie miala ochoty sie tlumaczyc, pani Anan zrobila to za nie. -Wywiazala sie klotnia. Joline chciala pojsc obejrzec tych Seanchan i nie potrafilysmy jej tego wyperswadowac. Bethamin postanowila udzielic jej lekcji dyscypliny, jakby nie miala pojecia, czym to sie skonczy. - Karczmarka pokrecila glowa z niesmakiem. - Probowala przelozyc Joline przez kolano, Seta jej pomagala, a wtedy Edesina zwiazala je strumieniami Powietrza. Tak zakladam... - dodala, gdy wszystkie Aes Sedai popatrzyly na nia groznie. - Moze nie potrafie przenosic, ale mam oczy. -To nie tlumaczy wszystkiego, co czulem - powiedzial Mat. - Tu odbywalo sie naprawde wielkie przenoszenie. Pani Anan i trzy Aes Sedai przygladaly mu sie badawczo, ich spojrzenia zdawaly sie nakluwac go w poszukiwaniu medalionu. Pewne bylo, ze o ter'angrealu nie zapomna. Joline podjela opowiesc: -Bethamin przeniosla. Nigdy w zyciu nie widzialam takiego splotu, niemniej przez pare chwil, zanim nie zostala odcieta od zrodla, po nas wszystkich tanczyly iskry. Mysle, ze mogla wykorzystac wszelka Moc, jakiej potrafila zaczerpnac. Bethamin wstrzasnely nagle lkania. Zgarbila sie, omal nie spadajac na podloge. -Nie chcialam - szlochala, trzesac sie i krzywiac. - Myslalam, ze chcecie mnie zabic, ale nie chcialam. Nie chcialam. - Seta zaczela sie kolysac, wpatrujac z wyrazem ostatecznego przerazenia w przyjaciolke. A moze byla przyjaciolke. Obie wiedzialy, ze a'dam dziala na nie jak zapewne na kazda sul'dam, niewykluczone wszak, ze nie dotarlo do nich jeszcze pelne znaczenie tego faktu. Kobieta, ktora potrafila zawiadywac a'dam, mogla sie nauczyc przenosic. Zapewne ze wszystkich sil staraly sie negowac ten prosty fakt, zapomniec o nim. Akt przenoszenia wszakze zmienial wszystko. Zeby sczezly, tylko tego mu jeszcze bylo trzeba. -Co macie zamiar zrobic w tej kwestii? - To byl problem pozostajacy wylacznie w gestii Aes Sedai. - Kiedy juz zaczela, z pewnoscia nie przestanie. Tyle wiem. -Niech zdycha - oznajmila brutalnie Teslyn. - Mozemy trzymac ja za tarcza, dopoki sie jej nie pozbedziemy, a wtedy niech zdycha. -Nie mozemy tego zrobic - powiedziala Edesina, wyraznie wstrzasnieta. Choc ewidentnie nie chodzilo jej o nedzny koniec Bethamin. - Kiedy sie jej pozbedziemy, bedzie grozba dla wszystkich dookola. -Juz tego nie zrobie - lkala Bethamin blagalnym glosem. - Nie zrobie tego! Joline przecisnela sie obok Mata, jakby byl wieszakiem na plaszcze, stanela przed Bethamin, wsparla rece na biodrach i spojrzala jej w oczy. -Nie przestaniesz. Nie dasz rady, skoro juz zaczelas. Och, moga minac miesiace miedzy kolejnymi probami, ale sprobujesz znowu, potem jeszcze raz, a za kazdym razem bedzie to coraz bardziej niebezpieczne. - Z westchnieniem opuscila rece. - Jestes zdecydowanie zbyt stara, by trafic do ksiegi nowicjuszek, ale to nie ma znaczenia. Musimy cie uczyc. Musisz sie nauczyc przynajmniej tyle, zeby nie zrobic komus krzywdy. -Uczyc ja? - pisnela Teslyn i z kolei ona wsparla rece na biodrach. - Mowie, niech zdycha! Czy macie pojecie, jak te sul'dam traktowaly mnie, kiedy bylam ich wiezniem? - Nie wiemy, poniewaz nigdy nic nie opowiadalas, wysluchiwalysmy tylko narzekan, jakie to bylo potworne - odparla sucho Joline, a potem dodala, bardziej zdecydowanym tonem: - Nie porzuce na pastwe losu zadnej kobiety, jezeli istnieje jakies inne wyjscie. Oczywiscie na tym sie nie skonczylo. Kiedy kobieta chce sie klocic, potrafi tego dokonac bez niczyjej pomocy, a najwyrazniej wszystkie chcialy. Edesina stanela po stronie Joline, podobnie postapila pani Anan, jakby miala prawo wypowiadac sie w sprawach Aes Sedai. Najdziwniejsze bylo, ze Bethamin i Seta stanely po stronie Teslyn, zaklinajac sie, ze nie beda sie uczyc przenoszenia, wymachujac rekoma i krzyczac rownie glosno jak pozostale. Mat sprytnie skorzystal z okazji i wyslizgnal sie z wozu, zamykajac za soba delikatnie drzwi. Nie ma potrzeby przypominac o swoim istnieniu. Aes Sedai i tak sobie wkrotce przypomna. Przynajmniej mogl sie przestac zamartwiac, gdzie znalezc przeklete a'dam i sul'dam nie sprobuja z nich znowu skorzystac. Odnosnie do Blaerica i Fena mial racje. Czekali na niego u stop schodow, ich czola skrywaly chmury. Bez watpienia dokladnie wiedzieli, co sie przydarzylo Joline. Ale, jak sie okazalo, nie mieli pojecia, kogo o to winic. -Co sie stalo w srodku, Cauthon? - dopytywal sie Blaeric, a jego blekitne oczy patrzyly niczym dwa swidry. Nieznacznie wyzszy z dwojki, zgolil shienaranski kosmyk i nie byl teraz szczegolnie uszczesliwiony krotka szczecina porastajaca skalp. -Brales w tym udzial? - chlodno zapytal Fen. -Jak mialbym brac w tym udzial? - bronil sie Mat, schodzac na dol krokiem swobodnym, jakby nie dbal o nic w swiecie. - Ona jest Aes Sedai, gdybyscie zapomnieli. Jezeli chcecie wiedziec, co sie stalo, proponuje, zebyscie ja zapytali. Nie jestem na tyle durny, aby o tym rozmawiac, tyle wam powiem. Niemniej, na razie dalbym im spokoj. Wciaz sie kloca. Wyslizgnalem sie, poki jeszcze jestem w jednym kawalku. Nie byly to moze najszczesliwiej dobrane slowa. Mimo iz wydawalo sie to niemozliwe, twarze Straznikow pociemnialy jeszcze bardziej. Ale pozwolili mu przejsc, bez potrzeby siegania po noze. I nic wiecej sie nie liczylo. Poza tym zaden jakos nie pchal sie do wozu. Zamiast tego siedli na stopniach i postanowili czekac jak jacys glupcy. Watpil, by Joline wszystko im chetnie opowiedziala i pewnie zanim sie zorientuja, ze nie nalezy pytac, oberwa. Na ich miejscu znalazlby sobie jakies zajecie z dala od wozu na... powiedzmy... miesiac czy dwa. To mogloby pomoc. Nieco. W pewnych sprawach kobiety mialy dluga pamiec. Odtad bedzie musial sie przez ramie ogladac na Joline. Niemniej, warto bylo. Poniewaz mial na glowie Seanchan po drugiej stronie drogi, sklocone Aes Sedai i przenoszenie Mocy, jakby ci Seanchanie nie istnieli, wreszcie toczace sie w glowie kosci, nawet zwyciestwo w dwu grach przeciwko Tuon nie moglo mu poprawic nastroju. Polozyl sie spac - na podlodze, poniewaz Domon zajal drugie lozko, a Egeanin zawsze spala na swoim -kosci turkotaly wewnatrz czaszki, ale z jakiegos powodu wierzyl, ze jutro bedzie lepiej. Coz, nigdy nie moglo byc caly czas dobrze. Mial tylko nadzieje, ze nie bedzie az tak paskudnie. ROZDZIAL 8 SMOCZE JAJA Nastepnego ranka, jeszcze przed switem, Luca kazal swoim ludziom zwinac oboz. Wielkie, plocienne sciany, razem ze wszystkim innym, mialy natychmiast trafic na wozy. To wlasnie towarzyszace tym zajeciom okrzyki, lomoty i zamieszanie obudzily Mata. Od spania na podlodze byl sztywny i otepialy. Zreszta przeklete kosci i tak nie daly mu sie wyspac. Sny, jakie im towarzyszyly, potrafily przeploszyc najglebszy sen. Na zewnatrz Luca miotal sie bez kaftana i z latarnia w dloni, bez przerwy wykrzykujac rozkazy, ktore zapewne w wiekszym stopniu przeszkadzaly, niz pomagaly, dopiero Petra, tak barczysty, ze w ciemnosciach przypominal niewysoki pagorek, choc przeciez nie byl wiele nizszy od Mata, przerwal zaprzeganie czworokonnego zaprzegu do jego oraz Clarine wozu i sprobowal cos wyjasnic. Swiatla bylo dosc na rozmowe, przyswiecal bowiem czesciowo skryty za drzewami ksiezyc w trzeciej kwadrze, a latarnia przy kozle wozu rozlewala wokol kaluze przycmionej jasnosci -na terenie calego obozu lsnily setki takich kaluz. Clarine wyprowadzala gdzies psy, poniewaz odtad wiekszosc czasu przyjdzie im spedzic w zamknieciu.-Wczoraj... - Silacz pokrecil glowa i poklepal najblizsze zwierze, kon cierpliwie czekal na dopiecie ostatnich popregow i wcale nie potrzebowal uspokajania. Moze w ten sposob uspokajal siebie. Nocne powietrze bylo wprawdzie chlodne, ale nie lodowate, niemniej Petra mial na sobie ciemny kaftan i robiona na drutach czapeczke. Zone wciaz martwilo, ze moze sie przeziebic, dbala zatem o niego nawet wtedy, gdy nie bylo to konieczne. - Coz, wszedzie jestesmy oby, rozumiesz, a wielu ludziom sie wydaje, ze z obcymi mozna sobie na duzo pozwolic. Za kazdym razem, kiedy jednemu cos puscimy plazem, dziesieciu, o ile nie stu, zaraz skorzysta z okazji. Czasami mozemy liczyc na lokalne wladze i ich praworzadnosc, ale tylko czasami. Poniewaz jestesmy obcy i jutro nas juz nie bedzie, a tez dlatego ze ludzie uwazaja, iz obcy to nic dobrego. Musimy sami sie bronic, walczyc o swoje, jesli trzeba. Ale wtedy to znak, ze czas juz ruszac w droge. Teraz jest tak samo jak kiedys, gdy bylo nas z Luca tylko pare dziesiatek, liczac koniuszych; w tamtych czasach zwinelibysmy oboz zaraz po odejsciu zolnierzy. Z drugiej strony, w tamtych czasach nie bylo tyle pieniedzy do zarobienia - skonczyl sucho i przez pare chwil w milczeniu krecil glowa, moze dumajac nad chciwoscia Luki, moze nad rozmiarami, do jakich rozroslo sie widowisko. W koncu podjal dalej: - Ci trzej Seanchanie maja przyjaciol, a przynajmniej towarzyszy, ktorym nie spodoba sie, jak ich potraktowano. I choc wlasciwie powinni miec pretensje do pani chorazy, mozesz byc pewien, ze wina spadnie na nas, poniewaz na nas moga sie odegrac, a na niej nie. Moze oficerowie nie dopuszcza do zlamania prawa czy naruszenia regulaminu, czy jak tam sie to nazywa, ale pewnosci nie mamy. Pewne jest tylko, ze tamci narobia klopotow, jezeli zostaniemy na kolejny dzien. Nie ma wiec sensu zostawac, skoro mialoby to oznaczac walke z zolnierzami, w konsekwencji kontuzje i niechybne klopoty z prawem, w takiej czy innej postaci. - Bylo to najdluzsze przemowienie, jakie Mat kiedykolwiek slyszal z ust Petry, teraz tamten odkaszlnal, jakby sam zawstydzony tym, jak daleko sie posunal. - Coz - mruknal na koniec, pochylajac sie nad uprzeza. - Luca chce byc jak najszybciej w drodze. A ty z pewnoscia zechcesz zajrzec do swoich koni. Mat niczego takiego nie chcial. W pieniadzach najlepsze bylo nie to, co mozna za nie kupic, ale to, ze mozna bylo zaplacic komus za wykonanie wlasnej pracy. Gdy tylko zdal sobie sprawe, ze widowisko rusza w droge, obudzil czterech Czerwonorekich w namiocie, ktory dzielili z Chelem Vaninem, i kazal zaprzac konie do swojego wozu, do wozu Tuon, wydal tez rozporzadzenie co do brzytwy i Oczka. Krepy zlodziej koni - od czasu spotkania z Matem nie ukradl jeszcze zadnego konia, ale wczesniej tym sie wylacznie zajmowal - uniosl sie na poslaniu na tyle tylko, zeby powiedziec, iz wstanie, gdy inni wroca, a potem zagrzebal sie na powrot w koce i nim Harnan oraz pozostali wciagneli buty, juz chrapal. Umiejetnosci Vanina cieszyly sie takim szacunkiem, ze nikt nie powiedzial slowa, a narzekania ograniczaly sie do wczesnej godziny, na co zreszta narzekaliby wszyscy - oprocz Hamana - gdyby nawet dac im spac do poludnia. Wiedzieli doskonale, ze kiedy przyjdzie czas, Vanin odplaci im po dziesieciokroc, nawet Fergin to rozumial. Chudy Czerwonoreki nie byl szczegolnie bystry w zadnych sprawach procz czysto zolnierskich, ale tutaj jego rozum jakos funkcjonowal. W wystarczajacym zakresie. Widowisko opuscilo Jurador, zanim chocby rabek tarczy slonca lypnal znad horyzontu -dlugi waz wozow toczyl sie przez ciemnosc po szerokiej drodze, jego glowe stanowila estetyczna makabra Luki ciagnieta przez szesc koni. Woz Tuon jechal za nim, na kozle siedzial Gorderan, tak barczysty, ze prawie sam wygladal na silacza; Tuon i Selucia, w plaszczach z naciagnietymi kapturami, wcisnely sie po jego obu stronach. Tabory, klatki ze zwierzetami i zapasowe konie zamykaly kolumne. Z seanchanskiego obozu ich odjazdowi przygladali sie wartownicy - ciche postaci w zbrojach, maszerujace miarowym krokiem po perymetrze. Natomiast w samym obozie cicho nie bylo. Miedzy namiotami staly w sztywnych szeregach cienie, wykrzykiwaly wezwanie w miarowym rytmie, a inne im odpowiadaly. Mat praktycznie rzecz biorac wstrzymywal oddech do czasu, az te okrzyki ucichly w dali. Jechal na Oczku obok wozu Aes Sedai, mniej wiecej posrodku dlugiej kolumny i krzywil sie za kazdym razem, gdy medalion chlodzil skore na piersiach, co zaczelo sie, odkad pokonali pierwsza mile drogi. Joline nie marnowala czasu. Fergin trzymajac wodze plotkowal z Metwynem o koniach i kobietach. Obaj byli szczesliwi jak zajace w kapuscie, ale w koncu zaden nie mial pojecia, co sie dzieje w wozie. Na szczescie medalion nie robil sie lodowaty, tylko chlodny, a i to tylko od czasu do czasu. Uzywaly drobnych porcji mocy. Niemniej nie lubil byc swiadom jakiegokolwiek przenoszenia. Doswiadczenie pouczalo go, ze w slad za Aes Sedai ida klopoty, ktorymi te nie wahaly sie obarczac innych, nie dbajac o nic. Nie, w sytuacji gdy kosci wciaz toczyly sie w glowie, najlepiej znajdowac sie dziesiec mil od najblizszej Aes Sedai. Najchetniej jechalby przy wozie Tuon, chocby dla mozliwosci porozmawiania z nia - coz z tego, ze Selucia oraz Gorderan slyszeliby kazde slowo - ale kobietom nie nalezalo pokazywac, iz mezczyznie za bardzo zalezy. Kiedy sie orientowaly, ze tak jest, to albo natychmiast wykorzystywaly wlasna przewage, albo wyslizgiwaly sie niczym kropla wody na rozgrzanej i tlustej patelni. Tuon i tak nie miala klopotow z wykorzystywaniem wlasnej przewagi, jemu zas nie chcialo sie marnowac czasu na jej sciganie. Wczesniej czy pozniej wymowi slowa dopelniajace ceremonii zaslubin, co jest pewne jak to, ze woda jest mokra, ale w obliczu tej pewnosci, tym bardziej chcial sie dowiedziec, jaka ona jest - a z tym, jak dotad, nie bardzo sobie radzil. Przy tej malej kobietce lamiglowka kowala wydawala sie ucielesnieniem prostoty. Jak moze sie ozenic z kobieta, jezeli jej nie zna? Gorzej, musial znalezc jakis sposob, by stac sie dla niej czyms wiecej niz Zabaweczka. Malzenstwo z kobieta, ktora nie bedzie go szanowala, to gorzej niz na co dzien nosic koszule z zadel czarnych os. W istocie sytuacja prezentowala mu sie jeszcze bardziej ponuro: musial ja sklonic, zeby jej na nim zalezalo, inaczej zacznie uciekac przed swoja zona, walczyc z nia, by nie zrobila zen swego da'covale! Na dokladke wszystko to nalezalo zrobic w czasie, jaki pozostal, nim bedzie musial ja odeslac do Ebou Dar. Niezly pasztet, bez watpienia smaczny dla jakiegos bohatera z legend, male co nieco na chwile wytchnienia przed oczekujacym go wielkim czynem, tylko przeklety Mat Cauthon nie byl zadnym przekletym herosem. Coz z tego - misje i tak trzeba bylo wykonac, a po drodze nie bylo miejsca na falszywy krok. Choc nigdy dotad nie wyruszali w droge o tak wczesnej porze, wszelkie nadzieje, ze Luca bedzie jechal szybciej, wkrotce sie rozwialy. Slonce powoli wspinalo sie nad horyzont, powoli mijali kamienne zabudowania farm, wtulone w zbocza wzgorz, od czasu do czasu przydrozne siolo o domkach krytych dachowka lub strzecha, polozone wsrod otoczonych kamiennymi murkami pol wydartych lasom, gdzie mezczyzni i kobiety przygladali sie przejezdzajacym wozom, a dzieci biegly obok, poki nie zawolali ich rodzice - wreszcie, kolo poludnia, dotarli do jakiejs wiekszej miejscowosci. Runnienski Brod. Nazwa rzekomo od polozenia przy moscie nad rzeka o takie wlasnie nazwie, ktora zreszta mozna bylo pokonac w dwadziescia krokow, nie zanurzywszy sie po drodze glebiej niz po pas. Miescina do piet nie dorastala Juradorowi, niemniej mogla sie poszczycic czterema dwupietrowymi gospodami z kamienia krytymi zielona i blekitna dachowka oraz polmilowym placem ubitej ziemi miedzy rzeka a miastem, gdzie kupcy zatrzymywali sie na noc. Ogrodzone kamiennymi murkami pola farm jak okiem siegnac tworzyly szachownice wzdluz drogi, a moze tez i dalej, za wzgorzami po obu jej stronach. Na ile Mat potrafil dostrzec, zbocza gor tez pokrywaly. To dla Luki bylo dosc. Zarzadzil rozbicie plociennych scian na parceli w poblizu rzeki, aby latwiej bylo poic zwierzeta. Potem powedrowal do wioski w kaftanie i plaszczu, ktore byly tak czerwone, ze Mata rozbolaly oczy, i tak gesto pokryte zlotymi haftami gwiazd oraz komet, ze Druciarz plakalby ze wstydu, gdyby musial cos takiego wdziac. Zanim zdazyl wrocic w towarzystwie trzech mezczyzn i trzech kobiet, nad wejsciem pojawil sie niebiesko-czerwony transparent, wozy i platformy dla artystow trafily na swoje miejsca, a sciana z plotna byla juz prawie wzniesiona. Wioska nie byla tak znowu odlegla od Ebou Dar, niemniej mieszkancy, jezeli sadzic po stylu ubiorow, nalezeli do zupelnie innej krainy. Mezczyzni nosili krotkie, welniane kaftany w jaskrawych barwach, ozdobione na ramionach i rekawach meandrowymi haftami, oraz ciemne, workowate spodnie wpuszczane w wysokie do kolan buty. Kobiety mialy na glowach rodzaj uplecionych koczkow, suknie zas niemal dorownujace ozdobnoscia strojom Luki, na waskich spodnicach mienily sie laki kwiatow. Cala szostka miala przy pasach dlugie noze i choc ich ostrza pozbawione byly zlowieszczych krzywizn, to dlonie szukaly rekojesci, gdy tylko ktos na nich bodaj spojrzal - i to akurat sie nie zmienilo. Altaranie byli Altaranami, gdy szlo o drazliwosc. W sklad szostki wchodzil burmistrz, czworka wlascicieli gospod oraz chuda, pomarszczona, siwowlosa kobieta w czerwieni, do ktorej pozostali zwracali sie z szacunkiem: Matko. Poniewaz burmistrz o wydatnym brzuchu byl rownie siwy co ona, nie wspominajac juz, ze prawie lysy, a zadnemu z czworki tez nie brakowalo siwych wlosow, Mat doszedl do wniosku, iz kobieta musi byc lokalna Wiedzaca. Gdy go mijala, usmiechnal sie i uchylil kapelusza, ona zas zmierzyla go ostrym spojrzeniem i parsknela w doskonalej imitacji zachowania Nynaeve. O tak, Wiedzaca. Luca oprowadzal ich w usmiechach, gestykulowal zamaszyscie, klanial sie ceremonialnie, zamiatal polami plaszcza, tu i tam przystajac, proszac zonglera lub trupe akrobatow, zeby pokazali cos gosciom - dopiero gdy odeszli i znalezli sie stosownie daleko, usmiech przeszedl w kwasny grymas. -Wstep wolny dla nich, ich mezow i zon oraz dla wszystkich dzieci - warknal do Mata -a kiedy zjada kupcy, mam sie pakowac. Wprawdzie nie powiedzieli tego wprost, niemniej dali jasno do zrozumienia, zwlaszcza Matka Darvale. Jakby ta dziura byla w stanie sciagnac do siebie tylu kupcow. Lotry i zlodzieje, Cauthon. Wiesniacy to wszystko lotry i zlodzieje, a taki uczciwy czlowiek jak ja zawsze pozostaje na ich lasce. I choc wkrotce zajal sie obliczaniem zyskow, jakie pozostana po uwzglednieniu promocyjnych zwolnien z oplat, do konca nie przestal narzekac, nawet gdy kolejka przed wejsciem rozrosla sie prawie do rozmiarow tamtej z Juradoru. Po prostu uwzglednil w swoich narzekaniach skrupulatnie wyliczone straty, spowodowane wczesniejszym o trzy, cztery dni wyjazdem z miasta soli. Teraz to byly trzy, cztery dni, a prawdopodobnie zwlekalby do czasu, az publicznosc przestalaby w ogole przychodzic. Moze ci Seanchanie to byla robota ta'veren. Malo prawdopodobne, niemniej mysl przyjemna. Poza tym wszystko to bylo juz przeszloscia. Tak wlasnie wygladala ich podroz. W najlepszym razie dwie mile drogi, moze trzy, ale za to niespiesznym tempem, a potem Luca znajdowal wieksza wioske lub najlepiej kilka lezacych obok siebie, ktore uznal za warte postoju. Decydujaca role w uznaniu miejsca za "warte postoju" odgrywal przemozny spiew srebra. Nawet gdy po drodze mijali tylko zupelne dziury, niewarte wznoszenia plociennych scian - i tak nie bylo mowy o wiecej niz czterech ligach - Luca rzucal haslo postoju. Nie chcial ryzykowac obozowania przy drodze. Jesli nie bylo szansy na zyski z przedstawienia, wybieral jakas polanke, na ktorej mozna bylo swobodnie rozstawic wozy, w zupelnej ostatecznosci targowal sie z przygodnym chlopem o prawo postoju na nieuzywanym pastwisku. I przez caly nastepny dzien pomstowal na poniesione wydatki, chocby wynosily tylko jeden srebrny grosz. Luca naprawde mial weza w kieszeni. Karawany kupieckich wozow mijaly ich w te i we w te, pedzily szybko, az spod kol podnosil sie kurz. Kupcom zalezalo, by dostarczyc towar na rynek tak szybko, jak sie tylko da. Od czasu do czasu widywali tabor Druciarzy, ich wozy razily oczy jaskrawoscia kolorow ustepujacych tylko gustom Luki. Co dziwne, wszyscy zmierzali ku Ebou Dar, jadac z podobna szybkoscia co Luca. Malo prawdopodobne, by jadacy w druga strone dogonili widowisko. Dwie, trzy ligi dziennie, a kosci toczyly sie tak, ze Mat nie mogl nie wyobrazac sobie najgorszych rzeczy czyhajacych za najblizszym zakretem lub nastepujacych na piety. Mozna bylo oszalec. Pierwszego wieczoru przy Runnienskim Brodzie poszedl zobaczyc sie z Aludra. Obok swego jasnoniebieskiego wozu wydzielila maly obszar ograniczony wysoka na osiem stop plocienna sciana, z ktorego miala odpalic nocne kwiaty. Kiedy odchylil klape i wszedl do srodka, napotkal jej wsciekly wzrok. Lampa gornicza stojaca na ziemi w poblizu plotna oswietlala trzymana w dloniach ciemna kule rozmiarow sporego melona. Runnienski Brod zaslugiwal tylko na pojedynczy kwiat. Otworzyla usta, najwyrazniej po to, by go zrugac. Nawet Luca nie mial tu wstepu. -Tuleje miotajace - powiedzial szybko, wskazujac drewniana tuleje z metalowymi okuciami, dlugosci jego wzrostu i srednicy stopy, stojaca przed nia na szerokiej drewnianej podstawie. - Do tego potrzebujesz ludwisarza. Aby odlac tuleje miotajace z brazu. Tylko nie rozumiem, po co ci one. - Pomysl wydawal sie zupelnie bez sensu... przy odrobienie wysilku dwoch mezczyzn bylo w stanie jedna z jej drewnianych tulei umiescic na wozie, obok reszty wyposazenia; brazowa tuleja wymagalaby dzwigu... ale na nic wiecej nie potrafil wpasc. Poniewaz stala odwrocona plecami do latarni, w cieniu nie widzial wyrazu jej twarzy, a w uszach mial tylko przedluzajaca sie cisze. -Bystry mlody czlowiek... - oznajmila na koniec. Pokrecila glowa i paciorki w warkoczach zastukaly cicho. Jej smiech byl niski i gardlowy. - Powinnam pilnowac swego jezyka. Zawsze pakuje sie w klopoty, kiedy cos obiecam bystrym mlodym paniczom. Nie powinienes sadzic, ze wtajemnicze cie w sekrety, od ktorych bedziesz sie rumienil, w kazdym razie nie teraz. Wyglada na to, ze masz juz dwie kobiety na karku, a ja nie chce byc trzecia. -A wiec mam racje? - Ledwie potrafil stlumic tony niedowierzania w glosie. -Masz - przyznala. I niefrasobliwie rzucila mu jeden z nocnych kwiatow! Zlapal go ze zduszonym westchnieniem i dopiero gdy mocno trzymal w dloniach, odwazyl sie glebiej odetchnac. Oslona byla wykonana z rodzaju sztywnej skory, z boku sterczal malenki koniec lontu. Nie bardzo znal sie na mniejszych sztucznych ogniach, podobno wybuchaly jedynie od ognia lub wowczas, gdy ladunek stykal sie z powietrzem - a przeciez kiedys otworzyl jeden i nic sie nie stalo - ktoz wszakze mogl wiedziec, co powoduje eksplozje nocnego kwiatu? Ten sztuczny ogien, ktory zdarzylo mu sie rozbroic, miescil sie w jednej dloni. Naboj wielkosci nocnego kwiatu zapewne rozerwalby na strzepy i jego, i Aludre. Nagle poczul sie glupio. Zapewne nie rzucalaby, gdyby moglo to spowodowac wybuch. Zaczal wiec przerzucac kule z reki do reki. Nie dlatego, ze chcial pokazac, iz juz sie nie boi. Po prostu, zeby zajac czyms rece. -W jaki sposob tuleje odlane z brazu mialyby stanowic grozna bron? - A tego wlasnie chciala: broni przeciwko Seanchanom, zeby odplacic im za zniszczenie Gildii Iluminatorow. - Te wydaja mi sie dostatecznie grozne. Aludra wyrwala mu z rak nocny kwiat, mruczac cos o niezgrabnych kretynach, potem podniosla kule do oczu i dokladnie obejrzala jej skorzana powloke. Moze ta zabawa nie byla tak bezpieczna, jak zakladal. -Dobrze zrobiona tuba miotajaca - powiedziala, gdy upewnila sie, ze niczego nie uszkodzil - zaladowana wlasciwym ladunkiem i ustawiona pionowo, wysle to na wysokosc trzystu krokow. Kiedy ja pochylic pod odpowiednim katem, zasieg bedzie jeszcze wiekszy. Ale tego mi malo. Naboj dostecznie duzy, by zwiekszyc zasieg, rozsadzi tuleje. Uzywajac tulei z brazu, moge ja nabic tak silnym ladunkiem, ze nieco mniejszy pocisk doleci na odleglosc prawie dwu mil. Spowolnienie wolnego lontu, ktory bedzie sie dopalal w locie, jest nietrudne. Pocisk bedzie mniejszy, ale ciezszy, najlepiej z zelaza, nie nabije go slicznymi kolorami, tylko ladunkiem wybuchowym. Mat gwizdnal przez zeby, widzac wszystko oczyma wyobrazni: wybuchy w szeregach wrogow, ktorzy nawet nie potrafia dokladnie dostrzec ich zrodla. Paskudna rzecz. Jej wartosc bojowa rownala sie posiadaniu w swoich szeregach Aes Sedai lub tych Asha'manow. Wieksza. Aes Sedai mogly uzywac Mocy jako broni tylko wtedy, gdy znalazly sie w bezposrednim niebezpieczenstwie, a choc slyszal plotki o setkach Asha'manow, wiadomo, ze plotki rosly wraz z kazdym powtorzeniem. Poza tym, jezeli przyjac, ze Asha'mani sa jak Aes Sedai, z pewnoscia zaraz sami beda chcieli podejmowac decyzje taktyczne i wkrotce decydowaliby o przebiegu bitwy. Jego mysli same zaczely szukac dalszych zastosowan dla broni Aludry i niemal od razu natrafil na powazny problem. Wszelka przewaga znikala, gdy wrog nadchodzil z niewlasciwej strony albo znalazl sie na tylach, a poniewaz do poruszania tych rzeczy potrzebny bylby dzwig... -Te tuleje miotajace z brazu... -Smoki - uciela. - Z tulei miotajacych wykwitaja nocne kwiaty, ktore ciesza oczy. Postanowilam, ze bede nazywac je smokami, Seanchanie zawyja, gdy ugryzie ich moj smok -mowila tonem ponurym niczym przygniatajacy kamien. -Dobrze, te smoki. Jakkolwiek je nazwiesz, beda ciezkie i trudne w transporcie. Czy mozesz osadzic je na kolach? Jak wozy lub taczki? Czy konie beda w stanie je uciagnac? Znowu sie zasmiala. -Milo widziec, ze masz cos wiecej niz milutka buzie. - Wspiela sie trzy stopnie po skladanej drabinie, dzieki czemu talie miala na wysokosci wylotu tuby miotajacej, a potem upuscila nocny kwiat do srodka, lontem na dol. Wsunal sie odrobine i znieruchomial niczym wykwit na szczycie tulei. - Podaj mi to - poprosila, wskazujac na tyczke o rozmiarach dlugiej palki. Podal jej, a wtedy uniosla ja w gore i poslugujac sie skorzana nakladka na jednym z koncow, upchnela nocny kwiat glebiej. Wyraznie wymagalo to pewnego wysilku. - Sporzadzilam juz plany smoczych wozkow. Do pociagniecia jednego wystarcza z latwoscia cztery konie, poradza sobie tez z drugim wozkiem, na ktorym beda jaja. A nie nocne kwiaty. Smocze jaja. Rozumiesz, dlugo myslalam nad tym, do czego mozna wykorzystac moje smoki, a nie tylko nad tym, jak je zrobic. - Wyciagnela stempel z tulei, zeszla na dol i wziela do reki latarnie. - Chodz. Musze sprawic, aby niebo odrobine zakwitlo, a potem chce jesc i do lozka. Tuz za plocienna sciana znajdowal sie drewniany stojak pelen bardziej osobliwych utensyliow: rozwidlony pret, dlugie szczypce, ktore stojac na sztorc, bylyby wyzsze od Mata, i wiele innych niezrozumialych instrumentow; wszystkie byly wykonane z drewna. Postawila latarnie na ziemi, odlozyla zakonczony skora stempel na wlasciwe miejsce na stojaku, wziela z polki drewniana szkatulke. -Podejrzewam, ze bardzo chcialbys sie dowiedziec, jak robic sekretne prochy, tak? Coz, obiecalam. Teraz Gildia to ja - dodala gorzko, otwierajac wieko. Szkatulka tez byla co najmniej dziwna: lity kawalek drewna z nawierconymi od wewnatrz otworami, kazdy z nich byl zaczopowany mala zatyczka, patyczkiem. Wyjela jedna i zamknela wieko. - Ja decyduje o tym, co jest sekretem. -Lepiej... chce, zebys pojechala ze mna. Znam kogos, kto bedzie szczesliwy, mogac sfinansowac tyle twoich smokow, ile sobie tylko zazyczysz. On moze sklonic wszystkich ludwisarzy od Andoru do Lzy, zeby przestali odlewac dzwony i zaczeli odlewac smoki. - Mimo iz starannie unikal mienia Randa, kolory zawirowaly mu przed oczyma i na moment wylonil sie z nich Rand... dzieki Swiatlosci, calkowicie ubrany... w pokoju wylozonym boazeria rozmawial przy lampie z Loialem. Byli tam tez inni ludzie, ale wizja uwydatniala Randa, poza tym rozwiala sie tak szybko, ze Mat nie zdazyl zobaczyc, kim byli tamci. Nie mial watpliwosci, ze to, co widzial, dzialo sie naprawde, niezaleznie jak wydawalo sie to niemozliwe. Dobrze byloby znow zobaczyc Loiala, ale, zeby sczezl, chcial miec glowe wreszcie wolna od tych obrazow! - A jezeli on nie bedzie zainteresowany - barwy zawirowaly znow, ale tym razem oparl sie ich hipnotycznej mocy i po chwili zniknely - sam zaplace za jakies sto wozkow. W kazdym razie oplace ich wiele. Legion nie uniknie powaznych starc z Seanchanami i pewnie tez z trollokami. A Mat bedzie na miejscu. Nie bylo innej mozliwosci. Chocby sie wykrecal ze wszystkich sil, ten przeklety ta'veren tak wszystko ustawi, ze znajdzie sie w samym przekletym centrum wydarzen. Tak wiec gotow byl rozdawac zloto jak miedziaki, jezeli dzieki temu pozabija wrogow, zanim podejda na tyle blisko, by podziurawic mu skore. Aludra przekrzywila glowe, zacisnela rozane usta. -Kim jest ten mozny czlowiek? -To musi pozostac miedzy nami. Thom i Juilin wiedza, Egeanin i Domon wiedza, wiedza Aes Sedai, a przynajmniej Teslyn i Joline, poza tym Vanin i Czerwonorecy, ale nikt inny i chce, zeby tak zostalo. - Krew i krwawe popioly, zbyt wielu juz wiedzialo. Zaczekal na jej krotkie skinienie glowy, po czym powiedzial: - Smok Odrodzony. - Kolory zawirowaly i mimo wysilkow, jakie wkladal w odzyskanie panowania nad soba, przez mgnienie zobaczyl znowu Randa i Loiala. To nie bedzie takie latwe, jak sie zdawalo. -Znasz Smoka Odrodzonego - powiedziala z powatpiewaniem. -Wychowalismy sie w tej samej wiosce - odwarknal, juz zmagajac sie z kolorowymi wizjami. Tym razem omalze nie skrzeply w obraz, nim zniknely. - Jezeli mi nie wierzysz, spytaj Teslyn i Joline. Zapytaj Thoma. Ale na osobnosci. Tajemnica, pamietasz? -Gildia byla calym moim zyciem, odkad przestalam byc dziewczynka. - Potarla jeden patyczek o bok szkatulki i rozjarzyl sie plomieniem! Zapachnialo siarka. - Teraz moim zyciem sa smoki. Smoki i zemsta na Seanchanach. - Pochylila sie i przytknela plonacy koniec do ciemnego lontu, ktory znikal za plocienna sciana. Gdy tylko udalo jej sie go rozpalic, potrzasala patyczkiem, az plomien zgasl, potem upuscila na ziemie. Wsrod trzaskajacego posykiwania plomien pomknal po loncie. - Sadze, ze ci wierze. - Wyciagnela wolna dlon. - Kiedy odjedziesz, pojade z toba. A ty pomozesz mi zrobic mnostwo smokow. Kiedy sciskal jej dlon, przez moment pewien byl, ze kosci zatrzymaly sie... ale ulamek sekundy pozniej potoczyly sie znowu. Pewnie igraszki wyobrazni. Choc umowa z Aludra moze pomoc Legionowi, a pewnie tez Matowi Cauthonowi, utrzymac sie przy zyciu, trudno widziec w niej epokowe wydarzenie. Nikt za niego tych bitew nie stoczy, a niezaleznie jak dokladnie wszystko bylo zaplanowane, jak dobrze wyszkoleni ludzie, szczescie tez gralo swa role, szczescie i pech, nawet w jego przypadku. Smoki tego nie zmienia. Czy wczesniej kosci toczyly sie z az tak glosnym turkotem? Raczej nie, ale skad mial wiedziec? Nigdy wczesniej nie zwalnialy, zeby sie potem zupelnie nie zatrzymac. Wszystko to igraszki wyobrzni, nic innego. Wewnatrz wydzielonego obszaru rozleglo sie gluche lupniecie i nad plocienna zaslona uniosl sie gryzacy dym. Chwile pozniej w ciemnosciach nad Runnienskim Brodem rozkwitl nocny kwiat, wielkim klaczem czerwonych i zielonych barw... Potem rozkwital jeszcze nieraz w jego snach, zarowno tej nocy, jak podczas wielu, ktore mialy nadejsc, rozkwital wsrod szarzujacej kawalerii i lasow pik, zmienial cialo w miazge, rozrywal kamien. Pozniej, w swoich snach probowal ujac w dlonie barwny kwiat, ograniczyc sile jego wybuchu, ale on i tak spadal niekonczacym sie strumieniem ognia na setki bitewnych pol. W swoich snach oplakiwal smierc i zniszczenie. I czasami wydawalo mu sie, ze w grzechocie toczacych sie kosci slyszy smiech. Nie swoj wlasny, lecz smiech Czarnego. Nastepnego ranka, kiedy slonce ledwie siegnelo promieniami ku bezchmurnemu niebu, siedzial na stopniach zielonego wozu, delikatnie strugajac drzewce luku ostrym nozem -trzeba bylo zachowac wielka ostroznosc, najwyzsza delikatnosc, poniewaz niebaczny ruch ostrza mogl zniszczyc cala prace - kiedy zza jego plecow wyszla Egeanin z Domonem. Dziwne, ale ubrali sie szczegolnie starannie, wlozyli chyba najlepsze swoje rzeczy. Nie tylko on kupowal materialy w Juradorze, ale nawet niekuszone zlotem Mata szwaczki dlugo mozolily sie z szyciem dla Domona i Egeanin. Blekitnooka Seanchanka miala na sobie jasnozielona suknie, pokryta wzdluz rekawow i wokol wysokiego karczka gestym haftem bialych i zoltych drobnych kwiatow. Kwiecista szarfa utrzymywala na glowie czarna peruke. Domon sprawial nadzwyczaj dziwne wrazenie z krotko przystrzyzonymi wlosami i ta illianska broda, ktora pozostawiala odslonieta gorna warge, wyszczotkowal znoszony, brazowy kaftan tak, ze sprawial wrazenie prawie schludnego. Bez slowa, w pospiechu przecisneli sie obok Mata, a ten szybko o nich zapomnial, az pojawili sie godzine pozniej i poinformowali, ze byli w wiosce i Matka Darvale dala im slub. Z wrazenia zagapil sie na nich jak glupi. Surowa twarz Egeanin i jej ostre wejrzenie dawaly dobre pojecie na temat jej charakteru. Co podkusilo Domona, ze sie z nia ozenil? Rownie dobrze wybranka mogla zostac dzika niedzwiedzica. W koncu zdal sobie sprawe, ze Illianin zaczyna nan zle spogladac, pospiesznie powstal wiec i uklonil sie w miare przyzwoicie znad drzewca luku. -Gratulacje, panie Domon. Gratulacje, pani Domon. Niech Swiatlosc was oboje oswieca. -Co jeszcze mogl powiedziec? Domonowi wciaz jednak zle patrzylo z oczu, jakby slyszal mysli Mata, a Egeanin parsknela. -Mam na imie Leilwin Bez Lodzi, Cauthon - powiedziala rozwleklym akcentem. - To jest imie, ktore mi nadano, i imie, z ktorym umre. I jest to dobre imie, poniewaz dzieki niemu podjelam wreszcie decyzje, ktora powinnam podjac cale tygodnie temu. - Zmarszczyla brwi i spojrzala z ukosa na Domona. - Rozumiesz, dlaczego nie moglam przyjac twojego nazwiska, prawda, Bayle? -Nie, kochanie - grzecznie odrzekl Domon, kladac potezna dlon na jej ramieniu - ale wezme cie z takim imieniem, jakie zyczysz sobie nosic, dopoki bedziesz chciala byc moja zona. Mowilem ci. - Usmiechnela sie i dlonia przykryla jego dlon, co z kolei wywolalo usmiech na jego twarzy. Swiatlosci, zachowywali sie koszmarnie. Jezeli malzenstwo sprawia, ze mezczyzna zaczyna sie usmiechac tak slodko i lepko... Coz, Mata Cauthona to nie dotyczylo. Mat Cauthon moze i byl wlasciwie juz poslubiony, ale nigdy nie zrobi z siebie takiego idioty. I w taki sposob skonczyl w namiocie tureckim w zielone paski, niezbyt zreszta wielkim, ktory nalezal do pary szczuplych braci Domani, polykaczy ognia i mieczy. Nawet Thom przyznawal, ze Balat i Abar byli dobrzy, lubili ich tez inni artysci, dlatego znalezienie im miejsca do spania bylo latwe, niemniej namiot kosztowal go tyle co woz! Wszyscy wiedzieli, ze moze sobie pozwolic na szastanie zlotem, i ci dwaj, kiedy probowal sie targowac, po prostu wzdychali nad swoim przytulnym domkiem. Coz, panna mloda i pan mlody potrzebowali prywatnosci, a on chetnie im ja ofiarowywal, jesli dzieki temu mogl uniknac przygladania sie, jak z maslanymi oczyma kleja sie do siebie. Poza tym meczylo go juz to spanie na podlodze. W namiocie bedzie mial przynajmniej wlasne polowe lozko na kazda noc -choc waskie i twarde, to naprawde lepsze niz deski - a poniewaz mial mieszkac sam, miejsca bylo wiecej niz w wozie, nawet po wniesieniu wszystkich rzeczy i spakowaniu ich w dwu wielkich kufrach. Mial tez wlasna umywalnie, dosc stabilne krzeslo z drabinkowym oparciem, mocny stolek, stol z blatem, na ktorym miescil sie talerz i kubek, wreszcie pare przyzwoitych, mosieznych lamp. Skrzynie ze zlotem zostawil w zielonym wozie. Tylko slepy glupiec probowalby obrabowac Domona. Tylko szaleniec probowalby cos ukrasc Egeanin. Leilwin, jesli sie upiera, choc wciaz byl przekonany, ze w koncu pojdzie po rozum do glowy. Po pierwszej nocy, ktora spedzil w swoim namiocie obok wozu Aes Sedai, podczas ktorej prawie caly czas ziebil go medalion, kazal rozbic go przed wejsciem do wozu Tuon, poniekad metoda faktow dokonanych - Czerwonorecy wzniesli go, zanim ktos inny zglosil prawo do wolnej przestrzeni. -Mianowales sie teraz moim straznikiem? - zapytala dosc chlodno Tuon, gdy po raz pierwszy zobaczyla namiot. -Nie - odparl. - Po prostu mam nadzieje, ze w ten sposob bede cie mogl czesciej widywac. - Byla to najczystsza w Swiatlosci prawda, przynajmniej po czesci, gdyz chec znalezienia sie jak najdalej od Aes Sedai tez odgrywala role, niemniej ta kobieta pogrozila Selucii palcem, a potem obie dostaly ataku niepowstrzymanego chichotu. Dopiero po jakims czasie doszly do siebie i zniknely za splowialymi purpurowymi drzwiami wozu z godnoscia wlasciwa krolewskim procesjom. Kobiety! Nieczesto miewal namiot wylacznie dla siebie. Po smierci Naleseana przyjal Lopina na sluzacego i przysadzisty Tairenianin o kwadratowej twarzy i brodzie splywajacej prawie na piers, coraz to zagladal, by pochylic lysiejaca glowe i zapytac, czy "moj pan" nie ma ochoty na wino, herbate lub talerz kandyzowanych fig, ktore zdobyl gdzies jakims sobie tylko znanym sposobem. Lopin byl nadzwyczaj dumny z umiejetnosci wyszperania delikatesow tam, gdzie warunki z pozoru byly zdecydowanie ascetyczne. Innymi razy zabieral sie do przegladania skrzyn z ubraniami, sprawdzajac, co wymaga zacerowania, czyszczenia, prasowania. I zawsze okazywalo sie, ze jest cos takiego, choc zdaniem Mata wszystko bylo w najlepszym porzadku. Towarzyszyl mu czesto Nerim, Cairhienianin, chudy, siwy i melancholijny sluzacy Talmanesa, glownie pewnie dlatego, ze sie nudzil. Mat nie potrafil pojac, jak moze nudzic sie ktos, kto nie ma nic do roboty. Nerim raczyl go niekonczacymi sie biadoleniami na temat tego, jak kiepsko musi sie dziac osamotnionemu Talmanesowi, ponurymi spekulacjami, ze zapewne juz przyjal na jego miejsce kogos innego - ostatecznie gotow byl walczyc z Lopinem o swoj udzial w czyszczeniu i naprawie odziezy. Chcial nawet uzyskac formalne pozwolenie na regularne pastowanie butow Mata! Noal wpadal, zeby snuc swe historie, Olver na gre w kamienie albo weze i lisy, oczywiscie w chwilach, gdy nie gral z Tuon. Thom tez nie mial nic przeciwko partyjce kamieni, jak tez dzieleniu sie plotkami, ktore zbieral w przydroznych miasteczkach i wsiach; przedstawiajac co smaczniejsze kawalki, podkrecal z luboscia dlugiego wasa. Juilin skladal wlasne raporty, zawsze towarzyszyla mu Amathera. Z tymi swoimi usteczkami w ksztalcie paka rozy dawna Panarch Tarabonu byla dostatecznie sliczna, aby Mat rozumial zainteresowanie lowcy zlodziei. Ona zas trzymala Juilina pod ramie w sposob, ktory nasuwal przekonanie, ze podziela jego uczucia, tyle ze jej wielkie oczy zawsze zerkaly lekliwie ku wozowi Tuon, nawet jesli byli w namiocie Mata, a Tarabonianin musial sie bardzo starac, aby na widok Wysokiej Lady i Selucii nie probowala klekac i wciskac twarz w ziemie. Wobec Egeanin zachowywala sie podobnie, a Bethamin i Seta tez wzbudzaly w niej analogiczne odruchy. Majac na wzgledzie, ze Amathera byla da'covale tylko przez kilka miesiecy, Mat na widok tego, co z nia zrobiono, czul przeszywajace dreszcze. Tuon przeciez nie mogla sobie wyobrazac, ze po slubie uczyni zen da'covale? A moze? Szybko musial zakazac im znoszenia plotek o Randzie. Zmagania z wirujacymi w glowie barwami pochlanialy zbyt wiele wysilku, poza tym nie zawsze konczyly sie powodzeniem. Czasami sie udawalo, ale nierzadko widywal mgnienia Randa i Min, ktorzy chyba zajmowali sie czyms strasznym. Poza tym plotki zawsze byly do siebie podobne. Smok Odrodzony nie zyl, zabity przez Aes Sedai, przez Asha'manow, przez Seanchan, dziesiatki innych asasynow. Nie, ukrywal sie, w tajemnicy gromadzil armie, robil takie czy inne glupstwa, ktorych natura zmieniala sie wraz z kazda wioska czy wrecz gospoda. Pewne bylo tylko to, ze Randa nie bylo juz w Cairhien i nikt nie mial pojecia, gdzie przebywa. Smok Odrodzony zniknal. Zdumiewalo tylko, ze tak wielu altaranskich chlopow i wiesniakow do tego stopnia sie tym faktem przejmowalo, kupcy tez o niczym innym wlasciwie nie mowili, podobnie pracujacy dla nich mezczyzni i kobiety. Nikt z nich nic nie wiedzial o Smoku Odrodzonym, procz zaslyszanych po drodze plotek, niemniej jego znikniecie przerazalo ich nie na zarty. W tej kwestii Thom i Juilin byli zgodni, przynajmniej do czasu az im zakazal poruszania tematu. Jezeli Smok Odrodzony zginal, coz pocznie bez niego swiat? Takie pytanie zadawali sobie ludzie co ranka nad sniadaniem i co wieczor nad piwem, zapewne rowniez w lozku przed zasnieciem. Mat mogl ich uspokoic, ze Rand zyje - te przeklete wizje nie zostawialy najmniejszych watpliwosci - ale bezstronne uzasadnienie subiektywnej pewnosci bylo zupelnie inna sprawa. Nawet Thom i Juilin nie bardzo wierzyli w migoczace barwami obrazy. Kupcy - i nie tylko oni - uznaliby go za wariata. A gdyby nawet uwierzyli, dolaczyliby jego opowiesc do swoich plotek, co tylko zwiekszyloby prawdopodobienstwo sprowadzenia mu na glowe Seanchan. A jemu nie zalezalo na niczym innym jak tylko na tym, zeby te przeklete kolory zniknely mu sprzed oczu. Od kiedy przeprowadzil sie do namiotu, artysci i pracownicy widowiska zaczeli mu sie osobliwie przygladac. Nic dziwnego. Najpierw rzekomo uciekl z Egeanin - Leilwin, skoro sie upierala - Domon mial byc jej sluzacym, teraz ona wyszla za Domona, a Mata calkiem wyrzucili z wozu. Niektorzy uznawali, ze dostal, na co zasluzyl, uganiajac sie za Tuon, zaskakujaco wielu wszakze okazywalo mu wspolczucie. Mezczyzni ubolewali nad niestaloscia kobiet - oczywiscie wtedy, gdy zadnych kobiet nie bylo w poblizu - pare wolnych kobiet: akrobatki i szwaczki, zaczelo mu sie przygladac podejrzanie cieplym wzrokiem. Nie mialby nic przeciwko temu, gdyby nie fakt, ze rzucaly mu powloczyste spojrzenia w obecnosci Tuon. Za pierwszym razem, gdy mialo to miejsce, byl tak zaskoczony, ze zamarl z wybaluszonymi oczami. I jeszcze na dodatek Tuon dostrzegla w tym zabawny motyw! A moze tylko chciala sprawiac takie wrazenie. Tylko glupiec sadzil, iz wie, o czym kobieta mysli, poniewaz na jej twarzy widnieje usmiech. Wciaz jadal u niej poludniowe posilki, gdy nie znajdowali sie w drodze, a na wieczorne rozgrywki w kamienie zaczal pojawiac sie wczesniej, a zatem wtedy rowniez musiala go karmic. Miedzy Swiatloscia a prawda, jezeli kobieta karmila kogos regularnie, byla juz w polowie zdobyta. To znaczy, obiadowal u niej, kiedy wpuszczala go do wozu. Pewnego wieczoru przekonal sie, ze rygiel jest zasuniety i w zaden sposob nie potrafil namowic ani jej, ani Selucii, aby otworzyla drzwi. Dowiedzial sie tylko tyle, ze za dnia ptak wpadl do srodka, co stanowilo nadzwyczaj ponury omen, i chcac odczynic zlo, obie musialy spedzic cala noc na modlitwach i kontemplacji. Polowa ich zycia rzadzily z pozoru najdziwniejsze przesady. Na widok poszarpanej sieci pajeczej albo Tuon, albo Selucia wykonywaly dziwne znaki dlonmi, a jak mu wyjasnila ta pierwsza, calkiem na powaznie, usuniecie sieci bez uprzedniego przeploszenia pajaka oznaczalo smierc bliskiej osoby w ciagu miesiaca. Z wielokrotnie kolujacych na niebie ptasich stad wrozyly burze; mozna tez bylo postawic palec na drodze mrowczych wedrowek, policzyc czas, jakiego mrowki potrzebowaly, zeby znowu stworzyc ciagla kolumne i na podstawie tego przepowiedziec, ile zostalo jeszcze dni dobrej pogody -rzadko sie to sprawdzalo, ale co z tego? Coz, trzy dni po ptasich wrozbach faktycznie spadl deszcz - na dodatek chodzilo o wrony - ale po burzy nie bylo sladu, tylko szary, dzdzysty dzien. -Najwyrazniej Selucia zle policzyla mrowki - wyjasnila Tuon, kladac kamien na planszy i raczac Mata widokiem przedziwnego, ale cudownie wdziecznego luku swych palcow. Odziana w biala bluzke i rozciete spodnice Selucia, ktora spogladala jej przez ramie, tylko skinela glowa. Zwyczajowo na krotkich wlosach o barwie starego zlota miala szarfe, noszona nawet pod dachem, tym razem z czerwono-zlotego jedwabiu. Tuon odziana byla w brokatowy, blekitny jedwab, kamizelke dziwnego kroju, skrywajaca jej biodra, i rozciete spodnice tak waskie, ze wygladaly jak szerokie spodnie. Sporo czasu spedzala, szczegolowo instruujac szwaczke, jak ma pracowac, a efekt tej pracy rzadko przypominal cokolwiek, co widzial wczesniej. Podejrzewal, ze wszystko bylo szyte na modle Seanchan, niemniej miala tez kilka spodnic do konnej jazdy, w ktorych wychodzila na zewnatrz i ktore nie przyciagaly niczyjego spojrzenia. Deszcz stukal delikatnie o dach wozu. - Najwyrazniej ptasi przekaz zaklocily informacje uzyskane od mrowek. To nigdy nie jest takie proste Zabaweczko. Musisz sie tego nauczyc. Nie chce, zebys pozostal ignorantem. - Mat pokiwal glowa, jakby rozumial, o co jej chodzi, i umiescil na planszy czarny kamien. A ona przesadem nazywala niepokoj, jaki ogarnial go na widok krukow i wron! Zawsze jednak warto wiedziec, kiedy zmilczec w obecnosci kobiet. Do mezczyzn tez sie to odnosilo, ale przede wszystkim do kobiet. Bez wiekszych problemow mozna bylo zgadnac, od czego mezczyznie rozgorzeja oczy. Rozmowy z nia bywaly niebezpieczne z innych jeszcze wzgledow. -Co wiesz o Smoku Odrodzonym? - zapytala ktoregos wieczoru. Zakrztusil sie winem, a wirujace przed oczyma kolory, rozplynely sie w ataku kaszlu. Wino zreszta smakowalo jak ocet, jednak nawet Nerim mial ostatnio klopoty ze znalezieniem dobrego trunku. -Coz, jest Smokiem Odrodzonym - powiedzial, gdy doszedl do siebie, ocierajac grzbietem dloni wino z brody. Na moment stanal mu przed oczyma Rand: jadl posilek przy wielkim stole z ciemnego drewna. - Co jeszcze mozna tu wiedziec? Selucia wdziecznie napelnila mu pucharek. -Duzo. Po pierwsze, zanim stoczy Tarmon Gai'don musi ukleknac przed Krysztalowym Tronem. Proroctwa sa w tej sprawie zupelnie jednoznaczne, a ja jeszcze nawet nie wiem, gdzie on przebywa. Podejrzewam natomiast, ze sprawa z kazda chwila jest coraz bardziej naglaca, jesli to on zadal w Rog Valere. -Rog Valere? - zapytal slabym glosem. Niby co Proroctwa mowily? - A wiec zostal odnaleziony? -Musial zostac odnaleziony, nieprawdaz, skoro dobyty zostal z niego ton? - uciela sucho, na ile to oczywiscie bylo mozliwe przy jej akcencie. - Widzialam raporty z miejsca, gdzie zadeto w Rog, z miejsca zwanego Falme, i wszystkie one byly niepokojace. Nadzwyczaj niepokojace. Znalezienie tego, ktory zadal w Rog, czy byl to mezczyzna, czy kobieta, moze okazac sie rownie wazne jak znalezienie Smoka Odrodzonego. Masz zamiar grac tym kamieniem czy nie, Zabaweczko? - Zagral tym kamieniem, ale rownoczesnie byl tak wstrzasniety, ze barwy wirowaly mu przed oczyma, nie ukladajac sie w zaden obraz. Po prawdzie, to ledwie byl w stanie wykombinowac swoj nastepny ruch, mimo ze na planszy ewidentnie mial przewage. - Ostatnie twoje ruchy to same bledy - zauwazyla Tuon, spod zmarszczonych brwi spogladajac na plansze, w tej chwili juz podzielona rowno na pola kontrolowane przez biale i czarne. Praktycznie rzecz biorac widzial, jak probuje rozszyfrowac to, o czym mowili na poczatku tej nieszczesnej gry. Rozmowa z nia byla niczym wedrowka po kruszacej sie grani stromego urwiska. Jeden zly krok i Mat Cauthon jest rownie martwy, co zeszloroczna baranina. Tyle ze musial isc po tej grani. Nie mial cholernego wyboru. Poza tym, bawilo go to. Do pewnego stopnia. Im wiecej spedzal z nia czasu, tym wiecej mial okazji, aby ta twarz w ksztalcie serca wryla mu sie w pamiec i potem pojawiala, gdy tylko przymknal powieki. I wciaz z przodu czyhal ten jeden bledny krok. Widzial prawie, jak sie wreszcie potyka. Przez kilka dni po tym, jak ofiarowal jej wiazanke jedwabnych kwiatow, nie kupowal zadnych prezentow. Wydawalo sie, ze wyczuwa u niej delikatna nute rozczarowania, kiedy tak przychodzil z pustymi rekami. Wreszcie, cztery dni po wyjezdzie z Juradoru, w chwili gdy slonce lypalo znad horyzontu ku prawie bezchmurnemu niebu, poprosil ja i Selucie o opuszczenie purpurowego wozu. Coz, zalezalo mu tylko na obecnosci Tuon, lecz proby rozdzielenia ich odnosily zazwyczaj taki sam skutek jak proba rozdzielenia kogos z jego cieniem. Natychmiast wspomnial o tym, niby zartem, one z jakiegos powodu demonstracyjnie pominely rzecz milczeniem. Dobrze bylo wiedziec, ze Tuon normalnie potrafi smiac sie z zartow, poniewaz czasami sprawiala wrazenie, jakby w ogole nie miala poczucia humoru. Selucia, owinieta scisle plaszczem z ciemnozielonej welny, z kapturem naciagnietym na glowe i skrywajacym czerwona szarfe, spojrzala na niego podejrzliwie, w tym wszakze nie bylo nic osobliwego, zawsze tak patrzyla. Tuon nigdy nie kryla wlosow pod chustka, jej osobliwe, czarne wlosy kaptur niebieskiego plaszcza oslanial w wystarczajacy sposob. -Zamknij oczy, Skarbie - powiedzial. - Mam dla ciebie niespodzianke. -Uwielbiam niespodzianki - odrzekla, kryjac swe wielkie oczy za oslona dloni. Przez chwile usmiechala sie w oczekiwaniu, tylko chwile, niestety. - Niektore niespodzianki, Zabaweczko - zabrzmial w tym ostrzegawczy ton. Selucia stala zas niewzruszenie u jej boku i choc wygladala na calkowicie spokojna, cos mu mowilo, ze jest napieta jak kot przed skokiem. Podejrzewal, ze ona nienawidzi niespodzianek. -Zaczekaj tutaj - nakazal, a potem obszedl purpurowy woz. Wrocil, prowadzac za uzdy Oczko i brzytwe, okielznane i osiodlane. Klacz stapala skocznie, cieszac sie z wolnosci. - Mozesz otworzyc oczy. Mysle, ze wybierzemy sie na przejazdzke. - Mieli przed soba ladnych kilka godzin, wnioskujac z ruchu wsrod wozow, widowisko moglo byc calkowicie opuszczone. Tylko z paru metalowych kominow snuly sie smuzki dymu. - Jest twoja - dodal i zesztywnial, a slowa uwiezly mu w gardle. Tym razem nie mogl sie mylic. Podarowal jej konia i znienacka turkot toczacych sie w glowie kosci scichl. Nie zwolnily, teraz byl juz pewien. Po prostu chodzilo o wiecej niz jeden komplet. Jedne kosci zatrzymaly sie, gdy zawarl umowe z Aludra, nastepne, kiedy podarowal Tuon klacz. To samo w sobie bylo dziwne. Jakiz wplyw na jego los mogl miec taki podarunek? Niemniej, na Swiatlosc, juz zle bylo gdy musial sie przejmowac ostrzezeniem jednego kompletu kosci. Ile wciaz toczylo sie w jego glowie? Ile decydujacych momentow zycia mial przed soba? Tuon natychmiast podeszla do brzytwy i cala w usmiechach obejrzala zwierze, rownie dokladnie jak wczesniej on. W koncu dla zabawy ujezdzala konie, nieprawdaz? Konie i damane, niech sie Swiatlosc nad nia zlituje. Dopiero po chwili zdal sobie sprawe, ze Selucia obserwuje go badawczo, a jej twarz stanowi nieprzenikniona maske. Przez konia czy dlatego ze stanal jak slup? - To jest brzytwa - podkreslil, gladzac szeroki nos Oczka. Walach ostatnio duzo biegal, ale nastroj brzytwy i jemu sie udzielil. - Szlachta Domani kocha sie w brzytwach, jest wiec nadzwyczaj malo prawdopodobne, ze zobaczysz jakas poza Arad Doman. Jakie dasz jej imie? -Dawanie imienia koniowi, na ktorym sie jeszcze nie jechalo, przynosi pecha - odrzekla Tuon, biorac od niego wodze. Jej twarz jasniala. W wielkich oczach plonal blask. - To znakomite zwierze, Zabaweczko. Wspanialy dar. Albo masz takie dobre oko, albo niesamowite szczescie. -Mam dobre oko, Skarbie - powtorzyl ostroznie. Wydawala sie tak bardzo zadowolona, ze trudno bylo to wytlumaczyc sama jakoscia brzytwy. -Skoro tak mowisz. Gdzie jest wierzchowiec Selucii? No, coz. Warto bylo sprobowac. Lecz bystry mezczyzna obstawial rozne wyniki gry, tak wiec wystarczyl jeden ostry gwizd i juz Metwyn biegl z osiodlanym tarantowatym. Mat zignorowal szeroki usmiech, ktory rozcial blada twarz tamtego. Czerwonoreki z Cairhien byl pewien, ze Matowi nie uda sie zostawic Selucii, mogl sie chociaz teraz nie naigawac. W opinii Mata tarantowaty walach mial jakies dziesiec lat i byl dostatecznie lagodny dla Selucii -wedle jego wspomnien pokojowki dam rzadko kiedy bywaly dobrymi jezdzcami - ale kobieta obejrzala zwierze rownie skrupulatnie jak wczesniej Tuon swoje. A kiedy skonczyla, obrzucila Mata spojrzeniem, ktore jednoznacznie mowilo, ze pojedzie na nim, aby nie robic z igly widly, niemniej jej zdaniem zdecydowanie nie jest pozbawiony wad. Kobiety potrafily wiele przekazac pojedynczym spojrzeniem. Kiedy opuscili pole, na ktorym koczowalo widowisko, Tuon puscila konia stepa po drodze, potem truchtem, wreszcie klusem. Nawierzchnie stanowila tutaj ubita, zolta glina, wysadzana starymi brukowcami. Dobrze podkutemu koniowi nie powinna sprawiac klopotow, a on zadbal, by brzytwe ponownie podkuto. Mat na Oczku dorownywal kroku Tuon, glownie po to, by moc sie cieszyc ogladaniem usmiechu na jej twarzy. Kiedy Tuon sie cieszyla, surowy sedzia gdzies znikal, a jej oblicze lsnilo czysta rozkosza. Tyle ze ogladanie jej wcale nie bylo takie proste, poniewaz Selucia starala sie jechac miedzy nimi. Slomianowlosa byla naprawde wytrawna przyzwoitka, a sadzac po rzucanych z ukosa spojrzeniach i drobnych usmieszkach, ogromna przyjemnosc sprawilo jej psucie mu szykow. Z poczatku mieli droge tylko dla siebie, wyjawszy moze pare wozow drabiniastych, ale po chwili pojawil sie przed nimi tabor Druciarzy - kolumna krzykliwie pomalowanych wozow pelzla powoli na poludnie, towarzyszyly jej wielkie psy. Te psy stanowily jedyna ochrone Druciarzy. Jadacy na czele woznica w wehikule pomalowanym czerwienia dorownujaca wsciekloscia barwie kaftanow Luki, na dodatek obrzezona zolcia i podkreslona zolcia i zielenia kol, na poly uniosl sie w kozle, zeby spojrzec w strone Mata, a potem usiadl mowiac cos do jadacej obok kobiety. Bez watpienia donosil o uspokajajacej obecnosci dwu kobiet. Druciarze z koniecznosci byli ostrozna gromadka. Caly tabor pognalby konie i uciekl przed pojedynczym mezczyzna, gdyby woznica doszedl do wniosku, ze ten stanowi zagrozenie. Mijajac woz, Mat skinal tamtemu glowa. Kaftan szczuplego, siwowlosego mezczyzny byl rownie zielony co kola jego wozu, a suknia zony byla we wszystkich odcieniach blekitu -wiekszosc znakomicie nadawalby sie dla artystow widowiska. Siwowlosy uniosl dlon, zeby odpowiedziec na pozdrowienie... I wtedy Tuon znienacka zawrocila brzytwe i pogalopowala ku drzewom; poly plaszcza tylko powiewaly jej za plecami. W jednej chwili Selucia puscila swego walacha za nia. Przytrzymujac reka kapelusz, Mat zawrocil Oczko i ruszyl ich sladem. Na wozach podniosly sie okrzyki, ale nie zwrocil na nie uwagi. Widzial tylko Tuon przed soba. Goraczkowo zastanawial sie, o co jej chodzi. Z pewnoscia nie o ucieczke, dalby sobie reke uciac. Najprawdopodobniej tylko droczyla sie z nim, chciala zobaczyc, jak wyrywa sobie wlosy z glowy. Jesli tak, istnialy wszelkie szanse, ze jej sie uda. Oczko szybko dogonil tarantowatego i zostawil z tylu nachmurzona Selucie, smagajaca wodzami kark swego wierzchowca, lecz dystans do Tuon i brzytwy nie zmniejszal sie, a wkrotce pofaldowany teren przeszedl w niskie wzgorza. Spod kopyt obu koni podrywaly sie stadka przestraszonych ptakow, szare golebie i nakrapiane brazowo przepiorki, czasami nastroszony, brazowy cietrzew. Jesli klacz sie wystraszy, wszystko moze skonczyc sie katastrofa. Najlepiej wyszkolony kon moze sie potknac i przewrocic, kiedy spod kopyta wyskoczy mu ptak. Co gorsza, Tuon pedzila jak szalona, nie zwalniajac, skrecajac tylko wtedy, gdy zarosla robily sie zbyt geste, przeskakujac drzewa zwalone przez dawne burze, jakby doskonale wiedziala, co jest po drugiej stronie. Coz, zeby dotrzymac jej kroku, sam musial pedzic jak wariat, choc krzywil sie za kazdym razem, gdy Oczko przesadzal pien drzewa. Niektore gruboscia niemalze dorownywaly jego wzrostowi. Wbijal obcasy butow w boki walacha, zmuszajac go do szybszego biegu, choc wiedzial, ze Oczko gna, jak tylko moze. Zbyt dobrze wybral te przekleta brzytwe. Las robil sie coraz gestszy. Rownie nieoczekiwanie jak przedtem rzucila sie do szalenczej gonitwy, Tuon sciagnela wodze; znajdowali sie ponad mile od drogi. Wokol rosl starodrzew, miedzy pniami zostalo sporo wolnej przestrzeni - czarne sosny wysokie na czterdziesci krokow i szerokie rozlozyste deby o galeziach chylacych sie ku ziemi, a potem znow podnoszacych ku sloncu; mozna je bylo ciac w poprzek na blaty stolow, przy ktorych dwanascie osob siadloby wygodnie. Grube pnacza porastaly na poly zagrzebane w ziemi glazy kamiennej odkrywki, ale procz nich tylko pojedyncze pedy wybijaly ponad sciolke. Pod tak wielkimi debami nic nie bylo w stanie urosnac. -Twoj kon jest lepszy, niz sie z pozoru zdaje - oznajmila ta idiotka, kiedy do niej podszedl, i poklepala klacz po szyi. Och, cala byla ucielesnieniem niewinnosci, po prostu mila przejazdzka. - Moze faktycznie masz dobre oko. - Kaptur plaszcza zsunal sie z glowy i odslonil gesta krotka czupryne, lsniaca jak czarny jedwab. Zdlawil w sobie pragnienie, by ja poglaskac po glowie. -Zebys sczezla, takie mam dobre oko - warknal, wciskajac kapelusz na glowe. Wiedzial, ze powinien mowic bardziej niefrasobliwie, ale glos i tak zgrzytal niczym pilnik. - Zawsze jezdzisz niczym slepa kura, ty glupia? Moglas skrecic klaczy kark, zanim otrzymala imie. Gorzej, sama moglas skrecic kark. Obiecalem, ze bezpiecznie odwioze cie do domu, i mam zamiar dotrzymac slowa. Jezeli za kazdym razem, gdy wybierzesz sie na przejazdzke, masz zamiar probowac popelnic samobojstwo, nie pozwole ci jezdzic. - Pozalowal ostatnich slow, gdy tylko je wypowiedzial. Mezczyzna moglby sie rozesmiac w obliczu takiej grozby, jesli sie mialo szczescie, ale kobieta... Teraz pozostalo mu tylko czekac na jej wvbuch. Spodziewal sie, ze nocne kwiaty Aludry zbledna w porownaniu. Nasunela czesciowo na glowe kaptur plaszcza. Przyjrzala mu sie, przekrzywiajac glowe najpierw w jedna, potem w druga strone. Na koniec pokiwala glowa do jakichs swoich mysli. -Dam jej na imie Akein. To znaczy "jaskolka". Mat zamrugal. To wszystko? Zadnego wybuchu? -Wiem. To dobre imie. Pasuje do niej. - O co jej teraz chodzilo? Ta kobieta prawie nigdy nie zachowywala sie w sposob, ktorego po niej oczekiwal. -Co to za miejsce, Zabaweczko? - zapytala, spod zmarszczonych brwi obserwujac las. - Czy moze powinnam zapytac, co tu bylo kiedys? Wiesz moze? O co jej chodzilo, gdy pytala, co to za miejsce? To byl przeklety las, i tyle. Nagle jednak to, co wydawalo sie wielkim glazem po prawej stronie, stalo sie wielka kamienna glowa, lekko przekrzywiona na bok. Kobieca glowa, uznal; te okragle kamyki to pewnie mialy byc klejnoty w jej wlosach. Posag, ktorego stanowila zwienczenie, musial byc gigantyczny. Widac bylo tylko piedz kamienia, a nad poziom ziemi wystawaly jedynie oczy. A ta dluga, biala, kamienna odkrywka, po ktorej plozyly sie korzenie debu, to byl fragment spiralnej kolumny. Teraz juz wszedzie wokol dostrzegal kawalki kolumn i wielkie obrobione kamienie, ktore najwyrazniej wchodzily w sklad wielkiej budowli, oraz kamienny miecz dlugi na dwie piedzi; wszystko do polowy pokrywala ziemia. Z drugiej strony, przeciez ruiny miast czy posagow mozna bylo znalezc w wielu miejscach i nawet Aes Sedai nie zawsze wiedzialy, czym byly niegdys. Otworzyl juz usta, zeby powiedziec, ze nie wie, i wtedy miedzy drzewami ujrzal szereg trzech wysokich wzgorz, odleglych moze o mile. Srodkowe wzgorze mialo rozszczepiony wierzcholek, jakby gladko rozciety klinem, natomiast wzgorze po lewej mialo takie dwa. I wtedy zrozumial. Na swiecie nie moglo byc wiele takich rzezb terenu. Wzgorza nosily miano Tancerzy, a miasto nazywalo sie ongis Londaren Cor i bylo stolica Eharon. Droga, ktora przemierzyli, byla wybrukowana i biegla przez srodek miasta rozciagajacego sie na mile wokol. Ludzie powiadali, ze mistrzostwo w obrobce kamienia, ktore ogirowie przyniesli do Tar Valon, wczesniej cwiczyli w Londaren Cor. Oczywiscie mieszkancy kazdego miasta ogirow twierdzili, ze ich jest ladniejsze niz Tar Valon, tym samym potwierdzajac probiercza wartosc architektury Tar Valon. Z miasta zachowal wiele wspomnien - tance na balu w Palacu Ksiezyca, wedrowki po zolnierskich tawernach, gdzie wily sie tancerki w welonach, przygladanie sie Procesji Fletow podczas Blogoslawienia Mieczy - ale dysponowal tez wspomnieniem dotyczacym tych wzgorz, wspomnieniem majacym prawie piecset lat, z czasow, kiedy trolloki nie zostawily z Londaren Cor kamienia na kamieniu, a Eharon umarlo w krwi i ogniu. Dlaczego Nerevan i Esandara uznali za konieczne przeprowadzenie inwazji na Shiote, jak ten kraj sie wowczas nazywal, nie mial pojecia. Te stare wspomnienia byly tylko wyrwanymi fragmentami, niezaleznie jak dlugi okres wzglednego czasu obejmowalo kazde z nich, calosc byla uslana wyrwami. Nie mial pojecia, skad wziely sie nazwy wzgorz ani czym bylo Blogoslawienstwo Mieczy. Pamietal wszelako, jak byl lordem Esandaranem, jak walczyl wsrod tych ruin, pamietal, ze mial te wzgorza przed oczyma, gdy strzala przeszyla mu gardlo. Padl nie dalej niz pol mili od miejsca, gdzie teraz siedzial na Oczku, tonac we wlasnej krwi. "Swiatlosci, nienawidze wspomnien o umieraniu" - pomyslal, a mysl ta zmienila sie w rozzarzony wegielek w mozgu. Wegielek, ktory jarzyl sie coraz mocniej. Pamietal smierc tych wszystkich ludzi, nie tylko jedna, ale wszystkie. Pamietal... jak... umiera. -Zabaweczko, zle sie czujesz? - Tuon podjechala blizej i zajrzala mu w twarz. W jej wielkich oczach zalsnilo zatroskanie. - Jestes blady jak ksiezyc. -Jestem rzeski jak woda w strumieniu - mruknal. Znalazla sie na tyle blisko, ze moglby ja pocalowac, ale nawet nie drgnal. Nie byl w stanie. Myslal tak intensywnie, ze juz nie starczalo sil na nic innego. W jakis sposob, jedna tylko Swiatlosc wie jaki, Eelfinn zgromadzili te wspomnienia, a potem wlozyli mu je do glowy, jak jednak zdobyc wspomnienia trupa? Trupa, ktory zmarl w swiecie ludzi, jesli juz o to chodzi. Pewien byl, ze po tamtej stronie poskrecanego ter'angreala w ksztalcie drzwi spedzil nie wiecej niz dziesiec minut. I przyszla mu do glowy pewna mysl, ktora mu sie nie spodobala, ani troche. Moze Eelfinn tworzyli jakas wiez z ludzmi, ktorzy ich odwiedzali, wiez, ktora pozwalala im na stworzenie kopii wszystkich wspomnien tych ludzi do momentu, az umierali. W niektorych cudzych wspomnieniach byl siwy, w innych tylko kilka lat starszy niz teraz, obejmowaly tez wszystkie posrednie etapy ludzkiego zycia, ale nie bylo nic z dziecinstwa i dorastania. Jakie byly szanse na to, ze napakowali mu do glowy przypadkowe fragmenty i strzepy, rzeczy, ktore uznali za smieci i ktorych sie pozbyli? Tak w ogole, co robili ze wspomnieniami? Musieli miec jakies powody do ich gromadzenia, inne niz tylko pozniejsze rozdawanie. Nie, w ten sposob probowal uniknac ostatecznych konkluzji, do ktorych rozumowanie wiodlo. Zeby sczezl, przeklete lisy byly teraz wewnatrz jego glowy! Nie bylo innego wytlumaczenia. Tylko to mialo sens. -Coz, wygladasz, jakbys mial zaraz zwymiotowac - powiedziala z wyrazem niesmaku na twarzy, cofajac brzytwe. -Kto w widowisku ma ziola? Ja sie troche znam... -Wszystko ze mna dobrze, mowilem. - Rzeczywiscie, wcale go nie mdlilo. Miec te lisy w glowie, to bylo stokroc gorsze od kosci, jakkolwiek glosno grzechotaly. Czy Eelfinn patrzyli jego oczyma? Swiatlosci, co z tym mozna zrobic? Watpil, by ktoras Aes Sedai potrafila go z tego Uzdrowic, poza tym i tak by zadnej nie zaufal, gdyz oznaczalo to zdjecie z szyi lisiego lba. Nic nie mozna bylo zrobic. Bedzie musial z tym zyc. Az jeknal na te mysl. W koncu przyklusowala Selucia, obrzucila kazde z nich szybkim spojrzeniem, jakby zastanawiala sie, co tez robili przez ten czas sami. Z drugiej strony, ona tez sie nie spieszyla, dajac im ten czas. To dobrze wrozylo. -Nastepnym razem ty mozesz pojechac na tym lagodnym stworzeniu, a ja wezme twojego walacha - poinformowala Mata. - Wysoka Lady, ludzie z wozow ida za nami z psami. Pieszo, ale dotra tu wkrotce. Psy nie szczekaja. -To znaczy, ze psy sa szkolone - powiedziala Tuon, zbierajac wodze. - Konno latwo im uciekniemy. -Nie ma potrzeby i nie ma sensu - zapewnil je Mat. Tego powinien sie spodziewac. - Ci ludzie to Druciarze, Tuatha'ani, ktorzy dla nikogo nie stanowia zagrozenia. Nie sa zdolni do przemocy, nawet gdy ich zycie jest w niebezpieczenstwie. Nie przesadzam, tak jest. Ale z pewnoscia widzieli, ze wy dwie probowalyscie mi uciekac... tak to pewnie wygladalo w ich oczach... i ze ja was scigam. Teraz, kiedy psy podchwycily trop, Druciarze pojda za nami przez cala droge do widowiska, zeby sie upewnic, czy nie porwalem was i czy nie chce wam wyrzadzic krzywdy. Pojedziemy im na spotkanie i w ten sposob zaoszczedzimy czasu i trudu. -Mowil tak, ale nie chodzilo mu o czas Druciarzy. Luca z pewnoscia nie mialby nic przeciwko, gdyby tabor Druciarzy opoznil jego pochod, ale Mat mial. Selucia spojrzala na niego z uraza i jej palce zamigaly, Tuon tylko sie rozesmiala. -Zabaweczka chce byc dzisiaj dowodca. Pozwolmy mu wydawac rozkazy i zobaczymy, dokad nas to zaprowadzi. - Cholernie uprzejma. Pojechali stepa w kierunku, skad przyjechali - tym razem objezdzajac powalone drzewa, choc od czasu do czasu Tuon zbierala wodze, jakby miala ochote na tor przeszkod, a potem czestowala Mata psotnym usmiechem - i nie minelo duzo czasu, gdy zobaczyli Druciarzy, biegnacych wsrod drzew sladem swoich wielkich mastifow niczym szkolka motyli; piecdziesiecioro mezczyzn i kobiet w jaskrawych barwach, czesto zestawionych w gryzace sie kombinacje. Jeden z mezczyzn mial na sobie kaftan w czerwone i niebieskie pasy, do tego zolte, workowate spodnie wsadzone w wysokie do kolan buty, drugi fioletowy kaftan do czerwonych spodni, bywalo tez gorzej. Niektore kobiety mialy suknie w paski mieniace sie tyloma kolorami, ile tylko istnialo, a nawet takimi, dla ktorych Mat nie znajdowal nazwy, inne zas spodnice i bluzki w rozmaitych odcieniach kolorystycznych i rownie gryzace sie co meskie kaftany oraz spodnie. Kilka wdzialo tez szale, chyba wylacznie po to, by dodac kolejne barwy do opetanczej mieszaniny. Wyjawszy siwowlosego mezczyzne, ktory prowadzil tabor, pozostali wydawali sie nawet nie w srednim wieku. Siwowlosy musial byc Poszukiwaczem, przewodnikiem karawany. Mat zsiadl z konia, Tuon i Selucia po chwili wahania poszly za jego przykladem. Na ten widok Druciarze tez sie zatrzymali, odwolali psy. Wielkie zwierzeta przywarowaly, wywiesily ozory, a ich wlasciciele podeszli blizej. Zaden nie mial w reku nic wiecej procz kijka, a mimo iz Mat z pozoru rowniez byl nieuzbrojony, popatrywali na niego podejrzliwie. Mezczyzni skupili sie przed nim, kobiety podeszly do Tuon i Selucii. Nie bylo zadnego niebezpieczenstwa, ale jakims sposobem Tuon i Selucia zostaly latwo oden odseparowane i kobiety Druciarzy mogly wypytac je w spokoju. Nagle przyszlo mu do glowy, ze Tuon moze oskarzyc go o molestowanie i na dodatek uznac, ze tym samym nie lamie regul gry. Odjada z Selucia w spokoju, podczas gdy on bedzie sie przepychal z tloczacymi wokol Druciarzami, zanim dotrze do Oczka. Nic wiecej mu nie zrobia, ale jesli nie ucieknie sie do przemocy, moga go tak trzymac przez godziny, byc moze dostatecznie dlugo, by obie kobiety uciekly". Siwowlosy uklonil sie mu, przykladajac dlonie do piersi. -Pokoj z toba i twymi bliskimi, moj panie. Przeprosiny za to, ze sie wtracilismy, ale uznalismy, iz psy wystraszyly konie dam. Mat odklonil sie na te sama modle. -Na zawsze pokoj z toba, Poszukiwaczu, i z calym twoim Ludem. Konie dam nie przestraszyly sie. Damy... bywaja czasami popedliwe. - Co mowily kobiety? Probowal podsluchiwac, ale ich glosy docieraly don jako przytlumione mamrotanie. -Wiesz co nieco na temat Ludu, moj panie? - Poszukiwacz wydawal sie zaskoczony i nic dziwnego. Tuatha'anowie trzymali sie z daleka od ludzi, odwiedzali tylko niezbyt duze wioski. Rzadko miewali do czynienia z jedwabnymi kaftanami. -Tylko troche - odparl Mat. Tylko troche. Mial wiele wspomnien ze spotkan z Druciarzami, ale sam nigdy z zadnym nie rozmawial. O czym mowia te przeklete kobiety? - Odpowiesz mi na pytanie? Ostatnimi czasy widywalem sporo waszych karawan, wiecej, niz mozna by sie spodziewac, wszystkie zmierzaly do Ebou Dar. Jest po temu jakis powod? Tamten zawahal sie, spojrzal w strone kobiet. Wciaz mamrotaly w oddali i nie mogl sie nie zastanawiac, czemu ich rozmowa trwa tak dlugo. Mimo wszystko, trzeba tylko chwili, zeby powiedziec: "Tak, potrzebujemy pomocy" albo: "Nie, nie potrzebujemy". -Chodzi o ludzi zwanych Seanchanami, moj panie - powiedzial na koniec. - Wsrod Ludu rozeszlo sie slowo, ze pod rzadami Seanchan panuje spokoj i rzadzi rowna sprawiedliwosc dla wszystkich. Gdzie indziej... rozumiesz, moj panie? Mat rozumial. Jak artysci widowiska, Druciarze wszedzie byli obcy, co gorsza cieszyli sie niezasluzona reputacja zlodziei - no coz, nie kradli czesciej niz pozostali - i zasluzona reputacja gorliwych misjonarzy wlasnego sposobu zycia. Na dodatek Druciarze nawet sie nie zastanawiali, czy walczyc, kiedy ktos probowal ich obrabowac lub przepedzic. -Uwazajcie na siebie, Poszukiwaczu. Za bezpieczenstwo, jakie oferuja, trzeba zaplacic pewna cene, a niektore z ich praw sa srogie. Wiesz, co robia z potrafiacymi przenosic kobietami? -Dziekuje za troske, moj panie - odrzekl tamten spokojnie - ale niewiele kobiet zaczyna przenosic spontanicznie, a jezeli ktorejs sie zdarzy, postapimy jak zwykle i odwieziemy ja do Tar Valon. Kobiety znienacka zasmialy sie chorem, bylo to niczym podmuch wiatru niosacy glos dzwonkow. Poszukiwacz w widoczny sposob sie uspokoil. Skoro kobiety sie smialy, Mat nie mogl byc czlowiekiem, ktory zbije ich lub pozabija za to, ze zastapili mu droge. Mat natomiast sie nachmurzyl. W tym smiechu nie bylo dlan nic atrakcyjnego. Druciarze zebrali sie do powrotu, Poszukiwacz jeszcze raz przeprosil za to, ze ich niepokoil. Odchodzac, kobiety ogladaly sie i smialy przez przycisniete do ust dlonie. Mezczyzni podchodzili do nich, najwyrazniej probujac sie dowiedziec, o co poszlo, ale one tylko krecily glowami. I znowu sie ogladaly, i znowu smialy. -Co im powiedzialyscie? - zapytal kwasno Mat. -Och, to nie twoja sprawa, Zabaweczko - odrzekla Tuon, a Selucia zasmiala sie. Och, wlasciwie, cholera, zachichotala. Zdecydowal, ze lepiej nie wiedziec. Kobiety uwielbialy wtykac mezczyznom szpilki. ROZDZIAL 9 SKROT Rzecz jasna, Tuon i Selucia nie byly jedynymi kobietami, przez ktore Mat mial klopoty. Czasami wydawalo mu sie, ze wiekszosc klopotow, jakie mial w zyciu, spowodowana byla przez kobiety, czego nie potrafil zrozumiec, poniewaz we wlasnej opinii zawsze staral sie je traktowac dobrze. Nawet Egeanin musiala dolozyc swoje, choc na szczescie nie bylo tego duzo.-Mialam racje. Naprawde sobie roisz, ze uda ci sie ja poslubic - powiedziala, rozciagajac slowa, kiedy poprosil o pomoc w zwiazku z Tuon. Zastal ja wraz z Domonem na schodach ich wozu, obejmowali sie. Z fajki Domona snula sie ku niebu smuzka dymu. Byl pozny ranek calkiem milego dnia, mimo iz zbierajace sie chmury wrozyly wieczorny deszcz, a artysci wystepowali przed publicznoscia zlozona z mieszkancow czterech malych wiosek, ktorych populacja razem liczyla moze tyle, co Runnienski Brod. Mat nie mial ochoty sie przygladac. Och, wciaz lubil ogladac ludzi-gumy, a jeszcze bardziej akrobatki i zonglerki, ale kiedy codziennie oglada sie zonglerow, polykaczy ognia i im podobnych, nawet Miyora i jej pantery staja sie, coz... mniej interesujace. -Lepiej nie dociekaj, co ja sobie wyobrazam, Egeanin. Powiesz mi, co o niej wiesz? Proba wyciagniecia czegos od niej rownala sie lapaniu zajaca w jezynach. Z zawiazanymi oczami i golymi rekoma. -Na imie mam Leilwin, Cauthon. Nigdy wiecej o tym nie zapominaj - uciela tonem takim, jakby wydawala rozkaz na pokladzie statku. Blekitne oczy patrzyly twardo, stwierdzajac jednoznacznie, ze nie zartuje. - Dlaczego mialabym ci moc? Za wysokie progi na twoje nogi, jestes jak kret marzacy o sloncu. Grozi ci egzekucja za samo stwierdzenie, ze chcesz ja poslubic. To odrazajace. Poza tym, wszystko to zostawilam juz za soba. Czy moze wszystko mnie zostawilo za soba - dodala gorzko. Domon przytulil ja. -Jezeli zostawilas to za soba dlaczego fakt, ze chce ja poslubic, wydaje ci sie odrazajacy? -Tak. Wszystko zostalo powiedziane. Przynajmniej po czesci. Domon wyjal fajke z ust i wydmuchnal w strone Mata kolko dymu. -Widzisz, ze ona ci nie pomoze, czemu jej nie zostawisz w spokoju? - jego glos mial w sobie te same tony marynistycznej komendy. Egeanin mruknela cos pod nosem. Najwyrazniej zmagala sie ze soba. Na koniec pokrecila glowa. -Nie, Bayle. On ma racje. Skoro dryfuje, musze znalezc nowy statek i nowy kurs. Poniewaz nigdy nie wroce do Seanchan, rownie dobrze moge odciac kotwice i zapomniec. Na jej wiedze o Tuon skladaly sie glownie plotki - wychodzilo na to, ze rodzina cesarska, choc skupiala na sobie oczy wszystkich, w istocie zyla odseparowana od swiata murem, zza ktorego docieraly tylko plotki - ale ich wystarczylo, zeby Mat poczul, jak wlosy staja mu deba. Jego przyszla zona kazala zamordowac brata i siostre? Prawda, najpierw oni probowali ja zabic, ale mimo wszystko! Co za rodzina mordowala sie wzajemnie? Najwyrazniej wlasnie seanchanska Krew i rodzina cesarska. Polowa jej rodzenstwa nie zyla, wiekszosc skrytobojczo zamordowana, pozostali pewnie tez. Czesc tego, co Egeanin... Leilwin... miala do powiedzenia, stanowilo w Seanchan tajemnice poliszynela, ale fakt ten jakos nie bardzo uspokajal. Od najwczesniejszego dziecinstwa Tuon odbierala lekcje w sztuce snucia intryg, cwiczyla walke z bronia i wrecz, caly czas pieczolowicie strzezona, niemniej przygotowywana, iz sama dla siebie bedzie ostatnia linia obrony. Wszyscy urodzeni w szeregach Krwi uczyli sie kamuflazu, maskowania swoich prawdziwych zamiarow i ambicji. Wsrod Krwi konfiguracje wladzy zmienialy sie nieustannie, jedni wspinali sie wyzej, inni obsuwali w dol, a taniec ten na lonie samej rodziny cesarskiej byl jeszcze szybszy i bardziej niebezpieczny. Imperatorowa - zaczela juz mowic: "oby zyla wiecznie", ale slowa wyraznie nie chcialy przejsc jej przez gardlo, przymknela wiec oczy i dopiero po dluzszej chwili podjela opowiesc - Imperatorowa powila liczne potomstwo, jak to sie zazwyczaj dzieje, aby wsrod tych, ktorzy przezyja, znalazl sie ktos godny rzadzic jako jej nastepca. Przeciez glupiec czy blazen nie powinien zasiadac na Krysztalowym Tronie. Tuon z pewnoscia nie byla ani jednym, ani drugim. Swiatlosci! Kobieta, ktora mial poslubic, byla gorsza niz Straznik i Aes Sedai razem wzieci. I zapewne rownie grozna. Odbyl kilka takich rozmow z Egeanin - podczas nich dokladal wszelkich staran, zeby nie mowic do niej inaczej jak "Leilwin", poniewaz nie na zarty bal sie, iz wyciagnie na niego noz; ale w myslach wciaz nazywal ja dawnym imieniem - probujac dowiedziec sie wiecej, coz z tego, skoro jej wiedza o Krwi byla zasadniczo wiedza zewnetrznego obserwatora, natomiast znajomosc dworu imperialnego, co sama przyznawala, nie lepsza niz u ulicznego lobuziaka z Seandaru. Tego dnia, w ktorym sprezentowal Tuon klacz, przez cala droge jechal obok wozu Egeanin, prowadzac jedna z bezowocnych konwersacji. Z poczatku chcial dotrzymywac towarzystwa Tuon i Selucii, lecz one wciaz popatrywaly na niego z ukosa, potem spogladaly po sobie i wybuchaly smiechem. Bez najmniejszych watpliwosci wciaz chodzilo o to, co powiedzialy kobietom Druciarzy. Mezczyzna nie potrafi dlugo czegos takiego wytrzymac. -Ta klacz to naprawde chytry dar - powiedziala Egeanin, wychylajac sie z kozla i patrzac wzdluz kolumny wozow. Domon trzymal lejce. Czasami ona tez probowala powozic, niemniej powozenia zaprzegiem trudno sie nauczyc na morzu. - Skad wiedziales? -O czym? - zapytal. Usiadla prosto i poprawila peruke. Nie mial pojecia, dlaczego wciaz ja nosila. Jej czarne wlosy byly krotkie, nie krotsze wszakze niz Selucii. -O zareczynowych podarunkach. Wsrod Krwi, kiedy konkurent stara sie o kogos wyzszego oden pozycja, tradycyjnie obdarowuje go czyms rzadkim lub egzotycznym. Najlepiej jest, jesli uda sie utrafic z podarunkiem w upodobania obdarowanego, a wszyscy wiedza, ze Wysoka Lady uwielbia konie. Dobrze tez, ze w ten sposob posrednio uznales swoja nizsza pozycje. Oczywiscie wszystko i tak nie zda sie na nic. Nie mam pojecia, dlaczego ona wciaz jedzie z nami, od kiedy przestales jej pilnowac, ale nie mozesz oczekiwac, ze naprawde wypowie te slowa. Kiedy wyjdzie za maz, zrobi to w interesie Imperium, a nie dlatego, ze jakis utracjusz podaruje jej konia lub wywola na ustach usmiech. Mat zazgrzytal zebami, tlumiac cisnace sie na usta przeklenstwo. Co niby posrednio uznal? Nic dziwnego, ze przeklety komplet kosci sie zatrzymal. Mial takie same szanse, ze Tuon o tym zapomni, jak na snieg w srodku lata. Tego byl pewien. Jezeli z rozmow z Leilwin Bez, do diabla, Lodzi wracal cokolwiek przybity, to w kosc dawaly mu dopiero Aes Sedai. Wiadomo zreszta, ze Aes Sedai za niczym bardziej nie przepadaly. Zrezygnowany, w koncu pozwolil im szwendac sie po wszystkich przydroznych wioskach i miasteczkach, zadawac pytania, robic nie wiadomo co. Oprocz rezygnacji nic nie pozostawalo, poniewaz nie mial jak ich zatrzymac. Twierdzily, ze zachowuja ostroznosc -przynajmniej Teslyn i Edesina; Joline warknela, ze przejmujac sie, wychodzi na glupca -niemniej nawet ostrozna Aes Sedai nie byla byle kim, niezaleznie czy ktos rozpoznal w niej siostre, czy nie. Poniewaz brakowalo im pieniedzy na jedwabie, w Juradorze kupily bele miekkiej welny, a potem okazalo sie, ze dla Aes Sedai szwaczki staraja sie rownie bardzo co dla zlota Mata, w koncu paradowaly odziane jak bogaci kupcy, a nosily sie niczym czystej krwi szlachta. Nikt, kto mial okazje przyjrzec sie im przez chwile, nie mial najmniejszych watpliwosci, ze oto osoby nawykle, by swiat naginal sie do ich woli. Trzy tego rodzaju kobiety, podrozujace na dodatek z wedrownym przedstawieniem, po prostu musialy wywolac mnostwo plotek. Dobrze choc, ze Joline nosila pierscien w sakwie przy pasku, a pozostalym Seanchanie je odebrali. Gdyby Mat zobaczyl pierscien na palcu Joline, prawdopodobnie by sie rozplakal. Byle sul'dam przestaly mu donosic o poczynaniach siostr. Joline miala juz Bethamin calkowicie w garsci - wysoka, smagloskora kobieta biegala, gdy Joline mowila "biegnij", i skakala, gdy Joline mowila "skacz". Wprawdzie Edesina tez udzielala jej lekcji, lecz z jakiegos powodu Joline uznawala Bethamin za osobisty projekt. Po otrzymanym laniu w obecnosci Mata nigdy nie zachowywala sie opryskliwie, prawdopodobnie przygotowywala Bethamin do nauki w Wiezy, a Bethamin odplacala jej rodzajem wdziecznosci i tego starczylo, by zmienic obiekt lojalnosci. Jezeli zas chodzi o Sete, slomianowlosa tak bala sie siostr, ze nie byla ich w stanie dluzej sledzic. Autentycznie zadrzala, kiedy o tym przypomnial. Seta i Bethamin do tego stopnia byly przekonane, ze wiedza, jak widza same siebie seanchanskie kobiety, ktore potrafily przenosic, ze nie sadzily, iz Aes Sedai moga byc inne. Bywaly grozne, gdy spuszczono je ze smyczy, wszak nawet z groznym psem mozna bylo sobie poradzic, kiedy sie wiedzialo jak, a ich zawod polegal wlasnie na radzeniu sobie z tym szczegolnym gatunkiem groznych psow. Teraz wreszcie zrozumialy, ze Aes Sedai nie byly zadnymi psami. Byly wilkami. Gdyby to bylo mozliwe, Seta poszukalaby sobie innego miejsca do spania, od pani Anan dowiedzial sie, ze Seanchanka zakrywala oczy dlonmi, gdy tylko Joline lub Edesina uczyly Bethamin w wozie. -Jestem pewna, ze potrafi dojrzec sploty - doniosla mu Setalle. Rzeklby, iz w jej glosie pobrzmiewala zazdrosc, gdyby nie uznawal jej za niezdolna do zazdrosci. - Jest juz prawie gotowa sie do tego przyznac, w przeciwnym razie nie zakrywalaby oczu. Wczesniej czy pozniej zdradzi sie i tez bedzie sie chciala uczyc. - Moze to mimo wszystko byla zazdrosc. Wolalby, zeby Seta ujawnila sie raczej wczesniej niz pozniej. Gdyby Aes Sedai wiecej czasu poswiecaly nauczaniu, mniej by im zostawalo na przysparzanie mu zmartwien. Kiedy widowisko zatrzymywalo sie na popas, prawie nie mogl sie odwrocic, zeby nie zobaczyc Joline lub Edesiny, jak popatrywaly na niego zza namiotu czy wozu. W tych chwilach medalion zazwyczaj chlodzil mu piers. Nie potrafil dowiesc, ze byl obiektem ich splotow, ale czysto subiektywnie odczuwal pewnosc tego. Nie dowiedzial sie, ktora z nich odkryla wade jego oslony, to znaczy fakt, na ktory juz wczesniej wpadly Adeleas i Vandene - ze mozna bezkarnie ciskac w niego przedmiotami poruszanymi Moca - kiedy to jednak nastapilo, ledwie mogl wyjsc z namiotu, aby nie oberwac, najpierw kamieniem, pozniej innymi rzeczami: snopami palacych iskier niczym deszczem z paleniska kuzni, strumieniami klujacych iskier, sprawiajacych, iz podskakiwal, a wlosy jezyly mu sie na glowie. Zapewne byla to sprawka Joline. Chocby dlatego, ze wlasciwie nie spotykal jej juz samej, zawsze pozostawala pod ochrona Blaerica i Fena. I usmiechala sie don, usmiechem kota na widok myszy. Powoli zaczynal sie zastanawiac, jak ja przydybac sama - albo ten sposob, albo bedzie sie musial wciaz przed nia ukrywac - kiedy wdala sie z Edesina w klotnie tak zazarta, ze ta z Bethamin i Seta co sil w nogach wypadly ze splowialego wozu; dwie ostatnie odbiegly nawet spory kawalek, nim zawrocily i wpatrzyly sie w woz z szeroko rozdziawionymi ze zdumienia oczami. Zolta siostra zajela sie natomiast spokojnym rozczesywaniem slomianych wlosow; jedna dlonia trzymala dlugie pasma, druga przeciagala przez nie drewniana szczotke. Na widok Mata usmiechnela sie, nie przerywajac swego zajecia. Medalion zrobil sie zimy i krzyki ucichly jak nozem ucial. Nigdy sie nie dowiedzial, co sobie powiedzialy za oslona z Mocy. Choc ze wszystkich mieszkajacych z nia kobiet jedyna Teslyn traktowala go w miare przyzwoicie, nawet ona, kiedy zapytal, miala dla niego tylko znaczace spojrzenie i milczenie. Byly to sprawy Aes Sedai i nic mu do nich. Cokolwiek wszakze sie stalo, kamienie i iskry przestaly leciec. Probowal podziekowac Teslyn, a wtedy ona udala, ze nie wie, o co chodzi. -Kiedy o czyms sie nie mowi, to sie o tym nie mowi - oznajmila zdecydowanie. - Lepiej byloby dla ciebie, gdybys nauczyl sie zachowywac w obliczu Aes Sedai, poniewaz pewnie nie uwolnisz sie od nas do konca zycia, o ile juz nie jestes nasz. - Przekleta przepowiednia. Teslyn nigdy tez nie probowala zmierzyc sie zagadka ter'angreala, w przeciwienstwie do Joline i Edesiny. Nawet po klotni codziennie probowaly zmusic go do udostepnienia im -Edesina dreczyla go osobiscie, Joline rzucala mu wsciekle spojrzenia przez ramie, zza oslony swych Straznikow. Zgodnie z prawem ter'angreale stanowily wlasnosc Bialej Wiezy. Ter'angreale domagaly sie wlasciwych badan, zwlaszcza gdy posiadaly rownie osobliwe wlasciwosci jak ten. Ter'angreale byly potencjalnie zbyt niebezpieczne, zeby je zostawic w rekach ignorantow. Zadna nie powiedziala wprawdzie, ze zwlaszcza w rekach mezczyzn, niemniej Joline prawie sie do tego posunela. Zaczynal juz sie martwic, ze Zielona siostra po prostu kaze Blaericowi i Fenowi zabrac mu go sila. Tamci dwaj wciaz podejrzewali, ze byl w jakis sposob wplatany w jej niemila przygode, a z ich mrocznych spojrzen wynikalo jednoznacznie, ze tylko czekaja na pretekst, by stluc go na kwasne jablko. -To bylaby kradziez - poinformowala go pani Anan belferskim tonem, rownoczesnie otulajac sie plaszczem. Z nieba znikaly ostatnie promienie slonca, podkradal sie chlod. Stali przed wozem Tuon, do ktorego mial nadzieje wslizgnac sie na kolacje. Noal i Olver byli juz w srodku. Setalle najwyrazniej wybierala sie z wizyta do Aes Sedai, co ostatnio miala w zwyczaju. - Prawo Wiezy jest w tej kwestii jednoznaczne. Byc moze trwalyby pewne... dyskusje... wzgledem tego, czy nalezy ci go zwrocic. I sadze, ze ostatecznie raczej bys juz go nie odzyskal... niemniej Joline i tak nie uniknelaby powaznej kary za kradziez. -Moze jej sie wydaje, ze ter'angreal wart jest kary - mruknal. Zaburczalo mu w brzuchu. Duszone zieby w cebulowym sosie, ktore z duma podal mu Lopin na obiad, ku nieutulonemu wstydowi Tairenianina okazaly sie nieswieze, co oznaczalo, ze od sniadania Mat mial w ustach tylko kawalek chleba. - Bardzo duzo wiesz o Bialej Wiezy. -Wiem tyle, lordzie Macie, ze popelniles wlasciwie wszystkie bledy, jakich mozna sie dopuscic wobec Aes Sedai, wyjawszy tylko zamordowanie siostry. Powod, dla ktorego udalam sie z toba, zamiast odplynac z mezem, i czesciowy powod, dla ktorego wciaz tu jestem, to wlasnie chec powstrzymania cie przed popelnieniem dalszych bledow. Prawde mowiac, nie mam pojecia, dlaczego mialoby mnie to obchodzic, ale obchodzi i tyle. Gdybys sluchal moich rad, nie mialbys teraz z nimi klopotow. Nie potrafie stwierdzic, ile z tego moge jeszcze naprawic, niemniej dalej gotowa jestem sprobowac. Mat pokrecil glowa. Byly tylko dwa sposoby postepowania wobec Aes Sedai, ktore nie pociagaly za soba ryzyka - robic, co kaza, albo trzymac sie od nich jak najdalej. Pierwszego nie mial zamiaru czynic, drugiego nie mogl, musial wiec znalezc trzecia droge, choc watpil, by stalo sie to w wyniku rad Setalle. Kobiety zazwyczaj doradzaly stosowanie sie do pierwszego sposobu, choc nigdy nie ujmowaly tego tymi slowy. Mowily o adaptacji, ale nigdy nie dotyczylo to Aes Sedai, one nie mialy sie adaptowac. -Czesciowy powod? Jaki jest? - Jeknal, jak po ciosie w zoladek. - Tuon? Myslisz, ze nie mozna mi ufac w zwiazku z Tuon? Pania Anan rozsmieszyly te slowa, smiala sie z niego w glos. -Jestes nicponiem, moj panie. Ale niektorzy z takich mezczyzn sa potem dobrymi mezami, kiedy juz troche ich oswoic... moj Jasfer tez byl szelma, kiedy go poznalam... ale tobie sie wydaje, ze mozesz sobie latac z kwiatka na kwiatek, a potem na nastepny. -Tym razem sie nie wymigam - odrzekl Mat, patrzac spod zmarszczonych brwi na drzwi wozu. Kosci postukiwaly w jego glowie. - Nie da rady. - Nie byl pewien, czy naprawde chcialby, niezaleznie wszak od jego checi i zalow, by na dobre przeslonila mu swiat. -Tak mowisz, co? - mruknela. - Och, znakomicie wybrales kobiete, ktora zlamala ci serce. -Moze i tak, pani Anan, ale mam swoje powody. Lepiej bedzie, jak wejde do srodka, zanim zjedza wszystko. - Odwrocil sie, by wejsc po stopniach do srodka, a wtedy polozyla ma reke na ramieniu. -Moge to zobaczyc? Tylko zobaczyc. Nie bylo watpliwosci, o co jej chodzi. Zawahal sie, potem siegnal za kolnierz koszuli po rzemyk, na ktorym wisial medalion. Nie potrafil powiedziec, dlaczego to zrobil. Joline i Edesinie nie pozwolil nawet spojrzec. Medalion byl znakomicie zrobiony, leb lisa mial rozmiar niemal jego dloni. Tworca ukazal go w scislym profilu, a zostalo jeszcze dosc swiatla, by w jedynym oku, kiedy sie spojrzalo z bliska, zobaczyc starozytny symbol Aes Sedai. Jej dlon drzala lekko, kiedy obwiodla palcem to oko. Powiedziala, ze chce tylko obejrzec, pozwolil jej tez dotknac. Westchnela gleboko. -Bylas kiedys Aes Sedai - powiedzial cicho, a jej dlon znieruchomiala. Doszla do siebie na tyle szybko, ze byc moze wszystko bylo tylko gra jego wyobrazni. Mial przed soba stateczna Setalle Anan, karczmarke z Ebou Dar, z wielkimi zlotymi kolczykami w uszach i malzenskim nozem, zwisajacym z szyi rekojescia ku pokaznemu biustowi, w niczym nie kojarzaca sie z Aes Sedai. -Siostry sadza, ze klamie, mowiac, iz nigdy nie bylam w Wiezy. Przypuszczaja, ze jako mloda dziewczyna bylam tam sluzaca i nadstawialam ucha, gdzie nie powinnam. -Nie widzialy twojej twarzy, kiedy patrzylas na to. - Podrzucil raz medalion na dloni, a potem schowal w bezpieczne miejsce, za koszule. Ona udawala calkowita obojetnosc, on udawal, iz nie widzi, ze ona udaje. Jej usta wykrzywil przelotny, smutny usmiech, jakby wiedziala, co sobie pomyslal. -Siostry by tez zobaczyly, gdyby tylko chcialo im sie spojrzec - powiedziala niezobowiazujacym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie - ale Aes Sedai nauczono wierzyc, ze kiedy... to... sie stanie, kobieta skromnie usunie sie na bok i wkrotce umrze. Usunelam sie, ale Jasfer znalazl mnie glodna i chora na ulicach Ebou Dar i zabral do swojej matki. - Zachichotala, jakby byla to zwykla opowiesc kobiety o pierwszym spotkaniu z przyszlym mezem. - Bezdomne kocieta tez przygarnial. No widzisz, teraz ty znasz moje tajemnice, a ja znam twoje. Powinnismy chyba zatrzymac je dla siebie? -Jakie niby moje tajemnice znasz? - dopytywal sie, znienacka zaalarmowany. Niektorych z jego tajemnic lepiej bylo nie znac, gdyby zbyt wiele osob o nich wiedzialo, przestalyby byc tajemnicami. Pani Anan zerknela na woz i zmarszczyla czolo. -Ta dziewczyna bawi sie z toba tak samo, jak ty bawisz sie z nia. Ale to nie jest ta sama gra. Ona w znacznie wiekszym stopniu jest jak general ukladajacy plany bitwy niz jak kobieta, o ktora stara sie mezczyzna. Jezeli zdobedzie pewnosc, ze sie w niej zakochales, uzna to za swoja przewage. Chce, zebys mial rowne szanse. Przynajmniej na tyle, na ile moze miec mezczyzna z kobieta, ktora nie jest zupelnie pozbawiona rozumu. Umowa stoi? -Stoi - przytaknal chetnie. - Umowa stoi. - Nie bylby zaskoczony, gdyby teraz wlasnie kosci stanely, ale one wciaz sie toczyly. Gdyby obsesja siostr na punkcie medalionu byla jedynym powodem do zmartwien, jakie mu nastreczaly, gdyby tylko poprzestaly na byciu tematem przydroznych plotek, uznalby ostatnie dni podrozy za dosc znosne, przynajmniej w kategoriach przymusowego towarzystwa Aes Sedai. Na nieszczescie, wkrotce po opuszczeniu Juradoru dowiedzialy sie, kim jest Tuon. Nie do konca wprawdzie, nie wiedzialy, ze jest Corka Dziewieciu Ksiezycow, mialy ja za seanchanska Wysoka Lady, wlascicielke pozycji spolecznej i wplywow. -Masz mnie za glupca? - protestowal Luca, kiedy Mat oskarzyl go o donosicielstwo. Stal obok swego wozu, wsparty rekoma o biodra, a wnioskujac ze spojrzenia, gotow byl bronic swego honoru. - To jest sekret, na ktorego utrzymaniu zalezy mi do czasu... coz... do czasu, poki ona nie powie, ze moge skorzystac z listu zelaznego. Nie mialbym z tego listu zadnego pozytku, gdyby go anulowala tylko dlatego, ze zdradzilem jakis jej sekret. - Ton glosu byl jednak troche zbyt szczery, poza tym jakby unikal patrzenia Matowi prosto w oczy. Prawda byla taka, ze Luca lubil sie przechwalac w tym samym stopniu, co lubil zloto. Musial uznac, ze mozna bezpiecznie - bezpiecznie! - powiedziec siostrom, i zorientowal sie, ze wpadl w pulapke, gdy bylo za pozno. A byla to pulapka grozna niczym dol pelen wezy. Wysoka Lady Tuon, na wyciagniecie reki, stanowila okazje, ktorej zadna Aes Sedai by nie przepuscila. Teslyn okazala sie w tej sprawie rownie nieznosna co Joline i Edesina. Razem skladaly codzienne wizyty Tuon w jej wozie i rzucaly sie wrecz na nia, gdy tylko wyszla na spacer. Paplaly o rozejmach, traktatach i negocjacjach, probowaly wysondowac, co ja laczy z dowodcami inwazji, przekonywaly, by pomogla zaaranzowac rozmowy pokojowe. Zaoferowaly jej nawet pomoc w opuszczeniu widowiska i powrocie do domu! Nieszczesliwie sie dla nich skladalo, ze Tuon nie widziala przed soba trzech Aes Sedai, mandatariuszek Bialej Wiezy, niechybnie najwiekszej potegi na swiecie - nie widziala nawet wowczas, gdy szwaczki zaczely im dostarczac zamowione ubiory i mogly wyrzucic lachmany, jakie znalazl dla nich Mat. Widziala tylko dwie zbiegle damane i jedna marath'damane, z ktorych nie moglo byc zadnego pozytku, poki nie zostana zacnie wziete na smycz. Takich slow uzyla. Kiedy przychodzily do niej, zamykala drzwi na zasuwke, a jesli nie zdazyla, wychodzila sama. Kiedy przypieraly ja do muru, albo przynajmniej probowaly, wymijala je z obojetnoscia, niczym stojacy na drodze pien. Mogly sobie zdzierac gardla. Nie sluchala. Aes Sedai, ktore majac po temu dostateczne powody, moglyby kamienie uczyc cierpliwosci, za nic nie potrafily przywyknac do tego, ze sie je ignoruje. Mat z daleka widzial narastajaca w nich frustracje - w napieciu wokol oczu, w zacisnietych ustach, ktore jakos nie chcialy sie rozluznic, w palcach sciskajacych faldy spodnic, jakby po to, aby nie chwycic Tuon i nie potrzasnac nia. Wybuch nastapil znacznie szybciej, niz sie spodziewal, i mial zupelnie innych charakter, niz sobie wyobrazal. Wieczorem tego dnia, gdy podarowal Tuon klacz, jadl kolacje z nia i Selucia. Oczywiscie Noal i Olver tez tam byli. Obu udawalo sie spedzac z Tuon co najmniej tyle czasu co jemu. Lopin i Nerim uslugiwali do stolu ceremonialnie, jakby byli w palacu, a nie w pomieszczeniu, w ktorym musieli sie przeciskac obok siebie; podali typowy posilek wczesnej wiosny: zylasta baranine z grochem, ktory nieco zesechl, i rzepa, ktora spedzila zbyt wiele czasu w czyjejs piwnicy. O tej porze roku jeszcze nic nie dojrzewalo. Mimo to Lopinowi udalo sie zrobic do baraniny pieprzowy sos. Nerim znalazl orzeszki piniowe, ktorych wszedzie bylo pelno i nie byly zepsute, i wymieszal je z grochem, w sumie byl to zupelnie przyzwoity posilek. Po kolacji Olver wyszedl, poniewaz juz wczesniej zdazyl rozegrac swoja ture z Tuon, Mat natomiast zamienil sie miejscami z Selucia, zeby rozpoczac partie kamieni. Mimo licznych znaczacych spojrzen Mata Noal zostal i rozwodzil sie nad Siedmioma Wiezami w zatraconym Malkier, ktore rzekomo mialy byc cudem swiata niedosieznym dla wszystkiego, co znajdowalo sie w Cairhien i Shol Arbela, Miescie Dziesieciu Tysiecy Dzwonow w Arafel, jak tez nad wszelkimi innymi dziwami Ziem Granicznych: niesamowitymi iglicami z krysztalu twardszego niz stal, gigantyczna czasza z metalu szeroka na sto krokow, osadzona w zboczu wzgorza i temu podobnymi. Niekiedy wtracal krytyczne komentarze na temat strategii Mata - na przyklad, ze odslania sie na lewej flance albo ze zastawil pulapke na prawej w momencie, gdy Tuon juz miala w nia wpasc. Takie rzeczy. Mat prawie sie don nie odzywal, w ogole niewiele mowil, od czasu do czasu tylko wymienial slowko z Tuon, choc wielokrotnie musial zaciskac zeby. W uszach Tuon natomiast paplanina Noala musiala brzmiec zabawnie. Przygladal sie planszy, zastanawiajac czy istnieje bodaj najmniejsza szansa na zdobycie przywileju ciagnienia, kiedy do wozu weszly Joline, Teslyn i Edesina, dumne niczym posagi chwaly, od stop do glow ucielesnienie pogody ducha Aes Sedai. Przecisnely sie obok Selucii -obrzucajac ja przy okazji dosc chlodnymi spojrzeniami za to, ze nie miala zamiaru im ustapic -a potem zasiadly u konca waskiego stolu. Noal zamilkl, zerknal pare razy na nie spode lba, jego dlon powedrowala za pazuche, jakby noz mogl sie w tej sytuacji na cokolwiek przydac. -To sie musi skonczyc, Wysoka Lady - oznajmila Joline, demonstracyjnie ignorujac Mata. W jej glosie nie bylo sladu prosby, brzmial rozkazujaco; konstatacja tego, co bedzie, poniewaz musi byc. - Twoj lud przyniosl na te ziemie wojne, jakiej nie znalismy od czasu Wojny Stuletniej, byc moze od wojen z trollokami. Nadchodzi Tarmon Gai'don, a zanim nastanie, ta wojna musi sie skonczyc, w przeciwnym razie oznaczac bedzie katastrofe dla calego swiata. Ni mniej, ni wiecej. A wiec musisz przestac sie z nami droczyc. Przekazesz nasza propozycje temu, ktory wsrod was dowodzi. Mozliwosci sa dwie: albo zapanuje pokoj, nim wrocicie na swe ziemie za morzem, albo bedziecie mieli przeciw sobie cala potege Bialej Wiezy, wsparta przez wszystkie trony od Ziem Granicznych po Morze Sztormow. Niewykluczone, ze Tron Amyrlin juz gromadzi sprzymierzencow przeciwko wam. Slyszalam o ogromnych armiach Pogranicza stacjonujacych na Poludniu, jako tez o przemarszu innych armii. Lepiej skonczyc to wszystko bez dalszego rozlewu krwi. Odpedz zatem widmo zniszczenia i pomoz w dziele pokoju. Mat nie potrafil dostrzec reakcji Edesiny na te slowa, Teslyn tylko zamrugala. Jak na Aes Sedai, rownie dobrze moglaby westchnac gleboko. Niewykluczone, ze Joline nie uzgodnila wczesniej swej wypowiedzi. On sam zgrzytnal cicho zebami. Joline nie byla z Szarych siostr, kuglarsko zrecznych w negocjacjach, to juz nie budzilo zadnych watpliwosci, lecz on rowniez nie byl, a zdal sobie sprawe, ze znalazla najprostszy sposob na zrazenie Tuon. Ale ta tylko splotla dlonie pod stolem i wyprostowala sie, patrzac na Aes Sedai, jakby tamta nie istniala. Nigdy jeszcze nie wiedzial u niej tak srogiej twarzy. -Selucia - powiedziala cicho. Slomianowlosa stanela za Teslyn, schylila sie szybko i wyciagnela cos spod koca, na ktorym siedzial Mat. Wyprostowala sie, a wszystko stalo sie jakby jednoczesnie. Szczek i Teslyn krzyknela, lapiac sie za gardlo. Wilczy leb zmienil sie w lod na piersi Mata, Joline wykrecila glowe, zeby rzucic Czerwonej siostrze pelne niedowierzania spojrzenie. Edesin pobiegla do otwierajacych sie drzwi, ktore przez moment jeszcze uchylone, natychmiast sie zatrzasnely. Wnoszac z lomotu cial spadajacych po schodach, musiala uderzyc Blaerica i Fena. Edesina poderwala sie na nogi i stala niczym slup z rekoma i faldami sukni przywiazanymi do ciala przez niewidzialne wiezy. Wszystko to nie trwalo nawet paru chwil, a Selucia przez ten czas nie pozostawala bezczynna. Nachylila sie nad lozkiem zajmowanym przez Noala, potem zatrzasnela druga srebrna obroze a'dam na szyi Joline. Teraz Mat zrozumial, ze identyczna srebrna obrecz probowala przed momentem daremnie zedrzec ze swej szyi Teslyn. Juz nie probowala jej sciagnac, tylko trzymala kurczowo, az pobielaly klykcie. Pociagla twarz Czerwonej siostry byla istna maska rozpaczy, w wybaluszonych oczach widac bylo strach. Joline zachowala niewzruszony spokoj Aes Sedai, ale tez nie potrafila sie powstrzymac i dotknela segmentowej obrozy otaczajacej jej kark. -Jezeli sadzisz, ze mozesz... - zaczela, a potem urwala nagle i jej usta zacisnely sie. W oczach zalsnil gniew. -Widzisz, a'dam mozna uzywac do wymierzania kary, choc rzadko sie to stosuje. - Tuon wstala i okazalo sie, ze na obu nadgarstkach ma zapiete bransolety a'dam; lsniace smycze znikaly pod kocami na lozkach. Jak, na Swiatlosc, udalo jej sie je zdobyc? -Nie - powiedzial Mat. - Obiecalas nie robic krzywdy moim ludziom, Skarbie. - Przyszlo mu do glowy, ze w obecnej sytuacji nie powinien do niej tak sie zwracac, ale wypowiedzianych slow cofnac nie mozna. - Jak dotad dotrzymywalas danego slowa. Nie psuj teraz wszystkiego. -Obiecalam, ze nie bede szerzyc niezgody wsrod twoich ludzi, Zabaweczko - uciela krotko - poza tym jest oczywiste, ze one nie zasluguja na miano "twoich ludzi". - Male, zasuwane okienko, przez ktore rozmawialo sie z woznica albo podawalo jedzenie, otworzylo sie z glosnym trzaskiem. Zerknela przez ramie, siegnela dlonia i rownie gwaltownie je zamknela. Na zewnatrz meski glos zaklal, a potem rozleglo sie walenie w drzwi. - A'dam mozna tez wykorzystywac jako instrument dostarczajacy przyjemnosci, czyli w charakterze wielkiej nagrody - Tuon poinformowala Joline, ignorujac walenie do drzwi. Wargi tej rozchylily sie, rozwarla szeroko oczy. Zachwiala sie i schwycila chybotliwego stolu, zeby nie upasc. Jesli nawet poczula sie ugodzona do zywego, niczego nie dala po sobie poznac. Kiedy zapanowala nad soba, dlugo wygladzala suknie, ale to moglo niczego nie oznaczac. Na jej twarzy bylo juz tylko niewzruszone opanowanie Aes Sedai. Edesina z podobnym spokojem patrzyla teraz przez ramie, choc na jej szyi lsnilo trzecie a'dam - w sumie jej twarz chyba byla troche bledsza - i tylko Teslyn plakala w milczeniu, ramiona jej drzaly, a lzy splywaly po policzkach. Noal stal przyczajony jak czlowiek, ktory zaraz zrobi cos glupiego. Mat kopnal go pod stolem, a kiedy tamten spojrzal na niego zlym okiem, pokrecil glowa. Mars na czole tamtego poglebil sie, lecz wyjal reke zza kaftana i oparl sie o sciane. Wyraz oczu nie zmienil mu sie nawet na jote. Coz, niech sobie patrzy. Noz na nic sie tu nie przyda, zostaly tylko slowa. Gdyby tylko wszystko moglo sie skonczyc na slowach... -Posluchaj - Mat zwrocil sie do Tuon. - Jezeli sie chwile zastanowisz, bez trudu znajdziesz setke przyczyn, dla ktorych to sie nie moze udac. Swiatlosci, ty sama jestes w stanie nauczyc sie przenosic. Czy ta wiedza nic nie zmienia? Wcale sie od nich tak bardzo nie roznisz. - Rownie dobrze moglby byc szepczacym niedoslyszalnie widmem, tyle zwracala na niego uwagi. -Sprobuj objac saidara - powiedziala tym swoim rozwleklym akcentem, patrzac srogo na Joline. W porownaniu z wyrazem jej oczu, glos nawet nie brzmial tak strasznie, mimo to jednoznacznie domagal sie posluszenstwa. Posluszenstwa? Byla niczym pantera wpatrujaca sie w trzy spetane kozy. Calkowicie wlasne wspomnienia podpowiadaly mu, ze juz trzy razy w zyciu stawal oko w oko z pantera. W takich chwilach czlowieka opanowywal zupelnie wyjatkowy rodzaj uniesienia. - Dalej - powtorzyla. - Wiesz, ze tarcza zniknela. - Joline westchnela zaskoczona, a Tuon skinela glowa. - Dobrze. Po raz pierwszy okazalas mi posluszenstwo. I nauczylas sie, ze majac na sobie a'dam, nie dotkniesz Mocy, jesli ja tego nie zechce. Ale teraz zycze sobie, zebys dzierzyla Moc, a ty to czynisz, choc nie probowalas jej ujac. - Oczy Joline rozszerzyly sie lekko, pierwsza szczelina w masce opanowania. - A teraz -ciagnela dalej Tuon - chce, zebys wypuscila Moc. I juz jej nie ma. Twoje pierwsze lekcje. - Joline wciagnela gleboki oddech. Zaczynala wygladac... moze nie na przestraszona, ale na zaniepokojona. -Krew i krwawe popioly, kobieto - warknal Mat - czy ci sie wydaje, ze mozesz je prowadzac na smyczach i nikt tego nie zobaczy? - Od drzwi dobiegl odglos poteznego uderzenia. Za drugim razem towarzyszyl mu trzask pekajacego drewna. Ten, ktory wczesniej dobijal sie do drewnianych okiennic, tez nie zaprzestal swego dziela. Ale z jakiegos powodu Mat nie czul sie przez to zobowiazany do dzialania. Jezeli straznicy wedra sie do srodka, co moga zrobic? -Bede je przetrzymywac w ich wozie i szkolic noca - odwarknela z irytacja. - Nie jestem taka jak te kobiety, Zabaweczko. Wcale. Nawet jesli moge sie nauczyc przenosic, zdecydowalam, ze nie bede sie uczyc, tak samo, jak zdecydowalam, ze nie kradne i nie morduje. Na tym polega roznica. Opanowala sie z widocznym wysilkiem, usiadla, polozyla rece na stole i znowu spojrzala na Aes Sedai. - Odnioslam znaczace sukcesy z jedna z waszych kobiet. - Edesina wyszeptala imie, ale zbyt cicho, by Mat uslyszal. - Tak - potwierdzila Tuon. - Musialyscie spotykac moja Mylen w zagrodach albo podczas cwiczen. Was wyszkole rownie dobrze jak ja. Waszym przeklenstwem jest pietno ciemnosci, ale ja was naucze dumy ze sluzby Imperium. -Nie po to wydostalem te trojke z Ebou Dar, zebys je tam odwiozla z powrotem -zdecydowanie oznajmil Mat, wstajac z lozka. Leb lisa zrobil sie jeszcze zimniejszy, a z ust Tuon dobyl sie pelen zaskoczenia okrzyk. -Jak to... zrobiles, Zabaweczko? Splot... zniknal... kiedy cie dotknal. -Taki mam dar, Skarbie. Wyprostowal sie, a wtedy Selucia uklekla przed nim, rozkladajac rece w blagalnym gescie. Jej oblicze wykrzywial strach. -Nie mozesz... - zaczela. -Przestan! - ostro uciela Tuon. Selucia powstala i cofnela sie, choc caly czas nie spuszczala go z oka. Dziwne, ale na jej twarzy nie potrafil juz znalezc strachu. Zdumiony, pokrecil glowa. Wiedzial, ze Selucia nie zastanawia sie ani chwili, sluchajac rozkazow Tuon - mimo wszystko byla jej so'jhin, ruchomym dobrem jak kon, co wiecej, uznawala to za sluszne i wlasciwe. Ale jakiej glebi posluszenstwa potrzeba, zeby przestac sie bac na rozkaz? -Zirytowaly mnie, Zabaweczko - powiedziala Tuon, gdy jego dlonie spoczely na obrozy Teslyn. Czerwona siostra wciaz drzala, a lzy splywaly jej po policzkach, jakby nie potrafila uwierzyc, ze naprawde zdejmie te przekleta rzecz. -Mnie tez irytuja. - Przylozyl palce we wlasciwe miejsce, nacisnal i obroza otworzyla sie ze szczekiem. Teslyn ujela jego dlonie i zaczela pokrywac pocalunkami. -Dziekuje ci - szlochala. - Dziekuje ci. Dziekuje ci. Mat odkaszlnal. -Bardzo prosze, ale naprawde nie ma potrzeby... Przestaniesz wreszcie? Teslyn? - Z pewnym trudem uwolnil wreszcie rece. -Zyczylabym sobie, zeby przestaly mnie irytowac, Zabaweczko - powiedziala Tuon, gdy podszedl do Joline. W innych ustach niz smaglej kobietki slowa te moglyby oznaczac rozdraznienie. W jej brzmialy jak rozkaz. -Przypuszczam, ze po tym pokazie same spelnia to zyczenie - odrzekl sucho. Ale w tym momencie Joline spojrzala nan i dostrzegl, jak zaciskaja sie jej szczeki. - Zgadzasz sie ze mna, prawda? Zielona siostra nie odpowiedziala. -Ja sie zgadzam - znienacka odezwala sie Teslyn. - Wszystkie sie zgadzamy. Joline wciaz uparcie patrzyla mu w oczy i Mat westchnal. -Moglbym pozwolic memu Skarbowi, zeby cie potrzymala pare dni, az nie zmienisz zdania - obroza Joline ze szczekiem rozeszla sie pod jego rekoma - ale tego nie zrobie. Wciaz nie odrywajac oden spojrzenia, uniosla dlonie do gardla, jakby nie wierzyla, ze obroza zniknela. -Nie chcialbys zostac jednym z moich Straznikow? - zapytala, a potem zasmiala sie cicho. - Nie patrz tak na mnie. Nawet gdybym chciala cie wbrew woli zwiazac zobowiazaniami, nie zrobie tego, poki nosisz ten ter'angreal. Zgadzam sie na twoja propozycje, panie Cauthon. Byc moze w ten sposob tracimy bezpowrotnie najlepsza szanse na powstrzymanie Seanchan, ale obiecuje, ze nie bede dluzej niepokoic... twojego Skarbu. Tuon syknela jak zmoczony kot, a Mat znowu westchnal ciezko. Co sie zyskiwalo na skrotach, tracilo sie na objazdach. Reszte nocy spedzil, oddajac sie zajeciu, ktorego najbardziej na swiecie nie cierpial. Mianowicie pracy. Wykopal gleboki dol i pogrzebal trzy a'dam. Sam musial to zrobic, poniewaz Joline, ku jego zaskoczeniu, chciala je zatrzymac. Mimo wszystko byly ter'angrealami, Wieza potrzebowala ich do badan. Moze i tak, ale w takiej sytuacji niech sobie Wieza gdzie indziej ich szuka. Byl pewien, ze zaden z Czerwonorekich nigdy by ich nikomu nie oddal, gdyby mial rozkaz pogrzebac w ziemi, ale lepiej nie ryzykowac, iz pojawia sie znowu i narobia dalszych klopotow. Zaczelo padac, nim dol byl gleboki bodaj do kolan, potem z nieba lal zimny, zacinajacy deszcz, a kiedy wreszcie ustal, Mat byl juz przemoczony do nitki i po pas unurzany w blocie. Wspaniale zakonczenie wspanialej nocy, a kosci wciaz toczyly sie pod czaszka. ROZDZIAL 10 SHIOTANSKAWIOSKA Nastepny dzien przyniosl poprawe ich wzajemnych stosunkow, przynajmniej wszelkie pozory na to wskazywaly. Tuon w sukni do konnej jazdy z blekitnego jedwabiu i szerokim pasku z wytlaczanej skory nie tylko pozwolila mu jechac obok siebie wzdluz pelznacej na polnoc karawany wozow, ale ostrzegawczo kiwala palcem na Selucie, ilekroc ta probowala wcisnac sie miedzy nich na bulanku. Selucia jakos zdobyla wreszcie wlasnego wierzchowca, mocno zbudowanego walacha, ktory wprawdzie nie dorownywal Oczku czy Akein, ale od tamtego dereszowatego byl nieskonczenie lepszy. Niebieskooka, ktora dzis skrywala wlosy pod zielona chustka - i kapturem plaszcza, rzecz jasna - zajela miejsce przy drugim boku Tuon, a z jej kamiennego oblicza moglaby byc dumna kazda Aes Sedai. Mat nie potrafil powstrzymac usmiechu. Niech dla odmiany ona tlumi wewnetrzne frustracje. Poniewaz Aes Sedai nie mialy koni, musialy podrozowac na swoim wozie; Metwyn siedziala na kozle purpurowego wozu, zbyt daleko, by mogla podsluchac, co powie Tuon; z nocnego deszczu na niebie zostalo tylko kilka obloczkow; caly swiat wydawal sie wspanialym miejscem. Nawet podskakujace pod czaszka kosci nie mogly zepsuc tego wrazenia. Coz, zdarzaly sie nie najlepsze chwile, ale to byly tylko chwile.Wczesniej nad ich glowami przemknelo z lopotem skrzydel stado krukow, bylo ich co najmniej kilkanascie. Lecialy prosto jak strzelil, szybko, nie potrafil sie jednak powstrzymac, zeby nie odprowadzac ich wzrokiem, az zmienily sie w malenkie kropki i zniknely. Nie pozwoli, zeby cokolwiek popsulo mu ten dzien. Mowy nie ma. Niech sie to przydarzy komus dalej na polnocy. -Dostrzegasz w tym omen, Zabaweczko? - zapytala Tuon. W siodle trzymala sie z takim samym wdziekiem jak podczas wszystkich innych czynnosci. Nie pamietal, by kiedykolwiek zdala mu sie niezgrabna. - Wiekszosc zwiazanych z krukami znakow, o ktorych wiem, kaze zwracac uwage na to, jak siedza na dachu albo czy kracza o wschodzie czy o zachodzie. -To moga byc szpiedzy Czarnego - poinformowal ja. - Kruki. Czasami wrony. Szczury. Ale poniewaz nie zatrzymaly sie, zeby na nas spojrzec, nie powinnismy sie przejmowac. Przygladzila wlosy dlonia w zielonej rekawiczce i westchnela. -Zabaweczko, Zabaweczko - mruknela, naciagajac na powrot kaptur plaszcza. - W ile jeszcze dzieciecych bajek wierzysz? Wierzysz, ze jesli w czasie pelni ksiezyca zasniesz na Wzgorzu Starego Hoba, weze odpowiedza ci na trzy pytania, a moze wierzysz, ze lisy zdzieraja z ludzi ich skory i wysysaja z jedzenia wartosci odzywcze tak, iz mozesz napychac sie do pelna, a rownoczesnie zaglodzic na smierc? Usmiech wymagal oden niejakiego wysilku. -Nie wydaje mi sie, abym w ogole o czyms takim slyszal - swobodny ton glosu tez przyszedl mu z pewnym trudem. Jakie byly szanse, ze zupelnie przypadkowo wymienila jednym tchem prawdomowne weze, o ktorych wspominali Aelfinn, i lisy kradnace ludzkie skory? Pewien byl, ze Eelfinn kradli ludziom skory, a potem robili z nich wyprawke. Naprawde jednak ubodla go wzmianka o Starym Hobie. Pozostale rzeczy mozna bylo zrzucic na karb sily ta'veren, wykrzywiajacej porzadek zdarzen. Przeciez nic nie mogla o nim wiedziec, nic o wezach i lisach. Natomiast w Shandalle, rodzinnych stronach Artura Jastrzebie Skrzydlo, imieniem Stary Hob, Caisen Hob, okreslano Czarnego. I Aelfinn, i Eelfinn z pewnoscia zaslugiwali, by ich laczyc z Czarnym, niemniej zupelnie nie mial ochoty o tym myslec, rozwazajac swe wlasne zwiazki z przekletymi lisami. I jeszcze weze? Taka mozliwosc sprawiala, ze skrecalo go w zoladku. Mimo to potrafil sie rozkoszowac przejazdzka, dzien stawal sie coraz cieplejszy, w miare jak slonce przygrzewalo, coz z tego, ze nie stanie sie tak naprawde goracy? Zonglowal szescioma kolorowymi, drewnianymi kulami, a Tuon smiala sie i klaskala w dlonie, czyli zachowywala, jak powinna. Sztuczka wywarla stosowne wrazenie na zonglerze, od ktorego kupil kule, wykonywana w siodle byla znacznie trudniejsza. Opowiedzial kilka dowcipow, a ona sie smiala, raz nawet przewrocila oczami i zamigala palcami do Selucii. Moze nie w smak byly jej zarty o dziewkach z karczmy. Zart bynajmniej nie byl az tak ryzykowny. Nie byl glupcem. Po prostu chcial ja rozbawic. Potrafila sie cudownie smiac, glosem pelnym, cieplym i swobodnym. Rozmawiali o koniach i spierali sie o metody szkolenia najbardziej upartych zwierzat. W jej slicznej glowce tkwilo pare dosc osobliwych koncepcji, jak na przyklad, ze mozna nerwowego konia uspokoic, gryzac go w ucho! W jego oczach metoda kojarzyla sie raczej z gaszeniem stogu siana za pomoca ognia. Z drugiej strony, ona nigdy nie slyszala, ze nalezy cicho nucic pod nosem, zeby uspokoic konia, i nie potrafila uwierzyc, ze nauczyl go tego ojciec, koniecznie domagala sie pokazu. -Coz, niby jak mam to zrobic, nie majac w poblizu konia, ktorego nalezaloby uspokoic? -odrzekl. Na te slowa przewrocila oczami. Selucia tez przewrocila oczami. W przekomarzaniach tych nie bylo zadnego gniewu, zadnej zapalczywosci, tylko zywiolowy animusz. Tuon miala go tyle, ze wydawalo sie niemozliwe, iz miesci sie w tak drobnym ciele. Tylko chwile jej milczenia kladly sie cieniem na tym dniu, nie zas weze czy lisy. Tamte znajdowaly sie daleko i nic w ich sprawie nie mozna bylo zrobic. Ona byla tuz obok i w zwiazku z nia na wiele jeszcze musial sie zdobyc. Ani slowem nie wspomniala o tym, co przydarzylo sie trojce Aes Sedai, o nich samych rowniez nie mowila. Nie pytala go o jego ter'angreal ani dlaczego wszelkie sploty, do ktorych wykonania zmusila Teslyn lub Joline, zawiodly. Wczorajsza noc rownie dobrze mogla byc snem. Setalle powiedziala, ze ona jest niczym general ukladajacy strategie bitewna. Zdaniem Egeanin od dziecinstwa cwiczona byla w intrygach i ukrywaniu prawdziwych mysli. I to on byl przedmiotem jej wszelkich zabiegow. Dlaczego? Z pewnoscia nie moze chodzic o jakas dziwaczna forme zalotow seanchanskiej Krwi. Egeanin niewiele na ten temat wiedziala, tyle wszak potrafil stwierdzic. Znal Tuon od kilku tygodni, porwal ja, nazywala go Zabaweczka, probowala kupic - tylko prozny glupiec wyciagnalby stad wniosek, ze oto ma przed soba zakochana kobiete. Przez co wachlarz mozliwosci niepomiernie sie rozszerzal: od jakiegos misternego planu zemsty, po... Swiatlosc jedna wie co. Zagrozila, ze zrobi zen podczaszego. Zdaniem Egeanin, oznaczalo to da'covale, choc skonstatowala to ironicznym tonem. Podczaszych wybierano dla ich piekna, w oczach Egeanin nie nadawal sie. Coz, prawde mowiac, we wlasnych rowniez, choc glosno nigdy by sie do tego nie przyznal. Niemalo kobiet zachwycalo sie jego twarza. Nic nie stalo na przeszkodzie temu, by Tuon dopelnila ceremonii malzenstwa, a potem, kiedy juz poczuje sie wolny, bezpieczny i pewny, nie kazala go stracic. Wszystkie kobiety byly skomplikowane, choc przy Tuon wydawaly sie proste jak dzieciece zabawy. Od dluzszego czasu nie przejezdzali obok zadnej farmy, dopiero jakies dwie godziny po poludniu dotarli do sporej wioski. Z oddali dobiegaly stlumione odglosy mlota na kowadle. Domy, niektore nawet dwupietrowe, konstrukcje scian z grubych, drewnianych belek mialy wypelniona gipsem, do tego dochodzily spadziste dachy kryte strzecha i wysokie kominy. Na ten widok cos drgnelo w pamieci Mata, nie potrafil jednak powiedziec co. Wokol rozciagal sie nieprzebyty las, nie bylo w nim ani jednej farmy. A przeciez wioski zawsze otoczone byly przez gospodarstwa, z ktorych zyly i ktore wspieraly. Moze po prostu znajdowaly sie z dala od drogi, skryte za lasem. Dziwne bylo tez, ze mieszkancy w ogole nie zwracali uwagi na nadjezdzajaca karawane wozow. Mezczyzna w samej tylko koszuli, ktory obok drogi ostrzyl toporek na napedzanej pedalem oselce, zerknal raz tylko, a potem powrocil do swego zajecia jak gdyby nigdy nic. Gromadka dzieci wypadla zza rogu, spojrzaly raz w kierunku widowiska, a potem zniknely za nastepnym rogiem. Bardzo dziwne. Wiekszosc wiejskich dzieci z otwartymi ustami przygladalaby sie zwyklej kupieckiej karawanie, a widowisko liczylo wiecej wozow niz dowolny tabor kupcow. Z naprzeciwka nadjezdzal handlarz na wozie ciagnietym przez szesc koni, krytym plandeka, spod ktorej blyszczaly garnki, patelnie i kociolki. On rowniez powinien przyciagnac niejedno spojrzenie. Nawet duza wioska, przy uczeszczanej drodze, musiala kupowac wiekszosc trwalego dobytku od takich handlarzy. Ale nikt nie zawolal, nikt nie wskazal na niego reka... Ludzie zwyczajnie zajmowali sie swoimi sprawami. Jakies trzysta krokow przed pierwszymi budynkami Luca stanal na kozle i spojrzal do tylu ponad dachem swego wozu. -Tu sie zatrzymamy - zawolal, wskazujac reka na wielka lake, gdzie spod wiosennej trawy wysokiej juz na stope wybijaly polne kwiaty: kocie stokrotki, podrywki i cos, co moglo byc wstazeczkami zakochanych. Usiadl z powrotem i pierwszy zastosowal sie do wlasnego rozkazu, inne wozy poszly za jego przykladem; kola zapadaly sie w grzaskiej od deszczu ziemi. W momencie, gdy Mat zawracal Oczko ku lace, uslyszal stukot kopyt zaprzegu handlarza na kamieniach bruku. Ten dzwiek sprawil, ze az sie wyprostowal w siodle. Drogi nie brukowano od czasow... Zawrocil swego walacha. Woz z plocienna plandeka toczyl sie po rownej powierzchni szarego kamienia, rozciagajacej sie tylko w obrebie wioski. Sam handlarz, okragly chlopina z kapeluszem o szerokim rondzie, zerkal na droge i krecil glowa, zerkal na wioske i krecil glowa. Handlarze zazwyczaj wybierali stale trasy. Ten musial tedy przejezdzac setki razy. Powinien wiedziec. Tymczasem woz stanal, handlarz przywiazal lejce do dzwigni hamulca. Mat zlozyl dlonie wokol ust. -Jedz dalej, czlowieku! - krzyknal co sil w plucach. - Najszybciej jak potrafisz! Jedz! - Handlarz zerknal w jego strone, a potem, calkiem zwawo jak na kogos o jego tuszy, skoczyl na koziol. Zaczal deklamowac, czyniac dlonmi gesty rownie zamaszyste, jak mial w zwyczaju Luca. Mat nie slyszal slow, ale doskonale wiedzial, o czym mowa. Wiesci z szerokiego swiata, ktore uslyszal po drodze, przeplecione oferta towarow i ich reklama. Z mieszkancow wioski nikt nie zatrzymal sie, by posluchac, czy bodaj zerknac w jego strone. - Jedz dalej! - krzyczal Mat. - Oni sa martwi! Jedz! - Za plecami uslyszal cichy jek. Tuon lub Selucia, moze obie naraz. W jednej chwili konie handlarza zakwiczaly, szalenczo zarzucily lbami. Kwiczaly niczym zwierzeta zdjete ostatecznym przerazeniem i nie przestawaly. Oczko szarpnal sie zalekniony i Mat mial juz pelne rece roboty - walach tanczyl wkolo, podrywal do galopu, chcial uciec jak najdalej stad. Wszystkie konie widowiska uslyszaly przerazajace odglosy wydawane przez swych pobratymcow i zaniosly sie przerazonym rzeniem. Lwy i niedzwiedzie zaczely ryczec, po chwili dolaczyly do nich pantery. W ciagu kilku chwil zapanowal wszechobecny jazgot. Kiedy Mat rozpaczliwie probowal utrzymac sie w siodle i zapanowac nad Oczkiem, wszyscy pozostali sciagali lejce, by nie pozwolic oszalalym zaprzegom wpasc w poploch i pokaleczyc sie. Obok niego tanczyla klacz Tuon i bulanek Selucii. Obawa o Tuon przemknela mu przez glowe, ale najwyrazniej radzila sobie z Akein rownie dobrze jak wczesniej podczas ucieczki przez las. Nawet Selucia w miare pewnie trzymala sie w siodle, choc walach pod nia rzucal sie zwawo. Dostrzegl tez przelotne mgnienie postaci handlarza - sciagnal kapelusz i patrzyl w strone wozow. W koncu Mat odzyskal panowanie nad Oczkiem. Kon dyszal ciezko, jakby mial za soba wyczerpujacy bieg, niemniej juz nie probowal uciekac. I tak bylo za pozno. Zapewne od poczatku bylo za pozno. Z kapeluszem w dloni handlarz zeskoczyl na ziemie, zeby sprawdzic, co sie stalo z jego zaprzegiem. Wyladowal, szarpnal sie nieporadnie, spojrzal na swoje stopy. Kapelusz wypadl mu z dloni, ladujac na brukowanej drodze. I w tym momencie on tez wrzasnal. Kamienie bruku zniknely, on sam ugrzazl po kostki w nawierzchni drogi, podobnie jak wczesniej jego zwierzeta. Ugrzazl po kostki jak jego konie i woz i jak one zanurzal sie coraz bardziej w twardej z pozoru drodze niczym w bagnie, tonal. Cala wioska, ludzie i domy, zapadali sie w glab. Ludzie ani na moment nie przerwali wykonywanych czynnosci. Kobiety szly z koszami na ramionach, grupa idacych gesiego mezczyzn niosla gruba belke na ramionach, dzieci gonily sie, czlowiek z oselka wciaz ostrzyl toporek, a wszyscy juz po kolana tkwili w gruncie. Tuon schwycila Mata za kaftan, Selucia z drugiej strony. Wtedy zdal sobie sprawe, ze nieswiadomie pchnal Oczko naprzod. W kierunku handlarza. Swiatlosci! -Co robisz, co ty sobie wyobrazasz? - krzyknela do niego Tuon. -Nic - odpowiedzial. Jego luk byl juz gotowy, na konce drzewca zalozyl rogowe uchwyty cieciwy, lniane zas splotl i nawoskowal, pozostalo mocowanie grotow na cisowych drzewcach strzal, a poniewaz powietrze wciaz bylo wilgotne, klej na opierzeniu z gesich lotek wciaz nie chcial trzymac. Tylko o tym potrafil teraz myslec, o dziele milosierdzia, jakim byloby wsadzenie strzaly w serce handlarza, nim calkowicie go wciagnie. Czy umrze, czy zawloka go do tego miejsca, do ktorego udawali sie martwi Shiotanie? Teraz juz wiedzial, co mu sie dziwne wydawalo w tych budynkach. W Shiocie nie budowano w ten sposob wiejskich domow od prawie trzystu lat. Nie byl w stanie nawet obetrzec lez z oczu. Tonacy w ziemi handlarz krzyknal tak glosno, ze dalo sie go slyszec przez przerazliwe rzenie koni. -Pomocy! - wolal, machajac rekoma. Matowi wydawalo sie, ze patrzy prosto na niego. - Pomocy! - I tak wciaz. Mat zmuszal sie, by czekac, az tamten umrze, w nadziei, ze tamten umrze - z pewnoscia to byloby lepsze wyjscie od tamtego drugiego - ale on wciaz krzyczal, zapadajac sie po pas, po piers. W ostatniej chwili desperacko odchylil glowe, jak tonacy, ktory probuje zaczerpnac ostatni oddech. Potem zniknela glowa, widoczne byly tylko rece, szalenczo machajace, az wreszcie i one zostaly wchloniete. Tylko lezacy przy drodze kapelusz swiadczyl, ze przed chwila znajdowal sie tam czlowiek. Kiedy wreszcie ostatnie strzechy i wysokie kominy zniknely mu sprzed oczu, Mat wydal z siebie dlugie westchnienie. Tam, gdzie wczesniej znajdowala sie wioska, byla teraz druga laka, upstrzona kocimi stokrotkami i podrywkami, gdzie czerwone i zolte motyle przefruwaly z kwiatka na kwiatek. Jakie spokojne miejsce... Zalowal tylko, ze jakos nie potrafi uwierzyc w smierc handlarza. Wyjawszy tych pare wozow, ktore sladem Luki zdazyly wjechac na lake, pozostale staly kolumna na drodze, calkowicie opuszczone - wszyscy ludzie znalezli sie na ziemi, kobiety pocieszaly placzace dzieci, mezczyzni probowali uspokoic drzace ze strachu konie, rozmowy toczyly sie glosami podniesionymi i przerazonymi tak, ze nie tlumily ich nawet odglosy wydawane przez lwy, pantery i niedzwiedzie. Powszechne wzburzenie nie objelo tylko trzech Aes Sedai. Szly szybko wzdluz drogi, za Joline wedrowali Blaeric i Fen. Sadzac tylko po wyrazie twarzy - zarowno Aes Sedai, jak Straznikow - zapadajace sie w ziemie wioski byly zjawiskiem rownie powszechnym co domowe koty. Zatrzymaly sie obok lezacego na ziemi kapelusza handlarza i zerknely w dol. Teslyn uniosla go, przez chwile obracala w dloniach, potem upuscila. Nastepnie siostry poszly na miejsce, gdzie kiedys widniala wioska, idac, naradzaly sie, przygladajac temu czy owemu, jakby mozna bylo cokolwiek stwierdzic na podstawie rosnacych tam teraz traw i polnych kwiatow. Zadna nie zalozyla plaszcza, ale ten jeden raz Mat nie mial ochoty ich rugac. Niewykluczone, iz przenosily, jesli juz, to tak drobne ilosci Mocy, ze lisi leb nie zlodowacial. Nawet gdyby, nic by im nie powiedzial. Nie dzisiaj, nie po tym, co zobaczyl przed chwila. Od razu tez zaczely sie klotnie. Nikt nie mial zamiaru wjezdzac na ten ubity grunt, ktory wczesniej wybrukowany byl kamieniem. Ludzie przekrzykiwali sie nawzajem, nawet szwaczki i koniuszy dokladnie wiedzieli, co Luca ma zrobic oraz ze ma to zrobic natychmiast. Niektorzy chcieli zawracac, az nie znajda wiejskiej drogi, a potem bocznymi drogami dotrzec do Lugardu. Inni chcieli w ogole zrezygnowac z jazdy do Lugardu i bocznymi drogami udac sie do Illian czy nawet z powrotem do Ebou Dar i jeszcze dalej. Padaly nazwy: Amadicia, Tarabon. Nawet Ghealdan, jesli juz o to chodzi. Tyle jest miast i wiosek, a wszystkie leza daleko od tego przez Cien przekletego miejsca. Mat wciaz siedzial w siodle, machinalnie zabawiajac sie wodzami Oczka, zachowujac calkowity spokoj w obliczu tych krzykow i wymachiwania rekami. Od czasu do czasu walacha przeszywal dreszcz, ale juz sie nie wyrywal. Przez rozwrzeszczany tlum przepchnal sie Thom i polozyl dlon na karku Oczka. Juilin i Amathera nadeszli zaraz za nim, ona tulila sie do jego ramienia i popatrywala lekliwie na pozostalych. Popojawili sie Noal i Olver. Chlopak wygladal, jakby najchetniej tez sie do kogos przytulil, a rownoczesnie byl juz na tyle dorosly, ze skrywal swe pragnienie pociechy. Na twarzy Noala malowalo sie zmartwienie, krecil glowa i mruczal cos pod nosem. Wciaz spogladal ku trzem Aes Sedai na drodze. Bez watpienia jeszcze przed wieczorem bedzie twierdzil, ze widzial juz wczesniej cos takiego, tyle ze na wieksza skale. -Przypuszczam, ze odtad bedziemy podrozowac sami - cicho rzekl Thom, a Juilin przytaknal ponuro. -Skoro nie ma innego wyjscia - rzekl Mat. Poszukiwacze zaginionej dziedziczki Imperium Seanchan z pewnoscia wieksza uwage zwracaja na male oddzialy, w przeciwnym razie juz dawno rozstalby sie z wedrownym widowiskiem. Bez oslony karawany wozow dotarcie na bezpieczne tereny moze okazac sie trudniejsze, ale niekoniecznie niemozliwe. Niemozliwe natomiast bylo przekonanie tych ludzi. Wystarczyl jeden rzut oka na przerazone twarze, by zrozumial, ze nie ma dostatecznej ilosci zlota. Byc moze nawet w calym swiecie nie ma dostatecznej ilosci zlota. Otulony jaskrawoczerwonym plaszczem Luca sluchal w milczeniu, poki tamci sie nie zmeczyli. Gdy krzyki nieco uscichly, odrzucil poly plaszcza i wstapil w tlum. Najwyrazniej uznal, ze teraz nie czas na zadne pozy. Tego poklepal po ramieniu, tej zajrzal troskliwe w oczy. Boczne drogi? Po deszczach beda blotniste, wlasciwie strumienie nie drogi. W ten sposob droga do Lugardu potrwa dwa, trzy razy tyle, moze dluzej. Mat omal sie nie zakrztusil, gdy Luca wysunal argument szybkiej podrozy, ale tamten sie dopiero rozgrzewal. Mowil o trudzie wydobywania wozow z blota, rozwijal przed oczyma sluchaczy wstrzasajace wizje tego, jak unurzani po pas pomagaja zaprzegom ciagnac zatopione po osie wozy. Zadna, nawet najbardziej boczna droga nie mogla byc taka zla, on jednak byl mistrzem perswazji. Przynajmniej Matem udalo mu sie wstrzasnac. Przy bocznych drogach wlasciwie nie ma miasteczek, wioski nieliczne i malenkie. Widownia, o ktorej nawet nie ma co wspominac, trudnosci ze zdobyciem jedzenia. Te ostatnie slowa wyglosil, usmiechajac sie smutno do dziewczynki moze szescioletniej, patrzacej na niego spod oslony matczynych spodnic -wiadomo bylo, ze snuje perspektywe placzu i glodu. Niejedna kobieta w tym momencie przytulila swa pocieche. Jezeli zas chodzi o Amadicie, Tarabon i, tak... Ghealdan, z pewnoscia warto wystepowac w tych miastach. Wielkie Wedrowne Widowisko i Wspaniala Wystawa Cudow oraz Dziwow Valana Luki z pewnoscia odwiedzi te strony i sciagnie nieprzebrane tlumy. Pewnego dnia. Zeby dotrzec tam teraz, nalezalo najpierw cofnac sie do Ebou Dar, przebyc te sama droge, ktora sie pokonalo w ciagu ostatnich kilku tygodni, odwiedzic te same miasteczka, gdzie zapewne niewielu sie znajdzie chetnych, by wylozyc ciezko zapracowane monety na obejrzenie przedstawienia, widzianego tak niedawno. Dluga droga, podczas ktorej sakiewki zrobia sie lzejsze, a brzuchy puste. Mozna tez pojechac do Lugardu. W tym momencie w jego glosie zabrzmialy energiczne tony. Gestykulowal, choc w niewyszukany sposob. Wciaz sie przechadzal w cizbie, szedl jednak szybciej. Lugard to wspaniale miasto. Ebou Dar to tylko cien Lugardu. Lugard naprawde nalezy do najwiekszych miast swiata, jest tak ludny, ze przedstawienia mozna dawac przez cala wiosne, a tlumy wciaz beda walic drzwiami i oknami. Mat nigdy nie byl w Lugardzie, slyszal natomiast, ze jest na poly ruina, ze krola nie stac na zaplate za sprzatanie ulic - w ustach Luki rodzila sie wizja drugiego Caemlyn. Niektorzy sposrod sluchaczy z pewnoscia wiedzieli, jak sie sprawy maja, sluchali wszelako z twarzami rownie rozjasnionymi jak wtedy, gdy opisywal palace, przy ktorych Palac Tarasin w Ebou Dar jawil sie psia buda, rzesze odzianej w jedwabie szlachty, ktora przyjdzie ogladac przedstawienia, a moze nawet zamowi spektakle prywatne. Z pewnoscia krol Roedran zazyczy sobie takiego wystepu. Czy ktorys z nich kiedykolwiek wystepowal przed krolem? A teraz beda. Na pewno. Z Lugardu prosta droga do Caemlyn, przy ktorym on sam jest z kolei tylko imitacja miasta. Caemlyn, jedno z najwiekszych i najbogatszych miast swiata, gdzie przez cale lata wystepowac beda przed niemalejacymi tlumami. -Z checia zobaczylabym te miasta - powiedziala Tuon, podprowadzajac Akein do boku Oczka. - Pokazesz mi je, Zabaweczko? Selucia jak cien jechala za nia. Wygladala dosc spokojnie, ale z pewnoscia wydarzenie sprzed chwili musialo nia wstrzasnac. -Moze Lugard. Tam znajde sposob, by odeslac cie do Ebou Dar. - Pod ochrona dobrze strzezonej karawany kupieckiej i tylu straznikow przybocznych, ilu uda mu sie wynajac. Tuon zapewne byla tak niebezpieczna i skuteczna, jak wyobrazala sobie Egeanin, niemniej dwie samotne kobiety bylyby zbyt lakomym kaskiem dla wielu, nie tylko dla bandytow. - Moze Caemlyn. - Niewykluczone, ze bedzie potrzebowal wiecej czasu, niz zajmie droga do Lugardu. -Bedzie, co bedzie - tajemniczo odpowiedziala Tuon, potem zaczela rozmawiac z Selucia mowa palcow. "Rozmawiaja o mnie za moimi plecami, tyle ze czynia to pod moim nosem". Nienawidzil tego. -Luca jest rownie dobry jak bard Thom, ale nie sadze, zeby ich przekonal. Thom parsknal z pogarda, a potem podkrecil kciukiem dlugie, siwe wasy. -Jest niezly, musze mu to oddac, ale zaden z niego bard. Niemniej, moim zdaniem, ma ich. Zalozymy sie, chlopcze? Powiedzmy, jedna zlota korona? Mat sam siebie zaskoczyl wybuchem smiechu. Pewien byl, ze nie rozesmieje sie, poki w jego glowie na dobre nie zblednie obraz handlarza zapadajacego sie pod ziemie. I konie. Wciaz mial w uszach ich rzenie, na tyle glosne, ze prawie zagluszalo stukot kosci. -Ze mna chcesz sie zalozyc? Dobra. Stoi. -W kosci z toba nie zagram - sucho ucial Thom - ale wiem, kiedy czlowiek skutecznie miesza ludziom w glowach, kiedy mam to przed oczyma. Sam tak robilem. Luca tymczasem skonczyl z Caemlyn i przybral jedna ze swoich zwyczajowych poz. Juz sie nie przechadzal, paradowal. -A stamtad - oznajmil - do samego Tar Valon. Wynajme statki, ktore nas tam zawioza. - Slyszac to, Mat omal sie nie zakrztusil. Luca wynajmie statki? Luca, ktory byl tak skapy, ze najchetniej wystawialby myszom rachunki za loj od swiec? - W Tar Valon beda nas ogladac takie tlumy, ze mozemy spedzic tam reszte zycia wsrod splendorow wielkiego miasta, gdzie zbudowane przez ogirow sklepy wygladaja jak palace, a palace wymykaja sie wszelkim opisom. Wladcy, ktorzy po raz pierwszy przybywaja do Tar Valon placza, ze ich miasta sa jak zwykle wioski, a ich palace to nic wiecej niz wiesniacze szalasy. Pamietajcie, ze w Tar Valon znajduje sie sama Biala Wieza, najwieksza budowla swiata. Z pewnoscia Zasiadajaca na Tronie Amyrlin bedzie chciala zobaczyc nasze przedstawienie. Udzielilismy schronienia trzem Aes Sedai w potrzebie. Ktoz osmielilby sie twierdzic, ze nie szepna o nas slowka samej Amyrlin? Mat zerknal za siebie i zobaczyl, ze trzy siostry zaprzestaly swej przechadzki po lace, z ktorej zniknela wioska. Staly teraz obok siebie na drodze i przygladaly sie mu z idealnym spokojem Aes Sedai. Nie, zdal sobie sprawe, to nie jemu sie przygladaly. Obserwowaly Tuon. Obiecaly, ze nie beda sie jej dluzej naprzykrzac, a poniewaz byly Aes Sedai, wiazalo je dane slowo. Z drugiej strony, jak daleko siegalo slowo Aes Sedai? Zawsze potrafily znalezc sposob ominiecia Przysiegi Prawdomownosci. A wiec Tuon nie zobaczy Caemlyn i pewnie nie zobaczy nawet Lugardu. Zapewne w obu miastach sa jakies Aes Sedai. Coz prostszego, niz doniesc, ze Tuon jest Wysoka Lady Seanchan? Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa Tuon znajdzie sie w drodze do Bialej Wiezy, zanim sie zdazy obejrzec. Rzecz jasna jako "gosc" i to wszystko w celu zakonczenia walk. Bez watpienia wielu zgodziloby sie, ze to wlasciwy sposob postepowania, ze sam powinien ja oddac do Bialej Wiezy i powiedziec, kim naprawde jest, z drugiej strony - dal slowo. Zaczal wiec obliczac, jak blisko Lugardu musi sie znalezc, zanim zacznie szukac dla niej transportu do Ebou Dar. Luca mial wlasnie pewne trudnosci z odmalowaniem Tar Valon w barwach jeszcze zywszych, niz to przed chwila uczynil z Lugardem; gdyby jakims cudem faktycznie dotarli do Tar Valon, wielu z pewnoscia poczuloby pewne rozczarowanie w obliczu jego szalenczych hiperboli - Biala Wieza wysoka na tysiac krokow? Palace ogirow wielkosci malych gor? Powiedzial nawet, ze w miescie jest zamieszkany stedding ogirow! - w koncu wszakze zarzadzil glosowanie nad dalsza podroza przed siebie. Do gory podniosly sie wszystkie rece, nawet rece dzieci, ktore nie mialy prawa glosu. Mat wyciagnal sakiewke z kieszeni kaftana i podal Thomowi zlota darianska korone. -Nigdy sie bardziej nie cieszylem z przegranej, Thom. - Coz, nigdy sie nie cieszyl z zadnej przegranej, a w tym wypadku byla ona lepsza niz zwyciestwo. Thom wzial monete z nieznacznym uklonem. -Sadze, ze zatrzymam ja sobie na pamiatke - powiedzial, obracajac monete w palcach. - Bedzie mi przypominala, ze nawet najszczesliwszy czlowiek na swiecie moze przegrac. Mimo wczesniejszej aklamacji w glosowaniu, wciaz cien niepewnosci padal na odcinek drogi, gdzie wczesniej byla wioska. Luca wspial sie na koziol i patrzyl przed siebie, a Latelle tulila sie do niego, jak wczesniej Amathera do Julina. W koncu mruknal cos, co z pewnoscia bylo przeklenstwem i pognal zaprzeg uderzeniem wodzy. Zanim konie dotarly do fatalnego miejsca, pedzily juz galopem, Luca zas zwolnil dopiero dobrze za miejscem, gdzie wczesniej turkotaly po bruku kola wozu handlarza. Podobnie postapili pozostali: chwilowe zatrzymanie, poki poprzedni woz sie nie oddalil, potem strzal z wodzy i galop. Mat tez wciagnal gleboki oddech, zanim ruszyl. Ale puscil Oczko stepa, nie galopem, tyle ze przez caly czas musial walczyc z pokusa wbicia obcasow w boki konia, zwlaszcza obok kapelusza handlarza. Na smaglej twarzy Tuon i bladej twarzy Selucii nie dostrzegl wiecej emocji niz na obliczach Aes Sedai. -Pewnego dnia zobacze Tar Valon - spokojnie oznajmila Tuon w trakcie tej makabrycznej przejazdzki. - Zapewne uczynie je swoja stolica. Wtedy bedziesz musial mi pokazac miasto, Zabaweczko. Byles w nim? Swiatlosci! To byla mala, twarda kobieta. Cudowna, a jednak twarda jak stal. Luce pewnie natchnal wlasny pokaz galopady, poniewaz odtad widowisko poruszalo sie szybszym tempem niz zwyczajowy spacerek. Slonce wisialo coraz nizej nad horyzontem, mineli kilka przydroznych lak, dostatecznie rozleglych, by pomiescic wszystkich, a Luca wciaz parl do przodu, poki nie zaczeli rzucac dlugich cieni, a slonce nie zmienilo sie w tlusta, czerwona kule za plecami. Nawet wowczas, zanim zarzadzil postoj, siedzial dlugo i wpatrywal sie w polac trawy obok drogi. -To zwyczajne pole - oznajmil na koniec, troche zbyt glosno i wjechal na nie swoim wozem. Kiedy Metwyn wzial wodze ich wierzchowcow, Mat poszedl za Tuon i Selucia do purpurowego wozu, choc tego wieczoru nie mialo byc ani posilku, ani gry w kamienie. -To bedzie noc modlitw - poinformowala go, zanim zniknela w srodku ze swa pokojowka. - Nic nie wiesz, Zabaweczko? Zmartwychwstajacy umarli to znak, ze Tarmon Gai'don jest blisko. - Jakos nie potrafil w tych slowach dostrzec wyrazu jednego z jej przesadow, mimo wszystko sam czul podobnie. Nie bardzo potrafil sie modlic, choc zdarzylo sie to pare razy w roznych okolicznosciach. Czasami po prostu nic innego nie mozna bylo zrobic. Malo kto potrafil zasnac, dlatego lampy w obozowisku palily sie do poznej nocy. Nikt tez nie chcial jej spedzac sam. Mat wprawdzie zjadl kolacje wylacznie we wlasnym towarzystwie -bez apetytu, z glosniejszym niz zwykle, jak sie wydawalo, grzechotem kosci pod czaszka -ale kiedy skonczyl, przyszedl Thom na partyjke kamieni, wkrotce po nim pojawil sie Noal. Lopin i Nerim zagladali co pare minut, klaniajac sie i pytajac, czy komu czego nie trzeba, a gdy przyniesli wino i pucharki - Lopin postawil na stole wysoki, ceramiczny dzban i zlamal woskowa pieczec; Nerim na drewnianej tacy rozstawil drewniane pucharki - Mat kazal im poszukac Hamana i pozostalych zolnierzy. -Nie watpie, ze wlasnie sie upijaja. Mnie samemu wydaje sie to najlepszym pomyslem -powiedzial. - Ale to rozkaz. Powiedz im, ze maja sie podzielic. Lopin sklonil sie ponuro nad swym wielkim brzuchem. -Pomagalem w roznych sprawach dowodcy oddzialu, zalatwialem dla niego co nieco, moj panie. Spodziewam sie, ze nie bedzie mial oporow przed podzieleniem sie brandy. Chodz, Nerim. Lord Mat chce, zebysmy sie upili, to upijesz sie ze mna, chocbym mial ci siedziec na brzuchu i przemoca wlewac alkohol do gardla. - Pociagla twarz ascetycznego Cairhienianina wykrzywil grymas niesmaku, ale sklonil sie i z dziwna radoscia podazyl za Tairenianinem. Mat nie sadzil, by przemoc byla potrzebna, nie dzis. Juilin pojawil sie w towarzystwie Amathery i Olvera, przez co grano nie tylko w kamienie, na malym stoliczku, ale tez w weze i lisy, na podlodze namiotu. Amathera okazala sie niezlym graczem w kamienie, nic dziwnego u bylej wladczyni, z drugiej strony wydela nadasane usteczka, kiedy razem z Olverem przegrala w weze i lisy, choc przeciez nikt nigdy nie wygral w te gre. Matowi nasunelo to mysl, ze pewnie nie byla zbyt dobra wladczynia. Ci, ktorzy akurat nie grali, siedzieli na lozku polowym. Kiedy przypadala tura Mata na wycofanie z gry, siedzial i przygladal sie, podobnie postepowal Juilin, gdy grala Amathera. Rzadko odrywal od niej wzrok na dluzej, chyba ze akurat gral. Noal snul swe historie - nie przerywal nawet w trakcie gry i najwyrazniej nieustanna paplanina nie miala zadnego wplywu na jego umiejetnosci - a Thom siedzial, czytajac list, ktory Mat dostarczyl mu z pozoru cale wieki temu. Stronica byla straszliwie pomieta od traktowania, jakiego zaznawala w kieszeni kaftana Thoma, i poplamiona od ciaglego czytania. Thom powiedzial, ze jest to list od martwej kobiety. Wszystkich zaskoczylo, kiedy klapa namiotu uchylila sie i do srodka wszedl Domon z Egeanin. Trudno powiedziec, by w scislym slowa znaczeniu unikali Mata od czasu jego wyprowadzki z zielonego wozu, ale zadne szczegolnie nie szukalo jego towarzystwa. Podobnie jak reszta nosili juz znacznie lepsze rzeczy od lachow, ktore poczatkowo sluzyly im za przebranie. Rozciete spodnice Egeanin i kaftan z wysokim kolnierzem byly zrobione z niebieskiej welny haftowanej zolta - prawie zlota - nicia na mankietach oraz brzegach i mialy cos z mundurowego kroju; Domon, w dobrze skrojonym brazowym kaftanie i workowatych spodniach wepchnietych w wysokie buty o cholewach wywinietych tuz pod kolanami, wygladal w kazdym calu moze nie na bogatego, lecz w kazdym razie dobrze prosperujacego illianskiego kupca. Na widok Egeanin grajaca wlasnie z Olverem na podlodze Amathera natychmiast uklekla i sklonila sie nisko. Juilin westchnal i wstal od stolu, przy ktorym siedzial naprzeciwko Mata, Egeanin okazala sie szybsza. -Naprawde nie ma potrzeby sie klaniac ani przede mna, ani przed nikim - powiedziala rozciagajac slowa, a potem pochylila sie, ujela Amathere za ramiona i postawila na nogi. Ta wstala powoli, z wahaniem, z oczyma wbitymi w ziemie, poki Egeanin nie ujela jej za podbrodek i delikatnie nie uniosla do gory. - Patrz mi w oczy. Kazdemu patrz w oczy. - Tarabonianka nerwowo oblizala wargi, ale patrzyla Egeanin prosto w oczy nawet po tym, jak tamta cofnela dlon. Z drugiej strony trzeba stwierdzic, ze jej oczy byly rozwarte bardzo szeroko. -To juz jakis postep - podejrzliwie stwierdzil Juilin. W tonie jego glosu slychac tez bylo nutke gniewu; stal bez ruchu niczym posag z ciemnego drzewa. Nie lubil Seanchan, chocby za to, co zrobili Amatherze. - Wczesniej nazwalas mnie zlodziejem za to, ze ja uwolnilem. - To juz zabrzmialo grozniej. Nienawidzil zlodziei. I przemytnikow, a Domon byl wlasnie kims takim. -Z czasem wszystko sie zmienia - jowialnie zauwazyl Domon, rownoczesnie usmiechajac sie pojednawczo. - Coz, rozmawia pan z porzadnym czlowiekiem, panie lowco zlodziei. Leilwin zmusila mnie, zebym jej obiecal, iz zrezygnuje z przemytu, i od tego uzaleznila przyjecie moich oswiadczyn. Zeby mnie tak fortuna ukarala, jesli kiedykolwiek slyszalem o kobiecie, ktora nie chciala poslubic mezczyzny, poki ten nie porzuci lukratywnego zajecia. - Rozesmial sie, jakby wlasnie opowiedzial najsmieszniejszy dowcip swiata. Egeanin dala mu sojke pod zebra tak mocno, ze smiech przeszedl w jek. Od czasu slubu jego bok musial sie zmienic w jeden wielki siniak. -Oczekuje, ze dotrzymasz tej obietnicy, Bayle. Ja sie zmienilam i ty tez musisz. - Zerknela przelotnie na Amathere, zapewne po to, by sie przekonac, czy wciaz jest posluszna jej slowom. Egeanin wymagala, by wszyscy robili, co im kaze. A potem wyciagnela dlon do Juilina. - Zmieniam sie, panie Sandar. Czy pan rowniez zmieni zdanie na moj temat? Juilin zawahal sie, a potem uscisnal jej dlon. -Sprobuje. - W jego glosie brakowalo troche przekonania. -O nic wiecej nie prosze. - Rozejrzala sie po namiocie, zmarszczyla brwi, pokrecila glowa. - Widywalam juz najnizszy poklad mniej zatloczony niz ten namiot. Mamy w wozie troche zacnego wina, panie Sandar. Moze wraz ze swoja pania przylaczycie sie do nas nad szklaneczka? Juilin znowu sie zawahal. -Wlasciwie moj przeciwnik juz wygral te partie - powiedzial wreszcie. - Nie ma sensu jej konczyc. - Nasadzil swoj stozkowaty kapelusz na glowe, zupelnie niepotrzebnie obciagnal ciemny, rozkloszowany tairenski kaftan i ceremonialnie zaoferowal Amatherze swoje ramie. Schwycila je kurczowo, a choc probowala spogladac Egeanin prosto w oczy, drzala przy tym niepohamowanie. - Podejrzewam, ze Olver zechce tu zostac i pograc jeszcze, ale moja pani i ja bedziemy szczesliwi, mogac napic sie wina w towarzystwie twoim i twego meza, Leilwin Bez Lodzi. - W jego spojrzeniu czail sie cien wyzwania. Bylo jasne, ze jego zdaniem Egeanin musi w bardziej przekonujacy sposob dowiesc, iz nie uwaza juz Amathery za skradziona wlasnosc. Egeanin skinela glowa, jakby doskonale zrozumiala. -Niech Swiatlosc przyswieca wam dzisiejszej nocy, jak tez przez wszystkie dni i noce, jakie nam jeszcze zostaly - zyczyla wszystkim zamiast pozegnania. Bardzo mile. Zaraz po tym, jak tamci wyszli, nad obozowiskiem przetoczyl sie huk gromu. Potem kolejny i deszcz zabebnil o plotno namiotu, szybko zmieniajac sie w potop, ktory nagial zielone paski nad glowami. Jesli Juilin i tamci nie biegli co sil w nogach, wino beda pic mokrzy. Noal zajal miejsce naprzeciw Olvera przy czerwonym plotnie i podjal gre w miejscu przerwanym przez Amathere; potoczyly sie kosci dla wezy i lisow. Czarne piony, teraz nalezace do niego i Olvera, znajdowaly sie prawie na brzegu plociennej pajeczyny planszy, niemniej bylo oczywiste, ze im sie nie uda. Oczywiste dla wszystkich procz, rzecz jasna, Olvera. Jeknal glosno, gdy bialy krazek oznaczony falujacymi liniami waz, dotknal jego piona i znowu, gdy krazek oznaczony trojkatem dotknal piona Noala. Noal tymczasem podjal opowiesc, przerwana wejsciem Egeanin i Domona, historie rzekomej podrozy na pokladzie rakera Ludu Morza. -Kobiety Atha'an Miere naleza do najbardziej wdziecznych na swiecie - powiedzial, przesuwajac czarne piony z powrotem na okrag w srodku planszy. - Nie ustepuja nawet Domani, a dobrze wiecie, ze to juz jest cos. A kiedy statek znajdzie sie poza zasiegiem wzroku od brzegu... - urwal gwaltownie, odchrzaknal i spojrzal na Olvera, ktory ustawial weze i lisy w rogach planszy. -Co wtedy robia? - zapytal Olver. -Coz... - Noal potarl nos sekatym palcem. - Coz... Tak zrecznie skacza po wantach, ze mozna by pomyslec, iz zamiast nog wyrosla im dodatkowa para rak. To wlasnie robia. - Olver az sapnal z zadowolenia, a Noal cicho westchnal z ulga. Mat zaczal zdejmowac czarne i biale kamienie z planszy na stole, chowajac do dwu rzezbionych szkatulek z drewna. Kosci w jego glowie toczyly sie i grzechotaly, tlumiac nawet najglosniejsze gromy. -Jeszcze partyjke, Thom? Siwowlosy oderwal wzrok od swego listu. -Nie sadze, Mat. Moj umysl jest dzis zmacony. -Jezeli nie obrazisz sie o pytanie, Thom, to czemu wciaz na nowo czytasz ten list? I czasami masz taki wyraz twarzy, jakbys nie mial pojecia, co on oznacza. Olver zasmial sie, poniewaz wyszedl mu swietny rzut koscmi. -Dlatego, ze tak wlasnie jest. Przynajmniej do pewnego stopnia. Masz. - Wyciagnal dlon z listem, ale Mat pokrecil przeczaco glowa. -To nie moja sprawa. Thom. List jest twoj, poza tym nie jestem szczegolnie dobry w rozwiazywaniu zagadek. -Alez nie, to rowniez twoja sprawa. Moiraine napisala go na krotko przed tym, jak... Coz, liczy sie to, ze go napisala. - Mat przygladal mu sie dluzsza chwile, nim wzial do reki pomarszczony list, a kiedy jego wzrok padl na rozmyte litery, zamrugal. List zaczynal sie od slow: "Najdrozszy Thomie". Ktoz by mogl podejrzewac, ze wlasnie Moiraine zwracac sie bedzie do Thoma Merrilina tymi slowy? - Thom, to jest osobisty list. Nie sadze, ze powinienem... -Czytaj - ucial Thom. - Zobaczysz sam. Mat wzial gleboki oddech. List od niezyjacej Aes Sedai, ktora byla postacia nadzwyczaj zagadkowa i o ktorej do pewnego stopnia nigdy nie przestal myslec? Zdecydowanie nie mial ochoty go czytac. Ale zaczal. A to, co wylanialo sie z listu, sprawilo, ze wlosy stanely mu deba na glowie. Najdrozszy Thomie! O tylu rzeczach chcialabym Ci napisac, tyle slow mam w sercu, ale wstrzymam sie, poniewaz nie moga, a poza tym zostalo naprawde niewiele czasu. O wielu rzeczach napisac Ci nie mam prawa, gdyz sciagnelyby na nas niechybna katastrofe, napisze wiec tylko o tym, co konieczne. Rozwaz dokladnie me slowa. Niedlugo przyjdzie mi udac sie do dokow, by tam stawic czola Lanfear. Skad wiem? Nie moge powiedziec, ta tajemnica nalezy nie tylko do mnie. Wystarczy, ze wiem, i wiedza ta niech sluzy jako dowod prawdziwosci tego, co przeczytasz ponizej. Kiedy otrzymasz ten list, powiedza Ci, ze nie zyje. Wszyscy w to uwierza. Ale nie jest to prawda: zyje i byc moze przezyje wszystkie przeznaczone mi lata. Moze sie tez tak zdarzyc, ze Ty, Mat Cauthon i jeszcze jeden czlowiek, mezczyzna, ktorego imienia nie znam, sprobujecie mnie uratowac. Powiadam, moze sie zdarzyc, poniewaz moze sie tez okazac, ze nie bedziesz mogl lub chcial, jak tez ze Mat odmowi. W przeciwienstwie do Ciebie nie darzy mnie szczegolnie cieplymi uczuciami, ku czemu ma swoje powody, w ktorych slusznosc nie powatpiewa. Jezeli jednak podejmiecie probe ratowania mnie, musi byc was trzech: Ty, Mat i tamten trzeci. Wieksza liczba osob to dla wszystkich niechybna smierc. Mniejsza, to rowniez smierc. A nawet, gdy pojawisz sie, jak przewidziane, tylko z Matem i tamtym, tez mozecie zginac. Widzialam, jak probujecie i giniecie - Ty, dwoch z was, wszyscy trzej. Widzialam, jak podczas proby ratowania mnie gine sama. Widzialam takze, jak wszyscy ocalamy zycie, lecz trafiamy do niewoli. Jezeli wszak postanowisz podjac probe ratowania mnie, mlody Mat wie, jak mnie znalezc, niemniej pokazac mu ten list mozesz dopiero wowczas, gdy o niego zapyta. Ta kwestia jest sprawa najwyzszej wagi. Nie moze dowiedziec sie o niczym, co zawarte jest w tym liscie, poki o niego nie zapyta. Wydarzenia musza toczyc sie okreslonym torem, niezaleznie, jakie beda tego koszty. Jezeli spotkasz kiedys Lana, powiedz mu, ze to najlepsze wyjscie. Jego los toczyc sie bedzie odtad inna koleja niz moj. Zycze mu wszelkiego szczescia z Nynaeve. Ostatnia kwestia. Przypomnij sobie, co wiesz o grze w weze i lisy. Przypomnij sobie i zastanow sie nad tym. Juz czas, a ja musze zrobic to, co zrobic trzeba. Niech Swiatlosc Cie oswieca i zesle Ci wiele radosci najdrozszy Thomie, niezaleznie czy przyjdzie nam sie jeszcze kiedys spotkac. Moiraine Kiedy czytal ostanie slowa, nad glowami przetoczyl sie grzmot. Bardzo stosowne. Krecac glowa, oddal list. -Thom - powiedzial lagodnie. - Wiez zobowiazan Lana zostala naruszona. Tylko smierc moze tego dokonac. Lan powiedzial, ze ona nie zyje. -A list twierdzi, ze wszyscy w to uwierza. Ona wiedziala, Mat. Wiedziala z gory. -Moze i tak, ale Moiraine i Lanfear przeszly przez ten ter'angreal w ksztalcie drzwi, a on rozplynal sie w powietrzu. Byl zrobiony z jakiegos czerwonego kamienia, przynajmniej wygladal jak kamien, Thom, a przeciez stopil sie niczym wosk. Widzialem na wlasne oczy. Poszla tam, gdzie zyja Eelfinn, a nawet jesli zyje, nie mamy sposobu, by ja odnalezc. -Wieza Ghenjei - wtracil Olver i trzy glowy zwrocily sie w jego strone. - Birgitte mi powiedziala. - Lekko wystraszony, zaczal sie tlumaczyc: - Wieza Ghenjei jest droga do krainy Aelfinn i Eelfinn. - Wykonal gest, ktory zaczynal gre w weze i lisy: trojkat wykreslony w powietrzu i falista linia na wskros niego. - Ona zna nawet wiecej opowiesci od ciebie, panie Charin. -Chodzi o Birgitte Srebrny Luk, czy tak? - ironicznie zapytal Noal. Chlopak spojrzal na niego z ukosa. -Nie jestem dzieckiem, panie Charin. Ale ona faktycznie niesamowicie strzela z luku, to moze i chodzi o te sama osobe. To znaczy o Birgitte odrodzona na powrot. -Nie wydaje mi sie, aby tak moglo byc - wtracil Mat. - Tez z nia rozmawialem, rozumiesz, i ostatnia rzecza, na jakiej jej zalezy, to bycie heroina w dowolnym sensie slowa. - Dotrzymywal obietnicy, sekrety Birgitte byly u niego bezpieczne. - W kazdym razie, ta wiedza na nic sie nam nie przyda, o ile nie powiedziala ci, gdzie znalezc wieze. - Olver pokrecil glowa ze smutkiem, a Mat pochylil sie, by wzburzyc mu wlosy. - To nie twoja wina, chlopcze. Bez ciebie nie wiedzielibysmy nawet, ze wieza istnieje. - Nie na wiele sie to zdalo. Olver wbil zrozpaczone spojrzenie w czerwone plotno planszy. -Wieza Ghenjei... - zawiesil glos Noal, siedzac na skrzyzowanych nogach i obciagajac kaftan. - Niewielu dzis pamieta jeszcze te opowiesc. Jain zawsze sie zaklinal, ze pewnego dnia ja odnajdzie. Twierdzil, ze znajduje sie gdzies na Cienistym Wybrzezu. -To wciaz daje ogromny teren do przeszukania. - Mat zamknal wieko jednej ze szkatulek. - To moze zabrac cale lata. - Lat nie mieli, jezeli Tuon sie nie mylila, a pewien byl, ze sie nie myli. Thom pokrecil glowa. -Ona pisze, ze bedziesz wiedzial, Mat. "Mat wie, jak mnie znalezc". Bardzo watpie, by pisala, co jej slina na jezyk przyniosla. -Coz, nie odpowiadam za to, co napisala, prawda? O Wiezy Ghenjei pierwszy raz uslyszalem dzis wieczorem. -Szkoda - westchnal Noal. - Chetnie bym ja zobaczyl... Pomyslcie... Cos, czego nie widzial nawet przeklety Jain Dlugi Krok. Rownie dobrze mozecie od razu o tym zapomniec -dodal, widzac, ze Thom juz otwiera usta. - Przeciez nigdy by nie zapomnial, ze ja widzial, nawet gdyby nie wiedzial, jak sie nazywa; pomyslalby o niej, wiedzac, ze chodzi o dziwna wieze, dzieki ktorej ludzie moga przenikac na inne swiaty. Powiadano mi, ze ta wieza lsni niczym wypolerowana stal, ma grubosc dwustu stop i srednice czterdziestu i nie ma w niej zadnego otworu wejsciowego. Ktoz moglby zapomniec o czyms takim? W tym momencie Mat zamarl. Czarna chustka, ktora skrywal blizne wisielcza, nagle zdala mu sie strasznie ciasna. Blizna zas swieza i rozpalona. Nie potrafil zaczerpnac oddechu. -Jezeli nie ma do niej wejscia, w jaki sposob wejdziemy do srodka? - dopytywal sie Thom. Noal wzruszyl ramionami. I znowu odezwal sie Olver: -Birgitte mowila, ze nalezy w scianie wiezy wyryc znak nozem z brazu. - Znowu wykonal gest rozpoczynajacy gre. - Mowila, ze noz musi koniecznie byc z brazu. Trzeba zrobic znak i drzwi sie otworza. -Co jeszcze ci powiedziala o... - zaczal Thom, a potem urwal i zmarszczyl czolo. - Co ci dolega, Mat? Wygladasz, jakbys byl chory. A dolegala mu pamiec i przynajmniej tym razem nie chodzilo o wspomnienia tamtych wszystkich obcych ludzi. Wspomnienia te zostaly upchane w jego glowie, zeby wypelnic luki po jego wlasnych wspomnieniach, zreszta az nadto skutecznie, jak sie wydawalo. Z pewnoscia pamietal znacznie wiecej dni, niz sam przezyl. Ale rownoczesnie utracil cale partie wlasnego zycia, a inne wydawaly mu sie niczym koce przezarte przez mole albo mgliste i zamglone krajobrazy. Zachowal tylko fragmentaryczne wspomnienia o ucieczce z Shadar Logoth, nadzwyczaj blade o ucieczce na rzecznym statku Domona i tylko jedna rzecz widziana w tym czasie pamietal wyraznie. Wieze lsniaca niczym wypolerowana stal. Chory? Mial ochote zwymiotowac cala zawartosc zoladka. -Chyba wiem, gdzie znajduje sie ta wieza, Thom. To znaczy, Domon wie. Ale nie moge pojechac z wami. Eelfinn beda wiedziec, ze przybywam, moze Aelfinn rowniez. Zebym sczezl, byc moze juz wiedza o tym liscie, poniewaz go przeczytalem. Moze znaja wszystkie slowa, jakie wypowiedzielismy. Nie wolno im ufac. Wykorzystaja to bezwzglednie, jesli tylko dac im mozliwosc. A jezeli dowiedza sie, ze przybywacie, wszystko sobie z gory zaplanuja. Obedra was ze skory i zrobia sobie z niej uprzaz. - Te wspomnienia byly calkowite jego wlasne, ale w wystarczajacym stopniu potwierdzaly ten osad. Patrzyli na niego, jakby zwariowal, nawet Olver. Nie zostalo mu nic innego, jak opowiedziec o swoich spotkaniach z Eelfinn i Aelfinn. Przynajmniej tyle, ile bylo trzeba. Nie wspomnial, rzecz jasna, o odpowiedziach, ktore otrzymal od Eelfinn i obu darach Aelfinn. Dopiero wowczas, gdy sprobowal wyjasnic, co wydedukowal na temat wiezi, jaka do tej pory laczy go z Aelfinn i Eelfinn, konieczne okazalo sie odwolanie do cudzych wspomnien. Jak tez natura uprzezy z jasnej skory, noszonej przez Eelfinn, to rowniez wydawalo mu sie wazne. I to, jak sprobowali go zabic. To bylo bardzo wazne. Jak powiedzial, ze chce odejsc, i zapomnial dodac, ze chce odejsc zywy, a wtedy wyprowadzili go na zewnatrz i powiesili. Zdjal nawet chustke, aby widok blizny dodal ciezaru slowom, a nadzwyczaj rzadko czynil to przy ludziach. Tamci trzej sluchali w milczeniu. Thom i Noal z najwyzsza uwaga, Olver z rozdziawiona ze zdumienia buzia. Oprocz jego glosu zaden dzwiek nie zaklocal bebnienia deszczu o plotno namiotu. - Nic z tego, co powiedzialem, nie moze opuscic scian tego namiotu - zakonczyl. - Aes Sedai maja juz dosc powodow, zeby chciec mnie dostac w swoje rece. Jezeli dowiedza sie o tych wspomnieniach, nigdy sie od nich nie uwolnie. - Czy w ogole kiedys uwolni sie od nich? Powoli dochodzil do wniosku, ze nigdy, mimo to nie nalezalo dodatkowo kusic losu. -Moze ty jestes krewnym Jaina? - zapytal Noal i rownoczesnie uniosl dlonie w przepraszajacym gescie. - Spokojnie, czlowieku. Ta opowiesc po prostu przekracza wszystko, co kiedykolwiek zrobilem. I wszystko, co zrobil Jain. Nie bedziesz mial nic przeciwko, jesli sie do was przylacze? Potrafie byc przydatny w potrzebie, sam wiesz. -Zebym sczezl, czy wszystko, co powiedzialem, weszlo ci jednym uchem i wypadlo drugim? Beda wiedzieli, ze sie zblizam. Byc moze juz wiedza! -To nie ma znaczenia - wtracil Thom - przynajmniej dla mnie. Jak bedzie trzeba, pojde sam. Ale jesli prawidlowo zrozumialem - zaczal znowu rozkladac list, jego palce dotykaly go nieomal pieszczotliwie - jedyna nadzieja na pomyslny koniec jest to, abys byl jednym z trzech. - I siedzial w milczeniu na lozku, calkowicie nieruchomy, patrzac Matowi w oczy. Mat ze wszystkich sil chcial uciec wzrokiem, ale nie potrafil. Przekleta Aes Sedai! Ta kobieta z cala nieomal pewnoscia juz nie zyla, a wciaz probowala go zmusic, by zostal bohaterem. Coz, bohaterow glaskalo sie po glowie, a potem odsuwalo na bok, do czasu, az bohater znowu bedzie potrzebny. Oczywiscie, jesli najpierw udalo im sie ujsc z zyciem ze swoich bohaterskich przygod. A jakze czesto sie nie udawalo. Nigdy tak naprawde nie ufal Moiraine, nawet jej szczegolnie nie lubil. Tylko glupcy ufali Aes Sedai. Z drugiej strony, gdyby nie ona wciaz tkwilby w Dwu Rzekach, wybierajac lajno ze stodoly i dojac krowy ojca. Albo by nie zyl. Siedzi ten stary Thom, nic nie mowi, tylko patrzy. Tu tkwila zasadzka. Lubil Thoma. "Och, krew i krwawe popioly". -Zebym sczezl, jakem glupi - mruknal. - Ide. Nad glowami rozblysla blyskawica i swiatlo zalalo wnetrze namiotu, chwile pozniej po niebie potoczyl sie grzmot. Kiedy ucichl, zapanowala martwa cisza. W jego glowie rowniez. Ostatni komplet kosci zatrzymal sie. Chcialo mu sie plakac. ROZDZIAL 11 MORDOWNIA WMADERIN Mimo iz tej nocy wszyscy siedzieli do pozna, nastepnego ranka karawana wozow wyruszyla nadzwyczaj wczesnie. Mat z piekacymi oczyma i szumem w glowie wyszedl z namiotu pod mroczne niebo i zobaczyl spieszacych wszedzie mezczyzn oraz kobiety z latarniami w dloniach; wszyscy pokrzykiwali, zeby sie spieszyc. Wielu poruszalo sie niepewnym krokiem ludzi, ktorzy nie zmruzyli w nocy oka. Z pewnoscia laczylo ich powszechne mniemanie, ze im dalej znajda sie od wioski, ktora na ich oczach pochlonela ziemia, tym lepiej. Wielki, ekstrawagancki woz Luki potoczyl sie po drodze, nim slonce zdazylo wzejsc i znowu wlasciciel widowiska narzucil ostre tempo. Po drodze mineli dwie karawany kupieckie, liczace po jakies dwadziescia wozow, i powolny tabor Druciarzy -wszyscy zmierzali na poludnie. Nie minal ich nikt zdazajacy w przeciwna strone. Im dalej, tym lepiej.Mat podrozowal w towarzystwie Tuon i choc tym razem Selucia nie czynila zadnych wysilkow, by znalezc sie miedzy nimi, i choc sie staral, rozmowa jakos sie nie kleila. Wyjawszy okazjonalne spojrzenia, gdy droczyl sie z nia lub opowiadal zart, Tuon patrzyla prosto przed siebie, kaptur niebieskiego plaszcza skrywal jej twarz. Nawet zonglerka nie potrafil przyciagnac jej uwagi. W jej milczeniu krylo sie cos ponurego i to go martwilo. Kiedy kobieta milczy w obecnosci mezczyzny, ten zazwyczaj powinien sie obawiac nadciagajacych klopotow. W wypadku Tuon mozna bylo opuscic slowo: "zazwyczaj". Mat watpil wszakze, by powodem jej zasepienia wciaz jeszcze bylo wspomnienie o wiosce umarlych. Na to byla zbyt twarda. Nie, nie, nalezalo wygladac klopotow. Minela dobra godzina od wyruszenia w droge, kiedy ich oczom ukazaly sie pofaldowane tereny farmy: szerokie pastwisko, na ktorym pasly sie dziesiatki czarnopyskich koz i wielki gaj oliwny. Chlopcy pielacy ziemie miedzy rzedami ciemno ulistnionych drzewek oliwnych porzucili swoje haczki i podbiegli do kamiennego murku, zza ktorego obserwowali przejazd widowiska, z podnieceniem wykrzykujac pytania, starajac sie dowiedziec, kim sa, dokad zmierzaja, skad przyjezdzaja. Z obszernych, krytych dachowka zabudowan farmy i dwu wielkich, krytych strzecha stodol wysypali sie mezczyzni i kobiety, oslaniajac dlonmi oczy. Mat z ulga powital ten widok. Martwi nie zwracali uwagi na zyjacych. Karawana toczyla sie dalej i w miare przebytej drogi pola i oliwne gaje wystepowaly coraz czesciej, poki calkowicie nie zajely poboczy, odpychajac las na co najmniej mile od traktu. Dobrze przed poludniem dotarli do bogatego miasteczka wiekszego od Juradoru. Dluga kolumna krytych plandeka kupieckich wozow wlasnie wjezdzala przez glowna brame, przy ktorej straz pelnil oddzial zolnierzy z halabardami, w lsniacych, stozkowych helmach i skorzanych kaftanach naszytych metalowymi krazkami. Oddzial kusznikow czuwal na szczytach dwu wiez. Tak liczni zbrojni nasuwali podejrzenia, ze lord Maderin, niejaki Nathin Sarmain Vendare, spodziewa sie klopotow, niemniej jesli nawet tak bylo, nic wiecej na to nie wskazywalo. Pola uprawne i oliwne gaje siegaly pod kamienne mury miasta, co stanowilo widok z wojskowego punktu widzenia dosc niezwykly i co pewne, w wypadku oblezenia moglo okazac sie powaznym bledem. Luca musial dlugo targowac sie z pewnym farmerem o prawo rozbicia na nieuzywanym pastwisku, do karawany wrocil, mruczac pod nosem, ze wlasnie zafundowal lajdakowi nowe stado koz. Szybko jednak doszedl do siebie, zaczal wszystkich poganiac i wkrotce stala juz plocienna sciana. Pierwsze przedstawienie mialo sie odbyc dzisiaj, drugie wczesnym rankiem. Bardzo wczesnym. Nikt nie narzekal, nikt nie strzepil jezyka po proznicy. Im dalej, tym lepiej. -I nie mowcie nikomu, coscie widzieli - wielokrotnie ostrzegal Luca. - Nic niezwyklego nie widzielismy. Nie chcemy przeciez odstraszyc naszych klientow. - Ludzie patrzyli na niego, jakby oszalal. Nikt nie chcial nawet myslec o znikajacej wiosce i losie handlarza, co dopiero gadac na ten temat. Mat w samej koszuli siedzial w namiocie i czekal, az Thom i Juilin wroca z miasta, gdzie mieli rozpytywac o ewentualna obecnosc Seanchan. Leniwie rzucal kosci na malym stoliczku. Po kilku rzutach, ktore w wiekszosci daly wysokie wyniki, ostatnie dziesiec razy wypadlo po piec pojedynczych oczek - w opinii wiekszosci Oczy Czarnego stanowily najbardziej pechowy rzut. Klapa namiotu podniosla sie i do srodka weszla Selucia. Mimo iz ubrana byla w proste, brazowe spodnice do konnej jazdy i biala bluzke, zachowywala sie niczym krolowa wkraczajaca do stajni. Nadzwyczaj brudnej stajni, jesli sadzic po wyrazie twarzy. Najwyrazniej za nic miala skrzetnosc Lopina i Noala, ktorych sprzatanie mogloby usatysfakcjonowac najbardziej surowa matke. -Chce sie z toba widziec - powiedziala bez wstepow, rozciagajac samogloski. Rownoczesnie musnela palcami chustke na glowie, sprawdzajac, czy nie odslania jej krotkich slomianych wlosow. - Chodz. -Czego ona ode mnie chce? - zapytal, opierajac sie lokciami na stole. Potem wyciagnal nogi i skrzyzowal w kostkach. Kiedy kobieta uzna, ze jest sie na kazde jej skinienie, zawsz juz tak bedzie. -Ona ci powie. Marnujesz czas, Zabaweczko. Nie bedzie zadowolona. -Jezeli moj Skarb oczekuje, ze bede na kazde jej skinienie, lepiej niech sie przygotuje na szereg rozczarowan. - Selucia skrzywila sie. Choc jej pani tolerowala to imie, dla niej bylo osobista obraza. Zaplotla ramiona na wydatnych piersiach. Bylo jasne jak slonce, ze miala zamiar czekac, az zdecyduje sie pojsc za nia, a odwlekanie nieuchronnego stanowilo w jej oczach dowod braku piatej klepki. Rzucil kosci. Oczy Czarnego. Spodziewaja sie, ze bedzie skakal, gdy Tuon powie: "zaba". Ha! Kolejny rzut, kosci potoczyly sie po stole, jedna prawie wypadla za krawedz blatu. Oczy Czarnego. W koncu i tak nie mial nic innego do roboty. I choc podjal decyzje, ociagal sie z wkladaniem kaftana z dobrego, ufarbowanego na brazowo jedwabiu. Zanim nasadzil kapelusz, Selucia juz niecierpliwie wybijala rytm stopa. - Coz, na co jeszcze czekamy? - zapytal. Syknela na niego. Trzymala uniesiona klape namiotu i zwyczajnie syczala na niego niczym kot. Kiedy wszedl do wnetrza wozu, Setalle i Tuon siedzialy na lozkach i rozmawialy. W momencie gdy sie pojawil, zamilkly, obrzucajac go przelotnymi, acz badawczymi spojrzeniami. Z czego wynikalo, ze przed chwila rozmawialy wlasnie o Macie Cauthonie. Poczul, jak wlosy jeza mu sie na glowie. Najwyrazniej Tuon chciala czegos, o czym wiedziala, ze mu sie nie spodoba. I nie miala zamiaru przyjac do wiadomosci ewentualnego "nie". Wiszacy stol znajdowal sie pod sufitem, Tuon zajela wiec miejsce na stolku, a rownoczesnie Selucia przecisnela sie obok niego i stanela przy swej pani; sliczne, wielkie oczy patrzyly bacznie z groznej twarzy. "Od reki powiescie wszystkich wiezniow". -Chcialabym zobaczyc wspolna sale w gospodzie - oznajmila. - Albo w tawernie. Nigdy w zadnej nie bylam. Zabierzesz mnie do miasta, Zabaweczko. Wypuscil dlugo wstrzymywany oddech. -Prosze bardzo. Gdy tylko Thom i Juilin wroca z wiadomoscia, ze jest bezpiecznie. -To musi byc naprawde podle miejsce. To, co sie nazywa mordownia. Opadla mu szczeka. Podle? Mordownie byly najpodlejsze z podlych, brudne, mroczne, podawano w nich tanie ale i wino, ktore i tak nie byly warte polowy swej ceny, jedzenie jeszcze gorsze, a siadajace na kolanach kobiety myslaly tylko o tym, jak oproznic komus kieszen lub odciac sakiewke, albo pozostawaly w zmowie z dwoma lotrami, ktorzy rozwala ci czaszke, gdy pojdzie sie z nia do jej pokoju. O kazdej godzinie dnia i nocy mozna bylo w nich zasiasc do kilkunastu rodzajow kosci, a gra czasami toczyla sie o zaskakujaco wysokie stawki, jesli wziac pod uwage otoczenie. Nie grano o zloto - tylko skonczony glupiec pokazywalby zloto w mordowni - ale srebra na stolach bywalo sporo. Tylko nieliczni sposrod graczy mogli sie poszczycic z grubsza uczciwym sposobem, dzieki ktoremu weszli w posiadanie swych monet, ale ci nieliczni mieli spojrzenia rownie twarde co lamignaty i nozownicy zerujacy noca na pijanych. W mordowniach zawsze bylo paru osilkow z palkami na wypadek rozroby i przez wiekszosc czasu pracowali oni ciezko na swa zaplate. Zazwyczaj skutecznie potrafili uchronic klientow przed pozabijaniem sie nawzajem, kiedy im sie nie udalo, wywlekali trupa tylnymi drzwiami i porzucali w zaulku lub na smietniku. W trakcie tej operacji picie i gra trwaly w mordowni w najlepsze. Tak to wygladalo. Skad sie w ogole dowiedziala o istnieniu takich miejsc? -Czy to ty podpowiedzialas jej ten chory pomysl? - zwrocil sie do Setalle. -Na Swiatlosc, dlaczego tak sadzisz? - odparla, patrzac na niego wielkimi oczyma, jak zawsze czynily kobiety, udajac niewinnosc. Albo kiedy chcialy, zeby mezczyzna sadzil, ze udaja niewinnosc, aby w ten sposob dodatkowo zmacic mu w glowie. Nie potrafil zrozumiec, po co tyle trudu. Od kobiet macilo mu sie w glowie, nawet jesli nic nie robily. -To wykluczone, Skarbie. Kiedy wejde do mordowni z kobieta taka jak ty, w ciagu godziny, o ile dozyje jej uplywu, bede musial szesc razy walczyc na noze. Tuon usmiechnela sie z zadowoleniem. Usmiech trwal tylko ulotny moment, ale zdecydowanie wyrazal zadowolenie. -Naprawde tak ci sie wydaje? -Wiem to z doswiadczenia. - To wywolalo na jej ustach kolejny usmiech rozkoszy. Rozkoszy! Ta przekleta kobieta o niczym innym nie marzyla, jak zobaczyc go w walce na noze! -Mimo to, Zabaweczko, przeciez obiecales. - W najlepsze klocili sie, czy faktycznie obiecal, poniewaz on spokojnie upieral sie przy logice, ze zwykle stwierdzenie zdecydowanie nie jest obietnica, Tuon uparcie twierdzila, ze obiecal, natomiast Setalle wziela do reki tamborek z haftem, a Selucia przygladala sie rozbawionym wzrokiem kogos, kto oglada gracza na straconej pozycji, a przeciez nie krzyczal, niezaleznie, co imputowala mu Tuon, kiedy rozleglo sie pukanie do drzwi. Tuon zamilkla. - Widzisz, Zabaweczko - powiedziala po chwili - tak to sie wlasnie robi. Pukasz, a potem czekasz. - Skinela przez ramie na swoja pokojowke. -Mozesz stanac przed obliczem pani - zawolala Selucia, prostujac sie godnie. Zapewne oczekiwala, ze wchodzacy ukorzy sie zaraz po wejsciu! W drzwiach pojawil sie Thom, ubrany byl w ciemnoszary kaftan, dzieki ktoremu pasowal do wnetrza dowolnej karczmy czy tawerny: ani zbyt strojny, ani zbyt ubogi. Mezczyzna, ktory placi za siebie, przysluchujac sie plotkom, a kiedy postawi rowniez drugiemu, to tylko po to, by wysluchac jego wiesci czy najnowszych plotek. Nie ukorzyl sie wprawdzie, ale mimo chorej nogi uklonil elegancko. -Moja pani - mruknal do Tuon, a potem spojrzal na Mata. - Harnan powiedzial, ze widzial cie, jak szedles w te strone. Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam? Slyszalem... glosy. Mat zmarszczyl czolo. Na pewno nie krzyczal. -Nie przeszkadzasz. Czego sie dowiedziales? -Ze w miescie od czasu do czasu pokazuja sie Seanchanie. Ale nie zolnierze. Wychodzi na to, ze buduja dwie rolnicze wioski kilka mil na polnoc i trzy wioski na poludniu. Wiesniacy od czasu do czasu przychodza do miasta, zeby cos kupic. Mat zdolal sie nie usmiechnac. Potem odwrocil sie przez ramie i powiedzial tonem, w ktorym zadzwieczala nawet nuta udawanego zalu: -Obawiam sie, ze nici z twojej wycieczki do Maderin, Skarbie. To zbyt niebezpieczne. Tuon splotla dlonie na piersiach, podkreslajac w ten sposob ich ksztalt. Miala znacznie bardziej kobieca figure, niz poczatkowo sadzil. Oczywiscie do Selucii bylo jej daleko, ale mimo to milo bylo spojrzec. -Farmerzy, Zabaweczko - lekcewazaco rozciagala samogloski. - Zaden farmer nigdy nie widzial mojej twarzy. Obiecales mi wizyte w tawernie albo we wspolnej sali gospody i nie zaslonisz sie tak smieszna wymowka. -Nie powinno byc zadnych klopotow z wizyta w gospodzie - powiedzial Thom. - Tym farmerom zalezy na nozyczkach lub garnkach, nie na pijanstwie. Wyglada na to, ze sami robia wlasne ale i nie przepadaja za lokalnym trunkiem. -Dziekuje, Thom - odparl Mat przez zacisniete zeby. - Ona chce zobaczyc mordownie. Siwowlosy bard rozkaszlal sie donosnie, a potem zwawo podkrecil wasa. -Mordownie... - mruknal. -Mordownie. Znasz moze w tym miescie jakas mordownie, do ktorej moglbym ja zabrac, nie prowokujac zamieszek? - w zamierzeniu slowa te mialy brzmiec sarkastycznie, ale Thom zaskoczyl go, poniewaz skinal glowa. -Jest chyba takie miejsce - oznajmil powoli. - Nazywa sie Bialy Pierscien. I tak chcialam tam isc, zeby sie troche rozpytac. Mat zamrugal ze zdziwienia. Choc Thom wszedzie wtapial sie w tlo, w mordowni jego szary kaftan z pewnoscia przyciagnie uwage. Zreszta to moze zbyt lagodnie powiedziane. Zwyczajowy ubior bywalcow takiego przybytku stanowily grube brudne welny i poplamione lny. Poza tym zadawanie pytan w mordowni bylo prosta droga do noza w plecy. Z drugiej strony, moze Thom uznal, ze Bialy Pierscien nie jest taka znowu ostatnia mordownia. Tuon nie musi sie zorientowac, gdy lokal okaze sie po prostu troche gorszy niz zazwyczaj. -Mam zabrac Harnana i tamtych? - zapytal, sprawdzajac swoja hipoteze. -Och. Wydaje mi sie, ze bedziesz wystarczajaca ochrona dla damy - rzekl Thom, usmiechajac sie do Mata cieniem usmiechu, na ktorego widok Mat zdecydowanie sie uspokoil. Ostrzegl wszakze obie kobiety - rzecz jasna, nie bylo mowy, aby Selucia zostala; pani Anan zas odmowila zaproszeniu Tuon, twierdzac, ze widziala juz dosc mordowni jak na jedno zycie - o koniecznosci ukrycia glow pod kapturami. Tuon mogla miec racje, utrzymujac, ze zaden farmer nigdy nie widzial jej oblicza, ale jesli kot moze popatrzec na krola, jak glosilo stare porzekadlo, to farmer mogl kiedys popatrzec na Tuon, kwestia szczescia pozostawalo to, czy jeden z nich nie pojawi sie akurat w Maderin. W jego opinii ta'veren wykrzywial Wzor zazwyczaj w niezbyt korzystny sposob. -Zabaweczko - powiedziala czule Tuon, kiedy Selucia podawala jej plaszcz - w trakcie wizyt na wsi spotykalam wielu farmerow, ale wszyscy stosownie wbijali wzrok w ziemie, nawet gdy pozwalalam im wstac. Uwierz mi, zaden nie widzial mojej twarzy. Tak. Poszedl po swoj plaszcz. Slonce, ktore jeszcze nie dotarlo do zenitu, chowalo sie za bialymi oblokami, jak na wiosne dzien byl dosc rzeski, na dodatek wial mocny wiatr. Mieszkancy miasteczka tloczyli sie na glownym pasazu widowiska: mezczyzni w grubo tkanych welnach albo dosc surowych kaftanach z lepszego materialu, ozdobionych tylko odrobina haftu; kobiety czesto w koronkowych czepkach, w rownie malo ekstrawaganckich sukniach z kolnierzami, wkladanych pod dlugie, biale fartuchy albo ciemnych sukniach z wysokim karczkiem, ze spiralnym haftem na dekolcie; dzieci biegaly wszedzie, uciekajac przed rodzicami, wszystkie wydawaly glosne zachwyty na widok panter Miyory, niedzwiedzi Latelle, zonglerow i polykaczy ognia - Balata i Abara, szczuplych braci, ktorzy dawali widowisko symultaniczne. Mat zatrzymal sie tylko na sekunde, zeby zerknac na akrobatki, a potem juz tylko przepchnal sie przez tlum, trzymajac Tuon pod reke i przyciskajac jej dlon do swojej. Zawahala sie przez chwile, gdy jej zaproponowal ramie, a potem skinela glowa, niczym krolowa udzielajaca pozwolenia chlopu. Thom tez zaproponowal ramie Selucii, ale ona pozostala przy lewym boku swej pani. Przynajmniej nie probowala sie znowu wciskac miedzy nia a Mata. Pod transparentem u wejscia stal Luca w szkarlatnym kaftanie oraz plaszczu i obserwowal monety wpadajace z brzekiem do szklanego sloja, a potem, z nastepnym brzekiem, do sejfu. Usmiechal sie szeroko. Kolejka oczekujacych na wejscie ciagnela sie niemalze na sto krokow wzdluz plociennej sciany, z miasta wciaz wychodzili kolejni ludzie, zmierzajac ku widowisku. -Dwa, trzy dni tu spedzone moglyby nam niezle podreperowac kase - poinformowal Mata. - Mimo wszystko to porzadne miasto, a poza tym jestesmy juz dosc daleko od... - Usmiech zniknal mu z twarzy niczym plomien zdmuchnietej swiecy. - Sadzisz, ze jestesmy dostatecznie daleko, co? Mat westchnal. W duszy Valana Luki zloto zawsze zwyciezy strach. Trzymajac Tuon pod reke, nie mogl rownoczesnie otulac sie plaszczem, poly powiewaly wiec za plecami, ale nie przeszkadzalo mu to. Kulacy sie przy bramie straznicy przygladali im sie podejrzliwie, a jeden nawet lekko sie uklonil. Jedwabie i koronki potrafily wywolac takie wrazenie, przynajmniej na zbrojnych z prowincji, a tym wlasnie ci zolnierze byli, mimo ich wypolerowanych helmow i brygantyn. Wiekszosc wspierala sie na swoich halabardach jak chlopi na lopatach. Po kilku krokach za murami miasta Thom przystanal i odwrocil sie, a Mat nie mial innego wyjscia, jak tez sie zatrzymac, poniewaz ostatecznie nie wiedzial, gdzie znajduje sie Bialy Pierscien. -Liczna straz, kapitanie - powiedzial Thom, a w jego glosie zabrzmialy troskliwe tony. - Duzo tu zbojcow w okolicy? -Nie ma tu zadnych przestepcow - ponuro zaprzeczyl posiwialy straznik. Wypukla biala blizna wskros kwadratowej twarzy w polaczeniu ze zmruzonymi oczyma jemu samemu nadawala wyglad zboja. On nie wspieral sie na halabardzie, trzymal ja w sposob wskazujacy na umiejetnosc obchodzenia sie z nia. - Seanchanie zlikwidowali tych paru, ktorych nam nie udalo sie znalezc. Przechodz dalej starcze. Blokujesz brame. - W zasiegu wzroku nie bylo ani jednego wozu czy powozu, a tych kilku przechodniow zajmowalo niewiele miejsca. Luk bramy bylby w stanie pomiescic dwa wozy jadace obok siebie, dopiero wtedy moze ocieralyby sie osiami. -Seanchanie powiedzieli, ze wystawiamy za slabe warty - wtracil wesolo przysadzisty straznik, mniej wiecej w wieku Mata - a lord Nathin uwaznie wsluchuje sie w slowa Seanchan. Siwy dowodca uderzyl go dlonia w stalowej rekawicy w tyl helmu tak mocno, ze tamten az sie zachwial. -Pilnuj swego jezyka, gdy gadasz z obcymi, Keilar - warknal - w przeciwnym razie, zanim zdazysz mrugnac, juz bedziesz z powrotem u pluga. Moj panie - dodal jeszcze, zwracajac sie tym razem do Mata i unoszac odrobine glos - z pewnoscia powinienes przywolac do porzadku sluzacego, zanim narobi sobie klopotow. -Prosze o wybaczenie, kapitanie - pokornie rzekl Thom i sklonil biala glowe, tworzac idealny wizerunek skarconego slugi. - Bez obrazy. Uprzejmie przepraszam. -Ciebie tez by zdzielil, gdyby mnie nie bylo w poblizu - Mat poinformowal Thoma, gdy ten go dogonil. Thom wyraznie utykal. Z pewnoscia musial byc bardzo zmeczony, jesli sobie na to pozwalal. - O malo tego nie zrobil. I czego sie dowiedziales, zeby to bylo warte ryzyka? -Gdyby ciebie nie bylo, gdybys nie byl taki wystrojony, nie zapytalbym - zachichotal Thom, gdy zanurzali sie w miasto. - Pierwsza lekcja, jakie pytania zadawac, druga, rownie wazna, kiedy pytac. Dowiedzialem sie, ze zadnych bandytow w okolicy nie ma, co zawsze lepiej wiedziec, chociaz w sumie to nigdy nie slyszalem o bandach dostatecznie licznych, zeby mogly zaatakowac nasza karawane. Dowiedzialem sie, ze Seanchanie maja Nathina w garsci. Albo posluchal ich rozkazow odnosnie do liczebnosci wart, albo traktuje ich uwagi jak rozkazy. A co najwazniejsze, dowiedzialem sie, ze zbrojni Nathina nie sa przeciwko Seanchanom. Mat zerknal na niego spod oka. -Nie pluja, wypowiadajac to slowo, Mat. Nie krzywia sie, nie znizaja glosu. Nie beda walczyc z Seanchanami, poki Nathin nie rozkaze, a on tego nie zrobi. - Thom westchnal ciezko. - Dziwna sprawa. Od Ebou Dar az tutaj, wszedzie to samo. Ci obcy przychodza, przejmuja wladze, narzucaja swoje prawa, niewola przenoszace kobiety, a jesli nawet szlachcie jest to nie w smak, niewielu prostych ludzi podziela jej odczucia. Oczywiscie, chyba ze krewnej lub zonie zaloza na szyje obroze. Bardzo dziwne i zle wrozy perspektywom ich wypedzenia. Z drugiej strony, Altara to Altara. Zaloze sie, ze w Amadicii czy Tarabon spotykaja sie ze znacznie chlodniejszym przyjeciem. - Pokrecil glowa. - Musimy w to wierzyc, w przeciwnym razie... - nie powiedzial, co w przeciwnym razie, ale nietrudno bylo sobie wyobrazic. Mat zerknal na Tuon. Co czula, slyszac, jak Thom mowi w ten sposob o jej ludzie? Nie powiedziala nic, tylko szla, spod kaptura ciekawie obserwujac wszystko. Domy o trzech lub czterech pietrach i ceglanych scianach kryte dachowka, ograniczaly szerokie, brukowane kamieniem ulice Maderin. Miedzy nie wciskaly sie sklepy i gospody, ktorych szyldy i godla kolysal silny wiatr. Nad lukowato sklepionymi drzwiami do stajni i domostw bogaczy swiecily wielkie latarnie, mniejsze przyswiecaly skromniejszym budynkom biedoty i oswietlaly sznury prania, wiszace niemalze w kazdym oknie. Wozy i taczki zaladowane balami, skrzyniami i barylkami, z pewnoscia pelne oslawionych produktow przemyslowych Poludnia, powoli przeciskaly sie przez niezbyt gesty tlum: mezczyzni i kobiety kroczyli zwawo, dzieci bawily sie w ganianego. Tuon wszystkiemu przygladala sie z tym samym zainteresowaniem. W rownym stopniu jej uwage przyciagal mezczyzna z przenosna oselka, krzyczacy, ze ostrzy noze i nozyczki do tego stopnia, iz sa w stanie wykrawac marzenia, co chuda kobieta o ponurym obliczu, w skorzanych spodniach i z dwoma mieczami przytroczonymi na plecach. Bez watpienia strazniczka karawany kupieckiej lub Mysliwy Polujacy na Rog, tak czy siak, osobliwosc. Piersiasta Domani w obcislej, czerwonej sukni, wlasciwie prawie przezroczystej, z dwoma umiesnionymi straznikami w luskowych zbrojach, zasluzyla sobie na rownie uwazne spojrzenie co wyglodzony, jednooki handlarz szpilkami, iglami i wstazkami, w znoszonych welnach. Tego rodzaju ciekawosci nie zdradzala w Juradorze, moze dlatego ze tam interesowaly ja glownie jedwabie. Tutaj probowala wbic sobie w pamiec wszystko co widziala. Thom wkrotce zaprowadzil ich w labirynt kretych uliczek, z ktorych wiekszosc zaslugiwala na swoje miano tylko dlatego, ze wybrukowano je kocimi lbami, wielkosci zlozonych piesci mezczyzny. Nad glowami wznosily sie budynki prawie tak wysokie jak te na glownej ulicy - sklepy na parterze, nieba wlasciwie nie widac. Wiekszosc tych bocznych uliczek byla zbyt waska, zeby zmiescil sie w nich woz - w niektorych miejscach Mat wcale nie musial rozkladac szeroko rak, zeby dotknac przeciwleglych scian - i nieraz przyciskal Tuon do frontonu, zeby przepuscic turkoczaca po kamieniach wyladowana taczke, wsrod glosnych przeprosin wykrzykiwanych przez niemajacego zamiaru zwolnic taczkarza. W tej gmatwaninie przejsc mozna bylo tez spotkac tragarzy - szli przygieci niemal do ziemi ciezarem jakiejs beli czy skrzyni, opartej o zamocowana na biodrach wyscielana podporke. Na sam widok Mata rozbolaly plecy. Przypomnialo mu sie, jak bardzo sam nienawidzi pracy. Juz mial zapytac Thoma, jak daleko jeszcze - Maderin nie bylo az tak wielkie - kiedy dotarli do Bialego Pierscienia, ktory znajdowal sie w jednym z tych najwezszych zaulkow, w ktorych mozna objac ramionami caly przeswit uliczki. Budynek byl z cegly, dwupietrowy, miescil sie naprzeciw warsztatu wytwarzajacego noze. Malowane godlo wisialo nad czerwonymi drzwiami i na widok frywolnego pierscienia z koronki jego obawy powrocily. Pierscien pierscieniem, ale jesli to nie byla damska podwiazka, to chyba w zyciu zadnej nie widzial na oczy. Byc moze faktycznie nie byla to mordownia, ale miejsca w ten sposob oznaczone zazwyczaj cieszyly sie wlasnym rodzajem zlej slawy. Poluzowal noze w rekawach, w podeszwach butow, sprawdzil te za pola kaftana, wreszcie wzruszyl ramionami, zeby poczuc ostrze, ktore wisialo miedzy lopatkami. Choc, jesli sprawy zajda az tak daleko... Tuon z aprobata pokiwala glowa. Ta przekleta kobieta az umierala z pragnienia, by zobaczyc go w walce na noze! Selucia miala dosc rozumu, by zmarszczyc brwi. -Ach, tak - powiedzial Thom. - Sluszna ostroznosc. - I sam dokonal przegladu swoich nozy, co tylko poglebilo niepokoj Mata. Thom nosil przy sobie prawie tyle ostrzy, co on, w rekawach, za kaftanem. Selucia zamigala palcami do Tuon i znienacka rozpetala sie miedzy nimi milczaca klotnia. Oczywiscie, wiadomo bylo, jak sie skonczy - w koncu to Tuon byla pania Selucii, jak czlowiek jest panem psa, a nikt nie spiera sie ze swoim psem - ale klotnia byla porzadna, a obie kobiety patrzyly na siebie z coraz wiekszym uporem. Na koniec Selucia zlozyla wreszcie dlonie i sklonila glowe. Niechetne podporzadkowanie rozkazom. -Wszystko bedzie dobrze - probowala rozweselic ja Tuon. - Zobaczysz. Bedzie dobrze. Mat zalowal, ze sam nie ma takiej pewnosci. Wciagnal gleboki oddech, podal Tuon reke i ruszyl za Thomem. W przestrzennej, wylozonej boazeria wspolnej sali Bialego Pierscienia znajdowalo sie ponad dwadziescioro mezczyzn i kobiet, w polowie byli wyraznie obcy; siedzialo sie przy kwadratowych stolach pod sklepieniem z grubych belek. Wszyscy obecni byli dosc schludnie odziani w niezle welny, pozbawione ekstrawaganckich zdobien, wiekszosc w parach rozmawiala nad winem, plaszcze wisialy na niskich oparciach krzesel, niemniej trzech mezczyzn i jedna kobieta oddawalo sie grze w kosci, kosci byly jaskrawoczerwone. Z kuchni dolatywaly przyjemne zapachy - miedzy innymi pieczonego miesa. Najpewniej kozlina. Obok szerokiego, kamiennego kominka, na ktorym plonal skromny ogien i na ktorego gzymsie pysznil sie cylindryczny zegar w oprawie z polerowanego mosiadzu, kolyszac biodrami, spiewala wielkooka kobieta, wdziekami dorownujaca Selucii - aby nie bylo w tej kwestii zadnych watpliwosci, bluzke miala rozwiazana prawie do talii - spiewala do akompaniamentu cymbalow i fletu piosenke o kobiecie zmieniajacej kochankow jak rekawiczki. Glos miala lubiezny stosownie do slow. Zaden z gosci najwyrazniej jej nie sluchal. Wiosna poszlam na spacer po rosie, Mlody Jac wlasnie siano kosil, wlosy mial jasne i oczy urocze. Dalam mu buzi, jak niby mialam sie oprzec? Dotykal mnie, glaskal, az pora pozna nastala Nie powiem, nie powiem, ile razy wzdychalam. Tuon zsunela kaptur, weszla do srodka i spod zmarszczonych brwi rozejrzala sie po pomieszczeniu. -Jest pan pewien, ze to naprawde mordowania, panie Merrilin? - zapytala. Szeptem, dzieki Swiatlosci. Z niektorych miejsc za takie pytanie mozna bylo od razu wyleciec i nikt by sie nie ogladal na jedwabne kaftany. W innych po prostu podwajano ceny. -Zapewniam cie, ze o tej godzinie nigdzie w Maderin nie znajdziesz wiekszej kolekcji zlodziei i lotrow - mruknal Thom, gladzac wasa. Teraz Jac ma godzinke, gdy jasne jest niebo, a Willi ma godzinke, gdy ojca nie ma. Na stryszku, na sianie Moril mnie tuli i koi, w poludnie przychodzi Keilin, on sie niczego nie boi! Wieczorem lord Brelan mnie w lozku rozgrzewa. Rankami pan Andril, choc lat mu nie zbywa. Och, coz, coz biednej dziewczynie zostalo? Milosci tak wiele, a godzin tak malo. Tuon najwyrazniej nie byla przekonana, ale z Selucia u boku podeszla do dziewczyny i zaczela sie jej uwaznie przygladac. Tamta zajaknela sie, niemniej zaraz podjela piosenke. Spiewala nad glowa Tuon, probujac ja demonstracyjnie ignorowac. Wychodzilo na to, ze z kazda zwrotka dodawala kolejnego kochanka do listy. Muzyk grajacy na cymbalach usmiechnal sie do Selucii i otrzymal w zamian lodowate spojrzenie. Podobny los spotkal takze dwie kobiety, jedna byla drobna i miala krotkie czarne wlosy, druga znowuz wdziekami moglaby rywalizowac z piesniarka, na glowie miala chustke - niemniej skonczylo sie na spojrzeniach. Goscie zajmowali sie swoimi sprawami. -To nie jest mordownia, co to za miejsce? - cicho zapytal Mat. - Dlaczego w srodku dnia jest tu tylu ludzi? - Tylko rankami i wieczorami wspolne sale gospod bywaly rownie pelne. -Miejscowi sprzedaja oliwe, koronki i emalie - odpowiedzial cicho Thom - a zamiejscowi kupuja. Wychodzi na to, ze lokalny zwyczaj nakazuje spedzic najpierw jakis czas przy winie i rozmowie. Jezeli sie nie ma mocnej glowy - dodal oschle - po wytrzezwieniu moze sie okazac, ze interes wcale nie wyglada tak dobrze, jak przedtem. -Swiatlosci, Thom, ona nigdy nie uwierzy, ze to mordownia. Myslalem, ze nas zabierzesz w jakies miejsce, gdzie pija straznicy karawan kupieckich albo czeladnicy. Wtedy moze by sie dala przekonac. -Zaufaj mi, Mat. Sadze, ze musisz dopiero odkryc, iz pod pewnymi wzgledami ona naprawde zyla dotad w wiezy w kosci sloniowej. "W wiezy z kosci sloniowej? Skoro bracia i siostry probowali ja zabic?". -Moze sie zalozymy o korone? Thom zachichotal. -Zawsze chetnie poloze reke na twoim zlocie. Tuon i Selucia wrocily, z ich twarzy trudno bylo cos wyczytac. -Oczekiwalam, ze klienci beda gorzej ubrani - cicho oznajmila Tuon - i moze jakiejs walki, niemniej ta piosenka jest zbyt obsceniczna jak na przyzwoita gospode. Z drugiej strony spiewaczka jest za bardzo ubrana, zeby ja dobrze zaspiewac. O co tu chodzi? - w jej glos wkradly sie podejrzliwe tony, kiedy Mat podawal Thomowi monete. -Och - odrzekl Thom, wsuwajac monete do kieszeni kaftana - podejrzewalem, ze mozesz byc rozczarowana obecnoscia wylacznie bardziej prosperujacych lotrow... nie zawsze sa rownie barwnymi postaciami co ci biedniejsi... ale Mat upieral sie, ze nie zauwazysz. - Zmierzyla Mata spojrzeniem, a ten az usta rozdziawil z obrazy. I zaraz je zamknal. Co mozna dodac? Juz warzyl sie w kotle z ukropem. Po co jeszcze podsycac ogien. Kiedy podeszla do nich karczmarka, okragla kobieta z podejrzanie czarnymi wlosami pod koronkowym czepkiem, wcisnieta w szara suknie, haftowana czerwienia i zielenia na co najmniej obfitym dekolcie, Thom uklonil sie i mruknal: - Wybaczcie mi, moj panie, moja pani, ale pozwole sobie sie oddalic - powiedzial dostatecznie glosno, by pani Heilin slyszala. Karczmarka miala nieustepliwy usmiech, ale obecnoscia szlachty poczula sie zobowiazana, uklonila sie tak gleboko, ze wyprostowanie sie pozniej kosztowalo ja sporo trudu, a potem w niewielkim tylko stopniu okazala rozczarowanie, gdy Mat zamowil wylacznie wino i moze cos do zjedzenia, nie zas pokoje. Najlepsze wino. Mimo to, placac, pozwolil jej zajrzec do sakiewki i przekonac sie, ze jest w niej zloto obok srebra. Jedwabny kaftan wprawdzie wywieral odpowiednie wrazenie, ale placacy zlotem lachmaniarz zazwyczaj mial lepsza obsluge niz lord z miedziakami. -Poprosze ale - zazyczyla sobie Tuon, zaciagajac. - Nigdy w zyciu jeszcze nie pilam ale. Powiedz mi, poczciwa kobieto, kiedy ci ludzie zaczna sie bic na noze? Mata kompletnie zamurowalo. Pani Heilin zamrugala, a po chwili przekrzywila glowe, jakby niepewna, ze uslyszala to, co uslyszala. -Nie obawiaj sie, moja pani - odrzekla. - Od czasu do czasu wprawdzie sie to zdarza, gdy wino zagra w glowach, ale bez trudu sobie z kazdym poradze. -Jesli chodzi tylko o mnie, to nie, dziekuje - poinformowala ja Tuon. - Ludzie musza sie zabawic. Usmiech na obliczu karczmarki zrobil sie zdecydowanie krzywy, wlasciwie to prawie zniknal, jednak jakos zdolala sie uklonic, a potem odeszla z moneta Mata w garsci. Po drodze krzyczala: -Jera, wina dla lorda i lady, dzban Kiranaille. Oraz kufel ale. -Nie mozesz zadawac takich pytan, Skarbie - cicho wyjasnial Mat, prowadzac Tuon i Selucie do wolnego stolika. Selucia nie miala zamiaru siadac. Wziela od Tuon plaszcz, przewiesila go przez oparcie krzesla, odsunela je dla Tuon i stanela za jej plecami. - To niegrzeczne. Poza tym, to cie poniza w ich oczach. - Dzieki Swiatlosci za wszystkie te rozmowy z Egeanin, jakimkolwiek imieniem chciala sie poslugiwac. Seanchanie gotowi byli zrobic kazde glupstwo, byle uniknac czegos, co ich ponizy w oczach obecnych. Tuon pokiwala z namyslem glowa. -Wasze obyczaje bywaja niekiedy bardzo osobliwe, Zabaweczko. Bedziesz mi musial wiecej o nich powiedziec. Co nieco juz sie dowiedzialam, ale musze przeciez znac wszystkie obyczaje ludzi, ktorymi bede rzadzic w imieniu Imperatorowej, oby zyla wiecznie. -Z checia naucze cie wszystkiego, co wiem - zapewnil ja Mat, rozpinajac plaszcz i pozwalajac, by zsunal sie swobodnie na oparcie krzesla. - Na pewno przyda ci sie wiedza o naszym zyciu, nawet jesli ostatecznie wladac bedziesz domena znacznie mniejsza, niz ci sie wydaje. - Kapelusz polozyl na stole. Tuon i Selucia jeknely jednym glosem, obie natychmiast siegnely po kapelusz. Tuon schwycila go pierwsza i szybko zdjela na krzeslo obok siebie. -To jest bardzo zly znak, Zabaweczko. Nigdy nie kladz kapelusza na stole. - Wykonala jeden z tych dziwnych gestow przeciw zlemu: zawinela dwa srodkowe palce, a pozostale dwa sztywno wyprostowala. Selucia postapila podobnie. -Bede o tym pamietal - powiedzial chlodno. Byc moze zbyt chlodno. Tuon rzucila mu zle spojrzenie. Bardzo zle. -Postanowilam, ze nie bedziesz moim podczaszym, Zabaweczko. Przynajmniej do chwili, nim nie nauczysz sie pokory, ktorej probuje cie nauczyc wylacznie z takim skutkiem, ze doprowadzasz mnie do szalu. Byc moze zamiast tego zrobie cie forysiem. Znasz sie na koniach. Podobaloby ci sie, gdybys mogl biec przy moim strzemieniu? Ubranko jest dosc podobne jak u podczaszych, ale twoje dodatkowo ustroje wstazeczkami. Rozowymi. Udalo mu sie utrzymac kamienna twarz, ale poczul, ze pala go policzki. Tylko od jednej osoby mogla sie dowiedziec o jego przygodach z rozowymi wstazkami, Tylin jej powiedziala. Nie moglo byc inaczej. Zeby sczezl, kobiety naprawde wszystko sobie mowily! Sluzaca, ktora przyniosla ich napoje, wybawila go od koniecznosci sformulowania zgrabnej riposty. Jera okazala sie usmiechnieta dziewczyna, zaokraglona w sposob nieomal rownie apetyczny co spiewaczka, a choc kraglosci te nie byly tak wyeksponowane jak u tamtej, to obcisly fartuszek tez nie kryl ich znowu tak bardzo. To samo mozna bylo powiedziec o szarej, welnianej sukience. Oczywiscie, raz tylko, przelotnie na nia zerknal. W koncu byl w towarzystwie swojej przyszlej zony. Zreszta tylko najwiekszy glupiec przygladal sie kobietom, bedac z inna. Jera postawila na stole cynowy dzban i dwa cynowe pucharki, a potem podala Selucii kufel piwa i zamrugala ze zdziwieniem, gdy ta przekazala go Tuon, a sama przysunela sobie pucharek. Dal jej srebrny grosz, zeby za duzo nie myslala, ona zrewanzowala mu sie olsniewajacym usmiechem i uklonem. Potem podbiegla realizowac nastepne zamowienie karczmarki. Nieczesto pewnie dostawala srebro. -Czemu sie do niej nie usmiechnales, Zabaweczko"? - zapytala Tuon, podnoszac kufel do ust i marszczac nos. - Jest sliczna. Miales tak kamienny wyraz twarzy, ze pewnie sie przestraszyla. - Sprobowala i jej oczy rozszerzyly sie z zaskoczenia. - To jest zupelnie niezle. Mat westchnal i upil spory lyk ciemnego wina, w ktorego bukiecie mozna bylo wyczuc slad kwiatow. W zadnych wspomnieniach, ani wlasnych, ani tamtych mezczyzn, nie znajdowal zrozumienia dla kobiet. Coz, moze pare razy sie udalo, tu i owdzie, ale nigdy w pelni. Tuon saczyla ale - nie mial zamiaru mowic jej, ze ale sie pociaga, a nie saczy. Byc moze swiadomie postanowila sie upic, aby w pelni zaznac rozkoszy wizyty w mordowni; dzis nie czul sie na silach niczego w niej zmieniac, pewnie zreszta nigdy do tego nie dojdzie. W kazdym razie saczac ale, ta denerwujaca, mala kobietka wypytywala go o obyczaje. Wyjasnienie jej, jak zachowywac sie w mordowni, bylo stosunkowo proste. Nie rozgladac sie, nie zadawac pytan, usiasc plecami do sciany w poblizu drzwi na wypadek, gdyby trzeba bylo sie natychmiast wynosic. Najlepiej w ogole tam nie chodzic, ale kiedy nie ma innego wyjscia... Szybko jednak przeszla do pytan o dwory i palace, a tu niewiele mogl jej pomoc. Wiecej wiedzial o obyczajach panujacych na dworach Eharon i Shioty czy dziesiatek innych martwych krain niz o wspolczesnosci. Strzepy tego, co zapamietal z wizyt w Caemlyn i Lzie stanowily cala jego wiedze, do tego jeszcze okruchy wspomnien z Fal Dary i Shienaru. No coz, pozostawal jeszcze Ebou Dar, ale o tym juz wiedziala. -A wiec duzo podrozowales i gosciles w innych palacach, nie tylko u Tarasin - powiedziala i dopila resztke ale z kufla. On nie wypil jeszcze polowy pucharka, Selucia poprzestala na dwoch moze lyczkach. - Ale najwyrazniej nie jestes szlachetnie urodzony. Do takiego doszlam wniosku. -Nie jestem - potwierdzil zdecydowanie. - Szlachta...__urwal i odkaszlnal. Jakos nie potrafil jej powiedziec w oczy, ze uwaza szlachte za glupcow, ktorzy tak zadzieraja nosa, ze nie widza ziemi pod stopami. Mimo wszystko byla, kim byla. Tuon odsunela kufel na bok i przygladala mu sie jakis czas spojrzeniem bez wyrazu. Wciaz nie odrywajac wzroku od jego twarzy, zasygnalizowala cos Selucii palcami lewej dloni, na co tamta glosno klasnela w dlonie. Kilku gosci spojrzalo na nich z zaskoczeniem. -Nazwales sie graczem - ciagnela dalej Tuon - a pan Merrilin okreslil cie jako najszczesliwszego czlowieka na swiecie. Nadbiegla Jera, a Selucia podala jej kufel. -Nastepny, szybko - nakazala, choc w dosc mily sposob. Mimo wszystko miala iscie krolewskie maniery. Jera uklonila sie pospiesznie i odbiegla, jakby na nia nakrzyczano. -Czasami mam szczescie - ostroznie przyznal Mat. -Przekonajmy sie, czy dzisiaj ci dopisze, Zabaweczko. - Tuon zerknela w kierunku stolu, gdzie po blacie toczyly sie kosci. Nie potrafil dostrzec nic zlego w tym pomysle. Bez watpienia wygra wiecej, niz straci, a niezaleznie jak bardzo bedzie mu dopisywac szczescie, malo prawdopodobne, by jeden z kupcow siegnal po noz. Zreszta nie dostrzegl przy zadnym pasie dlugich nozy, jakie nosili chyba wszyscy dalej na poludnie. Wstal, podal Tuon ramie, a ona delikatnie wsparla dlon na jego nadgarstku. Selucia zostawila swoj pucharek na stole i ruszyla za pania. Dwaj mezczyzni, wyraznie z Altary, jeden chudy i lysy, wlasciwie tylko z wianuszkiem wlosow dookola glowy, drugi z okragla twarza nad potrojnym podbrodkiem, nadasali sie, gdy zapytal, czy obcy moze z nimi zagrac, a trzeci, siwiejacy i mocno zbudowany, z obwisla dolna warga, zesztywnial niczym slup. Kobieta z Tarabon okazala sie bardziej goscinna. -Oczywiscie, oczywiscie. Czemu nie? - powiedziala, nieco niewyraznie wymawiajac slowa. Policzki miala zarozowione, a usmiech, jakim go potraktowala, byl nieco lepki. Najwyrazniej z calego towarzystwa ona wlasnie miala najslabsza glowe. Miejscowi pewnie dbali, by byla zadowolona poniewaz marsy zniknely z czol i tylko siwowlosy nie zmienil wyrazu twarzy. Mat przyniosl od sasiedniego stolu krzesla dla siebie i Tuon. Selucia zajela poprzednia pozycje, co akurat bylo bardzo wskazane. Szesc osob przy stole musialoby sie juz troche tloczyc. Pojawila sie Jera, cala w uklonach podala Tuon kufel obiema rekami i mruknela: - Moja pani... A zaraz potem nastepna sluzaca, siwiejaca i o rownie imponujacej postaci, co pani Heilin, wymienila dzban z winem na stole graczy. Lysy mezczyzna usmiechnal sie i napelnil pucharek Tarabonianki prawie po brzegi. Chcieli, zeby byla zadowolona i pijana. Jednym lykiem oproznila polowe, a potem rozesmiala sie i otarla delikatnie usta koronkowa chusteczka. Dopiero za drugim razem udalo jej sie schowac ja do rekawa. Dzis nie zrobi dobrego interesu. Mat przygladal sie chwile i wkrotce rozpoznal gre. Grano czterema koscmi, nie zas dwoma, ale bez watpienia byla to odmiana piri, czyli par, w ktora grano na tysiace lat przed Arturem Jastrzebie Skrzydlo. Male stosiki srebra, spod ktorego gdzieniegdzie polyskiwalo zloto, lezaly przed kazdym z graczy, on tez polozyl wiec na stole srebrna marke, zeby kupic kosci, podczas gdy krepy zbieral poprzednia wygrana. Nie spodziewal sie ze strony kupcow zadnych klopotow, ale znacznie ograniczy ich prawdopodobienstwo, jesli zabierze im srebro, a nie zloto. Chudy dolozyl do puli, Mat zagrzechotal czerwonymi koscmi w cynowym kubku, a potem wysypal na stol. Zatrzymaly sie, ukazujac cztery piatki. -To zwycieski rzut? - zapytala Tuon. -Nie, poki nie uzyskam identycznego wyniku do pary - odparl Mat, wsadzajac kosci z powrotem do kubka - a po drodze nie przydarzy mi sie czternastka albo Oczy Czarnego. - Kosci zagrzechotaly w kubku, ze stukiem potoczyly sie po stole. Cztery piatki. Szczescie go nie opuscilo, to pewne. Przysunal jedna monete, druga zostawil na swoim miejscu. Znienacka siwy odsunal glosno krzeslo i wstal. -Mam dosc - mruknal i zaczal upychac lezace przed nim monety do kieszeni kaftana. Dwaj pozostali Altaranie przygladali mu sie z niedowierzaniem. -Opuszczasz nas, Vane? - zapytal chudy. - W tym momencie? -Powiedzialem, ze mam dosc, Camrin - warknal siwy i odszedl, lomoczac buciorami po drodze do drzwi. Kobieta z Tarabon pochylila sie niepewnie, paciorki w licznych warkoczykach zastukaly o blat stolu i poklepala grubego po nadgarstku. -To znaczy, ze od ciebie kupie moja emalie, panie Kostelle - powiedziala niewyraznie. - Od ciebie i pana Camrina. Potrojny podbrodek Kostelle zatrzasl sie od smiechu. -Nie inaczej, pani Alstaing. Nie inaczej. Nieprawdaz, Camrin? -Tak sadze - ponuro odparl zapytany. - Tak sadze. - Dolozyl marke do lezacej na stole monety Mata. I znow kosci potoczyly sie po stole. Tym razem wynik dal sume czternastu. -Och - powiedziala Tuon z rozczarowaniem w glosie. - Przegrales. -Wygralem, Skarbie. To zwycieski rzut, jesli jest pierwszy. - Zostawil pierwotna stawke na stole. - Jeszcze raz? - zapytal z usmiechem. Szczescie mu dopisywalo, w porzadku, rownie fantastycznie co zawsze. Jaskrawoczerwone kosci toczyly sie po stole, skakaly po nim, czasami odbijaly sie od lezacych tam monet i rzut za rzutem wychodzilo czternascie bialych oczek. Czternascie wychodzilo na wszelkie mozliwe sposoby. Nawet przy stawce jednej monety stosik przed nim stale rosl. Polowa gosci gospody zebrala sie przy stole i przygladala grze. Usmiechnal sie do Tuon, ktora odpowiedziala skinieniem glowy. Brakowalo mu tego: kosci we wspolnej sali, monety na stole, pytanie, jak dlugo dopisze szczescie. I piekna kobieta obok. Mial ochote w glos smiac sie z radosci. Kiedy kolejny raz krecil kubkiem, handlarka z Tarabon zerknela na niego i przez moment wcale nie wygladala na pijana. Znienacka odechcialo mu sie smiac. Rysy jej twarzy rozmyly sie zaraz, a oczy zaszly mgla, ale w tamtej chwili byly niczym dluta. Miala znacznie mocniejsza glowe, niz przypuszczal. Wychodzilo na to, ze Camrinowi i Kostelle nie uda sie jej wcisnac kiepskiego towaru za dobra cene, czy na czym ich intryga polegala. Przede wszystkim wszak martwilo go, ze kobieta okazala swa podejrzliwosc wobec niego. W sumie przeciez nie postawila nawet jednej monety. Dwaj Alatarnie patrzyli nan zlym okiem, ale trudno oczekiwac od przegrywajacych, zeby nie byli zli na pecha. Ona doszla do wniosku, ze znalazl sposob na oszukiwanie. Mniejsza o to, ze gral ich koscmi, a najpewniej koscmi gospody - za oskarzenie o oszustwo mozna bylo zostac obitym nawet w kupieckiej gospodzie. Mat rzadko czekal na dowod tego rodzaju zarzutow. -Ostatnia kolejka - powiedzial - i mysle, ze na tym skonczymy. Pani Heilin? - Karczmarka byla wsrod kibicow. Podal jej kilka swiezo wygranych srebrnych monet. - Dla uczczenia mojej dobrej passy prosze podawac wszystkim, co chca, poki nie skoncza sie monety. - Za to doczekal sie aprobujacych pomrukow, a ktos poklepal go po plecach. Czlowiek, ktoremu sie stawia, raczej nie wpadnie na to, ze pije za wyludzone pieniadze. Albo przynajmniej zawaha sie dosc dlugo, zeby on i Tuon uciekli. -Przeciez to nie moze trwac wiecznie - mruknal Camrin, przeczesujac dlonia nieistniejace wlosy. - Co powiesz, Kostelle? Po polowie? - Wygrzebal zlota monete z lezacego przed nim stosu, polozyl ja obok srebrnej marki Mata. - Jesli zostala tylko jedna kolejka, zagrajmy o prawdziwe pieniadze. Po tak dobrej passie, musi wreszcie miec pecha. - Kostelle zawahal sie, potarl podbrodki w namysle, potem skinal glowa i dolozyl wlasna zlota korone. Mat westchnal. Mogl sie nie zgodzic na wieksza stawke, ale gdyby teraz zrezygnowal, pani Alstaing mogla go oskarzyc. Podobne skutki moglo wywolac zwyciestwo w tej kolejce. Niechetnie przesunal po blacie stolu srebrne marki, uzupelniajac pule. Przed nim zostaly tylko dwie. Szczegolnie uwaznie krecil kubkiem, zanim wysypal kosci na stol. Nie wierzyl, aby to mialo cokolwiek zmienic. Po prostu rozladowywal emocje. Czerwone kosci potoczyly sie po blacie, uderzyly w stos monet, odbily sie, zawirowaly i dopiero potem zatrzymaly. Na kazdej bylo pojedyncze oczko. Oczy Czarnego. Camrin i Kostelle smiali sie tak, jakby to nie swoje monety wygrali z powrotem, a potem przystapili do podzialu wygranej. Kibice powoli sie rozchodzili, gratulujac dwom kupcom, mruczac slowa pociechy do Mata, niektorzy salutowali mu kolejka, za ktora zaplacil. Pani Alstaing pociagnela dlugi lyk ze swego pucharka, przygladajac mu sie badawczo sponad jego krawedzi, wedle wszelkiego podobienstwa pijana jak ges. Watpil, by wciaz uznawala go za szulera, przeciez ostatecznie wygral tylko jedna srebrna marke. Czasami pech mozna nazwac szczesciem. -A wiec twoje szczescie nie trwa bez konca, Zabaweczko - powiedziala Tuon, kiedy odprowadzal ja do stolu. - A moze masz szczescie tylko w drobnych sprawach? -Nikomu szczescie nie moze dopisywac bez konca, Skarbie. Osobiscie sadze, ze ostatni rzut byl jednym z najszczesliwszych w moim zyciu. Wyjasnil, dlaczego zafundowal wino calej sali i opowiedzial o podejrzeniach kobiety z Tarabon. Przy stole odsunal jej krzeslo, ale nie usiadla, tylko patrzyla na niego. -Moglbys sobie swietnie poradzic w Seandar - powiedziala na koniec, wciskajac mu w rece prawie pusty kufel. - Popilnuj tego, poki nie wroce. Wyprostowal sie, znienacka przestraszony. -Dokad idziesz? - Ufal jej, ze nie ucieknie, ale nie wierzyl, iz bez niego ustrzeze sie klopotow. Na jej twarzy pojawil sie wyraz niekonczacej sie udreki. Nawet teraz wygladala pieknie. -Jesli juz musisz wiedziec, to w miejsce, do ktorego kazdy chodzi sam, Zabaweczko. -Och. Karczmarka powie ci, gdzie to jest. Albo jedna ze sluzacych. -Dziekuje ci, Zabaweczko - powiedziala slodko. - Nie przyszloby mi do glowy, zeby spytac. - Zamigala palcami do Selucii i obie odeszly na tyl gospody, przez cala droge rozmawiajac w milczeniu i chichoczac. Usiadl i ponuro spojrzal w pucharek z winem. Kobietom wyraznie sprawialo przyjemnosc robienie glupcow z mezczyzn. A on byl w polowie poslubiony tej kobiecie. -Gdzie sa panie? - zapytal Thom, osuwajac sie na krzeslo obok Mata i stawiajac na stole prawie pelny pucharek. Mruknal cos po nosem, gdy Mat wyjasnil, a potem zaczal mowic przyciszonym glosem, oparty lokciami o stol tak, zeby miec glowe blisko glowy Mata: - Klopoty przed nami i za nami. Tymi przed nami mozemy sie jeszcze nie przejmowac, ale najlepiej wyjdzmy, gdy tylko wroca. Mat usiadl prosto. -Jakie klopoty? -Z kilkoma karawanami kupieckimi, ktore nas wyprzedzily po drodze, nadeszly wiesci o morderstwie w Juradorze, ktore zdarzylo sie mniej wiecej w czasie naszego wyjazdu. Moze dzien, dwa pozniej. Nieboszczyka znaleziono w jego wlasnym lozku, gardlo mial rozerwane, tyle ze malo bylo krwi. - Nie musial nic wiecej dodawac. Mat upil duzy lyk wina. Przeklety gholam wciaz szedl za nim. Skad wiedzial, ze ma go szukac w widowisku Luki? Ale poniewaz byl wciaz dzien, dwa za nimi, mimo tempa, w jakim posuwala sie karawana, nie dogoni go szybko. Przez materie kaftana musnal srebrny leb lisa. Przynajmniej mial czym z nim walczyc, kiedy sie pojawi. Potwor po dzis dzien nosil blizne po spotkaniu z nim. -A klopoty przed nami? -Na granicy z Murandy stacjonuje seanchanska armia. W jaki sposob udalo im sie ja tam skomasowac bez mojej wiedzy... - Dmuchnal w wasy, wyraznie poruszony wlasna nieudolnoscia. - Coz, niewazne. Kazdemu, kto przejezdza obok, daja do wypicia jakis ziolowy napar. -Ziola? - z niedowierzaniem zapytal Mat. - Co jest zlego w ziolach? -Od czasu do czasu kobieta, ktora go wypije, czuje slabosc, a wtedy pojawiaja sie sul'dam i nakladaja jej obroze. Ale nie to jest najgorsze. Bardzo intensywnie poszukuja drobnej, smaglej Seanchanki. -No coz, jasne, ze poszukuja. Spodziewales sie, ze bedzie inaczej? To rozwiazuje moj podstawowy problem. Thom, kiedy podjedziemy do ich pozycji, mozemy opuscic widowisko i ruszyc lasem. Tuon i Selucia pojada dalej z Luca. Luca z pewnoscia bedzie bohaterem, kiedy im odda Corke Dziewieciu Ksiezycow. Ten ponuro pokrecil glowa. -Szukaja samozwanca, Mat. Kobiety, ktora utrzymuje, ze jest Corka Dziewieciu Ksiezycow. Tyle ze opis jakos zbyt dobrze pasuje. Nie mowia o tym otwarcie, ale zawsze znajdzie sie ludzi, co pija za duzo, a sposrod nich niektorzy zawsze za duzo mowia. Kiedy ja znajda, maja zabic na miejscu. Ma to cos wspolnego z rzekomym zmazaniem hanby, jaka spowodowala. -Swiatlosci! - Matowi zaparlo dech. - Jak to mozliwe, Thom? Przeciez dowodzacy ta armia general musi znac jej twarz, no nie? I pozostali oficerowie rowniez, jak mi sie wydaje. Musza tam byc jacys szlachcice, ktorzy ja znaja. -Nic jej z tego nie przyjdzie. Nawet prosty zolnierz od razu poderznie jej gardlo albo w inny sposob zabije, skoro tak brzmi rozkaz. Slyszalem te opowiesci z kilku zrodel. Nawet jesli wszystkie sa plotka, mialbys ochote ryzykowac? - Mat nie mial najmniejszej ochoty i jeszcze nad winem zabrali sie do ukladania planow. Zreszta nie pili duzo. Mimo, a moze wlasnie dzieki nieustannym wizytom we wspolnych salach i tawernach, Thom pijal oszczednie, a Mat chcial zachowac jasnosc mysli. - Luca oszaleje, gdy bedzie musial sie pozbyc koni dla wszystkich, niezaleznie ile mu zaplacisz - skonstatowal w pewnym momencie Thom. - Poza tym beda nam potrzebne juczne zwierzeta, jesli mamy podrozowac lasem. -Wobec tego zaczne je kupowac. Zanim nadejdzie chwila odjazdu, bedziemy mieli tyle zwierzat, ile bedzie potrzeba. Zaloze sie, ze kilka dobrych koni moge nabyc tutaj, na miejscu. Vanin tez ma dobre oko. Nie przejmuj sie. Zapewniam cie, ze za nie zaplaci. - Thom z powatpiewaniem pokiwal glowa. Nie podzielal optymizmu Mata odnosnie do przelomu moralnego Vanina. -Aludra jedzie z nami? - bialowlosy bard zapytal z zaskoczeniem chwile pozniej. - Bedzie chciala zabrac cala swoja armature. To oznacza wiecej jucznych koni. -Mamy czas, Thom. Do granicy z Murandy jeszcze dluga droga. Chce ruszyc na polnoc, ku Andorowi, albo na wschod, jesli Vanin zna droge przez gory. Lepiej na wschod. - Kazda droga znana Vaninowi bedzie traktem przemytniczym albo rezerwowa trasa ucieczki koniokradow. Taka trasa gwarantowala mniejsze szanse niechcianych spotkan. W Altarze zapewne wszedzie mozna sie bylo natknac na Seanchan, a droga na polnoc z koniecznosci zblizala go ku nieprzyjacielskiej armii. Pojawily sie Tuon i Selucia. Mat wstal, wzial do reki przewieszony przez oparcie krzesla plaszcz tej pierwszej. Thom rowniez sie podniosl i zaopiekowal plaszczem drugiej. -Wychodzimy - nakazal Mat, probujac podac Tuon jej plaszcz. Selucia wyrwala mu go z reki. -Nie widzialam jeszcze zadnej bojki - protestowala Tuon, zbyt glosno. Ludzie ogladali sie: i kupcy, i sluzba. -Wyjasnie na zewnatrz - zapewnil ja cicho. - Z dala od niepowolanych uszu. Tuon popatrzyla na niego pozbawionymi wyrazu oczyma. Wiedzial, ze jest twarda, ale wydawala mu sie taka drobna, niczym sliczna laleczka, ktora szorstkie traktowanie moglo zniszczyc. Zdecydowany byl zrobic wszystko, co konieczne, zeby nic jej sie nie stalo. Wszystko. W koncu skinela glowa i pozwolila, by Selucia otulila ja niebieskim plaszczem. Thom sprobowal w ten sam zaopiekowac sie z kolei Selucia, ale wyrwala mu okrycie z reki i sama sie soba zajela. Mat nie przypominal sobie, by komukolwiek pozwalala podawac sobie plaszcz. Kreta uliczka byla calkowicie wyludniona. Bury pies o zapadnietych zebrach przyjrzal im sie podejrzliwie, po chwili odtruchtal za najblizszy rog. Mat ruszyl rownie szybko w przeciwna strone, po drodze dzielil sie otrzymanymi od Thoma informacjami. Jesli nawet oczekiwal wstrzasu czy zdumienia, to spotkalo go rozczarowanie. -To pewnie sprawka Ravashi lub Chimal - powiedziala z namyslem mala kobietka, jakby cala seanchanska armia wyslana na jej poszukiwania byla niczym wiecej niz tylko drobna zawada. - Moje siostry, najbardziej zblizone do mnie wiekiem. Aurana jest na to chyba za mloda, ma dopiero osiem lat. Wy byscie powiedzieli: czternascie. Chimal wystrzega sie afiszowania ze swymi ambicjami, ale Ravashi zawsze uwazala, ze dziedzictwo jej sie nalezy z tytulu starszenstwa. Niewykluczone, ze to ona zaczela rozsiewac plotki, zorientowawszy sie, ze zniknelam. To bylby naprawde sprytny ruch. Jesli faktycznie o nia chodzi. - Mowila tak spokojnie jakby wiodla konwersacje na temat tego, czy bedzie padac. -Z tym spiskiem mozna by sobie bez trudu poradzic, gdyby moja pani znajdowala sie w palacu Tarasin, gdzie jej miejsce - powiedziala Selucia, a Tuon natychmiast zrzucila maske opanowania. Coz, wyraz jej oblicza stal sie jeszcze zimniejszy, teraz juz zupelnie niczym twarz kata, ale rownoczesnie ruszyla na swa pokojowke, migoczac palcami tak wsciekle, ze prawie iskry lecialy. Selucia zbladla, osunela sie na kolana, przywarla glowa do ziemi, skulila w sobie. Wykonala pojedynczy gest palcami, a Tuon opuscila rece, stala tak spogladajac na owinieta chustka glowe Selucii, dyszac ciezko. Po chwili pochylila sie i pomogla tamtej wstac. Stojac tuz przy niej, powiedziala cos krotkiego mowa palcow. Selucia odpowiedziala w tym samym, milczacym jezyku, Tuon znowu wykonala ten sam gest, a potem wymienily niesmiale usmiechy. Lzy zalsnily w ich oczach. Lzy! -Powiecie mi, o co tu chodzilo? - spytal Mat. Odwrocily glowy i spojrzaly nan badawczo. -Co zaplanowales, Zabaweczko? - zapytala w koncu Tuon. -Ebou Dar odpada, jesli o to ci chodzi, Skarbie. Jezeli jedna armia otrzymala rozkazy zabicia cie na miejscu, istnieje prawdopodobienstwo, ze inne takze, a po drodze do Ebou Dar spotkalibysmy nazbyt wielu zolnierzy. Nie przejmuj sie, wymysle jakis sposob, zeby cie tam bezpiecznie dostarczyc. -A wiec zawsze... - Spojrzala ponad jego ramieniem, jej oczy rozszerzyly sie, powedrowal za jej wzrokiem i zobaczyl siedmiu czy osmiu mezczyzn, wychodzacych zza zakretu alejki. Kazdy dzierzyl w dloni obnazony miecz. Na jego widok przyspieszyli. -Uciekaj, Tuon! - krzyknal, odwracajac sie ku napastnikom. - Thom, zabierz ja stad! Noze z rekawow znalazly droge do dloni, rzucil je niemal rownoczesnie. Lewa klinga wbila sie w oko siwiejacego mezczyzny, prawa ugodzila w gardlo jakiegos chudzielca. Pod oboma zalamaly sie nogi, osuneli sie na kolana, zanim jednak ich miecze zadzwonily po bruku, on juz biegl w ich strone, sciskajac w dloniach noze dobyte z podeszew butow. Zaskoczylo ich chyba, ze tak latwo stracili dwu ludzi, jak tez fakt, ze zaatakowal, zamiast uciekac. Poniewaz ruszal sie blyskawicznie, oni zas przeszkadzali sobie nawzajem w waskiej uliczce, odebral im wiekszosc przewagi, jaka miecz ma nad nozem. Na nieszczescie, nie do konca. Potrafil odbic ostrzem klinge miecza, ale tylko wtedy, gdy ktorys wyraznie zaznaczal sztych. Prawie natychmiast dorobil sie kolekcji drasniec: na zebrach, lewym udzie, prawym policzku, ostatni cios z pewnoscia poderznalby mu gardlo, gdyby na czas nie uchylil glowy. Gdyby jednak sprobowal uciec, dopadliby go z tylu. Skrwawiony i zywy to lepiej niz martwy. Szermowal szybciej niz kiedykolwiek w zyciu, ruchy jego rak byly precyzyjne, prawie delikatne. Kazda proba popisywania sie oznaczala smierc. Zatopil ostrze noza w sercu jakiegos grubasa, wyrwal je, zanim jeszcze nogi sie pod tamtym ugiely. Przecial sciegno w lokciu mezczyzny zbudowanego jak kowal, tamten wypuscil miecz z dloni i niezgrabnie siegnal lewa reka do pasa po dlugi noz. Mat zignorowal to niebezpieczenstwo - tamten juz slanial sie z utraty krwi, zanim ostrze opuscilo pochwe. Czlowiek o kwadratowej twarzy tylko westchnal, gdy ostrze Mata ugodzilo go w kark. Siegnal dlonia za glowe, zdolal przejsc dwa kroki i padl. Gdy jedni umierali, inni zajmowali ich miejsce, a on poruszal sie jeszcze szybciej, tanczac tak, ze jeden, ktory padal, oslanial go przed mieczem nastepnego, a on tymczasem wslizgiwal sie pod miecz trzeciego. Swiat zmienil sie w jego dwa noze i mezczyzn, ktorzy przepychali sie, by go dostac; noze bezblednie znajdowaly najbardziej wrazliwe miejsca cial. Niektore z tych starozytnych wspomnien pochodzily od ludzi, ktorzy wcale nie byli sympatyczni. A potem, cud nad cuda, zostal juz tylko on i ten ostatni, ktorego z poczatku nie dostrzegl, a choc krwawil obficie, krew zbyt goraco tetnila mu w zylach, by czul bol. Ona byla mloda i szczupla pod lachmanem sukienki, bylaby nawet ladna, gdyby sie umyla, a odrazajacy grymas nie odslanial zebow. Sztylet, ktory przerzucala z reki do reki, byl obosieczny i mial klinge dlugosci dwoch jego dloni. -Nie wierzysz chyba, ze sama skonczysz, czemu razem nie poradziliscie - powiedzial. - Uciekaj. Nie zrobie ci krzywdy. Z sykiem rozwscieczonego kota rzucila sie na niego, dziko wymachujac ostrzem. Mogl tylko niezgrabnie sie cofac, probujac odbijac kolejne ciosy. W pewnej chwili poslizgnal sie w kaluzy krwi, zachwial i zrozumial, ze zaraz umrze. Nagle obok pojawila sie Tuon, lewa reka schwycila nadgarstek napastniczki - niestety, akurat nie ten, w ktorym trzymala sztylet, pech - wykrecila, zakladajac dzwignie na lokiec, a dziewczyna zlamala sie w pol. A potem nie mialo juz znaczenia, w ktorej rece bylo ostrze, poniewaz prawa dlon Tuon uderzyla jak topor w gardlo, a Mat uslyszal wyrazny odglos miazdzonej tchawicy. Tamta kaszlnela, uniosla reke do gardla, osunela sie na kolana, a potem upadla, rozpaczliwie probujac zaczerpnac tchu. -Kazalem ci uciekac - Mat nie byl do konca pewien, do ktorej z nich dwoch sie zwraca. -O malo co nie pozwoliles sie zabic, Zabaweczko - surowo napomniala go Tuon. - Dlaczego? -Obiecalem sobie, ze nigdy juz nie zabije kobiety - wyjasnil zmeczonym glosem. Krew powoli stygla mu w zylach i, Swiatlosci, alez bolalo! - Wyglada na to, ze kaftan jest zupelnie zniszczony - mruknal, dotykajac palcem jednego z krwawych rozciec. Zabolalo, znow sie skrzywil. Kiedy otrzymal to ciecie w lewe ramie? Jej spojrzenie przeszywalo go na wskros, po chwili pokiwala glowa, jakby znalazla odpowiedz. Thom i Selucia stali w glebi uliczki przed powodem, dla ktorego Tuon nie uciekla i mogla przyjsc mu z pomoca - ladnych kilka cial lezalo na kamieniach bruku. Thom mial noze w obu dloniach, Selucia wlasnie przez rozciecie kaftana przygladala sie ranie na jego zebrach. Dziwne, ale jesli sadzic po ciemnych plamach lsniacej wilgoci na kaftanie, odniosl mniej obrazen niz Mat. Ten zastanowil sie przelotnie, czy Tuon rowniez brala udzial w rozprawie, z pozoru bowiem byla zupelnie nietknieta. Ramie Selucii zdobilo dlugie rozciecie, ktore najwyrazniej nie dokuczalo jej wcale. -Stary juz jestem - oznajmil znienacka Thom - i czasami wydaje mi sie, ze widze cos, co nie istnieje, na szczescie wszak zawsze o tym zapominam. Selucia przerwala ogladanie jego rany i zmierzyla lodowatym spojrzeniem. Moze i byla pokojowka damy, ale krew nie wywierala na niej zadnego wrazenia. -A o czym to probujesz zapomniec? -Nie pamietam - odparl Thom. Selucia skinela glowa i wrocila do jego rany. Mat pokrecil glowa. Czasami nie byl do konca pewny, czy Thom zachowal wszystkie klepki w glowie. Jesli juz o tym mowa, to Selucie tez od czasu do czasu podejrzewal o ich brak. -Nie przezyje i nie bedzie jej mozna poddac przesluchaniu - powiedziala Tuon, zaciagajac na modle Seanchan i spod zmarszczonych brwi przygladajac sie lezacej u jej stop kobiecie - a nawet gdyby, i tak nie jest w stanie mowic. - Pochylila sie z gracja, wyjela kobiecie z reki sztylet i zatopila jej w piersi. Rozpaczliwe rzezenie ucichlo, szkliste oczy patrzyly w waski pasek nieba nad glowami. - Milosierdzie, na ktore sobie nie zasluzyla, ale nie ma potrzeby przedluzac jej cierpienia. Wygralam, Zabaweczko. -Wygralas? O czym ty mowisz? -Ty pierwszy wymowiles moje imie, a wiec wygralam. Mat zagwizdal cicho przez zeby. Kiedy myslal o tym, jaka jest twarda, ona zawsze znajdowala sposob, by mu pokazac, ze nie wie nawet polowy. Gdyby ktos wlasnie wygladal przez okno, moglby zawiadomic magistrat i skonczyloby sie przesluchaniem, byc moze nawet przed obliczem samego lorda Nathina. Ale w zadnym oknie nie potrafil dostrzec nawet mgnienia twarzy. Ludzie, na ile mogli, unikali wplatywania w takie sprawy. Podczas walki na ulicy powinno byc przynajmniej kilku tragarzy lub taczkarzy. Z pewnoscia zawrocili i podkulili pod siebie ogony. Osobna kwestia pozostawalo, czy ktorys zawiadomil straze lorda Nathina. Mimo to nie bal sie ani Nathina, ani magistratu. Dwoch mezczyzn w towarzystwie dwoch kobiet z pewnoscia nie rzuciloby sie na kilkunastoosobowy oddzial zbrojnych w miecze. Najprawdopodobniej i tamci mezczyzni, i kobieta znani byli straznikom. Kulejac podszedl do zabitych, zeby odzyskac swe noze, zamarl, gdy sprobowal wyciagnac ostrze z oczodolu siwiejacego. Przedtem nie zdazyl sie dokladnie przyjrzec twarzy. Wszystko dzialo sie tak szybko, ze pamietal tylko zarysy sylwetek. Dokladnie wytarl noz o kaftan tamtego, wsadzil do rekawa i wyprostowal sie. -Plany sie zmienily, Thom. Wyjezdzamy z Maderin najszybciej, jak sie da, i opuszczamy widowisko najszybciej, jak sie da. Luca tez bedzie chcial sie nas pozbyc, da nam wiec wszystkie konie, jakich zechcemy. -Trzeba powiadomic wladze, Zabaweczko - surowo oznajmila Tuon. - Nie wywiazanie sie z tego obowiazku, jest w takim samym stopniu przestepstwem jak to, co oni zrobili. -Poznales tego czlowieka? - zapytal Thom. Mat pokiwal glowa. -Ma na imie Vane i nie sadze, by ktokolwiek w tym miescie uwierzyl, ze szacowny kupiec napadl na nas na ulicy. Luca da nam konie, zeby sie nas pozbyc. - To bylo bardzo dziwne. Tamten nie przegral z nim nawet jednej korony, nie postawil ani jednej. Dlaczego wiec? Zaiste, bardzo dziwne. Wystarczajacy to powod, zeby sie stad jak najszybciej wynosic. ROZDZIAL 12 MANUFAKTURA Perrin zjezdzal na Stayerze w strone dachow Almizaru, wysoko po niebie przemykaly pojedyncze, biale obloki, poludniowe slonce Amadicii grzalo mu glowe. Znajdowal sie sto mil na poludniowy wschod od Amadoru. Niecierpliwil sie i poganial konia w klus. Po obu stronach drogi jak okiem siegnac ciagnely sie farmy, z kominow nad strzechami unosil sie dym, kury rozgrzebywaly ziemie wokol stodol. Owce o grubych ogonach i czarne krowy w biale laty pasly sie na okolonych murkami pastwiskach, mezczyzni i chlopcy orali pola lub obsiewali juz zaorane. Najwyrazniej byl to tez dzien prania, pod scianami grzaly sie na ogniach wielkie kotly, kobiety wraz z corkami wieszaly na dlugich linkach koszule, bluzki, posciele. Przyroda byla tu wlasciwie udomowiona, pozostaly jedynie rozproszone zagajniki, wiekszosc najwyrazniej swiadomie pielegnowana na drewno opalowe.Siegnal myslami ku wilkom i napotkal pustke. Nic dziwnego. Wilki trzymaly sie z dala od wielkich zbiorowisk ludzkich, odstraszala je okolica bez reszty poddana wladzy czlowieka. Otulil sie plaszczem, wialo coraz silniej. Choc zdawal sobie sprawe z wagi wrazenia, jakie powinien wywierac, plaszcz byl z prostej, brazowej welny. Jedyny jedwabny plaszcz, jaki posiadal, byl obszyty futrem i nie nadawal sie na te pogode. Musi wystarczyc zielony kaftan haftowany srebrem. Oraz zapinka do plaszcza w ksztalcie dwu wilczych lbow, w srebrze i zlocie. Prezent od Faile. Zazwyczaj zbyt zdobny jak na jego gust, niemniej dzis sytuacja byla wyjatkowa, totez pogrzebal w kuferku. Przynajmniej plaszcz nie bedzie razil zgrzebnoscia. Jedynym zaskoczeniem, jesli o jakims zaskoczeniu mozna mowic, okazaly sie tabory Druciarzy, z ktorych co najmniej piec obozowalo na polach wokol miasteczka. Elyas twierdzil, ze juz spotkanie dwoch taborow stanowilo okazje do uczty, a gdy bylo ich wiecej, rzecz konczyla sie wielodniowym swietowaniem, niemniej liczniejsze zgromadzenia zdarzaly sie wlasciwie tylko latem, najczesciej w niedziele, i zazwyczaj na wyznaczonych z gory miejscach. Prawie pozalowal, ze nie wzial ze soba Arama, choc wczesniej zdecydowal inaczej, powodowany troska, by Masema zbyt wiele sie od chlopaka nie dowiedzial. Moze gdyby spedzil pare chwil wsrod swoich, poszedlby po rozum do glowy i odlozyl miecz. Zadne inne rozwiazanie problemu nie przychodzilo mu do glowy, choc i to pewnie nie na wiele by sie zdalo. Aram za bardzo polubil miecz. Z drugiej strony oddalic go nie potrafil. W koncu to przez niego mlody Druciarz wszedl na droge miecza i teraz razem ze swym mieczem stanowil dla niego kwestie sumienia. Swiatlosc jedna wie, co sie z nim stanie, gdy na dobre przystanie do Masemy. -Przygladasz sie Tuatha'anom i marszczysz czolo, moj panie - powiedziala z zamorskim akcentem Tylee Khirgan, general sztandaru. Im wiecej spedzal z nia czasu, tym lepiej rozumial jej obca wymowe. - Macie z nimi problemy na waszych ziemiach? U nas taki lud nie zyje. Niemniej jedyne klopoty, jakie chyba powoduja, to wzburzenie wsrod lotnych populacji. Najwyrazniej uwazani sa za rasowych zlodziei. Ona i Mishima zalozyli dzisiaj paradne mundury: niebieskie plaszcze zdobione zolcia i czerwienia, czerwone kurtki z niebieskimi mankietami i klapami rowniez obrzezonymi zolcia. Na jej lewej piersi range znamionowaly trzy drobne, pionowe baretki w ksztalcie cienkich pior seanchanskiego helmu; Mishima mial dwie. Druzyna zolnierzy podazajaca za nimi miala normalne uzbrojenie - pasiaste zbroje, barwne helmy i lance o stalowych grotach, uniesione pod idealnie rownym katem. Gromadka akolitow Faile jechala za Seanchanami, byla ich rowniez dokladnie dwunastka, ale mimo bojowych nastrojow i wygladu - tairenskie kaftany z watowanymi rekawami, zdobione satynowymi wylogami ciemne cairhienianskie kaftany z paskami Domow skros piersi, miecze - czemus sprawiali mniej grozne wrazenie niz zolnierze i wyraznie zdawali sobie z tego sprawe. Dmacy w plecy Perrina wiatr przynosil zapach zdenerwowania. Malo prawdopodobne, by chodzilo o Seanchan. Zolnierze pachnieli przyczajeniem, oczekiwaniem, niczym wilki, ktore wiedza, ze wkrotce, ale jeszcze nie teraz, beda potrzebowac swoich klow. Jeszcze nie teraz... -Ach, coz, od czasu do czasu ukradna kure, generale - zasmial sie Neald, szarpiac nawoskowanego wasa - ale nie nazwalbym ich rasowymi zlodziejami. - Wiele radosci sprawila mu okazja do zadziwienia Seanchan stworzona przez siebie brama i wciaz jeszcze sie puszyl; mimo iz siedzial nieruchomo w siodle, nieodparcie nasuwal na mysl dumnie maszerujacego koguta. A przeciez gdyby nie zdobyl czarnego kaftana, wciaz pracowalby na farmie ojca i moze marzyl o slubie z jakas wiesniaczka za rok czy dwa. - Rasowy zlodziej musi byc odwazny, a w Druciarzach nie ma nawet sladu dzielnosci. Ciasno otulony ciemnym plaszczem Balwer skrzywil sie... a moze usmiechnal. U tego malego, zasuszonego czlowieczka roznica miedzy jednym a drugim czasami nie byla wyrazna. Perrin zazwyczaj orientowal sie dopiero po zapachu. Balwera i Nealda zabral ze soba dlatego, ze Khirgan towarzyszyli Mishima i siwowlosa sul'dam z chlodnooka damane o przyproszonych siwizna skroniach, czyli zeby po obu stronach zgadzala sie liczebnosc swity. W oczach Seanchan polaczone segmentowa, metalowa smycza sul'dam i damane liczyly sie jako jedna osoba. On sam poprzestalby na wzieciu samego Nealda lub ostatecznie Nealda i Balwera, ale ostatecznie okazalo sie, ze Tallanvor mial calkowita racje w kwestii czolobitnosci Seanchan wobec protokolu. Negocjacje ciagnely sie przez trzy dni, a choc ich powazna czesc zajely debaty nad tym, czy przyjac plan Perrina, czy tez wlaczyc go w wieksza strategie, ktora miala wymyslic Tylee - a poniewaz ostatecznie nic nie potrafila zaproponowac, skonczylo sie wlasnie na tym - ale sporo czasu zmarnowaly dyskusje nad obustronnym skladem towarzyszacych orszakow. Mialy byc rownoliczne, a general sztandaru upierala sie, ze musi wziac setke zolnierzy i pare damane. Tego domagala sie nalezna jej czesc. Zdumialo ja, kiedy sie dowiedziala, ze Perrin mysli o znacznie mniejszej grupie, przystala na propozycje dopiero wowczas, gdy poinformowal ja, ze wszyscy ludzie Faile wywodza sie ze szlachty ich krajow. A wtedy z kolei odniosl wrazenie, ze uznala sie za oszukana, poniewaz nie potrafila odwzajemnic sie podobna pozycja swoich ludzi. Dziwny lud, ci Seanchanie. Coz, przynajmniej nie bylo watpliwosci co do charakteru, w jakim tu razem wystepowali. Sojusz byl tymczasowy, nie wspominajac juz o tym, ze nadzwyczaj kruchy, a general sztandaru zdawala sobie z tego sprawe rownie dobrze co on. -Dwukrotnie zaoferowali mi goscine, mnie i moim przyjaciolom, i niczego nie chcieli w zamian - cicho powiedzial Perrin. - A jednak najlepiej pamietam ich z tej chwili, gdy trolloki otoczyly Pole Emonda. Tuatha'ani stali na lace z dziecmi na plecach, z naszymi i ta garstka wlasnych, ktora przezyla. Nie zamierzali walczyc, oni nigdy nie walcza, ale gdyby trolloki nas pokonaly, sprobowaliby uciec z dziecmi w bezpieczne miejsce. Nasze dzieci z pewnoscia spowolnilyby ucieczke i juz prawie niemozliwa, uczynily praktycznie beznadziejna, niemniej sami poprosili o to zadanie. Neald zakaslal ze zmieszaniem i odwrocil wzrok. Jego policzki zabarwil rumieniec. Mimo wszystkiego, co widzial i robil, byl bardzo mlody, nie wiecej niz siedemnascie lat. I tym razem nie bylo juz zadnych watpliwosci: waskie usta Balwera rzeczywiscie wykrzywil usmiech. -Coraz bardziej jestem przekonana, ze twoje zycie mogloby znalezc miejsce w opowiesciach - odrzekla general, a wyraz jej twarzy zachecal, by kontynuowal. -Wolalbym bardziej zwyczajne zycie - zapewnil ja. Opowiesci to nie miejsce dla czlowieka, ktory chce tylko pokoju. -Pewnego dnia chetnie zobaczylbym ktoregos z tych trollokow, o ktorych wszyscy tyle mowia - Mishima przerwal przedluzajaca sie cisze. W jego woni dominowalo rozbawienie, ale caly czas, byc moze nieswiadomie, muskal rekojesc miecza. -Mozesz byc pewien, ze cie to nie minie - zareagowal natychmiast Perrin. - Wczesniej czy pozniej zobaczysz i zapewniam cie, ze nie spodoba ci sie ten widok. Tamten zastanawial sie przez chwile, a potem skinal powaznie glowa. Zrozumial i rozbawienie rozwialo sie jak dym. Niewykluczone, ze juz wierzy, iz trolloki oraz Myrddraale to cos wiecej niz postacie z bajek podroznikow. A jezeli wciaz ma watpliwosci... coz, przyjdzie czas, ktory rozwieje je raz na zawsze. Wjechali do Almizaru. Waska droga dla powozow ruszyli ku polnocnej czesci miasteczka, a Balwer swoim zwyczajem zaraz odlaczyl od oddzialu. Medore miala mu towarzyszyc. Byla szczupla kobieta o cerze prawie tak smaglej jak Tylee, ale skontrastowanej z ciemnoniebieskimi oczyma, a na jej ubior skladaly sie ciemne spodnie i meski kaftan z bufiastymi rekawami w czerwone paski, przy pasie nosila miecz. Balwer jechal z ramionami przygarbionymi, niczym ptak, ktory przypadkiem przysiadl na konskim siodle, Medore sztywno wyprostowana i dumna, w kazdym calu cora Wysokiego Lorda i najwazniejsza z ludzi Faile - mimo to trudno bylo powiedziec, ze jechala obok, raczej wlokla sie jego sladem. Dziwne, ale akolici Faile bez trudu zaakceptowali fakt, ze otrzymuja instrukcje od opryskliwego staruszka. Ale dzieki niemu przestali nastreczac tyle klopotow co niegdys, mozna rzec, ze stali sie nawet do pewnego stopnia uzyteczni, co Perrin wczesniej uwazal za niemozliwe. Tylee nie oponowala, gdy tamci odjezdzali, choc patrzyla za nimi z namyslem. -To milo ze strony lady, ze zgodzila sie odwiedzic przyjaciolke sluzacego - mruknela. Taka wlasnie legende stworzyl na swoj uzytek Balwer: mianowicie, ze znal kiedys mieszkanke Almizaru, a Medore zechciala ja poznac, pod warunkiem, iz ta jeszcze zyla. -Medore jest naprawde zyczliwa - odparl Perrin. - Laskawosc wobec sluzby stanowi czesc naszych obyczajow. - Tylee obrzucila go pojedynczym spojrzeniem, tylko jednym, ale natychmiast upomnial sie w myslach, by nie uwazac jej za glupia. Zalowal, ze nie wie wlasciwie nic o obyczajach Seanchan, wowczas moze wymyslilby lepsza przykrywke. Z drugiej strony, Balwera opanowalo szalenstwo, szalenstwo wprawdzie suche i przykurzone, ale jednak, i koniecznie chcial wykorzystac szanse zdobycia informacji na temat zycia w Amadicii pod wladza Seanchan. Z kolei Perrina bodaj nic nie obchodzilo mniej. Teraz liczyla sie tylko Faile. Pozniej zajmie sie pozostalymi sprawami. Tuz za polnocna granica Almizaru Seanchanie rozebrali kamienne murki dzielace siedem czy osiem pol, zeby uzyskac dlugi pas obnazonej ziemi, ktory wygladal jak zabronowany, poniewaz grunt byl wzruszony i wyrownany. Przedziwny, ogromny stwor, na ktorego grzbiecie przycupnela dwojka zakapturzonych postaci, rozpedzal sie niezgrabnie po pasie ziemi, jego dwie nogi wydawaly sie zbyt kruche przy masywnym korpusie ciala. Po prawdzie, to slowo "przedziwny" nie do konca oddawalo jego wyglad. Pomarszczona, szara skora, wezowa szyja i podobnie smukly, ale dluzszy od niej ogon, ktory teraz sterczal sztywno wyprostowany - zwierze bylo znacznie wieksze od konia, nawet jesli nie liczyc wspomnianych czlonkow. Biegnac, wymachiwal zebrowanymi jak u nietoperza skrzydlami, ktorych rozstaw byl jak dlugosc rzecznego statku od rufy do dziobu. Perrin juz wczesniej widzial to monstrum, ale w powietrzu, na dystans. Tylee poinformowala go, ze nazywa sie raken. W koncu raken wzbil sie w powietrze, omalze muskajac wierzcholki drzew wypielegnowanego lasku na koncu pola. Perrin zadarl glowe, sledzac stwora, ktory wzbijal sie powoli w niebo - w locie cala jego niezgrabnosc znikala bez sladu. Podroz na jednym z nich musiala byc niesamowitym przezyciem! Zdusil w sobie te mysl, znienacka zawstydzony i rozgniewany, ze w obecnej sytuacji pozwolil sobie na ploche marzenia. Khirgan sciagnela wodze swego gniadosza i spod zmarszczonych brwi spojrzala na pole. Na jego przeciwleglym krancu ludzie karmili jeszcze bardziej osobliwe zwierzeta, podstawiajac im wielkie wiadra - zwawo ruszaly sie rogate pyski, rytmicznie zuly wyposazone w rogowe wyrostki paszcze. Perrin nie chcial nawet sobie wyobrazac, co tez moze jesc taki zwierz. -Powinni miec tu znacznie wiecej rakenow - mruknela. - Jezeli to wszystko... -Bierzemy, co maja, i ruszamy dalej - odparl. - Jak nie, to nie. I tak wiemy, gdzie sa Shaido. -Wolalabym sie upewnic, czy nie dzieje sie cos, o czym nie wiemy - uciela sucho, znowu ruszajac szybciej. Na pobliskiej farmie, ktora Seanchanie objeli w posiadanie, kilkunastu zolnierzy gralo w kosci przy chwiejnych stolach przed frontem krytego strzecha domu. W drzwiach kamiennej stodoly tez klebil sie tlumek, choc Perrin wokolo nie dostrzegal nawet sladu koni, wyjawszy tylko zaprzeg przy wozie, z ktorego wlasnie dwaj mezczyzni w zgrzebnych welnach wyladowywali skrzynie, barylki i jutowe worki. Tych pierwszych Perrin uznal za zolnierzy, ale po blizszym wejrzeniu przestal byc taki pewny: polowe stanowily kobiety, mezczyzni zas byli w wiekszosci rownie niscy jak one, a jesli zdarzyl sie jakis wyzszy, byl niemozliwie chudy, poza tym zaden nie mial przypasanego miecza. Z drugiej strony wszyscy odziani byli w scisle dopasowane kurtki i kazdy uzbrojony byl w pare nozy w pochwach umocowanych do obcislych butow. A te mundury sugerowaly zolnierzy. "Mat czulby sie jak w domu wsrod tej zgrai" - myslal, przygladajac sie, jak smieja sie nad dobrymi rzutami i jecza nad kiepskimi. W momencie, w ktorym pomyslal imie przyjaciela, przed oczyma znowu zawirowaly znane barwy i przez moment ujrzal Mata zjezdzajacego z drogi w las na czele kolumny jezdzcow i jucznych koni. Bylo to tylko mgnienie, poniewaz natychmiast przegnal wizje i zmusil sie do zastanowienia, dlaczego Mat wjezdza do lasu i kto mu towarzyszy. W jego sercu bylo miejsce tylko na Faile. Tego ranka zawiazal piecdziesiaty pierwszy wezel na noszonym w kieszeni skorzanym rzemyku. Od piecdziesieciu jeden dni Faile zyla w niewoli. Mial nadzieje, ze wciaz zyla. Jesli nie... Dlon zacisnela sie na glowicy wiszacego przy pasie mlota, az zabolaly klykcie. Zdal sobie sprawe, ze general i Mishima przygladaja mu sie: Mishima czujnie, z dlonia bladzaca przy rekojesci miecza, Tylee z namyslem. Kruchy sojusz i niewiele zaufania po obu stronach. -Przez moment wydawalo mi sie, ze chcesz pozabijac awiatorow - oznajmila cicho. - Masz moje slowo. Uwolnimy twoja zone. Albo pomscimy. Perrin wciagnal urywany oddech i zwolnil chwyt. Faile musi zyc. Alyse zapewniala, ze ma ja pod swoja ochrona. Ale ile mogla byc warta ochrona Aes Sedai, ktora nosila biel gai'shain? -Robmy swoje. Czasu nie zostalo wiele. - Ile jeszcze wezlow bedzie musial zawiazac na tym rzemieniu? Niech Swiatlosc sprawi, ze niewiele. Zsiadl z konia, wodze Stayera podal Carlonowi Belcelonie, gladko ogolonemu Tairenianinowi z dlugim nosem i nieszczesliwie sterczacym podbrodkiem. Carlon mial zwyczaj glaskac sie po tym podbrodku, jakby zastanawiajac, gdzie podziala sie jego broda, czesto tez, z tym samym wyrazem zdumienia na twarzy, przeczesywal wlosy, jakby nie pojmowal, czemu zwiazane sa wstazka w konski ogon splywajacy na ramiona. Poza tym nic nie zapowiadalo, ze porzuci to idiotyczne udawanie Aiela, jakiemu sie wszyscy oddawali. Dobrze choc, ze wykonywali instrukcje Balwera. Zostawiwszy konie pod opieka garstki zolnierzy, zmierzali ku stolom, jedni wyciagali monety, inni skorzane manierki z winem. Ten widok wzbudzil wsrod zolnierzy wyrazne i zdecydowane protesty, co bylo nadzwyczaj dziwne u przedstawicieli tej profesji; niemniej posiadaczy srebra chetnie zapraszali do stolow. Perrin raz tylko zerknal w ich strone, potem zatknal rekawice za pas i wszedl sladem dwojga Seanchan do wnetrza budynku, po drodze odrzucajac pole plaszcza, by bylo widac jedwabny kaftan. Zanim wyjdzie na zewnatrz, ludzie Faile - przypuszczal, ze w obecnych okolicznosciach czyni to z nich jego ludzi - wyciagna sporo informacji z tamtych mezczyzn i kobiet. Tego sie nauczyl od Balwera. Informacja bywa bardzo uzyteczna, a na dodatek nigdy nie wiadomo, ktory jej strzep okaze sie cenniejszy niz zloto. Szkoda, ze w tej chwili jedyna informacja, ktora go naprawde interesowala, pozostawala nieosiagalna. We frontowej izbie budynku farmy biurko stalo obok biurka, przodem do wejscia siedzieli urzednicy, przegladajac papiery lub piszac. Na jedyne odglosy skladalo sie skrobanie pior po papierze i uporczywy kaszel jakiegos czlowieka. Urzednicy byli w ciemnobrazowych kaftanach i spodniach, kobiety w sukniach identycznego odcienia. Niektorzy mieli przypiete szpilki w ksztalcie gesich pior, srebrne lub mosiezne. Wygladalo na to, ze Seanchanie wszystkich ubierali w mundury. Na widok Tylee czlowiek o okraglej twarzy, z dwoma srebrnymi miniaturami pior na piersi, wstal od stolika przy koncu sali i sklonil sie nisko; wydatny brzuch wypelnial mu kaftan. Buty generalskiej swity lomotaly glosno na drewnianych deskach podlogi. Urzednik wyprostowal sie dopiero wtedy, gdy podeszli do jego biurka. -Tylee Khirgan - oznajmila krotko. - Chcialabym rozmawiac z kims, kto tu dowodzi. -Jak rozkazesz, generale sztandaru - tamten odpowiedzial sluzalczo, uklonil sie znowu i szybko zniknal za drzwiami z tylu. Kaszlacy urzednik, na pewno mlodszy od Perrina, chlopak o gladkiej twarzy, ktory na oko swobodnie moglby pochodzic z Dwu Rzek, nagle zaczal sie prawie dusic i oslonil dlonia usta. Glosno oczyscil gardlo, ale ostry kaszel natychmiast powrocil. Mishima popatrzyl na niego i zmarszczyl czolo. -Przeciez ten czlowiek jest chory, nie powinien pracowac - mruknal. - A jesli choroba okaze sie zakazna? Ostatnio wciaz sie slyszy o jakichs dziwnych chorobach. Czlowiek rano jest okazem zdrowia, a o zmierzchu juz trupem i to jeszcze rozdetym do podwojnej wielkosci, a nikt nie wie, na co umarl. Slyszalem o kobiecie, ktora stracila zmysly w ciagu godziny, a kazdy, kto jej dotknal, rowniez pograzal sie w szalenstwie. Nie minely trzy dni, a wszyscy mieszkancy jej wioski nie zyli, przynajmniej ci, co nie uciekli. - Wykonal osobliwy gest: zlozyl kciuk i palec wskazujacy, tak ze powstal miedzy nimi luk, a pozostale place zacisnal. -Powinienes wiedziec lepiej i nie wierzyc plotkom, a zwlaszcza ich nie powtarzac - ostro napomniala go Tylee, wykonujac zreszta identyczny znak. Chyba zupelnie nieswiadomie. Przysadzisty urzednik wrocil. Przytrzymal drzwi, w ktorych zobaczyli siwiejacego mezczyzne o pociaglej twarzy z czarna przepaska w miejscu, gdzie kiedys bylo prawe oko. Przez czolo ku przepasce i dalej az na policzek biegla wypukla, biala blizna. Byl rownie niski, co ludzie na zewnatrz, kurtke mial w ciemniejszym odcieniu blekitu, na piersiach dwie drobne, biale baretki i tylko pochwy nozy przy butach byly identyczne. -Kapitan Faloun, Generale Sztandaru - powiedzial, klaniajac sie, a urzednik tymczasem pospieszyl do swego biurka. - W czym moge pomoc? -Kapitanie Faloun, musimy pomowic na... - Tylee urwala, poniewaz kaszlacy chlopak znienacka poderwal sie na rowne nogi, przewracajac z lomotem biurko. Potem schwycil sie za brzuch, zgial w pol i zwymiotowal strumien ciemnej cieczy, ktora rozlala sie po podlodze i natychmiast zmienila w stado drobnych, czarnych zukow, pierzchajacych na wszystkie strony. Ktos zaklal, slowa poniosly sie donosnie w martwej ciszy. Chlopak patrzyl z przerazeniem na owady i krecil glowa, jakby nie chcial przyjac do wiadomosci widoku, jaki mial przed oczyma. Potem potoczyl po pomieszczeniu oszalalym wzrokiem, wciaz krecac glowa. Otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec. Ale zgial sie tylko znowu i wypuscil z ust kolejna struge cieczy, jeszcze bardziej gwaltownie, a ona znowu zmienila sie w pomykajace po podlodze zuki. Skora na twarzy zaczela sie mu marszczyc, jakby kolejne owady wyrywaly sie na wolnosc. Jakas kobieta krzyknela, w jej glosie brzmialo najczystsze przerazenie i nagle wszyscy urzednicy z wrzaskiem rzucili sie do ucieczki, przewracajac na gwalt krzesla i nawet stoly, rozpaczliwie unikajac rozpelzlego po podlodze ciemnego mrowia. Chlopak wymiotowal juz wlasciwie nieprzerwanie. Osunal sie na kolana, przewrocil i lezal wstrzasany drgawkami, a z jego ust plynal rowny strumien insektow. Wydawal sie jakos bardziej... plaski. Oklaply. Po chwili spazmy ustaly i tylko z rozdziawionych ust ciemne zuki wymaszerowywaly rowna kolumna na podloge. W koncu -Perrinowi wydawalo sie, ze trwalo to godzine, ale w istocie nie mogla to byc wiecej niz minuta, dwie - powodz insektow skurczyla sie i zamarla. Po chlopaku zostalo tylko plaskie, blade truchlo, zagubione wsrod ubrania, jak skora buklaka na wino, ktory ktos oproznil. Oczywiscie krzyki nie ustaly nawet na moment. Polowa urzednikow znajdowala sie na stojacych jeszcze biurkach, mezczyzni. kobiety, ile sil w plucach modlili sie, przeklinali, czasami jedno i drugie na przemian. Druga polowa znajdowala sie juz za drzwiami. Po podlodze pelzlo na wszystkie strony ciemne mrowie. Izba cuchnela groza. -Slyszalem plotke - ochryplym glosem powiedzial Faloun. Na jego czole zastygly krople potu. Rozsiewal wokol won strachu. Nie grozy, ale wlasnie strachu. - Dotarla tu ze wschodu. Tylko ze tam to byly stonogi. Male, czarne stonogi. - Jakies zuczki rzucily sie w jego strone, odskoczyl z przeklenstwem, robiac ten sam znak, co wczesniej Tylee i Mishima. Perrin rozdeptal czarne owady. Ich widok jezyl mu wlosy na glowie, ale liczyla sie tylko Faile. I nic wiecej! -To sa tylko owady. Mozna je znalezc pod kazdym prochniejacym drzewem. Faloun zadrzal, uniosl wzrok i drgnal znowu, kiedy zobaczyl oczy Perrina. Potem omiotl spojrzeniem mlot przy jego pasie i zerknal w strone general sztandaru. -Te zuki nie wziely sie z zadnego prochna. To jest dzielo Zmory Serc! -Moze i tak - spokojnie odparl Perrin. Przypuszczal, ze Zmora Serc to przydomek Czarnego. - Bez roznicy. - Uniosl stope i pokazal przylepione do podeszwy buta siedem, osiem zgniecionych insektow. - Mozna je deptac. Ale ja nie mam czasu na to, by rozgniatac zuki. -Musimy porozmawiac na osobnosci, kapitanie - dodala Tylee. W jej woni tez bylo mnostwo strachu, ale trzymanego pod kontrola. Dlon Mishimy uwiezla w tym samym dziwnym gescie. Ale jego strach byl pod rownie zelazna kontrola co jej. Faloun wyraznie zebral sie w sobie, won strachu slabla. Nie zniknela do konca, ale mozna bylo wyczuc, ze juz nad soba panuje. Wciaz omijal wzrokiem zuki. -Jak sobie zyczysz, generale. Atal, zejdz ze stolu i kaz wymiesc te... te stwory. I zajmij sie przygotowaniem do wlasciwego pochowku Mehtana. Jakkolwiek umarl, zginal na sluzbie. -Przysadzisty urzednik sklonil sie niepewnie i zlazl ze stolu, potem sklonil sie po raz drugi, ale kapitan juz sie odwracal. - Prosze za mna, generale. Jego gabinet wczesniej chyba byl sypialnia, teraz stalo w nim biurko z plaskimi kasetkami pelnymi dokumentow i wielki stol, zaslany mapami, ktorych zwijaniu sie zapobiegaly kalamarze, kamienie oraz male, mosiezne statuetki. Drewniany stojak pod sciana miescil rulony, ktore zapewne byly kolejnymi mapami. Do tego zimny kominek z szarego kamienia. Faloun gestem wskazal im zdekompletowane krzesla, stojace rzedem na nagiej podlodze przed biurkiem, i zaproponowal, ze posle po wino. Kiedy Tylee odmowila, na jego twarzy pojawilo sie rozczarowanie. Moze mial ochote sie napic dla uspokojenia nerwow. Wciaz otaczala go sladowa won przestrachu. Tylee przeszla od razu do rzeczy: -Potrzebuje szesc rakenow, kapitanie, i osiemnascie morat'rakenow. I pelna kompanie obslugi naziemnej. Sily, ktore mi przydzielono, znajduja sie gdzies w Amadicii, kierujac na zachod; nie jestem w stanie nawiazac z nimi kontaktu. Faloun skrzywil sie. -Generale, jezeli stracilas swoje rakeny, to pech, bo musisz wiedziec, ze praktycznie niczym nie dysponuje, poniewaz... - Spojrzal przelotnie na Perrina swoim jedynym okiem, a potem dopiero odkaszlnal i ciagnal dalej: - Prosisz o trzy czwarte stanu, jakim dysponuje. Moze wystarczyloby ci mniej, dajmy na to, jedno lub dwa zwierzeta? -Cztery - zdecydowanie uciela Tylee - i dwunastu awiatorow. Na to moge sie zgodzic. - Kiedy chciala, potrafila slowom wymawianym z melodyjnym seanchanskim akcentem nadac naprawde ostre brzmienie. - Z tego, co slyszalam, w tym regionie jest spokojnie jak w Seandarze, poza tym i tak zostawiam ci cztery zwierzeta. -Jak rozkazesz, generale sztandaru - Faloun odparl z westchnieniem. - Moge zobaczyc rozkazy? Wszystko trzeba wprowadzic do akt. Od kiedy stracilem mozliwosc latania, spedzam czas przy biurku jak jakis urzednik. -Lordzie Perrinie? - powiedziala Tylee, on zas wyciagnal z kieszeni kaftana dokument podpisany przez Suroth. W miare lektury brwi Falouna podjezdzaly coraz wyzej na czolo, na koniec palcem poglaskal delikatnie woskowa pieczec, ale podobnie jak Tylee nie zakwestionowal autentycznosci dokumentu. Najwyrazniej Seanchanie byli przyzwyczajeni do takiego trybu zalatwiania spraw. Z wyrazna ulga zwrocil Perrinowi pismo i machinalnie wytarl dlonie o kaftan. A wiec mimo wszystko nie czul sie w tej sytuacji swobodnie. Przygladal sie Perrinowi, probujac nadac swemu obliczu wyraz chytrej podejrzliwosci, ale ostatecznie widnialo na niej tylko pytanie, ktore wczesniej zadala mu general sztandaru. Kim byl, skoro dysponowal takimi upowaznieniami? -Potrzebuje tez mapy Altary, kapitanie, oczywiscie, jesli ja posiadasz - ciagnela dalej Tylee. - Poradze sobie bez niej, ale duzo by mi ulatwila. Interesuje mnie polnocno-zachodni region kraju. -Swiatlosc ci chyba sprzyja, generale - odrzekl tamten, schylajac sie, zeby z najnizszego poziomu stojaka wyciagnac zwiniety rulon. - Mam dokladnie to, czego ci trzeba. Calkowicie przypadkowo zaplatala sie w zbiorze map Amadicii, ktore mi przydzielono. Dopiero teraz, kiedy powiedzialas, przypomnialem sobie, ze ja mam. Rzeklbym, zupelnie niezwykly usmiech losu. - Perrin lekko pokrecil glowa. A wiec przypadek, a nie dzielo ta'veren. Nawet Rand nie byl dostatecznie silnym ta'veren, zeby cos takiego sprokurowac. Barwy zawirowaly mu przed oczyma, ale przepedzil je, nim zdazyly uformowac sie w wizje. Faloun rozlozyl mape na stole, przytrzymal jej rogi obciaznikami w ksztalcie mosieznych rakenow, a potem pozwolil general przygladac sie jej przez chwile i znalezc punkty orientacyjne. Mapa byla tak duza, ze pokrywala caly stol i ukazywala dokladnie to, o co poprosila, wraz z waskimi pasami Amadicii i Ghealdan; odwzorowanie bylo nadzwyczaj szczegolowe, malenkimi literami wypisano nazwy miasteczek, wiosek, rzek, a nawet strumieni. Perrin zdawal sobie sprawe, ze patrzy na dzielo mistrza kartografii, znacznie lepsze niz wiekszosc map, z jakimi miewal do czynienia. Moze to jednak sprawa ta'veren? Nie. Niemozliwe. -Tutaj znajda moich zolnierzy - powiedziala rozciagajac samogloski i wskazujac palcem punkt docelowy. - Maja wyruszyc natychmiast. Jeden awiator na kazdego rakena i zadnego osobistego inwentarza. Poleca noca, start najszybciej jak sie da. Chce, zeby dotarli na miejsce jutro przed wieczorem. Morat'rakeny beda podrozowac z obsluga naziemna. Wymarsz w ciagu najblizszych paru godzin. Zarzadz zbiorke i przygotowania. -Furmanki - powiedzial Perrin. Neald nie potrafil stworzyc dostatecznie duzej bramy, zeby woz sie w niej zmiescil. - Sprzet musza zapakowac na furmanki, nie na wozy. - Faloun zdumiony, bezglosnie obracal w ustach to slowo. -Furmanki - zgodzila sie Tylee. - Zajmij sie tym, kapitanie. W bijacej od niego woni Perrin wyczuwal gotowosc, ktora zinterpretowal jako gotowosc do zadawania dalszych pytan, ale tamten tylko sklonil sie i powiedzial: -Twoje rozkazy, generale sztandaru, zostana wypelnione co do joty. Kiedy w towarzystwie kapitana wrocili do pierwszego pomieszczenia, zastali w nim juz zupelnie inny rozgardiasz. Urzednicy uwijali sie wszedzie, szalenczo wymiatajac lub dobijajac miotlami pozostale jeszcze insekty. Niektore kobiety plakaly, wymachujac miotlami, paru mezczyzn wygladalo, jakby tez mialo na to ochote, a wszedzie bylo czuc groze. Po martwym chlopaku nie zostalo nawet sladu, Perrin jednak zauwazyl, ze sprzatajacy stawiaja uwaznie stopy i omijaja miejsce, na ktorym padl. Po zukach rowniez probowali nie deptac, co z kolei wymagalo akrobatycznego niemalze balansowania na czubkach palcow. Kiedy Perrin w drodze do drzwi brutalnie przeszedl po resztach insektow, zatrzymali sie i zagapili na niego. Na dworze nastroje byly spokojniejsze, ale niewiele. Zolnierze Tylee wciaz stali w szeregu ze swymi wierzchowcami, a Neald roztaczal wokol siebie atmosfere demonstracyjnej obojetnosci, wlaczywszy w to okazjonalne ziewanie i afektowane zaslanianie ust dlonia. I tylko sul'dam uspokajajaco poklepywala drzaca damane i szeptala jej do ucha ciche slowa, a zolnierze w niebieskich kurtkach, znacznie liczniej zebrani, w malych grupkach rozmawiali z przejeciem. Cairhienianie i Tairenianie podbiegli natychmiast do Perrina, prowadzac swoje konie i gadajac jeden przez drugiego. -Czy to prawa, moj panie? - zapytala Camaille z twarza wykrzywiona strapieniem. Jej brat, Barmanes, dodal niespokojnie: -Czterech ludzi wynioslo stad cos w kocach, ale nawet nie potrafili patrzec na to, co niesli. Wchodzili sobie w slowo, pachnieli niepohamowana prawie panika. -Powiadaja, ze zwymiotowal zuki... -Mowia, ze zuki przez niego wygryzly sobie droge na swiat... -Swiatlosci, zmiluj sie nad nami, wymiataja zuki na dwor, juz po nas... -Zeby sczezla ma dusza, to Czarny wyrywa sie na wolnosc... - i potem mowili jeszcze inne tego rodzaju rzeczy, rownie pozbawione sensu. -Cisza - ostro powiedzial Perrin i, o dziwo, zamilkli jak nozem ucial. Zazwyczaj woleli sie z nim droczyc, twierdzac, ze nie sluza jemu, lecz Faile. Teraz zastygli, wbijajac w niego spojrzenia, czekajac, az uspokoi ich strachy. - Czlowiek zwymiotowal zuki i umarl, ale zuki sa zupelnie zwyczajne, mozna je znalezc pod kazdym sprochnialym drzewem. Potrafia mocno uszczypnac, kiedy sie na ktoryms siadzie, i to wszystko. Najprawdopodobniej bylo to jakies paskudne dzielo Czarnego, skoro jednak nie ma nic wspolnego z uwolnieniem lady Faile, nie powinnismy poswiecac mu cennej uwagi. Uspokojcie sie i wezcie do roboty. Dziwne, ale poskutkowalo. Niejeden policzek pokryl sie rumiencem, a won strachu zastapil - a przynajmniej zdlawil - zapach wstydu wywolanego swiadomoscia, ze tak latwo stracili panowanie nad soba. Wygladali na zupelnie zdruzgotanych. Dopiero kiedy dosiedli koni, przyrodzony charakter wzial gore i odzyskali nieco pewnosci siebie. Najpierw jeden, potem ktorys nastepny zaczal sie przechwalac bohaterskimi czynami, jakich dokona dla uwolnienia Faile i wkrotce znowu tylko o tym na przemian gadali. Wiedzieli, ze to czyste przechwalki, poniewaz kazda kwitowaly wybuchy gromkiego smiechu, mimo to kazda nastepna wypowiedz byla bardziej fantastyczna od poprzedniej. Kiedy z rak Carlona bral wodze Stayera, zdal sobie sprawe, ze general sztandaru znowu mu sie przyglada. Co w nim widziala? Czego spodziewala sie dowiedziec? -Dlaczego odeslali wszystkie rakeny? -Powinnismy sie tym zajac dopiero w drugiej czy trzeciej kolejnosci - odpowiedziala, sadowiac sie w siodle. - Wciaz jeszcze musze zdobyc a'dam. Zasadniczy cel naszej wizyty tutaj dotad od siebie odsuwalam... moze wmawiajac sobie, ze nie powinno byc z tym najmniejszych problemow... ale rownie dobrze mozemy przejsc do sedna. Czas poddac prawdziwej probie ten dokument, jesli sie nie uda, starania o a'dam nie beda mialy sensu. - Kruchy sojusz i niewielkie zaufanie. -Dlaczego? Wszystko poszlo dobrze. -Faloun jest zolnierzem, moj panie. Teraz bedziemy rozmawiac z funkcjonariuszem imperialnym - ostatnie slowa wypowiedziala z lekka pogarda. Zawrocila gniadosza i nie mial innego wyjscia, jak dosiasc swego konia i pojechac za nia. Almizar byl miasteczkiem sporym i bogatym, a choc nie mial murow obronnych, otaczalo go szesc wiez strazniczych. Perrin dowiedzial sie od Elyasa, ze prawo Amadicii zabranialo wznoszenia murow obronnych wszedzie poza Amadorem; prawo to ustanowiono na zyczenie Bialych Plaszczy, oni tez egzekwowali jego przestrzeganie od kazdego, kto zasiadal na tronie kraju. Balwer bez watpienia moglby sie dowiedziec, kto zostal wladca po smierci Ailrona. Ulice miasteczka wylozone byly granitowymi plytami, biegly wsrod masywnych budynkow o dwoch lub trzech pietrach, z cegly, szarego czy czarnego kamienia, dachy w wiekszosci pokrywal ciemny lupek, reszte - strzechy. Ludzka cizba wypelniala ulice, przemykajac miedzy wozami, powozami i wozkami: handlarze okrzykiwali swe towary, kobiety w wielkich czepkach oslaniajacych twarze niosly koszyki na sprawunki, mezczyzni w dlugich do kolan kaftanach kroczyli dumnie obok nich, czeladnicy w fartuchach spieszyli z jakimis zleceniami. Na ulicach bylo mnostwo zolnierzy, co najmniej jeden przypadal na kazdego mieszkanca miasteczka: kobiety i mezczyzni o cerze rownie smaglej co Tairenianie, o cerze barwy miodu, mezczyzni o jasnej jak Cairhienianie karnacji, ale z blond wlosami i wysocy - a wszyscy w barwnych seanchanskich mundurach. Poza nimi inni, zbrojni tylko w krotkie noze lub sztylety, wsrod ktorych tylko od czasu do czasu mozna bylo zobaczyc miecz. Szli dwojkami, uwaznie rozgladajac sie dookola, przy pasach mieli palki. Straz miejska, jak podejrzewal, choc strasznie liczna jak na miasto wielkosci Almizaru. Caly czas w zasiegu wzroku znajdowal sie jakis patrol. Z drzwi wysokiej, krytej lupkiem gospody wyszli dwaj mezczyzni w towarzystwie kobiety, a potem cala trojka dosiadla przyprowadzonych przez stajennych koni. Plci kobiety domyslil sie tylko po wydeciu na piersiach jej dlugiego, rozcietego z tylu kaftana, poniewaz wlosy miala ostrzyzone krocej nawet niz jej towarzysze, odzienie meskie, a przy pasie miecz, podobnie jak tamtych dwoch. I oblicze rownie twarde co oni. Kiedy cala trojka odjechala galopem w glab ulicy, Mishima mruknal ponuro: -Mysliwi Polujacy na Rog. Gotow jestem postawic wlasne oczy, ze sie nie myle. Te znamienite osoby powoduja klopoty, gdziekolwiek sie udadza. Wszczynaja bojki, wtykaja nosy, gdzie ich nie trzeba. Slyszalem, ze Rog Valere zostal juz odnaleziony. Co na ten temat sadzisz, moj panie? -Ja tez slyszalem, ze sie znalazl - ostroznie odpowiedzial Perrin. - Wszedzie krazy mnostwo plotek. Zadne z nich nie spojrzalo na niego, a na zatloczonej ulicy zlowienie ich woni bylo wlasciwie niemozliwe, ale z jakiegos powodu doszedl do wniosku, ze rozwazaja jego odpowiedz, poszukujac w niej drugiego dna. Swiatlosci, czy podejrzewali, ze moze miec cokolwiek wspolnego z Rogiem? Choc dobrze wiedzial, gdzie sie znajduje Rog. Moiraine zawiozla go do Bialej Wiezy. Wszelako nie mial zamiaru ich o tym informowac. Ograniczone zaufanie odnosilo sie do obu stron. Miejscowi nie poswiecali zolnierzom wiekszej uwagi niz sobie wzajem, nie interesowali sie ani generalem, ani jej zbrojnym orszakiem, tylko w przypadku Perrina sprawa miala sie inaczej. Przynajmniej od chwili, gdy zobaczyli jego zolte oczy. Od razu bylo wiadomo, gdy ktorys sie zorientowal. Szarpniecie kobiecej glowy i rozdziawione usta. Mezczyzna, zamierajacy ze spojrzeniem wbitym w niego. Pewien czlowiek wrecz potknal sie o wlasne nogi i przewrocil na kolana. A potem wciaz niezdolny oderwac oczu podniosl sie i uciekl, roztracajac ludzi, jakby obawial sie, ze Perrin za nim pogoni. -Podejrzewam, ze jeszcze nigdy nie widzieli czlowieka o zoltych oczach - kwasno zauwazyl Perrin. -Czesto sie ich spotyka w miejscu, gdzie sie urodziles? - zapytala general. -Nie mozna powiedziec, ze tak znowu czesto, ale moge cie poznac z czlowiekiem, ktory tez ma takie. Ona i Mishima wymienili spojrzenia. Swiatlosci, mial nadzieje, ze w Proroctwach nie napisano nic o dwu mezczyznach z zoltymi oczyma. Barwy zawirowaly, ale nie odwrocily jego uwagi. General sztandaru dokladnie wiedziala, dokad zmierzaja - chodzilo o kamienna stajnie na poludniowym skraju miasta - kiedy jednak zsiedli z koni na pustym podworzu, na ich powitanie nie wybiegl zaden stajenny. Przy stajni znajdowal sie otoczony kamiennym murkiem padok, ale nie bylo na nim bodaj jednego konia. Tylee oddala wodze jednemu ze swoich zolnierzy i przez chwile stala wpatrzona w jedyne otwarte drzwi stajni. Z otaczajacej ja woni Perrin wywnioskowal, ze przygotowuje sie wewnetrznie. -Chodzmy, moj panie - powiedziala na koniec - Prosze, zadnego niepotrzebnego slowa. To moze sie okazac jak najbardziej nie na miejscu. Jezeli bedziesz chcial cos powiedziec, zwroc sie do mnie. Daj wyraznie do zrozumienia, ze mowisz tylko do mnie. Brzmialo to dosc zlowieszczo, ale skinal glowa. I zaczal planowac, jak ukrasc widlokorzen, kiedy nie uda sie go zdobyc legalnie. Trzeba bedzie sprawdzic, czy to miejsce jest dobrze strzezone w nocy. Moze Balwer juz wie. Do malego czlowieczka tego rodzaju informacje zdawaly sie same kleic, pozornie bez zadnego wysilku z jego strony. Ruszyl do srodka, Mishima zas z wyrazna ulga zostal przy koniach. Co to wszystko znaczy? Czy w ogole cokolwiek znaczy? Seanchanie. Nie spedzil nawet kilku dni w ich towarzystwie, a juz we wszystkim zaczynal sie doszukiwac ukrytego znaczenia. Budynek, ktory kiedys byl stajnia, zdradzal juz wyrazne oznaki nowego przeznaczenia. Kamienna podloga byla zamieciona tak skrupulatnie, ze nie powstydzilaby sie jej zadna zona farmera, w srodku nie bylo sladu po koniach, a ciezka, mietowa won skutecznie tlumila resztki konskich zapachow, pod warunkiem oczywiscie, ze nie dysponowalo sie wechem rownie czulym co Perrin czy Elyas. Boksy od frontu pelne byly stojacych jedna na drugiej drewnianych skrzyn, z tylu zas przegrody usunieto, pozostawiajac tylko konstrukcje podtrzymujaca strop i tworzac w ten sposob wolna przestrzen - miejsce pracy. Stali tam mezczyzni i kobiety, jedni przy mozdzierzach i tluczkach, inni przy sitach na stolach, kolejni wreszcie przy plaskich tyglach na mosieznych trojnogach, pod ktorymi plonely piecyki na wegiel drzewny; ci ostatni za pomoca dlugich szczypiec roztrzasali jakies korzenie. Mlody, szczuply mezczyzna w samej koszuli, ktory wlasnie wkladal jutowy worek do jednej ze skrzyn, uklonil sie Tylee rownie gleboko jak wczesniej urzednik, az jego grzbiet znalazl sie dokladnie rownolegle do powierzchni ziemi. Nie wyprostowal sie, poki nie przemowila: -General sztandaru Khirgan. Chcialabym mowic z tym, ktory tu dowodzi - mowila tonem zupelnie innym niz wczesniej, nie bylo w nim nawet sladu rozkazu. -Jak rozkazesz - odparl chudzielec z akcentem na pozor amadicjanskim. Nawet jesli byl Seanchaninem, mowil odpowiednio szybko i nie przezuwal slow. Potem sklonil sie znowu, rownie gleboko, i pospieszyl do miejsca, gdzie w polowie lewego rzedu szesc boksow obudowano scianka. Zapukal niesmialo w drzwi, a potem czekal na pozwolenie wejscia do srodka. Kiedy pojawil sie znowu, od razu ruszyl w glab wielkiego pomieszczenia, ani razu nie zerknawszy w strone Perrina i Tylee. Minelo kilka minut oczekiwania. Perrin juz chcial cos powiedziec, ale Tylee skrzywila sie i pokrecila glowa, zamknal wiec usta i nastawil sie na dalsze oczekiwanie. Czekali jeszcze dobry kwadrans, a Perrin z kazda chwila coraz bardziej tracil cierpliwosc. General sztandaru pachniala spokojem. W koncu z wydzielonego pomieszczenia wyszla przyjemnie pulchna kobieta w zoltej sukni o dziwnym kroju, ale nie podeszla od razu do nich, tylko zatrzymala sie i zlustrowala prace trwajace w glebi budynku; wlasciwie mozna rzec, ze wrecz zignorowala Tylee i Perrina. Polowe glowy miala dokladnie wygolona! Pozostale wlosy, zaplecione w gruby, siwiejacy warkocz splywaly jej na ramie. Ostatecznie skinela glowa z zadowoleniem i powoli ruszyla w ich strone. Na blekitnej, owalnej tarczy na piersiach miala wyhaftowane trzy zlote dlonie. Tylee sklonila sie rownie gleboko jak wczesniej Faloun przed nia, pamietajac o jej wczesniejszych przestrogach, Perrin postapil identycznie. Elegancka kobieta tylko skinela glowa. Nieznacznie. Pachniala duma. -Chcialas ze mna rozmawiac, generale sztandaru? - jej glos byl delikatny, rownie elegancki jak ona sama. I niesczegolnie zyczliwy. Oto ktos znowu naprzykrzal sie bardzo zajetej kobiecie. Kobiecie zajetej, a rownoczesnie swiadomej swej pozycji. -Tak, Czcigodna - odpowiedziala z szacunkiem Tylee. W otaczajacej ja woni cierpliwosci pojawily sie tony irytacji, a potem znowu zniknely. Oblicze wszak pozostalo calkowicie wyzbyte wyrazu. - Czy zechcialabys mnie poinformowac, ile masz pod reka gotowego widlokorzenia? -Dziwna prosba - powiedziala tamta, jakby zastanawiajac sie, czy ja spelnic. Przekrzywila glowe w namysle. - Coz, dobrze - kontynuowala po chwili. - Wedle bilansu z poludnia mam cztery tysiace osiemset siedemdziesiat trzy funty i dziewiec uncji. Warto przy okazji nadmienic, ze stan magazynu jest w najwyzszym stopniu zadowalajacy, biorac pod uwage zarowno to, ile juz wyekspediowalam, jak tez coraz wieksze trudnosci, ktore maja kopacze ze znalezieniem w okolicy dziko rosnacych roslin. - Choc to z pozoru niemozliwe, zapach jej dumy stal sie jeszcze bardziej dojmujacy. - Wszelako rozwiazalam ten problem, naklaniajac lokalnych farmerow, by poswiecili czesc swych arealow pod uprawe widlokorzenia. Latem bede musiala postawic wieksze pomieszczenie, aby pomiescic manufakture. Wyznam ci, ze nie bylabym zaskoczona, gdybym otrzymala za to nowe imie. Choc oczywiscie nie musze na nie wyrazic zgody. - Usmiechnela sie nieznacznie, dystyngowanie, a potem delikatnie przesunela palcami po tarczy na piersiach gestem omalze pieszczotliwym. -Swiatlosc z pewnoscia bedzie ci sprzyjac, Czcigodna - mruknela Tylee. - Moj panie, czy zechcesz wyswiadczyc mi honor i okazac Czcigodnej dokument? - Towarzyszyl temu uklon przed Perrinem, znaczaco glebszy niz ten, ktorym przed chwila powitala Czcigodna. Brwi tamtej zadrgaly. Wyciagnela reke po dokument, spojrzala mu w oczy i wtedy zamarla. Wreszcie sie zorientowala. Z calym szacunkiem dla form natychmiast jednak opanowala sie, spuscila wzrok i bez zadnych jawnych oznak zaskoczenia zaczela czytac. Wreszcie zwinela papier i zaczela uderzac nim o wnetrze dloni. -Wyglada na to, ze spacerujesz po wyzynach, generale sztandaru. Na dodatek w nadzwyczaj dziwnym towarzystwie. Jakiej pomocy oczekujesz... czy tez on oczekuje... ode mnie? -Chcemy widlokorzenia, Czcigodna - powiedziala cicho Tylee. - Wszystkiego, co posiadasz. Chcemy, zeby go natychmiast zaladowano na furmanki. Obawiam sie tez, ze to ty musisz dostarczyc i furmanki, i woznicow. -Niemozliwe! - warknela elegancka kobieta, z egzaltacja zadzierajac glowe. - Opracowalam dokladny harmonogram tego, ile funtow spreparowanego widlokorzenia jestem w stanie wyekspediowac co tydzien i musze stosowac sie scisle do tego harmonogramu, w przeciwnym razie bilans nie bedzie sie zgadzac. Szkoda, jaka poniesie Imperium, bedzie niewyobrazalna. Sul'dam wciaz wszedzie znajduja kolejne marath'damane. -Prosze o wybaczenie, Czcigodna - powiedziala Tylee, klaniajac sie znowu. - Jezeli jestes w stanie wymyslic jakis sposob, dzieki ktoremu moglibysmy zdobyc... -Generale sztandaru - wtracil Perrin. Najwyrazniej spotkanie to mialo skrajnie delikatny charakter, dlatego probowal panowac nad wyrazem twarzy, ale mars i tak wypelzl mu na czolo. Nie byl pewien, czy nawet pelne piec ton produktu wystarczy, a ona probowala negocjowac mniejsza ilosc! Mysli biegly jak szalone, szukajac sposobu na rozwiazanie problemu. Zawsze twierdzil, ze pospiech w tych sprawach jest nic nie wart, poniewaz najczesciej prowadzil do pomylek i wypadkow, ale teraz nie mial wyboru. - Byc moze Czcigodnej wcale to nie obchodzi, ale Suroth obiecala smierc i los gorszy od smierci kazdemu, kto stanie na drodze realizacji jej planow. Nie przypuszczam, by jej gniew skupil sie jeszcze na kims poza toba i mna, niemniej wyraznie napisala: wszystko. -Oczywiscie, ze to nie na Czcigodnej skupi sie gniew Wysokiej Lady - w glosie Tylee brzmialy tony wyraznie przeczace tresci wypowiadanych slow. Elegancka kobieta zaczela ciezko oddychac, blekitna tarcza z haftem trojga dloni unosila sie i opadala. Uklonila sie przed Perrinem rownie gleboko, co wczesniej Tylee. -Potrzeba mi wiekszej czesci dnia, zeby zgromadzic dosc furmanek i zaladowac je wyrobem. Czy to cie zadowala, moj panie? ' -Bedzie musialo, nieprawdaz? - powiedzial Perrin, biorac dokument z jej reki. Oddala z wyrazna niechecia, a potem patrzyla pozadliwym wzrokiem, gdy wpychal go do kieszeni kaftana. Kiedy juz znalezli sie na podworzu stajni i dosiadali koni, general krecila z niedowierzaniem glowa. -Interesy z Pomniejsza Dlonia zawsze sa ryzykowne. Zadne z nich nic pomniejszego w samym sobie nie widzi. Zakladalam, ze manufakture oddano pod zarzad kogos Czwartej lub Piatej Rangi, ale nawet wowczas nalezalo oczekiwac trudnosci. Kiedy zobaczylam Trzecia Range... tylko dwa szczeble nizej od Dloni samej Imperatorowej, oby zyla wiecznie... pewna bylam, ze nie zdobedziemy wiecej niz kilkaset funtow, o ile w ogole. Ale ty poradziles sobie swietnie. Ryzykowales, niemniej bylo to ryzyko przepieknie skalkulowane. -Coz, nikt nie chce kusic smierci - odrzekl Perrin, a potem ruszyli z powrotem do miasta, zgrabna kolumna. Teraz musieli zaczekac na furmanki, najlepiej w jakiejs gospodzie. Niecierpliwosc palila go ukropem. Niechaj Swiatlosc sprawi, by nie musieli jeszcze nocy spedzic w miescie. -Nie rozumiesz - wyszeptala smaglolica. - Ta kobieta wiedziala, ze padl na nia cien smierci w momencie, gdy przeczytala slowa Suroth, ale gotowa byla poniesc ryzyko w imie sluzby Imperium. Pomniejsza Dlon Trzeciej Rangi cieszy sie wystarczajaco wysoka pozycja, ze w obecnej sytuacji moglaby uniknac smierci, usprawiedliwiajac sie wykonywaniem obowiazkow. Ale ty wypowiedziales imie Suroth. Zazwyczaj to niewiele oznacza, wyjawszy chwile, gdy zwracasz sie do samej Wysokiej Lady, niemniej w oczach Pomniejszej Dloni czyni cie albo miejscowym ignorantem, albo kims, kto pozostaje w intymnych relacjach z sama Suroth. Swiatlosc ci sprzyjala, poniewaz uznala, ze zachodzi ta druga okolicznosc. - Rozesmial sie pozbawionym wesolosci smiechem. Seanchanie. A moze tez wplyw ta'veren. - Powiedz mi, jesli oczywiscie nie poczujesz sie urazony mym pytaniem, czy twoja lady wniosla ci w posagu jakies istotne koneksje, a moze wielkie posiadlosci? Pytanie zaskoczylo go do tego stopnia, ze odwrocil sie w siodle i spojrzal na nia. W tym momencie cos mocno uderzylo go w piers, smagnelo prega ognia wzdluz klatki piersiowej, wbilo sie w ramie. Za nim kon kwiknal z bolu. Ogluszony spojrzal na sterczaca z lewego ramienia strzale. -Mishima - uslyszal, jak general warknela, wskazujac gdzies reka - ten trzypietrowy budynek ze strzecha, miedzy dwoma z dachowka. Widzialam ruch na dachu. Mishima krzyknal rozkaz: "Za mna", a potem pogalopowal na czele szesciu seanchanskich lansjerow przez zatloczona ulice, kopyta koni zadzwonily po bruku. Ludzie uskakiwali z drogi. Pozostali przygladali sie z boku. Nikt chyba nie wiedzial, co sie stalo. Dwaj lansjerzy zeskoczyli z siodel, uspokajajac wierzchowca zolnierza, ktory otrzymal postrzal w ramie. Perrin musnal palcem pekniety guzik, wiszacy na pojedynczej nitce. Od guzika przez cala piers jedwabnego kaftana bieglo rozciecie. Saczyla sie spod niego krew, wsiakajac w koszule, cieknac po rece. Gdyby nie odwrocil sie dokladnie w tym momencie, strzala przeszylaby mu serce, a nie ramie. Byc moze druga tez by w niego trafila, ale ta z pewnoscia by wystarczyla. Drzewce z Dwu Rzek nie odbiloby sie tak latwo. Gdy zsiadl z konia, Cairhienianie i Tairenianie zgromadzili sie wokol niego, wszyscy chetni do pomocy, choc on zadnej pomocy nie potrzebowal. Wyciagnal zza pasa noz, ale Camaille wyjela mu go z reki i zgrabnie naciela drzewce tak, ze mogl je odlamac czysto, tuz nad rana. Ramieniem az wstrzasnelo szarpniecie bolu. Jej wyraznie nie klopotalo, ze bedzie miala krew na palcach, po chwili siegnela do rekawa po koronkowa chusteczke, w odcieniu znacznie bledszej zieleni, niz zazwyczaj uzywali Cairhienianie, i otarla je, a potem obejrzala koniec drzewca sterczacy z rany, zeby upewnic sie, iz nie zostaly zadne drzazgi. General sztandaru tez zeskoczyla z siodla i teraz przygladala mu sie, marszczac czolo. -Ze wstydem spuszczam oczy na widok twej rany, moj panie. Slyszalam, ze ostatnio przestepczosc znacznie wzrosla: podpalenia, niepotrzebne morderstwa podczas rabunkow, zabojstwa dokonane bez zadnych wyobrazalnych przyczyn. Powinnam lepiej cie chronic. -Prosze zacisnac zeby, moj panie - powiedzial Barmanes, zawiazujac skorzany rzemien tuz ponad grotem strzaly. - Jestes gotow, moj panie? Perrin zacisnal szczeki i pokiwal glowa, a wtedy Barmanes szarpnieciem wyrwal zakrwawione drzewce. Perrin stlumil jek. -Nie musisz spuszczac oczu - oznajmil ochryplym glosem. Cokolwiek to znaczylo. Wnioskujac z tonu slow, na pewno nic dobrego. - Nikt od ciebie nie oczekiwal, ze zawiniesz mnie w becik. Z pewnoscia ja tego nie oczekiwalem. - Przez tlumek otaczajacy go przecisnal sie Neald i juz unosil dlonie, ale Perrin oddalil go gestem. - Nie tutaj, czlowieku. Ludzie zobacza. - Przechodnie ostatecznie zorientowali sie, ze cos sie stalo i zaczeli gromadzic wokol, mamroczac do siebie w podnieceniu. - On potrafi to Uzdrowic w taki sposob, ze nie bedzie sladu - wyjasnil, na probe zginajac ramie. Az zamrugal z bolu. To nie byl dobry pomysl. -Pozwolisz mu, zeby potraktowal cie Moca? - z niedowierzaniem zapytala Tylee. -Zeby pozbyc sie dziury w ramieniu i rozcietej piersi? Kiedy tylko znajdziemy sie w miejscu, gdzie nie bedzie sie na nas gapic polowa miasteczka. Ty bys sie nie zgodzila? Zadrzala i znowu wykonala ten dziwny znak palcami. Wkrotce bedzie ja musial zapytac, o co wlasciwie chodzi. Pojawil sie Mishima, prowadzil za soba konia i patrzyl ponuro. -Dwoch mezczyzn spadlo z dachu, mieli przy sobie luki i kolczany - oznajmil cicho - ale to nie upadek ich zabil. Choc mocno uderzyli w bruk, krwi bylo zadziwiajaco malo. Mysle ze polkneli trucizne, kiedy zorientowali sie, ze zawiedli. -To nie ma sensu - mruknal Perrin. -Ludzie wola sie zabic, niz doniesc o porazce... - ponuro wyjasnila Tylee. - To oznacza, ze masz poteznego wroga. Poteznego wroga? Masema z pewnoscia ucieszylby sie, gdyby Perrin zginal, ale jego rece nie siegaly tak daleko. -Wszyscy moi wrogowie znajduja sie daleko i nie maja pojecia, gdzie jestem. - Ostatecznie Tylee i Mishima zgodzili sie, ze w tej sprawie Perrin ma najlepsze rozeznanie, mimo to z ich twarzy nie zniknal wyraz powatpiewania. Pozostawali tylko Przekleci. Niektorzy juz wczesniej probowali pozbawic go zycia. Inni wykorzystac. Nie wydawalo mu sie jednak rozsadne, zeby o nich wspominac. Ramie pulsowalo. Rozciecie na piersi rowniez. - Sprobujmy znalezc gospode, gdzie bede mogl wynajac pokoj. - Piecdziesiat jeden wezlow. Ile jeszcze? Swiatlosci, ile jeszcze? ROZDZIAL 13 OBLEZENIE -Odeprzec ich! - krzyknela Elayne. Plomienne Serce probowal tanczyc, zdenerwowany waska, wysadzana kocimi lbami uliczka, pelna innych koni i szykujacych sie kobiet; w koncu silna reka opanowala karego walacha. Birgitte caly czas upierala sie, ze dowodca powinien byc na tylach. Upierala sie! Jakby Elayne byla jakas bezmozga idiotka! - Odeprzec ich, chocbyscie sczezli!Oczywiscie na jej wolanie nie zwrocil uwagi nikt z setek ludzi na szerokiej drodze strazy, biegnacej po szczycie murow obronnych miasta. Mury byly z pozylkowanego biela szarego kamienia i wysokie na piecdziesiat stop. Nadzwyczaj watpliwe, by ja slyszeli. Mieli tylko wlasne krzyki, przeklenstwa i wrzaski, szczek stali ponad szeroka ulica, ktora biegla wzdluz murow obronnych oraz poludniowe slonce zawieszone na rzadkim o tej porze roku, bezchmurnym niebie, ktore oswietlalo mezczyzn w pocie czola zabijajacych sie nawzajem: mieczem, wlocznia czy halabarda. Boj toczyl sie na przestrzeni jakichs dwustu krokow, ogarniajac trzy z wysokich, okraglych wiez, nad ktorymi lopotal Bialy Lew Andoru i zagrazajac dwu nastepnym, choc - dzieki Swiatlosci! - zagrozenie nie bylo jeszcze bardzo powazne. Ludzie kluli, siekli i dzgali, nikt nie oddawal pola i nie okazywal milosierdzia, przynajmniej na ile mogla dojrzec. Kusznicy w czerwonych kaftanach ze szczytow wiez odbierali swa danine smierci, ale raz wystrzelona kusza potrzebowala mozolnego naciagu. Poza tym, tak czy siak, bylo ich zbyt malo, aby przesadzic o losach starcia. W koncu tylko kusznicy byli z gwardii. Oprocz nich walczyli wylacznie najemnicy. Oraz Birgitte. Przy tak niewielkiej odleglosci wiez zobowiazan poprowadzila wzrok Elayne prosto do jej Straznika - misternie spleciony zloty warkocz kolysal sie, gdy mobilizowala swoich zolnierzy, lukiem wskazujac, gdzie potrzebne jest wsparcie. Miala na sobie krotki, czerwony kaftan z bialym kolnierzem oraz szerokie spodnie barwy nieba, wsuniete w cholewy butow, i jako jedyna na murach byla bez jakiejkolwiek zbroi. Nalegala, aby Elayne przywdziala proste szarosci, mialo ja to bronic przed przyciaganiem uwagi wroga, jak tez przed proba porwania lub zamachu - niektorzy sposrod zolnierzy wroga na murach mieli przytroczone na plecach kusze oraz luki, a dla niezaangazowanych w bezposredni boj strzal na odleglosc piecdziesieciu krokow stanowil dziecinna igraszke - ale znamionujace range cztery zlote wezly na ramieniu Birgitte z pewnoscia czynily z niej cel dla kazdego z ludzi Arymilli, pod warunkiem ze mial oczy. Przynajmniej nie rzucala sie w wir najgoretszego boju. Przynajmniej... Elayne poczula, jak oddech zamiera jej w piersiach, poniewaz zylasty zolnierz w napiersniku i stozkowym helmie wlasnie zaatakowal mieczem Birgitte. W jednej chwili okazalo sie wszak, ze zlotowlosa spokojnie uniknela pchniecia - z uczuc tetniacych w wiezi nalezaloby wnosic, ze to tylko emocjonujaca przygoda, nic wiecej! - a potem na odlew uderzyla tamtego lukiem w skron, zrzucajac z parapetu. Mial jeszcze czas krzyknac, a potem z gluchym lomotem uderzyl o kamienie bruku. Spoczal wsrod mnogosci cial zascielajacych ulice. Birgitte mowila, ze ludzie nie pojda za nikim, kogo nie uznaja za zdolnego dzielic niebezpieczenstwa i trudy, jakim sami stawiali czola, gdyby jednak teraz dala sie zabic przez typowo meska brawure... Elayne nie zdawala sobie sprawy, ze wbija obcasy w boki Plomiennego Serca, poki Caseille nie schwycila uzdy. -Nie jestem idiotka, poruczniku gwardii - oznajmila chlodno. - Nie mam zamiaru sie zblizac, poki nie bedzie to... bezpieczne. Arafellianka cofnela gwaltownie dlon, a jej oblicze zdalo sie zupelnie martwe za kratami lsniacego, stozkowego helmu. Elayne zrobilo sie przykro za ten wybuch, Caseille po prostu wypelniala swoje obowiazki. Ale rownoczesnie wciaz targala nia lodowata furia. Nie bedzie przepraszac. I nagle, w obliczu tak malostkowych mysli, zalal ja wstyd. Krew i krwawe popioly, bywaly chwile, gdy miala ochote zabic Randa za to, ze teraz musiala nosic w lonie jego dzieci. Ostatnio miala coraz wieksze klopoty z panowaniem nad targajacymi nia emocjami, ktore na dodatek potrafily sie zmieniac z chwili na chwile. A one sie zmienialy... -Jezeli tak to wyglada, kiedy jest sie w ciazy - powiedziala Aviendha, poprawiajac ciemny szal na ramionach - to raczej wole nie miec dzieci. - Siodlo o wysokich lekach, nalozone na grzbiet jej bulanki, zmuszalo do wysokiego podciagania workowatych spodnic, stanowiacych typowy stroj kobiet Aielow, i obnazania nog w ponczochach az po kolana; mimo to nie znac bylo po niej wstydu. Kiedy klacz stala nieruchomo, mozna by nawet uznac, ze Aviendha w siodle czuje sie swobodnie. Z drugiej strony Mageen, jak brzmialo imie jej klaczy, a co w Dawnej Mowie znaczylo "stokrotka", byla lagodnym, spokojnym zwierzeciem, wrecz rozsadnym. Na szczescie Aviendha zbyt malo wiedziala o koniach, zeby sie w tym zorientowac. Odglos stlumionego smiechu za plecami kazal Elayne sie odwrocic. Kobiety z jej strazy przybocznej - wszystkie dwadziescia jeden, ktorym tego ranka przypadla sluzba, wliczajac Caseille, w wypolerowanych helmach i napiersnikach - mialy twarze zupelnie nieruchome, po prawdzie, to zbyt nieruchome; bez watpienia w srodku az sie skrecaly ze smiechu, natomiast stojace za nimi cztery Kuzynki przykrywaly dlonmi usta i nachylaly sie ku sobie. Alise, w normalnych okolicznosciach kobieta o milej, urzekajacej twarzy, ozdobionej musnieciami siwizny na skroniach, zobaczyla, ze Elayne patrzy - coz, w istocie mierzy je wzrokiem - i ostentacyjnie przewrocila oczami, co wywolalo u pozostalych kolejny napad glosnej wesolosci. Caiden, pulchna i sliczna Domani, smiala sie tak bardzo, ze musiala oprzec sie na Kumiko, choc krepa, siwiejaca Kuzynka tez miala klopoty z utrzymaniem sie na nogach. Elayne poczula naplyw irytacji. Nie chodzilo o smiech - dobrze, moze troche - z pewnoscia tez nie chodzilo o Kuzynki. Przynajmniej nie do konca. One byly bezcenne. Boj na murach nie byl skutkiem ani pierwszej, ani drugiej czy nawet trzeciej ofensywy, jaka Arymilla przeprowadzila w ciagu ostatnich tygodni. W rzeczy samej, czestotliwosc atakow rosla, co kilka dni nastepowal potrojny lub poczworny szturm. Tamta doskonale wiedziala, ze Elayne brakuje zolnierzy do obrony szesciu lig murow. Zeby sczezla, Elayne sama wiedziala, ze wyszkolonych zolnierzy nie starcza nawet do strzezenia tych wszystkich mil murow i wiez. Niewyszkoleni tylko by przeszkadzali. Arymilli pozostawalo zgromadzic sile wystarczajaca dla zdobycia bramy. Wowczas przenioslaby bitwe na ulice miasta, gdzie Elayne musialaby ulec liczebnej przewadze. Moze ludnosc miasta chwycilaby za bron w jej imie, ale nie bylo to pewne, poza tym, gdyby czeladnicy, stajenni i sklepikarze musieli walczyc ze zbrojnymi najemnikami, krwi polaloby sie znacznie wiecej. I ktorakolwiek zasiadlby wowczas na Tronie Lwa - a zapewne nie bylaby to Elayne Trakand - mialaby na rekach krew Caemlyn. Tak wiec procz zalogi bram i wiez, reszte sil wycofala do Wewnetrznego Miasta, blisko Krolewskiego Palacu, a na jego najwyzszych iglicach rozmiescila czujki ze szklami powiekszajacymi. Kiedy tylko ktoras zasygnalizowala formowanie sie ataku, polaczone w krag Kuzynki otwieraly bramy, by przerzucic zolnierzy na miejsce. Rzecz jasna, nie braly udzialu w samej bitwie. Nie pozwolilaby im uzywac Mocy w charakterze broni, nawet gdyby sie tego domagaly. Jak dotad strategia sie sprawdzala, choc czasami niewiele brakowalo. Dolne Caemlyn, polozone poza murami obronnymi, stanowilo labirynt domow, sklepow, gospod i magazynow, ktore pozwalaly niezauwazenie podejsc blisko. Trzykrotnie jej zolnierze zmuszeni zostali do walki wewnatrz murow, zeby odzyskac ktoras z wiez. Zawsze konczylo sie to krwawo. Najchetniej spalilaby do golej ziemi Dolne Caemlyn, zeby tylko pozbawic napastnikow dogodnej kryjowki, ale ogien z latwoscia moglby przeskoczyc mury i rozniesc pozar po calym miescie, niezaleznie od wiosennych deszczow. Nawet w obecnych warunkach kazda noc przynosila wewnatrz murow po kilka podpalen, ktorych gaszenie i tak nastreczalo dosc trudnosci. Poza tym, mimo oblezenia ludzie wciaz mieszkali w tych domach, a ona nie chciala przetrwac w ich pamieci jako ta, ktora zniszczyla im domostwa i dobytek. Nie, denerwowalo ja, ze wczesniej nie wpadla na taki sposob wykorzystania umiejetnosci Rodziny. Gdyby byla madrzejsza, nie mialaby na karku Ludu Morza i nie przehandlowalaby mili kwadratowej Andoru. Swiatlosci, mila kwadratowa! Jej matka nie oddala nigdy nawet cala. Zeby sczezla, przez to oblezenie nie miala czasu na wlasciwe odprawianie zaloby po matce. Ani po Lini, jej starej piastunce. Rahvin zamordowal jej matke, a Lini zapewne polegla w jej obronie. Mimo iz siwa jak golabek i drobniutka, Lini nie przestraszylaby sie nawet jednego z Przekletych. Wspomnienie piastunki przywiodlo na mysl jej slowa wypowiedziane niegdys szeleszczacym glosem: "Nie da sie wlozyc miodu z powrotem do plastra". Co sie stalo, to sie nie odstanie, a ona musi z tym zyc. -Juz po wszystkim - zauwazyla Caseille. - Rozgladaja sie za drabinami. - Byla to prawda. Zolnierze Elayne nacierali na calej dlugosci muru, a wojownicy Arymilli cofali sie, skracajac przez blanki do miejsc, gdzie staly ich drabiny. Ludzie wciaz gineli na drodze strazy, ale bylo juz po bitwie. Elayne sama siebie zaskoczyla, znienacka wbijajac obcasy w boki Plomiennego Serca. Tym razem nikt nie zdazyl jej zlapac. Scigana krzykami pogalopowala po ulicy, dotarla do stop najblizszej wiezy i tam zeskoczyla z siodla, zanim jeszcze walach zdazyl sie na dobre zatrzymac. Pchnela ciezkie drzwi, zebrala rozciete spodnice i pobiegla w gore po skrecajacych przeciwnie do ruchu wskazowek zegara spiralnych schodach; po drodze mijala spore wneki, z ktorych scigaly ja zdumione spojrzenia zbrojnych. Wieze zostaly zaprojektowane tak, by latwiej bylo sie bronic przed napastnikami, ktorzy opanowali mury i prowadzili atak na miasto. W koncu dotarla do wielkiego pomieszczenia, z ktorego wychodzily w przeciwna strone skrecone schody. Dwudziestu ludzi w niedopasowanych helmach i napiersnikach odpoczywalo po walce. Oparci o sciane grali w kosci, rozmawiali i smiali sie, jakby za podwojnymi okutymi zelazem drzwiami nie spoczywali polegli. Cokolwiek jednak robili, na jej widok przerwali swe czynnosci i zagapili sie na nia. -Hm, moja pani, odradzalbym to - powiedzial ochryply glos, gdy wsparla dlonie na zelaznej sztabie blokujacej drzwi. Zignorowala rade, uniosla sztabe na zawiasie i pchnela drzwi. Czyjas reka schwycila jej suknie, ale sie wyrwala. Na murach nie bylo juz ani jednego czlowieka Arymilli. Przynajmniej zaden nie trzymal sie na nogach. Dziesiatki ludzi lezaly na zalanej krwia drodze strazy, jedni zupelnie nieruchomo, inni jeczac. Wsrod nich mogli byc zolnierze wroga, niemniej szczek broni scichl juz zupelnie. Najemnicy opatrywali rannych albo po prostu siedzieli na pietach, lapiac oddech. -Straccie ich i wciagnijcie te cholerne drabiny! - krzyczala Birgitte. Wypuscila strzale w kierunku cizby probujacej uciekac po klepisku uliczek Dolnego Caemlyn, nasadzila nastepna na cieciwe, wystrzelila znowu. - Jak beda chcieli znowu zaatakowac, niech sobie zbuduja nowe! - Najemnicy przechylili sie przez blanki, ale byla ich tylko garstka. - Wiedzialam, ze nie powinnam ci dzis pozwolic brac udzialu w walce - ciagnela spokojniejszym glosem, caly czas rowno szyjac strzalami. Z wiez rowniez nieustannie sypaly sie belty, ale trafialy coraz rzadziej, poniewaz wiekszosc uciekajacych zdazyla sie juz skryc po krytymi dachowka stropami magazynow. Chwile zabralo, zanim Elayne zrozumiala, ze slowa skierowane byly do niej i poczula rumieniec wypelzajacy na twarz. -A niby jak bys mnie powstrzymala? - zapytala ostro prostujac sie. Poniewaz kolczan Birgitte byl juz pusty, wiec ta opuscila luk i z marsem na czole odwrocila sie ku Elayne. -Zwiazalabym cie i kazala jej na tobie usiasc - powiedziala, ruchem glowy wskazujac na Aviendhe, ktora wlasnie wychodzila z drzwi wiezy. Otaczala ja poswiata saidara w reku lsnilo obnazone ostrze noza. Za nia wysypaly sie Caseille i pozostale gwardzistki, miecze w dloniach, twarze ponure. Fakt, iz zobaczyly Elayne nietknieta, nie zmienil na jote wyrazu ich oblicz. Te przeklete kobiety zachowywaly sie doprawdy nieznosnie, traktujac ja jak delikatny dzban z dmuchanego szkla, ktory moze peknac tracony palcem. Po tym, co zrobila, bedzie jeszcze gorzej. Odcierpi swoje. -Zlapalabym cie - mruknela Aviendha, rozcierajac biodro - gdyby ten przeklety kon mnie nie zrzucil. - W wypadku tak lagodnego zwierzecia, wyjasnienie zakrawalo na absurd. Aviendha po prostu zwyczajnie spadla. Widzac, ze wszystko w porzadku, schowala szybko noz i udawala, iz wcale go nie dobyla. Poswiata saidara zniknela takze. -Nic mi sie nie moze stac - Elayne bardzo sie starala, by jej slowa nie brzmialy kwasno, ale niespecjalnie jej sie udalo. - Min opowiedziala mi o swej wizji, w ktorej wychowuja dzieci, siostro. Poki sie nie urodza, jestem bezpieczna. Aviendha wolno pokiwala glowa, ale Birgitte warknela: -Wolalabym, zebys nie sprawdzala prawdziwosci jej wizji. Jak bedziesz tyle ryzykowac, moze sie okazac, ze jednak nie zawsze sie sprawdzaja. - Oczywiscie wiedziala, ze gada bzdury. Min nigdy sie nie mylila. Nigdy. -To byla kompania Aldina Miheresa - powiedzial wysoki najemnik rozkolysanym, choc szorstkim, murandianskim akcentem. Potem zdjal helm, spod ktorego wylonila sie pociagla, spocona twarz z siwymi wasami, nawoskowanymi w szpic. Rhys a'Balaman, jak kazal sie nazywac, mial oczy niczym dwa kamyki i usmiech, ktory zawsze przywodzil na mysl lubiezny grymas. Przysluchiwal sie ich wczesniejszej rozmowie i caly czas popatrywal spod oka na Elayne. - Poznalem go, naprawde. To byl dobry zolnierz. Znaczy Miheres. Zaiste, walczylem przy jego boku wiecej razy, niz jestem w stanie wyliczyc. Prawie zdazyl sie schowac w drzwiach magazynu, kiedy twoja strzala trafila go w kark, Kapitanie-Generale. Szkoda. Elayne zmarszczyla brwi. -Dokonal wyboru, podobnie jak ty, kapitanie. Mozesz zalowac smierci przyjaciela, mam jednak nadzieje, ze nie zalujesz dokonanego wyboru. - Wiekszosc najemnikow, ktorych relegowala z miasta, natychmiast podpisala kontrakt z Arymilla, moze nawet wszyscy. Obecnie najbardziej sie bala tego, ze kobieta przekupi cale kompanie stacjonujace w obrebie murow. Zaden z najemnych dowodcow jeszcze o zadnych probach przekupstwa nie doniosl, ale pani Harfor twierdzila, ze podejmowano starania. Miedzy innymi wobec a'Balamana. Murandianin zaszczycil ja swym lubieznym usmiechem oraz ceremonialnym uklonem, wymachujac pola nieistniejacego plaszcza. -Och, rownie czesto walczylem przeciwko niemu, moja pani. Gdybysmy tego pieknego dnia staneli naprzeciw siebie, ja bym go zabil albo on zabilby mnie. Ostatecznie to po prostu raczej kolega po fachu niz przyjaciel. Poza tym wole brac zloto za obrone takich murow niz za ich zdobywanie. -Widze, ze niektorzy z twoich ludzi maja kusze na plecach, kapitanie, ale nie widzialam, by ich uzywali. -Wojska zaciezne nie bija sie w ten sposob - wtracila Birgitte. W wiezi zobowiazan pulsowala irytacja, choc nie sposob bylo stwierdzic, czy jej powodem jest a'Balaman czy Elayne. Zreszta szybko zniknela. Od chwili, kiedy okazalo sie, w jaki sposob wiez odzwierciedla wzajemne emocje, Birgitte nauczyla sie maskowac swoje. Zapewne chcialaby, aby Elayne tez to potrafila, a i samej Elayne na niczym innym nie zalezalo. A'Balaman wsparl helm o biodro. -Zrozum, moja pani, chodzi o to, ze kiedy zbyt mocno naciska sie na przeciwnika, kiedy probuje sie wycofywac, na przyklad wysyla za nim poscig i temu podobne, coz, nastepnym razem los moze sie odwrocic, a wtedy on sie zrewanzuje. Mimo wszystko ten, kto sie wycofuje, juz nie walczy, prawda? -Chyba ze ma zamiar jutro zaatakowac znowu - warknela Elayne. - Nastepnym razem chce widziec te kusze w robocie! -Jak rozkazesz, moja pani - sztywno odparl a'Balaman, rownie sztywno sie klaniajac. - Teraz, prosze, wybacz mi, musze sie zajac moimi ludzmi. - Odszedl, nie czekajac na pozwolenie i krzyczac na swoich, by ruszali leniwe giry. -W jakim stopniu moge mu ufac? - zapytala cicho Elayne. -W takim jak kazdemu najemnikowi - odparla rownie cicho Birgitte. - Jezeli ktos zaproponuje mu odpowiednia sume w zlocie, wowczas jest to rzut kosci i nawet Mat Cauthon nie potrafilby powiedziec, jak wyladuja. To byla nadzwyczaj dziwna uwaga. Zalowala, ze nie wie, co sie dzieje z Matem. I kochanym Thomem. Oraz biednym malym Olverem. Kazdej nocy modlila sie, by zdolali uciec Seanchanom. Nie mogla jednak nic zrobic, by im pomoc. Miala dosc na glowie, zeby w tej chwili martwic sie tylko o siebie. - Bedzie mi posluszny? Chodzi o te kusze. Birgitte pokrecila przeczaco glowa, a Elayne westchnela. To zle, ze wydala rozkaz, ktory nie zostanie wysluchany. W ten sposob ludzie uczyli sie nawyku nieposluszenstwa. Podeszla blizej i znizyla glos prawie do szeptu: -Wygladasz na zmeczona, Birgitte - slowa nie byly przeznaczone dla cudzych uszu. Twarz Birgitte byla sciagnieta oczy zapadniete. To mogl dostrzec kazdy, ale wiez mowila, ze Birgitte jest skonana i nie odpoczywala juz od wielu dni. Ze swej strony Elayne tez czula to ociezale zmeczenie, jakby czlonki miala z olowiu. Wiez przekazywala ich stany w obie strony. - Nie musisz sama dowodzic kazdym kontratakiem. -A kogo jeszcze mam? - Przez chwile zmeczenie odbilo sie tez w glosie Birgitte. Jej ramiona na moment obwisly, ale natychmiast sie wyprostowala i glos znowu nabral twardych tonow. Dzielo czystej sily woli. Elayne potrafila ja wyczuc, jak kamien tkwila w wiezi, niemniej chcialo jej sie plakac. - Moi oficerowie to niedoswiadczeni chlopcy - ciagnela Birgitte - albo weterani, ktorzy wrocili z emerytury, a powinni grzac swe kosci przy kominkach wnukow. Pominawszy dowodcow najemnikow, a nie ma wsrod nich nikogo, komu bym w pelni zaufala. I tu wracamy do pytania: "Kto procz mnie?". Elayne otworzyla juz usta, zeby zaprotestowac. Nie w kwestii najemnikow. Birgitte wszystko jej wyjasnila, z gorycza, ale wyczerpujaco. Najemnicy potrafili czasami walczyc rownie zazarcie co gwardzisci, innymi razy woleli sie wycofac, aby nie poniesc zbyt wielkich strat. Straty oznaczaly mniej zlota przy nastepnym zleceniu, chyba ze uda sie je uzupelnic rownie dobrze wyszkolonym zolnierzem. Przegrywano wygrane bitwy, poniewaz najemnicy opuszczali pole walki, nie chcac poniesc zbyt duzych strat. Wszelako, kiedy ich robocie przygladal sie ktos spoza najemniczego grona, prawdopodobienstwo takiego zachowania bylo mniejsze. Niszczylo to reputacje i obnizalo cene. Ale ten ktos musial byc. Z drugiej strony, nie mogla pozwolic, by Birgitte padla z wyczerpania. Swiatlosci, jakze zalowala, iz nie ma pod reka Garetha Bryne'a. Wprawdzie Egwene go potrzebowala, niemniej ona takze. Otworzyla usta, a wtedy nagly grzmot przetoczyl sie przez miasto za jej plecami. Spojrzala za siebie i zamarla z otwartymi ustami, bardzo zdumiona. Tam gdzie przed momentem z jasnego nieba ponad Wewnetrznym Miastem swiecilo slonce, teraz niczym ostre zbocze gorskiego lancucha klebila sie masa czarnych chmur, a rozwidlone blyskawice splywaly w dol szarej sciany deszczu, z pozoru rownie solidnej co miejskie mury. Blyszczace jeszcze przed momentem pozlacane kopuly Krolewskiego Palacu skrywala kurtyna ulewy. Pogodowy fenomen objal wylacznie Wewnetrzne Miasto, reszta nieba byla jasna i bezchmurna. Na pewno nie bylo to naturalne zjawisko. Niemniej zdumienie trwalo tylko pare chwil. Srebmo-niebieskie blyskawice o trzech, o pieciu grotach bily w Caemlyn, siejac zniszczenie, a moze i smierc. Skad sie wziely te chmury? Siegnela po saidara, zeby je rozproszyc. Prawdziwe zrodlo wymknelo sie jej, raz, a potem znowu. Jakby probowala zlapac szklany paciorek w dzbanie tluszczu. Kiedy juz myslala, ze je ma, wyslizgiwalo sie. Zbyt konsekwentnie, a wiec to tez nie przypadek. -Aviendha, zechcesz sie tym zajac, jesli moge prosic? -Oczywiscie - odpowiedziala Aviendha, z latwoscia obejmujac saidara. Elayne zdusila w sobie odruch zazdrosci. Jej klopoty byly wina przekletego Randa, nie jej siostry. -Dziekuje. Wyszlam troche z wprawy. Nie byla to prawda, tylko proba oszczedzenia wlasnych uczuc. Aviendha zaczela splatac w skomplikowane wzory Powietrze, Ogien, Wode i Ziemie, rownie zgrabnie, jak sama by to uczynila, choc znacznie wolniej. Jej siostrze nie dostawalo zrecznosci w manipulowaniu pogoda, ale przeciez nie miala okazji skorzystac z zaawansowanych lekcji Ludu Morza. Oczywiscie chmury nie zniknely w jednej chwili. Najpierw blyskawice przestaly sie wielokrotnie rozdwajac, staly sie mniej liczne, wreszcie przestaly bic. To bylo najtrudniejsze. Sciagniecie blyskawicy z nieba bylo latwe niczym podrzucenie piorka w porownaniu z powstrzymaniem jej. To bardziej przypominalo probe podniesienia kowalskiego kowadla. Wreszcie chmury zaczely sie rozpraszac, przerzedzac, blednac. Ten proces rowniez zajal nieco czasu. Zbyt pochopne sterowanie pogoda moglo wywolac efekty uboczne nad calym krajem i nigdy nie mialo sie pewnosci, jakie beda skutki. Szalejace burze czy gwaltowne powodzie byly rownie prawdopodobne co pogodne dni i delikatne zefiry. Kiedy chmury rozproszyly sie na tyle, ze siegaly juz granic Caemlyn, byly jasnoszare, padala z nich rownomierna mzawka, ktora szybko przylepila loki Elayne do czola. -Wystarczy? - Aviendha usmiechnela sie i wystawila twarz na deszcz. - Uwielbiam, jak woda pada z nieba. - Swiatlosci, mozna by sadzic, ze deszcz juz sie jej znudzil. Od nastania wiosny padalo przeciez kazdego przekletego dnia. -Czas wracac do palacu, Elayne - powiedziala Birgitte, chowajac cieciwe do kieszeni kaftana. Zaczela ja zdejmowac z luku, gdy tylko chmury ruszyly w ich strone. - Ci ludzie beda potrzebowali pomocy siostr. A mnie sie wydaje, ze sniadanie jadlam dwa dni temu. Elayne sie nachmurzyla. Wiez zobowiazan powiedziala jej wszystko, co musiala wiedziec. Musza wracac do palacu, zeby deszcz nie zaszkodzil Elayne w jej delikatnym stanie. Jakby byla z cukru! Nagle dotarly do jej uszu jeki rannych i splonela rumiencem. Tym ludziom naprawde potrzebna byla pomoc siostr. Nawet gdyby byla w stanie ujac saidara, najmniejsze z ich obrazen znajdowaly sie daleko poza granica jej skromnych mozliwosci, Aviendha nie byla w tym lepsza. -Zaiste, juz czas - powiedziala. Gdyby tylko potrafila panowac nad swoimi emocjami! Birgitte tez by byla z tego powodu zadowolona. Rumience wciaz barwily jej policzki echem wstydu. Stanowily osobliwy kontrast z marsem na czole, ktory towarzyszyl zapedzaniu jej do wyjscia z wiezy. Plomienne Serce, Mageen i pozostale konie czekaly cierpliwie tam, gdzie je zostawiono ze swobodnie zwisajacymi wodzami, czego zreszta Elayne oczekiwala. Nawet Mageen byla dobrze wyszkolona. Przez jakas chwile mialy ulice pod murami wylacznie dla siebie, wkrotce jednak z poprzecznego zaulka wylonila sie Alise w towarzystwie pozostalych Kuzynek. Nigdzie nie bylo zadnego wozu ani powozu. W zasiegu wzroku wszystkie drzwi byly szczelnie zamkniete, okna zasloniete, choc niekoniecznie ktos byl w srodku. Wiekszosc ludzi miala dosc rozumu, by opuscic domostwa na pierwszy widok setek mezczyzn gotujacych sie w poblizu do krwawej rzezi. Ktoras zaslonka lekko zadrzala, przez moment mignela za nia kobieca twarz, potem zniknela. A inni czerpali demoniczna przyjemnosc z przygladania sie jatce. Cztery Kuzynki naradzily sie cicho miedzy soba, a potem stanely w miejscu, gdzie kilka godzin wczesniej otwieraly brame. Mierzyly spojrzeniami zwloki zolnierzy na ulicy i krecily glowami, choc nie byly to przeciez pierwsze ofiary, jakie widzialy. Zadnej nie dopuszczono do inicjacji na Przyjeta, mimo to byly spokojne, opanowane i rownie pelne godnosci co siostry, choc deszcz moczyl im wlosy i suknie. Kiedy Egwene zapoznala je ze swymi planami wobec Rodziny, ktora miala stac sie ekspozytura Wiezy i miejscem, gdzie moglyby znajdowac schronienie siostry po wycofaniu sie z aktywnego zycia, uspokoilo to nieco ich obawy przed przyszlym losem, zwlaszcza gdy dowiedzialy sie, ze ich Regula zostanie zachowana, a byle Aes Sedai tez beda jej przestrzegac. Nie wszystkie uwierzyly - w ciagu ostatniego miesiaca siedem z nich ucieklo, zostawiajac tylko krotkie lisciki - niemniej wiekszosc zdecydowala sie zaryzykowac i ze swiata nadziei czerpaly teraz swoja sile. Dzieki poczuciu, ze sa potrzebne, odzyskaly tez dume. Elayne w ogole nie zdawala sobie sprawy, ze tamte czuja dojmujacy uszczerbek na honorze, poki nie przestaly widziec w sobie uciekinierek, w pelni od niej zaleznych. Nawet glowy juz nosily wyzej. Troski zniknely z ich twarzy. Ale niestety nie zginaly juz tak chetnie karkow w obecnosci siostr. To bylo prosta konsekwencja dawniejszych doswiadczen. Kiedys uwazaly Aes Sedai za cos wiekszego niz zwykle smiertelniczki, a potem ku swemu rozczarowaniu przekonaly sie, ze szal nie czyni z kobiety niczego ponad to, czym bylaby bez niego. Alise przygladala sie Elayne, na moment zacisnela usta i zupelnie niepotrzebnie wygladzila spodnice. Zdecydowanie opowiadala sie przeciwko pozwoleniu - pozwoleniu! - Elayne na udzial w walce. A Birgitte omal sie przed nia nie ugiela! Alise byla silna kobieta. -Jestes gotowa, Kapitanie-Generale? - zapytala. -Jestesmy gotowe - powiedziala Elayne, ale Alise czekala, az Birgitte skinie glowa i dopiero wtedy polaczyla sie z pozostalymi trzema Kuzynkami. Poza tym jednym spojrzeniem calkowicie ignorowala Elayne. Naprawde, Nynaeve zle zrobila, ze bodaj pomyslala o tym, jak je "uczyc posiadania moralnego kregoslupa", ujmujac rzecz jej slowami. Kiedy wpadnie jej w rece, czeka je powazna rozmowa. Znajoma pionowa prega pojawila sie w powietrzu, potem obrocila sie pozornie i w przestrzeni zamajaczyl widok na podworze palacowych stajni - otwor w powietrzu mial prawie cztery kroki na cztery, ale widok za nim, na wysokie sklepione lukiem drzwi do stajni z bialego marmuru, zdawal sie przesuniety. Zrozumiala dlaczego, dopiero kiedy kopyta konia zastukaly na mokrym bruku podworza. Tuz obok byla druga otwarta brama, nieco mniejsza. Kiedy probowalo sie otworzyc brame w miejscu, gdzie juz jedna istniala, brama przesuwala sie nieco tak, aby obie sie nie dotykaly, choc w odleglosc miedzy nimi zazwyczaj nie daloby sie wsunac ostrza brzytwy. Z drugiej bramy wylewala sie na podworze podwojna kolumna zolnierzy, zakrecajac, aby nastepnie opuscic podworze przez nabijane zelazem bramy -sprawiali takie wrazenie, jakby wyjezdzali wprost z zewnetrznej sciany stajni. Niektorzy mieli na glowach lsniace helmy i napiersniki, inni zbroje plytowo-kolcze, kazdy odziany byl w czerwony kaftan z bialym kolnierzem znamionujacy gwardie krolowej. Wysoki, barczysty mezczyzna z dwoma zlotymi wezlami na lewym rekawie czerwonego kaftana stal w deszczu i przygladal im sie, helm oparl o biodro. -To widok, ktory cieszy zmeczone oczy - mruknela Birgitte. Niewielkie grupki Kuzynek przetrzasaly okolice w poszukiwaniu ewentualnych zwolennikow Elayne, ale wyniki tych poszukiwan byly dosc dwuznaczne. Jak dotad Kuzynki doniosly o dziesiatkach grup probujacych sie przedrzec ku miastu, ale udalo im sie zlokalizowac tylko piec oddzialow liczacych w sumie mniej niz tysiac zolnierzy. Rozeszlo sie slowo o sile armii Arymilli oblegajacej miasto i zwolennicy Domu Trakand obawiali sie ujawnic. Obawiali sie tez tego, by ich kto nie znalazl. Na widok Elayne odziani w czerwien stajenni z Bialym Lwem na lewym ramieniu podbiegli do niej. Wychudzony, szczerbaty czleczyna z wianuszkiem bialych wlosow wokol czaszki wzial od Elayne wodze Plomiennego Serca, a chuda, siwiejaca kobieta przytrzymala strzemie. Ignorujac deszcz, podeszla prosto do wysokiego mezczyzny, kazdy krok sprawial, ze wody z kaluz sie rozbryzgiwaly. Wlosy tamtego byly przyklejone ze wszystkich stron do czaszki, ale od razu dostrzegla, ze jest mlody, zapewne nawet nie mysli jeszcze o wieku srednim. -Niech cie Swiatlosc oswieca, poruczniku - powiedziala. - Twoje imie? Jak wielu przyprowadziles? I skad? - W tle niewielkiej bramy dostrzegala kolumne jezdzcow ciagnaca sie jak okiem siegnal wsrod wysokich drzew. Kiedy jedna dwojka przejezdzala przez brame, zza drzew pokazywala sie na koncu kolumny nastepna. Nie uwierzylaby, ze gdziekolwiek pozostalo jeszcze tylu gwardzistow. -Charlz Guybon, Wasza Wysokosc - odparl, przyklekajac na jedno kolano i przyciskajac piesc w rekawicy do kamienia bruku. - Kapitan Kindlin z Aringill udzielil mi pozwolenia na probe przebicia sie do Caemlyn. Po tym, jak sie dowiedzielismy, ze lady Naean i pozostali uciekli. Elayne sie rozesmiala. -Wstan, czlowieku. Jeszcze nie jestem krolowa. - Aringill? Nigdy nie bylo tam tylu gwardzistow. -Jak sobie zyczysz, moja pani - oznajmil, kiedy sie juz wyprostowal, a potem wykonal uklon stosowny wobec dziedziczki tronu. -Mozemy kontynuowac te rozmowe w srodku? - wtracila zirytowana Birgitte. Guybon objal wzrokiem jej kaftan ze zlotymi baretkami na mankietach oraz wezlami szarzy i zasalutowal jej. Oddala honory, przyciskajac przedramie do piersi. Nawet jesli zaskoczyl go widok kobiety na stanowisku Kapitana-Generala, to byl na tyle madry, zeby nie dac tego po sobie poznac. - Jestem przemoczona do nitki i ty tez, Elayne. - Aviendha stala tuz za nia z szalem owinietym wokol glowy, bluzka przylegajaca do ciala oraz ciemnymi spodnicami ociekajacymi woda i juz nie wydawala sie tak uradowana deszczem jak wczesniej. Gwardzistki prowadzily swe konie do jednej ze stajni, wyjatkiem byla osemka, ktora miala towarzyszyc Elayne do czasu zmiany wart. Guybon tego widoku rowniez nie skomentowal. Bardzo madry czlowiek. Elayne pozwolila sie poganiac, ale tylko do prostej kolumnady, otaczajacej wejscie do wlasciwego palacu. Nawet tutaj gwardzistki otaczaly ja scisle, cztery z przodu, cztery z tylu tak, ze czula sie niczym wiezien. Gdy wreszcie deszcz przestal jej padac na glowe, zbuntowala sie. Chciala wiedziec. Znowu sprobowala objac saidara - Moc w nadzwyczajnym stopniu ulatwiala pozbycie sie wilgoci z odziezy - ale zrodlo umknelo jej kolejny raz. A poniewaz Aviendha nie znala splotow, zmuszone byly stac tak i ociekac woda. Proste, zelazne lampy pod scianami wciaz pozostawaly niezapalone, a chmury powodowaly, ze w przedsionku bylo ciemno. Guybon doprowadzil palcami wlosy do jakiego takiego porzadku. Swiatlosci, byl prawie piekny! Z zielonych oczu w ksztalcie migdalow wyzieralo zmeczenie, ale oblicze wydawalo sie stworzone do usmiechu. Patrzyl, jakby juz nazbyt dlugo nie dane mu bylo sie usmiechac. -Kapitan Kindlin powiedzial, ze powinienem odszukac mezczyzn zwolnionych ze sluzby przez Gaebrila, moja pani, a oni zaczeli przybywac, gdy tylko rozeslalem wici. Bylabys zaskoczona, ilu schowalo do kufrow mundury, czekajac na dzien, kiedy znowu beda potrzebni. Wielu zachowalo rowniez swoje zbroje, do czego zreszta nie mieli prawa, ale o co naprawde nie mam do nich pretensji. Kiedy uslyszalem o oblezeniu, balem sie, ze zwlekalem zbyt dlugo. Juz myslalem, by przebic sie do bram miasta, kiedy znalazla mnie pani Zigane i jej przyjaciolki. - Na jego twarzy pojawila sie konsternacja. - Bardzo sie zdenerwowala, gdy nazwalem ja Aes Sedai, ale przeciez dostalismy sie tu dzieki Jedynej Mocy... -To prawda, prawda jest tez, ze one nie sa Aes Sedai - niecierpliwie wyjasnila Elayne. - Jak wielu was jest, czlowieku? -Cztery tysiace siedmiuset i szescdziesieciu dwoch gwardzistow, moja pani. Po drodze spotkalem tez sporo oddzialow szlachty, probujacej dotrzec do Caemlyn ze swoimi zbrojnymi. Mozesz byc zadowolona. Upewnilem sie, ze sa wobec ciebie lojalni, zanim pozwolilem sie do nas przylaczyc. Nie wywodza sie z wielkich Domow, ale przyprowadzili ze soba prawie dziesiec tysiecy ludzi, moja pani - powiedzial to w taki sposob, jakby naprawde nie mialo wiekszego znaczenia. - Oto w stajni czeka na ciebie czterdziesci koni, ulozonych pod siodlo. Przyprowadzilem ci dziesiec tysiecy zolnierzy. Elayne rozesmiala sie i uradowana zaklaskala w dlonie. -Wspaniale, kapitanie Guybon! Wspaniale! - Arymilla wciaz miala przewage liczebna, ale juz nie tak druzgoczaca jak wczesniej. -Porucznik Gwardii, moja pani. Jestem porucznikiem. -Od tej chwili jestes kapitanem Guybonem. -I moim zastepca - dodala Birgitte - przynajmniej na czas obecny. Udowodniles swoja zaradnosc, sadzac po wygladzie, masz doswiadczenie, a tutaj potrzebne beda ci obie te cechy. Guybon wydawal sie wstrzasniety, klanial sie i jakajac, mruczal podziekowania. Coz, mezczyzna w jego wieku mogl w normalnych okolicznosciach oczekiwac przynajmniej sluzby przez dziesiec lub pietnascie lat, zanim moglby marzyc o szarzy kapitana, nie wspominajac juz o stanowisku zastepcy Kapitana-Generala, jakkolwiek mialo sie to okazac tymczasowe. -A teraz juz najwyzszy czas, zebysmy przebrali sie w suche rzeczy - ciagnela Birgitte. - Zwlaszcza ty, Elayne. - W wiezi Straznika drgalo niezwykle zdecydowanie, po ktorym mozna bylo wnosic, ze Birgitte gotowa jest zawlec Elayne sila, gdy ta sie bedzie ociagac. W Elayne zawrzaly emocje, zapalczywe i gorace, ale tym razem zdecydowanie je stlumila. Dzis liczba jej zolnierzy powiekszyla sie prawie dwukrotnie i nie pozwoli, by cokolwiek zepsulo ten dzien. Poza tym, sama tez bardzo chciala sie przebrac. ROZDZIAL 14 MOKRE RZECZY W palacu plonely juz pozlacane lampy stojace - zwyczajny widok, poniewaz swiatlo dnia nigdy wlasciwie nie przenikalo do tych wnetrz; pod nieobecnosc szklanych oslon plomienie migotaly. Odblysniki dostarczaly dobrego swiatla intensywnemu ruchowi na korytarzach, sluzacy w liberiach zwawo uwijali sie wszedzie, zamiatali, myli posadzki. Sluzacy z Bialym Lwem na lewej piersi czerwonego kaftana ze szczytow wysokich drabin zdejmowali zimowe gobeliny, przedstawiajace glownie ukwiecone pola oraz inne letnie sceny, a zamiast nich wieszali wiosenne dekoracje, nawiazujace zasadniczo do jesiennej orgii barw. Utarlo sie od niepamietnych czasow, zeby przedstawienia byly przesuniete o dwie pory roku w przod wzgledem panujacej na swiecie aury, mialo to na celu zapewnienie oczom odrobiny odpoczynku od letniego zaru i zimowego chlodu, przypomnienie, ze choc na galeziach wlasnie wyrastaja swieze liscie, ostatecznie kiedys znow stana sie nagie i pokryje je snieg, a z drugiej strony, ze choc czasami sypia sie liscie z drzew, ida pierwsze sniegi i chwyta ziab, kiedys nadejdzie wiosna. Gdzieniegdzie zdarzaly sie wsrod nich sceny batalistyczne, obrazujace szczegolnie chwalebne triumfy Andom, ale Elayne wcale nie podobaly sie juz tak bardzo jak w czasach dziecinstwa. Mimo to, w obecnej sytuacji jak najbardziej zaslugiwaly na swoje miejsce - symbole realnosci walki. Obrazy roznic miedzy dzieciecym a doroslym sposobem patrzenia na swiat. Chwale zawsze okupywalo sie krwia. A juz nawet o chwale nie wspominajac, wiele rzeczy w zyciu zdobywalo sie kosztem walki i krwi.Sluzby bylo zbyt malo, zeby na czas wywiazac sie z tego rodzaju obowiazkow, poza tym spora czesc stanowili siwowlosi emeryci, ktorzy nie bardzo potrafili sie zwawo uwijac. Mimo ich watpliwej przydatnosci, otucha napelnial ja fakt, ze zechcieli sie dla niej poswiecic, chocby w roli nauczycieli dla mlodych, ktorych szeregi znacznie uszczuplily liczne dezercje za rzadow Gaebrila czy Randa, po tym jak zdobyl Caemlyn, i ze dzieki nim palac nie zamienil sie w stajnie. Brudna stajnie. Dobrze, ze zimowe chodniki zniknely juz z posadzek, poniewaz idac, zostawiala za soba mokry slad na czerwono-bialych plytkach - i nie tylko ona, gdyby ich nie zdjeto, wkrotce wszystkie chodniki zaszlyby plesnia. Sluzba w czerwono-bialych liberiach przygladala sie jej z przerazeniem i choc wszyscy klaniali sie poprawnie, znowu podupadla na duchu. Jakos nikomu nie przeszkadzal widok Aviendhy czy Birgitte przemoczonych do suchej nitki, ociekajacych woda, tudziez podobnie zalosny obraz, jaki prezentowaly gwardzistki. Zeby sczezla, chyba wszyscy oczekiwali od niej, ze pozwoli sie nianczyc od switu do zmierzchu! Wkrotce jej grymas stal sie tak niemily, ze sluzba ograniczala sie tylko do najbardziej pospiesznych uklonow, a potem uciekala. Napady jej gniewu powoli stawaly sie tematem wieczornych opowiesci przy kominku, choc przeciez bardzo sie starala, zeby nad soba panowac w obecnosci poddanych, wszystkich, naprawde, ale w szczegolnosci sluzacych. Oni nie mieli zadnej mozliwosci odplacenia jej pieknym za nadobne. Pierwotnie zamierzala sie udac prosto do swych apartamentow i tam natychmiast przebrac, ale na widok Reanne Corly wychodzacej z bocznego korytarza, na ktorym posadzki byly jednolicie czerwone, zmienila zdanie. I przerazone spojrzenia sluzby nie mialy tu nic do rzeczy. Wcale nie byla uparta. Byla mokra, bardzo potrzebowala suchych rzeczy i cieplego recznika, ale widok Kuzynki okazal sie zaskoczeniem, podobnie jak osob, ktore jej towarzyszyly. Birgitte wymamrotala pod nosem przeklenstwo, niemniej poszla za nia wymachujac drzewcem luku, jakby miala zamiar kogos uderzyc. W wiezi tetnila mieszanina ogromnego zmeczenia i irytacji, ktore wkrotce zniknely. Aviendha zareagowala podobnie, poniewaz nigdy nie odstepowala Elayne, jednak po krotkiej chwili zaczela demonstracyjnie wyzymac szal. Mimo iz po przekroczeniu Grzbietu Swiata widziala juz dosc swobodnie plynacej wody: rzeki, wielkie cysterny pod miastem, znowu skrzywila sie na widok marnotrawstwa, jakim byla drogocenna ciecz splywajaca na posadzke. Osiem gwardzistek zaskoczonych jej naglym zwrotem pospieszylo, by ja dogonic, czujne, w calkowitej ciszy, zmaconej tylko stukaniem butow po posadzce. Dac komus miecz i buty, a zaraz zacznie nimi lomotac. Jedna z kobiet towarzyszacych Reanne okazala sie Kara Defane, ktora, poki nie trafila na smycz Seanchan, byla madra kobieta, a moze Uzdrowicielka, w wiosce rybackiej na Glowie Tomana. Pulchna i wesolooka, w brazowych welnach haftowanych u mankietow w niebieskie i biale kwiaty, Kara na pozor wydawala sie niewiele starsza od Elayne, choc zblizala sie do piecdziesiatki. Druga kobieta byla Jillari, niegdysiejsza damane Seanchan. Mimo wszystko na jej widok Elayne poczula mroz na skorze. Cokolwiek powiedziec o tej kobiecie, to przeciez Seanchanka. Nawet sama Jillari nie znala liczby przezytych przez siebie lat, wygladala natomiast na kobiete w srednim wieku. O filigranowej sylwetce, z dlugimi plomiennorudymi wlosami i oczyma zielonymi jak u Aviendhy, upierala sie - a wtorowala jej Marille, druga z urodzonych w Seanchan damane, jakie przebywaly w palacu - ze wciaz jest damane i ze powinna zostac wzieta na smych przez wzglad na to, co moze narobic. Codzienne przechadzki byly jednym ze sposobow, na jakie Kuzynki probowaly je przyzwyczaic do wolnosci. Rzecz jasna, odbywaly sie pod scislym nadzorem. Obie kobiety byly uwaznie obserwowane, wlasciwie dzien i noc. W przeciwnym razie, ktoras mogla podjac probe uwolnienia sul'dam. Jesli juz o tym mowa, to samej Karze rowniez nie pozwalano zostawac sam na sam z sul'dam, to samo odnosilo sie do Lemore, mlodej tarabonskiej szlachcianki, schwytanej po upadku Tanchico. Oczywiscie zadna z nich nie wpadlaby na ten pomysl, ale nikt nie byl w stanie zagwarantowac, co zrobia, gdy sul'dam kaze im pomoc sobie w ucieczce. Wymuszone posluszenstwo mocno wgryzlo sie w dusze i Kary, i Lemore. Na widok Elayne oczy Jillari rozszerzyly sie, natychmiast z glosnym lomotem opadla na kolana. Nastepnie probowala polozyc sie poddanczo na podloge, ale Kara schwycila ja za ramiona i delikatnie podniosla. Elayne zrobila wszystko, zeby odczuwany niesmak nie odbil sie na jej twarzy. I miala nadzieje, ze jezeli jej sie nie udalo, to wszystkie zrozumieja to jako odraze wobec klekania i czolobitnosci. Dlaczego jakakolwiek kobieta chcialaby byc wzieta na smycz? Znowu uslyszala glos Lini i zadrzala. "Nigdy nie poznasz pobudek dzialania innej kobiety, poki przez rok nie pochodzisz w jej sukni". Niech sczeznie, jesli miala na to bodaj odrobine ochoty! -Nie ma potrzeby - tlumaczyla tamtej Kara. - My robimy to w ten sposob. - I uklonila sie, zreszta nieszczegolnie wdziecznie. Zanim zabrali ja Seanchanie, w zyciu nie widziala miasteczka wiekszego niz liczace kilkuset mieszkancow. Po chwili jednak rudowlosa tez rozlozyla suknie, z jeszcze mniejsza gracja. Po prawdzie, to omal sie nie przewrocila, chwile potem splonela szkarlatem. -Jillari przeprasza - wyszeptala, splatajac dlonie w talii. Oczy wciaz wbijala w posadzke. -Jillari postara sie zapamietac. -"Ja" - powiedziala Kara. - Pamietasz co ci mowilam? Ja mowie do ciebie "Jillari", ale ty sama mowisz o sobie "ja" lub "mnie". Sprobuj. I patrz na mnie. Potrafisz - mowila takim glosem, jakby przemawiala do dziecka. Seanchanka oblizala wargi, popatrujac z ukosa na Kare. -Ja - powiedziala cicho. I natychmiast zaczela plakac, lzy splywaly jej po policzkach szybciej, niz nadazala je ocierac dlonmi. Kara przytulila ja i szeptala cos uspokajajaco do ucha. Sama tez wygladala na gotowa sie rozplakac. Aviendha niespokojnie przestapila z nogi na noge. Nie chodzilo o lzy, poniewaz i mezczyzni, i kobiety Aielow plakali calkiem otwarcie, kiedy uznali, ze powinni, ale wzajemne czulosci nie byly sprawa publiczna. -Moze wy dwie przejdziecie sie gdzies same - powiedziala Reanne z lagodnym usmiechem, ktory poglebil nieznaczne zmarszczki w kacikach oczu. Glos miala wysoki i mily, idealny dla spiewaczki. - Potem was dogonie i zjemy razem obiad. - Jej tez sie uklonily i odeszly. Jillari plakala, a Kara wciaz obejmowala ja ramieniem. - Jezeli pozwolisz, moja pani - powiedziala Reanne, zanim zdazyly sie oddalic - mozemy porozmawiac w drodze do twoich apartamentow. Twarz miala spokojna, nawet szczegolnie nie zaakcentowala wypowiedzianych slow, ale Elayne poczula, jak zaciskaja jej sie szczeki. Zmusila sie, by zachowac spokoj. Nie bylo sensu trwac w glupim uporze. Drzala, choc dzien nie zaslugiwal na miano chlodnego. -Znakomity pomysl - powiedziala, zbierajac przemoczone spodnice. - Chodzmy. -Moglybysmy isc nieco szybciej - wymamrotala Birgitte, nie calkiem niedoslyszalnie. -Moglybysmy pobiec - dodala Aviendha, nawet nie probujac mowic przyciszonym glosem. - Wysilek sprawi, ze zaraz wyschniemy. Elayne zignorowala niewczesne uwagi i szla dalej stosownym krokiem. Gdyby chodzilo o jej matke, z pewnoscia zaslugiwalby na miano krolewskiego. Nie byla pewna, czy udalo jej sie stanac na wysokosci zadania, ale przeciez nie bedzie biegac po palacu. Czy chocby sie spieszyc. Taki widok zrodzilby z pewnoscia dziesiatki plotek, o ile nie setki, a kazda bylaby bardziej zlowieszcza od poprzedniej. A przeciez plotek i tak krazylo zbyt wiele. Wedle najgorszej miasto mialo upasc, a ona planowala ucieczke, zanim to nastapi. Nie, lepiej troche pocierpiec, ale sprawiac wrazenie niewzruszonej. Wszyscy powinni widziec, ze jej pewnosc siebie jest calkowita. Nawet jesli bedzie to tylko zewnetrzna fasada. Inaczej lepiej sie od razu poddac Arymilli. Strach przed porazka przyczynil sie do przegrania tyluz bitew co rzeczywista slabosc, ona zas nie mogla przegrac tej, ktora wlasnie toczyla. -Sadzilam, ze Kapitan-General wyslala cie na zwiady, Reanne. Birgitte pierwotnie wykorzystywala dwie kobiety Rodziny w charakterze zwiadowcow, chodzilo o te, ktore nie potrafily stworzyc bramy dosc wielkiej, by zmiescil sie w niej powoz, ale kiedy okazalo sie, ze kregi Kuzynek sa w stanie wspolnie otwierac bramy dostatecznie duze, by szedl nimi handel i transporty wojsk, dokooptowala jeszcze szesc potrafiacych samodzielnie Podrozowac. Oblegajaca miasto armia nie stanowila dla nich zadnej przeszkody. Ale swietnie skrojone, delikatne blekitne welny Reanny, mimo iz nieozdobione w inny sposob jak tylko okragla, emaliowana broszka przy wysokim karczku, zdecydowanie nie nadawaly sie do podrozy po stolicy. -Kapitan-General doszla do wniosku, ze zwiadowcom potrzeba troche odpoczynku. O siebie jakos nie potrafila sie zatroszczyc - dodala z troska, puszczajac oko do Birgitte. W wiezi zamigotala irytacja. Aviendha rozesmiala sie z jakiegos powodu. Elayne wciaz nie rozumiala poczucia humoru Aielow. - Jutro oczywiscie wyrusze znowu. Czuje sie jak za dawnych czasow, gdy zajmowalam sie handlem, a moj caly towar niosl na grzbiecie jeden mul. - W trakcie swoich dlugich zywotow Kuzynki imaly sie najrozmaitszych zajec, zawsze zmieniajac miejsce pobytu i profesje, nim stalo sie oczywiste dla otoczenia, ze nie starzeja sie w odpowiednim tempie. Najstarsze byly mistrzyniami co najmniej pol tuzina fachow, z latwoscia przerzucajac sie z jednego na drugi. - Wolny dzien postanowilam wykorzystac, by pomoc Jillari wybrac nazwisko. - Reanne sie skrzywila. - W Seanchan obyczaj nakazuje wymazanie imienia dziewczyny z rodzinnych zwojow po tym, jak nalozono jej obroze, dlatego ta biedna kobieta uwaza, ze nie ma prawa do imienia, z ktorym sie urodzila. "Jillari" mowiono do niej od czasu wziecia na smycz i chce, zeby tak do niej dalej mowic. -Istnieje wiecej powodow nienawisci do Seanchan, niz jestem w stanie zliczyc - powiedziala zapalczywie Elayne. Dopiero potem, z opoznieniem, dotarla do niej waga slow Reanne. Nauka uklonow. Wybor nazwiska. Zeby sczezla, jesli jeszcze na dodatek ciaza ma ja do tego stopnia oglupiac! - Kiedy Jillari zmienila zdanie w kwestii obrozy? - Nie bylo powodow, zeby wszyscy orientowali sie w jej dzisiejszej nieporadnosci umyslowej. Wyraz twarzy tamtej kobiety nie zmienil sie na jote, ale zawahala sie na dosc dlugo, by Elayne pojela, ze jej manewr zostal zdemaskowany. -Dopiero dzis rano, zaraz po wyjsciu twoim i Kapitan-General, w innym razie zostalabys natychmiast powiadomiona. - Reanne szybko ciagnela dalej, by kwestia sprzed chwili nie zdazyla sie zaognic: - Poza tym sa jeszcze inne wiesci, prawie rownie dobre. Przynajmniej poniekad dobre. Jedna z sul'dam, Marli Noichin - pamietasz ja? - przyznala sie, ze widzi strumienie. -Och, to naprawde pomyslne wiesci - mruknela Elayne. - Bardzo dobrze. Zostalo nam jeszcze dwadziescia osiem, ale sprawa moze byc prostsza po tym, jak jedna sie ugiela. - Przygladala sie probom przekonania Marli, ze moglaby sie nauczyc przenosic, ze jest w stanie dostrzec sploty Mocy. Pulchna Seanchanka uparcie protestowala, mimo iz po twarzy plynely jej strumienie lez. -"Poniekad dobre", jak powiedzialam - westchnela Reanne. - Marli czuje sie tak, jakby sie wlasnie przyznala do dzieciobojstwa. Teraz upiera sie, zeby ja tez wziac na smycz. Blaga o a'dam. Kiedy to widze, dostaje dreszczy. Nie mam pojecia, co z nia zrobic. -Odeslijmy ja z powrotem do Seanchan, najszybciej jak to bedzie mozliwe - odparla Elayne. Reanne stanela jak wryta, jej brwi podjechaly prawie na czolo. Birgitte glosno odkaszlnela - w wiezi zatanczyla niecierpliwosc, ale po chwili zostala stlumiona - a Kuzynka wzdrygnela sie i po chwili ruszyla znowu, tym razem znacznie szybszym krokiem. -Ale oni zrobia z niej damane. Nie potrafie skazac kobiety na taki los. Elayne spojrzala na swojego Straznika wzrokiem, ktory zesliznal sie po twarzy tamtej, jak sztylet zeslizguje sie po dobrej zbroi. Wyraz twarzy Birgitte byl... nieodgadniony. W oczach zlotowlosej rola Straznika pokrywala sie po czesci z rola starszej siostry. A niekiedy rowniez matki. -Ja moge - powiedziala z naciskiem, wydluzajac krok. Coz, mimo wszystko lepiej byloby juz byc sucha. - Wspolpracowala w zniewoleniu tylu kobiet, ze moglaby sama posmakowac ich losu, Reanne. Ale nie dlatego chce ja odeslac. Jezeli ktoras z pozostalych zechce zostac i uczyc sie, zeby zrekompensowac swoje przewinienia, to z pewnoscia nie przystane na wydanie jej Seanchanom, ale prawda Swiatlosci, mam nadzieje, iz wszystkie zareaguja jak Marli. Naloza jej a'dam, Reanne, ale nie utrzymaja w tajemnicy tego, kim jest. Kazda byla sul'dam, ktora moge odeslac do Seanchan, bedzie niczym czerw podgryzajacy ich korzenie. -Trudna decyzja - ze smutkiem skwitowala Reanne. Gniewnym gestem zebrala spodnice, wygladzila je, potem szarpnela znowu. - Byc moze rozwazysz to jeszcze przez kilka dni? Z pewnoscia decyzji nie trzeba podejmowac od razu. Elayne zazgrzytala zebami. Ta kobieta dala do zrozumienia, ze podjela decyzje pochopnie, byc moze pod wplywem swych wahan nastrojow! A przeciez myslala calkiem rozsadnie i logicznie. Nie mogly w nieskonczonosc wiezic sul'dam. Odeslanie do Seanchan tych, ktore nie chcialy byc wolne, bylo sposobem na pozbycie sie klopotu i rownoczesnie zadanie Seanchanom ciosu. Bynajmniej nie wynikalo to wylacznie z nienawisci do Seanchan. Oczywiscie, ze nie. Zeby sczeznac, tak bardzo nienawidzila chwil, gdy nie byla pewna trafnosci swoich decyzji! Nie stac jej bylo na popelnianie bledow. Mimo to, faktycznie, nie bylo pospiechu. Tak czy siak, lepiej odeslac cala grupe, jesli to okaze sie konieczne. W ten sposob beda mniejsze szanse, ze ktorejs przydarzy sie "wypadek". Seanchan podejrzewala o najgorsze. -Pomysle jeszcze o tym, Reanne, ale watpie, bym zmienila zdanie. Reanne westchnela znowu, tym razem glebiej. Najbardziej ze wszystkiego zalezalo jej na obietnicy, ze uda sie do Bialej Wiezy i przywdzieje biel nowicjuszki - slyszano, jak wyrazala zazdrosc wobec Kristian i Zaryi - a ostatecznie zielony szal Ajah. Elayne wszakze miala w tej kwestii swoje watpliwosci. Reanne miala dobre serce, w istocie nalezaloby pewnie rzec: miekkie serce, a Elayne nigdy nie spotkala Zielonej siostry, ktora mozna by okreslic tym mianem. Nawet te, ktore z pozoru wydawaly sie afektowane lub kruche, wewnatrz zrobione byly ze stali. W bocznym korytarzu przed nimi ukazala sie sylwetka Vandene, kroczyla majestatycznie, szczupla, siwowlosa i pelna gracji, w szarych welnach, ozdobionych ciemnobrazowymi detalami; najwyrazniej nieswiadoma ich obecnosci, skrecila w te sama strone, w ktora sie udawaly. Ona wlasnie nalezala do Zielonych Ajah, a twarda byla niczym glowica mlota. Jaem, jej Straznik, szedl obok, nachylajac glowe w przyciszonej konwersacji i od czasu do czasu przeczesujac dlonia rzednace, siwe wlosy. Byl wiekowy, juz nieco przygarbiony i wychudzony, a ciemnozielony kaftan wisial na nim jak na strachu na wroble, mimo to w kazdym calu byl rownie twardy co ona, niczym stary korzen zdolny oprzec sie kazdemu toporowi. Ich sladem szly skromnie Kristian i Zarya w bieli nowicjuszek, z zaplecionymi z przodu dlonmi: jedna blada cairhienianska cera, druga niska i waska w biodrach. Jak na uciekinierki, ktorym udalo sie to, co niewielu sie udalo, czyli unikanie przez lata uwagi Bialej Wiezy - w wypadku Kristian przez trzysta lat - ze zdumiewajaca latwoscia wpasowaly sie w role nowicjuszek. Ale w koncu Regula Rodziny stanowila mieszanine kodeksow nowicjuszek z zasadami normujacymi zycie Przyjetych. Byc moze jedyna zmiana w ich zyciu byly biale, welniane suknie i utrata swobody poruszania sie, choc i te ostatnia kwestie Rodzina w pewnym stopniu kontrolowala. -Bardzo mnie cieszy, ze te dwie zdolaly jakos zajac jej uwage - mruknela wspolczujacym tonem Reanne. W jej oczach lsnila zbolala troska. - Zaloba po siostrze jest jak najbardziej stosowna, obawiam sie jednak, ze bez Kristian i Zaryi smierc Adeleas mogla stac sie dla niej obsesja. Probowalam ja pocieszyc - mam pewne doswiadczenie w oferowaniu pociechy ludziom, poniewaz bylam przez czas jakis Madra Kobieta w pewnej wiosce, jak tez nosilam czerwony pasek w Ebou Dar, wiele juz, wiele lat temu - ale nie chciala ze mna nawet dwu slow zamienic. Po prawdzie, to Vandene nosila obecnie wylacznie ubrania martwej siostry, jak tez kwietne perfumy Adeleas. Chwilami Elayne wydawalo sie, ze Vandene probuje zmienic sie w Adeleas, zlozyc sie w ofierze, by Adeleas wrocila do zycia. Ale czy mozna kogos winic, ze ma obsesje na punkcie wykrycia mordercy siostry? Zaledwie garstka ludzi wiedziala, ze ona tym sie przede wszystkim zajmuje. Wszyscy wierzyli, podobnie jak Reanne, ze absorbuja ja bez reszty nauki udzielane Kristian i Zaryi oraz kary wymierzane im za ucieczke sprzed lat. Vandene oczywiscie tym sie rowniez zajmowala, calkiem zreszta ochoczo, faktycznie jednak byla to zasadniczo tylko maska dla jej wazniejszych poczynan. Nie patrzac, Elayne siegnela w bok i znalazla tam dlon Aviendhy, czekala na pocieszajacy uscisk. Odpowiedziala jej tym samym, nawet nie probujac sobie wyobrazac bolu, jakim napelnilaby ja strata Aviendhy. Wymienily krotkie spojrzenia, rozumiejac sie bez slow, przynajmniej to zrozumienie odczytala w jej oczach. Czy naprawde myslala kiedys, ze oblicza Aielow sa pozbawione wyrazu i nieodgadnione? -Slusznie powiadasz, Reanne, Kristian i Zarya z pewnoscia zajmuja jej uwage. - Reanne nie byla wsrod nielicznych dopuszczonych do tajemnicy poczynan Vandene. - Kazde z nas na wlasny sposob obchodzi zalobe. Vandene tez kiedys znajdzie pocieche na sciezce, ktora kroczy. Nalezalo miec nadzieje, ze nastapi to, kiedy znajdzie morderce Adeleas. Jezeli to nie zlagodzi jej bolu... Coz, z tym trzeba bedzie sie zmierzyc, gdy to sie stanie. Teraz pozostawalo tylko dac Vandene wolna reke. Zwlaszcza ze miala przeczucie, iz Zielona siostra nie pozwolilaby nikomu sie powstrzymac. Na mysl o tym poczula juz nie tylko irytacje, ale prawdziwa furie. Musiala przygladac sie, jak Vandene zmierza ku zagladzie, a do tego wykorzystywac ten fakt. To, ze nie miala innego wyboru, nie czynil sprawy bardziej znosna. Dokladnie w chwili, gdy Vandene i jej swita skrecili w kolejny boczny korytarz, w wejsciu do nastepnego, tuz przed Elayne pojawila sie Reene Harfor: przysadzista, cicha kobieta z siwiejacymi wlosami upietymi w wysoki koczek i spowita w atmosfere krolewskiej iscie godnosci. Jej ceremonialny, szkarlatny kaftan z Bialym Lwem Andoru jak zawsze wydawal sie swiezo wyprasowany. Elayne nigdy jeszcze nie widziala u niej jednego bodaj nie zaczesanego wloska, chocby sladu nieporzadku w garderobie, nawet po dlugim dniu spedzonym na nadzorowaniu palacu. Choc nie tylko do tego sprowadzaly sie jej obowiazki. Teraz na jej okraglej twarzy zastygl z jakiegos powodu wyraz konsternacji, ale Elayne zinterpretowala go jako troske o wlasny, zalosny stan. -Coz, moja pani, najwyrazniej jestes przemoczona do nitki - powiedziala wstrzasnieta i dopiero potem sie uklonila. - Musisz natychmiast zrzucic te mokre rzeczy. -Dziekuje, pani Harfor - powiedziala przez zeby Elayne. - Sama nigdy bym tego nie zauwazyla. W jednej chwili pozalowala swego wybuchu - Pierwsza Pokojowka byla jej tak samo wierna jak wczesniej jej matce - ale najgorsze bylo, ze pani Harfor przeszla nad wszystkim do porzadku, nawet nie mrugnawszy. Nikt juz szczegolnie sie nie przejmowal humorami Elayne Trakand. -Jesli pozwolisz, to bede ci towarzyszyc przez chwile, moja pani - powiedziala spokojnie, zajmujac miejsce obok Elayne. Piegowata, mloda sluzaca z koszem zlozonej poscieli akurat w tym momencie chciala sie im uklonic, uklon byl w takim samym chyba stopniu adresowany do Elayne co do Pierwszej Pokojowki, ale Reene odprawila ja pospiesznym gestem; dziewczyna umknela, zanim go dokonczyla. Byc moze chodzilo o to, zeby nie podsluchiwala. Reene bowiem nie przestawala mowic nawet na chwile: - Trzej dowodcy najemnikow domagaja sie widzenia z toba. Ulokowalam ich w Blekitnej Komnacie Audiencji i ostrzeglam sluzacych, ze maja uwazac, aby zaden z cennych drobiazgow nie skonczyl w ich kieszeniach. Jak sie okazalo, martwilam sie niepotrzebnie. Wkrotce pojawily sie Careane Sedai i Sareitha Sedai, zeby dotrzymac kapitanom towarzystwa. Kapitan Mellar tez przybyl. Elayne zmarszczyla brwi. Mellar. Probowala wyszukiwac mu zajecia, zeby trzymac z dala od klopotow, ale w jakis sposob zawsze znajdowal sie tam, gdzie go najmniej potrzebowala. Jesli juz o tym mowa, to podobnymi umiejetnosciami dysponowaly Careane i Sareitha. Jedna z nich musiala byc morderczynia z Czarnych Ajah. Chyba ze winna okaze sie Merilille, ale ona znajdowala sie poza zasiegiem. Reene doskonale o wszystkim wiedziala. Utrzymywanie jej w nieswiadomosci graniczyloby ze zbrodnia. Poza tym miala wszedzie dojscie, mogla najpredzej zdobyc uzyteczna wskazowke. -Czego chca najemnicy, pani Harfor? -Wiecej pieniedzy, jak mniemam - warknela Birgitte i machnela drzewcem luku niczym palka. -Najprawdopodobniej - zgodzila sie Reene - ale nie chcieli mi powiedziec. - Jej usta zacisnely sie nieznacznie. Tylko tyle, ale wrazenie bylo takie, jakby ci najemnicy zdolali smiertelnie ja obrazic. Jezeli byli na tyle glupi, zeby nie zdawac sobie sprawy, iz maja do czynienia z kims wiecej niz ze zwykla przelozona pokojowek, wowczas naprawde byli tepakami. Minela rog korytarza i stanela twarza w twarz z dwoma Poszukiwaczkami Wiatru, ledwie stlumila cisnace sie na usta westchnienie. Lud Morza byl ostatnim narodem ze wszystkich ludow ziemi, z ktorymi chciala miec obecnie do czynienia. Chanelle din Seran Bialy Rekin byla szczupla, smagloskora i bosa, ubrana w brokatowe spodnie z czerwonego jedwabiu i brokatowa bluze z niebieskiego oraz zielona szarfe zawiazana w misterny wezel, ponadto nazywala sie az nazbyt stosownie. Elayne nie miala wprawdzie pojecia, jak wyglada bialy rekin - byc moze byl malutka rybka - ale w wielkich oczach Chanelle gorzalo dosc ognia, by czynic z niej strasznego drapiezce, zwlaszcza gdy patrzyla na Aviendhe. Duzo bylo miedzy nimi zlej krwi. Wytatuowana dlon Chanelle podniosla do nosa zlote puzderko z pachnidlem, wykonane ze zlotej siateczki i zawieszone na lancuszku na szyi, ona sama zas gleboko wciagnela ostry, korzenny zapach, jakby chcac przytlumic jakis wstretny odor. Aviendha zasmiala sie w glos i w jednej chwili pelne usta usta Chanelle zacisnely sie w cienka kreske. A przynajmniej w ciensza. Bardziej przekonujacego wyrazu zlosci chyba po prostu nie byla w stanie nimi przekazac. Druga kobieta byla Renaile din Calon, swego czasu osobista Poszukiwaczka Wiatru Pani Okretow. Miala na sobie niebieskie, lniane spodnie i czerwona bluzke z niebieskimi rozcieciami, zwiazana w jeszcze bardziej misterny wezel. Obie kobiety nosily dlugie, biale stuly, znak zaloby po Nescie din Reas, mimo iz Renaile musiala odczuc te smierc znacznie bardziej bolesnie. Trzymala w dloni rzezbiona szkatulke z przyborami do pisania, w jej jednym rogu osadzony byl kalamarz z wieczkiem, do szkatulki przymocowany byl zaciskiem arkusz papieru z kilkoma nabazgranymi liniami pisma. Pasma posiwialych wlosow na skroniach skrywaly po szesc zlotych kolczykow w kazdym uchu, znacznie cienszych niz te, ktore nosila, nim dowiedziala sie o smierci Nesty, a zloty lancuch zaszczytow skros smaglego lewego policzka wydawal sie zbyt masywny dla pojedynczego medalionu z nazwa rodzimego klanu. Zgodnie z obyczajem Ludu Morza smierc Nesty oznaczala dla Renaile degradacje na sam dol spolecznej hierarchii, od momentu gdy zrzekla sie wszystkich swoich zaszczytow, byla rowna ranga kobiecie, ktora dopiero zakonczyla terminowanie. Z twarzy nie sposob bylo jednak usunac wyrazu dumy, nieco tylko przygaszonej faktem, iz sluzyla obecnie jako sekretarka Chanelle. -Wlasnie zamierzalam... - zaczela Elayne, ale Chanele arogancko weszla jej w slowo. -Masz jakies wiesci o Talaan? Albo Merilille? Czy w ogole probujesz je odnalezc? Elayne odetchnela gleboko. Krzykiem nigdy wiele nie potrafila zdzialac u Chanelle. Ta kobieta uwielbiala wrzaskliwe klotnie i nadzwyczaj rzadko sluchala glosu rozsadku. A wiec nie wolno dac sie wciagnac w kolejna awanture. Przemykajacy po obu stronach sluzacy nie przystawali, zeby sie uklonic - potrafili wyczuc, jakie tu panuja nastroje - ale popatrywali ponuro na kobiety Ludu Morza. To bylo mile, choc nie powinni tak otwarcie tego okazywac. Jakkolwiek nieznosne, Poszukiwaczki Wiatru byly goscmi. I faktycznie byly, niezaleznie od wiazacej ja z nimi umowy. Chanelle nieraz uskarzala sie na demonstracyjna ospalosc sluzby i letnia wode w kapieli. Domniemane powody tych skarg tez byly mile. Mimo to ona sama musiala zachowywac sie i godnie, i grzecznie. -Od wczoraj nic sie w tej sprawie nie zmienilo - odparla pojednawczym tonem. Coz, sprobowala pojednawczego tonu. Jezeli w jej glosie wciaz pobrzmiewaly ostre nuty, to Poszukiwaczki jakos to przezyja. - Podobnie jak od zeszlego tygodnia i jeszcze poprzedniego. Pytano o nie w kazdej gospodzie Caemlyn. Twojej uczennicy nie odnaleziono. Merilille nie odnaleziono. Wychodzi na to, ze jakos zdolaly opuscic miasto. - Straznikow przy bramie uprzedzono, zeby wypatrywali kobiety Ludu Morza z wytatuowanymi dlonmi, ale oczywiscie nie zatrzymaliby zadnej Aes Sedai tudziez nikogo, kto bylby z nia. A poza tym, najemnicy przepusciliby kazdego, kto zaoferowalby im pare monet. - A teraz, prosze, wybaczcie mi, ale wlasnie zamierzalam... -To mi nie wystarczy - odezwala sie Chanelle glosem tak plomiennym, ze gotowym chyba osmalic skore rozmowczyni. - Wy, Aes Sedai, trzymacie sie razem jak kolonie ostryg. Merilille porwala Talaan i sadze, ze ja ukrywasz. Ale bedziemy ich szukac i zareczam ci, ze kiedy je znajdziemy, zostanie ona przykladnie ukarana, a potem odeslana na statki, zeby wywiazac sie ze swej czesci umowy. -Chyba sie troche zapominasz - wtracila Birgitte. Jej glos byl uprzejmy, twarz spokojna, niemniej w wiezi tetnil gniew. Sciskala drzewce luku obiema dlonmi, jakby potrzebne jej to bylo, zeby nie zaciskac piesci. - Natychmiast cofniesz swoje oskarzenia albo pozalujesz. - Byc moze nie panowala nad soba w takim stopniu, jak sie to z pozoru zdawalo. W ten sposob nie mozna bylo niczego osiagnac z Poszukiwaczkami Wiatru. Wsrod swego ludu byly kobietami o znaczacej pozycji i przywykly do wszelkich uprawnien, jakie ta zapewniala. Ale Birgitte sie nie wahala. - Zgodnie z zawarta przez Zaide umowa podlegacie wladzy lady Elayne. Podlegacie mojej wladzy. Poszukiwaniom mozecie sie oddawac, ale tylko wtedy, kiedy nie zostana wam zlecone inne zajecia. A jesli mnie pamiec nie myli, to w chwili obecnie macie sie znajdowac w Lzie i nadzorowac zaladunek ziarna i solonej wolowiny. Stanowczo sugeruje, abyscie natychmiast tam Podrozowaly, w przeciwnym razie same dowiecie sie. jak wyglada przykladna kara. - Och, to byl calkowicie bledny sposob postepowania z Poszukiwaczkami Wiatru. -Nie - powiedziala Elayne z rownym, co przed chwila Chanelle zarem w glosie, czym zaskoczyla sama siebie. - Szukaj sobie, jesli chcesz, Chanelle, razem ze swoimi Poszukiwaczkami Wiatru. Przeszukaj Caemlyn od piwnic po dachy. A kiedy juz nie znajdziesz Talaan i Merilille, wtedy przyjdziesz i przeprosisz za to, ze zarzucilas mi klamstwo. - Coz, ta kobieta, praktycznie rzecz biorac, to jej wlasnie zarzucila. A przynajmniej zasugerowala raczej jednoznacznie. Poczula intensywne pragnienie, by uderzyc Chanelle. Miala ochote - Swiatlosci, jej gniew i gniew Birgitte podsycaly sie wzajemnie! Rozpaczliwie sprobowala opanowac swoja zlosc, zanim wybuchnie atakiem furii, ale jedynym skutkiem okazala sie nagla ochota, by sie nad soba rozplakac. Biedna, dlaczego one ja zmuszaja do takich awantur? Chanelle wyprostowala sie, zmarszczyla czolo. -Twierdzisz, ze nie wywiazujemy sie z umowy. Od co najmniej miesiaca harujemy jak dziewki na dolnym pokladzie. Nie pozbedziesz sie nas, poki nie wywiazesz sie ze swojej czesci umowy. Renaile, Aes Sedai przebywajacym w Srebrnym Labedziu powiedz jednoznacznie - jednoznacznie, powiadam! - ze maja przekazac Merilille i Talaan w nasze rece. W przeciwnym razie bedziemy dochodzic u nich naleznosci, jakie winna jest nam Biala Wieza. Oczywiscie nie splaca calej sumy, ale przynajmniej odbierzemy jakis zadatek. Renaile zaczela odkrecac wieczko kalamarza. -Daruj sobie pisanine - warknela Chanelle. - Idz i im powiedz. Teraz. Renaile zakrecila wieczko, sklonila sie nisko, przelotnie musnela czubkami palcow piers. -Jak rozkazesz - wymamrotala, a jej twarz byla niczym czarna maska. Do rozkazu zastosowala sie calkowicie literalnie, poniewaz pobiegla truchtem w strone, z ktorej przyszly, sciskajac pod pacha szkatulke z przyborami do pisania. Wciaz zmagajac sie z rownoczesnym pragnieniem uderzenia Chanelle i rozplakania sie, Elayne zamrugala. Nie pierwszy raz kobiety Ludu Morza wyprawialy sie do Srebrnego Labedzia ani tez drugi czy trzeci, ale za kazdym razem prosily uprzejmie, nie zas stawialy ultimatum. W gospodzie przebywalo obecnie dziewiec siostr - liczba ta zmieniala sie w miare, jak siostry opuszczaly miasto, a na ich miejsce przybywaly nowe, plotka zas glosila, ze w miescie przebywaja takze inne Aes Sedai - martwilo ja, iz zadna jeszcze nie pokazala sie w palacu. Sama trzymala sie od tej gospody z dala - doskonale wiedziala, jak bardzo Elaida chce ja dostac w swoje rece, nie wiedziala natomiast, po czyjej stronie stoja siostry z gospody, ani nawet, czy po czyjejkolwiek stoja; w obecnosci Sareithy i Careane nabieraly wody w usta -niemniej teraz powinna oczekiwac wizyty w palacu, ktora jej zloza chocby w tym celu, by wyjasnic, co sie kryje za roszczeniami Ludu Morza. Dlaczego w Caemlyn znajdowalo sie tyle Aes Sedai, skoro Tar Valon tez bylo oblegane? Pierwszym powodem, ktory przychodzil na mysl, byla jej wlasna osoba, a to tylko umacnialo jej przekonanie, ze nalezy unikac wszystkich siostr, o ktorych nie wiedziala, ze otwarcie popieraja Egwene. To nie powstrzyma wszakze plotek o umowie, ktora zawarly w zamian za pomoc przy uzyciu Czary Wiatrow oraz o cenie, jaka Biala Wieza zdecydowala sie zaplacic za te pomoc. Zeby sczezla, te wiesci, kiedy stana sie tajemnica poliszynela wsrod Aes Sedai, beda niczym przeklety woz fajerwerkow odpalonych w jednej chwili. Cale tabory wozow. Przygladala sie odbiegajacej Renaile i walczyla o panowanie nad emocjami. Odezwala sie dopiero, gdy byla pewna, ze ton jej glosu bedzie nosil przynajmniej pozory uprzejmosci. -Wydaje mi sie, ze dobrze znosi zmiane swego statusu. Chanelle pogardliwie wydela usta. -I nic dziwnego. Kazda Poszukiwaczka Wiatru wie, ze bedzie awansowac i upadac wiele razy, nim jej cialo z powrotem pochlonie sol. - Spojrzala w slad za tamta i w jej glosie zadzwieczaly zlosliwe tony. - Spadla z wysokosci wiekszej niz to zazwyczaj ma miejsce i nie powinna byc zaskoczona, ze ladowanie okazalo sie twarde, po tym ile rak podeptala, wspinajac sie... - Zacisnela zeby, a potem szarpnela glowa, by spojrzec na Elayne, Birgitte, Aviendhe i Reene, a nawet gwardzistki, na wypadek chyba, gdyby ktoras chciala cos powiedziec. Elayne rozwaznie zmilczala, podobnie, Swiatlosci dzieki, postapily pozostale. Jesli o nia chodzi, to szalejace emocje juz sie uspokajaly, nie chcialo jej sie tak rozpaczliwie plakac i nie miala ochoty powiedziec niczego, co skloni Chanelle do krzyku i zniszczy efekty jej dotychczasowych staran. Ale w rzeczy samej, po uslyszeniu takiego komentarza miala pustke w glowie. Watpila, by czescia obyczajowosci Atha'an Mierre byla zemsta na kims, kogo posadzalo sie o naduzywanie wlaszy. Niemniej bylo to bardzo ludzkie. Poszukiwaczka Wiatru zmierzyla ja wzrokiem od stop do glow i zmarszczyla brwi. -Jestes mokra - powiedziala, jakby dopiero teraz zauwazyla. - W twoim stanie nie powinnas chodzic w mokrych rzeczach. Najlepiej jak najszybciej sie przebrac. Elayne odrzucila do tylu glowe i wrzasnela na cale gardlo, wrecz zawyla, pelnia swej wscieklosci i urazy. Krzyczala, poki nie zbraklo jej tchu, a potem przed dluga chwile dyszala ciezko. W ciszy, ktora nastala, spoczely na niej zdumione spojrzenia wszystkich obecnych. Prawie wszystkich. Aviendha zaczela sie smiac tak glosno, ze musiala sie oprzec o gobelin przedstawiajacy konnych mysliwych atakujacych odwrocona grzbietem pantere. Druga dlonia trzymala sie za brzuch jakby ja bolaly zebra. Przez wiez tez saczylo sie rozbawienie - rozbawienie! - choc oblicze Birgitte pozostalo nieporuszone niczym u Aes Sedai. -Musze juz Podrozowac do Lzy - powiedziala po chwili Chanelle ochryplym glosem i odwrocila sie bez jednego slowa czy uprzejmego gestu. Reene i Reanne uklonily sie, przy czym zadna nie potrafila spojrzec Elayne w oczy, i wymowily sie naglacymi obowiazkami. Elayne patrzyla to na Birgitte, to na Aviendhe. -Jezeli ktoras ma zamiar cos powiedziec... - ostrzegla. Birgitte zrobila mine niewiniatka, rozpaczliwie zreszta falszywa, a w wiezi bylo tyle rozbawienia, ze samej Elayne zachcialo sie smiac. Aviendha smiala sie dalej. Elayne zebrala spodnice i tyle godnosci, na ile bylo ja stac, a potem ruszyla ku swym apartamentom. Szla szybciej niz przedtem, ale coz, naprawde czas juz byl pozbyc sie tych mokrych rzeczy. Innych powodow nie bylo. Nie. ROZDZIAL 15 ODMIENNE UMIEJETNOSCI Ostatnia kropla, ktora przepelnila czare cierpliwosci Elayne i doprowadzila ja do furii objawiajacej sie zgrzytaniem zebow, byl fakt, ze zabladzila w drodze na swe pokoje. Nalezaly do niej od dnia, w ktorym opuscila zlobek, a dwukrotnie skrecala w korytarzach tylko po to, by sie przekonac, ze droga nie wiedzie, jak powinna. Wreszcie wbiegla szybko po stromych schodach z marmurowymi poreczami i wyszla w zupelnie juz zla strone. Niech sczeznie, ta ciaza zupelnie miesza w glowie! Kiedy wspinala sie na nastepne schody w wiezi czula konfuzje, a nawet lekki przestrach. Kilka gwardzistek zaczelo niespokojnie szemrac, poki dowodzaca nimi chorazy, szczupla, chlodnooka Saldaeanka imieniem Devore Zarbayan, nie uciszyla wszystkich ostrym slowem. Nawet Aviendha zaczynala popatrywac z powatpiewaniem. Coz, nie miala zamiaru pozwolic, by ktoras rzucila jej w twarz, ze zgubila sie w palacu, w swoim palacu!-Ani slowa - oznajmila ponuro. - Milczec, wszystkie! - dodala, widzac, ze Birgitte juz otwiera usta. Zlotowlosa zamknela usta i szarpnela gruby warkocz, prawie takim samym gestem, jak to miala w zwyczaju robic Nynaeve. Tym razem nie dbala o dezaprobate widoczna na obliczu, w wiezi wciaz milczaco tkwily zaklopotanie i zmartwienie. Dosc, by Elayne sama zaczela sie martwic. Zaczela sie wiec zmagac z tymi uczuciami, nie chcac doprowadzic do sytuacji, w ktorej bedzie sie tlumaczyc i zalamywac palce. Uczucie bylo tak silne. -Jezeli moge wtracic kilka slow, to powiem, ze chyba sprobuje na wlasna reke trafic do moich pokoi - oznajmila Birgitte napietym glosem. - Chce sie wysuszyc, zanim buty mi sie rozejda. Pozniej o tym porozmawiamy. Obawiam sie, ze w tej kwestii nic sie nie da zrobic, niemniej... - Ze sztywnym uklonem, ktory nieznacznie tylko zgial jej kark, odeszla, po drodze wymacujac drzewcem luku. Elayne omalze nie zawolala za nia. Chciala. Ale Birgitte potrzebowala suchych rzeczy w takim samym stopniu co ona. Poza tym, jej nastroj przeszedl teraz w nadasanie i upor. Nie miala zamiaru dyskutowac o tym, ze zgubila droge w korytarzach, w ktorych wyrosla, ani teraz, ani nigdy. Nic sie nie da zrobic? Co to niby mialo znaczyc? Moze Birgitte chciala powiedziec, ze Elayne jest juz do tego stopnia oglupiala, ze nic sie na to nie poradzi! Poczula, jak szczeki zaciskaja sie jej znowu. W koncu, po nastepnym niespodziewanym zakrecie, odnalazla wysokie, rzezbione w lwy drzwi do swoich apartamentow i wydala glebokie westchnienie ulgi. Juz zaczela podejrzewac, ze zupelnie zapomniala, jak wyglada palac. Na jej widok dwie strzegace drzwi gwardzistki wyprostowaly sie dziarsko - wygladaly naprawde wspaniale w kapeluszach o szerokich rondach z bialymi piorami i w obrzezonych koronka bandoletach z haftem Bialego Lwa, narzuconych na blyszczace napiersniki oraz dalsza piana koronki przy mankietach i kolnierzach. Od dawana w wolnych chwilach zastanawiala sie nad pokryciem napiersnikow czerwonym lakierem tak, by pasowaly do jedwabnych kaftanow i spodni. Jezeli juz mialy byc tak piekne, by kazdy napastnik z gory je zlekcewazyl - oczywiscie poki nie bedzie za pozno -rownie dobrze mogla siegnac granic ostentacji i dobrego smaku. Zadnej z gwardzistek to najwyrazniej nie przeszkadzalo. W rzeczy samej z ogromna niecierpliwoscia oczekiwaly na lakierowane napiersniki. Posluchala kiedys kogos, kto nie zdajac sobie sprawy z jej obecnosci, lekcewazaco wyrazal sie o gwardzistkach - glownie o kobietach, ale tez o ich dowodcy, Doilinie Mellarze -sama jednak calkowicie ufala ich zdolnosciom do wywiazania sie z wyznaczonej roli. Byly odwazne i zmotywowane, w przeciwnym razie nie byloby ich tutaj. Yurith Azeri i kilka innych, ktore wczesniej pracowaly jako strazniczki kupieckich karawan - profesja przeciez rzadka u kobiet - udzielaly im codziennych lekcji szermierki, a kazdego dnia ten czy inny Straznik mial z nimi dodatkowa lekcje. Ned Yarman, Straznik Sareithy, i Jaem, Straznik Vandene, wypowiadali sie calkiem chwalebnie o ich postepach. Jaem powiedzial, ze ucza sie szybko, poniewaz nie wydaje im sie, ze cokolwiek juz umieja w kwestii wladania ostrzem, co z pozoru brzmialo niezbyt madrze. Jak ktos, kto pobieral lekcje, mogl uwazac, ze cokolwiek umie? Mimo strazy przed drzwiami Devore poslala dwie ze swego oddzialu, ktore z obnazonymi mieczami weszly do apartamentow, podczas gdy Elayne, Aviendha i reszta czekaly - ta pierwsza wybijala podeszwa buta niecierpliwy rytm. Wszystkie unikaly jej wzroku. Przeszukanie komnaty nie bylo aktem przygany wobec strazniczek - sama dobrze wiedziala, ze mozna sie wspiac po zewnetrznej scianie, liczne rzezby dostarczaly dobrych uchwytow na dlonie - ale denerwowalo ja, ze musi czekac. Dopiero kiedy pojawily sie na powrot i doniosly Devore, ze w srodku nie czaja sie zadni zabojcy, nie oczekuje zadna Aes Sedai, ktora zaraz zawloklaby Elayne do Elaidy i Bialej Wiezy, ona i Aviendha otrzymaly pozwolenie na wejscie, ktore odbylo sie wzdluz zaimprowizowanego szpaleru gwardzistek. Nie byla pewna, czy uzylyby sily fizycznej, gdyby nie zechciala zaczekac, ale lepiej nie wystawiac ich na probe. Gdyby jej przyboczne strazniczki uzyly wobec niej przemocy, nie znioslaby chyba tego, niewazne, czy tylko wykonywalyby swa prace. Lepiej nie kusic losu. W przedpokoju ogien plonal na bialym marmurowym kominku. Ogien byl niewielki i dawal niewiele ciepla. Z nadejsciem wiosny usunieto dywany, a od plytek posadzki ciagnelo chlodem przez podeszwy butow, mimo iz byly takie grube. Essande, jej szczupla, bialowlosa pokojowka, rozlozyla w uklonie ozdobione czerwienia szare spodnice; poruszala sie wciaz z zaskakujaca gracja, choc przeciez cierpiala na bole w stawach, ktorych uparcie nie pozwalala sobie Uzdrowic. Rownie zajadle protesty wzbudzaly w niej wszelkie sugestie, by wrocila na emeryture. Na jej piersiach pysznila sie wielka Zlota Lilia Elayne. Dwie, znacznie mlodsze od niej kobiety pochylaly sie teraz w uklonie o krok za nia. Mialy na sobie podobne liberie, tylko roze byly mniejsze; ich imiona brzmialy: Sephanie i Naris, byly siostrami o podobnych, kwadratowych twarzach. Wstydliwe, ale dobrze wyszkolone przez Essande, klanialy sie zaiste skwapliwie i wdziecznie, prawie tulac sie do posadzki. Essande mogla byc powolna i krucha, niemniej nigdy nie tracila czasu na blahe pogawedki i potwierdzanie oczywistosci. A wiec nie bylo wydziwiania, jak mokre sa Elayne i Aviendha, choc bez watpienia gwardzistki wczesniej ja uprzedzily o stanie pani. -Wysuszymy i ogrzejmy was, moja pani, a potem ubierzemy w cos stosownego na spotkanie z najemnikami. Czerwone jedwabie z ognistymi lzami u karczku beda w sam raz. Najwyzsza tez pora cos zjesc. Nie klopocz sie zapewnianiem, ze juz jadlas, moja pani. Naris biegnij do kuchni po posilek dla lady Elayne i lady Aviendhy. - Ta druga parsknela smiechem, choc dawno juz zrezygnowala z protestow, gdy nazywano ja "lady". I dobrze, poniewaz Essande i tak nie zwracala na nie najmniejszej uwagi. Sluzbie pewne rzeczy mozna bylo rozkazac, inne trzeba bylo po prostu znosic. Naris skrzywila sie i z jakiegos powodu z jej piersi dobylo sie glebokie westchnienie, ale uklonila sie znowu, tym razem przed Essande i odrobine tylko bardziej unizenie przed Elayne -ona i siostra traktowaly starsza kobiete z rowna czcia oraz lekiem, co dziedziczke tronu Andoru - a potem zebrala spodnice i wybiegla na korytarz. Elayne tez sie skrzywila. Gwardzistki, takze Essande, poinformowaly o spotkaniu z najemnikami. Oraz o tym, ze nic nie zjadla. Nienawidzila ludzi, ktorzy mowili o niej za jej plecami. Ale, znowuz, ile w jej reakcji bylo przesady wynikajacej z wahan nastrojow? Nie potrafila sobie przypomniec, aby kiedys denerwowal ja fakt, iz pokojowka wiedziala z gory, jaka suknie przygotowac, albo ze jest glodna, albo ze nalezy bez pytania poslac po posilek. Sluzba mowila - po prawdzie to bezustannie plotkowala, tak juz byl urzadzony ten swiat - i przekazywala sobie informacje pozwalajace lepiej usluzyc pani; im lepsza sluzba, tym tych informacji bylo wiecej. Essande byla w tym niezrownana. A jednak irytowalo ja to, tym bardziej, im lepiej zdawala sobie sprawe z irracjonalnosci wlasnych uczuc. Pozwolila, by Essande zaprowadzila ja i Aviendhe do ubieralni, Sephanie poszla za nimi. Nagle poczula sie bardzo zalosnie, mokra i drzaca, nie wspominajac, ze wsciekla na Birgitte, iz ta ja opuscila, wreszcie przerazona zagubieniem sie w palacu, ktory znala jak wlasna kieszen, na koniec nadasana, ze strazniczki smialy o niej plotkowac. Jednym slowem, czula sie... wykonczona. Nie minelo wszak wiele czasu, a Essande zdjela z niej mokre rzeczy i owinela w wielki, bialy recznik, ktory wczesniej wisial na wieszaku przed szerokim, marmurowym kominkiem, zajmujacym tylna sciane pomieszczenia. Efekt byl kojacy i natychmiastowy. Ogien nie zdawal sie juz tak niewielki, pomieszczenie w istocie bylo niemal zbyt nagrzane, a upragnione cieplo wkrotce napelnilo cialo i przegnalo dreszcze. Essande wytarla do sucha wlosy Elayne, a Sephanie zajela sie w ten sam sposob Aviendha, co tamta znowu wprawilo w zdumienie, mimo iz nie byl to pierwszy raz. Ona i Elayne czesto wieczorami czesaly sie wzajem, a jednak ta prosta przysluga z rak pokojowki damy wywolala na ogorzalych policzkach Aviendhy plamy barw. Kiedy Sephanie otworzyla garderobe umiejscowiona wzdluz scian gotowalni, Aviendha westchnela gleboko. Owinela sie luzno recznikiem - wstydzila sie, gdy kobieta wycierala jej wlosy, ale odwazny negliz nie sprawial najmniejszych problemow - drugi, mniejszy, zawiazala na glowie. -Sadzisz, ze powinnam wdziac stroj mieszkanek mokradel, Elayne, skoro mamy sie spotkac z najemnikami? - zapytala glosem, w ktorym brzmiala wyrazna niechec. Essande sie usmiechnela. Lubila stroic Aviendhe w jedwabie. Elayne natomiast skryla wypelzajacy na usta usmiech, co nie bylo latwe, poniewaz miala ochote parsknac. Jej siostra udawala niechec do jedwabi, ale rzadko rezygnowala z okazji do ich zalozenia. -Jesli potrafisz to zniesc - odrzekla uroczyscie, poprawiajac starannie wlasny recznik. Essande kazdego dnia ogladala ja nago, podobnie Sephanie, ale nie nalezalo obnazac sie przed nimi bez powodu. - Dla uzyskania lepszego efektu powinnysmy obie wywrzec na nich piorunujace wrazenie. Nie masz nic przeciwko temu, co? Aviendha byla juz przy garderobie, rozgarniala suknie, a recznik rozchylal sie, ukazujac wlasciwie wszystko. W innej garderobie znajdowalo sie kilka typowych strojow kobiet Aielow, wszakze przed opuszczeniem Ebou Dar Tylin podarowala im skrzynie pelne najprzedniej skrojonych jedwabi i welen w liczbie wystarczajacej do wypelnienia czwartej czesci rzezbionych szaf. Moment przelotnej wesolosci odebral Elayne ochote do klotni, bez dalszych dasow pozwolila wiec Essande ubrac sie w czerwone jedwabie ozdobione ognistymi lzami wielkosci paznokcia, naszytymi w ksztalcie kolnierzyka na wysokim karczku sukni. Ubior wywrze odpowiednio piorunujace wrazenie, co do tego nie bylo watpliwosci, nie musiala nawet zakladac zadnej bizuterii, poza tym pierscien z Wielkim Wezem na prawej dloni starczal za wszelkie klejnoty. Siwowlosa miala delikatne rece, mimo to Elayne skrzywila sie, kiedy zaczela zapinac liczne, malenkie guziczki na plecach, sciskajac gorset na jej wrazliwym lonie. Opinie roznily sie w kwestii, jak dlugo to potrwa, zgodne natomiast byly, ze jej piersi jeszcze sie powieksza. Och, jakze zalowala, ze Randa nie bylo dostatecznie blisko, aby poprzez wiez w pelni mogl poczuc to, co przezywala. To by go nauczylo, ze nie wolno beztrosko poczynac dzieci. Oczywiscie mogla wypic napar z liscia serca, zanim sie z nim polozyla... Nie, zdecydowanie odepchnela od siebie te mysl. To wszystko bylo wina Randa, i koniec. Aviendha wybrala blekity, jak to miala w zwyczaju, z dekoltem obszytym rzedami malenkich perel. Suknia nie byla wycieta tak nisko, jak dyktowala moda Ebou Dar, choc wciaz sporo ukazywala - w Ebou Dar prawie nie sposob bylo znalezc sukni bez dekoltu. Kiedy Sephanie zapinala jej guziki, Aviendha bawila sie czyms, co wyjela z sakwy przy pasku: malym sztyletem o rekojesci z jeleniego rogu owinietej zlota plecionka. To tez byl ter'angreal, choc Elayne nie zdazyla rozszyfrowac jego przeznaczenia, nim ciaza polozyla kres badaniom. Nawet nie wiedziala, ze siostra nosi go przy sobie. Kiedy patrzyla na sztylet, oczy Aviendhy zasnuwala marzycielska mgla. -Dlaczego cie tak fascynuje? - zapytala Elayne. Nie pierwszy raz uczestniczyla w takiej scenie. Aviendha drgnela i zamrugala, wciaz wpatrzona w sztylet w dloniach. Jak dalece Elayne potrafila stwierdzic, zelazna klinga, dlugoscia rowna dloni, stosunkowo szeroka -przynajmniej wygladala jak zelazo i pod dotykiem sprawiala wrazenie czegos w rodzaju zelaza - nie byla nigdy ostrzona. Nawet czubek byl zbyt tepy, aby nim zadac cios. -Chcialam ci go dac, ale nigdy nic nie mowilas, dlatego pomyslalam, ze moge sie mylic. A co by sie stalo, gdybysmy uwierzyly, ze jestes bezpieczna, przynajmniej przed pewnymi rzeczami, a okazaloby sie, ze tak wcale nie jest. Postanowilam wiec zatrzymac go. W ten sposob, jesli mam racje, to przynajmniej bede cie mogla obronic, a jesli sie myle, to nic zlego tez sie nie stanie. Elayne pokrecila w zdumieniu okrecona recznikiem glowa. -Racje w odniesieniu do czego? O czym ty mowisz? -O tym - powiedziala Aviendha, unoszac sztylecik. - Mysle, ze dopoki bedziesz go miala przy sobie, Cien cie nie zobaczy. Ani Bezocy, ani Wykoslawieni Cieniem, ani byc moze nawet Ten Ktory Oslepia Lisc. Tylko ze pewnie sie myle, skoro nie potrafisz sama tego dostrzec. Sephanie westchnela, jej rece zamarly, az Essande musiala jej udzielic drobnego napomnienia. Essande zbyt dlugo zyla na tym swiecie, by zwykla wzmianka o Cieniu mogla zburzyc jej spokoj. Jesli juz o tym mowa, to niewiele bylo takich rzeczy. Elayne zagapila sie na siostre. Probowala nauczyc Aviendhe tworzyc ter'angreale, ale tamta nie dysponowala nawet sladowymi umiejetnosciami w tym kierunku. Niewykluczone wszak, ze posiadala inne umiejetnosci, ktore byc moze nawet zaslugiwaly na miano samodzielnego Talentu. -Chodz ze mna - powiedziala i wziela Aviendhe pod ramie, a potem prawie wyciagnela sila z ubieralni. Essande podazala za nimi wsrod fali protestow, Sephanie wciaz probowala w biegu dopinac guziki sukni Aviendhy. W wiekszym saloniku apartamentow zacne ognie plonely na obu kominkach i choc wnetrze nie bylo tak nagrzane jak w gotowalni, bylo tu cieplo i przytulnie. Stol z ozdobionym woluta brzegiem blatu, przy ktorym spozywala w towarzystwie Aviendhy wiekszosc posilkow, stal posrodku wykonanej z bialych plytek posadzki, obok niego znajdowaly sie foteliki o niskich oparciach. Na jednym krancu stolu lezal stos ksiazek z palacowej biblioteki: historie Andoru i zbiory bajek. Stojace lampy z odblysnikami dawaly dosc swiatla, czesto zatem czytywaly tu wieczorami. Wszelako poczesne miejsce w salonie przypadalo drugiemu stolowi, stojacemu pod ciemna boazeria sciany. Zaslany byl wrecz ter'angrealami z ukrytego depozytu, ktorego Kuzynki strzegly w Ebou Dar: pucharki i miseczki, statuetki i figurki, bizuteria, wszelkie wyobrazalne przedmioty. Wiekszosc wygladala dosc niepozornie, pominawszy moze tylko egzotyke wzornictwa, a przeciez nawet najbardziej z pozoru kruche, byly niezniszczalne, a niektore ciezsze lub lzejsze, niz wygladaly na pierwszy rzut oka. Dalsze, powazniejsze badania nad nimi uznala za niebezpieczne - miala wprawdzie zapewnienie Min, ze jej dzieciom nic sie nie stanie, ale skoro i tak nie panowala juz w pelni nad Moca, mozliwosc popelnienia groznego bledu byla zbyt wielka - niemniej wystawke na stole zmieniala kazdego dnia, wybierajac na chybil trafil z koszykow trzymanych w pakamerze. Niech stanowia chociaz asumpt do spekulacji na temat, czego moglaby sie dowiedziec, gdyby nie byla w ciazy. Nawet nie chodzilo o to, ze przedtem dowiedziala sie za duzo - coz, w istocie niczego sie nie dowiedziala - ale po prostu lubila te przedmioty. Nie bala sie, ze ktos je ukradnie. Reene pozbyla sie wiekszosci, jesli nie wszystkich nieuczciwych sluzacych, a stale warty przed drzwiami zajmowaly sie reszta. Z wyrazna dezaprobata - ubierac sie nalezy w przebieralni, przyzwoicie, a nie tam, gdzie w kazdej chwili moze ktos wejsc - Essande powrocila do guziczkow Elayne. Sephanie, zapewne wyczuwajac nastroje swej przelozonej, ciezko oddychala, zmagajac sie z guzikami Aviendhy. -Wybierz ktorys i powiedz mi, do czego wedlug ciebie sluzy - zaproponowala Elayne. Z przygladania sie i samych spekulacji nic nie wyszlo, zreszta wcale tego nie oczekiwala. Gdyby jednak okazalo sie, ze Aviendha umie odkryc przeznaczenie ter'angreala, po prostu biorac go do reki... Zazdrosc wezbrala w niej palaca i gorzka, ale zdlawila ja w sobie, a najchetniej jeszcze podeptalaby i oplula. Nie bedzie zazdrosna o Aviendhe! -Nie jestem pewna, czy potrafie, Elayne. Wydaje mi sie tylko, ze wiem, iz ten noz zapewnia swego rodzaju ochrone. I zapewne sie myle, skoro ty tego nie wyczuwasz. Wiesz wiecej o tych sprawach niz ktokolwiek. Policzki Elayne pokryl rumieniec wstydu. -Nawet sobie nie wyobrazasz, ile nie wiem. Sprobuj, Aviendha. Nigdy nie slyszalam o kobiecie, ktora bylaby zdolna do "odczytania" ter'angreala. Gdyby tobie sie udalo, choc w najbardziej mglisty sposob, czyz nie byloby cudownie? Aviendha skinela glowa, niemniej jej twarz wciaz wyrazala watpliwosci. Niepewnie dotknela lezacej na srodku cienkiej, czarnej rozdzki, dlugiej na krok i tak elastycznej, ze mozna bylo ja zwinac w pierscien - kiedy sie puscilo, przybierala poprzedni ksztalt. Natychmiast gwaltownie cofnela reke, machinalnie ocierajac dlon o suknie. -To sprawia bol. -Nynaeve nam juz o tym powiedziala - niecierpliwie oznajmila Elayne, a Aviendha spojrzala na nia nieruchomym wzrokiem. -Nynaeve al'Meara nie powiedziala, ze mozna regulowac bol, jaki zadaje kazdy cios -znowu sie zawahala, a jej glos brzmial niezdecydowanie. - Przynajmniej tak przypuszczam. Mysle, ze jeden cios moze wywolac skutki pojedynczego ciosu albo setki. Ale tylko zgaduje, Elayne. Tak mi sie tylko wydaje. -Probuj dalej - zachecala ja Elayne. - Moze odkryjemy cos, co przemieni przypuszczenia w pewnosc. Co o tym sadzisz? - Wybrala metalowy czepek o dziwnym ksztalcie. Pokryty byl wymyslnymi, regularnymi wzorami, ktore przypominaly drobniutkie i misterne zlobienia, ale na helm byl zbyt cienki, poza tym byl co najmniej dwukrotnie ciezszy niz z pozoru. Metal pod palcami zdawal sie sliski: wlasnie, nie tylko gladki, ale jakby naoliwiony. Aviendha z niechecia odlozyla sztylet i obrocila kilkukrotnie czepek w dloniach, a potem odlozyla na stol i znow wziela sztylet do reki. -Sadze, ze dzieki temu mozna kierowac... jakims urzadzeniem. Maszyna. - Pokrecila owinieta recznikiem glowa. - Ale nie mam pojecia jak ani nie wiem, co to za maszyna. Widzisz? Znowu zgaduje. Elayne wszakze nie miala zamiaru na tym poprzestac. Podsuwala Aviendzie ter'angreal za ter'angrealem, a tamta dotykala ich przelotnie, niekiedy brala w dlonie i za kazdym razem znajdowala odpowiedz. Odpowiedzi byly pelne wahania, opatrzone zastrzezeniami, iz stanowia tylko hipotezy, niemniej zawsze padaly. Mala szkatulka na pozor z kosci sloniowej z wieczkiem na zawiasach, pokryta czerwonymi i zielonymi falami zawierala zdaniem Aviendhy muzyke: setki melodii, moze tysiace. Niewykluczone, skoro byl to ter'angreal. W koncu dobra pozytywka mogla miec tarcze wygrywajace sto melodii, a niektore graly naprawde dlugo bez koniecznosci wymiany bebnow. Plaska, zoltobiala misa szeroka prawie na krok miala sluzyc do patrzenia na odleglosc, a wysoki dzban ze wzorem w zielone i niebieskie pnacza - niebieskie pnacza! - ekstrahowal wode z powietrza. Brzmialo to cokolwiek nonsensownie, niemniej oczy Aviendhy rozblysly entuzjazmem, a po namysle Elayne przyznala, ze faktycznie, na Pustkowiu bylby calkiem uzyteczny. Oczywiscie, gdyby dzialal zgodnie z przewidywaniami Aviendhy. I udalo sie odkryc, jak zmusic go do dzialania. Czarno-biala figurka ptaka z rozlozonymi w locie skrzydlami sluzyla do porozumiewania sie na odleglosc. Podobna funkcje spelniala mieszczaca sie w dloni niebieska statuetka kobiety w osobliwie skrojonej spodnicy i kaftaniku. Oraz piec kolczykow, szesc pierscionkow i trzy bransoletki. Elayne zaczynala juz podejrzewac, ze Aviendha zrezygnowala i mechanicznie udziela wciaz tych samych odpowiedzi, ale wtedy zdala sobie sprawe, ze za kazdym razem glos siostry jest coraz mniej niepewny, ze ustaly protesty, iz tylko zgaduje. A jej "hipotezy" stawaly sie coraz bardziej szczegolowe. Zakrzywiona, pozbawiona cech szczegolnych, ciemnoszara rozdzka, szeroka jak jej nadgarstek - niby z metalu wykonana, ale obdarzona niesamowita wlasciwoscia: jeden z koncow dopasowywal sie do trzymajacej go dloni -sluzyla do przecinania niezbyt grubych kawalkow metalu lub kamienia. W kazdym razie zadnych latwopalnych materialow. Wygladajaca na szklana i wysoka na stope statuetka mezczyzny z reka uniesiona w gescie "stop" odstraszala szkodniki, co z pewnoscia byloby bardzo korzystne, majac na wzgledzie trapiaca Caemlyn plage szczurow i much. Kamienna rzezba o rozmiarach dloni, cala z blekitnych krzywizn - pod palcami przypominala kamien, niemniej z jakiegos powodu nie wydawala sie produktem rzezbiarskiego dluta - stymulowala wzrost. Ale nie chodzilo o rosliny. Aviendha mowila o dziurach, ktore jednak nie wydawaly jej sie w scislym sensie slowa dziurami. I twierdzila, ze nie potrzebuje Mocy, aby dzialac, wystarczy zaspiewac wlasciwa piosenke! Prawda, niektore ter'angreale nie wymagaly przenoszenia, ale to juz byla przesada! Spiewac? Sephanie skonczyla z suknia Aviendhy i najwyrazniej wciagnela ja ta wyliczanka, bo jej oczy z kazdym kolejnym przedmiotem robily sie coraz szersze. Essande tez sluchala z zainteresowaniem, glowe przekrzywila na bok, coraz to mruczala wyrazy zachwytu, choc nie wspinala sie na palce za kazdym razem jak Sephanie. -A do czego ten sluzy, moja pani? - zapytala Sephanie, kiedy Aviendha na moment przerwala. Wskazywala statuetke przysadzistego, brodatego mezczyzny z radosnym usmiechem i ksiazka w reku. Wysoka na dwie stopy, z pozoru wygladala na spatynowany braz i z pewnoscia byla odpowiednio ciezka. - Kiedy na niego patrze, zawsze mam ochote rowniez sie usmiechnac, moja pani. -We mnie tez wzbudza podobne odczucia, Sephanie Pelden - powiedziala Aviendha, glaszczac brodacza po glowie. - On ma nie tylko te jedna ksiazke, jakby mozna sadzic. Sa ich tysiace. - Nagle otoczyla ja poswiata saidara, musnela brazowa figurke strumieniami Ognia i Ziemi. Sephanie pisnela, kiedy nad statuetka pojawily sie dwa slowa w Dawnej Mowie, czarne, jakby wypisane atramentem w powietrzu. Litery mialy cokolwiek dziwny kroj, niemniej slowa byly zrozumiale. Ansoen i Imsoen. Aviendha wygladala na rownie zaskoczona co pokojowka. -Chyba w koncu mamy dowod - oznajmila Elayne glosem znacznie spokojniejszym niz to, co czula. Serce uwiezlo jej w gardle, lomoczac nieznosnie. "Zmyslenie" i "Prawda" tak mozna bylo te slowa przetlumaczyc. Czy moze w innym kontekscie: "Literatura" i "Fakt". Dla niej dowod byl wystarczajacy. Zaznaczyla miejsce, gdzie strumienie dotknely figurki, zeby ulatwic sobie pozniejsze badania. - Ale nie powinnas postepowac pochopnie. To niebezpieczne. Poswiata otaczajaca Aviendhe w jednej chwili zniknela. -Och, Swiatlosci - wykrzyknela, rzucajac sie na szyje Elayne. - Nie myslalam! Mam wobec ciebie wielkie toh! Nie chcialam narazac na niebezpieczenstwo ciebie i twoich dzieci! Nigdy! -Ja i moje dzieci jestesmy bezpieczne - rozesmiala sie Elayne, odpowiadajac usciskiem na uscisk. - Pamietaj o wizji Min. - Jej dzieci sa bezpieczne, przynajmniej do chwili, kiedy sie urodza. Tak wiele dzieci umieralo w pierwszym roku zycia. A Min nie potrafila powiedziec nic wiecej jak tylko, ze sie urodza zdrowe. Min nie wspomniala tez nic o tym, ze Elayne moze sie wypalic, ale nie zamierzala podnosic tej kwestii, zeby nie poglebiac poczucia winy siostry. -Nie masz wobec mnie zadnego toh. To o ciebie sie balam. Moglas umrzec lub sie wypalic. Aviendha odsunela sie na tyle, by spojrzec w oczy Elayne. Najwyrazniej byla zadowolona z tego, co ujrzala, poniewaz na jej ustach zakwitl usmiech. -Ale udalo mi sie go uaktywnic. Byc moze powinnam cie zastapic w badaniach. Kiedy bedziesz mnie nadzorowac, nic sie nie stanie. Mina cale miesiace, zanim bedziesz mogla sama sie nimi zajac. Mamy czas... -Ty za to nie masz ani chwili - rozlegl sie od drzwi kobiecy glos. - Czas na nas. Mam nadzieje, ze nie przyzwyczailas sie za bardzo do noszenia jedwabi. Widze cie, Elayne. Aviendha odskoczyla, oblala sie szkarlatem i spojrzala na dwie kobiety Aielow, ktore wlasnie weszly do pomieszczenia i ktore zdecydowanie nie byly zwyczajnymi kobietami. Jasnowlosa Nadere, dorownujaca wzrostem wiekszosci mezczyzn, na dodatek mocno zbudowana, byla Madra cieszaca sie powazaniem wsrod Goshien; Dorindha o dlugich rudych wlosach przyproszonych siwizna byla zona Baela, wodza klanu Goshien, choc przede wszystkim Pania Dachu Siedziby Dymiacych Zrodel, najwiekszej siedziby klanu. To ona wlasnie przemowila. -Widze cie, Dorindho - wypowiedziala formulke Elayne. - Widze cie, Nadere. Dlaczego chcecie zabrac Aviendhe? -Powiedzialas, ze moge zostac z Elayne i strzec jej plecow - protestowala Aviendha. -Tak powiedzialas. - Elayne ujela reke siostry, a ta odwzajemnila uscisk. - Powiedzialas i Madre sie zgodzily. Dorindha poprawila na ramionach ciemny szal, zaszczekaly bransolety ze zlota i kosci sloniowej. -Ile potrzebujesz strazniczek, Elayne? - zapytala sucho. - Masz pewnie setke kobiet, ktore niczym innym sie nie zajmuja, wszystkie twarde jak Far Dareis Mai. - Usmiech poglebil zmarszczki w kacikach oczu. - Powinnas wiedziec, ze te kobiety przed drzwiami probowaly odebrac nam noze, zanim wpuscily do srodka. Nadere musnela dlonia rogowa rekojesc noza, w jej zielonych oczach zapalily sie grozne ogniki, choc bylo nadzwyczaj malo prawdopodobne, by strazniczki tak daleko sie posunely. Nawet Birgitte, podejrzewajaca wszystko i wszystkich, gdy w gre wchodzilo bezpieczenstwo Elayne, slepo ufala Aielom. Elayne zas w trakcie ceremonii wzajemnej adopcji z Aviendha musiala wziac na siebie pewne zobowiazania. Madre, ktore braly udzial w ceremonii, na przyklad Nadere, mogly wchodzic do palacu, kiedy chcialy, i chodzic po nim, gdzie chcialy - tak przewidywalo jedno z owych zobowiazan. Natomiast Dorindhe w spontaniczny sposob otaczala tak wladcza atmosfera, ze wydawalo sie niemozliwe, by ktos jej gdziekolwiek nie wpuscil. -Aviendho, zbyt dlugo zaniedbywalysmy twoje szkolenie - zdecydowanie oznajmila Nadere. - Idz i przebierz sie w stosowne rzeczy. -Ale ja tyle sie ucze od Elayne, Nadere. Sploty, jakich nawet ty nie znasz. Mysle, ze juz potrafilabym sprowadzic deszcz na Ziemie Trzech Sfer! A wlasnie sie dowiedzialysmy, ze potrafie... -Czegokolwiek sie nauczylas - ostro uciela Nadere - wchodzi na to, ze rownie duzo zapomnialas. Jak na przyklad o tym, ze wciaz jestes uczennica. Moc jest ostatnia z rzeczy, o ktorych Madre musza miec rozeznanie, w przeciwnym razie tylko te, ktore potrafia przenosic, moglyby byc Madrymi. Teraz idz, przebierz sie i dziekuj, ze nie kaze ci wrocic nago i poddac sie chloscie. Ale Klan wlasnie zwija namioty i jesli przez ciebie wymarsz sie opozni, to chlosta cie nie minie. Bez jednego slowa Aviendha puscila dlon Elayne i wybiegla z komnaty, wpadajac po drodze na Naris, ktora omal nie upuscila wielkiej, przykrytej serweta tacy. Nieznaczny gest Essande wystarczyl, by Sephanie pobiegla za nia. Oczy Naris rozszerzyly sie na widok kobiet Aielow, Essande jednak tylko obsztorcowala ja za opoznienia i skierowala z taca do stolu. Mlodsza kobieta pospiesznie wykonala polecenie, mamroczac pod nosem przeprosiny. Elayne tez miala ochote pobiec za Aviendha, zeby wykorzystac do reszty tych pare chwil, jakie im jeszcze zostaly, ale slowa Nadere osadzily ja w miejscu: -Opuszczacie Caemlyn, Dorindho? Dokad sie udajecie? - Niezaleznie jak bardzo Elayne cenila Aielow, nie lubila gdy wedrowali po okolicy. Sytuacja bez tego byla wystarczajaco niestabilna, nawet krotkie wyprawy na polowanie i handel czesto byly nie w smak okolicznym mieszkancom. -Opuszczamy Andor, Elayne. Za kilka godzin znajdziemy sie naprawde daleko. Jesli zas chodzi o cel naszej wyprawy, to musisz zapytac Car'a'carna. Nadere podeszla do stolu, aby przyjrzec sie, co tez Naris przyniosla, a tamta natychmiast zaczela sie tak trzasc, ze talerze prawie lecialy jej z rak. -Wyglada niezle, ale nie poznaje niektorych ziol - skomentowala Madra. - Twoja akuszerka pozwala ci jesc te rzeczy, Elayne? -Akuszerke wezwe, kiedy bedzie czas, Nadere. Dorindha, nie sadzisz chyba, ze Rand chcialby zataic przede mna cel waszej wyprawy. Co powiedzial? Dorindha lekko wzruszyla ramionami. -Przyslal poslanca, jednego z tych czarnych kaftanow, z listem do Baela. Bael oczywiscie pozwolil mi go przeczytac - z tonu jej glosu nalezalo wnosic, ze odwrotna mozliwosc w ogole nie wchodzila w gre - ale Car'a'carn pisal, zeby nikomu nie mowic, dlatego i tobie nie powiem. -Nie masz akuszerki? - z niedowierzaniem zapytala Nadere. - A kto ci reguluje diete? Kto ci podaje odpowiednie ziola? Przestan tak na mnie patrzec, kobieto. Melaine ma gorszy temperament niz ty kiedykolwiek bedziesz miala, a jednak pokornie slucha wszystkich rad Monaelle odnoszacych sie do tych spraw. -Kazda chyba kobieta w palacu sadzi, ze ma prawo wtracac sie do tego, co jem -odpowiedziala gorzko Elayne. - Czasami wydaje mi sie, ze podobnie sadzi cala zenska polowa Caemlyn. Dorindho, czy mozesz w koncu... -Moja pani, jedzenie stygnie - powiedziala grzecznie Essande, ale w jej slowach dzwieczaly odlegle, twarde tony, nigdy jednak nieprzekraczajace granicy stosownej dla wiekowej emerytki. Zgrzytajac zebami, Elayne podeszla do krzesla i usiadla, Essande stanela z tylu. Powoli chyba tracila juz gracje ruchow. Mozna wiec raczej rzec, ze nie tyle podeszla, co sunela majestatycznie. Essande zdjela recznik z glowy Elayne, wydobyla szczotke o trzonku z kosci sloniowej i zajela sie czesaniem, podczas gdy Elayne jadla. Jadla, poniewaz gdyby wzgardzila posilkiem, ktos musialby podgrzewac jej kolejne dania, poniewaz Essande i jej strazniczki kazalyby jej siedziec przy stole, poki nie skonczy. Niemniej, wyjawszy niezle suszone jablka, reszta zdecydowanie nie byla jej w smak. Chleb byl chrupiacy, ale pelen wolkow zbozowych, a namoczona sucha fasola twarda i pozbawiona smaku; wlasciwie caly zapas fasoli nalezalo uznac za zepsuty. Jablka zostaly podane w misce z ziolami - korzen lopianu, kalina koralowa i sliwolistna, mlecz, lisc pokrzywy - z odrobina oliwy, na miesne danie skladal sie kawalek cieleciny ugotowany w delikatnym bulionie. Wszystko praktycznie nieosolone, jak dalece zdolala sie zorientowac. Gotowa bylaby zabic za slony, krwisty, ociekajacy tluszczem befsztyk! Na talerzu Aviendhy pysznila sie krojona wolowina, choc wygladala na dosc twarda. Ona mogla nawet poprosic o wino, Elayne do picia pozostawala woda lub kozie mleko. A herbaty chcialo jej sie rownie rozpaczliwie co tlustego miesa, ale nawet najslabsza herbata sprawiala, ze natychmiast biegla do lazienki, a z tymi sprawami juz miala dosc klopotow. Jadla wiec metodycznie, mechanicznie, probujac myslec o wszystkim innym, tylko nie o smaku w ustach. No, moze te jablka... Probowala wyciagnac od kobiet Aielow jakies wiesci o Randzie, ale najwyrazniej wiedzialy mniej niz ona. Przynajmniej tylko do takiej wiedzy sie przyznawaly. Kiedy chcialy, potrafily nie puscic pary z ust. Ona wiedziala, ze przebywal gdzies na poludniowym wschodzie. Gdzies w Lzie, jak przypuszczala, choc rownie dobrze moglo chodzic o rownine Maredo lub Grzbiet Swiata. Poza tym wiedziala, ze zyl, i kropka. Probowala podtrzymywac rozmowe na temat Randa w nadziei, ze wymknie im sie jakies slowo, rownie dobrze jednak moglaby czesac cegly palcami. Dorindhe i Nadere interesowala calkowicie inna sprawa, mianowicie przekonanie jej, iz powinna natychmiast wziac sobie akuszerke. Wciaz straszyly, jak moze zaszkodzic sobie oraz dzieciom, i nawet wizja Min nie potrafila ich przekonac. -Dobrze, dobrze - powiedziala na koniec, z trzaskiem odkladajac noz i widelec. - Jutro sobie jakiejs poszukam. - A jezeli nawet nie znajdzie, to one sie o tym nie dowiedza. -Mam kuzynke, ktora jest akuszerka, moja pani -powiedziala Essande. - Melfane stoi za lada w sklepie z ziolami i masciami na ulicy Swiec w Nowym Miescie, moim zdaniem jest naprawde kompetentna. - Przyklepala na miejsce kilka niesfornych lokow i z zadowolonym usmiechem odsunela sie na krok. - Tak bardzo przypominasz mi swoja matke, moja pani. Elayne westchnela. Wychodzilo na to, ze bedzie miala akuszerke, czy tego chce, czy nie. Ktos inny sie bedzie za nia martwil niedobrym jedzeniem. Coz, moze akuszerka cos poradzi na nocne bole plecow i powiekszone lono. Dzieki Swiatlosci, oszczedzono jej wymiotow. Potrafiace przenosic kobiety nie cierpialy w ciazy na te dolegliwosc. Kiedy Aviendha wrocila, byla juz w stroju Aielow, na ramionach miala mokry wciaz szal, ciemna szarfa zawiazala wlosy, na plecach niosla tobolek. A choc Dorindha i Nadere mialy niezliczone bransolety i naszyjniki, Aviendha miala tylko pojedynczy srebrny naszyjnik z misternie kutych kregow ukladajacych sie w skomplikowany wzor oraz pojedyncza bransolete z kosci sloniowej. Rzezbiona w gesty ornament roz i cierni. Podala Elayne tepy sztylet. -Dla bezpieczenstwa musisz go nosic. Bede cie odwiedzala tak czesto, jak to bedzie mozliwe. -Moze znajdziesz chwile czasu na okazjonalna wizyte - surowo napomniala ja Nadere -ale masz zaleglosci i musisz ciezko pracowac, zeby je nadrobic. Dziwne - zadumala sie, krecac glowa - zeby tak prosto mozna bylo sobie skladac wizyty na takie odleglosci. Pokonac ligi, setki lig, jednym krokiem. Dziwnych rzeczy nauczylysmy sie na mokradlach. -Chodz, Aviendho, juz czas - powiedziala Dorindha. -Czekajcie - powiedziala Elayne. - Prosze, zaczekajcie jeszcze chwile. - Sciskajac w dloni noz, pobiegla do ubieralni. Sephanie stala tam, wciaz jeszcze z suknia Aviendhy w rekach, uklonila sie, ale Elayne zignorowala ja i otworzyla rzezbione wieko szkatulki z klejnotami. Wewnatrz w odpowiednich przegrodkach znajdowaly sie naszyjniki, bransoletki i broszki, na nich spoczywala wielka, chyba bursztynowa, brosza w ksztalcie zolwia oraz druga, w ksztalcie siedzacej kobiety otulonej wlasnymi wlosami, najwyrazniej wyrzezbiona z pociemnialej z powodu uplywu czasu kosci sloniowej. Obie byly angrealami. Umiescila w skrzyni sztylet o rogowej rekojesci, chwycila zolwika, a potem, tknieta naglym bodzcem, wziela tez pierscien snow z poskrecanego kamienia, w czerwieniach, blekitach i brazach. Od kiedy zaszla w ciaze nie przydawal sie na nic; na wypadek gdyby nawet udalo jej sie uplesc Ducha, wciaz pozostawal srebrny pierscien w ksztalcie spiralnych warkoczy, zabrany Ispan. Pobiegla z powrotem do salonu, a tam zastala Dorindhe i Nadere w trakcie klotni, a przynajmniej ozywionej dyskusji, natomiast Essande udawala, ze sprawdza czystosc mebli, przesuwajac palcami pod skrajem blatu. Wnioskujac jednak z nachylonej glowy, sluchala uwaznie. Naris, ktora zdazyla posprzatac ze stolu, chciwie przygladala sie kobietom Aielow. -Powiedzialam jej, ze jesli przez nia wymarsz sie opozni, to posmakuje rozgi - mowila dosc zapalczywie Nadere. -Wiem, ze to nie w porzadku, poniewaz to nie jej wina, ale powiedzialam, co powiedzialam. -Zrobisz, jak bedziesz uwazala za stosowne - spokojnie odparowala Dorindha, ale napiecie wokol oczu sugerowalo, ze rozmowa trwa juz od jakiegos czasu. - Byc moze zreszta nic sie nie opozni. A moze Aviendha z radoscia zaplaci cene, byle tylko moc sie pozegnac z siostra. Elayne nawet przez mysl nie przeszlo, by wstawic sie za Aviendha. Na nic by sie to nie zdalo. A ona sama roztaczala wokol siebie godna Aes Sedai atmosfere opanowania, jakby fakt, ze zbija ja za cudze przewiny, nie mial najmniejszego znaczenia. -To dla ciebie - powiedziala Elayne, wciskajac pierscien i brosze w dlon siostry. - Obawiam sie wszak, ze nie mozesz tego traktowac jak podarunku. Biala Wieza bedzie je chciala odzyskac. Ale korzystaj, poki mozesz. Aviendha przyjrzala sie przedmiotom i westchnela. -Nawet jako pozyczka to sa wspaniale prezenty. Zawstydzasz mnie, siostro. Obawiam sie, ze nie mam ci sie czym zrewanzowac. -Za wszystko wystarczy mi twoja przyjazn. Dalas mi siostre. - Elayne poczula lze splywajaca po policzku. Zmusila sie do smiechu, ale byl to slaby, udawany smiech. - Jak mozesz mowic, ze nie masz mi co dac? Dalas mi wszystko. W oczach Aviendhy tez blyszczaly lzy. Mimo iz wszystkie patrzyly, przytulila Elayne i usciskala mocno. -Bede za toba tesknic, siostro - wyszeptala. - W moim sercu zagosci nocny chlod. -W moim tez, siostro - szepnela Elayne i zrewanzowala sie rownie mocnym usciskiem. - Tez bede za toba tesknila. A czasami bedziesz mnie odwiedzac. To nie potrwa wiecznie. -Nie, nie potrwa wiecznie. Ale bedzie mi ciebie brakowalo. Pewnie by sobie jeszcze poplakaly, gdyby Dorindha nie polozyla im dloni na ramionach. -Juz czas. Musimy isc, jesli chcesz miec cien szansy na unikniecie rozgi. Aviendha wyprostowala sie z westchnieniem, ocierajac oczy. -Obys zawsze znalazla wode i cien, siostro. -Obys zawsze znalazla wode i cien, siostro. - W tej formule aielowego pozegnania krylo sie cos ostatecznego, szybko wiec dodala: - Poki znow nie ujrze twego oblicza. I w jednej chwili juz ich nie bylo. W jednej chwili poczula sie bardzo samotna. Obecnosc Aviendhy byla jak opoka; siostra, z ktora mozna porozmawiac, posmiac sie, dzielic nadzieje oraz leki, i te pocieche wlasnie jej odebrano. Essande wyslizgnela sie z pokoju, kiedy zegnaly sie z Aviendha, a teraz wrocila z diademem dziedziczki tronu, prosta, zlota obrecza z pojedyncza zlota roza nad czolem. Elayne wlozyla ja. -Zeby najemnicy nie zapomnieli, z kim maja do czynienia, moja pani. Elayne nie zdawala sobie dotad sprawy, ze przygarbila ramiona. Teraz sie wyprostowala. Jej siostra odeszla, ale ona miala miasto, ktorego trzeba bylo bronic, i tron do zdobycia. Obowiazek bedzie teraz jej opoka. ROZDZIAL 16 NOWY PATRIOTA Blekitna Komnata Audiencji nazwe swa zawdzieczala sklepionemu sufitowi z wizerunkiem nieba i bialych chmur oraz niebieskim plytkom posadzki, poza tym byla najmniejszym pokojem oficjalnych spotkan w calym palacu, niecale dziesiec krokow na niecale dziesiec. Wykonczona lukami amfilada okien wychodzila na dziedziniec, a w ramach okiennych wciaz tkwily kasetki szyb, chroniace przed wczesnowiosennym chlodem i, mimo padajacego deszczu, wpuszczaly calkiem sporo swiatla - ale choc w pomieszczeniu znajdowaly sie dwa wielkie kominki z marmurowymi gzymsami i gipsowa sztukateria z motywami lwow, po obu zas stronach drzwi wisialy arrasy z Bialym Lwem - delegacja kupcow Caemlyn bylaby obrazona przyjeciem w Blekitnej Komnacie, bankierzy wpadliby we wscieklosc. Zapewne z tej wlasnie przyczyny pani Harfor ulokowala tu najemnikow, choc malo prawdopodobne bylo, aby impertynencja do nich dotarla. Pierwsza Pokojowka tez byla obecna, "nadzorujac" pare mlodych sluzacych w liberiach, ktore dbaly o to, by kielichy byly pelne, dolewajac wino z wysokich, srebrnych dzbanow trzymanych na tacy na symbolicznie tylko rzezbionym kredensie. Do piersi przyciskala skorzana teczke z tloczeniami, w ktorej gromadzila swoje raporty, jakby przekonana, ze najemnicy szybko sobie pojda. W kacie przyczail sie Halwin Norry, z wianuszkiem bialych wlosow za uszami, ktore Elayne zawsze przywodzily na mysl piora, i tez przyciskal do waskiej piersi skorzana teczke. Ich sprawozdania stanowily czesc codziennej rutyny, ostatnimi czasy rzadko rozweselajacej. Mozna by rzec, ze wrecz przeciwnie.Ostrzezeni wejsciem gwardzistek wszyscy oczekiwali jej na stojaco. Na czele dwoch pozostalych gwardzistek Elayne wkroczyla do pomieszczenia. Deni Colford, ktora teraz zastapila Devore w roli dowodcy strazy przybocznej, zignorowala jej rozkaz postawienia wart przed drzwiami. Zignorowala bez slowa wytlumaczenia! Nie potrafila nie zgrzytac zebami, choc z drugiej strony podejrzewala, ze gwardzistki stanowia znakomite uzupelnienie widowiska ostentacyjnie zamanifestowanej arogancji. Careane i Sareitha w strojach ceremonialnych, to znaczy z szalami na ramionach, z szacunkiem sklonily nieznacznie glowy, natomiast Mellar zamaszyscie wykonal ceremonialny uklon piorami swego kapelusza, druga dlon przyciskajac do koronkowej szarfy przecinajacej wypolerowany napiersnik. Szesc mosieznych wezlow przymocowanych do napiersnika - po trzy na kazdym ramieniu - wciaz ja niepomiernie denerwowalo, ale jak dotad nie poruszyla z nim tej kwestii. Na ostrej i wydluzonej twarzy zastygl mu zdecydowanie zbyt cieply usmiech - mimo iz odnosila sie do niego lodowato, to, poniewaz nie zaprzeczyla plotce gloszacej, ze dzieci, ktore nosi, sa jego, prawdopodobnie sadzil, iz wciaz ma u niej jakies szanse. Powody, dla ktorych jeszcze nie zdementowala tej ohydnej historii, zdazyly juz sie zmienic, nie sadzila, ze musi w ten sposob chronic swe dzieci, dzieci Randa, niemniej mowi sie trudno. Wystarczy dac tamtemu czas, a sam uplecie petle na swa szyje. A jesli tak sie nie stanie, to ona zrobi to za niego. Najemnicy, wszystko wiarusy dobrze juz w swoich latach, zareagowali na jej wejscie ulamek sekundy pozniej niz Mellar i, rzecz jasna, ich uklony nie byly takie ceremonialne. Evard Cordwyn, wysoki Andoranin o kwadratowej szczece, mial w lewym uchu wielki rubin, a Aldred Gomaisen, niski i szczuply, z wygolonym czolem, przod kaftana nosil pokryty co najmniej w polowie pionowymi pasami czerwieni, zieleni i blekitu; bylo ich znacznie wiecej, niz stanowila jego tytulatura w rodzimym Cairhien. Wreszcie posiwialy Hafeen Bakuvun z grubymi, zlotymi kolkami w uszach i pierscieniami z klejnotami na kazdym palcu. Domani byl ogromny, ale ze sposobu, w jaki sie poruszal, wynikalo wyraznie, ze pod tluszczem kryje sie warstwa twardych miesni. -Nie masz zadnych obowiazkow, kapitanie Mellar? - zapytala zimno Elayne, zajmujac jeden z nielicznych w komnacie fotelikow. Bylo ich tylko piec, prosto rzezbionych w motywy lisci i pnaczy, pozbawionych bodaj sladu zlocen. Ustawiono je rzedem, tylem do okien tak, by wpadajace swiatlo otaczalo aureola sylwetki tych, ktorzy na nich zasiadali. Podczas slonecznych dni blask kazal mruzyc oczy dopuszczonym przed oblicze krolowej. Niestety, dzisiaj slonca nie bylo. Dwie gwardzistki stanely po obu jej stronach z dlonmi wspartymi na rekojesciach mieczy i mierzyly najemnikow zapalczywymi spojrzeniami, pod ktorymi Bakuvun otwarcie sie szczerzyl, a Gomaisen pocieral policzek, skrywajac drobny usmieszek ironii. Gwardzistki nie wygladaly na urazone, dobrze wiedzialy, jaki jest cel tych paradnych uniformow. Elayne ze swej strony pewna byla, ze gdyby poszlo na ostrza, wszystkie usmieszki natychmiast by znikly. -Moim pierwszym i najwazniejszym obowiazkiem jest cie chronic, moja pani. - Mellar poluzowal miecz w pochwie, a potem zmierzyl najemnikow takim wzrokiem, jakby oczekiwal, ze zaraz zaatakuja, ja albo jego. Gomaisen tlumil gorzkie rozbawienie, ale Bakuvun smial sie w glos. Wszyscy trzej mieli puste pochwy, dwaj pierwsi przy pasach, Gomaisen dwie przytroczone na plecach; zadnemu z najemnikow nie pozwalano wnosic do palacu nic wiecej procz sztyletu. -Przeciez wiem, ze masz inne obowiazki - powiedziala bezbarwnym tonem - poniewaz sama ci je przydzielilam, kapitanie. Masz szkolic ludzi, ktorzy sciagaja do nas z okolicy. Nie spedzasz z nimi tyle czasu, ile oczekuje. Musisz wyszkolic kompanie zolnierzy, kapitanie. - Kompania skladala sie ze starcow oraz chlopcow, a zostala mu przydzielona glownie po to, by go czyms zajac. W ten sposob z jej straza przyboczna nie przebywal wiele, a jego dowodztwo nabralo coraz bardziej tytularnego charakteru. I dobrze. Zbyt lubil podszczypywac kobiece posladki. - Proponuje, bys sie nimi zajal. Natychmiast. Przez waskie oblicze Mellara przemknal cien gniewu - w istocie caly sie zatrzasl! - ale natychmiast sie opanowal. Wszystko potoczylo sie tak blyskawicznie, ze mogla sobie to tylko wyobrazic. Ale wiedziala, ze jest inaczej. -Jak rozkazesz, moja pani - powiedzial gladko. Jego usmiech tez byl przymilny i sliski. - Calym moim honorem jest sluzba tobie. - Wykonal kolejny ceremonialny uklon i ruszyl ku drzwiom, wlasciwie nie szedl, a paradowal. Niewiele moglo na dluzsza mete oslabic pyche Mellara. Bakuvun rozesmial sie znowu, az musial odrzucic w tyl glowe. -Ten czlowiek nosi teraz tyle koronki, ze, slowo, oczekiwalem, iz poprosi nas do tanca, ale nie, sam tanczy. - Cairhienianin rozesmial sie znowu, gardlowym, paskudnym smiechem. Plecy Mellara zesztywnialy, zgubil krok, potem dal niezgrabnie nastepny i w efekcie zderzyl sie w drzwiach z Birgitte. Nie przeprosil, tylko wymknal sie szybko z komnaty, a Birgitte spojrzala w slad za nim spod zmarszczonych brwi - w wiezi zadrzal gniew, szybko stlumiony i niecierpliwosc, ktora pozostala - nim zamknela drzwi, podeszla do fotelika Elayne i stanela za nim, kladac jedna dlon na oparciu. Gruby warkocz byl zapleciony rownie misternie co zazwyczaj, choc przeciez musiala go rozplatac dla wysuszenia, a mundur Kapitana-Generala lezal na niej jak ulal. Na obcasach Birgitte byla wyzsza od Gomaisena i kiedy chciala, potrafila roztaczac wokol siebie wladcza atmosfere. Najemnicy uklonili sie lekko, z szacunkiem, lecz bez sluzalczosci. Jakiekolwiek mogli miec do niej z poczatku zastrzezenia, zapewne wiekszosci sie pozbyli po tym, jak dane im bylo widziec ja z lukiem i w boju. -Z twych slow mozna by wnosic, ze znasz kapitana Mellara, kapitanie Bakuvun - Elayne nadala temu zdaniu z lekka pytajacy akcent, ale poza tym postarala sie, by slowa brzmialy niezobowiazujaco. Birgitte dbala, by w wiezi byla pewnosc siebie, wtorujaca wyrazowi twarzy Elayne, ale wciaz przebijaly spod niej czujnosc i zmartwienie. I wszechobecne zmeczenie. Elayne zacisnela szczeki, zeby stlumic ziewniecie. Birgitte naprawde potrzebowala wypoczynku. -Spotkalem go raz czy dwa razy w zyciu, moja pani - ostroznie odrzekl Domani. - W kazdym razie nie wiecej niz trzy, rzeklbym. Tak, zdecydowanie nie wiecej niz trzy. - Przechylil glowe, patrzac na nia prawie spod oka. - Wiesz, ze w przeszlosci paral sie moim fachem? -Nie probowal tego ukrywac, kapitanie - odpowiedziala takim tonem, jakby temat zdazyl juz ja zmeczyc. Gdyby zdradzil cos interesujacego, mozna by pozniej wypytac go na osobnosci, w obecnej sytuacji rzecz nie byla warta swieczki: Mellar mogl sie dowiedziec. A wtedy pewnie by zbiegl, nim by sie czegokolwiek o nim dowiedziala. -Czy naprawde Aes Sedai musza byc obecne przy naszej rozmowie, moja pani? - zapytal Bakuvun. - Tamte Aes Sedai - dodal, patrzac na jej pierscien z Wielkim Wezem. Uniosl srebrny pucharek, a jedna ze sluzacych podskoczyla, aby go napelnic. Obie byly ladne, moze nie az tak bardzo, ale ostatecznie Reene nie miala juz z czego wybierac: wiekszosc to byly dziewczynki lub staruszki nie tak zwawe jak niegdys. - Przez caly czas, jaki tu spedzilismy razem, nie robily nic innego, jak tylko probowaly wpoic nam lek wobec potegi i zasiegu wladzy Bialej Wiezy. Szanuje Aes Sedai, tak jak wszyscy mezczyzni... Prawda, szanuje... Niemniej, jezeli mi wolno powiedziec, meczace jest, gdy wciaz staraja sie zastraszyc czlowieka wzrokiem. Przysiegam, ze tak jest, moja pani. -Madry mezczyzna zawsze leka sie majestatu Wiezy - powiedziala spokojnie Sareitha, poprawiajac na ramionach szal z brazowymi fredzlami, byc moze po to, zeby zwrocic nan uwage. Na jej smaglej, kwadratowej twarzy nie pojawil sie jeszcze charakterystyczny wyraz uniemozliwiajacy stwierdzenie liczby przezytych lat, wszelako wyraznie za nim tesknila. -Tylko glupcy ignoruja groze i majestat Wiezy - Careane powtorzyla za Sareitha. Zielona siostra byla kobieta dosc przysadzista i szeroka w ramionach jak wiekszosc mezczyzn, totez z pewnoscia slowa te nie byly pustym gestem. Dla wszystkich, ktorzy wiedzieli, rysy jej twarzy rownie nieomylnie zdradzaly tozsamosc, co pierscien na palcu wskazujacym prawej dloni. -Z tego, co mi wiadomo - ponuro skomentowal Gomaisen - to Tar Valon jest wlasnie oblegane. Powiadaja tez, ze w Bialej Wiezy nastapil rozlam i teraz mamy dwie Amyrlin. Slyszalem nawet, ze w Wiezy panuja teraz Czarne Ajah. - Odwazny czlowiek - rzucic w twarz Aes Sedai takie plotki, niemniej towarzyszylo im lekkie skrzywienie. Skrzywil sie, ale nie zamilkl. - Jakiego wiec majestatu kazecie nam sie lekac? -Nie powinienes wierzyc we wszystko, co powiadaja, kapitanie Gomaisen - glos Sareithy pozostal niewzruszony, jakby stwierdzala tylko powszechnie znany fakt. - Prawda ma wiecej odcieni, niz sobie wyobrazasz, a odleglosc czesto nadaje jej ksztalt zupelnie odmienny od faktow. Wszelako powinienes wiedziec, ze niebezpiecznie jest powtarzac plotki o Sprzymierzencach Ciemnosci wsrod siostr. -Najlepiej nie ustawac w wierze - dodala Careane, rownie spokojnie - ze Biala Wieza jest Biala Wieza i pozostanie nia na zawsze. A ty stoisz przed trzema Aes Sedai. Powinienes rozwazniej dobierac slowa, kapitanie. Gomaisen wierzchem dloni otarl usta, a w jego ciemnych oczach lsnil sprzeciw. Sprzeciw poszczutego zwierzecia. -Powtarzam tylko, co mowi sie na ulicach - mruknal. -Czy spotkalismy sie tutaj, zeby dyskutowac o Bialej Wiezy? - zapytal Cordwyn, marszczac czolo. Zanim podjal temat, oproznil pucharek, jakby samo wspomnienie osrodka wladzy Aes Sedai napawalo go niepokojem. Ile juz zdazyl wypic? Lekko chwial sie na nogach i niewyraznie wypowiadal slowa. - Wieza znajduje sie setki lig stad, a co sie w niej dzieje, to nie nasza sprawa. -Prawda, przyjacielu - powiedzial Bakuvun. - Prawda. Nasza sprawa to miecze... miecze i krew. Co prowadzi nas do niemilej kwestii - wykonal zamaszysty gest grubymi upierscienionymi palcami - zlota. Kazdego dnia tracimy ludzi, dzien za dniem, bez konca, a w miescie trudno znalezc uzupelnienia. -Ja przynajmniej zadnych nie znalazlem - mruknal Cordwyn, mierzac wzrokiem pokojowke napelniajaca jego pucharek. Zarumienila sie pod jego spojrzeniem, szybko uniosla dziobek dzbana, przez co uronila na posadzke nieco ciemnej cieczy; pani Harfor zmarszczyla brwi. - Wszyscy zdolni do noszenia broni zaciagaja sie do gwardii krolowej. - Byla to prawda, zaciagi z kazdym dniem rosly. Gwardia krolowej stawala sie powoli znaczna sila. Przynajmniej kiedys sie nia stanie. Na nieszczescie mina miesiace, nim wiekszosc tych mezczyzn bedzie w stanie utrzymac miecz, nie kaleczac sie przy tym w stope, nie wspominajac juz o poslugiwaniu sie nim w bitwie. -Jako rzeczesz, przyjacielu - mruknal Bakuvun. - Jako rzeczesz. - Obdarzyl Elayne szerokim usmiechem. Moze chcial w ten sposob wydac sie jej zyczliwy, ale jej skojarzyl sie z kims, kto probuje sprzedac prosiaka w worku. - Nawet kiedy juz obronimy miasto, moja pani, znalezienie nowych ludzi nie bedzie latwe. Odpowiedni ludzie nie rodza sie na pniu, o nie. Mniej ludzi oznacza mniej pieniedzy przy nastepnym zleceniu. Taki juz jest swiat. Uwazamy, ze nalezy nam sie sprawiedliwa rekompensata. Elayne poczula nagly naplyw gniewu. Doszli do wniosku, ze nie ma innego wyjscia, jak trzymac ich za wszelka cene, tak sobie pomysleli! Co gorsza, mieli racje. Ci ludzie dowodzili ponad tysiacem zolnierzy. Nawet liczac tych, ktorych przyprowadzil Guybon, rezygnacja z ich uslug oznaczalaby niepowetowana strate. Zwlaszcza gdyby inni najemnicy zaczeli podejrzewac, ze sluza straconej sprawie. Najemnicy nienawidzili straconych spraw. Uciekliby od niej jak szczury z plonacego gmachu. Gniew wciaz w niej wzbieral, ale zdecydowala sie nalozyc mu wedzidlo. Ledwie sie udalo. W glosie zabrzmial jednak ton przygany. -Sadziliscie, ze obedzie sie bez ofiar? Mysleliscie, ze wystarczy dosiasc konia i zabrac zloto bez potrzeby obnazania mieczy? -Podpisaliscie umowe na dniowke w zlocie - wtracila Birgitte. Nie powiedziala, ile wyniosla stawka, poniewaz kazda kompania negocjowala oddzielnie. Ostatnia rzecza, jakiej potrzebowaly, byla wzajemna zazdrosc najemnikow o honorarium. Juz i tak wychodzilo na to, ze polowe karczemnych bojek, jakie musiala pacyfikowac gwardia, wszczynali najemnicy z roznych oddzialow. - Suma byla ustalona z gory. A mowiac brutalnie, im wiecej tracicie ludzi, tym wieksze zyski na glowe. -Ach, Kapitanie-Generale - oznajmil pojednawczo krepy najemnik - zapominasz o odszkodowaniach, ktore zostana wyplacone wdowom i sierotom. - Gomaisen omal sie nie zakrztusil, a Cordwyn z niedowierzaniem popatrzyl na Bakuvuna, a potem skryl wzrok w pucharku z winem. Elayne poczula, jak nia trzesie, dlonie zacisnela na poreczach fotela. Nie pozwoli sobie na wybuch. Nie! -Zamierzam trzymac sie zawartych umow - oznajmila chlodno. Coz, przynajmniej nie krzyczala. - Zostanie wam wyplacony przewidziany zold, wlaczywszy w to zwyczajowa premie za zwyciestwo, kiedy zdobede tron, ale ani grosza wiecej. Jezeli sprobujecie sie wycofac, to zaloze, ze zmieniacie sztandar i udajecie sie na sluzbe do Arymilli, a w takim razie kaze was aresztowac, a potem wygnac za bramy bez broni i wierzchowcow. - Pokojowka napelniajaca pucharek Cordwyna znienacka pisnela, a potem odskoczyla, rozcierajac biodro. Gniew dotychczas tlumiony przez Elayne, eksplodowal z cala moca. - A jezeli ktorykolwiek z was kiedykolwiek odwazy sie dotknac mej pokojowki, to zostaniecie wygnani bez broni, koni i butow! Zrozumiano? -Zrozumiano, moja pani - w glosie Bakuvuna pobrzmiewaly zimne tony, a szerokie usta byly zacisniete. - Zaiste, jasniej nie mozna bylo powiedziec. Skoro wiec nasza... dyskusja... zdaje sie dobiegla konca, czy wolno nam bedzie odejsc? -Proponuje, byscie sie powaznie zastanowili - wtracila sie Sareitha. - Czy Biala Wieza woli widziec Aes Sedai na Tronie Lwa, czy niemadra Arymille Marne? -Policzcie Aes Sedai przebywajace w tym palacu - dodala Careane. - Policzcie Aes Sedai w Caemlyn. A w obozie Arymilli nie ma ani jednej. Policzcie i zdecydujcie, po czyjej stronie jest przychylnosc Bialej Wiezy. -Policzcie - uzupelnila Sareitha - i pamietajcie, ze nielaska Bialej Wiezy moze okazac sie smiertelnie grozna. Wlasciwie nie sposob bylo uwierzyc, ze jedna z nich musi byc Czarna Ajah, niemniej inne mozliwosci nie wchodzily w gre. Oczywiscie, pominawszy fakt, ze mogla to byc Merilille. Elayne zdecydowanie odpychala od siebie taki scenariusz rozwoju spraw. Lubila Merilille. Z drugiej strony, Careane i Sareithe tez lubila. Nie w takim stopniu jak Merilille, ale jednak. Niezaleznie jak na sprawe patrzec, lubila Sprzymierzenca Ciemnosci, kobiete, na ktorej ciazyl wyrok smierci. Kiedy najemnicy pospiesznie sie uklonili i wyszli, a pani Harfor odeslala pokojowki z niedopitym winem, Elayne odchylila sie w foteliku i westchnela gleboko. -Bardzo zle mi poszlo, nieprawdaz? -Najemnicy potrzebuja silnej reki - odparla Birgitte, ale w wiezi mozna bylo odczytac powatpiewanie. Powatpiewanie i troske. -Jezeli moge cos powiedziec, moja pani - wtracil Norry suchym glosem - nie wyobrazam sobie, co innego moglabys zrobic. Dobrotliwosc sklonilaby ich tylko do wysuwania nastepnych zadan. - Dotad stal z boku tak cicho, ze Elayne zapomniala o jego istnieniu. Z wciaz mrugajacymi oczyma przypominal brodzacego ptaka, ktory zastanawia sie, gdzie zniknela cala woda. Pani Harfor byla nieskazitelnie schludna, natomiast jego kaftan caly byl poplamiony atramentem, podobnie palce. Z wyraznym niesmakiem przyjrzala sie skorzanej teczce w jego dloniach. -Sareitha, Careane, moglybyscie zostawic nas samych? - zaproponowala uprzejmie. Zawahaly sie na moment, ale nie mogly postapic inaczej, jak tylko sklonic glowy i majestatycznie niczym labedzie opuscic komnate. - Wy dwie rowniez - dodala przez ramie do gwardzistek. Nawet nie mrugnely! -Precz! - warknela Birgitte, podrywajac glowe, az warkocz sie zakolysal. - Juz! - Och, teraz nie byly takie nieporuszone, zaiste podskoczyly! Prawie biegiem ruszyly ku drzwiom! Kiedy zamknely sie za nimi podwoje, Elayne popatrzyla tylko groznie za nimi. -Zebym sczezla, nie chce slyszec zadnych zlych wiesci, nie dzis. Nie chce slyszec nic o tym, ile jedzenia sprowadzanego z Illian i Lzy dociera zepsute na miejsce. Nie chce sluchac o podpaleniach, mace czarnej od wolkow zbozowych, sciekach rodzacych szczury szybciej niz da sie je tepic, albo rojach much tak gestych, ze mozna by pomyslec, iz Caemlyn to wielka stajnia. Chce dla odmiany uslyszec jakies dobre wiesci. - Faktycznie, zeby sczezla, zachowywala sie prawie histerycznie! Po prawdzie, to czula ogarniajaca ja powoli histerie. Jaki wstyd! Probowala zdobyc tron, a zachowywala sie jak dziecko w zlobku! Pan Norry i pani Harfor wymienili spojrzenia, co tylko dodatkowo pogorszylo sprawe. On z westchnieniem zalu poglaskal swoja teczke. Naprawde uwielbial cytowac te swoje cyferki, nawet gdy wylanial sie z nich wylacznie ponury obraz. Przynajmniej juz sie nie dasali, gdy odbierala ich raporty w towarzystwie drugiego. Coz, przynajmniej nie bardzo. Poniewaz byli zazdrosni o zakres wlasnych kompetencji, wiec kazde czujnie obserwowalo poczynania drugiego i natychmiast wskazywalo na wszelkie, nawet wyobrazone wykroczenia drugiej strony. Mimo to zawiadywali miastem oraz palacem nadzwyczaj skutecznie, przy minimum sporow. -Nikt nas nie uslyszy, moja pani? - zapytala Reene. Elayne wziela gleboki oddech i zabrala sie za wykonywanie cwiczen nowicjuszek, ktore jakos nie przyniosly uspokajajacych efektow, potem sprobowala objac zrodlo. Ku jej zaskoczeniu saidar nadplynal gladko, przepelnil ja slodycza zycia i radosci. I podzialal na uspokojenie nastrojow. Zawsze tak bylo. Gniew, smutek, ciaza mogly uniemozliwic objecie zrodla, ale kiedy juz sie udalo, emocje przestawaly szalec. Zrecznie splotla wlasciwe porcje Ognia i Powietrza, dodajac odrobine Wody, ale kiedy skonczyla, nie wypuscila zrodla. Poczucie wypelniajacej ja Mocy bylo cudowne, lecz jeszcze wspanialsza byla swiadomosc, ze teraz juz nie musi sie obawiac, iz z byle powodu zacznie plakac czy krzyczec. Niemniej nie byla na tyle glupia, zeby zaczerpnac zbyt wiele. -Nikt nas nie slyszy - odrzekla. Poczula, jak z zewnatrz saidar dotknal oslony i zniknal. Ktos probowal podsluchiwac, zdarzylo sie to nie po raz pierwszy. Skoro w palacu bylo tyle potrafiacych przenosic kobiet, trudno sie dziwic, ze od czasu do czasu ktoras probowala podsluchiwac, z pewnoscia jednak wolalaby wiedziec, jak wysledzic te ktoras. Tymczasem jednak nie sposob bylo zajmowac sie czymkolwiek powaznym, nie postawiwszy najpierw oslon. -Wobec tego moge ci przekazac nieco dobrych wiadomosci - powiedziala pani Harfor, obracajac teczke w dloniach, ale nie otwierajac jej. - Od Jona Skellita. - Fryzjer okazal sie pilnym dostarczycielem informacji, zadanie zlecila mu juz dawno temu sama Reene, a on rewanzowal sie znoszeniem wszelkich wiesci, jakie udalo mu sie zebrac w obozie pod miastem. Byl czescia swity Naean Arawn, a ta powaznie wspierala dazenia Arymilli, mozna bylo wiec wnosic, ze raporty Skellita skorzystaja na laczacych ja z Arymilla dobrych stosunkach. Niestety, jak dotad przypuszczenie to sie nie sprawdzilo. - Donosi, ze Arymilla i popierajace ja Glowy Domow zamierzaja razem wjechac na czele pierwszego oddzialu do Caemlyn. Wychodzi na to, ze ona nie przestaje sie tym chwalic. Elayne westchnela. Arymilla i pozostali przemieszczali sie razem z obozu do obozu, a jak dotad nie udalo sie znalezc wzorca tych zmian miejsca. Od jakiegos czasu wiele wysilku wkladano w przewidywania, dokad udadza sie w nastepnej kolejnosci. W ten sposob mozna by prosto rozstrzygnac losy bitwy jednym decydujacym uderzeniem - wyslac przez brame silny oddzial i jednym uderzeniem pozbawic sily wroga calego dowodztwa. W kazdym razie na tyle prosto, na ile proste takie rzeczy bywaly. W najlepszych nawet okolicznosciach ludzie zgina, niektore z Glow Domow moga uciec, gdyby jednak udalo sie schwytac sama Arymille, losy sukcesji bylyby przesadzone. Elenia i Naean publicznie zrzekly sie wlasnych roszczen do tronu, co bylo faktem nieodwracalnym. Gdyby to im wlasnie udalo sie uciec, moglyby wciaz wspierac starania Arymilli - zwiazki z nia byly dosc scisle - ale po jej uwiezieniu Elayne potrzebowalaby tylko poparcia co najwyzej czterech wielkich Domow. Jakby to bylo latwe. Jak dotad wszelkie starania w tym kierunku na nic sie nie zdaly. Moze dzisiejszy dzien przyniesie tu jakies rozstrzygniecia. Niemniej to, co uslyszala, na nic przydac sie nie moglo. Arymilla i tamci wjada do Caemlyn dopiero wowczas, gdy miasto padnie. Co gorsza, jezeli Arymilla chwalila sie tym, to musi wierzyc, ze nastapi to niedlugo. Ta kobieta pod pewnymi wzgledami byla skonczona idiotka, niemniej pomylka byloby calkowite jej niedocenianie. Przeciez jej roszczen nie potraktowano by powaznie, gdyby wszyscy mieli ja za glupia. -To maja byc dobre wiesci? - zapytala Birgitte. Ona tez od razu dostrzegla wszelkie mozliwe implikacje. - Przydalaby sie wskazowka odnosnie do tego, kiedy to nastapi. Reene rozlozyla rece. -Arymilla dala kiedys osobiscie Skellitowi zlota korone, moja pani. On przekazal mi ja na dowod, ze sie nawrocil. - Zacisnela przelotnie usta. Skellit wprawdzie uratowal glowe od szubienicy, ale zaufania nie odzyska nigdy. - Wowczas byl ten jedyny raz, kiedy znalazl sie w odleglosci dziesieciu krokow od niej. Musi poprzestawac na tym, co uda mu sie wylowic z cudzych plotek... - zawahala sie. - On sie bardzo boi, moja pani. Ludzie w obozach sa pewni, ze w ciagu kilku dni zdobeda miasto. -Obawia sie na tyle, by po raz trzeci zmienic przedmiot swej lojalnosci? - zapytala cicho Elayne. W tamtej drugiej kwestii nic juz nie zostalo do powiedzenia. -Nie, moja pani. Jezeli Arymilla lub Naean dowiedza sie, co zrobil, to straci zycie i doskonale o tym wie. Ale boi sie, ze kiedy miasto upadnie, dowiedza sie. Obawiam sie, ze wkrotce moze od nas odstapic. Elayne ponuro pokiwala glowa. Najemnicy nie byli jedynymi szczurami uciekajacymi z plonacego gmachu. -Moze ty masz jakies dobre wiesci, panie Norry? Pierwszy Urzednik stal dotad cicho, glaszczac wytlaczana skore swej teczki i udajac, ze nie slucha wypowiedzi Reene. -Sadze, ze uda mi sie przebic pania Harfor, moja pani. -Niewykluczone, ze w jego usmiechu daloby sie wylapac slad triumfu. Ostatnimi czasy rzadko miewal lepsze wiesci od niej. - Znalazlem czlowieka, ktory z powodzeniem moze sledzic Mellara. Mam go kazac wprowadzic? Faktycznie, to byly znakomite wiesci. Pieciu ludzi oddalo zycie, sledzac Doilina Mellara, kiedy udawal sie na noc do miasta, i zaiste trudno bylo w tym dopatrywac sie przypadku. Za pierwszym razem wygladalo, jakby jej agent nadzial sie na rabusia, dluzej wiec o nim nie myslala, wyznaczywszy tylko rente wdowie. Gwardia utrzymywala przestepczosc pod pewna kontrola - przynajmniej wyjawszy podpalenia - jednak zboje krazyli pod oslona ciemnosci. Pozostala czworka skonczyla jednak tak samo, w wyniku pojedynczego pchniecia nozem, z oproznionymi sakiewkami - jakkolwiek niebezpieczne byly po nocy ulice, tutaj nie bylo mowy o zadnym zbiegu okolicznosci. Skinela glowa, a kruchy staruszek pospieszyl do drzwi, po czym uchylil jedno skrzydlo i wystawil glowe na zewnatrz. Nie uslyszala, co powiedzial - zabezpieczenia dzialaly w obie strony - ale za moment do komnaty wszedl potezny gwardzista, popychajac przed soba powloczacego nogami mezczyzne; przyczyna dziwnego sposobu poruszania sie wkrotce stala sie jasna - tamten byl skuty okowami w nadgarstkach i kostkach. Poza tym wszystko w nim wydawalo sie takie... przecietne. Ani gruby, ani chudy, ni wysoki, ni niski. Wlosy mial ciemne, ale w odcieniu, ktorego nie potrafilaby nazwac, podobnie bylo z oczyma. Rysy twarzy do tego stopnia uderzaly nijakoscia, ze nie potrafilaby ich opisac. Zadnych innych cech charakterystycznych. Rownie nierzucajace sie w oczy odzienie: prosty, brazowy kaftan i spodnie z welny ani dobrej, ani zgrzebnej, troche pomarszczone i pobrudzone, nieznacznie wytlaczany skorzany pasek z prosta, metalowa sprzaczka, ktora zapewne miala w Caemlyn tysiace blizniaczek. Jednym slowem, postac niewbijajaca sie w pamiec jak malo kto. Birgitte gestem nakazala gwardziscie doprowadzic wieznia na miejsce znajdujace sie kilka krokow przed rzedem fotelikow, a potem wyjsc z pomieszczenia. -Czlowiek godny zaufania - powiedzial Norry, przygladajac sie wychodzacemu gwardziscie. - Afrim Hansard. Wiernie sluzyl twojej matce, wie jak trzymac usta zamkniete na klodke. -Lancuchy? - zapytala Elayne. -To natomiast jest Samwil Hark, moja pani - powiedzial Norry, mierzac tamtego spojrzeniem pelnym zaciekawienia, ktore zazwyczaj wzbudzaja w ludziach egzotyczne lub dziwnie uksztaltowane zwierzeta - nadzwyczaj skuteczny kieszonkowiec. Gwardia pojmala go nie dalej niz wczoraj i tylko dlatego, ze inny rzezimieszek... hm... sprzedal go, jak to sie okresla na ulicach, w nadziei na zlagodzenie wyroku za trzeci z kolei rabunek z bronia w reku. - Tak, zlodziej sklonny bylby tak postapic. Nie tylko chlosta byla dluzsza, ale znamie na czole trudniejsze do ukrycia niz na kciuku, co stanowilo kare za pierwsza recydywe. - Kazdy, komu tak dlugo udawalo sie uniknac zlapania jak panu Harkowi, powinien byc w stanie wywiazac sie ze zleconego zadania. -Jestem niewinny, niewinny, moja pani. - Hark przycisnal piesc do czola, zaszczekaly lancuchy, na jego ustach wykwitl przymilny usmiech. Mowil bardzo szybko. - To wszystko klamstwa i zbiegi okolicznosci, przysiegam. Jestem dobrym poddanym krolowej, nie klamie. Podczas zamieszek nosilem barwy twojej matki, pani. Oczywiscie nie bralem udzialu w zamieszkach. Jestem urzednikiem, ale teraz nie mam pracy, kiedy tylko cos znajde, wroce do zawodu. Ale nosilem jej barwy na czapce, zeby wszyscy widzieli. - Wiez zobowiazan pelna byla sceptycyzmu Birgitte. -W pokojach pana Harka znaleziono kuferki pelne zgrabnie odcietych sakiewek - ciagnal dalej Pierwszy Urzednik. - Sa ich tysiace, moja pani. Naprawde tysiace. Przypuszczam, ze teraz pozaluje niewczesnej ambicji kolekcjonowania... hm... trofeow. Wiekszosc kieszonkowcow ma dosc rozumu, zeby pozbyc sie odcietej sakiewki najszybciej jak to tylko mozliwe. -Zbieram je, kiedy je znajde na ulicy, moja pani, taka jest prawda. - Hark rozlozyl ramiona na tyle, na ile pozwalaly lancuchy i wzruszyl ramionami: wizerunek skrzywdzonej niewinnosci. - Moze to bylo glupie, ale nigdy nikomu nic nie zrobilem. To tylko nieszkodliwy rodzaj zabawy, pani. Pani Harfor parsknela glosno, na jej obliczu widniala skrajna dezaprobata. Harkowi natomiast udalo sie wygladac na jeszcze bardziej skrzywdzonego. -W jego pokojach znaleziono rowniez pieniadze, na laczna sume ponad stu dwudziestu zlotych koron, schowanych pod deskami podlogi, w skrytkach w scianach, za belkami pulapu, wszedzie. Wymawial sie... - tu Norry uniosl glos, poniewaz dostrzegl, ze Hark znowu chce cos powiedziec - twierdzac, ze nie ufa bankom. Natomiast pieniadze pochodza rzekomo ze spadku po starej ciotce z Czterech Krolow. Osobiscie szczerze watpie, czy magistrat Czterech Krolow ma jakiekolwiek dane o takim spadku. Sedzia przewodniczacy jego sprawie doniosl mi, ze oskarzony wydawal sie zdziwiony, slyszac o obowiazku rejestracji spadkow. - Faktycznie, na te wzmianke usmiech na obliczu Harka nieco zbladl. - Twierdzi, ze pracowal u Wilbina Saemsa, kupca, az do smierci tego cztery miesiace temu, ale teraz interes prowadzi corka pana Saemsa, a ani ona, ani inni urzednicy nie pamietaja zadnego Samwila Harka. -Nienawidza mnie, dlatego tak mowia, moja pani - oznajmil Hark nadasanym glosem. Piesciami scisnal lancuch laczacy nadgarstki. - Zbieralem dowody na to, jak okradali szlachetnego pana... Jego wlasna corka, zwroccie uwage! Tylko ze on umarl, zanim mu je przedstawilem, a ja zostalem wyrzucony na ulice bez grosza i referencji... Tak zrobili. Spalili zebrane przeze mnie dowody, pobili i wyrzucili. Elayne z namyslem podrapala sie po brodzie. -Urzednik, powiadasz. Wiekszosc urzednikow jest bardziej elokwentna niz ty, panie Hark, ale pozwole ci dowiesc prawdziwosci wlasnych roszczen. Moze posle pan po przenosny pulpit, panie Norry? Ten usmiechnal sie nieznacznie. W jaki sposob nawet usmiech u niego mogl sprawiac suche wrazenie? -Nie ma potrzeby, moja pani. Sedzia orzekajacy w tej sprawie wpadl na ten sam pomysl. -Po raz pierwszy w jej obecnosci naprawde wyciagnal z przyciskanej do piersi teczki arkusz papieru. Chyba traby powinny zagrzmiec! Usmiech zupelnie opuscil oblicze Harka, a jego oczy jak zahipnotyzowane wedrowaly za dokumentem w dloniach Norry'ego. Jeden rzut oka wystarczyl. Mniej niz polowe kartki pokrywalo kilka nierownych linii pisma, litery byly powykrzywiane i niezgrabne. Odczytac dawalo sie najwyzej kilka slow, a i to ledwie. -Trudno to okreslic jako charakter pisma urzednika - mruknela. Oddala Norry'emu papier i sprobowala groznie spojrzec. Byla pare razy swiadkiem, jak matka wydawala wyrok. Morgase stawala sie wowczas bezlitosna. - Obawiam sie, panie Hark, ze posiedzisz w celi, poki sedziowie magistratu w Czterech Krolach nie wydadza swej opinii, a wkrotce potem zostaniesz zapewne powieszony. - Usta Harka zadrzaly, siegnal dlonia do gardla, jakby juz czul zaciskajaca sie petle. - Chyba ze zgodzisz sie dla mnie sledzic pewnego czlowieka. Niebezpiecznego czlowieka, ktory nie lubi byc sledzony. Jezeli doniesiesz mi, dokad udaje sie po nocy, to zamiast szubienicy zostaniesz wygnany do Baerlon. Gdzie zapewne powinienes poszukac sobie innej pracy. Gubernator zostanie poinformowany o twojej osobie. Nagly usmiech Harka z powrotem rozswietlil mu oblicze. -Oczywiscie, moja pani. Jestem wprawdzie niewinny, ale potrafie dostrzec, ze okolicznosci sprzysiegly sie przeciwko mnie, nieprawdaz? Bede sledzil kazdego, kogo mi tylko wskazesz. Bylem zwolennikiem twojej matki, przysiegam, i twoim czlowiekiem tez bede. Jestem lojalny, pani, nawet jesli musze za to placic. Birgitte parsknela z pogarda. -Birgitte, zadbaj o to, aby pan Hark mogl sie przyjrzec twarzy Mellara, nie bedac rownoczesnie przez niego widzianym. - Czlowiek byl nie do zapamietania, ale lepiej nie ryzykowac. - Potem go wypusc. - Hark wygladal na gotowego tanczyc z radosci, nie baczac na zelazne okowy. - Ale najpierw... Widzisz to, panie Hark? - Uniosla prawa dlon, zeby mogl zobaczyc pierscien z Wielkim Wezem. - Moze slyszales, ze jestem Aes Sedai? - Wypelniona Moca nie miala najmniejszych klopotow z utkaniem Ducha. - To prawda. - Splot, ktory polozyla na sprzaczce przy pasku tamtego, na jego butach, kaftanie i spodniach poniekad podobny byl do wiezi zobowiazan Straznika, choc znacznie prostszy. Za kilka tygodni, najwyzej miesiecy zniknie z ubrania, lecz w metalu Wykrywacz pozostanie na zawsze. - Polozylam na tobie splot Mocy, panie Hark. Teraz zawsze bedzie cie mozna znalezc. - Po prawdzie, to tylko ona bedzie mogla, poniewaz Wykrywacz byl dostrojony do swego autora, ale nie trzeba go o tym informowac. - Tylko po to, by sie upewnic, iz rzeczywiscie pozostaniesz lojalny. Usmiech Harka zakrzepl, przyklejony do twarzy. Krople potu wystapily mu na czolo. Kiedy Birgitte podeszla do drzwi i wezwala Hansarda, a potem poinstruowala, by zabrac zlodziejaszka i trzymac z dala od ciekawskich oczu, inkryminowany zadrzal i pewnie by sie przewrocil w drodze do drzwi, gdyby nie mocne rece gwardzisty. -Obawiam sie, ze wlasnie dostarczylismy Mellarowi szostej ofiary - mruknela Elayne. - Hark wyglada, jakby nie potrafil sledzic wlasnego cienia i nie przewrocic sie o swoje buty. - Ale nie bylo jej zal jego ewentualnej smierci. Inaczej zostalby powieszony. - Chce dostac tego, kto naslal Mellara na moj palac. Chce tego tak bardzo, ze az mnie zeby bola! - W palacu roilo sie od szpiegow - poza Skellitem Reene odkryla kilkunastu, niemniej uwazala, ze to juz wszyscy - ale niezaleznie czy Mellara naslano na przeszpiegi, czy zeby zaaranzowal jej porwanie, wydawal sie najgorszy. Dostac sie do palacu musial po trupach innych ludzi, byc moze nawet sam ich pozabijal. Wszystko dla osiagniecia aktualnej pozycji. Fakt, ze ci ludzie mysleli, iz maja ja zabic nie czynil tu wiekszej roznicy. Morderstwo to morderstwo. -Zaufaj mi, moja pani - uspokajal ja Norry, glaszczac sie po nosie. - Kieszonkowcy sa... hm... zreczni z natury, jednak rzadko zyja dlugo. Wczesniej czy pozniej odetna sakiewke komus, kto okaze sie szybszy od nich, komus, kto nie zechce czekac na gwardie. - Wykonal szybki gest imitujacy cios sztyletem. - Hark uprawia swoj fach od co najmniej dwudziestu lat. Wiele z kolekcjonowanych przez niego sakiewek ma wyhaftowane wota dziekczynne za koniec wojny z Aielami. Jak sobie przypominam, bardzo szybko wyszly z mody. Birgitte przysiadla na poreczy sasiedniego fotelika i zaplotla ramiona na piersiach. -Moglabym aresztowac Mellara - powiedziala cicho - i kazac go przesluchac. Wowczas nie potrzebowalabys uslug Harka. -Kiepski zart, moja pani, jesli moge tak to okreslic - surowo powiedziala pani Harfor. Rownoczesnie odezwal sie Norry: -To byloby... hm... wbrew prawu, moja pani. Birgitte poderwala sie na rowne nogi, w wiezi zalopotala furia. -Krew i krwawe popioly! Wiemy, ze ten czlowiek jest zepsuty jak ryba z zeszlego miesiaca. -Nie - z westchnieniem powiedziala Elayne, walczac z udzielajaca sie jej zloscia. - Mamy podejrzenia, nie dowody. Tych pieciu naprawde moglo pasc ofiara bandytow. Prawo jednoznacznie stwierdza, kiedy kogos mozna poddac sledztwu, a same podejrzenia do tego nie wystarcza. Potrzeba solidnych dowodow. Moja matka czesto powtarzala: "Krolowa musi przestrzegac stanowionego przez siebie prawa, inaczej nie ma zadnego prawa". Nie zaczne swej wladzy od lamania prawa. - W wiezi utkwilo cos jak... upor. Zmierzyla Birgitte twardym spojrzeniem. - Do ciebie sie to w rownym stopniu odnosi. Rozumiemy sie, Birgitte Trahelion? W tym samym stopniu. Ku jej zaskoczeniu upor trwal jedynie moment, a potem zastapil go wstyd. -To byla tylko sugestia - przyznala pokornie Birgitte. Elayne zastanawiala sie, jak jej sie to udalo i jak mozna by to powtorzyc - czasami w myslach Birgitte znajdowala watpliwosci odnosnie do tego, kto tu rzadzi - a wtedy do komnaty wslizgnela sie Deni Colford i odkaszlnela, zeby przyciagnac uwage. Z jednej strony solidnej talii miala przy pasie dluga, nabijana mosiadzem maczuge, z drugiej miecz, ktory wciaz wygladal troche nie na miejscu. Deni coraz lepiej wladala mieczem, ale wciaz preferowala palke, ktora sluzyla jej przez lata pracy w tawernie woznicow. -Przyszedl sluzacy i doniosl, ze lady Dyelin juz przybyla i gotowa jest stanac przed twym obliczem, gdy tylko sie troche odswiezy. -Powiadom lady Dyelin, ze spotkam sie z nia w Komnacie Map. - Elayne poczula nagly przyplyw nadziei. Byc moze w koncu otrzyma jakies dobre wiesci. ROZDZIAL 17 NIEDZWIEDZ ZBRAZU Elayne zostawila pania Harfor i pana Norry'ego, a sama pospieszyla do Komnaty Map; nie wypuscila saidara. Spieszyla sie, ale nie pedzila. Deni z trzema gwardzistkami szla przed nia - glowy poruszaly sie czujnie w poszukiwaniu niebezpieczenstwa - cztery pozostale szly z tylu. Watpila, by ablucje zajely Dyelin wiele czasu, niezaleznie jakie przywozila wiesci. Swiatlosci, aby sie okazaly dobre. Birgitte z zaplecionymi na plecach dlonmi i marsem na czole zdawala sie zatopiona w myslach, choc tez zagladala w kazdy boczny korytarz, jakby oczekujac ataku. W wiezi szeptalo zatroskanie. I zmeczenie. Elayne ziewnela szeroko, nim zdolala sie powstrzymac.Dbala o to, by przemierzac korytarze palacu rownym krokiem, nie tylko dlatego, ze nie chciala podsycac plotek. Obecnie wokol coraz czesciej widywalo sie nie tylko sluzbe. Grzecznosc wymagala, by udzielic schronienia w palacu szlachcie, ktora przebila sie do miasta z orszakiem zbrojnych - choc to miano zaslugiwalo na dosc swobodna interpretacje: niektorzy byli dobrze wyszkoleni i na co dzien przypasani do miecza, inni zostali oderwani od pluga przez wici swoich lordow i lady - i spora liczba przyjela propozycje gosciny. Wiekszosc wsrod nich stanowili ci, ktorzy nie mieli stalej rezydencji w Caemlyn, oraz, jak podejrzewala, ci, ktorzy liczyli kazdy grosz. W opinii farmerow czy robotnikow wszyscy szlachcice byli bogaci i z pewnoscia wiekszosc byla, chocby w porownaniu z tamtymi, ale wydatki zwiazane z pozycja i obowiazkami zmuszaly ich, by liczyli monety rownie skrzetnie co jakakolwiek zona rolnika. Jeszcze nie postanowila, co zaproponuje nowo przybylym. Szlachta juz spala po troje, czworo w lozku, przynajmniej tam, gdzie lozka byly dostatecznie szerokie; wszystkie procz najwezszych mogly pomiescic przynajmniej dwie osoby i tak sie tez dzialo. Wiele Kuzynek przenioslo sie na sienniki w kwaterach sluzby, dzieki Swiatlosci, ze wiosna na to pozwalala. Wygladalo tak, jakby cala gromada jej szlachetnych gosci wlasnie wybrala sie na przechadzke po korytarzach, wszyscy klaniali sie jej i wielokrotnie musiala przystawac, zeby zamienic bodaj po kilka slow. Na rowna laskawosc zasluzyli sobie: Sergase Gilbearn, drobna, szczupla, z ciemnymi wlosami przyproszonymi siwizna, w zielonej sukni do konnej jazdy, ktora przyprowadzila wszystkich dwudziestu zbrojnych pozostajacych w jej sluzbie, i zgorzknialy, zylasty Kelwin Janevor, w dyskretnie polatanym, niebieskim kaftanie z welny, ktory przywiodl dziesieciu, i same Glowy Domow, nawet jesli pomniejszych: chudy Barel Layden i krepa Anthelle Sharplyn. Wszyscy oni wspomogli ja wszystkim, co kto mial, zadne nie kalkulowalo przemawiajacych przeciwko niej szans. Dzis jednak wygladali na dosc niespokojnych. Nikt nic nie powiedzial - ze przybyli pelni dobrych mysli i nadziei na szybka koronacje, czy jakim jest dla nich honorem opowiedzenie sie po jej stronie - ale niepokoj widnial na twarzach. Arilinde Branstrom, zazwyczaj tak entuzjastyczna, ze mozna by sobie pomyslec, iz jej zdaniem naprawde piecdziesieciu zolnierzy moze odwrocic losy bitwy na korzysc Elayne, nie byla jedyna zagryzajaca wargi, a Laerid Traehand, krepy, milczacy, solidny jak kamien, nie byl jedynym, ktorego czolo znaczyl mars. Nawet wiesci o przybyciu Guybona z powaznymi silami wywolaly tylko pojedyncze usmiechy na twarzach, szybko zreszta i niewczesnie stlumione. -Sadzisz, ze slyszeli o przechwalkach Arymilli? - zapytala podczas jednej z krotkich przerw w grzecznosciach. - Nie, tego nie starczyloby, zeby zdenerwowac Arilinde czy Laerida. - Arymilla w miescie na czele trzydziestu tysiecy zolnierzy, to zapewne tez byloby za malo. -Nie o to chodzi - zgodzila sie Birgitte. Zanim podjela watek, rozejrzala sie dookola, zeby sprawdzic, czy procz gwardzistek nikt nie slucha. - Moze martwi ich to, co mnie. Nie zgubilas sie wtedy, po bitwie. A raczej, nie ty bylas odpowiedzialna za to, ze sie zgubilas. Elayne zatrzymala sie, zeby wymienic kilka pospiesznych slow z siwowlosa para w welnach, ktore bylyby bardziej stosowne dla bogatych farmerow. Zreszta dwor Brannina i Elvaine Martanow w istocie przypominal wieksza farme, zbudowana tak, by pomiescic wielopokoleniowa rodzine. Jedna trzecia ich sil zbrojnych stanowili synowie i wnuki, siostrzency, bratankowie i temu podobni. Do pracy na roli zostawiono tylko tych, ktorzy byli zbyt starzy lub zbyt mlodzi na wojaczke. Miala nadzieje, ze usmiechnieta para nie poczula sie urazona zbyt chlodnym przyjeciem, poniewaz ruszyla dalej wlasciwie od razu po wymianie grzecznosci. -Co masz na mysli, mowiac, ze nie ja bylam odpowiedzialna? - zapytala zaraz. -Palac sie... zmienil. - Przez moment w wiezi klebila sie konfuzja. Birgitte sie skrzywila. -Wiem, ze to brzmi nieprawdopodobnie, ale mam wrazenie, jakby wszystko zostalo przebudowane zgodnie z troche innym planem. - Jedna z idacych przed nimi gwardzistek zgubila krok, ale szybko odzyskala rownowage. - Mam dobra pamiec... - Birgitte zawahala sie, wiez zapulsowala mnostwem emocji, ktore szybko zostaly stlumione. Wiekszosc jej wspomnien z przeszlosci zniknela jak niegdysiejsze sniegi. Nie zostalo nic z czasow przed zbudowaniem Bialej Wiezy, a pamiec po czterech zywotach, jakie przezyla na swiecie miedzy tym momentem a koncem wojen z Trollokami zaczynala sie rozpadac na fragmenty. Te kobiete nielatwo bylo przestraszyc, niemniej bala sie utraty pozostalych wspomnien, zwlaszcza dotyczacych Gaidala Caina. - Nie zapominam drogi, ktora raz szlam - podjela dalej -a niektore z tych korytarzy nie sa juz takie jak kiedys. Kilka... zmienilo miejsce. Innych nie ma wcale, przybylo tez kilka nowych. Nie slyszalam, by ktos o tym mowil, ale przypuszczam, ze starsi milcza w tej sprawie, poniewaz boja sie, iz traca rozum, a mlodsi boja sie z kolei utraty pozycji. -To jest... - Elayne zamknela usta. Najwyrazniej wcale nie bylo takie niemozliwe. Birgitte nie cierpiala na nadmiar wyobrazni. I teraz w innym swietle dojrzala niechec Naris do opuszczenia jej apartamentow, a byc moze rowniez wczesniejsza konfuzje Reene. Prawie pozalowala, ze nie sa to negatywne konsekwencje bycia w ciazy. Ale jak to mozliwe? - Nie chodzi o Przekletych - oznajmila zdecydowanie. Gdyby bylo ich na cos takiego stac, zrobiliby juz to dawno temu i pewnie jeszcze gorsze rzeczy... - Dzien dobry, lordzie Aubremie. Chudy, pokrzywiony i lysy, wyjawszy tylko cienki wianuszek wlosow, Aubrem Pensenor powinien teraz hustac na kolanie dzieci swoich wnukow, niemniej trzymal sie prosto, a oczy patrzyly jasno. Dotarl do Caemlyn jako jeden z pierwszych i przyprowadzil prawie setke zbrojnych, wreszcie przywiozl wiesci o marszu Arymilli Marne na miasto i o sprzymierzencach, jakich znalazla w osobach Naean i Elenii. Teraz wdal sie we wspomnienia udzialu w sukcesji jej matki, poki Birgitte nie mruknela, ze lady Dyelin nie mozna pozwolic czekac. -Och, w takim razie nie bede cie zatrzymywal, moja pani - oznajmil serdecznie. - Prosze przekazac pozdrowienia lady Dyelin. Byla tak zajeta, ze nie zdazylem z nia wymienic dwu slow od czasu, jak dotarla do Caemlyn. Prosze przekazac serdeczne zyczenia. - Od czasow niepamietnych Dom Pensenor sprzymierzony byl z Domem Taravin. -A wiec nie Przekleci - powiedziala Birgitte, kiedy Aubrem oddalil sie poza zasieg glosu. - Ale bezposrednie przyczyny to tylko czesc problemu. Czy nastapi to znowu? A jezeli tak, czy zmiany zawsze beda niegrozne? A moze obudzisz sie pewnego dnia w pomieszczeniu bez drzwi i okien? Co sie stanie, jezeli bedziesz akurat spala w komnacie, ktora zniknie? Jezeli korytarz moze zniknac, to moze zniknac komnata. Co jesli zmiany nie dotycza wylacznie palacu? Musimy sprawdzic, czy ulice prowadza wciaz tam, gdzie dotad. A jezeli nastepnym razem zniknie czesc murow obronnych? -Naprawde masz czarne mysli - smutno skomentowala Elayne. Mimo iz wypelniona byla Moca, ewentualne konsekwencje tych zdarzen wywolywaly skrety zoladka. Birgitte przesunela palcami po czterech zlotych wezlach na ramieniu czerwonego kaftana z bialym kolnierzem. -Od czasu jak mam to. - Dziwne, ale od chwili, gdy podzielila sie zmartwieniem, w wiezi bylo go jakos mniej. Elayne miala nadzieje, ze Birgitte nie spodziewa sie, iz ona znajdzie odpowiedz. Nie, niemozliwe. Birgitte znala ja zbyt dobrze. -To cie przeraza, Deni? - zapytala. - Przyznaje, ze mnie tak. -Nie bardziej niz powinno, moja pani - odpowiedziala przysadzista kobieta, nawet na moment nie przerywajac lustracji korytarza. Pozostale nie puszczaly dloni z rekojesci mieczy, jej reka piescila drzewce dlugiej palki. Glos byl uprzejmy i rzeczowy, podobnie oblicze. - Pewnego razu wielki woznica imieniem Eldrin Hackly prawie skrecil mi kark. Zazwyczaj byl dosc spokojny, ale tej nocy upil sie jak nigdy. Nie potrafilam wyprowadzic mocnego ciosu, a palka odskakiwala od jego czaszki bez zadnych skutkow. Wtedy przerazilam sie bardziej, poniewaz bylam pewna, ze nie przezyje. Tu mamy do czynienia tylko z odlegla mozliwoscia, kazdego ranka mozna sie nie obudzic. Kazdego ranka mozna sie nie obudzic. Elayne przypuszczala, ze istnialy gorsze sposoby patrzenia na swiat. Mimo to zadrzala. Sama byla bezpieczna, przynajmniej do czasu urodzin dzieci, ale poza nia nikt bezpieczny nie byl. Straz przy szerokich, rzezbionych w lwy drzwiach do Komnaty Map pelnili doswiadczeni gwardzisci, jeden niski prawie chudy, drugi na tyle mocno zbudowany, ze mimo sredniego wzrostu wydawal sie przysadzisty. Trudno bylo powiedziec, dlaczego wybrano ich sposrod pozostalych, ale tylko najbardziej zaufani ludzie, najlepsi szermierze otrzymywali ten przydzial. Niski skinal Deni glowa, potem wyprostowal sie sztywno, skarcony marsem na czole Birgitte. Deni usmiechnela sie do niego niesmialo - Deni! niesmialo! - a dwojka gwardzistow wdrozyla nieunikniona rutyne. Birgitte juz otworzyla usta, lecz Elayne polozyla jej dlon na ramieniu, tamta wiec tylko na nia spojrzala, pokiwala glowa, gruby zloty warkocz zakolysal sie powoli. -Niedobrze, kiedy robia to na sluzbie, Elayne. Powinni przede wszystkim myslec o swoich obowiazkach, a nie wpatrywac sie w siebie okraglymi oczyma. - Nie uniosla glosu, ale szkarlat powlekl okragle policzki Deni, przestala sie usmiechac, znow potoczyla spojrzeniem po korytarzu. Moze tak bylo lepiej, mimo to szkoda. Chociaz ktos powinien miec z zycia troche radosci. Komnata Map byla druga co do wielkosci sala balowa palacu, przestrzennym pomieszczeniem z czterema kominkami z zylkowanego, czerwonego marmuru, na ktorych pod rzezbionymi gzymsami plonely niewielkie ognie, z kopulastym sklepieniem, ozdobionym pozlota i podtrzymywanym przez szeroka kolumnade biegnaca w odleglosci dwu krokow od pozbawionych ozdob scian z bialego marmuru i ustawionych pod nimi lamp z odblysnikami zdolnych oswietlic pomieszczenie swiatlem prawie dorownujacym dziennemu. Wieksza czesc posadzki z plytek zajmowala szczegolowa mozaika Caemlyn, ktorej poczatki siegaly ponad tysiaca lat wstecz, czyli daty zbudowania Nowego Miasta, poprzedzajacej ekspansje Dolnego Caemlyn. Na dlugo przedtem nim powstal Andor, na dlugo przed Arturem Jastrzebie Skrzydlo. Od tego czasu poddawano ja wielokrotnej renowacji, zastepowano wyblakle lub zniszczone kostki, tak wiec wszystkie ulice zostaly oddane wiernie - przynajmniej w stanie na wczoraj; Swiatlosci, spraw, zeby nic sie nie zmienilo - a choc z latami zastepowano budowle, niektore z ulic biegly w taki sposob, jak to obrazowala pierwotna mapa. A jednak w Komnacie Map w przewidywalnej przyszlosci zapewne nikt nie bedzie tanczyc. Na dlugich stolach wsrod kolumnady lezaly dalsze mapy, niektore na tyle wielkie, ze zwisaly przez brzegi blatow, a na polkach pod scianami znajdowaly sie stosy raportow zawierajacych tresci na tyle krytyczne, zeby zamknac je w sejfie lub po przeczytaniu spalic. W kacie pomieszczenia stalo szerokie biurko Birgitte pokryte koszami na papiery, z ktorych wiekszosc byla pelna. Kapitan-General przyslugiwal wprawdzie wlasny gabinet, niemniej gdy tylko odkryla Komnate Map, zdecydowala, ze szkoda jej nie wykorzystac. Niewielki krazek drewna pomalowanego na czerwono oznaczal na zewnetrznym murze miejsce, w ktorym niedawno odparto atak. Birgitte porwala go w przelocie i cisnela do okraglego koszyka na biurku, pelnego innych tego rodzaju przedmiotow. Elayne pokrecila glowa. Koszyk byl niewielki, ale jesli kierunkow ataku mialoby byc tyle, ze przygotowano tak wiele znacznikow... -Moja lady Birgitte, mam raport o zapasach paszy, o ktory prosilas - oznajmila siwiejaca kobieta, podajac kartke pokryta rownym pismem. Na piersi jej schludnej, brazowej sukienki widnial niewielki Bialy Lew. Piecioro innych urzednikow zajmowalo sie swoja praca, piora skrzypialy po papierze. Nalezeli do najbardziej zaufanych ludzi pana Norry'ego, pani Harfor zas osobiscie przeswietlila szesciu poslancow w czerwono-bialych liberiach, bystrych mlodziencow, wlasciwie chlopcow, ktorzy teraz stali pod scianami przy biurkach urzednikow. Jeden z nich, sliczne dziecko, zaczal sie juz klaniac, ale zamarl w pol ruchu z twarza pokryta rumiencem. Kwestie ceremonialnej grzecznosci, tak wobec niej, jak i reszty szlachty, Birgitte zalatwila w paru slowach. Najpierw praca, a jezeli komus sie to nie podobalo, to nie mial czego szukac w Komnacie Map. -Dziekuje, pani Anford. Pozniej sie temu przyjrze. Gdybys zechciala wraz z innymi zaczekac chwile na zewnatrz? Pani Anford pozwolila urzednikom zakrecic kalamarze i osuszyc papier, a potem ich i poslancow wygonila na korytarz. Zaden nie okazal sladu zaskoczenia. Przywykli do tego, ze czasami potrzebna jest prywatnosc. Elayne slyszala, jak Komnate Map nazywano Komnata Tajemnic, choc w istocie nic tajnego tu sie nie znajdowalo. Wszystko bylo zamkniete na klucz w jej apartamentach. Kiedy urzednicy i poslancy wychodzili, Elayne podeszla do jednego z dlugich stolow, na ktorym lezala mapa pokazujaca Caemlyn i piecdziesiat mil jego okolic. Nawet Czarna Wieza zostala na niej zaznaczona: kwadrat niecale dwie ligi na poludnie od miasta. Narosl na ciele Andoru i zadnego sposobu jej usuniecia. Wciaz od czasu do czasu wysylala tam inspekcje gwardii - przez bramy - ale teren byl na tyle duzy, ze Asha'mani mogli robic na nich, co chcieli, a ona i tak by sie nie dowiedziala. Szpilki o emaliowanych glowkach oznaczaly osiem obozow Arymilli wokol miasta, a drobne metalowe figurki rozmaite inne sily. Sokol, swietnie wykuty w zlocie, nie wiekszy niz jej maly palec, to miejsce obozu Goshien. Po obozie Goshien. Juz odeszli? Wsunela sokola do sakwy przy pasku. Aviendha byla niczym sokol. Ponad stolem Birgitte spojrzala na nia pytajaco. -Odchodza albo juz odeszli - poinformowala ja Elayne. Beda sie spotykac. Aviendha nie odeszla na zawsze. - Rand ich dokads poslal. Ale dokad, nie wiem, zeby sczezl. -Zastanawialam sie, dlaczego Aviendha nie przyszla z toba. Elayne musnela palcem brazowego jezdzca, wysokosci moze dloni, ktory stal kilka lig od miasta. -Ktos powinien udac sie do obozu Davrama Bashere. Przekonac sie, czy Saldaeanie tez nas opuszczaja. Jeszcze Legion Smoka... - W istocie nie mialo to najmniejszego znaczenia. Dzieki Swiatlosci nie wtracali sie w nic, a strach, ze taka ewentualnosc moze miec miejsce, dawno juz przestal hamowac zapedy Arymilli. Ale nie lubila, jak cokolwiek w Andorze dzialo sie bez jej wiedzy. - Poslij tez jutro gwardzistow do Czarnej Wiezy. Kaz im policzyc obecnych Asha'manow. -A wiec planuje wielka kampanie. Kolejna wielka kampanie. Zakladam, ze przeciwko Seanchanom. - Birgitte splotla ramiona na piersiach i przyjrzala sie mapie, marszczac brwi. - Ciekawie byloby sie dowiedziec gdzie i kiedy, ale mamy zbyt wiele roboty, zeby sie nad tym zastanawiac. Z mapy jasno wynikaly powody, dla ktorych Arymilla zaczela ostatnio tak mocno naciskac. W pierwszym rzedzie ten niedzwiedz na polnocny wschod od Caemlyn prawie na skraju mapy, to znaczy brazowa statuetka w ksztalcie spiacego niedzwiedzia, zwinietego w klebek z pyskiem oslonietym przednimi lapami. Prawie dwa tysiace ludzi, niemalze tyle wyszkolonego zolnierza, ile mogl wystawic w pole caly Andor. Czworo wladcow z ziem granicznych w towarzystwie moze i tuzina Aes Sedai, ktore jednak skrzetnie dbaly o to, by nie rzucac sie w oczy - poszukiwali Randa, ale z powodow nigdy jasno niestwierdzonych. Wedle jej wiedzy pogranicznicy nie mieli zadnych powodow, ktore moglyby ich sklonic do opowiedzenia sie przeciwko Smokowi Odrodzonemu - choc z drugiej strony nie zmusil ich do zlozenia sobie holdow lennych, jak to mialo miejsce w wypadku innych krajow - ale z Aes Sedai byla inna sprawa, zwlaszcza gdy nie wiadomo, gdzie spoczywa ich lojalnosc, a dwanascie siostr nawet dla Randa moglo byc groznych. Coz, czworo wladcow po czesci odgadlo motywy nia kierujace, gdy poprosili o prawo przemarszu przez Andor, mimo to udalo jej sie uniknac wyraznej odpowiedzi w kwestii miejsca pobytu Randa. Niestety, Pogranicznicy najwyrazniej zdecydowani byli zadac klam wszystkim opowiesciom o tym, jak zrecznie i niepostrzezenie potrafia przemieszczac swe wojska, poniewaz teraz utkneli w jednym miejscu, unikajac zblizania sie do oblezonego miasta. Obce armie w bezposredniej bliskosci zbrojnych Andoru, na andoranskiej ziemi, powodowaly drazliwa sytuacje. Wszedzie znajda sie jacys w goracej wodzie kapani. Nietrudno o przypadkowy zatarg i juz gotowy rozlew krwi lub, nie przymierzajac, wojna. Gdyby nawet udalo sie tego uniknac, ominiecie Caemlyn nie bedzie sprawa latwa: wiosenne deszcze zamienily waskie polne drogi w bagna, armia takich rozmiarow nie mogla sie po nich poruszac szybko. Elayne bylaby zadowolona, gdyby zechcieli pomaszerowac jakies dwadziescia, trzydziesci mil w kierunku Caemlyn. Wowczas ich obecnosc moglaby wywrzec wplyw na poczynania Arymilli. Jak do tego doprowadzic? Ale jeszcze wazniejsze dla strategii Arymilli, a niewykluczone, ze i dla niej, byly dwie figurki kilka lig ponizej czarnej Wiezy: malenki, srebrny szermierz z uniesiona do gory klinga miecza i srebrny halabardnik, najwyrazniej pochodzacy spod tej samej reki, pierwszy znajdowal sie nieco na zachod od czarnego kwadratu, drugi na wschod. Luan, Ellorien i Abelle oraz Aemlyn, Arathelle i Pelivar mieli w tych dwoch obozach wszystkiego razem szesc tysiecy ludzi. Ich posiadlosci, jak tez dobra wasalnej szlachty musialy zostac ogolocone do cna. Te wlasnie obozy wizytowala Dyelin w ciagu ostatnich paru dni, probujac wysondowac zamiary. Chudy gwardzista otworzyl drzwi i przytrzymal ich skrzydlo, a do srodka weszla starsza sluzaca z taca ze srebrnej plecionki, na ktorej staly dwa zlote dzbany na wino, otoczone kregiem pucharow z niebieskiej porcelany Ludu Morza. Reene pewnie sie zastanawiala, ilu moze oczekiwac gosci. Krucha sluzaca poruszala sie powoli, wyraznie dokladajac wszelkich staran, zeby nie przechylic ciezkiej tacy i niczego nie upuscic. W odruchu pomocy Elayne juz splotla strumien Powietrza, ale po chwili pozwolila mu sie rozpasc bezuzytecznie. Kobieta moglaby sie poczuc urazona, poniewaz uznalaby to za objaw niezadowolenia z jej pracy. Skonczylo sie na tym, ze goraco jej podziekowala. Tamta usmiechnela sie szeroko, najwyrazniej uszczesliwiona i - uwolniona juz od brzemienia tacy - gleboko sie uklonila. Kipiaca energia Dyelin weszla chwile po sluzacej i natychmiast wypedzila ja z komnaty, a potem przez moment wybrzydzala nad jednym z dzbanow - Elayne westchnela, bez watpienia zawieral kozie mleko - po czym nalala sobie z drugiego. Nie miala czasu sie wykapac i przebrac, wiec zapewne poprzestala na umyciu twarzy i wyszczotkowaniu zlotych, przysypanych siwizna wlosow, poniewaz ciemne suknie do konnej jazdy, ozdobione wylacznie srebrna broszka z Sowa i Debem Taravin przy wysokim karczku, wciaz pstrzyly plamy blota. -Cos mi tu powaznie nie pasuje - powiedziala, kolyszac winem w pucharze, ale nie pijac go. Cienkie zmarszczki wokol oczu sie poglebily. - Bywam w tym palacu odkad pamietam, a dzisiaj dwukrotnie sie zgubilam. -Wiemy o tym - zapewnila ja Elayne i szybko wyjasnila, do czego doszly z Birgitte i jakie kroki miala zamiar przedsiewziac. Zwyczajowo splotla zabezpieczenia przed podsluchem i bynajmniej nie byla zdziwiona, ze i tym razem przeciely wlokna saidara. Dobrze choc wiedziec, ze ta, ktora probowala podsluchiwac, oberwie smagnieciem naprezonych wlokien. Wprawdzie nie bardzo, poniewaz wykorzystane sploty byly tak cienkie, ze wczesniej nawet ich nie wyczula, niemniej zawsze cos. Moze istnieje jakis sposob, by nastepnym razem bylo to mocniejsze smagniecie. I w ten sposob zniecheci sie szpiegow na dobre. -A wiec moze sie to znowu zdarzyc - skomentowala Dyelin, kiedy Elayne skonczyla. Ton glosu byl spokojny, ale nerwowo oblizala wargi i napila sie wina, jakby jej nagle zaschlo w ustach. - Tak. No, coz. Jezeli nie masz pojecia, dlaczego to sie stalo i nie wiesz, czy nie stanie sie znowu, to co mozemy zrobic? Elayne wytrzeszczyla na nia oczy. Znowu komus sie wydawalo, ze ona ma odpowiedzi na wszystkie pytania. Z drugiej strony, rola krolowej tego wlasnie chyba wymagala. Zawsze oczekiwano, ze bedzie znala odpowiedz albo bedzie w stanie ja na poczekaniu znalezc. Na tym tez polegalo bycie Aes Sedai. -Nie wiemy, jak to powstrzymac, musimy wiec nauczyc sie z tym zyc, Dyelin, i nie dopuscic, aby ludzie zanadto sie bali. Oglosze, co sie stalo i jak rozumiemy caly incydent, kaze tez siostrom powtarzac oficjalna wersje zdarzen. Dzieki temu ludzie beda wiedzieli, ze Aes Sedai zdaja sobie sprawe z sytuacji, co przyczyni sie do uspokojenia nastrojow. Przynajmniej nieco. Oczywiscie wciaz beda sie bali, ale juz nie w takim stopniu, jakby mialo to miejsce, gdybysmy wszystkiemu zaprzeczyly, a palac znowu sie zmienil. W jej oczach rzecz wygladala nadzwyczaj malo przekonujaco, zdziwila sie wiec, gdy Dyelin bez wahania przystala na zaproponowane rozwiazanie. -Zasugerowalabym jeszcze, zeby nie podejmowac zadnych dalszych dzialan. Wiekszosc ludzi sadzi, ze Aes Sedai potrafia sobie ze wszystkim poradzic. Pod warunkiem ze okolicznosci sie nie zmienia, to powinno wystarczyc. A kiedy zrozumieja, ze Aes Sedai nie potrafia sobie ze wszystkim poradzic, ze ona nie potrafi? Coz, nad pokonaniem tej przeszkody bedzie sie zastanawiac, gdy przyjdzie na to czas. -Wiesci sa dobre czy zle? Zanim Dyelin zdazyla odpowiedziec, drzwi znow sie otworzyly. -Slyszalam, ze wrocila lady Dyelin. Powinnas po nas poslac, Elayne. Nie jestes jeszcze krolowa i nie mozesz miec przede mna zadnych sekretow. Gdzie jest Aviendha? - Catalyn Haevin, chlodnooka, niesforna i mloda kobieta - wlasciwie dziewczyna, wciaz na wiele miesiecy przed osiagnieciem pelnoletnosci, mimo iz opiekun opuscil ja juz, by pojsc wlasna droga - byla ucielesnieniem dumy i hardosci, co nawet w tej chwili widac bylo w uniesionym pulchnym podbrodku. Oczywiscie postawa ta niekoniecznie musiala byc wynikiem wylacznie trwalych cech charakteru, poniewaz w wysokim karczku jej niebieskiej sukni do konnej jazdy lsnila wielka emaliowana brosza z Blekitnym Niedzwiedziem Haevin. Do Dyelin zaczela sie odnosic z szacunkiem i pewna obawa, wkrotce po tym, jak przyszlo dzielic jej lozko z nia i z Sergase, ale wobec Elayne upierala sie przy wszelkich prerogatywach naleznych Glowie Domu. -Wszyscy slyszelismy - dodal Conail Northan. Szczuply, wysoki, z rozesmianymi oczyma i orlim nosem, niedawno wszedl w wiek dorosly, poniewaz kilka miesiecy temu obchodzil szesnaste imieniny. Kolysal sie na pietach i muskal dlonia rekojesc miecza zapietego na czerwonym kaftanie, ale ostatecznie sprawial niegrozne wrazenie. Tylko ta chlopiecosc w nim przeszkadzala, nieszczesliwa cecha u Glowy Domu. - I zadne z nas nie moglo sie doczekac, kiedy Luan i pozostali do nas dolacza. Ci dwaj wrecz biegli cala droge. - Zmierzwil wlosy na glowach towarzyszacych mu dwoch mlodszych chlopcow, Perivala Manteara i Branleta Gilyarda, ktorzy popatrzyli na niego groznie i zaraz zabrali sie za przygladzanie czupryn. Perival sie zarumienil. Niski, ladniutki, majacy dwanascie lat, byl mlodszym z dwojki, Branlet byl starszy o rok. Elayne westchnela, nie potrafila ich jednak poprosic, by wyszli. Choc byly to tylko dzieci -Conail rowniez, biorac pod uwage jego zachowanie - piastowali tytuly Glow Domow, a obok Dyelin stanowili jej najpotezniejszych sojusznikow. Wolalaby jednak wiedziec, skad znali cel misji Dyelin. Cala sprawa miala byc trzymana w scislej tajemnicy do powrotu tamtej i dopiero potem Elayne chciala zdecydowac o podaniu przywiezionych wiesci do publicznej wiadomosci. Kolejne zadanie dla Reene. Niekontrolowane plotki, niebezpieczne plotki mogly byc rownie grozne jak szpiedzy. -Gdzie jest Aviendha? - dopytywala sie Catalyn. Dziwne, ale byla wyraznie pod wrazeniem Aviendhy. Zafascynowana - stanowilo pewnie lepsze slowo. Upierala sie, by Aviendha uczyla ja poslugiwania sie wlocznia, jakby juz nie miala innych zajec! -A wiec, moja pani - kontynuowal Conail, podchodzac do stolu i nalewajac sobie wina -kiedy sie do nas przylacza? -Zle wiesci sa takie, ze nigdy - spokojnie oznajmila Dyelin. - Dobre wiesci sa takie, ze kazde z nich odrzucilo propozycje Arymilli. - Odkaszlnela glosno i znaczaco, kiedy Branlet siegnal po dzban. Chlopak splonal rumiencem i udal, ze przez caly czas zamierzal nalac sobie z drugiego. Glowa Domu Gilyard, ale mimo przypasanego miecza wciaz tylko dzieciak. Perival tez mial przy pasku miecz, czubek pochwy ciagnal sie za nim po posadzce i wygladal wlasciwie smiesznie, dobrze choc, ze od razu siegnal po kozie mleko. Conail nalal sobie wina i usmiechnal sie do chlopcow z wyzszoscia, ktora zniknela natychmiast, gdy tylko Dyelin zmierzyla go wzrokiem. -Jesli to sa dobre wiesci, to ja jestem Amyrlin - wtracila Birgitte. - Zebym sczezla, jesli tak jest. Przywozisz ze soba cholerna, na poly wyschla z glodu wiewiorke, a twierdzisz, ze to udziec wolowy. -Zgryzliwa jak zawsze - sucho odrzekla Dyelin. Dwie kobiety przez chwile mierzyly sie wzrokiem, Birgitte zacisnela piesci, Dyelin muskala dlonia sztylet przy pasku. -Dosc klotni - powiedziala Elayne, nadajac slowom ostre brzmienie. Pomogl gniew w wiezi zobowiazan. Bywalo, ze obawiala sie, iz naprawde moze dojsc do bojki. - Nie mam zamiaru znosic dzisiaj waszych fochow. -Gdzie jest Aviendha? -Odeszla, Catalyn. Czego jeszcze sie dowiedzialas Dyelin? -Dokad odeszla? -Odeszla daleko - spokojnie odpowiedziala Elayne. Niezaleznie od kojacych wlasnosci saidara, miala ochote zdzielic te dziewczyne. - Dyelin? Tamta upila lyk wina, maskujac w ten sposob fakt, ze wycofala sie z pojedynku na spojrzenia z Birgitte. Stanela obok Elayne, wziela do reki srebrnego szermierza, obrocila w dloniach, odstawila z powrotem. -Aemlyn, Arathelle i Pelivar przekonywali mnie, zebym zglosila roszczenia do tronu, ale znacznie mniej stanowczo niz ostatnim razem, kiedy z nimi rozmawialam. Sadze, ze prawie udalo mi sie wytlumaczyc im, dlaczego tego nie zrobie. -Prawie? - Birgitte obarczyla to slowo pelnia sarkazmu. Dyelin demonstracyjnie ja zignorowala. Elayne upomniala swego Straznika znaczacym uniesieniem brwi, a ta zmieszana przestapila z nogi na noge i poszla nalac sobie wina. Nadzwyczaj satysfakcjonujaca reakcja. Cokolwiek robila wlasciwie, miala nadzieje, ze bedzie dzialac. -Moja pani - powiedzial z uklonem Perival, podsuwajac Elayne jeden z trzymanych w dloniach pucharow. Udalo jej sie usmiechnac i uklonic, nim wziela poczestunek. Kozie mleko. Swiatlosci, powoli zaczynala nienawidzic paskudnej cieczy! -Luan i Abelle wypowiadali sie... niezobowiazujaco - ciagnela dalej Dyelin, spod zmarszczonych brwi przygladajac sie halabardnikowi. - Niewykluczone, ze sklaniaja sie ku tobie - slowa te nie brzmialy jednak szczegolnie mocnym przekonaniem. - Przypomnialam Luanowi, ze na samym poczatku uczestniczyl wraz ze mna w aresztowaniu Naean i Elenii, ale chyba nie wywarlo to na nim wiekszego wrazenia niz wczesniej na Pelivarze. -A wiec byc moze czekaja na zwyciestwo Arymilli? - zapytala ponuro Birgitte. - Jezeli zwyciezysz, to opowiedza sie za toba. Jezeli zginiesz, wowczas jedno z nich zglosi wlasne roszczenie. Ellorien jest nastepna po tobie w porzadku sukcesji, prawda? - Dyelin nachmurzyla czolo, ale nie zaprzeczyla. -A Ellorien? - zapytala cicho Elayne. Ale pewna byla, ze wie jak zabrzmi odpowiedz. Jej matka skazala Ellorien na chloste. Stalo sie to pod wplywem Rahvina, niemniej niewielu wiazalo te dwa wydarzenia. Niewielu wierzylo, ze Gaebril to byl Rahvin. Dyelin sie skrzywila. -Ta kobieta jest uparta jak osiol! Zglosilaby roszczenie w moim imieniu, gdyby dostrzegla korzysci takiego postepowania. Przynajmniej jest dosc rozsadna, by wiedziec, ze to beznadziejne. - Elayne odnotowala, ze nie padla nawet wzmianka o osobistych roszczeniach Ellorien. - W kazdym razie, zostawilam Keraille Surtovni i Julanye Fote, zeby ich obserwowaly. Watpie, by wykonali jakis ruch, ale jezeli tak sie stanie, bedziemy o tym natychmiast wiedzialy. - Z tego samego wzgledu pogranicznikow obserwowaly trzy Kuzynki, ktore samodzielnie nie potrafily Podrozowac. Zadnych dobrych wiesci, niezaleznie w jakie piorka probowala je stroic Dyelin. Wczesniej Elayne zywila nadzieje, ze ewentualne zagrozenie ze strony pogranicznikow skloni kilka Domow do opowiedzenia sie po jej stronie. "Przynajmniej wciaz aktualnym pozostaje jeden z powodow, dla ktorych pozwolilam im na przejazd przez Andor" - pomyslala ponuro. Nawet gdyby nie zdobyla tronu, przysluzy sie krajowi. Chyba ze nastepny wladca wszystko zepsuje. Przed oczyma duszy widziala Arymille dokladnie w takiej wlasnie roli. Coz, Arymilla nie przywdzieje Rozanego Wienca i tyle. Tak czy inaczej, musi zostac powstrzymana. -Jest zatem szesc, szesc i szesc - wtracila znienacka Catalyn, marszczac brwi i pocierajac kciukiem dlugi sygnet na lewej dloni. Sprawiala wrazenie pograzonej w namysle, co w jej wypadku stanowilo widok dosc niezwykly. Zazwyczaj mowila, co jej przyszlo na mysl, nie dbajac o konsekwencje. - Chocby Candraed sie do nas przylaczyl, brakuje nam dziesieciu. - Zastanawiala sie, czy przypadkiem nie zwiazala Haevin z beznadziejna sprawa? Na nieszczescie, sojusz miedzy ich Domami nie byl tak scisly, by nie dalo sie go rozwiazac. -Bylem pewien, ze Luan sie za nami opowie - mruknal Conail. - Podobnie jak Abelle i Pelivar. - Upil gleboki lyk wina. - Kiedy pobijemy Arymille, przyjda do nas. Wspomnicie moje slowa. -Ale co oni sobie wlasciwie wyobrazaja? - goraczkowal sie Branlet. - Czy probuja rozpetac wojne domowa na trzy fronty? - w polowie wypowiedzi jego glos przeszedl z dyszkantu w bas, a twarz oblala sie czerwienia. Schowal nos w pucharze i wyraznie sie skrzywil. Zapewne w rownym stopniu przepadal za kozim mlekiem co ona. -Chodzi o pogranicznikow - Perival mowil dzieciecym glosem, ale w jego slowach brzmiala pewnosc. - Wahaja sie, poniewaz wiedza, ze zwyciezca wciaz bedzie sobie musial poradzic z pogranicznikami. - Podniosl statuetke niedzwiedzia i wazyl w dloniach, jakby stad mogl zaczerpnac odpowiedz. - Nie rozumiem natomiast, dlaczego najechali nasz kraj? Andor jest tak daleko od ziem granicznych. I dlaczego nie pomaszerowali i nie zaatakowali Caemlyn? Mogliby zmiazdzyc sily Arymilli, a nie przypuszczam, by z nimi poszlo nam rownie latwo. A wiec, po co tu przybyli? Conail usmiechnal sie i klepnal go w ramie. -To dopiero bedzie bitwa, gdy staniemy naprzeciw pogranicznikow. Tego dnia Orly Norman i Kowadla Mantear okryja sie chwala Andoru, co? - Perival pokiwal glowa, ale perspektywa najwyrazniej go nie uszczesliwiala. W przeciwienstwie do Conaila. Elayne wymienila spojrzenia z Dyelin i Birgitte, obie wygladaly na zadziwione. Elayne sama czula zdumienie. Oczywiscie obie kobiety wiedzialy, ale maly Perival wlasnymi silami prawie sie zblizyl do odkrycia tajemnicy, ktorej za wszelka cene nalezalo dochowac. Ostatecznie inni tez wykombinuja sobie, ze obecnosc pogranicznikow jest instrumentem, ktory ma sklonic inne Domy do przylaczenia sie do niej, ale fakt ten nigdy nie zostanie oficjalnie potwierdzony. -Luan i pozostali wyslali do Arymilli emisariuszy, proszac o zawieszenie broni na czas obecnosci pogranicznikow - powiedziala po chwili Dyelin. - Odpowiedziala, ze potrzebuje czasu na zastanowienie. Wedle moich obliczen, to wlasnie wowczas zdwoila wysilki szturmow na mury. Ich informuje, ze wciaz sie zastanawia. -Pomijajac wszystko inne - zywiolowo zadeklarowala Catalyn - juz chocby dlatego wlasnie Arymilla nie zasluguje na tron. Przedklada wlasne ambicje nad bezpieczenstwo Andoru. Luan i tamci sa chyba glupi, ze tego nie widza. -Nie sa glupi - sprostowala Dyelin. - Po prostu wydaje im sie, ze widza przyszlosc lepiej niz inni. "A co jesli to ona i Dyelin nie widzialy jasno przyszlosci" - dumala Elayne. Dla uratowania Andoru oglosilaby swe poparcie dla Dyelin. Bez wiekszej radosci, ale zrobilaby to, zeby zakonczyc rozlew andoranskiej krwi. Dyelin wsparloby dziesiec Domow, wiecej niz dziesiec. Nawet Danine Candraed zdecydowalaby sie w koncu ruszyc ze swego leza i poprzec Dyelin. Tyle ze ta nie chciala byc krolowa. Uwazala, ze to Elayne powinna nosic Rozany Wieniec. Elayne tez tak uwazala. Ale co, jesli sie obie mylily? Nie pierwszy raz przychodzily jej do glowy te pytania, ale chyba po raz pierwszy, gdy tak patrzyla na mape i jej zlowrozbne znaki, nie potrafila ich zlekcewazyc. Tego wieczoru, po kolacji okraszonej wlasciwie tylko niespodzianymi drobniutkimi truskawkami, zasiadla do lektury w wiekszym salonie swoich apartamentow. Wlasciwie tylko udawala, ze czyta. Oprawny w skore tom dotyczyl historii Andoru, jak wiekszosc jej lektur ostatnimi czasy. Ale trzeba bylo czytac, ile sie da, poniewaz tylko w ten sposob - zestawiajac kolejne wersje wydarzen - mozna bodaj zblizyc sie do prawdy. Przede wszystkim ksiazki publikowane za rzadow danej monarchini nigdy nie wspominaly jej bledow ani bledow jej poprzedniczek, jesli przypadkiem wywodzily sie z tego samego Domu. Trzeba bylo dopiero siegac do dziejopisarstwa z epoki rzadow Trakand, zeby poznac bledy Mantear, a do ksiazek z epoki Mantear, zeby dowiedziec sie o pomylkach popelnionych przez Norwelyn. Niemniej na bledach innych mogla uczyc sie, jak nie popelniac wlasnych. Matka uczynila z tego pierwsza lekcje wladzy. Ale i tak dzis nie potrafila sie skupic. Czesto przylapywala sie na tym, ze bezmyslnie wbija wzrok w stronice, nie widzac na niej zadnego slowa albo zaczyna cos mowic do Aviendhy, dopiero poniewczasie przypominajac sobie, ze siostry juz nie ma. Czula sie strasznie samotna, co bylo absurdalne. Sephanie stala w kacie na wypadek, gdyby czegos potrzebowala. Osiem gwardzistek strzeglo drzwi do apartamentow, a jedna z nich, Yurith Azeri, byla mistrzynia sztuki konwersacji, kobieta swietnie wyksztalcona, choc unikala rozmow o wlasnej przeszlosci. Aviendhy zadna nie potrafila jednak zastapic. Kiedy wiec do pokoju wsunela sie Vandene, a jej sladem Kristian i Zarya, powitala ich widok z ulga. Odziane na bialo kobiety zatrzymaly sie przy drzwiach, na ich twarzach zastygl wyraz typowej pokory. Blada Kristian z rekoma zaplecionymi w talii, nietknieta jeszcze Rozdzka Przysiag, wygladala na kobiete w srednim wieku, Zarya z nakrapianymi zrenicami i zakrzywionym nosem sprawiala wrazenie znacznie mlodszej. W rekach trzymala cos zawinietego w bialy recznik. -Wybacz, ze przeszkadzam - zaczela Vandene, a potem urwala i zmarszczyla brwi. Mimo charakterystycznego dla Aes Sedai braku sladow przezytych lat twarz Zielonej siostry w jakis sposob mimo wszystko sprawiala stare wrazenie. Rysy jej oblicza zmienialy sie, raz miala dwadziescia lat, raz czterdziesci, nastepnym z kolei razem cos miedzy jednym a drugim. Moze to te ciemne oczy, lsniace, glebokie i zbolale, ktore zbyt wiele widzialy. Otaczala ja atmosfera zmeczenia. Trzymala sie prosto, ale widac bylo, ze zaraz moze sie przewrocic. - To nie moja sprawa, rzecz jasna - podjela delikatnie - ale czy istnieja jakies powody, ze przepelnia cie taka ilosc Mocy? Na korytarzu uznalam, ze moze splatasz jakis niezwykle skomplikowany wzor? Elayne drgnela i zrozumiala, ze dzierzy prawie tyle saidara, ile mogla bezpiecznie zaczerpnac. Jak to sie stalo? Nie pamietala, by czerpala wiecej. Pospiesznie wypuscila zrodlo, i kiedy Moc uplywala, wypelnil ja znajomy zal, a swiat na powrot stal sie... zwyczajny. W jednej chwili powrocily wahania nastrojow. -Nie przeszkadzasz mi - powiedziala rozdraznionym glosem, odkladajac ksiazke na blat stolu. Nie przeczytala nawet trzech stron. -Mozemy wiec porozmawiac na osobnosci? Elayne skinela glowa - to nie byla sprawa tej przekletej kobiety, ile Mocy zaczerpnela; rownie dobrze jak Elayne znala niepisane reguly, o ile nie lepiej - i odeslala Sephanie do przedpokoju, gdy tymczasem Vandene splatala zabezpieczenia przed podsluchem. Mimo gotowych juz zabezpieczen Vandene zaczekala, az drzwi zamkna sie za pokojowka. Dopiero potem przemowila: -Reanne Corly nie zyje, Elayne. -Och, Swiatlosci, nie. - Rozdraznienie przeszlo w szloch, ktory wyrwal sie z gardla. Elayne pospiesznie wyciagnela z rekawa koronkowa chusteczke, by obetrzec strumienie lez plynace po policzkach. Przeklete fanaberie znowu sie odezwaly, niemniej Reanne z pewnoscia zaslugiwala na lzy. Tak bardzo chciala zostac Zielona Ajah. - Jak to sie stalo? - Zeby sczezla, znowu ten belkot! Vandene nie uronila lzy. Byc moze wyplakala juz oczy. -Spalila ja Moc. Ktokolwiek to uczynil, uzyl znacznie wiecej, niz bylo trzeba. Wszedzie, na jej ciele i w pokoju, bylo pelno pozostalosci saidara. Morderczyni chciala miec pewnosc, ze wszyscy dowiedza sie, jak zginela. -To nie ma sensu, Vandene. -Moze jednak ma. Zarya? Saldaeanka polozyla male zawiniatko na stole i odwinela, ukazujac misternie wyrzezbiona drewniana lalke. Byla bardzo stara, prosta sukienka zetlala, z buzi odchodzila farba, brakowalo oka, polowa ciemnych wloskow zniknela. -Nalezala do Mirane Larinen - powiedziala Zarya. - Derys Nermala znalazla ja za kredensem. -Nie rozumiem, co zgubiona lalka Mirane moze miec wspolnego ze smiercia Reanne -powiedziala Elayne, ocierajac oczy. Mirane byla jedna ze zbieglych Kuzynek. -Tylko to... - odpowiedziala Vandene. - Kiedy Mirane udala sie do Wiezy, ukryla lalke, poniewaz uslyszala, ze wszystko, co posiada, zostanie spalone. Po swej relegacji odnalazla lalke i wszedzie nosila ze soba. Wszedzie. To przerodzilo sie w dziwactwo, gdziekolwiek zatrzymywala sie na dluzej, chowala tam lalke. Nie pytaj dlaczego. Ale gdyby uciekla, nie zostawilaby jej. Wciaz trac dlonmi oczy, Elayne odchylila sie w foteliku. Szlochy przeszly w pociaganie nosem, ale oczy wciaz wzbieraly lzami. -A wiec Mirane nie uciekla? Zostala zamordowana, a jej cialo... usunieto. - Zabrzmialo to makabrycznie. - Myslisz, ze z pozostalymi rzecz miala sie tak samo? Ze wszystkimi? Vandene pokiwala glowa i na moment zgarbila szczuple ramiona. -Tego sie wlasnie obawiam - powiedziala, prostujac sie. - Spodziewam sie, ze wskazowek nalezalo szukac wsrod pozostawionych przez nie rzeczy, ukochanych skarbow jak ta lalka, ulubionych detali bizuterii. Morderczyni chciala, zebysmy myslaly, ze sprytnie zaciera slady swych zbrodni, ale nie jest az tak bardzo sprytna, tylko mysmy okazaly sie nie dosc sprytne, zeby znalezc te wskazowki, dlatego postanowila zaaranzowac cos bardziej bezczelnego. -Zeby przerazic Kuzynki i sklonic do ucieczki - mruknela Elayne. Taki cios nie bedzie dla niej smiertelny, niemniej skaze ja znowu na laske Poszukiwaczek Wiatru, a one z kazda chwila stawaly sie coraz mniej chetne do pomocy. - Ile z nich juz wie? -Teraz juz wszystkie, jak sadze - sucho odparla Vandene. - Zarya kazala Derys nic zadnej nie mowic, ale tamta zbyt lubi brzmienie wlasnego glosu. -To jest chyba wymierzone we mnie i ma pomoc Arymilli zdobyc tron, ale dlaczego ktorejs z Czarnych siostr mialoby na tym zalezec? Nie potrafie sobie wyobrazic, by wsrod nas byly dwie morderczynie. Przynajmniej rozwiazuje to kwestie winy Merilille. Porozmawiaj z Sumeko i Alise. Tylko one moga sprawic, zeby pozostale nie spanikowaly. - W rozumieniu Rodziny Sumeko zajmowala miejsce w hierarchii zaraz po Reanne, a choc Alise stala znacznie nizej, byla kobieta o znacznych wplywach. - Od tej chwili zadna z nich nie moze byc sama, nawet na moment. Zawsze niech sie trzymaja po dwie, trzy, a najlepiej cztery. I ostrzez je, by zwracaly uwage na Careane i Sareithe. -Tego bym nie doradzala - szybko wtracila Vandene. - W grupach powinny byc bezpieczne, a wiesci o tym z pewnoscia dotra do Careane i Sareithy. Ostrzec przed Aes Sedai? Kuzynki zrezygnuja w jednej chwili. - Kristian i Zarya uroczyscie pokiwaly glowami. Po krotkiej chwili Elayne niechetnie przystala na koniecznosc dalszego dochowanie tajemnicy. Rodzina powinna byc bezpieczna w grupach. -Niech Chanelle dowie sie o Reanne i pozostalych. Nie potrafie sobie wyobrazic, co mialoby grozic Poszukiwaczkom Wiatru... a ich strata nie dotknelaby mnie tak jak strata Rodziny... ale czy nie byloby wspaniale, gdyby pod wplywem tych wiesci, same zdecydowaly sie odejsc? Nie oczekiwala, ze tak sie to skonczy - Chanelle nade wszystko bala sie powrotu na statki Ludu Morza bez korzysci gwarantowanych umowa - ale gdyby... Byloby to jasne swiatelko w pod kazdym innym wzgledem mrocznym tunelu dzisiejszego dnia. Przynajmniej niemozliwe, by mialo zdarzyc sie cos jeszcze gorszego. Mysl ta przejela ja chlodem. Swiatlosci, spraw, zeby sie nie zdarzylo. Arymilla skrzywila sie i odsunela talerz gulaszu. Zaproponowano jej juz lozka, w jednym z nich spedzi noc - Arlene, jej pokojowka, wlasnie dokonywala wyboru; dobrze wiedziala, co lubi jej pani - i najmniejsza rzecza, jakiej oczekiwala, byl przyzwoity posilek, a tu baranina okazala sie tlusta i zdecydowanie nadpsuta. Ostatnimi czasy zdarzalo sie to doprawdy nazbyt czesto. Tym razem kucharz nie uniknie chlosty! Nie wiedziala, do ktorego ze szlacheckich orszakow nalezal, ale mial byc najlepszy - najlepszy! - co jednak w niczym jej nie powstrzyma. Zostanie wychlostany dla przykladu. A potem oczywiscie oddalony. Ukaranemu kucharzowi nie mozna bylo juz zaufac. Nastroje w namiocie byly nieszczegolnie podniosle. Kilkoro sposrod obecnej w obozie szlachty oczekiwalo na zaproszenie do kolacji, ale zadne z nich nie mialo stosownie wysokiej pozycji. Zaczynala juz zalowac, ze mimo wszystko nie zaprosila ktoregos, nawet ktoregos z wasali Naean lub Elenii. Ich obecnosc moglaby dostarczyc odrobiny rozrywki. Przy stole zgromadzili sie najblizsi sojusznicy, a atmosfera niczym na stypie. Coz, tyczkowaty, stary Nasin - z potargana, przerzedzona i siwiejaca czupryna - jadl jak wilk, najwyrazniej nie zwracajac uwagi na kondycje miesa i od czasu do czasu po ojcowsku gladzil ja po rece. Usmiechala sie don niczym posluszna corka. Duren zalozyl na wieczor jeden ze swoich haftowanych w kwiaty kaftanow. Stroj, w ktorym kobieta moglaby sie pokazac! Na szczescie wszystkie jego lubiezne usmiechy adresowane byly do siedzacej obok Elenii - za kazdym razem miodowlosa kobieta wzdrygala sie, a jej lisia twarz bladla, gdy napotykala jego spojrzenie. Cieszyla sie dominujaca pozycja w Domu Sarand, prawie jakby to ona byla Glowa Domu, a nie jej maz, niemniej bala sie, ze Arymilla pozwoli Nasinowi zrobic z nia, co zechce. Szantaz nie byl juz konieczny, ale na wszelki wypadek lepiej jej nie popuszczac smyczy. Tak, Nasin najwyrazniej swietnie sie bawil swoimi daremnymi zalotami wobec Elenii, niemniej pozostali siedzieli w ponurym milczeniu. Ledwie tkneli jedzenie i tylko dwojka sluzby wciaz napelniala puchary. Nigdy nie ufala cudzej sluzbie. Przynajmniej wino nie skwasnialo. -Moim zdaniem powinnismy przypuscic mocniejszy szturm - mruczal pijackim glosem Lir, Glowa Domu Baryn. Byl zylastym mezczyzna, a na kaftanie nosil odciski od rzemieni zbroi i zawsze palil sie do bitki. Subtelnosc byla dla niego pustym slowem. - Moi szpiedzy donosza, ze kazdego dnia coraz wiecej ludzi przybywa do miasta przez te ich "bramy". - Pokrecil glowa i mruknal cos pod nosem. Naprawde wierzyl w te plotki o dziesiatkach Aes Sedai w Krolewskim Palacu. - Przez te wszystkie drobne ukaszenia tracimy tylko ludzi. -Zgadzam sie - poparla go Karind, zabawiajac sie wielka zlota szpilka, z emaliowanym Czerwonym Lisem Anshar w biegu, ktora przypiela do lona. Byla chyba w tym samym stopniu pijana co Lir. Rysy kwadratowej twarzy rozlewaly sie. - Musimy naciskac na nich, zamiast tracic ludzi. Kiedy juz pokonamy mury, nasza przewaga liczebna wezmie gore. Usta Arymilli sie zacisnely. Mogliby okazac choc cien szacunku kobiecie, ktora wkrotce zostanie krolowa Andoru, zamiast wciaz sie z nia sprzeczac. Niestety, Baryn i Anshar nie byli z nia zwiazani rownie mocno co Sarand czy Arawn. W przeciwienstwie do Jarida i Naean, Lir i Karind poparli ja, ale bez stosownej pisemnej rezolucji. Zreszta odnosilo sie to rowniez do Nasina, ale o jego poparcie byla spokojna. Owinela go sobie wokol palca niczym pierscionek. Usmiechnela sie z wysilkiem i postarala nadac glosowi jowialne brzmienie. -Tracimy najemnikow. A po coz innego sa najemnicy jak nie po to, by umierac zamiast naszych zbrojnych? - Uniosla puchar i mezczyzna w zdobnej srebrem niebieskiej liberii natychmiast podbiegl, by go napelnic. Po prawdzie to tak sie spieszyl, ze uronil krople na jej dlon. Widzac grymas, natychmiast wydobyl z kieszeni chusteczke i wytarl plamke, nim zdazyla cofnac reke. Wlasna chusteczka! Swiatlosc jedna wiedziala, gdzie mogl przebywac ten brudny skrawek materii, a on dotknal nim jej reki! Kiedy wycofywal sie, klaniajac i mamroczac przeprosiny, usta mu drzaly ze strachu. Niech skonczy sluzbe przy posilku. Pozniej bedzie czas, by sie go pozbyc. - Bedziemy potrzebowali wszystkich naszych zbrojnych, kiedy wyrusze przeciwko pogranicznikom, prawda Naean? Naean drgnela jak ukluta szpilka. Szczupla i blada, w zoltych jedwabiach haftowanych na staniku srebrnymi symbolami Potrojnego Klucza Arawn, ostatnio wygladala na wycienczona; niebieskie oczy byly podkrazone, wyzieralo z nich zmeczenie. Spowijajaca ja dawniej atmosfera niefrasobliwej wyzszosci gdzies zniknela. -Oczywiscie, Arymillo - powiedziala pokornie i wychylila puchar do dna. Dobrze. Ja i Elenie miala w garsci, niemniej dobrze bylo od czasu do czasu sprawdzic, czy ktoras nie przypomniala sobie o wlasnej dumie. -Jezeli Luan i pozostali nie udziela ci poparcia, co ci przyjdzie ze zdobycia Caemlyn? - Sylvase, wnuczka i dziedziczka Nasina, odzywala sie tak rzadko, ze to pytanie bylo niczym grom z jasnego nieba. Mocno zbudowana, niezbyt ladna, zazwyczaj patrzyla na swiat zamglonym wzrokiem, ktory teraz wszakze zdawal sie raczej ostry. Wszyscy zagapili sie na nia. Zupelnie jej to nie zbilo z tropu. Obracala w dloniach puchar, ale wedle obliczen Arymilli dopelniano jej go tylko raz. - Jezeli i tak musimy sie zmierzyc z pogranicznikami, czy nie lepiej przyjac propozycje rozejmu od Luana, by Andor mogl wystawic w pole cale swe sily? Arymilla sie usmiechnela. Miala ochote uderzyc te idiotke. Ale to by rozgniewalo Nasina. Upieral sie, by Arymilla przetrzymywala ja w "goscinie", poniewaz w ten sposob nie mogla spiskowac na rzecz jego usuniecia - chyba do pewnego stopnia zdawal sobie sprawe, ze postradal rozum; niemniej wciaz kurczowo czepial sie swej pozycji, ktora chcial zatrzymac do smierci i... kochal ja przeciez. -Ellorien i niektorzy z pozostalych jeszcze do mnie przyjda, dziecko - odparla gladko. Ale wymagalo to od niej pewnego wysilku. Co sobie wyobrazala ta dzierlatka, ze kim niby jest? - Aemlyn, Arathelle, Pelivar. Wszyscy maja urazy wobec Trakand. - Oczywiscie, ze przyjda, gdy tylko Elayne i Dyelin zostana usuniete. Te dwie nie przezyja upadku Caemlyn. - Kiedy zdobede miasto, bede ich miala w garsci. Troje sposrod poplecznikow Elayne to jeszcze dzieci, a Conail Northan jest niewiele wiecej niz chlopcem. Ufam, ze bez trudu przekonam ich do opublikowania stosownej rezolucji. - A jesli jej sie nie uda, to pan Lounalt z pewnoscia ich przekona. Wielka szkoda, jesli trzeba bedzie wydac dzieci w jego rece i na pastwe jego rzemieni. - Wieczorem tego dnia, gdy padnie Caemlyn, bede juz krolowa. Nieprawdaz, ojcze? Nasin rozesmial sie, rozpryskujac po stole kesy na poly przezutego gulaszu. -Tak, tak - mowil, glaszczac dlon Arymilli. - Sluchaj swojej ciotki, Sylvase. Rob, co ci kaze. Wkrotce bedzie krolowa Andoru. - Po chwili jednak usmiech zniknal, a w glos wkradly sie dziwne tony. Cos, jakby... blaganie. - Pamietaj, po mojej smierci zostaniesz Glowa Domu Caeren. Po mojej smierci. Bedziesz Glowa Domu. -Jako rzeczesz, dziadku - mruknela Sylvase, na moment sklaniajac glowe. Kiedy podniosla wzrok, jej oczy byly rownie martwe co zawsze. Ostry blysk sprzed chwili musial stanowic igraszke swiatla. Jasna sprawa. Nasin mruknal cos nieartykulowanego i powrocil do pozerania gulaszu. -Najlepszy, jaki jadlem juz od wielu dni. Mysle, ze poprosze o nastepny talerz. Wiecej wina, czlowieku. Nie widzisz, ze mam pusty puchar? Cisza zalegajaca nad stolem nagle zaczela byc krepujaca. Przeblyski rozumu u Nasina zazwyczaj wywieraly taki skutek. -Dalej twierdze - powiedzial na koniec Lir, ale chyba tylko po to, zeby przeszkodzil mu krepy zbrojny z czterema Srebrnymi Ksiezycami Marne na piersi, ktory wlasnie wszedl do namiotu. Uklonil sie z szacunkiem, a potem okrazyl stol, podszedl do Arymilli i szepnal jej do ucha: -Pan Hernvil prosi o slowo na osobnosci, moja pani. Wszyscy procz Nasina i jego wnuczki zaczeli udawac, ze interesuje ich wylacznie zawartosc pucharow i ze z pewnoscia nie zamierzaja podsluchiwac. Nasin dalej jadl. Ona obserwowala Arymille z pozbawiona wyrazu twarza. Ten ostry blysk musial byc tylko gra swiatel. -Wroce za moment - oznajmila Arymilla, wstajac. Dlonia wykonala gest wskazujacy na jedzenie i wino. - Bawcie sie dobrze, poki nie wroce. Bawcie sie. Lir zawolal o wino. Na zewnatrz nawet sie nie zatroskala, by uniesc spodnice i uniknac zabrudzenia ich blotem. Arlene i tak musiala je czyscic, co wiec znaczy odrobina brudu wiecej? W niektorych namiotach palilo sie swiatlo, ale zasadniczo oboz byl ciemny, jedynie pod sierpem ksiezyca. Jej sekretarz, Jakob Hernvil, czekajacy niedaleko namiotu w prostym kaftanie, przyswiecal sobie latarnia, ktora rozlewala wokol zolta kaluze swiatla. Maly, szczuply, jakby wszelki tluszcz zen wygotowano. Ale najwazniejsza jego cecha byla przyrodzona dyskrecja, ktora ona jeszcze podsycala sumami tak duzymi, ze chyba tylko najwieksze lapowki moglyby go sklonic do zdrady, znacznie wieksze, nizby ktokolwiek chcial zaproponowac skrybie. -Wybacz, ze przerywam ci posilek, moja pani - oznajmil, klaniajac sie - ale pewien bylem, ze zechcesz natychmiast o tym uslyszec - tak gleboki glos u tak drobnego mezczyzny zawsze zaskakiwal. - Zgodzili sie. Ale najpierw chca zobaczyc cala sume w zlocie. Jej usta zacisnely sie, jakby kierowane wlasna wola. Cala sume. Miala nadzieje, ze wystarczy najpierw zaplacic polowe. A potem ktoz osmieli sie wysuwac zadania splaty dlugu wobec krolowej? -Napisz list do pani Andscale. Z rana go podpisze. - Przekaz takiej ilosci zlota potrawa wiele dni. A jak dlugo powolanie zbrojnych pod bron? Te rzeczy nigdy jej nie interesowaly. Lir moglby jej powiedziec, ale nienawidzila ujawniac swych slabych stron. - Powiedz im, ze od jutra za tydzien, z dokladnoscia do dnia. To powinno wystarczyc. Za tydzien Caemlyn bedzie jej. Tron bedzie jej. Arymilla z Laski Swiatlosci, krolowa Andoru, Obronczyni Dziedziny, Protektorka Ludu, Glowa Domu Marne. Usmiechajac sie, wrocila do namiotu, by przekazac pozostalym wspaniale wiesci. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/