ANDRE NORTON Klucz spoza czasu CZASU TOM IV CYKLU ROSS MURDOCK (Tlumacz: Dariusz Kopocinski) 1. SWIAT LOTOSOW Rozany odcien ubarwil blade niebo, ciemniejsze nad linia horyzontu, gdzie morze dotykalo oblokow poprzecinanych teczowymi smugami. Ten sam kolor powlekal fale oceanu, uslane szkarlatnymi pregami dryfujacych wodorostow. Swiat, skapany w zlotych promieniach slonca, znal jedynie lagodne wiatry, spokoj... i slodkie nierobstwo.Ross Murdock wychylil sie poza krawedz polki skalnej, skad rozposcieral sie widok na plaze pokryta drobnym rozowawym piaskiem, pelnym lsniacych krystalicznych "muszelek" - choc kto wie, czym naprawde byly te delikatne, zlobkowane, jajowate twory. Nawet fale rozbijaly sie o brzeg ospale. Powiew bryzy rozdmuchiwal Murdockowi wlosy, glaskal i piescil jego opalone, polnagie cialo. Nie docieral jednak w glab ladu i nie wprawial w ruch roslin zwanych przez ziemskich osadnikow "drzewami", ktore mialy jednak w miejsce normalnych galezi olbrzymie azurowe liscie. Zwyczajny krajobraz Hawaiki - swiata nawiazujacego nazwa do dawnego polinezyjskiego raju - nie mial na pozor zadnych wad, moze procz jednej malo istotnej niedogodnosci: byl zbyt idealny, przyjazny i kuszacy. Dlugie, monotonne dni wywolywaly w czlowieku rozleniwienie, proponowaly zycie bez wysilku. Gdyby nie tajemnica... Napotkany przez ziemskich kolonizatorow swiat nie odpowiadal zarejestrowanym na tasmie obrazom, ogladanym przed wyprawa. Ta starozytna podrozna tasma byla rownoczesnie mapa, przewodnikiem i zbiorem informacji. Swego czasu Ross bral udzial w pladrowaniu magazynow na nieznanej planecie, gdzie natknal sie na gore podobnych tasm. Musialy byc niegdys mapami nawigacyjnymi, pomocnymi nieznanej rasie lub rasom krolujacym na gwiezdnych szlakach przed dziesiecioma tysiacami lat w rachubie jego swiata - pomocnymi cywilizacji, ktora dawno powrocila w mroki barbarzynstwa. Po ich przypadkowym znalezieniu tasmy zostaly poddane badaniom naukowcow, laborantow i kryptologow, najwybitniejszych umyslow epoki, a potem rozdzielone droga losowania pomiedzy wiele podejrzliwych organow, sprawujacych wladze nad Ziemia. Wplotlo to w eksploracje kosmosu watki zalosnych rywalizacji i zadawnionych nienawisci. To za sprawa jednej z tych tasm ich statek wyladowal na Hawaice, w swiecie plytkich morz i archipelagow, ktore zastapily stale kontynenty. Coz z tego, ze grupie osadnikow wpojono cala wiedze zawarta na tasmie, skoro pozniej wyszlo na jaw, iz wiekszosc tych informacji nie odpowiada prawdzie?! Rzecz jasna, nikt sie nie spodziewal napotkac tu miast i kultury zachowanej od zamierzchlych czasow. Jednak w dodatku zaden ciag wysp nawet w przyblizeniu nie odpowiadal widniejacym na mapach zarysom i na razie nie znaleziono dowodow, by rozumne istoty kiedykolwiek przemierzaly, zamieszkiwaly czy kultywowaly te przepiekne, uspione atole. Co sie wiec stalo z ukazana na tasmie Hawaika? Prawa dlon Rossa potarla pokrywajace lewa reke wypukle blizny, trwala pamiatke spotkania z gwiezdnymi wedrowcami w przeszlosci jego wlasnego swiata. Rozmyslnie oparzyl wtedy cialo, aby rozerwac wiezy mentalnej kontroli, jakie na niego nalozono. Tak zaczela sie bitwa, z ktorej wyniosl innego rodzaju blizne: nieprzyjemne uczucie na mysl o tamtej trwodze, kiedy to Ross Murdock, zawadiaka i buntownik skazany w swojej epoce na banicje, Ross Murdock, uwazajacy siebie za niepokonanego twardziela, zahartowanego dodatkowo w czasie szkolenia jednostek agentow czasu, musial stawic czolo sile, ktorej nie rozumial, a ktorej nienawidzil i bal sie instynktownie. Odetchnal teraz pelna piersia, wdychajac wraz z wiatrem zapach morza i aromaty roslin, obce, lecz przyjemne. Tak latwo sie odprezyc, poddac kojacym, delikatnym rytmom tej planety, na ktorej nie natrafili na zadna skaze, zadne niebezpieczenstwo czy niedogodnosc. A przeciez... byli tu kiedys ci drudzy, bezwlose istoty w blekitnych kombinezonach, nazwane przez niego "Lysawcami". Co tu sie wowczas wydarzylo...? Lub pozniej? Czarna glowa, brazowe ramiona i wiotkie cialo zmacily leniwie szemrzace fale. Polyskujaca ogniscie w sloncu maska zakrywala twarz. Dwie dlonie odslonily duze ciemne oczy, zaokraglony, choc mocno zarysowany podbrodek i usta stworzone raczej do smiechu niz do dasow. Karara Trenem z Alii, wywodzaca sie z rodu boskich naczelnikow Hawaiki, byla przesliczna dziewczyna. Ross jednak patrzyl na nia ze wzgarda i chlodem graniczacym z wrogoscia, kiedy wkladala maske do wlasciwej przegrodki w skrzelopaku. Zatrzymala sie na lekko rozstawionych nogach pod skalna polka i figlarnie skrzywila usta. -Czemu nie zejdziesz? Woda jest cudowna! - zawolala zaczepnie. -Idealna. Jak cala reszta - odpowiedzial cierpko i z wyczuwalna irytacja. - Znowu zabraklo szczescia? -Znowu - przyznala Karara. - Nawet jesli istniala tu kiedys cywilizacja, zaginela tak dawno, ze nie znajdziemy po niej zadnych sladow. Dlaczego po prostu nie wybierzesz odpowiedniego miejsca i nie wyslesz sondy na chybil trafil? Ross zmarszczyl brwi. Bal sie, ze straci cierpliwosc i nie zapanuje nad jezykiem. -Poniewaz zostal nam tylko jeden probnik. Gdy go juz raz ustawimy, nie damy rady latwo przetransportowac go w inne miejsce, a wiec musimy byc pewni, ze w ogole warto zagladac w przeszlosc. Karara zaczela wyzymac wode z dlugich wlosow. -No coz, mimo dlugich badan... ciagle nic. Nastepnym razem sam sie pofatyguj. Tino-rau i Taua nie sa jakimis dziwadlami. Lubia towarzystwo. Wsunela do ust dwa palce i zagwizdala. Z wody wyjrzaly dwie blizniacze glowy ze spiczastymi nosami i pyszczkami o kacikach uniesionych jak w milym usmiechu skierowanym do stojacych na brzegu ludzi. Dwa delfiny - ssaki, ktorych dalecy przodkowie wybrali zycie w wodzie - odgwizdaly, tak wiernie nasladujac sygnal dziewczyny, ze zabrzmialo to jak echo. Kilka lat temu inteligencja tego gatunku zadziwila ludzi, prawdziwie nimi wstrzasnela. Eksperymenty, szkolenia i wspoldzialanie zrodzily wiez pozwalajaca otoczonym zewszad woda przedstawicielom rodzaju ludzkiego uzyskac dodatkowe oczy, uszy i umysly zdolne do wnikliwego obserwowania, dokonywania ocen i skladania raportow dotyczacych srodowiska, w ktorym istoty dwunozne czuly sie skrepowane. Jednoczesnie przeprowadzano tez inne doswiadczenia. Niewygodne, opancerzone skafandry z poczatkow dwudziestego wieku pozwolily czlowiekowi rozpoczac penetracje nowego, pelnego zagadek swiata; potem kombinezon pletwonurka umozliwil mu w tym swiecie jeszcze wieksza swobode ruchow. Teraz, wraz z pojawieniem sie skrzelopakow, ktore czerpaly z wody potrzebny tlen, nawet lekkie butle odstawiano do lamusa historii. Wciaz jednak pozostawaly glebie, w ktore czlowiek nie wazyl sie opuszczac, choc bardzo chcial poznac ich sekrety. Tam wlasnie wedrowaly delfiny, istoty myslace, nie glupsze od ludzi, choc trudno bylo sie pogodzic z tym ostatnim faktem. Zdenerwowanie Rossa, choc sam uznawal je za nieuzasadnione, nie mialo zwiazku z Tino-rau czy Taua. Uwielbial te chwile, kiedy zakladal skrzelopak i nurkowal w morzu u boku tej pary srebrzysto-czarnych gwardzistow, ktorzy towarzyszyli mu w czasie badan. Jednak Karara... Obecnosc Karary byla zupelnie czyms innym. Jednostki agentow zawsze tworzyli wylacznie mezczyzni. W sklad kazdej z nich wchodzili dwaj osobnicy o uzupelniajacych sie zdolnosciach i temperamentach. Razem przechodzili cwiczenia, dopoki nie stali sie dwiema polowkami zwartej i wydajnej calosci. Zanim zostal znienacka powolany do udzialu w Projekcie, Ross wiodl samotnicze zycie, czesto na bakier z prawem. Byl niestrawnym kesem dla cywilizacji nazbyt uporzadkowanej i "dopasowanej", by mogla tolerowac typy jego pokroju. W ramach projektu poznal jednak innych mu podobnych - ludzi urodzonych niejako poza czasem, o zbyt indywidualnych upodobaniach i zanadto bezwzglednych jak na wymagania epoki, lecz radzacych sobie z latwoscia na niebezpiecznych sciezkach, jakimi sie poruszali agenci czasu. Kiedy poszukiwanie porzuconych statkow kosmitow zakonczylo sie sukcesem, kiedy znaleziono, uruchomiono i zduplikowano pierwszy nietkniety okret, przeszkolonym agentom kazano podrozowac do gwiazd zamiast dokonywac wypadow w przeszlosc. Jeszcze niedawno byl Ross Murdock kryminalista. Potem byli Ross Murdock i Gordon Ashe agenci czasu. Dzisiaj Ross Murdock i Gordon Ashe wykonywali misje nic mniej niebezpieczna niz wszystkie poprzednie, jednak tym razem musieli polegac na Kararze i jej delfinach. -Jutro. - Ross w dalszym ciagu mial zamet w myslach. Draznilo go to niczym ciern wbity w palec. - Jutro poplywam. -Swietnie! - Nawet jesli Karara zauwazyla jego wrogosc, nie wydawala sie nia przejmowac. Ponownie zagwizdala na delfiny, machnela niedbale reka na pozegnanie i ruszyla plaza w kierunku glownego obozu. Ross wybral mniej wygodna droge nad krawedzia klifu. Dlaczego nie mogli znalezc w okolicy tego, czego szukali? Przeciez na starej mapie mniej wiecej w tym miejscu postawiono gwiazdke. Co oznaczala? Miasto? A moze gwiezdny port? Ashe zglosil sie ochotniczo na wyprawe na Hawaike. Zazadal tego przydzialu po zakonczonej katastrofa operacji na Topazie, gdzie grupe smialkow - Apaczow wyslano zbyt wczesnie, by mogli poradzic sobie z potajemnie wybudowana osada Czerwonych. Ross nadal wspominal z bolem tamte miesiace, kiedy tylko major Kelgarries i w pewnym stopniu on sam zdolali zatrzymac Gordona Ashe'a w Projekcie. Fiasko wyprawy na Topaza stalo sie oczywiste, kiedy nie powrocil statek kolonizacyjny. Ashe'a gnebily wyrzuty sumienia, sam bowiem rekrutowal i czesciowo wyszkolil zaginiona jednostke. Wsrod tych, ktorzy wyruszyli pomimo jego stanowczych protestow, byl Travis Fox, towarzysz Ashe'a i Rossa w pierwszej podrozy przez galaktyke wysluzonym, porzuconym przez swoich budowniczych okretem. Czy Travis Fox, archeolog z plemienia Apaczow, dotarl kiedykolwiek na Topaza? A moze bedzie po wieczne czasy wedrowal wraz z cala grupa miedzy swiatami? Czy tez wyladowali na planecie, gdzie jakas wroga forma tubylczego zycia lub Czerwoni zgotowali im odpowiednie przyjecie? Nieznajomosc ich losu bezustannie dreczyla Ashe'a. Nalegal wiec, by pozwolono mu wyruszyc wraz z druga osiedlencza grupa ochotnikow o hawajskim i samoanskim pochodzeniu, by przeprowadzic jeszcze bardziej ekscytujace i niebezpieczne badania. Podobnie jak wyslannicy Projektu wnikali niegdys w przeszlosc Ziemi, tak teraz Ashe i Ross mieli podjac probe odkrycia, zbierajac mozliwie najwiecej wiadomosci o prekursorach wspolczesnych wypraw miedzygwiezdnych, co kryje przeszlosc Hawaiki i jak ten swiat wygladal za dni chwaly galaktycznego imperium. Tajemnica, z ktora sie spotkali po wyladowaniu, wzmogla jeszcze potrzebe odkrywania. Gdyby los sie do nich usmiechnal, ich probnik mogl otworzyc brame w czasie. Konstrukcja zostala bardzo unowoczesniona w porownaniu z tymi przejsciowymi instalacjami, ktore budowano dawniej. Wiedza techniczna odnotowala znaczny postep, gdy ziemskim inzynierom i naukowcom udostepniono zapisy gwiezdnej cywilizacji. Dokonano mnostwa poprawek i uproszczen, wdrazajac w zycie nowa hybrydowa technologie, wysnuta z wiedzy i doswiadczen dwoch kultur odleglych od siebie w czasie o tysiace lat. Kiedy i jesli on lub Ashe - czy tez Karara wraz z jej delfinami - odkryja odpowiedni teren, obaj agenci beda mogli zainstalowac swoj sprzet. Zarowno Ross, jak i Ashe zostali do tego wlasciwie przygotowani. Potrzebowali chocby jednego malego odkrycia, kamienia wegielnego, na ktorym szybko wzniesliby cale mury. Nalezalo jednak odnalezc jakis relikt przeszlosci, bodaj najdrobniejszy slad starozytnych ruin, na ktore mozna byloby nakierowac sonde. Tymczasem od chwili wyladowania plynely dnie, plynely tygodnie i nadal nie natrafiono na zadne znalezisko. Ross przemierzyl skalny grzbiet, wznoszacy sie niby koguci grzebien wzdluz kregoslupa wyspy. U podnoza tego wzniesienia zalozono wioske. Polinezyjscy osadnicy umieli stosowac miejscowe materialy przy budowie charakterystycznych dla ich plemienia domostw i narzedzi. Ta umiejetnosc czerpania z miejscowych dobr byla ogromnie istotna, bowiem ladownie statku miescily tylko ograniczona ilosc zaopatrzenia. Kiedy juz statek wystartuje w powrotna droge, przez kilka lat beda zdani na wlasne sily. Srebrna kula stala na skalnej polce. Pilot i zaloga zwlekali z odlotem w oczekiwaniu na wyniki poszukiwan Ashe'a. Za cztery dni beda musieli wyruszyc do domu, nawet jesli agenci nie zloza raportu o pomyslnym rezultacie swoich staran. Ashe doznawal bolesnego uczucia rozczarowania. Podobnie jak przed szescioma miesiacami, po calej sprawie z Topazem, dreczyly go wyrzuty sumienia i bezsilna wscieklosc. Im dluzej Ross rozmyslal nad sugestia Karary, tym bardziej wydawala mu sie racjonalna. Jesli bedzie polowac wieksza liczba nurkow, zwiekszy sie nieznacznie szansa na odnalezienie istotnej wskazowki. Do tej pory delfiny nie zawiadomily o odkryciu zadnej niebezpiecznej formy podmorskiego zycia czy zagrozen innych niz te, z ktorymi nurek zawsze ma do czynienia w glebinie. Nie brakowalo skrzelopakow, a wszyscy osadnicy umieli dobrze plywac. Zorganizowane lowy powinny pomoc Polinezyjczykom otrzasnac sie z dotychczasowego marazmu i nawyku odkladania wszelkich spraw na potem. Jak dlugo mieli do wykonania konkretne zadania: rozladowanie statku, zalozenie osady, prace zwiazane z rozbudowa bazy - okazywali entuzjazm i zaangazowanie. Dopiero w ciagu ostatnich dwoch tygodni niezauwazalnie ogarnelo ich rozleniwienie, stanowiace poniekad wynik tutejszej atmosfery. Zaczeli znajdowac przyjemnosc w powolniejszym trybie zycia. Ross przypomnial sobie, jak zeszlego wieczoru Ashe porownal Hawaike do legendarnej ziemskiej wyspy, gdzie jej mieszkancy wiedli zywot w polsnie, spozywajac nasiona miejscowej rosliny. Hawaika w szybkim tempie przeistaczala sie dla przybyszow z Ziemi w kraine lotosow. -Najpierw tedy, potem na zachod... - W pomieszczeniu o scianach z palmowych mat Ashe pochylal sie nad stolem zrobionym ze skrzyni. Gdy wszedl Ross, nie podniosl wzroku. Karara zwiesila mokra jeszcze glowe tak nisko, ze czarne blyszczace loki, teraz przylegajace do czaszki, niemal dotykaly kasztanowych, krotko przystrzyzonych wlosow mezczyzny. Studiowali razem mape, jakby mieli przed soba nie znaczki na papierze, ale prawdziwe zatoczki i laguny. -Jestes pewien, Gordon, ze warto po tylu latach porownywac okolice z tasma? - Dziewczyna odgarnela palcami opadajace na oczy wlosy. Ashe wzruszyl ramionami. Wokol ust zarysowaly mu sie zmarszczki, ktorych nie bylo tam jeszcze przed szescioma miesiacami. Poruszal sie dziwnie nerwowo, nie z tak plynnym wdziekiem jak kiedys. Wtedy zadna odleglosc do przebycia w trakcie podrozy w czasie nie wywierala na nim najmniejszego wrazenia, a jego pewnosc siebie dodawala otuchy nowicjuszowi, jakim byl Ross. -Ogolne zarysy tych dwoch wysp przypominaja mi przyladki pokazane tutaj... - Przysunal kolejna mape, sporzadzona na przezroczystej folii, i nalozyl ja na poprzednia. Krawedzie przyladkow znacznie wiekszego ladu pokryly sie idealnie z obecnymi wyspami. Po niegdys rozleglej ziemi, pozniej popekanej i podzielonej, pozostaly atole i zatoczki, te, ktore badali po przylocie na planete. -Od jak dawna?... - zastanawiala sie Karara na glos. - I dlaczego? Ashe potrzasnal ramionami. -Dziesiec tysiecy lat, piec, dwa. - Pokiwal glowa. - Nikt nie ma pojecia. To oczywiste, ze wydarzyl sie tu kiedys kataklizm na skale swiatowa, skoro linia brzegowa ulegla calkowitej zmianie. Moze trzeba poczekac, az statek w drodze powrotnej przywiezie nam smiglowiec lub hydroplan, zebysmy mogli rozszerzyc zakres badan. - Przesunal reke poza granice mapy, majac na mysli cala reszte Hawaiki. -No to poczekamy z rok albo dwa - wtracil Ross. - Nie wiadomo tez, czy Rada uzna nasza prosbe za wystarczajaco uzasadniona. - Powiedzial to bez namyslu, z czystej przekory; zawsze w obecnosci Karary swierzbil go jezyk. Usta Ashe'a drgnely i Ross zdal sobie sprawe z wlasnej pomylki. Gordon potrzebowal wsparcia, a nie recytacji listy przyczyn mogacych sciagnac kleske na ich misje. -Tylko popatrz! - Ross podszedl do stolu i machnal reka obok Karary, wskazujac palcem na mape. - Wiemy przeciez, ze to, czego szukamy, latwo jest przeoczyc, nawet jesli beda nam pomagac delfiny. To za duzy obszar. Nie ulega watpliwosci, ze cokolwiek kryje sie pod woda, zostalo calkowicie obrosniete wodorostami. A gdybysmy tak w dziesieciu rozeszli sie wachlarzem... gdzies stad i szli, dajmy na to, tutaj, w strone ladu, filmujac co ciekawsze miejsca? W razie potrzeby mozna by przeczesac cal po calu caly sektor. Mamy przeciez mnostwo czasu i meskich rak do wykorzystania. Karara zasmiala sie cicho. -Meskich, zawsze meskich, co, Ross? A co z zenskimi rekami? A kto wie, czy my nie mamy lepszego wzroku? Ale ogolnie to niezly pomysl, Gordon. Niech no pomysle... - Zaczela wyliczac na palcach. - PaKeeKee, Vaeoha, Hori, Liliha, Taema, Ui, Ho-no'ura... Ci sa najlepsi w wodzie. Potem ja, ty, Gordon, Ross. A wiec znalazloby sie dziesieciu z bystrymi oczyma. Nie liczac Tino-rau i Tauy. Zabierzmy prowiant i rozbijmy oboz na tej wyspie, ktora przypomina palec zakrzywiony w przyzywajacym gescie. Jakos mi sie wydaje, ze ten przyzywajacy palec zapowiada nam, ze w koncu szczescie. A wiec jak, robimy plan? Ashe wyraznie sie rozluznil, a Ross odzyskal spokoj ducha. Tego wlasnie Gordon potrzebowal - nie sleczenia nad mapami i raportami, wiecznego analizowania marnych tropow. Ashe zwykl dzialac w terenie. Praca przy zakladaniu bazy byla dla niego wyczerpujacym kieratem. Po odejsciu Karary Ross opadl na lozko przy scianie. -Co tu sie wydarzylo? Masz jakis pomysl? - zapytal. Czesciowo powodowala nim rzeczywista chec wyswietlenia tajemnicy, nad ktora tak czesto debatowali, odkad wyladowali na Hawaice, zupelnie zmienionej w porownaniu z mapami, jakimi sie poslugiwali; czesciowo zas pragnal zajac mysli Ashe'a czyms innym niz biezace zmartwienia. - Wojna atomowa? -Calkiem mozliwe. Sa przeciez slady dawnego napromieniowania. Tylko ciagle mi sie zdaje, ze rozwoj tych obcych nie zatrzymal sie na atomie. Zalozmy, po prostu zalozmy, ze potrafili wplywac na pogode, ze naruszyli delikatna rownowage powloki ziemi... Nic nam nie wiadomo o zakresie ich umiejetnosci ani o tym, jak je wykorzystywali. Zalozyli tu kiedys kolonie, inaczej po co bylby im przewodnik na tasmie? Tylko tego jestesmy pewni. -Zalozmy... - Ross polozyl sie na brzuchu i skrzyzowal ramiona pod broda. - Zalozmy, ze moglibysmy odkryc czastke tej wiedzy... Wargi Ashe'a znow sie zacisnely. -Teraz juz musimy podjac to ryzyko. -Ryzyko? -A czy dalbys dziecku jedna z tych broni recznych, ktore znalezlismy w porzuconym statku? -Jasne, ze nie! - prychnal Ross. Zrozumial aluzje. - To znaczy, ze nie jestesmy godni zaufania? Odpowiedz latwo mozna bylo odczytac z twarzy Ashe'a. -Po co wiec ten caly wysilek, to polowanie na klopoty? -Wciaz ten sam problem, nasze utrapienie. Co sie stanie, jesli Czerwoni odkryja cos pierwsi? Pamietaj, ze i oni wygrali kilka planet w loterii tasmowej. Sa niczym pila: my ruszamy tam, oni odwrotnie. Albo uratujemy rase, albo ja stracimy. Pewnie teraz rownie goraczkowo przeczesuja swoje gwiezdne kolonie w poszukiwaniu paru odpowiedzi. -Zatem udamy sie w przeszlosc, jesli zajdzie potrzeba. Coz, chyba moglbym sie obyc bez odpowiedzi, ktore znali Lysawcy. Przyznaje jednak, ze chetnie bym sie dowiedzial, co tutaj zaszlo dwa, piec czy dziesiec tysiecy lat temu. Ashe wstal i rozprostowal ramiona. Po raz pierwszy na jego ustach zagoscil usmiech. -Wiesz co, nawet podoba mi sie ten pomysl z lowieniem ryb przy kiwajacym palcu Karary. Moze ma racje i wreszcie zacznie nam sprzyjac szczescie? Twarz Rossa nie zdradzala zadnych uczuc. Wstal, zeby przygotowac kolacje. 2. SIEDZIBA MANO NUI Tuz pod powierzchnia morza woda byla ciepla. Dziwaczne zycie mienilo sie tymi kolorami, ktore Ross umial nazwac, i takimi, ktorych nie potrafil okreslic. Zamieszkujace oceany Ziemi korale, zwierzeta ukryte pod postacia roslin, a takze rosliny przypominajace ksztaltem zwierzeta mialy tutaj swoje odpowiedniki. Osadnicy nadali im swojsko brzmiace nazwy, chociaz kraby, ryby, ukwialy i wodorosty plytkich lagun i raf nie wygladaly jak lustrzane odbicia stworzen na Ziemi. Klopot w tym, ze wielkie bogactwo zycia mamilo wzrok, odwracalo uwage i odciagalo od biezacej pracy: poszukiwan czegos nienaturalnego, co nie pasowaloby do tego miejsca.Podobnie jak lady upajaly zmysly i rzucaly czar na przybysza z innej planety, tak morze swoim urokiem kazalo zapomniec o obowiazkach. Ross przeplywal opodal pogmatwanego, falujacego gaszczu koronkowych roslin w kolorze przechodzacym od ciemnej, niemal czarnej zieleni do metnego, trudnego do okreslenia odcienia oliwki. Wsrod rozbujanych wachlarzy nurkowaly rybki widma, plywaczki z pletwami o tak przezroczystych cialach, ze mozna bylo dojrzec poprzez blada skore resztki niedawno polknietego posilku. Ziemianie rozpoczeli gruntowne poszukiwania przed polgodzina. Wyskoczyli z lodzi i wystartowali do punktu zbiorki na wyspie w ksztalcie palca - grupa doskonalych nurkow, mezczyzn i dziewczat czujacych sie pod woda niczym u siebie w domu, pragnacych dokonac odkrycia, na ktorym tak bardzo zalezalo Ashe'owi... Jesli w ogole bylo co odkrywac. Na Hawaice tajemnica goni tajemnice, pomyslal Ross, tracajac harpunem przeplywajaca obok kurtyne z wodorostow, ciekaw, co sie pod nia chowa. Tubylcze zycie na tej planecie musialo zawsze funkcjonowac, opierajac sie na srodowisku wodnym. Osadnicy napotkali na wyspach tylko pare gatunkow nieduzych zwierzat. Najwiekszym z nich byl ryjec, istota o tyle podobna do miniaturowej malpy, ze miala tylne nogi przeznaczone do chodzenia i przednie lapy uzbrojone w dlugie pazury przydatne do kopania, a uzywane z rowna zrecznoscia i wprawa jak rece przez ludzi. Bezwlose cialo umialo przybierac, niczym kameleon, barwe ziemi i kamieni, posrod ktorych mieszkalo. Glowa byla osadzona bezposrednio na pochylych ramionach, z pominieciem szyi. Blisko czubka glowy widnialy dwa okragle paciorki oczu, funkcje organu powonienia pelnila prosta pionowa szpara, a kly w szerokim pyszczku z latwoscia miazdzyly okryte skorupa stworzenia - glowny pokarm ryjca. Zwierze wygladalo dosc odpychajaco, przynajmniej dla czlowieka, jednak, zgodnie z dotychczasowymi ustaleniami osadnikow, byla to najwyzsza forma ladowego zycia. Lupem ryjca padaly mniejsze niby-gryzonie, dwa gatunki bezskrzydlych ptakow nurkujacych w wodzie, grupka dziwacznych gadow i wychodzace czasem na lad amfibie. Czy na tym swiecie morz i wysp kwitlo niegdys rozumne zycie? Moze istniala tu tylko galaktyczna kolonia, a przed przybyciem kosmitow planeta nie miala rodzimej populacji? Ross unosil sie ponad ciemna czeluscia, gdzie dno zapadalo sie gwaltownie, tworzac zaglebienie w ksztalcie spodka. Wodorosty falowaly wzdluz krawedzi, nadajac im poszarpany ksztalt, lecz ogolny zarys z czyms sie nieodparcie kojarzyl... Ross zaczal oplywac dziure dookola. Biorac poprawke na znieksztalcenie konturow przez rosliny, ktore tworzyly barylkowate narosle lub na podobienstwo wiez strzelaly ku powierzchni, to miejsce wygladalo z pewnoscia nienormalnie! Zbyt rowne wglebienie mialo regularny zarys. Ross wyzbyl sie watpliwosci. Zaczal opadac w glebie z dreszczykiem emocji, usilujac wypatrzyc oznaki potwierdzajace jego zalozenie. Przez ile lat czy stuleci gromadzilo sie tu powoli podmorskie zycie, rozrastalo sie, obumieralo, dawalo podloze dla coraz to nowych stworzen? Teraz tylko niewyrazne slady swiadczyly o nienaturalnym pochodzeniu dziury. Uchwyciwszy sie jedna reka kawalka hawaikanskiego koralu - gladszego niz odmiana spotykana na Ziemi - Ross siegnal kolba harpuna do najblizszej sciany spodka, probujac rozdzielic dwa krzaki wodorostow, aby sprawdzic, co sie za nimi kryje. Ostrze odskoczylo. Tak delikatne narzedzie nie moglo przebic twardej pokrywy. Ale moze gdy zejdzie nizej, lepiej mu sie poszczesci. Nie przypuszczal, ze otwor bedzie taki gleboki. Swiatlo rozjasniajace zaglebienie zniklo zupelnie. Czerwienie i zolcie ustapily miejsca zieleniom i blekitom w odcieniach, jakich nie znalazloby sie wyzej. Ross wlaczyl wodoszczelna latarke i jasny snop swiatla przywrocil natychmiast dawne kolory. Klab wodorostow, w blasku latarki rozowy, dalej przebarwial sie na ciemnoszmaragdowo, jakby mial kameleonowe zdolnosci ryjcow. Fenomen ten zaciekawil Rossa do tego stopnia, ze naruszyl wazna zasade nurkowania: zaabsorbowany otoczeniem, zapomnial o srodkach ostroznosci. Kiedy wlasciwie dostrzegl ten cien na dole? Czy wtedy, gdy spomiedzy zarosli wyskoczyla znienacka lawica rybek widm? Odprowadzil je swiatlem latarki, a po chwili na skraju swietlnej smugi przemknal nieokreslony ksztalt. Zakolysala sie woda w posepnej otchlani. Ross okrecil sie dokola wlasnej osi i wsparl plecami o sciane uskoku, kierujac latarke na to, co sunelo do gory. Przez dluga, pelna napiecia chwile blask oblewal i wydobywal z mroku istote jakby zrodzona z koszmarow na jego wlasnej planecie. Wreszcie Ross zrozumial, ze potwor jest mniejszy, niz na to wygladal w ciagu tej pierwszej przerazajacej minuty; chyba nie wiekszy od zwyklego delfina. Jako agent, odbyl szkolenie na nawiedzanych przez rekiny morzach Ziemi. Wpojono mu umiejetnosc zachowania sie w obliczu groznych mysliwych z glebin i z oceanicznych dzungli. Ale takie stwory jak ten zamieszkiwaly wylacznie basnie ludzi z jego rasy, jako smoki ze starych legend. Okryty luskami leb z szeroko rozstawionymi slepiami, ktore lypaly w swietle posepnie i nienawistnie, rozwarta paszcza pelna zebow, pysk uzbrojony w rog, dluga falista szyja, a ponizej na wpol widoczne monstrualne cielsko. Ani harpun, ani noz za pasem nie mogl uratowac Rossa; nie smial jednak odwrocic sie plecami do wznoszacej sie glowy. Przylgnal do sciany wneki. Stwor nie spieszyl sie wcale do ataku. Spostrzegl go najwyrazniej i podplywal teraz z opieszaloscia mysliwego, ktory dobrze wie, jak zakoncza sie lowy. Dokuczalo mu chyba swiatlo, a zatem Ross celowal latarka prosto w zle oczy. Szok spowodowany naglym spotkaniem z wolna ustepowal. Ross wsunal pletwe w szczeline, by nie stracic rownowagi, a jego dlon popelzla do pasa, gdzie chowal komunikator dzialajacy na zasadzie sonaru. Wystukal sygnal o pomoc, ktory delfiny mogly przekazac pozostalym nurkom. Kiwajacy sie na boki leb potwora zamarl na wyciagnietej, sztywnej szyi - luskowatym filarze posrodku cylindrycznego wglebienia. Fala ultradzwiekow albo zaskoczyla, albo tez dala do myslenia lowcy i kazala mu miec sie na bacznosci. Ross ponownie wystukal sygnal. Byl coraz mocniej przeswiadczony, ze w przypadku proby ucieczki czeka go zguba, musial wiec zajrzec w oczy niebezpieczenstwu. Uchwycil sie kurczowo wodorostow. Leb potwora zawisl ledwie kilka cali ponizej jego pletw. Znow zobaczyl kolysanie, uniesienie glowy, drzenie przebiegajace wzdluz wezowej szyi, wzburzenie wody. Smok plynal. Ross skierowal snop swiatla dokladnie na srodek pyska. Luski, o ile potrafil dostrzec, nie byly rogowymi plytkami, tylko zachodzacymi na siebie srebrzystymi owalami jak u ryb. A podbrzusze poczwary mozna by chyba przebic harpunem. Jednak swiadom, ze trafiony strzalami z tej broni rekin potrafil przezyc, Ross postanowil atakowac dopiero w ostatecznosci. Powyzej i nieco na lewo widniala niewielka nisza, skad kiedys musiala oderwac sie wieksza kepa wodorostow. Gdyby udalo mu sie tam schronic, kto wie, moze zdolalby powstrzymac zapedy bestii do czasu nadejscia pomocy. Ross poruszal sie z wyjatkowa ostroznoscia. Dlon dotknela brzegu niszy i agent dal nura do wnetrza, o wlos unikajac morderczych zebow szturmujacego smoka. Potwierdzilo sie jego wczesniejsze przypuszczenie: stwor ma zwyczaj nacierac na wszystko, co zechce mu uciec. Prysly nadzieje dotarcia na powierzchnie. Stal teraz w szczelinie, wygladal na zewnatrz i obserwowal leb przecinajacy wode. Gdy wylaczyl latarke, nagle ciemnosci oszolomily gada na kilka cennych sekund. Ross cofnal sie, ile mogl, do miejsca, gdzie ramie dotknelo sliskiej, gladkiej i zimnej powierzchni. Trwoga wywolana tym doznaniem omal nie wypchnela go z powrotem na srodek glebiny. Zaciskajac kurczowo prawa dlon na grocie harpuna, lewa ostroznie badal sciane. Opuszkami palcow muskal rowna powierzchnie tam, gdzie kepa wodorostow zostala wyrwana lub zdarta. Nie mogl ani nie smial odwrocic glowy, ale zdobyl pewnosc, ze sciany tego swoistego spodka zostaly uksztaltowane i umieszczone tu przez jakies rozumne stworzenie. Zwierz tymczasem podplynal wyzej. Unosil sie teraz w wodzie dokladnie naprzeciwko wylotu niszy Rossa. Jego szyja falowala az po sam kadlub. Cialo, u gory masywne, zwezajace sie ku dolowi, nasuwalo Rossowi niejasne skojarzenia. Gdyby ktos zaopatrzyl ziemska foke w glowe gorgony, a jej futro zamienil na luski, efekt bylby podobny. Tyle ze Ross w tej chwili nie patrzyl na foke. Nieznaczne ruchy pletw utrzymywaly potwora w jednym miejscu, jakby znajdowal oparcie na twardej powierzchni. Szyja przygiela sie do tulowia, a leb opadal lukiem, dopoki czubek rogu na pysku nie wskazal na brzuch Rossa. Ziemianin wazyl w dloni harpun. Oczy smoka stanowily doskonaly cel; gdyby stwor przystapil do ataku, Ross strzelilby prosto w te slepia. Zarowno czlowiek, jak i smok tak byli zajeci wstepem do pojedynku, ze zaden nie zauwazyl naglego wzburzenia wody ponad nimi. Polyskujacy, ciemny ksztalt przeszyl ton, mignal za garbatym grzbietem smoka. Niektorzy osadnicy wyksztalcili w sobie znaczna zdolnosc telepatycznego nawiazywania kontaktu z delfinami, lecz mozliwosci Rossa w tym wzgledzie byly nader skromne. Pewien przybywajacej pomocy, znalazl okazje do ataku. Smoczy leb wykonal gwaltowny skret, gdy gad usilowal dostrzec, co sie dzieje za jego dlugim cialem. Jednak nieostra sylwetka delfina zaraz zniknela z pola widzenia. Machniecie glowa kosztowalo potwora utrate rownowagi; cielsko znalazlo sie blizej Rossa. Ziemianin nie wymierzyl dobrze i wypalil za szybko; ostrze minelo wiec glowe smoka. Tylko lina harpuna oplotla szyje bestii, ktora wydawala sie tym speszona. Ross skulil sie w kryjowce i dobyl noza. W starciu z tymi klami noz stanowil dziecinna zabawke, ale nie mial nic innego. Delfin dal nura, nacierajac na gada, lecz tym razem schwycil pyskiem line harpuna i tak nia szarpnal, ze smok zachwial sie jeszcze bardziej i odplynal od Rossa ku srodkowi spodka. Ross dostrzegl, ze dwa delfiny wodza potwora za nos jak matadorzy byki - ani na chwile nie dawaly mu spokoju zrecznymi manewrami. Widocznie ofiary padajace zazwyczaj lupem hawaikanskiej poczwary zachowywaly sie inaczej, stwor zatem nie umial sobie poradzic ze smiala, dokuczliwa taktyka delfinow. Zaden z nich nie dotknal bestii, lecz oba bez ustanku probowaly sprowokowac go do poscigu. Smok krecil sie w kolko, chcac dopasc dreczycieli, ale wciaz pozostawal na wysokosci niszy i raz po raz zwracal leb do Rossa: nie chcial porzucic upatrzonej zdobyczy. Teraz juz tylko jeden z delfinow miotal sie obok. Komunikator umocowany do pasa zawibrowal silnie u boku Rossa, uprzedzajac o przygotowaniach do rozpoczecia kolejnego etapu operacji. Gdzies wysoko zbierali sie jego towarzysze. W odpowiedzi Ross wystukal spiesznie kod swojego sygnalu. Dwa delfiny znow sie zakrzatnely i ostatnia szarza zepchnely potwora na sam srodek krateru. Mignely jeszcze raz, po czym znikly. Smok poplynal do gory, jednak na spotkanie z hawaikanska bestia opadala juz swietlista kula, w ktorej blasku kontury nabieraly ostrosci, a kolory zywych odcieni. Ross uniosl szybko ramie, by zaslonic oczy. Wraz z blyskami swiatla rozchodzily sie w wodzie tak intensywne wibracje, ze zareagowaly nawet jego nerwy, duzo mniej czule niz otaczajacych go zywych organizmow. Zmruzyl oczy za maska. Jakas ryba poplynela ku powierzchni spiralnym ruchem, brzuchem do gory. Wokolo wodorosty wiedly w oczach, kolysaly sie martwo w wodzie. Na mroczne dno zaglebienia zsuwalo sie takze nieruchome cielsko potwora. Bron, udoskonalona na Ziemi do zwalczania rekinow i barakud, dzialala rowniez tutaj, zabijajac znacznie grozniejsze istoty. Ziemianin wydobyl sie z niszy i ruszyl do gory na spotkanie z drugim nurkiem. Ashe schodzil coraz glebiej, a przez ten czas Ross skladal relacje za posrednictwem komunikatora. Delfiny zapuscily sie w otchlan w slad za niedawnym wrogiem. -Popatrz tutaj. - Ross poprowadzil Ashe'a do swojej zbawczej kryjowki i skierowal sie na nia strumien swiatla. Mial racje! W okrywie wodorostow widnialo spore wyzlobienie, pionowy pas dlugi na dwa metry, jednolicie szary. Ashe dotknal znaleziska i krzyknal przez komunikator: -Nareszcie cos mamy! Ale co? Pelna ekipa nurkow przez godzine prowadzila badania, ale mimo specjalistycznej wiedzy Ashe'a w dziedzinie artefaktow i pozostalosci dawnych kultur nadal nie rozwiazali zagadki. Oczyszczenie calego krateru wymagalo wiele wysilku i uzycia narzedzi, jakich nie mieli przy sobie. Osiagnieto postep tylko w szacowaniu rozmiarow i ksztaltu obiektu. Okazalo sie przy tym, ze jego sciany zbudowane sa z materialu, ktory, choc od dawna oblepiany przez morskie zyjatka, nie ulegal korozji. Na szarej powierzchni nie bylo najmniejszego sladu uplywu czasu czy jakichkolwiek zarysowan. Na samym dole znaleziono leze smoka: lukowata wneke obrosnieta wodorostami, przed ktora spoczelo martwe cielsko. Z pomoca delfinow wyciagnieto je na powierzchnie, by poddac ogledzinom na brzegu. Ale ta wneka... Czyzby stanowila element dawnej konstrukcji? Oswietlajac sobie droge latarkami, wplyneli miedzy cienie, lecz zagadka wciaz pozostawala zagadka. Wewnatrz tu i owdzie widzieli skrawki tej samej szarej powierzchni. Ashe wetknal w piasek podloza kolbe harpuna, a przy okazji odkryl kolejne owalne zaglebienie. Ale co to wszystko oznaczalo lub jakie bylo przeznaczenie tego miejsca, mogli tylko zgadywac. -Ustawimy tu probnik? - zapytal Ross. Ashe pokrecil glowa przeczaco. -Trzeba szukac dalej. Poszerzyc krag poszukiwan - wychrypial komunikator. Juz po kilku minutach delfiny meldowaly odnalezienie nastepnych pozostalosci - zauwazyly jeszcze dwa spodki, wieksze od pierwszego, ustawione na dnie w linii prostej, nakierowanej dokladnie na Wyspe Palca Karary. Skrupulatna inspekcja nie natrafila wewnatrz nich na grozne slady zycia; nie wyploszono wiecej smokow. Kiedy Ziemianie wyszli na brzeg Wyspy Palca, aby odpoczac i zjesc poludniowy posilek, jeden z nich wymierzyl krokami dlugosc wywleczonego na plaze potwora. Na ladzie nie stracil on nic ze swojego groznego wygladu. Widzac martwe cielsko, Ross pomyslal, ze chyba ma szczescie, skoro przezyl spotkanie z tym stworem bez zadnego uszczerbku. -Mysle, ze to samotnik - orzekl PaKeeKee. - Drapiezniki tych rozmiarow zeruja zwykle w pojedynke. -To Mano-Nui! - Dziewczyna imieniem Taema z drzeniem w glosie uznala potwora za demona w rekiniej skorze, znanego z legend w jej szczepie. - W tych wodach to prawdziwie krolewski rekin! Tylko czemu nie spotkalismy dotad jego krewniakow? Tino-rau, Taua... niczego nie meldowaly... -Moze dlatego, ze te stwory sa tu bardzo rzadkie, jak twierdzi PaKeeKee - odparl Ashe. - Taki wielki miesozerca musial wytyczyc sobie rozlegly obszar lowny, chociaz slady dowodza, ze od dluzszego czasu przebywal w swoim legowisku. A to oznacza, ze innym przedstawicielom tego samego gatunku nie wolno przekraczac okreslonych granic jego terytorium. Karara pokiwala glowa. -Pewnie polowal raz na jakis czas, jadl do syta, a potem lezal spokojnie i trawil pokarm. Na Ziemi tez zyja wielkie weze, ktore sie podobnie zachowuja. Jeden z nich zaatakowal Rossa na podworku przed domem... -Teraz juz wiemy - Ashe wgryzl sie w owoc - czego sie wystrzegac i jaka bronia to niszczyc. Nie zapominajcie o tym. Czule mechanizmy komunikatorow potrafily rejestrowac wibracje stanowiace ostrzezenie o bliskosci smoka, a kule glebinowe mogly zakonczyc sprawe. -Ma wielka czaszke w porownaniu do reszty ciala. - PaKeeKee kucnal przy glowie lezacej w piasku, tkwiacej na koncu wyprostowanej teraz szyi. Do tej pory Ross przejmowal sie raczej uzbrojeniem tej glowy: klami osadzonymi w poteznych szczekach i rogiem na pysku. Dopiero komentarz PaKeeKee uswiadomil mu, ze luskowata, uwypuklona nad oczodolami czaszka miesci zapewne mozg o duzej pojemnosci. Czyzby stwor obdarzony byl inteligencja? Karara jakby czytala w jego myslach. -Zasada Pierwsza? - rzucila i poszla obejrzec scierwo. Ross zignorowal jej pytanie; nie wiedzial, czy adresowala je do niego, czy tez glosno myslala. Zasada Pierwsza: w najwiekszym mozliwym stopniu chronic tubylcze zycie. Nie tylko formy humanoidalne przejawiaja oznaki wyzszej inteligencji. Na Ziemi slusznosci tej zasady dowodzily delfiny. Tylko czy Zasada Pierwsza oznaczala, ze nalezalo pozwolic potworowi dac sie zjesc, bo moze to byc rozwinieta forma obcej inteligencji? Niechze sobie Karara recytuje tresc Zasady Pierwszej, przyparta plecami do sciany w podwodnej szczelinie, z brzuchem na celowniku smoczego rogu! -Zasada Pierwsza nie wyklucza obrony wlasnej - oswiadczyl spokojnie Ashe. - Ten stwor jest mysliwym. Nikt nie powinien probowac korzystac z technik rozpoznawczych, jezeli jest upatrzony na potencjalna ofiare. Jesli jestes silniejszy lub dorownujesz sila, owszem, wstrzymaj sie i pomysl, czy warto okazywac agresje. Ale w podobnej sytuacji... lepiej nie ryzykowac. -Tak czy owak, daloby sie go chyba sparalizowac, a nie zabijac - odrzekla Karara. -Hej, Gordon! - PaKeeKee odwrocil ku niemu glowe. - Co wlasciwie znalezlismy... procz tego tutaj? -Trudno powiedziec. Wiemy tylko, ze te wglebienia nie powstaly przypadkowo i ze istnieja tu juz od dawna. Czy od poczatku znajdowaly sie pod woda, czy moze lad sie zapadl, tego takze nie wiemy. Tyle ze wreszcie mamy miejsce zdatne do ustawienia sondy. -Bierzemy sie od razu do roboty? - chcial wiedziec Ross. Trawila go niecierpliwosc. Ashe jednak zmarszczyl brwi i potrzasnal glowa. -Nasze miejsce trzeba najpierw dobrze sprawdzic. Nie chcialbym zapoczatkowac reakcji lancuchowej po drugiej stronie czasowego muru. Ross musial mu w duchu przyznac racje. Pamietal jeszcze wydarzenia, ktore sie rozegraly, gdy wladcy galaktyki odkryli bramy czasowe Czerwonych i ruszyli po ich sladach do dwudziestego stulecia, by bezlitosnie zniszczyc kazda instalacje. Pierwotni mieszkancy Hawaiki byli niczym tytani wobec ziemskich pigmejow w dziedzinie zaawansowanych technologii. Niedyskretne uzycie sondy niedaleko ich przyczolkow moglo sprowokowac szybka i straszliwa akcje odwetowa. 3. STAROZYTNI MARYNARZE Na zwirze plazy rozlozyli i usztywnili kamyczkami kolejna mape.-Tu, tu i tu... - Palec Ashe'a wskazywal linie rozbiegajace sie wachlarzowato z trzech bokow Wyspy Palca. Kazda z nich oznaczala zespol trzech podwodnych zaglebien, ulozony prostopadle do linii ladu, ktory byl niegdys, zgodnie z galaktyczna mapa, przyladkiem wiekszego kontynentu. Chociaz Ziemianie odnalezli ruiny - jesli nazwa ta pasowala do podwodnych spodkow - znaczenie tych reliktow przeszlosci nadal pozostawalo wielka niewiadoma. -Ustawiamy tutaj sprzet? - zapytal Ross. - Gdyby choc udalo sie odeslac raport... - Wiedzial, ze wtedy tworcy zalozen projektu szybko nawiazaliby wspolprace i niebawem poplynalby w te strone strumien ludzi i wyposazenia. -Ustawiamy - zadecydowal Ashe. Wyznaczyl punkt pomiedzy dwiema liniami, gdzie rafa zapewniala stabilne podloze. Ledwie podjeto decyzje. Ziemianie wzieli sie do dziela. Zostaly im dwa dni na zainstalowanie probnika i zrobienie kilku zdjec. Potem statek mial odleciec bez wzgledu na to, czy zdaza dostarczyc na poklad konkretne materialy. Ashe i Ross splawiali razem na rafe elementy instalacji, Ui i Karara pomagaly w holowaniu wyposazenia, delfiny, gdy bylo trzeba, popychaly ladunek nosami. Wodne ssaki wykazywaly rowne zainteresowanie jak ludzie, ktorym pomagaly. A w morzu ich pomoc byla nieoceniona. Gdyby delfinom wyksztalcily sie rece, pomyslal Ross przelotnie, pewnie dawno odebralyby wladze - przynajmniej na oceanach - rodzajowi ludzkiemu. Ludzie pracowali z nabyta wprawa. Plywali w maskach pod woda, aby ustawic sonde na wlasciwym miejscu, kierujac jej obiektyw w strone ladu, ku skale przypominajacej paznokiec palca. Kiedy Ashe dokonal ostatnich poprawek i przetestowal kazda bez wyjatku czesc urzadzenia, skinal na nich dlonia. Karara, zywo gestykulujac, zadala jakis pytanie. Komunikator Ashe'a przeslal szyfrowana odpowiedz: -O zmroku. Tak, zmierzch nadawal sie najlepiej do wyslania sondy. Bezpieczenstwo mogla im zapewnic wylacznie mozliwosc widzenia wszystkiego przy rownoczesnym uniknieciu rozpoznania. Ashe nie mial zadnych wskazowek co do historii tych ziem. Kto wie, czy poszukiwania dawnych mieszkancow nie przerodza sie w dlugotrwaly, zmudny proces przeskakiwania przez stulecia, poniewaz aparatura zostala przystosowana do ziemskich okresow. -Kiedy tu byli? - Po wyjsciu na lad Karara wstrzasnela grzywa wlosow i rozpostarla je na ramionach, by wyschly. - Ile setek lat przemierzy nasza sonda? -Raczej tysiecy - skorygowal Ross. - Odkad zaczniemy, Gordon? Ashe starl piasek z kartki notesu wspartego o zgiete kolano i spojrzal na rafe, gdzie ustawili probnik. -Od dziesieciu tysiecy... Wiemy, ze na Ziemi rozbijaly sie wowczas statki wladcow galaktyki. A zatem ich imperium... jesli mozna mowic o imperium... mialo wtedy szeroka sfere wplywow. Moze osiagneli wlasnie szczyt rozwoju cywilizacyjnego, a moze staczali sie juz po rowni pochylej? Watpie, by dopiero wchodzili na wyzyny. Z tego wynika, ze na poczatek to z pewnoscia dobra data. Jesli nie utrafimy w sedno, zawsze mozemy szukac dalej. -Myslisz, ze ta planeta miala kiedykolwiek wlasna populacje? -Niewykluczone. -Ale bez duzych zwierzat. Nie znaleziono zadnych sladow. - protestowala Karara. -Ludzi tez nie, prawda? - Ashe wzruszyl ramionami. - Roznie to mozna tlumaczyc. Zalozmy, ze wybuchla epidemia jakiejs choroby o zasiegu swiatowym i wymarl caly gatunek. Albo zdarzyla sie wojna, w ktorej uzyto niewyobrazalnej broni, by przeobrazic powierzchnie planety... co, moim zdaniem, wlasnie sie wydarzylo. Wiele czynnikow moglo zgladzic rozumne zycie. Moze dopiero po nich takie gatunki jak ryjce rozwinely sie lub ewoluowaly z mniejszych, prymitywniejszych form zycia? -Pamietasz malpoludow, ktorych spotkalismy na pustynnej planecie? - Ross wrocil wspomnieniami do ich pierwszej wyprawy automatycznym statkiem. - Moze i oni kiedys byli ludzmi, a potem ich rasa zaczela ulegac degeneracji? Z drugiej strony, skrzydlaci ludzie mogli w niewielkim tylko stopniu przypominac czlowieka na nizszych szczeblach drabiny ewolucyjnej... -Malpoludy? Skrzydlaci ludzie? - przerwala Karara. - Opowiedzcie! Chociaz nie podobal mu sie wladczy ton dziewczyny, Ross opisal jej ze szczegolami dawne przygody, najpierw na planecie piaskow i zamknietych budowli, gdzie statek zatrzymal sie z powodow, jakich nigdy nie zrozumieli jego pasazerowie, a pozniej w trakcie badan drugiej planety, przypuszczalnie bedacej wczesniej stolica rozleglego gwiezdnego imperium. Tam wlasnie zawarli przymierze ze skrzydlatymi ludzmi, ktorzy mieszkali w olbrzymich budynkach zarosnietej przez dzungle metropolii. -Jednak sami widzicie, ze kogos udalo wam sie znalezc... Tych skrzydlatych ludzi, no i malpoludy. - Polinezyjka popatrzyla na Ashe'a, kiedy Ross zakonczyl opowiesc. - Tutaj znajdziecie tylko ryjce i smoki. Chcialabym wiedziec, czy stanowia pierwszy, czy ostatni szczebel ewolucji. -Czemu? - spytal Ashe. -Nie chodzi o to, ze jestem ciekawa, chociaz to tez. Ale i my mamy swoj poczatek i koniec. Czy wyszlismy z oceanow, zdobywajac wiedze, myslac i czujac po to tylko, by ostatecznie wrocic do poczatkow? Skoro wasi skrzydlaci ludzie sie wspinali, a malpoludy staczaly... - Potrzasnela glowa. - To przerazajace, by w jednej rece trzymac dwa konce sznura zycia. Czy takie podpatrywanie wyjdzie nam na dobre, Gordon? -Ludzie zadawali sobie to pytanie, odkad zaczeli myslec, Karara. Niektorzy mowili "nie", odwracali sie plecami i usilowali tu i owdzie powstrzymac postep wiedzy. Probowali zatrzymac czlowieka na jednym podescie schodow. Tyle ze w nas jest cos takiego, co nie uznaje przestojow bez wzgledu na to, jak slabo jestesmy przygotowani do wspinaczki. Moze bylibysmy tu, na Hawaice, bezpieczni i niczym nie zagrozeni, gdybym dzis wieczor nie poplynal na tamta rafe. Swoim zachowaniem moglem sprowadzic na nas wszystkich wielkie niebezpieczenstwo, a mimo to nie potrafilem sie wahac. A ty bys mogla? -Nie. Tez bym sie nie zawahala. -Jestesmy tu dlatego, ze chcemy wiedziec. Jestesmy ochotnikami, a skoro taka nasza natura, musimy stawiac kolejne kroki. -Nawet jesli prowadza do upadku - dodala cicho Karara. Ashe popatrzyl na nia uwaznie. Dziewczyna wbijala wzrok w morze, gdzie spienione fale wskazywaly polozenie rafy. To, co powiedziala, bylo calkiem zwyczajne, lecz Ross sie wyprostowal, by zlowic spojrzenie Ashe'a. Dlaczego przez moment poczul niepokoj, a jego serce zatrzepotalo lekliwie, zamiast bic miarowo? -Duzo wiem o takich jak wy agentach - podjela Karara. - W czasie szkolenia sporo sie o was nasluchalam. -Wyobrazam sobie. Na pewno roznych przesadzonych opowiesci. - Ashe zasmial sie, lecz w jego wesolosci Ross znalazl nieszczera nute. -Pewnie tak, ale watpie, by prawda byla duzo latwiejsza do przyjecia. Slyszalam rowniez o pewnej regule, ktorej scisle przestrzegacie: nie wolno wam robic niczego, co by zmienilo bieg historii. Powiedzmy jednak, ze bieg historii ulegnie zmianie, a dawna katastrofa zostanie zazegnana. Co w takim przypadku stanie sie z nasza kolonia... teraz i tutaj? -Nie wiem. Jeszcze nigdy nie przeprowadzilismy takiego eksperymentu. ... I nie przeprowadzimy. -Nawet gdy bedzie oznaczal szanse na przetrwanie calej rasy? - naciskala. -Moze powstalyby wtedy dwa swiaty alternatywne. - Wyobraznia Rossa podsuwala mu rozne obrazy. - Zaczelyby odrebne istnienie w punkcie zmiany historii - rozwazal, widzac jej zdziwiona mine. - Jako rezultat dwoch roznych decyzji. -Juz o tym slyszalam! Ale gdyby ci sie udalo, Gordon, wrocic do czasu, kiedy decydowaly sie tu najwazniejsze sprawy, i moglbys powiedziec tubylcom: "Tak, zyjcie!" albo: "Nie, umierajcie!", co bys wybral? -Sam nie wiem. Tak czy inaczej watpie, czy znajde sie kiedykolwiek w podobnym polozeniu. Czemu pytasz? Ciagle wilgotne wlosy skrecila w konski ogon i przewiazala tasiemka. -Bo... bo czuje... Trudno mi to opisac slowami, Gordon. Takiego uczucia czlowiek doznaje w przeddzien jakiegos waznego wydarzenia... Przeczucie, strach, podniecenie. Pozwolcie mi dzis z soba wyruszyc, prosze! Chce to zobaczyc... to znaczy nie Hawaike, ale ten inny swiat o innej nazwie, ten, ktory oni widzieli i poznali! Ross mial sprzeciw na koncu jezyka, ale nie zdazyl go wypowiedziec, bo Ashe kiwal juz glowa na znak przyzwolenia. -W porzadku. Ale pamietaj, ze nie wiadomo, czy dopisze nam szczescie. Lowienie ryb w nurcie czasu to ryzykowna sprawa, dlatego nie badz rozczarowana, jezeli nie trafimy na twoj inny swiat. A teraz chcialbym przez dwie godzinki dac odpoczac starym kosciom. Bawcie sie, dzieci. - Polozyl sie i zamknal oczy. Ostatnie dwa dni usunely polowe cieni z jego pociaglej, sniadej twarzy. Ubylo mu pare lat, pomyslal Ross. Niech no tylko wieczorem los sie do nich usmiechnie, a kuracja Ashe'a bedzie niemal skonczona. -Co tu sie zdarzylo, jak sadzisz? - Karara odwrocila sie plecami do szemrzacych fal. Twarz jej pociemniala. -A skad mialbym wiedziec? Z dziesiec przyczyn przychodzi mi do glowy. -Zaraz uslysze, czy nie moglabym sie zamknac i dac ci swietego spokoju - odparowala. - Chyba tez kochasz dreszczyk emocji zwiazany z odkrywaniem kolejnych swiatow, a moze sie myle? Mamy Hawaike numer jeden, swiat zupelnie dla nas obcy, oraz Hawaike numer dwa, odlegla w czasie, ale nie w przestrzeni. Badajac ja... -Tak naprawde nie bedziemy jej badac - wtracil Ross. -Czemu nie? Czy wasi agenci nie spedzali dni, tygodni, a nawet miesiecy w przeszlosci Ziemi? Co wam broni powtorzyc to tutaj? -Brak przeszkolenia. Nie mamy szans na przeprowadzenie treningu. -Nie bardzo rozumiem. -No coz, na Ziemi nie bylo wcale tak latwo, jak sobie wyobrazasz - zaczal z przekasem. - Tobie sie wydaje, ze tak po prostu przekraczalismy brame i zalatwiali sprawe, dajmy na to, w Rzymie Nerona czy w Meksyku czasow Montezumy. Tymczasem kazdy agent musial zostac najpierw fizycznie i psychicznie przystosowany do epoki, ktora mial zbadac. Potem odbywal trening, i to jaki! - Ross przypomnial sobie meczace godziny spedzone na nauce poslugiwania sie mieczem z brazu, na poznawaniu zasad handlu Beakera, na otrzymywaniu hipnotycznych wskazowek w jezyku martwym od dawna juz wtedy, gdy powstalo jego wlasne panstwo. - Trzeba bylo poznac jezyk, zwyczaje, wszystko, co tylko mozliwe, o tamtym czasie i o twojej falszywej osobowosci. Jeszcze przed probna podroza czlowiek musial byc perfekcyjnie przygotowany. -A tutaj nie bedziesz mial zadnych przewodnikow - zauwazyla Karara, kiwajac glowa. - Tak, teraz rozumiem cala trudnosc. A zatem uzyjecie tylko probnika? -Tak sadze. No, moze pozniej zrobimy wypad za brame. Mamy dosc materialu, by jedna wybudowac. Ale bylby to mocno okrojony program, nie dopuszczajacy mozliwosci wpadki. Zobaczymy, co powiedza wielkoglowi po analizie danych z naszej sondy. Moze wymysla dla nas jakis sposob kamuflazu? -Alez to zajmie lata! -Prawdopodobnie. Ale przeciez plywac uczysz sie w plytkiej wodzie, nie skaczesz od razu z klifu! Rozesmiala sie. -Co racja, to racja! Choc nawet przelotne zerkniecie w przeszlosc moze odslonic rabek wielkiej tajemnicy. Ross odchrzaknal, wyciagnal sie na piasku i poszedl w slady Ashe'a. Jednak za zamknietymi powiekami umysl pracowal pelna para. Z trudem przychodzilo mu zachowac cierpliwosc, ktorej tak potrzebowal. Nie mial nic przeciwko sondom, ale Karara wiedziala, co mowi. Nie wystarczalo uchylic rabka tajemnicy, nalezalo ja gruntownie zbadac. Zachod slonca poglebil roze i uwydatnil czerwienie. Mieli teraz przed soba karmazynowe morze, a za ich plecami cienie tonely w bursztynowych smugach zamiast w ziemskich popielatych szarosciach. Trzy sylwetki ludzkie, dwa delfiny i urzadzenie zamocowane na rafie, moze nawet nie istniejacej w czasach, ktorych szukali. Ashe dokonal ostatnich korekt i wcisnal przycisk. Wpatrywali sie w ekran nie wiekszy od dwoch zlaczonych dloni. Nic, tylko jednolita szarosc! Musieli chyba zle poskladac urzadzenie. Ross dotknal ramienia Ashe'a. Na ekranie cienie zaczely gestniec, ciemniec, a zarazem nabierac ostrosci, az pojawil sie odlegly obraz. Wciaz trwal zachod slonca. Kolory byly jednak bledsze, mniej czerwone i posepne niz te, ktore ich otaczaly teraz. Nie widzieli wyspy, ku ktorej skierowano probnik. Mieli przed soba poszarpana linie brzegowa, a klify wznosily sie wysoko nad pasem plazy. Na tych klifach... Ross nie zdawal sobie nawet sprawy z tego, ze Karara chwycila go za ramie i wbila paznokcie w jego cialo. Prawie nie czul bolu. Nad klifem stala budowla. Masywne mury z kamienia piely sie do gory, tworzac zwienczone wiezycami waly obronne. Na szczycie jednej z wiez zatknieto trojkatny, powiewajacy na wietrze proporzec. Skalisty przyladek siegal nie w ich strone, ale ku polnocy, a zza niego... -Czolno wojenne! - wykrzyknela Karara, lecz Ross podal inna nazwe: -Drakkar! W rzeczywistosci okret nie byl ani jednym, ani drugim. Ani podwojnym czolnem, na jakich wojownicy Pacyfiku lupili sasiednie wyspy, ani tez okretem Wikingow z rzedem tarcz nad burta. W kazdym razie Ziemianie nie mylili sie co do jego przeznaczenia: smigly statek o smuklym kadlubie zostal zbudowany z mysla o szybkim pokonywaniu morskich przestrzeni i o chyzych zwrotach w czasie bitwy. W slad za pierwszym okretem pojawil sie drugi i trzeci. Zagle wyblakly w sloncu, lecz widoczne byly na nich godla, ktorych kontury lsnily niczym wymalowane metaliczna farba. -Patrzcie na zamek! - Okrzyk Ashe'a kazal im zwrocic uwage z powrotem na lad. Na murach panowalo poruszenie. Cos blysnelo; po chwili dosc blisko prowadzacego okretu trysnela fontanna wody i ochlapala poklad. -Oni walcza! - Karara przylgnela do ramienia Rossa, by lepiej widziec. Okrety zmienialy kurs, oddalaly sie od ladu, wyplywaly glebiej w morze. -Poruszaja sie zbyt szybko, jak na same zagle, a nie widac zadnych wiosel. - Ross mial zdziwiona mine. - Co o tym myslicie? Wciaz trwal obstrzal z zamkowych murow, lecz ani jeden pocisk nie trafil w cel. Okrety wyszly juz poza zasieg razenia, wiodacy statek zniknal z pola widzenia sondy. Zamek kapal sie w poswiacie zachodzacego slonca. Ashe rozprostowal plecy. -Skaly! - powtarzal w zamysleniu. - Miotali skalami! -Te statki musialy miec jakies silniki. Podczas ucieczki nie byly zdane jedynie na zagle - uczynil kolejna zdumiewajaca uwage Ross. Karara patrzyla to na jednego, to na drugiego. -Czegos tu nie rozumiecie. O co chodzi? -No tak, katapulty - mruknal Ashe, kiwajac glowa. - Mamy do czynienia z okresem odpowiadajacym Imperium Rzymskiemu i czasom sredniowiecza. Ale chyba masz racje, Ross, te okrety mialy jakis dodatkowy naped, inaczej nie odplynelyby tak szybko. -Zaawansowana technologicznie rasa w starciu z zacofanym ludem? - zaryzykowal hipoteze mlodszy z agentow. -Kto wie? Sprawdzmy dalej. Fala przyplywu rozbijala sie o rafe. Ashe musial wlozyc maske, kiedy zanurzyl glowe i ramiona, zeby ustawic odpowiednio urzadzenie. Ponownie wcisnal guzik. Ross i dziewczyna wydali z siebie jednoczesne westchnienie. Znow te same klify, tyle ze brakowalo gorujacego nad nimi zamku: zamiast niego zobaczyli rumowisko kamieni. Natomiast tam, gdzie dzis znalezli zaglebienie w ksztalcie spodka, staly wielkie pylony ze srebrzystego metalu, oblane ognistym blaskiem zachodzacego slonca. Dzgaly niebo niczym kosciste palce. Nie bylo statkow ani sladu jakiegokolwiek zycia. Nawet roslinnosc, przedtem bujnie pieniaca sie u brzegu, znikla. Atmosfera smierci i dojmujacej pustki przytloczyla Ziemian. Ross przygladal sie uwaznie pylonom. Szczegoly ich budowy cos mu przypomnialy. Wspomnial planete, gdzie znaleziony przez nich statek dwukrotnie ladowal, by uzupelnic zapasy paliwa: jadac do celu i w drodze powrotnej. Byl to swiat metalowych budowli. Ross odnosil wrazenie, ze cos laczy wspomnienie tamtego widoku i ogladane teraz konstrukcje. Nie mialy zapewne nic wspolnego ze zburzonym zamkiem na szczycie klifu. Ashe schylil sie po raz trzeci, aby przeprogramowac sonde. Przy gasnacym juz swietle obejrzeli trzeci i ostatni obraz. Moglaby to byc ich wyspa z dnia dzisiejszego, gdyby nie brak wegetacji i pewna kanciastosc skalistych brzegow. Czy te pylony stanowily klucz do zmiany, jaka zaszla w tym swiecie? Czym wlasciwie byly? Kto je tam ustawil? Rossowi wydalo sie wreszcie, ze znalazl odpowiedz: mieli przed soba bez watpienia produkt galaktycznego imperium. Ale co z zamkiem? Statkami? Tubylcami? Osadnikami? Dwie krancowo rozne epoki, zlaczone wspolna tajemnica. Czy zdolaja kiedys znalezc do niej klucz poza brama czasu? Poplyneli do brzegu, gdzie Ui rozpalila ogien i przygotowywala kolacje. -Ile lat roznilo poszczegolne sondowania? - Ross rozerwal palcami rybe z rusztu. -Pierwsze nastawilem na dziesiec tysiecy lat wstecz, drugie. ... - tu Ashe sie zawahal - ...na dwiescie lat pozniej. -Ale... - Ross wlepil wzrok w swojego szefa. - To oznacza, ze... -Ze toczyla sie tu wojna albo miala miejsce jakas napasc. -Wedlug ciebie przybyli kosmici i tak po prostu zawladneli cala planeta? - zapytala Karara. - Tylko dlaczego? No i do czego sluzyly te pylony? Z jakiego czasu pochodzil ostatni obrazek? -Uplynelo kolejnych piecset lat. -Wtedy nie bylo juz nawet pylonow - zauwazyl Rosa. - Tylko dlaczego? - powtorzyl pytanie Karary. Ashe podniosl notes, jednak go nie otwieral. -Mysle, ze powinnismy to wyjasnic. - W jego glosie zabraniala twarda nuta. -Otwieramy brame? Jedna odpowiedzia Ashe zlamal wszystkie obowiazujace w ich sluzbie zasady. -Tak, trzeba ja otworzyc. 4. ZAGROZENIE SZTORMOWE -Musimy poznac prawde. - Ashe oparl sie o dopiero co oprozniona skrzynie. - Cos tu sie wydarzylo w ciagu dwustu lat, a potem swiat opustoszal.-Puszka Pandory. - Ross przejechal reka po czole, rozmazujac pot zmieszany z mialkim piaskiem. Ashe pokiwal glowa. -Moze nawet i poniesiemy ryzyko sciagniecia sobie na glowe tych przekletych obcych, ale co sie stanie, jesli Czerwoni otworza te puszke jako pierwsi na jednym ze swiatow kolonialnych? Znow to samo - odwieczna ostroga, ktorej uklucia zmuszaly do podejmowania ryzykownych dzialan. Na kazdej z mozliwych do wyboru sciezek czekalo na nich niebezpieczenstwo. Nie nalezalo podejmowac nieroztropnych prob odslaniania sekretow galaktycznych wladcow, ale tez nie wolno bylo pozwolic, by poznal je nieprzyjaciel. W tej sprawie w obu rekach trzymali rozpalone do bialosci zelazo. Ashe mial racje, natrafili na cos, co sugerowalo, ze oblicze calej planety zostalo zmienione dla realizacji pewnego planu. A gdyby tak tajemnica tej zmiany przeniknela do ich wrogow? -Ciekawe, czy ludzie z zamku i zeglarze to tubylcy? - wypowiedzial Ross glosno swoje mysli. -Wcale niewykluczone, chociaz mogli tez byc kolonizatorami, ktorzy osiedlili sie tutaj tak dawno, ze rozwineli wlasna, lokalna cywilizacje... mniej wiecej na poziomie spoleczenstwa feudalnego. -Pamiec o tym zamku oraz o ostrzeliwaniu kamieniami kaze ci tak myslec. Tylko co ze statkami? -Walczyly ze soba dwie oddzielne kultury na roznych szczeblach rozwoju. Moze ta bardziej agresywna atakowala te mniej rozwinieta pod wzgledem techniki. To tak, jakby amerykanskie krazowniki zawinely w odwiedziny do japonskich portow w epoce szogunow. Ross wyszczerzyl zeby. -Te krazowniki nie zdobyly sobie chyba uznania w oczach gospodarzy. Skrecily co tchu w morze, ledwie rozpoczeto ostrzal. -Owszem, ale statki pasowaly jakos do zamku, czego przeciez nie powiesz o pylonach! -Na co obierzesz pierwszy kurs: na zamek czy na pylony? -Chyba najpierw na zamek. Dopiero gdy nie znajdziemy zadnych wskazowek, wykonamy kilka skokow do przodu, az trafimy w dziesiatke. Tyle ze czekaja nas ogromne trudnosci. Gdybysmy chociaz zdolali umiescic analizator gdzies w zamku... Ross nie okazywal zdziwienia. Skoro Ashe wypowiadal sie tak stanowczo, zapewne nie zamierzal myszkowac tylko tuz za brama. Prawdopodobnie planowal okreslenie wzorca mowy obcych, a nastepnie udanie sie do nich na przeszpiegi. -Gordon! - Miedzy koronkowymi drzewami ukazala sie sylwetka Karary. Nadchodzila w takim pospiechu, ze rozchlapywala zawartosc niesionych w obu rekach kubkow. - Tylko posluchajcie, co mowi Hori... Idacy w slad za nia wysoki Samoanczyk opowiadal jej cos z przejeciem. Po raz pierwszy, odkad sie znali, Ross ujrzal u chlopaka powazna, zatroskana mine i pionowe zmarszczki na czole. -Nadciaga silny sztorm. Wszystkie mierniki to wykazuja. -Kiedy tu dotrze? - Ashe zerwal sie na nogi. -Jutro, moze pojutrze... Ross nie dostrzegal zadnej zmiany na niebie, wyspie czy powierzchni morza. W ciagu szesciu tygodni od wyladowania dopisywala im cudowna pogoda. Az dotad nie natrafili na zaden slad dzialalnosci niszczycielskich zywiolow w hawaikanskim raju. -Nadciaga, mowie wam - powtorzyl Hori. -Brama jest juz w polowie skonstruowana - myslal Ashe na glos. - Tak wiele elementow nielatwo rozmontowac w pospiechu. -Jesli zdolacie ja zlozyc - zapytal Hori - czy przetrzyma sztorm? -Chyba tak. Przytwierdzilismy ja do dna pod oslona rafy. Trzeba bedzie sie spieszyc, jezeli chcemy uprzedzic burze. Hori wyginal nerwowo palce. -W tych sprawach, Gordon, mozesz liczyc bardziej na nasze miesnie niz na glowy, ale ile zdolamy, tyle pomozemy. Co ze statkiem? Odlot zgodnie z planem? -Dowiedz sie u Rimbaulta. Jak ten sztorm ma sie do tajfunow na Pacyfiku? Samoanczyk potrzasnal glowa. -Skad mamy wiedziec? Jeszcze nie mielismy tu do czynienia ze zmiana pogody. -Wyspy sa niskie - zauwazyla Karara. - Woda i wiatr moglyby... -To prawda! W razie potrzeby musimy poprosic Rimbaulta, zeby udzielil nam schronienia. Mieszkancy sennej dotychczas osady zwijali sie jak w ukropie. Postanowiono uciec na statek, jesli burza osiagnie rozmiary huraganu, ale przed jej nadejsciem koniecznie nalezalo zakonczyc instalowanie bramy. Koncowy montaz przypadl Rossowi i Ashe'owi; starszy z agentow zamocowal ostatnia zasuwe, kiedy woda za rafa zaczela sie juz burzyc na wietrze, a niebo - szybko ciemniec na horyzoncie. Delfiny plywaly sobie w najlepsze po lagunie razem z Karara, chociaz Ashe dwukrotnie machal do niej, by wrocila na brzeg. Zgasly juz promienie slonca, wiec musieli pracowac w swietle latarek. Ashe rozpoczal inspekcje najprostszej instalacji - dwoch pionowych metalowych zerdzi i matowej plyty miedzy nimi, sluzacej za stopien. Byl to tylko szkielet bram uzywanych niegdys przez Rossa; ciagle eksperymenty zaowocowaly powstaniem znacznie latwiejszej w transporcie konstrukcji. Owinieto siecia pojemniki z dodatkowym wyposazeniem, potrzebnym do rekonesansu: z zapasowymi skrzelopakami, analizatorem, racjami zywnosciowymi, apteczka i innymi podstawowymi artykulami. Ashe uaktywnil transfer; prety lsnily metnym swiatlem, plyta blyszczala nieziemska blekitna poswiata. Prawdopodobnie pragnal zdobyc pewnosc, ze wszystko dziala. Do opisu tego, co sie potem wydarzylo, Ross nigdy nie znalazl odpowiednich slow. W jego wspomnieniach z tych chwil panowal chaos. Nieraz juz doswiadczal spowodowanej przejsciem dezorientacji, lecz tym razem zostal wciagniety w wir sprzecznych doznan. Jego cialo oderwalo sie od swiadomosci, a on sam stracil wszelkie poczucie stabilnosci. Machal odruchowo rekami i nogami. Juz nie swiadoma wola, a wylacznie instynkt utrzymywal go na powierzchni wody, wsrod spienionych balwanow smaganego wiatrem morza. Wokol byla tylko ciemnosc i skotlowana kipiel. Kiedy ogien blyskawicy rozdarl niebiosa, Ross wynurzyl glowe, by ujrzec w zdumieniu, ze sztorm ciska nim w strone brzegu - nie na plaze Wyspy Palca, ale ku klifom, gdzie woda uderza o niewzruszona skalna sciane. Ross uzmyslowil sobie, ze jakims trafem zostal wypchniety za brame i ze gdzies wysoko nad nim wznosi sie zamek. Ze wszystkich sil walczyl o zycie, by rozszalale fale nie zmiazdzyly go o skaly. Poszarpana sciana strzelala ku niebu. Rzucil sie w jej kierunku i objal ramionami skale, by fale, ktore go tu przyniosly, nie zabraly swojej zdobyczy z powrotem na morze. Paznokcie lamaly sie na kamieniu, jednak palce prawej dloni Rossa szybko znalazly wglebienie. Uczepil sie tej nierownosci z calej sily. Sytuacja zaskoczyla go bez zadnego ostrzezenia i gdyby nie wyrobiony instynkt samozachowawczy, pewnie stracilby zycie. Kiedy fala sie cofnela, Ross podjal wysilek, by wpelznac wyzej na skale. Jakos zdolal sie podzwignac przed nadejsciem nastepnej fali. Maska skrzelopaku uchronila go przed utonieciem w wirujacym nurcie. Nie dajac sie nacierajacej wodzie, trzymal sie uparcie kamienia. Miedzy nawrotami fal uzyskiwal coraz pewniejsze, stabilniejsze oparcie. Nareszcie wdrapal sie na sam wierzch skaly, gdzie opryskiwala go tylko piana. Przykucnal wycienczony, ciezko dyszac. Wsciekly ryk przyboju, zmieszany z gluchym pomrukiem burzy, ogluszal i oszolamial prawie tak samo jak wyczerpujaca proba, ktora przeszedl przed chwila. Choc na wpol tylko swiadomy otoczenia, cieszyl sie ze zdobycia tego punktu oparcia. Po pewnym czasie uwage Rossa przykuly migotliwe, ruchome swiatelka na brzegu. Niektore schodzily ku samym falom, inne blyskaly wzdluz krawedzi klifu. Nie mialy nic wspolnego z burza; niewatpliwie bylo to dzielo rak ludzkich. W blasku kolejnej blyskawicy poznal wreszcie odpowiedz. Na skraju rafy, ktorej grzbiet niczym jezor wybiegal w morze, kolysal sie okret, a wlasciwie dwa okrety, miotane bezlitosnymi falami. Swiatelka z pewnoscia przyniesli mieszkancy zamku, ktorzy wylegli na brzeg, aby ratowac rozbitkow. Ross popelznal chwiejnie po skale wzdluz podnoza klifu. Znow zagrodzila mu droge wzburzona topiel. Skok do niej moglby sie zle skonczyc. Zawahal sie... Raptem jego wlasne klopoty zeszly na dalszy plan. Przypomnial sobie, ze Ashe wszedl przed nim w brame czasu. Skoro Ross zostal wessany w przeszlosc, gdzies w wodzie lub na brzegu musi byc takze Gordon! Tylko jak go znalezc? Przycisniety plecami do klifu, trzymajac sie szorstkiego kamienia, Ross wstal z trudem i sprobowal przebic wzrokiem rozkolysany bezmiar piany i wody. Nie tylko morze zalewalo go falami. Tropikalny deszcz lal sie z nieba potokami, kasal glowe i ramiona. Chlodne strugi wywolywaly dreszcze. Mial przy sobie skrzelopak, pas obciazony drobnymi narzedziami i nozem w pochwie, pletwy i pare kapielowek przydatnych na Hawaice, jaka dotad znal. Ten swiat byl jednak diametralnie inny. Bal sie uzyc latarki, jednak obserwujac swiatla na polnocy doszedl do wniosku, ze chyba pochodza z latarek, postanowil wiec zaryzykowac. Stal na polce skalnej usianej wypelnionymi woda zaglebieniami. Tuz obok po lewej stronie zauwazyl kociol wirujacej wody z kamiennymi szpikulcami. Zadrzal. Przynajmniej uniknal wpadniecia do tej kipieli! Po prawej rece dostrzegl waski pas morza, a dalej nastepna polke. Oszacowal odleglosc miedzy skala, na ktorej sie usadowil, a tamtym wystepem. Tkwiac w jednym miejscu, nie mial szans na odnalezienie Ashe'a. Sciagnal pletwy i przypial je do pasa. Skoczyl, lecz ladowanie bylo bolesne: posliznal sie i upadl na brzuch. Gdy usiadl, pocierajac posiniaczone i otarte kolano, dojrzal zblizajace sie w jego strone swiatelka. Na chwile przyslonil je cien: jakis czlowiek wyczolgal sie wlasnie z wody. Ross pospieszyl kulejac w kierunku postaci lezacej nieruchomo poza zasiegiem fal. Ashe? Kustykanie Rossa przeszlo w trucht. Za pozno: dwa inne swiatelka dotarly juz do cienia. Czlowiek spoczywal twarza do ziemi. Trzech ludzi zebralo sie wokol wyczerpanego plywaka. Tych, co trzymali pochodnie, nadal czesciowo zakrywal mrok, lecz trzeci zgial sie, by przewrocic rozbitka na wznak. Kiedy tamten ogladal niedoszlego topielca, Ross uchwycil blysk swiatla na metalowym helmie i lsnienie mokrej zbroi dziwnego typu, okrywajacej plecy i ramiona. Nagle... Ross zmartwial z rozszerzonymi oczami. Reka uzbrojona w ostrze uniosla sie i opadla, mierzac precyzyjnie. Trojka przybyszow odwroci sie od czlowieka zabitego bez litosci. Czy byl to Ashe? A moze jakis marynarz z wyrzuconych na skaly okretow? Ross wrocil na swoja polke. Waska, oddzielajaca go od skaly struga wody, dzieki ktorej uniknal utoniecia, znikala w pieczarze pod klifem. Czy powinien tam wchodzic? W masce, ze skrzelopakiem moglby zejsc pod powierzchnie. Ale co bedzie, jesli rzuci go o kamienie? Zerknal za siebie. Swiatla znalazly siew bezposredniej bliskosci jego polki skalnej. Wycofujac sie na poprzednie stanowisko, zostalby zlapany w slepym zaulku, nie smial bowiem nurkowac w wirze po drugiej stronie. W gruncie rzeczy mial prosty wybor: zostac i dac sie zabic albo poszukac ratunku w jaskini. Zalozyl pletwy i zszedl do wody. Waskie koryto wodne chronily z dwoch stron skaly, co hamowalo nieco impet sztormu. Rossa sciagalo z mniejsza sila niz sie spodziewal. Brnal naprzod. Czepial sie skalnych wystepow, zalewany czesto po czubek glowy spienionymi falami. Wejscie do jaskini bylo coraz blizej. Wreszcie wszedl do srodka, do komory znacznie wiekszej od otworu wejsciowego. Nie objawialy sie tu z taka dzikoscia turbulencje wody. Czy go dostrzezono? Po minieciu waskiego wejscia Ross trzymal sie lewej strony jaskini, miarowo kolysany na fali. Widzial na zewnatrz ogniste rozblyski. Prawdopodobnie jeden z mysliwych pochylil sie przy waskim gardle przed jaskinia i przyswiecal sobie pochodnia. Ross wykrzywil pogardliwie usta. Tu, wewnatrz, on bedzie mial przewage. Niech no ktory z nich, a chociazby wszyscy trzej sprobuja wejsc do jaskini... Nawet jesli zauwazono go od wylotu pieczary, zaden z tropicieli nie przejawial ochoty do kontynuowania lowow. Swiatlo zgaslo i Ross pozostal w ciemnosciach. Wolno doliczyl do stu i dopiero gdy powtorzyl te czynnosc, odwazyl sie zapalic latarke. Mial szczescie, bo wnetrze okazalo sie bardzo obszerne mimo waskiego wejscia. Kiedy opuscil swoje miejsce przy scianie, plynac w strone srodka, odkryl, ze im dalej w glab groty, tym bardziej wznosi sie dno. W chwile potem wyszedl z wody i przysiadl, drzacy, na kamieniu oblewanym raz po raz przez malutkie fale. Znalazl tymczasowe schronienie, lecz nie zdolalo to rozproszyc jego obaw. Czy to Ashe'a widzial na brzegu? I dlaczego oprawcy tak predko rozprawili sie z plywakiem? Statki rozbite na rafie, zamek na szczycie klifu... Czy zalogi statkow i mieszkancy zamku byli wrogami? Bezlitosny postepek nadbrzeznego patrolu przemawial za tym, ze trwa wojna, zaciekla i bezpardonowa, ktorej podloze stanowil prawdopodobnie konflikt miedzy rasami. Aby sie czegos dowiedziec, musial zaczekac na ustanie sztormu. Sam skok do wody nie wystarczylby, zeby znalezc Ashe'a. A ucieczka brzegiem przed nieznanym wrogiem bylaby niczym prosba o smierc bez zyskania w zamian zadnej korzysci. Nie, na razie musial przeczekac tu burze. Odpial latarke od paska i oswietlil wyzsze partie jaskini. Siedzial na kamiennym wystepie, ktory wcinal sie klinem w wode. Za plecami mial poszarpana sciane, nierownosci obrastaly girlandy roslin. Kiedy zdjal maske, wyczul odor gnijacych ryb. Chwilowo nie dostrzegal zadnego wyjscia oprocz tego, ktorym sie tu dostal. Cos poruszylo wode i Ross szybko skierowal snop swiatla w mroczna ton. W jasnym strumieniu ukazala sie polyskujaca glowa. Nie byl to zaden z rozbitkow, ale delfin. Ross wydal okrzyk zdumienia - ni to westchnienie, ni wolanie. Na moment pojawil sie drugi delfin, a pomiedzy ich niewyraznymi sylwetkami, zaraz pod powierzchnia, poruszalo sie trzecie cialo. -Ashe! - Ross nie mial pojecia, jakim cudem delfiny przeszly brame czasu, ale nie watpil, ze doprowadzily Ziemianina w bezpieczne miejsce. - Hej, Ashe! Ale to nie Ashe wydostal sie ciezko z wody na spotkanie z wyciagnieta reka Rossa. Ross zamrugal tylko, calkowicie zbity z tropu, napotykajac wzrok Karary. Dziewczyna chwiala sie na nogach. Przytrzymal jaw ramionach, a dygoczace cialo wsparlo sie na nim calym ciezarem. Karara z trudem uniosla dlon ku masce, wiec Ross sciagnal ja czym predzej. Dziewczyna miala twarz blada i sciagnieta. Zduszony szloch wstrzasal jej cialem; urywanymi haustami lapala powietrze. -Jak sie tu dostalas? - zapytal Ross, zanim jeszcze posadzil ja na kamieniu. Pokrecila powoli glowa. -Nie wiem... Bylismy blisko bramy. Rozblyslo swiatlo, a potem. ... - W glosie Karary zadzwieczala nuta histerii. - Potem... znalazlam sie tutaj... a ze mna Taua i Tino-rau. Ross, posluchaj... Tam plynal jakis czlowiek. Doplynal do brzegu. Wlasnie stawal na nogi, kiedy go zabili! Ross scisnal ja za reke i wbil wyczekujacy, niespokojny wzrok w jej twarz. -Czy to byl Gordon? Zamrugala, uniosla dlon i potarla podbrodek. Miedzy palcami splynela cienka czerwona struzka. -Gordon? - zapytala, jakby po raz pierwszy w zyciu slyszala to imie. -Tak. Zabili Gordona? Kiwala sie w przod i w tyl w jego uscisku. Ross zauwazyl, ze nia potrzasa. Odzyskal panowanie nad soba. Iskra zrozumienia zajasniala w jej oczach. -Nie, to nie byl Gordon. Gdzie wlasciwie jest Gordon? -A wiec go nie widzialas? - naciskal Ross, choc zdawal sobie sprawe z bezcelowosci takich pytan. -Ostatnio widzialam go przed brama. - Mowila juz wyrazniej. - Myslalam, ze jestescie razem. -Nie, bylem sam. -Ross, gdzie my jestesmy? -Sluszniej byloby zapytac, kiedy jestesmy - odparl. - Po przejsciu przez brame cofnelismy sie w czasie. Musimy odnalezc Gordona. Wolal nie myslec, co moglo sie wydarzyc na brzegu. 5. ROZBITKOWIE W CZASIE -Mozemy w ogole stad wrocic? - Karara znow byla soba. Zadawala pytania krotko i sucho.-Nie mam pojecia - odrzekl zgodnie z prawda. Po raz pierwszy doswiadczyl tak wielkiej sily wciagajacej ich przez brame. Nie znal innego przypadku, kiedy doszlo do mimowolnego przejscia w czasie. Chetnie by sie dowiedzial, czemu zawdzieczaja te nagla wycieczke. Najwieksza ich troska byla nieobecnosc Ashe'a, ktory tez musial przejsc na druga strone. Szanse na odnalezienie zaginionego agenta wzrosna niewatpliwie po przycichnieciu burzy, kiedy z pomoca przyjda im delfiny. Gdy powiedzial to dziewczynie, przyznala mu racje. -Myslisz, ze toczy sie tu jakas wojna? - Zalozyla rece na piersi. W swietle latami widac bylo wyraznie, ze nie moze opanowac dreszczy. Chlodna wilgoc dawala sie im we znaki i Ross zrozumial, ze z tym takze musza sobie dac rade. -Calkiem mozliwe. - Wstal i szybko przeniosl strumien swiatla z dziewczyny na sciane. - Jak myslisz, czy nie daloby sie zrobic z tych porostow cieplego okrycia? Poswiec mi! - Rzucil jej latarke i ruszyl w strone wienca brunatnicy. Zerwal kilka girland glonow. Troche cuchnely, lecz byly tylko lekko wilgotne, ulozyl je wiec w ksztalcie gniazda na kamieniu. Wewnatrz tego kopczyka byli przynajmniej do pewnego stopnia oslonieci od zimna. Karara wczolgala sie do srodka sterty glonow, Ross poszedl w jej slady. Nieprzyjemny zapach, gesty jak opar, zatykal nozdrza, ale agent mial racje: dziewczyna przestala dygotac, on tez poczul cieplo ogarniajace cialo. Zgasil latarke i lezeli tak razem w mroku, zaszyci w stosie na wpol zgnilych wodorostow. Gwaltownie drgnal i uniosl glowe. Doszedl do wniosku, ze musial sie zdrzemnac. Podzwignal sztywne i obolale cialo, by wyjrzec poza krawedz "gniazda" z brunatnic. W jaskini bylo dosc jasno, od wejscia saczyla sie metna szarosc. Wstal chyba nowy dzien. A to znaczylo, ze powinni sie wreszcie stad ruszyc. Wsrod glonow Ross namacal kragle ramie. -Pobudka! - wychrypial rozkazujacym tonem. W odpowiedzi doszlo go wystraszone westchnienie i kopiec uniosl sie nad glowa dziewczyny. - Na zewnatrz dzien. -A burza? - Karara wstala. - Burza juz przeszla? Obnizyl sie poziom wody w jaskini; kipiala z mniejsza niz w nocy energia. Ranek... Koniec burzy... A gdzies tam jest Ashe. Ross zamierzal wlasnie nalozyc maske na twarz, kiedy Karara pochwycila go za ramie. -Uwazaj! Pamietaj o tym, co zobaczylam... W nocy zabijali rozbitkow! Odsunal ja, zniecierpliwiony. -Nie jestem idiota! Ale kiedy zalozymy skrzelopaki, nie bedziemy musieli wcale wyplywac na powierzchnie. Posluchaj... - Wymyslil doskonala wymowke, ktora pozwolilaby mu sie pozbyc jej towarzystwa. - Wez delfiny i sprobuj znalezc brame. Powinnismy sie stad wyniesc, gdy tylko odnajde Ashe'a. -A jesli nie znajdziesz go szybko? Ross sie zawahal. Mogla jeszcze zapytac, co bedzie, gdy wcale nie znajdzie Gordona. Ale to w ogole nie wchodzi w rachube. -Wroce tu za... - Sprawdzil zegarek, niezbyt precyzyjny miernik czasu, poniewaz dni na Hawaice byly o godzine dluzsze od ziemskiej doby. Osadnicy poslugiwali sie jednak stara miara, regulujac czas pracy. - ...powiedzmy, ze za dwie godziny. Tyle mnie wiecej powinno ci zajac znalezienie bramy, a mnie rozeznanie sie w sytuacji na brzegu. Tylko pamietaj... - Ross zacisnal dlonie na ramionach dziewczyny i obrocil ja twarza do siebie, patrzac jej w oczy roziskrzonym, gniewnym wzrokiem. - Nikt nie moze cie zobaczyc! - powtorzyl glowna zasade agentow, obowiazujaca w nieznanym terenie. - Nie mozemy ryzykowac odkrycia. Karara kiwnela glowa. Ross wiedzial, ze zrozumiala znaczenie przestrogi. -Chcesz Tino-rau lub Taue? -Nie, zamierzam najpierw przeszukac plaze. Ashe mogl doplynac w nocy do brzegu, bo chyba znioslo go w tym samym kierunku co nas. Musial gdzies wyjsc na lad. Mam jeszcze to... - Dotknal komunikatora przy pasie. - Nastawie go na wywolywanie jego sygnalu, ty zrob to samo. Uslyszy nas, jesli wejdziemy w jego zasieg. A wiec spotykamy sie tutaj za dwie godziny... -Dobrze. - Karara odsunela noga glony i ruszyla w strone delfinow, ktore zataczaly kola w glebokiej sadzawce. Ross podazyl za nia i cala czworka poplynela w strone otwartego morza. Chyba jeszcze jest bardzo wczesnie, pomyslal Ross. Jedna reka trzymal sie skaly i odprowadzal wzrokiem Karare i jej delfiny. Potem poplynal na poszukiwania wzdluz wybrzeza na pomoc. Niebo nabralo rozanego odcienia, srebrne smugi rozjasnily widnokrag. Musial ostroznie wymijac dryfujace szczatki rozbitych okretow, ktore unosily sie wokol na wodzie. Jeden z wrakow zniknal calkowicie z rafy. Prawdopodobnie fale rozbily go w drzazgi na skalach. Drugi ciagle unosil sie na powierzchni z dziobem wysoko nad powierzchnia coraz lagodniejszego morza. Przez poszarpane otwory w burtach raz po raz przelewaly sie kaskady wody. W sklad zepchnietych w strone ladu szczatkow wchodzily glownie deski, skrzynie i pojemniki, wszystko porozbijane sila fal. Wiekszosc lezala juz na brzegu, a po plazy chodzili ludzie szukajacy cennych znalezisk. Na przekor niebezpieczenstwu przypadkowego odkrycia, Ross skradal sie przy skalach, wypatrujac jakiegos punktu, skad moglby sledzic przebieg wypadkow. Przylgnal do wystajacego z wody glazu, oblepionego plywajacymi wodorostami, kiedy w pole jego widzenia weszla najblizsza z grup poszukiwaczy. Ludzie, a przynajmniej osobnicy przypominajacy ludzi mimo ciemnej skory i nieproporcjonalnie dlugich, bardzo chudych konczyn, podzieleni byli na dwie grupy: czterech z nich ze skapymi przepaskami na biodrach odwracalo gorliwie przedmioty, grzebiac wsrod szczatkow pod okiem pozostalej dwojki. "Robotnicy" odznaczali sie bujnym owlosieniem, nie tylko na glowie, ale takze, wzdluz kregoslupow, po zewnetrznej stronie chudych ramion i na patykowatych nogach az do kolan. Slomiane wlosy wyraznie kontrastowaly z ciemna skora, a spiczaste brody nadawaly twarzom troche niepokojacy wyglad zwierzecych ryjow. Lepiej od nich ubrani nadzorcy nosili na glowach szyszaki z zaslona na twarz oraz polpancerze dopasowane do ksztaltu ciala. Ross pomyslal, ze nie mogly zostac zrobione z jednego kawalka metalu, skoro zmienialy ksztalt zgodnie z ruchami ich wlascicieli. Na nogach mieli buty ze sztylpami w kolorze wyblaklej czerwieni. Za bron sluzyly im osobliwie wyprofilowane miecze: klingi byly tak wykrzywione, ze przypominaly haczyki do lowienia ryb. Z braku pochew miecze przypinano do pasow klamerkami, ktore blyszczaly niczym klejnoty w slabym swietle poranka. Ross nie mogl dostrzec rysow twarzy zolnierzy, bo wszystko zaslanialy wygiete w dziob przylbice. Ich skora miala jednak ten sam ciemny odcien, a ramiona i nogi te sama niezwykla dlugosc... Ludzie jednej rasy, doszedl do wniosku Ross. Kierowani rozkazami uzbrojonych nadzorcow, robotnicy przywracali porzadek na plazy, dzielac szczatki na dwa stosy. Nagle znalezli chyba cos szczegolnie cennego, bo do uszu Rossa dotarl dzwiek podnieconych, szczekliwych glosow. Zbrojni ludzie podeszli blizej, by przypatrzec sie znalezisku. Jeden z nich wzruszyl ramionami i warknal jakis rozkaz. Ross dostrzegl, co ciagna dwaj robotnicy. Cialo! Ashe... Ziemianin zamierzal juz podplynac blizej, kiedy zauwazyl wleczony po ziemi zielony plaszcz. Nie, to nie Gordon. Kolejna ofiara morskiej katastrofy. Obcy z kazda chwila podchodzili blizej obserwujacego ich Ziemianina. Nadszedl czas, by opuscic to miejsce. Ross strzasal z ramion warstwe wodorostow, gdy powstrzymal go okrzyk. Przez moment sadzil, ze go wysledzono, lecz wydarzenia na brzegu przeczyly temu przypuszczeniu. Kudlaci robotnicy pobiegli ku stercie, na ktora niedawno zawleczono trupa. Dwaj gwardzisci wysuneli sie na czolo i odpieli od pasa zakrzywione miecze. I znow rozlegl sie okrzyk. Czy byla to przestroga, czy tez grozba? Bez znajomosci jezyka Ross mogl tylko patrzec. Od strony poludniowej nadciagnela skrajem plazy kolejna grupa. Na czele szla okryta plaszczem i kapturem postac tak opatulona srebrnoszara tkanina, ze Ross nie mial pojecia, co kryje sie pod spodem. Srebro szaty stopniowo powlekaly blekitne cienie, coraz ciemniejsze. Gdy obcy wylonil sie zza skaly, ktora zaslaniala Rossowi widok, stroj nabral jednolitej blekitnej barwy, niemal fosforyzujacej. Za przywodca podazal tuzin uzbrojonych ludzi. Nosili podobne spiczaste szyszaki i gietkie kirysy, lecz ich sztylpy byly koloru szarego. I oni mieli palakowate miecze, ale nie odpieli ich jeszcze od pasa i najwyrazniej nie zamierzali tego robic mimo oczywistej wrogosci, jaka okazywali im stojacy naprzeciwko gwardzisci. Postac w blekitnym plaszczu przystanela dwa kroki przed nadzorcami. Powiewy bryzy szarpaly plaszczem, zawijaly go u kolan. Przybysz wciaz jednak pozostawal zakryty. Spod trzepoczacej poly wysunela sie reka. Palce, dlugie i wiotkie, obejmowaly alabastrowobiala rozdzke, zakonczona galka. Sypaly sie z niej bez ustanku polyskliwe iskry. Ross siegnal do pasa. Ku jego ogromnemu zdumieniu komunikator reagowal na te rozblyski, klujac ostro w rytm migotania. Ziemianin zamknal urzadzenie w podrapanej dloni i sledzil uwaznie rozwoj wydarzen, zastanawiajac sie, czy wlasciciel rozdzki jest w stanie odebrac szyfrowany sygnal nadawany do Ashe'a. Dlon trzymajaca rozdzke byla jasnoskora; biela przypominala tworzywo, z ktorego wykonano swietlisty przyrzad. Ross z trudem tylko dostrzegal, gdzie zaczyna sie cialo czlowieka. Jednym zdecydowanym ruchem przywodca wetknal rozdzke do piasku, jakby ustawial wartownika miedzy dwiema grupkami. Odziani na czerwono gwardzisci ustapili nieco pola, lecz nie przypieli do pasow broni. Ich postawa, jak ocenial Ross, wynikala zapewne ze strachu przed wrogiem, polaczonego z przeswiadczeniem o slusznosci bronionej sprawy... albo z zadawniona nienawiscia. Okryty plaszczem czlowiek zaczal cos mowic, ale dzwieki tej mowy niewiele mialy wspolnego ze szczekliwym jezykiem, jaki Ross wczesniej slyszal. Swiszczace tony na przemian to sie wznosily, to opadaly jak piesn albo inkantacja. Moglo to rownie dobrze byc powitalna formula, jak ostrzezeniem. Eskortujacy mowce szereg wojownikow stal w pogotowiu, ale nadal nikt nie siegal po bron. Ross przygryzl dolna warge. Ten spiewny glos wdzieral sie do jego umyslu! Potrzasnal nerwowo glowa i nagle przerazila go wlasna nieostroznosc, choc przeciez zaden z ludzi stojacych na plazy nie spojrzal w jego strone. Dziwna piesn urwala sie wysoka nuta. Nastapila teraz chwila ciszy, zaklocana tylko szumem wiatru i szmerem fal. Potem jeden z robotnikow potrzasnal glowa i wyszczekal kilka slow. On i jego kompani padli plackiem na ziemie i zaczeli posypywac piaskiem zmierzwione czupryny. Jeden z nadzorcow odwrocil sie z donosnym krzykiem i wymierzyl kopniaka w zebra najblizszemu z robotnikow. Jego towarzysz wrzasnal ostrzegawczo. Rozdzka, stojaca dotychczas prosto, teraz wygiela sie ku robotnikom. Iskry wylatywaly z niej tak szybko i w tak krotkich odstepach, ze wydawaly sie tworzyc jeden strumien. Reka Rossa odskoczyla od komunikatora w parze ze zwiekszeniem mocy tajemniczych fal szlo bardziej dotkliwe uczucie pieczenia. Robotnicy runeli do bezladnej ucieczki; najpierw odczolgali sie na brzuchach, a potem skoczyli na rowne nogi i popedzili plaza w kierunku, z ktorego wczesniej nadeszli. Gwardzisci byli jednak twardsi. Wycofywali sie wprawdzie, ale wolno i ze wzniesionymi mieczami, jak przystalo na doswiadczonych zolnierzy w obliczu przewagi nieprzyjaciela. Kiedy oddalili sie na dostateczna odleglosc, przywodca w plaszczu podniosl rozdzke. Trzymajac ja z dala od siebie, podszedl do dwoch stosow uratowanych przedmiotow, ktore robotnicy poskladali dosc chaotycznie. Teraz jego zolnierze przeszukiwali sterty, dopoki odziany w plaszcz czlowiek nie odnalazl topielca. Wydany swiszczacym glosem rozkaz przywolal dwojke zolnierzy, ktorzy wyciagneli trupa. Dowodca skinal glowa, a wtedy pozostali odsuneli sie na bezpieczna odleglosc. Ostry koniec rozdzki skierowal sie w strone zwlok. Ross odrzucil glowe do tylu. Wystrzelony z rozdzki snop swiatla, energii, ognia - cokolwiek to bylo - oslepil go na moment i oszolomil. Kiedy odzyskal wzrok, nic juz nie lezalo na piasku; pozostalo tylko szkliste wglebienie, z ktorego ulatywaly pasemka dymu. Ross wpil palce w skale, wstrzasniety. Ludzie z mieczami... a teraz ta forma kontrolowanej energii, zapewne efekt zaawansowanej techniki. Nasuwal sie obraz okretow ostrzeliwanych z zamku kamieniami, okretow plynacych z predkoscia nieosiagalna bez zastosowania silnikow nieznanego typu. Mieszanina barbarzynstwa i rozleglej wiedzy. Aby to ogarnac, Ross potrzebowal wiecej doswiadczenia, wiecej umiejetnosci. Ashe moglby... Ashe! Nalezalo wznowic poszukiwania. Rozdzka sie uspokoila, z galki nie wylatywaly juz iskry. Komunikator przestal kluc przy dotyku. Ross wylaczyl nadawanie. Skoro urzadzenie wychwycilo migotanie rozdzki, proces ten mogl zachodzic takze w odwrotna strone. Osoba w plaszczu wskazywala w stercie rozne przedmioty, a podwladni natychmiast je wyciagali. Odstawili na bok jakies skrzynki i chyba ze dwie barylki. Obladowani nimi wybrali sie w powrotna droge na poludnie. Z piersi Rossa wyrwalo sie westchnienie ulgi. Poplynal dalej w kierunku polnocnym wzdluz wybrzeza, obserwujac inne grupki pracujace pod straza nadzorcow. Rzedy robotnikow wspinaly sie na klif, niosac zdobycz do miejsca przeznaczenia, na zamek. Ross nie dostrzegl nigdzie ani sladu Ashe'a, komunikator zas nie odebral zadnego sygnalu od chwili, kiedy go ponownie wlaczyl po odejsciu obcych. Ziemianin zaczal sobie uswiadamiac, ze jego poszukiwania moga sie zakonczyc fiaskiem, chociaz usilowal nie dopuszczac do siebie podobnych mysli. Gdy ruszyl z powrotem w strone jaskini, czul bezsilna zlosc, ale minal mu strach. Nie widzial mozliwosci dostania sie do zamku; nie mogl wiec sprawdzic, czy Ashe'a wzieto do niewoli. Dopoki robotnicy przebywali na plazy, nie mogl sie rozejrzec za przygnebiajacymi dowodami. Jakimi? Wolal sie nad tym nie zastanawiac. Karara czekala na polce skalnej wewnatrz groty. Nigdzie nie bylo widac delfinow. Kiedy Ross zdjal maske wychodzac z wody, w niklym swietle jaskini zobaczyl troske na twarzy dziewczyny. -A wiec go nie znalazles - stwierdzila raczej, niz zapytala. -Nie. -Ja tez nie. Ross uzyl jako recznika wiechcia wodorostow. Nagle znieruchomial. -Co z brama? Ani sladu? -Tylko to... - Siegnela za siebie i wyciagnela zamkniety pojemnik. Ross rozpoznal w nim jeden z kanistrow, ktore umiescili w schowku przy bramie. - Sa tez inne... porozrzucane. Szukaja ich teraz Taua i Tino-rau. Jakby wszystko, co znalazlo sie w poblizu, zostalo zassane razem z nami. -Jestes pewna, ze trafilas we wlasciwe miejsce? -Czy to nie jedna z czesci? - Dziewczyna poszukala czegos na polce. Po chwili pokazala mu kawalek metalowego preta, skreconego i peknietego na koncu, niczym element wylamany z konstrukcji reka olbrzyma. Ross pokiwal glowa z posepna mina. -Zgadza sie - powiedzial szorstkim tonem, a glos z trudem wydostawal mu sie z gardla. - To czesc bocznej zerdzi. Musiala... musiala zostac doszczetnie zniszczona. Chociaz Ross trzymal w dloni odlamany kawalek, ciagle sie ludzil, ze brama nie przepadla. Znowu wyplynal w morze i dotarl w poblize rafy. Tu pomogly mu w poszukiwaniu delfiny, ale znalazl tylko pekniety odcinek rury oraz pare pojemnikow z zapasami, nic wiecej. Ziemianie byli teraz rozbitkami w czasie, podobnie jak zeglarze dwoch okretow roztrzaskanych na skalach zeszlej nocy. Ross ruszyl z powrotem w strone jaskini. Przede wszystkim nalezalo teraz zadbac o najwazniejsze: zebrac pojemniki i umiescic je w kryjowce. Od ich zawartosci moglo zalezec zycie trzech ludzi. Zatrzymal sie u wejscia do groty, zeby poprawic siec z holowanymi pojemnikami. Tylko dzieki czystemu przypadkowi zdal sobie sprawe z wizyty intruza. Na skalnej polce Karara ukladala stos brunatnic. Tymczasem z boku, na wysokosci glowy dziewczyny... Ross nie smial zapalic latarki, by nie zdradzic swojej obecnosci. Przymocowal siec do skaly rzemieniem, dal nura pod wode i poplynal wzdluz krawedzi pieczary. Zamierzal wynurzyc sie jak najblizej przycupnietej postaci, ktora sledzila kazdy ruch Karary. 6. LOKETH NIEPRZYDATNY Naturalne falowanie wody pomoglo Rossowi niepostrzezenie dotrzec do sciany polozonej nieopodal stanowiska szpiega. Ktokolwiek tam kucal, nadal wychylal sie do przodu, zapatrzony w Karare. Gdy oczy Rossa przywykly do polmroku jaskini, dostrzegly zarysy glowy i ramion. Ostatnie dwie, trzy minuty byly dla Ziemianina najtrudniejsze. Przed przeprowadzeniem ataku musial wynurzyc sie na otwartej przestrzeni.Karara zdawala sie czytac w jego myslach i udzielac mu swiadomej pomocy. Podeszla do krawedzi polki, aby gwizdnieciem przywolac delfiny. Niemal natychmiast blyszczaca glowa Tino-rau wychynela nad powierzchnie wody i rozlegl sie bulgoczacy pisk. Gdy Karara przyklekla, delfin tracil przyjacielsko jej wyciagnieta reke. Ross uslyszal westchnienie obserwatora, ktory poruszyl sie z cichym szelestem. Karara zaczela podspiewywac pod nosem. Glos dziewczyny falowal melodyjnie, zachowujac rytm typowy dla jej ludu; delfin niekiedy wtracal swoja nutke. Ross slyszal juz kiedys te ich piesn. Teraz stanowila idealna zaslone dla jego zamiarow. Skoczyl. Rece zacisnely sie na ciele, palce objely szczuple nadgarstki. Obcy wydal okrzyk strachu i zdumienia, gdy Ziemianin stracil go ze skalnego wystepu na polke. Ross rozkrzyzowal przeciwnika na ziemi, zanim zrozumial, ze schwytany nie zamierza sie bronic, tylko lezy bez ruchu. -Co sie dzieje? - Zalal ich strumien swiatla. Ross przyjrzal sie chudej, brazowej twarzy, niewiele rozniacej sie od jego wlasnej. Szeroko rozstawione oczy byly zamkniete, usta za to otwarte. Choc pewien, ze tubylec stracil przytomnosc, Ross nie puszczal jego nadgarstkow. Odsunal sie wolno od lezacego i z pomoca dziewczyny zwiazal jenca wodorostami. Obcy nosil obcisly ubior z polyskliwej tkaniny, ktora okrywala tulow, nogi i stopy. Patykowate ramiona pozostawaly nagie. U pasa, na petelkach, wisialy rozne przedmioty, a wsrod nich haczykowaty noz. Ross odpial go na wszelki wypadek. -Spojrz, Ross, to jeszcze dzieciak - powiedziala Karara. - Jak sie tutaj dostal? Ziemianin wskazal na szczeline w scianie. -Obserwowal cie stamtad. Oczy jej sie rozszerzyly. -Dlaczego? Ross odciagnal wieznia pod sciane. Skoro byl swiadkiem nieszczesnego losu rozbitkow, wolal sobie nie wyobrazac, co przywiodlo tu Hawaikanczyka. Po raz kolejny Karara dala dowod, ze mysla w identyczny sposob, bo dodala: -Ale on nawet nie wyciagnal noza. Co chcesz z nim zrobic, Ross? Ziemianin sam sie nad tym zastanawial. Niewatpliwie najmadrzejszym rozwiazaniem byloby zgladzenie tubylca od razu. Zimne okrucienstwo nie lezalo jednak w jego naturze. W dodatku wiedzial, ze dobrze by bylo wydobyc z nieznajomego jakies informacje i uzyskac w ten sposob wiedze o tym swiecie i rzadzacych w nim prawach. To spotkanie mogloby nawet zaprowadzic ich do Ashe'a. -Ross... Spojrz na jego noge. - Dziewczyna pokazala palcem. Obcisly ubior obcego uwydatnial pewien defekt: prawa noga byla krotsza i dziwnie wykrecona. Schwytali kaleke. -I co z tego? - mruknal Ross. Nie byla to pora na okazywanie litosci. Wbrew jego obawom, Karara nie przejawiala checi do poluzowania wiezow jenca. Usiadla ze skrzyzowanymi nogami obok. Miala dziwny, nieobecny wyraz twarzy, jakby przebywala gdzies daleko, chociaz mogl wyciagnac reke i dotknac jej. -Ta jego ulomnosc... moze stanowic pomost - zauwazyla ku konsternacji Rossa. -Pomost? Co przez to rozumiesz? Dziewczyna potrzasnela glowa. -To tylko przeczucie, nie poparte zadna konkretna mysla. Ale cos w tym musi byc. Patrz, chyba sie budzi. Uchylily sie powieki nad wielkimi oczami jenca. Hawaikanczyk zamrugal i powiodl wkolo otepialym, blednym wzrokiem, az spostrzegl Karare. Z ust jego natychmiast wyplynal strumien szczekliwej mowy. Wydawal sie bezgranicznie zdumiony, ze mu nie odpowiadaja. W przemowie pojawil sie jekliwy ton; najwyrazniej wiezien stracil nadzieje na przyjacielskie przyjecie jego powitalnych slow. -Jest coraz bardziej wystraszony - odezwala sie Karara. - A przeciez kiedy sie obudzil, byl zadowolony. -Dlaczego tak sadzisz? Dziewczyna potrzasnela glowa. -Nie wiem, po prostu odnioslam takie wrazenie. Zaczekaj! - Uniosla dlon stanowczym gestem. Nie wstajac, podczolgala sie na czworakach do krawedzi polki. Oba delfiny wystawialy glowy wysoko nad wode. Wygladaly na bardzo podniecone. - Ross! - zawolal glosno Karara. - Ross, one go rozumieja! Tino-rau i Taua moga go zrozumiec! -Chcesz powiedziec, ze rozumieja jego jezyk? - zapytal Ross z niedowierzaniem, chociaz zawsze docenial zdolnosci delfinow. -Nie, jego umysl. Tu chodzi o umysl, Ross. On mysli pojeciami, ktore delfiny odbieraja i odczytuja! Umieja to robic takze z niektorymi z nas, ale to nie to samo. Tu przekaz jest znacznie wyrazniejszy, bezposredni! Zobacz, jakie sa podniecone! Ross zerknal na wieznia. Obcy krecil sie bezradnie, usilujac oprzec sie o sciane. Jego pogromca podciagnal go do pozycji siedzacej. Tubylec przyjmowal jego pomoc bez protestu. Wpatrywal sie za to z przerazeniem i nieufnoscia w glowy delfinow. -Boi sie - oznajmila Karara. - Nigdy dotad nie doswiadczyl tego rodzaju komunikacji. -Moga mu zadawac pytania? - zapytal Ross. Jezeli naprawde istniala swoista wiez psychiczna pomiedzy ziemskimi delfinami a Hawaikanczykiem, rodzila sie szansa na zdobycie wiadomosci o tym swiecie. -Sprobuja. Na razie paralizuje go strach, ktory musza przelamac. To, co niebawem nastapilo, bylo najdziwniejsza czterostronna rozmowa, jaka Ross mogl sobie wyobrazic. Kierowal pytanie do Karary, a ona przekazywala je delfinom. Te przesylaly je telepatycznie Hawaikanczykowi, a odpowiedz wracala ta sama droga. Dopiero po dluzszym czasie udalo sie usmierzyc obawy tubylca, ktory na koniec zaczal rozmawiac calkiem swobodnie. -To syn pana zamku zbudowanego na klifie - przekazala Karara pierwsza kompletna odpowiedz. - Jednak z niewiadomej przyczyny nie jest akceptowany przez swoich pobratymcow. Byc moze - dodala od siebie - powodem tego kalectwo. Jego domem jest morze, jak sie wyrazil, a mnie uwaza za mityczna istote, ktora je zamieszkuje. Widzial, jak plywam w masce w towarzystwie delfinow, wiec jest przekonany, ze umiem dowolnie zmieniac ksztalt. - Zawahala sie. - Uslyszalam tez cos dziwnego, Ross. On mowil o stworzeniach, ktore, jak mu sie wydaje, umieja sie pojawiac i znikac bez uprzedzenia. Czuje lek przed ich moca. -Bogowie i boginie. Wszystko zgodne z natura. Karara potrzasnela glowa. -To silne przeswiadczenie, a nie mglista wiara w bozkow. Rossowi przyszedl nagle do glowy pewien pomysl. Opisal postac w plaszczu, ktora odegnala ludzi z zamku od szczatkow wraku. -Zapytaj o niego. Karara przekazala pytanie Rossa. Wiezien rozejrzal sie nerwowo na boki; przeniosl spojrzenie z Karary na jej towarzysza, a na jego twarzy pojawila sie podejrzliwosc. -Chce sie dowiedziec, dlaczego pytasz o lud Foanna. Twierdzi, ze musisz wiedziec, co to za istoty. -Posluchaj... - Ross uznal, ze dokonal prawdziwego odkrycia, chociaz na razie nie rozumial jego znaczenia. - Powiedz mu, ze przybywamy z miejsca, gdzie nie ma zadnego ludu Foanna. I ze my mamy swoja moc, dlatego musimy poznac ich moc. Gdyby tylko mogl bezposrednio wypytac wieznia, a nie polegac na dwukrotnym tlumaczeniu! Czyjego pytania docieraly w ogole do obcego w nieznieksztalconej formie? Ross przykucnal zmeczony. Spojrzal na Karare z troska w oczach. Jesli on czul sie wyczerpany, to co dopiero ona? Zauwazyl, ze ramiona jej obwisly; ostatnia odpowiedz podala glosem ochryplym z wysilku. Poderwal sie na rowne nogi. -Na razie wystarczy. Potrzebowal czasu na zastanowienie i uporzadkowanie faktow uslyszanych podczas tego "przesluchania". Jezyk mu wysechl na wior z pragnienia, czul dotkliwy glod. Przypomnial sobie o pojemniku z zapasami, pozostawionym u wejscia do groty. -Trzeba cos zjesc i wypic. - Chcial wlozyc maske, ale Karara powstrzymala go przed wejsciem do wody. -Taua przyniesie... Ty poczekaj. Delfin przyholowal siec z pojemnikami. Ross odkrecil wieczko jednego z nich i wyciagnal bidon z czysta woda. W paczce z zapasowymi racjami zywnosci znalazl suchary. Po chwili namyslu podszedl do wieznia, przecial mu wiezy na nadgarstkach i wreczyl bidon wraz z sucharem. Hawaikanczyk najpierw poczekal, az Ziemianie zaczna jesc, potem sam zatopil zeby w sucharze i zul energicznie. Zanim przytknal naczynie do ust, ostroznie i z ciekawoscia obracal bidon w rekach. Ross jadl i popijal mechanicznie i bez najmniejszej przyjemnosci. Sprobowal polaczyc ze soba zaslyszane fakty, aby uzyskac obraz hawaikanskiej epoki, do ktorej ich rzucil los. Obraz ten, rzecz jasna, opieral sie glownie na informacjach udzielonych przez wieznia, ktory mogl ich przeciez wprowadzic w blad albo przemilczec istotne szczegoly. Tylko czy moglby cos ukryc w czasie wymiany mysli? Ross musial po prostu przyjac wszystko z odrobina sceptycyzmu. Tak czy inaczej, na zamku mieszkali Lowcy Wrakow - malo znaczacy lordowie, ktorzy wznosili straznice wzdluz wybrzezy i lupili zaglowce, bedace glownymi skladnikami krwiobiegu tego swiata wysp i oceanow. Tego dnia i zeszlej nocy Ziemianie mieli okazje przesledzic ich metody. Jezeli informacje wieznia odpowiadaly prawdzie, nie tylko wsciekla burza byla powodem rozbicia sie statkow. Lowcy Wrakow opanowali pewne sposoby przywabiania zaglowcow na rafy. A czy sila, ktora wciagnela Ziemian w brame czasu, nie stanowila przypadkiem czesci tych sposobow? W kazdym razie czyhajacy na klifach Lowcy byli rzeczywistoscia, podobnie jak ich ofiary, morscy podroznicy, darzacy ich uzasadniona nienawiscia. Ross rozumial zachowanie jednej i drugiej strony. Doszedl do wniosku, ze dalby sobie z nimi jakos rade. Ale pozostawal jeszcze lud Foanna. Wiezien usilowal dac im do zrozumienia, ze Foanna to zupelnie inna sprawa. Zawiadywali moca, ktora nie zalezala od mieczy czy statkow - od naturalnych narzedzi lub broni czlowieka. Ich sila nie pochodzila z tego swiata i dawala im przewage we wszystkich dziedzinach, procz jednej - liczebnosci. Chociaz Foanna mieli sluzbe i wojownikow, o czym Ross sie przekonal, obserwujac dzis plaze, sami pochodzili z odmiennej rasy - bardzo starej i wymierajacej, liczacej niewielu czlonkow. Ilu dokladnie, tego nie wiedzieli ich wrogowie, bo przedstawiciele tej rasy starannie to ukrywali. Pojawiali sie, wydawali rozkazy, stawiali zadania, przeciwstawiali sie albo pomagali - zawsze pojedynczo albo najwyzej dwojkami, zawsze szczelnie okutani w plaszcze, tak ze nawet ich wyglad pozostawal tajemnica. Zadnej tajemnicy nie stanowily jednak ich umiejetnosci. Z tego, co Ross zrozumial, ani jeden lord Lowcow, bez wzgledu na to, jak wielkiego szczepu przywodca, chocby najbardziej ambitny, nie wazyl sie nigdy wyzwac zadnego Foanny, choc niekiedy wyrazali slowny opor przeciwko wygorowanym zadaniom. Opis zastosowania niektorych umiejetnosci tajemniczego ludu sugerowal nieziemskie pochodzenie jego wiedzy, a przynajmniej produktow tej wiedzy. Ross przypuszczal, ze Foanna mogli tez odziedziczyc resztki jakiejs zapomnianej wiedzy technicznej, spuscizny pradawnej rasy. Probowal dowiedziec sie czegos o poczatkach ludu Foanna. Zastanawial sie, czy zawoalowane istoty nie sa przedstawicielami galaktycznego imperium. Zgodnie z odpowiedzia wieznia, poczatki Foanna wykraczaly w przeszlosc poza najstarsze kroniki. Mieszkali w poteznej cytadeli, gdy plemie Lowcow wiodlo jeszcze dziki, prymitywny zywot. -I co teraz zrobimy? - Karara przerwala tok mysli Rossa, kiedy juz zabezpieczyli wszystkie pojemniki. -Wsrod tych rozbitkow, ktorych Lowcy Wrakow biora przy okazji do niewoli, moze znajdowac sie Ashe... - Ross za wszelka cene pragnal zachowac nadzieje. Nie mial wyboru. Wedlug slow obcego, sposrod ludzi, ktorzy doplywali do brzegu po odniesieniu stosunkowo lekkich obrazen, najbardziej krzepkich zatrzymywano w niewoli. Takze ostatniej nocy ten los podzielilo kilku marynarzy. -Loketh. Ross i Karara rozejrzeli sie wokolo. Wiezien odlozyl bidon i jedna reka wskazywal na siebie, powtarzajac: "Loketh". Znaczenie tego gestu nie pozostawalo watpliwosci. Ziemianin dotknal wlasnej piersi. -Ross Murdock. Wiezien, tak jak oni, mial pewnie dosc pokretnej metody komunikacji, wobec czego Ross postanowil przyspieszyc porozumienie. Analizator! Ashe dolaczyl to urzadzenie do bagazu zgromadzonego przy bramie. Gdyby zdolal je odnalezc... Coz, pokonaliby powazna trudnosc. Natychmiast wytlumaczyl Kararze swoj pomysl. Dziewczyna, uradowana, przywolala Taue i rozkazala delfinowi przyniesc reszte uratowanych przedmiotow. -Loketh. - Ross wskazal na mlodzienca. - Ross. - Teraz na siebie. - Karara. - Skinal w strone dziewczyny. -Rosss. - Obcy z dziwnym akcentem wymowil to imie. - Karara. ... - Tym razem poszlo mu lepiej. Ross ostroznie otworzyl odszukana przez delfina skrzyneczke. Bardzo slabo orientowal sie w dzialaniu urzadzenia. W zamierzeniach mialo zapisywac nieznany jezyk, a potem rozkladac go na czynniki znane agentom czasu. Tylko czy moglo zostac wykorzystane do tlumaczenia jezyka calkowicie nieznanego? Mial nadzieje, ze wstrzasy przy przejsciu przez brame nie zniszczyly analizatora i ze eksperyment zakonczy sie powodzeniem. Polozyl przed Karara urzadzenie i dokladnie wyjasnil swoj punkt widzenia. Dziewczyna podniosla malutki mikrofon, po czym powoli wypowiedziala zdanie w tych samych melodyjnych sylabach, jakich uzyla w czasie spiewania z delfinem. Kiedy skonczyla, Ross obrocil pokretlo i wlepil wzrok w wyswietlacz. Pokazane symbole niosly zrozumiala dla niego tresc. Mogl latwo przetlumaczyc, co przed chwila nagrala. Na razie aparat dzialal bez zarzutu. Teraz polozyl go przed Lokethem i polecil speszonemu Hawaikanczykowi, wziac od Karary mikrofon. Sprawdzonym juz sposobem, za posrednictwem delfinow, przekazal dokladne wskazowki. Czy urzadzenie zda egzamin z tlumaczenia gwiezdnych jezykow, podobnie jak zdalo go w przekladaniu mowy z czasow wspolczesnych i przeszlych jego rodzinnej planety? Loketh zaczal przemawiac do mikrofonu. Najpierw odzywal sie bojazliwie, wydajac szybkie, belkotliwe dzwieki, ale skoro nie nastapila zadna przerazajaca reakcja, zaczal mowic wolniej i z wieksza pewnoscia siebie. Na wyswietlaczu zablysly linie symboli, z ktorych czesc byla zrozumiala. -Zapytaj go, czy mozna wejsc niezauwazenie do zamku, aby zobaczyc jencow - zaproponowala Karara. -Jaki powod mam podac? - Ross byl pewien, ze prawidlowo odczytal symbole. -Powiedz mu, ze wsrod nich moze byc jeden z naszych przyjaciol. Tym razem Loketh zwlekal z odpowiedzia. Popatrzyl przenikliwie najpierw na Rossa, pozniej na Karare, a na koniec znow na Rossa. -Jest jedna droga... odkryta przez nieprzydatnego - powiedzial wreszcie. Ross nie zwrocil uwagi na dziwne slowo, jakim okreslil sie Loketh. Przeszedl do wazniejszej kwestii. -Czy on zechce wskazac mi te droge? Znowu nastapila dluga chwila zastanowienia, zanim nadeszla odpowiedz. Ross na glos odczytal symbole: -Jesli starczy wam odwagi, poprowadze. 7. MIESO CZAROWNIC Ross wiedzial, ze prawdopodobnie naraza ich wszystkich na niepotrzebne niebezpieczenstwo. Ale jesli wtracono Ashe'a do kamiennych lochow pod wznoszaca sie nad nimi skala, nalezalo podjac ryzyko i zaufac Lokethowi. Ross ryzykowal wlasna glowa, ale nie musial pakowac Karary w klopoty. Majac do dyspozycji delfiny i resztki racji zywnosciowych, miala duze szanse, by ukryc sie tutaj przed niebezpieczenstwem.-Na co niby mialabym czekac? - zapytala spokojnie dziewczyna, kiedy juz Ross przedstawil jej swoje ustalenia. Ross zamilkl. Rzeczywiscie, pytanie Karary nie bylo pozbawione sensu. Skoro brama zostala zniszczona, Ziemianie byli skazani na zycie w obecnym czasie, podobnie jak kiedys sami skazali sie na Hawaike, wstepujac na rodzinnej planecie na poklad kosmicznego statku. Nie dalo sie uciec z przeszlosci, ktora teraz musieli traktowac jako swoja terazniejszosc. -Foanna - ciagnela Karara - Lowcy Wrakow oraz ludzie morza, wszyscy ze soba wojuja. Jesli przystapimy do jednej ze stron, wlaczymy sie w ich wasnie. Taua tracal nosem polke za dziewczyna i piskiem domagal sie uwagi. Karara odwrocila glowe w strone Loketha. Patrzyla na niego badawczo. Potem zaczela tlumaczyc. -On chce wiedziec - wskazala na Hawaikanczyka - czy mu ufasz. Pragnie ci tez powiedziec, ze odkad Mroczni postanowili go uposledzic skrecona noga, nie nalezy do tych z zamku. W ich oczach jest uszkodzona, nieuzyteczna rzecza. Cos mi sie wydaje, Ross, ze, jego zdaniem, dysponujemy moca tak samo jak Foanna. On mysli, ze jestesmy istotami nadprzyrodzonymi. Nie zabilismy go od razu, a nawet nakarmilismy, wiec uwaza sie za naszego sojusznika. -Rytual chleba i soli... Mozna i tak. - Chociaz dopasowywanie ziemskich obyczajow do obcych tradycji nie mialo wiekszego sensu, Ross pomyslal o tym starozytnym przymierzu, jakie zawierano w jego rodzinnym swiecie. Skosztuj czyjegos jedzenia, a zostaniesz jego przyjacielem, a przynajmniej oglosicie zawieszenie broni. Scisle przestrzegane zakazy i kodeksy postepowania wyroznialy na Ziemi poszczegolne narody, a zwlaszcza kasty wojownikow. Tutaj sytuacja mogla wygladac podobnie. - Zapytaj go - zwrocil sie do Karary - jakie reguly zwiazane zjedzeniem i piciem stosuja tutaj wobec wrogow i przyjaciol. - Znajomosc podobnych zwyczajow pozwoli zapewnic im lepsza ochrone. Kiedy juz przetlumaczono pytanie, Loketh przemowil do mikrofonu analizatora powoli, z przerwami, jakby chcial miec pewnosc, ze Ross zrozumie kazde slowo. -Kto daje chleb czlowiekowi pojmanemu w walce, ten czyni sobie z niego sluge. Nie niewolnika do pracy, ale wojownika gotowego dobyc miecza na skinienie reki. Kiedy przyjalem wasz chleb, uznalem was za swoich prawowitych panow. Pomiedzy takimi nie dochodzi do zdrady, jak bowiem sluga moze zdradzic pana? Ja, Loketh, jestem teraz mieczem w waszych rekach, czlowiekiem na waszych uslugach. Dla mnie to podwojna korzysc, bo jako osoba bezuzyteczna nie mialem nigdy swojego pana, nikomu nie przysiegalem. Zreszta czy w obliczu Morskiej Panny i jej dworzan, ktorzy slysza mysli, czlowiek moze uzywac falszywego jezyka, chociazby zadawal sie z Cieniem i przywdzial Plaszcz Zla? -Ma racje - dodala Karara. - Jego umysl jest otwarty. Nawet gdyby chcial, nie zdolalby ukryc mysli przed Taua i Tino-rau. -W porzadku, zgadzam sie. - Ross rozejrzal sie po polce. Na drugim jej koncu zlozyli stos pojemnikow. Powiedzial Kararze, ze powinna stad odejsc. -Ale dokad mam isc? - zapytala lagodnie. - Ludzie z zamku ciagle przeszukaja szczatki okretow. Watpie, czy ktos wie o tej jaskini. Ross wskazal glowa na Loketha. -Ale on wiedzial, prawda? Nie chcialbym, zebys tu wpadla w pulapke. No i nie chcialbym stracic zapasow. Zawartosc tych pojemnikow moze nam wszystkim uratowac zycie. -Rownie dobrze mozemy je zatopic przy scianie, obciazajac siec. A pozniej, jesli trzeba sie bedzie stad zabierac, wystarczy je wyciagnac. Spokojna glowa, to moja dzialka. - Usmiechnela sie do niego szelmowsko. Ross dal za wygrana. Dziewczyna miala racje. Czuwanie nad zespolem delfinow i wszystko, co dotyczylo morza, rzeczywiscie nalezalo do jej kompetencji. Byl zly, ze mu o tym przypomniala, ale nie mogl jej slowom odmowic slusznosci. Pomimo chromej nogi, Loketh zadziwil Rossa zrecznoscia. Uwolniony z wiezow, przywolal Ziemianina do tej samej niszy, z ktorej przedtem po kryjomu obserwowal Karare. Wskoczyl do srodka i po sekundzie znikl mu z oczu. Ross zaraz podazyl w jego slady, bo okazalo sie, ze nie jest to wcale nisza, ale poczatek dlugiej szczeliny wiodacej w gore jako przewod wentylacyjny, juz kiedys wykorzystywany do przejscia. Mroku nie rozjasnialo zadne swiatlo, ale tubylec nakierowal rece Rossa na wyciosane w kamieniu zaglebienia, pomagajace we wspinaczce. Loketh ruszyl pierwszy. Pial sie po prymitywnej drabinie, az zniknal w ciemnosci. W tej czarnej tubie nielatwo bylo mierzyc czas i odleglosc. Aby sie choc z grubsza orientowac, Ross liczyl wglebienia. Wyszkolenie pozwalalo mu odruchowo rejestrowac takie szczegoly. Zapamietanie drogi prowadzacej na wrogie terytorium stanowilo koniecznosc. Ross nie mial pojecia, do jakiego celu uzywano pierwotnie tego szybu. Jednak fortece na Ziemi takze mialy swoje tajemne przejscia na wypadek oblezenia. Coraz mocniej wierzyl, ze ci obcy maja wiele wspolnego z jego wlasna rasa. Doliczyl do dwudziestu, kiedy zmysly, zaalarmowane przez instynkt i lata cwiczen, podpowiedzialy mu, ze tuz nad nim jest wyjscie. Panowala jednak nadal gleboka ciemnosc, tak gesta, ze prawie namacalna. Ross omal nie krzyknal, bo kiedy siegal ku nowemu wglebieniu, czyjes palce schwycily go za nadgarstek. Wspomagany tym chwytem, macajac rozlozonymi ramionami sciany, wydostal sie do poziomu przejscia. Daleko z przodu zobaczyl mdla, szara jasnosc. Zakaszlal i kichnal, kiedy odetchnal pylem z poruszonych kamieni. Poczul teraz uscisk na ramieniu. Loketh z zadziwiajaca sila postawil Ziemianina na nogi. Stali teraz w tunelu siegajacym wysoko ponad glowy, tyle ze waskim, niewiele szerszym od ramion Rossa. Nie umial stwierdzic, czy to naturalne przejscie w skale, czy ktos je celowo wydrazyl. Loketh znow poszedl przodem; cien jego sylwetki podskakiwal miarowo w takt sprezystego kustykania. Ziemianin nie mogl sie nadziwic szybkosci i sprawnosci tubylca. Loketh byl ulomny, lecz sposobem poruszania swietnie dostosowal sie do swojego kalectwa. Zrobilo sie jasniej. Po prawej stronie Ross zauwazyl szerokie na jakies dwa palce szpary w skale. Gdy zajrzal do jednej z nich, zobaczyl tylko pustke, z dolu jednak dobiegal szmer morza. A zatem ten swoisty korytarz musial biec w scianie klifu nad plaza. Zniecierpliwiony szept z przodu kazal mu przyspieszyc kroku. Dotarli do podnoza schodow o waskich i stromych stopniach. Loketh zwrocil sie do tych stopni bokiem. Wczepil sie w kamien wyciagnieta dlonia, jakby miala ona wlasciwosci przylepne, mogace mu pomoc utrzymac rownowage. Po raz pierwszy chroma noga stanowila powazna przeszkode. Ross znowu zaczal liczyc. Dziesiec, pietnascie... potem znowu ogarnela ich ciemnosc. Wreszcie wynurzyli sie z glebokiej jak studnia czelusci i staneli w okraglym pomieszczeniu. Ziemianin przyslonil oczy, kiedy blysnelo ostre swiatlo. Loketh postawil na skalnym gzymsie jarzacy sie metna poswiata kaganek i Ross doszedl do wniosku, ze wrazenie jasnego rozblysku wyniklo z naglego wyjscia z mroku. Hawaikanczyk naparl calym cialem na przeciwlegla sciane. Widac bylo napiete miesnie jego ramion. Wreszcie sciana drgnela i ruszyla pod naciskiem tak powoli, jakby szczuplym rekom tylko z najwyzszym trudem udawalo sie pchac ciezka plyte albo jakby nalezalo w tym miejscu zachowywac szczegolna ostroznosc. Zobaczyli przed soba waskie przejscie. Blask kaganka siegal jedynie kilka krokow w glab ciemnej przestrzeni. Loketh skinal na Rossa i ruszyli. Na scianie po lewej widnialy otwory, z ktorych wydobywalo sie slabe swiatlo. Te przeswity byly rozmieszczone zupelnie chaotycznie. Ross przylozyl oko do jednego z otworow i sapnal glosno. Stali powyzej zamkowego dziedzinca. Ross cala uwage skupil na rozciagajacym sie w dole widoku. Ogladal niegdys na obrazach sceny przedstawiajace zycie feudalnego zamku. To, co tu widzial, wydawalo sie dosc podobne, ale po jakims czasie dalo sie zauwazyc liczne roznice. Ross zobaczyl zwierzeta - czy naprawde zwierzeta? - zaprzegniete do wozu. Mialy szesc konczyn, chodzily na czterech, a pozostale dwie krzyzowaly na piersi. Zamiast uprzezy zarzucono im na ramiona osobliwa siatke, przymocowana do skrzyzowanych konczyn. Lsniace luski okrywaly cale ciala zwierzat, takze groteskowe glowy, kolyszace sie na dlugich szyjach. Rossa uderzylo ich podobienstwo do podmorskiego smoka, ktorego spotkal w przyszlosci tego swiata. Szescionogie stworzenia byly posluszne swoim panom. Ross z trudem powsciagal ciekawosc na widok rozmaitych szczegolow; musial skoncentrowac sie na tym, co moglo sie przydac do wypelnienia misji. Loketh nie pozwolil mu sie jednak przygladac zbyt dlugo. Polozyl Rossowi dlon na ramieniu, zachecajac do odejscia. Dalsza droga wiodla przez tunel. Zanurzyli sie w otchlanie fortecy. Waski korytarz biegl przez potezne mury, az wreszcie rozjasnil go blask swiatla, bynajmniej nie dziennego. Czerwonawe lsnienie wyplywalo z otworu umieszczonego na wysokosci pasa. Loketh przykleknal niezgrabnie na zdrowe kolano, kiwajac na Rossa, zeby poszedl za jego przykladem. Wyjrzeli przez otwor. Agent zobaczyl sale przyozdobiona jaskrawo, z barbarzynskim brakiem gustu. Na scianach wisialy przetykane blyszczacymi nicmi gobeliny, polyskujace tu i owdzie drogimi kamieniami. Pomiedzy gobelinami widnialy owalne tarcze mniej wiecej wysokosci czlowieka, na ktorych namalowano lub wyryto wzory i ornamenty. Mogly to byc stylizowane przedstawienia rodzimej fauny i flory. Calosc robila wrazenie ordynarnego przepychu, podobnie jak stroje zebranych na sali ludzi, uszyte z krzykliwie kolorowych tkanin. Na szczycie dwustopniowego podwyzszenia siedzialo trzech Hawaikanczykow, ubranych w obcisle szaty. Ozdobne pasy opinaly talie i dlugimi, obszytymi mnostwem fredzelkow koncami siegaly do ziemi. Glowy okrywaly ciasne czapki w azurowe wzory, polyskujace przy kazdym poruszeniu. Niedobrane kolory ubiorow razily oko Ziemianina. Ponizej podwyzszenia staly dwa rzedy gwardzistow. Ross nie potrafil odgadnac przyczyny tego zgromadzenia, nie rozumiejac mowy tych ludzi. Rozlegl sie gleboki, budzacy echo dzwiek, jakby gongu. Trojka na podwyzszeniu wyprostowala sie i skierowala uwage na drugi koniec sali. Gest Loketha byl zbedny, Ross dobrze wiedzial, ze lada chwila rozegra sie cos bardzo waznego. U wejscia do komnaty w przepychu krzykliwych barw zamajaczyla srebrna smuga. Ziemianin rozpoznal szaroblekitne szaty ludu Foanna. Tym razem bylo ich trzech. Maszerowali plynnym krokiem, jak gdyby szybowali nad posadzka, nie dotykajac jej stopami. Kiedy zatrzymali sie przed podwyzszeniem, oczekujaca ich trojka powstala. Ross bez trudu odgadl, ze przybylych witano z niechecia. Panowie zamku, zmuszeni do okazania szacunku, robili to wyraznie wbrew sobie. Gospodarz stojacy posrodku przemowil jako pierwszy. -Zahur - szepnal Loketh Rossowi na ucho, wskazujac mowiacego spiczastym palcem. Ross nie mogl nawet marzyc o zadawaniu pytan, bez czego nie bylo sposobu na zrozumienie sensu zdarzen, ktorych byl swiadkiem. Nie watpil jednak, ze spotkanie dwoch hawaikanskich plemion ma duze znaczenie. Kiedy przedstawiciel zamku zakonczyl przemowe, nastala chwila ciszy. Ziemianinowi dluzyla sie w nieskonczonosc. Czul narastajace napiecie. Pan zamku zagral zapewne w otwarte karty, nie kryjac wrogosci panujacej miedzy Lowcami Wrakow a starsza od nich rasa. A moze Foanna specjalnie milczeli, aby wytracic nieprzyjaciela z rownowagi, tak jak dzudoka wykorzystuje atak wroga jako element wlasnej obrony? Gdy wreszcie jeden z Foanna odpowiedzial, Ross uslyszal spiewnie intonowane slowa. Zobaczyl, ze Loketh drzy, sam tez poczul ciarki pelznace po plecach. Slowa zlewaly sie w jedno. Ross zapragnal zaslonic uszy, by zagluszyc dzwieki, jednak nie mial nawet sily, aby podniesc rece. Odnosil wrazenie, ze mezczyzni na podwyzszeniu kolysza sie do przodu i do tylu, jakby piesn byla lina uwiazana do ich karkow, za ktora ktos szarpal. Jeden z gwardzistow upadl z halasem i potoczyl sie po ziemi, przyciskajac dlonie do glowy. Ktos krzyknal na podwyzszeniu. Inkantacja osiagnela tak wysokie tony, ze Ross poczul w uszach ucisk. Linie gwardzistow pekly. Cala grupa rzucili sie ku wyjsciu z sali, omijajac Foanna szerokim lukiem. Loketh wydal cichy, zduszony okrzyk. Szeptal cos, zaciskajac bolesnie palce na przedramieniu Rossa. Mialy tu miejsce wydarzenia niezwyklej wagi. Dla Rossa czy dla Loketha? A moze dla Ashe'a? Czy Ashe mial z tym jakis zwiazek? Ross dopchal sie blizej otworu i spojrzal w kierunku, gdzie znikneli gwardzisci. Jeden z ludzi na podwyzszeniu opadl na laweczke i zakryl twarz rekami. Jednak ten, ktorego Loketh nazwal Zahurem, nadal stal przed mowca Foanna. Okazana odwaga zaskarbil sobie uznanie Rossa. Gwardzisci tymczasem powrocili, gnajac przed soba trzech ludzi. Dwoch bylo Hawaikanczykami, ich obnazone, ciemne ciala nie pozostawialy w tej kwestii zadnej watpliwosci. Ale trzecia osoba byl... Ashe. Ross o malo nie krzyknal jego imienia. Ziemianin kulal, noge nad kolanem przewiazywal bandaz. Nie i mial na sobie nic procz kapielowek, zabrano mu tez caly ekwipunek. Na lewej skroni widnial ciemny siniec, szyje i ramie przecinala krwawa prega od uderzenia batem. Ross zacisnal piesci. Nigdy w zyciu nie zalowal tak bardzo, ze nie ma broni, jak w tej chwili. Skoszenie calego towarzystwa seria z karabinu maszynowego daloby mu ogromna satysfakcje. Tymczasem jedyna jego bronia byl noz za pasem. Rownie dobrze moglaby go oddzielac od Ashe'a sciana celi wieziennej. Wrodzona ostroznosc, udoskonalona szkoleniem, pozwolila mu opanowac pierwszy impuls wkroczenia do akcji. Na razie pomoc dla Ashe'a nie wchodzila w rachube. Na szczescie teraz juz wiedzial, ze Gordon zyje i jest przetrzymywany przez obcych. Podniesiony na duchu Ross mogl obmyslic kolejne posuniecie. Foanna podjeli swoja piesn. Trzej wiezniowie drgneli; dwoch Hawaikanczykow odwrocilo sie, stanelo po obu stronach Ashe'a i wsparlo go ramionami. Ich ruchy cechowala mechaniczna sztywnosc, jakby kierowala nimi obca wola. Ashe rozgladal sie wokol, patrzac to na Lowcow Wrakow, to na postacie w szarych plaszczach. Ross, swiadom istnienia dwoch wrogich stron, mogl przypuszczac, ze nawet jesli tubylcy przeszli pod kontrole Foanna, Ziemianin opieral sie ich mocy. Nie zamierzal jednak odrzucac pomocy dwoch wspolwiezniow. Oparty o nich pokustykal wzdluz sali w slad za Foanna. Ross wydedukowal, ze pan tego zamku przekazal wlasnie wiezniow ludowi Foanna. To oznaczalo, ze Ashe'a zabierano w inne miejsce. Ross natychmiast sie wyprostowal i ruszyl z powrotem. Zamierzal jak najszybciej wrocic do jaskini i ruszyc sladem Gordona. -Odnalazles Ashe'a! - Karara wyczytala nowine z jego twarzy -Wpadl w rece Lowcow, ci zas oddali go Foanna. -Co chca z nim zrobic? - zapytala dziewczyna Loketha. Jej pytanie przebylo niezbedna droge, po czym tubylec kucnal przed analizatorem i odpowiedzial: -Odebrali rozbitkow jako nalezny im hold. Wasz przyjaciel bedzie miesem czarownic. -Miesem czarownic? - powtorzyl Ross, zdumiony. Nagle Karara zachlysnela sie z przerazenia: -Ofiara! Ross, on chyba chce powiedziec, ze zloza Gordona w ofierze! Ross na chwile zdretwial, ale zaraz odwrocil sie gwaltownie i chwycil Loketha za ramiona. Brak mozliwosci bezposredniego porozumienia sie z tubylcem stanowil ogromne utrudnienie. -Dokad go zabieraja? Dokad? - wybuchnal, ale szybko ochlonal. Karara zmruzyla oczy. Zadala pytanie delfinom, polecajac im przekazac je natychmiast Lokethowi. Na wyswietlaczu analizatora pojawily sie symbole. -Ludzie Foanna mieszkaja w swojej twierdzy. Najlepiej doplynac tam morzem. Mam lodz... Moge wam ja pokazac. To moja tajemnica. -Powiedz mu, ze ruszamy natychmiast! - wyrzucil z siebie Ross. Dreczylo go znane uczucie zagrozenia; bal sie, ze nie zdaza. Mieso czarownic... Mieso czarownic... Ciagle slyszal te straszne slowa. 8. MORSCY TULACZE Swiat okrywala nieprzenikniona szarosc. Oko nie potrafilo dostrzec roznicy miedzy ladem a woda, miedzy morzem a niebem. Otulajaca wszystko mgielka poglebiala zmierzch zachodzacego dnia.Ross siedzial na srodku lodki, hustanej przez wysokie fale wewnatrz rafy barierowej. Jego zdaniem, czolno, dzwigajace cala trojke wraz z siecia pelna zapasow, bylo zbyt kruche i chybotliwe. Skoro jednak Karara wioslowala u dziobu, a rozpromieniony Loketh na rufie, duma nie pozwalala Rossowi podwazac ich kompetencji. Pocieszal sie mysla, ze agent nie musi posiadac wszystkich prymitywnych umiejetnosci; w koncu czlonkowie szczepu Karary oplywali niegdys Pacyfik katamaranami niewiele bardziej stabilnymi od tej lodzi, wyznaczajac kurs na podstawie gwiazd i pradow morskich. Tlumiac w sobie uczucie bezradnosci i wolno wzbierajacy gniew. Ziemianin usilowal sie zajac nauka. Zanim Loketh odwazyl sie wyjsc z kryjowki i powioslowac na poludnie, wiekszosc dnia spedzili w grocie. Ross, uzywajac analizatora i z pomoca Loketha, postanowil poznac choc powierzchownie tubylczy jezyk. Opracowal praktyczny slownik belkotliwych wyrazow i teraz mogl czesciowo zrozumiec mowe Loketha, tak ze posrednictwo delfinow bylo niezbedne wylacznie przy trudniejszych wyrazeniach. Dzieki temu zdobyl niejakie rozeznanie w obecnej sytuacji na Hawaice - wystarczajace, zeby wiedziec, ze prawdopodobnie plyna na stracencza wyprawe. Wstep do twierdzy ludu Foanna byl surowo zakazany nie tylko dla pobratymcow Loketha, ale i dla hawaikanskich stronnikow Foanna, mieszkajacych i pracujacych w obrebie zewnetrznego pierscienia fortyfikacji, pelniacego jednoczesnie funkcje osady. Ci tubylcy byli zapewne wojownikami i slugami z dziada pradziada. Piastowali swoje stanowiska dziedzicznie; nikogo nie rekrutowano sposrod innych mieszkancow wysp. Byli pod ochrona "magii" swoich wladcow. -Jesli Foanna sa tak potezni - zapytal Ross - dlaczego plyniesz z nami przeciwko nim? - Uzaleznienie od tubylca wciaz nie dawalo mu spokoju. Hawaikanczyk spojrzal na Karare. Uniosl jedna reke i wykonal palcami dziwny znak w strone dziewczyny. -Nie czuje leku, bo towarzyszy nam Morska Panna i jej magia. - Na chwile zamilkl, po czym ciagnal dalej: - Zawsze mowiono o mnie... i do mnie, ze jestem nieprzydatny, zdolny tylko do wykonywania kobiecych robot. Nigdy zaden bard nie wyrecytuje moich czynow bitewnych w wielkiej sali Zahura. Ja, ktory jestem prawdziwym synem Zahura, nie moge nosic miecza w orszakach panow. Ale oto dzieki wam moge wziac udzial w jednej z wiekopomnych przygod. Jesli bede wam towarzyszyl, nawet kulejac udowodnie swoje mestwo. Foanna nie moga uczynic mi niczego gorszego ponad to, co Cien mi wczesniej wyrzadzil. Wybierajac sie z wami, uzyskuje prawo do odwiedzenia Zahura z podniesionym czolem w jego wlasnej sali, by mu okazac, ze krew jego rodu nie wyciekla z moich zyl z powodu utykania! Ross musial mu uwierzyc, bo tak gleboka gorycz objawila sie w gwaltownych slowach Loketha, ale takze w jego twarzy, w oczach, w skrzywieniu warg. Ziemianin przestal juz watpic, czy zamkowy wyrzutek zechce wystapic przeciwko nieznanej grozie cytadeli Foanna. Zrobi to, by pomoc Rossowi, z ktorym zwiazal go zwyczaj jego ludu... lecz przede wszystkim dostrzegajac szanse na zdobycie tego, czego nigdy nie mial: miejsca w spolecznosci wojownikow. Odciety od normalnego zycia swoich wspolplemiencow, Loketh juz dawno zwrocil oczy na morze. Wykrecona noga nie stanowila wielkiej przeszkody w wodzie. Jak stwierdzil z duma, byl najlepszym plywakiem na zamku. Wcale nie dlatego, ze ludzie w sluzbie jego ojca niechetnie wypuszczali sie na wode, ktora wykorzystywali tylko podczas rabowania prawdziwych morskich Tulaczy. Rafa, gdzie roztrzaskaly sie dwa okrety, stanowila naturalna pulapke. Dzieki kaprysowi przyrody wiatry i prady morskie czesto spychaly tam statki kupcow. Ross ze zdumieniem sluchal relacji Loketha o udoskonaleniu tej pulapki. -Po powrocie z wiecu Zahur rzucil wielki czar na skaly. Wykorzystal zaklecia, ktorych go nauczono. Teraz przyciagane sa tam wszystkie statki i wrakow nie brakuje. Zahur zyskal na znaczeniu i wielu ludzi przybywa, aby zlozyc mu poddancza przysiege. -Co to wlasciwie za magia? - zapytal Ross. - I gdzie Zahur ja opanowal? -Uzyl takich pretow... - Loketh wyrysowal w powietrzu dwie pionowe linie. - Nie sa krzywe jak miecz. Maja kolor wody przy zachmurzonym niebie i siegaja czlowiekowi do glowy. Duzo trudu kosztowalo prawidlowe ich ustawienie. Dokonal tego czlowiek Glicmasa. -Czlowiek Glicmasa? -Glicmas jest dzisiaj wielkim lordem Iccio. To krewny Zahura, a Zahur musial przysiac, ze przez rok bedzie mu odsylal czwarta czesc morskich lupow jako zaplate za te magie. -A skad ja wzial Glicmas? Dostal od Foanna? Loketh zaprzeczyl energicznie. -Foanna sprzeciwiali sie jej wykorzystaniu, co jeszcze powiekszylo wasn miedzy Starym Ludem a mieszkancami wybrzeza. Podobno Glicmas ujrzal cos dziwnego na niebie i podazyl za tym ku wyzynom swojego kraju. Cala gora pekla na dwoje, a ze szczeliny dobiegl glos wzywajacy krola tamtej ziemi, by stanal przed nim i go wysluchal. Kiedy Glicmas spelnil polecenie, powiedziano mu, ze magia bedzie nalezec do niego. Wtedy gora sie zamknela, a on znalazl na ziemi mnostwo roznych dziwnych rzeczy. Kiedy ich uzywa, dorownuje moca ludziom Foanna. Niektore rozdaje swoim krewniakom. Wydaje im sie, ze kiedy sie stana silni, pochwyca nie tylko wszystkich morskich tulaczy, lecz takze ludzi Foanna. -A co ty o tym myslisz? - zapytala nagle Karara. -Sam nie wiem. Morska Panno. Nadchodzi czas, kiedy moga dostac szanse na udowodnienie mocy swojej magii. Juz teraz Tulacze zbieraja flote, czego nigdy dotad nie robili. Wydaje sie, ze i oni znalezli nowa magie. Teraz ich statki fruna po wodzie, nie polegaja juz tylko na wietrze wypelniajacym zagle i krzepkich ramionach wioslarzy. Czeka nas boj. Ale i ty to musisz wiedziec, bedac tym, kim jestes, Morska Panno. -Kim wlasciwie wedlug ciebie jestem? Kim jest Ross? -Skoro Foanna zamieszkuja na ladzie i skupiaja w rekach dawna wiedze i moc wykraczajaca poza nasze zrozumienie - odparl - w takim razie podobne korzenie moga siegac takze pod wode. W moim przekonaniu jestescie Mrocznymi, ale nie jestescie Cieniem. A wojownik, ktorego szukamy, takze nalezy do waszego plemienia, chociaz moze pelnic inna funkcje: zamieniac w czyn wasze zyczenia i pragnienia. Jesli wystapicie przeciwko Foanna, stanie przed wami godny przeciwnik. Milo miec te pewnosc, pomyslal Ross. Nie podzielal jednak optymizmu Loketha w tej kwestii. -Mroczni... Cien... Kim oni sa? - chciala wiedziec Karara. Wyraz zdziwienia przemknal przez twarz Hawaikanczyka. -Czyzbys ich nie znala. Morska Panno? Chyba rzeczywiscie nie jestescie spokrewnieni z mieszkancami ladu. Mroczni moga przyjsc ludziom z pomoca, jesli tylko zechca wplynac na bieg historii. A Cien... Cien jest Tym, Ktory Wienczy Wszystko... Prozno Go blagac o cokolwiek. Zywi gleboka i zajadla nienawisc do wszystkiego, co ma zycie i ksztalt. -A wiec Zahur posiadl te nowa magie. Czy jest ona darem Mrocznych, czy Cienia? - Ross wrocil do tematu, ktory obudzil w nim czujnosc. -Zahur rosnie w potege - padla enigmatyczna odpowiedz. -Czyli Cien nie moglby obdarzyc taka magia? - naciskal Ziemianin. Zanim jednak Loketh zdazyl odpowiedziec, Karara dorzucila kolejne pytanie: -Ale ty wierzysz, ze obdarzyl? -Nie wiem. Ale magia uczynila Zahura czescia Glicmasa, a Glicmas jest teraz pewnie czescia Tego, kto przemowil z gory. Mozna przyjmowac dary, ktore wiaza z soba ludzi, ale na samym poczatku trzeba ustalic, jak mocna ma to byc wiez. -Widze, ze gruntownie to sobie przemyslales, Loketh - rzekla Karara. Rossa nurtowal jednak coraz wiekszy niepokoj. Moc obcych, pochodzaca z glebi gory, przeszla z jednego lorda na drugiego. A do tego magia Tulaczy znienacka przydala skrzydel ich statkom. Oba przypadki pozostawaly ze soba w scislym, choc niejasnym zwiazku. Rowniez na Ziemi doszlo swego czasu do gwaltownych, trudnych do wytlumaczenia skokow cywilizacyjnych, pozwalajacych urzeczywistnic projekt podrozy w czasie, ktorego i on byl elementem. Te skoki nie byly skutkiem normalnych badan naukowych; ich przyczyn nalezalo upatrywac w zlupieniu wrakow statkow kosmicznych, rozbitych na jego swiecie w dalekiej przeszlosci. Czyzby okruchami tej samej galaktycznej wiedzy rozmyslnie karmiono wojujace ze soba spolecznosci? Ross zapytal Hawaikanczyka o urodzonych w kosmosie badaczy, lecz dla niego bylo to calkowicie niezrozumiale. Loketh uwazal gwiazdy za drzwi i okna Mrocznych, wiec mozliwosc miedzygwiezdnych wojazy traktowal jako domene wszechmocnych duchow, a nie istot jego rodzaju. Zaden slad nie wskazywal na to, by na Hawaice wyladowal miedzygwiezdny statek. Nie nalezalo jednak tego zupelnie wykluczac. Zdaniem Rossa, planeta byla slabo zaludniona. duze obszary wiekszych wysp zajmowaly dzikie pustkowia. Swiat ten musial miec podobna gestosc zaludnienia jak Ziemia w epoce brazu, kiedy to plemiona koczownicze nawiedzaly obrzeza dziewiczych terenow, nieprzebytych borow i stepow, gdzie wczesniej nie postala ludzka stopa. Gdy tak balansowal w czolnie, usilujac zapomniec o rozstrojonym zoladku i o slabosci konstrukcji z kosci obciagnietej skora morskiego zwierza, oddzielajacej go od glebiny, Ross w dalszym ciagu staral sie dociec prawdy. Czyzby kosmiczni najezdzcy zaczeli sie wtracac do zycia planety dla urzeczywistnienia swoich prywatnych celow, rozdajac narzedzia i bron z zamiarem naruszenia delikatnej rownowagi miedzy zwasnionymi stronami? Dlaczego? Azeby rozognic konflikt, ktory wciagnalby cala populacje, by sama siebie wyniszczyla? Mogliby wowczas zajac planete bez trudu i ryzyka. Takie zachowanie pasowalo jak ulal do Lysawcow, ktorych poznal na Ziemi. Nie potrafil tez wymazac z pamieci wspomnienia wybrzeza widzianego za posrednictwem sondy: zamku w gruzach, wysokich pylonow siegajacych z ladu do morza. Czy stali u progu zmian majacych nadac Hawaice wyglad, jaki zastali w przyszlosci - planety pozbawionej rozumnego zycia, usianej archipelagami poszarpanych wysepek? -Dziwna jest ta mgla. - Slowa Karary przywolaly Rossa do rzeczywistosci. Spowijajace ich opary, ktorych Ross prawie nie zauwazal w momencie wyplywania z sekretnej zatoczki, gdzie Loketh chowal swoja lodz, przerodzily sie w gesta mgle. Snula sie w tumanach nad woda, gwaltownie ograniczajac widocznosc. -Foanna! - udzielil Loketh jednoznacznej odpowiedzi. Rozpoznal zagrozenie. - To ich magia... Tym sposobem ukrywaja swoja siedzibe. Nadchodza klopoty... -W takim razie ladujemy? - Ross nie uwazal gestniejacych oparow za przejaw manipulacji silami przyrody przez wszechpoteznych Foanna. Zbyt czesto zbieg okolicznosci wspomagal reputacje "szamanow". Uwazal jednak, ze nalezy przerwac wedrowke na oslep w tej mlecznej ciemnosci. -Taua i Tino-rau moga nas poprowadzic - przypomniala mu Karara. - Rzuc line, Ross. Ich nie obchodzi, co sie dzieje nad woda. Ross zrobil pare ostroznych krokow, probujac dostosowac sie do kolysania lodzi. Zwinieta lina czekala pod laweczka, wyrzucil wiec luzny jej koniec za burte. Juz w chwile potem uczul szarpniecie i lina sie naprezyla. Byli teraz holowani, ale wioslarze jeszcze wzmogli wysilki. Bialy calun nad powierzchnia wody nie przeszkadzal w niczym morskim plywakom. Ross poczul nagla ulge. Odwrocil glowe, by porozmawiac z Lokethem. -Ile drogi nam jeszcze zostalo? Mgla zgestniala do tego stopnia, ze ledwo bylo widac zarysy ciala tubylca, choc przeciez nie siedzial daleko. Nawet jego odpowiedz wydala sie znieksztalcona, jakby mgla zmieniala nie tylko ksztalt ciala, ale i osobowosc. -Chyba juz niewiele. Najpierw musimy zobaczyc morskie wrota. -A jesli nie zdolamy ich dostrzec? -Morskie wrota znajduja sie takze pod woda. Ci, ktorzy sa posluszni Morskiej Pannie, ktorzy potrafia przekazywac mysli, znajda je, nawet jesli nam sie nie uda. Nie dane im jednak bylo dotrzec do celu. Karara wyszeptala ostrzegawczo: -Gdzies tu plyna statki. Ross wiedzial, ze informacja ta pochodzi od delfinow. -Jakiego rodzaju? -Znacznie wieksze od tej lodzi. -Trzy pirackie lodzie Tulaczy! - rzucil Loketh. Ross zmarszczyl brwi. Teraz on czul sie jak kaleka. Tamta dwojka, ze swoja zdolnoscia porozumiewania sie z delfinami, byla obdarzona ich wzrokiem; on byl zupelnie slepy. Zirytowany, dal upust goryczy, rozkazujac ostro: -Wioslujcie do brzegu, i to juz! Na ladzie, chociazby nawet we mgle, mogliby miec przewage w kazdej grze w chowanego, jaka rozpoczelaby ta wroga, przewazajaca sila. Na pokladzie lodki dreczyla jednak Rossa wlasna bezradnosc i slabosc, a wiec stan, z ktorym nie mogl sie latwo pogodzic. -Nie! - odparl Loketh rownie ostro. - Tu nie dobijemy do brzegu, bo wszedzie sa klify. -Plyniemy pomiedzy dwoma okretami - zameldowala Karara. -Nie ruszajcie wioslami - wyszeptal Ross. - Nie mozemy ich teraz uzywac. Niech ciagna nas delfiny. Jesli nie bedziemy halasowac, moze zdolamy wymknac sie we mgle. -Racja - odpowiedziala Karara. Takze Loketh wydal potakujacy pomruk. Plyneli teraz bardzo powoli. Delfinom nie brakowalo sil, ale baly sie rozwijac pelna szybkosc, holujac lodke. Ross myslal intensywnie. Moze w razie potrzeby przyjdzie im uciekac wplaw? Nie mial pojecia, dlaczego lodzie pirackie podplywaja pod oslona mgly w sasiedztwo cytadeli Foanna. Jedno bylo pewne: nie zamierzali skladac wizyty kurtuazyjnej ani nawet oczekiwanej przez Foanna. Tulacze, stare morskie wygi, w normalnych okolicznosciach na pewno unikali tak gestej mgly. Musieli wiec miec jakis istotny powod albo pewna ochrone, by wybierac sie teraz w podroz. Ross zastanawial sie, czy powinni w takich warunkach wyskoczyc we trojke z lodzi, pokladajac nadzieje wylacznie w delfinach i wlasnych umiejetnosciach plywackich, i sprobowac zdobyc morskie wrota ludu Foanna. Czy daloby sie wykorzystac majacy niebawem nastapic atak Tulaczy i podczas ogolnego zametu wtargnac do fortecy? Ross doszedl do przekonania, ze moga na to liczyc. Zdal towarzyszom szeptem sprawe z wlasnych ustalen i zaczal przygotowywac ekwipunek. Lodz nadal plynela w strone zakrytego przed ich oczami brzegu. Wychwytywali jedynie dzwieki dobiegajace z bialego oparu, dowodzace, jak scisle sa otoczeni przez korsarzy. Skrzypienie, poszepty, glosy czasem trudne do zidentyfikowania niosly sie nad falami. Zanim opuscili jaskinie i rozpoczeli podroz, zapoznali Loketha z zastosowaniem skrzelopakow i pozwolili mu pocwiczyc z zapasowym sprzetem, jaki wciagnelo przez brame razem z pozostalymi pakunkami. Teraz wszyscy troje, zaopatrzeni w podwodny rynsztunek, mogli zniknac pod woda przed zatrzasnieciem sie pulapki. -Siec z zapasami - przypomnial sobie Ross. W chwile pozniej nos delfina stuknal cicho o burte lodzi. Ross uniosl ostroznie pojemniki i spuscil na wode, powierzajac je pod opieke delfinowi. Nie byl jednak przygotowany na to, co sie potem wydarzylo. Lodzia szarpnelo najpierw w jedna, potem w druga strone, jakby delfiny chcialy ich wrzucic do wody. Ross uslyszal okrzyk Karary, piskliwy i przerazony: -Taua! Tino-rau! One oszalaly! Nie chca mnie sluchac! Lodz pedzila zygzakiem. Loketh podtrzymal Rossa, pomagajac mu odzyskac rownowage, bo czolno grozilo wywrotka. -Foanna...! - zawolal. Zanim przebrzmial okrzyk Loketha, Karara wypadla za rufe lodzi; nie wiadomo, czy wyskoczyla rozmyslnie, czy tez ja wyrzucilo. Potem lodka zawirowala i trzasnela bokiem o ciemny ksztalt majaczacy we mgle. Ross uslyszal dolatujace z gory wolania. Wiedzial juz, ze zderzyli sie z pirackim okretem. Usilowal utrzymac sie na nogach, ale razem z Lokethem padl na dno lodzi. Szamotali sie przez kilka cennych sekund, nie mogac wstac. Jakas ciezka masa spadla prosto na ich glowy i szczelnie przykryla obu. Oslizle sploty lepily sie do ciala. Ross wydal zduszony okrzyk, kiedy naprezone liny unieruchomily mu ramiona. Zostal zlowiony w siec. Wyciagano go teraz z rozchybotanej lodki jak bezbronnego jenca. Nogami, nie spetanymi lepkimi powrozami, tlukl o burte okretu. Na koniec przelecial nad relingiem i runal na poklad. Grzmotnal bolesnie o deski, niezdolny zebrac mysli. Wiedzial tylko, ze zostal schwytany przez nad podziw skuteczne urzadzenie. Tuz obok wyladowal Loketh. Jedyna nadzieje Ross pokladal w tym, ze nigdzie nie widzial Karary. Czy zdolala zachowac wolnosc, skaczac do wody, zanim Tulacze zarzucili sieci? Widzial, jak wokol zbieraja sie zamaskowane i znieksztalcone przez mgle postacie. Nagle potoczyl sie po pokladzie; przepchnieto go nad krawedzia luku i zaraz przezyl sekunde grozy, lecac w mrok do ladowni. Jak dlugo lezal nieprzytomny? Chyba niezbyt dlugo, pomyslal, kiedy juz otworzyl w ciemnosci oczy. Slyszal ciche skrzypienie statku. Nie smial nawet drgnac, chcial sobie najpierw wszystko przypomniec, uporzadkowac mysli przez proba rozprostowania ramion. Byly przytwierdzone do ciala sznurami, ktore teraz, kiedy wyschly, nie wydawaly sie juz sliskie. Za to ich smrod po prostu zatykal. Pomimo wysilkow Ross nie dal rady rozluznic wiezow. Ostatecznie dal za wygrana. Uzmyslowil sobie, ze nielatwo mu bedzie stad uciec. 9. PROBA WALKI Do uszu Rossa dochodzily stlumione wrzaski i belkotliwa mowa, na pokladzie wzmagal sie tumult. Czyzby korsarski statek zostal zaatakowany metoda abordazu? Mimo bolu glowy i oszolomienia, Ross usilowal cos uslyszec i wymyslic.-Loketh? - odezwal sie. Byl pewien, ze Hawaikanczyka takze wtracono do ladowni. Zamiast odpowiedzi dobiegly go z mroku gluche jeki i mamrotanie. Ross zaczal powoli posuwac sie w tamtym kierunku. Nie byl marynarzem, lecz podczas dlugiej drogi zauwazyl jakas zmiane na statku. Ustaly wibracje desek, na ktorych lezal. Skolatana swiadomosc podpowiedziala mu, ze wylaczono silnik. Teraz okret nie prul dziobem fal, tylko sie na nich kolysal. Ross natknal sie wreszcie na nieruchome cialo. -Loketh! -Aaa... Ogien... ogien! - Na wpol zrozumiale slowa nic nie powiedzialy Ziemianinowi. - Plonie w mojej glowie... Ogien... Statkiem mocno zakolysalo i Ross potoczyl siew drugi koniec ladowni. Cos poteznie ryknelo, zagluszajac halas na pokladzie i tupot wielu stop. -Ogien... Aaa! - wrzasnal Loketh przerazliwie. Ross utknal miedzy dwoma niewidocznymi filarami, skad nie mogl sie wydostac, chociaz natezal wszystkie sily. Wzmagalo sie wzdluzne kolysanie. Wspominajac dwa statki roztrzaskane na rafie, Ross zastanawial sie, czy podobny los nie spotka ich okretu. Co prawda tamta katastrofe spowodowal sztorm, a dzisiaj noc byla spokojna, a morze gladkie. Chyba ze... Wystawiony na wstrzasy, zaczal wreszcie myslec logicznie. Chyba ze Foanna dysponowali przy morskich wrotach jakimis srodkami obrony i teraz ich uzyli. Delfiny... Co wplynelo na zachowanie Tauy i Tino-rau? Jesli Tulacze nie panowali nad swoim okretem, mozna byloby sprobowac ucieczki. -Loketh! - Ross odwazyl sie zawolac glosniej niz przedtem. - Loketh! - Szamotal sie ze schnacymi sznurami, ktore opinaly go od ramion po pas. Wciaz trzymaly mocno. Na pokladzie tymczasem rosl halas. Marynarze odzyskiwali chyba panowanie nad jednostka. Ziemianin uslyszal trudne do zidentyfikowania dzwieki i nagle statek przestal sie szalenczo kolysac. Loketh jeknal bolesnie. Ross odniosl wrazenie, ze wyplywaja znowu na pelne morze. -Loketh! - Potrzebowal informacji, koniecznie musial je zdobyc. Nieznajomosc wydarzen na gorze bardzo mu dokuczala. Jezeli zostali uwiezieni na statku opuszczajacym wyspe... Swiadomosc zwiazanego z tym niebezpieczenstwa pobudzila Rossa do kolejnych zapasow z wiezami, po ktorych osunal sie, dyszac z wyczerpania. -Rosss? - Tylko Hawaikanczyk mogl wymowic jego imie z takim sykiem. -Tutaj! To ty, Loketh? - Oczywiscie, a ktozby inny, pomyslal Ross. -Jestem tutaj. - Tubylec mowil dziwnie slabym glosem, jak czlowiek trawiony ciezka choroba. -Co sie z toba stalo? - zapytal Ross. -Ogien... Ogien w mojej glowie... Zzera... zzera... - Miedzy slowami zapadala dluga cisza. Ziemianin sluchal tego ze zdziwieniem. Co za ogien? Loketh zostal zapewne potraktowany jeszcze bardziej bezceremonialnie niz on sam. A do tego dziwna reakcja statku... I delfiny... O jakim ogniu mowi Loketh? -Ja niczego nie czulem. - Powiedzial to bardziej do siebie niz do Hawaikanczyka. -Nic nie plonelo w twojej glowie? Wiec nie mogles myslec... -Nie. -To chyba magia ludu Foanna. Ogien zzera czlowieka, zzera go w calosci! Karara! Ross wrocil myslami do chwili, kiedy delfiny wydawaly sie wpadac w szal. Karara krzyknela wtedy cos o Foanna. A zatem nieznana sile wyczuly zwierzeta, Karara, a takze Loketh. A dlaczego nie Ross Murdock? Karara miala dodatkowy, trudny do zdefiniowania zmysl umozliwiajacy jej komunikacje z delfinami, ktore z kolei potrafily czytac w umysle Loketha. Tylko Ross nie umial porozumiewac sie tym sposobem. Z poczatku swiadomosc tego faktu wywolywala w nim uczucie wstydu i zagubienia. Upokarzal go brak tego, co dostepne bylo innym: subtelnej mocy oddzielonej od zdolnosci ciala i czesci umyslu. Cierpial nawet wtedy, gdy byl zmuszony do uzywania analizatora zamiast zmyslow, jakie mieli tamci. Czul sie uposledzony, odrzucony na margines. Nagle sie rozesmial. W porzadku, czasem nawet nieczulosc moze byc dobra ochrona jak teraz, przy morskich wrotach. A jesli jego niedostatek okaze sie rowniez bronia? Nie czul sie oszolomiony jak dwoje jego towarzyszy. Gdyby nie to, ze wpadli w rece piratow, zanim Loketh i Karara zostali na pewien czas pozbawieni dodatkowego zmyslu, moze bylby teraz panem tego okretu. Juz sie nie smial, tylko rozmyslal z gorycza o tym, co sie stalo. W koncu sie otrzasnal. Potem bedzie czas na analize calego zdarzenia. Cos zaskrzypialo mu nad glowa; prawdopodobnie otwierano klape luku. Blask zalal snopem swiatla jego zaciszny zakatek. Jakas postac przeskoczyla na boczna drabinke, zeszla na dol i stanela w rozkroku nad Rossem, przystosowujac sie do kolysania okretu z latwoscia nabyta w czasie dlugich morskich podrozy. Ross spojrzal w twarz pierwszego przedstawiciela trzeciego odlamu hawaikanskiego trojkata wladzy - Tulacza. Marynarz byl wysoki, szerszy w barach i ramionach niz mieszkancy ladu. Nosil gietka zbroje na tutejsza zolnierska modle, powleczona farba o perlowym odcieniu, w ktorym opalizowaly wielobarwne pasemka. Na lysej glowie, od karku do czola, widniala szeroka, pokryta zelaznymi luskami opaska. Podtrzymywala najezony ostrymi zebami grzebien, przypominajacy postawiona pletwe grzbietowa jakiejs ziemskiej ryby. Tulacz wygladal zdecydowanie groznie, gdy tak stal z piesciami opartymi na biodrach. Jego postawa sugerowala, ze jest kapitanem statku. Ciemne oczy z ciekawoscia ogladaly Rossa. Padajace z pokladu swiatlo skupialo sie dokladnie na Ziemianinie; wydobywalo z mroku kazdy szczegol jego postaci. Ross mial ochote zmruzyc oczy, ale odpowiadal spojrzeniem na spojrzenie, pewnoscia siebie na piracka bute. W przeszlosci niejeden poszukiwacz przygod na Ziemi ocalil zycie wylacznie dlatego, ze silne nerwy i samozaparcie pozwolily mu opanowac strach w obliczu przesladowcy. Nie wiadomo jednak, czy teraz i tutaj podobna brawura przyniesie korzysci. Ross postanowil w koncu posluzyc sie ta bronia, skoro nie mial innej pod reka. -Ty...- Tulacz jako pierwszy przerwal cisze. - Ty nie jestes Foanna. - Zamilkl, jakby w oczekiwaniu na jakakolwiek odpowiedz. Ross wybral jednak milczenie. - Nie, ty nie jestes Foanna, nie nalezysz tez do tej holoty z wybrzeza. - Znowu pauza. - Zaraz sprawdzimy, co za ryba wpadla w sieci Torgula... Dawac no tu line! - zawolal do gory. - Wyciagniemy te rybke i jego kamrata... Rossa i Loketha wydobyto na gorny poklad i cisnieto w sam srodek zgromadzonych tlumnie zeglarzy. Lezacego tubylca na razie zignorowano. Agenta, na skinienie kapitana, postawiono na nogi. Mial nareszcie okazje przyjrzec sie swoim wiezom: szare powrozy, skurczone i cuchnace, trzymaly nadal mocno, chociaz po raz ktorys z kolei sprobowal wyswobodzic rece. -Hejze! - wyszczerzyl zeby kapitan. - Rybce nie w smak nasza siec! Masz zeby, rybo. Uzyj ich, przegryz sie na wolnosc! W odpowiedzi na to lagodne szyderstwo zaloga wydala pomruk zadowolenia. Ross doszedl do wniosku, ze to najlepsza pora do kontrataku. -Widze, ze nie zblizacie sie zbyt blisko do tych zebow! - Wymyslil najbardziej zaczepna odpowiedz, na jaka pozwalala mu ograniczona znajomosc hawaikanskiego jezyka. Na krotko zaleglo milczenie, a potem kapitan klasnal w dlonie, co zabrzmialo w ciszy jak eksplozja. -A wiec masz zamiar uzyc zebow, rybo? - zapytal, a w jego tonie czaila sie grozba. Kierowany slepa wsciekloscia Ross zrobil nastepny krok. Mial wrazenie - jak zwykle, kiedy popadal w tarapaty - ze z jakiegos ukrytego w nim gleboko miejsca, siedziby determinacji i odwagi, wydobywaja sie wlasciwe slowa, wybrane sposrod wielu mozliwych. Przez moment byl w rozterce, czy powinien potraktowac doslownie pytanie Tulacza, ale zaraz rozsunal wargi, odslaniajac zeby. -Na kim z was mam je wyprobowac? -Vistur! Vistur! - krzyknelo kilka glosow. Jeden z czlonkow zalogi postapil dwa kroki do przodu. Byl, podobnie jak Torgul, wysoki i mocno zbudowany, miesnie prezyly sie na dlugich konczynach. Siec blizn pokrywala przedramiona, obok szczeki biegla dluga szrama. Wygladal na zabijake i byl nim zapewne, skoro wybrali go rownie jak on zaprawieni w bojach i niebezpieczni ludzie. -Chcesz, by Vistur sprawdzil, ile jest warte twoje slowo, rybo? - W pytaniu kapitana zabrzmiala oficjalna nuta, jakby odprawial nieznany ceremonial. -Pod warunkiem, ze spotka sie ze mna jak stoi, bez zadnej broni - odparowal Ross. Zauwazyl zmiane w reakcjach zalogi. Ten i ow jeszcze pokpiwal albo miotal pogrozki, ale niektorzy, a wsrod nich Torgul, umilkli i teraz patrzyli na niego uwaznie. Vistur parsknal smiechem. -Dobrze powiedziane, rybo. Niech i tak bedzie. Torgul wysunal w strone Rossa otwarta dlon, na ktorej lezal niewielkich rozmiarow przedmiot, niezbyt dobrze widoczny z daleka. Czyzby nowa bron? Kapitan nie zamierzal jednak dotykac nim wieznia, reka nakreslila w powietrzu jakis dziwny znak. -Nie ma zadnej niedozwolonej magii - obwiescil na koniec kapitan. Vistur skinal glowa. -Zatem to nie Foanna. A szczury ladowe nie napawaja mnie strachem. W koncu jestem Vistur! Znowu rozlegly sie entuzjastyczne okrzyki. W prostym stwierdzeniu przebijala wieksza pewnosc siebie niz w jakiejkolwiek slownej przechwalce. -A ja jestem Ross Murdock! - zakomunikowal Ziemianin nie mniej hardym tonem. - Czy ryby plywaja ze zwiazanymi pletwami? A moze Vistur boi sie walczyc z jedna wolna ryba? Ta drwiaca uwaga przyniosla oczekiwany skutek. Wiezy, rozciete na plecach, opadly z chrzestem na ziemie niczym zwiedle, bezuzyteczne pnacza. Ross rozprostowal ramiona. Na szczescie sznury nie zatamowaly obiegu krwi. Ziemianin byl gotow stawic czolo Visturowi. Nie watpil, ze zawodnik Tulaczy jest niezwykle groznym przeciwnikiem, ale przeciez nie mial okazji uczestniczyc w treningu agentow. Rossowi wpojono dawno temu kazda sztuke walki wrecz, jaka znano na Ziemi. Jego dlonie i stopy mogly stac sie rownie smiercionosna bronia, jak haczykowate miecze czy pistolety - zakladajac, ze zblizy sie na dostateczna odleglosc, aby mogl ich prawidlowo uzyc. Vistur odpial pas z bronia, a gdy odlozyl na bok helm, ukazaly sie wlosy splecione w warkocz, tak skrecony na czubku glowy, by tworzyl swoista wysciolke dla waskiego helmu. Teraz wojownik zdjal zbroje - zdarl ja wlasciwie, chwytajac za dolny brzeg luskowatego okrycia i sciagajac go przez glowe, jak sie sciaga sweter. Kiedy stanal naprzeciwko Ziemianina, mial na sobie niewiele wiecej niz Ross, ubrany tylko w kapielowki, bo odrzucil pas i skrzelopak. Wstapil w srodek kregu, jaki uformowala zaloga. Silne swiatlo splynelo z gory, chyba z glownego masztu, pozwalajac mu dobrze przypatrzyc sie przeciwnikowi. Piraci zagrzewali do szybkiej rozprawy z lekkomyslnym smialkiem, wykrzykiwali wskazowki i slowa zachety. Jednak Tulacz, mimo pewnosci siebie, okazywal w obliczu nieznanego ostroznosc, co swiadczylo o inteligencji. Gorowal nad Rossem waga i najwidoczniej przewyzszal go sila, nie myslal jednak rzucac sie pochopnie w wir walki, do czego nawolywali kibice. Okrazali sie nawzajem. Ross sledzil kazde drgnienie miesni Tulacza, kazda najmniejsza zmiane w ustawieniu rywala. W takich wypadkach zawsze cos zwiastuje atak przeciwnika. Ross postanowil przyjac na razie postawe defensywna. Atak nastapil wreszcie, gdy tlum zaczal okazywac zniecierpliwienie i ponaglac Vistura, by dal nauczke wiezniowi. Ross jednak watpil, czy ta wlasnie okolicznosc wplynela na decyzje Tulacza. Hawaikanczykowi po prostu sie wydalo, ze znalazl najlepszy sposob na obezwladnienie Ziemianina. Ross schylil sie momentalnie, wiec potezny cios ledwie go musnal. Jednoczesnie sztywna dlon Murdocka uderzyla kantem, a Vistur padl na kolana z przerazliwym wrzaskiem. Drugie uderzenie rozciagnelo Tulacza na deskach pokladu. Po tym blyskawicznym ciosie Ross powstrzymal sie od zlosliwosci, nie chcial bowiem zabijac przeciwnika ani unieruchamiac go na dluzej niz kilka minut. Jego ofiara zarobila pare bolesnych siniakow i zapewne nabrala respektu przed nowym stylem walki. Korsarz moglby rownie dobrze lezec martwy, gdyby jeden z ciosow wyladowal w innym miejscu niz to, ktore wybral Ross. Ziemianin wykonal blyskawiczny zwrot, opierajac sie plecami o podstawe masztu. A moze byl w bledzie? Moze zaloga rzuci sie na niego, skoro pokonano ich reprezentanta? Ross zakladal przestrzeganie zasad czystej gry, szanowanych przez prymitywne spolecznosci ziemskich wojownikow, kiedy trwal pojedynek. Mogl sie jednak mylic. Czekal w napieciu na rozwoj wydarzen. Niech tylko jeden z nich siegnie po bron, a bedzie to jego koniec. Dwoch pomagalo wstac Visturowi. Tulacz lapal ze swistem oddech, niepewnym ruchem podniosl rece do piersi. Wiekszosc pirackiej braci przeniosla teraz wzrok na watlego Ziemianina, jakby nie dawala wiary swiadectwu wlasnych oczu. Torgul podniosl z desek pokladu pas i skrzelopak, odlozone przez Rossa przed walka. Okrecil pas na przedramieniu, az na wierzchu znalazla sie pusta pochwa na noz. Jeden z marynarzy wystapil z tlumu i wsunal na dawne miejsce dlugi noz z wyposazenia nurkow, ktory wyjeto, gdy chwytano Murdocka. Kapitan zwrocil teraz Rossowi jego wlasnosc: pas i skrzelopak. Ziemianin odetchnal. Oplacila sie brawura. Wygladalo na to, ze wywalczyl sobie wolnosc. -A co z moim sluga? - Dopinajac pas, Ross skinal w strone Loketha lezacego tam, gdzie go zostawiono przed rozpoczeciem pojedynku. -Zlozyl ci przysiege? - zapytal Torgul. -Tak. -Rozwiazcie szczura z wybrzeza - rozkazal Tulacz. - A teraz powiedz mi, nieznajomy, kim naprawde jestes. Moze jednak nalezysz do ludu Foanna? Posiadasz magie, ktora nie jest nasza magia, skoro Kamien Phutki niczego nie wykryl. A moze jestes jednym z Mrocznych? - Palce jego ulozyly sie w znak podobny do tego, jaki raz wykonal Loketh przed Karara. Ross odpowiedzial po namysle: -Jestem z morza, kapitanie. Jesli pytasz o Foanna, to ci powiem, ze nie sa moimi przyjaciolmi, bo uwiezili kogos, kto pochodzi z mojego plemienia. Torgul zmierzyl go wzrokiem od stop do glow. -Powiadasz, ze pochodzisz z morza? Jestem Tulaczem, odkad postawilem dwie stopy na pokladzie, zgodnie ze zwyczajem i tradycja mojego ludu, a nie spotkalem nigdy kogos podobnego do ciebie. Byc moze twoje nadejscie wrozy nieszczescia mnie i temu, co posiadam, ale zgodnie z prawem walki zdobyles sobie wolnosc na tym okrecie. Przyrzekam ci jednak, nieznajomy, ze jesli zlem odplacisz za goscine, prawo przestanie obowiazywac i bedziesz musial swoja magia sprostac magii Phutki. A to, jak sie przekonasz, zupelnie inna sprawa. -Nie zamierzam wyrzadzic wam krzywdy, kapitanie, i moge to potwierdzic jaka zechcesz przysiega. Tylko jednego pragne: wydostac z twierdzy Poanna czlowieka, ktorego szukam, zanim zrobia z niego mieso czarownic. -Do takiego zadania powinienes uzyc kazdej mocy, jaka zdolasz zawezwac, nieznajomy. Tej nocy zakosztowalismy potegi morskich wrot. Chociaz plynelismy prowadzeni wola Phutki, bylismy niczym wodorosty miotane na falach. Kto zechce przekroczyc te wrota, musi posiasc wieksze moce niz wszystkie, o jakich slyszelismy. -A wiec i wy macie porachunki z ludem Foanna? -Z ludem Foanna albo z ich magia - przyznal Torgul. - Trzy statki ze stanicy zniknely bez sladu! A ci, ktorzy razem z nimi przepadli, pochodzili z naszego morskiego klanu. Za sprawa Cienia rozsnuwa sie nad morzem od niedawna ciezka, mroczna zaslona. Nie jestesmy juz w stanie nic zrobic tej nocy. Szczescie, ze w ogole wrocilismy na pelne morze. A teraz powiedz, nieznajomy, co mamy z toba poczac? Moze chcesz wrocic w glebiny, skoro nazywasz je swoim domem? -Nie tutaj - odparl czym predzej Ross. Najpierw musial sie zorientowac w obecnym polozeniu, dowiedziec, jak daleko stad do brzegow wyspy. No i sprawdzic, co sie stalo z Karara i jej delfinami. -Nie wzieliscie zadnych innych wiezniow? - zapytal kapitana. -Bylo was wiecej? - zainteresowal sie Torgul. -Tak. - Nie trzeba od razu wymieniac liczby, postanowil w duchu Ziemianin. -Nie widzielismy nikogo innego... Hej, wy tam! - Kapitan potoczyl wzrokiem po wciaz stloczonej zalodze. - Brac sie do roboty! Musimy zbudzic rano Kyn Add i zlozyc raport przed rada. Odszedl, a Ross, zdecydowany uzyskac jak najwiecej informacji, podazyl za nim do kabiny na rufie. Tu tez panowal barbarzynski przepych rzezb i gobelinow, a bogactwo sreber i mebli niewiele roznilo sie od tego, co ogladal w zaniku Lowcow Wrakow. Torgul zerknal przez ramie na goscia i zawahal sie w progu kabiny. -Zachowales zycie, ty i twoj sluga. Nie pros mnie o nic wiecej, jesli nie masz dosc sily, by wesprzec nia swoja prosbe. -Nie chce niczego, kapitanie, tylko powrotu tam, skad mnie wziales. Torgul usmiechnal sie ponuro. -Pochodzisz z morza, sam tak powiedziales. Morze jest ogromne, ale to zawsze to samo morze. Musisz znac w nim swoje sciezki. Wybieraj wsrod nich wedle woli, ale ja juz nie zaryzykuje obrania kursu na niebezpieczenstwo, ktore czyha przed wrotami Foanna. -Dokad zatem plyniesz, kapitanie? -Do Kyn Add. Wybor nalezy do ciebie, nieznajomy: wracasz do morza albo plyniesz z nami. Ross zdawal sobie sprawe, ze Tulacz nie zmieni juz swego stanowiska. Nawet ze skrzelopakiem nie moglby doplynac tam, skad go porwano. Na morzu nie bylo zadnych drogowskazow, a poza tym dluzsza znajomosc z Torgulem mogla sie okazac pomocna. -Wybieram Kyn Add, kapitanie. - Uczynil kolejne posuniecie w celu udowodnienia swojej prawdomownosci i zdobycia zaufania Tulaczy. Siedzial teraz przy jednym stole z kapitanem, jakby mial prawo mieszkac z nim w kapitanskiej kajucie. 10. POGROM W KYN ADD Na. kilka chwil przed switem sennosc dokuczala Rossowi rownie mocno jak glod. Niepokoj wyciagnal go jednak na poklad; przechadzal sie teraz, sledzac zachowanie statku i jego zalogi.Ogladal kiedys okrety ziemskich kupcow z epoki brazu, jednostki niewielkie w porownaniu ze statkami jego wlasnych czasow. Polegaly na wioslarzach, gdy wiatr nie wydymal ich zagli, wolaly sie skradac wzdluz wybrzezy niz wyplywac na niebezpieczne wody - czasami nawet cumowaly kazdej nocy u brzegu. Byly tez inne statki, smuklejsze, bardziej wytrzymale. Te smialo zapuszczaly sie na niezbadane morza, docieraly do ziem polozonych za zaslona mgiel, a ich zagle wspomagali wioslarze dotknieci nieodparta potrzeba zbadania, co sie kryje za widnokregiem. I oto Ross plynal podobnym statkiem - utrzymanym w czystosci, sprawnym pod kazdym wzgledem, wiekszym od dlugich lodzi Wikingow, ktore widzial na tasmach zgromadzonych w zbiorach Projektu, ale przypominajacym te dalekomorskie ziemskie jednostki. Dziobnica piela sie w gore wspanialym lukiem, zwienczona rzezbionym wizerunkiem morskiego smoka, z jakim Ross nie tak dawno walczyl na Hawaice. W regularnych odstepach w oczach potwora migotaly swiatelka. Ziemianin nie mogl tego zrozumiec. Czy to mial byc jakis sygnal, czy tez ostrzezenie dla ewentualnych wrogow? Okret prul fale mimo zwinietych zagli, a towarzyszyl temu miarowy warkot. To musial byc silnik. Ross poczul konsternacje. Dluga lodz Wikingow poruszana silnikiem? Absurdalne polaczenie. Wszyscy czlonkowie zalogi wygladali niemal identycznie. Nosili elastyczne, perlowe zbroje i helmy na opinajacych czaszke obreczach; wyroznialy ich tylko ozdoby i posiadana bron. Wiekszosc piratow miala miecze o zakrzywionych klingach, szersze i ciezsze od tych, jakie Ross widzial na wybrzezu. Niektorzy uzbrojeni byli w topory o sierpowatym ostrzu, ktorego zakrzywione do tylu konce nieomal sie z soba stykaly, tworzac kolo. Na pokladzie w jednakowych odstepach, naprzeciwko czegos, co przypominalo otwory strzelnicze, staly podobne do skrzyn urzadzenia. Nieco mniejsze ustawiono na nadbudowce rufowej i na dziobie; ich lufy, jesli kwadratowe wyloty mozna bylo nazwac lufami, strzegly glowy mrugajacego smoka. Czyzby swego rodzaju katapulty? -Ross... - Jego imie wypowiedziano z sykiem, jak robil to Loketh, ale to nie syn wodza Lowcow Wrakow zagadnal go teraz na rufie. - Ho, ho, silna to byla magia. Ta twoja umiejetnosc walki! - Vistur potarl piers na wspomnienie tamtej chwili. - Posiadasz wielka magie, czlowieku z morza. Ale przeciez sluzysz Morskiej Pannie, prawda? Twoj sluga powiedzial nam, ze nawet duze ryby rozumieja ja i sa jej posluszne. -Niektore ryby - sprostowal Ross. -Moze takie ryby, co? - Vistur skinal glowa na spieniony kilwater. Zaskoczony Ross spojrzal we wskazanym kierunku. Okret Torgula zajmowal centralne miejsce we flotylli trzech ustawionych w linii statkow, pozostawiajacych za soba potrojny slad wzburzonej wody. Wsrod wzglednie spokojnych fal miedzy dwoma kilwaterami pomykal ciemny, podluzny obiekt. W metnym swietle Ross widzial tylko, ze podaza za okretami nieznacznie zanurzony, uparcie, mimo mniejszej szybkosci, usilujac dogonic statki. -Ta ryba? - zapytal Ross. -Patrz uwaznie! - nakazal Vistur. Hawaikanczyk musial miec jednak bystrzejszy wzrok od Ziemianina. W tle cos sie chyba szybko przesunelo. A moze to tylko zludzenie? -Co tam widac? - zwrocil sie do Vistura o wyjasnienie. - Wyskakuje to raz za razem jak salkar ponad wode. Powiadasz, Ross, ze pochodzisz z glebin... pewnie masz na swoje uslugi jakies stwory niepodobne do zadnych ryb, ktore wylawiamy z morza? Delfiny! A nuz Tino-rau lub Taua, albo oba naraz wytrwale podazaly za okretami? Ale co z Karara? Przechylony nad porecza Ross wytezal wzrok, az oczy zaszly mu mgla z wysilku. Bardzo chcial rozszyfrowac czarny cien, ale nie pozwalala mu na to odleglosc. Zacisnal rece na drewnianym relingu, walczac ze zniecierpliwieniem. Mial wielka ochote wtargnac do kajuty Torgula i zazadac od kapitana, by zawrocil i nawiazal kontakt z tym, co ich scigalo, albo nawet zabral to cos na poklad. -To twoi? - znowu zapytal Vistur. Ross panowal juz nad soba. -Nie wiem. Mozliwe. Pomyslal chytrze, ze warto by umacniac Tulaczy w przekonaniu, iz stoi na czele poteznych oddzialow podmorskich mieszkancow, a nie czterech rozbitkow w czasie. Wodz armii - albo floty - cieszylby sie wiekszym prestizem we wszystkich rozmowach niz czlonek zaginionej ekspedycji badawczej. Swiadomosc bliskosci delfinow budzila w nim nadzieje i zarazem obawy: nadzieje na pomoc sprzymierzencow, a obawy o los Karary. Czy i ona zniknela, w slad za Ashe'em, w czelusciach twierdzy ludu Foanna? Nadal nie chcialo sie rozwidnic. Ustapila juz co prawda gesta, mleczna mgla, ktora wisiala w nocy nad woda, ale dziwna szarosc na niebie i morzu ograniczala widocznosc. Niebawem Ross stracil kontakt wzrokowy z tajemniczym plywakiem... lub plywakami. Nawet Vistur przyznawal, ze nic juz nie widzi. Czy czarna smuga zostala calkowicie zdystansowana, czy nadal siedziala na ogonie Tulaczy? Ross zjadl sniadanie z kapitanem Torgulem: twarda jak skora kromke o slonawym, miesnym smaku i gesta papke, prawdopodobnie z miejscowych owocow. Raz juz skosztowal pokarmu obcych, kiedy w podrozy znalezionym wrakiem statku mial wybor pomiedzy jedzeniem a glodowka. Dzisiaj znalazl sie w podobnych okolicznosciach, bo zapasowe racje zywnosciowe zostaly w sieci. Chociaz czekal z niepokojem na objawy chorobowe, zadne nie wystapily. Torgulowi, wczesniej nieskoremu do rozmow, teraz rozwiazal sie nieco jezyk - powiadomil Rossa, ze wkrotce wplyna do portu, do stanicy w Kyn Add. Ziemianin nie mial pojecia, jak daleko wolno mu sie posunac w wypytywaniu kapitana, ale byl zadny nowych informacji. Zauwazyl, ze Torgul sklonny, jest uwierzyc jego oswiadczeniu, iz pochodzi z odleglej czesci morza, gdzie miejscowe zwyczaje znacznie roznia sie od tutejszych. Zyjac na morzu i z morza. Tulacze mieli bystre umysly i zdolnosc latwego przyswajania nowinek. Tworzyli organizacje luzno powiazanych ze soba wspolnot. Kazdy klan sprawowal kontrole nad okreslona liczba wysp, nazywanych "stanicami", czyli portami, gdzie zawijano w celu dokonania remontu przed kolejna wyprawa. Zwykle porastaly je rzadkie lasy, dostarczajace budulca do naprawy statkow. Klany nie wyruszaly w morze na smuklych, chyzych korwetach jak ta, ktora wlasnie plynal Ross, lecz na wiekszych, pojemniejszych jednostkach z kajutami dla pasazerow i warsztatami na pokladzie. Tulacze zyli z handlu i lupiestwa, spedzajac tylko niewielka czesc roku na ladzie, w stanicach, by hodowac szybko rosnace rosliny i wytwarzac pewne artykuly, jakich mieszkancy wiekszych i gesciej zaludnionych wysp nie umieli skopiowac. Ich handel opieral sie jednak w glownej mierze na zamieszkujacych w morzu stworzeniach, ktorych dobrze wygarbowana, gietka skora znajdowala mnostwo zastosowan, miedzy innymi przy wykonywaniu zbroi. Polowac na nie mogli wylacznie ludzie zaprawieni w swoim rzemiosle i na tyle odwazni, by stawic czolo niebezpieczenstwom, o jakich Torgul nie chcial sie rozwodzic. Klany toczyly miedzy soba wojny. Wspolnoty usilowaly przejac lowiska sasiadow i bez przerwy najezdzaly ich stanice. Jak sie Ross zorientowal, do niedawna dochodzilo przewaznie do bezkrwawych zatargow, polegano bowiem na sprycie i madrej strategii, tak by przeciwnik, zepchniety do niekorzystnej pozycji, musial pogodzic sie z przegrana, jesli nie chcial poniesc sromotnej kleski w bezlitosnej bitwie. Panujacych w strefach przybrzeznych Lowcow Wrakow piraci zawsze uwazali za zwierzyne lowna i polowali na nich bez skrupulow. Ataki przeprowadzano z chlodnym wyrachowaniem, zadajac bolesne ciosy zajadlym wrogom. Jednak w ciagu ostatniego roku kilkakrotnie napadnieto na stanice, ktore podzielily tragiczny los zlupionych portow Lowcow Wrakow. Wszystkie klany wyparly sie tych niespodziewanych, morderczych, niszczycielskich napasci, ktore zmiataly z powierzchni ziemi przystanie Tulaczy. Opinie na ten temat podzielily morski lud: jedni twierdzili, ze te krwawe wypady byly dzielem Lowcow Wrakow, ktorzy zerwali nagle z dawna tradycja prowadzenia walki, a drudzy - ze sprawka nieznanej floty Tulaczy, pragnacych wygubic pobratymcow z niewiadomych na razie przyczyn. -A co ty o tym myslisz? - zapytal Ross, kiedy Torgul zakonczyl wywod na temat nowych zagrozen, z jakimi musieli sie teraz borykac jego ludzie. Zanim padla odpowiedz, kapitan potarl podbrodek chudymi palcami dlugiej dloni. -Komus, kto tak dlugo walczyl z tymi nadbrzeznymi szczurami, trudno uwierzyc, ze nagle zaczeli odwaznie zapuszczac sie w morze, by straszyc nas swoimi mieczami. Nikt przeciez nie nurkuje na dno, zeby kopnac w zadek salkara; nikt, kto ma rowno pod warkoczem. A jesli chodzi o bandyckie floty... Co mogloby do tego stopnia podjudzic brata na brata, by w rezultacie ginely dzieci i kobiety? Porwanie zony, owszem, to sie czesto zdarza wsrod naszej mlodziezy. W takich wypadkach czasem leje sie krew. Ale nigdy krew kobiety, nigdy krew dzieci! Jestesmy narodem, w ktorym jest mniej kobiet niz mezczyzn, ktorzy chcieliby je miec w kajucie rodzinnego okretu. Zaden klan nie ma tylu dzieci, ile by chcial otrzymac od Mrocznych. -A wiec kto? Torgul zwlekal z odpowiedzia. Ross zerknal uwazniej na kapitana i zdawalo mu sie, ze dostrzegl w jego oczach blysk grozby. -Myslisz, ze ja... ze my... - zdolal wykrztusic. -Sam powiedziales, ze pochodzisz z morza, nieznajomy. Dysponujesz magia, ktora nie pochodzi od nas. Powiedz mi jedna rzecz, tylko nie klam: czy nie mogles z latwoscia zabic Vistura tymi dwoma uderzeniami, gdybys tylko zechcial? Ross obral trudniejszy kurs. -Tak, ale tego nie zrobilem. Moj lud nie znajduje przyjemnosci w zabijaniu, podobnie jak twoj. -Znam swoich ludzi, znam szczury ladowe i znam tez lud Foanna, tak samo jak wszyscy znaja ich sciezki i zwyczaje. Ciebie jednak nie znam, przybyszu z morza. Powtarzam ci wiec, co juz wczesniej mowilem: nie pozwol mi zalowac, ze wyrazilem zgode na probe walki, bo szybko naprawie swoj blad! -Kapitanie! Okrzyk ten dolecial zza drzwi kajuty. Torgul zerwal sie momentalnie z krzesla, jak przystalo na czlowieka, ktory w przeszlosci niejednokrotnie musial reagowac na nieoczekiwane wypadki. Ziemianin deptal kapitanowi po pietach, gdy wybiegali na glowny poklad. Przy lewej burcie, obok waskiego dziobu, zebrala sie garstka marynarzy. Osobliwa szara mgielka okrywala tego dnia fale nieprzenikniona zaslona, ale ludzie wskazywali na obiekt kolyszacy sie blisko statku na powierzchni wody. Z tej odleglosci nawet Ross potrafil dostrzec lodke podobna do tej, w ktorej on, Karara i Loketh odwazyli sie podejsc do morskich wrot Foanna. Torgul ujal wielka, kreta muszle, zawieszona na rzemieniu przy glownym maszcie. Przytknal usta do wezszego konca i zadal. Dziwny, buczacy dzwiek poniosl sie nad falami niczym ryk morskiego potwora. Z lodzi jednak nie nadeszla zadna odpowiedz; nic nie wskazywalo, by wiozla jakichkolwiek pasazerow. Sygnal Torgula powtorzyli dowodcy dwoch pozostalych korwet. -Zatrzymac okret! - zarzadzil kapitan. - Wakti, Zimmon, Yoana... za burte i sciagnac mi to tutaj! Trzej czlonkowie zalogi przyskoczyli do relingu, zamarli na moment w bezruchu, po czym jednoczesnie dali nura do wody. Rzucono im koniec liny, ktora j eden z nich zaraz zlapal. Poteznymi wymachami ramion plywacy zaczeli sie zblizac do dryfujacej lodzi. Kiedy przymocowali do niej line, czolno przyciagnieto do okretu Torgula. Jednoczesnie z nim przyplyneli wyznaczeni przez kapitana ratownicy. Rossa zzerala ciekawosc, bo widzial skupiony wyraz oczekiwania na otaczajacych go twarzach. Nie ulegalo watpliwosci, ze lodka ma dla nich jakies zlowrozbne znaczenie. Ross dojrzal w czolnie skulona postac ludzka. Pod dowodztwem Torgula zrzucono line z petla, a potem wciagnieto pasazera lodki. Ziemianina odepchnieto od poreczy, kiedy bezwladne cialo niesiono w pospiechu do kajuty kapitana. Kilku zeglarzy zesliznelo sie po linie, by zbadac lodz. Podniosly sie glowy. Spojrzenia biegly wzdluz poreczy, az napotkaly wzrok Rossa. Z oczu marynarzy wyzierala wrogosc, ktora Ziemianin z wysilkiem odpieral. Cichy stuk z tylu kazal Rossowi uskoczyc gwaltownie w bok w poszukiwaniu jakiegos solidnego oparcia dla plecow. Nadchodzil Loketh. Aby nie wzbudzac smiechu swoim kustykaniem, wspieral sie o porecz. W drugiej rece trzymal zakrzywiony miecz, nagi i gotowy. -Brac mordercow! - warknal ktos z tylnego szeregu gestniejacej cizby. Ross wyciagnal noz. Zbity z tropu raptowna zmiana nastawienia zalogi szykowal sie do obrony. Loketh stanal przy nim i pokazal na morze. -Lepiej wyskoczyc za burte, zanim nas sprobuja wypatroszyc! - krzyknal. -Zabic ich! - Ochryply okrzyk jednego Tulacza przerodzil sie w ryk wscieklosci calej zalogi. Piraci ruszyli na Rossa i Loketha. Nagle jeden wyskoczyl do przodu i stanal naprzeciwko swoich kamratow. -Z drogi! - Inny wybiegl z tlumu, usilujac zepchnac go na bok. Vistur, bo to on sprzeciwil sie tlumowi, natarl na niego barkiem, az pirat zatoczyl sie jak pijany. Runal na deski pokladu, gdy dwoch nastepnych wpadlo na niego z impetem. Vistur przydeptal wyciagnieta reke i kopniakiem wytracil z niej miecz. -Co tu sie dzieje?! - Glosne pytanie Torgula wywolalo konsternacje. Czesc zalogi zamarla w oczekiwaniu, dwaj padli na ziemie, zdzieleni piescia przez kapitana. Kiedy Torgul stanal twarza w twarz z Rossem, chlod w jego oczach wyrazal te sama grozbe, ktorej okrzykami dawali wczesniej wyraz zeglarze. -Ostrzegalem cie, przybyszu z morza, ze jesli okazesz sie zagrozeniem dla mnie lub tego co moje, Phutka wymierzy ci sprawiedliwosc! -Owszem - odparl Ross. - A w czym ci teraz zagrazam, kapitanie? -Kyn Add zostala zajeta, ale nie przez Lowcow Wrakow ani Tulaczy, nie przez tych, co sluza ludowi Foanna, tylko przez... obcych z morza! Ross wytrzeszczyl oczy, zmieszany. Nagle zdal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, w jakim sie znalazl. Nie mial pojecia, kim sa ci przybysze z morza, ale nie mogl zaprzeczyc, ze sam sie tak przedstawil. Rozgoraczkowani piraci nie zamierzali wysluchiwac jego argumentow. Ich pomruki przypominaly warczenie wyglodnialego zwierzecia. Ross przyznawal Lokethowi racje. Wieksze szanse mial wsrod morskich fal niz w starciu z tluszcza na pokladzie. Jednak chwila, kiedy mogl jeszcze wybierac, minela. Spadla na niego nie wiadomo skad koronkowa, szarobiala siec, cisnela nim o pobliska grodz i przylepila ramiona do ciala. Gdy Ross, probujac wyszarpnac sie z lepkich oplotow, odwrocil glowe, zobaczyl, ze Loketh wdrapuje sie na reling i odwraca, jakby chcial sie rzucic na piratow atakujacych bezbronnego Ziemianina. Niestety, chroma noga Loketha odmowila mu posluszenstwa i Hawaikanczyk wypadl za burte. -Stojcie! - Wrzask Torgula jeszcze raz powstrzymal zaloge. - Gdy odejdzie na spotkanie z Cieniem, zabierze ze soba Czarna Klatwe. A tylko jedna osoba ma moc jej wypowiadania. Dawajcie go tutaj! Bezradnego Rossa, bezceremonialnie zaciagnieto do kajuty kapitana, gdzie stanal oko w oko z siedzaca na krzesle Torgula kobieta, otulona poduszkami i kocami. Miala twarz kosciotrupa, ze skora opinajaca ciasno czaszke. Tylko wewnetrzny ogien pozwolil jej przemoc bol poranionego ciala i spojrzec na Ziemianina spod przymruzonych powiek. Tulila do boku zabandazowana reke, a wargi jej drzaly, jakby nie potrafila opanowac cierpienia. -Do ciebie nalezy rzucenie klatwy, lady Jazia. Niech ciazy mu jak bolesne wspomnienia, ktorymi obarczyl nas wszystkich jego lud. Kobieta uniosla do ust zdrowa reke i przetarla wargi wierzchem dloni, jakby chciala opanowac ich drzenie. Ani na moment nie spuscila wzroku z Rossa. -Po co przyprowadziles mi tego czlowieka? - zapytala zmeczonym, cichym glosem. - On nie jest z tych, co sprowadzili Cien na Kyn Add. -Co...? - ryknal Torgul, ale szybko sie opanowal i znizyl glos. - Czy tamci nie pochodzili z morza? - zapytal spokojnie. - Czy nie wyszli z morza i nie poslugiwali sie bronia, przed ktora nie mamy obrony? Skinela glowa. -Owszem, dolozyli wszelkich staran, zeby nikt nie zostal przy zyciu. Ja jednak przebywalam wlasnie w swiatyni Phutki, bo na ten dzien przypadala moja sluzba. Potega Phutki okryla mnie mgla. Dzieki temu nie zginelam, ale moglam patrzec... O tak, wszystko widzialam! -Czy przypominali mnie wygladem? - Ross odwazyl sie zapytac ja bezposrednio. -Nie, wygladali inaczej. Bylo ich kilku... O, tylu... - - Rozlozyla piec palcow. - Tak byli do siebie podobni, jakby razem przyszli na swiat. Na glowach nie mieli wlosow, a ich skora byla tego koloru... - Pociagnela za rabek jednego z kocow, jakimi ja opatulono; mial blekitny odcien lawendy. Ross gwaltownie wciagnal powietrze. Torgul natychmiast zauwazyl wyraz zrozumienia na twarzy Ziemianina. -Nie nalezeli do twojego ludu... ale ty ich znasz! -Znam ich - przyznal Ross. - To nasi najwieksi wrogowie! Lysawcy ze starozytnych statkow kosmicznych, obca rasa, z ktora kiedys toczyl rozpaczliwa walke na skraju bezimiennego morza w zamierzchlej przeszlosci jego wlasnej planety. A wiec galaktyczni podroznicy przybyli tutaj, zeby wywolac zbrojny, tajemniczy konflikt z tubylcami! 11 BRON Z GLEBIN Jazia opowiedziala cala historie ze szczegolami, porzadkujac w czasie wszystkie wydarzenia, czym zasluzyla na uznanie Rossa i wzbudzila jego podziw dla swojej rasy. Byla swiadkiem smierci i zniszczenia wszystkiego, co do tej pory stanowilo jej swiat, a jednak zachowala tyle zimnej krwi, by zapisywac w pamieci na przyszly uzytek jak najwiecej informacji o najezdzcach.Nadeszli skoro swit od strony morza, pewni siebie i nieustraszeni. Nie odpowiadali na zawolania wartownikow, wiec rzucono w nich toporami, ktore ich nawet nie drasnely; ciezsze pociski odskakiwaly w bok. Cala bron, jaka dysponowali Tulacze, okazala sie bezuzyteczna w bitwie z przybyszami. Smialkowie, ktorzy z mieczem lub toporem przypuszczali na wrogow samobojcze ataki, by walczyc z nimi wrecz, padali trupem, zanim zdazyli zadac pierwszy cios; obcy mieli tuby, ktore bluzgaly jezykami ognia. Tulacze nie byli strachliwi, nie wpadali latwo w panike, lecz w koncu pierzchli przed piecioma najezdzcami. Kryli sie w chatach albo spieszyli do przystani, gdzie cumowaly statki. I ci, ktorzy sie chowali, i ci, ktorzy uciekali - wszyscy gineli. Mordowano ich bez milosierdzia, do ostatniego, jedna Jazia przezyla w swiatyni na wzgorzu. Do zapadniecia zmroku nie opuszczala kryjowki. Widziala przez ten czas smierc kilku ocalalych dotad ludzi. Dopiero po zmierzchu pobiegla chylkiem na brzeg i zepchnela na wode jedna z lodzi w zatoczce znacznie oddalonej od glownego portu stanicy. Wyplynela na morze w nadziei ostrzezenia powracajacych z wyprawy korwet. -Tamci zostali na wyspie? - zapytal Ross. Zdziwilo go to. Jezeli celem morderczej napasci kosmitow bylo tylko wywolanie zatargow miedzy Tulaczami na Hawaice, na przyklad poszczucie na siebie dwoch klanow, na co wskazywala relacja Torgula z podobnych wydarzen, w takim razie powinni wycofac sie zaraz po szczesliwym zakonczeniu misji i pozostawic trupy, aby ich widok budzil chec zemsty i kierowal nienawisc w niewlasciwa strone. Dlaczego mieliby ryzykowac ujawnienie swojej prawdziwej tozsamosci? -Gdy moja lodz odplynela od brzegu, widzialam swiatla plonace w straznicy, a nie byly to przeciez nasze swiatla, nie zapalili ich zmarli - powiedziala wolno kobieta. - Czego oni moga sie obawiac? Sa przeciez niezwyciezeni! -Skoro nie odplyneli, mozemy to jeszcze udowodnic! - zauwazyl Torgul posepnie. Zawtorowal mu zgodny pomruk zdeterminowanych oficerow. -I stracic wszystkich, ktorzy wam zostali? - wtracil Ross cierpko. - Juz ich kiedys spotkalem. Moga sprawic, ze czlowiek bedzie posluszny ich woli. Prosze, obejrzyjcie to sobie... - Polozyl dlon plasko na stole. Na ogorzalej skorze widnialy blizny po oparzeniu. Nie wiedzial, jak inaczej uswiadomic im ogrom niebezpieczenstwa zwiazanego z walka z kosmitami. Musial to zobrazowac zrozumialym przykladem. - Trzymalem reke w ogniu, zeby bol zagluszyl ich wole, bo kazali mi sie poddac i pojsc niczym jagnie na rzez. Jazia poglaskala delikatnie jego stare blizny, wciaz patrzac mu w oczy. -To moze byc prawda - powiedziala powoli - bo tylko bol ciala uchronil mnie przed ich ostatnimi sidlami. Stali blisko straznicy, a ja patrzylam, jak Prahad, Okun i Mosaji wychodza na dwor, zeby dac sie zabic, zupelnie jakby wpadli w siec, ktora wyciagnieto z wody. Ja tez doznalam wewnetrznego nakazu wyjscia ze swiatyni, chociaz prosilam o pomoc Phutke. W zastosowaniu sie do obcej woli przeszkodzil mi jednak dziwny przypadek: wychodzac ze swiatyni, przewrocilam sie i skaleczylam reke o kamien. Bol byl ostry niczym noz. Poczolgalam sie miedzy drzewa, a wezwanie juz nie powrocilo... -Jesli tyle o nich wiesz, powiedz nam, jakiej broni mamy uzyc, zeby ich pokonac! - zazadal Vistur. Ross potrzasnal glowa. -Nie wiem. -Ale przeciez - rozmyslala glosno Jazia - wszystko, co zyje, predzej czy pozniej musi umrzec. Jestem przekonana, ze i oni czuja trwoge przed jakims losem. Musimy sie o tym czegos wiecej dowiedziec i znalezc rade! -A wiec przyplyneli morzem? Statkiem? - spytal Ross. Pokiwala przeczaco glowa. -Nie, nie widzialam okretu. Wyszli ze wzburzonych fal, jakby przemierzali ukryta podmorska droge. -Batyskaf! -Co to takiego? - zdziwil sie Torgul. -Rodzaj stateczku plywajacego pod powierzchnia morza. Wewnatrz kadluba jest powietrze, ktorym oddycha zaloga. Torgul zmruzyl oczy. Kapitan jednego z dwoch towarzyszacych im okretow prychnal z niedowierzaniem. -Nie ma takich statkow... - zaczal, ale uciszyl go gest Torgula. -Nie znamy takich statkow - wytlumaczyl - ale nie znamy tez przyrzadow, ktorych dzialanie obserwowala Jazia. Jak sie zwalcza te podwodne okrety, Ross? Ziemianin sie zawahal. Opisywanie ludziom nie obeznanym z zastosowaniem materialow wybuchowych walki z lodziami podwodnymi za pomoca bomb glebinowych bylo niemal niemozliwe. Jednak zrobil, co mogl. -Moj lud umie uwiezic wielka sile w pojemniku, ktory opuszcza sie blisko lodzi i... -A jakim niby cudem - wtracil sceptyczny kapitan - wiecie, gdzie plynie podwodny okret? Czy widac go nad powierzchnia? -Moze nie widac, ale w pewien sposob... slychac. Jest takie urzadzenie, ktore sporzadza kapitanowi nadwodnego statku obraz mchu lodzi, aby mogl on ja sledzic. Kiedy podplynie blisko, upuszcza pojemnik, a sila wydostaje sie na wolnosc i przy okazji niszczy lodz. -Sporzadzenie takich pojemnikow i uwiezienie w nich sily - rzekl Torgul - to rezultat nieosiagalnej dla nas wiedzy, jaka tylko lud Foanna moglby posiadac. Ty jej nie masz? - Swoje przypuszczenie wyglosil na wpol pytajacym, na wpol twierdzacym tonem. -Nie, nie mam. Aby zbudowac takie pojemniki i narzedzia do sluchania, potrzeba bylo dlugich lat i polaczonej wiedzy wielu ludzi. Ja jej nie mam. -Dlaczego wiec myslimy o czyms, czego nie mamy? - zdenerwowal sie Torgul. - Powiedz lepiej, co mamy! Ross uniosl glowe. Nasluchiwal, ale nie odglosow dobiegajacych z tej kajuty, tylko dzwiekow naplywajacych przez otwarty bulaj. Dzwiek sie powtorzyl. Ross zerwal sie na nogi. -Co?... - Dlon Vistura dotykala zatknietego za pas topora. Ross widzial, jak wszystkie spojrzenia kieruja sie w jego strone. -Mozemy liczyc na pomoc! - Ziemianin wybiegal juz na poklad. Doskoczyl do relingu i zagwizdal. Ten przenikliwy, piskliwy zew cwiczyl wiele tygodni, zanim rozpoczal te niesamowita przygode. Lsniaca ciemna sylwetka przebila fale i oto Tino-rau wyszczerzyl sie w delfinim "usmiechu" w odpowiedzi na zawolanie. Chociaz zdolnosci Rossa w komunikowaniu sie z dwoma delfinami znacznie odbiegaly od umiejetnosci Karary, zrozumial czesc wiadomosci i odwrocil sie ku otaczajacym go tlumnie Tulaczom. -Wreszcie mamy sposob, by dowiedziec sie czegos wiecej o waszych wrogach. -Patrzcie, lodka! - wskazal jeden z zeglarzy. - Porusza sie bez zagli i wiosel! Ross pomachal energicznie reka, ale nikt mu nie odpowiedzial z pokladu lodzi. Lodka plynela prosto na nich. -Karara! - zawolal Ross. Nagle obok Tino-rau wynurzyly sie dwie glowy plywakow w maskach na twarzy: Karara i Loketh. -Rzuccie liny! - Ross wydal rozkaz, jakby to on, a nie Torgul dowodzil tym statkiem. W dodatku kapitan dolaczyl do tych, co pospieszyli wykonac polecenie. Loketh jako pierwszy wyskoczyl na poklad. Przelazi niezdarnie przez porecz z mieczem w reku i przeniosl spojrzenie z Torgula na Rossa. Ziemianin uniosl z usmiechem puste dlonie. -Juz po klopocie. Loketh odpial maske. -Morska Panna przekazala mi raport pletwiastych slug. Ale przedtem Tulacze marzyli, zeby utoczyc ci krwi. Jakiej magii uzyles? -Zadnej. Po prostu prawda wyszla na jaw. - Ross wyciagnal reke do Karary, ktora wspinala sie zrecznie po linie, i przeniosl ja nad relingiem. Stanela na pokladzie bez maski, odrzucila do tylu wlosy i rozejrzala sie wokolo z zywym zainteresowaniem. -Karara, to jest kapitan Torgul - przedstawil jej Ross dowodce Tulaczy, ktory wytrzeszczal oczy na dziewczyne. - Karara plywa z pletwiastymi slugami, a one sa jej posluszne. - Ross wskazal na Tino-rau. - Taua ciagnie lodke? - zapytal Polinezyjke. Skinela glowa twierdzaco. -Sledzilismy was od samych wrot. Potem przyplynal Loketh i powiedzial, ze... ze... - Po chwili wahania dodala: - Ale nic ci chyba nie grozi? Co tu sie stalo? -Wiele. Posluchaj, bo to wazne: na wyspie, do ktorej plynelismy, doszlo do strasznych rzeczy. Byli tam Lysawcy. Zabili wszystkich krewnych tych ludzi. Przypuszczalnie doplyneli tam batyskafem. Poslij jednego z delfinow, by sprawdzil, co tam slychac i czy kosmici juz odplyneli. Karara nie zadawala zbednych pytan, tylko gwizdnela na delfina. Tino-rau machnal ogonem i odplynal. Nie mogli na razie obmyslic zadnego planu, wiec postanowili zaczekac na powrot Tino-rau, a do tego czasu trzymac sie z dala od stanicy. -Z tej ich wiary w magie wynika jedna korzysc - zwierzyl sie Ross Kararze. - Tubylcy uwierza bez zastrzezen, ze delfiny sa naszymi wywiadowcami. -Zyja przeciez na morzu, ktore czcza i ktorego sie obawiaja. Moze wiedza, jak wiedzial moj narod, ze ocean kryje w sobie wiele tajemnic, a niektore z nich moga poznac wylacznie te stworzenia, ktore w nim mieszkaja. No dobrze... ale nawet jesli odkryjesz batyskaf Lysawcow, co beda z tego mieli Tulacze? -Trudno powiedziec. - Ross sam nie wiedzial, dlaczego wciaz ludzi sie nadzieja, ze beda w stanie wywrzec zemste na przedstawicielach bardziej zaawansowanej rasy. Mial jednak przeczucie, ze zdolaja tego jakos dokonac. -A co z Ashe'em? No tak, Ashe... -Nie mam pojecia - wyznal Ross z bolem. - Co sie w ogole stalo przy wrotach? - zapytal. - Oba delfiny jednoczesnie zwariowaly. -Rzeczywiscie. Trwalo to kilka chwil. Ty nic nie czules? -Nie. -A ja mialam wrazenie, jakby ogien przeszyl mi glowe. Zapewne jedno z zabezpieczen Foanna. Mentalna zapora, na ktora byl niewrazliwy. A to oznaczalo, ze moglby ja przezwyciezyc, chociaz nikt inny tego nie potrafil. Musialby jednak podjac sie tego w pierwszej kolejnosci. Gdyby nawet kapitan Tulaczy dal sie przekonac o daremnosci atakow na spustoszona stanice Kyn Add, czy zechce zawiezc ich do twierdzy ludu Foanna? A jezeli nie, to czy z pomoca delfinow i lodki Ross moglby powrocic sam i zaryzykowac? Watpil jednak, czy w pojedynke jest w stanie wiele zdzialac. Podniecenie i sila woli pozwolily mu przetrwac trudy dnia i nocy na Hawaice, ale wreszcie, mimo zahartowania i srodkow pobudzajacych zawartych w ziemskich racjach zywnosciowych, ogarnelo go nieodparte zmeczenie. Podczas szkolen ostrzegano go przed taka reakcja organizmu, ale razem z wieloma innymi sprawami wyrzucil to ze swojego przeciazonego umyslu. Ostatnia rzecza, jaka zapamietal, byla przeslonieta bladym oblokiem sylwetka Karary. Gdzies za nim spieraly sie ze soba czyjes glosy, a gwaltownosc tego odbieral raczej w tonie niz w zrozumialych slowach. Wyrwany powoli z glebokiego snu bez marzen uniosl ciezkie powieki i znowu zobaczyl Karare. Cos szczypalo go w ramie, a moze byla to jeszcze czesc nierzeczywistego swiata snu? -...cztery, piec, szesc... - liczyla Karara. Ross dolaczyl: -...siedem, osiem, dziewiec, dziesiec! Zanim doliczyl do dziesieciu, rozbudzil sie calkowicie. Zorientowal sie, ze zastosowala obowiazujaca w naglych wypadkach procedure, z ktora zapoznano ich na szkoleniach: dala mu zastrzyk sterydow. Kiedy uniosl sie na lokciach i usiadl na waskim lozku, w kajucie plonelo swiatlo, a za bulajem panowal mrok. Dostrzegl Torgula, Vistura, kapitanow pozostalych dwoch korwet, wszystkich... Byla nawet Jazia. Opuscil stopy na podloge. Zaczal odczuwac spowodowany zastrzykiem bol glowy, ktory mial jednak szybko minac. W kajucie zalegalo pelne napiecia milczenie. Zastanowil sie, co zmusilo Karare do wstrzykniecia mu sterydow. -O co chodzi? Karara schowala apteczke do szczelnej podrecznej walizeczki. -Wrocil Tino-rau. W zatoce czeka batyskaf. Wysyla fale energii strumieniem skierowanym w strone brzegu. -A wiec ciagle tam sa. - Ross nie podawal w watpliwosc raportu delfina. Zaden z ich wywiadowcow nie mylil sie w podobnych sprawach. Czyzby energia dostarczana na wyspe zasilala jakies wykorzystywane przez Lysawcow urzadzenie? Zalozmy, ze Tulaczom udaloby sie odciac zrodlo zasilania... -Morska Panna powiedziala nam, ze ten statek siedzi na dnie portu. Gdybysmy weszli na poklad... - zaczal Torgul. -Jasne! - Vistur grzmotnal piescia w brzeg koi, na ktorej wciaz siedzial Ziemianin, potegujac tepy bol w glowie Rossa. - Zajmiemy lodz, a potem wykorzystamy ja przeciwko jej wlasnej zalodze! Na twarzach Tulaczy pojawilo sie ozywienie. Te gre hawaikanscy korsarze swietnie rozumieli: zdobyc okret wroga i skierowac jego uzbrojenie na pozostale statki floty. Plan ten jednak nie mogl sie powiesc. Ross docenial techniczna wiedze galaktycznych najezdzcow. Oczywiscie on, Karara, a nawet Loketh mogliby dotrzec do batyskafu. Ale czy dostaliby sie na jego poklad, to juz zupelnie inna sprawa. Dziewczyna z Polinezji potrzasnela glowa. -Tino-rau ocenia, ze lodz emituje smiertelne promieniowanie. W zatoce plywaja sniete ryby. Delfin zostal ostrzezony u wejscia do rafy. Bez tarczy oslonowej nie ma co myslec o dostaniu sie do srodka. -Rownie dobrze moglibysmy sobie pomarzyc o bombie glebinowej... - zaczal Ross, ale zaraz umilkl. -Masz jakis pomysl? -Bez tarczy oslonowej... - Ross powtorzyl slowa Karary. Przyszla mu do glowy szalona mysl, prawdopodobnie bez szans na realizacje. Mial pewna wiedze o srodkach, jakimi dysponowali kosmici. Czy mozna zniwelowac promieniowanie, ktore chronilo lodz i przypuszczalnie uaktywnialo bron uzywana przez obcych? Na przyklad murem z ryb, stlaczajac morskie stworzenia na ksztalt wielkiej tarczy? To szalenstwo, owszem, ale tak oczywiste... ze moglo okazac sie skuteczne. Ross zwierzyl sie ze swoich pomyslow, mowiac raczej do Karary niz do Tulaczy. -Sama nie wiem - rzekla z powatpiewaniem. - Trzeba by mnostwa ryb, zbyt wielu, bysmy je potrafili skupic w jednym miejscu. -Daj spokoj rybom - wtracil Torgul - Lepiej wezcie salkary. -Salkary? -Widzialas przeciez rzezbe na dziobie tego statku. To wlasnie salkar. Jeden taki jest wiekszy od setki ryb! Przygnane salkary... moglyby nawet roztrzaskac ten batyskaf sama waga ciala. -Potraficie wytropic je gdzies w poblizu? - Rossa ogarnial coraz wiekszy zapal. Smok, ktory kiedys na niego polowal, byl wiekszy niz wszyscy inni mieszkancy podwodnego swiata. A o jego dzikiej naturze Ross mogl wiele powiedziec. -Na rafach, gdzie sie legna. O tej porze, kiedy dobieraja sie w pary, zwykle nie polujemy. Teraz rzeczywiscie latwo je rozzloscic, moglyby nawet zaatakowac korwete. Ich skory sa na razie marnej jakosci, wiec wstrzymujemy sie z zabijaniem. Ale gdyby je podraznic, beda gotowe do walki. -Tylko jak je przywabic z raf legowych do Kyn Add? -To nie jest az takie trudne. Ta rafa lezy tutaj. - Czubkiem miecza Torgul naszkicowal mapke na blacie stolu. - Tutaj zas mamy Kyn Add. O tej porze roku salkary czuja wielki glod. Poplyna za kazda, zwlaszcza plywajaca przyneta. Plan nie byl doskonaly i mogl sie latwo zakonczyc fiaskiem, ale Tulacze przyjeli go z entuzjazmem, wobec czego postanowiono, ze zostanie wprowadzony w zycie. Po mniej wiecej dwoch godzinach Ross plynal w strone ladu, gdzie zbudowano stanice. Na brzegu, daleko po lewej dostrzegal przeblyski swiatelek. Okreslaly zapewne polozenie osady Tulaczy. Ziemianina nadal zastanawialy powody przedluzonego pobytu obcych. A moze wiedzieli o trzech powracajacych z wyprawy korwetach i planowali gruntowna czystke? Na prawo od siebie widzial Karare. Pomiedzy nimi smigala Taua - wyczulone zmysly delfina prowadzily ich bezblednie do celu i wypatrywaly niebezpieczenstwa. Najszybsza z korwet zabrala na poklad Loketha, ktorego zadaniem bylo utrzymywanie lacznosci z Tinorau. Poniewaz meski przedstawiciel rodu delfinow najlepiej nadawal sie do roli lisa uciekajacego przed sfora salkarow, wybrano go na przynete w tej przedziwnej wyprawie lowieckiej. -Dalej nie plyniemy! - Ross poczul mrowienie komunikatora. Nagle tak nim wstrzasnelo, ze cofnal sie czym predzej od wejscia do zatoki. -Na rafe. - Wstukany przez Karare kod sugerowal nowy kurs. W chwile potem oboje wyszli z wody. Fale omywaly im nogi powyzej pletw. Przycupneli w skalnej, prymitywnej kryjowce; brzeg wygladal stad jak ciemna, rozmyta smuga. Znajdowali sie jednak dosc daleko od wyrwy w rafie, przez ktora, gdyby ich plan zakonczyl sie sukcesem, powinny przybyc salkary. -Jedna szansa na milion! - oswiadczyl Ross, przypinajac maske do pasa. -A czy caly projekt agentow czasu nie opieral sie na takim samym prawdopodobienstwie? - Karara miala racje. Ross przywykl do podejmowania ryzyka. Owszem, agenci umieli wykorzystac nawet jedna szanse na milion. Nie mieli przeciez specjalnej nadziei na sukces, kiedy po raz pierwszy wybierali sie siegajacymi w przeszlosc sciezkami czasu na poszukiwanie rozbitych statkow kosmicznych. A gdyby tak uczynic z tego probe generalna przed nastepnym atakiem? Jesli salkary zdolaja przelamac zapory Lysawcow, to potrafilby sie chyba wedrzec przez brame Foanna. Kto wie? Na razie nalezalo myslec o tym, co sie dzieje teraz. -Juz plyna! - Silne palce Karary scisnely ramie Rossa. On sam nic nie widzial, nic nie slyszal. To Karara odebrala ostrzezenie delfinow. Na razie wszystko przebiegalo planowo: nadciagaly potwory z hawaikanskich morz. 12. LYSAWCY Karara przywarla do Rossa i jeknela. Ze strachu z trudem lapala powietrze. Nawet nie podejrzewali, co przyniesie ich plan. Nie przewidzieli chaosu, ktory zapanowal w lagunie. Promieniowanie z batyskafu doprowadzilo i tak juz rozjuszone salkary do stanu wscieklej furii. Osrebrzona ksiezycem woda burzyla sie i pienila od ruchow szarzujacych na siebie potworow. Ziemianie nigdy dotad nie widzieli rownie zazartej walki.Na wyspie blyskaly swiatla kosmitow zwabionych na brzeg zgielkiem walczacych morskich gadow. Gdzies wsrod pagorkow rozciagnietych wzdluz plazy dobrany oddzial Tulaczy nadciagal juz zapewne z surowym rozkazem, by rozpoczac atak dopiero na dany sygnal. Nikt jednak nie wiedzial, czy nieposkromieni morscy wojownicy zastosuja sie do tego polecenia. Dreczylo to Rossa. Tino-rau i Taua czekaly w wodach otwartego morza, a para Ziemian siedziala na skalach bariery. Miedzy nimi a brzegiem rozszalale salkary toczyly z soba zawziety boj. Ross zadrzal. Sonarowe ostrzezenie, ktorego miarowe tetno czul do tej pory na skorze, nagle zaniklo. Lodz przestala emitowac promieniowanie. Nadeszla pora dzialania, ale zaden plywak nie przetrwalby teraz w lagunie. -Plynmy wzdluz rafy - zaproponowala Karara. Ross wiedzial, ile drogi beda musieli nadlozyc, lecz nie mieli wyboru. Uwaznie sledzil swiatla na brzegu. Poruszaly sie tam dwie lub trzy postacie. Wygladalo na to, ze skoncentrowaly uwage na zacietej bitwie w zatoce. -Nie ruszaj sie stad! - przykazal Ross dziewczynie. Dopasowal maske, wszedl do wody, oddalil sie nieco od rafy i zaczal plynac rownolegle do skal. Dolaczyl do niego Tinorau, wskazujac droge do drugiej wyrwy w barierze i do plazy polozonej w pewnym oddaleniu od miejsca, gdzie zmagania salkarow wypelnialy noc ogluszajaca wrzawa. Ziemianin brnal teraz przez mielizny z maska dyndajaca mu na piersi. Przypial do pasa zdjete z nog pletwy. Skrecil w strone plazy zajetej przez kosmitow. Tym razem byl lepiej uzbrojony niz wtedy, gdy ze zwyklym nozem stawil czolo Tulaczom. Z ekwipunku agentow zabral bron reczna, ktora dawno temu znalazl w zbrojowni porzuconego gwiazdolotu. Nalezalo jej uzywac oszczednie, bo nikt nie wiedzial, jak ja ponownie zaladowac, a ziemscy uczeni i nadal nie umieli rozwiklac tajemnicy wiazki energii. Ross zakradl sie miedzy zarosla, skad mial doskonaly widok na plaze i kosmitow. Naliczyl trzech. Typowi Lysawcy, wyzsi i szczuplejsi od ludzi z jego gatunku. Kopuly szarobialych czaszek rzucaly cien na twarze o spiczastych podbrodkach. Wszyscy nosili obcisle niebiesko-purpurowo-zielone kombinezony kosmicznych podroznikow - Ross mial sie kiedys okazje przekonac o ich ochronnych i izolacyjnych wlasciwosciach, a takze o tym, ze dzieki nim komunikowano sie na dalsza odleglosc. Kiedy swego czasu mial na sobie jeden z nich, tropiono go kilometrami w dzikim pustkowiu. W jego oczach wszyscy trzej Lysawcy wygladali jak odlani z jednej formy. Zreczne ruchy swiadczyly, ze potrafia dzialac z duza precyzja. Spogladali w strone morza i mierzyli z tub w buszujace w zatoce salkary. Ross nie slyszal dzwiekow eksplozji, ale widzial, ze zielone promienie trafiaja w luskowate, sklebione w wodzie cielska. Gdzie uderzyl taki promien, cialo dymilo. Trojka metodycznie przeczesywala lagune. Nagle Ross zauwazyl, ze promienie wylatujace z tub zaczynaja migotac. Jeden z Lysawcow przekrzywil bron i grzmotnal kolba o glaz, jakby usilowal nastawic zepsuty mechanizm. Kiedy kosmita zaczal znowu strzelac, jego tuba rozblysla i odmowila posluszenstwa. Po chwili przestaly dzialac takze tuby pozostalej dwojki. Rozjarzone prety tkwiace w piasku, ktore oswietlaly cala scene, sciemnialy jak wegle w dogasajacym ognisku. Czyzby wysiadlo zasilanie? Ze wzburzonej wody podniosl sie niezgrabny ksztalt i zaczal ociezale sunac po ilastej plazy. Wyciagal gietka szyje i opatrzony rogiem nos; najwyrazniej mial ochote utoczyc przeciwnikowi krwi. Ross nie wiedzial, ze salkary potrafia opuszczac swoje naturalne srodowisko. Smok przed nim, lypiac rozszerzonymi gniewnie slepiami, najwyrazniej zamierzal dopasc gnebicieli. Przez kilka chwil Lysawcy nie ustepowali z drogi potworowi, jakby nie mogli uwierzyc, ze zawiodla ich bron. W koncu jednak dali za wygrana i ruszyli pedem do stanicy, ktora zdobyli z taka wzgardliwa latwoscia. Salkar gnal za nimi uparcie, jednak w miare jak biegl, ubywalo mu sil. W koncu padl wycienczony, kolyszac w przod i w tyl uniesiona glowa. Szczerzyl kly w rozwartej paszczy, a z gardla dobywal mu sie donosny gulgot. Glos smoka zostal uslyszany w wodzie i kolejny stwor wyczolgal sie na brzeg. Z boku jego szyi broczyla straszliwa, gleboka rana, ale parl naprzod, wydajac bitewne zawolanie. Nie zaatakowal swojego towarzysza; przeszedl obok niego obojetnie. Scigal Lysawcow. Nastepne osobniki wynurzaly sie z wody, najpierw dwa, potem trzeci i czwarty. Ciezko poranione, chcialy sie dowlec mozliwie najdalej w glab plazy. W koncu kazdy z nich padal z wyczerpania, wpatrzony w strone ladu, z falujaca szyja i kolyszacym sie rogatym lbem, powiekszajac chor okropnych wrzaskow. Ross nie potrafil odgadnac, co odciagnelo je od pola bitwy i kazalo podjac probe pochwycenia kosmitow. Niewykluczone, ze inteligencja tych stworzen pozwalala im powiazac bolesne strumienie energii z ludzmi na plazy, wobec czego postanowily zniszczyc wspolnego wroga. Jednak najsilniejsze nawet postanowienie nie moglo wyzwolic w nich dosc energii do pokonania dlugiego odcinka drogi ladem. Kiedy juz wiedzialy, ze wpadly w pulapke, nadal wkopywaly sie pletwami w mialki piasek w proznej nadziei dopadniecia kosmitow. Ross okrazyl salkary i ruszyl w strone stanicy. Szyja jednego z potworow wykonala gwaltowny skret, leb znizyl sie w jego kierunku. Ross poczul ohydny smrod gada, zmieszany ze swadem spalonej skory. Najblizszy z potworow musial takze wyczuc Ziemianina, bo probowal bez skutku zmienic pozycje i przeciac mu droge. Jednak na ladzie czlowiek mial wyrazna przewage; Ross wyminal go bez trudu. Z plazy uciekli trzej Lysawcy. A przeciez Jazia twierdzila, ze wyszlo z morza pieciu. Czyli dwoch brakowalo. Gdzie sie podziali? Pozostali w stanicy czy wrocili do lodzi? Co sie wlasciwie stalo z batyskafem? Promieniowanie ustalo; Ross widzial, jak przestala dzialac bron i pogasly swiatla na brzegu. Czyzby salkary uszkodzily batyskaf? Ross szczerze watpil, by zwierzeta mogly wyrzadzic takiej lodzi powazniejsza szkode. Ziemianin szedl na oslep, wykorzystujac kazdy krzak i drzewo. Wiedzial tylko, ze musi isc w glab ladu. Gdy teren zaczal sie z wolna wznosic, przypomnial sobie topografie wyspy, opisana przez Torgula i Jazie. Przemierzal prawdopodobnie fragment grzbietu, za ktorym lezala dolina, a w niej zabudowania osady. Gdzies na wzgorzach stala swiatynia Phutki, ktora dala schronienie Jazi. Domostwa Tulaczy lezaly na zachod stad, skrecil wiec w lewo, w dol zbocza, aby dotrzec do kryjowki Lysawcow. Skradal sie ze zrecznoscia doswiadczonego zwiadowcy. Ksiezyc Hawaiki, trzykrotnie wiekszy od swojego ziemskiego krewniaka, wisial nad widnokregiem, dzieki czemu wszystko mialo ostre kontury, a cienie odcinaly sie wyraznie. Ta poswiata, fascynujaca dla Ziemianina, potegowala wrazenie przebywania w koszmarnym snie, ryki uwiezionych na plazy salkarow tez sie do tego przyczynialy. Kiedy Tulacze budowali swoje domostwa, wykarczowali niewielkie poletka, ktore otaczaly promieniscie kazdy z budynkow. Rosly tam dojrzale juz niemal do zbioru rosliny. Ziarno, jesli to ziemskie okreslenie w ogole pasowalo do hawaikanskich nasion, zbieralo sie w dlugich strakach, zwisajacych z krzewow siegajacych czlowiekowi do pasa. Straki byly zaopatrzone w kolczaste, czepliwe wypustki. Ledwie Ross sprobowal zaglebic sie miedzy te rosliny, zdal sobie sprawe, ze nie da rady tedy przejsc. Usiadl, aby sprawdzic stan podrapanych rak i rozejrzec sie po okolicy. Gdyby zszedl kuszaca drozka na wprost, stanowilby latwy cel dla kazdego, kto sie czail w pobliskich zabudowaniach. Widzial co prawda, ze miotacze Lysawcow staja sie bezuzyteczne, ale to wcale nie znaczylo, ze kosmici sa teraz bezbronni. Postanowil okrazyc ich lukiem od pomocy i zejsc do doliny wzdluz koryta strumienia. Kiedy stanal u brzegu rzeczki, cichy glos osadzil go w miejscu. Trzymal bron w pogotowiu. -Rosss... - uslyszal. -Loketh! -Sa ze mna Torgul i Vistur. Spotkal zatem oddzial zdazajacy z przeciwleglej strony wyspy, zaszyty gleboko w zaroslach. Pomimo ksiezycowego blasku nie dostrzegal sladu niczyjej obecnosci, lecz obok siebie slyszal wyrazne glosy. -Sa tam, sa w straznicy - szepnal Torgul. - Ale pogasly wszystkie swiatla. -Teraz... Nagle gwaltowny okrzyk przykul ich uwage. Pod nimi rozblyslo swiatlo, ale nie przypominalo poswiaty bijacej od pretow ustawionych na plazy. Gorace, zoltoczerwone jezyki ognia strzelaly w gore, plomienie sie rozrastaly, jakby podsycane w oblednym pospiechu. W dole poruszaly sie trzy sylwetki. Ross zaczynal wierzyc, ze na ladzie pozostala tylko ta trojka. Nie widzial, zeby mieli bron, co niekoniecznie znaczylo, ze sa nie uzbrojeni. Blisko tylnej sciany jednego z budynkow przeplywal strumien. Ross doszedl wiec do wniosku, ze czlowiek z glowa na karku moglby w nim znalezc kryjowke. Podzielil sie ta mysla z Torgulem. -A jesli ich magia dziala i wyciagna cie, a potem zabija? - Kapitan Tulaczy nie owijal w bawelne. -Trzeba zaryzykowac. Pamietaj, ze magia Foanna nie podzialala na mnie przy morskich wrotach. Moze i ta nic mi nie zrobi. Przeciez kiedys zdolalem ja pokonac. -Ile masz rak, by je wlozyc do ognia? - Glos nalezal do Vistara. - No coz... zaden czlowiek nie ma prawa powstrzymywac drugiego od walki. -Wlasnie - odparl Ross sucho. - To jedno z zadan, do jakich mnie dlugo szkolono. Zsunal sie do koryta rzeczki. Wybral taki kierunek podchodzenia pod zabudowania osady, zeby chaty zaslonily go przed blaskiem ognia. Podpelzl chylkiem do chalupy z bali, podniosl sie na nogi i zaczal sunac powoli wzdluz sciany. Kiedy wyjrzal zza rogu, zobaczyl, ze jezory szalejacych plomieni zdaja sie siegac nieba. Zdazyly juz osmalic dach jednej z chat Tulaczy. Dlaczego kosmici wzniecili tak gigantyczne ognisko? Ross mogl tylko zgadywac. Czyzby tym sygnalem usilowali skontaktowac sie z kims na duza odleglosc? Niewatpliwie zmusila ich do tego pilna potrzeba, bo cala trojka znosila opal w szalonym pospiechu: kosmici wywlekali z chalup Tulaczy bele tkanin, ktore rozrywali i rzucali na pozarcie plomieniom, a takze meble i wszelki latwopalny dobytek. Wynikala z tego pewna korzysc. Lysawcy tyle uwagi poswiecali dzielu niszczenia, ze nie pilnowali okolicy; tylko od czasu do czasu jeden z nich biegl do wylotu sciezki prowadzacej nad zatoke, gdzie przez chwile nasluchiwal, jakby zdyszany salkar mogl lada moment wdrapac sie na wzgorze. -Alez oni... Oni sa wystraszeni! - Ross nie wierzyl wlasnym oczom. Lysawcow zapamietal jako praktycznie niezniszczalnych nadludzi, tymczasem tutaj przypominali zatrwozonych dzikusow. A kiedy nieprzyjaciel ma klopoty, nalezy go przyprzec do muru. Bez litosci. Ross wcisnal guzik na rekojesci dziwnej broni. Uwaznie wycelowal i wystrzelil. Niebieska postac u wylotu sciezki zachwiala sie. Pozostali na razie nie zauwazyli, ze ich kompan upadl. Nagle jeden z nich odwrocil sie i ruszyl biegiem w strone bezwladnego ciala. Tuz za nim pedzil jego towarzysz. Ross pozwolil im dotrzec do pierwszej ofiary, po czym oddal dwa kolejne strzaly. Cala trojka lezala teraz nieruchomo, ale Ross wolal sie nie ujawniac, dopoki nie odliczyl tuzina ziemskich sekund. Potem przeniknal wsrod cieni, az dotarl do lezacych cial. Odziane w blekit ramie wydawalo sie zwiotczale pod naciskiem palcow, jakby miesnie nie byly powiazane z reszta ciala. Ross przewrocil kosmite na wznak i w jasnym blasku ogniska spojrzal w otwarte szeroko oczy Lysawca. W nieruchomym spojrzeniu wyczytal zdumienie, ale po chwili oczy zmienily wyraz. Pojawila sie w nich nieprzejednana zlosc, mrozaca krew w zylach. -Zabic ich! - uslyszal Ross za soba. Wciaz kleczac na jednym kolanie, obejrzal sie i zobaczyl szarzujacego Tulacza. W swietle ogniska jego oczy palaly fanatyczna nienawiscia. Zamierzal zadac smiertelny cios zakrzywionym mieczem. Ziemianin podcial pirata i przewrocil go na ziemie. Skoczyl na piers szarpiacemu sie zeglarzowi i usilowal go obezwladnic, unikajac rownoczesnie klingi tnacej gdzie popadnie. -Loketh! Vistur! - nawolywal Ross w czasie szamotaniny. Zza budynku wypadali nastepni Tulacze. Pedzili w strone bezwladnych kosmitow i dwoch walczacych z soba mezczyzn. Ross rozpoznal utykajacego Loketha, ktory podpieral sie galezia, biegnac przez otwarta przestrzen. -Loketh, tutaj! Wreszcie tubylec dal poteznego susa i wyladowal przy Rossie i piracie. -Trzymaj go! - nakazal mu Ziemianin. Z trudem zdolal oddzielic Lysawcow od nacierajacej bandy. Tulacze dawali glosny wyraz oburzeniu. Ross, znajac ich temperament, bal sie o zycie jencow, ktorych oni uwazali, zreszta slusznie, za nalezna im zdobycz. Mogl tylko miec nadzieje, ze znajda sie wsrod nich zrownowazeni osobnicy cieszacy sie dostatecznym autorytetem, aby powstrzymac mscicieli. W przeciwnym razie bedzie musial obezwladnic ich wszystkich promieniem miotacza. -Torgul! - zawolal. Z linii biegnacych ku niemu piratow wyrwalo sie wielkie chlopisko - mogl nim byc tylko Vistur. Obok niego, wykrzykujac rozkazy, biegl Torgul. Teraz wszystko zalezalo od tego, jak duza wladze mial kapitan nad swoimi ludzmi. Ross wstal z trudem. Przelaczyl miotacz na najnizsza czestotliwosc, ktora nie zabijala, ale paralizowala na pewien czas. Nie wiedzial, jak dlugo w tym przypadku utrzymalby sie stan odretwienia. Gdy testowano bron na ziemskich zwierzetach w laboratorium, ich porazenie trwalo od kilku dni do kilku tygodni. Vistur plaska strona wojennego topora roztracal biegnacych na przedzie zapalencow. Wreszcie wlasnym zwalistym cialem zagrodzil im droge. Rozkazy Torgula odnosily chyba zamierzony skutek, bo coraz wiecej Tulaczy zwalnialo. Z ostatniej trojki narwancow dwoch Vistur obalil uderzeniami piesci. Kapitan podszedl do Rossa. -A wiec zyja? - Pochylony wpatrywal sie w zadumie w odwroconego na wznak Lysawca i w jego nieruchome oczy. -Tak, ale nie moga sie ruszac. -To nam bardzo na reke. - Torgul pokiwal glowa. - Poznaja, czym jest prawomocny wyrok Phutki. Jeszcze pozaluja, ze nie zostawiono ich na pastwe toporow rozgniewanych ludzi. -Wiecej warci sa zywi niz umarli, kapitanie. Nie chcesz sie dowiedziec, dlaczego wydali wojne twojemu narodowi i ilu ich moze jeszcze zaatakowac? A pytan jest wiecej. Na przyklad... - Ross wskazal na ogien, ktory zaczal tymczasem trawic druga chate. - Na przyklad dlaczego wzniecili to ognisko? Czy to nie sygnal dla ich wspolplemiencow? -Owszem, dobrze byloby sie tego wszystkiego dowiedziec. Phutka nie okaze nam nielaski, jesli poswiecimy troche czasu na zadanie pytan i uzyskanie odpowiedzi... wielu odpowiedzi. - Tracil Lysawca czubkiem buta. - Kiedy sie przebudza? Lepiej nie igrac z twoja magia. Ross sie usmiechnal. -To nie moja magia, kapitanie. Te bron zabrano z jednego z ich statkow. A kiedy sie obudza, tego sam nie wiem. -Niewazne, bedziemy ich miec na oku. - Pod kierunkiem Torgula wiezniow opleciono siecia podobna do tej, w ktora niegdys schwytano Rossa i Loketha. Liscie wodorostow momentalnie przylgnely do cial. Mokre powrozy, do chwili rozciecia, tworzyly doskonale wiezy. Gdy sie z tym uporal, Torgul zarzadzil przeszukanie Kyn Add. -To prawda - przyznal racje Rossowi. - Ten ogien mogl byc sygnalem wzywajacych na pomoc ich braci. Mysle, ze w tej sprawie Phutka nam sprzyjal, ale rozsadny czlowiek nie powinien liczyc na wieczna przychylnosc bogow. Poza tym - rozejrzal sie wokolo - oddalismy Phutee i Mrocznym naszych zmarlych. Co nam tu pozostalo oprocz zalu i nienawisci? W ciagu jednego dnia stracilismy klan, dume i statki, a wszystko to z winy paru ludzi niewiadomego pochodzenia. -Dolaczysz do innego klanu? - zapytala Karara. Stala razem z Jazia na kamiennym wystepie, obciosanym na cokol pod kolumne z dziwna, zadumana glowa, skierowana w strone morza. Tulaczka nadzorowala zdejmowanie glowy z kolumny. Po pytaniu Polinezyjki kapitan omiotl spojrzeniem pograzona w chaosie doline. Wciaz slyszeli ryki umierajacych salkarow. Gady, ktore wyszly na brzeg, nie wrocily juz do wody. Lezaly w piasku, niektore martwe, inne z szyjami wyciagnietymi w strone ladu. Stanica stala w plomieniach... -Teraz jestesmy ludzmi zwiazanymi przysiega krwi. Morska Panno. A tacy nie maja klanu. Czekaja ich tylko lowy i zabijanie. Moze z pomoca magii Phutki nasze lowy potrwaj a krotko i zakoncza sie sukcesem. -Jeszcze troche... Juz... Dobrze... - Jazia cofnela sie o krok. Glowa z kolumny, ktora do niedawna wpatrywala sie w morze, zostala teraz ostroznie spuszczona na szeroki pas szkarlatno-zlotej tkaniny, przyniesionej z okretu Torgula. Uzywajac jednej zdrowej reki, kobieta zawinela rzezbe tak, ze na koniec spod zwojow widac bylo tylko owalne oczy. Ross dojrzal blysk w oczach. Moze osadzono w nich klejnoty? Doznawal jednak osobliwego, budzacego dreszcz wrazenia, ze to nie bylo lsnienie klejnotow; ze oczy na niego spojrzaly, ocenily i pozostawily w spokoju. -Gotowe. - Jazia pomachala reka, Torgul wyslal przodem swoich ludzi. Owinieta rzezbe ulozyli na noszach z desek i zaczeli schodzic ze wzgorza. Karara krzyknela, Ross obejrzal sie za siebie. Kolumna dotychczas podtrzymujaca glowe rozpadala sie na kawalki, a jej resztki posypaly sie poza kamienny cokol. Ross za-mrugal oczami na to zdumiewajace zjawisko, ale pod koniec trudnego dnia przestal sie czemukolwiek dziwic. Dolaczyl do powracajacej procesji. 13. MORSKIE WROTA LUDU FOANNA Ross podniosl do ust wykonany z muszli kielich, ale umoczyl tylko wargi w ognistym napoju. Szanowal wprawdzie uswiecone tradycja gesty, pragnal jednak zachowac jasny umysl i szybki jezyk na wypadek jakiegos sporu. Obok siedzieli Torgul, Afrukta i Ongal, trzej dowodcy pirackich korwet, Jazia reprezentujaca tajemnicza moc Phutki, Vistur wraz z kilkoma godnymi zaufania oficerami, Karara z przyczajonym za nia Lokethem - wszyscy zebrali sie na wojenna narade. Ale przeciw komu?Ziemianin na razie nie mogl osiagnac najwazniejszego: wydobycia Ashe'a z twierdzy Foanna. Watpil, czy w pojedynke potrafi zrealizowac ten plan. Po ataku na Lysawcow stal sie tak cennym nabytkiem dla Tulaczy, ze na pewno nie pozwola, aby wyruszyl bez nich na samotna eskapade. -Ci ludzie z gwiazd... - Ross odstawil kielich. Szukal goraczkowo wsrod ograniczonego zasobu hawaikanskich slow. - Maja bron i moc, o jakich wam sie nie snilo, przed ktorymi nie mozecie sie bronic. W Kyn Add dopisalo nam szczescie. Salkary zaatakowaly ich lodz i odciely energie, ktora zasilala miotacze ognia. W innym wypadku nie mielibysmy zadnych szans, chocby nas bylo wielu, a ich tylko kilku. Pragniecie zapolowac na nich na ich wlasnym terytorium, na ladzie lub w gorach, gdziekolwiek maja swoja baze? To czyste szalenstwo. Podobne szanse ma plywak w walce z salkarem. -A wiec mamy siedziec i czekac, az nas zalatwia? - wybuchnal Ongal. - Powiadam wam, lepiej juz zginac w boju, z mokra klinga miecza! -Jednak kazdy z was chcialby przed taka smiercia zabrac ze soba przynajmniej jednego wroga - odcial sie Ross. - Ale oni was pozabijaja, zanim zdolacie zadac jeden cios. -Z twoja bronia poszlo ci dosc gladko - stwierdzil Afrukta. -Juz wam mowilem, ze to ich wlasna bron, ktora im skradziono. Mam tylko jedna sztuke i nie wiem, jak dlugo bedzie mi sluzyc, ani czy nie maja przeciwko niej jakiejs ochrony. Ci, ktorych pojmalismy, zostali wczesniej pozbawieni mocy, bo zawiodlo ich zasilanie, ale tylko szaleniec rzucalby sie bezmyslnie na ich glowna baze! -Salkary otworzyly nam droge... - odezwal sie Torgul. -Tylko jak zapedzic cale stado w gory? - zauwazyl Vistur roztropnie. Ross popatrzyl uwaznie na kapitana. Nie mial watpliwosci, ze Torgul obmysla chytra koncepcje. Jego szacunek dla dowodcy Tulaczy systematycznie wzrastal, odkad sie spotkali. Korwetami korsarzy zawsze dowodzili najdzielniejsi ludzie, jakimi dysponowaly klany. Jesli kapitan korwety pragnal odnosic sukcesy, musial sie odznaczac rzutkim umyslem i dobrze znac na strategii. Zastepy Hawaikanczykow potrzebowaly klucza, ktory pozwolilby im otworzyc baze Lysawcow, tak jak salkary wprowadzily ich do laguny. Tymczasem znali tylko garstke faktow, wydartych w czasie przesluchania wiezniow. Dziwna rzecz, ale wytrych do umyslow jencow znalazly delfiny. Taka sama metoda jak ta, dzieki ktorej Ziemianie nawiazali porozumienie z Lokethem, odczytywaly i tlumaczyly mysli galaktycznych najezdzcow. Okazalo sie, ze Lysawcy uzywaja miedzy soba telepatii, tylko osobnikom nizszych gatunkow przekazuja rozkazy slowami. Pierwszy wstrzas wywolalo w nich samo schwytanie przez grupe "dzikusow", ale telepatyczne sondy delfinow doprowadzily ich do granicy obledu. Swiadomosc, ze zwierze jest im rowne, byla dla nich szokiem. Tak czy inaczej rozszyfrowano mysli i wspomnienia kosmitow. Na zwolanej napredce naradzie Tulacze i Ziemianie poznali zarysy glownego planu najezdzcow, zamierzajacych podbic caly swiat. Jakie pobudki nimi kierowaly, tego nawet delfiny nie zdolaly wysondowac. Moglo tak byc, ze ich wiezniowie nie zostali powiadomieni przez swoich przelozonych o celach misji. Plan kosmitow cechowala niemal obrazliwa prostota, jakby galaktyczna potega nie miala powodu lekac sie skutecznej obrony. Z wyjatkiem jednego szczegolu. Palce Rossa scisnely pucharek. Czy Torgul doszedl juz do tego samego co on przekonania, ze kluczem moze byc lud Foanna? Jesli tak, rodzila sie nadzieja, ze obie strony wspolnym dzialaniem osiagna swoje cele. -Wyglada na to, ze maja sie na bacznosci przed ludem Foanna - podsunal Ross, oczekujac sprzeciwu Torgula. Jednak to Jazia udzielila wyjasnien. -Lud Foanna ma wielka moc. Gdy zechca, kieruja wichrem lub fala, czlowiekiem lub zwierzeciem. Zbojcy z gwiazd powinni sie bac ludu Foanna! -A jednak teraz na nich uderza - zaznaczyl Ross, wciaz patrzac w oczy Torgulowi. Kapitan przywolal na usta lekki usmiech. -Nie bezposrednio, jak slyszales. Ich plan polega na podsycaniu sporow miedzy nami. Sledza rozwoj wydarzen z bezpiecznej odleglosci i czekaja, az wytracimy ludzi w trakcie potyczek. Pewnego dnia bedziemy u kresu wyczerpania, a wtedy sie ujawnia i wysuna pretensje. Dzisiaj chca sklocic Lowcow Wrakow z ludem Foanna, bo wiedza, jak ci ostatni sa nieliczni. Usiluja takze obudzic w nas gniew swoimi napasciami, a gniew ten skierowac na Lowcow lub Foanna. Tym sposobem... - z prawego kciuka i palca wskazujacego utworzyl szczypce i zamknal je na uniesionym kciuku lewej reki - ...maja zamiar zlapac lud Foanna w potrzask, napuscic na nich Lowcow i Tulaczy. Poniewaz uwazaja Foanna za najpowazniejsza przeszkode, niszcza ich za naszym posrednictwem, przy okazji uszczuplajac rowniez nasze sily. To sprytny plan, ale plan ludzi, ktorzy nie walcza wlasnym mieczem. -To tchorze! Gorsi od tej holoty z wybrzeza! - prychnal Ongal. Torgul znowu sie usmiechnal. -Oni wiedza, ze tak zareagujemy, nie doceniajac ich mozliwosci. Owszem, zgodnie z nasza tradycja to tchorze. Tylko ze oni nie dbaja o nasza opinie. Czy ktos z nas myslal o salkarach, kiedy ich uzywalismy do sforsowania laguny? Nie, to byly tylko zwierzeta, narzedzia w naszych rekach. To samo oni sadza o nas, z jednym wyjatkiem: my juz cos wiemy o ich zamyslach. Nie zgadzamy sie pelnic roli poslusznych narzedzi. Jesli odpowiedzi nalezy szukac u ludu Foanna... - Umilkl i wlepil wzrok w kielich, jakby wrozyl z niego jakas mroczna przyszlosc. -Jesli odpowiedzi nalezy szukac u ludu Foanna, to co? - naciskal Ross. -Zamiast z nimi walczyc, musimy ich ostrzec, przejednac, sprobowac sie z nimi sprzymierzyc. I to zaraz, poki czas! -Tylko jak tego wszystkiego dokonac? - zapytal Ongal. - Foanna, ktorych chcialbys ostrzec, zjednac i namowic do przymierza, sa przeciez naszymi wrogami. Dopiero co plynelismy, by wedrzec sie przez ich wrota. Nie ma juz szans na pokoj. Przeciez pletwiaste istoty dowiedzialy sie od tych mordercow kobiet, ze wokol cytadeli Foanna stanela obozem armia Lowcow, ktorym ci synowie Cienia zamierzaja dac bron. Czy musimy pchac do beznadziejnej walki nasze trzy korwety, trzy ostatnie okrety, jakie posiadamy? Taka rade moglby dac tylko oblakaniec. -Istnieje jedno rozwiazanie... Moje rozwiazanie. - Ross skorzystal z chwilowego milczenia. - W cytadeli Foanna znajduje sie moj pan, ktoremu przysiegalem sluzyc. Wlasnie probowalismy go uwolnic, gdy wciagneliscie nas na poklad waszego okretu. On ma wiecej ode mnie doswiadczenia w postepowaniu z obcymi ludzmi. Jezeli lud Foanny posiada te madrosc, ktora mu przypisujecie, juz sobie zapewne zdal sprawe, ze moj pan nie ma nic wspolnego z niewolnikami zabranymi lordowi Zahurowi. - Sam mial nadzieje, ze Ashe zdolal olsnic swoich dozorcow wiedza i umiejetnosciami. Wyszkolony do nawiazywania pierwszego kontaktu z obcymi rasami, Gordon mial szanse uniknac losu, jaki dzielili wiezniowie wylapywani przez Foanna. Jesli tak sie stalo, Ashe mogl otworzyc im brame do twierdzy. - Wiem rowniez, ze to, co strzeze morskich wrot, maci zmysly i odpedza nieproszonych gosci... na mnie nie dziala. Moze zdolam wejsc do srodka i odnalezc mojego rodaka, a przy okazji dogadac sie z Foanna? Uwiezieni Lysawcy dokladnie przekazali swoja wiedze o sile wojsk probujacych zdobyc cytadele Foanna. Gdy okrety Tulaczy przecinaly fale pod oslona nocy, po niebie rozlewaly sie luny ognisk i pochodni zarowno po stronie obleganych, jak i oblegajacych. Tylko od morza nikt nie atakowal fortecy. Cokolwiek bronilo wrot, zachowalo swoja sile. Ross stal w szerokim rozkroku, zeby nie stracic rownowagi na rozkolysanym pokladzie. Nad jego propozycja wiele dyskutowano, dochodzilo do sprzeczek, lecz ostatecznie, dzieki poparciu Torgula i Jazi, plynal, by podjac niebezpieczna probe. Chociaz dowiedzial sie od Tulaczy i Loketha wszystkiego, co mogl, o morskich wrotach, wiedzial, ze powodzenie misji zalezy wylacznie od jego postawy. Karara, delfiny i Hawaikanczycy byli zbyt wrazliwi, by zmierzyc sie z bariera. W metnym swietle pojawila sie sylwetka Torgula. -Jestesmy juz blisko, nasza moc sie zmniejsza. Jesli wkrotce nie zmienimy kursu, zaczniemy dryfowac. -A wiec pora na mnie. - Ross podszedl do drabinki sznurowej, ale ktos tam juz na niego czekal. Karara przysiadla na poreczy. Popatrzyl na nia ze zloscia. -Musisz tu zostac. -Wiem. Tutaj nic nam nie grozi. Wprawdzie zabezpieczenie wrot nie ma na ciebie wplywu, Ross, ale nie mysl sobie, ze dzieki temu pojdzie ci jak z platka. Poczul sie dotkniety. Karara najwyrazniej miala go za bufona. -Znam sie na swojej robocie. Przeskoczyl na rozhustana drabinke i zszedl nad powierzchnie wody. Zalozyl pletwy, poprawil obciazony pas i nasunal na twarz maske skrzelopaku. Obok niego wpadla z pluskiem do wody siatka z zapasowymi pletwami, pasem i maska, mogacymi pomoc Ashe'owi w ucieczce z fortecy. Bijace od brzegu swiatla kladly sie na wodzie szerokim wachlarzem. W miare jak Ross plynal w strone smaganego falami brzegu, do jego uszu dobiegal coraz wyrazniejszy halas, swiadczacy o tym, ze trwa wlasnie oblezenie fortecy. Odlegle ognie i oswietlajace niebo fajerwerki wydawaly sie jednak dziwnie zamazane. Kiedy Ross, nurkujac bez wysilku pod wzburzonymi falami, wyplywal co pewien czas na powierzchnie, dostrzegal smugi oparow unoszacych sie nad woda miedzy dwoma skalnymi filarami, ktore oznaczaly morskie wrota. Ross zadrzal, gdy przerazliwy huk rozdarl niebo nad zatoka. Doplynal do filaru i, trzymajac sie go jedna reka, sprobowal zachowac rownowage. Z kazda chwila gestniala mgla nad spienionym morzem. Wypuszczala coraz to nowe macki, ktore pelzly nad falami, rozprzestrzeniajac sie wokol. Przestrzen miedzy wrotami a brzegiem zascielaly biale tumany. Znowu zagrzmialo gdzies wysoko. Ziemianin odruchowo ukryl glowe w ramionach, ale zaraz uniosl wzrok, wypatrujac oznak nadchodzacej nawalnicy. Wiatr pedzil po wodzie kleby szarobialej mgly. Z najwyzszego punktu cytadeli wylewala sie czarna ciemnosc. Ross sam nie wiedzial, jak udaje mu sie odroznic inny odcien ciemnosci na tle mrocznego nieba. A moze go tylko wyczuwal? Potrzasnal glowa, wpatrzony we wskazujacy w gore palec fortecy. Mgla otulala Rossa, wyplywala poza morskie wrota. Puscil slup i zanurkowal. Po chwili przeplywal przez brame w strone fortecy Foanna. Gdzies przed nim musiala byc przystan, co wynikalo z opisu Torgula. Ci, ktorzy sluzyli Foanna, wyruszali czasami na morskie szlaki, oplywali wybrzeza smuklymi, zwinnymi fregatami. Ostroznie wynurzywszy glowe, Ross odkryl, ze widocznosc jest niemal zerowa. Geste kleby tworzyly nieprzenikniona zaslone, w ktorej Ross zgubil kierunek. Znow dal nura pod wode i, wioslujac pletwami, poplynal dalej. Czyjego zagubienie wynikalo z mgly, czy z jego wlasnej wyobrazni? Moze jednak byl podatny na wplyw zabezpieczajacej wrota zapory? Odrzucil to przypuszczenie, gdy tylko umknal przed wilgotna pierzyna mgly. Skoro przeplynal brame, nabrzeze musialo znajdowac sie... tam! Po kilku chwilach mial dowod, ze nie zawiodl go zmysl orientacji; otarl sie ramieniem o twarda przeszkode w wodzie. Instynkt poszukiwacza podpowiedzial mu, ze to slup nabrzeza. Gdy powtornie wyplynal na powierzchnie, zamiast huku blyskawic uslyszal spiewne zawodzenie Foanna. Melodia miala chyba zrodlo bezposrednio nad jego glowa, ale przy takiej mgle Ross sie nie obawial, ze spiewak go wypatrzy. Musial stac na skraju nabrzeza. Tuz obok Ross zauwazyl mroczna sylwetke jednego z kutrow. Czyzby oblezeni planowali wypad? Nieoczekiwanie oslepiajace swiatlo przecielo ciemnosci wysoko nad glowa Rossa, ktory przylgnal do slupa. Snop swiatla trafil w kuter i przecial lodz na dwoje, niczym noz tnacy gline. Spiewak urwal w pol nuty. Niedaleko wszczeto alarm. Zewszad slychac bylo zdumione okrzyki. Ross poczul drgniecie komunikatora. Najwidoczniej do portowego basenu wtargnela podwodna lodz Lysawcow. Mozliwe, ze snop ognia, ktory teraz niszczyl kuter, mial zostac nastepnie wycelowany w mury twierdzy. Niskim, wyraznym glosem spiewak podjal swoja piesn. Cos chlupnelo w poblizu - to z nabrzeza wyrzucano do morza jakies przedmioty. Bol szarpnal cialem Ziemianina; maska stlumila okrzyk cierpienia. Woda wokol pograzonych w wodzie nog i brzucha stala sie tak zimna, ze nieomal parzyla. Ross wspial sie w panice na jeden z bali podtrzymujacych pomost nabrzeza. Ledwie znalazl bezpieczne schronienie, zaczal z calej sily rozcierac zmarzniete nogi. Niebawem pelznal juz w strone brzegu. W tym czasie strumien energii upolowal nowa zdobycz. Ross przystanal na chwile, by popatrzec na drugi przepolowiony kuter. Jesli kontruderzenie Foanna mialo zdruzgotac napastnika, to na razie bylo nieskuteczne. Ziemianin mozolnie szukal oparcia dla rak i stop. Przeszkadzala mu w tym torba z zapasowym sprzetem, ale zawierala sprzet potrzebny do ulatwienia Ashe'owi ucieczki, wiec nie zamierzal jej porzucac. Z dolu, od wody, ciagnelo takim chlodem, ze Ross nie potrafil opanowac drzenia. Dobrze wiedzial, ze dopoki jest mu tak zimno, nie ma co myslec o powrocie do morza. Woda nie tylko wysylala zimno, ale i fosforyzowala. Nadplynely biale ksztalty, ktore nurkowaly i skakaly na falach. Zbieraly sie tez pod pomostem nabrzeza, oplatajac slupy. Wokol nich rzedly opary, jakby te nieregularne plamy absorbowaly mgle. Ziemianin dostrzegl teraz, ze dotarl do krawedzi ladu. Zatknal pletwy za pas i wlozyl na stopy buty ze skory salkara, w ktore zaopatrzyl go Torgul. Dygotal z zimna, bo byl nagi, jesli nie liczyc pasa, kapielowek i skrzelopaku. Zarzucil sobie siatke na plecy, czym predzej zeskoczyl na wilgotny piasek i znieruchomial, nasluchujac. Ucichl zgielk bitwy, ktory niosl sie nad woda az do statkow Tulaczy. Przestaly walic pioruny, zamiast tego ulewny deszcz bebnil po deskach. Gdy Ross zerknal w strone morza, nie zauwazyl ani jednego swietlnego strumienia. Mgla sie podnosila i widzial teraz tonace wolno kutry, widzial ich dzioby nadal przywiazane do mola. Nikt tam sie nie ruszal. Czy wszyscy uciekli z nabrzeza? Kropka... Kreska... Kropka... Ross nie puscil siatki, ale natychmiast przysiadl, by schowac sie pod pomostem. Przez chwile, ktora zdawala sie ciagnac w nieskonczonosc, czekal w napieciu. Kropka... Kreska... Kropka... To nie bylo drapanie spowodowane bliskoscia urzadzen wroga, ale zakodowany sygnal, odebrany przez komunikator. Zupelnie czytelny sygnal. Bez pospiechu, powiedzial sobie w duchu, najpierw sie zastanow. Tylko dwie osoby znaly ten szyfr. A jedna z nich nie miala powodu, by cokolwiek nadawac. Czy to moze byc pulapka? Niewykluczone. Potega ludu Foanna wprawiala Rossa w mimowolny podziw, obcy dotad sceptycyzmowi kosmicznego podroznika. A nuz ktos chcial go zwabic za pomoca urzadzenia Ashe'a? Ross przystapil do dzialania. Wcisnal siec wraz z zawartoscia do dolka wykopanego obok slupa znacznie powyzej poziomu morza. Reczna bron obcych pozostawil przedtem Kararze, nie chcac zanurzac jej w wodzie. Polegal wylacznie na nozu i rekach, z ktorych trening uczynil morderczy orez. Ruszyl w strone otwartej przestrzeni. Komunikator dotykal nagiej skory w talii, gdzie dzialal najsprawniej, palce sciskaly rekojesc noza. Plywajace plamy nie dawaly zbyt wiele swiatla, lecz Ross byl pewien, ze sygnal nadano z nabrzeza. Dostrzegl jakies poruszenie i dwa krotkie blyski. Skoncentrowal sie na komunikatorze. Musial zdobyc pewnosc, absolutna pewnosc. Z tego kierunku naplywaly silniejsze fale. Czy dobrze zrobil, wychodzac z kryjowki? Moze w ciemnosci zdola wyrwac Ashe'a z lap straznikow, a wtedy razem poplyna na wolnosc. Ross wstukal sygnal wywolawczy. Kropka... Kropka... Kropka... Natychmiast nadeszla niecierpliwa odpowiedz: -Gdzie? Kto procz Ashe'a mogl cos takiego nadac? Ross nie wahal sie dluzej. -Badz gotow, uciekamy. -Nie! - naplynela kategoryczna odpowiedz. - Tutaj sa przyjaciele... Czyzby sprawdzily sie jego przypuszczenia, ze Ashe nawiazal przyjacielskie stosunki z ludem Foanna? Ross musial jednak zachowac ostroznosc, ktora od dawna byla jego najlepsza zbroja i ochrona. Znal pewne pytanie, na jakie tylko Ashe mogl poprawnie odpowiedziec, pytanie nawiazujace do czasow, kiedy po raz pierwszy wyruszyli wspolnie w przeszlosc, ucharakteryzowani na handlarzy dzbankami z epoki brazu. Z rozmyslem wstukal to pytanie: -Co zabilismy w Brytanii? Oczekiwal w napieciu, ale komunikator milczal. Zamiast tego znajomy glos odezwal sie w mroku. -Bialego wilka. - Slowa wypowiedziano w jego ojczystym angielskim jezyku. -Ashe! - Ross wyskoczyl z ukrycia i zaczal sie wspinac w strone majaczacej w ciemnosciach postaci. 14. FOANNA -Ross! - Rece Ashe'a scisnely go mocno za ramiona. - A wiec i ty przeszedles...Ross zrozumial. Gordon Ashe musial sie obawiac, ze wskutek Nieszczesliwego wypadku tylko on przekroczyl brame czasu. -Jest tu tez Karara i jej delfiny! -Tutaj? Teraz? - Na tle basenu portowego Ashe wygladal jak mowiacy cien. -Nie, czeka na pokladzie korwety Tulaczy. Wiesz, ze Lysawcy sa na Hawaice, Ashe? Wszystko to ich sprawka, caly ten zamet, atak na fortece. Wlasnie wplyneli do zatoki lodzia podwodna i pocieli kutry na kawalki. Pare dni temu pieciu Lysawcow wymordowalo mieszkancow stanicy Tulaczy. Tylko pieciu! -Gordoon... - Glos, ktory sie odezwal, w odroznieniu od syczacej mowy Hawaikanczykow zwracal uwage spiewna, dzwieczna intonacja. - Czy to twoj lojalny sluga? - Podsunal sie do nich nastepny cien. Ross dostrzegl trzepoczacy skraj plaszcza. -To moj przyjaciel - sprostowal Ashe dobitnie. - Ross, pognaj straznika morskich wrot. -A wiec przybyles - ciagnal Foanna - razem z tymi, ktorzy gromadza sie, by ucztowac przy stole Cienia? Twoi Tulacze nie znajda tu wielu lupow w swoim guscie... -Nie... - Ross sie zawahal. Jak tytulowac Foanna? Przy Torgulu zachowywal sie jak rownorzedny partner, ale w tym wypadku nie wydawalo sie to stosowne. Czul to instynktownie. W koncu postanowil po prostu wyznac cala prawde. - Pojmalismy trzech Lysawcow, zabojcow. Od nich sie dowiedzielismy, ze chca najpierw zniszczyc lud Foanna, poniewaz widza w was - wskazal palcem na okryty plaszczem ksztalt - najwieksze zagrozenie. Podobno to oni namowili Lowcow do tego ataku, a... -A wiec Tulacze przybyli, ale nie dla grabiezy? To chyba jacys odmiency wsrod swojego ludu. - Foanna mowil tonem lodowatym niczym woda w zatoce. -Lupy nie interesuja ludzi zadnych krwawej zemsty za zabitych krewnych! - odcial sie Ross. -Owszem, a Tulacze sa wyznawcami rownowagi krzywd - przyznal Foanna. - Czy wierza takze w rownowage pomocy? Od tej kwestii wiele zalezy. Gordoon, wyglada na to, ze nie wyplyniemy statkami. Wracajmy na narade. Dlon Ashe'a, spoczywajaca na ramieniu Rossa, kierowala nim po ciemku. Chociaz mgla, ktora powlekala zatoke, wreszcie sie rozproszyla, pozostaly geste ciemnosci. Ross zauwazyl, ze nawet ognie i flary byly teraz przycmione i jakby mniej liczne. Szli waskim przejsciem miedzy murami, ktore polyskiwaly nikla poswiata. Trzech owinietych w plaszcze Foanna maszerowalo na czele swoim szczegolnym, plynnym krokiem. Za nimi szli Ashe i Ross, a pochod zamykal tuzin okrytych kolczugami gwardzistow. Zaczeli sie wspinac na pochylnie. Ross zerknal na towarzysza. Ziemski agent nosil szary plaszcz na modle Foanna, ktory jednak nie zmienial co chwila koloru, jak to sie dzialo u tajemniczych tubylcow. Gdy Gordon rozsunal poly, ukazala sie elastyczna zbroja. Rossa nurtowaly pytania. Chcial polozenie pozycje Ashe'a wsrod Hawaikanczykow. Co tak zmienilo jego polozenie, ze, bedac poczatkowo wiezniem na zamku Zahura, wszedl w bliska komitywe z najbardziej przerazajaca inne ludy rasa na tej planecie?! Pochylnia konczyla sie slepa sciana, a tuz przed nia jeszcze wezsze przejscie odbiegalo pod ostrym katem w lewo. Jeden z Foanna skinal nieznacznie na gwardzistow, ktorzy wykonali sprawny zwrot w tyl i odmaszerowali. Teraz Foanna wyciagneli rozdzki. W jednolitej powierzchni pokazal sie otwor. Zmiana zaszla tak szybko, ze Ross nie wychwycil zadnego ruchu. Po przekroczeniu tak powstalych drzwi znalezli sie nagle w innym swiecie. Zmysly Rossa, wyostrzone i czujne, poszukiwaly wokol czegos na poparcie jego glebokiego przeswiadczenia, ze twierdza stanowi dzielo bardziej zagadkowej cywilizacji niz te, ktore wznosily na wybrzezu zamki lub budowaly korwety. Lud Foanna nie nalezal prawdopodobnie do tej samej rasy, a moze nawet do tego samego gatunku, co reszta tubylczych plemion Hawaiki. Ich szaty, z poczatku mieniace sie szaro i ciemnoniebiesko, teraz splowialy, zbielaly, staly sie ciensze, a kazdy z maszerujacej trojki przybral niewyrazny ksztalt opalizujacej kolumny. Ashe znow chwycil Rossa za ramie i poinformowal go ledwo slyszalnym szeptem: -One sa mistrzyniami iluzji. Pamietaj, nie wierz we wszystko, co zobacza twoje oczy. Mistrzyniami? A wiec to byly kobiety, a przynajmniej samice. Iluzja... No tak, zdazyl sie przekonac, ze wzrok plata mu figle. Z trudem odroznial szaty od scian, jakby plynely przed nim ledwie cienie cieni. Kolejna slepa sciana; tu tez pojawil sie otwor, z ktorego wionela na Rossa tak silna fala obcosci, ze poczul sie niczym w objeciach sztormowej wichury. Kiedy jednak przystanal, niezdecydowany pomimo zachecajacego gestu Ashe'a, przekonal sie, ze nie ma tu atmosfery wrogosci, jaka odczuwal w obecnosci Lysawcow. Obcy - tak. Nieprzychylni jego rodzajowi - nie. -Masz racje, mlodszy bracie. Ktos wypowiedzial na glos te slowa, czy tez zabrzmialy wylacznie w jego glowie? Ross znalazl sie w dziwnym miejscu. Pod stopami widzial ciemny blekit - blekit ziemskiego nieba o zmierzchu. Tu i owdzie migaly na nim swietlne punkciki, jasniejsze i piekniejsze niz ziemskie gwiazdy. Sciany... Czy tu w ogole byly sciany? Jak nazwac te zmieniajace polozenie, rozkolysane niebieskie zaslony, przetykane srebrzystymi liniami, ulozonymi w symbole i slowa, ktore oszolomiony mozg Rossa zaczynal rozumiec? Ciagly ruch, ani chwili wytchnienia. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie znieruchomialy falujace zaslony, a pod stopami nie mieli juz nieba, ale miekka warstwe szarej, zywej trawy, z ktorej ulatywaly korzenne zapachy. Po raz pierwszy Ross ujrzal Foanna w pelnej okazalosci. Co sie stalo z ich plaszczami? Czy odrzucily je podczas marszu ...czy lotu... w tym zadziwiajacym pomieszczeniu? A moze niematerialne okrycia rozplynely sie po prostu? Patrzac w zdumieniu na stojace przed nim trzy postacie, Ross wiedzial, ze takimi nie widzieli ich nawet sluzacy i gwardzisci. Tylko czy to, co mial przed soba, to rzeczywistosc, czy tez obraz sztucznie wywolany w jego wyobrazni? -Rzeczywistosc, mlodszy bracie, rzeczywistosc! - I znow odpowiedz, ktora zabrzmiala nie wiadomo gdzie. Mialy humanoidalne ksztalty i byly bez watpienia kobietami. Gdy znikly maskujace plaszcze, ukazaly sie srebrzyste kombinezony bez rekawow, opiete w talii pasami z niebieskich kamykow. Tylko wlosy i oczy zdradzaly nieziemski rodowod. Wlosy, ktore splywaly ponizej ramion, takze byly srebrzyste. Skrecaly sie i falowaly, jakby zyly wlasnym zyciem. Za to oczy... Ross zajrzal w zlote zrenice i przez kilka sekund stal jak skamienialy. W koncu, przerazony, z trudem odwrocil wzrok. Smiech? Nie, nie uslyszal smiechu, ale odebral wrazenie wesolosci, zaprawionej odrobina szacunku. -Masz calkowita slusznosc, Gordoon. On tez nalezy do twojego rodzaju. Nie jest miesem czarownic. - Ross wyczul w tym przekazie cien smutku i niecheci. -Oto wlasnie Foanna. - Glos Ashe'a zlamal zaklecie. - Pani Ynlan, pani Yngram, pani Ynvalda. To mial byc caly lud Foanna? Ta, ktora Ashe przedstawil jako Ynlan, a ktorej oczy zwabily i niemal uwiezily Rossa Murdocka, skinela lekko alabastrowa dlonia. Z tego gestu, podobnie jak ze wzmianki o miesie czarownic, Ziemianin wyczytal gorycz przesycajaca to pomieszczenie i zarazem bedaca elementem wielkiej tajemnicy. -Lud Foanna to dzisiaj trzy osoby. Trzy osoby od wielu, wielu lat, czlowieku z innego swiata i czasu. Niebawem, jesli wrogowie odniosa sukces, nie bedzie ich w ogole, poniewaz zgina! -Ale... - Ross wciaz nie mogl dojsc do siebie. Wiedzial ze slow Loketha, ze zgodnie z wyobrazeniami Lowcow, Foanna byli nielicznym ludem, stara rasa na wymarciu. Mimo to nielatwo bylo uwierzyc, ze pozostaly zaledwie trzy kobiety. W odpowiedzi na swoje nieme pytanie uslyszal wyrazny i stanowczy glos: -To prawda, zostalysmy tylko trzy, lecz nasza moc wciaz jest z nami. A czasami moc wraz z uplywem lat krzepnie i staje sie jeszcze silniejsza. Teraz wychodzi na to, ze czas przestal nam sluzyc, umocnil naszych wrogow. A wiec opowiedz nam swoja historie. Czemuz to Tulacze pragna zjednoczyc sie z Foanna? Niczego nie ukrywaj, mlodszy bracie! Ross zdal wyczerpujaca relacje z tego, co zobaczyl. Przekazal tez informacje, ktore dwa delfiny wyciagnely od wiezniow pojmanych w Kyn Add. Kiedy skonczyl, Foanna zamarly w bezruchu, trzymajac sie za rece. Chociaz staly o krok od Rossa, doznal uczucia, jakby wycofaly sie z tego swiata i czasu. Ich nieobecnosc wydawala sie do tego stopnia absolutna, ze przelamal strach i zadal Ashe'owi jedno z wielu pytan, ktorego dreczyly. -Kim one wlasciwie sa? - Ross wiedzial jednak, ze powinien raczej zapytac, czym one sa. Gordon Ashe potrzasnal glowa. -Sam chcialbym wiedziec. Moze przedstawicielkami bardzo starej rasy, posiadajacej wiedze i srodki odmienne od wszystkiego, z czym spotykalismy sie przez stulecia? Kazdy z nas slyszal o wiedzmach, wspolczesny czlowiek jednak nie daje wiary legendom. Foanna sa niczym ucielesnienie legend. Jedno ci moge obiecac: jezeli wyzwola cala posiadana moc - zawahal sie - wybuchnie taka wojna, jakiej ten swiat, a moze i zaden swiat jeszcze nie widzial. -On ma racje - wlaczyly sie znowu Foanna. - To prawda, a przynajmniej jedno oblicze prawdy. Tulacze slusznie uwazaja, ze utrzymujemy na tym swiecie pewna rownowage pomiedzy roznymi formami przemiany. Gdyby nasz rod byl liczny jak niegdys, ci najezdzcy nawet by nas nie zaczepili. Ale zostalysmy jedynie my trzy. Czy mamy prawo doprowadzic do katastrofy, ktora dotknie nie tylko naszych wrogow, ale takze wielu niewinnych? Dosc juz krwi rozlano. Tych, ktorzy nam sluza, nie bedziemy wiecej prosic, by ruszali do boju w celu, ktorego nie rozumieja. Same staniemy oko w oko z nieprzyjacielem. Zobaczymy, co potrafi. Zycie podlega nieustannym zmianom, a kiedy forma zaczyna przewazac nad trescia, kazda rasa moze zginac. Nie podejmiemy zadnej decyzji, poki nie sprawdzimy, jakie rece przejma przyszle losy tej ziemi. Od tak stanowczego postawienia sprawy nie bylo odwolania. -Gordoon, czeka nas duzo pracy. Zabierz ze soba mlodszego brata i zadbaj o jego potrzeby. Gdy wszystko zostanie przygotowane, nadejdziemy. Jeszcze przed chwila Ross stal na kobiercu z zywej trawy. Nagle... znalazl sie w normalnym pomieszczeniu z czterema scianami, podloga, sufitem i swiatlem plynacym od pretow umieszczonych w naroznikach. Az sapnal. -Mnie tez zatkalo, gdy po raz pierwszy przez to przeszedlem - uslyszal glos Ashe'a. - Masz, napij sie, zaraz przestanie ci sie krecic w glowie. Ross ujrzal w dloni przyjaciela pieknie rzezbiony, rozowy puchar w ksztalcie kwiatu. Zdolal jakos uniesc go do ust drzaca dlonia. Jednym haustem pochlonal trzecia czesc zawartosci. Smak napoju byl cierpki i zarazem slodki, odswiezal usta i gardlo, a w drodze do zoladka rozgrzewal cale cialo. -Jak one to robia? Ashe wzruszyl ramionami. -A jak robia sto rzeczy, ktore tu widzialem? Zostalismy teleportowani. Jakim cudem, nie mam wiekszego pojecia niz za pierwszym razem, kiedy mnie to spotkalo. Z punktu widzenia postronnego obserwatora to nic innego tylko "magia" Foanna. - Usiadl na stolku i rozprostowal dlugie nogi. - Inny swiat, inne obyczaje... czasem dziwne i pomieszane. Nie widze zadnego powodu, dla ktorego ich magia mialaby dzialac, a jednak dziala. No dobrze, przyjrzales sie naszej bramie? Mozna z niej jeszcze skorzystac? Ross odstawil pusty kielich i usiadl naprzeciwko Ashe'a. Najzwiezlej, jak tylko mogl, strescil ich sytuacje, wspominajac pokrotce o wszystkim, co przydarzylo sie jemu, Kararze i delfinom, odkad wessala ich brama. Ashe nie zadawal pytan, lecz Ross znal ten wyraz twarzy: agent segregowal i laczyl w spojna tresc fragmenty raportu mlodszego kolegi. Gdy relacja dobiegla konca, wypowiedzial tylko trzy slowa: -Nie ma powrotu. Tak wiele sie wydarzylo w tak krotkim czasie, ze Ross niemal zapomnial o zniszczeniu bramy - skoncentrowal sie na tym, co musial dac z siebie nowym towarzyszom. Gdy teraz Ashe mu to uswiadomil, wydalo mu sie to malo istotne wobec toczacej sie walki. -Ashe... Pamietasz te pylony i puste, jalowe brzegi? Czy to oznacza, ze Lysawcy zwycieza? -Skad moge wiedziec? Nikt nigdy nie probowal zmienic biegu historii. Moze to niewykonalne, ale gdybysmy tak sprobowali? - Ashe wstal ze stolka i spacerowal tam i z powrotem. -Sprobowali czego, Gordoon? Ross gwaltownie odwrocil glowe, Ashe przystanal. Obok nich stala jedna z Foanna. Jej wlosy tanczyly wokol ramion, jakby powiew wiatru, wyczuwalny tylko przez nia, targal dlugie loki. -Sprobowali zmienic bieg historii - wyjasnil Ashe, przyjmujac jej materializacje ze spokojem kogos, kto juz nieraz byl tego swiadkiem. -No tak, wy przeciez podrozujecie w czasie. Teraz wam sie wydaje, ze ten nasz nieszczesny swiat moze dokonac wyboru, ktorego pana powitac? Nie wiem, Gordoon, czy przyszlosc mozna zmienic i czy madrze jest probowac. Chociaz... No coz, chyba powinnismy obejrzec naszych nieprzyjaciol, zanim wstapimy na wlasciwa sciezke. Pora na nas. Mlodszy bracie, jak planowales opuscic to miejsce po spelnieniu swojej misji? -Chcialem wrocic przez morskie wrota. Na nabrzezu schowalem zapasowy sprzet do nurkowania. -I powiadasz, ze czekaja na ciebie okrety Tulaczy? -Tak. -W takim razie skorzystamy z twojego sposobu, skoro zatonely nasze kutry. -Jest tylko jeden zapasowy skrzelopak. W dodatku gdzies tam plywa podwodna lodz Lysawcow. -Doprawdy? Wobec tego udamy sie tam inna droga, chociaz to chwilowo oslabi nasza moc. - Przechylila lekko glowe, jakby nasluchiwala. - Swietnie! Nasi ludzie sa juz w przejsciu, ktorym dojda w bezpieczne miejsce. Chocby ci z zewnatrz nie wiadomo co znalezli po zdobyciu fortecy, niewiele im to pomoze w zrealizowaniu planow. Sekrety Foanna sa niedostepne dla oczu szperaczy, chocby nie wiem jak bardzo probowali je zrozumiec! Istnieje wiedza, ktora tylko pewne typy umyslu potrafia pomiescic i spozytkowac, a dla innych pozostanie na wieki niezglebiona. No, dobrze... Wyciagnela reke i dotknela czola Rossa. -Pomysl o okrecie Tulaczy, mlodszy bracie, zobacz go w wyobrazni! Zobacz go wyraznie, dokladnie, tak, zebym i ja go zobaczyla. Ukazala mu sie korweta Torgula. Umial ja opisac ze szczegolami, ktorych, zdawaloby sie, nie powinien pamietac. Poklad pograzony w ciemnosci nocy, metne swiatelko na maszcie. Poklad... Ross wydal zduszony okrzyk. To juz nie byla wyobraznia, widzial to na jawie! Machnal reka w odruchowym gescie protestu i uderzyl bolesnie o drewno. Stal na pokladzie korwety! Uslyszal za plecami okrzyk zdziwienia. Ashe byl razem z nim, a takze trzy postacie w plaszczach. Foanna. To prawda, mialy wlasna droge i wlasnie ja przemierzyly. -Ross... - Zblizyl sie do nich Vistur z niebotycznie zdumiona mina. - Foanna... - dodal szeptem. To samo powtarzali pozostali czlonkowie zalogi, otaczajac ich kregiem. -Gordon! - Karara przecisnela sie miedzy dwoma Hawaikanczykami i przebiegla poklad. Zlapala agenta za obie rece, zeby sie upewnic, ze jest zywy i obecny cialem. Potem spojrzala na Foanna. Na twarzy Polinezyjki pojawil sie wyraz niezdecydowania, strachu i ciekawosci, do ktorych doszedl rosnacy podziw. Stojaca posrodku Foanna wyciagnela spod plaszcza rozdzke z iskrzaca galka. Karara puscila rece Ashe'a i ostroznie postapila dwa kroki do przodu. Galka wisiala tuz przed nia na wysokosci piersi. Dziewczyna uniosla dlonie i przysunela je blisko galki, ale jej nie dotknela. Iskry padaly na jej rece, ale ona jakby tego nie zauwazala. Uniosla wyzej obie dlonie, zlaczone na ksztalt kielicha, jakby niosla niewidzialny skarb. Na koniec klasnela cicho, wypuszczajac to, co miala w rekach. Tulacze westchneli chorem. Karara okazywala absolutna pewnosc siebie; widocznie wiedziala, co robi i dlaczego. Ross uslyszal, jak Ashe wciaga glosno powietrze do pluc. Dziewczyna odwrocila sie i stanela obok Foanna. -Wielkie Istoty przybywaja w pokoju - oznajmila. - Z ich woli zadna krzywda nie spotka tego okretu ani nikogo, kto nim zegluje. -Czego chca od nas Wielkie Istoty? - Torgul przyblizyl sie, ale nadal zachowywal bezpieczny dystans. -Porozmawiac w sprawie waszych wiezniow. -Prosze bardzo. - Kapitan pochylil glowe. - Wola Wielkich Istot jest nasza wola. Niechaj bedzie, jak chca. 15. POWROT NA POLE WALKI Ross lezal wsluchany w miarowy oddech dobiegajacy z drugiego konca kajuty. Po obudzeniu przeszedl bezposrednio do pelnej swiadomosci, jak zawsze na sluzbie. Nawet nie drgnal. Ashe nadal spal.Ashe, o ktorym myslal, ze zna go na wylot, ktory zastepowal rodzine Rossowi Murdockowi, samotnikowi... Minely lata... chyba cztery, odkad tak naprawde sie zaprzyjaznili. Odwrocil glowe, ale nie mogl dostrzec szczuplej sylwetki i twarzy o spokojnym, kontrolowanym wyrazie. Ashe nadal wygladal tak samo, ale... Ross doznawal uczucia straty, wywolujacego w nim zal i gniew. Co zrobily Gordonowi te trzy? Opetaly go? Przyszly mu do glowy historie, ktore Ziemianie juz wiele wiekow temu uznali za czysta fantazje. Czy to mozliwe, ze jego wlasny swiat tez mial kiedys swoich Foanna? Ross zmarszczyl czolo. Nie umial rozgryzc ich "magii" i przypisac jej naukowej nazwy: hipnotyzm, teleportacja... to nie to. Foanna osiagaly imponujace rezultaty. Przypomnial sobie nagle ostrzezenie dane przez Foanna Tulaczom przed kilkoma godzinami. A wiec ich zdolnosci byly jednak ograniczone. Zuzywaly psychiczna i fizyczna energie, czyli mogly sie zmeczyc i ulec pewnym barierom. Po raz kolejny Ross zastanawial sie nad sprawa tych barier. Karara potrafila nawiazac kontakt z tymi istotami i jesli nawet nie odczytywala bezposrednio ich mysli, porozumiewala sie z nimi latwiej nawet od Ashe'a. Talent, dzieki ktoremu dziewczyne polaczyla wiez z delfinami, przyblizyl ja teraz do Foanna. Ashe i Karara umieli przeniknac do ich kregu, ale nie on, Ross Murdock. Gnebilo go to i powodowalo poczucie odosobnienia, a takze nizszosci. -Nie pojdzie nam latwo. Ashe najwyrazniej nie spal. -Co one moga zrobic? - odpowiedzial Ross pytaniem. -Nie wiem. Jakos mi sie nie chce wierzyc, by zdolaly teleportowac wojsko do bazy Lysawcow, czego oczekuje Torgul. Zolnierzom nie wyszloby chyba na dobre, gdyby po dotarciu na miejsce zostali zdziesiatkowani przez nieznana bron. Slowa Ashe'a uspokoily Rossa. Poznawal ten ton. Ashe analizowal problem, chetny jak dawniej do przedyskutowania wszelkich trudnosci. -Nie, frontalny atak to zle rozwiazanie. Zbyt malo wiemy o wrogu. Jedna rzecz mnie zastanawia: dlaczego Lysawcy tak nagle przyspieszyli tempo? -Skad przypuszczenie, ze w ogole przyspieszyli? -No coz, zgodnie z tym, co tu slyszalem, uplynely trzy lub cztery tutejsze lata, odkad po raz ostatni jakies urzadzenia nie z tej ziemi przeniknely do tubylczej cywilizacji... -Masz na mysli instalacje w rodzaju wabika zamontowanego na rafie w poblizu zamku Zahura? - Ross przypomnial sobie opowiesc Loketha. -Te i podobne. Na przyklad kto dokonal udoskonalenia silnikow napedzajacych okrety Tulaczy? Torgul twierdzi, ze sa przekazywane z floty do floty, ale nikt nie jest pewien, gdzie to sie zaczelo. Lysawcy rozpoczeli swoje dzielo z rozwaga, teraz jednak szybko sie uwijaja. Wszystkich atakow na stanice dokonali niedawno. Pod byle pretekstem w ciagu jednej nocy rozwalili cytadele Foanna. Skad ten pospiech po ostroznym poczatku? -Moze doszli do wniosku, ze pokonanie tubylcow to bulka z maslem i ze nie musza sie obawiac oporu? - podsunal Ross. -Niewykluczone, ze ich hardosc zamienila sie w arogancje, kiedy nie napotkali godnych siebie przeciwnikow. Z drugiej strony mozliwe, ze cos ich pogania i grunt im sie pali pod nogami. Gdybysmy poznali zastosowanie tych pylonow, moglibysmy odgadnac ich motywy. -Chcesz sprobowac zmienic przyszlosc? -To tez brzmi arogancko. Poza tym czy potrafimy, chocbysmy nawet chcieli? Nikt nie probowal tego na Ziemi. Skutki moga byc nieobliczalne. Nie do nas nalezy wybor. -Jednego nie moge zrozumiec - powiedzial Ross. - Dlaczego Foanna opuscily cytadele i pozostawily ja na pastwe zdobywcow? Co z gwardzistami? Czy i oni po prostu sobie poszli? - Usilowal wykryc kazda niestosownosc w postepowaniu przedstawicielek obcej rasy. -Wiekszosc z nich uciekla podziemnymi tunelami. Reszta rozbiegla sie na wszystkie strony na wiesc o zniszczeniu kutrow - odparl Ashe. - Ale dlaczego Foanna porzucily swoja cytadele, nie wiem. Same powziely decyzje. I znow odgrodzila ich niewidzialna bariera. Ross nie zamierzal jednak tym razem dac sie splawic, zdecydowany przywolac Ashe'a do rzeczywistosci. -Ich twierdza to chyba pulapka, najlepsza na calej planecie! - Ta mysl byla czyms wiecej niz tylko prowokacja majaca przykuc uwage Ashe'a; to byla prawda! Idealna pulapka na Lysawcow. - Jeszcze nie rozumiesz? - Ross usiadl na koi i postawil stopy na podlodze. - Nie rozumiesz? Jesli Lysawcy wiedza cokolwiek o Foanna, a zaloze sie, ze wiedza i chca sie dowiedziec calej reszty, nie omieszkaja odwiedzic cytadeli. Nie zadowola ich raporty z drugiej i trzeciej reki, zwlaszcza skladane przez tych dzikusow. Lowcow Wrakow. Maja tu lodz podwodna. Ide o zaklad, ze jej zaloga wlasnie pladruje fortece! -Jesli poluja na lupy - w glosie Ashe'a zabrzmialo rozbawienie - niewiele znajda. Foanna maja lepsze zamki niz oni klucze. Sam slyszales, co powiedziala Ynlan; wszystkie ich sekrety pozostana niezglebione. -Ale to jest przyneta, swietna przyneta! - argumentowal Ross. -Masz racje! - Ku uciesze Murdocka Ashe okazal wreszcie entuzjazm. - Gdyby tak dac Lysawcom do zrozumienia, ze to, czego szukaja, moze kosztowac ich tylko odrobine wiecej wysilku albo odpowiednich narzedzi... -Nie tylko plotki moglyby wpasc do sieci! - Ross podchwycil tok mysli Ashe'a. - Jasne, mozna by w nia nawet zlapac grube ryby kierujace cala operacja! Tylko jak urzadzic pulapke? Czy mamy na to czas? -Pulapke musza zastawic Foanna. My wejdziemy na scene, gdy zaskoczy sprezyna. - Ashe znow sie zamyslil. - W tej chwili trudno wymyslic cokolwiek innego z szansami na powodzenie. Tylko ze nic z tego nie wyjdzie bez zgody Foanna. -Czas ucieka - przypomnial Ross. -W porzadku, zaraz sie dowiemy. - Ciemna sylwetka Ashe'a pojawila sie na tle slabo oswietlonej zejsciowki, gdy rozsunal drzwi kajuty. - Jesli Ynyalda wyrazi zgode... - Wyszedl, a Ross deptal mu po pietach. Kobietom z ludu Foanna przydzielono na ich prosbe pomieszczenie na pokladzie dziobowym korwety, gdzie z plocien zagli utworzono rodzaj namiotu. Zaden z wystraszonych Tulaczy nie smial podchodzic zbyt blisko. Ledwie Ashe siegnal do skrzydla namiotu, powital go spiewny glos: -Szukasz nas, Gordoon? -W waznej sprawie. -Masz racje. Mysl, ktora was tutaj sprowadza, warta jest rozwazenia. Wejdzcie, bracia! Po odwinieciu skrzydla na bok zobaczyli przed soba sklebione pasma mgly? Swiatla? Pastelowych dymow? Ross nie umialby okreslic, co wlasciwie widzi; jesli nawet mial przed soba Foanna, nie potrafil ich wypatrzyc wsrod falujacych wlosow i ulotnych, wielobarwnych szat. -A zatem przypuszczasz, mlodszy bracie, ze nasz dawny dom i skarbiec stal sie teraz pulapka, w ktora wpadna ci, ktorzy widza w nas zagrozenie? Ross nie okazal zdziwienia, gdy okazalo sie, ze poznaly jego pomysl, zanim ktorys z nich cokolwiek na ten temat powiedzial. Wszechwiedza stanowila jedynie czastke ich nadnaturalnych zdolnosci. -Tak. -Skad ci to przyszlo do glowy? Zapewniam cie, ze zaden mieszkaniec wybrzeza nie wtargnie do najwazniejszych czesci zamku, podobnie jak nikt nie sforsuje morskiej bramy, chyba ze za naszym przyzwoleniem. -A jednak ja przeplynalem przez morskie wrota, a do zatoki wplynela lodz podwodna - przypomnial Ross z niejaka przyjemnoscia. Musial im uswiadomic, ze umocnienia Foanna nie sa nie do zdobycia. -Prawde mowisz, mlodszy bracie, ale ty masz w sobie cos wyjatkowego, co jest zarowno twoja wada, jak i tarcza. Prawda jest takze, iz w slad za toba do zatoki wplynela lodz podwodna. Pewnie chroni ja pole ochronne. Byc moze przybysze z gwiazd maja wlasne zabezpieczenia. Nie zdolaja jednak dotrzec do samego jadra, jezeli nie otworzymy im drzwi. Czy twoim zdaniem, mlodszy bracie, sprobuja je wywazyc? -Owszem. Majac swiadomosc, ze tam sie czegos dowiedza, na pewno sprobuja. Co wiecej, nie odwaza sie nie sprobowac. - Ross nie mial watpliwosci. Dotychczasowe przygody z Lysawcami nie wystarczyly mu do pelnego zrozumienia ich pobudek, jednak sposob, w jaki rozprawili sie z zespolem rosyjskich stacji czasowych, swiadczyl o ich gotowosci do natychmiastowej walki z kazda grozba. Wiezniowie zatrzymani w Kyn Add widzieli w ludzie Foanna swojego wroga, choc przeciez Przedwieczni nie przeszkadzali kosmitom, gdy ci ingerowali w zycie planety. Nasuwal sie wniosek, ze po zdobyciu fortecy Lysawcy zechca wydrzec wszystkie jej tajemnice. -Pulapka z dobra przyneta... Ross probowal odgadnac, ktora z Foanna byla autorka tych slow. Falowanie wyblaklych kolorow i bezosobowe glosy wprawialy go w dziwne zaklopotanie. Domyslal sie, ze to tylko kostium sceniczny, sluzacy do umacniania prestizu wsrod innych ras, z ktorymi mialy do czynienia. Trzy samotne kobiety musialy osobliwa garderoba podkreslac swoj autorytet. -Ach, mlodszy bracie, ty nas naprawde zaczynasz rozumiec! - Rozlegl sie smiech cichy, ale latwo rozpoznawalny. Ross nachmurzyl sie. Nie doswiadczal wprawdzie znajomego wrazenia, ktore powstawalo w czasie telepatycznego kontaktu z delfinami, niewatpliwie jednak Foanna czytaly przynajmniej niektore jego mysli. -Tylko niektore - odpowiedzialo mu jakby echo we mgle. - Nie wszystkie, jak w przypadku twojego starszego brata lub dziewczyny o umysle dostrojonym do naszego. Ty jednak odslaniasz nam tylko strzepy mysli i wylacznie intuicja pozwala nam zlozyc z nich spojny wzor. Tymczasem trzeba obmyslic plan dzialania. A zatem znasz wroga i jestes pewien, ze zechce odszukac to, czego nie moze znalezc. I chcesz zastawic pulapke. Ale oni przewyzszaja was uzbrojeniem, czy nie tak, mlodszy bracie? Nikt nie kwestionuje walecznosci Tulaczy, czy jednak moga uzyc mieczy przeciwko plomieniom i rak w starciu z zabojca, ktory walczy na odleglosc? Co wiec pozostaje, Gordoon? Co przemawia na nasza korzysc? -Jest jeszcze wasza bron - odparl Ashe. -Owszem, nie jestesmy bezbronne, lecz ta bron zbyt dlugo dzialala wedlug jednego wzorca. Zostala dostrojona do mozliwosci innej rasy. Czy nasze umocnienia powstrzymaly cie, Gordoon, kiedy usilowales udowodnic, ze jestes tym, za kogo sie podajesz? Czy zdolaly odepchnac mlodszego brata, kiedy pokonywal morskie wrota? Czy w takiej sytuacji mozemy ufac, ze zamkniemy droge tym obcym istotom z odmiennymi mozgami? Nasze domysly musza zostac poddane probie, a wtedy byc moze przyjdzie nam poznac gorycz porazki. Kto wie, czy ryzykujac wszystkim, wszystkiego nie stracimy? -Trzeba i to brac pod uwage - zgodzil sie Ashe. -Powiadasz, ze potwierdza to widok, jaki ujrzeliscie podczas zagladania w nasza przyszlosc? Polozyc wszystko na szali ze swiadomoscia mozliwej kleski, skazujac przypuszczalnie na zaglade nie tylko siebie, ale i reszte tubylcow... to powazny problem, Gordoon. Jednak pomysl z pulapka jest niezwykle kuszacy. Rozwazmy go, ale najpierw zapytajcie Tulaczy, czy zechca wziac udzial w czyms, co moze sie okazac rozpaczliwym aktem szalenstwa. Torgul przemierzal poklad rufowy, z dala od namiotu, gdzie przebywaly Foanna, ale co chwila patrzyl w tamta strone, podczas gdy Ross wyjasnial mu dobre strony ataku. -Uwazasz, ze ci zabojcy kobiet nie przestrasza sie magii Foanna, tylko upra sie, by jej poszukac? I ze wtedy bedzie okazja schwytania ich przywodcow? -Sam slyszales, co wiezniowie mowili, a wlasciwie mysleli. Tak, obcy zechca odnalezc ukryta wiedze, dzieki czemu bedziemy miec szanse, by ich wziac do niewoli... -Ale jak? - zapytal Torgul. - Nie jestem Ongalem, ktory dowodzi, ze lepiej zginac, wywierajac krwawa zemste na nieprzyjaciolach, niz brac ich zywcem do niewoli. Tylko czy potrafimy sprostac ich potedze? -Prosze bardzo, sam zapytaj! - Ross skinal glowa w strone namiotu. Zanim skonczyl mowic, na poklad wynurzyly sie trzy owiniete w plaszcze Foanna i ruszyly przez srodokrecie. Torgul, jego oficerowie oraz dwaj agenci ruszyli im na spotkanie. -Juz to przemyslalysmy. - Melodyjny zaspiew, uzywany przez Foanna w kazdej rozmowie, niosl sie niczym piesn na porannym wietrze. - Mialysmy zamiar sie wycofac i przeczekac caly ten zamet, poniewaz jest nas malo, a to, co w nas najcenniejsze, warto jest chronic. Z drugiej strony, jaka korzysc wyplywa z ochrony czegos, czego nie mozna nikomu przekazac? Jezeli naprawde zobaczyles prawde, starszy bracie - zakapturzone glowy zwrocily sie w strone Ashe'a - byc moze nie czeka nas zadna przyszlosc. Tak czy inaczej, nas takze krepuja ograniczenia, Tulaczu. - Teraz mowily bezposrednio do kapitana. - Nie umiemy przeniesc twoich ludzi do cytadeli wysilkiem woli, na to potrzeba pewnych srodkow, do ktorych dostep zostal teraz zamkniety. Nawet my trzy musimy wtargnac do srodka tradycyjnym sposobem, a potem... Potem, byc moze, zacisna sie oka naszej sieci! -Aby przeplynac korweta przez wrota... - zaczal Torgul. -Zadnych okretow, kapitanie. Garstka wojownikow pod woda moze pokonac wrota, ale na pewno nie statek. -Ile mamy skrzelopakow? - zapytal Ashe. Ross policzyl w pospiechu. -Jeden schowalem na brzegu. Jest jeszcze moj, Karary i Loketha... i jeszcze dwa... -Aby minac wrota - wtracila jedna z Foanna - my nie potrzebujemy waszego podwodnego sprzetu. -Ty - zwrocil sie Ross do Ashe'a - i ja ze skrzelopakiem Karary... -On nalezy do mnie! Ziemianie spojrzeli za siebie. Dziewczyna z Polinezji stanela obok Foanna. Usmiechala sie lekko. -To jest takze moja wyprawa - powiedziala z przekonaniem. - Podobnie jak Tino-rau i Tauy. Czy nie mam racji, o Corki Alii tego swiata? -Masz, Morska Panno. Istnieje rozmaita bron. Nie kazda pasuje do dloni wojownika, nie kazda mozna wymachiwac z sila meskiego ramienia. Tak, to rowniez twoja wyprawa, siostro. Ross zdusil w sobie slowa sprzeciwu, akceptujac niepodwazalnosc postanowienia Foanna. Wygladalo na to, ze sklad grupy uderzeniowej mial ksztaltowac sie glownie wedlug zachcianek trzech Foanna, a nie na podstawie doswiadczenia osob wyszkolonych specjalnie do takich zadan. Ashe najwyrazniej sklonny byl oddac im przywodztwo. Osobliwy oddzial wskoczyl do wody, gdy brzask malowal niebo na rozowo. Loketh, nieodlaczny ostatnio towarzysz Ziemian, tak zawziecie dopominal sie swojego udzialu w wyprawie, ze Foanna przychylily sie do jego prosb. Obok Rossa, Ashe'a i Loketha plynely delfiny wraz z Karara, a takze Baleku, mlody podoficer na okrecie Ongala, uznawany za najlepszego plywaka we flocie. Towarzyszyly im trzy smukle sylwetki, sunace gladko pod woda; w tym nowym srodowisku, zupelnie tak jak w namiocie, ich ksztalty mylily wzrok. Przed nimi harcowaly delfiny. Tino-rau i Taua szalaly z dzikiej radosci wokol Foanna, a kiedy wszyscy juz znalezli sie w wodzie, pomknely w strone brzegu. Ross plynal bez wysilku, obok niego Ashe, na lewo Loketh, Baleku nieco z tylu, a Karara na przedzie, jakby w daremnej pogoni za delfinami. Foanna plynely w pewnym oddaleniu po lewej stronie Rossa. Naprawde byl to dziwny oddzial szturmowy, zwlaszcza wobec niebezpieczenstw mogacych czyhac u celu. Nie wiedzieli, czy lodz podwodna w zatoce emitowala zabojcze promieniowanie, podobnie jak na Kyn Add. Jednak w takim wypadku ostrzeglyby ich delfiny. Tego ranka morze bylo spokojne. Nad woda nie snula sie mgla zaslaniajaca cypel, gdzie stala twierdza Foanna. W swietle wschodzacego slonca slupy morskich wrot odbijaly sie wyraznie na tle nieba. Ten sam bodziec, ktory zawsze pobudzal Rossa podczas misji, i teraz popychal go do dzialania, na przekor budzacemu watpliwosci przewodnictwu Foanna. Kiedy mijali zanurzone w wodzie cokoly filarow bramy, nic nie zapowiadalo grozacego niebezpieczenstwa. Ross polegal na swoim komunikatorze, a czule urzadzenie nie przekazalo mu jak dotad zadnego ostrzegawczego sygnalu. Woda dzis byla nieco cieplejsza niz podczas nocnego ataku na twierdze. Tu i owdzie plywaly martwe morskie organizmy, skubane przez mysliwych z glebin. Pozostawili filary daleko w tyle i wtedy Ross zdal sobie sprawe, ze Loketh zmienia swoje miejsce w szeregu i wyrywa do przodu. Za nim podazyl Baleku. Dogonili Karare i pomkneli dalej. Ross zerknal na Ashe'a, potem na Foanna, ale nie zauwazyl niczego, co tlumaczyloby zachowanie Hawaikanczykow. Po chwili jednak komunikator przekazal wiadomosc od Ashe'a: -Niebezpieczenstwo... Plyniemy za Foanna... W lewo... Karara zmieniala wlasnie kurs, by obrac wskazany kierunek. Tymczasem Loketh i Baleku wciaz zdazali ku przystani, gdzie przy nabrzezu cumowaly niegdys zatopione kutry. Ashe minal Rossa, ktory niechetnie posluchal rozkazu. U podstawy klifu biegl plasko kamienny wystep, pod nim zial mroczny otwor pieczary. Foanna plynely bez wahania ku grocie, a w slad za nimi Ross, Ashe i Karara. Kilka chwil pozniej wyszli z wody. Wydrazone w skale stopnie piely siew gore, w glab ciemnej czelusci. Tino-rau i Taua wystawily nosy nad powierzchnie i weszyly ostroznie, nadajac swoje sygnaly. Karara pospieszyla z tlumaczeniem. -Loketh i Baleku... - zaczal Ross, gdy nagle poczul telepatyczne uderzenie potwornej zlosci. Spojrzal na Foanna, zaskoczony i troche wystraszony. -Nie przyjda... teraz. - Zakonczona galka rozdzka wskazala na niknace w ciemnosci stopnie. - Nie przyjdzie nikt z ich plemienia, chyba ze zwyciezymy. -Co sie stalo? - zapytal Ross. -Mieliscie racje, calkowita racje, ludzie z innego czasu! Nielatwo bedzie przegnac tych natretow. Zwrocili przeciwko nam jedna z naszych wlasnych broni. Loketh, Baleku i wszyscy ich wspolplemiency sa niczym narzedzia w reku wladcy. Naleza do wroga. -A wiec kleska juz na samym poczatku? - zmartwila sie Karara. Zalala ich kolejna fala nieprzejednanej nienawisci, zupelnie jakby byla namacalna sila. -Kleska? Alez skad! Mysmy nawet nie zaczely walczyc! Mieliscie racje, stajemy w obliczu zla, z jakim trzeba sie zmierzyc, chocbysmy mialy wszystko przy tym stracic! Teraz musimy zrobic to, czego nie podjal sie nikt z naszej rasy od wielu, wielu pokolen: musimy odryglowac trzy zamki, otworzyc Wielkie Drzwi i poszukac Kustosza Tajemnej Wiedzy! Rozdzka blysnela jasnym strumieniem swiatla. Foanna podazyly za swietlista smuga, a troje Ziemian ruszylo ich sladami w nieznane... 16. OTWARCIE WIELKICH DRZWI Nawet nie zaduch od dawna zamknietego przejscia denerwowal Rossa i kazal Kararze chwycic dlonie mezczyzn, ktorzy szli po jej bokach; raczej przytlaczajace brzemie niezliczonych lat. Ten miniony czas petal im nogi, gdy maszerowali z wysilkiem za Foanna. Dlawiaca swiadomosc prastarej martwoty, odleglej, straconej przeszlosci, zatykala Ziemianom dech w piersiach.Urywany oddech Karary przeszedl w szloch. Jednak dotrzymywala kroku Rossowi i Ashe'owi i uparcie brnela naprzod. Ross nie ogarnial zmyslami tego miejsca. Maly fragment jego mozgu wciaz produkowal pytania bez odpowiedzi. Posrod nich najczesciej powracalo jedno: dlaczego przeszlosc tak go tu przygniatala? Nieraz juz podrozowal w czasie, ale nigdy nie osaczyly go w ten sposob martwe i umierajace lata. -Cofamy sie... - dobiegl Rossa ochryply szept Ashe'a. -Brama czasu! - Uchwycil sie kurczowo tego wyjasnienia. Bramy czasu nie byly mu obce, ale zeby Foanna uzywaly jednej z nich... -Innego typu - sprecyzowal Ashe. Slowa te jakby zlamaly zaklecie, ktore pochlanialo Rossa niczym lotne piaski. Rozpoczal rozpaczliwa walke, by nie dac sie wciagnac w magie tego miejsca. Jednak nie potrafil przebic wzrokiem otaczajacej ich pustki i rozwiac swoich watpliwosci. Stromy tunel oddalal ich od morza, ale dokad naprawde szli, nie sposob bylo powiedziec. Dostrzegal migotanie Foanna, a ilekroc odwracal glowe, widzial cienie swoich towarzyszy, dalej zas nieprzenikniony mrok. -To droga bogow, dawnych bogow, ktorzy nie mieli nigdy nic wspolnego z ludzmi. Niedobrze jest przemierzac szlaki bogow! - wyszeptala Karara. Jej strach udzielil sie takze Rossowi. Stawil czolo temu uczuciu, podobnie jak cale zycie przezwyciezal wszelkie leki. Nadal jednak czul presje, teraz juz nie minionych wiekow, ale mocy wykraczajacej poza jego zdolnosc pojmowania. -To nie sa nasi bogowie! - W glosie Rossa zabrzmiala nuta wyzwania, jakby w ten sposob probowal rozproszyc wlasne rozterki. - Nie ma mocy tam, gdzie nie ma wiary! - Z jakiego na wpol zapomnianego tekstu zaczerpnal te slowa? - Nie ma istnienia, gdzie nie ma wiary! - dodal. Zdziwil sie, slyszac smiech Ashe'a, w ktorym dzwieczala nuta histerii. -Zadnej wiary, zadnej mocy! - powtorzyl starszy agent. - Wylowiles wlasciwa rybe, Ross! Nasi bogowie na pewno tu nie mieszkaja, Karara, a ci, ktorzy tu przebywaja, nie maja nad nami wladzy. Tego sie trzymaj, dziewczyno, tego sie trzymaj! Karara niespodziewanie zaczela nucic: O bogowie morza, nieba i glusz lesnych, Gor wysokich i dolin, O boskie zgromadzenie, O starsi bracia obecnych bogow, O bogowie dawnych dni, O wy, co szepczecie i czuwacie w nocy, Owy z blyszczacymi oczyma, Zbudzcie sie, ruszcie i zstapcie, Wkroczcie na te droge, wkroczcie na te droge! Cichy najpierw glos nabieral stopniowo mocy; przeszla z rodzimego jezyka na angielski, jakby pragnela podzielic sie z towarzyszami swoim apelem. Piesn wzlatywala triumfalnie. Ross zauwazyl, ze sam powtarza bezwiednie slowa: "Wkroczcie na te droge!" Nie zniknal przygniatajacy ciezar przeszlosci i tego, co w tej przeszlosci tkwilo, a teraz wyciagnelo macki, by nimi zawladnac. Umkneli jednak tym mackom. Wreszcie zaczeli widziec cos wokol siebie. Mrok zaczal sie rozpraszac, a oni ujrzeli otaczajace sciany. Ross wyciagnal wolna reke i potarl opuszkami palcow szorstki kamien. Po niedlugim czasie sciany nagle sie rozstapily i znalezli sie w obszernym pomieszczeniu, ktorego granic nie bylo widac. To, co tutaj bytowalo, promieniowalo ogromna sila. Zupelnie jakby potezny ciezar wisial im nad glowami, by spasc i ich zmiazdzyc. -Zbudzcie sie, ruszcie i zstapcie... - Blaganie Karary znow znizylo sie do szeptu; nucila ochryple, jakby zaschlo jej w ustach, a slowa, modulowane spierzchnietym jezykiem, wylatywaly ze scisnietego gardla. Na posadzce swietliste wstegi tworzyly ogniste wzory - zawile ornamenty i desenie. Ross oderwal spojrzenie od tych wzorow. Choc nic go nie ostrzeglo, wiedzial podswiadomie, ze niebezpiecznie jest sie w nie wpatrywac. Paznokcie Karary wpily mu sie bolesnie w cialo. Ross zadowolony byl z tego bolu, ktory pozwalal mu utrzymac kontakt z rzeczywistoscia i zachowac poczucie wlasnej odrebnosci, a takze uniknac roztopienia sie w mocy znacznie potezniejszej, ale i calkowicie obcej. Linie wzorow pokrywaly szczelnie kamienne plyty. Trzy Foanna, kolyszac sie jakby od niewyczuwalnego wiatru, zaczely tanecznym krokiem stapac po tych ornamentach. Ziemianie stali blisko siebie. Wzajemny kontakt dodawal im sil. Foanna plasaly wokol nich, teraz bez plaszczy - srebrzyste sylwetki na przemian to sie zblizaly, to oddalaly, podazajac wzdluz wymyslnych arabesek, po okregu lub spirali docierajac z obwodu do wnetrza. Zadne swiatlo nie rozpraszalo mroku, lsnily wylacznie swietliste wzory na posadzce i srebrzyste postacie Foanna plynacych tam i z powrotem. Trzy tancerki niespodziewanie znieruchomialy i stanely objete w miejscu wolnym od wzorow. Ross zdumiony odbieral z ich umyslow zaklopotanie, zwatpienie, a nawet rozpacz. Powrocily wreszcie do Ziemian i stanely z nimi twarza w twarz, trzymajac sie za rece. -Za malo nas... Za malo... - rzekla stojaca posrodku. - Nie mozemy otworzyc Wielkich Drzwi. -Ilu potrzebujecie? - Tym razem glos Karary brzmial spokojnie. Przelamala obawy i odzyskala spokoj ducha. Dlaczego to zauwazylem? - zastanowil sie Ross przelotnie. Czyzbym sam odczul podobna ulge? Dziewczyna z Polinezji puscila rece agentow i postapila krok w strone Foanna. -Moze nas byc czworo - powiedziala. -Albo piecioro. - Ashe stanal obok kobiet. - Jesli sie wam na cos przydamy. Czy Gordon Ashe postradal zmysly? A moze to wina sil wypelniajacych to miejsce? Mowil jednak trzezwym, powaznym i najzupelniej zwyczajnym glosem. Mlodszy agent zwilzyl wargi; teraz jemu z kolei dokuczaly zeschniete usta. To nie byla i nie mogla byc jego rozgrywka. Jakby wbrew sobie dodal: -Lub szescioro... Odpowiedz Foanna zawierala ostrzezenie: -Zeby nam pomoc, musicie odrzucic wszelkie tarcze, pozwolic waszym jazniom zjednoczyc sie ze wspolna sila. Jesli tak zrobicie, byc moze nigdy juz nie bedziecie tacy jak dawniej. Zostaniecie odmienieni. -Odmienieni... Slowo to obudzilo echa - nie wiadomo, czy w tym pomieszczeniu, czy tez w wyobrazni Rossa. Nigdy dotad nie podjal tak wielkiego ryzyka. Jego szanse zawsze zalezaly od dzialania, problemom przeciwstawial sile i spryt. Dzisiaj mial otworzyc drzwi wiodace ku silom, z ktorymi on ani zaden z ludzi nie powinien sie stykac, mial wystawic sie na niebezpieczenstwo nie istniejace tam, gdzie bron i krzepkie ramie rozstrzygaly miedzy zwyciestwem a przegrana. A przeciez w gruncie rzeczy nie byla to jego walka. Czy Ziemianie z przyszlosci oddalonej o dziesiec tysiecy lat przejmowali sie tym, co kiedys zaszlo na Hawaice? Musial chyba oszalec. Wszyscy oszaleli, dajac sie w to wciagnac. Lysawcy i ich galaktyczne imperium - jesli kiedykolwiek istnialo, bo na ten temat Ziemianie mogli tylko snuc domysly - wygineli na dlugo przedtem, nim jego wlasna rasa wyruszyla w kosmos. -Jesli z nasza pomoca osiagniecie swoj cel, to czy zdolacie pokonac najezdzcow? - zapytal Ashe. -Trudne pytanie - Foanna przerwaly milczenie. - Wiemy tylko, ze zlozono tu wielka moc. Jest umieszczona poza kilkoma bramami w zamierzchlej przeszlosci i mozemy po nia siegnac tylko w razie najwyzszej koniecznosci. Wiemy jednak rowniez, ze Zlo Cienia rozrasta sie z tego miejsca, a gdzie mrok zapada, ludzie przestaja byc ludzmi; choc zachowuja ludzka postac, staja sie slepo poslusznymi, bezmyslnymi istotami. Na razie cien Cienia jest maly, ale pragnie urosnac; taka jest bowiem natura tych, co go ozywili. Natkneli sie przypadkiem na znajoma nam sfere i skazili ja. Ich moc czerpie soki z umilowania wladzy. Skoro juz uczynili ja sobie poddana, nie opra sie pokusie jej wykorzystania, bo jest to latwe, a efekty powiekszaja chwale... Mowiliscie, ze wy razem z innymi, ktorzy tak samo przemierzaja sciezki czasu, boicie sie zmieniac przyszlosc. A przeciez podjelismy juz kroki, by te przyszlosc zmienic. Jesli nie dokonczymy dziela, zle to nam wrozy. -Nie macie innej broni? - zapytal Ashe. -Tylko ta jest dosc silna, by powstrzymac to, co zostalo niebacznie uwolnione z pet. Ogniste linie plonely na posadzce jasnym blaskiem. Kiedy Ross zamykal oczy, czesc wzorow nadal jarzyla mu sie pod powiekami. -Nie wiemy jak. - Rozwaga nakazala mu po raz ostatni wyrazic slowa sprzeciwu. - Nie umiemy tak sie poruszac. -Osobno nie, ale razem tak. Srebrzyste postacie znow sie zakolysaly, rozwiewajac mgle wlosow. Karara wyciagnela rece, a wtedy uniosly sie smukle palce jednej z Foanna i oplotly jej mocna, ziemska dlon. Ashe zrobil to samo. Rossowi wydawalo sie, ze krzyknal, chociaz nie mial pewnosci. Karara zaczela przechylac glowe w tym samym rytmie co partnerka; czarne wlosy powiewaly nad ramionami, rywalizujac ze srebrnymi puklami Foanna. Ashe swiadomie dostosowywal krok do tanczacej kobiety, ktora prowadzila go wzdluz swiecacej linii. W tej chwili Ross uzmyslowil sobie, ze juz za pozno na odwrot, ze nie ma dokad uciekac. Z wysilkiem i wbrew sobie wyciagnal rece, przerazony wlasna ulegloscia. Nie mogl jednak odmowic pomocy. Czul chlodny dotyk Foanna, nieoczekiwanie cielesny i materialny. Kiedy juz uchwycil z westchnieniem jej obie rece, zniknal gdzies strach. Zamiast tego poczul przyplyw energii, mozliwej do wykorzystania jako bron albo narzedzie w kazdym przedsiewzieciu. Stopy najpierw tam... potem tu... Czyzby te wskazowki przenikaly do niego z palcow Foanna, a potem uklad nerwowy przesylal je do mozgu? Wiedzial, gdzie nalezy postawic kazdy nastepny krok, gdy tak przeskakiwali wzdluz linii ornamentow, swoimi ruchami dodajac nowe nici do wzoru. Cztery kroki do przodu i jeden w tyl, do srodka i na zewnatrz. Czy Ross rzeczywiscie slyszal slodkie zawodzenie, przypominajace spiewna mowe Foanna, czy tylko krew glosno pulsowala mu w zylach? Do srodka i na zewnatrz... Co sie dzialo z innymi, nie wiedzial. Dostrzegal wylacznie swoja sciezke, dlon zamknieta w jego dloni, srebrzysty cien u boku, z ktorym byl teraz tak zespolony, jakby ich dwoje oplotla siec Tulaczy. Plomienne linie pod stopami dymily kretymi pasemkami, falujac jak wlosy Foanna. Dym otulal cialo Rossa, wil sie wokolo. Tanczyli w dymnym oprzedzie, z kazda chwila gestszym, az Ross stracil z oczu towarzyszaca mu Foanna i o jej obecnosci przypominal mu tylko uscisk dloni. Pewna czastka Rossa trzymala sie rozpaczliwie swiadomosci tego uscisku, stanowiacego niejako tarcze przed tym, co mialo nadejsc, wiez miedzy realnym swiatem a miejscem, ku ktoremu zdazal. Jakimi slowami opisac to zjawisko? - zastanawial sie resztka umyslu, ktora uparcie pozostawala Rossem Murdockiem, agentem czasu z Ziemi. Odnosil wrazenie, ze patrzy nie swoimi oczami, slyszy nie swoimi uszami; ze uzywa innych zmyslow, lekcewazonych przez jego rodakow. Ta przestrzen, po ktorej krazyli, cos w sobie zawierala. Ale co? Czysta energie? Umysl Ziemianina probowal przypisac nazwe temu, co nazwy nie mialo. W przeblysku wspomnien i swiadomosci zdolal przez ulamek sekundy cos zobaczyc. Czy to byl tron, a na nim blyszczaca postac? Padly niedoslyszalne pytania, przypuszczalnie takze odpowiedzi, ktorych nigdy nie zdola zrozumiec. A moze to tylko wybryk wyobrazni? Przykucnal na zimnej posadzce ze zwieszona glowa, wyzuty z sil i poczucia wlasnej wartosci, ktore mial jeszcze przed rozpoczeciem tancow miedzy symbolami. Wzory ciagle pelzaly dookola. Kiedy spogladal na nie w skupieniu, zaczynala go bolec glowa. Byl juz bliski zrozumienia ich, ale ten wysilek wyczerpal go zupelnie. -Gordon?... - Nikt nie trzymal go za reke. Byl sam, sam posrod gorejacych arabesek. Poczul bolesna, ostateczna samotnosc. Uniosl glowe i rozejrzal sie blednym wzrokiem w poszukiwaniu swoich towarzyszy. - Gordon! - Na swoj blagamy okrzyk uzyskal wreszcie odpowiedz: -Ross? Ostatkiem sil zaczal na czworakach pelznac w strone, skad dochodzil glos, zatrzymujac sie raz po raz, by przyslonic dlonia oczy przed blaskiem i spojrzec przez szczeliny miedzy palcami w poszukiwaniu jakiegos sladu Ashe'a. Niespodziewanie zobaczyl go, jak siedzi spokojnie z podniesiona glowa, jakby czegos nasluchiwal. Policzki mial zapadniete, a wzrok, tepy i przygasly, zdradzal ostateczne wycienczenie. A jednak jego twarz miala pogodny wyraz. Ross podczolgal sie blizej i dotknal ramienia Ashe'a, by sprawdzic, czy to nie iluzja. Ashe uniosl reke i zacisnal dlon na palcach Rossa podobnie zelaznym usciskiem, jaki poprzednio laczyl go z Foanna. -Udalo nam sie... Udalo nam sie wspolnymi silami... - powiedzial Ashe. - Ale gdzie?... Dlaczego?... Ross wiedzial, ze nie jemu zadano te pytania. W tej chwili nie dbal o to, gdzie byli i co zrobili. Liczylo sie tylko to, ze nie byl juz samotny, ze znalazl Ashe'a. Nadal nie puszczajac Rossa, Ashe odwrocil glowe i zawolal w pustke ozdobiona blyszczacymi symbolami: -Karara? Podeszla do nich, ale nie jak Ross na czworakach, podupadla na duchu i slaniajaca sie ze zmeczenia, tylko wyprostowana i pelna energii. Ciemne wlosy falowaly i splywaly po jej ramionach - tylko czy nadal byly ciemne? Wzdluz kedziorow przeblyskiwaly cetki swiatla, przydajac wlosom srebrzystego lsnienia, co upodabnialo je do lokow Foanna. I czy to wzrok platal Rossowi figle, czy tez Karara miala teraz jasniejsza skore? Dziewczyna z usmiechem wyciagnela rece, aby kazdy z nich mogl ujac jej dlon. Gdy Ross to zrobil, znow poczul przyplyw energii, jakiego doznal, puszczajac sie z Foanna w dziki taniec. -Chodzcie, czeka nas mnostwo pracy! Ross nie mogl sie mylic: w jej glosie pobrzmiewaly spiewne tony, wlasciwe dla Foanna. Widocznie przekroczyla jakas granice, co upodobnilo ja do trzech obcych istot; byla tylko bardziej ogorzala i prawdopodobnie nie tak potezna. Czy to wlasnie mialy na mysli, kiedy ostrzegaly ich przed zmiana, ktora mogla dotknac kazdego, kto zechce uczestniczyc wraz z nimi w rytualnym tancu? Ross przeniosl spojrzenie z dziewczyny na Ashe'a i wpatrzyl sie w niego przenikliwie. Nie, nie dostrzegal w Gordonie zadnej wyraznej zmiany. On sam czul sie jak dawniej. -No, chodzcie! - Karara, impulsywnie jak zawsze, postawila ich na nogi i pociagala za soba. Chyba wiedziala, dokad isc, a wiec obaj mezczyzni zdali sie na jej przewodnictwo. Nareszcie opuscili obca, dziwaczna przestrzen, by znalezc sie w otoczeniu normalnych skalnych scian tunelu biegnacego w gore tak stromo, ze musieli czepiac sie wglebien wyzlobionych w kamieniu. -Gdzie idziemy? - zapytal Ross. -Dokonac oczyszczenia - odpowiedziala Karara tajemniczo i przyspieszyla, ledwie muskajac rekami kamienne sciany. - Pospieszcie sie! Zakonczyli wspinaczke i weszli do nastepnego korytarza, gdzie przez popekany mur wpadaly oslepiajace promienie slonca. Podobne przejscie prowadzilo do zamku Zahura. Ross wyjrzal na dziedziniec przez pierwsza szczeline. Nie zobaczyl jednak zwyklej zamkowej krzataniny, wszedzie panowala cisza, chociaz plac bynajmniej nie byl opustoszaly. Stali na nim uzbrojeni ludzie w helmach. Ross rozpoznal uniformy zolnierzy Lowcow Wrakow; dwoch mialo na sobie szare stroje sluzacych Foanna. Stali w szeregach, nieruchomo, w grobowym milczeniu, jakby zostali zaczarowani i ustawieni do gry, w ktorej pelnili role niemych, bezwolnych figur. Ich bezruch budzil lek. Czyzby umarli, a mimo to ciagle stali? -Idziecie czy nie? - Karara znizyla glos do szeptu. Pociagnela za soba agentow. -Co tu sie... - zaczal Ross. Ashe potrzasnal glowa. Te szeregi zbrojnych, wydajace sie szykowac do wymarszu, nie mialy w sobie zycia. Ci zolnierze nie mogli byc zywi w ziemskim znaczeniu tego slowa! Ross odsunal oko od szczeliny, gotow podazyc za Karara. Nie umial jednak wymazac z pamieci obrazu martwych szeregow i zapomniec przerazajacej pustki, ktora czynila te upiorne twarze bardziej nieludzkimi, bardziej obcymi niz oblicza Foanna. 17. MROCZNI W STARCIU Z CIENIEM Korytarz zakonczyl sie waskim pomieszczeniem. Zagradzajacej im droge sciany nie wyciosano ze zwyczajnego kamienia: byla to jednolita plyta, wygladajaca, jakby wykonano ja ze szkla z blekitnymi pregami i bruzdami.Tuz przed nia staly Foanna, znowu okryte plaszczami. Kazda wysuwala przed siebie rozdzke. Wykonywaly powolne, precyzyjne ruchy, przesuwajac rozdzki sladem bruzd na plycie. Musiala to byc bardzo wazna, wymagajaca skupienia czynnosc. W gore, w dol, naokolo... Jak stopy plasaly przedtem w tancu, tak teraz podrygiwaly rozdzki, nie pomijajac zadnej linii. -Juz! Stojac w rownej od siebie odleglosci, skierowaly rozdzki w jeden punkt na ziemi. Nastepnie uniosly je pionowo w gore i gwaltownie opuscily, czemu towarzyszyl glosny huk. Blekitne linie na plycie, wzdluz ktorych tak starannie prowadzily rozdzki, pociemnialy i zaczely kruszec. Szklana plyta zadrzala i pekla, rozlatujac sie na tysiace kawalkow. I nagle waskie pomieszczenie przeistoczylo siew galerie biegnaca nad obszerna komnata. Ponizej balkonu, na calej dlugosci sali, porozwieszano na scianach szeregi owalnych lustrzanych dyskow. Ustawione pod roznymi katami, odbijaly swiatlo - swietliste snopy skierowane przez maszyne, ktorej metalowa obudowa i wystajace anteny dziwnie nie pasowaly do tego miejsca. Trzy rozdzki Foanna jeszcze raz wzniosly sie w powietrze. Tym razem z galek skierowanych na sale nie sypnely sie iskry, ale wyplynely silne strumienie swiatla; niebieskie swiatlo ciemnialo, kierujac sie w dol, az nabieralo niemal materialnego wygladu ostrych wloczni. Kiedy strumienie trafialy w najblizsze lustra, te natychmiast pokrywaly sie siatka pekniec i rozpryskiwaly. Potluczone odlamki padaly z brzekiem na galerie. Na koncu sali, tam gdzie stala aparatura, cos zaczelo sie dziac. Po chwili z katow wybiegly postacie Lysawcow. Ross krzyknal ostrzegawczo, bo zobaczyl, ze kosmici wznosza swoje tuby i celuja nimi w balkon, na ktorym staly Foanna. Ogien pomknal z hukiem i z szybkoscia blyskawic i smagnal galerie. Kiedy wlocznie swiatla napotkaly lance ciemnosci, silny blask oslepil Rossa, a grzmot zdawal sie rozdzierac swiat na dwoje. Ziemianin otworzyl oczy, lecz zamiast ciemnosci ujrzal ostre swiatlo. Oszolomiony przylgnal do twardego podloza, na ktorym lezal twarza w dol. Jednak nie sposob bylo uciec przed oslepiajacym blaskiem i przerazliwym loskotem. Nagle poczul, jak posadzka dygoce pod nim, jakby miala rozpasc sie na kawalki. Nie mial juz ochoty ruszac sie z miejsca. Mogl tylko lezec i czekac. Nie wiedzial, co dokladnie sie dzieje. Gdzies obok wrogie sily toczyly zazarty boj; jedna drugiej pragnela odebrac moc, dazac do panowania. Gra promieni przywodzila na mysl krzyzujace sie, swiszczace szable. Ross przyslonil ramieniem oczy, by umknac przed nieznosnym widokiem zadawanych i parowanych ciosow. Dygotal caly w takt huraganowych wyladowan energii. Lezal oglupialy, skolatany, niczym czlowiek przygnieciony ciezkim glazem. Skonczylo sie to jednym straszliwym grzmotem i eksplozja pylu. Nie wiadomo, czy trwalo dni, czy godziny? Czas biegl w oderwaniu od tych wydarzen. Teraz Ross lezal w ciszy, za ktora tesknilo jego cialo. Niebawem poczul powiew wiatru na twarzy, wiatru pachnacego morska sola. Otworzyl oczy i ujrzal nad soba skrawek zachmurzonego nieba. Dzwignal sie na drzacych lokciach. Nie otaczaly go juz potezne sciany, tylko poszarpane resztki murow, jak pokruszone zeby w szczece kosciotrupa. Otwarte niebo, ciemne obloki, siapiacy deszcz. -Gordon? Karara? - Ross mogl wydobyc z gardla tylko zdlawiony szept. Zwilzyl wargi i sprobowal jeszcze raz: - Gordon! Chyba dobiegl go jek. Ross podczolgal sie ku niszy miedzy dwoma zwalonymi kamiennymi blokami. Zobaczyl plaszcz jednej z Foanna, rozlozony na ocalalym kawalku posadzki. Obok, we wnece, dostrzegl Ashe'a; postac w plaszczu wtulala sie w jego ramie. Gordon na pol podtrzymywal, na pol obejmowal Foanna. -Ynvalda! - odezwal sie Ashe stanowczo. Foanna poruszyla sie i uniosla reke w szerokim rekawie. Ross kucnal obok nich. -Ashe... Ross... - uslyszal znajomy glos. Odwrocil glowe. Karara podeszla blizej, uwaznie stawiajac kroki. Rece wyciagala przed siebie, oczy miala szeroko otwarte, niewiazace. Ross wstal z trudem i ruszyl jej na spotkanie. Niegdys twarde podloze teraz wydawalo sie pod nim kolysac i przechylac; musial stawiac nogi z najwyzsza ostroznoscia. W koncu zacisnal palce na ramionach dziewczyny i przyciagnal ja do siebie, by mogli sie wzajemnie podeprzec. -Jak Gordon? -Jest tu z nami. A co z toba? -Chyba wszystko w porzadku - powiedziala slabym glosem. - Foanna... Ynlan... Ynvalda... - Wsparta na jego ramieniu, sprobowala sie rozejrzec. Miejsce, ktore kiedys bylo waskim pomieszczeniem, potem galeria, w tej chwili wygladalo jak grzeda nad bezdenna przepascia. Zniknela sala z owalnymi lustrami; pograzyla sie w otchlani, ktorej glebokosc pozostawala zagadka. Pod nimi klebila sie gesta para, jakby gdzies na dole, nad ogniem, wisial olbrzymi kociol wrzatku. Karara krzyknela, wiec Ross czym predzej odsunal ja od krawedzi. Zdazyl juz pozbierac mysli; teraz wypatrywal jakiejs mozliwosci zejscia z tego niepewnego tarasu. Nie bylo widac sladu po pozostalych Foanna. Czyzby zostaly wessane przez pieklo, ktore same stworzyly, kierujac energie na aparature Lysawcow? -Ross, popatrz! - krzyknela Karara, wznoszac do gory ramie. Agent zadarl glowe. Ku posepnym, zwiastujacym burze chmurom wzlecial sferyczny obiekt, niby banka usilujaca wyplynac na powierzchnie wody, zanim peknie. Z ruin cytadeli wystartowal statek Lysawcow! A zatem kilku nieprzyjaciol przetrwalo probe sil. Obiekt byl niewielki, w ocenie Rossa wygladal na patrolowiec uzywany do lotow w atmosferze. Wzniosl sie i szybko pomknal w glab ladu, uciekajac przed nadchodzaca burza. Po paru sekundach znikl im z oczu. Tam, w gorach, najezdzcy mieli podobno swoja baze. Wycofywali sie? A moze lecieli po posilki? -Lysawcy? - zapytala Karara. -Owszem. Przejechala dlonia po twarzy, rozmazujac na policzkach kurz i brud. Dalej padal deszcz, wiec Ross zaprowadzil ja do niszy dajacej schronienie Ashe'owi i Ynvaldzie. Zakapturzona postac siedziala na ziemi, nadal sciskajac w garsci rozdzke, teraz na wpol spalona. Gordon przyjrzal im sie uwaznie, jakby po raz pierwszy uswiadomil sobie ich obecnosc. -Przed chwila statek Lysawcow odlecial w glab ladu - poinformowal go Ross. - Nie widzielismy Foanna. -Odeszly, by zrobic, co trzeba - oswiadczyla towarzyszka Ashe'a. - A wiec niektorzy wrogowie uciekli. Coz, dostali nauczke, by nie grzebac w cudzych urzadzeniach. Ach, jakze wiele przepadlo i juz nie powroci! Nigdy nie powroci... Bawila sie uszkodzona rozdzka, ogladala ja ze wszystkich stron, na koniec wyrzucila. Precik pofrunal lukiem prosto do kotla pelnego pary, gdzie dawniej znajdowala sie sala. Chlodny, wilgotny podmuch owial lekko ubranych Ziemian. Ashe pomogl wstac Foanna. Obrocila sie powoli dokola, omiatajac smutnym wzrokiem ruiny. -Pokruszone kamienie nie maja juz wartosci - stwierdzila ponuro. - Wezcie sie za rece, bracia i siostro, pora stad odejsc. Karara chwycila prawa dlon Rossa, Ashe ujal jego lewa reke, po czym obaj spletli dlonie z Ynvalda. Nagle znalezli sie w zupelnie innym miejscu - na dziedzincu, gdzie w strugach ulewnego deszczu lezaly bezwladne ciala. Wsrod tych cial wedrowaly pozostale Foanna; pochylaly sie i badaly lezacych. Mniej wiecej w jednym przypadku na trzy przeprowadzaly krotka konsultacje, a nastepnie dotykaly rozdzka rozmaitych czesci ciala ofiary. Kiedy konczyly, czlowiek zaczynal dawac oznaki zycia. -Ross! - Spoza zburzonej sciany wypelznal Hawaikanczyk Baleku, juz bez zbroi gwardzistow. Nie mial tez skrzelopaka, pletw ani pasa nurka. Przez jego policzek biegla dluga, krwawiaca rana, lewe ramie przyciskal do ciala i podtrzymywal zdrowa reka. -Baleku! Tulacz stanal niezgrabnie na chwiejnych nogach. Ross przytrzymal go, ratujac przed upadkiem. -Co z Lokethem? - zapytal Ziemianin. -Zabrali go mordercy kobiet - zdolal wykrztusic Tulacz, kiedy Ross powoli prowadzil go do miejsca, gdzie Foanna zbieraly tych, ktorych dalo sie ozywic. - Chcieli sie dowiedziec... - Baleku z wielkim trudem wypowiadal slowa. - Chcieli wiedziec... skad przyplynelismy... skad wzielismy sprzet... -A wiec teraz, jesli Loketh im wszystko wyspiewa, beda juz o nas wiedzieli. - Ashe pomagal Rossowi unieruchomic w lubkach zlamane ramie Tulacza. - Ilu ich bylo, Baleku? Tulacz wolno pokrecil glowa. -Nic nie wiem na pewno. To bylo... jak sen. Przeplywalem przez morskie wrota, a potem znalazlem sie nagle gdzie indziej. Wszedzie dokola mnie czekali ludzie z gwiazd. Pokazali mi nasze pasy i sprzet, ciekawi, kto je nam dal. Loketh lezal jakby pograzony w glebokim snie; nie obudzili go, gdy ze mna rozmawiali. Nagle cos strasznie huknelo i zatrzesla sie ziemia, blyskawica przeleciala w powietrzu. Dwaj mordercy kobiet wybiegli zaraz na zewnatrz, a wszyscy inni ganiali w kolko. Podniesli Loketha i zabrali go ze soba, a razem z nim caly sprzet do nurkowania. Zostalem sam, tyle ze nie dalem rady sie ruszyc, jakby schwytali mnie w niewidzialna siec... Coraz czesciej blyskalo. Nagle w progu stanal jeden z zabojcow kobiet. Gdy tylko uniosl reke, zaraz moglem ruszac nogami, ale musialem za nim isc. Minelismy sale i wyszlismy na dziedziniec pelen ludzi, ktorzy ani drgneli, chociaz padaly na nich kamienie z murow i trzesla sie ziemia. ... - Baleku mowil coraz szybciej, slowa zlewaly sie. - Ten, ktory ciagnal mnie za soba sila woli, wrzasnal i przycisnal rece do glowy. Biegal tam i z powrotem, potracal stojacych ludzi, raz nawet wpadl na sciane, jakby stracil wzrok. Potem znikl i znow bylem sam. Spadalo coraz wiecej kamieni, a jeden uderzyl mnie w ramie. Wtedy upadlem i lezalem, dopoki nie nadeszliscie. -Sposrod tak wielu, tylko kilku... tylko kilku... - Jedna z Foanna stanela obok; deszcz splywal po jej plaszczu strumieniami. - Dla nich nie bylo juz ratunku. - Wskazala na rzedy tych, ktorych nie udalo sie ozywic. - Zgineli beznadziejna smiercia. Rownie dobrze mogliby natrzec na zbrojne zastepy z rekami zwiazanymi na plecach! Dokonalysmy wielkiego zla. Ashe potrzasnal glowa. -Owszem, dokonalo sie zlo, lecz ty go nie szukalas, Ynlan. Ci, ktorzy tak beznadziejnie zgineli, to niewiele w porownaniu z rzesza przyszlych meczennikow. Nie zapominaj o rzezi w Kyn Add i w innych stanicach, gdzie z nieznanych przyczyn zabijano kobiety i dzieci. -O Wielka Pani... - Baleku usilowal niezdarnie podniesc sie do pozycji siedzacej, wiec Ross pospieszyl mu z pomoca i objal go ramieniem. - Ta, dla ktorej zrobilem czare narzeczenstwa, padla ich lupem w Kyn Add, a wraz z nia wiele innych kobiet. Jesli mordercy nie zostana wybici do nogi, zniszcza reszte stanic. Druhowie Cienia posluguja sie magia, ktora przyciaga ludzi na pewna zgube. O Wielka, ty wladasz moca; kazdy wie, ze wiatry i fale spieszana twoje wezwanie. Uzyj teraz tej mocy! Lepiej juz polec w walce ze znanym wrogiem niz dac sie opetac przez zaklecie, jakim ci zabojcy gnebili tu ludzi! -Tej jednej broni z pewnoscia juz nie uzyja. - Ynvalda powstala z kamiennego bloku, na ktorym dotad siedziala. - A byla jedna z najgrozniejszych. Unieszkodliwienie jej kosztowalo nas mnostwo energii. Glowna baza ludzi z gwiazd nie lezy na wybrzezu, tylko w glebi ladu. Zostana ostrzezeni przez tych, ktorzy stad uciekli. Wiatry i fale sluzyly nam zawsze w przeszlosci, ale niewykluczone, ze tym razem natrafilysmy na kogos, kto przewyzsza nas moca. Tylko za to... - wskazala szerokim gestem ruiny cytadeli i zabitych - ...za to upomnimy sie o zaplate, ktorej wysokosc same okreslimy! Nie wiadomo, czy Foanna naprawde mialy wladze nad pogoda, w kazdym razie ich takze nie oszczedzala ulewa. Oszolomionych, rannych tubylcow sprowadzono z dziedzinca do podziemnych korytarzy. Z wyjatkiem tych uratowanych nie zostal nikt z oddzialow Lowcow wczesniej oblegajacych twierdze. Niebawem zaczeli jednak powracac ci, ktorzy od pokolen sluzyli Foanna. Otworzono morskie wrota i korwety Tulaczy zakotwiczyly w zatoczce ponizej zburzonych murow. Watle to byly sily, na dodatek zle wyposazone do walki z Lysawcami. Wsrod gruzow odnaleziono piec cial gwiezdnych ludzi, ale ich statek jednak odlecial, by ostrzec baze. Zdaniem Rossa, przewaga nadal lezala po stronie najezdzcow. Hawaikanczycy natomiast nie chcieli przyjac do wiadomosci, ze nie maja duzych szans na zwyciestwo. Ledwie zelzal napor burzy, zaraz korweta Ongala obrala kurs na pomoc, ku innym stanicom Tulaczy. Z tym samym poslannictwem Afrukta wyplynal na poludnie. Czesc Lowcow uwolniono, zeby zaniesli swoim panom slowa przestrogi. Ziemianie zachodzili w glowe, jak duze sily mozna zebrac takimi sposobami i czy beda one umialy skutecznie walczyc. Karara zniknela razem z Foanna, by przeszukac komory wydrazone w skale pod cytadela. Ashe i Ross zostali z Torgulem i jego oficerami, probujac uporzadkowac chaotyczne informacje. -Musimy dokladnie wiedziec, gdzie obcy maja swoja siedzibe - oznajmil Torgul, choc dla wszystkich bylo to oczywiste. - Przypuszczalnie w gorach, dokad lataja podniebnymi okretami. - Rozlozyl mape. - W taki sposob biegna lancuchy gor na tej wyspie. Maszerujace tedy wojsko zostaloby dostrzezone z wysoka. Poza tym gor jest mnostwo. Ktorej szukamy? Uplynie wiele dziesiatkow dni, zanim znajdziemy to miejsce, podczas gdy oni zawsze beda wiedzieli, gdzie jestesmy. Beda nas caly czas obserwowali i przygotuja sie na nasze nadejscie... Ross spojrzal z uznaniem na Torgula, ktory mial dar szybkiego docierania do sedna sprawy. -Masz jakis pomysl, kapitanie? - zapytal Ashe. -Tutaj plynie taka jedna rzeka - rzekl Torgul w zamysleniu. - Byc moze z przyzwyczajenia biore pod uwage wode, bo jestem kapitanem statku. Tak czy owak, nasze korwety moglyby doplynac az tutaj. - Wskazal palcem. - Ciagna sie tu jednak ziemie Glicmasa, a to dzisiaj najpotezniejszy Lowca Wrakow. Czesto z nami walczy. Watpie, czy zdolamy go namowic... -Glicmas? - przerwal Ross. Gdy spojrzeli pytajaco, powtorzyl im opowiesc Loketha o wladcy Lowcow, ktory uslyszal "glos z gory" i ta droga zdobyl urzadzenie do sciagania okretow na rafy, dzieki czemu zostal zarzadca prowincji. -A wiec to tak! - wykrzyknal Torgul. - Cien z gor rozsiewa wokol zlo! W tych okolicznosciach nie powinnismy chyba przekonywac Glicmasa, by pomagal nam w napasci na tych, ktorzy wywyzszyli go ponad jego wspolplemiencow. Nalezy sie raczej spodziewac, ze wystapi przeciwko nam. -Jesli nie poplyniemy statkami w gore rzeki - Ashe studiowal mape - maly oddzial lub oddzialy moglyby pomaszerowac ladem i gdzies tutaj, na wyzynie, dotrzec do strumienia. Torgul popatrzyl na mape z posepna twarza. -Nie wydaje mi sie. Ludzie Glicmasa wysledza kazdy oddzial, zwlaszcza na otwartej przestrzeni. On nie zechce dzielic sie sekretami z innymi. -A co ty na to, gdyby to byl oddzial Foanna? Kapitan podniosl oczy na Ashe'a. -Balby sie im przeszkadzac, to nie ulega watpliwosci. Jeszcze nie dorosl do tego, by chwytac za miecz przeciwko nim. Tylko czy Foanna pojda? -Jezeli nie Foanna, to ludzie przebrani w ich szaty - oswiadczyl Ashe dobitnie. -Ludzie przebrani w ich szaty? - powtorzyl jak echo Torgul z niepewna mina. - Zaden czlowiek nie wlozy szaty Foanna, z miejsca padlby trupem pod wplywem ich mocy. Niech Foanna poprowadza nas osobiscie. Chetnie za nimi podazymy, bo beda nas wspierac swoja magia. -Jest jeszcze cos - dodal Ross. - Lysawcy maja skrzelopaki odebrane Baleku i Lokethowi, poza tym uwiezili Loketha. Zechca poznac nas blizej. Mielismy nadzieje, ze cytadela posluzy za przynete i tak sie stalo. Tylko nieszczesliwy przypadek pozwolil im ujsc z zasadzki. Jestem przeswiadczony, ze skoro Lysawcy dowiedza sie o naszym marszu, zaniechaja frontalnego ataku, zeby wziac nas zywcem. Podejma takie ryzyko. Ashe skinal twierdzaco. -Zgadzam sie. Jestesmy niewiadoma, ktora nie daje im spokoju. Jedno jest pewne: przyszlosc tego swiata i jego mieszkancow zalezy od naszego slusznego wyboru. Mam nadzieje, ze taki wybor zostanie dokonany. Torgul usmiechnal sie blado. -Zyjemy w niepewnych czasach, skoro Mroczni potrzebuja naszych mieczy do walki z Cieniem! 18. NIEPEWNY SWIAT Dzien byl ponury, a niebo szare. Odkad zaczeli z mozolem przetrzasac te gorzysta okolice, zaslanialy je chmury. Ross nie mogl uwierzyc, ze Foanna rzeczywiscie potrafia kierowac wiatrem i fala, burza i sloncem, o czym tubylcy byli absolutnie przekonani, jednak do tej pory sprzyjala im posepna pogoda. Dotarli wlasnie do miejsca ostatniego odpoczynku przed zaglebieniem sie we wrogie terytorium. Ross snul wlasne plany co do dalszych dzialan. Nie zwierzal sie z nich nawet Ashe'owi i Kararze, chociaz wtajemniczyl z koniecznosci osobe stojaca teraz u jego boku.-A wiec nadal jestes zdecydowany, mlodszy bracie? Nie odwrocil glowy, by popatrzec na postac w plaszczu. -Nadal! - odpowiedzial stanowczo Ross. Ziemianin cofnal sie z punktu widokowego, skad obserwowal gleboka doline, gdzie spoczywal gwiezdny statek Lysawcow. Powstal z kleczek i spojrzal na Ynlan. Wiatr szarpal jego szary plaszcz, odslaniajac luskowata zbroje Tulaczy. -Mozesz to dla mnie zrobic? - zapytal towarzyszke. W ciagu ostatnich dni Foanna przyznawaly, ze osobliwa bitwa w cytadeli znacznie nadwatlila i uszczuplila ich "magie". Zeszlej nocy oddzial natrafil na pole silowe, ale zbiorowa teleportacja nie wchodzila w rachube. -Tak, dla ciebie jednego. Potem moja rozdzka bedzie przez pewien czas wyczerpana. Ale co zdzialasz w pojedynke w twierdzy najezdzcow? Pokonaja cie. -Niewielu ich tam zostalo. To maly statek. Stracili pieciu swoich w cytadeli, trzech Tulacze wzieli do niewoli. Nigdzie nie widac patrolowca, ktory na pewno maja, a zatem ktos nim polecial. Nie bede musial sie zmierzyc z cala armia. Wszystko, co im sluzy za bron, prawdopodobnie zasilaja urzadzenia na pokladzie, ktore mozna by uszkodzic. Nawet gdyby statek wystartowal... - Tak naprawde nie wiedzial, co by wtedy zrobil. Misja jego polegala przede wszystkim na improwizacji w nieoczekiwanych sytuacjach. -Planujesz odeslac statek? -Nie wiem, czy to mozliwe. Moglbym chyba tylko odwrocic ich uwage i wylaczyc pole silowe, zeby umozliwic reszcie atak. Ross zdawal sobie sprawe z koniecznosci podjecia tej misji; aby pozostac dawnym Rossem Murdockiem, musial znowu stac sie aktorem, a nie widzem. Foanna nie probowala go zniechecac. -Tylko jak? - Zafalowal dlugi rekaw, kiedy wskazala na doline. Pomimo zaciagnietego chmurami nieba, w kotlince bylo jasno, zbyt jasno, zwlaszcza na pustej przestrzeni wokol statku. Pojawienie sie tam moglo Rossa kosztowac zycie. Przyszedl mu nagle do glowy inny, bardziej obiecujacy pomysl. Foanna przeniosla ich kiedys na poklad korwety Torgula, ale przedtem poprosila go, zeby wyobrazil sobie dokladnie jej wyglad. A tymczasem wszystko wskazywalo na to, ze statek Lysawcow jest blizniaczo podobny do tego, na ktorym swego czasu odbyl basniowa podroz szlakami upadlego galaktycznego imperium. Przeciez dobrze znal ten typ statkow! -Czy moglabys przeniesc mnie na jego poklad? -Owszem, gdybys przechowywal w pamieci obraz wnetrza. Tylko skad mialbys znac takie statki? -Kiedys jednym z nich lecialem. Skoro to ten sam model, przypomne sobie, jak wyglada w srodku! -Ale jesli okaze sie inny, twoja proba moze zakonczyc sie smiercia. Godzil sie na to ryzyko, bo na zewnatrz ten statek byl dokladna kopia tamtego gwiazdolotu. Zanim Ross wyprawil sie w podroz opuszczonym okretem obcych, przebadal takze frachtowiec rozbity na jego wlasnej planecie tysiace lat przedtem, nim ewoluowala rasa Ziemian. W obu tamtych pojazdach jeden fragment byl identyczny - z wyjatkiem rozmiarow; on to mial teraz posluzyc celom Rossa. -Wyslij mnie... tutaj! Ross z zamknietymi oczami odtworzyl w pamieci obraz kabiny sterowniczej i sprezystych, plastikowych foteli, kolyszacych sie przed rzedami guzikow i dzwigni. Wspomnial wszystkie te urzadzenia, ktore badal, dopoki nie staly mu sie rownie bliskie, co grodzie polozonej na nizszym poziomie kabiny, gdzie spal. Zywe, bardzo zywe wspomnienie. Poczul dotyk chlodnych palcow Foanna na czole, po czym otworzyl oczy. Zniknal wiatr, zniknelo olowiane niebo. Stal tuz za elastycznymi szelkami fotela, patrzac na ekran i szeregi lampek kontrolnych. Kiedys czesto stal tak w opuszczonym pojezdzie obcych. Udalo mu sie! Znajdowal sie w kabinie sterowniczej gwiazdolotu - uruchomionego, czego dowodzily migajace swiatelka na pulpicie i cichy warkot. Ross nasunal na glowe kaptur szarego plaszcza. Od wielu dni usilowal przywyknac do nowego ubioru, ale jego obszerne faldy wciaz stanowily bardziej zawade niz pomoc. Odwrocil sie powoli. Nie bylo tu Lysawcow, ale wlaz szybu prowadzacego na nizsze poziomy stal otworem. Dochodzily z niego ciche dzwieki, budzace echa wzdluz drabinki laczacej kondygnacje. Na statku przebywali jego pasazerowie. Nie po raz pierwszy, odkad rozpoczal te przygode, Ross zapragnal bardziej szczegolowych informacji. Tymczasem nie wiedzial, ktore guziki i dzwignie steruja ktorymi urzadzeniami. Kiedys bawil sie przelacznikami w identycznej kabinie, uruchamiajac od dawna uspiona aparature, co przyciagnelo uwage Lysawcow do ich rozbitego statku i pladrujacych go Ziemian. Tylko lut szczescia sprawil, ze zemsta kosmitow dosiegla rosyjskich badaczy, a nie jego ludzi. Wolal nie ruszac niczego na pulpicie pilota, jednak rzad wskaznikow z jednej strony pokazywal stan urzadzen statku. One kusily Rossa najbardziej, nie smial jednak przestawiac niczego w ciemno. Kiedys dostal juz nauczke. Ze znanego mu pudelka przy siedzeniu pilota wyciagnal zbior dyskow i przejrzal je pospiesznie w poszukiwaniu tych z okreslonym symbolem na wierzchu. Taki byl tylko jeden. Umiesciwszy pozostale z powrotem w pojemniku, Ross wcisnal guzik na pulpicie sterowniczym. Trafil w dziesiatke! Wysunela sie kieszen, ujawniajac ulozony w niej dysk. Ross wyciagnal go z oprawki, a na jego miejsce wlozyl ten, ktory przed chwila znalazl w pojemniku. Teraz, jesli dokonal prawidlowego wyboru, zaloga odlatujaca tym statkiem, pofrunie ku odleglej, prymitywnej planecie, a nie do glownej bazy. Prawdopodobnie brak paliwa unieruchomi statek gdzies w kosmosie bez nadziei na powrot do macierzystego portu. Skoro nie umial spowodowac awarii, byla to najlepsza metoda na uzyskanie pewnosci, ze wrog opuszczajacy Hawaike niepredko powroci z posilkami. Ross schowal dysk z aktualna mapa podrozy do kieszeni przy pasie, zamierzajac zniszczyc go przy najblizszej okazji. Cicho jak kot przemknal do wlazu, by zerknac w dol i posluchac. Sciany jasnialy rozproszonym swiatlem. Ziemianin zdawal sobie sprawe, ze ma pod soba przynajmniej cztery poziomy. Dwa najnizsze powinny stanowic magazyn z zapasami. Wyzej byly maszynownia i laboratoria oraz przylegajace do sterowni kwatery mieszkalne. Cala konstrukcja statku dygotala pod wplywem wibracji wlaczonych silnikow. Jeden z nich zasilal pewnie otaczajace kotline pole silowe, a moze nawet bron, ktora najezdzcy mogli razic przeciwnika. Ross obrocil sie na piecie; szary plaszcz zatrzepotal. Dobrze znal dzialanie pewnej dzwigni. Polozyl na niej reke i przesunal manetke prawie do konca skali. Potem przylgnal do sciany. Ktokolwiek wyjdzie z szybu, aby zbadac przyczyne usterki, bedzie patrzyl w druga strone. Ross skulil sie i odrzucil faldy plaszcza do tylu, aby uzyskac wieksza swobode ruchow. Czekal bez ruchu jak drapieznik polujacy w dzungli. Uslyszal dobiegajacy z dolu okrzyk, potem stukot butow na szczeblach drabinki. Ross odslonil zeby, jakby chcial warknac. Mial nadzieje, ze mu sie powiedzie. Kosmici byli niezwykle wyczuleni na najmniejsze zmiany w cyrkulacji powietrza. Biala glowa, ani sladu wlosow, chude ramiona, troche zgarbione w uniformie Lysawcow koloru lawendy... Glowa odwrocila sie, oczy spoczely na wlasciwym przelaczniku. Obcy wydal zduszony okrzyki... Lysawiec nie zdazyl sie odwrocic do konca i zerknac za siebie. Ross dal susa i grzmotnal go kantem dloni. Lysa glowa zwisla bezwladnie. Ziemianin chwycil kosmite pod pachy i wciagnal na poklad kabiny kontrolnej. Kiedy zamierzal zwiazac jenca, zauwazyl, ze Lysawiec nie zyje. Cios obliczony na ogluszenie okazal sie zbyt silny. Ziemianin usadowil cialo na chwiejnym siedzeniu nawigatora i przypial je pasami ochronnymi. A wiec jeden z glowy, tylko ilu jeszcze zostalo? Niewiele mial czasu na zastanowienie, bo zanim zdazyl znowu dojsc do szybu, z dolu dolecialo wolanie, ostre i pytajace. Ziemianin przeszukal ofiare, ale Lysawiec nie mial zadnej broni. Znow wolanie, a potem cisza tak zupelna, ze bylo to podejrzane. Czyzby tak szybko zdali sobie sprawe z niebezpieczenstwa? Chyba ze... chyba ze Lysawcow laczyly telepatyczne wiezi. Gdyby tak bylo, wiedzieliby juz o smierci towarzysza. Ale nie mogli znac powodow, dla ktorych umarl. Ross byl sklonny uwierzyc w ponadnaturalne zdolnosci Lysawcow, jednak nawet oni nie mieli mozliwosci poznania prawdy. Prawdopodobnie podejrzewali zagrozenie, choc nie znali jego natury. Predzej czy pozniej jeden z nich musial przyjsc, by przesunac dzwignie na dawne miejsce. Zapowiadal sie pojedynek, w ktorym zwyciestwo przypadnie temu, kto okaze wieksza cierpliwosc. Ross przykucnal obok wylotu szybu, wytezajac sluch, by wychwycic jakas wskazowke co do sytuacji na dole. Czy natezenie wibracji uleglo zmianie? Przylozyl dlon do podloza i sprobowal sie zorientowac. Nie mial jednak pewnosci. Wiedzial tylko, ze zaszla jakas trudna do uchwycenia zmiana. Kosmici nie mogli przeciez zwlekac zbyt dlugo z ponownym uruchomieniem regulatora doplywu powietrza. A moze sie mylil? Znowu dawaly mu sie we znaki luki w wiadomosciach. Moze Lysawcy nie zuzywali tyle tlenu co Ziemianie? Coz, skoro tak, sam jako pierwszy ucierpi w tym starciu. Z tego pomieszczenia mogl odciac nie tylko doplyw powietrza, ta sztuczka po prostu pierwsza przyszla mu do glowy. Zawahal sie. Obosieczna bron ciela w dwoch kierunkach. Musial jednak wymusic na nich kolejne posuniecie. Wcisnal nastepny przelacznik. Kabina pilota wraz z cala reszta statku pograzyla sie w ciemnosci. Tym razem na dole panowalo milczenie. Ross staral sie przypomniec sobie rozklad wewnetrznych pomieszczen statkow, ktore kiedys zbadal. Dwa poziomy nizej pracowaly silniki. Czy zdola tam zejsc niezauwazony? Nie przekona sie o tym, dopoki nie sprobuje! Opatulil sie plaszczem Foanna i zszedl kilka szczebli w dol, kiedy sciany ponownie zajasnialy. Zasilanie awaryjne? Ross wszedl do jednego ze swiecacych bocznych korytarzy. Rozsuwane drzwi byly pozamykane. Nie dochodzil zza nich najmniejszy odglos. Wibracja scian odzyskala swoj miarowy rytm. Ziemianin uswiadomil sobie, ze popelnil blad. Z tej pulapki trudniej bylo sie wydostac niz z kabiny kontrolnej. Jedyne wyjscie prowadzilo do szybu, gdzie mogl wejsc na drabinke, prawdopodobnie obserwowana z dolu przez wroga. Wystarczyloby im uzyc miotacza promieni lub paralizatora, takiego jak ten, ktory przed paroma dniami oddal Ashe'owi. Ross podkradl sie do krawedzi szybu. Cichy odglos krokow, stlumiony brzek szczebli drabinki. Ktos sie wspinal do gory. Czyzby zostal telepatycznie namierzony? Moze slad jego mysli pozwolil im zlokalizowac intruza? Lysawcy czuli respekt przed Foanna i byc moze pragneli pochwycic jedna zywcem. Otulil sie szczelnie plaszczem, tak jak to robily Foanna. Tymczasem ten, kto wspinal sie z mozolem po szczeblach, nie byl Lysawcem. Pociagla hawaikanska twarz, zupelnie nieruchome, bledne oczy, chude ramiona... to przybywal Loketh, dzialajacy pod wplywem tego samego strasznego zaklecia, ktore spetalo wojownikow w cytadeli. Czyzby kosmici poslugiwali sie jencem jak zywa tarcza, wspinajac sie za nim ukradkiem? Loketh odwrocil glowe i spojrzal na Rossa pustymi oczami, w ktorych glebi rozblysla jednak iskierka poznania. Tubylec wyciagnal reke w blagalnym gescie i padl na kolana. -O Wielka! O Wielka! - Rozplaszczyl sie niemal na ziemi, ciezko dyszac. Nagle jego cialo zwiotczalo, twarz dotknela podlogi, chroma noga podkurczyla sie, jakby Hawaikanczyk daremnie usilowal zerwac sie do ucieczki. -Foanna! - Wydawalo sie, ze to slowo wyplywa ze scian. - Foanna... Madrzy nawet w mroku umieja sprawdzic, co sie przed nimi skrywa. - Mowa Hawaikanczyka byla nienaturalna, dziwnie akcentowana, ale zrozumiala. Ross stal bez ruchu. A wiec obcy widzieli go oczami Loketha! A moze tylko zaalarmowal ich jego okrzyk? Uwierzyli chyba, ze Ross jest jednym z Foanna. Postanowil dalej grac te role. -Foanna! - Tym razem glos brzmial ostrzej, tonem rozkaza - Mamy cie w garsci. Wystarczy, ze zacisniemy palce, a bedzie po tobie! Ross przypomnial sobie slowa Karary wyspiewane po angielsku w swiatyni Foanna! Starajac sie najlepiej jak umial nasladowac jej melodyjna, monotonna deklamacje, wyrecytowal: O bogowie w liczbie czterdziestu tysiecy, O bogowie morza, nieba i gwiazd, O starsi bracia dzisiejszych bogow, O bogowie z dawnych dni. O wy, co szepczecie, a noca czuwacie, O wy z blyszczacymi oczyma! -Foanna! - zaskrzeczal glos z nuta niecierpliwosci. - Twoje sztuczki nie wzrusza naszych gor! -O bogowie gor i dolin - ciagnal Ross - bogowie Mrocznych, chociaz nie Cienia - improwizowal, wplatajac elementy tubylczych wierzen. - Zstapcie na ten swiat pomiedzy gwiazdami! - Rosla jego pewnosc siebie. Dluzsze pozostawanie w kryjowce nie mialo sensu. Musial zdac sie na swoje przypuszczenie, ze Lysawcy nie zamierzaja zgladzic na poczekaniu jednej z Foanna. Podszedl do szybu i zaczal wolno schodzic po drabince, nadal otulony szczelnie plaszczem. Na nizszym poziomie odbiegal w bok szerszy korytarz, a w nim widnialo troje drzwi. Za jednymi z nich kryli sie ci, ktorych szukal. Za przewodnika mial osobliwa wiare we wlasne zdolnosci, jakby sam fakt wlozenia plaszcza Foanna dal mu ich czesc. Polozyl reke na drzwiach po prawej stronie i przesunal je wzdluz prowadnic, po czym wkroczyl do srodka, zupelnie jakby mial do tego prawo. Zobaczyl trzech Lysawcow. W oczach Ziemianina wydali sie prawie identyczni. Jeden z nich, siedzacy na stolku przy pulpicie, mierzyl go groznym spojrzeniem i wykrzywial usta w ironicznym polusmiechu. Ziemianin zalowal, ze nie ma rozdzki Foanna i umiejetnosci jej uzywania. Na nic by sie nie przydala bron Lysawcow, gdyby wyzwolil w tej kabinie strumien energii. Tymczasem mierzyly w niego dwie tuby paralizatorow. -Skoro do nas przyszlas, Foanna, mow, co masz do zaoferowania - zazadal ten na stolku, prawdopodobnie dowodca. -Do zaoferowania? - Ross przemowil po raz pierwszy. - Z jakiej przyczyny Foanna mialyby ci cokolwiek ofiarowywac, zabojco kobiet i dzieci? Przybyles z gwiazd, zeby zabrac, ale to jeszcze nie powod, zebysmy mialy ci cos dac. Poczul nagle wewnetrzny nakaz, presje w swoim umysle. To obca wola, wyrafinowana bron kosmitow. Raz go prawie zlamali tym sposobem, ale dlatego, ze wlozyl ich kombinezon zabrany z rozbitego frachtowca. Teraz nie mial na sobie tego zdradzieckiego stroju. Uporczywa daznosc do niezaleznosci i zachowania wlasnej tozsamosci opierala sie zawziecie obcej woli. -Przynosimy wam zycie, Foanna, wolnosc gwiazd. Czymze sa wobec was te nedzne kreatury, dlaczego wystepujecie zbrojnie w ich sprawie? Nie pochodzicie z tej samej rasy. -Ani wy! - Dlonie Rossa przesunely sie pod faldami plaszcza; odpial dwie ukryte klamerki, spinajace ubranie. Gdyby udalo mu sie wylaczyc ten rzad przyciskow przed dowodca, pomyslal, kosmici byliby w klopocie. Polegal tez na Ynlan. Tulacze na pewno juz sie zgromadzili u wylotow kotliny w oczekiwaniu na zanik pola silowego. Ross, teraz opanowany, przygotowal sie do dzialania. -Mamy cos dla was, ludzie z gwiazd - sprobowal slowami uspic ich czujnosc. - Chyba slyszeliscie o potedze Foanna, o tym ze potrafia rozkazywac wiatrom i falom? Ze umieja w okamgnieniu znalezc sie tam, gdzie ich przed chwila nie bylo? Prosze, popatrzcie tam! Byla to najstarsza sztuczka na swiecie, tak stara, ze kosmici mogli juz o niej zapomniec. Gdy Ross wskazal w kat kabiny, glowy odwrocily sie na moment. Ziemianin wyskoczyl w powietrze, poly plaszcza rozlozyly sie szeroko niczym skrzydla nietoperza. Zwarl sie z Lysawcami i sklebiona masa runeli na pulpit sterowniczy. Ross usilowal owinac kosmitow plaszczem i przygniesc ich waga swojego ciala do guzikow i dzwigni. Nie mial pojecia, czy przyniesie to spodziewany efekt, ale mial tylko kilka sekund do dyspozycji i musial je jak najlepiej wykorzystac. Jeden z Lysawcow osunal sie na ziemie, drugi okladal Rossa piesciami z mizernym rezultatem. Trzeci zdolal sie jednak wyswobodzic i podniosl paralizator. Ross odwrocil sie i zaslonil cialem kosmity, gdy padl strzal. Szamoczaca sie postac obwisla nagle w objeciach Rossa, ale prawe ramie Ziemianina tez opadlo bezwladnie. Poczul sie otepialy, jakby dostal w glowe obuchem Tulacza. Zatoczyl sie do tylu i padl na ziemie, ale w czasie upadku lewa reka szarpnela przelaczniki na pulpicie. Lezac na plecach, ujrzal nad soba wykrzywiona konwulsyjnie twarz dowodcy, tuba paralizatora celowala mu w brzuch. Wysilek zwiazany z oddychaniem byl tortura dla Rossa. Swiat zasnula czerwona mgielka. Usilowal uciec od bolu, ale mu sie nie udawalo. Ucisk na piers przedluzal jego meke. -Niech... juz... - sprobowal krzyknac, jednak ucisk trwal nadal. Nareszcie zdolal rozewrzec powieki. Ashe... Ashe i jedna z Foanna pochylali sie nad nim. Rece Ashe'a ugniataly rytmicznie piers. -Wyjdzie z tego. - Poznal glos Ynvaldy. Jej dlon spoczela delikatnie na czole Rossa. Poczul to samo ozywienie ciala i ducha, ktorego doznal w czasie tanca. -Jak...? - zaczal, ale zmienil pytanie. - Gdzie...? - Nie znajdowal sie juz w maszynowni statku. Lezal pod golym niebem, a pachnacy morzem wiatr wypelnial mu pluca, teraz juz bez pomocy Ashe'a. -Skonczone - rzekl Ashe. - Skonczone... na razie. Jednak dopiero gdy slonce wznioslo sie ponad krawedz kotliny, Ross podczas narady dowiedzial sie calej historii. Podobnie jak on opracowal plan wdarcia sie na poklad gwiazdolotu, tak Ashe z Karara i delfinami wpadli na pewien pomysl. Glebokie koryto rzeki przeplywajacej przez gorskie wawozy okazalo sie dogodna droga dla delfinow, a plynac pod powierzchnia wody mozna bylo ominac pole silowe. -Przekonani o swojej supremacji na tej prymitywnej planecie, Lysawcy nie wystawili zadnych wart, zdali sie jedynie na pole - wyjasnil Ashe. - Gdy pieciu plywakow minelo bariere, dzieki tobie pole zniklo. -A wiec pomoglem... choc tyle. - Ross usmiechnal sie posepnie. Bo co wlasciwie udowodnil swoim wypadem? Niewiele. Ale nie zalowal, poniewaz sam fakt, iz dokonal tego na wlasna reke, lagodzil nieco bolesne uczucie, ktorego doznawal, gdy patrzyl na Ashe'a i wspominal dawne czasy. Ashe na pewno bedzie zawsze jego przyjacielem, jednak serdeczne braterstwo, jakie ich polaczylo w trakcie realizacji zadan projektu, nalezalo juz do przeszlosci, przepadlo jak brama czasu. -Co z nimi zrobicie? - zapytal, kiwajac glowa w strone jencow: trzech z macierzystego statku, a dwoch z malego patrolowca, ktorzy wpadli w potrzask po wyladowaniu. -Poczekamy, az dolacza do nich jency trzymani na okrecie Tulaczy - wyjasnila Ynvalda. - Zasluzyli na smierc zgodnie z naszym prawem. Tulacze obecni na naradzie pokiwali z ozywieniem glowami, wszyscy oprocz Torgula i Jazi. Kobieta pierwsza zabrala glos: -Dzwigaja na sobie ciezkie brzemie Klatwy Phutki. Zycie z taka klatwa jest gorsze od latwego, szybkiego umierania. Posluchajcie, co przyszlo mi do glowy: moze bedzie lepiej, jesli klatwa dotknie nie tylko ich, jesli zostanie poniesiona dalej, zeby rozszerzyc sie wsrod tych, ktorzy ich poslali... Foanna pokiwaly zgodnie glowami. -Dosyc zabijania - powiedziala Ynlan. - Zapewniam was, wojownicy, slow naszych nie zrodzila bojazn przed sprawiedliwym wymierzeniem kary smierci. Jazia jednak ma racje. Niechaj odlatuja. Moze zaniosa swoim przywodcom swiadectwo, ze nie da sie zgniesc tego swiata, jak sie zgniata dojrzaly owoc kiwi, aby zjesc jej nasiona. Skoro wierzycie w sile waszego przeklenstwa, Tulacze, niech wyda ono owoce miedzy gwiazdami! Ross zastanawial sie, czy to pora na wyjawienie prawdy o podmienionych tasmach. Raczej watpil, by klatwa Tulaczy albo humanitarny sposob traktowania jencow wplynely na gwiezdnych przywodcow. Ale jesli najezdzcy nie powroca do bazy, ich znikniecie byc moze przyczyni sie do odwolania kolejnej ekspedycji na Hawaike. Niech rozsadzi przypadek, klatwa, czas... A wiec zostalo postanowione. -No i co, wygralismy? - zapytal pozniej Ashe'a. -Chodzi ci o to, czy zmienilismy przyszlosc? Kto zna odpowiedz? A jezeli wroca tu zbrojnie? Moze wykonalismy ruch, ktory i tak zostal wykonany w przeszlosci? Te pylony moga jednak kiedys stanac nad pustym morzem i jalowymi wyspami. Prawdopodobnie nigdy sie tego nie dowiemy. Mowil prawde. Ich takze Opatrznosc zaprowadzila na obecna Hawaike. Ross Murdock, Gordon Ashe, Karara Trehem, Tristen i Taua - piecioro Ziemian, na zawsze zaginionych w czasie, w przeszlosci o niepewnej przyszlosci. Czy bedzie to opuszczony swiat lotusow, czy tez jakis inny? Kazda odpowiedz byla mozliwa. Poza brama czasu odnalezli klucz do tajemnicy, lecz nie zdolali go przekrecic. A co z kluczem do samej bramy, ktora przestala istniec? Ross omiotl wzrokiem okolice. Trzeba uchwycic sie mocno terazniejszosci. Chwila obecna moze byc przeciez calkiem sympatyczna... This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/