DEAN R. KOONTZ Klucz do Polnocy THE KEY TO MEDNIGHT Przelozyl: Jan Kabat Wydanie oryginalne: 1979 Wydanie polskie: 1995 Czesc pierwsza Joanna Jakis odglos; Ze stracha na wroble opadly szmaty. BONCHO, 1670-1714 1 Bylo ciemno. Joanna Rand podeszla do okna. Stala tam przez dluzsza chwile, naga, drzaca - wpatrywala sie przez opuszczone zaluzje na uspione Kioto.Wiatr wiejacy od strony dalekich wzgorz uderzal swym chlodnym podmuchem w obluzowana szybe, ktora pobrzekiwala lekko. O czwartej nad ranem, Kioto bylo ciche, nawet tu, w Gion, dzielnicy rozrywek, pelnej nocnych klubow i lokali z gejszami. Kioto, duchowe serce Japonii, bylo fascynujaca mieszanina neonow i starych swiatyn, plastikowej tandety i pieknego, recznie ciosanego kamienia, najgorszych przykladow wspolczesnej, blyszczacej architektury wystrzelajacej w gore tuz obok palacow i bogato zdobionych sanktuariow, pokrytych patyna wiekow. Ta metropolia, dzieki jakiemus tajemniczemu polaczeniu tradycji i masowej kultury, pozwolila jej znow uwierzyc w trwalosc rodzaju ludzkiego i wzmacniala jej chwiejna czasem wiare w sile indywidualizmu. Ziemia obraca sie dookola Slonca; spoleczenstwo zmienia sie bezustannie; miasto rozrasta sie; ludzie tworza nowe pokolenia; ja tez bede dazyc przed siebie. Ta mysl zawsze przynosila jej ukojenie, gdy tak stala w ciemnosci, samotna, niezdolna do snu, chorobliwie ozywiona silnym lecz nieokreslonym strachem, ktory nawiedzal ja kazdej nocy. Troche spokojniejsza, ale wciaz podekscytowana, Joanna wlozyla czerwony, jedwabny szlafrok i ranne pantofle. Jej szczuple dlonie wciaz drzaly, ale mogla juz nad nimi zapanowac. Czula sie skrzywdzona, wykorzystana i odtracona, jakby istota z jej koszmaru przybierala fizyczna forme i raz za razem, brutalnie gwalcila ja w czasie snu. Mezczyzna o stalowych palcach siega po strzykawke... Ten pojedynczy obraz byl wszystkim, co pozostalo z jej snu. Byl tak wyrazisty, ze mogla w kazdej chwili przywolac jego niepokojace szczegoly: dotyk owych metalowych palcow, skrzyp przekladni, ktore nimi poruszaly, swiatlo odbijajace sie od mechanicznych klykci. Zapalila nocna lampke i rozejrzala sie po znajomym pokoju. Wszystko bylo na swoim miejscu, a w powietrzu unosil sie tylko jej wlasny zapach, ale zastanawiala sie, czy naprawde byla tu sama przez cala noc. Wstrzasnal nia dreszcz. 2 Joanna zeszla waska klatka schodowa do biura na parterze. Byla prawie pewna, ze spotka tu fantoma ze snu. Zapalila swiatlo, i rozejrzala sie wokol, tak jak wczesniej w pokoju na gorze. Mosiezna lampa rzucala liliowy blask na polki z ksiazkami, rattanowe meble i obrazy malowane na papierze ryzowym. W pokoju panowal polmrok lisci palm, rosnacych w donicach. Wszystko w porzadku.Biurko bylo zawalone papierami, ktore nalezalo przejrzec, ale Joanna nie miala nastroju do pracy. Potrzebowala drinka. Zewnetrzne drzwi biura prowadzily do koktajlbaru. W Ksiezycowym Blasku panowal polmrok: nad matowymi niebieskimi lustrami za barem palily sie dwie nocne lampy. W ich blasku krawedzie szkla lsnily niczym ostrza nozy. Przy kazdym z czterech wyjsc plonely niesamowitym swiatlem zielone zarowki. Przy barze staly stolki, dalej byla glowna sala, gdzie przed nieduza, podniesiona scena ustawiono szescdziesiat stolikow i dwie setki krzesel. Bylo cicho i pusto. Joanna weszla za kontuar i nalala sobie szklanke sherry z lodem. Wysaczyla troche, westchnela i wtedy dotarl do jej swiadomosci jakis ruch przy otwartych drzwiach biura. Mariko Inamura, wiceszefowa klubu, tez zeszla z gory. Mariko, zawsze skromna, miala na sobie bufiasty, brazowy szlafrok kapielowy, ktory wydawal sie o dwa numery na nia za duzy. W tym obszernym stroju przypominala raczej mala dziewczynke niz dojrzala kobiete. Jej czarne wlosy, zazwyczaj podtrzymywane dwiema szpilkami z kosci sloniowej, opadaly na ramiona. Podeszla do baru i usiadla na jednym ze stolkow. -Masz ochote na drinka? - spytala Joanna. -Napilabym sie wody. - Mariko usmiechnela sie. -Wez sobie cos mocniejszego. -Nie. Tylko wode. -Chcesz, zebym poczula sie jak pijaczka? -Nie jestes pijaczka. -Dzieki za zaufanie - powiedziala Joanna. - Ale tak czy inaczej wychodzi na to, ze kazdego wieczoru, mniej wiecej o tej samej porze, laduje przy barze. I nie po to, zeby napic sie wody. - Odstawila szklanke. Mariko podniosla ja i obracala powoli w palcach, ale nie pila. Joanna obserwowala ja z zachwytem. Mariko miala wrodzony wdziek, ktory przeksztalcal jej najprostszy gest w maly teatr. Miala trzydziesci lat, dwa lata mniej niz Joanna, duze, czarne oczy i delikatne rysy. Zdawala sie byc nieswiadoma swojej atrakcyjnosci, a pokora dodawala jej wdzieku i urody. Zjawila sie w Ksiezycowym Blasku w tydzien po wieczorze inauguracyjnym. Potrzebowala tej posady ze wzgledu na mozliwosc podciagniecia sie przy Joannie w angielskim, potrzebowala tez pieniedzy. Dala do zrozumienia, ze zamierza popracowac w klubie rok lub dwa, a potem zdobyc stanowisko sekretarki szefa w jednym z tych duzych amerykanskich przedsiebiorstw, ktore mialy swe filie w Tokio. Minelo szesc lat i Mariko nie uwazala juz Tokio za cos pociagajacego, przynajmniej nie w porownaniu z zyciem, jakie teraz prowadzila. Ksiezycowy Blask rzucil swoj urok takze na Mariko. Byl najwazniejszy w jej zyciu, zupelnie tak samo jak w zyciu Joanny. Zamkniety - oderwany od swiata, od gwarnych ulic Gion - Ksiezycowy Blask przywodzil na mysl klasztor buddyjskich mnichow, wznoszacy sie gdzies w zapomnianej przeleczy gorskiej. Noca lokal byl pelen gosci, jednak zewnetrzny swiat nie mial tu dostepu. Kiedy zamykano klub i obsluga szla do domu, miejsce nabieralo jakiejs mistycznej, uniwersalnej tajemniczosci. Niebieskie swiatla, lustrzane sciany, srebrno-szare zdobienia w stylu art-deco, wszystko to sprawialo, ze Ksiezycowy Blask mogl byc wszedzie - w kazdym miejscu, poczawszy od lat 30. naszego wieku. Byl miejscem ze snu. Obie kobiety - Joanna i Mariko - potrzebowaly tego niezwyklego sanktuarium. Narodzilo sie miedzy nimi niespodziewane, siostrzane uczucie i wzajemna troska. Zadna z nich nie nawiazywala latwo przyjazni. Mariko byla serdeczna i czarujaca, ale wciaz zadziwiajaco niesmiala, jak na kobiete pracujaca w nocnym lokalu w Gion. Byla wciaz spokojna, pelna rezerwy, cicha i usuwajaca sie w cien Japonka z innej epoki. Joanna stanowila jej przeciwienstwo pod wzgledem temperamentu - byla pelna zycia i przebojowa, miala jednak problemy, by przekroczyc granice bliskosci, poza ktora znajomosc przeksztalca sie w przyjazn. Dlatego robila co mogla, by zatrzymac przy sobie dziewczyne. Z kazdym rokiem dopuszczala ja do coraz wiekszego udzialu w zarzadzaniu Ksiezycowym Blaskiem i oferowala jej coraz wyzsza pensje, a Mariko odplacala ciezka praca. Zdecydowaly, nawet o tym nie mowiac, ze rozstanie nie jest ani pozadane, ani konieczne. Teraz, po raz pierwszy Joanna zastanawiala sie dlaczego wlasnie Mariko? Sposrod tych wszystkich, ktorzy mogliby byc jej przyjaciolmi, dlaczego wybrala Mariko? Byla taktowna i nigdy nie wypytywala o szczegoly z przeszlosci Joanny, nigdy nie wciagala jej w intymne zwierzenia, co tak wielu ludzi uwaza za nieodlaczny skladnik przyjazni. Nie musi sie obawiac, ze Mariko kiedykolwiek stanie sie wscibska. Nigdy nie bedzie probowala dowiedziec sie o niej zbyt duzo. Ta mysl zaskoczyla Joanne. Nie rozumiala samej siebie. Co mogla odkryc Mariko? Co miala do ukrycia? Joanna nie miala sekretow. Trzymajac w reku szklanke z sherry, wyszla zza baru i usiadla na stolku. -Znow przysnil ci sie ten koszmar - powiedziala Mariko. -To tylko sen. -Koszmar - upierala sie Mariko. - Ten, ktory przesladowal cie juz tysiac razy? -Nie tysiac - zaprotestowala. - Dwa tysiace... trzy. -Obudzilam cie? Bylo gorzej niz zwykle? -Nie. Tak jak zawsze. -Myslalam, ze zostawilam wlaczony telewizor... -Byl gorszy niz zwykle - zgodzila sie w koncu Joanna. - Przykro mi, ze cie obudzilam. -Ach tak? Zdawalo mi sie, ze wyswietlaja stary film o Godzilli. Joanna usmiechnela sie. - Masz na mysli te moje wrzaski? -Tokio walace sie w gruzy, tlumy uciekajace w panice... -Zgoda. To byl koszmar, nie zaden sen. -Martwie sie o ciebie. -Nie ma powodu. Jestem twarda dziewczyna. -Znow go widzialas... mezczyzne o metalowych palcach? -Nigdy nie moge zobaczyc jego twarzy. Tylko dlonie, te wstretne, stalowe palce... albo tylko tyle pamietam. W tym snie jest chyba cos jeszcze, ale znika, gdy sie budze. - Drgnela i napila sie troche sherry. Mariko polozyla dlon na jej ramieniu i scisnela je lekko. -Mam wuja, ktory jest... -Hipnotyzerem. -Psychiatra - uscislila Mariko. - Lekarzem. Stosuje hipnoze... -Slyszalam juz o nim mnostwo razy - powiedziala Joanna. - Naprawde nie jestem zainteresowana. -Z jego pomoca moglabys przypomniec sobie caly sen. Moglabys zajrzec w przeszlosc i znalezc przyczyne koszmaru. Joanna wpatrywala sie w swoje wlasne odbicie w niebieskim lustrze nad barem i wreszcie powiedziala: -Nie sadze, bym kiedykolwiek chciala poznac te przyczyne. Przez chwile milczaly. W koncu Mariko powiedziala: -Nie podobalo ci sie, ze zrobiono z niego bohatera. Joanna uniosla brwi. -Z kogo? -Z Godzilli. Mysle o tych pozniejszych filmach, tych, w ktorych walczyl w obronie Japonii. To takie glupie... Przeciez nasze potwory musza byc naprawde przerazajace. Musza nas naprawde straszyc. -Czy to zdanie z jakiejs tajemniczej Ksiegi Wschodu? Filozofia zen? -Czasem strach jest potrzebny - dziala oczyszczajace. -Biiip-biiip-biiip - Joanna zaczela nasladowac sygnal zanurzenia lodzi podwodnej. -Plyne w niezglebionym oceanie tajemniczej japonskiej mentalnosci - Joanna znizyla glos do szeptu i wykonala teatralny gest. -Ale kiedy staniemy twarza w twarz z demonami... - ciagnela nie zrazona Mariko. -Coraz glebiej, glebiej... - ironizowala Joanna. -...i probujemy sie ich pozbyc... -Glebiej, glebiej, glebiej... -...wtedy potrzebny jest strach... -Ta nagla iluminacja zmiazdzy mnie... jak robaka. - Joanna sie usmiechnela. -...oczyszcza nas... -...stoje na krawedzi objawienia... -...i dopiero wtedy jestesmy naprawde wolni. -...no, nareszcie przejrzalam... -Nie, ty jestes slepa, nie mozesz przejrzec, za bardzo kochasz swoj strach. -Oto ja. Ofiara bezsensownych fobii. - Joanna dopila sherry. -Ty wciaz nie rozumiesz Japonczykow. -Kto nie rozumie? - odezwala sie Joanna glosem niewiniatka. -Mam nadzieje, ze Godzilla zjawi sie jednak w Kioto. -Po co? Zeby promowac nowy film. -Jesli sie zjawi, to bedzie to prawdziwy Godzilla, Godzilla Japonczykow. -Dobrze. -Kiedy tylko ciebie zobaczy, ujrzy twoje blond wlosy - bez wahania ruszy w twoja strone. -Chyba mylisz go z King Kongiem. -Rozgniecie cie na miazge na najbardziej zatloczonej ulicy Kioto, a wdzieczni Japonczycy beda wiwatowac na jego czesc. -Bedziesz za mna tesknic, Mariko? -Alez skad! Posprzata sie ulice, a Ksiezycowy Blask znow ozyje. I to bedzie moj lokal. -A kto bedzie spiewal? -Goscie. -Dobry Boze! To bedzie karakao-bar! -Potrzebuje tylko starych nagran Engelberta Humperdincka. -Jestes bardziej przerazajaca niz sam Godzilla! Popatrzyly na siebie z usmiechem. 3 Alex Hunter pomyslal z rozbawieniem, ze gdyby jego podwladni w Stanach zobaczyli go dzisiejszego wieczoru przy kolacji w Ksiezycowym Blasku, byliby zdumieni jego zachowaniem. Znali go jako wymagajacego szefa, ktory oczekuje od pracownikow perfekcji i szybko pozbywa sie tych, ktorzy nie moga sprostac jego oczekiwaniom, jako czlowieka, ktory jest zawsze sprawiedliwy, ale nic ponad to, jako czlowieka, ktory rzadko zdobywa sie na skapa pochwale, czesciej na ostra krytyke. W Chicago znano go jako kogos malomownego, zbyt malomownego, kogos, kto bardzo rzadko sie usmiecha. Ludzie mu zazdroscili i szanowali go, ale z pewnoscia niezbyt lubili. Pracownicy jego biura i agenci terenowi byliby wiec zdezorientowani, bo teraz gawedzil przyjacielsko z kelnerami i bez przerwy sie usmiechal.Zdawalo sie, ze nie jest zdolny do zabojstwa, a jednak bylo inaczej - zdarzylo sie to dwa razy. Kiedys wpakowal szesc kul w piers czlowieka, ktory nazywal sie Ross Baglio. Za drugim razem wbil w gardlo jakiegos mezczyzny ostro zakonczony kawalek kija od miotly. Lecz w obu przypadkach dzialal scisle w obronie wlasnej. Tutaj, w Gion, wygladal jak bardzo elegancki biznesmen na urlopie. To spoleczenstwo, ta obca, niczym nie skrepowana kultura, tak rozna od amerykanskiego stylu zycia, mialy znaczny wplyw na jego doskonale samopoczucie. Nieskonczenie mili i grzeczni Japonczycy wywolywali na jego twarzy usmiech. Alex byl w tym kraju dopiero od dziesieciu dni, ale nie mogl sobie przypomniec, by kiedykolwiek czul sie choc w polowie tak swobodnie i naturalnie jak teraz. Jedzenie tez oczywiscie mialo swoje znaczenie. W Ksiezycowym Blasku karmili znakomicie. Japonska kuchnia zmieniala sie w zaleznosci od pory roku, znacznie bardziej niz jakakolwiek inna znana Alexowi. Bylo wazne, by kolor kazdej potrawy podkreslal to, co bylo na sasiednim talerzu, a takze by wspolgral z barwa i wzorem porcelany, na ktorej podawano te wszystkie wyszukane dania. Alex rozkoszowal sie kolacja pasujaca doskonale do zimnego, listopadowego wieczoru. Postawiono przed nim delikatna drewniana tace z porcelanowym garnuszkiem, w ktorym znajdowaly sie grube plastry rzodkwi daikon, czerwonawe kawalki osmiornicy i wreszcie konnyaku - galaretowata potrawa, przyrzadzona z diabelskiego jezyka. Zlobiona, zielona czarka zawierala aromatyczna, goraca musztarde, ktora mozna bylo namascic z uwaga kazdy specjal. Na szarym polmisku ustawiono dwie miseczki - czarna i czerwona, jedna z zupa akadashi, w ktorej plywaly grzyby, druga z ryzem, a na prostokatnym talerzu podano surowego, morskiego leszcza, garnirunek w trzech rodzajach i filizanke drobno posiekanej daikon jako przyprawe. Byl to idealny, zimowy posilek: jedzenie tresciwe i odpowiednio smutne w kolorze. Polykajac ostatni kawalek leszcza, Alex Hunter przyznal sie przed samym soba, ze to nie japonska goscinnosc, ani tez doskonalosc kuchni sa zrodlem jego znakomitego samopoczucia. Ten dobry nastroj wynikal z radosnego podniecenia, z jakim oczekiwal pojawienia sie na malej scenie Joanny Rand. Punktualnie o osmej przygasly swiatla, kurtyna rozsunela sie i orkiestra zagrala w nowej aranzacji "Sznur perel". Zespol nie mogl dorownac zadnej ze slynnych orkiestr: Goodmana, Millera, czy Dorseya, ale byl zaskakujaco dobry. W koncu wykonawcy urodzili sie, wychowali i cwiczyli oddaleni od zrodel tej muzyki o tysiace mil i o kilkadziesiat lat. Pod koniec piosenki, gdy publicznosc zaczela entuzjastycznie klaskac, orkiestra zaczela grac "Ksiezycowy Blask", a na scene wyszla Joanna Rand. Serce zaczelo bic mu szybciej; czul gwaltowne uderzenia pulsu. Joanna byla szczupla i pelna wdzieku, choc nie podlegala kanonom klasycznej urody - nos ani waski, ani dostatecznie szeroki. Jej policzki nie byly dosc wysokie, by usatysfakcjonowac arbitrow z miesiecznika Vogue, jej broda byla kobieca, ale mocno zarysowana. Niebieskie oczy o kilka odcieni ciemniejsze niz wyplowialy, zamglony blekit, charakterystyczny dla modelek poszukiwanych na okladki czy do reklamowek telewizyjnych. Byla polyskujacym zlotem zjawiskiem o bursztynowej skorze i kaskadzie platynowych wlosow. Joanna wygladala na trzydziesci lat, a nie szesnascie; ale wlasnie dzieki temu jej uroda zyskiwala - nie byla sztuczna; doswiadczenie i charakter, widoczne na jej twarzy, podkreslaly jej piekno. Miala wspanialy glos. Spiewala czysto, z lekkim drzeniem, ktore przecinalo geste powietrze i zdawalo sie wywolywac wibracje. Choc lokal byl pelny, a wszyscy pili, w czasie jej wystepu nie bylo slychac zadnych rozmow; publicznosc byla skupiona, uwazna i zasluchana. Juz kiedys poznal te kobiete, w innym miejscu, w innym czasie. Tylko ze nie mogl sobie przypomniec, gdzie i kiedy. Jej twarz byla natretnie znajoma, zwlaszcza oczy. Tak naprawde czul, ze gdzis i kiedys znal ja bardzo dobrze, nawet intymnie. Gdyby jednak spotkali sie wczesniej, z pewnoscia zapamietalby kazdy szczegol tego spotkania. Patrzyl. Sluchal. Chcial trzymac ja w ramionach. 4 Gdy Joanna Rand skonczyla ostatnia piosenke i brawa w koncu ucichly, orkiestra zaczela grac numery taneczne. Na waskim parkiecie stloczyly sie pary. Przy stolikach podjeto przerwane rozmowy; slychac bylo od czasu do czasu wybuch smiechu, czy melodyjny brzek sztuccow. Tak jak kazdego wieczoru, Joanna przez chwile przygladala sie swemu krolestwu, stojac na brzegu sceny. Byla z siebie dumna. Prowadzila cholernie dobry lokal.Joanna Rand byla nie tylko restauratorka, byla rowniez mistrzynia w zawieraniu stosunkow towarzyskich. Nie znikala za kurtyna po pierwszym wystepie, by czekac w garderobie na nastepny o dwudziestej drugiej. Schodzila ze sceny szeleszczac jedwabna, plisowana suknia i przechodzila wolno miedzy stolikami, sluchajac komplementow, klaniajac sie i przyjmujac uklony, zatrzymujac sie od czasu do czasu, by spytac, czy kolacja byla dobra, witajac nowe twarze i rozmawiajac chwile ze stalymi bywalcami. Dobra kuchnia, romantyczna atmosfera i wysokiej klasy rozrywka wystarczaly do stworzenia dochodowej restauracji, to trzeba jeszcze czegos, by lokal stal sie legenda. Taki sukces byl jej potrzebny. Wiedziala, ze ludziom schlebia osobiste zainteresowanie wlasciciela lokalu, i ze te czterdziesci minut jakie spedzala na sali miedzy wystepami sa warte niezliczonych jenow zarobionych na interesach. Przystojny Amerykanin ze starannie przystrzyzonymi wasami byl tutaj po raz trzeci z rzedu. Podczas dwoch poprzednich wieczorow zamienili ze soba nie wiecej niz kilka slow, ale Joanna czula, ze juz niedlugo pozostana nieznajomymi. Kazdy jej wystep obserwowal siedzac przy malym stoliku obok sceny i wpatrywal sie w nia tak intensywnie, ze zmuszala sie, by nie patrzec w jego strone. Bala sie, ze zapomni slow piosenki. Po kazdym wystepie, gdy krazyla wsrod gosci, wiedziala doskonale, nawet na niego nie patrzac, ze obserwuje kazdy jej ruch. Czula sile jego spojrzenia. Choc jego wzrok sprawial, ze dostawala gesiej skorki, odczuwala jednak dziwna przyjemnosc i byla bardziej niz zadowolona. Gdy dotarla do jego stolika, wstal i usmiechnal sie - wysoki, barczysty mezczyzna, ktoremu udalo sie zachowac europejska elegancje wbrew nie sprzyjajacym warunkom fizycznym. Byl ubrany w czarnoszary garnitur z kamizelka, z Savile Row, recznie szyta koszule z irlandzkiego jedwabiu, calosc uzupelnial perlowoszary krawat. -Gdy spiewa pani "Te niemadre rzeczy" albo "Zyskalas przewage" to... no coz, przypomina mi sie Helen Ward, z czasow, kiedy wystepowala z Bennym Goodmanem - odezwal sie pierwszy. -To bylo piecdziesiat lat temu - powiedziala Joanna. - Nie moze pan pamietac Helen Ward. -Przyznaje, ze nigdy jej nie widzialem na koncercie. Mam dopiero czterdziesci lat, ale kolekcjonuje jej plyty i wydaje mi sie, ze jest pani od niej lepsza. -Pan mi schlebia - powiedziala Joanna. - Czy jest pan milosnikiem jazzu? -Zwlaszcza swingu. -W takim razie lubimy to samo. -Na to wyglada - stwierdzil, rozgladajac sie po sali - i Japonczycy tez. To mnie zdumiewa, ale oni kochaja te muzyke. Choc wywodzi sie z czasow, ktore woleliby zapomniec. -Uwielbiani swing. - Zawahal sie. - Zamowilbym dla pani butelke koniaku, ale poniewaz pani jest tu wlascicielka, nie sadze, by bylo to na miejscu. -Ja panu kupie koniak. Podsunal jej krzeslo, na ktorym usiadla. Do stolika podszedl kelner w bialej marynarce, klaniajac sie obydwojgu. -Yamada-san, burande wo ima onegai, shimasu. Remy Martin - Joanna zwrocila sie do niego. -Hai, hai - powiedzial Yamada. - Sugu. - Ruszyl szybko w kierunku baru. Alex Hunter nie spuszczal z niej wzroku. -Naprawde ma pani wspanialy glos. Lepszy niz Martha Tilton, Margaret McCrae, Betty Van... -Ella Fitzgerald? Zastanawial sie przez chwile, po czym stwierdzil: -No coz, to nie jest piosenkarka, z ktora mozna by pania porownywac. -Ach tak? - Joanna rozesmiala sie. - Wiec nie jestem lepsza od Elli Fitzgerald. -No nie - usmiechnal sie Alex. -Dobrze. Ciesze sie, ze pan to powiedzial. Juz zaczelam podejrzewac, ze nie stosuje pan zadnych kryteriow. -Stosuje bardzo wysokie kryteria - powiedzial cicho. Spojrzenie jego ciemnych oczu dzialalo na nia niby wyladowanie elektryczne. Poczula prad przebiegajacy przez jej cialo. Miala wrazenie, ze nie tylko obnaza ja wzrokiem - mezczyzni robili to kazdego wieczoru, ale ze obnaza cos wiecej niz tylko jej cialo, ze odkrywa rowniez jej mozg i ujawnia wszystko, co warto o niej wiedziec, kazdy najbardziej ukryty zakatek ciala i mysli. Nigdy jeszcze nie spotkala takiego mezczyzny. Wydawalo sie, ze wszystkie poza nia, istoty ludzkie na ziemi przestaly dla niego nagle istniec. I znow poczula te dziwna mieszanine niepokoju i przyjemnosci. Gdy przyniesiono dwa kieliszki Remy Martin, wykorzystala te przerwe jako pretekst, by odwrocic od niego wzrok. Zaczela saczyc koniak i zamknela oczy. Gdy znalazla sie w tej dobrowolnej ciemnosci, zrozumiala, ze mezczyzna, patrzac prosto w jej oczy, przekazuje jej w jakis magiczny sposob owa intensywnosc, zawarta w jego spojrzeniu. Do jej swiadomosci przestaly docierac odglosy lokalu: brzek kieliszkow, smiech i rozmowy, nawet muzyka... Teraz to wszystko powrocilo, jak cisza rozlewajaca sie z wolna po straszliwej eksplozji. Otworzyla w koncu oczy. -Nie znam nawet panskiego nazwiska. -Jest pani pewna? Mam wrazenie... ze juz sie kiedys spotkalismy. -Nie przypominam sobie. - Zmarszczyla brwi. -Moze to dlatego, ze wydaje mi sie pani taka bliska... Nazywam sie Alex Hunter. -Ze Stanow Zjednoczonych. -Z Chicago. -Pracuje pan dla jakiejs amerykanskiej firmy? -Nie. Pracuje sam dla siebie. -W Japonii? -Jestem na miesiecznym urlopie. Wyladowalem w Tokio osiem dni temu. Myslalem, ze spedze tu dwa dni, ale i tak juz jestem dluzej. Zostaly mi jeszcze trzy tygodnie. Moze zostane tutaj, w Kioto i dam sobie spokoj z innymi planami. Anata no machi wa hijo ni kyomi ga arimasu. -Tak - powiedziala - to najbardziej interesujace miasto w Japonii, jesli moge wyrazic wlasne zdanie. Ale cala Japonia jest fascynujaca, panie Hunter. -Prosze mi mowic Alex. -Jest mnostwo do ogladania takze na innych wyspach, Alex. -Moze powinienem przyjechac tu w przyszlym roku, zeby zwiedzic te miejsca. Ale w tej chwili wydaje mi sie, ze wszystko, co chcialbym zobaczyc w Japonii, jest wlasnie tutaj. Wpatrywala sie w niego, wytrzymujac spojrzenie tych upartych ciemnych oczu. Nie miala pojecia, co o nim myslec. Byl typowym samcem, ktory od razu ujawnia zamiary. Joanna byla dumna ze swojej sily i niezaleznosci w interesach, ale rowniez w zyciu uczuciowym. Rzadko plakala i nigdy nie tracila panowania nad soba. Cenila zimna krew i byla obsesyjnie niezalezna. Zawsze wolala dominowac w zwiazkach z mezczyznami. Sama decydowala, kiedy i jak ma sie rozwinac jej przyjazn z partnerem, i lubila, gdy tylko od niej zalezalo, czy owa przyjazn przeksztalci sie w cos wiecej. Miala ustalone poglady na temat wlasciwego i pozadanego tempa, z jakim rozwija sie romans. W innej sytuacji nie przypadlby jej do gustu mezczyzna - tak bezposredni jak Alex Hunter. A jednak taki pociagajacy... Udawala, ze nie dostrzega niczego wiecej jak tylko przypadkowe zainteresowanie jej osoba. Rozejrzala sie po sali, udajac, ze kontroluje kelnerow i sprawdza, czy goscie sa zadowoleni, po czym napila sie koniaku i stwierdzila: -Bardzo dobrze mowi pan po japonsku. Pochylil glowe. -Arigato. -Do itashimashite. -Jezyki to jedno z moich hobby - powiedzial. - Podobnie jak swing. I dobre restauracje. A jak juz mowimy o restauracjach, biorac pod uwage, ze Ksiezycowy Blask jest otwarty tylko wieczorem, to czy zna pani jakis lokal w poblizu, w ktorym mozna zjesc lunch? -Jest takie miejsce przecznice dalej. Cudowna restauracyjka urzadzona wokol ogrodu z fontanna. Nazywa sie Mizutani. -Bedzie znakomita. Zjemy jutro lunch w Mizutani? Byla zaskoczona pytaniem, ale jeszcze bardziej wlasna natychmiastowa odpowiedzia. -Tak. Bedzie mi bardzo milo. -W poludnie? -Tak. W poludnie. Intuicyjnie wyczuwala, ze cokolwiek sie wydarzy miedzy nia i tym mezczyzna, dobrego czy zlego, bedzie zupelnie inne niz to, czego dotad doswiadczyla. 5 Mezczyzna o stalowych palcach siega po strzykawke...Joanna Rand usiadla wyprostowana na lozku, zlana potem, bez tchu, probujac przez chwile chwycic dlonmi umykajaca ciemnosc, zanim odzyskala rownowage i zapalila lampke. Byla sama. Odrzucila posciel i zerwala sie z lozka z pospiechem wywolanym przez strach, ktorego nie potrafila pojac. Chwiejac sie dotarla na srodek pokoju i zatrzymala sie drzac ze strachu i niepewnosci. Powietrze w pokoju bylo chlodne, zle. Wyczuwala mieszanine mocnych srodkow antyseptycznych, ktore nie pasowaly przeciez do jej sypialni: amoniak, lizol, alkohol, gryzace substancje bakteriobojcze. Wziela gleboki oddech, potem jeszcze jeden, ale gryzace opary gdzies umknely, zanim zdazyla zlokalizowac ich zrodlo. Kiedy powietrze bylo juz czyste, musiala przyznac z niechecia, jak zawsze, ze tak naprawde ten obcy zapach wcale nie istnial. Byl pozostaloscia jej snu, owocem jej wyobrazni, albo - co bardziej prawdopodobne - fragmentem wspomnien. Choc nie pamietala, by kiedykolwiek byla chora czy ranna, to w jakims stopniu wierzyla, ze naprawde lezala kiedys w pokoju szpitalnym, w ktorym unosil sie ten charakterystyczny zapach. Tam, gdzie stalo sie z nia cos strasznego, cos, co bylo zrodlem powracajacego wciaz koszmaru sennego. Poszla do bialo-zielonej lazienki i nalala sobie szklanke wody. Wrocila do lozka, usiadla na jego brzegu, napila sie, wsliznela pod koldre i po krotkim wahaniu zgasila swiatlo. Za oknem, w bezruchu poprzedzajacym swit, rozlegl sie krzyk ptaka. Duzy ptak. Przerazliwy krzyk. Trzepot skrzydel. Obok okna. Piora otarly sie z szelestem o szybe. Potem pozeglowal w noc, krzyczac coraz slabiej i ciszej. 6 Alex przypomnial sobie, gdy siedzial w lozku czytajac, gdzie i kiedy po raz pierwszy zobaczyl te kobiete. Nie nazywala sie wtedy Joanna Rand.Obudzil sie w srode, o szostej trzydziesci, w swoim apartamencie w hotelu Kioto. Czy to na wakacjach, czy w pracy zawsze wstawal wczesnie, a kladl sie pozno. Nie musial spac wiecej niz piec godzin, by czuc sie odswiezonym i gotowym do dzialania. Byl wdzieczny naturze za swoj nietypowy metabolizm. Zyskiwal przewage nad tymi, ktorzy byli wiekszymi od niego niewolnikami materaca. Dla Alexa, ktory z wyboru i z natury lubil zgarniac najwyzsza stawke, sen byl szczegolnie obmierzla forma niewolnictwa, a kazda noc chwilowa smiercia, ktora trzeba przezyc, ale ktora nie mozna sie rozkoszowac. Czas poswiecony na sen byl czasem straconym, zaniechanym, ukradzionym. Oszczedzajac trzy godziny kazdej nocy, zyskiwal dodatkowe tysiac sto godzin w roku. Tysiac sto godzin na czytanie ksiazek, ogladanie filmow i uprawianie milosci, ponad czterdziesci piec "wolnych" dni na obserwacje, studiowanie, uczenie sie... i robienie pieniedzy. Komunal, ze czas to pieniadz byl jednak prawda. A pieniadz, wedlug filozofii Alexa, byl jedynym pewnym sposobem osiagniecia dwoch najwazniejszych rzeczy: niezaleznosci i godnosci, z ktorych kazda znaczyla dla niego nieskonczenie wiecej niz milosc, seks, przyjazn, uznanie czy cokolwiek innego. Urodzil sie w biednej rodzinie. Dla jego rodzicow, pary nieuleczalnych alkoholikow, slowo "godnosc" bylo rownie pustym dzwiekiem jak slowo "odpowiedzialnosc". Gdy byl dzieckiem, poprzysiagl sobie, ze odkryje sekret bogactwa. I poznal go, zanim przekroczyl dwudziestke: czas. Otoz sekretem bogactwa byl czas. Zaczal wiec z zapalem korzystac ze swej wiedzy. W ciagu dwudziestu lat rozsadnego gospodarowania czasem jego majatek netto wzrosl z tysiaca dolarow do ponad dwunastu milionow. Jego zwyczaj poznego chodzenia spac i wczesnego wstawania, choc tylko czesciowo zgodny z niesmiertelna rada Benjamina Franklina, odegral znaczaca role w tym fenomenalnym sukcesie. W normalnych warunkach wzialby prysznic, ogolil sie i ubral w ciagu dwudziestu minut. Tego ranka pozwolil sobie na male ustepstwo - wzial ksiazke i zostal w lozku. W koncu byl na wakacjach. Teraz siedzac podparty poduszkami, z ksiazka na kolanach, uswiadomil sobie, kim byla Joanna Rand. Gdy czytal, jego podswiadomosc, niechetna marnowaniu czasu, pracowala nad rozwiazaniem zagadki Joanny. -Lisa - wyszeptal. Lisa. Dwanascie lat starsza, inne uczesanie. Dziecieca pulchnosc dwudziestolatki zniknela z jej twarzy. Byla teraz dojrzala kobieta, ale wciaz byla Lisa. Wstal z lozka, wykapal sie i ogolil. Patrzyl na odbicie swoich gladkich policzkow w lustrze, potem podniosl wzrok i spojrzal sobie w oczy. Nie widzial fotografii Lisy Chelgrin od przynajmniej 10 lat. Powoli, chlopie. Moze podobienstwo nie jest tak duze, jak myslisz. Jak bedziesz mial w reku zdjecia, to byc moze sie okaze, ze Joanna Rand ma tyle wspolnego z Lisa Chelgrin, co zyrafa z kucykiem szetlandzkim. Ubral sie i usiadl przy biurku w skromnie urzadzonym salonie apartamentu. Staral sie przekonac sam siebie, ze kazdy moze miec sobowtora, niespodziewanego blizniaka. Wpatrywal sie przez dluzsza chwile w telefon stojacy na srodku biurka, po czym stwierdzil: Tyle tylko, ze tak naprawde nigdy nie wierzylem w czysty przypadek. Stworzyl jedna z najwiekszych agencji detektywistycznych w Stanach Zjednoczonych i doswiadczenie nauczylo go, ze kazdy zbieg okolicznosci byl tylko pozorem, wierzcholkiem gory lodowej, a o ilez wiecej krylo sie ponizej linii wody. Nigdy nie mial respektu dla zbiegow okolicznosci i dlatego, ze odkrywal logiczne zwiazki w wydarzeniach, ktorych zdawalo sie nic ze soba nie laczyc. Przysunal telefon i zamowil rozmowe do Stanow. Wreszcie dodzwonil sie do swojego biura o osmej trzydziesci rano czasu Kioto i o czwartej trzydziesci po poludniu, czasu Chicago. Rozmawial z Tedem Blakenshipem, najwyzej postawionym czlowiekiem w firmie. -Ted, chcialbym, zebys osobiscie poszedl do archiwum i wyciagnal wszystko, co dotyczy Lisy Chelgrin. Chce miec te materialy tutaj w Kioto jak najszybciej. Nie wysylaj tego poczta kurierska. Daj jednemu z naszych mlodszych pracownikow terenowych, a potem wyslij go najblizszym lotem we wlasciwym kierunku. Blakenship dobieral starannie slowa. Mowil powoli: -Alex, czy to znaczy, ze sprawa znow jest... aktualna? -Nie jestem pewien. -Czy jest szansa, ze ja w koncu znalazles? -Najprawdopodobniej scigam tylko cienie i nic z tego nie wyniknie. Wiec nie rozmawiaj z nikim o tym, nawet z wlasna zona. -Oczywiscie. -Sam pojdz do archiwum. Nie wysylaj tam sekretarki. Nie chce, zeby zaczely sie plotki. -Rozumiem. -A urzednik, ktory bedzie to przewozil, nie powinien wiedziec, co wiezie. -Nie bede go w nic wtajemniczac. Ale sluchaj, Alex... jesli ja znalazles, to jest to naprawde wiadomosc, co? -Sensacyjna - zgodzil sie Alex. - Zadzwon do mnie, jak juz wszystko pozalatwiasz i daj mi znac, kiedy mam sie spodziewac przesylki. -Zadzwonie. Alex odlozyl sluchawke i podszedl do okna, z ktorego obserwowal samochody na zatloczonych ulicach. Stal i patrzyl w dol. Wszyscy zdawali sie doceniac znaczenie czasu; wszyscy gdzies spieszyli. Gdy tak patrzyl, jeden z rowerzystow zrobil blad w ocenie odleglosci, gdy probowal przejechac miedzy dwoma samochodami. Uderzyla go biala honda. Czlowiek i rower zmienili sie nagle w slizgajaca sie, przewalajaca, podskakujaca platanine nog i poskrecanych kol, rur i kierownicy. Rozlegl sie pisk hamulcow, wstrzymano ruch, a w kierunku rannego pospieszyli ludzie. Alex, ktory nie byl przeciez zabobonny, odniosl dziwne wrazenie, ze oto niebiosa zsylaja mu zly znak, a on sam pedzi na zlamanie karku ku nieuniknionej katastrofie. 7 W poludnie spotkal sie z Joanna w Mizutani. Gdy ja zobaczyl uswiadomil sobie, ze obraz jaki przechowal w pamieci mial tyle z nia wspolnego, co zdjecie Niagary z prawdziwym pieknem dzikiego wodospadu. Byla olsniewajaca - mienila sie zlotem, ruchem, zyciem, a blekit jej oczu byl o wiele glebszy niz zdolal to zapamietac, choc minela zaledwie jedna noc odkad widzial ja po raz ostatni. Ujal jej dlon i pocalowal, nie dlatego ze byl przyzwyczajony do europejskich obyczajow, ale dlatego ze pragnal dotknac ustami jej skory.Mizutani byla restauracja typu o-zashiki, co znaczylo, ze sala byla podzielona przegrodkami z ryzowego papieru na male, prywatne pokoiki, gdzie serwowano japonskie potrawy. Sufit nie byl zbyt wysoki, wznosil sie nie wiecej niz osiemnascie cali nad glowa Alexa, a podloge pokrywalo starannie wypolerowane drewno sosnowe, ktore wydawalo sie przezroczyste i glebokie jak morze. Gdy Alex i Joanna znalezli sie w westybulu, zmienili buty na miekkie pantofle. Podazyli za drobna, mloda hostessa do malego pokoiku, gdzie usiedli obok siebie na podlodze, na cienkich ale wygodnych poduszkach, ulozonych przed niskim stolikiem. Mieli przed soba okno, za ktorym rozciagal sie widok na otoczony murem ogrod. O tej porze roku nie bylo tu kwiatow, ale widac bylo kilka odmian doskonale utrzymanych, wiecznie zielonych roslin i dywan mchu, ktory nie zdazyl jeszcze zbrazowiec przed zima. Na srodku ogrodu wznosila sie wysoka na siedem stop skalna piramida, z ktorej tryskala woda, splywajaca waskimi strumykami do plytkiego, drzacego jeziorka. Jedli mizutaki, biale mieso kurczaka uduszone w glinianym garnku i przyprawione cebulkami, rzodkiewkami i ziolami. Dostali jeszcze kilka malenkich filizanek parujacej sake, ktora jest wysmienita, gdy pije sie ja goraca, ale ktora przypomina w smaku skwasniale francuskie wino, gdy jest zimna. Caly czas rozmawiali o muzyce, japonskich obyczajach i sztuce, o filmach, ksiazkach i sprawach osobistych. Alexa kusilo, zeby wymowic to magiczne imie - Osa Chelgrin. Chwilami wydawalo mu sie, ze posiada jakas psychiczna zdolnosc wyczytywania z zachowania podejrzanego oznak winy czy niewinnosci, z tego przelotnego wyrazu twarzy, ktory pojawia sie w chwili oskarzenia, z drzenia glosu. Jednak Alex nie mial ochoty rozmawiac z Joanna o zniknieciu Lisy Chelgrin, dopoki nie uslyszy, gdzie sie urodzila i wychowala, gdzie nauczyla sie spiewac, dlaczego przyjechala do Japonii. Biografia Joanny Rand mogla byc tak doskonale prawdopodobna, ze przekonalaby go, iz ta kobieta naprawde jest ta, za ktora sie podaje, i jej podobienstwo do dawno zaginionej Lisy Chelgrin to tylko przypadek. W takiej sytuacji poruszanie calej tej sprawy nie mialoby sensu. Bylo zatem wazne, by udalo mu sie naklonic ja do mowienia o sobie. Ale sie opierala, nie z jakiegos tajemniczego powodu, ale po prostu dlatego, ze byla skromna. Alex rozumial jej opory, czul zazenowanie, gdy musial mowic o sobie, nawet w rozmowach z bliskimi przyjaciolmi; lecz, o dziwo, w jej towarzystwie jego zahamowania znikaly. W koncu, probujac bez powodzenia wniknac w przeszlosc Joanny, opowiedzial jej prawie cala historie swojego zycia. -Naprawde jestes prywatnym detektywem? - spytala. -Tak. -Trudno uwierzyc. A gdzie twoj prochowiec? -W pralni. Probuja usunac z niego te paskudne krwawe plamy. -I nie nosisz kabury na szelkach. -Pija mnie w ramie. -Nie nosisz w ogole broni? -W lewej dziurce nosa mam miniaturowy pistolecik. -Daj spokoj. Mowie powaznie. -Nie jestem tu w interesach, a wladze japonskie nie lubia amerykanskich turystow, ktorzy nosza przy sobie bron. -Zawsze sadzilam, ze prywatny detektyw musi byc troche... no, niechlujny... -Och, dziekuje ci bardzo! -...i skryty, zawsze patrzy przez ramie, zezuje, jest uzbrojony po zeby, sentymentalny, zimny, cyniczny. -Sam Spade grany przez Humpreya Bogarta. Ten biznes juz tak nie wyglada - powiedzial Alex. - Jesli kiedykolwiek tak wygladal. Wykonujemy glownie codzienna robote, rzadko trafia sie cos niebezpiecznego. Sprawy rozwodowe, tropienie dluznikow, zbieranie materialu dowodowego dla obroncow w procesach kryminalnych. Ciagle zapewniamy ochrone bogatym i slawnym, no i ochraniamy domy towarowe. Nie jest to nawet w polowie tak romantyczne i fascynujace jak w wydaniu Bogarta, obawiam sie. -Coz... moze i tak - powiedziala Joanna. - Ale to wciaz jest o wiele bardziej romantyczne niz praca ksiegowego. Przerwala i podniosla do ust kawalek kurczaka. Jadla tak delikatnie jak Japonczycy, ale ze zdrowym, nie skrywanym i zdecydowanie erotycznym apetytem. Alex obserwowal ja ukradkiem, gdy przelykala kes kurczaka i saczyla swoja sake; sile szczeki, plynny ruch miesni jej szyi i cudowna linie warg. Odstawila filizanke: -Jak doszlo do tego, ze zaczales pracowac w tak nietypowym zawodzie? -Dosc wczesnie postanowilem, ze nie bede biedny, tak jak moi rodzice i sadzilem, ze wystarczy byc prawnikiem, by stac sie kims nieprawdopodobnie bogatym. Wiec korzystajac z kilku stypendiow i utrzymujac sie z kilku nocnych zajec, zdolalem ukonczyc college, a pozniej prawo. -Z wynikiem summa cum laude? - spytala. -Skad wiesz? - Byl zaskoczony. -Jestes obsesyjny, porywczy. -Naprawde? Powinnas byc prywatnym detektywem. -Samantha Spade. Co wydarzylo sie pozniej? -Spedzilem rok w duzej firmie w Chicago, ktora specjalizowala sie w obsludze prawnej duzych korporacji. Nienawidzilem tego zajecia. -Ale to przeciez niezly sposob zarabiania pieniedzy? -Przecietna placa wynosi obecnie osiemdziesiat tysiecy dolarow rocznie, a wtedy byla jeszcze nizsza, zwlaszcza dla kogos, kto dopiero zaczynal. Kiedy bylem mlody wydawalo mi sie, ze to mnostwo pieniedzy, ale szybko sie przekonalem, ze trzeba jeszcze zaplacic podatek. To, co mi zostawalo, nigdy nie pozwoliloby mi zasiasc za kierownica rolls-royce'a. -I tego wlasnie pragnales, takiego stylu zycia? -A dlaczego nie? W dziecinstwie doswiadczylem czegos wrecz przeciwnego. Nie ma nic uszlachetniajacego w biedzie. Ale po paru miesiacach pisania raportow i grzebania sie w materialach pojalem, ze naprawde duze pieniadze zarabiaja tylko stare wygi z duzych firm. Zanim dotarlbym na szczyt, mialbym na karku piecdziesiatke. Gdy ukonczyl dwadziescia piec lat, Alex Hunter zorientowal sie, ze prywatna ochrona mienia bedzie dziedzina intensywnego rozwoju przez kilka nastepnych dziesiecioleci. Opuscil wiec firme prawnicza, by zwiazac sie z liczaca piecdziesieciu pracownikow Agencja Bonnera, gdzie zamierzal poznac interes od podszewki. Gdy mial zaledwie trzydziesci lat, mogl sobie pozwolic na wziecie pozyczki z banku, zeby odkupic od Bonnera agencje. Pod jego kierownictwem firma wkroczyla agresywnie we wszystkie dziedziny ochroniarskiego biznesu, nie wylaczajac sprzedazy, instalacji i konserwacji elektronicznych systemow ochrony. Teraz agencja Bonner-Hunter miala dwa tysiace pracownikow i biura w jedenastu miastach. -Masz swojego rolls-royce'a? - spytala Joanna. -Dwa. -Czy zycie jest lepsze z rolls-royce'em? -To jest pytanie z filozofii zen. -A ty sie wymigujesz. -Pieniadze nie sa ani brudne ani szlachetne, sa neutralne. To po prostu nieodlaczny skladnik kazdej cywilizacji. Ale twoj talent to dar od Boga. Przygladala mu sie w milczeniu przez dluzsza chwile, a on zdawal sobie sprawe, ze wlasnie go osadza. Odlozyla swoje paleczki i przylozyla do ust chusteczke. -Wiekszosc mezczyzn, ktorzy zaczynali od niczego i zgromadzili ogromna fortune przed czterdziestka, bylaby nieznosnymi egomaniakami. -Wcale nie. Nie ma we mnie nic wyjatkowego. Znam mnostwo bogatych ludzi, a wiekszosc z nich jest w kazdym calu tak skromna jak urzednik biurowy. Ale juz dosc o mnie. Chcialbym uslyszec cos o tobie. Jak sie znalazlas w Japonii, w Ksiezycowym Blasku? -Nic ciekawego. Moje zycie jest bardzo nudne. Albo chciala ukryc swa przeszlosc, albo byla w oczywisty sposob oniesmielona. Nie byl pewien, o ktora z tych mozliwosci chodzi. Wciaz jednak zachecal ja do zwierzen. Wreszcie zaczela mowic. Kelnerka, mila kobieta o okraglej twarzy, ubrana w biale yukata i krotka, kasztanowa kurtke, przyniosla deser: kawalki mandarynki z drobniutko pokrojonymi migdalami i kokosem. -Urodzilam sie w Nowym Jorku Ale nie pamietam wiele. Moj ojciec zarzadzal jednym z tych ogromnych przedsiebiorstw. Kiedy skonczylam dziesiec lat awansowal na kierownicze stanowisko w zarzadzie jednej z brytyjskich filii. Dorastalam w Londynie i tam studiowalam. -Co studiowalas? -Przez jakis czas muzyke... potem jezyki orientalne. Zainteresowalam sie Wschodem, bo zakochalam sie w japonskim studencie. Mieszkalismy razem przez rok. Nasz romans sie skonczyl, ale moje zainteresowanie Wschodem pozostalo. -Kiedy przyjechalas do Japonii? -Prawie dwanascie lat temu - odpowiedziala. Akurat wtedy, gdy zniknela Lisa Chelgrin - pomyslal. Podniosla za pomoca paleczek kolejny plasterek mandarynki i zjadla z widocznym zadowoleniem. Zlizala cieniutka nitke kokosa, ktory przylgnal do kacika jej ust. Przypominala plowego kota; gietkiego, przepelnionego energia kinetyczna. Jakby czytala jego mysli, podniosla glowe z kocia gracja i poslala mu glebokie spojrzenie. Jej oczy kryly w sobie kocie harmonijne sasiedztwo przeciwienstw: sennosc polaczona z calkowita trzezwoscia, czujnosc zmieszana z zimna obojetnoscia, dumne wyobcowanie obok pragnienia czulosci. -Moi rodzice zgineli w wypadku samochodowym w czasie wakacji w Brighton. Nie mialam krewnych w Stanach, nie chcialam tam wracac. A Wielka Brytania wydala mi sie nagle okropnie ponura, pelna zlych wspomnien. Kiedy wyplacono mi polise ojca i zalatwiono formalnosci spadkowe, wzielam pieniadze i wyjechalam do Japonii. -W poszukiwaniu tego studenta? -Och nie. Wtedy to juz bylo skonczone. Wyjechalam, poniewaz wydawalo mi sie, ze polubie ten kraj. I polubilam. Spedzilam tu kilka miesiecy jako turystka, a potem wzielam sie do pracy i zaczelam spiewac muzyke pop w nocnym klubie w Jokohamie. Zawsze mialam niezly glos, ale zadnego doswiadczenia scenicznego. Na poczatku szlo mi beznadziejnie, ale sie uczylam. -Jak znalazlas sie w Kioto? -Po drodze bylo jeszcze Tokio. I lepsza praca niz ta w Jokohamie. Duzy lokal nazywany Ongaku, Ongaku. -Muzyka, Muzyka - przetlumaczyl Alex. - Znam to miejsce. Bylem tam zaledwie piec dni temu! -Wowczas ten klub mial calkiem niezla, wlasna orkiestre. Muzycy byli gotowi postawic wszystko na jedna karte. Niektorzy z nich mieli pojecie o jazzie, a ja nauczylam ich wszystkiego, co sama umialam. Szefowie byli z poczatku nastawieni sceptycznie, ale goscie od razu zachwyceni. - Ten pierwszy triumf byl milym wspomnieniem dla Joanny. Usmiechnela sie i wpatrywala w ogrod nie widzacymi oczyma, jakby wracala do przeszlosci. -To bylo wtedy szalone miejsce, dzikie i ekscytujace. Bylam glowna atrakcja przez dwa lata. Gdybym chciala zostac, to prawdopodobnie wciaz bym tam spiewala. Ale w koncu pojelam, ze zrobie lepiej, jesli zaczne pracowac dla samej siebie, we wlasnym klubie. -Ongaku, Ongaku nie jest juz takie, jak je opisalas - powiedzial Alex. - Juz nie. Zbyt wiele utracilo wraz z twoim odejsciem. Juz nie drzy w posadach. Nawet sie nie poruszy. Joanna wybuchnela smiechem i odrzucila glowe do tylu, by odsunac sprzed twarzy dlugi kosmyk wlosow. Ten gest upodobnil ja do uczennicy-mlodziutkiej, delikatnej, niewinnej siedemnastolatki. I wtedy, przez te krotka chwile byla nie tylko podobna do Lisy Chelgrin. Byla Lisa. -Przyjechalam do Kioto ponad szesc lat temu, w lipcu. Bylo to w czasie dorocznego Gion Matsuri. -Matsuri... festiwalu. -Tak. To najwspanialsza uroczystosc w miescie. Przyjecia, wystawy, imprezy artystyczne. Udostepniono publicznosci stare domy na Muromachi, w ktorych mozna bylo obejrzec rodzinne skarby i cenne pamiatki. Byla parada najwiekszych i najpiekniej udekorowanych platform - wszystkie wspaniale. Zostalam tydzien dluzej, zakochalam sie w Kioto, nawet w tym powszednim, codziennym. Poswiecilam wieksza czesc moich oszczednosci na wykupienie budynku, ktory teraz jest znany jako Ksiezycowy Blask. Niezbyt fascynujaca historia Joanny Rand, dziewczyny-przedsiebiorcy. Ostrzegalam cie, ze bedzie nudna w porownaniu z twoja. W calej opowiesci nie ma ani jednego morderstwa i ani jednego rolls-royce'a. -Nie ziewnalem ani razu. Jestem zafascynowany - powiedzial Alex. -Probuje, by Ksiezycowy Blask wygladal jak knajpa Ricka, Cafe Americain, z Casablanki. Ale ta fascynujaca, niebezpieczna i romantyczna historia, ktora przytrafila sie Bogartowi, mnie jakos nie chce sie przytrafic i nigdy sie nie przytrafi. Jestem jak piorunochron, ktory przyciaga tylko zwykle zdarzenia. Ostatni wiekszy kryzys, to uszkodzenie zmywarki... Alex nie mial pewnosci, czy wszystko, co powiedziala Joanna Rand bylo prawda, ale byl zadowolony. Jej krotka biografia wydawala sie przekonujaca - zarowno pod wzgledem sposobu przedstawienia, jak i szczegolow. Choc miala opory, by mowic duzo o sobie, nie wyczuwalo sie w jej glosie wahania i falszu. Kiedy juz zaczela, zadnego sladu niepokoju klamcy. Jej historia, jako piosenkarki w nocnym klubie w Jokohamie i Tokio byla niewatpliwie prawdziwa. Gdyby klamala, wymyslilaby cos innego, nie historie, ktora tak latwo mozna sprawdzic i zweryfikowac. Natomiast czesc dotyczaca Wielkiej Brytanii i rodzicow, ktorzy zgineli podczas wakacji w Brighton... prawde powiedziawszy, nie wiedzial, co o tym sadzic. Jako cos, co mialo okryc tajemnica cale jej zycie poprzedzajace wyjazd do Japonii bylo skuteczne, ale zbyt gladkie. Ponadto, bylo kilka drobnych punktow, w ktorych jej biografia stykala sie z biografia Lisy Chelgrin, co wydawalo sie Alexowi podejrzanym nagromadzeniem zbiegow okolicznosci. Joanna przekrecila sie na swojej poduszce i usiadla na wprost niego. Jej kolana dotknely jego nog, sprawiajac, ze odczuwal przyjemny, wewnetrzny dreszcz. -Masz jakies plany na reszte popoludnia? - spytala. - Gdybys mial ochote na zwiedzanie, to chetnie bede przez pare godzin twoim przewodnikiem. -To mile z twojej strony, ze chcesz poswiecic mi swoj czas. Ale wiem, ze musisz pilnowac interesu. Przerwala mu ruchem reki. -Mariko moze zajac sie klubem az do otwarcia. Nie musze sie tam pokazywac przynajmniej do szostej. -Mariko? - spytal. -Mariko Inamura. Wiceszefowa w Ksiezycowym Blasku. Spotkanie z nia to najlepsza rzecz, jaka mi sie przytrafila w Japonii. Jest inteligentna, godna zaufania i pracowita jak demon. Alex po cichu powtorzyl to imie pare razy, az sie upewnil, ze je zapamietal. Postanowil przeprowadzic dluga i wyczerpujaca rozmowe z Mariko. Z pewnoscia wiedziala o przeszlosci Joanny Rand wiecej, niz ona sama byla sklonna mu zdradzic. -No coz - powiedzial - jesli jestes pewna, ze masz czas, to chetnie skorzystam. Alex mial nadzieje, ze juz podczas lunchu zdola ustalic prawdziwa tozsamosc Joanny. Ale wciaz niczego nie byl pewny. Jej niespotykanie ciemne oczy zdawaly sie ciemniec jeszcze bardziej. Wpatrywal sie w nie zauroczony. Joanna Rand czy Lisa Chelgrin? Nie mogl sie zdecydowac, ktora z nich. 8 Na prosbe Joanny hostessa z Mizutani zatelefonowala do przedsiebiorstwa taksowkowego Sogo, i po niecalych pieciu minutach zjawil sie samochod - czarny woz z czerwonym napisem. Joanna byla zachwycona kierowca. Nikt nie pasowalby lepiej do ich krotkiej przejazdzki. Byl pomarszczonym, siwowlosym starym czlowiekiem o ujmujacym usmiechu, ktory ujawnial brak jednego zeba. Wyczul romans zawiazujacy sie miedzy Joanna i Alexem i przerywal im tylko wtedy, gdy chcial sie upewnic, ze nie przeoczyli czegos interesujacego. Korzystal z wstecznego lusterka, by zerkac na nich, zawsze z aprobata widoczna w jasnych oczach.Przez ponad godzine krazyli na chybil trafil po pelnym zabytkow miescie, zdajac sie na wybor kierowcy. Joanna zwracala uwage Alexa na stare domy, swiatynie, nie przerywajac swojej opowiesci o historii i architekturze Japonii. Usmiechal sie i zadawal wciaz nowe pytania. Patrzyl na nia rownie czesto, jak na miasto, a ona znow czula te zniewalajaca sile jego osobowosci. Stali na swiatlach obok Muzeum Narodowego, kiedy stwierdzil: -Intryguje mnie twoj akcent. -Jaki akcent? -To nie Nowy Jork, prawda? -Nie wiedzialam, ze mam w ogole jakis akcent. -Nie, to nie Nowy Jork. Boston? -Nigdy nie bylam w Bostonie. -Ale to i tak nie Boston. Bardzo trudno sie zorientowac. Moze brytyjska angielszczyzna. Moze to wlasnie to. -Mam nadzieje, ze nie - powiedziala Joanna. - Nigdy nie lubilam Amerykanow, ktorzy przejmuja brytyjski akcent po spedzeniu kilku lat w Anglii. To mi sie wydaje sztuczne. -To nie angielski akcent. Przygladal jej sie, rozwazajac ten problem, i gdy taksowka ruszyla ponownie wykrzyknal: -Juz wiem, co to jest! Chicago! -To ty pochodzisz z Chicago - zauwazyla Joanna - a ja przeciez nie mowie tak jak ty. -Alez tak. Odrobine. -Skad. Poza tym nie bylam w Chicago. -Musialas mieszkac gdzies w Illinois - nie rezygnowal Alex. Przez chwile miala wrazenie, ze jego usmiech jest nieszczery i wymuszony. -Nie - powiedziala - nigdy nie bylam w Illinois. Wzruszyl ramionami. -No coz, w takim razie mylilem sie. - Wskazal na budynek, widniejacy przed nimi, po lewej strome. - Dziwne miejsce. Co to jest? Znow podjela sie roli przewodnika, ale dreczyla ja mysl, ze pytania dotyczace jej akcentu nie byly przypadkowe. Ten nagly zwrot w rozmowie mial jakis sens, ktory jej umykal. Przebiegly ja ciarki, jak echo dreszczy, ktore nawiedzaly ja kazdej nocy, gdy budzil ja koszmar senny. 9 Gdy dotarli do zamku Nijo, zaplacili za taksowke i dalej szli pieszo. Odwrocili sie od malego samochodu, ktory wlaczyl sie do ruchu, i podazyli w slad za trzema innymi turystami w kierunku ogromnej, pokrytej zelazem Wschodniej Bramy. Joanna zerknela na Alexa i zobaczyla, ze jest pod wrazeniem.-Tak wlasnie wyobrazam sobie zamek! - Ale po chwili potrzasnal glowa. - Tyle ze kloci sie z japonskim stylem. -Jestem bardzo zadowolona, ze to mowisz - westchnela Joanna. - Gdyby zamek Nijo podobal ci sie za bardzo, to jak ty sam moglbys mi sie podobac? -Chodzi ci o to, ze powinienem powiedziec to, co uslyszalas? -Tak widzi go wiekszosc wrazliwych ludzi, jesli rozumieja japonski styl. -Myslalem, ze to bardzo wazna budowla. -Tak, historycznie. Ale jest to atrakcja dla turystow, nie dla Japonczykow. Weszli przez glowna brame, potem mineli jeszcze jedna - Karamon, bogato zdobiona ornamentami metalowymi i wyszukanymi drewnianymi rzezbami. Przed nimi rozciagal sie szeroki podworzec, a za nim wznosil sie sam palac. Gdy przechodzili przez dziedziniec, Joanna powiedziala: -Wiekszosc ludzi z Zachodu spodziewa sie, ze stare palace musza byc masywne i bogato zdobione. Zazwyczaj sa rozczarowani delikatna japonska architektura, ale prawie zawsze podoba im sie zamek Nijo. Jego rokokowa wspanialosc jest czyms, co rozumieja. Niestety, Nijo nie jest reprezentatywne dla japonskiego zycia i filozofii. Nie mogla przestac mowic. Juz podczas lunchu a potem w taksowce, uswiadomila sobie potezne seksualne napiecie, jakie rodzilo sie miedzy nimi. Byla zadowolona, ale jednoczesnie bala sie zaangazowania, jakichkolwiek emocji. Nie miala kochanka ponad dziesiec miesiecy i samotnosc ciazyla jej niczym kajdany. Pragnela Alexa, pragnela przyjemnosci, brania i dawania, dzielenia sie, tej wyjatkowej czulosci i zwierzecej bliskosci, ale wiedziala, ze jesli podda sie opanowujacej ja radosci; zaplaci wysoka cene - kolejne bolesne rozstanie. Bylo nieuniknione. I nie dlatego, ze Alex mial wrocic do Chicago. Zrywala zawsze tak samo - gwaltownie i okrutnie. Odczuwala silne, niewytlumaczalne i destrukcyjne pragnienie, by niszczyc wszystko, co mogloby sie narodzic miedzy nia a jakimkolwiek mezczyzna. Przez cale zycie tesknila do stalego zwiazku, poszukujac go z milczaca desperacja. Nie chciala byc samotna, mimo to odrzucala propozycje malzenstwa, nawet jesli wychodzila od mezczyzny, na ktorym bardzo jej zalezalo. Uciekala przed tak upragniona bliskoscia, gdy ta byla w zasiegu reki - zawsze z powodow, ktorych nie potrafila zrozumiec i okreslic. Obawiala sie zazylosci i intymnosci, obawiala sie, ze mezczyzna, ktory zostanie jej mezem zacznie zbyt gleboko wnikac w jej przeszlosc i dowie sie prawdy. Prawdy. Obawa przerodzila sie w strach, a strach szybko stal sie uczuciem obezwladniajacym, nieznosnym, niszczacym. Ale dlaczego? Dlaczego! Nie miala przeciez nic do ukrycia. Byla o tym przekonana. Nie klamala, gdy opowiadala Alexowi swoja historie. Wiedziala jednak, ze gdyby miala z nim romans, i ze gdyby chodzilo mu o cos wiecej niz tylko o przypadkowy zwiazek, odmowilaby natychmiast. I gdyby odszedl, bylaby zrozpaczona i zaczelaby nienawidzic siebie jak nigdy dotad, len strach byl irracjonalny, ale nie mogla go przezwyciezyc. Dlatego wlasnie, idac teraz obok Alexa, czula, ze jest na krawedzi, ze jesli pozwoli poniesc sie uczuciom, runie w przepasc. Zabijala milczenie zwykla niewazna gadanina, ktora nie zostawiala miejsca na prywatnosc i intymnosc. Wiedziala, ze nie zdola po raz kolejny przezyc bolu i cierpienia rozstania. -Ludzie Zachodu - ciagnela Joanna - potrzebuja dzialania i podniety od rana do nocy. A potem skarza sie na przytlaczajace tempo zycia. Tutaj jest calkiem inaczej: spokojnie i rozsadnie. Najwazniejsze japonskie wartosci to spokoj i prostota. Alex usmiechnal sie czarujaco. -Nie chce cie urazic... ale sadzac po nerwowym ozywieniu, w jakim pozostajesz od chwili opuszczenia restauracji, uwazam, ze wciaz jestes bardziej dzieckiem Zachodu niz Japonii. -Przepraszam. Wszystko przez to, ze kocham Kioto i Japonie tak bardzo, ze gadam bez przerwy. Ogromnie zalezy mi na tym, zebys ty tez polubil ten kraj. Zatrzymali sie przy glownym wejsciu do najwiekszego z pieciu polaczonych ze soba budynkow palacu. -Joanno, czy cos cie martwi? -Mnie? Nie. Nic. Jego spostrzegawczosc zaniepokoila ja. Znowu miala wrazenie, ze nie potrafi niczego przed nim ukryc. -Jestes pewna, ze mozesz poswiecic mi caly dzien? -Oczywiscie, doskonale sie bawie. Przygladal jej sie z uwaga. Skubal dwoma palcami koniuszek swych starannie przycietych wasow. -Chodzmy - odezwala sie wesolo, probujac ukryc niepokoj. - Jest jeszcze tyle do zobaczenia. Szli za grupa turystow, Joanna opowiadala Alexowi dluga i barwna historie palacu. Nijo byl niewatpliwie wspanialym dzielem sztuki - choc sztuki dalekiej od japonskiej prostoty. Pierwsze budynki kompleksu palacowego wzniesiono w 1603 roku, byly wtedy rezydencja pierwszego shoguna rodu Tokugawa. W pozniejszych czasach budowla rozrosla sie znacznie, gdy dolaczono do niej czesci zburzonego zamku Fushami rodu Hideyoshi. Bylo jasne, ze Nijo, pomimo swej fosy, wiezyczek i poteznej zelaznej bramy zostal zbudowany przez czlowieka, ktory nie dbal o wlasne bezpieczenstwo; gdyz zamek, ze swoimi niskimi murami i rozleglymi ogrodami, nigdy nie moglby spelniac funkcji twierdzy warownej. Nadawal sie jednak znakomicie na imponujaca siedzibe wojskowego dyktatora, ktory zadal absolutnego posluszenstwa i prowadzil zycie godne samego cesarza. Gdy inni turysci wysuneli sie daleko do przodu, a Joanna wyjasniala znaczenie i wartosc szczegolnie pieknego i skomplikowanego malowidla na scianie, Alex powiedzial: -Zamek Nijo jest wspanialy. Ale ty interesujesz mnie znacznie bardziej. -Ja? Dlaczego? - spytala zaklopotana. -Gdybys przyjechala do Chicago nie potrafilbym byc twoim przewodnikiem. Chcialem powiedziec, ze nie mam pojecia o historii mojego rodzinnego miasta. Nie jestem nawet w stanie podac roku, w ktorym byl ten wielki pozar. A ty, Amerykanka w obcym kraju i obcym miescie, wiesz wszystko! -Mnie tez to czasem zadziwia - powiedziala cicho. - Znam Kioto lepiej niz tutaj urodzeni. Historia Japonii stala sie moim hobby od czasu, gdy opuscilam Anglie. Czyms wiecej niz hobby, jak przypuszczam. Prawie pasja. Wlasciwie... chwilami wydawalo mi sie, ze to moja obsesja. Jego oczy zwezily sie nieznacznie; wydawalo jej sie, ze plona zawodowym zainteresowaniem. -Obsesja. To raczej dziwna diagnoza, nie sadzisz? Znowu miala wrazenie, ze te pytania nie sa przypadkowe, ze przeswietla jej dusze, ze bada lagodnie, lecz uparcie, kierowany czyms wiecej niz tylko przyjaznym zainteresowaniem. Czego od niej chcial? Czasem czula sie przy nim jak ktos, kto ukrywa straszna zbrodnie. Pragnela zmienic temat, zanim znow zacznie ja wypytywac, ale nie wiedziala jak to zrobic, by nie zachowac sie niegrzecznie. -Czytam mnostwo ksiazek o dziejach Japonii - odpowiedziala Joanna. - Chodze na wyklady z historii i spedzam wieksza czesc wakacji krecac sie po swiatyniach i muzeach. To niemal tak, jak gdybym... -Jak gdybys, co? - ponaglal ja Alex. Znow spojrzala na obraz. -Chyba jest tak, ze mam... ze mam obsesje na punkcie historii Japonii, poniewaz nie mam swoich wlasnych korzeni. Urodzona w Stanach Zjednoczonych, wychowana w Anglii, rodzice nie zyja od dwunastu lat, przeprowadzka z Jokohamy do Tokio, potem do Kioto, zadnych zyjacych krewnych... -Czy to prawda? -Czy co jest prawda? -Ze nie masz krewnych. -Zadnych. -Nawet babki czy... -Tak jak ci powiedzialam. -Ani nawet ciotki albo wuja? -Nikogo. -Nawet kuzyna... -Nie. -To zaskakujace. -Zdarza sie. -Niezbyt czesto. Odwrocila sie w jego strone. Co malowalo sie na jego przystojnej twarzy - wspolczucie czy wyrachowanie? Troska o nia czy podejrzliwosc? -Przyjechalam do Japonii, bo nie mialam dokad pojechac, nie mialam nikogo, do kogo moglam sie zwrocic. Zmarszczyl brwi. -Niemal kazdy w twoim wieku moze przyznac sie do co najmniej jednego krewnego, ktory gdzies tam jest... nie jest to moze ktos bliski, ale w kazdym razie prawdziwy krewny. Joanna wzruszyla ramionami pragnac, by zmienil temat. -Coz, jesli mam gdzies jakichs krewniakow, to nic o nich nie wiem. Jego odpowiedz byla szybka. -Moglbym ci pomoc w poszukiwaniach. Prowadzenie dochodzen to w koncu moj zawod. -Pewnie mnie nie stac na twoje stawki. -Och, moja cena jest bardzo rozsadna. -Kupujesz rolls-royce'y za swoje honoraria. -Twojego zlecenia podejme sie za cene roweru. -Zaloze sie, ze bardzo duzego roweru. -Zrobie to za usmiech, Joanno. -To wspanialomyslne z twojej strony, ale nie moge przyjac twojej oferty. - Usmiechnela sie. -Wlicze to w koszty wlasne. Dzieki temu firma oszczedzi na podatkach. Choc powody, ktorymi sie kierowal byly dla niej niejasne, wiedziala, ze pragnie za wszelka cene zbadac jej przeszlosc. To nie paranoja. Zmuszal ja do wyznan. A jednak pragnela z nim rozmawiac i byc z nim, bo czula, ze ten mezczyzna potrafi ja zrozumiec lepiej niz ktokolwiek inny. Nawiazala sie miedzy nimi jakas wzajemna wiez. Byl lekarstwem na jej samotnosc. -Nie. Zapomnij o tym. Nawet jesli mam gdzies jakichs krewnych, to sa oni dla mnie zupelnie obcy. Nic dla nich nie znacze. Dlatego wlasnie tutaj szukam korzeni. Teraz to moje rodzinne miasto. Moja przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc. Tu mnie przyjeto i zaakceptowano. -A to troche dziwne, czyz nie? Japonczycy niechetnie akceptuja obcych... Ignorujac jego pytanie powiedziala: -Nie mam wlasnych korzeni - zostaly wykopane i spalone. Wiec moze tutaj je odnajde? Moze bede musiala je stworzyc? Nie mam wyboru. Chce sie tutaj odnalezc, wtopic sie, stac sie czastka tego pieknego kraju. Czuje sie pusta. Okradziona. Nie jest tak zawsze. Chwilami. Ale kiedy ogarnie mnie ten nastroj, zycie jest nie do zniesienia. Sadze, wiem, ze gdyby udalo mi sie wtopic w Japonie, juz nigdy nie musialabym cierpiec. Joanna byla zdumiona, bo przy Alexie byla szczera. Odslaniala najintymniejsze tajemnice i pragnienia. Alex mowil tak cicho, ze z trudem go uslyszala. -Pustka? To kolejne dziwne slowo. -Tak mi sie wydaje. -Co przez nie rozumiesz? Joanna szukala slow, ktore moglyby opisac owa pustke - wrazenie, ze jest sie inna niz wszyscy ludzie, chorobliwe wyobcowanie, ktore przenikalo ja i pochlanialo w najmniej spodziewanej chwili. Czula wtedy obezwladniajaca samotnosc, ktora doprowadzala ja do rozpaczy. Ponura, nieustepliwa samotnosc, a moze cos jeszcze silniejszego, cos gorszego. Alienacja. Ta nazwa bardziej pasowala. Bez zadnego wyraznego powodu, zyskiwala pewnosc, ze jest odrebna, odrazajaco wyjatkowa istota. Alienacja. Zalamanie, ktore towarzyszylo tym niewytlumaczalnym nastrojom bylo jak czarna dziura, z ktorej wydobywala sie tylko dzieki uporowi i silnej woli. -Pustka powoduje, ze... - zawahala sie - czuje sie, jakbym byla nikim. -Chodzi ci o to, ze nie masz nikogo, ze to cie dreczy. -To nie to. Czuje, ze to ja jestem nikim. -Wciaz nie rozumiem. -To tak, jakbym nie byla Joanna Rand... jakbym nie byla w ogole nikim... po prostu skorupa... zagadka... pusta... nawet nie istota ludzka. I gdy sie tak czuje, zastanawiam sie, dlaczego jeszcze zyje... jaki mam cel. Moje zwiazki z rzeczywistoscia sa tak kruche... Milczal. A ona czula, ze sie jej przyglada, patrzac niewidzacymi oczami na obraz. -Jak mozesz zyc z ta pustka, i wciaz byc kims tak pelnym zycia i radosnym? -Och - powiedziala szybko Joanna - nie jest tak bez przerwy. Ten nastroj ogarnia mnie tylko od czasu do czasu, raz na kilka tygodni, i nigdy nie trwa dluzej niz jeden dzien. Po prostu go przezwyciezam. Dotknal jej policzka koniuszkami palcow. Nagle Joanna uswiadomila sobie intensywnosc, z jaka sie w nia wpatrywal, i dojrzala w jego oczach cien litosci polaczonej ze wspolczuciem. Powrocila do rzeczywistosci. Znali sie przeciez tak krotko... Byla zdumiona, nawet zaszokowana tym, jak duzo powiedziala mu o sobie. Dlaczego zrobila to dopiero teraz, wlasnie przed nim, a nie wczesniej, przed kims innym? Dlaczego pragnela ujawnic swe wnetrze wlasnie Alexowi Hunterowi, a nigdy nie zdobylaby sie na to wobec Mariko Inamura? Zaczela pojmowac, ze jej pragnienie czyjejs obecnosci i milosci bylo znacznie wieksze, niz sobie wyobrazala. Oblala sie rumiencem. -Dosc juz tego odslaniania duszy. Jak udalo ci sie sklonic mnie do tych wyznan? Nie jestes psychoanalitykiem, prawda? -No coz, kazdy prywatny detektyw musi byc tez i psychiatra... tak jak kazdy barman. -Nie mam pojecia co mnie sklonilo, zeby ci o tym opowiadac. -Chetnie cie slucham. -Jestes slodki. -Mowie powaznie. -Moze i chetnie mnie sluchasz, ale ja niechetnie o tym mowie. -Dlaczego? -To sprawa prywatna i glupia. -Nie odnosze takiego wrazenia. Mowienie o tym pomaga. -Mozliwe - przyznala. - Ale to nie w moim stylu zwierzac sie zupelnie obcemu mezczyznie. -Hej, nie jestem zupelnie obcy! -No, prawie. -Ach, rozumiem - powiedzial. - Chodzi ci o to, ze jestem zupelnym mezczyzna, ale nie obcym. Przezyje to. Joanna usmiechnela sie. Chciala go dotknac, ale nie zrobila tego. -W kazdym razie, jestesmy tu po to, zeby obejrzec palac, a nie po to, by prowadzic dlugie i nudne dyskusje w stylu freudowskim. Sa tu tysiace rzeczy wartych zobaczenia, a kazda z nich jest bardziej interesujaca niz moje wyznania. -Nie doceniasz samej siebie. Zza rogu wyszla kolejna grupa rozgadanych turystow i zaczela sie zblizac od strony Joanny. Odwrocila sie, zeby spojrzec na nich, a tym samym skorzystac z okazji i umknac spod przenikliwego spojrzenia Alexa choc na kilka sekund, ktore pozwolilyby jej odzyskac rownowage, ale to co ujrzala, pozbawilo ja tchu. Czlowiek bez prawej reki. W odleglosci dwudziestu stop. Idzie ku niej. Jakis mezczyzna bez prawej reki. Byl na przedzie: usmiechniety, koreanski dzentelmen o wygladzie milego dziadka - lekko pobruzdzona twarz i stalowoszare wlosy. Mial na sobie starannie wyprasowane luzne spodnie, biala koszule, niebieski krawat i jasnoniebieski sweter z podwinietym prawym rekawem. Jego nadgarstek byl zdeformowany. Na miejscu dloni - gladki, wypukly, rozowy kikut. -Dobrze sie czujesz? - spytal Alex, wyczuwajac w niej nagle napiecie. Nie mogla mowic. Jednoreki mezczyzna podszedl blizej. Znajdowal sie teraz w odleglosci pietnastu stop. Joanna poczula zapach srodkow antyseptycznych. Alkoholu. Lizolu. Mydla lugowego. Naprawde nie mogla tego czuc. Nie ma sie czego bac w zamku Nijo. Lizol. Alkohol. Nie ma sie czego bac! To po prostu mily, niewysoki i stary ojii-san, ktory prawdopodobnie nie potrafilby nikogo skrzywdzic. Musiala wziac sie w garsc. Lizol. Alkohol. -Joanno? Co sie dzieje? Czy cos sie stalo? - spytal Alex, dotykajac jej ramienia. Koreanczyk zdawal sie sunac do przodu w slimaczym, zwolnionym tempie, na podobienstwo istoty z horroru, z koszmarnego snu, dazacej bezlitosnie do celu; Joanna czula sie uwieziona przez nierealna i dreczaca grawitacje snu, przez gesty niczym syrop strumien czasu. Miala opuchniety jezyk. W ustach czula nieprzyjemny smak - miedziany smak krwi, ktory bez watpienia byl owocem jej wyobrazni, podobnie jak odor srodkow antyseptycznych, choc przyprawial o mdlosci jakby byl rzeczywisty. Gardlo miala scisniete. W kazdej chwili mogla zaczac sie krztusic. Uslyszala, ze glosno z wysilkiem lapie powietrze. Lizol. Alkohol. Zamrugala, majaki nabraly realnych ksztaltow, rozowy kikut stal sie mechaniczna dlonia. Slyszala przytlumiony warkot mechanizmu wspomagania, oleisty posuw drazkow i skrzyp przekladni, gdy rozwieraly sie palce zacisnietej piesci. Nie. To tez musiala byc wyobraznia. Gdy Koreanczyk zblizyl sie na odleglosc niecalych trzech jardow, uniosl swoj skrecony kikut i wskazal cos. Rozsadek podpowiadal, ze turysta jest zainteresowany tylko malowidlem, ktore ona i Alex juz ogladali, ale gdzies w glebi, na bardziej prymitywnym poziomie emocji, wiedziala, ze Koreanczyk wskazuje na nia, ze siega po nia, kierowany jakims strasznym zamiarem. -Joanno? Z najglebszych otchlani jej pamieci dobiegl przerazajacy glos: chrapliwy, nierowny, lodowaty, pelen nienawisci i goryczy. Ten glos byl znajomy - oznaczal bol i przerazenie. Chciala krzyczec. Choc czlowiek z jej snu, ten pozbawiony twarzy lajdak o stalowych palcach, nigdy nie przemowil, rozpoznala jego glos. Co wiecej, uswiadomila sobie z przerazeniem, ze choc nigdy nie przemowil do niej we snie, to jednak slyszala go na jawie. Gdzies... kiedys... slowa, ktore teraz do niej docieraly nie byly produktem wyobrazni, nie byly tez wspomnieniem nocnych koszmarow. Przechowala je pamiec. Zimny glos mowil: jeszcze jeden zastrzyk, maja rozkoszna, mala damo. Jeszcze jeden zastrzyk. Nabieral mocy, drgajac potworna sila. Tylko ona go slyszala; reszta swiata byla glucha na ten glos. Slowa wybuchaly w jej glowie - jeszcze jeden zastrzyk, jeszcze jeden zastrzyk, jeszcze jeden zastrzyk - grzmialy raz po raz jak petarda, rozsadzajac czaszke. Przystanal tuz obok. -Joanno? Lizol. Alkohol. Jeszcze jeden zastrzyk, moja rozkoszna, mala damo. Joanna ruszyla biegiem przed siebie. Krzyknela. Odwrocila sie od przestraszonego Koreanczyka, odepchnela Alexa Huntera, prawie go nie poznajac, minela go pedem i wpadla do sasiedniej komnaty. Biegla nie patrzac za siebie, pewna, ze Koreanczyk ja sciga, minela olsniewajace, siedemnastowieczne dziela mistrza Kano Tan'yu i jego uczniow, przeleciala miedzy uderzajaco pieknymi, ozdobnymi drewnianymi rzezbami, caly czas probujac odetchnac, lapiac ustami powietrze, ktore niczym kurz zatykalo jej pluca, mijala bogato rzezbione belki, zawile sceny wymalowane na przesuwanych drzwiach, przebiegla obok zdumionego straznika, ktory cos do niej zawolal, nastepnie wypadla przez drzwi wejsciowe na zimne listopadowe powietrze, ruszyla przez dziedziniec, uslyszala znajomy glos, wolajacy jej imie, i wreszcie przystanela, ogluszona, na srodku ogrodu zamku Nijo, wstrzasana dreszczem. 10 Alex poprowadzil ja do ogrodowej lawki i usiadl obok niej. Zrenice miala nienaturalnie rozszerzone, a twarz blada i delikatna jak koronka. Trzymal ja za reke. Jej palce byly zimne i kredowo biale. Scisnela jego reke tak mocno, ze jej paznokcie wbily sie w jego skore.-Mam cie zawiezc do lekarza? -Nie. Juz w porzadku. Wszystko bedzie dobrze. Chce tu tylko posiedziec przez chwile. Wygladala na chora, ale na jej policzki powracal z wolna slad koloru. -Co sie stalo, Joanno? Jej dolna warga zadrzala jak zwisajaca z czegos kropla wody, ktora za chwile bedzie musiala spasc. Jasne lzy zaswiecily w kacikach jej oczu. -No, no. Juz dobrze - powiedzial miekko. -Przepraszam, Alex. -Za co? -Przepraszam, ze zachowalam sie jak idiotka. -Nonsens. -Wprawilam cie w zaklopotanie. -Alez skad. W jej oczach blysnely lzy. -W porzadku - powiedzial. -Po prostu sie... przestraszylam... -Czego? -Tego Koreanczyka. -Nie rozumiem. -Czlowieka bez reki. -Byl Koreanczykiem? Znalas go? -Nigdy przedtem go nie widzialam. -Wiec o co chodzi? Czy cos powiedzial? -Nie. Chodzi o to... ze przypomnial mi o czyms strasznym... i wpadlam w panike. - Jej dlon znow zacisnela sie na jego rece. -O czym ci przypomnial? Mozesz mi o tym powiedziec? Milczala. Zagryzla warge. -To by ci pomoglo. Przez chwile wpatrywala sie w niebo, jakby chciala odczytac z przebiegajacych chmur tajemne wiesci. Wreszcie opowiedziala mu o koszmarze sennym. -Wraca kazdej nocy? - spytal. -Jak tylko siegam pamiecia, zawsze tak bylo. -W dziecinstwie tez? -Chyba... nie... wtedy nie. -Kiedy sie to dokladnie zaczelo? -Siedem... albo osiem, moze dziesiec lat temu. -A moze dwanascie? Przygladala mu sie zdumiona. -O co ci chodzi? -Najdziwniejsza w tym wszystkim jest ta powtarzalnosc... Kazdej nocy. To nie do zniesienia. Musisz byc wykonczona. Sam sen nie jest tak szczegolnie dziwny. Miewalem gorsze. -Wiem - zgodzila sie Joanna. - Ludzie miewaja gorsze. Kiedy probuje go opisac, nie wydaje sie az tak przerazajacy czy grozny. Ale w nocy... czuje sie, jakbym umierala. Nie ma slow, ktore oddalyby jego groze, to, przez co przechodze, co sie ze mna dzieje. Alex poczul, ze sie napreza, jakby szykowala sie do obrony przed wspomnieniem nocnej meki. Zagryzla wargi i przez chwile milczala, wpatrujac sie w zalobne, szaroczarne chmury, ktore sunely nad miastem ze wschodu na zachod. Kiedy wreszcie spojrzala na Alexa, w jej oczach ujrzal bezradnosc. -Dawniej, przed laty, budzilam sie z tego koszmaru i bylam tak cholernie wystraszona, ze wymiotowalam. Bylam fizycznie chora ze strachu, ogarniala mnie histeria. Ostatnio rzadko reaguje az tak gwaltownie... choc coraz czesciej nie moge znowu zasnac po przebudzeniu. Przynajmniej nie od razu. Ta mechaniczna dlon, ta igla... wszystko to sprawia, ze czuje sie... sliska... chora na duszy. Alex trzymal teraz jej dlon obu rekami, ogrzewajac jej zimne palce swoim cieplem. -Czy rozmawialas juz z kims o tym snie? -Tylko z Mariko... a teraz z toba. -Mialem na mysli lekarza. -Psychiatre? -To mogloby ci pomoc, rozumiesz. -Probowalby uwolnic mnie od tego koszmaru, ujawniajac jego przyczyne - powiedziala z napieciem. -Co w tym zlego? Poruszyla sie. Byla ucielesnieniem rozpaczy. -Joanno? -Nie chce znac przyczyny. -Jesli to ma pomoc w usunieciu... -Nie chce wiedziec - powtorzyla z uporem. -W porzadku. Ale dlaczego? Nie odpowiedziala. -Joanno? -To by mnie zniszczylo. -Co? - spytal. -Nie potrafie wyjasnic... ale czuje to. -To wlasnie niewiedza cie niszczy, Joanno. Wysunela reke z jego dloni. Poszukala chusteczki i wytarla nos. Nie odpowiedziala. -No dobrze. Zapomnijmy o psychiatrze. A co wedlug ciebie jest przyczyna tego koszmaru? Wzruszyla ramionami. -Musialas sie nad tym dlugo zastanawiac. -Tysiace godzin - powiedziala ponuro Joanna. -No i? Zadnego pomyslu? -Jestem zmeczona, Alex. I wciaz zaklopotana. Czy moglibysmy juz o tym nie mowic? -W porzadku. -Naprawde chcesz poddac sie tak latwo? - spytala zdziwiona. -A jakie mam prawo wtracac sie w twoje sprawy? Usmiechnela sie lekko. Byl to jej pierwszy usmiech odkad usiedli. Wygladal nienaturalnie. -Czy prywatny detektyw nie powinien byc natretny, wscibski, absolutnie bezlitosny? Choc jej pytanie mialo rozladowac sytuacje, Alex wyczul w nim obawe. Nie chciala, by probowal odkryc cos wiecej. -Tutaj nie jestem prywatnym detektywem. Nie prowadze dochodzenia w twojej sprawie. Jestem tylko przyjacielem, ktory oferuje ci ramie, jesli masz ochote sie na nim wyplakac. Mowiac to, czul sie winny, bo przeciez prowadzil dochodzenie. Zadzwonil do Chicago. -Czy mozemy wyjsc na ulice i zlapac taksowke? - spytala Joanna. - Nie nadaje sie juz dzis do zadnego zwiedzania. -Pewnie. Przylgnela do jego ramienia, gdy przemierzali palacowy ogrod, kierujac sie w strone Karamon - zdobionej, wewnetrznej bramy. Nad ich glowami krazyla po smutnym niebie para ogromnych ptakow i zawodzila przerazliwie, nurkujac i wzbijajac sie w gore. Usadowily sie z suchym lopotem skrzydel na bogato rzezbionej galezi sosny bonsai. Alex, ktory pragnal, by powiedziala cos jeszcze, lecz uszanowal jej milczenie, byl zdumiony, gdy znow podjela temat koszmaru sennego. Bylo jasne, ze jakas czescia swej osobowosci chce, by zachowywal sie jak napastliwy inkwizytor. Chciala mowic dalej. -Przez dlugi czas myslalam - ciagnela Joanna, gdy szli obok siebie - ze to przypadek prosto z Freuda. Sadzilam, ze mechaniczna dlon i strzykawka cos symbolizuja. Rozumiesz! Przypuszczalam, ze ten koszmar odzwierciedla jakies prawdziwe wydarzenie, tak straszne, ze nie moge wniknac w nie nawet w czasie snu. Ale... - Zawahala sie. Przy ostatnich slowach jej glos zadrzal, wreszcie zamarl zupelnie. -Mow dalej - powiedzial ostroznie. -Kilka minut temu, w palacu, wtedy gdy ujrzalam tego jednorekiego mezczyzne... przerazilam sie tak bardzo, bo po raz pierwszy uswiadomilam sobie, ze ten sen nie jest symboliczny. To pamiec, pamiec, ktora powraca we snie, to sie naprawde wydarzylo. -Kiedy? -Nie wiem. -Gdzie? -Nie wiem. Mineli brame Karamon. Nie bylo widac innych turystow. Zatrzymal Joanne, gdy znalezli sie miedzy wewnetrzna i zewnetrzna brama zamku. Nawet chlodna bryza nie przywrocila jej policzkom kolorow. Byla kredowoblada jak wypudrowana gejsza. -Wiec twierdzisz, ze gdzies tam, w twojej przeszlosci, naprawde istnial mezczyzna z mechaniczna dlonia? Skinela glowa. -I z powodow, ktorych nie pojmujesz, zrobil ci zastrzyk? -Tak. Jestem pewna. Gdy zobaczylam tego Koreanczyka, cos sie stalo. Przypomnialam sobie glos czlowieka ze snu. Powtarzal: jeszcze jeden zastrzyk, jeszcze jeden zastrzyk - raz za razem. -Ale nie wiesz, kim byl? -Ani gdzie to sie dzialo, kiedy czy dlaczego. Ale klne sie na Boga, ze to sie wydarzylo. Nie jestem oblakana. Wydarzylo sie. I... zrobiono cos... cos, czego nie moge... czego nie potrafie sobie przypomniec. -Czego nie chcesz sobie przypomniec. To wlasnie powiedzialas. Mowila szeptem, jakby bojac sie, ze bestia ze snu moze uslyszec. -Ten czlowiek zranil mnie... zrobil ze mna cos, co bylo... cos rownie zlego jak smierc, a moze gorszego niz smierc. Ta wypowiedz przypominala syczenie pradu przeskakujacego jasnoniebieskim lukiem pomiedzy dwoma przewodami. Alex zadrzal. Otworzyl instynktownie ramiona, a ona przytulila sie do niego. Objal ja. Wiatr poruszajacy galeziami drzew sprawil, ze wygladaly jak maszerujace w szeregu strachy na wroble. -To wydaje sie dziwne - powiedziala. - Wiem, to wydaje sie niemozliwe. Czlowiek z mechaniczna dlonia, jak zloczynca z komiksu. Ale przysiegam, Alex... -Wierze ci. -Naprawde? Patrzyl na nia uwaznie. Wreszcie powiedzial: -Naprawde, Liso. -Kto? -Lisa Chelgrin. Cofnela sie, zaintrygowana. Obserwowal i czekal. -Kim jest Lisa Chelgrin? Przygladal jej sie. -Mysle, ze naprawde nie wiesz. -Nie wiem. -Ty jestes Lisa Chelgrin. Pragnal dostrzec ten przelotny grymas, ktory by ja zdradzil, to mgnienie tajemnicy, to spojrzenie kogos sciganego, a moze wine, widoczna w pelnych niepokoju liniach, rysujacych sie przez moment w kacikach jej ust. Byla naprawde wstrzasnieta. Jesli Joanna Rand byla dawno zaginiona Lisa Chelgrin - a Alex byl teraz o tym przekonany - wowczas wszelka pamiec o jej prawdziwej tozsamosci zostala z niej usunieta - albo przypadkowo, albo celowo. -Lisa Chelgrin? - Zdawala sie oszolomiona. - Ja? -Ty - odpowiedzial Alex, lecz tym razem lagodniej. -Nie pojmuje - potrzasnela powoli glowa. -Ani ja - przyznal. -A kim ona jest? Co to za zart? -To nie zart. To dluga historia. Zbyt dluga, bym mogl opowiedziec ja tutaj, stojac na tym zimnie. 11 Podczas drogi powrotnej do Ksiezycowego Blasku Joanna siedziala skulona na tylnym siedzeniu taksowki, sluchajac opowiesci Alexa. Jej twarz byla wciaz obojetna, ciemne oczy - czujne. Unikala jego spojrzenia i nie potrafil okreslic jej reakcji.Kierowca taksowki sluchal radia. Caly czas nucil w takt japonskich przebojow. -Naszym tropem bedzie postac Thomasa Moare Chelgrina. Czy cos ci to mowi? - Alex zwrocil sie do Joanny. -Nic. -Nigdy o nim nie slyszalas? -Nie. - Potrzasnela glowa. -Jest senatorem stanu Illinois od prawie czternastu lat. Wczesniej byl przez dwie kadencje w Izbie Reprezentantow. Jest politykiem umiarkowanym - ani konserwatysta, ani liberalem, choc sklania sie ku rozwiazaniom liberalnym w kwestii zagadnien socjalnych, natomiast w sprawach obrony i polityki zagranicznej jest raczej na prawo. Jest ogolnie lubiany w Waszyngtonie, potrafi sie z kazdym dogadac. Wydaje najlepsze party w stolicy; dzieki temu utrzymuje sie na fali. Ludzie doceniaja czlowieka, ktory wie, jak wlasciwie nakryc do stolu i nalac whiskey. Swoich wyborcow takze potrafi zadowolic; musi byc jakis powod, dla ktorego wybieraja go coraz wieksza liczba glosow. Nigdy w swoim zyciu nie spotkalem sprytniejszego polityka i nam nadzieje, ze nie spotkam! Wie, jak manipulowac wyborcami - czy sa czarni, biali, czy brazowi, katolicy, protestanci, zydzi czy ateisci, mlodzi, starzy, lewica czy prawica. Kandydowal szesc razy i przegral tylko jedna elekcje, a byla to jego pierwsza. To czlowiek, ktory robi wrazenie: wysoki, szczuply, o wyszkolonym glosie aktora. Wlosy senatora pokryly sie dystyngowanym odcieniem srebra, gdy przekroczyl trzydziestke, i doslownie wszyscy jego przeciwnicy przypisywali jego sukces wyborczy wylacznie temu, ze wyglada jak senator. To cholernie cyniczne i prostackie, ale sadze, ze jest w tym troche prawdy. Przerwal i czekal na slowa Joanny. Jej jedyna reakcja byla prosba: -Mow dalej. -Jeszcze nie mozesz go skojarzyc? -Nigdy go nie spotkalam. -Sadze, ze znasz go lepiej niz ktokolwiek inny. -Nie ja. Kierowca probowal przejechac skrzyzowanie na zmieniajacym sie swietle, ale zdecydowal, ze nie chce ryzykowac i nacisnal hamulec. Kiedy samochod gwaltownie sie zatrzymal, zerknal na Alexa, usmiechnal sie rozbrajajaco i przeprosil. -Gomennasai, jokyaku-san. -Yoroshii desu. Karedomo... untenshu-san yukkuri... - Alex sklonil sie. Kierowca wyrazil zgode energicznym skinieniem glowy. - Hai. - Od tej pory jechal juz powoli, tak, jak zyczyl sobie pasazer. Alex zwrocil sie do Joanny. -Kiedy Chelgrin mial dwanascie albo trzynascie lat, umarl jego ojciec. Rodzina byla wtedy na granicy ubostwa, ale pozniej nadeszly lata zupelnej nedzy. Tom Chelgrin zdolal ukonczyc szkole srednia ze specjalizacja w zarzadzaniu. W wieku dwudziestu paru lat, zostal powolany do wojska i wyladowal w Wietnamie. Podczas jednej z akcji dostal sie do niewoli Vietkongu. Czy wiesz, co robili Wietnamczycy naszym jencom? -Nie bardzo. -W czasie obu wojen swiatowych prawie wszyscy nasi zolnierze stawiali w niewoli opor. Konspirowali przeciwko swym straznikom, buntowali sie, opracowywali przemyslne plany ucieczek. O czasu Korei bylo inaczej. W jakis sposob, stosujac brutalne tortury fizyczne i byc moze wyrafinowane techniki prania mozgow, a takze poddajac ich ciaglemu stresowi, komunisci zlamali ich ducha. Nieliczni probowali ucieczki, a tych, ktorym sie udalo, mozna policzyc na palcach. I tak samo bylo w Wietnamie. Torturowano ich jeszcze bardziej niz w Korei. Chelgrin byl jednym z niewielu, ktorzy nie zgadzali sie na biernosc i wspolprace. Po czternastu miesiacach zdolal uciec i dotrzec do swoich. Times poswiecil mu nawet artykul na pierwszej stronie, a on sam napisal cieszaca sie powodzeniem ksiazke o swoich przygodach. W kazdym razie, cala ta historia bardzo mu sie przysluzyla w pozniejszej karierze politycznej. Byl bohaterem wojennym w czasach, gdy to sie jeszcze liczylo, i potrafil to zamienic na glosy wyborcow. -Nigdy o nim nie slyszalam - upierala sie Joanna. Gdy taksowka przebijala sie przez ruchliwa Horikawa Street, Alex powiedzial: -Gdy Tom Chelgrin wyszedl z wojska, spotkal dziewczyne, ozenil sie z nia i splodzil dziecko. Jego matka umarla podczas jego pobytu w obozie jenieckim i odziedziczyl siedemdziesiat piec albo osiemdziesiat tysiecy dolarow po odliczeniu podatkow, co w owych czasach bylo chyba niezla suma. Dolozyl do tych pieniedzy to, co zarobil na ksiazce i co zdolal pozyczyc i nabyl przedstawicielstwo Hondy. Wydawalo sie, ze w ciagu paru lat polowa ludnosci tego kraju bedzie jezdzic japonskimi wozami, zwlaszcza hondami. Tom rozszerzyl dzialalnosc - nabyl trzy przedstawicielstwa, wszedl takze w kolejne interesy, i stal sie bogatym czlowiekiem. Bral udzial w akcjach dobroczynnych i w swoim srodowisku zyskal opinie filantropa. Wreszcie zaczal walczyc o miejsce w kongresie. Przegral pierwsza kampanie, ale powrocil dwa lata pozniej i wygral. Potem uzyskal miejsce w senacie - od tego czasu jest senatorem stanu Illinois. Joanna przerwala. -No, a to imie, ktorym mnie nazwales? -Lisa Chelgrin. -Tak. Jaka rola jej przypada? -Byla jedynym dzieckiem Thomasa Chelgrina. Joanna otworzyla szeroko oczy. I znowu Alex nie byl w stanie dostrzec w jej reakcji falszu. Byla zdumiona. -Myslisz, ze jestem jego corka? -Tak. Lub przynajmniej wierze, ze jest to prawdopodobne. -Oszalales? -Naprawde? -Zaczynam sie zastanawiac. -Biorac pod uwage to, ze... -Wiem, czyja jestem corka. -Lub tez tylko ci sie tak wydaje... -Moimi rodzicami byli Robert i Elizabeth Rand. -I zgineli w wypadku samochodowym niedaleko Brighton. -Tak. Dawno temu. -I nie masz zadnych zyjacych krewnych. -A wiec? -To bardzo wygodne. -Uwazasz, ze klamie? - spytala zdenerwowana i rozzloszczona. - Ja nie klamie. Kierowca wyczul w jej glosie gniew. Zerknal w lusterko, a potem spojrzal przed siebie i zanucil glosniej, zbyt grzeczny, by podsluchiwac, nawet jesli nie rozumial, o czym mowia. -Nie nazywam cie klamca - powiedzial spokojnie Alex. -Ale to wlasnie slysze. -Reagujesz przesadnie. -Pewnie, ze tak. To wszystko jest co najmniej dziwne. -Masz racje. Twoj sen, twoja reakcja na Koreanczyka... twoje podobienstwo do Lisy... Nie odpowiedziala. Popatrzyla na niego ze zloscia. -I boisz sie tego, do czego zmierzam - powiedzial Alex. -Nie. Wcale sie tego nie boje. -Wiec czego sie boisz? -Wiec o co mnie oskarzasz? -O nic, ja tylko... -Czuje sie tak, jakbys mnie oskarzal. To mi sie nie podoba. Nie rozumiem tego. W porzadku. Odwrocila wzrok i spojrzala przez boczna szybe na samochody i rowerzystow na Shijo Street. Alex zamilkl, ale po chwili ciagnal dalej, jakby ignorujac jej nagly wybuch zlosci. -Pewnej lipcowej nocy, ponad dwanascie lat temu, po ukonczeniu trzeciego roku na uniwersytecie w Waszyngtonie, Lisa Chelgrin zniknela z willi jej ojca na Jamajce. Ktos wszedl do sypialni przez otwarte okno. Choc znaleziono slady walki i smugi jej krwi na koldrze i parapecie, nikt z obecnych w domu nie slyszal jej krzyku. Bylo jasne, ze ja porwano, ale nikt nigdy nie wystapil z zadaniem okupu. Policja byla przekonana, ze ja uprowadzono i zamordowano. Maniak seksualny - jak powiedziano. Z drugiej jednak strony, nigdy nie znaleziono jej ciala, wiec nie mozna bylo przyjac, ze nie zyje. Przynajmniej nie od razu, nie przed wyczerpaniem calej procedury szczegolowego sledztwa. Po trzech tygodniach Chelgrin stracil zaufanie do miejscowej policji - co zreszta powinno stac sie juz drugiego dnia sledztwa. Poniewaz pochodzil z okolic Chicago i poniewaz jeden z jego przyjaciol korzystal kiedys z uslug mojej firmy i nas polecil, Chelgrin zlecil mi poszukiwanie Lisy, choc moja firma byla mala, a ja mialem trzydziesci lat. Moi ludzie pracowali nad ta sprawa przez dziesiec miesiecy, zanim Chelgrin nie zrezygnowal. Zajmowalo sie nia bez przerwy naszych najlepszych osmiu ludzi i tyluz Jamajczykow, wynajetych glownie do zbierania informacji. Kosztowalo to kupe forsy, ale senator tym sie nie przejmowal. Lecz nie mialoby zadnego znaczenia, gdybysmy zaangazowali nawet dziesiec tysiecy ludzi do tej sprawy. To byla zbrodnia doskonala. To jedno z dwoch powazniejszych dochodzen, ktorych nie zdolalismy zakonczyc od czasu gdy przejalem biznes. Taksowka skrecila na kolejnym rogu. Ksiezycowy Blask znajdowal sie w polowie ulicy. Joanna odezwala sie, choc wciaz odwracala wzrok. -Ale dlaczego sadzisz, ze jestem Lisa Chelgrin? -Mam przynajmniej kilka powodow. Po pierwsze, jestes w tym samym wieku, w jakim bylaby ona, gdyby wciaz zyla. Ale najwazniejsze, ze jestes jej wiernym odbiciem, tyle ze dwanascie lat pozniej. Marszczac brwi spojrzala na niego. -Czy masz jej fotografie? -Nie przy sobie. Ale bede mial. Taksowka zwolnila, podjechala do kraweznika i zatrzymala sie przed lokalem. Kierowca wylaczyl taksometr, otworzyl drzwi i wysiadl z samochodu. -Kiedy juz bedziesz mial fotografie - powiedziala Joanna - chcialabym ja zobaczyc. - Podala mu dlon oficjalnym gestem. - Dziekuje za lunch. Alex juz wiedzial, ze Joanna chce sie go pozbyc. -Czy nie moglibysmy napic sie czegos i... -Nie czuje sie dobrze - powiedziala. Kierowca otworzyl drzwi, i zaczela wysiadac z samochodu. Alex trzymal ja za reke, dopoki nie zatrzymala sie i nie obrocila, by spojrzec na niego. -Joanno, mamy mnostwo do omowienia. My... -Czy nie mozemy porozmawiac pozniej? -Nie jestes ciekawa? -Raczej chora. Mam mdlosci, boli mnie glowa... to chyba z powodu jedzenia. Albo calego tego podniecenia. -Sprowadzic lekarza? -Nie, nie. Musze sie po prostu na chwile polozyc. -Kiedy mozemy pomowic? - Poczul, ze wyrasta miedzy nimi przepasc, ktorej nie bylo jeszcze pare minut wczesniej; poglebiala sie i poszerzala z kazda sekunda. - Dzis wieczor? Miedzy wystepami? -Tak Wtedy pogadamy. -Obiecujesz? -Ten biedny kierowca zlapie zapalenie pluc, jesli bedzie tak stal i trzymal te drzwi. Temperatura spadla o pietnascie stopni od czasu lunchu. Puscil ja niechetnie. Gdy wysiadala z taksowki, owional ja strumien zimnego powietrza, ktory Alex tez poczul na swojej twarzy. 12 Joanna czula sie zagrozona.Miala wrazenie, ze kazdy jej ruch jest przez kogos obserwowany i zapisywany. Zamknela drzwi swego mieszkania, poszla do sypialni i tu tez przekrecila klucz. Stala przez chwile na srodku pokoju, nasluchujac. Nastepnie nalala sobie podwojna brandy z krysztalowej karafki, wypila szybko, nalala jeszcze raz i postawila kieliszek na nocnym stoliku. W pokoju bylo za cieplo. Duszno. Tropikalnie. Oblewala sie potem. Kazdy oddech zdawal sie palic jej pluca. Uchylila okno, by wpuscic troche chlodnego powietrza, zdjela ubranie, rzucila je na podloge, i wyciagnela sie naga na jedwabnej narzucie lozka. Ale wciaz czula sie tak, jakby plonela. Jej puls przyspieszyl. Miala zawroty glowy - pokoj obracal sie wokol niej, jakby lozko bylo karuzela, wrocily halucynacje i majaki, ktore dobrze znala, nawiedzaly ja niezmiennie w dni takie jak dzisiejszy. Sufit zdawal sie obnizac jak w sali tortur, pokazanej w jednym z tych starych seriali o Tarzanie. A materac, ktory wybrala ze wzgledu na jego twardosc, miekl pod jej dotykiem, stawal sie grzaski, zamykal sie stopniowo wokol niej, jakby byl zywa, ameboidalna istota. Wyobraznia. Nie ma sie czego bac. Zacisnela zeby i starala sie stlumic wszystkie te doznania, ktore, jak wiedziala, byly nieprawdziwe. Ale nie potrafila nad nimi zapanowac. Zamknela oczy - i natychmiast je otworzyla, czujac dusznosci i strach, wywolane ta krotka chwila dobrowolnej ciemnosci. Poznawala ten szczegolny stan umyslu, te uczucia, to nie sprecyzowane przerazenie. Cierpiala takie same okropnosci za kazdym razem, gdy pozwalala, by przyjazn przeksztalcila sie w cos wiecej niz przypadkowy, przelotny zwiazek, za kazdym razem, gdy wykraczala poza zwykle pozadanie i zblizala sie do owej intymnej, milosnej bliskosci. Atak paniki zaczal sie wczesniej niz zwykle. Pragnela Alexa Huntera, ale go nie kochala. Jeszcze nie. Nie znala go na tyle dlugo, by odczuwac cos wiecej niz silny afekt. I teraz - wydarzenia, ludzie, przedmioty, nawet powietrze nabraly jakiejs magicznej, zlej mocy. Jednak zawiazywala sie miedzy nimi jakas niezwykla wiez. Czula, ze ich zwiazek bedzie wyjatkowy. A samo tylko przeczucie wystarczylo, by poczula bol; cierpienie, ktore przeplynelo przez nia niczym morska fala. Musi zerwac ten zwiazek. Byl to jedyny sposob, by uciec od tego drugiego uczucia - zamkniecia i osaczenia. Juz nigdy nie ujrzy Alexa Huntera. On oczywiscie zjawi sie w Ksiezycowym Blasku. Dzis wieczor. Moze kiedy indziej. Bedzie podczas jej obydwu wystepow. Postanowila nie schodzic ze sceny do gosci, dopoki Alex nie opusci Kioto. Zadzwoni do niej - ona odlozy sluchawke. Gdy sie zjawi, by odwiedzic ja przed poludniem - bedzie dla niego niedostepna. Jesli do niej napisze - wyrzuci jego listy bez otwierania. Joanna potrafila byc okrutna. Miala duza praktyke, jesli chodzi o mezczyzn. Decyzja, by wyrzucic ze swego zycia Alexa Huntera, odniosla wyraznie dobroczynny skutek. Czula, z coraz wieksza ulga, ze opuszcza ja paralizujacy strach. Do sypialni stopniowo powracal chlod, pot zaczal wysychac. Powalal ja przygniatajacy ciezar; byla na samym dnie oceanu, a cisnienie wody wciaz roslo i roslo... Bylo to nie do zniesienia. I wiedziala, ze ocaleje tylko wtedy, gdy odwroci sie na zawsze od Alexa. Bala sie. Wilgotne powietrze nie bylo juz takie przygniatajace, mogla swobodnie oddychac. Sufit powrocil na wlasciwa wysokosc, a materac, na ktorym lezala, znow byl twardy. 13 Hotel Kioto, najwiekszy luksusowy hotel w miescie, byl utrzymany w stylu zachodnim, a telefon w apartamencie Alexa mial nawet wskazniki informujace o polaczeniach pod nieobecnosc abonenta. Powrociwszy ze spotkania z Joanna Rand, Alex zobaczyl, ze mruga czerwone swiatelko na aparacie. Chwycil sluchawke, by sprawdzic, kto przekazywal wiadomosc, pewien, ze to ona zadzwonila do niego, gdy wracal z Ksiezycowego Blasku do hotelu.Ale to nie byla Joanna. W recepcji czekal na niego telegram wyslany zza oceanu. Na jego prosbe, goniec hotelowy przyniosl go na gore. Alex wymienil z poslancem powitania i uklony, dal mu napiwek i znow wymienil uklony. Gdy zostal sam, usiadl przy biurku i otworzyl cienka koperte. KURIER PRZYBEDZIE DO HOTELU W CZWARTEK W POLUDNIE TWOJEGO CZASU - BLAKENSHIP. Jutro przed dwunasta bedzie mial kompletne dossier Lisy Chelgrin, ktore bylo zamkniete przez dziesiec lat, lub nawet dluzej, ale ktore teraz ponownie ujrzy swiatlo dzienne. Oprocz setek raportow sporzadzonych przez agentow terenowych i przesluchan starannie przetlumaczonych na angielski, teczka zawierala kilka swietnych fotografii Lisy, zrobionych zaledwie pare dni przed jej zniknieciem. Moze ich widok wyrwie Joanne z tego stanu dziwacznej obojetnosci.Alex myslal o jej zachowaniu, gdy wysiadala z taksowki, i zastanawial sie, dlaczego tak nagle zaczela traktowac go chlodno. Mogla byc Lisa Chelgrin. Jesli nia byla, to zdawala sie nie wiedziec o tym. A jednak zachowywala sie jak ktos, kto cos ukrywa - grozne tajemnice i ponura przeszlosc. Moze cierpiala na amnezje - uraz glowy, czy ciezkie przezycia... Ale przeciez amnezja nie mogla wyjasnic zagadki podwojnej tozsamosci... Spojrzal na swoj elektroniczny zegarek - czwarta trzydziesci. O wpol do siodmej zamierzal pojsc na wieczorny spacer po gwarnej dzielnicy Gion i dotrzec do Ksiezycowego Blasku, gdzie zje kolacje i wypije drinka... a takze przeprowadzi te jakze wazna rozmowe z Joanna. Mial teraz czas na chwile leniwej, goracej kapieli w wannie i butelke zimnego piwa. Poszedl do waskiej spizarki apartamentu, wyjal z malej, powarkujacej lodowki ochlodzona butelke piwa Ashasi, i byl juz w polowie drogi do sypialni, gdy nagle sie zatrzymal - cos bylo nie tak. Rozejrzal sie wokol spiety i zaskoczony. Podczas jego nieobecnosci pokojowka uporzadkowala stos ksiazek, magazynow i gazet, ktore lezaly na komodzie i poscielila lozko. Zaslony byly odsuniete. Co jeszcze? Nie mogl dostrzec niczego nadzwyczajnego ani zlowrogiego. Ale cos bylo nie tak. Ostrzezenie, ktore mozna by nazwac intuicja...? Odzywalo sie w nim jak echo. Doswiadczal tego juz wczesniej, i zazwyczaj nie mylil sie. Alex postawil piwo na polce i ostroznie zblizyl sie do lazienki. Oparl lewa reke o ciezkie, wahadlowe drzwi, nasluchiwal, nic nie uslyszal, zawahal sie, nastepnie pchnal drzwi i szybko wszedl do srodka. Lagodne, popoludniowe slonce saczylo sie przez matowe okienko, umieszczone wysoko w scianie; lazienka promieniowala miekkim, zlotym swiatlem. Byl sam. Tym razem jego szosty zmysl zawiodl go. Falszywy alarm. Czul sie troche glupio. Byl zbyt podniecony. I nic dziwnego. Choc lunch z Joanna byl naprawde udany, dalsze wydarzenia zburzyly jego spokoj i dobry nastroj: jej szalona ucieczka przed Koreanczykiem w zamku Nijo; opis jej powracajacego koszmaru sennego, coraz glebsze przekonanie, ze znikniecie Lisy Jean Chelgrin bylo wydarzeniem o donioslych skutkach, nieskonczenie zlozonym i tajemniczym, ktorego znaczenie jest o wiele glebsze, niz to, co w owym czasie odkryl czy nawet przypuszczal. Mial prawo miec stargane nerwy. Alex zdjal koszule i wlozyl ja do kosza na bielizne. Przyniosl sobie z drugiego pokoju magazyn i butelke piwa, i postawil na malym przenosnym stoliczku, ktory dosunal do wanny. Pochylil sie nad nia, odkrecil wode i wyregulowal temperature. Wrocil do sypialni i podszedl do obszernej garderoby, zeby wybrac garnitur na wieczor. Drzwi byly uchylone. Gdy otworzyl je na osciez, z ciemnego wnetrza wyskoczyl na niego jakis mezczyzna. Dorobo: wlamywacz. Byl niski. Krepy. Muskularny. Japonczyk. I bardzo szybki. Zamachnal sie na Alexa drucianymi wieszakami i uderzyl go w twarz. Mogl go oslepic. Alex krzyknal. Lecz wieszaki nie pozbawily go wzroku, przeciely niemal policzek i rozsypaly sie po podlodze, wydajac dysonansowy dzwiek. Liczac na zaskoczenie i oszolomienie Alexa, obcy probowal przemknac obok niego, kierujac sie w strone drzwi sypialni. Alex chwycil go za poly kurtki i zakrecil nim. Upadli na brzeg lozka, a potem na podloge - Alex przygnieciony przez wlamywacza. Pierwszy cios w zebra, drugi w to samo miejsce, trzeci w podbrodek. Nie mogl uzyc swych piesci ze wzgledu na pozycje, w jakiej sie znajdowal, ale w koncu udalo mu sie zepchnac z siebie napastnika. Ten potoczyl sie w strone malej komodki i przewroci) ja. Klnac bezustannie po japonsku, wstal z wysilkiem z podlogi. Ogluszony tylko na chwile, wciaz lezac, Alex zlapal Japonczyka za kostke. Napastnik wierzgnal noga i zdolal trafic Alexa prosto w lokiec. Alex zawyl. Ostry bol poplynal z lokcia do nadgarstka i ramienia, napelniajac jego oczy gryzacymi lzami. Gdy znalazl sie w salonie i zobaczyl, ze nie zdola zatrzymac obcego, pochwycil ogromna waze stojaca na ozdobnym postumencie i cisnal w niego ze zloscia i precyzja. Szklo roztrzaskalo sie o potylice dorobo, ten zachwial sie i upadl na kolana. Alex wyminal go blyskawicznie, chcac zablokowac jedyna droge ucieczki. Obydwaj dyszeli jak biegacze dlugodystansowi. Potrzasajac glowa i strzepujac z szerokich ramion kawalki szkla dorobo podniosl sie. Spojrzal z wsciekloscia na Alexa i nakazal mu gestem, by odsunal sie od drzwi. -Nie probuj zgrywac bohatera - powiedzial po angielsku, z silnym, obcym akcentem. -Co tu robisz? - spytal Alex. -Zejdz mi z drogi. -Co tu robisz? Dorobo? Nie. Nie. Chyba jestes czyms wiecej niz tylko malym wlamywaczem. Obcy milczal. -Chodzi o sprawe Lisy Chelgrin, co? -Odsun sie! -Kto jest twoim szefem? Nieznajomy zacisnal swe masywne dlonie w potezne piesci i zrobil ostrzegawczy krok do przodu. Alex nie ustapil. Dorobo wyciagnal z kieszeni kurtki noz sprezynowy z kosciana rekojescia. Dotknal przycisku; szybciej niz w mgnieniu oka wysunelo sie siedmiocalowe ostrze. -Zjedz mi z drogi. Alex oblizal wargi. Mial suche usta. Rozwazajac mozliwosci dzialania, z ktorych zadna nie wydawala sie dobra, podzielil swa uwage pomiedzy male, twarde oczy mezczyzny i ostrze noza. Wyczuwajac strach przeciwnika i jego bliska porazke, nieznajomy zamachal nozem i zasmial sie cicho. -Nie - powiedzial Alex. - Nie poddaje sie tak latwo. Na pierwszy rzut oka obcy nie wygladal groznie. Jednak pod maskujaca warstwa tluszczu, mozna bylo dojrzec zelazna sile - przypominal zapasnika sumo w pierwszych dniach treningu. Wymachujac nozem powiedzial: -Zejdz z drogi. -Pieprz sie. Nieznajomy zaatakowal go szybciej niz Alex mogl przewidziec, z gietkoscia tancerza, pomimo swej krepej budowy ciala. Alex chwycil gruby nadgarstek dloni, w ktorej tkwil noz; lecz dorobo, z zadziwiajaca wprawa scenicznego magika, przerzucil bron z jednej reki do drugiej i uderzyl. Zimne ostrze przesunelo sie gladko i lekko po wewnetrznej stronie lewej reki Alexa, ktora wciaz pulsowala bolem. Mezczyzna wycofal sie rownie szybko, jak zaatakowal. -To tylko drasniecie, panie Hunter. Noz przejechal po skorze; pozostawil dwie rany, jedna dluga na trzy cale, druga troche wieksza. Alex gapil sie na nie, jakby otwarly sie same, niczym cudowne stygmaty. Krew ciekla obficie z plytkich szram, splywala na dlon i kapala z palcow, ale nie tryskala; nie zostala uszkodzona zadna wieksza arteria czy zyla; krwotok mozna bylo zatamowac. Alexa przerazila szybkosc dzialania napastnika; wszystko wydarzylo sie tak nagle, ze nie zdazyl nawet poczuc zadnego bolu. -Nie trzeba bedzie zakladac szwow - powiedzial nieznajomy - ale jesli zmusi mnie pan, bym uderzyl jeszcze raz... to moze sie zdarzyc, ze nie bede juz musial obiecywac nastepnego. -Nie bedzie nastepnego razu - powiedzial Alex. Bylo mu trudno zaakceptowac porazke, ale nie byl glupcem. - Jest pan za dobry. Napastnik usmiechnal sie jak Budda. -Prosze przejsc przez pokoj i usiasc na kanapie. Alex wykonal polecenie, trzymajac sie ostroznie za krwawiace ramie. Probowal goraczkowo wymyslec jakas wspaniala sztuczke, ktora zmienilaby porazke w zwyciestwo. Ale wygladalo na to, ze nic nie da sie zrobic. Wlamywacz zaczekal w foyer, az Alex usiadzie, nastepnie wyszedl, zatrzaskujac za soba drzwi. Gdy Alex pozostal sam, natychmiast zerwal sie z kanapy i pobiegl do telefonu, stojacego na biurku. Wykrecil numer ochrony hotelowej. Zmienil jednak zdanie i odlozyl sluchawke. Poszedl do lazienki i zakrecil krany w chwili, gdy woda juz prawie przelewala sie na podloge. Wyciagnal zatyczke. Ten dran nie byl zwyklym wlamywaczem. Pracowal dla kogos. Dla kogos, kto bardzo sie martwil tym, ze Alex probuje odkryc prawde o Joannie. A jeszcze bardziej tym, ze znalazl zwiazek miedzy Lisa i Joanna. Rany zadane nozem zaczely palic i rwac. Objal sie mocniej, starajac sie poprzez bezposredni ucisk na rane powstrzymac lub opoznic krwawienie. Caly przod jego podkoszulka byl szkarlatny. Usiadl na brzegu wanny. Pot splywal w kaciki oczu, zmuszajac go do mrugania. Wytarl twarz recznikiem. Chcialo mu sie pic. Chwycil butelke Ashasi i pochlonal jedna trzecia zawartosci. Wiec kto jest jego szefem? Musi miec cholernie dobre powiazania, i to miedzynarodowe. Moze ma nawet swojego czlowieka w siedzibie firmy w Chicago. W jaki sposob udalo mu sie naslac kogos na mnie tak szybko, zaraz po rozmowie z Blakenshipem? Wanna byla w polowie pusta. Odkrecil zimna wode. Oczywiscie, bylo bardziej prawdopodobne, ze rozmowy telefoniczne sa podsluchiwane. I wyglada na to, ze jest sledzony od przyjazdu do Kioto. Poruszyl ostroznie ramieniem i odsunal je od klatki piersiowej. Choc rany wciaz krwawily, nie sadzil, by wymagaly pomocy lekarza. Nie mial ochoty wyjasniac komukolwiek przyczyny zranienia - z wyjatkiem Joanny. Uczucie pieczenia nasilalo sie i stawalo sie nie do zniesienia. Zanurzyl dlon w strumieniu wody, tryskajacej z kranu. Ulga byla natychmiastowa. Siedzial tak przez minute, moze dwie - rozmyslajac. Gdy po raz pierwszy ujrzal Joanne Rand w Ksiezycowym Blasku, i gdy po raz pierwszy powzial podejrzenie, ze jest Lisa Chelgrin, sadzil, ze to ona sama sfingowala na Jamajce wlasne porwanie dwanascie lat temu. Nie mial pojecia, dlaczego to zrobila; lecz lata praktyki nauczyly go, ze ludzie czesto z blizej nie znanych przyczyn - moze szukajac nowych doznan? - zachowuja sie dziwacznie i niezrozumiale. Traca rozsadek. Pragna czegos nowego, i wcale nie dbaja o to, jaka bedzie ta zmiana - na lepsze czy gorsze. Wystarczylo mu kilka minut rozmowy z Joanna, by stwierdzic, ze nie nalezy do takich ludzi; bylo wprost smieszne przypuszczac, ze zaplanowala wlasne porwanie i zmylila najlepszych agentow Alexa, zwlaszcza ze dziesiec lat temu byla niedoswiadczona dziewczyna z college'u. Bral pod uwage rowniez amnezje, ale to wyjasnienie bylo jeszcze mniej zadowalajace. Jako osoba z luka w pamieci mogla kompletnie zapomniec spora czesc swego zycia; ale nie moglaby stworzyc i uwierzyc w absolutnie falszywe wspomnienia. A Joanna wlasnie tak postepowala. W porzadku. Wiec Joanna nikogo swiadomie nie oszukuje. Nie cierpi tez na amnezje, przynajmniej nie w klasycznym znaczeniu. To co pozostaje? Wyciagnal ramie spod strumienia zimnej wody. Krwotok sie zmniejszyl. Owinal reke wilgotnym recznikiem. Po jakims czasie krew przesiaknie przez material; ale ten prowizoryczny opatrunek chwilowo calkowicie wystarczal. Poszedl do salonu i zadzwonil do pomieszczenia sluzby hotelowej. Poprosil o spirytus, butelke jodyny, paczke wacikow gazowych, bandaz i rolke plastra. -Jesli poslaniec sie pospieszy, dostanie bardzo wysoki napiwek - powiedzial. -Jesli wydarzyl sie wypadek, to mamy lekarza, ktory... - uslyszal. -To nic powaznego. Nie potrzebuje lekarza, dziekuje. Prosze mi tylko dostarczyc to, o co prosilem. Czekajac na materialy opatrunkowe i srodki dezynfekujace, Alex doprowadzil sie do porzadku. Poszedl do lazienki i zdjal z siebie zakrwawiony podkoszulek. Wytarl energicznie klatke piersiowa i uczesal sie. Choc rany wciaz palily, najgorsze klucie przerodzilo sie w pulsujacy, lecz juz znosny bol. Ramie sztywnialo, jakby przechodzilo metamorfoze meduzy: cialo zamienione w kamien. Po powrocie do salonu Alex pozbieral najwieksze kawalki rozbitej wazy i wyrzucil do kosza. Wzial krzeslo, stojace przy drzwiach i odstawil na miejsce. Przez warstwy recznika, w ktory zawinal ramie, zaczela przesiakac krew. Gdy usiadl przy biurku, zeby poczekac na sluzbe, pokoj zdawal sie powoli krazyc wokol niego. No coz, gdyby wykluczyc oszustwo i amnezje to pozostaje tylko jedno. Pranie mozgu. Szalony pomysl. Ludzie, ktorzy porwali Lise Jean Chelgrin zastosowali wobec niej nowoczesne techniki prania mozgu. Wyszorowali jej mozg do czysta. Nie pozostala na nim nawet plamka. Nie byl pewien, czy jest to mozliwe; ale wydawalo mu sie prawdopodobne. Wspolczesne techniki byly przeciez lepsze niz te, ktore stosowano w Wietnamie... W ciagu minionych dziesieciu lat dokonano zadziwiajacych postepow w psychofarmakologii, biochemii, neurochirurgii, psychologii. W dziedzinach, ktore bezposrednio i posrednio przyczynialy sie do moze niemoralnego, ale wciaz pozadanego rozwoju tej galezi nauki, ktorej celem byla kontrola mozgu. Mial nadzieje, ze Lise spotkalo cos mniej drastycznego. Gdyby zupelna likwidacja jej pamieci okazala sie niemozliwa, wowczas porywacze musieliby stlumic jej wspomnienia. Wtedy jednak Lisa - jako osoba - wciaz musialaby istniec, choc ukryta pod zewnetrzna powloka Joanny Rand. Wowczas mialby szanse dotarcia do prawdziwej Lisy Chelgrin. Tak czy owak porywacze dali jej falszywe wspomnienia. Wyposazyli ja w falszywe dokumenty, a nastepnie wyslali do Japonii ze znaczna suma pieniedzy, ktora przypuszczalnie pochodzila ze sprzedazy majatku jej rzekomego ojca. -Ale dlaczego? - Alex skierowal pytanie do pustego pokoju. Wstal i zaczal nerwowo chodzic tam i z powrotem, czujac z kazdym krokiem, ze nogi uginaja sie pod nim. Dlaczego jej to zrobiono i dlaczego wciaz jest to dla kogos takie wazne? Nie mial pojecia jaka jest stawka w tej grze. Dlaczego Joanna jeszcze zyje? Jak dlugo pozwola jej zyc? I jak dlugo pozwola zyc jemu? Nie znal odpowiedzi na te pytania, ale wiedzial, ze w koncu je pozna. Wtargnieto do jego pokoju; zraniono nozem. Ale upokorzenie i bol to nie bylo wszystko, za co zamierzal im zaplacic. 14 Ostatnie swiatlo dnia przygasalo stopniowo na zachod od Kioto, niczym rzad zamierajacych, rozzarzonych wegli. Miasto pograzalo sie w mroku pod granitowym niebem.Ulice Gion byly zatloczone. W barach, klubach, restauracjach i lokalach z gejszami zaczela sie juz kolejna noc, w ktora ludzie zwykli uciekac przed rzeczywistoscia. Zmierzajac w strone Ksiezycowego Blasku, ubrany w nieskazitelny stalowoszary garnitur, kamizelke, bladoszara koszule i zielony krawat, z szarym plaszczem zarzuconym na ramiona, Alex spacerowal niespiesznie. Probowal sie zorientowac, czy przeciwnik go nie sledzi. Trudno mu bylo w tym gwarnym tlumie, ktory plynal pospiesznie w obie strony po swiezo wymytym chodniku, dostrzec kogos, kto moglby isc za nim. Ilekroc skrecal za rog albo zatrzymywal sie przed przejsciem dla pieszych, zerkal za siebie, jakby chcial jeszcze spojrzec na jakis charakterystyczny obiekt Gion; przygladal sie takze dyskretnie ludziom za plecami. W koncu nabral podejrzen co do trzech samotnie spacerujacych mezczyzn. Szli za nim i w pewnej chwili zorientowal sie, ze go obserwuja. Pierwszy byl grubym mezczyzna o gleboko osadzonych oczach, poteznych szczekach i rzadkiej, koziej brodce. Jednakze, ze wzgledu na swoj wyglad, byl najmniej podejrzany z calej trojki; rzucal sie bowiem w oczy, a ludzie wyznaczani do tego typu zadan musieli byc przecietni i niepozorni. Drugi - szczuply, po czterdziestce o waskiej twarzy i ostro sterczacych kosciach policzkowych. Trzeci mlody czlowiek, liczacy nie wiecej niz dwadziescia piec lat, ubrany w dzinsy i zolta nylonowa kurtke; idac, palil nerwowo papierosa. Alex nie dotarl jeszcze do Ksiezycowego Blasku, a wciaz nie mogl sie zdecydowac, ktory z nich go sledzi. Skrupulatnie notowal w pamieci kazdy szczegol ich twarzy, by moc sobie przypomniec we wlasciwym czasie. Przy wejsciu do klubu ustawiono stojak z tablica przeznaczona na plakaty. Znajdowalo sie na niej starannie wypisane czerwono-czarnymi literami ogloszenie, wyzej po japonsku, pod spodem po angielsku. Z POWODU CHOROBY JOANNA RAND NIE WYSTAPI DZIS WIECZOREM ORKIESTRA KSIEZYCOWEGO BLASKU BEDZIE PRZYGRYWALA DO TANCA Alex zostawil plaszcz w szatni i wszedl do srodka na drinka. Restauracja miala niezle obroty, ale przy barze bylo tylko szesciu klientow. Usiadl samotnie przy wygietym koncu kontuaru i zamowil Old Suntory. Gdy barman przyniosl whisky, Alex powiedzial:-Mam nadzieje, ze choroba panny Rand nie jest powazna. -Niezbyt - powiedzial barman po angielsku, z silnym akcentem - tylko chore gardlo. -Czy moglby pan zadzwonic na gore i powiedziec jej, ze jest tu Alex Hunter? -Zbyt chora, zeby widziec kogokolwiek - odrzekl mezczyzna, kiwajac glowa i usmiechajac sie do siebie. -Jestem jej przyjacielem. -O wiele za chora. -Zechce mnie widziec. -Chore gardlo. -Jestem umowiony. -Bardzo mi przykro. Dialog trwal jeszcze chwile, az wreszcie barman dal za wygrana, podszedl do kasy i podniosl sluchawke telefonu. Rozmawiajac z Joanna, zerkal ukradkiem na Alexa. Odlozyl sluchawke i zblizyl sie do Alexa. -Przykro mi. Ona mowic nie moze pana widziec. -Pan sie musi mylic. -Nie. -Niech pan zadzwoni jeszcze raz. Barman byl najwyrazniej zaklopotany. -Ona mowic, ze nie znac zadnego Alexa Huntera. -Alez zna! Barman nie odpowiedzial. -Zjadlem dzis lunch z Joanna. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -To bylo zaledwie po poludniu! Bolesny usmiech. -Tak bardzo przykro. Z drugiego konca baru zawolal jakis gosc, proszac o cos, i barman, z wyrazna ulga oddalil sie w jego kierunku. Alex wpatrywal sie w swoje odbicie w niebieskawym lustrze nad barem. Potem powiedzial: -Co tu sie u diabla wyprawia? 15 Kiedy poprosil o spotkanie z Mariko Inamura, barman byl jeszcze bardziej niechetny. W koncu jednak ustapil i poprosil Mariko.Ukazala sie pare minut pozniej w drzwiach z napisem PRYWATNE. Byla mniej wiecej w wieku Joanny. Alex zauwazyl od razu, ze jest bardzo ladna. Jej geste, czarne wlosy podtrzymywaly szpilki z kosci sloniowej. Wstal i uklonil sie. Odklonila sie. Przedstawili sie sobie. Usiadla obok niego na stolku barowym. -Slyszalem o pani mnostwo dobrych rzeczy, Mariko-san - powiedzial. -Moglabym sie panu zrewanzowac tym samym komplementem, panie Hunter. - Jej angielski byl bezbledny. Nie sprawialo jej zadnego problemu wymawianie gloski "l" - najtrudniejszej dla Japonczykow, bo nie majacej odpowiednika w ich rodzinnym jezyku. -Jak sie czuje Joanna? -Boli ja gardlo. Napil sie swojej whiskey. -Prosze mi wybaczyc, jesli zaczne sie zachowywac w sposob typowy dla Amerykanina, nie chce wydac sie pani zbyt szczery i prostacki, ale zastanawiam sie, czy to prawda - ta historia z gardlem. Mariko milczala. Patrzyla na swoje dlonie. -Joanna podobno powiedziala, ze nie zna zadnego Alexa Huntera - ciagnal Alex. -Nie rozumiem - westchnela Mariko. - Tyle o panu mowila. Zachowywala sie jak mloda dziewczyna. Mialam nadzieje, ze tym razem wszystko bedzie wygladalo inaczej. -Co sie z nia dzieje? Mariko odwrocila wzrok i w milczeniu wpatrywala sie w wypolerowany kontuar. Japonczycy sa bardzo uprzejmi i taktowni, maja gleboko zakorzeniony system zachowan towarzyskich i bardzo sztywny zespol norm, rzadzacych stosunkami miedzyludzkimi. Mariko nie chciala mowic o swej przyjaciolce, poniewaz - jak uwazala - rozmowa na jej temat bylaby naruszeniem owych norm. -Wiem juz o tym snie, ktory nawiedza ja kazdej nocy - nie ustepowal Alex. -Joanna nigdy o nim nikomu nie wspominala, z wyjatkiem mnie. - Mariko byla zdumiona. -I mnie. Spojrzala na Alexa, a w jej ciemnych oczach bylo wiecej ciepla niz jeszcze przed minuta. By zyskac na czasie, skinela na barmana i zamowila whiskey z lodem. Alex wyczul, ze Mariko jest konserwatywna japonska dziewczyna, wychowana wedle staromodnego kodeksu norm. Gdy podano jej drinka, zaczela powoli saczyc napoj, nastepnie potrzasnela szklanka i wreszcie powiedziala: -Jesli Joanna mowila panu o swym snie, to musiala tez mowic i o sobie, i to wiecej niz komukolwiek innemu. -Jest taka skryta? -Niezupelnie. -Skromna? -To tez, ale to tylko czesc prawdy. Ona sie boi... mowic o sobie za duzo. -Boi sie? Co pani ma na mysli? -Nie potrafie tego wyjasnic... Czekal, swiadomy tego, ze skapitulowala. Potrzebowala czasu, by podjac decyzje. Po kolejnym lyku whiskey, Mariko powiedziala: -To, co Joanna zrobila dzis wieczor... to cale udawanie, ze pana nie zna... nie po raz pierwszy tak sie zachowuje. -To do niej nie pasuje. -Za kazdym razem, gdy tak sie dzieje, jestem zaszokowana. To niezgodne z jej charakterem. To najmilsza osoba, jaka mogl pan kiedykolwiek spotkac. A jednak, ilekroc zbliza sie do jakiegos mezczyzny, ilekroc zakochuje sie w nim - albo on w niej - Joanna niszczy ten romans. I nigdy nie robi tego delikatnie. Staje sie nagle zimna, podla kobieta. -Nie rozumiem, dlaczego to wszystko ma dotyczyc takze mnie. Mielismy tylko jedna randke, niewinny lunch... -Zakochala sie w panu szybciej i, jak sadze, znacznie mocniej, niz w jakimkolwiek innym mezczyznie - odpowiedziala powaznie. -Nie. Pani sie myli. -Na krotko przed pana pojawieniem sie, Joanna byla strasznie przygnebiona, niemal bliska samobojstwa. -Nie... -O to wlasnie chodzi. Od razu zrobil pan na niej ogromne wrazenie. Zawsze po zerwaniu kolejnego romansu, jest przez kilka tygodni czy nawet miesiecy bardzo przygnebiona, ale ostatnio bylo jeszcze gorzej. Pan odmienil ja w ciagu jednego wieczoru. -Jesli naprawde tak bardzo nie chce byc sama, to dlaczego wciaz niszczy te zwiazki? -Nigdy tego nie chce. Wydaje sie, ze jest do tego zmuszana. -Czy probowala jakiejs terapii? Mariko zmarszczyla brwi. -Moj wuj jest doskonalym psychiatra. Namawialam ja, by poszla do niego, powiedziala mu o tym dziwnym snie... ale odmowila. Martwie sie o nia, wciaz o niej mysle. Jej depresja jest zarazliwa. Gdyby mnie nie potrzebowala, i gdyby nie zalezalo mi na niej jak na wlasnej siostrze, odeszlabym juz dawno temu. Chce dzielic zycie z przyjaciolmi, z partnerem. Ale wszystkich odpycha od siebie - nawet mnie... Przez ostatnich kilka miesiecy bylo gorzej niz zwykle. Prawde mowiac bylo tak zle, ze niemal podjelam decyzje o odejsciu - bez wzgledu na to, co sie wydarzy - i wtedy zjawil sie pan. Pomyslalam, ze tym razem jej sie uda. Ze przezwyciezy strach, ze zbuduje cos trwalego. Alex poruszyl sie niespokojnie na swoim stolku. -Mariko-san, czuje sie zaklopotany - dostrzega pani w tym zwiazku wiecej niz naprawde w nim jest. Ale ona mnie nie kocha. Milosc nie nadchodzi tak szybko. -Nie wierzy pan w milosc od pierwszego wejrzenia? -To wymysl poezji. -A ja mysle, ze cos takiego moze sie wydarzyc. -Zycze powodzenia. Nie sadze, bym w ogole wierzyl w milosc, nie mowiac juz o milosci od pierwszego wejrzenia. Patrzyla na niego ze zdumieniem. -Jesli nie wierzy pan w milosc - to jak pan nazywa to, co dzieje sie, gdy kobieta i mezczyzna... -Nazywam to pozadaniem... -To nie wszystko. -...i zadurzeniem, wzajemnym uzaleznieniem, a czasem nawet chwilowa niepoczytalnoscia. -Czy tylko to pan odczuwa? Nie wierze. -To prawda. - Wzruszyl ramionami. -Milosc jest jedyna rzecza na tym swiecie, na ktorej mozemy polegac. Zaprzeczac jej istnieniu... -Milosc jest ostatnia rzecza, w ktorej mozemy pokladac ufnosc. Ludzie mowia, ze sa zakochani, ale to nie trwa wiecznie. Jedynymi pewnikami sa smierc i podatki. -Niektorzy ludzie nie pracuja i co za tym idzie, nie placa podatkow. I jest wielu madrych ludzi, ktorzy wierza w zycie wieczne. Otworzyl usta, zeby zaoponowac, ale tylko sie usmiechnal. -Mam wrazenie, ze jest pani urodzona dyskutantka. Lepiej zamilkne, dopoki jeszcze nie uzyskala pani nade mna calkowitej przewagi. -A co z Joanna? - spytala. - Czy w ogole zalezy panu na niej? -No coz, oczywiscie, ze zalezy. -Ale nie wierzy pan w milosc. -Lubie Joanne. Ale jesli chodzi o milosc... Mariko machnela reka przerywajac mu. -Chwileczke. Przepraszam. Nie musi odkrywac sie pan przede mna az tak bardzo. Prosze mi wybaczyc. -Gdybym nie chcial z pania rozmawiac, nie wyciagnelaby pani ze mnie nawet slowa - powiedzial Alex. -Chcialam tylko, by pan wiedzial, ze bez wzgledu na panskie uczucia wobec niej, Joanna jest panem zafascynowana. Moze to milosc. Dlatego tak szorstko odtracila pana dzis wieczorem. - Dopila drinka i wstala. -Chwileczke - powiedzial Alex - musze ja widziec. -Dlaczego? -Bo... musze. -Pozadanie, jak sadze... -Moze. -Oczywiscie nie milosc. Nic nie odpowiedzial. -Pan przeciez nie wierzy w milosc. Skinal glowa. Mariko usmiechnela sie. Nie chcial mowic o Lisie Chelgrin, wiec pozwolil, by Mariko myslala sobie, co jej sie tylko podoba. -To wazne - Mariko-san. -Prosze przyjsc jutro wieczorem. Joanna nie moze nie pracowac wiecznie. -Nie moze pani isc po prostu na gore i przekonac ja, by zobaczyla sie ze mna? -To nic nie da. Jej depresja osiaga apogeum tuz po zerwaniu. Kiedy jest w takim nastroju, nie chce rozmawiac ani ze mna, ani z kimkolwiek innym. -Przyjde jutro. -Bedzie dla pana okropna. -Oczaruje ja. - Usmiechnal sie slabo. -Inni sie zalamywali. -Ale nie ja. Mariko polozyla mu dlon na ramieniu. -Niech pan bedzie uparty - powiedziala. - Niech pan podaza za nia, Alex-san. Potrzebuje jej pan w takim samym stopniu, jak ona pana. Mariko oddalila sie i zniknela w drzwiach z napisem PRYWATNE. Alex przez chwile wpatrywal sie w swoje odbicie w niebieskim lustrze. Orkiestra Ksiezycowego Blasku przygrywala do tanca. Melodie Glenna Millera - zaginionego w tajemniczej katastrofie samolotowej podczas drugiej wojny swiatowej. Nigdy nie odnaleziono szczatkow. Ludzie czasem znikaja. A zycie plynie dalej. 16 Byl zdziwiony swoja reakcja na zachowanie Joanny. Z trudem sie opanowywal i tak naprawde byl spokojny tylko na zewnetrz. W glebi duszy plonal. Ogarnelo go calkiem irracjonalne pragnienie, by cisnac szklanka whiskey w niebieskie, barowe lustro.Powstrzymal sie, ale tylko dlatego, ze wiedzial, iz w ten sposob potwierdzilby tylko wrazenie, jakie ta kobieta na nim zrobila. Sadzil, ze zawsze bedzie wolny od takich problemow. Teraz byl zaniepokojony swoja reakcja i nie chcial, az do tej chwili, powaznie sie nad nia zastanowic. Zjadl w Ksiezycowym Blasku lekka kolacje i wyszedl, zanim orkiestra zakonczyla pierwsza czesc muzycznego wieczoru. Dzwieczna, pelna werwy melodia "Sznur perel" towarzyszyla mu, gdy wychodzil na ulice. Slonce opuscilo Kioto. Miasto zaplonelo zimnym elektrycznym swiatlem. Wraz z nadejsciem ciemnosci spadla temperatura ponizej zera. Grube platki sniegu krazyly leniwie w strugach swiatla plynacych z okien, otwartych drzwi, neonow i przejezdzajacych samochodow i ginely w zetknieciu z chodnikiem, gdzie od powierzchni lodowatej wody odbijal sie blask latarn. Alex zarzucil plaszcz na ramiona. W ten sposob bedzie mu latwiej, w razie potrzeby, pozbyc sie krepujacego ruchy ubrania. Stal przez chwile przed lokalem, rozgladajac sie wokol, jakby zastanawial sie, dokad pojsc, gdy dostrzegl jednego z mezczyzn, tych ktorzy zdawali sie sledzic go wczesniej. Wychudzony Japonczyk w srednim wieku, o waskiej twarzy i wystajacych kosciach policzkowych, czekal w odleglosci zaledwie trzydziestu jardow, stojac przed obramowanym neonami wejsciem do nocnego klubu o nazwie Lagodny Smok. Alex zauwazyl podniesiony kolnierz plaszcza i przygarbione ramiona. Choc staral sie wtopic w tlum poszukiwaczy rozrywek, wygladal jakos inaczej. Udajac, ze nie zauwazyl niczego podejrzanego, Alex zastanawial sie, ktory wariant dzialania wybrac. Mogl zdecydowac sie na spokojny spacer do hotelu, powrot do apartamentu i spedzenie reszty nocy w lozku - wciaz kipiacy energia, dreczony niepokojem i niewiele madrzejszy, jesli chodzi o ludzi, ktorzy kryli sie za uprowadzeniem Lisy Chelgrin. Albo mogl sie zabawic, wciagnac obcego w zwodnicza gonitwe, a potem nagle zamienic role. Gwizdzac wesolo, Alex zaglebil sie w dzielnice Gion. Po pieciu minutach - udalo mu sie dwukrotnie zmienic ulice - zerknal za siebie i zobaczyl, ze tamten podaza za nim, trzymajac sie dyskretnie z tylu. Pomimo nasilajacej sie sniezycy, ulice byly rojne i gwarne. Czasem nocne zycie Kioto wydawalo sie zbyt szalone jak na Japonie - moze dlatego, ze trwalo krocej niz w Tokio czy w wiekszosci zachodnich miast. Nocne kluby otwierano poznym popoludniem i zamykano zazwyczaj przed jedenasta trzydziesci; dwa miliony obywateli Kioto mialo prowincjonalny zwyczaj kladzenia sie do lozka przed polnoca. Wedlug tego schematu, minela juz polowa nocy; ludzie pedzili w poszukiwaniu szczescia. Alexa fascynowalo Gion. Skomplikowany labirynt ulic, alejek, wijacych sie pasazy i zadaszonych deptakow, z mnostwem nocnych klubow, barow, warsztatow rzemieslniczych, hoteli z pokojami na godziny, cichymi knajpkami, restauracjami, lazniami publicznymi, swiatyniami, kinami, kaplicami, barami, lokalami, w ktorych czekaly gejsze. Wieksze ulice byly gwarne, ozywione i jaskrawe; plonely neonami w kolorach teczy, ktorych blask odbijal sie i zalamywal w szkle, lsniacej stali i plastiku. Tutaj, bezkrytyczne przejecie najgorszych elementow zachodniego stylu dowodzilo, ze nie wszyscy Japonczycy cechuja sie wyrafinowanym smakiem i wrazliwoscia estetyczna. Jednakze w wielu alejkach i na brukowanych uliczkach kwitlo bardziej sympatyczne Gion. Zaledwie krok od glownych arterii przetrwaly wysepki tradycyjnej architektury - domy, w ktorych wciaz mieszkano, a takze zabytkowe budynki, ktorych wnetrza przeksztalcono w drogie pijalnie wody, restauracje, bary i intymne kabarety. We wszystkich tych miejscach krolowala odwieczna satyna, wypolerowane przez czas drewno i gladkie kamienie, gdzieniegdzie ciezki braz albo zelazo. Alex przeszedl kilka bocznych ulic, goraczkowo obmyslajac jakis wybieg, okazje, by pobawic sie z nowym przesladowca w kotka i myszke. A on udawal teraz turyste - ogladal wystawy, trzymajac sie w pewnej odleglosci za Alexem i, co zabawne, idealnie powtarzajac jego kolejne wybiegi. Szukajac chwilowego schronienia przed wiatrem, Alex wszedl do baru i zamowil sake. Oczywiscie, mogl byc kims wiecej niz zwyklym zbirem. Jesli Joanna jest naprawde corka Chelgrina, to stawka moze byc wysoka. Byc moze chca go po prostu zabic. Wypil dwie filizanki. Gdy wyszedl z baru, jego cien czekal na niego dwadziescia jardow dalej. Bylo teraz na ulicy mniej ludzi niz wowczas, gdy wchodzil do baru, ale wciaz zbyt wielu, by obcy mogl ryzykowac morderstwo - jesli w ogole mial taki zamiar. Wiedzial, ze Japonczycy szanowali tradycje, stalosc, porzadek i prawo, i wielu probowaloby ujac czlowieka, ktory publicznie popelnil morderstwo. Alex wszedl do sklepu z alkoholami i kupil butelke Awamori, brandy produkowanego na Okinawie ze slodkich kartofli - trunku wybornego dla Japonczykow, ale palacego i cierpkiego jak na zachodnie przyzwyczajenia. Nie zwrocil na to uwagi - w koncu nie zamierzal wypic tej butelki. Gdy opuscil sklep, chudzielec stal przy wystawie z bizuteria, jakies piecdziesiat czy szescdziesiat stop na polnoc. Nie podniosl wzroku, lecz gdy Alex ruszyl na poludnie, on zrobil to samo. Alex skrecil na najblizszym skrzyzowaniu i wszedl w uliczke przeznaczona tylko dla pieszych. Piekno starych budynkow bylo tylko nieznacznie skazone przez swiatlo neonow; palilo sie ich mniej niz tuzin, a kazdy byl o wiele mniejszy niz monstrualne, migoczace neony w Gion. Platki sniegu wirowaly wokol starych kulistych lamp ulicznych. Alex minal swiatynie skapana w przycmionym zoltym swietle, gdzie wyznawcy cwiczyli stare tance religijne z Azji Centralnej w takt dzwonkow i dziwnej muzyki strunowej. Spacerowali tu ludzie, bylo ich znacznie mniej niz na ulicy, ktora wlasnie opuscil, ale za duzo, by ktokolwiek mogl zaryzykowac popelnienie zbrodni. Wlokac intruza za soba, Alex probowal zaglebiac sie w inne rozgalezienia labiryntu. Wyszedl z pasazy handlowych i znalazl sie w okolicy, ktora byla przynajmniej w polowie zamieszkala. Chudy byl teraz bardziej widoczny w rzednacym tlumie i trzymal sie w odleglosci ponad trzydziestu jardow. Alex dotarl w koncu do uliczki, po obu jej stronach staly pojedyncze domki i apartamenty. Byla pusta i cicha. Jedynym zrodlem swiatla byly tu lampy nad frontowymi drzwiami domow: przypominajace akordeon, papierowe lampiony zawieszone na przewodach elektrycznych. Lampiony kolysaly sie na wietrze, rzucajac makabryczne cienie, podskakujace demonicznie po mokrym bruku ulicy. Nastepna alejka byla tym, czego potrzebowal. Bylo to szerokie na szesc stop, wylozone cegla przejscie sluzbowe. Po obu stronach widnialy tyly domow. Pierwszy odcinek uliczki przed kolejna przecznica oswietlony byl trzema latarniami - dwie znajdowaly sie na jego koncach, jedna - w srodku. Przestrzen miedzy latarniami byla bardzo ciemna. W mroku mogl dostrzec smietniki i kilka rowerow przyczepionych lancuchami do zelaznego stojaka. Bylo pusto. Alex pobiegl w alejke i zdjal plaszcz. Przytrzymujac nakrycie prawym ramieniem, wciaz sciskajac w prawej rece butelke, ruszyl biegiem przed siebie. Jego buty slizgaly sie na mokrych ceglach, ale nie upadl, opuscil obszar swiatla i wbiegl w dluga plame cienia. Przebiegl pod srodkowa latarnia, a chrapliwy oddech dobywal sie z jego ust klebami pary, ponownie zanurzyl sie w ciemnosc, uderzajac zraniona reka o klatke piersiowa. Kiedy dotarl do migotliwego kregu swiatla, pod trzecia i ostatnia latarnia, zatrzymal sie, odwrocil i spojrzal za siebie. Chudego nie bylo jeszcze widac. Rzucil swoj plaszcz w sam srodek plamy swiatla. Ruszyl pospiesznie z powrotem, ale pokonal tylko dziesiec czy pietnascie stop, i znow znalazl sie poza zasiegiem swiatla, stajac sie jednym z bezksztaltnych cieni, ktore okalaly to waskie przejscie. Wciaz byl sam. Wszedl szybko za rzad pieciu ogromnych smietnikow i przykucnal. Przestrzen pomiedzy pierwszym smietnikiem a sciana pozwalala mu dostrzec zbieg uliczek, gdzie powinien pojawic sie za chwile wychudzony mezczyzna. Kroki. Odglos byl wyrazny, niosl sie w zimnym powietrzu. Alex probowal uciszyc swoj urywany oddech. Nieznajomy pojawil sie w przeciwleglym koncu uliczki i zatrzymal sie gwaltownie, zaskoczony zniknieciem ofiary. Pomimo napiecia i niepokoju, ktore upodabnialy go do naprezonej membrany bebna, Alex usmiechnal sie. Obcy stal nieruchomo i cicho przez niemal minute. No dalej, ty sukinsynu. Zmierzal powoli w strone Alexa. Czujac sie mniej pewnie, stapal teraz lekko jak kot. Nie zdradzal go zaden odglos. Alex przylozyl dlon do ust, tlumiac oddech. Napastnik byl coraz blizej. Zagladal za smietniki stojace po obu stronach uliczki. Byl pochylony i poruszal sie kocimi ruchami. Wlozyl prawa dlon do kieszeni plaszcza i nie wyjmowal jej. Ma tam bron? Przekroczyl pierwsza plame swiatla i wszedl w ciemnosc. Choc noc byla zimna, a Alex byl bez plaszcza, zaczal sie pocic. Tamten dotarl do srodkowej latarni. Badal metodycznie kazdy obiekt, czy tez cien, za ktorymi lub tez w ktorych mogl chowac sie czlowiek. Smieci w pojemniku, ktory stal obok Alexa, wydzielaly przyprawiajacy o mdlosci zapach zepsutej ryby i zjelczalego oleju. Czul ten odor od chwili, gdy ukryl sie za smietnikami; lecz z kazda mijajaca sekunda zapach zdawal sie nasilac. Byl coraz bardziej obrzydliwy. Alex czul niemal smak ryby, tak jak czul jej zapach. Z trudem powstrzymywal sie, by nie odchrzaknac i wypluc tej drazniacej substancji. Chudy wyszedl poza krag swiatla w polowie uliczki, gotow wkroczyc w kolejna plame cienia, gdy znow zatrzymal sie i stanal jak skamienialy. Pewnie zobaczyl plaszcz - myslal Alex. - Wie, ze mialem go na sobie. Jest pewien, ze go zauwazylem, ze sie boje i ze zaczalem uciekac, by umknac przed nim i ze plaszcz zsunal mi sie z ramion, ze wpadlem w panike i nie chcialem tracic czasu, by sie zatrzymac i podniesc go. Boze, prosze, niech on tak sobie pomysli. Obcy znow ruszyl - szybciej i mniej ostroznie. Szedl zdecydowanie w kierunku trzeciej latarni, w strone porzuconego plaszcza. Echo jego krokow odbijalo sie miedzy domami, ktore go otaczaly. Nie patrzyl juz na zadne smietniki. Alex wstrzymal oddech. Mezczyzna byl o dwadziescia stop dalej. Dziesiec stop. Piec. Gdy tylko przeszedl, tak blisko, ze mozna go bylo doslownie dotknac, Alex wyprostowal sie. Ale tamten nie dostrzegl go. Byl teraz odwrocony do Alexa plecami. Patrzyl na plaszcz. Alex wszedl z powrotem w uliczke i ruszyl za nim. Szedl szybko, coraz bardziej zmniejszajac dzielacy ich dystans, probujac zachowac cisze. Jesli robil jakikolwiek halas, to zagluszaly go kroki przeciwnika. Napastnik przystanal w srodku jasnego kregu, pochylil sie i podniosl plaszcz. Ruszyl przed siebie, ale wyczul niebezpieczenstwo i sie zatrzymal. Sapnal i zaczal sie odwracac. Alex uderzyl butelka Awamori z calej sily, jaka zdolal z siebie wykrzesac. Butelka roztrzaskala sie na skroni; polecialo szklo, a noc wypelnil specyficzny zapach brandy ze slodkich ziemniakow. Ranny zachwial sie, puscil plaszcz, zlapal sie jedna reka za glowe, druga wysunal w strone Alexa i runal, jakby jego cialo przeksztalcilo sie w olow za sprawa jakiejs przewrotnej alchemii. Alex odskoczyl do tylu. Nie chcial, by przeciwnik go dopadl i przewrocil na ziemie. Alex rozejrzal sie po ulicy. Spodziewal sie, ze z domow wyjrza ludzie, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Brzek tluczonej butelki i atonalny grzechot szkla rozsypujacego sie po ceglanej byl glosny. Stal z szyjka butelki w dloni, przygotowany do ucieczki, ale po chwili uswiadomil sobie, ze nikt go nie uslyszal. 17 Sniezyca zamienila sie w szkwal. Geste fale obfitych, bialych platkow wirowaly w waskiej alejce.Mezczyzna byl nieprzytomny, ale nie ciezko ranny. Serce bilo mu mocno, oddech mial plytki, ale regularny. W miejscu uderzenia widnial siniec, ale krew na twarzy zaczynala juz krzepnac. Alex przeszukal jego kieszenie. Znalazl monety, zwitek banknotow, pudelko zapalek, zielona plastikowa wykalaczke, paczke chusteczek higienicznych, pastylki odswiezajace oddech i grzebien. Nie znalazl portfela, karty kredytowej, prawa jazdy czy jakiegokolwiek dokumentu. Byla za to bron, oczywiscie - automatyczny pistolet japonskiej produkcji, kaliber dziewiec milimetrow, z wyrafinowanym tlumikiem. Bron znajdowala sie w prawej kieszeni plaszcza, ktora byla znacznie glebsza niz lewa, a to znaczylo, ze czesto z niej korzystal. Mial takze zapasowy magazynek. Alex oparl nieprzytomnego mezczyzne o mur - rece przy bokach, dlonie obrocone do gory, palce troche zwiniete, broda opuszczona na piersi. Alex podniosl zabrudzony plaszcz i probowal wciagnac go na siebie. Rana bolala, gdy wkladal reke do rekawa. Wlosy rannego zdazyla juz pokryc lodowa warstwa sniegu. Ta chusta utkana z platkow upodabniala go do zalosnego, choc beztroskiego pijaka, ktory probowal wzbudzic wesolosc, zakladajac na glowe ozdobna serwetke. Alex pochylil sie nad nim i delikatnie, raz po raz, uderzal go po twarzy. Po chwili nieprzytomny mezczyzna drgnal, otworzyl oczy. Zamrugal. Stopniowo powracala mu przytomnosc umyslu. Alex przylozyl pistolet do jego serca. Gdy sie upewnil, ze napastnik orientuje sie juz w sytuacji, powiedzial: -Mam kilka pytan. -Idz do diabla - odpowiedzial. -Dlaczego mnie sledziles? - Alex przeszedl na japonski. -Nie sledzilem. -Uwazasz mnie za glupca? -Tak. Alex dwukrotnie uderzyl go w brzuch lufa pistoletu. -W porzadku. Chcialem cie obrabowac. -To nie byl powod. Ktos kazal ci mnie sledzic. Kto jest twoim szefem? - spytal Alex. -Sam sobie jestem szefem. -Nie klam. Obcy jeknal w odpowiedzi. Alex nie potrafil wydobyc prawdy przy pomocy fizycznej perswazji, zdecydowal sie wiec zastosowac jakas delikatna torture psychiczna. Przystawil zimna lufe pistoletu do lewego oka mezczyzny. Ten jednak patrzyl niewzruszenie prawym okiem; nie wygladal na zastraszonego. -Kto jest twoim szefem? Brak odpowiedzi. -Jeden strzal prosto w mozg. Milczenie. -Zrobie to. -Nie jestes morderca. -Tak ci powiedzieli? Wiatr zawodzil przeciskajac sie miedzy smietnikami, jakby byly rurami organow, wydajacymi gluchy, zalobny, nieziemski dzwiek, ktory sprawial, ze noc wydawala sie o wiele chlodniejsza. Alex westchnal i wstal. Patrzac z gory na mezczyzne, wciaz trzymajac go na muszce, odezwal sie po chwili: -Powiedz swoim szefom, ze dowiem sie prawdy. Musze wiedziec, o co tu chodzi, i byc moze umialbym trzymac gebe na klodke. Chudy wycharczal odpowiedz: -Jestes martwy. -Wszyscy jestesmy martwi. -Ale ty predzej niz inni. -Nie zrezygnuje. Mozesz im to powiedziec. -To dopiero poczatek. Mysmy dopiero zaczeli... Nie opuszczajac broni, Alex wycofal sie. Gdy dzielilo ich mniej wiecej dwadziescia jardow chodnika, odwrocil sie i odszedl. Przy koncu alejki zabezpieczyl bron. Wetknal pistolet za pasek od spodni i zapial marynarke. Zerknal za siebie. Widzial juz znikajacy w ciemnosci, zamazany cien. Ranny mezczyzna nie podniosl sie. Alex skrecil za rog i ruszyl szybkim krokiem przez labirynt uliczek w kierunku srodmiescia. Zalegajaca nad miastem ciemnosc nie przypominala zwyklego nocnego mroku. Zdawala sie astronomiczna anomalia, pozbawiajaca swiat najmniejszej nawet czastki ciepla i swiatla. Olsniewajace, kolorowe neony Gion przygasly roztaczajac ponury, zlowieszczy blask, ktorego czerwien przypominala teraz matowy szkarlat krzepnacej krwi. Jesienny chlod przeszyl cialo Alexa, jak skalpel rozrywajacy zywa tkanke. Zalowal, ze bedzie spal tej nocy sam. 18 W ciemnym pokoju lezac samotnie na lozku, wpatrzona w zacieniony sufit, Joanna przestraszyla sama siebie mowiac glosno: Alex. Bezwiedna cicha prosba o pomoc. Bylo niemal tak, jakby powiedzial je ktos inny.Dzwiek zdawal sie wibrowac w powietrzu, a Joanna rozwazala wszystkie znaczenia tego nagle uslyszanego slowa. Czula sie nieszczesliwa. Znow byla zmuszona do wyboru miedzy mezczyzna a obsesyjna potrzeba zachowania prywatnosci. Tym razem jednak wiedziala, ze zerwanie z Alexem zniszczy ja. Znalazla sie na krawedzi. Jej radosc zycia, cala jej sila i determinacja byly teraz nadwatlone przez lata samotnosci. Gdyby zdecydowala sie zatrzymac przy sobie Alexa, swiat zamknalby sie wokol niej jak imadlo - sufit, sciany, podloga, ziemia i niebo zwalilyby sie na nia w klaustrofobicznym, nierzeczywistym koszmarze. Pozostalby juz tylko obled. Lecz gdyby odrzucila Alexa, musialaby uswiadomic sobie i ostatecznie zaakceptowac najwazniejsza prawde o sobie: zawsze bedzie sama. A to takze doprowadzi ja do obledu. Bez wzgledu na to, jak postapi, nie zniesie juz dluzej cierpienia. Bolala ja glowa; oczy palily; cialo zamienilo sie w olow. Musiala sie przespac. Sen przyniesie kilka godzin ucieczki. Podniosla sie z lozka i usiadla na jego brzegu. Nie zapalajac swiatla, wysunela szuflade nocnego stolika i wymacala mala buteleczke tabletek nasennych, bez ktorych nie mogla sie obejsc przez wiekszosc nocy. Wziela pigulke juz godzine wczesniej, ale nie byla nawet senna, jeszcze jedna nie mogla wiec zaszkodzic. Ale wtedy pomyslala: dlaczego tylko jedna, dlaczego nie piec, dziesiec? Dlaczego nie wziac wszystkich? Wyczerpanie, strach przed wieczna samotnoscia i przygnebienie byly tak dojmujace, ze nie odrzucila tego pomyslu od razu, tak jak zrobilaby to jeszcze wczoraj. W calkowitej ciemnosci, niczym grzesznik zarliwie przesuwajacy paciorki rozanca, Joanna liczyla tabletki. Dwadziescia. Z pewnoscia wystarczy na dlugi sen. Nie, nie. Nie, nie. Nie wolno tego nazywac snem. Zadnych eufemizmow. Musi sie zdobyc choc na tyle szacunku dla samej siebie. Musi byc uczciwa. Nazwac to. Samobojstwo. Samobojstwo. Samobojstwo. Nie czula strachu. Wiedziala, ze jej pelna rezygnacji zgoda na to, co ma nastapic, oznacza calkowita utrate woli. Az do tej chwili nie uswiadamiala sobie, ze slabnie, ze jej determinacja i ambicja gdzies ulecialy, ze zostala wciagnieta w wir zla, tego specyficznego zla oznaczajacego zbyt latwe poddanie sie losowi, ktore ma swe zrodlo w nienawisci do samego siebie. Powinna stawic opor - poczuc gniew, powinna podjac walke, dodac sobie otuchy i probowac odnalezc w sobie sile, by dalej zyc. Nawet, jesli ten skradajacy sie wrog tkwil w niej samej, przybierajac forme samobojczego impulsu, powinna wszczac desperacka, bezlitosna walke o przetrwanie. Ale czula, ze slabnie. Siedziala po prostu na brzegu lozka i liczyla tabletki nasenne. Samobojstwo. Nigdy wiecej samotnosci. Nigdy wiecej wszechogarniajacego pragnienia milosci, ktorego nigdy nie zrealizuje. Nigdy wiecej tego strasznego uczucia obcosci, bycia poza. Nigdy wiecej watpliwosci. Zadnego bolu. Koszmarow sennych, wizji reki ze strzykawka i zaciskajacych sie mechanicznych palcow rak. Nigdy wiecej. Nigdy nie bedzie musiala wybierac pomiedzy Alexem Hunterem a tym chorym przymusem niszczenia milosci. Teraz wybor byl o wiele prostszy, ale i o wiele glebszy. Musiala zdecydowac - zazyc jedna tabletke czy wszystkie. Trzymala je w zlaczonych dloniach. Byly gladkie i chlodne niczym malenkie kamyczki z dna potoku. 19 Alex byl przyzwyczajony do krotkiego snu; jesli czas znaczy pieniadz, to kazda minuta snu byla przejawem glupoty. Tej nocy nie mogl spac. Jego umysl pracowal jak oszalaly i nie byl w stanie go uciszyc.Wreszcie przyniosl sobie butelke piwa i usiadl w fotelu. Jedyne swiatlo docieralo przez wysokie okna - blada, niesamowita luminescencja, w ktorej pograzalo sie Kioto przed switem. Analizowal sytuacje. Nie przejmowal sie ostatnimi wydarzeniami - dorobo w hotelu, sledzacy go mezczyzna w zaulkach Gion... Nie oni byli powodem jego bezsennosci. Gdyby zdobyl sie na calkowita szczerosc przed samym soba, musialby przyznac, ze prawdziwa przyczyna byla Joanna Rand. Przed oczami zmienialy sie obrazy: Joanna w bezowym kostiumie na lunchu w Mizutani; Joanna na scenie w Ksiezycowym Blasku, gietka niczym waz, w obcislej jedwabnej sukni; Joanna rozesmiana; Joanna pelna zycia w sloncu Kioto, Joanna przestraszona i skulona na lawce w cieniu drzew na dziedzincu zamku Nijo. Przepelnialo go trudne do opanowania, bolesne pozadanie i czulosc, ktora byla czyms wiecej niz slaboscia; sympatia, ktora byla silniejsza niz przyjazn. Nie milosc. Nie wierzyl w milosc. Jego rodzice udowodnili mu, ze milosc to slowo pozbawione znaczenia. To pozor, narkotyk, ktorym ludzie sie odurzaja, sciana z bibulki, za ktora skrywaja swoje prawdziwe uczucia i wiedze o zyciu. Czasami, i zawsze szczerze, matka i ojciec mowili mu, ze go kochaja. Czasem, gdy ogarnial ich dobry nastroj - zazwyczaj po przezwyciezeniu porannego kaca, ale przed spozyciem codziennej porcji whisky, ktora budzila w nich potwory - tulili go, plakali i glosno gardzili soba. Za swiezo podbite oko, siniak, rane czy oparzenie... Gdy czuli sie szczegolnie winni, kupowali mu mnostwo niezbyt drogich prezentow - komiksy, tanie zabawki, slodycze, lody - jakby wojna dobiegla konca i nalezalo zaplacic reparacje. Ale to, co nazywali miloscia, nigdy nie trwalo dlugo, przed zapadnieciem zmroku znikalo zupelnie. Alex nie mogl zniesc tych chwil, bo gdy ta pijacka milosc gasla - gniew, wrogosc i okrucienstwo zdawaly sie, przez kontrast z krotkimi interludiami spokoju, nabierac mocy. Milosc, w najlepszym razie, byla przyprawa, jak pieprz czy sol, ktore gorzkiemu smakowi samotnosci, nienawisci i bolu nadawaly mocy. Dlatego nie zakochal sie i nie moglby sie zakochac w Joannie Rand. Czul jednak cos do niej, cos bardzo silnego, tylko nie wiedzial, jak to nazwac. Bylo to cos wiecej niz pozadanie i sympatia. Cos nowego. I dziwnego. Choc nie byl zakochany, wiedzial, ze zegluje po nieznanych wodach i ze musi byc ostrozny. Wypil dwie butelki piwa i wrocil do lozka. Nie bylo mu wygodnie. Lezal na plecach, prawym boku, brzuchu, w kazdej pozycji, na jaka pozwalala mu kontuzjowana lewa reka. To nie rana byla problemem; byla nim Joanna. W koncu sprobowal odegnac jej wciaz powracajacy obraz, wyobrazajac sobie morze, kolyszace sie masy wody, nieskonczony lancuch fal, plynacych przez noc, i rozbijajacych sie o brzeg, piane, jak koronkowy szal... i naprawde poczul sennosc, ale ona wciaz wracala - syrena sunaca na grzbiecie fal, tlum syren, sto milionow istot o imieniu Joanna, z blyszczacymi rybimi ogonami i pletwami, wszystkie zmierzajace ku brzegowi, zanurzajace sie i wynurzajace, zanurzajace i wynurzajace... Obudzil go telefon. Wskazowki na swiecacej tarczy podroznego budzika pokazywaly czwarta trzydziesci rano. Spal niecala godzine. Podniosl sluchawke i rozpoznal glos Mariko. -Tak? -Alex-san? Joanna prosila mnie, zebym do pana zadzwonila. Czy moze pan tu zaraz przyjechac? Stalo sie cos bardzo zlego. Poczul dreszcz. Nagle zrobilo mu sie niedobrze. -Co oni jej zrobili? -Alex-san, ona probowala... Joanna-probowala-popelnic-samobojstwo. - Jej glos gdzies odplynal. 20 Alex wysiadl z taksowki pod Ksiezycowym Blaskiem.Niebo wciaz plulo sniegiem, ale na ulicach lezalo go nie wiecej niz jedna czwarta cala. Mariko czekala na niego w drzwiach wejsciowych. Czarne rozpuszczone wlosy splywaly jej na ramiona. -Joanna jest na gorze. Lekarz jest przy niej. -Czy wszystko bedzie dobrze? -Tak. Doktor mowi, ze tak. -Czy to dobry lekarz? -Dr Mifuni leczy ja od lat. -Ale czy jest dobry? Domagal sie odpowiedzi, zdziwiony gwaltownoscia swojej reakcji. -Tak, Alex-san. To dobry lekarz. Alex poszedl za Mariko, minal bar z niebieskim lustrem, wszedl do eleganckiego biura i zaczal wspinac sie po schodach prowadzacych do mieszkania Joanny. W salonie staly meble z trzciny rattanu, wikliny, duzo roslin w donicach, na scianach wisialo kilka wspanialych akwarel malowanych na zwojach. -Jest w sypialni z lekarzem - powiedziala Mariko. - Tutaj poczekamy. Usiedli na kanapie. -Czy to byla bron? -Nie, nie, dzieki Bogu. Tabletki nasenne. -Kto ja znalazl? -To ona mnie znalazla. Mam trzypokojowe mieszkanie na tym pietrze. Polozylam sie o pierwszej. Spalam i obudzilo mnie... obudzilo mnie... ja... - Glos Mariko zalamal sie. Nie mogla zapanowac nad drzeniem. Powiedziala: "Mariko-san, obawiam sie, ze jak zwykle zrobilam z siebie cholerna idiotke". -Jezu. -W butelce bylo dwadziescia tabletek - opowiadala Mariko - Joanna zazyla osiemnascie, zanim zdala sobie sprawe, ze samobojstwo nie jest zadnym wyjsciem. Wezwalam karetke. -Dlaczego nie zabrali jej do szpitala? -Sanitariusze mieli sprzet do reanimacji. Wsadzili jej sonde... i wyplukali zoladek na miejscu. - Zamknela oczy i skrzywila sie. -Widzialem, jak to sie robi. To nic przyjemnego. -Nie moglam patrzec, ale trzymalam ja za reke. Zanim skonczyli, przyjechal doktor Mifuni. Stwierdzil, ze szpital nie jest konieczny. Alex spojrzal na drzwi sypialni. Cisza byla zlowieszcza. Z trudem sie opanowal, by nie otworzyc drzwi. Ponownie spojrzal na Mariko i spytal: -Czy to pierwszy raz? -Oczywiscie! -Myslisz, ze naprawde chciala sie zabic? -Tak, na poczatku. -Co sprawilo, ze zmienila zdanie? -Zrozumiala, ze to niewlasciwe. -Niektorzy tylko udaja samobojstwo. Potrzebuja wspolczucia i... Przerwala mu. Byla sztywna z gniewu. Jej drobne piastki spoczywaly na kolanach. Wpatrywala sie ze zloscia w Alexa. -Masz racje. Joanna po prostu nie jest az tak bezradna i tak egoistyczna. Mariko troche sie rozluznila. -Nie sadze rowniez, by nalezala do tych, ktorzy powaznie mysla o samobojstwie - powiedzial Alex. -Byla strasznie przygnebiona, zanim cie spotkala. A potem... jej stan sie pogorszyl. Jej depresja gwaltownie sie nasilila, tak ze byla zdolna do samobojstwa. Ale Joanna jest silna. Nawet silniejsza niz moja mama-san, ktora jest stalowa dama. Drzwi od sypialni otworzyly sie i do salonu wkroczyl doktor Mifuni. Mifuni byl niskim mezczyzna o okraglej twarzy i gestych, czarnych wlosach. Spotykajac kogos po raz pierwszy, Japonczycy mieli zwyczaj uprzejmie sie usmiechac. Ale Mifuni byl chmurny. Nawet w tych niezbyt sprzyjajacych okolicznosciach, Mariko znalazla chwile, by formalnie przedstawic sobie obu mezczyzn, dodajac od siebie kilka komplementow pod adresem kazdego z nich. Teraz wszyscy zaczeli sie usmiechac i klaniac. Ten caly powitalny rytual wyprowadzil Alexa z rownowagi. Chcial chwycic doktora za klapy i potrzasac nim tak dlugo, az ten powie mu wreszcie, co jest z Joanna. Jednoczesnie zastanawial sie, dlaczego tak bardzo troszczy sie o kobiete, ktora zna tak krotko. Zapanowal nad impulsywnoscia i sklonil sie doktorowi. -Isha-san, dozo yoroshiku. Mifuni takze sie uklonil. -Jestem zaszczycony, poznajac pana, panie Hunter. -Czy Joanna czuje sie lepiej? - spytala Mariko. -Dalem jej srodek nasenny - powiedzial Mifuni. - Jednakze pan Hunter bedzie mogl z nia porozmawiac, zanim lek zacznie dzialac. - Usmiechnal sie do Alexa. - Chce pana widziec. Przestraszony podnieceniem, jakie go opanowalo, Alex przeszedl wolno przez salon, wszedl do sypialni i zamknal za soba drzwi. 21 Joanna siedziala na lozku, podparta poduszkami. Miala na sobie niebieska, jedwabna pizame. Choc jej wlosy byly nieco wilgotne i poszarzale, skora prawie przezroczysta, a oczy podkrazone - wciaz byla piekna. Tylko jej ametystowoniebieskie oczy zdradzaly cierpienie. Bol, ktory w nich dojrzal, sprawil, ze zrobilo mu sie slabo.-Jak sie masz? -Jak sie masz? -Najpierw plukali mi zoladek, a potem dali srodek uspokajajacy. Czy to nie smieszne? Nie wiedzial, co odpowiedziec. -Ale zanim zasne... Czy wciaz uwazasz, ze nie wiem, kim jestem? -Tak sadze. -Skad ta pewnosc? -Od czasu naszego lunchu cos sie wydarzylo. Jestem sledzony. -Przez kogo? -Potrzebuje czasu, by ci to wyjasnic. -Nigdzie nie wychodze. -Powieki zaczynaja ci opadac. Szybko zamrugala. -Dzisiejszej nocy doszlam do punktu zwrotnego. Omal nie popelnilam glupstwa. -Csss. Juz po wszystkim. -Wiedzialam, ze albo musze umrzec, albo musze sie dowiedziec, dlaczego wlasnie tak sie zachowuje. Trzymal jej dlon. -Dzieje sie ze mna cos zlego. Zawsze czulam sie taka wydrazona, pusta, wyobcowana. Cos sie wydarzylo dawno temu, cos, co sprawilo, ze jestem, jaka jestem. Wcale sie nie tlumacze, Alex. -Wiem o tym - powiedzial - Bog jeden wie, co oni z toba zrobili i dlaczego. -Musze sie wszystkiego dowiedziec. -Dowiesz sie - powiedzial. -Musze poznac jego imie. -Czyje? -Imie czlowieka o mechanicznej dloni. -Znajdziemy go. -Jest niebezpieczny - powiedziala sennie. -Ja tez. Joanna zsunela sie z poduszek i polozyla plasko na plecach. -Do diabla, nie chce teraz zasypiac. Wyjal spod jej glowy jedna z dwu poduszek i otulil ja koldra. Jej glos cichl stopniowo. -Byl tam pokoj... pokoj, ktory cuchnal srodkami antyseptycznymi... moze w jakims szpitalu. -Znajdziemy. -Chce cie zatrudnic. -Juz dawno zostalem zatrudniony. Senator Chelgrin troche mi zaplacil, zebym znalazl jego corke. Nadszedl czas, zebym dal mu cos za te pieniadze. -Wrocisz jutro? -Tak. -O ktorej? -Kiedy tylko chcesz. -O pierwszej. -Bede tu. -A jesli sie nie obudze do tego czasu? -Poczekam. Zamilkla. Pomyslal, ze zasnela. Odezwala sie jednak: -Tak sie balam. -Wszystko bedzie dobrze. -Ciesze sie, ze tu jestes, Alex. -Ja rowniez. Odwrocila sie na bok. Zasnela. Jedynym dzwiekiem w pokoju byl cichy szum elektrycznego zegara. Zadne z nas nie powiedzialo slowa "milosc". Ucalowal po chwili jej czolo i wyszedl z pokoju. 22 Mariko siedziala na kanapie. Mifuni juz wyszedl.-Zasnela - stwierdzil Alex. -Doktor powiedzial, ze bedzie spala przez piec albo szesc godzin. Przyjdzie dzis popoludniu. -Zostaniesz z nia? -Oczywiscie. - Podniosla sie. Poprawila kolnierz za duzego brazowego szlafroka. - Napijesz sie herbaty? -Z przyjemnoscia. Gdy siedzieli przy malym kuchennym stole, pijac herbate i skubiac wafle migdalowe, Alex opowiedzial Mariko o sprawie Chelgrina, o wlamywaczu, ktorego zastal w swoim apartamencie, i o czlowieku, ktorego spotkal w Gion pare godzin wczesniej. -Niewiarygodne - powiedziala Mariko. - Ale dlaczego? Dlaczego zmienili jej imie... zmienili cala pamiec... i sprowadzili ja do Kioto? -Nie mam pojecia. Ale sie dowiem. Sluchaj, Mariko, opowiedzialem ci o wszystkim, zdajesz wiec sobie sprawe, ze mamy do czynienia z bardzo niebezpiecznymi ludzmi, ktorzy manipuluja Joanna. Nie wiem co ukrywaja, ale stawka jest wysoka. Dzis wieczorem otworzylas mi drzwi, nie pytajac, kto to. Musisz byc bardziej ostrozna. -Spodziewalam sie ciebie. -Od tej chwili musisz bys przygotowana na najgorsze. Masz bron? -Nie jestesmy w stanie chronic jej bez przerwy. A wystepy? Bedzie wtedy doskonalym celem. -Jesli mam w tej sprawie cos do powiedzenia, to nie zgadzam sie, by wystepowala, dopoki cala sprawa nie zostanie wyjasniona. -Ale przeciez nie skrzywdzili jej fizycznie. -Jesli sie zorientuja, ze probuje sie czegos dowiedziec o swojej przeszlosci, moga stac sie bardzo brutalni. Musisz pamietac, ze nie wiemy, kim sa ani o jaka stawke graja. Wpatrywala sie uwaznie w swoja filizanke, jakby chciala odczytac z niej przyszlosc. -W porzadku. Zrobie tak, jak mowisz. Bede ostrozna. -Dobrze. Dopil herbate. Mariko zadzwonila po taksowke. Na dole, gdy wychodzil na ulice, powiedziala: -Alex-san, nie bedziesz zalowal, ze jej pomogles. -Nigdy nie sadzilem inaczej. -Znajdziesz to, czego szukales przez cale zycie. Podniosl brwi. -Wydawalo mi sie, ze juz to znalazlem. -Wszyscy mezczyzni sa tacy sami. -To znaczy? -Mezczyzni roznych ras, roznych kultur, wszyscy sa takimi samymi glupcami. -No, to przynajmniej tworzymy wspolnote. -Nie. Potrzebujesz Joanny tak bardzo, jak bardzo ona potrzebuje ciebie. -Juz mi to mowilas - przypomnial Alex. -Naprawde? -Wiesz, ze tak. Usmiechnela sie, sklonila i przybrala - pol zartem, pol serio - poze wschodniego medrca. -Czcigodny detektyw powinien wiedziec, ze powtarzanie prawdy nie czyni jej mniej prawdziwa, a opieranie sie prawdzie jest niczym innym jak tylko chwilowa utrata rozumu. Zamknela drzwi, podczas gdy Alex czekal, az uslyszy zgrzyt przekrecanego klucza. Taksowka stala na zasniezonej ulicy. Przez cala droge do hotelu jechala za nim czerwona toyota. 23 Wyczerpanie zwyciezylo bezsennosc. Alex spal cztery godziny i wstal z lozka dziesiec po jedenastej, w czwartek rano.Ogolil sie, wzial szybki prysznic, szybko zmienil bandaz. Chcial byc gotowy na spotkanie z kurierem z Chicago, gdyby ten zjawil sie pare minut wczesniej. Gdy sie ubieral, zadzwonil telefon. Odebral go w sypialni. -Pan Hunter? Glos byl znajomy. -Tak. -Spotkalismy sie wczoraj wieczorem. -Dr Mifuni? -Nie, panie Hunter. Ma pan moj pistolet. Byl to ten chudy z alejki. -Wkrotce otrzyma pan wiadomosc. -Jaka? -Zobaczy pan - powiedzial mezczyzna i odlozyl sluchawke. Ubieral sie w pospiechu. Wsunal tlumik do wewnetrznej kieszeni marynarki, a pistolet wetknal za pasek. Nie znal kraju, ktory zezwalalby na noszenie bez pozwolenia ukradzionej broni z tlumikiem. Wolal byc zywym kryminalista niz przykladnym, ale martwym obywatelem. Szesc po dwunastej, kiedy zapinal marynarke, rozleglo sie gwaltowne pukanie do drzwi. Alex udal sie do foyer. -Kto tam? -Sluzba hotelowa, panie Hunter. Alex popatrzyl przez wizjer i rozpoznal boya hotelowego. -Przykro mi, ze musze pana niepokoic, panie Hunter. Ale musze spytac - czy zna pan czlowieka o nazwisku Kennedy? -Tak, oczywiscie. Pracuje dla mnie. -Zdarzyl sie wypadek. Jakies pietnascie minut temu. Samochod. Tu, przed hotelem. Ten przechodzien. Bardzo zle. Blakenship nie wymienil w telegramie nazwiska kuriera; teraz Alex dowiedzial sie, ze byl nim Kennedy. -Zaloga karetki chce zabrac pana Kennedy'ego do szpitala, ale gdy ktokolwiek zbliza sie do niego, on kopie, macha piesciami i gryzie - wyjasnil boy. Alex sadzil, ze nie zrozumial. Rozmawiali po japonsku, a chlopak mowil bardzo szybko. -Czy powiedzial pan, ze ten czlowiek kopie ich i bije? -Tak, sir. Nie pozwala nikomu sie dotknac czy zabrac gdziekolwiek, dopoki nie porozmawia z panem. Policjanci nie chca interweniowac, poniewaz jest ranny. Pobiegli w strone windy. Drugi z chlopcow zatrzymal jeden z dzwigow. Gdy jechali w dol, Alex spytal: -Widzieliscie ten wypadek? -Tak - powiedzial pierwszy boy - pan Kennedy wysiadal z taksowki i wtedy nadjechal czerwony samochod i potracil pana znajomego. -Zlapali kierowce? -Uciekl. -Nie zatrzymal sie? -Nie, sir. -W jakim stanie jest pan Kennedy? -Ucierpiala jego noga - powiedzial boy. Byl wyraznie zaklopotany, ze ktos z jego rodakow zachowal sie tak nieodpowiedzialnie. -Zlamana? - spytal Alex. -Jest duzo krwi - powiedzial drugi. Hol byl niemal wyludniony. Wszyscy z wyjatkiem recepcjonistow byli na ulicy, przy wypadku. Alex przepychal sie przez tlum i ujrzal Wayne'a Kennedy'ego. Mezczyzna siedzial na chodniku, opierajac sie plecami o sciane. Obok staly walizki, obydwie umazane krwia i pogniecione. Wayne krzyczal wsciekle na sanitariusza w bialym kitlu, ktory odwazyl sie zblizyc do niego na odleglosc szesciu lub siedmiu stop. Kennedy robil wrazenie. Przystojny, czarnoskory mezczyzna, okolo trzydziestki. Gapie trzymali sie z dala od niego, jakby byl dzika bestia, do ktorej nikt nie smie sie zblizyc. Szesc stop, piec cali wzrostu, dwiescie czterdziesci funtow wagi, czarne przenikliwe oczy. Wykrzykiwal przeklenstwa i wygrazal sanitariuszom. Wydawalo sie, ze jest zbudowany z wielkich, kamiennych blokow. Nie przypominal w niczym smiertelnej istoty - byl jak Gargantua. Alex spojrzal na obrazenia Kennedy'ego i oslupial. Jego noga nie byla po prostu zlamana, byla roztrzaskana. Skore i material przebil odlamek kosci. Spodnie byly mokre od krwi. -Dzieki Bogu, ze jest pan tutaj - powiedzial Wayne. Alex kleknal przy nim. Kennedy osunal sie, jakby ktos przecial sznurki, ktore go dotad podtrzymywaly. Jakby sie zmniejszyl; dzikosc, jakas niewytlumaczalna sila, ktora go podtrzymywala zniknely. Pocil sie i wstrzasaly nim dreszcze. Balansowal na granicy szoku i bylo zdumiewajace, ze zdolal znalezc w sobie tyle determinacji, by nie dopuszczac do siebie nikogo przez caly kwadrans. -Naprawde przylozyl pan sanitariuszom, tak jak mowia? -Zaden z tych sukinsynow nie mowi po angielsku! - powiedzial Kennedy, jakby mieszkancy Chicago, w odwrotnej sytuacji, mowili plynnie po japonsku. - Nie ma pan pojecia... przez co musialem przejsc... zeby znalezc kogos, kto mowi po angielsku. Nie moglem... pozwolic, zeby wsadzili mnie na nosze... dopoki nie przekaze panu dokumentow. - Wskazal walizke przy swoim boku. -Dobry Boze, czlowieku, te dokumenty nie sa az tak wazne! -Musza byc wazne. - Ktos probowal mnie... zabic z ich powodu. To nie byl... wypadek. -Skad pan wie? -Widzialem jak ten sukinsyn nadjezdzal - powiedzial Kennedy. Krzywil sie z bolu. Alex przypomnial sobie samochod, ktory jechal za nim tego ranka. - Czerwona toyota. Zszedlem mu... z drogi... a on skrecil prosto na mnie. Alex skinal na sanitariuszy, ktorzy nadbiegli z noszami. -Dwoch mezczyzn... w czerwonej toyocie - powtorzyl Kennedy. -Niech pan oszczedza sily. Moze mi pan opowiedziec o tym wszystkim pozniej. -Wole... mowic teraz - powiedzial Kennedy, gdy sanitariusze rozcinali mu nogawki spodni, by obejrzec rane. - Zapominam o... bolu. Toyota potracila mnie... polecialem na sciane... przygniotla mnie... potem sie cofnela. Facet po stronie pasazera... wyskoczyl i chwycil walizke... bawilismy sie... w przeciaganie... Wtedy go ugryzlem... mocno... Wtedy zrezygnowal. Alex zrozumial, ze to wiadomosc. Sanitariusze z widocznym wysilkiem umiescili Kennedy'ego na noszach zaopatrzonych w kolka. Wayne zawyl, gdy go ruszyli. Z oczu poplynely mu lzy. Nozki z kolkami zlozyly sie, gdy nosze wsunieto do ambulansu-furgonetki. Alex podniosl walizki, i ruszyl w slad za Kennedym. Nikt nie probowal go zatrzymac. Po wejsciu do karetki usiadl na walizkach. Ktos zatrzasnal tylne drzwi. Jeden z sanitariuszy zaczal przygotowywac dozylna transfuzje. Ambulans ruszyl. Zawyla syrena. Nie podnoszac glowy, Kennedy spytal: -Wciaz pan tam jest, szefie? -Jestem - powiedzial Alex. Glos Kennedy'ego byl znieksztalcony bolem, ale mowil dalej. -Sadzi pan, ze jestem glupcem? Alex wpatrywal sie w zmasakrowana noge Wayna. -Na litosc boska, siedziales tam, wykrwawiajac sie na smierc! -Gdyby byl pan... na moim miejscu... zrobilby pan to samo. -Nigdy w zyciu, przyjacielu. -O, tak. Tak by pan zrobil. Znam pana - upieral sie Kennedy. - Nienawidzi pan przegrywac. Sanitariusz rozcial plaszcz i koszule na lewym ramieniu Wayne'a. Potarl hebanowa skore nasaczona alkoholem watka, a nastepnie szybko umiescil w zyle igle. Zraniona noga Kennedy'ego drgnela. Mruknal i odchrzaknal. -Musze cos panu powiedziec... panie Hunter... ale moze nie powinienem. -Niech pan to powie, poki nie uwieznie to panu w gardle - odpowiedzial mu Alex. - A potem niech sie pan do cholery zamknie, jesli nie chce pan zagadac sie na smierc. Ambulans wzial tak ostry zakret, ze Alex musial chwycic sie poreczy, by nie upasc. -Pan i ja... jestesmy podobni pod wieloma wzgledami. Chodzi mi o to... ze zaczynal pan od niczego... tak jak ja. Byl pan zdecydowany dotrzec... na szczyt... i udalo sie to panu. Jestem zdecydowany... dotrzec tam... i dotre... Na zewnatrz... wygladamy zupelnie inaczej, ale tak naprawde obaj pochodzimy z tych samych brudnych, nedznych i zapomnianych uliczek Chicago. Alex zaczal podejrzewac, ze Wayne bredzi. -Wiem. Jak pan sadzi, dlaczego pana zatrudnilem? Wiedzialem, ze bedzie pan rownie dobrym wywiadowca jak ja, gdy zaczynalem. Wydobywajac z trudem slowa spomiedzy zacisnietych zebow, Kennedy ciagnal: -Wiec chcialbym zaproponowac... kiedy wroci pan... do Stanow... i bedzie pan musial zdecydowac... o nastepcy na stanowisku Boba Feldmana... idzie na emeryture... prosze pamietac o mnie. Doprowadzani sprawy do konca... nadaje sie... na to stanowisko... panie Hunter. Alex potrzasnal glowa zdumiony. -Prawie wierze, ze przewedrowal pan pol swiata i zaaranzowal ten cholerny wypadek, tylko po to, by mi to powiedziec. -Jestem facetem do interesow - wyjasnil Kennedy. - Nie marnuje okazji. Bedzie pan o mnie pamietal? -Zrobie cos wiecej. Dam panu te prace. -Mowi pan powaznie? - Kennedy uniosl glowe. -Przeciez juz powiedzialem. -Nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo - stwierdzil Kennedy. 24 Kiedy Wayne Kennedy zostal zabrany na oddzial chirurgiczny, Alex poszedl do telefonu. Zadzwonil do Joanny. Odebrala Mariko.-Wciaz spi, Alex-san. Opowiedzial jej, co sie stalo. -Wiec zaczekam tu, az Wayne opusci oddzial chirurgiczny, a lekarze powiedza, co z jego noga. Nie zdaze przyjechac do was przed pierwsza, jak obiecalem Joannie. -Oczywiscie - powiedziala Mariko. - Powinienes byc ze swoim przyjacielem. Wyjasnie jej. -Nie chce, by pomyslala, ze sie wycofuje. -Zrozumie. -Czy Joanna ma jakas wolna sypialnie? - spytal. -Dla ciebie i pana Kennedy'ego? -Nie. Wayne bedzie musial tu zostac. Sypialnia ma byc dla mnie. Ty i Joanna nie powinnyscie byc same, dopoki to sie nie skonczy. Poza tym, dobra strategia polega na tym, ze dziala sie z jednego miejsca. Zaoszczedzimy czas. Wymelduje sie z hotelu i wprowadze do was - jesli oczywiscie nie zrujnuje to niczyjej reputacji. -Przygotuje wolny pokoj, Alex-san. -Przyjade tak szybko, jak tylko sie da. Pilnuj drzwi. Nie wycofamy sie, dopoki sie nie dowiemy, co zrobiono z Joanna i dlaczego. -Dobrze - zgodzila sie Mariko. -Przygwozdzimy ich do sciany. -Znakomicie - powiedziala Mariko. Jego gniew, energia i zdecydowanie byly wieksze niz kiedykolwiek w ciagu ostatnich pieciu lat. Az do tej chwili nie uswiadamial sobie, ze sukces przytlumil ogien, ktory w nim plonal. Majatek, dwudziestodwupokojowy dom i dwa rolls-royce'y rozleniwily go. Ale znow byl czlowiekiem pelnym pasji. Czesc druga Tropy Most wiszacy; Pnacza winorosli Oplataja nasze zycie. BASHO, 1644-1694 25 Doktor Ito, naczelny chirurg, zjawil sie o szostej w szpitalnym holu, ktory przemierzal niespokojnie Alex. Byl szczuplym, eleganckim mezczyzna po piecdziesiatce. Operowal Kennedy'ego przez piec godzin. Wygladal na zmeczonego, ale sie usmiechal, poniewaz przynosil dobre wiesci. Amputacja nie byla konieczna. Co prawda Kennedy'emu grozily jeszcze komplikacje. Najprawdopodobniej Kennedy bedzie kulec przez reszte zycia, ale przynajmniej na wlasnych nogach.Gdy doktor Ito wyszedl, zjawila sie Mariko, by zastapic Alexa. Chcial jak najszybciej przewiezc swoje rzeczy z hotelu do Ksiezycowego Blasku. Po przebudzeniu z narkozy Kennedy powinien zobaczyc jakas przyjacielska twarz, a nie tylko pielegniarki i straznika, i miec blisko siebie kogos, kto mowi po angielsku. Joanna nie zostala sama. Byl z nia doktor Mifuni. Alex poprowadzil Mariko na drugi koniec pomieszczenia. Usiedli na zoltej, skorzanej kanapie i zaczeli rozmawiac szeptem. -Policja bedzie chciala przesluchac Wayne'a - powiedzial jej Alex. -Dzis wieczor? Bez wzgledu na jego stan? -Prawdopodobnie nie wczesniej niz jutro, kiedy w pelni odzyska przytomnosc. Wiec gdy sie obudzi i zacznie z toba rozmawiac, powiedz mu, ze chce, by wspolpracowal z policja... -Oczywiscie. -...ale tylko do pewnych granic. Mariko zmarszczyla brwi. -Powinien opisac im samochod i ludzi, ktorzy w nim siedzieli - wyjasnil Alex. - Ale nie wolno mu wspominac o dokumentach, ktore wiozl z Chicago. Musi udawac, ze jest zwyklym turysta. Nie ma pojecia, dlaczego probowali ukrasc mu walizke. Nie bylo w niej niczego oprocz bielizny i koszul. Rozumiesz? Mariko z wahaniem skinela glowa. -Ale czy nie byloby lepiej powiedziec o wszystkim policji i wciagnac ja do wspolpracy z nami? Tradycyjne japonskie wychowanie zaszczepilo Mariko szacunek dla wladzy, ktory byl w pewnym stopniu czescia jej osobowosci, jak sloje sa czescia drewna. -Maja urzadzenia i ludzi, dzieki ktorym... -Co masz na mysli...? -Japonia jest zamknieta dla obcych. Nie przyjmuje tak latwo imigrantow. A jednak japonskie wladze pozwolily zamieszkac tu Joannie i otworzyc interes. I nikt nigdy nie zainteresowal sie jej przeszloscia. -Chcesz mi wmowic, ze to wszystko, to jakis swiatowy spisek, w ktory jest zamieszany rzad Japonii? To paranoja! -Joanna... Lisa... nie jest jakas tam zagubiona dziewczyna. Jest corka senatora USA. Skad mamy wiedziec, jakie sily polityczne kryja sie za tym wszystkim. -Policja w Japonii... -Czy powinnismy ryzykowac zycie Joanny? -Nie, ale... -Zaufaj mi. -Ufam. Alex wstal. -Zalatwilem dla Wayne'a osobny pokoj - zwrocil sie do Mariko. - Lepiej idz tam zaraz. Za pare minut beda go przenosic z sali zabiegowej. -Czy to bezpieczne, zebys sam stad wychodzil? - spytala Mariko. Podniosl walizke, w ktorej znajdowaly sie materialy na temat Lisy Chelgrin. -Wszystko w porzadku - uspokoil ja. - Mysle, ze mnie wystraszyli. Przyczaja sie na jakis czas i beda obserwowac. Jesli Joanna jest Lisa Chelgrin, to czy sadzisz, ze jej falszywa tozsamosc jest az tak przekonujaca, ze nigdy nie wzbudzila zadnych podejrzen? Nawet przez minute? Noc byla zimna, ale snieg nie padal. Wiatr przeganial chmury z zachodu na wschod. Alex pojechal do hotelu taksowka, spakowal bagaze i wymeldowal sie z apartamentu. W drodze ze szpitala do hotelu, a potem z hotelu do Ksiezycowego Blasku, towarzyszylo mu dwoch mezczyzn w bialej hondzie. Przed siodma trzydziesci przeniosl sie do wolnego pokoju w mieszkaniu Joanny. Byl to maly i przytulny pokoik z niskim, pochylym sufitem i dwoma mansardowymi oknami. Krotko przed wyjsciem doktora Mifuni, Joanna weszla do kuchni, zeby przypilnowac kolacji, i lekarz skorzystal z okazji, zeby porozmawiac z Alexem na osobnosci. -Bedzie pan musial zagladac do niej w nocy, raz czy dwa, zeby sie upewnic, ze tylko spi. -Sadzi pan, ze moze probowac zrobic to znowu? -Nie, nie - powiedzial Mifuni. - Nie ma takiej mozliwosci, absolutnie. Zrobila to pod wplywem impulsu, a nie jest impulsywna z natury. Jednak... -Bede jej pilnowal - zapewnil go Alex cicho. -Dobrze. Znam ja od chwili - ciagnal Mifuni - w ktorej po raz pierwszy pojawila sie w Kioto. Piosenkarka, ktora wystepuje niemal co wieczor, jest od czasu do czasu skazana na problemy z gardlem. Leczylem ja i bardzo polubilem. Jest dla mnie kims wiecej niz pacjentka; jest takze przyjaciolka. I teraz potrzebuje pomocy wszystkich przyjaciol. To bardzo silna kobieta. Nawet to straszne doswiadczenie wyjdzie jej na korzysc. Doda jej nowych sil. Sam pan widzi, wydaje sie nietknieta, jakby od tej nocy minal miesiac, nie pare godzin. Joanna wyszla z kuchni, zeby pozegnac sie z doktorem. Naprawde wygladala doskonale. Nawet w wyplowialych dzinsach i ciemnoniebieskim swetrze z przetartymi lokciami i postrzepionymi mankietami robila wrazenie. Dla Alexa byla znow zlocista, mieniaca sie blaskiem piekna dziewczyna. -Arigato, Isha-san. -Do itashimashita. -Konbanwa. -Konbanwa, Joanna-san. Nagle, obserwujac jak Joanna i Mifuni wymieniaja przy drzwiach uklony, Alex poczul sie porwany przez tak potezna fale pozadania, tak przejmujaca, ze ogarnelo go dziwne uczucie. Byl w stanie spojrzec na siebie samego z zewnatrz, mial uczucie, ze patrzy na siebie oczami kogos innego, obiektywnego obserwatora. I oto ujrzal Alexa Huntera - tego Alexa, ktorego znal caly swiat - spokojnego, pewnego siebie, opanowanego, zdecydowanego, pragmatycznego biznesmena. Teraz zrozumial, ze jest w nim cos jeszcze, cos, czego dotad staral sie nie dostrzegac. Zobaczyl, ze w zimnym, analitycznym Alexie Hunterze kryje sie niepewna, samotna, poszukujaca, spragniona uczuc istota i ze jest ona rownie prawdziwa, jak ten lepiej znany swiatu Alex. I gdy tak patrzyl na te dopiero co poznana osobe, pojal, ze jej odkrycie zawdziecza Joannie. Po raz pierwszy w zyciu ogarnelo go pozadanie, ktorego nie mogl opanowac i zracjonalizowac; wypelniala go tesknota za czyms bardziej abstrakcyjnym i duchowym niz cele, ktore dotad zwykl sobie stawiac - sukces, pieniadze, pozycja Joanna... Pragnal Joanny. Pragnal ja dotykac. Pragnal sie z nia kochac. Ale pragnal znacznie wiecej niz tylko fizycznego kontaktu. Szukal w niej mnostwa rzeczy, ktore byl w stanie tylko czesciowo pojac; spokoju, ktorego nie potrafil opisac; satysfakcji, ktorej nigdy nie zaznal; uczuc, ktorych nie potrafil wyjasnic; ale nie umial tego wszystkiego nazwac; nie istnialy wlasciwe slowa. Krotko mowiac, po tych wszystkich latach zyda bez milosci, wlasnie milosci pragnal od Joanny Rand. Nielatwo bylo odrzucic stare przyzwyczajenia i myslowe nawyki; nie mogl jeszcze zaakceptowac milosci, jako czegos rzeczywistego, ale jakas jego czesc rozpaczliwie chciala uwierzyc, ze jednak istnieje. To go przestraszylo. 26 Joanna bardzo sie starala, by kolacja byla doskonala. Chciala dowiesc sobie i Alexowi, ze wciaz walczy, ze zycie toczy sie dalej, a zdarzenie ostatniej nocy bylo tylko chwilowym zalamaniem, ktore nigdy wiecej sie nie powtorzy.Podala kolacje na niskim stole w jadalni, urzadzonej po japonsku. Na blacie polozyla liliowoniebieskie podstawki pod talerze, zastawe w kilku odcieniach szarosci i ciemnoczerwone serwetki. W jednym koncu stolu lezalo szesc swiezo scietych bialych gozdzikow, ulozonych w wachlarz. Jedzenie bylo tresciwe, ale lekkie. Igaguri: kolczaste kulki krewetek wypelnione slodkimi kasztanami. Sumashi won: przezroczysta zupa z maslanka sojowa i krewetkami. Tatsuta age: plastry wolowiny przybrane czerwona papryka i rzodkiewka. Yuan zuke: ryba z rusztu w marynacie z soi i sake. Umani: kurczak z jarzynami duszony w bogato przyprawionym rosole. I oczywiscie parujacy ryz - najpowszechniejszy skladnik japonskiego menu, a do picia goraca herbata. Kolacja byla udana i Joanna przez caly wieczor czula sie lepiej niz przez wiele ostatnich miesiecy. W jakis dziwny sposob, jej proba samobojcza okazala sie dobroczynnym doswiadczeniem, pomogla jej przelamac krepujace ja nawyki i leki. Osiagnela dno, zanurzyla sie w ostateczna rozpacz, doswiadczyla tych kilku chwil, podczas ktorych nie chciala dluzej zyc - i juz wiedziala, ze sprosta kazdemu wyzwaniu. Po raz pierwszy poczula, ze potrafi zatriumfowac nad swoja paranoja i dziwnymi objawami klaustrofobii, ktore zniszczyly w przeszlosci tak wiele szans na szczescie. Po kolacji Joanna miala okazje wyprobowac te swoja nowa sile. Przeszli do salonu, usiedli na kanapie i zaczeli przegladac dokumenty dotyczace Lisy Chelgrin. Wypelnialy duza walize - wedlug Alexa - zawieraly prawdziwa historie pierwszych dwudziestu lat jej zycia: grube pliki raportow agentow terenowych, zapakowane w teczki ze znakiem firmy Alexa; setki wywiadow przeprowadzonych z potencjalnymi swiadkami, przyjaciolmi i krewnymi Lisy Chelgrin; kopie akt jamajskiej policji i innych oficjalnych dokumentow. Widok tych wszystkich dowodow mial zly wplyw na Joanne; po raz pierwszy tego dnia poczula sie zagrozona. Znajome echa obledu rozbrzmiewaly w jej umysle jak odlegla, zlowieszcza muzyka, i nasilaly sie coraz bardziej. Joanne najbardziej poruszyly fotografie. Oto Lisa Chelgrin w dzinsach i podkoszulku, stojaca przy kabriolecie cadillaca, usmiechajaca sie i machajaca reka do aparatu. Oto Lisa w bikini, pozujaca do zdjecia u stop ogromnej palmy. Kilka zblizen - na kazdym usmiechnieta. Migawkowe ujecia, poza jednym, zrobionym przez zawodowego fotografa. Miala wtedy siedemnascie lat. Sceneria, w ktorej Lisa pozowala i ludzie, ktorzy jej towarzyszyli byli Joannie absolutnie nie znani; ale sama Lisa - blondynka o pelnej, lecz gietkiej figurze byla rownie znajoma, jak odbicie w lustrze. Joanna przez dluzsza chwile wpatrywala sie z niedowierzaniem w twarz dziewczyny. Zadrzala jakby poczula lodowaty oddech na karku, wstala i wyciagnela z pudelka schowanego w sypialnianej garderobie z pol tuzina wlasnych fotografii. Zostaly zrobione w czasie jej pierwszego roku pobytu w Japonii, gdy pracowala jeszcze w Jokohamie. Polozyla je na malym stoliku wraz ze zdjeciami Lisy. Gdy je porownywala, poczula, jak narasta w niej silny, choc trudny do okreslenia strach. -Uderzajace podobienstwo, nie uwazasz? - spytal Alex. -Sa identyczne - powiedziala slabym glosem. -Rozumiesz teraz, dlaczego bylem taki pewien od chwili, gdy cie zobaczylem. Wstala, zeby otworzyc okno, ale zawrot glowy sprawil, ze natychmiast usiadla. Nagle powietrze stalo sie zbyt geste, by mogla oddychac. W pokoju zrobilo sie za cieplo. Goraco. Sciany zdawaly sie pulsowac niczym zywa membrana, a sufit zjezdzal w dol, bezlitosnie, powoli, prosto na nia. Choc wiedziala, ze to wszystko jest owocem wyobrazni, panicznie sie bala, ze sciany, sufit, caly pokoj runa na nia i zmiazdza. -Joanno? Zamknela oczy. Nagle opanowalo ja nieodparte pragnienie, by kazac mu wyjsc. Zostawic ja w spokoju. Nie chciala, by ingerowal w jej zycie, a mysl o tym, ze moglby ja dotknac napawala ja wstretem. Jest intruzem. Ale jest niebezpieczny - pomyslala. -Joanno? -Sciany znow sie zaciesniaja - powiedziala ledwie slyszalnym szeptem. Z trudem sie powstrzymywala, zeby go nie uderzyc. -Sciany? - Alex rozejrzal sie zaskoczony. Pokoj zmniejszal sie gwaltownie. Powietrze bylo tak gorace i suche, ze palilo jej pluca, prazylo wargi. -I sufit. Zniza sie. Oblewala sie potem. Rozpuszczala sie w tym goracu. Roztapiala. Jakby byla z wosku. Nie mogla oddychac. Czula, ze umiera. -Czy naprawde to widzisz? - spytal Alex. -Tak, tak. Wpatrywala sie w sciany, pragnac, by powrocily do normalnego wymiaru. Postanowila, ze tym razem pokona strach. -Masz halucynacje - stwierdzil Alex. -Wiem. To przez ciebie. Jestes za blisko mnie, wchodzisz w moje zycie... Nie mowilam o tym nikomu, nawet Mariko. Nie mowilam tez o napadach paranoi. Sa chwile, gdy mysle, ze caly ten cholerny swiat jest przeciwko mnie, ze chce mnie dopasc. Wszystko jest sztuczne, przez kogos wymyslone, zaaranzowane. Gdy zaczynam tak myslec, ogarnia mnie jedno pragnienie - uciec i sie ukryc, gdzies, gdzie nikt nie bedzie mogl mnie odnalezc i skrzywdzic. Mowila szybko - bala sie, ze straci odwage, by powiedziec mu o wszystkim, a takze dlatego, ze miala nadzieje, iz rozmowa odwroci jej uwage od zaciskajacych sie scian i sufitu. -Nie mowilam o tym nikomu, poniewaz... no coz, poniewaz balam sie, ze ludzie uznaja mnie za szalona. Ale nie jestem oblakana. Gdybym naprawde byla wariatka, nie uswiadamialabym sobie, ze chwilami cierpie na paranoje. Gdybym byla szalona, zaakceptowalabym paranoje jako absolutnie normalny stan umyslu. Halucynacja sie nasilala. Chociaz Joanna siedziala, miala wrazenie, ze sufit wisi nie wiecej niz dziesiec czy dwanascie cali nad jej glowa. Sciany znajdowaly sie w odleglosci kilku stop, przyblizajac sie coraz bardziej na dobrze naoliwionych szynach. Atmosfera w tej ograniczonej przestrzeni ulegla kompresji, czasteczki uderzaly o siebie, az wreszcie powietrze przestalo byc gazem, a stalo sie ciecza, z poczatku tak rzadka jak woda, potem gesta jak syrop. Gdy odetchnela glebiej, jej gardlo i pluca zdawaly sie wypelniac plynem. Lkala. Slyszala ten dzwiek, ale nie mogla go kontrolowac. Alex wzial ja za reke. -To nie jest realne. Mozesz to powstrzymac, jesli sprobujesz. Powietrze bylo tak geste, ze zaczela sie dlawic. Pochylila sie do przodu, zakaszlala i zakrztusila. Alex staral sie przeprowadzic ja przez ten koszmar. -Poddano cie praniu mozgu - powiedzial. - Cala twoja pamiec o przeszlosci zostala wymazana i zastapiona calkowicie falszywymi wspomnieniami. Rozumiala, co powiedzial, ale nie wiedziala, w jaki sposob moze jej to pomoc, co ma zrobic, by sufit nie przygniotl jej do podlogi. -Pozniej - ciagnal - podzialali kilkoma posthipnotycznymi sugestiami, ktore od tej chwili zaczely decydowac o twoim zyciu. Jedna z owych sugestii dziala na ciebie wlasnie w tej minucie. Za kazdym razem, gdy spotykasz kogos zainteresowanego twoja przeszloscia i zdolnego odkryc cale to oszustwo, zaczynasz cierpiec na klaustrofobie i paranoje, poniewaz ludzie, ktorzy poddali cie praniu mozgu, powiedzieli ci, ze tak sie wlasnie stanie. Jego glos grzmial w jej uszach i odbijal sie echem w kurczacym sie pokoju. -I za kazdym razem, gdy odrzucasz osobe, ktora stala ci sie bliska, klaustrofobia ustepuje, dlatego ze powiedziano ci, iz tak sie wlasnie stanie. To bardzo skuteczna metoda, by usuwac z twego zycia zbyt ciekawskich. Zostalas zaprogramowana, zeby zyc samotnie, Joanno. Zaprogramowana. Rozumiesz? Wpatrywala sie w niego i wiedziala, ze nie jest przyjacielem. Byl jednym z Nich. Byl jednym z ludzi, ktorzy probowali ja zabic, byl uczestnikiem spisku. Nie mozna bylo mu ufac. Byl najgorszy - podstepny i zepsuty... Jak gdyby czytajac w jej myslach powiedzial: -Nie, Joanno, jestem z toba. Jestem tu dla ciebie. Jestem twoim najlepszym przyjacielem i twoja nadzieja. Drgnela. Sufit byl coraz nizej. Wyrwala reke z jego dloni i wcisnela sie w kat kanapy. Powietrze zostalo poddane takiej kompresji, ze Joanna czula je na swojej skorze. Napieralo. Przygniatalo swoim ciezarem. Metaliczne. Ze wszystkich stron. Jak zbroja. Stalowa zbroja, ktora bezustannie sie kurczy, zmniejsza. Zamknieta w jej okowach, oblewala sie potem. Jej cialo pokrywaly siniaki. -Walcz z tym - powtarzal Alex. -Sciany! - krzyknela Joanna, gdy pokoj zaczal otaczac ja ze wszystkich stron coraz szybciej. Zaden wczesniejszy atak klaustrofobii nie byl tak silny jak ten. Lapala ustami powietrze. Nie mogla oddychac. Poczula w ustach smak krwi. Musiala ugryzc sie w jezyk. Pokoj kurczyl sie do rozmiarow trumny, i wiedziala juz jak jest w grobie - zimno, wilgotno, duszno i ciemno. -Zamknij oczy - powiedzial Alex. -Nie! - Byloby to nie do zniesienia. Bala sie. Gdyby zamknela oczy znalazlaby w grobie. Zostalaby wciagnieta w czarna otchlan wiecznosci. -O moj Boze! - jeknela zalosnie. -Zamknij oczy - nalegal Alex. Polozyl dlon na jej ramieniu. Probowala sie wyrwac. Przytrzymal ja mocno. -Czy przestaniesz mnie niepokoic? Czy dasz mi wreszcie spokoj, do diabla? -Zaufaj mi - powiedzial. -Wiem kim jestes. -Jestem twoja najwieksza nadzieja. Znalazla w sobie dosc sily, by podniesc sie do pozycji siedzacej, w ktorej mogla stawic mu czolo. Na krotka chwile poczula ulge. Teraz najwazniejsza rzecza bylo sie go pozbyc. -Wynos sie stad. -Nie, Joanno. -Wynos sie. To moj dom. -Nie. -Wynos sie. Nienawidze cie. -To dom Joanny. Ale w tej chwili nie jestes Joanna. W ogole nie zachowujesz sie tak jak ona. Wiedziala, ze to, co powiedzial jest prawda. Zachowywala sie jak opetana. Nie chciala sie z nim spierac ani odpychac go od siebie, ale nie mogla sie powstrzymac. -Dran. Smierdzacy, zawszony dran. Wiem, kim jestes. -Och! Kim jestem? -Jednym z Nich. -Przestan, Joanno. -Wezwe pomoc, jesli nie wyjdziesz. -Wcale nie chcesz, zebym wyszedl. Uderzyla go z calej sily w twarz. Nie poruszyl sie. Uderzyla go ponownie. Cofnal sie gwaltownie, ale nie puscil jej reki. Probowala sie wyrwac. Nie puszczal jej. Widziala czerwony slad na jego twarzy, tam, gdzie go uderzyla, i poczula zaklopotanie. -Zamierzam pozostac tu tak dlugo, az zamkniesz oczy i zechcesz ze mna wspolpracowac - powiedzial. - Albo do chwili, w ktorej sciany i sufit zmiazdza cie. Co wolisz? Znow opadla na kanape. Klaustrofobia byla silniejsza niz paranoja. Sztuczka Alexa zadzialala. Przestalo jej zalezec na pozbyciu sie go. Znowu pokoj otaczal ja ze wszystkich stron, i to bylo teraz jej glowna troska. Zaczela sie krztusic powietrzem, ktore bylo teraz gestsze od oleju. Rozplakala sie. -Zamknij oczy - powiedzial lagodnie. Joanna przygladala sie scianom, zerknela na obnizajacy sie sufit, spojrzala na swoja dlon w jego dloni, spojrzala mu w oczy, zagryzla wargi, przymknela powieki, i od razu wiedziala, ze jest w trumnie, ktorej wieko jest dokladnie zamkniete, i ze ktos wbija gwozdzie w to wieko, a potem uslyszala odglos ziemi spadajacej na trumne, i cale to miejsce bylo tak waskie, plytkie i ciemne, tak bardzo ciemne, z iloscia powietrza miedzy drewnianymi scianami, ktorego nie starczyloby nawet na jeden oddech, ale nie otwierala oczu i sluchala Alexa, ktorego glos byl drogowskazem, pokazujacym sciezke ku wolnosci. -Nie musisz sie przejmowac - uslyszala. - Bede ci mowil, co sie dzieje. -W porzadku. -Sciany powoli sie zatrzymuja. Nie zaciskaja sie tak szybko jak poprzednio. Sufit przestal sie obnizac. Sciany tez juz sie zatrzymaly. Slyszysz mnie, Joanno? -Tak. -Nie, nie otwieraj oczu. Zacisnij mocno powieki. Po prostu wyobrazaj sobie to, o czym mowie. Wszystko sie zatrzymalo. Wszystko jest nieruchome. Widzisz to teraz? -Tak - odpowiedziala cicho. Powietrze wciaz nie bylo normalne, ale troche sie rozrzedzilo - mogla oddychac. Poczula w ustach jakis slodki smak. -Patrz, co sie dzieje - powiedzial Alex. - Sufit zaczyna podjezdzac do gory, oddala sie od ciebie, wraca na swoje miejsce. Sciany odsuwaja sie tam, gdzie powinny stac. Powoli. Bardzo powoli. Ale oddalaja sie. Widzisz? Pokoj sie powieksza. Czujesz to? Widzisz? Mowil i Joanna sluchala kazdego jego slowa i wyobrazala sobie to wszystko o czym opowiada. Wreszcie, gdy cisnienie powietrza unormowalo sie, gdy przestala sie dusic, otworzyla oczy i zobaczyla, ze salon wyglada tak, jak powinien. -Wszystko odeszlo. Przegnales to. - Westchnela. Usmiechnal sie i potrzasnal glowa. -Nie tylko ja. Zrobilismy to razem. I od tej chwili bedziesz w stanie robic to sama. -O, nie. Nigdy sama. -Owszem - powiedzial Alex. - Poniewaz ta fobia nie jest tak naprawde integralna czescia twojej struktury psychicznej. -Uwazasz, ze jest rezultatem posthipnotycznej sugestii. -Zgadza sie. Wiec nie potrzebujesz psychoanalizy, by wyrwac sie spod dzialania tej fobii. Gdy tylko poczujesz, ze zaczyna sie atak, po prostu zamknij oczy i wyobraz sobie, ze wszystko sie od ciebie oddala. To zawsze zadziala. -Ale ja probowalam... Nigdy nie dzialalo. Az dotad... Az ty... -Dlaczego nie dzialalo przedtem? -Za pierwszym razem - powiedzial po chwili - potrzebowalas kogos, kto trzymalby cie za reke. Poza tym, az do wczoraj, ukrywalas to wszystko, traktowalas jak klopotliwa chorobe umyslowa. Teraz widzisz, ze to glownie problem zewnetrzny - jak przeklenstwo, ktore za czyjas sprawa wisi nad toba. Patrzyla na sufit, jakby zachecala go, by sie znizyl. -Kolejne ataki beda coraz mniej gwaltowne, az w koncu ustapia calkowicie. Wyleczysz sie z klaustrofobii w ciagu paru tygodni. To samo dotyczy napadow paranoi. Daje glowe, ze tak bedzie. Poniewaz zadna z tych dwu przypadlosci nie ma w tobie swoich prawdziwych korzeni. Obydwie zostaly ci wszczepione przez drani, ktorzy przeksztalcili cie z Lisy w Joanne. Zostalas zaprogramowana. I jak Bog na niebie, mozesz teraz ponownie sie zaprogramowac, by upodobnic sie do innych ludzi. Do innych ludzi... Po raz pierwszy od ponad dziesieciu lat, Joanna w pelni panowala nad swym zyciem - przynajmniej na tyle, na ile ktokolwiek moze nad nim panowac. Wreszcie byla w stanie poradzic sobie z silami zla, ktore skazaly ja na samotnosc. Od tego dnia, gdyby zapragnela zwiazac sie z Alexem, czy kimkolwiek innym, nie byloby zadnych granic; nie bylo juz w niej nic, co powstrzymywaloby ja od posiadania tego, czego pragnela. Pozostawaly tylko przeszkody zewnetrzne. Ta mysl byla tak bardzo ozywiajaca. Niczym pobudzajacy narkotyk. Woda ze zdroju mlodosci. Z jej oczu poplynely lzy. Czas sie cofnal. Znow byla mloda dziewczyna. Od tej pory nigdy juz nie ucieknie przerazona, gdy sufit zacznie sie obnizac, a sciany przesuwac. Nigdy juz nie doswiadczy paranoicznego strachu i samotnosci, ktore odgradzaly ja od pomocy i schronienia oferowanych przez przyjaciol. Byc jak inni ludzie... Drzwi klatki sie otworzyly. Byla wolna. 27 Fotografie juz nie wzbudzaly w Joannie niepokoju. Ogladala je ze zdumieniem, jakie musieli odczuwac ludzie zyjacy przed wiekami, gdy po raz pierwszy spojrzeli w lustro - pelni zabobonnej fascynacji, ale nie strachu.Alex usiadl obok niej na sofie, odczytujac glosno fragmenty niektorych raportow dotyczacych Lisy Chelgrin. Omawiali kazda, najdrobniejsza nawet informacje, starajac sie ocenic ja pod kazdym katem, sprawdzajac, czy nie pominieto czegos w sledztwie. Poznym wieczorem Joanna sporzadzila liste tych cech, ktore dzielila z Lisa Chelgrin. Intelektualnie, byla prawie pewna, ze Alex ma racje, ze jest naprawde zaginiona corka senatora. Ale emocjonalnie wciaz brakowalo jej przekonania. Czy bylo mozliwe, by matka i ojciec - Elizabeth i Robert Rand - byli po prostu fantomami, ktore nigdy nie istnialy poza jej pamiecia? A dom w Londynie - czy bylo mozliwe, ze nigdy tam nie mieszkala? Zanim mogla powaznie rozwazyc cala te sprawe, musiala miec jasne, niezbite dowody. Gdy Joanna jeszcze raz czytala liste, Alex wyciagnal z kartoteki kolejny raport, rzucil na niego okiem i powiedzial: -Mam tu cos cholernie ciekawego. Zupelnie o tym zapomnialem. -Co? -To przesluchanie pana i pani Marimoto. -Kto to jest? -Uroczy ludzie - powiedzial Alex. - Sluzacy. Tom Chelgrin zatrudnia ich, gdy ty masz piec lat. -Czy senator przywiozl ich z Japonii do Stanow, zeby pracowali w jego domu? -Nie, nie. Sa drugim pokoleniem amerykansko-japonskiej rodziny. Wychowani w San Francisco. -A jednak, to rzeczywiscie ciekawe. Mamy japonskie ogniwo miedzy mna a Lisa. -Nie uslyszalas jeszcze wszystkiego. Joanna zmarszczyla brwi. -Wedlug ciebie panstwo Marimoto mogli miec cos wspolnego z moim... ze zniknieciem Lisy? -W zadnym wypadku. To dobrzy ludzie. Ani odrobiny dranstwa. Poza tym nie bylo ich na Jamajce, kiedy zniknela Lisa, byli wtedy w domu senatora w Wirginii, niedaleko Waszyngtonu. -Wiec co znalazles ciekawego na ich temat? Odlozyl kopie przesluchania panstwa Marimoto i podniosl swoj kieliszek. -Widzisz, Marimoto byli bez przerwy w domu, gdy Lisa dorastala, caly dzien. Fumi byla kucharka. Wykonywala tez drobne roboty domowe. Jej maz, Koji, byl troche sluzacym, ale glownie byl taka zlota raczka. No i oczywiscie obydwoje zajmowali sie Lisa. Uwielbiala ich. Nauczyla sie od nich mnostwa japonskich slow, a senator to aprobowal. Sadzil, ze to dobry pomysl uczyc dzieci jezykow, kiedy sa jeszcze bardzo male i przyswajaja nowa wiedze w sposob naturalny, bez pozniejszych zahamowan. Poslal Lise do prywatnej szkoly podstawowej, gdzie zaczela uczyc sie francuskiego, poczynajac od pierwszej klasy... -Mowie po francusku. -...i gdzie zaczela uczyc sie niemieckiego, poczynajac od trzeciej klasy - dokonczyl. -Po niemiecku tez mowie - powiedziala Joanna. Dodala te fakty do listy podobienstw. Pioro w jej palcach drzalo nieznacznie. -Wiec zmierzam do tego, ze Tom Chelgrin wykorzystal panstwo Marimoto, by nauczyli Lise japonskiego. Poslugiwala sie tym jezykiem plynnie. Lepiej niz francuskim czy niemieckim. Joanna podniosla wzrok znad listy. Krecilo jej sie w glowie. -Moj Boze. -Tak, to zbyt niewiarygodne, zeby moglo byc zwyklym zbiegiem okolicznosci. -Ale ja nauczylam sie japonskiego w Anglii - upierala sie. -Naprawde? -Na uniwersytecie, od mojego chlopaka. -Naprawde? Patrzyli na siebie. Joannie, po raz pierwszy, niemozliwe wydalo sie nagle mozliwe. 28 Joanna znalazla listy w garderobie sypialnianej, na dnie tego samego pudelka, w ktorym trzymala swoje zdjecia. Plik przewiazany wyplowiala, zolta wstazka. Przyniosla je do salonu i podala Alexowi.-Naprawde nie wiem, dlaczego przechowywalam je przez te wszystkie lata. -Trzymalas je bez watpienia dlatego, ze kazano ci je trzymac - powiedzial Alex. -Kto kazal? -Ludzie, ktorzy porwali Lise. Ludzie, ktorzy grzebali w twoim umysle. Tego typu listy sa sztucznym potwierdzeniem twojej tozsamosci Joanny Rand. -Tylko sztucznym? -Wkrotce sie dowiemy. Pakiet zawieral piec listow. Trzy pochodzily od J. Comptona Woolricha, londynskiego adwokata i egzekutora majatku Roberta i Elizabeth Rand. Ostatni list od Woolricha zawieral informacje o zalaczonym czeku na sume ponad trzystu tysiecy dolarow amerykanskich, wystawionym po sprzedazy majatku i zaplaceniu podatkow. O ile sie orientowala, pieniadze od Woolricha podwazaja cala te teorie na temat spisku Chelgrin-Rand. -Naprawde otrzymalas taki czek? - spytal. -Tak. -Bank go zaaprobowal? -Tak. -I dostalas pieniadze? -Co do centa. Jesli istnial tak duzy majatek Randow, to moj ojciec i matka - Robert i Elizabeth - musieli byc prawdziwi. Zyli naprawde. -Mozliwe - powiedzial Alex z powatpiewaniem. - Ale nawet jesli naprawde istnieli, to wcale nie oznacza, ze bylas ich corka. -Jakim cudem moglabym dziedziczyc po nich? Nie odpowiedzial. Czytal dwa ostatnie z pieciu listow, obydwa z dzialu roszczen firmy ubezpieczeniowej United British Continental Insurance Association, Limited. Po otrzymaniu oficjalnego aktu zgonu Roberta i Elizabeth (z domu Henderson) Rand, British Continental zgodzilo sie honorowac polise na zycie Roberta i wyplacic pelne odszkodowanie jedynej zyjacej spadkobierczyni - Joannie. Suma - dodatek do ponad trzystu tysiecy dolarow uzyskanych ze sprzedazy majatku, wyniosla sto tysiecy funtow minus podatki. -I to tez dostalas? - spytal Alex. -Tak. Ponad sto piecdziesiat tysiecy dolarow. -Calkiem pokazna suma. -Zgadza sie - przyznala Joanna. - Ale potrzebowalam doslownie kazdego grosza, zeby kupic ten budynek i go odnowic. Wymagal mnostwa pracy. To, co zostalo, musialam przeznaczyc na obsluge Ksiezycowego Blasku, zanim klub nie zaczal przynosic dochodow, co, chwala Bogu, szybko nastapilo. Alex przegladal listy, zatrzymal sie, gdy znalazl ostatni od londynskiego adwokata i spytal: -Ten caly Woolrich... czy wszystkie interesy zalatwialas z nim listownie albo przez telefon? -Oczywiscie, ze nie. -Spotkalas sie z nim kiedys? -Pewnie. Wiele razy. -Kiedy? Gdzie? -Byl dla mojego ojca... byl osobistym adwokatem Roberta Randa. Przyjaznili sie. Przynajmniej dwa czy trzy razy w roku bywal u nas na kolacji. -Jaki byl? -Bardzo mily i spokojny - powiedziala Joanna. - Po smierci moich rodzicow w wypadku niedaleko Brighton - coz, jesli to byli moi rodzice - pan Woolrich odwiedzal mnie wiele razy. I nie tylko wtedy, gdy potrzebowal mojej zgody czy podpisow dotyczacych egzekucji majatku. Skladal mi czeste wizyty. Bylam potwornie przygnebiona. Zawsze mial kilka nowych dowcipow w zanadrzu. Bardzo zabawnych. Nie wiem, jak przeszlabym przez to wszystko, gdyby nie on. Byl nadzwyczaj delikatny. Nigdy nie chcial zebym przychodzila do jego biura. Ani razu. To zawsze on przychodzil do mnie. Byl serdeczny i delikatny. Lubilam go. Alex przypatrywal jej sie zmruzonymi oczami. Znow wygladal jak detektyw. -Slyszalas przed chwila sama siebie? -Co masz na mysli? -To, jak mowilas. -Jak mowilam? Wstal i zaczal chodzic tam i z powrotem. - Opowiedz mi ktorys z jego dowcipow. -Dowcipow? -Tak. Przypomnij sobie choc jeden. -Mowisz powaznie? -Nie pamietasz? Rozweselal cie. Jego dowcipy byly zabawne. To mozesz sobie przypomniec. Byla zaskoczona jego zainteresowaniem. -Nie pamietam. -Tylko jeden - nalegal. -Dlaczego to ma byc takie wazne? Przestal chodzic i wbil w nia wzrok. Te oczy. Ponownie uswiadomila sobie ich sile. Otwieraly ja jednym spojrzeniem i czynily zupelnie bezbronna. Poczatkowo sadzila, ze potrafi sie przed nimi obronic. Ale bylo inaczej. Poczula przyplyw paranoi i smiertelne przerazenie, bo zrozumiala, ze nie potrafi ukryc swych sekretow i znalezc bezpiecznego schronienia; zdolala jednak przezwyciezyc ten krotki atak szalenstwa i odzyskala panowanie nad soba. -Gdybys zdolala przypomniec sobie jeden z jego dowcipow - powiedzial Alex - mielibysmy wiecej szczegolow, zwiekszylibysmy stopien prawdopodobienstwa. -Nie staram sie niczego ukryc - powiedziala Joanna. - Przekazuje ci wszystkie mozliwe szczegoly. -Wiem i to mnie wlasnie niepokoi. -Nie rozumiem. Alex usiadl obok niej. -Czy nie zauwazylas niczego dziwnego w sposobie, w jaki minute temu opowiadalas o Woolrichu? -Dziwnego? -Mialas zmieniony glos - wyjasnil Alex. - Wlasciwie zmienilo sie cale twoje zachowanie. Nieznacznie. Ale dostrzeglem to. Jak tylko zaczelas o nim mowic, twoj glos stal sie monotonny, jakbys recytowala wyuczona lekcje. -Robisz ze mnie zombie. To fantazja. -Moim fachem jest obserwacja, a nie wyobraznia. Opowiedz mi cos wiecej o tym Woolrichu. Jak on wyglada? -Czy ma to naprawde takie znaczenie? -Tego tez nie pamietasz? - Alex nie ustepowal. -Oczywiscie, ze pamietam. Westchnela. -Przekroczyl dopiero czterdziestke, gdy moi rodzice zgineli. Byl szczuply. Piec stop, dziesiec cali wzrostu. Moze sto czterdziesci albo sto piecdziesiat funtow wagi. Bardzo nerwowy. Mowil tak jakos szybko. Energiczny. Mial zmeczona twarz. Bardzo blada. Cienkie wargi. Brazowe oczy. Kasztanowe i troche przerzedzone wlosy. Nosil grube, wypukle okulary i byl... Joanna przerwala, poniewaz nagle uslyszala to, co uslyszal chwile wczesniej Alex. Znowu recytowala zadana lekcje. Bylo to niesamowite wrazenie. Wstrzasnal nia dreszcz. -Czy korespondujesz z Woolrichem? - spytal Alex. -Czy pisze do niego listy? A niby po co? -Byl przyjacielem twojego ojca. -Przyjaznili sie, choc nie na smierc i zycie. -Byl rowniez twoim przyjacielem. -Tak, wlasciwie tak. -I po tym wszystkim, co dla ciebie zrobil, kiedy przezywalas tragedie... -Moze powinnam utrzymywac z nim kontakt. -To byloby w twoim stylu. -Wiesz, jak to jest. Przyjaciele sie rozchodza. -Nie zawsze. -No coz, ale tak sie na ogol dzieje, gdy zaczyna ich dzielic dystans dziesieciu czy dwunastu tysiecy mil. - Zmarszczyla sie. - Przez ciebie czuje sie winna -Nie rozumiesz, o co mi chodzi. Wcale nie chce, zebys czula sie winna. Wrecz przeciwnie. - Alex potrzasnal glowa. - Gdyby Woolrich naprawde przyjaznil sie z twoim ojcem, i gdyby faktycznie okazal ci tak wielka pomoc po wypadku rodzicow, to z cala pewnoscia mialabys z nim jakis kontakt, przynajmniej przez kilka lat. Tak bys postapila. A z tego, co wiem o tobie, musze przyznac, ze absolutnie do ciebie nie pasuje, zebys mogla zapomniec o przyjacielu tak szybko i tak latwo. Joanna usmiechnela sie ze smutkiem. -Mysle, ze troche mnie idealizujesz. -Nie. Dostrzegam twoje wady. Ale na pewno nie jestes niewdzieczna egoistka. Uwazam, ze ten J. Compton Woolrich po prostu nigdy nie istnial. I wlasnie to, ze zerwalas z nim kontakt potwierdza moja teorie. -Ale ja go pamietam! - wykrzyknela Joanna. -Juz ci to wyjasnilem. Nakazano ci pamietac mnostwo rzeczy, ktore nigdy sie nie wydarzyly. -Zaprogramowano mnie - powiedziala sarkastycznie. -Czy zdajesz sobie sprawe, z jakim napieciem mnie sluchasz? Az do tej chwili nie uswiadamiala sobie, jak bardzo jest spieta. Wychylala sie do przodu, przygarbiona, jakby spodziewajac sie ciosu w kark. Ogryzala paznokcie. Odchylila sie do tylu i sprobowala sie odprezyc. -Ja tez to zauwazylam, moj monotonny glos, jakbym powtarzala wyuczony tekst. To niesamowite. I gdy probuje dodac cos do tych paru wspomnien, to nie znajduje niczego nowego. Nic wiecej. Ten obraz jest pozbawiony koloru czy szczegolu. Wydaje sie plaski. Jak fotografia albo obraz. A jednak... naprawde dostalam od niego te trzy listy. -Jest jeszcze cos, co mnie niepokoi. Powiedzialas, ze po wypadku Woolrich odwiedzal cie czesto. -Tak. -To po co do ciebie pisal? -No, chcial byc oczywiscie pewien, ze... - Joanna zmarszczyla brwi. - Niech mnie diabli. Nie wiem. Nie pomyslalam o tym. Alex potrzasnal plikiem kartek, jakby mial nadzieje, ze wypadnie z nich jakis sekret. -Nie ma w tych trzech listach niczego, co wymagalo pisemnego kontaktu. Woolrich mogl to wszystko zalatwic osobiscie. Nie musial nawet przekazywac czeku poczta. - Alex rzucil listy na stolik. - Zostaly wyslane tylko po to, zebys miala namacalny dowod prawdziwosci tamtych wydarzen. -Jesli pan Woolrich nigdy nie istnial... i jesli nigdy nie istnieli Robert i Elizabeth Rand... to kto u licha przyslal mi te trzysta tysiecy dolarow? -Moze ludzie, ktorzy cie porwali, gdy bylas jeszcze Lisa. Nie mogla uwierzyc, ze to powiedzial. -Chyba sie przeslyszalam. -To byl sposob na potwierdzenie twojej tozsamosci. -Wszystko ma byc na na odwrot? Porywacze sa po to, zeby wyludzac pieniadze, a nie rozdawac je. -To nie byli zwykli porywacze. Nigdy nie zazadali okupu od senatora. Ich motywy pozostaly niejasne. -Tak. Wiec kim byli? Alex wskazal na telefon, stojacy na rattanowym biurku w kacie pokoju. -Na poczatek sprobuj zadzwonic do tego Woolricha. Moze sie dowiemy. -Ktory prawdopodobnie nie istnieje. -Na jego papierze firmowym widnieje numer telefonu - powiedzial Alex. - Nie wolno nam tego pominac. Kazdy porzadny detektyw musialby to zrobic. To jakis trop. Potem zadzwonimy do United British Continental Insurance Association. -A to nas gdzies zaprowadzi? -Nie, ale chce tam zadzwonic, z tego samego powodu, dla ktorego maly wscibski chlopiec wpycha kij w gniazdo szerszeni: zeby zobaczyc, co sie stanie. 29 Joanna siedziala na biurku, a Alex przysunal sobie krzeslo. Usiadl blisko, by slyszec glos w sluchawce.Kiedy odezwal sie telefon, w Kioto byla polnoc; w Londynie dopiero druga po poludniu. Telefonistka z centrali firmy ubezpieczeniowej miala slodki, dziewczecy glos. Sprawiala wrazenie zbyt mlodej, by juz pracowac. -W czym moge pomoc? -Czy to British Continental Insurance? - spytala Joanna. Pauza. -Tak. -Musze rozmawiac z kims zatrudnionym w waszym dziale roszczen. -Czy zna pani nazwisko pracownika, z ktorym chce pani rozmawiac? -Nie - powiedziala Joanna. - Chce rozmawiac z kimkolwiek. -Jakiego typu polisy dotyczy pani roszczenie? -Polisy na zycie. -Jedna chwile, prosze. Przez moment na Unii nie bylo slychac niczego procz zaklocen: ciaglego szumu, sporadycznych trzaskow. Wreszcie po drugiej stronie odezwal sie glos urzednika z dzialu roszczen. Trzaskal slowami jakby jego glos byl para nozyczek. -Mowi Philips. W czym moge pomoc? Joanna opowiedziala mu historyjke, ktora wczesniej wymyslili razem z Alexem: jej ojciec byl ubezpieczony w British Continental, i firma wyplacila pieniadze natychmiast po jego smierci. Krotko potem Joanna przeniosla sie do Japonii, by rozpoczac tam nowe zycie. Po tylu latach, zaczely sie problemy z japonskimi wladzami podatkowymi. Urzad skarbowy chcial sie upewnic, ze te pieniadze nie zostaly zarobione w Japonii. W przeciwnym razie, zadano od niej splacenia zaleglych podatkow. Na nieszczescie, Joanna wyrzucila urzedowe pismo, ktore nadeszlo wraz z czekiem. Byla nadzwyczaj przekonujaca. Nawet Alex tak uwazal; kiwal glowa, by dac jej do zrozumienia, ze dobrze jej idzie. -Zastanawialam sie wlasnie, panie Philips, czy nie moglby pan przyslac mi kopii tego pisma, zebym mogla je przedstawic tutejszym wladzom. -Kiedy otrzymala pani nasz czek? - spytal Philips. Joanna podala mu date. -Och, w takim razie nie moge pani pomoc. Nie przetrzymujemy kopii tak starych dokumentow. -Co sie z nimi dzieje? -Wyrzucamy je. Nie mamy na nie miejsca. Jestesmy prawnie zobowiazani do przechowywania ich tylko przez siedem lat. Jestem zdziwiony, ze ma pani takie problemy. Czy w Japonii nie obowiazuje przepis o przedawnieniu? -Nie w sprawach podatkowych - powiedziala Joanna. Nie miala pojecia, czy rzeczywiscie tak bylo. - Biorac pod uwage powszechna komputeryzacje... -No coz, przykro mi. Dokumentow juz nie ma. Zastanawiala sie przez chwile, po czym spytala: -Czy pracowal pan w British Continental, gdy wyplacano moje odszkodowanie, panie Philips? -Nie. Jestem tu zatrudniony od osmiu lat. -A inni urzednicy z panskiego dzialu? Moze jest tam ktos, kto pracowal dwanascie lat temu? -O, tak. Jest kilku. -Sadzi pan, ze ktorys z nich moglby to sobie przypomniec? -Przypomniec sobie zwykla polise na zycie, wyplacona dwanascie lat temu? - spytal Philips zdumiony. - Wysoce nieprawdopodobne. -Mimo wszystko, czy moglby pan sie rozpylac w mojej sprawie? -To znaczy teraz? -Nie - powiedziala. - Polaczenie byloby troche za drogie. Prosze sie dowiedziec w wolnej chwili. I jesli znajdzie pan kogos, kto cokolwiek pamieta, to prosilabym, zeby jak najszybciej pan do mnie napisal. -Ludzka pamiec to nie oficjalne archiwum - powiedzial z powatpiewaniem Philips. - Nie jestem pewien, czy to sie w ogole na cos pani przyda. -W kazdym razie nie zaszkodzi. -Przypuszczam, ze nie. -W porzadku. Spytam. -Zgoda. Joanna podala Philipsowi swoj adres do korespondencji, podziekowala mu i polozyla sluchawke. -Wyrzucili dokumenty - stwierdzil kwasno Alex. -Niczego nie dowodzi. -Wlasnie - potwierdzil - zupelnie niczego. Dwadziescia minut po pomocy, czasu Kioto, telefon znow zadzwonil. Telefonista na centrali polaczyl sie z numerem widniejacym na bezowej, welinowej papeterii J. Comptona Woolricha. Kobieta, ktora odebrala w Londynie, nigdy nie slyszala o prawniku nazwiskiem Woolrich. Byla wlascicielka i szefowa sklepu z antykami na Jermyn Street, a numer telefoniczny nalezal do niej od ponad osmiu lat. Nie miala pojecia, do kogo mogl nalezec przed otwarciem sklepu. Nastepna slepa sciana. 30 Ksiezycowy Blask zamknieto o jedenastej trzydziesci, prawie godzine wczesniej niz zwykle, a caly personel poszedl juz do domu, zanim Joanna skonczyla druga rozmowe z Londynem. Z dolu nie docierala juz muzyka, i zimowa noc byla przerazajaco cicha, przerazajaco ciemna, o czym mogli sie przekonac patrzac w okna - zlowieszcza.Joanna wlaczyla plyte z muzyka Bacha. Usiadla na sofie obok Alexa. Przegladali zawartosc szaro-zielonych teczek ze znakiem firmowym Bonnera, ktorych stos lezal na stoliku. Nagle Alex wykrzyknal: -Niech mnie diabli! - Wyjal z jednej z teczek dwie czarno-biale, blyszczace fotografie, osiem na dziesiec cali. - Powiekszenia odciskow kciukow Lisy Chelgrin. Jeden wzielismy z jej prawa jazdy, drugi zdjelismy z radia z zegarem, ktore stalo w jej sypialni. Zapomnialem, ze tu sa. -Powazny dowod - odezwala sie cicho. - Zaluje, ze te odciski w ogole istnieja... -Bedziemy potrzebowali gabki nasaczonej atramentem. I papieru z miekka powloka... ale niezbyt chlonnego. Musimy miec wyrazny odcisk, nie rozmazana plame. I jeszcze szklo powiekszajace. -Mam papier - powiedziala Joanna. - I gabke z atramentem. Ale nie mam szkla powiekszajacego, chyba ze... - Zawahala sie. Wyprowadzila go z salonu, zeszli po waskich schodach i wkroczyli do biura na pierwszym pietrze. To, o czym myslala, okazalo sie przyciskiem do papierow - czysta, gruba na cal soczewka, o srednicy czterech cali. Nie miala obudowy ani raczki i nie byla optycznie nieskazitelna; ale gdy Alex spojrzal przez nia na rejestr przychodow, litery i cyfry byly od trzech do pieciu razy wieksze niz w rzeczywistosci. -Wystarczy - zawyrokowal. Joanna wydobyla ze srodkowej szuflady papier i gabke z atramentem. Po kilku probach udalo jej sie sporzadzic dwa prawie nieskazitelne odciski kciuka. Alex polozyl kartke obok fotografii. Podczas gdy Joanna scierala z palcow atrament przy pomocy chusteczek higienicznych i sliny, Alex porownywal odciski, ogladajac je przez szklo powiekszajace. Kiedy Joanna doprowadzila sie juz do porzadku Alex podal jej soczewke. Nic nie mowil. -Sa podobne, prawda? -Sa identyczne - stwierdzil. 31 Kiedy Mariko wrocila do Ksiezycowego Blasku ze szpitala, zastala Joanne i Alexa czekajacych na nia w kuchni. Przygotowali goraca herbate i kanapki. Mariko byla bardzo zmeczona.Alex i Joanna domagali sie szczegolowej relacji o zdrowiu Kennedy'ego, ale dziewczyna nie miala wiele do powiedzenia. Kennedy po raz pierwszy obudzil sie z narkozy o szostej czterdziesci piec, ale wciaz byl odurzony. Zasypial i budzil sie, i po kazdym przebudzeniu zdawal sie coraz bardziej przytomny. Odzyskal calkowita jasnosc umyslu przed dziewiata, kiedy to poskarzyl sie na suchosc w ustach i piekielny glod. Pielegniarki pozwolily mu ssac kawalki lodu, ale daly do zrozumienia, ze jesli chodzi o najblizszy wieczor, to dostanie kolacje z kroplowki. -Bardzo go boli? - spytal Alex. -Dostaje srodki przeciwbolowe - odpowiedziala Mariko. - Awanturuje sie i wymysla pielegniarkom, domagajac sie jedzenia. Wayne popadl w przygnebienie, gdy dowiedzial sie, ze bedzie musial spedzic w szpitalu miesiac albo wiecej, i ze byc moze czeka go jeszcze jedna operacja. Mariko robila, co mogla, by go pocieszyc. Krotko przed polnoca zjawila sie pielegniarka z proszkiem nasennym. Wayne zdecydowal, ze czuje sie zbyt dobrze, by znowu zasypiac: "Nie spalem tyle od czasu, gdy odstawiono mnie od piersi". Opowiedzial Mariko kilka zabawnych historyjek o swojej pracy w Agencji Bonnera w Chicago. -Czy policja go przesluchiwala? - spytal Alex. -Jutro rano. Mariko rzucila sie lapczywie na kanapki, stwierdziwszy nagle, ze jest potwornie glodna. W tym czasie Joanna i Alex opowiedzieli jej o swoich odkryciach - zrelacjonowali obydwie rozmowy z Londynem, no i sprawe odciskow palcow. Sluchajac tych rewelacji, Mariko czula, jak opuszcza ja sennosc i zmeczenie. Bardziej jednak niz to o czym mowili, zainteresowalo ja ich zachowanie. Widziala, ze czuja w swoim towarzystwie swobodnie. Ciemnoniebieskie oczy Joanny nabraly wyrazistosci; spogladaly na Alexa z widocznym uczuciem, zaufaniem i troska posiadacza. On, ze swej strony, wyzbyl sie calkowicie swojej oficjalnej pozy. Do tej pory Mariko nigdy nie widziala go w niczym innym, jak tylko w garniturze i krawacie. Teraz nie mial na sobie ani marynarki, ani krawata; rekawy koszuli podwinal do lokci i zrzucil buty, choc w mieszkaniu Joanny nie przestrzegano tego japonskiego obyczaju. Czul sie tu swobodnie, poniewaz czul sie swobodnie w obecnosci Joanny. Mariko nie przypuszczala, by spedzili ze soba noc. Jeszcze nie. Ale wiedziala, ze nastapi to juz wkrotce. Widac to bylo w ich oczach, slychac to bylo w ich glosach - to szczegolne, slodkie oczekiwanie. A wtedy, gdy pozna Joanne intymnie i gleboko, czy wtedy wciaz bedzie zaprzeczal istnieniu milosci? Nie. Porwie go sila uczucia. Juz teraz byl inny. Mariko usmiechnela sie, skonczyla jesc kanapke, napila sie herbaty i spytala: -Teraz, kiedy znacie prawde, to co dalej? Zadzwonicie do senatora i powiecie mu o wszystkim? -Nie - stwierdzil Alex. -Dlaczego nie? Po dlugim wahaniu powiedzial to, co staral sie dotad ukryc przed Joanna: -Nie zadzwonimy do niego, bo mam przeczucie... ze byl zamieszany w caly ten spisek. - Powiedzial to, co staral sie dotad ukryc przed Joanna. - Sadze, ze on wie o twoim pobycie tutaj, w Kioto - Alex zwrocil sie do Joanny. - Mysle tez, ze wie i ze zawsze wiedzial, kto porwal jego corke. Mozliwe nawet, ze to sam senator zaaranzowal to wszystko. -Ale dlaczego, na litosc boska? - wykrzyknela Joanna. Przerwal jej i wzial ja za reke, co wywolalo usmiech Mariko. -Juz ci mowilem - to po prostu przeczucie. Ale cholernie silne przeczucie. A ja nauczylem sie polegac na swoich przeczuciach. Poza tym, to ma sens. Wyjasnia pare rzeczy. To, skad dostalas ponad sto piecdziesiat tysiecy dolarow. Wiemy, ze nie pochodzily ze sprzedazy majatku Randow, czy tez z polisy Roberta Randa. Mariko odstawila swoja filizanke i wytarla serwetka wargi. -Wybaczcie mi, prosze - powiedziala. - Jestem bardzo zmeczona i trudno mi to wszystko zrozumiec. Mowisz, ze senator kazal porwac swoja wlasna corke z domu letniskowego na Jamajce, potem pozwolil, by poddano ja praniu mozgu i wreszcie dano jej nowe zycie? A w koncu wzial ponad sto piecdziesiat tysiecy dolarow i przekazal jej poprzez sprzedaz fikcyjnej posiadlosci? To wlasnie chcesz nam wmowic? Alex skinal glowa. -Nie bede udawal, ze wiem dlaczego? Nie wiem, o co tu chodzi, nie mam tez zadnych dowodow. Ale skad te pieniadze, jesli nie od Toma Chelgrina? -Ale jak ojciec mogl sie w ten sposob pozbyc corki? - Mariko byla poruszona. - Z jakiego powodu? Jak mogl byc szczesliwy, nie widzac jej? -Tu, w Japonii - powiedzial Alex - macie swiadomosc ciaglosci pokolen. Rodzina jest dla was wartoscia. Ale gdzie indziej bywa, ze jest inaczej. Tam, skad pochodze, niektorzy rodzice kieruja sie instynktem lwa-samotnika; w pewnych okolicznosciach sa zdolni do emocjonalnego kanibalizmu i pozeraja wlasne dzieci. Moi rodzice byli alkoholikami. Prawie mnie zniszczyli. Emocjonalnie i fizycznie. Znecali sie nade mna na tysiac sposobow. Byli jak zwierzeta. -Tu tez zdarzaja sie takie przypadki - zwierzeta w ludzkiej skorze. -O wiele rzadziej niz u nas. -Nawet jeden to za wiele. Ale wracajac do tego, co wedlug ciebie zrobil ojciec Joanny... wciaz nie moge w to uwierzyc - odezwala sie Mariko smutnym glosem. Usmiechnal sie tak czarujaco, ze Mariko przez chwile zalowala, ze to nie ona pierwsza go spotkala - jeszcze zanim ujrzala go Joanna, a on Joanne. -Nie potrafisz tego pojac, poniewaz jestes tak gleboko cywilizowana osoba, Mariko-san. Zaczerwienila sie i przyjela komplement niespiesznym uklonem. -Jest cos, o czym zapomniales - powiedziala Joanna. - Senator wynajal cie, bys znalazl jego corke. Wydal na poszukiwania mala fortune. Dlaczego mialby to robic, jesli od samego poczatku wiedzial, gdzie ona jest? Dolewajac sobie herbaty, Alex wyjasnil: - Bo to bylo jego alibi. Odgrywal pograzonego w rozpaczy ojca, ktory nie cofnie sie przed niczym i poswieci wszystko, byle tylko odzyskac ukochana corke. Kto moglby go podejrzewac? No i stac go na rozgrywanie drogich gier... -To co zrobil ze mna - jesli to zrobil - nie bylo gra - zachnela sie Joanna. Od srodowego popoludnia, gdy po raz pierwszy wymieniles nazwisko Thomasa Chelgrina, wciaz dawales mi do zrozumienia, ze go nie lubisz. Dlaczego? -Manipuluje ludzmi. -Czyz nie robia tego wszyscy politycy? -Nie musze ich za to lubic. -Ale politycy beda zawsze. -Chelgrin jest obludny. - Alex wzial kanapke, zawahal sie i odlozyl ja nietknieta, jakby nagle stracil apetyt. - Czesto widywalem Chelgrina i powiem wam, ze nigdy nie widzialem rownie opanowanego i wyrachowanego czlowieka. Doszedlem w koncu do wniosku, ze ma cztery maski do wyboru, ktore zaklada zaleznie od okolicznosci - cos w rodzaju smiertelnie powaznej, pelnej zainteresowania miny, ktora przybiera, gdy udaje, ze slucha bacznie pogladow swego wyborcy; ojcowski usmiech, ktory zmienia cale jego oblicze, ale ktory nie siega glebiej niz na milimetr: surowy mars na czole, gdy chce uchodzic za twardego negocjatora; i smutek, ktory pojawial sie na jego twarzy, gdy umarla mu zona, gdy porwano jego corke, albo wtedy gdy ubolewal nad tragicznym losem amerykanskich zolnierzy, ginacych gdzies w dzungli. Sadze, ze uwielbia manipulowac ludzmi bardziej niz przecietny polityk; to w jego przypadku swoista forma masturbacji. -Rany! - zawolala Joanna. -Przykro mi, jesli mowiac o nim uzywam mocnych zwrotow - powiedzial Alex. - Ale tak wlasnie czuje. A teraz pierwszy raz mam okazje zwierzyc sie komukolwiek. Byl waznym klientem, wiec zawsze ukrywalem moje prawdziwe uczucia. Ale pomimo tych wszystkich pieniedzy wydanych na poszukiwania Lisy, i pomimo tych wszystkich lez, jakie wylal nad losem swojej malej, zagubionej dziewczynki, nigdy nie wierzylem w szczerosc jego uczuc. On wydaje sie... pusty. Gdy patrzy sie w jego oczy, widzi sie tylko chlod. Nie ma w nim nawet cienia ludzkich uczuc. -Wiec moze bysmy dali spokoj? - spytala Joanna. -Z czym dali spokoj? -Z calym tym sledztwem, w jakie zaczelismy sie bawic. -Nie mozemy. Nie teraz. Joanna zmarszczyla brwi. -Ale jesli senator jest taki, jak mowiles... jesli jest zdolny do wszystkiego... to moze lepiej na tym wyjdziemy, gdy o nim zapomnimy. Teraz juz wiem, dlaczego udawalam, ze pragne samotnosci. Wiem, dlaczego cierpialam. Bylo tak, jak mowiles - zostalam zaprogramowana. I tak naprawde nie musze wiedziec niczego wiecej. Moge zyc, nie wiedzac kto to zrobil, jak i po co. Mariko zerknela na Alexa. Jego oczy napotkaly jej wzrok. Mariko odezwala sie pierwsza. -Joanno, teraz mozesz tak mowic i w to wierzyc. Ale zmienisz zdanie. Bedziesz chciala wiedziec. Ta sprawa bedzie cie zzerac jak kwas. Kazdy musi wiedziec kim jest i jaka ma role do spelnienia. Kazdy musi wiedziec, dlaczego i jak doszedl do miejsca, w ktorym sie znajduje. W przeciwnym razie twoj dalszy rozwoj i zmiany nie beda mialy racji bytu, a podroz przez zycie straci sens. -Poza tym - zauwazyl Alex, decydujac sie na mniej filozoficzne podejscie - jest juz za pozno. Zbyt duzo wiemy. -Sadzisz, ze moga probowac nas zabic? - Joanna uniosla brwi. -Albo gorzej - powiedzial. -A co jest gorsze? Alex odsunal krzeslo i wstal. Podszedl do malego okna. Patrzyl na Gion i ciemne miasto w oddali. Wreszcie powiedzial: -Chcesz wiedziec, co jest gorsze. W porzadku. Moze pewnego dnia obudzimy sie w innej czesci swiata, z nowymi imionami, z nowa przeszloscia i nowymi wspomnieniami - i nie bedziemy mieli pojecia, ze kiedykolwiek bylismy Joanna Rand, Mariko Inamura i Alexem Hunterem. Joanna zrobila sie trupio blada, jakby przez okno przenikal promien ksiezycowego swiatla i wydobywal z mroku tylko jej twarz. -Naprawde zrobiliby to jeszcze raz? - spytala Mariko. Alex wzruszyl ramionami. -A dlaczego nie? To skuteczny sposob, zeby nas uciszyc. Poza tym nie pozostaja zadne trupy, ktore moglyby zainteresowac policje. -Nie... nie - powiedziala przerazona Joanna. - Wszystko, co przezylam w Japonii, wszystko czym jestem i czym chce byc, wymazane z mojego umyslu... Nie... Mariko zadrzala. -Ale dlaczego? - krzyknela Joanna. Zdenerwowana uderzyla piescia w stol, filizanki i spodki zadrzaly. - Dlaczego to sie stalo? To nienormalne! To nie ma sensu. -Mylisz sie - powiedzial Alex. - Dla ludzi, ktorzy to zrobili, to ma sens. -Dla nas to tez mialoby sens, gdybysmy wiedzieli to, co oni wiedza - powiedziala Mariko. Alex skinal glowa. -Slusznie. I nie bedziemy bezpieczni, dopoki sie tego nie dowiemy. Gdy tylko zrozumiemy, po co dokonali tej zamiany - Lisy w Joanne, ujawnimy to. Roztrabimy na caly swiat. A kiedy juz to zrobimy, kiedy skierujemy na porywaczy wszystkie swiatla i nie beda mogli pozostac bezkarni, kiedy nie beda juz mieli nic do ukrycia, nie beda tez mieli powodu, by nas skrzywdzic. -Zadnego, procz zemsty - powiedziala Joanna. -Owszem - przyznal. - Ale moze nie bedzie im na tym zalezalo, gdy ta gra sie skonczy. -Wiec co dalej? - spytala Joanna. Alex wrocil do stolu i spojrzal z gory na Mariko. Pociagal raz po raz za koniec wasow. -Mariko-san, masz wuja, ktory jest psychiatra. -Tak. -I czasami stosuje hipnoze, by pomoc swoim pacjentom. -Zgadza sie - powiedziala Mariko. - Przez kilka lat probowalam namowic Joanne na wizyte u wuja Omi, ale zawsze odmawiala. Alex zwrocil sie do Joanny. -Ten czlowiek moze otworzyc twoj umysl i pomoc ci przypomniec sobie rzeczy, o ktorych musimy wiedziec. Joanna byla sceptyczna. -Tak? Na przyklad jakie? -Na przyklad nazwisko czlowieka o mechanicznej dloni. Joanna zagryzla warge i zrobila chmurna mine. -Chodzi ci o tamtego. Ale jakie to moze miec znaczenie? Jest tylko postacia ze snu. -Tak? Nie pamietasz juz, co mowilas mi o nim w srode? Joanna poruszyla sie niespokojnie, zerknela na Mariko, spuscila glowe i zaczela sie przygladac swoim szczuplym dloniom. -W zamku Nijo - nie ustepowal Alex. -Wpadlam w histerie. -Powiedzialas mi wtedy, ze nagle uswiadomilas sobie, ze naprawde znasz tego mezczyzne ze snu, ze nie jest tylko produktem twojej wyobrazni. Czy wciaz w to wierzysz? Potwierdzila niechetnie. -Tak. Ale... nie jestem pewna... absolutnie pewna, czy chce go znalezc. -Dopoki go nie znajdziesz i nie dowiesz sie, co zrobil, ten koszmarny sen bedzie nawiedzal cie kazdej nocy - powiedzial Alex. Joanna zaciskala dlonie w piesci. Coraz mocniej i mocniej. -Kiedy sie z nim spotkasz, z tym mezczyzna o mechanicznej dloni - przekonywala Mariko - kiedy zetkniesz sie z nim twarza w twarz, odkryjesz, ze nie jest nawet w polowie tak przerazajacy, jak we snie. -Chcialabym w to uwierzyc - powiedziala Joanna. -Powinnas - powiedziala Mariko. - To, co znasz, nigdy nie jest tak przerazajace jak to, czego nie znasz i czego sie obawiasz. Do diabla, Joanno, musisz porozmawiac z wujem Omi! Joanna byla zdziwiona, slyszac przeklenstwo w ustach Mariko. Mariko nie ustepowala. -Zadzwonie do niego rano. -Ale Alex, chce, zebys tam poszedl ze mna - powiedziala Joanna. - Potrzebuje oparcia, kogos, kto bedzie trzymal mnie za reke. -No coz, nie jestem pewien, czy psychiatrzy lubia, gdy ktos zaglada im przez ramie w czasie... -Jesli sie nie zgodzi, nasza umowa jest niewazna. Nie pojde tam sama. -Jestem pewna, ze wuj Omi nie bedzie mial nic przeciwko temu - odezwala sie Mariko - w koncu to wyjatkowy przypadek. Joanna poczula ulge. Odchylila sie na krzesle. -Nie bedzie ci tak zle. Moj wuj w niczym nie przypomina Godzilli. Nawet nie ma ogona weza... Joanna usmiechnela sie. -Jestes dobra przyjaciolka, Mariko-san. -Pacjenci czasem boja sie jego mechanicznej dloni - powiedziala wesolo Mariko. Nagroda byl smiech Joanny, przypominajacy muzyke srebrnych dzwonkow rozbijajacych sie na szybie okna, zza ktorego obserwowaly ich ciemne oczy nocy. 32 Ignacio Carrera oddychal szybko, ale rytmicznie, jakby w takt pruskiego marszu, ktorego dzwieki docieraly tylko do jego uszu. Sztanga, z ktora sie zmagal, wazyla wiecej niz on sam. Sadzac po agonalnych dzwiekach, ktore odbijaly sie echem w tej prywatnej sali gimnastycznej to co robil wydawalo sie ponad jego sily, ale on nie przystawal nawet na chwile. Gdyby zadanie bylo niewykonalne, nie byloby warte uwagi. Jego mozolny wysilek wyciskal z niego czyste jak alkohol krople potu - sciekaly po jego gladkim ciele, kapaly z uszu, nosa, brody, lokci i koniuszkow palcow. Mial na sobie jedynie ciemnoniebieskie spodenki gimnastyczne, a jego imponujaco potezne cialo bylo niczym ze snu kazdego chlopca, ktory marzy o zwierzecej sile. Bylo niemal slychac, jak rozrywaja sie umeczone tkanki, a w ich miejsce pojawiaja sie nowe i znacznie silniejsze wlokna.W poniedzialki, srody i piatki, bez wyjatku, Ignacio Carrera pracowal z zapalem nad swoimi lydkami, udami, posladkami, biodrami, talia, dolna partia plecow i miesniami brzucha. Szczycil sie fantastyczna muskulatura brzucha - ta czesc jego ciala byla twarda i wklesla, przypominala arkusz karbowanej stali. We wtorki, czwartki i soboty pracowal nad klatka piersiowa, gorna partia plecow, szyja, ramionami, bicepsami, miesniami trojglowymi i miesniami przedramion. Siodmego dnia odpoczywal, chociaz brak aktywnosci czynil go nerwowym. Pragnal przeobrazic swoje cialo, kazda jego uncje, kazda komorke. Dla wytchnienia czytal science fiction. Jego idealem bylo cialo perfekcyjnego robota, ktory pojawial sie czasem w tych ksiazkach - gietkie, choc niezniszczalne, precyzyjne i pelne gracji, choc naladowane brutalna sila. Carrera mial tylko trzydziesci osiem lat, ale wygladal na mlodszego. Wlosy mial sztywne, geste i czarne. Podczas cwiczen przytrzymywal je jasnozolta elastyczna opaska. Jego silne rysy, wydatny nos, ciemne i gleboko osadzone oczy, ciemna karnacja i wreszcie opaska sprawialy, ze byl podobny do amerykanskiego Indianina. Nie mowil, ze jest Indianinem, Amerykaninem czy kims w tym rodzaju. Twierdzil, ze jest Brazylijczykiem. A to bylo klamstwem. Sala gimnastyczna znajdowala sie na pierwszym pietrze domu Carrery, i byla w swoim czasie sala muzyczna. Na samym srodku podlogi z wloskiego marmuru wznosilo sie podium, na ktorym stal niegdys fortepian. Teraz pomieszczenie o rozmiarach trzydziesci stop na trzydziesci bylo wylozone winylowymi matami, a przy scianach poustawiano sprzety do cwiczen sportowych. Sufit wznosil sie wysoko i byl bogato rzezbiony; wystajace gzymsy pomalowano na bialo, pozostala powierzchnie na niebiesko, a wszystko ozdobiono zlotym szlaczkiem. Carrera stal na podium, nasladujac maszyne, systematycznie cwiczac ramiona. Jego zachowanie na sali gimnastycznej bylo typowe dla wszystkich jego zachowan; byl nieustepliwy - nigdy nie rezygnowal, raczej by umarl niz przegral. Podrywal ogromny ciezar w gore i w gore. Bol przesuwal miesnie, kosci, cale jego cialo, byl jednak zdecydowany uniesc ciezar dziesiec razy, tak jak udalo mu sie to juz dwukrotnie tego popoludnia (ale z nieco mniejszym ciezarem) i tak jak to robil, zaciskajac zeby tysiace razy przez te wszystkie lata. Antonio Paz, ktory byl gorylem i partnerem Carrery stal obok niego. Liczyl glosno kazdy podrzut sztangi. Paz mial czterdziesci lat, ale on takze wygladal na mlodszego. Mierzyl szesc stop, dwa cale, byl o trzy cale wyzszy od szefa i o pietnascie funtow ciezszy. Nie wygladal rownie atrakcyjnie jak jego szef - twarz mial szeroka, plaska, o niskim czole. On takze podawal sie za Brazylijczyka, ale nie byl nim. Paz powiedzial "trzy", co znaczylo, ze w tej serii podrzutow pozostalo jeszcze siedem. Zadzwonil telefon. Carrera ledwie go slyszal, wszystkie odglosy z zewnatrz zagluszal jego ciezki oddech. Obserwowal przez zaslone z potu i lez, jak Paz przemierza sale, by podniesc sluchawke. Uniesc w gore sztange. Utrzymac ja za wszelka cene. Cztery. Opuscic. Odpoczac. Podrzucic do gory. Przytrzymac. Piec. Zar w plucach. Opuscic. Jak maszyna. Paz mowil cos szybko do telefonu, ale Carrera nie mogl tego uslyszec. Jedyne, co do niego docieralo, to bol i szum krwi. Znow w gore. Przytrzymac. Drzenie ramion. Skurcz plecow. Sztywnosc szyi. Bol! Cudownie! Opuscic. Paz polozyl sluchawke przy telefonie i wrocil na podium. Przybral poprzednia pozycje i czekal. Carrera wycisnal ciezar jeszcze cztery razy. Gdy wreszcie na dobre opuscil sztange, mial wrazenie, ze przez jego organizm przepompowano kwarty adrenaliny. Unosil sie, czul sie lzejszy od powietrza. Nigdy nie byl zmeczony po wyciskaniu sztangi. To poczucie wolnosci, to wspaniale podniecenie sprawialo, ze podnoszenie ciezarow bylo jego ulubiona forma cwiczen; a tak naprawde jedyna rzecza, ktora zapewniala podobna ekscytacje, bylo zabijanie. Bo Ignacio Carrera uwielbial zabijac. Mezczyzn. Kobiety. Dzieci. Plec i wiek ofiary nie mialy zadnego znaczenia. Oczywiscie, okazja nie trafiala sie zbyt czesto. Z pewnoscia nie tak czesto, jak czesto podnosil sztange, ani tak czesto, jakby tego pragnal. Paz podniosl z krzesla stojacego przy podium wilgotna szmatke do wycierania twarzy i recznik. Podal je Carrerze i powiedzial: -Dzwoni Marlowe z Londynu. -Czego chce? -Nie chcial powiedziec. Poza tym, ze to pilne. Mezczyzni mowili po angielsku z nienagannym akcentem, jakby uczyli sie tego jezyka na brytyjskim uniwersytecie dla wyzszych warstw, ale zaden z nich nigdy nie chodzil do angielskiej szkoly. Carrera zszedl z podwyzszenia i ruszyl do telefonu. Paz stawial ciezkie, uwazne kroki, ale Carrera poruszal sie tak lekko i zwinnie, jakby za chwile mial poznac sekret lewitacji. Telefon stal na stoliku przy jednym z duzych okien. Welwetowe zaslony byly odsuniete, ale swiatlo docieralo tu glownie z ogromnego zyrandola zawieszonego nad podium; setki krysztalowych paciorkow i starannie wygladzonych wisiorkow mienilo sie kolorami teczy. Teraz, poznym popoludniem, zimowy blask slonca byl blady, zabarwiony na szaro przez sklebione masy snieznych chmur - zdawal sie z trudem przenikac szyby. Za olowianym szklem okien rozciagal sie Zurych. Czyste, niebieskie jezioro, krystaliczna rzeka Limmat, masywne koscioly, banki, solidnie zbudowane domy, szklane biurowce, stare siedziby cechow, dwunastowieczna katedra Grossmunster, ekologiczne fabryki; jednym slowem zadziwiajaca i fascynujaca mieszanina gotyckiej posepnosci i alpejskiej radosci, duch sredniowiecza i wspolczesna technika. Miasto schodzilo w dol, po falujacych wzgorzach i rozposcieralo sie wzdluz brzegu jeziora. Dom Carrery gorowal nad tym wszystkim. Widok byl niezwykly. Stolik z telefonem zdawal sie wienczyc szczyt swiata. Carrera wzial sluchawke. -Marlowe? -Jestem. Carrera przeciagnal sie, wyprostowal ramiona i powiedzial: -Co sie stalo? Rozmawial z Marlowe'em swobodnie, wiedzial, ze jego telefon, jak i telefon w Londynie sa wyposazone w najbardziej wyrafinowane technicznie urzadzenia, ktore prawie uniemozliwialy zalozenie podsluchu. -Joanna Rand zadzwonila do British Continental, zeby dowiedziec sie o rozliczenie za polise jej ojca. -Rozmawiales z nia? -Ktos inny rozmawial. I pare minut temu zakomunikowal mi, ze to nic waznego. Mamy u nas kilku idiotow. -A co ten idiota powiedzial? -Powiedzial, ze nie przechowujemy tak starych dokumentow. Oczywiscie, przedstawil sie jako Philips. Co zrobimy? -Na razie nic - powiedzial Carrera. -Mysle, ze czas ma dla nas duze znaczenie. -Mysl sobie, co chcesz. -Najwyrazniej w calej tej szaradzie zaczynaja pojawiac sie rysy. -Mozliwe. -Jestes cholernie spokojny. Co mam zrobic, jesli znow bedzie dzwonila? -Nie bedzie. -No, ale jesli zaczyna intrygowac ja cala jej przeszlosc, to dlaczego nie mialby pojawic sie w Londynie, zeby wszystko sprawdzic na miejscu? -Po pierwsze - powiedzial Carrera - wciaz jest pod dzialaniem posthipnotycznej sugestii, ktora utrudnia jej, jesli nie uniemozliwia, opuszczenie Japonii. W chwili, gdy bedzie probowala wejsc na poklad samolotu czy statku ogarnie ja przerazenie. Atak choroby bedzie tak gwaltowny, ze wezwie lekarza i nie zdazy odleciec. -Aha. - Marlowe zastanawial sie. - Ale moze ta posthipnotyczna sugestia nie jest juz tak silna. Co bedzie, jesli Joanna Rand ja przezwyciezy? -To mozliwe - przyznal Carrera. - Ale ja panuje nad sytuacja. Dostaje codziennie raporty z Kioto. Jesli wydostanie sie z Japonii, bede o tym wiedzial w ciagu godziny. Uprzedze cie. -Mimo wszystko, wolalbym jej tu nie widziec. Stawka jest zbyt wysoka. -Jezeli nawet dotrze do Anglii - powiedzial Carreras - to nie pozostanie tam za dlugo. -Skad ta pewnosc? Poza tym, moze wyrzadzic szkody nie do naprawienia. Wystarczy jej jeden dzien. -Gdy przyjedzie do Londynu, jesli w ogole przyjedzie, to przede wszystkim bedzie szukala jakiejs nitki prowadzacej do centrum spisku. Zostawimy kilka takich nitek, ktore bedzie musiala dostrzec, a wszystkie wskaza jej Zurych. Szybko dojdzie do wniosku, ze to wlasnie tu nalezy szukac rozwiazania tajemnicy. Jak juz do nas przyjedzie, bede mogl sie nia zajac. -Posluchaj - irytowal sie Marlowe - jesli naprawde przesliznie sie kolo twoich ludzi w Kioto i wymknie sie z Japonii, i jesli naprawde pojawi sie niespodziewanie w Londynie, sam bede musial podjac decyzje w jej sprawie. I bede musial dzialac szybko. -To nie byloby rozsadne - powiedzial Carrera, w jego glosie pobrzmiewala grozba. -Nie uczestnicze w tej grze, jak wiesz. Wlasciwie stoje z boku. Zalatwiam przy okazji pare spraw. Chronie pewne interesy. Pikluje obowiazkow. Jesli ta kobieta zapuka bez uprzedzenia do moich drzwi i jesli poczuje, ze moja operacja jest zagrozona, bede musial ja od razu wykonczyc. Nie bede mial wyboru. Czy to jasne? -Nie zjawi sie nie zauwazona - powiedzial Carrera. -Miejmy nadzieje. -Ale powinienes wiedziec, ze jesli zrobisz cos bez mojego pozwolenia, to sa jeszcze inni, ktorzy dopilnuja, zebys i ty przejechal sie ta lodka. -Grozisz mi? -Informuje cie tylko o konsekwencjach. -Nie lubie, kiedy ktos mi grozi. -Nie mam takiej wladzy, ktora pozwolilaby mi wprowadzic te grozbe w czyn. Wiesz o tym doskonale. Tylko cie uprzedzam co moga zrobic inni. -Tak? Kto odwazy sie pociagnac za spust? - spytal Marlowe sceptycznie. Carrera i wymienil tylko jedno nazwisko. Informacja odniosla spodziewany skutek. Marlowe zawahal sie i po chwili spytal: -Mowisz powaznie? -Calkowicie. Zalatwie, ze dostaniesz od niego wiadomosc. -Ale na litosc boska, Ignacio, dlaczego czlowiek z jego pozycja mialby tak bardzo interesowac sie tak drobna sprawa? -Dlatego, ze to nie jest drobna sprawa. -Ale dlaczego ta kobieta mialaby byc wyjatkowa? -Nie moge ci powiedziec. -Mozesz, ale nie chcesz. -Tak. -Nigdy jej nie widzialem - ciagnal Marlowe. - Moze pojawic sie na progu mojego mieszkania w kazdej chwili, a ja nawet nie bede mogl jej rozpoznac. -Nie musisz jeszcze wiedziec. Jesli to bedzie konieczne, dostarczymy fotografie. - Carrera byl zniecierpliwiony. Chcial juz skonczyc te rozmowe i wrocic do cwiczen. Jeszcze przed chwila Marlowe czul przewage, ktora czerpal ze swojego pochodzenia i starannej edukacji w elitarnych brytyjskich szkolach. Ktos taki jak on nie umial zniesc porazki. Teraz zrozumial, ze jest tylko pionkiem w jakiejs grze. Carrera poslyszal w glosie rozmowcy kielkujacy niepokoj i troske, i to go rozbawilo. -Jestem pewien, ze nie zaszkodziloby, gdybym mial rysopis tej kobiety. Wydaje mi sie, ze przesadzasz ze wzgledami bezpieczenstwa. W koncu jestem po waszej stronie - powiedzial Marlowe. -Poczekamy z opisem. -Jak ona sie nazywa? -Joanna Rand. -Chodzi mi o jej prawdziwe nazwisko. -Wiesz, ze nie powinienes nawet o to pytac. - Carrera odlozyl sluchawke. Silny poryw wiatru uderzyl gwaltownie w okno. Carrerze wydawalo sie, ze dostrzega kilka platkow sypkiego sniegu. Zblizala sie burza. 33 Pomocy!Alex obudzil sie krotko po szostej. Wtedy uslyszal Joanne, ktora spala w pokoju obok, i uswiadomil sobie, ze to jej krzyk wytracil go ze snu. Pomoz mi! Alex odrzucil koldre i wyskoczyl z lozka. O, Boze, Boze, pomoz mi! Chwycil bron lezaca na nocnym stoliku. Kiedy wpadl do pokoju Joanny i zapalil swiatlo, ona siedziala na lozku. Oddychala z wysilkiem i mruzyla oczy, oslepiona. Pograzona we snie wzywala pomocy. -Mezczyzna o mechanicznej dloni? -Tak. Podszedl do niej i usiadl na brzegu lozka. -Chcesz mi o tym opowiedziec? -Juz ci przeciez mowilam. Ten koszmar jest zawsze taki sam. Byla blada; jej usta byly miekkie i wiotkie od snu, zlote wlosy lekko wilgotne od potu. Ale wygladala pieknie w zoltej, jedwabnej pizamie, ktora ukladala sie obiecujaco na piersiach, tak ze widzial zarys sutek pod materialem. Poczul w ustach suchosc. Joanna dotknela dlonia jego szerokiej klatki piersiowej - najpierw koniuszkami palcow, potem obiema dlonmi, i Alex nie bardzo wiedzial, jak to sie stalo, ale w chwile pozniej odlozyl bron... Czul ja w swoich ramionach, a jej usta dotykaly jego ust. To bylo nie tylko pragnienie, pozadanie czy przywiazanie. Czul cos zupelnie nowego, i nagle uswiadomil sobie, o czym mysli - kocham, kocham, kocham ja - i wtedy przypomnial sobie swoich rodzicow (ich wyznania milosci, po ktorych zawsze nastepowaly wybuchy gniewu, krzyki, przeklenstwa, uderzenia, bol), i to wspomnienie musialo sprawic, ze zesztywnial - zar ich pocalunkow przygasl, i przygasl tez nastroj, i Joanna to wyczula, wiec odsuneli sie od siebie. -Alex? -Jestem zmieszany. -Nie chcesz mnie? -Bardzo chce. -Wiec czym sie przejmujesz? -Tym, co moze byc pozniej, gdy minie ta noc. Dotknela dlonia jego twarzy. -Zostawmy teraz przyszlosc. -Nie moge, Joanno. Musze wiedziec, czego ode mnie oczekujesz. -Od ciebie? -To znaczy... co, wedlug ciebie, mozemy miec... razem... -Wszystko. Jesli bedziemy tego chcieli. -Nie chce cie rozczarowac. -Nie rozczarujesz. -Nie znasz mnie. Jest mi tak samo trudno, jak tobie. Byl zdziwiony, ze to powiedzial. Ze sie przyznal. -Mnie wydajesz sie calkiem normalny - powiedziala. -Nigdy nie powiedzialem "kocham cie". -Wiem o tym. -To znaczy, nigdy nie powiedzialem tego nikomu. -Dobrze. Wiec ja bede pierwsza. Rozumiem. -Nie. Nie rozumiesz. Czuje do ciebie cos zupelnie innego niz czulem do jakiejkolwiek kobiety, Joanno, a jednak... Opowiedzial jej o swoich rodzicach. Zdradzil jej wiecej niz kiedykolwiek myslal, ze bedzie mogl zdradzic komukolwiek. Mowil nieprzerwanie przez niemal godzine, przywolujac zapamietane, jak i dawno zapomniane szczegoly swego koszmarnego dziecinstwa. Mowil o rodzicach - since, rozciete wargi, podbite oczy, polamane zeby, polamane kosci, rany, przeklinanie, krzyki, zniewagi, dokuczanie... Mial blizny na plecach. Zdazyl sie wtedy odwrocic. Gdyby nie zdazyl, to na twarzy zostalaby ta blizna, a moze nawet stracilby wzrok... Chwile, gdy siedzial zamkniety w ciasnej garderobie - na dzien, dwa dni, trzy... W ciemnosci... Gdy zaczal swoja opowiesc, jego glos przepelniala nienawisc, ktora stopniowo zamieniala sie w zal i smutek; i choc byl mezczyzna, ktory nigdy nie placze, z jego gardla dobylo sie lkanie. Tesknil za straconym dziecinstwem, za tym, kim moglby stac sie Alex Hunter pozbawiony tego niepotrzebnego, straszliwego bagazu. Czul, jak caly ten szlam pamieci - ten rakotworczy sluz wyplywa z niego strumieniem - podobnie jak zarliwego katolika kleczacego przy konfesjonale litosciwie opuszcza poczucie winy. Kiedy w koncu zamilkl, czul sie czysty i wolny - jak nigdy dotad. Pocalowala jego oczy. -Przepraszam. -Za co? -Nigdy nie placze. -To czesc twojego problemu. -Nie chcialem, by mieli satysfakcje, widzac ze placze, wiec nauczylem sie dusic to wszystko w sobie. - Zmusil sie do usmiechu. -Oto mezczyzna, ktory ma ci dopomoc w poznaniu prawdy o sobie samej - powiedzial niepewnie. - Czy wciaz mu ufasz? -Bezgranicznie. Ten mezczyzna stal sie teraz czlowiekiem. Obydwoje tak bardzo pragneli milosci. -Z toba wszystko powinno zaczac sie tak jak nalezy. To musi byc cos wyjatkowego. Chce poczekac, az bede mogl powiedziec ci te dwa krotkie slowa, uwierzyc w nie. Do konca zycia zachowam pamiec o kazdym szczegole tego pierwszego razu, a od tej chwili chce miec tylko dobre wspomnienia. -Wiec poczekam, az to powiesz. Alex zgasil swiatlo. Lezeli obok siebie w przytulnym jak lono polcieniu. Poranne slonce swiecilo za zaciagnietymi zaslonami, ale do pokoju nie docieralo zbyt duzo swiatla. Dzien dojrzewal coraz bardziej, a oni spedzali uplywajace minuty dotykajac sie, tulac do siebie i calujac niemal cnotliwie. Bylo to dziwne i przyjemne, ale nie mialo wiele wspolnego z seksem. Nie byli jeszcze kochankami. Byli jak zwierzeta w norze, przyciskajace sie do siebie, w poszukiwaniu ciepla i obrony przed tajemniczymi silami wrogiego wszechswiata. Zasnal. Gdy sie obudzil, zobaczyl, ze jest sam. Myslal, ze slyszy bebnienie deszczu, ale po chwili zorientowal sie, ze to szum prysznica. Wrocil do swojego pokoju. Wykapal sie i zmienil bandaz. Zanim sie ubral i wszedl do kuchni, Joanna zdazyla przygotowac lekkie sniadanie. Zjedli po miseczce shiro dashi, bialej zupy, doprawionej miso. Na powierzchni zupy plywalo starannie sporzadzone kanpyo - cienkie jak papier skrawki tykwy doprawione odrobina goracej musztardy. Joanna nalala zupe do czerwonych miseczek ze zlotym obrzezem, zgodnie z japonskim wierzeniem, wedle ktorego czlowiek, je zarowno oczami jak ustami". W tej chwili jednak Alex nie myslal o japonskich madrosciach. Nie patrzyl na jedzenie - nie mogl oderwac wzroku od Joanny. Zimny wiatr za oknem poruszal galeziami morwy. Martwe liscie spadaly na parapet. Zlowieszczy suchy grzechot. Brazowo-rdzawe, w odcieniu zakrzeplej krwi wirowaly na szybie. Alex pomyslal, ze za chwile uloza sie w obraz przerazajacej, monstrualnej twarzy. Kaprysny wiatr porwal je i uniosl w gore. Do martwego nieba. Joanna wpatrywala sie w morwe. Cos zlowrogiego zdawalo sie byc tak blisko... Po sniadaniu Alex zadzwonil pod domowy numer Teda Blakenshipa w Chicago. Polecil mu zdobycie wszelkich informacji na temat United British Continental Insurance Association, a takze tajemniczego prawnika - J. Comptona Woolricha. Reszte ranka spedzili na przegladaniu dokumentow dotyczacych Lisy Chelgrin i szukaniu nowych sladow. Niczego nie znalezli. Mariko zjadla lunch z Alexem i Joanna w restauracji oddalonej o dwie przecznice od Ksiezycowego Blasku, potem poszli do szpitala odwiedzic Wayne'a Kennedy'ego. Policja byla tam wczesniej. Kennedy zeznawal zgodnie z instrukcja Alexa, i wydawalo sie, ze udalo mu sie ich przekonac - niczego nie podejrzewaja. Wayne wygladal dokladnie tak, jak opisala go Mariko poprzedniej nocy - pelen energii i wigoru, zartowal i chcial przede wszystkim wiedziec, kiedy bedzie mogl wstac z lozka, "bo jesli poleze tu przez dluzszy czas, to zanikna mi nogi". Jedna z pielegniarek mowila po angielsku. Wayne staral sie ja przekonac, ze przejechal taki kawal drogi, tylko po to, by wziac udzial w konkursie stepowania i ze jest gotow wystapic, podpierajac sie kulami, jesli bedzie to konieczne. Pielegniarka byla rozbawiona, ale najwierniejsza publicznoscia Kennedy'ego okazala sie Mariko. Byla nim najwyrazniej zafascynowana i zachwycona. Alex mial wrazenie, ze Wayne popisuje sie wlasnie przed nia. Nigdy nie widzial Mariko tak ozywionej i radosnej jak tutaj - w tej malej, czystej i w gruncie rzeczy ponurej szpitalnej salce. Alex i Joanna musieli wyjsc o trzeciej. Byli umowieni z doktorem Omi Inamura. Mariko zostala w szpitalu. Gdy przeciskali sie lexusem Joanny przez zatloczone ulice Kioto, Joanna powiedziala: -Od czasu gdy sie pojawiles, Mariko bez przerwy odgrywa role swatki. To mnie dziwi. -Przedtem tego nie robila? -Nie. Wydawalo mi sie, ze to do niej niepodobne. -Teraz bedzie chyba musiala byc swatka dla samej siebie. -Co masz na mysli? -Niczego nie zauwazylas? -Mariko i Wayne? - Joanna przystanela. -Jeszcze o tym nie wie - powiedzial Alex. Zimny wiatr rozwiewal poly plaszczy spieszacych sie wokol ludzi. -Jestem pewna, ze tych dwoje cos laczy. Ale zadnej przyszlosci nie bedzie. Japonczycy sa bardzo konserwatywni, obcych traktuja jak barbarzyncow. To jeden ze skladnikow ich pogladu na swiat. Po prostu maja to w genach. Alex zmarszczyl brwi. -Mariko ciebie tak nie traktuje. -Niezupelnie. Gdzies w glebi swojej japonskiej duszy nie moze mnie tak do konca zaakceptowac. A poza tym... nie jest dosc nowoczesna dla Wayne'a. -Mylisz sie. Wierzy w milosc. Milosc od pierwszego wejrzenia. -Mariko? -Tak. -Chodzilo jej o Wayne'a? -Nie o nas. Ale w gruncie rzeczy chodzilo jej o nia sama. -Czy on bedzie dla niej odpowiedni? -Jak najodpowiedniejszy. -W takim razie zycze Mariko, zeby byla nowoczesna... Joanna zaparkowala samochod w polowie ulicy, ale nie zgasila silnika. Wpatrujac sie w budynek po drugiej stronie ulicy, powiedziala: -Moze nie powinnam... Boje sie. -Bede z toba. -A jesli doktorowi uda sie sprawic, zebym przypomniala sobie twarz i nazwisko mezczyzny o mechanicznej dloni? -Miejmy nadzieje, ze tak sie stanie. -Ale jesli poznamy jego nazwisko, to bedziemy go szukac, prawda? -Bedziemy musieli. -A jak juz go znajdziemy... -Bedzie tak, jak mowila ci Mariko. Kiedy go wreszcie znajdziesz, okaze sie, ze nie jest nawet w polowie tak przerazajacy, jak w twoim snie. -A jesli bedzie inaczej... -Nie mysl tak. Wzial ja za reke. Byla zimna i wilgotna. Przerazliwe wycie klaksonu. Czerwony blask reflektora oblal ich niby chlusniecie krwi. Samochod odjechal. Twarz Joanny stezala - nie widzace oczy, zamglone widmem smierci. Alex zadrzal. 34 Klaniajac sie uprzejmie i z godnoscia doktor Inamura przywital Joanne i wprowadzil ja do gabinetu.Doktor Omi Inamura przypominal bardziej profesora literatury na uniwersytecie niz psychiatre. Byl po piecdziesiatce, szczuply, o cal nizszy od Joanny, o nieco pomarszczonej, papierowej skorze i cieplych, brazowych oczach. Usmiechal sie rozbrajajaco. Gabinet, w ktorym doktor przyjmowal, byl uspokajajaco przytulny. Niewielkie biurko postawiono w kacie; na scianie zamontowano polki z ksiazkami, siegajace od podlogi do sufitu; druga sciane pokrywala tkanina, przedstawiajaca zalesione zbocze gorskie, wodospad i rzeke, po ktorej plynely lodzie o pomarszczonych zaglach, zmierzajace w strone malej wioski, lezacej tuz za wodospadem; podloge pokrywal brazowy i gruby dywan. Alex ze zdziwieniem stwierdzil, ze w gabinecie brakuje tradycyjnej lezanki psychoanalityka. Umeblowanie skladalo sie glownie z niskiego stolika do kawy, wokol ktorego ustawiono cztery wygodne ciemnozielone fotele. Sosnowe zaluzje zakrywajace duze prostokatne okna byly opuszczone, a elektryczne swiatlo docieralo z ukrytego zrodla - miekkie i odprezajace. W powietrzu unosil sie slodki, ulotny zapach, ktory Alex probowal zidentyfikowac - troche przypominal cytrynowe kadzidlo. W rogu pokoju wisiala duza klatka dla ptaka. Zobaczyli czarnego gwarka o ciemnojasnych polyskliwych oczach. Wiedzieli od Mariko, ze ptak nazywa sie Freud. Alex i Joanna usiedli w fotelach, Inamura usadowil sie naprzeciwko. Opowiedzieli mu o sprawie Chelgrin i wyjasnili, skad maja prawie pewnosc, ze Joanna to Lisa. Doktor byl zafascynowany i wspolczujacy. Rozumial, dlaczego nie chcieli ujawniac swego odkrycia - dlaczego nie smieli go ujawniac - zanim nie dowiedza sie czegos wiecej o ludziach odpowiedzialnych za te cudowna transformacje; w koncu wyrazil ostrozny optymizm co do przeprowadzenia skutecznosci terapii hipnotycznej. -Jednakze - powiedzial doktor Inamura - w normalnej sytuacji nie stosowalbym hipnozy, zanim nie przeprowadzilbym z pania pelnego wywiadu. Uwazam, ze zawsze jest madrze zaczac od pewnych standardowych testow, serii rozmow na przypadkowe tematy, potem serii dialogow badawczych, pytan, jakie zwykle zadaja psychiatrzy. Posuwam sie powoli do przodu i dokladnie odkrywam problemy pacjenta - i te rzeczywiste, i te urojone az do chwili, w ktorej mozna mowic o zaufaniu. Wowczas stosuje hipnoze - jesli jest oczywiscie wskazana. -Doceniam panska troske o pacjenta. Ale my nie mamy czasu - powiedziala Joanna. -To, co ci ludzie zrobili Wayne'owi Kennedy'emu mialo byc ostrzezeniem. Dadza nam dzien czy dwa, zebysmy to sobie przemysleli. Kiedy zobacza, ze nie dalismy sie zastraszyc, sprobuja zrobic cos bardziej brutalnego - tlumaczyl Alex. Doktor, wciaz pelen obaw, zmarszczyl brwi. -Isha-san, nie jestem psychiatra - odezwala sie Joanna. - Kazdy z panskich pacjentow, bez wyjatku, cierpi z powodu choroby, ktora rozwija sie prawie niezauwazalnie i podswiadomie w ciagu wielu lat. Cierpia z powodu nerwic, ktore powstaly glownie pod wplywem czynnikow srodowiskowych. Ale to, co mnie dreczy, zostalo mi wszczepione jakies dziesiec lat temu, w pokoju cuchnacym srodkami antyseptycznymi i dezynfekujacymi, gdziekolwiek by to nie bylo... przez czlowieka o mechanicznej dloni. W przypadku innych pacjentow musi pan poswiecic bardzo duzo czasu na to, co nazywa pan wywiadem, by odkryc zrodlo choroby. Ale w moim przypadku to zrodlo jest znane. Nie wiemy tylko dlaczego i kto. Czy nie moglby wiec pan, ten jeden raz, zrezygnowac ze swoich tradycyjnych metod leczenia? Joanna byla zdesperowana. Alex wiedzial, ze boi sie panicznie powrotu do tamtych wydarzen, a jednak rozumiala koniecznosc przywolania wspomnien. Omi Inamura byl dokladny i sumienny. Przez kwadrans wszyscy troje omawiali sytuacje. Rozwazali ja z kazdego mozliwego punktu widzenia, zanim wreszcie zgodzil sie zaczac od terapii regresywnej. -Ale musi pani wiedziec, ze najprawdopodobniej nie uda nam sie dzisiaj skonczyc - powiedzial Inamura. - Szczerze mowiac, byloby dziwne, gdyby nam sie to udalo. -Jak dlugo to potrwa? - spytala Joanna. Doktor potrzasnal glowa. -Nie potrafie powiedziec. To jest nie do przewidzenia. W kazdym przypadku caly proces przebiega troche inaczej. Ale rozumiem, jak bardzo zalezy wam na czasie, wiec bedziemy spotykali sie codziennie, przez co najmniej godzine czy dwie, dopoki nie dowiemy sie wszystkiego, co pragniecie wiedziec. -To bardzo milo z panskiej strony, Isha-san - Joanna sklonila glowe - ale nie chce, by moje wizyty kolidowaly z panskim terminarzem spotkan z innymi pacjentami. Nie chce sprawiac panu klopotow tylko dlatego, ze jestem przyjaciolka Mariko. -W Japonii - usmiechnal sie Inamura - psychiatra znajduje sie poniekad w takiej samej sytuacji co przyslowiowy amerykanski komiwojazer, ktory probuje sprzedac lod Eskimosom. Japonczycy zyja w spoleczenstwie, ktore otacza szacunkiem tradycje, medytacje i uprzejmosc, wiekszosc z nich nie ma wiec problemow ze soba. Choc nie moge zaprzeczyc, ze niektorzy moi koledzy sa na tyle uprzejmi, by twierdzic, ze odnosze pewne sukcesy w swojej profesji, to dysponuje jednak niemal kazdego dnia godzina lub dwiema na nieprzewidziane wizyty. Prosze mi wierzyc, panno Rand - nie sprawia mi pani zadnego klopotu. Wrecz przeciwnie. Pani wizyty beda dla mnie zaszczytem. -To przywilej byc panska pacjentka, Isha-san. - Joanna uklonila sie Inamurze. -Ceni mnie pani zbyt wysoko, Joanna-san. -Podobnie jak pan mnie. -Czy zaczniemy od razu? -Tak, prosze - zgodzila sie Joanna. Starala sie robic wrazenie spokojna i zrelaksowanej, ale zdradzilo ja drzenie glosu. Bala sie. -Wszystko bedzie dobrze - powiedzial Alex. Doktor wzial do reki automatycznego pilota, wstal i obszedl stol, poruszajac sie bezglosnie po grubym dywanie. Stanal przy krzesle Joanny. -Prosze sie oprzec. Rozluznic. Polozyc rece na kolanach, dlonmi do gory. Bardzo dobrze. - Swiatlo przygaslo, z katow wypelzly cienie. - Aau - odezwal sie z uznaniem Freud. Tkanina zawieszona na scianie rozblysla, a widniejacy na niej krajobraz stal sie niemal realny. - Prosze spojrzec przed siebie. Czy widzi pani tkanine na scianie, Joanno? -Tak. -Czy widzi pani rzeke na tej tkaninie? -Tak. -Czy widzi pani male lodki? -Widze. Swiatlo migotalo. -Niech sie pani skoncentruje na tych lodkach, Joanno. Prosze przyjrzec sie dokladnie tym malym lodeczkom. Niech pani sobie wyobrazi sama siebie na jednej a nich. Stoi pani na jej dnie. Woda pluszcze, uderzajac w kadlub lodzi. Pluszcze bardzo cicho. Slyszy pani uspokajajacy, rytmiczny dzwiek. A lodka kolysze sie delikatnie, unoszona pradem. Nie gwaltownie. Delikatnie. Bardzo delikatnie. Lodka kolysze sie delikatnie na falach. Czuje pani to kolysanie? -Tak - odpowiedziala Joanna. Alex oderwal wzrok od tkaniny i zamrugal. Aksamitny glos Inamury byl tak przekonujacy, ze Alex mial wrazenie, ze to on sam znajduje sie na malej lodzi. Joanna wciaz patrzyla przed siebie. -Ta lodka przypomina dziecieca kolyske. - Glos Inamury byl jeszcze bardziej miekki i intymny. - Kolysze sie delikatnie, tak delikatnie jak kolyska. Usypianie dziecka. Jesli czujesz, ze masz zbyt ciezkie powieki, mozesz je opuscic. Joanna zamknela oczy. Pokoj pograzyl sie w mroku. -Teraz przechyle oparcie fotela troche do tylu - powiedzial Inamura. - To pomoze ci sie rozluznic. - Dotknal przycisku przy boku fotela, i oparcie zaczelo sie obnizac, az fotel stal sie czyms posrednim miedzy krzeslem a lezanka. - Teraz chce, bys pomyslala o swoim czole, Joanno. Marszczysz brwi. Na twoim czole tworza sie zmarszczki. Wygladzisz je za chwile. Dotkne cie, a gdy to zrobie, te linie znikna. - Przystawil koniuszki palcow do jej czola, a nastepnie do powiek. Zmarszczki zniknely. - Zaciskasz zeby, Joanno. Chce, zebys rozluznila wszystkie miesnie twarzy. - Dotknal jej lewej skroni, prawej kosci policzkowej. Jego dotyk byl magiczny. Przynosil spokoj. - A teraz szyja - powiedzial Inamura - rozluznij miesnie szyi... a teraz lewa reka... bardzo luzna... i prawa reka... obydwie rece... lewa i prawa reka... rozluznij miesnie... jestes gleboko i przyjemnie rozluzniona... glebiej... glebiej... twoj brzuch i biodra... miekkie... pozbawione napiecia... rozluznione... a teraz twoje nogi... - Wymienial po kolei kazda czesc jej nog, wlacznie z palcami u stop. Mowil dalej: - Teraz czujesz sie, jakbys unosila sie na wodzie... na blekitnej wodzie pod blekitnym niebem... senna... bardzo senna... jeszcze bardziej senna... pograzasz sie w glebokim i zdrowym snie. - Jej oddech byl teraz powolny i regularny. Inamura ciagnal: - Podnosze twoja prawa reke, Joanno. I teraz czujesz, ze twoja prawa reka jest sztywna... oporna... nie mozesz nia poruszyc... nie mozna jej opuscic. Nie jestes w stanie opuscic swojej reki. Stawia opor i pozostanie w pozycji, w jakiej ja ulozylem. Bede liczyl od trzech do jednego, i kiedy powiem Jeden", nie bedziesz juz mogla opuscic reki. Trzy... spisz gleboko... dwa... coraz glebiej... spokojny, zdrowy sen... jeden... twoja reka jest teraz sztywna... opusc reke, Joanno. - Reka drgnela, gdy Joanna probowala nia poruszyc, ale nie mogla jej opuscic. Inamura skinal glowa z zadowoleniem. - Mozesz teraz opuscic reke, Joanno. Pozwalam ci. Wierz mi, twoja reka jest teraz tak bezwladna, ze nie jestes w stanie utrzymac jej w gorze. - Reka opadla na kolana. - A teraz spisz - spokojnie i gleboko. Bedziesz odpowiadala na moje pytania. Sprawia ci przyjemnosc. Rozumiesz? -Tak - wymamrotala. -Mow wyrazniej, prosze. -Tak. Inamura powrocil na swoj fotel. Odlozyl pilota. -Odlec - powiedzial gwarek z przekonaniem, jakby rozumial znaczenie slow. Joanna byla rozluzniona. Alex wiercil sie w fotelu. Przesunal sie na sam brzeg i obrocil w prawo, by moc na nia patrzec. Zwracajac sie do Alexa, Inamura powiedzial: -Jest znakomitym medium do hipnozy. Zazwyczaj pacjenci wykazuja pewien opor, ale nie ona. -Moze ma juz praktyke - stwierdzil Alex. -I to dosc duza, jak sadze - dodal Inamura. Joanna czekala. Doktor byl spokojny i zrelaksowany. Jego twarz skrywal cien, widoczne byly tylko oczy odbijajace zloty blask mosiadzu klatki Freuda. Milczal przez chwile, po czym spytal: -Jak sie nazywasz, Joanno? -Joanna Louise Rand. -Czy naprawde tak sie nazywasz? -Tak. -Ostatnio powiedziano ci, ze Joanna Rand to falszywe nazwisko, i ze urodzilas sie jako ktos inny. Czy to prawda? -Nie - powiedziala. -Nie pamietasz chwili, w ktorej sie o tym dowiedzialas? -Nazywam sie Joanna Louise Rand. -Czy kiedykolwiek slyszalas o Lisie Chelgrin? -Nie. -Zastanow sie, zanim odpowiesz. Cisza. Po chwili: -Nigdy nie slyszalam tego nazwiska. -Czy znasz czlowieka, ktory nazywa sie Alex Hunter? -Oczywiscie. Jest tutaj. -Czy to on powiedzial ci o Lisie Chelgrin? Nie odpowiedziala. -Czy to Alex powiedzial ci o Lisie Chelgrin? -Nigdy nie slyszalam tego nazwiska. -Joanno, nie wolno ci mnie oklamywac. Rozumiesz? -Tak. -Zawsze musisz mowic mi prawde. -Zawsze. -Nie jestes w stanie mnie oklamac. -Rozumiem. -Czy slyszalas o Lisie Chelgrin? -Nie. -Co sie dzieje? - Alex zerknal na doktora. -Nie odpowiada w sposob naturalny - wyjasnil Inamura. -Widze to. Ale dlaczego? -Zachowuje sie zgodnie z programem - powiedzial Inamura. -Ma pan na mysli to, ze ktos nauczyl jej tej odpowiedzi? -Tej i prawdopodobnie wielu innych. -Jak z tego wybrniemy? -Zachowamy cierpliwosc. -Nie mam jej zbyt wiele w tej chwili. Inamura ciagnal dalej: -Posluchaj, Joanno, teraz zrobimy cos dziwnego. Cos, co moze wydac ci sie niemozliwe. Ale to wcale nie jest niemozliwe, nawet nie jest trudne. To jest latwe. Proste. Sprawimy, ze czas sie cofnie. Bedziesz coraz mlodsza. To juz dziala. Nie mozesz sie temu oprzec. Wskazowki zegara poruszaja sie do tylu... i czujesz, jak unosisz sie w czasie... jestes juz mlodsza... masz teraz trzydziesci jeden lat... unosisz sie w czasie... trzydziesci - powtarzal bez przerwy, az cofnal Joanne do wieku dwudziestu lat, i wtedy zatrzymal czas. - Jestes w Londynie. Mieszkanie w Londynie. Siedzisz przy kuchennym stole. Twoja matka cos gotuje. Ladnie pachnie. Co gotuje twoja matka, Joanno? Cisza. -Co gotuje twoja matka? -Nic - powiedziala. -Nie gotuje? Wiec co tak pachnie? -Nic. -Jestescie w kuchni? -Tak. -Co sie dzieje? -Nic. -Jak ma na imie twoja matka? -Elizabeth. -Jak wyglada? -Jest blondynka, tak jak ja. -Jakiego koloru sa jej oczy? -Niebieskie, tak jak moje. -Czy jest ladna? -Tak. -Gruba czy szczupla? -Szczupla. -Ile ma wzrostu, Joanno? Cisza. -Ile wzrostu ma twoja matka? -Nie wiem. -Czy jest wysoka, niska, sredniego wzrostu? -Nie wiem. -Czy jestescie w kuchni? -Tak. -Czy twoja matka lubi gotowac? -Nie wiem. -Jakie jest jej ulubione danie? Cisza. -Jakie jest ulubione danie twojej matki? -Nie wiem. -Ona musi cos lubic. -Tak mysle. -Jakie posilki gotuje? -Zwyczajne. -Wolowine? Czy szczegolnie lubi potrawy z wolowiny? Po chwili Joanna westchnela i odpowiedziala: -Moja matka nazywa sie Elizabeth Rand. -Czy matka gotuje wolowine? -Nie pamietam. -Owszem, pamietasz. Jestes teraz w kuchni. Cisza. Inamura milczal. Wreszcie spytal: -Joanno, czy twoja matka lubi chodzic do kina? Joanna poruszyla sie niespokojnie, ale oczy miala wciaz zamkniete. -Czy twoja matka lubi teatr? -Chyba tak. -Czy kino tez lubi? -Chyba tak. -Nie jestes pewna? Brak odpowiedzi. -Czy twoja matka lubi czytac? Cisza. -Czy twoja matka lubi ksiazki? -Ja... nie wiem. -Czy nie wydaje ci sie dziwne, ze wiesz tak niewiele o swojej matce? Joanna poruszyla sie niespokojnie. -Jak ma na imie twoja matka? - spytal znowu Inamura. -Elizabeth. -Powiedz mi wszystko, co o niej wiesz. -Ma blond wlosy i niebieskie oczy, tak jak ja. -Powiedz mi cos wiecej. -Jest ladna i szczupla. -Co jeszcze? Cisza. -Z pewnoscia wiesz wiecej, Joanno. -Nie moge sobie przypomniec, do cholery! Daj mi spokoj! Byla niespokojna i napieta. -Rozluznij sie - powiedzial Inamura. Nie trzymala juz rak na kolanach. Zaciskala palce na poreczy fotela. Jej oczy poruszyla sie szybko pod zamknietymi powiekami. Wydawala sie pograzona w koszmarnym snie. Alex chcial ja dotknac i pocieszyc, ale obawial sie, ze wowczas przerwie trans. -Rozluznij sie i uspokoj - powtorzyl Inamura. - Jestes bardzo rozluzniona i spokojna. We snie... Teraz juz o wiele lepiej. Rozluznij sie... uspokoj... zanurz w glebokim, zdrowym snie. Posluchaj, Joanno, nie mozesz sobie tego wszystkiego przypomniec, bo Elizabeth Rand nigdy nie istniala. -Moja matka jest Elizabeth Rand - powiedziala drewnianym glosem Joanna. -Robert Rand tez nigdy nie istnial. -Robert Rand to moj ojciec. -Nie. Oni nigdy nie istnieli, Joanno. Tak jak nie istniala kuchnia i mieszkanie w Londynie. Chce, bys unosila sie swobodnie w czasie. Chce, bys plynela. Plyniesz w czasie. Szukasz jakiegos szczegolnego miejsca, wyjatkowego i waznego miejsca, w ktorym kiedys bylas. Szukasz miejsca, ktore pachnie silnie srodkami antyseptycznymi... i dezynfekujacymi... szukasz chwil spedzonych w tym miejscu... i teraz je znalazlas... zmierzasz ku niemu... zmierzasz ku tym szczegolnym chwilom i ku temu miejscu... zaglebiasz sie w nim... i teraz tam jestes, w tamtym pokoju. -Tak - powiedziala. Zadrzala. -Spokojnie. Jestes bezpieczna. Nikt cie nie skrzywdzi. Odpowiadaj tylko na moje pytania. -Siedzisz czy stoisz? -Leze. Jestem naga. -Na lozku? -Leze n-naga na lozku. -Jak sie czujesz? -B-boje sie. -Czego? -Jestem p-przywiazana rzemieniami. -Unieruchomiona? -O, Boze. Moje kostki i nadgarstki. -Odplyn - zaskrzeczal gwarek. -Kto ci to zrobil? -Rzemienie sa tak mocno zacisniete. Boli. -Kto ci to zrobil? -Czuje amoniak. Silny odor. Jest mi niedobrze. -Rozejrzyj sie po pokoju, Joanno. Uniosla glowe znad oparcia fotela, na ktorym spoczywala pol lezac i poslusznie powiodla wzrokiem od lewej do prawej. Nie widziala Alexa ani gabinetu doktora; istniala teraz w innym wymiarze czasu; jej nawiedzone oczy powlekal przezroczysty calun dni, miesiecy i lat, ktory zdawal sie polyskiwac niczym zaslona z lez. -Co widzisz? - spytal Inamura. Pochylila glowe. Zamknela oczy. -Co widzisz w tym pokoju? Wydala dziwny, gardlowy dzwiek. Inamura ponowil pytanie. Joanna znow wydala z siebie ten dziwny odglos, a potem glosne, astmatyczne charczenie, i nagle gwaltownie otworzyla oczy i przewrocila nimi, az ukazaly sie bialka. Probowala podniesc dlonie z poreczy fotela, ale najwyrazniej zdawalo jej sie, ze sa unieruchomione rzemieniami, wiec zaczela sie szarpac, a charczenie nasilalo sie coraz bardziej. Alex zerwal sie gwaltownie. -Ona nie moze oddychac! Joanna zaczela sie rzucac spazmatycznie, jakby poddano ja silnym wstrzasom elektrycznym. -Udlawi sie na smierc! -Niech jej pan nie dotyka. Ton Inamury powstrzymal Alexa. Zlote swiatlo polyskiwalo w oczach doktora. A on sam zdawal sie nieporuszony jak posag. Alex wpatrywal sie w Joanne. Jej puste oczy wychodzily z orbit, twarz spurpurowiala, na wargach polyskiwaly spienione krople sliny. Wciaz charczala i dlawila sie. -Na litosc boska, niech jej pan pomoze! - krzyknal. -Joanno - Alex uslyszal spokojny glos doktora - uspokoisz sie i rozluznisz. Rozluznij miesnie szyi. Rozluznij wszystkie miesnie. Rob to, co ci kaze. Nie masz klopotow z oddychaniem. Zadnych klopotow. Oddychaj powoli... gleboko... gleboko... rowno... bardzo swobodnie. Jestes pograzona w glebokim, zdrowym snie... spokojnym snie. Absolutnie bezpieczna. Joanna uspokoila sie. Jej zrenice powoli przesunely sie w dol; zamknela oczy. Znow oddychala normalnie. -O co tu, do diabla, chodzi? - spytal Alex. Inamura nakazal mu gestem milczenie. Dotknal czola Joanny. -Czy mnie slyszysz? -Tak - powiedziala. -Nigdy cie nie oklamuje. Jestem tu po to, by ci pomoc. Rozumiesz? Wytlumacze ci, dlaczego mialas te problemy z oddychaniem, Joanno. A kiedy to zrozumiesz, juz nigdy nie dopuscisz, by cos takiego ci sie przytrafilo. -Nie potrafie nad tym zapanowac. -Owszem, potrafisz - powiedzial Inamura z pewnoscia w glosie. - Mialas klopoty z oddychaniem tylko dlatego, ze oni ci powiedzieli, ze tak sie stanie, jesli kiedykolwiek zostaniesz poddana dokladnemu przesluchaniu, bedac pod dzialaniem jakiegos leku czy podczas hipnozy. Wpoili ci posthipnotyczna sugestie, ktora sprawila, ze zaczelas sie dlawic, gdy siegnalem zbyt gleboko w twoje wnetrze. -To jest takze przyczyna mojej klaustrofobii. -Zgadza sie - powiedzial doktor. - A teraz, gdy juz o tym wiesz, bedziesz umiala nad tym panowac, prawda? -Nienawidze ich - powiedziala. -Czy pozwolisz, by to znow sie stalo, Joanno? -Nie. -Dobrze - powiedzial Inamura. Wrocil na swoje miejsce. Alex wciaz stal obok Joanny. Byla bardzo blada. Martwil sie. -Moze nie powinnismy ciagnac tego dluzej - zaproponowal. -To absolutnie bezpieczne - powiedzial doktor. -Nie jestem tego taki pewien. Inamura zaczal od nowa. -Joanno, znow jestes w pokoju, ktory cuchnie srodkami antyseptycznymi i dezynfekujacymi. -Amoniakiem... alkoholem i... innymi srodkami. Ten zapach przyprawia o mdlosci. Jest tak silny, ze czuje jego smak. -Jestes rozebrana... -...naga... -...i przywiazana rzemieniami do lozka. -Rzemienie sa tak ciasne. Nie moge sie poruszac. Nie moge wstac. A ja musze wstac i odejsc. Nie moge stad wyjsc! -Rozluznij sie i uspokoj - powiedzial Inamura. Alex obserwowal ja z niepokojem. -Uspokoj sie - powtorzyl doktor. - Przypomnisz sobie wszystko, ale bedzie to przebiegac lagodnie. Bedziesz spokojna i rozluzniona, nie bedziesz sie bala. -Przynajmniej w tym pokoju jest cieplo. -To dzialanie alkoholu. Chce, bys rozejrzala sie dookola i powiedziala mi, co widzisz. -Niewiele. -Czy to duze pomieszczenie? -Nie. Male. -Sa jeszcze jakies inne meble? -Nie wiem, czy mozna to tak nazwac. -Co to jest? -Stoi kolo mojego lozka. To... mysle, ze to jedno z tych... urzadzen rejestrujacych prace serca... wie pan... jak te, ktorych uzywa sie na oddzialach intensywnej terapii. -Elektrokardiograf? -Tak. -Maszyna do rejestracji fal mozgowych. -Encefalograf? -Czy jestes w szpitalu? -Nie. Chyba nie. -Czy w tej chwili jestes do czegos podlaczona? -Chwilami. Teraz nie. Kiedy pracuja, slysze piskliwy sygnal. Teraz wszystko jest wylaczone... -Inne sprzety? -Krzeslo. I oszklona szafka... -Co jest w tej oszklonej szafce? -Mnostwo buteleczek... fiolek... ampulek. -Narkotyki? -Tak. I strzykawki w plastikowych opakowaniach. -Czy podaja ci te narkotyki? -Nienawidze... - jej dlonie zaciskaly sie w piesci - nienawidze... -Mow dalej. -Tak. Ja... nienawidze tej igly. Drgnela na slowo igla. -Co jeszcze widzisz? -Nic. -Czy w pokoju jest okno? -Tak. Jedno. -Czy ma zaluzje czy zaslony? -Zaluzje. -Podniesione czy spuszczone? -Podniesione. -Co widzisz za oknem, Joanno? Milczala. -Co widzisz za oknem? Jej glos zmienil sie. Byl matowy, twardy, zimny. Obcy. Inamura patrzyl na nia zdumiony. Powtorzyl pytanie. -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. -Joanno, co widzisz za oknem? Cedzila drewnianym, gniewnym glosem: -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. -Jestes rozluzniona i spokojna. Nie jestes napieta, nie jestes niespokojna. Jestes pograzona w glebokim, zdrowym, odprezajacym snie. Alex poczul zimno pelznace wzdluz kregoslupa. Mimowolnie przylozyl reke do karku. -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. Inamura, widocznie poruszony, pochylil sie do przodu. -Co przez to rozumiesz, Joanno? Byla sztywna, napieta, zaciskala piesci. Z cienia dobiegl odglos skrobania. Freud ostrzyl pazury. -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. -Bardzo dobrze - powiedzial Inamura. - Zapomnij na razie o oknie. Porozmawiajmy o ludziach, ktorzy przyszli cie zobaczyc, kiedy bylas w tym malym pokoju. Czy bylo ich wielu? Drzac z gniewu, co zdaniem Alexa dowodzilo, ze walczy z kajdanami, w ktore zakuto jej pamiec, Joanna powtorzyla: -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. -Co teraz? - spytal Alex. Doktor westchnal i rozsiadl sie w fotelu. -Te problemy z oddychaniem, spowodowane posthipnotyczna sugestia, byly ich pierwsza Unia obrony. Ta jest druga. I podejrzewam, ze bedzie znacznie trudniejsza do przelamania. 35 -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak.-Slyszysz mnie, Joanno? - spytal doktor. -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. Alex zamknal oczy i sluchal z uwaga tego monotonnego refrenu. Jakby gdzies juz to slyszal. -W tej chwili, Joanno - ciagnal Inamura - nie bede probowal skrasc zadnego z twoich sekretow. Chce tylko wiedziec, czy mnie slyszysz. -Tak - powiedziala. -Te slowa, ktore powtarzasz, sa blokada pamieci. Zostaly ci wpojone posthipnotycznie przez tych samych ludzi, ktorzy sprawili, ze mialas przed chwila klopoty z oddychaniem. Oni tez zaprogramowali twoja klaustrofobie. Nie bedziesz wypowiadala tego zdania - "niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak" - rozmawiajac ze mna. Nie musisz i nie chcesz unikac moich pytan. Przyszlas tu, zeby poznac prawde, i poznasz ja. Odprez sie. Uspokoj. Jestes pograzona w glebokim, zdrowym snie i bedziesz odpowiadala na wszystkie moje pytania. Chce, bys zobaczyla te blokade pamieci. Zalega w twoim umysle. Wyobraz ja sobie. To duza cegla. Ciezki, cementowy blok. Widzisz go... obejmujesz dlonmi... naprezasz sie... podnosisz... podnosisz go do gory... odrzucasz na bok... usuwasz z drogi. Juz go nie ma. Teraz sobie przypomnisz. Bedziesz wspolpracowala. Czy mnie zrozumialas? -Tak. -Dobrze. Bardzo dobrze. Sluchaj, Joanno, wciaz jestes w tym pokoju. Czujesz alkohol... amoniak... nawet jego smak. Wciaz jestes przywiazana rzemieniami do lozka... i rzemienie wrzynaja sie w twoje cialo... i zaluzje sa podniesione. Co widzisz za oknem? -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. -Tak jak sie spodziewalem - powiedzial Inamura. Alex otworzyl oczy. -Juz gdzies to slyszalem - powiedzial. -Slyszal pan? Gdzie? Kiedy? - Inamura zamrugal zdziwiony. -Nie moge sobie przypomniec. Ale brzmi znajomo. -Musi pan sobie przypomniec - nalegal Inamura. - To wazne. Dysponuje kilkoma metodami, dzieki ktorym moglbym do niej dotrzec, ale nie bylbym zdziwiony, gdyby zawiodly. Joanna zostala zaprogramowana przez niewiarygodnie inteligentnych i wybitnie zdolnych ludzi, ktorzy, co jest wiecej niz prawdopodobne, przewidzieli wiekszosc metod, jakie beda mogly byc zastosowane w leczeniu. Podejrzewam, ze sa tylko dwa sposoby, pozwalajace na przelamanie blokady pamieci. Ale w naszym wypadku pierwsza z tych metod - cale lata intensywnej terapii - jest nie do przyjecia. -A ten drugi sposob? - spytal Alex. -Zdanie-odzew. -Zdanie-odzew? Inamura skinal glowa. -Byc moze Joanna chce uslyszec haslo, rozumie pan. To malo prawdopodobne. Ale to mozliwe. Wypowiadajac ten pierwszy czlon - "niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak" - czeka na prawidlowa odpowiedz. To cos w rodzaju kodu. Jesli tak jest, to nie bedzie odpowiadala na moje pytania, dopoki nie wypowiem drugiej czesci hasla. Alex byl pod wrazeniem wnikliwosci i wyobrazni Inamury. -Zagadka sklada sie z dwoch kawalkow. Mamy ten pierwszy, a musimy znalezc ten drugi, bez ktorego nie posuniemy sie do przodu. -Tak. Byc moze. -Niech mnie diabli! -Gdybysmy znali zrodlo, z ktorego pochodzi to zdanie - ciagnal doktor - to moze udaloby nam sie odkryc zdanie-odzew. -Wydaje mi sie, ze to pochodzi z jakiejs ksiazki. - Alex wstal. Nerwowo krazyl po pokoju. -Niech sie pan zastanawia, a ja w tym czasie zajme sie Joanna. Przez trzydziesci minut doktor probowal przebic sie przez blokade pamieci. Zadal, prosil i blagal; badal, drazyl, uderzal i atakowal - wszystko na prozno. Alex stal przy klatce. Patrzyl na gwarka. Spojrzenie ptaka bylo ostre i przenikliwe. Bezdzwiecznie poruszal pomaranczowym dziobem. Po chwili zaskrzeczal: - Nigdy juz. Kruk z wiersza Poego. A potem: - Alex-Freud. Odlec. Alex dostrzegl cien inteligencji w czarnych polyskliwych oczach. O czym on mysli? Gdzies czytal, ze ptaki pochodza od latajacych gadow. W spojrzeniu Freuda czail sie jakis gadzi, zimny, okrutny blysk. Gdyby Alex umial czytac w jego umysle, z pewnoscia cofnalby sie przerazony... Czytac w jego umysle. Czytanie mysli. Telepatia. "Niepokoju i napiecia i niezgodny czuje smak." -Mam! - wykrzyknal triumfalnie Alex. - To pochodzi z powiesci science fiction. Czytalem ja bardzo dawno temu. -Jaki ma tytul? -Czlowiek do przerobki. -Jest pan pewien? -Absolutnie - zapewnil go Alex. - To klasyka gatunku. Kiedy bylem mlody, czytalem mnostwo ksiazek science fiction. To byla znakomita ucieczka od... no, od wszystkiego. -Kto jest autorem tej ksiazki? -Alfred Bester. -A to zdanie, ktore powtarza Joanna - co ono oznacza? Alex wstal i podszedl do zaslonietego okna. Wrocil myslami do dziecinstwa, czasu, kiedy kolorowe okladki ksiazek obiecywaly fascynujaca podroz w daleki, bezpieczny swiat. Odwrocil sie do Inamury. -Rzecz dzieje sie w odleglej przyszlosci, w czasie, gdy policja wykorzystuje do walki z przestepcami telepatie. Policjanci czytaja w myslach. W spoleczenstwie stworzonym przez Bestera nikt nie jest w stanie popelnic zbrodni, ale jeden z bohaterow jest zdecydowany to zrobic. Znajduje sposob, by ukryc swe najglebsze, zbrodnicze plany. Chce uniemozliwic telepatycznym detektywom odczytanie poczucia winy z jego umyslu. Dlatego uczy sie, jak w myslach recytowac sprytnie ulozona, zarazliwa piosenke, zachowujac jednoczesnie umiejetnosc koncentrowania sie w tym samym czasie na innych rzeczach. Monotonnie powtarzany refren dziala jak tarcza ochronna przed weszacymi telepatami. Inamura odlozyl notes i olowek. -Wnioskuje, ze jednym z wymyslonych przez niego zdan, jest "niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak". -Tak. -Wiec jesli istnieje zdanie-odzew, ktore usunie blokade pamieci, to jest to prawie na pewno kolejna linijka tej piosenki. Czy pamieta pan nastepny wers? -Nie - powiedzial Alex. - Musimy zdobyc te ksiazke. Zadzwonie do mojego biura w Chicago i kaze komus kupic egzemplarz. Wtedy... -Moze to nie bedzie konieczne - zastanowil sie Inamura. - Jesli powiesc jest klasyka w swoim gatunku, to prawdopodobnie zostala przetlumaczona na japonski. Zdobede ja w ksiegarni albo od znajomego, ktory handluje rzadkimi ksiazkami lub takimi, ktorych naklad zostal wyczerpany. Na tym zakonczyli pierwsza sesje. Nie bylo sensu kontynuowac terapii, dopoki Inamura nie mial egzemplarza Czlowieka do przerobki. Doktor ponownie skupil uwage na Joannie. Powiedzial jej, ze kiedy sie obudzi, bedzie pamietala wszystko, co zostalo ujawnione. A jutro podda sie hipnozie latwiej niz dzisiaj. W przyszlosci bedzie zapadala w gleboki trans na dzwiek tylko dwoch slow wypowiedzianych przez hipnotyzera - "tanczace motyle". Nastepnie Inamura powoli przywracal Joanne terazniejszosci, i w koncu ja obudzil. Chlodny, zimowy dzien stawal sie jeszcze zimniejszy, wydawalo sie, ze szalejacy wiatr przemienil sie nagle w zywa, grozna istote. Kiedy wracali do lexusa, ogromny, czarao-zolty kot przemknal wzdluz rynsztoka. Wyskoczyl na chodnik tuz przed Joanna i Alexem, zerknal na nich z niepokojem i zbiegl pospiesznie po zacienionych schodach prowadzacych do piwnicy. Alex z ulga patrzyl na bursztynowy odcien ginacego w mroku futra. -Tanczace motyle - powiedziala Joanna, gdy szli w strone samochodu. -Wydaje ci sie to dziwne? - spytal Alex. -Wydaje mi sie to bardzo japonskie. Tanczace motyle. To taki uroczy, delikatny obraz w porownaniu z tym ponurym zajeciem, jakim jest ta terapia. Popoludnie niepostrzezenie zamienilo sie w wieczor. Niskie olowiane chmury ukladaly sie w tajemnicze wzory. Obce, nieprzyjazne niebo moglo byc mieszkaniem tylko zlosliwych bogow. 36 Dwadziescia cztery godziny pozniej. Sobotnie popoludnie.Gwarek wspinal sie po pretach klatki; jego ostre pazury uderzajace o mosiadz wydawaly ostry dzwiek napinanej struny. -Tanczace motyle. Powieki Joanny zatrzepotaly i opadly. Jej oddech zmienil sie. Osunela sie na duzym, rozkladanym fotelu. Inamura prowadzil ja z wielka wprawa przez wszystkie te lata, az powrocila do przeszlosci, do pokoju, ktory cuchnal srodkami antyseptycznymi i dezynfekujacymi. -Jest tutaj okno, prawda, Joanno? - spytal Inamura. -Tak. Jedno. -Czy zaluzje sa podniesione? -Tak. Doktor zawahal sie, po czym spytal: -Co widzisz za oknem? -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. Inamura otworzyl egzemplarz japonskiego wydania Czlowieka do przerobki na stronie, ktora zalozyl wstazka. Okazalo sie, ze Joanna cytuje ostatnia linijke piosenki. Inamura odczytal glosno nastepny wers: - "Napnij bardziej - rzekl napinacz". Choc doktor nie zadal pytania, Joanna zareagowala natychmiast. -Niepokoju i napiecia i niezgody czuje smak. -Napnij bardziej - rzekl napinacz. Joanna milczala. Inamura wychylil sie ze swego kasztanowego fotela. -Jestes w pokoju, ktory cuchnie alkoholem... amoniakiem... i jestes przywiazana rzemieniami do lozka... i jest tam okno... otwarte okno. Co widzisz za oknem, Joanno? -Dach budynku - powiedziala bez wahania. - Dach nad strychem. Czarna dachowka. Nie ma okien. Widze dwa kominy z cegly. -Zadzialalo - powiedzial Alex. -Zdobylem powiesc Bestera wczoraj wieczorem i przeczytalem ja jednym tchem. Czy pamieta pan, co dzieje sie na koncu z zabojca? -Lapie go telepatyczna policja - przypomnial Alex. -Tak. Lapia go pomimo jego sprytu. Aresztuja go, ale nie wsadzaja do wiezienia, nie skazuja, po prostu go "przerabiaja". Masakruja jego psychike, czyszcza pamiec. Usuwaja kazdy, najdrobniejszy nawet czynnik negatywny, umozliwiajacy mu popelnienie zbrodni. A potem rekonstruuja go jako wzorowego obywatela. Tworza z niego calkowicie nowa osobe. -Wiec pod pewnymi wzgledami cala ta historia przypomina doswiadczenia Joanny. Z ta tylko roznica, ze ona jest niewinna ofiara. -Pewne pomysly, ktore trzydziesci lat temu nalezaly do sfery science fiction, dzis staly sie rzeczywistoscia. Czy to sie komus podoba, czy nie. -Nigdy nie watpilem, ze wspolczesne techniki prania mozgu moga doprowadzic do calkowitej zmiany tozsamosci - powiedzial Alex. - Chce tylko wiedziec, dlaczego zrobiono to z Joanna. -Moze znajdziemy odpowiedz juz dzisiaj. - Doktor odwrocil sie w strone Joanny. - Co jeszcze widzisz za oknem? -Tylko niebo. -Czy wiesz, w jakim jestes miescie? -Nie. -W jakim kraju? -Nie. -Porozmawiajmy o ludziach, ktorzy przyszli cie odwiedzic. Kto to jest? -Pielegniarka. Potezna. Szare wlosy. Nie podoba mi sie. Ma wstretny usmiech. -Wiesz, jak sie nazywa? -Nie moge sobie przypomniec. -Przypomnij sobie. -Nie, nie pamietam. -Kto jeszcze cie odwiedza? -Kobieta o kasztanowych wlosach i brazowych oczach. Ostre rysy. Zimna, typowa kobieta interesu. Jest lekarzem. -Skad wiesz? -Chyba... chyba mi powiedziala. I wykonuje zabiegi... medyczne zabiegi. -Na przyklad jakie? -Mierzy mi cisnienie krwi, robi zastrzyki i przeprowadza rozne badania. -Jak sie nazywa? -Nie mam pojecia. -Czy zapomnialas? Czy nigdy nie znalas jej nazwiska? -Nie wiem. -Czy jest tam ktos jeszcze? Joanna wstrzasnal dreszcz, ale nie odpowiedziala. -Kto jeszcze do ciebie przyszedl? -O Boze, nie, nie - wyszeptala. Przygryzla dolna warge. Dlonie zacisnela w piesci. -Rozluznij sie. Uspokoj - powiedzial Inamura. Alex wiercil sie nerwowo. Chcial ja objac. -Kto jeszcze do ciebie przyszedl, Joanno? -Dlon - szepnela. -Dlon? Masz na mysli czlowieka o mechanicznej dloni? -Wlasnie jego. -Czy on takze jest lekarzem? -Tak. -Skad wiesz? -Lekarka i pielegniarka nazywaja go "Herr Doktor". -Powiedzialas Herr, uzylas niemieckiego slowa? -Tak. -Czy te kobiety to Niemki? -Nie wiem. -Czy ten mezczyzna jest Niemcem? -Ta... Dlon? Nie wiem. -Czy mowia po niemiecku? -Nie do mnie. Do mnie mowia tylko po angielsku. -Jakiego jezyka uzywaja, gdy rozmawiaja miedzy soba? -Chyba tego samego. Angielskiego. -Czy slyszalas kiedykolwiek, by mowili po niemiecku? -Tylko wtedy gdy uzywaja slowa Herr. -Czy mowia z niemieckim akcentem? -Nie... nie jestem pewna. Z akcentem... ale nie zupelnie niemieckim. -Myslisz, ze ten pokoj, znajduje sie w Niemczech? -Nie. Moze. Wlasciwie... nie wiem, gdzie on jest. -Lekarz, ten mezczyzna... -Czy musimy o nim mowic? -Tak, Joanno, musimy. On nie moze cie juz skrzywdzic. Jak wyglada? -Jasnobrazowe wlosy. Lysieje. -Jakiego koloru sa jego oczy? -Jasnobrazowe. Blade. Niemal zolte. -Jest wysoki czy niski? Chudy czy gruby? -Wysoki i chudy. -Co on z toba robi w tym pokoju? Joanna zalkala. -Co on ci robi? Gwarek zaczal szalec. Miotal sie po klatce, walac w prety dziobem i pazurami. Odglos wydawany przez ptaka zdawal sie pochodzic z samego dna piekla. -Z-z-zabiegi - powiedziala. -Jakie zabiegi? Joanna lkala cicho. Alex wyciagnal do niej rece. -Nie! - powiedzial doktor. -Ale ona potrzebuje... -Ona chce sobie przypomniec. -Ale... -Niech mi pan zaufa, panie Hunter. Alex, pelen udreki, cofnal sie. -Jakiego typu zabiegi? - ciagnal Inamura. -Umieram - wykrztusila. - Dlaczego nie zabije mnie od razu? - Lkala. - Skonczmy z tym. -Nie umierasz. Jestes bezpieczna. Nie byla w stanie mowic. -W porzadku - powiedzial lagodnie Inamura. - Rozluznij sie. Jestes spokojna... rozluzniona... spisz gleboko... Cisza. Czy wciaz jestes w tym pokoju sama? Przywiazana rzemieniami? -Tak. -Czy jestes naga? -Tak. Pod przescieradlem. -Zabieg jeszcze sie nie zaczal. Herr Doktor zjawi sie tu za chwile. Bedziesz opisywala wszystko po kolei. Spokojnie. Zaczynaj. Przelknela z wysilkiem. -Lekarka... wchodzi do pokoju i zsuwa ze mnie przescieradlo do pasa. Sprawia, ze czuje sie... taka bezradna, calkowicie bezbronna. Podlacza mnie do maszyny. -Do monitora? -Tak. Przykleja mi elektrody. Sa zimne. A ta przekleta maszyna wciaz piszczy, piszczy, piszczy! Doprowadza mnie do szalu. Lekarka wsuwa mi pod reke podstawke, obwiazuje bandazem i podlacza mnie do butelki z glukoza. -Chodzi ci o to, ze dostajesz kroplowke? -Tak. Od tego zawsze zaczyna sie ten zabieg - mowi z trudem, jakby slowa przeciskaly sie przez gardlo. - Lekarka zakrywa moje piersi przescieradlem... obserwuje mnie... obserwuje... mierzy mi cisnienie krwi... i po chwili... zaczynam plynac... czuje sie taka lekka... ale swiadoma wszystkiego... zbyt swiadoma... strasznie, az do bolu swiadoma... ale caly czas... po prostu plyne... -Joanno, dlaczego mowisz w ten sposob? -Plyne... bez czucia... unosze sie... -Czy kroplowka, oprocz glukozy, zawiera jakis narkotyk? -Nie wiem. Moze. Lekko... jak piorko... -To musi byc narkotyk - stwierdzil Alex. Inamura przytaknal. -Joanno, mow normalnie. Narkotyk przenika w twoje cialo wraz z glukoza, ale nie wplywa na twoja mowe. Bedziesz dalej poddawana temu zabiegowi, ale bedziesz mowila o nim swoim normalnym, nie zmienionym glosem. -Dobrze. -Kontynuuj. -Kobieta wychodzi, i znow jestem sama. Wciaz sie unosze. Ale nie czuje sie podniecona czy radosna. Boje sie. Wtedy otwieraja sie drzwi i... -Czy ktos wszedl do pokoju? - spytal Inamura. -Dlon. -Herr Doktor! -On, on. -Co robi? -Chce uciec. -Co robi ten doktor? -Prosze, prosze, wypusc mnie. -Co robi doktor, Joanno? -Pcha wozek. -Co to za wozek? -Sa na nim instrumenty medyczne. -Co robi pozniej? -Podchodzi do lozka. Jego dlon... -Co z dlonia, Joanno? -On... on... trzyma dlon przed moja twarza. -Mow dalej. -Rozwiera i zaciska swoje metalowe palce. -Czy cos mowi? -Nie. Slychac tylko dz-dz-dzwiek wydawany przez jego palce - klekot. -Jak dlugo to trwa? -Dopoki nie zaczynam plakac. -Czy tego chce, czy chce zobaczyc jak placzesz? Zadrzala. Alex tez poczul dreszcze. -Chce mnie przestraszyc - powiedziala. - To go bawi. -Skad wiesz, ze to go bawi? - spytal Inamura. -Znam go. Dlon. Nienawidze go. Szczerzy zeby w usmiechu. -Co robi, kiedy juz placzesz? -Nie, nie, nie... - Odwrocila sie do Alexa. Skulila sie przerazona. -Rozluznij sie, Joanno. Jestes tam, ale tylko na to patrzysz. -Nie moge znow przez to przechodzic. - Uspokoj sie. Wszystko bedzie dobrze. -Nie moge. Czy nie rozumiesz? Czy nie widzisz tego? -Czego, Joanno? Sprobowala usiasc. -Boze, pomoz mi. Czy istnieje Bog? Czy istnieje? -Poloz sie - powiedzial Inamura. - Spij. Badz spokojna. Alex cierpial razem z nia. Drzal. -Co widzisz? - spytal Inamura. -I-igle! -Od kroplowki? -Tak. Nie, nie. To znaczy inna igle. Umre. -Nie umrzesz. On cie nie skrzywdzi. -Ta igla mnie zabije! -Odprez sie. Co jest niezwyklego w tej igle? -Jest taka duza. Ogromna. Pelna ognia. -Boisz sie, ze cie ukluje? -Pali. Pali jak kwas. Tryska we mnie ogniem. -Nie. Tym razem nie poczujesz bolu. Za oknem zawodzil wiatr. Porywy burzy uderzaly w okno. Szyba drzala. Alexowi zdawalo sie, ze czlowiek o mechanicznej dloni jest tutaj, w gabinecie Inamury, ze przed chwila przekroczyl prog. Czul obecnosc zla, gwaltowna i przyprawiajaca o dreszcz zmiane atmosfery. -Kontynuujmy - powiedzial Inamura. - Doktor bierze igle i... -Nie. Moja szyja. Nie w szyje. O, Jezu, nie! Szarpnela sie na krzesle wstrzasana epileptycznym spazmem. -Co sie dzieje z twoja szyja, Joanno? -Igla! -Wbija ci igle w szyje, Joanno? Alexowi zrobilo sie niedobrze. Odruchowo zlapal sie za szyje. Umyslowo, emocjonalnie i duchowo Joanna znow tam byla, w tamtym pokoju z przeszlosci - znow przezywala pieklo, wstrzasana wspomnieniem bolu, jakby wszystko wrocilo i dzialo sie w tej wlasnie chwili. Mowila bez tchu, jej slowa zlewaly sie w jeden ciag, glos wznosil sie i opadal, niczym niesiony na falach tkwiacego w niej cierpienia. -To boli, wszystko boli, moje zyly plona, krew wrze, bulgoce, paruje, to mnie zzera, zzera, Boze, zzera jak kwas, jak lug, pali moje wnetrze. Niech mi ktos pomoze... Byla polprzytomna z przerazenia. Wargi cofnely sie, odslaniajac zeby. Powieki miala mocno zacisniete, jakby nie mogla zniesc widoku, ktory ujrzalaby, gdyby otworzyla oczy. Zyly na skroniach pulsowaly. Miesnie jej szczuplej szyi byly napiete. Wila sie, plakala i krztusila. Wpila sie palcami w porecze fotela. Doktor Inamura przemawial do niej lagodnie. Probowal opanowac slowami porywajacy ja obled. Joanna reagowala, ale nie tak szybko jak poprzednio. Rozluznila sie, choc nie do konca. Wciaz w transie, odpoczywala przez kilka minut. Od czasu do czasu jej dlonie odrywaly sie od poreczy fotela i kreslily w powietrzu bezsensowne wzory. Doktor Inamura i Alex czekali w milczeniu, az bedzie gotowa. Wiatr uderzal w okno. Zawodzaca zalosna prosba. Wreszcie Inamura powiedzial: -Joanno, jestes w pokoju, ktory cuchnie srodkami antyseptycznymi i dezynfekujacymi. Odor jest tak ciezki, ze czujesz niemal jego smak. Jestes przywiazana do lozka rzemieniami. Rozpoczal sie zabieg. Teraz chce, zebys mi powiedziala, spokojnie, na czym on polega. Co teraz sie dzieje? -Unosze sie, bardzo wysoko, i wciaz czuje, ze zzera mnie kwas. -Co robi Herr Doktor? -Nie jestem pewna. -Co widzisz? -Olsniewajace kolory. Wirujace, pulsujace kolory. -Co jeszcze widzisz? -Nic wiecej. Tylko kolory. -Co slyszysz? -Dlon. Rozmawia. Gdzies daleko. -Co mowi? -Jest zbyt daleko. Nie moge zrozumiec jego slow. -Czy mowi do ciebie? -Tak. A ja czasem mu odpowiadam. -Co mu mowisz? -Moj glos jest tak odlegly jak jego. Nie moge zrozumiec wlasnych slow... Jestem tak daleko... Unosze sie gdzies wysoko. To boli... -To nieprawda... -...poniewaz unosze sie tysiace mil nad soba... -Joanno. Ten czlowiek przemawia do twojej podswiadomosci... -...wysoko, wysoko nad soba... -...to twoj umysl cie unosi. Byc moze do twojej swiadomosci nie dociera, co ten czlowiek mowi, ale twoja podswiadomosc slyszy go doskonale. Chce, by to ona wlasnie przemowila. Co mowi Hen Doktor! Joanna milczala. -Co on ci mowi? -Nie wiem, ale sie boje. -Czego sie boisz? -Straty. -Straty czego? -Wszystkiego. -Uscislij, prosze. -Kawalkow mnie samej. -Boisz sie utraty fragmentow swojej osoby? -Te kawalki odpadaja. Jestem jak tredowata. -Fragmenty pamieci? - odgadywal Alex. -Rozpadam sie na kawalki. -Czy tym, co tracisz, jest pamiec? -Nie wiem. Nie wiem. Ale czuje, ze to sie dzieje. -Co on ci mowi, bys stracila pamiec? -Nie wiem. Nie slysze zbyt dobrze. -Pomysl. Zastanow sie. Potrafisz sobie przypomniec. -Nie. Tego tez mnie pozbawil. Po kilku probach perswazji Inamura przekonal sie, ze niczego wiecej z niej nie wyciagnie. -Poszlo ci bardzo dobrze, Joanno. Naprawde bardzo dobrze. Juz po zabiegu. Wyciagnieto ci igle z szyi. Z reki wyciagnieto te druga. Wracasz powoli do siebie. -Nie. Wciaz sie unosze. Zawsze po zabiegu unosze sie przez dluzszy czas. -W porzadku. Unosisz sie, ale wyciagnieto ci juz igly. Co dzieje sie teraz? Zakryla twarz dlonmi. -Co sie z toba dzieje, Joanno? -Wstydze sie - powiedziala zalosnie. -Nie ma powodow do wstydu. -Nic nie wiesz. Nie mozesz tego wiedziec. -Zadnych powodow. Nie zrobilas niczego zlego. Jestes tylko ofiara. Nie mogla mowic. Wiatr za oknem. Ptak w klatce. Pragnela powiedziec wszystko, ale wciaz poruszala bezdzwiecznie wargami. Alex cierpial patrzac na nia, gdy tak lezala rozdarta pomiedzy wstydem a pragnieniem wyznania wszystkiego, pomiedzy panicznym lekiem a wolnoscia. Nie mogl jednak odwrocic od niej spojrzenia. W koncu powiedziala: -Gdybym tylko... mogla umrzec. -Nie chcesz umrzec - powiedzial Inamura. -Pragne tego bardziej niz czegokolwiek innego. -Nie! -To jedyny sposob, by go powstrzymac... -To tylko przeszlosc. Minela. Dawno temu. To tylko pamiec. Musisz to z siebie wyrzucic, musisz mi powiedziec. Wtedy bedziesz wolna! Mowila cicho: -Slyszysz? Slyszysz? -Co mam slyszec? - Inamura byl cierpliwy, niewzruszony. -Przekladnie. Klekotanie. Klekot! Sa glosne jak wystrzal. Przekladnie w jego palcach! -Gdzie jest teraz Herr Doktor? -P-przy lozku. Glaszcze mnie po twarzy... tymi... stalowymi palcami - powiedziala niepewnie. Znow byla przerazona. -Mow dalej. Jej dlonie zsunely sie na szyje. -Masuje moje gardlo. Probuje odepchnac jego dlon. Naprawde sie staram. Ale nie moge. Jest zrobiona ze stali. Taka mocna. Taka twarda i zimna. On szczerzy zeby. Obrzydliwy dran. Unosze sie bardzo wysoko, ale widze ten jego usmiech. Obrzydliwy grymas. Jak na pirackiej fladze albo na butelce z trucizna. Uwaga - wysokie napiecie. Uwaga - promieniowanie. To taki usmiech. Jestem wysoko w gorze, ale czuje, co ze mna robi. O, tak. Tak. Wiem, co chce zrobic. Wiem. O Boze, wiem, wiem. -Powiedz - nalegal Inamura. - Nie rob z tego tajemnicy. Powiedz - powtorzyl. - Uwolnij sie od tego. Joanna trzesla sie konwulsyjnie. -Klekotanie - powtorzyla znowu. - Tak glosne, ze nie slysze niczego innego. Wypelnia pokoj. Jest ogluszajace. -Co on robi? -Sciaga ze mnie przescieradlo. Az do konca lozka. Odkrywa mnie. Jestem naga. Jej twarz byla mokra od lez. -Mow dalej. -Stoi tam. Szczerzy zeby. Zabiera elektrody. Dotyka mnie. Kazcie mu odejsc. Nie pozwolcie, by mnie dotykal. Nie w tym miejscu. Nie pozwolcie mu dotykac mnie w tym miejscu. Prosze! -Gdzie cie dotyka? -Dotyka moich piersi. Ugniata, glaszcze tymi okropnymi stalowymi p-palcami. Dlon. Rani mnie. Potem dotyka mnie druga dlonia, ta prawdziwa. Jest lepka, obrzydliwa. I brutalna. Jej glos zamieral. Nie mogla juz mowic. Wykrzywila twarz w zalosnym grymasie. Bol i poczucie krzywdy sprawily, ze zaczela zawodzic cichym, przejmujacym jekiem. Alex odczul te skarge Joanny jak uderzenie gromu. W ciagu minionych paru dni nauczyl sie przezywac i odczuwac na nowo. Odkryl w sobie emocjonalne mozliwosci, o ktorych nie mial dotad pojecia. Joanna uwrazliwila go. Jednakze wszystko to, czego doswiadczyl odkad ja spotkal, przypominalo wiosenny wietrzyk w porownaniu z ta emocjonalna burza, ktora w nim szalala w tej wlasnie chwili. Straszliwa przeszlosc Joanna byla dla niego czyms gorszym niz wlasna agonia; bo gdyby chodzilo tylko o jego rane, zacisnalby zeby i zaszyl ja ze stoicyzmem, w ktorym cwiczyl sie ponoc cale zycie, ale to byla jej rana i nie mogl zrobic nic, by ja wyleczyc. Byl zdruzgotany pelna i meczaca swiadomoscia swej bezradnosci. Przez dwie lub trzy minuty doktor Inamura cierpliwie recytowal swa uspokajajaca litanie. Joanna odzyskala wreszcie rownowage. Kiedy sie uspokoila, naklonil ja do podjecia swej opowiesci w miejscu, w ktorym ja przerwala. -Co Herr Doktor robi teraz, Joanno? -Nie ulega watpliwosci, Isha-san, ze nie musi pan ciagnac tego dluzej - przerwal Alex. -Jednak musze. -Wydaje mi sie, ze wiemy az za dobrze, co on z nia zrobil. -Tak, oczywiscie, wiemy. I rozumiem, co pan czuje - powiedzial doktor ze wspolczuciem. - Ale chodzi o to, zeby ona sama to powiedziala. Musi ujawnic wszystko - nie powoduje mna ciekawosc, chodzi o jej dobro. Jesli teraz pozwole jej przerwac, to te straszne szczegoly pozostana w niej na zawsze - beda jak jatrzace brudne drzazgi. -Ale to dla niej takie trudne. -Poznawanie prawdy nigdy nie jest latwe. -Ona cierpi... -Bedzie cierpiala jeszcze bardziej, jesli teraz pozwole jej przerwac. -Moze damy jej odpoczac i odlozymy wszystko do jutra. -Jutro czekaja nas inne problemy. Potrzebuje tylko kilku minut, by zakonczyc te serie pytan. Alex musial uznac wyzszosc argumentow Inamury. -Gdzie sa teraz rece doktora, Joanno? - Inamura zwrocil sie do Joanny. -Na mnie. - W jej glosie zabrzmiala twarda nuta. - Na moich piersiach. -Co robi potem? -S-stalowa dlon zsuwa sie... w dol mojego ciala. -Mow dalej. -Az do... moich ud. -A potem? -Odebral mi wszystko. -Co? -Nadzieje... Nie mam juz niczego, zadnego oparcia. -To nieprawda, Joanno. Nadzieja zawsze zostaje. A on nie moze wygrac... Chyba ze na to pozwolisz. -Dotyka mnie... tam. -Gdzie cie dotyka? -P-p-pomiedzy nogami. -A potem? -Prosze. -Musisz to powiedziec. -Usmiecha sie. -A potem? -Przekladnie w palcach klekocza... -Mow dalej. -...klekocza tak glosno... jak eksplozje. -A potem? -On... otwiera mnie. -A potem? -Wklada jeden z tych... palcow... -Mow dalej. Gdzie go wklada? -...wklada go we mnie. -Uscislij. -Czy nie wystarczy to, co powiedzialam? -Nie. Musisz przelamac strach i powiedziec to wprost. -We mnie. -Musisz sie od tego uwolnic. Gdzie' go wklada? -Do mojej... pochwy. -Swietnie ci idzie. Bylas wykorzystana. I to w okrutny sposob. By zapomniec, musisz najpierw sobie przypomniec. Mow dalej. -Wklada ten palec... we mnie... tam w dole. Wypelnia mnie klekoczacy dzwiek. Jest w srodku, w dole, we mnie, zimny, klekoczacy. -A potem? -Boje sie, ze mnie zrani. -Czy cie rani? -On mi grozi. -Czym ci grozi? -Mowi, ze... mnie rozedrze. -A potem? Czarny ptak zatrzepotal gwaltownie skrzydlami, jakby zobaczyl drapieznika. Matowym, martwym glosem - glosem ducha uwiezionego w piekle, powiedziala: -On sie usmiecha. -A potem? A potem? A potem? A potem? Mow dalej. Mow dalej. A potem? A potem? Mow dalej. Alex pragnal zakryc dlonmi uszy. Zmuszal sie, by sluchac. Jesli chcial dzielic z nia to, co najlepsze, to musial tez dzielic to, co najgorsze. Inamura zaglebial sie w psychike Joanny, niby dentysta, starannie usuwajacy z zeba kazdy slad choroby i bakterii, by pozniej dokladnie wypelnic dziure, ktora wywiercil. Wstrzasajace szczegoly wielokrotnego gwaltu i perwersyjnego seksu, a takze mrozacy krew w zylach opis "zabiegu" - wszystko to sprawilo, ze Alex poczul sie wyczerpany, slaby. Gdzies gleboko, w swojej psychice odnajdywal najczystsza nienawisc do ludzi, ktorzy okradli Joanne z przeszlosci i ktorzy postapili z nia jakby byla zwierzeciem. Byl z kazda chwila coraz bardziej zdecydowany - musi znalezc i zniszczyc potwora o mechanicznej dloni i wszystkich jego pomocnikow i wspolpracownikow. Ale zemste musial odlozyc na pozniej. Teraz, zszokowany przerazajacymi wydarzeniami, o ktorych mowila Joanna, Alex nie mial nawet sily mowic. Sesja miala trwac jeszcze tylko piec czy szesc minut. Kiedy w koncu Joanna odpowiedziala na ostatnie pytanie, byla wyczerpana, zdruzgotana i smiertelnie znuzona. Przekrecila sie na bok i opadla bezwladnie na oparcie fotela. Podciagnela nogi wysoko, jakby szukala bezpieczenstwa w tej embrionalnej pozycji. Nie zwazajac na to, co moze powiedziec doktor, Alex podszedl do niej. Odsunal wlosy z jej twarzy. -Dosyc - powiedzial, zwracajac sie do Inamury. - Dosyc na dzisiaj. Prosze mi ja zwrocic. 37 W niedziele rano, o szostej, Joanne zbudzilo pragnienie. Wargi miala spekane, a gardlo suche. Czula sie odwodniona. Poprzedniej nocy zjedli swietna, obfita kolacje - grube steki z wolowiny Kobe, najlepszego miesa na swiecie, pochodzacego z uboju bydla, ktore jest codziennie recznie masowane i karmione tylko ryzem, fasola i masa piwa. Do kolacji wypili dwie butelki znakomitego, francuskiego wina, rzadkosc i prawdziwy luksus w Japonii.Wstala, poszla do lazienki i wypila lapczywie szklanke wody z kranu. Smakowala prawie jak dobre wino. Wracajac do lozka uswiadomila sobie, ze po raz pierwszy od ponad dwunastu lat jej snu nie przerwal znajomy koszmar. Nie snila o czlowieku z mechaniczna dlonia. Byla wolna. Stala przez chwile nieruchomo, oszolomiona. A potem rozesmiala sie glosno. Wolna! W lozku, otulona nie znanym dotad poczuciem bezpieczenstwa, Joanna znow poczula sie senna. Wpadla w objecia snu chwile po tym, jak dotknela glowa poduszki. Zbudzila sie trzy godziny pozniej, o dziewiatej rano. Choc nic jej sie nie przysnilo, nie byla juz tak upojona swoja nowa wolnoscia, jak przedtem, w srodku nocy. Nie znala przyczyny zmiany nastroju - niewinny optymizm gdzies ulecial. Czula niepokoj i niepewnosc, wyczuwala intuicyjnie, ze klopoty maja dopiero nadejsc. Chcac sprawdzic, jaka jest pogoda, podeszla do najblizszego okna i odsunela zaslony. Niebo po nocnej burzy bylo czyste. Kioto pokrywala szescio- czy siedmiocalowa warstwa swiezego, suchego sniegu. Na ulicach panowal niewielki ruch. Joanna dostrzegla cos jeszcze. Po drugiej stronie ulicy, na pierwszym pietrze uczeszczanego lokalu z gejszami, stal przy oknie jakis mezczyzna; obserwowal przez lornetke jej mieszkanie. Zauwazyli sie w tej samej chwili. Opuscil lornetke i odsunal sie od okna, znikajac z pola widzenia. To wlasnie spowodowalo zmiane jej nastroju. Podswiadomie spodziewala sie czegos takiego; i podswiadomie szukala wzrokiem czlowieka z lornetka. Byli tam. Czekali. Czekali. Dopoki byli anonimowi, ukryci, czekajacy - nie byla ani bezpieczna, ani wolna. Choc wyzwolila sie z dreczacego ja tyle lat koszmaru, poczucie bezpieczenstwa, ktorym tak sie cieszyla, bylo falszywe, iluzoryczne. Choc przeszla juz przez kilka piekielnych kregow, wiedziala, ze najgorsze moze byc jeszcze przed nia. Gion pokryte bialym calunem sniegu. Z oddali dobiegal odglos dzwonu swiatyni. 38 Tego samego ranka, o jedenastej czasu Kioto, zadzwonil z Chicago Ted Blakenship. Otrzymal telex od brytyjskich wspolpracownikow firmy, zawierajacy odpowiedzi na pytania, ktore Alex zadal dwa dni wczesniej.Wedlug agentow z Londynu J. Compton Woolrich po prostu nigdy nie istnial. Nie wydano paszportu na takie nazwisko. Ani prawa jazdy. Zadnych formularzy podatkowych. Zadnego dowodu tozsamosci, czy jakiegokolwiek innego dowodu. Nic. Zaden J. Compton Woolrich nie zostal zarejestrowany w tym stuleciu jako prawnik. Ani tez nikt o tym nazwisku nie dysponowal numerem telefonicznym w Wielkim Londynie od 1946 roku. Telefon Woolricha rzeczywiscie nalezal do sklepu z antykami na Jermyn Street. Podobnie miala sie rzecz z adresem adwokata; miescila sie tam biblioteka zalozona przed druga wojna swiatowa. -A co z British Continental Insurance? - spytal Alex. -Nastepny falszywy trop - powiedzial Blakenship. - Nie ma w Wielkiej Brytanii firmy zarejestrowanej pod ta nazwa, lub placacej podatki. -I choc jakims trafem mogla nie zostac zarejestrowana, to raczej nie ma mozliwosci, by ktokolwiek w tym kraju zdolal uniknac placenia podatkow. -Zgadza sie. -Ale nie dalej jak w piatek rozmawialismy z Philipsem w British Continental. -To oszustwo. -Tez mi sie tak wydaje. A co z adresem na ich papierze firmowym? -Oczywiscie, jest prawdziwy - powiedzial Blakenship. - Ale moge cie zapewnic, ze nie jest adresem wielkiej korporacji. Nasi brytyjscy przyjaciele mowia, ze stoi tam zwykly, odrapany, dwupietrowy biurowiec w Soho. -I nie miesci sie w nim nawet oddzial firmy ubezpieczeniowej? -Nie. Jest tam z tuzin drobnych biznesow, nic szczegolnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Importerzy. Eksporterzy. Firma przesylkowa. Paru lowcow talentow, pracujacych dla najtanszych klubow w okolicy. Ale zadnej British Continental. -A co z numerem telefonicznym? -Nalezy do jednej z firm handlowych. Fielding Athison, Limited. Sprzedaja meble, ubrania, zastawe stolowa, wyroby rzemieslnicze, bizuterie, i mnostwo innych towarow wyrabianych w Poludniowej Korei, Tajwanie, Indonezji, Hongkongu, Singapurze i Tajlandii. -W zeszly piatek telefon odebral jakis pan Philips - przypomnial Alex. -Nie ma u nich zadnego Philipsa. -Czy tak powiedzieli? -Tak. -Prowadza jakas gre. -Chcialbym, zebys mi powiedzial jaka - stwierdzil Blakenship. - I jak to sie wiaze ze sprawa Lisy Chelgrin? Umieram z ciekawosci. -Musisz jeszcze troche wytrzymac - powiedzial Alex. - Wolalbym nie mowic za duzo o moich planach - w kazdym razie nie przez telefon. -Jest na podsluchu? -Teraz to istny telefon towarzyski, jak podejrzewam. -To moze w ogole nie powinnismy rozmawiac? - spytal zaniepokojony Blakenship. -Nie ma znaczenia, jesli uslysza to, co masz mi do powiedzenia - uspokoil go Alex. - To dla nich nie nowosc. Co jeszcze wiesz o tej Fielding Athison Company? -Coz... maja zyski, ale niewielkie. Prawde mowiac, zatrudniaja tylu pracownikow, ze nie rozumiem, jakim cudem jeszcze nie zbankrutowali. -Co przez to rozumiesz? -Inne takie firmy zatrudniaja dziesieciu, dwunastu pracownikow. Fielding Athison ma dwudziestu siedmiu, wiekszosc z nich zajmuje sie sprzedaza. Nie wyglada na to, by bylo tam dosc pracy dla wszystkich. -Wiec caly ten import to tylko fasada? - spytal Alex. -Jak powiedzial jeden z naszych brytyjskich przyjaciol - "istnieje duze prawdopodobienstwo, ze pracownicy Fielding Athison zaangazowani sa w pewna nieoficjalna dzialalnosc, oprocz importu azjatyckich wyrobow". -Fasada czego? Dla kogo? -Jesli chcesz sie dowiedziec - powiedzial Blakenship - to bedzie nas to drogo kosztowalo. I latwo sie do tego nie dokopiemy, jesli to w ogole mozliwe. Stawiam tysiac dolarow przeciwko jednemu, ze za tym wszystkim kryja sie powazne przestepstwa. Robia interesy od czternastu lat, i nikt ich jeszcze nie rozgryzl. Czy chcesz, zebym zateleksowal do Londynu i polecil, zeby powaznie zajeli sie ta sprawa? -Nie - zdecydowal Alex. - Nie w tej chwili. Zobacze, co wydarzy sie tutaj w ciagu najblizszych dni. Jesli uznam za konieczne, by Anglicy znow zajeli sie ta sprawa, zadzwonie do ciebie. -Jak sie czuje Wayne? - spytal Blakenship. -Lepiej. Nie straci nogi. -Chwala Bogu. -Tak. -Sluchaj, chcesz, zebym przyslal ci pomoc? -Daje sobie rade. -Mam w tej chwili kilku wolnych pracownikow. -Jesli sie tu zjawia, to beda stanowili tylko dobry cel. Jak Wayne. -A ty nie jestes celem? -Tak. Ale im mniej ludzi tym lepiej. -Troche ochrony... -Nie potrzebuje ochrony. -Wayne jej potrzebowal. Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz. -To czego potrzebuje - powiedzial kwasno Alex - to wskazowki z nieba. -Jesli w najblizszym czasie poslysze glos z gorejacego krzaka, to natychmiast dam ci znac. -Mowiac powaznie, Ted. Chce dzialac dyskretnie. Nie zamierzam angazowac tu calej armii. Chce rozwiazac te zagadke, nie zapelniajac japonskich szpitali naszymi pracownikami. A co najwazniejsze: nie chce ich prowokowac. 39 Niedziela, piata po poludniu. Pastelowe, matowe swiatlo, cytrynowe kadzidlo, czujny ptak w klatce. Sosnowe zaluzje lekko uchylone. Purpurowy zmierzch.-Tanczace motyle. Podczas ostatniej sesji Joanna przypomniala sobie trzy post-hipnotyczne sugestie, ktore wpoil jej czlowiek o mechanicznej dloni. Pierwsza dotyczyla blokady pamieci. Druga wiazala sie z wyniszczajacymi atakami klaustrofobii i paranoi, ktorych doswiadczala, gdy ktos przejawial wiecej niz przypadkowe zainteresowanie jej osoba. Inamura przerwal terapie, ktora Alex zaczal stosowac pare dni wczesniej, cierpliwie przekonujac Joanne, ze slowa wypowiedziane przez Herr Doktora nie maja nad nia juz zadnej mocy, i ze jej obawy sa nieuzasadnione. Zawsze takie byly. Nie wydawalo sie niczym zaskakujacym, ze trzecia z dyrektyw Herr Doktora zakazywala Joannie wyjazdu z Japonii. Gdyby jednak sprobowala wydostac sie z kraju, gdyby naprawde sprobowala wejsc na statek albo na poklad samolotu, czulaby zawroty glowy, mdlosci, i tracilaby orientacje. Kazda proba ucieczki z wiezienia, na ktore byla skazana, skonczylaby sie przerazeniem i atakiem histerii. Jej pozbawieni twarzy wladcy ograniczyli ja wielostronnie: emocjonalnie, intelektualnie, psychicznie, chronologicznie, a teraz nawet geograficznie. Inamura uwolnil ja od tego ostatniego ograniczenia. Alex byl pod wrazeniem przemyslnosci, z jaka Herr Doktor zaprogramowal Joanne. Bez wzgledu na to, kim i czym byl - byl rowniez geniuszem. Gdy Inamura upewnil sie, ze Joanna nie zdola przypomniec juz sobie niczego wiecej, rozpoczal nowa serie pytan. Ponaglil ja, by weszla glebiej w swoja przeszlosc. Poruszyla sie niespokojnie. -Nie mam juz dokad pojsc. -Alez tak. Przeciez nie urodzilas sie w tym pokoju. -Nie mam dokad pojsc. -Posluchaj - powiedzial Inamura. - Jestes przywiazana rzemieniami do lozka. Jest okno. Widac za nim strych jakiegos domu. -Tak. Duze czarne ptaki siedza na kominach. Dwanascie duzych, czarnych ptakow. -Masz okolo dwudziestu lat - powiedzial Inamura. - Ale teraz cofasz sie w czasie. Z kazda minuta stajesz sie coraz mlodsza. Nie bylas w tym pokoju zbyt dlugo. Nie spotkalas jeszcze czlowieka o mechanicznej dloni. Nie zostalas poddana zabiegowi. Wlasnie obudzilas sie w tym pokoju po raz pierwszy. A czas biegnie teraz do tylu. Unosisz sie, plyniesz w glab czasu... poza ten pokoj... i mijaja godziny, coraz szybciej, godziny a potem dni... i unosisz sie w czasie... w czasie jak w wielkiej rzece... ktora niesie cie zawsze wstecz, wstecz, wstecz... gdzie jestes teraz? Joanna nie odpowiedziala. Inamura powtorzyl pytanie. -Nigdzie - odpowiedziala glucho. -Rozejrzyj sie wokol siebie. -Nic. -Jak sie nazywasz? Cisza. -Czy jestes Joanna Rand? -Kim? - spytala. -Czy jestes Lisa Chelgrin? -Kto to jest? Czy ja znam? -Jak sie nazywasz? -Ja... ja nie mam imienia. -Kim wiec jestes? Nikim! Musisz byc kims. -Ja dopiero czekam, by stac sie kims. -Joanna Rand? -Czekam. -Skoncentruj sie. -Jest mi tak zimno. Marzne. -Gdzie jestes? -Nigdzie. -Co widzisz? -Nic. -Co czujesz? -Trupa. -Jezu - jeknal Alex. Inamura patrzyl na nia w zamysleniu. Po chwili odezwal sie: -Powiem ci, gdzie jestes. -W porzadku. -Stoisz przed drzwiami. Zelaznymi drzwiami. Wrota do fortecy. Widzisz je? -Nie. -Sprobuj je sobie wyobrazic - powiedzial Inamura. - Patrz uwaznie. Nie mozesz ich nie widziec. Drzwi sa ogromne, masywne. Solidne zelazo. Gdybys mogla przeniknac je wzrokiem, ujrzalabys cztery potezne zawiasy, kazdy grubosci twojego nadgarstka. Zelazo jest podziurawione i poplamione przez rdze, ale drzwi sa nie do przebycia. Maja piec stop szerokosci, dziewiec wysokosci, sa zaokraglone na gorze i zwienczone ozdobnym portalem na srodku ogromnej, kamiennej sciany. Co on u diabla wyprawia? - zastanawial sie Alex. -Jestem pewien, ze widzisz juz te drzwi - stwierdzil Inamura. -Tak - odrzekla Joanna. -Dotknij ich. Uniosla dlon, macajac w powietrzu. -Jakie sa w dotyku? - spytal Inamura. -Zimne i chropowate - odpowiedziala. -Zapukaj. Zapukala bezglosnie w powietrzu. -Co slyszysz? -Gluchy, dzwieczny odglos. To bardzo grube drzwi. -Tak - zgodzil sie Inamura. - I sa zamkniete na klucz. Joanna probowala otworzyc drzwi, ktorych nie bylo. -Tak - przyznala. - Sa zamkniete. -Ale musisz je otworzyc - powiedzial Inamura. -Dlaczego? -Poniewaz znajdziesz za nimi dwadziescia lat swego zycia. Pierwszych dwadziescia lat. Dlatego nie mozesz sobie niczego przypomniec. Twoja przeszlosc schowali za drzwiami i zamkneli ja przed toba. -Ach tak. Rozumiem. -Na szczescie, znalazlem klucz, ktory otworzy te drzwi - powiedzial Inamura. - Mam go tutaj. Alex usmiechnal sie z zadowoleniem, ujety koncepcja doktora. -To duzy, zelazny klucz - oznajmil Inamura. - Duzy, zelazny klucz na zelaznym kolku. Potrzasne nim. O tak. Czy slyszysz brzek? -Slysze - potwierdzila. Inamura zrobil to z taka wprawa, ze Alex niemal uslyszal ten dzwiek. -Wkladam ci klucz do reki - powiedzial Inamura, choc nie ruszyl sie nawet z fotela. - Masz. Trzymasz go teraz w dloni. -Mam go. - Joanna zacisnela palce wokol wyimaginowanego klucza. -Teraz wloz klucz do zamka i wykonaj pelny obrot. Bardzo dobrze. Wlasnie tak. Doskonale. Otworzylas drzwi. -Co teraz? - spytala Joanna. Byla najwyrazniej zaniepokojona. -Pchnij drzwi - powiedzial doktor. -Sa za ciezkie. -Tak, ale sie otworza. Slyszysz zgrzyt zawiasow? Byly zamkniete dlugo, bardzo dlugo. Ale otwieraja sie... otwieraja... na cala szerokosc. Juz. Zrobilas to. Teraz przejdz przez prog. -W porzadku. -Przeszlas? -Tak. -Co widzisz? Cisza. Zmierzch ustapil miejsca nocy. Ptak zastygl w bezruchu. -Co widzisz? - powtorzyl Inamura. -Nie ma gwiazd. -Co przez to rozumiesz? Milczala. -Zrob jeszcze jeden krok - powiedzial Inamura. -Jak sobie zyczysz. -I jeszcze jeden. Razem piec krokow. -Trzy... cztery... piec. -Teraz zatrzymaj sie i rozejrzyj wokol. -Rozgladam sie. -Gdzie jestes? -Nie wiem. -Co widzisz? -Nie ma gwiazd. Nie ma ksiezyca... -Co widzisz? - powtorzyl. -Polnoc. -Uscislij. -Po prostu polnoc. -Wyjasnij, prosze. Joanna wziela gleboki oddech. -Widze polnoc. Najdoskonalsza polnoc, jaka mozna sobie wyobrazic. Jedwabna. Niemal ciekla. Plynna polnoc schodzi na ziemie ze wszystkich stron, zamyka caly swiat szczelnie swoja pieczecia, roztapiajac sie jak smola nad wszystkim - co bylo, co jest i co bedzie... Atramentowa ciemnosc. Zadnych gwiazd. Nieskazitelna czern. Nawet plamki swiatla. Zadnego dzwieku. Zadnego wiatru. Zadnego zapachu. Jedynym, co istnieje jest Czern, ktora trwa i trwa bez konca. -Nie - zapewnil Inamura. - To nieprawda. Zacznie sie otwierac przed toba dwadziescia lat twego zycia. Od tej chwili. Czy nie widzisz? Czy nie widzisz, jak swiat ozywa wokol ciebie? -Nic. -Przyjrzyj sie uwaznie. Moze na poczatku go nie dojrzysz, ale on tam jest. Dalem ci klucz do twojej przeszlosci. -Dales mi tylko klucz do polnocy - powiedziala Joanna. W jej glosie brzmiala rozpacz. -Klucz do przeszlosci - nie ustepowal. -Do pomocy - powiedziala ze smutkiem. - Klucz do ciemnosci i beznadziejnosci. Jestem nikim. Jestem nigdzie. Jestem sama. Zupelnie sama. Nie podoba mi sie tutaj. <<. 40 Kioto zawladnela ciemnosc. Na polnocy wzmogl sie wiatr, ktory wial bezlitosnie, a chwilami jego gwaltowne porywy gnaly lodowate zimowe powietrze. Przenikalo ubranie, skore i cialo, siegajac az do kosci. Lampy uliczne rzucaly blade swiatlo i tworzyly ostre cienie na mokrym chodniku, brudnym blocie w rynsztokach i na zwalach sniegu.Alex i Joanna siedzieli w samochodzie w milczeniu. Silnik pracowal. Z rury wydechowej dobywal sie zimny dym spalin, pedzil gnany wiatrem, ocieral sie o boczne okno niczym zywa mgla, a potem padal ofiara kolejnego porywu wichury. Alex i Joanna czekali, az zacznie dzialac ogrzewanie. I mysleli. -On nic juz nie moze dla mnie zrobic. Alex przytaknal niechetnie. Inamura wydobyl z pamieci Joanny kazdy skrawek dotyczacy czlowieka o mechanicznej dloni, ale nie byl w stanie naklonic jej, by przypomniala sobie cos, co dostarczyloby Alexowi nowych wskazowek. Po prostu nic w niej nie pozostalo, nie miala przeszlosci. Dokladne szczegoly horroru, ktory rozegral sie w dziwnym pokoju szpitalnym, zostaly po mistrzowsku zaciemnione i rozrzucone w jej osobowosci na podobienstwo popiolow dawno wygaslego ognia; dwie trzecie zycia, ktore przezyla jako Lisa Chelgrin wymazano starannie. Wentylatory w desce rozdzielczej zaczely tloczyc z przewodow cieple powietrze, polacie pary na szybie zaczely sie powoli kurczyc. W koncu Joanna westchnela i powiedziala: -Tak naprawde nie zaluje, ze zapomnialam wszystko, co dotyczy Lisy. Nie zaluje, ze ukradziono mi tamto zycie. Lubie byc Joanna. Niezle mi sie powodzi... moze o wiele lepiej niz gdybym nigdy nie zmienila swojej tozsamosci. Cholernie dobrze byc kims takim jak Joanna Rand. -I byc z kims takim - dodal. -Potrafie to zaakceptowac. Potrafie zyc jako Joanna Rand bez poczucia, ze jestem szalbierzem czy sztuczna kobieta. Moge zyc bez przeszlosci. Jestem wystarczajaco silna. -Nie mam co do tego zadnych watpliwosci. Odwrocila twarz w jego strone. -Ale nie moge sie, ot tak, pozbierac i pojsc dalej, nie wiedzac dlaczego! - powiedziala gniewnie. -Dowiemy sie dlaczego. -Jak? Nie ma juz we mnie nic, co Inamura moglby ujawnic. -I nie sadze, by pozostalo cos wiecej do odkrycia tutaj, w Kioto. W kazdym razie nie byloby to nic waznego. -A czlowiek, ktory szedl za toba az do tej alejki - zasugerowala. -Nie wart zachodu. Drobna plotka. -Wiec gdzie sa grube ryby? Na Jamajce? -Nie. Bardziej prawdopodobne, ze w Chicago. To ulubione okolice senatora Toma. -Albo w Londynie? Ale przeciez udowodniles, ze ja nigdy tam nie mieszkalam. Wszystko bylo szwindlem. -Tak. Ale Fielding Athison Limited... -...ktora to firma czasem okresla sie jako British Continental Insurance... -...jest w Londynie - powiedzial. - I daje glowe, ze to nie jest jakas tam plotka. -Czy znow uruchomisz swoje brytyjskie kontakty? -Nie. W kazdym razie nie na odleglosc. Wole sam zajac sie ludzmi z tego calego Fielding Athison. -Chcesz pojechac do Londynu? -Zgadza sie. -Kiedy? -Jak najpredzej. Jutro albo pojutrze. Wsiade w pociag do Tokio, a stamtad polece samolotem. -To znaczy my polecimy. -Tutaj bedziesz bezpieczniejsza. Zapewnie ci calodobowa ochrone. -Jestes jedyna ochrona, ktorej ufam. Jade z toba do Londynu. 41 Senator Thomas Chelgrin stal przy jednym z okien gabinetu na pierwszym pietrze. Obserwowal niewielki ruch przed domem i czekal na telefon.W ten poniedzialkowy wieczor, pierwszego grudnia, Waszyngton pokrywal ciezki calun chlodnego, wilgotnego powietrza. Od czasu do czasu z domow wybiegali ludzie i zmierzali pospiesznie w strone zaparkowanych na ulicy samochodow, albo tez z zaparkowanych samochodow ku zapraszajacym drzwiom, przygarbieni, z glowami wtulonymi w ramiona i rekami w kieszeniach. Nie bylo jednak na tyle zimno, by spadl snieg. Prognozy pogody zapowiadaly lodowaty deszcz. Chelgrin stal w cieplym pokoju, ale bylo mu tak zimno, jak samotnemu, nocnemu przechodniowi. Wina. Ta sama wina i wyrzuty sumienia, ktore ogarniaja mnie zawsze pierwszego dnia kazdego miesiaca. Przez wiekszosc roku, kiedy obradowala wyzsza izba amerykanskiego kongresu, albo gdy nalezalo zajac sie innymi panstwowymi sprawami senator mieszkal w ogromnym dwudziestopieciopokojowym domu przy trzypasmowej ulicy w Waszyngtonie. W Illinois spedzal niecaly miesiac w roku. Choc nie ozenil sie ponownie po smierci zony, i choc jego jedyne dziecko zostalo porwane ponad dwanascie lat wczesniej i nigdy nie odnalezione, ten ogromny dom wcale nie byl dla niego za duzy. Chelgrin zawsze pragnal luksusu i mial dosc pieniedzy, by go kupic - jego obszerne zbiory, poczawszy od kolekcji rzadkich monet, a skonczywszy na najwspanialszych, starych meblach chippendale, wymagaly bardzo duzej przestrzeni. Nie kierowala nim jedynie pasja inwestora czy zbieracza; jego potrzeba posiadania cennych i pieknych przedmiotow graniczyla z obsesja. Mial ponad piec tysiecy pierwszych wydan powiesci amerykanskich i poezji: Walta Whitmana, Hermana Mellville'a, Edgara Alana Poe, Nathaniela Hawthorne'a, Jamesa Fenimore Coopera, Stephena Vincenta Beneta, Thoreau, Emersona, Dreisera, Henry'ego Jamesa, Roberta Prosta i innych. I jeszcze setki bezcennych zabytkow japonskiej i chinskiej porcelany, kolekcje znaczkow wartych prawie piec milionow dolarow... Sciany domu zdobil najwiekszy zbior obrazow Wilde Harolda. Wschodnie tkaniny obiciowe i parawany, chinska porcelana, rzezby w brazie najwybitniejszych wspolczesnych artystow, autentyczne dywany perskie, srebra, lampy od Tiffany'ego, antyki - wszystko to stanowilo bezcenna kolekcje senatora Chelgrina. Senator nie mieszkal tutaj sam. Byli jeszcze: szef sluzby, kucharka szofer i dwie sluzace. Chelgrin nie lubil samotnosci, bo wtedy mial zbyt wiele czasu na rozmyslania, a niektore sprawy, byly wystarczajaco przerazajace, by doprowadzic go do obledu, gdyby zastanawial sie nad nimi zbyt dlugo. Zadzwonil telefon. Zastrzezona linia. Numer znany dwom, trzem osobom. Chelgrin ruszyl pospiesznie w strone biurka i podniosl sluchawke. -Halo? - powiedzial. -Senatorze? Coz za mila noc - powiedzial Peterson. -Paskudna. -Bedzie padalo. Lubie deszcz. Wystarczy? - spytal Peterson. Chelgrin zawahal sie. -No, co tam? - spytal Peterson. Chelgrin przygladal sie elektronicznemu wykrywaczowi podsluchu, w ktory byl wyposazony aparat. -W porzadku. OK - powiedzial wreszcie. -Dobrze. Mamy raport. -Gdzie sie spotkamy? - Chelgrin slyszal wlasne bicie serca. -Nie korzystalismy z Safeway Market przez jakis czas. Sprobujmy tego. -Kiedy? -Za pol godziny. -Bede tam. -Oczywiscie, ze bedziesz, drogi Tomie. Oczywiscie, ze bedziesz - mowil rozbawiony Peterson. -Co przez to rozumiesz? -No coz - stwierdzil Peterson, udajac zdziwienie z powodu ostrego tonu senatora - chodzi mi tylko o to, ze wiem, iz za zadne skarby nie przegapilbys tego spotkania. -Wydaje ci sie, ze trzymasz mnie w garsci - powiedzial Chelgrin. - Wydaje ci sie, ze jestem psem na smyczy, a ty ja pociagasz i to cie bawi. -Drogi Tomie, jestes przewrazliwiony. Chelgrin podszedl do barku i nalal sobie dwie uncje scotcha. Wypil. -Boze, dopomoz mi - westchnal. Odwiesil sluchawke. Rece mu drzaly. 42 Kiedy Chelgrin wyszedl z domu, by udac sie na spotkanie w supermarkecie, wsiadl do szarego cadillaca seville. Prowadzil sam. Calej sluzbie dal trzy dni wolnego. Mogl wybrac inny samochod: sport coupe, excalibura, bialego rolls-royce'a czy jeszcze cos innego ze swojej bogatej kolekcji. Zdecydowal sie na cadillaca, poniewaz najmniej rzucal sie w oczy.Przyjechal na spotkanie piec minut wczesniej. Supermarket byl glownym punktem malego centrum handlowego i nawet o osmej wieczor, w taki paskudny zimowy dzien, bylo tam gwarno. Zaparkowal cadillaca na koncu szeregu samochodow, szescdziesiat, siedemdziesiat jardow od wejscia do sklepu. Odczekal minute lub dwie, wysiadl, zamknal drzwi i stanal niepewnie przy tylnym zderzaku. Podniosl kolnierz plaszcza, opuscil troche daszek skorzanej czapki i odwrocil swoja znana twarz od swiatla; staral sie wygladac przecietnie, ale byl przekonany, ze przypomina kogos bawiacego sie w szpiegowanie. Gdyby jednak nie zachowal tych srodkow ostroznosci, z pewnoscia ktos by go rozpoznal. Nie byl tylko senatorem z Illinois: pragnal wiecej - zasiasc w Bialym Domu. Spedzil niezliczone godziny przed kamerami telewizyjnymi i w parszywym towarzystwie popularnych reporterow, kladac podwaliny pod kampanie, ktora zacznie sie albo za dwa, albo za szesc lat, w zaleznosci od losu, jaki spotka tego nowego czlowieka, ktory zajal najwyzsze stanowisko w panstwie zaledwie przed dwoma laty. (Biorac pod uwage swietoszkowate i obludne wystapienia, a takze mnostwo przykladow niczym nie skrywanej politycznej dwulicowosci i niewiarygodnych potkniec, w ktore obfitowaly dwadziescia dwa pierwsze miesiace sprawowania wladzy przez faceta z Bialego Domu, Tom Chelgrin byl coraz bardziej pewien swoich szans nie za dwa lata, ale za szesc. Wiedzial jak znakomicie ukryc falsz i oblude. Do wiosny musial podjac decyzje, czy zwolac komitet doradczy przed wyborami wstepnymi.) W kazdym razie, gdyby ktos go teraz rozpoznal, spotkanie z Petersonem musialoby zostac odlozone. Dwa rzedy dalej zapalily sie swiatla chevroleta, i woz wytoczyl sie ze swego miejsca na parkingu. Przejechal wzdluz jednego szeregu samochodow, zawrocil i zatrzymal sie bezposrednio za cadillakiem senatora. Chelgrin otworzyl drzwi chevroleta po stronie pasazera i nachylil sie. Znal kierowce z poprzednich nocy - niskiego, tegiego mezczyzne o waskich ustach i grubych szklach - ale nie znal jego imienia. Nigdy o to nie pytal. Wsiadl do samochodu i zapial pas. -Czy nikt cie nie sledzil? - spytal tegi mezczyzna. -Gdyby sledzil, nie byloby mnie tutaj. -Mimo wszystko zachowamy zwyczajne srodki bezpieczenstwa. Przez dziesiec minut krazyli po labiryncie uliczek i alejek dzielnicy domkow jednorodzinnych. Kierowca wciaz zerkal w lusterko wsteczne, by miec pewnosc, ze nikt za nim nie jedzie. Podjechali wprost pod przydrozna dyskoteke, siedem mil za supermarketem. Miejsce nazywalo sie "U Gladkiego Joe" i bylo przyozdobione neonem przedstawiajacym tancerzy w kowbojskich strojach. Panowal tam spory ruch jak na ten dzien tygodnia; wokol budynku parkowalo ponad sto samochodow. Jednym z nich byl czekoladowy mercedes z tablica rejestracyjna stanu Maryland, i tegi mezczyzna zatrzymal sie obok niego. Nie odzywajac sie juz do kierowcy, Chelgrin wysiadl z chevroleta, wciagnal w pluca chlodne zimowe powietrze, ktore wibrowalo ogluszajacym disco rockiem, po czym wgramolil sie szybko na tylne siedzenie mercedesa, gdzie czekal na niego Anson Peterson. -Jedziemy, Harry - powiedzial Peterson. Mezczyzna siedzacy na przednim siedzeniu mial szerokie bary, byl duzy i zupelnie lysy. Trzymal kierownice w niemal wyprostowanych rekach i prowadzil bardzo dobrze. Zaczeli oddalac sie od przedmiesc, kierujac sie ku wiejskim okolicom Wirginii. Wnetrze samochodu pachnialo rumowymi cukierkami. Byly jedna z namietnosci Petersona. -Bardzo dobrze wygladasz, Tomie. -Ty tez. W gruncie rzeczy Peterson wygladal zle. Choc liczyl zaledwie piec stop, dziewiec cali wzrostu, wazyl dobrze ponad trzysta funtow. Spodnie od garnituru opinaly mu uda. Guziki koszuli wchodzily co prawda w dziurki, ale nie bez trudnosci, a marynarki nawet nie probowal zapinac. Anson Peterson zawsze nosil recznie szyte muszki - tego wieczoru byla ona ciemnoniebieska w biale grochy, by wspolgrac z kolorem garnituru - desen muszki podkreslal wyjatkowa grubosc jego szyi. Jego twarz przypominala wielki, okragly budyn, bledszy niz waniliowy - w jego srodku swiecily przenikliwe i inteligentne, czarne jak smola oczy. Podsuwajac senatorowi torebke spytal: -Masz ochote na jednego? -Nie, dziekuje. Peterson z dziewczeca delikatnoscia wyjal cukierek i wsadzil sobie do ust. Zawinal starannie torebke, jakby robil to na polecenie surowej niani, i wsadzil ja do kieszeni marynarki. Z innej kieszeni wyciagnal czysta, biala chusteczke, rozwinal ja, i energicznie wytarl sobie palce. Pomimo swych rozmiarow, a moze wlasnie dlatego, byl nienagannie schludny. Ubranie mial zawsze czyste - zadnej plamki na koszuli czy muszce. Dlonie mial rozowe, a paznokcie zadbane i starannie wypolerowane. Nieodmiennie wygladal tak, jakby wlasnie wyszedl od fryzjera, i kazdy wlos na jego okraglej glowie byl zawsze na swoim miejscu. Kiedys Tom Chelgrin jadl obiad z grubasem. Peterson spozyl obydwa dania nie zostawiajac na obrusie nawet jednego okruszka czy kropelki sosu. Senator, ktorego nie mozna bylo posadzac o niechlujstwo, czul sie jak prosie, gdy porownal swoja czesc obrusa z absolutnie dziewicza biela miejsca, na ktorym stal talerz Petersona. Krazyli teraz po szerokich ulicach - po ich obydwu stronach rozciagaly sie polakrowe posesje i ogromne domy. Jechali za miasto. Ich comiesieczne spotkania zawsze byly takie same. Latwiej bylo sprawdzic samochod i usunac z niego ewentualny podsluch niz zrobic to samo z wynajetym pokojem; ponadto, poruszajacy sie woz prowadzony przez spostrzegawczego kierowce byl prawie niedostepny dla najbardziej nawet wyrafinowanego urzadzenia podsluchowego. Bylo oczywiscie malo prawdopodobne, by Anson Peterson stal sie kiedykolwiek celem elektronicznej obserwacji. Przykrywka, jaka stanowil zawod agenta nieruchomosci byla pewna i bezbledna. Swoja druga prace, te, ktora zajmowal sie obok handlu nieruchomosciami, te, o ktorej nie mowil na przyjeciach i za ktora, gdyby go zlapano, grozila kara smierci lub dozywocie, wykonywal w najwyzszej tajemnicy. Byl metodyczny i ostrozny. Gdy pedzili w strone podmiejskich okolic, grubas odezwal sie, trzymajac w ustach cukierka. -Gdybym nie wiedzial, to bym pomyslal, ze specjalnie wprowadziles tego faceta do Bialego Domu. Wyglada, jakby sam sie nadstawial, zebys mogl go zalatwic. -Nie jestem tu po to, by rozmawiac o polityce - stwierdzil krotko Chelgrin. - Czy moge zobaczyc raport? -Drogi Tomie, poniewaz jestesmy zmuszeni pracowac razem, powinnismy dolozyc wszelkich staran, by traktowac sie przyjaznie. Minimum grzecznosci naprawde wiele nie kosztuje. -Raport? -Raport. -Jak sobie zyczysz - westchnal Peterson. Chelgrin wyciagnal reke po teczke, ale grubas niczego mu nie podal. -W tym miesiacu nie ma niczego na pismie - powiedzial. -Co? Cos ty powiedzial? - Senator wpatrywal sie w niego z niedowierzaniem. -W tym miesiacu wszystko mam ci przekazac ustnie. -Zartujesz. To niemozliwe! Peterson schrupal resztki cukierka i polknal. Kiedy sie odezwal, Chelgrin poczul zapach rumu. -Nie, drogi Tomie. To prawda. Widzisz... -Do cholery, te raporty dotycza mojej corki! - powiedzial ostro Chelgrin. - Mojej corki. Nie twojej. Niczyjej innej. - Walczyl ze soba, starajac sie nie tracic panowania nad soba; gdyby je stracil, grubas zyskalby przewage. A do tego nie mogl dopuscic. - Te raporty dotycza spraw prywatnych, Anson. -Drogi Tomie - Peterson usmiechnal sie - wiesz doskonale, ze czyta je co najmniej tuzin innych ludzi. Ja czytam je przed toba. Czytalem je kazdego miesiaca przez te wszystkie lata. -Tak, ale potem ja je dostaje do czytania. Dostaje je tylko dla siebie. To dla mnie wazne. Nie wiesz nawet jak wazne. A ty zjawiasz sie z ustnym raportem... to tak, jakbys nagle stal sie interpretatorem. Gorzej. Intruzem. To przestaje byc osobiste. Przestaje byc prywatne i wazne. Chelgrin zdal sobie sprawe, ze zachowuje sie irracjonalnie, ale tak wlasnie sie czul. Jego kontakty z Lisa - teraz Joanna - byly bardzo ograniczone i sprowadzaly sie do plynacych tylko w jedna strone informacji z trzeciej reki - kilka cienkich kartek. To bylo wszystko. Przez ponad dwanascie lat nie zamienil ze swoja corka nawet jednego slowa, dlatego tak zazdrosnie strzegl tych paru minut lektury - pierwszego dnia kazdego miesiaca. -Wtedy na Jamajce - przypomnial Chelgrin - obiecales, ze bedziesz dostarczal mi raporty o jej zyciu. Zawsze na pismie. Dajesz mi je, a ja czytam je przy swietle tej cholernej latarki w tym cholernym samochodzie, potem oddaje ci je, a ty je niszczysz. Taki byl uklad, Peterson. Tak ustalilismy. Na zadne zmiany nie wyrazilem zgody. Po prostu na to nie pozwole! -Uspokoj sie, drogi Tomie. -Nie nazywaj mnie tak, ty draniu! -Nie musisz krzyczec. Ale ci wybacze. To nerwy. Jechali w milczeniu. Wreszcie Chelgrin spytal: -Czy masz chociaz zdjecia? -O, tak. Kilka. Sa bardzo interesujace. -Pokaz mi je. -Wymagaja pewnego komentarza. Chelgrin zamilkl. Zamknal oczy. Usta mial suche. Czul tylko paniczny strach. - Czy ona jest... ranna... nie zyje? -Alez skad - powiedzial Peterson. - Nie, nie. Nic takiego, Tomie. Gdyby tak bylo, nie przekazalbym ci tej informacji w taki sposob, na litosc boska! Wraz z ulga powrocil gniew. Chelgrin otworzyl oczy: -Wiec o co chodzi? Kierowca zwolnil, skrecil w lewo, w waska droge i znow przyspieszyl. Zdawal sie nieswiadomy, czy tez absolutnie nie zainteresowany tym, czego dotyczyla rozmowa na tylnym siedzeniu. W koncu Peterson podniosl walizeczke, ktora tkwila miedzy nim a drzwiami samochodu i polozyl sobie na kolanach. Otworzyl ja i wyjal z niej aktowke, ktora zazwyczaj zawierala zdjecia Lisy. Chelgrin siegnal po nia. Ale Peterson nie zamierzal jeszcze oddawac aktowki. -Raport ma byc tym razem ustny, jest zbyt zlozony i zbyt wazny, by mozna go bylo przekazac na pismie. Mamy do czynienia z malym kryzysem. Grubas otworzyl aktowke. Byly w niej fotografie o rozmiarach osiem cali na dziesiec. Chelgrin wyciagnal reke z wahaniem. Na siedzeniu, miedzy nimi, lezala latarka. Senator wzial ja do reki i zaswiecil. Fotografia przedstawiala Lise i jakiegos mezczyzne, siedzacych na lawce na jakims skwerze. -Z kim ona jest? -Znasz go. Senator trzymal latarke pod katem, by lsniaca powierzchnia zdjecia nie rzucala blasku. -Cos mi to przypomina... -Musisz sie troche cofnac w czasie - powiedzial Peterson - nie widziales go dziesiec lat, moze nawet dluzej. -Moj Boze, to on, tamten detektyw. Hunter. -Znudzila mu sie jego praca i znudzilo mu sie Chicago - wyjasnil Peterson. - Wiec kazdego roku robi sobie dwa miesieczne urlopy. Na wiosne pojechal do Brazylii. Dwa tygodnie temu wybral sie do Japonii. Chelgrin nie mogl oderwac wzroku od fotografii, poniewaz przestala byc tylko martwym obrazkiem, stala sie zwiastunem kleski. -Ale Hunter pojawiajacy sie wlasnie w Ksiezycowym Blasku, sposrod tylu innych miejsc na swiecie - to przypadek jeden na milion! - wykrzyknal. -A jednak... Gdy Chelgrin uslyszal, co udalo sie Inamurze wyciagnac z Joanny, kolysanie samochodu przyprawilo go o mdlosci. -Dlaczego na to pozwolono? -Nie spodziewalismy sie, ze Inamurze sie to uda. -Zanim sie zorientowalismy, on zrobil swoje, wiec bylo bezsensowne, by mu grozic, czy go zabijac. Postrzepiona blyskawica zstapila z nieba rozdzierajac zaslone chmur. -Ale moze jej nie poznal... nie skojarzyl Joanny z Lisa. Zmienila sie przez te lata... -Przeciwnie, rozpoznal ja od razu. Porownal odciski palcow, zabral dziewczyne do psychiatry. Namowil, zeby zadzwonila do Londynu. Wiem o wszystkim. Mam podsluch. Gdy Chelgrin uslyszal szczegoly o sesjach Inamury poczul mdlosci. -Dlaczego na to pozwolono? -Nie wierzylismy, ze Inamurze sie uda. -Zanim sie zorientowalismy, bylo juz za pozno. Zrobil swoje. Wiec zostawilismy go w spokoju. Postrzepiona blyskawica rozdarla zaslone chmur. -Ale dlaczego Hunter nie skontaktowal sie ze mna? Bylem jego klientem. Zaplacilem mu kupe pieniedzy. -Nie skontaktowal sie z toba, bo podejrzewa, ze ty tez nalezysz do spisku. Hunter sadzi, ze zatrudniles go, zeby miec alibi. Zatroskany, rozpaczajacy ojciec - a tak naprawde kryje sie za tym polityka. Co, oczywiscie, jest prawda. Z ciemnego nieba zstapila blyskawica. Postrzepione linie zlobiace gruba zaslone chmur. Blysk oswietlil okolice, rysujac kontury bezlistnych drzew. W chwile pozniej spadl deszcz. Grube krople uderzaly o szybe samochodu. Kierowca zwolnil i wlaczyl wycieraczki. -Co Hunter zamierza zrobic? - spytal senator. - Pojdzie z tym do gazet? -Jeszcze nie - odrzekl Peterson. - Zaklada, ze gdybysmy chcieli wyeliminowac dziewczyne na dobre, tobysmy ja zabili juz dawno, a skoro zadalismy sobie tyle trudu, by stworzyc cala te oszukancza intryge, to ona jest bezpieczna - przynajmniej jakis czas. Chce sie posunac mozliwie daleko w calej tej sprawie, zanim zaryzykuje podanie wszystkiego do prasy. Wie, ze gdyby chcial to zrobic, zabijemy ich oboje, musi wiec byc pewien, zanim sie odwazy na cokolwiek. Senator zmarszczyl brwi. -Nie podoba mi sie cale to twoje gadanie o zabijaniu. -Drogi Tomie, nie mialem na mysli Lisy! Nie twoja corke. Oczywiscie, ze nie! Za kogo mnie masz? Prawie tak, jakby byla moja corka. Moim wlasnym dzieckiem. Kochana dziewczyna. Ale z Hunterem to zupelnie inna sprawa. Trzeba go bedzie usunac - i to juz wkrotce. -To, co sie stalo, to tylko twoja wina. Powinienes kazac go zabic, kiedy sie dowiedziales, ze jedzie do Kioto. Na Petersonie to oskarzenie nie zrobilo najmniejszego wrazenia. -Nie wiedzielismy, ze tam jedzie, dopoki sie tam nie znalazl. Nie obserwowalismy go. Nie bylo powodu. Uplynelo juz tyle lat. -Wiec co z nia zrobimy po wyeliminowaniu Huntera? - spytal senator. Peterson przesunal swoj ogromny tulow, sprezyny jeknely pod nim przerazliwie. -Oczywiscie, nie moze juz zyc jako Joanna Rand. To zycie jest dla niej zamkniete. Sadzimy, ze najlepiej bedzie odeslac ja do domu. -Odeslac ja z powrotem do Illinois? - Chelgrin byl zdumiony. -Drogi Tomie, wiesz, ze nie to mam na mysli. -Ale dla niej to jest dom - upieral sie Chelgrin. - Illinois albo moze Waszyngton. - Serce walilo mu mlotem. Odwrocil wzrok od Petersona, spojrzal na fotografie, a potem wpatrzyl sie w ociekajaca deszczem noc za oknem samochodu. - Tam, gdzie chcesz ja odeslac... jest twoj dom i moj, ale nie jej. -Japonia tez nie byla jej domem. Senator nie odpowiedzial. -Odeslemy ja do domu - powtorzyl grubas. -Nie. -Tak bedzie najlepiej. Bedzie miala wszystko, co najlepsze, drogi Tomie. -Nie, nie, nie! - Chelgrin czul, jak krew naplywa mu do twarzy. Upuscil fotografie; prawa dlon zacisnal jak imadlo na latarce, a lewa zwinal w piesc. Znowu zaczynasz, jak wtedy, na Jamajce. Nie pozwole ci odeslac jej do domu. Kropka. Koniec dyskusji. -Dlaczego tak sie upierasz? - spytal Peterson. Byl rozbawiony. - I dlaczego musimy miec twoja corke jako zakladnika, by zapewnic sobie twoja wspolprace? -To smieszne - powiedzial Chelgrin bez przekonania. - Nie musicie robic niczego takiego. -Alez wlasnie to robimy. Naprawde. To dla nas oczywiste. Ale dlaczego? Czy ty i ja nie jestesmy po tej samej stronie? Czy nie dzialamy dla tej wspolnej wielkiej idei? Chelgrin zgasil latarke i spojrzal przez boczna szybe na mroczny krajobraz. Czul niepokoj. Pragnal, by w samochodzie bylo jeszcze ciemniej i by Peterson nie mogl dostrzec nawet najdrobniejszego szczegolu jego twarzy. -Czy nie jestesmy po tej samej stronie? - powtorzyl Peterson. -Chodzi o to, ze... odeslanie jej do domu... jakby to powiedziec, ona nie zna tamtego zycia. Urodzila sie i wychowala w Ameryce. Jest przyzwyczajona do pewnych... swobod. -W domu tez bedzie wolna - powiedzial Peterson. - Teraz to u nas modne... -A ty bys to chetnie zmienil? -Bedzie sie obracala w najwyzszych kregach, i bedzie miala wszystkie przywileje. -Ktore i tak nie moga sie rownac z tym, co mamy tutaj. -Sluchaj Tomie, zapewne nie zdolamy przywrocic starego porzadku... Ta wolnosc to jak nieuleczalna choroba. Staramy sie wszelkimi sposobami przeksztalcic gospodarke, ale zachowac dawna biurokracje. A dzieki tobie i takim jak ty, Kongres daje pieniadze. A tej choroby... tej wolnosci nie da sie juz zwalczyc. -Nie - upieral sie Chelgrin. Byl nieugiety. - Nie, to nie dla niej. Musimy umiescic ja gdzie indziej. To nieodwolalne. Peterson byl ubawiony zuchwaloscia Chelgrina - moze dlatego, iz wiedzial, ze nic nie znaczy, ze jest jedynie pustym gestem skrywajacym udawana sile, ze nie jest niczym wiecej jak tylko chwiejna determinacja dziecka, przechodzacego o polnocy przez cmentarz - i zachichotal jak panienka. Chichot szybko przeszedl w spontaniczny, niczym nie skrepowany smiech. Wyciagnal reke, polozyl ja na nodze senatora tuz nad kolanem i scisnal z czuloscia. Ale Chelgrin byl zdenerwowany i opacznie zrozumial ten gest. Dostrzegl wrogosc tam, gdzie jej nie bylo, i staral sie gwaltownie odsunac. Ta przesadna reakcja rozsmieszyla grubasa. Widzac, ze senator jest przerazony i spiety, smial sie, rechotal, chichotal i ryczal, plujac na wszystkie strony slina i roztaczajac won rumu, ktorym pachnial jego oddech, az wreszcie musial odetchnac gwaltownie, by nie udlawic sie na smierc. -Chcialbym wiedziec, co cie tak smieszy - powiedzial Chelgrin. W koncu Peterson odzyskal rownowage. Wytarl twarz chusteczka do nosa. -Dlaczego nie powiesz tego wprost, drogi Tomie? Nie chcesz, by Lisa pojechala do Matki Rosji, poniewaz nie wierzysz juz w to, o co walczymy. Nie wierzysz w Rosje. Gardzisz komunistami, ale tak samo gardzisz reformatorami i kontestatorami. Zaczales pogardzac nasza filozofia, nasza wielka idea, i to juz wiele lat temu. -Nie jestes juz komunista. Wciaz pracujesz dla nas, bo nie masz wyboru, ale nienawidzisz sie za to. Tutejsze wygodne zycie odmienilo cie, drogi Tomie. Odmienilo, zniszczylo i calkowicie przeistoczylo. Gdybys tylko mogl, zerwalbys z nami na dobre, obrocil sie przeciwko nam i wyrzucil nas ze swego zycia po tym wszystkim, co dla ciebie zrobilismy. Ale oczywiscie nie mozesz tego uczynic. Nie mozesz tego uczynic, poniewaz postepowalismy z toba jak chytrzy kapitalisci. Uczynilismy z twojej corki nasza wlasnosc. Trzymamy hipoteke na twojej karierze. Twoja fortuna jest zbudowana na kredycie, ktorego ci udzielilismy. I dysponujemy bardzo istotnym - powiedzialbym ogromnym - zastawem pod twoja dusze. Senator byl wciaz czujny. -Nie mam pojecia, skad czerpiesz te wszystkie pomysly. Jestem oddany rewolucji proletariackiej i ludowemu panstwu w takim samym stopniu jak trzydziesci lat temu. To wyznanie wywolalo kolejna fale chichotu grubasa. -Drogi Tomie, badz ze mna szczery. Wiemy o tobie wszystko od ponad pietnastu lat! Prawie od dwudziestu. Wlasciwie sadze, ze wiedzielismy o tych zmianach, ktore dokonaly sie w tobie, zanim sam je sobie uswiadomiles. Zorientowalismy sie, ze ta kapitalistyczna fasada nie jest juz fasada. Ale to nie ma znaczenia. Nie zamierzamy zrezygnowac z ciebie tylko dlatego, ze zmieniles uczucia. Nie bedzie petli na szyi, strzalow w nocy, trucizny w winie, drogi Tomie. Wciaz jestes nasza cenna wlasnoscia. Wciaz nam pomagasz, choc z zupelnie innych powodow niz wtedy, gdy zaczynalismy nasza przygode. Przez wiele lat jako kongresman, potem senator USA, Chelgrin przekazywal radzieckiemu wywiadowi tajne wojskowe informacje. Od czasu przewrotu w Zwiazku Radzieckim zdobywal pieniadze - ogromne amerykanskie pozyczki dla nowego rzadu w Rosji. Wiedzial, ze nigdy nie beda splacone, wiedzial, ze miliardy dolarow plyna do kieszeni tych samych zlodziei, ktorzy rzadzili pod sowieckim sztandarem, a teraz robia wszystko, by odzyskac utracona wladze i przywileje. -A wiec dobrze, badzmy szczerzy. Kazdego dnia mego zycia modle sie do Boga, zebys nigdy nie wygral tej swojej bitwy. Modle sie o jedno, zebyscie zgnili na dnie piekla. -Dobrze - powiedzial Peterson z udawanym dramatyzmem - w koncu mozemy zerwac maski, ktore nosilismy tak dlugo. To odswiezajace doswiadczenie, nie sadzisz? -Chodzi mi tylko o moja corke. -Chcialbys zobaczyc inne fotografie? Chelgrin zapalil latarke i wzial od grubasa stos polyskujacych fotografii. Deszcz bebnil w dach samochodu, a kola piszczaly na mokrej nawierzchni. -Co sie stanie z Lisa? - spytal po chwili wahania. -Spodziewalismy sie, ze nie bedziesz zachwycony perspektywa odeslania jej do domu - powiedzial Peterson. - Wiec opracowalismy inny wariant. Wyslemy ja do doktora Rotenhausena i... -Do jednorekiego geniusza. -...znow bedzie ja leczyl w klinice. -Mam dreszcze na jego wspomnienie. -Rotenhausen usunie wszystkie wspomnienia Joanny Rand i da jej nowa tozsamosc. Kiedy juz skonczy, dostarczymy jej sfabrykowane dokumenty i urzadzmy ja w Niemczech. -Dlaczego tam? -A dlaczego nie? Wiedzielismy, ze bedziesz sie upieral przy kraju kapitalistycznym z tak zwanymi swobodami, ktore tak cenisz. -Myslalem... no coz, ze moglaby wrocic. -Tutaj? - spytal Peterson z niedowierzaniem. - Niemozliwe. -Nie mialem na mysli Illinois czy Waszyngtonu. -Nie ma bezpiecznego miejsca w Stanach. -Ale gdybysmy po tych wszystkich latach dali jej nowa tozsamosc i zainstalowali gdzies na przyklad w Utah albo Colorado, czy moze Wyoming... -Zbyt ryzykowne. -Nie chcesz tego nawet rozwazyc? -Nie chce. Caly ten klopot z Alexem Hunterem powinien ci uswiadomic, dlaczego nie moge tego rozwazyc, drogi Tomie. Ale nie potrafie powstrzymac sie od przypomnienia ci, ze od samego poczatku mogla mieszkac tutaj, w Stanach, zamiast w Japonii. Gdybys tylko zgodzil sie na operacje plastyczna. -Nie chce o tym mowic. -Twoje ego wzielo gore nad zdrowym rozsadkiem - powiedzial grubas. - Jej twarz jest troche podobna do twojej, i dlatego nie znioslbys jej widoku, gdyby przyjechala tutaj jako jakas Joanna Rand. -Powiedzialem, ze nie chce o tym rozmawiac. Nie pozwole, by chirurg dotknal jej twarzy. Nigdy nie bedzie w ten sposob zmieniona. -To glupie, drogi Tomie. Bardzo glupie. Gdyby operacja plastyczna zostala przeprowadzona bezposrednio po tej wpadce na Jamajce, Alex Hunter nie rozpoznalby jej w zeszlym tygodniu. Nie byloby teraz tego calego problemu. -Ona jest piekna. I taka pozostanie. -Wciaz bylaby piekna. Tyle ze byloby to inne piekno. -Kazda zmiana zmienilaby ja na gorsze - upieral sie senator. - Nie pozwole, by przerobiono ja na kogos innego. Burza narastala. Deszcz padal gestymi falami. Kierowca jechal zolwim tempem. Peterson usmiechnal sie i potrzasnal w zamysleniu glowa. -Zdumiewasz mnie, drogi Tomie. To takie dziwne, ze za wszelka cene pragniesz zachowac jej twarz, a nie odczuwasz zadnych wyrzutow sumienia z tego powodu, ze pozwoliles nam zmienic jej umysl. -Nie widze w tym niczego dziwnego - bronil sie Chelgrin. -Podejrzewam - ciagnal grubas - ze nie przejmowales sie praniem mozgu, poniewaz dla tej dziewczyny nie byles godnym nasladowania mistrzem. Jej przekonania polityczno-spoleczne, jej cele, postawy, sposob myslenia, jej wiara, nadzieje i sny - cala jej osobowosc - byly zasadniczo rozne od twoich. A zatem malo cie obchodzilo, ze usunelismy to wszystko. Zachowanie fizycznej Lisy - koloru jej wlosow, ksztaltu nosa, brody i warg, proporcji ciala... bylo tak cholernie wazne dla twojego ego; ale zachowanie rzeczywistej osoby nazywanej Lisa - tego wyjatkowego, indywidualnego umyslu, tej jedynej istoty o pragnieniach, potrzebach i zamierzeniach tak roznych od twoich wlasnych pozadan - nie bylo przedmiotem twej troski. -Wiec twierdzisz, ze jestem egoistycznym lajdakiem - odezwal sie Chelgrin. - I co dalej? Co mam zrobic? Starac sie, bys zmienil opinie na moj temat? Obiecac, ze stane sie lepszy? Czego u diabla chcesz ode mnie? -Drogi Tomie, pozwol, ze powiem to tak... -Powiedz to jak chcesz. -Nie sadze, bysmy poniesli niepowetowana strate, gdy duchowo przeszedles na ich filozofie - powiedzial grubas. - Ale moge sie tez zalozyc, ze dla przecietnego kapitalisty nie jestes cennym nabytkiem. -Jesli to, co mowisz ma w jakis sposob wplynac na moja decyzje w sprawie operacji plastycznej Lisy, to tracisz czas. -Nosisz na sobie zbroje grubosci cala, drogi Tomie. Nie sposob cie obrazic. - Peterson rozesmial sie cicho. Chelgrin poczul do niego nienawisc. Przez minute czy dwie jechali w milczeniu. Posuwali sie przez zalesione okolice i otwarte pola, ciagnace sie miedzy przedmiesciami. Polacie rzadkiej wirujacej mgly przecinaly droge. Ilekroc niebo przeszywala blyskawica, para unoszaca sie nad ziemia rozblyskala na chwile, jak dziwny, zarzacy sie gaz. -Istnieje jednak pewne ryzyko, jesli sprobujemy ponownie zmieniac pamiec dziewczyny, i powinienes o tym wiedziec - grubas przerwal milczenie. -Niebezpieczenstwo? -Nasz dobry Rotenhausen nigdy nie dokonal swego cudu dwukrotnie na tym samym pacjencie. Ma watpliwosci. -Jakie? -Tym razem zabieg moze sie nie udac. Wlasciwie moze skonczyc sie niepomyslnie. -Co masz na mysli? Czym moze sie skonczyc? -Obledem. Dziewczyna moze sie zamienic w szalejaca wariatke. Albo zapasc sie w katatonie. Wiesz, jak to wyglada - roslina, niezdolna do myslenia, mowienia, poruszania sie... Moze sie to nawet skonczyc smiercia. Chelgrin wpatrywal sie w grubasa przez dluzsza chwile, probujac odczytac odpowiedz. Wreszcie powiedzial: -Zmyslasz, zebym bal sie wyslac ja do Rotenhausena. A wtedy bede musial pozwolic ci zabrac ja do domu, a na tym najbardziej ci zalezy. Zapomnij o tym. -Jestem z toba szczery, drogi Tomie. Rotenhausen twierdzi, ze szanse powodzenia drugiego zabiegu nie sa duze. Mniej niz pol na pol. -Klamiesz - powtorzyl Chelgrin. - Ale nawet gdybys nie klamal, to i tak zdecydowalbym sie na Rotenhausena. Nie zgadzam sie na wywiezienie jej do Rosji. Wole raczej widziec ja martwa. -Moze zobaczysz - powiedzial Peterson. Deszcz padal z taka sila i tak obfity, ze kierowca byl zmuszony zjechac z drogi. Swiatlo reflektorow wrzynalo sie w mokra ciemnosc na odleglosc nie wieksza niz pietnascie czy dwadziescia stop. Zatrzymali sie na przydroznym parkingu. Grubas wsunal kolejnego cukierka miedzy zacisniete wargi, wytarl palce chusteczka do nosa i z zadowoleniem pociagnal nosem, gdy poczul smak cukierka. Lomot deszczu byl tak donosny, ze senator musial podniesc glos, zeby Peterson go uslyszal. -Przewiezienie jej z Jamajki do Szwajcarii bylo koszmarem. -Pamietam to az za dobrze - potwierdzil grubas. -Jak proponujesz przetransportowac ja z Japonii az do doktora Rotenhausena? -Ona sama nam to ulatwia. Wybiera sie z Hunterem do Anglii, zeby przyjrzec sie z bliska British Continental Insurance Association. -Kiedy? -Pojutrze. Przygotowalismy cos dla nich. Pulapke. Zmienia plany i poleca wprost do Szwajcarii. Napuscimy ich na Rotenhausena, a kiedy rusza jego tropem, uruchomimy zapadnie. -Masz duzo pewnosci siebie. -Do piatku, najpozniej do soboty Hunter bedzie martwy... a twoja urocza, naprawde urocza corka znajdzie sie w klinice Rotenhausena. 43 W srode po poludniu, kiedy mieli juz opuscic Ksiezycowy Blask i udac sie taksowka na dworzec, Joanna stracila ochote na podroz. Wychodzac z mieszkania na pietrze, potem schodzac po schodach i wreszcie przemierzajac lokal na dole czula, ze kazdy krok sprawia jej trudnosc; miala wrazenie, ze brnie przez bagno. Przystawala kilka razy, pod takim czy innym pretekstem - zostawila paszport; chciala zmienic pantofle, pozegnac sie z szefem kuchni. Wreszcie Alex zaczal nalegac, by sie pospieszyli, jesli nie chca spoznic sie na pociag. Ta odwlekajaca wyjazd taktyka nie wynikala z troski o interesy; ufala Mariko. Jej niechec do wyjazdu wynikala z jakiejs przejmujacej tesknoty za domem, ktora nagle ja opanowala, zanim jeszcze opuscila mieszkanie. Zjawila sie w tym kraju w tajemniczych okolicznosciach, obca na obcej ziemi - i odniosla tu sukces. Kochala Japonie, Kioto, dzielnice Gion i Ksiezycowy Blask. Kochala melodie jezyka, rozrzutna grzecznosc ludzi, wesoly dzwiek dzwoneczkow towarzyszacy kultowym nabozenstwom, piekno tancow w swiatyniach, starozytne budowle, ktore przetrwaly i wojny i ekspansje zachodniej architektury, kochala smak sake i tempury, cudowny aromat goracej, brazowej komo yorshino-ni; czula sie zwiazana z tym wszystkim, z ta najstarsza, a jednak wciaz kwitnaca i rozwijajaca sie kultura. To byl jej swiat, jedyne miejsce, do ktorego naprawde nalezala, i bala sie je opuscic - nawet na krotko. Nie chciala jednak, by Alex sam jechal do Anglii; usciskala wiec Mariko po raz ostatni i ruszyla za Alexem w strone wyjscia.Superekspres do Tokio byl luksusowym pociagiem z wagonem restauracyjnym, pluszowymi siedzeniami a takze, biorac pod uwage jego szybkosc - bardzo cichym i stabilnym. Chciala, by Alex siedzial przy oknie, ale on nalegal, by to ona miala ten przywilej, i ten ich spor rozbawil tragarza. W tokijskim hotelu, wzniesionym w zachodnim stylu, czekal na nich zarezerwowany apartament z dwoma sypialniami. Recepcjonisci nie byli w stanie ukryc zdumienia - mezczyzna i kobieta, o roznych nazwiskach, nie bedacy malzenstwem, korzystajacy z tego samego apartamentu i nie probujacy nawet ukryc swego zwiazku, byli tu uznawani za pozbawionych zasad, bez wzgledu na to, ile sypialni mieli do swej dyspozycji. Alex nie zauwazyl uniesionych brwi, ale nie uszlo to uwagi Joanny, tracala go lokciem tak dlugo, az uswiadomil sobie, ze wszyscy patrza na nich ukradkiem. Byla rozbawiona, a jej nieskrepowany usmiech, brany za wyraz lubieznego oczekiwania, tylko pogorszyl sprawe; recepcjonista nie chcial nawet na nia spojrzec. Ale nie odeslano ich z kwitkiem. Byloby to niegrzeczne. Poza tym, recepcjonisci i pracownicy kazdego tokijskiego hotelu, ktory przyjmowal gosci z Zachodu, wiedzieli, ze po Amerykanach mozna spodziewac sie najwiekszego zuchwalstwa. Dwaj poslancy, ktorzy towarzyszyli Alexowi i Joannie na dziesiate pietro, wniesli ich bagaze do odpowiednich sypialni, wlaczyli grzejnik w salonie, odsuneli ciezkie zaslony i - odmowili przyjecia napiwkow. Alex przekonal ich zapewnieniem, ze pragnie wyrazic wdziecznosc za znakomita obsluge i maniery. Obyczaj wreczania napiwkow nie przyjal sie jeszcze w wiekszosci rejonow Japonii, lecz Alex czulby sie nie w porzadku, gdyby nic im nie dal. Wnetrze w znacznym stopniu przypominalo przyzwoity dwusypialniowy apartament w Los Angeles, Dallas, Chicago czy Bostonie; tylko widok z okna byl typowo japonski. Gdy zostali sami, Joanna przytulila sie do Alexa. Stali przy oknie, patrzyli na polyskujace neonami miasto, rozciagajace sie w dole. Pocalowal ja. Ale nie nadeszla jeszcze ta chwila, by mogl zdecydowac sie na cos wiecej. Wiedzial, ze ich pierwszy raz musi byc szczegolny. Bo zmieni ich zycie na zawsze. -Moze zjemy sushi na kolacje? - spytala Joanna. -Brzmi wspaniale. -W Ozasa? -Znasz Tokio lepiej ode mnie. Przystane na kazda twoja propozycje. Za oknem, w szybko zapadajacym zmierzchu ogromne miasto przywdzialo ozdobne, polyskujace kimono. Restauracja nazywala sie Ozasa i znajdowala sie w dzielnicy Ginza, tuz za gielda. Miescila sie na pietrze, byla ciasna i halasliwa, ale uchodzila za jeden z najlepszych japonskich lokali serwujacych sushi. Starannie wyszorowany drewniany kontuar, zajmowal cala dlugosc sali, stali za nim ubrani na bialo kucharze, o czerwonych od ciaglego mycia dloniach. Gdy Joanna i Alex weszli do srodka, kucharze powitali ich tradycyjnym Irasshai! Sala doslownie tonela we wspanialych woniach omletow skwierczacych na oleju roslinnym, sosu sojowego, przeroznych pikantnych musztard, ryzu zaprawionego octem, chrzanu, grzybow gotowanych w specjalnym aromatycznym bulionie, i wielu innych specjalow. Ale nie bylo nawet sladu zapachu ryb, choc kilkanascie gatunkow surowych ryb stanowilo glowny skladnik kazdego serwowanego tu dania. Jedyne morskie potrawy, ktore moglyby byc swiezsze od podawanych w Ozasa, plywaly w glebinach morza. Joanna znala jednego z kucharzy z czasow, gdy wystepowala w Tokio. Nazywal sie Toshio. Przedstawila Alexa. Usiedli przy kontuarze i Toshio postawil przed nimi ogromne kubki herbaty. Kazde z nich otrzymalo oshibori, ktorym ocierali rece, zastanawiajac sie nad wyborem ryb, zapelniajacych dluga, oszklona lodowke za kontuarem. Tego wieczoru to wyjatkowe i odrobine dreczace napiecie, jakie przebiegalo miedzy Alexem i Joanna nawet prosty akt spozycia kolacji przeksztalcilo w niezwykle doswiadczenie naladowane erotyczna energia. Zamowil tataki, male kawalki ryby pokrewnej makreli, lekko opalone w mokrej slomie; kazdy kawalek podawano zawiniety w zolty omlet. Joanna zaczela od toro sushi, ktore pojawilo sie na kontuarze jako pierwsze. Toshio uczyl sie i cwiczyl calymi latami, zanim pozwolono mu obsluzyc swego pierwszego goscia, i teraz ten dlugi okres terminowania byl widoczny w jego pelnej zwinnego wdzieku sztuce kulinarnej. Wyjal z lodowki toro, tlustego, marmurkowatego tunczyka, i zaczal operowac dlonmi jak mistrz sztuk magicznych, predzej niz moglo to dostrzec oko. Za pomoca ogromnego noza odcial dwa kawalki tunczyka. Zaczerpnal z duzego pojemnika garsc ryzu przyprawionego octem i z wprawa utoczyl z niego dwie male buleczki przyprawione odrobinka wasabi. Nastepnie umiescil kawalki ryby na wierzchu buleczek i dumnym gestem postawil blizniacze kaski przed Joanna. Przygotowanie calego dania trwalo nie dluzej niz trzydziesci sekund. Ta krotka ceremonia, zwienczona umyciem przez Toshio rak przed przyrzadzeniem tataki, przypomniala Alexowi haslo Inamury: dlonie Toshio byly jak motyle, plasajace w tancu godowym. Sushi moglo byc klopotliwym posilkiem, zwlaszcza dla nowicjusza; ale Joanna nie byla nowicjuszem, i podczas jedzenia toro byla schludna i zmyslowa. Wziela jeden kawalek, umoczyla w miseczce z shoyu, odwrocila, zeby nie kapalo i polozyla calosc na jezyku. Zamknela oczy i przezuwala powoli. Widzac, z jakim zadowoleniem spozywa toro, Alex poczul, ze i jego danie sprawia mu coraz wieksza przyjemnosc. Jadla, laczac w sobie w szczegolny sposob wykwintny wdziek z niepowstrzymanym glodem - przypominala pelnego gracji kota. Jej powolny, cieply, rozowy jezyk przesuwal sie od lewej do prawej, od jednego kacika ust do drugiego, ocierajac sie delikatnie o wargi; usmiechnela sie otwierajac oczy, by wziac drugi kawalek toro. Powiedzial: -Joanno... -Tak? -Jestes piekna. Nie bylo to wszystko, co chcial powiedziec, i o wiele mniej niz ona pragnela uslyszec, ale usmiechnela sie szeroko. Napili sie herbaty i zamowili inne rodzaje suski-ciemnoczerwonego chudego tunczyka, snieznobiala kalamarnice, krwawoczerwone mieczaki akagi, macki osmiornicy, blade krewetki, kawior i abalone; miedzy kolejnymi daniami wycierali talerze pokrojonym w plastry imbirem. Kazda potrawa sushi skladala sie z dwoch kawalkow. Joanna i Alex jedli powoli, kosztujac kazdego dania, by powrocic po chwili do tych ulubionych. (W Japonii - wyjasnila Joanna - skomplikowany system etykiety, sztywny kodeks obyczajowy i tradycja niemal przesadnej uprzejmosci znalazly wyraz w szczegolnej wrazliwosci na roznice znaczeniowe w jezyku. Zwyczaj podawania sushi w-dwu-kawalkach i tylko-w-dwu-kawalkach byl tego doskonalym przykladem. Nic, co bylo pokrojone w plastry, nie moglo byc pod zadnym pozorem podane w jednym lub trzech kawalkach, poniewaz jeden kawalek nazywal sie hito kire, co znaczylo rowniez zabic, a trzy kawalki nazywaly sie mi kire, co znaczylo rowniez zabic siebie. A zatem, gdyby pokrojone w plastry jedzenie podano w jednym lub w trzech kawalkach, byloby to obraza dla goscia i pozbawionym dobrego smaku przypomnieniem tematu, ktory raczej nalezalo przemilczec.) Jedli wiec sushi, i Alex myslal o tym, jak bardzo pragnie Joanny. Pili herbate i Alex pragnal Joanny coraz bardziej. Rozmawiali bez przerwy i zartowali z Toshio, a gdy nie jedli, odwracali sie nieznacznie w swoja strone, tak ze ocierali sie o siebie kolanami, przezuwajac imbir - i Alex jej pragnal. Wciaz sie pocil, a przyczyna nie moglo byc tylko parzaco gorace wasabi w porcjach sushi; to bylo pozadanie, nieodparte pragnienie. Bylo jak piesc, ktora skrecala wnetrznosci; ale ten zar, ten bol, wynikajacy z obawy przed ryzykiem, byl tym za czym tesknil tyle lat i teraz powital go z radoscia. Bo czym jest zycie bez ryzyka? Nie tylko sushi tworzylo pare. Kobieta i mezczyzna. Milosc i nadzieja. Biale twarze. Jasne wargi. Oczy wyraziscie podkreslone czarnym tuszem. Niesamowite. Erotyczne. Ozdobne kimona. Mezczyzni w ciemnych barwach. Inni mezczyzni przebrani za kobiety - jaskrawe kolory, peruki, afektowani, plochliwi. I ten noz. Mrok. I nagle snop swiatla z reflektora. Noz ukazal sie w jasnym kregu, zadrzal w bladej piesci, a potem opadl w dol. Znow wybuchnelo swiatlo, wydobywajac wszystko z mroku. Zabojca i jego ofiara byli zlaczeni ostrzem, pepowina smierci. Zabojca przekrecil noz - raz, drugi, trzeci, z radosnym okrucienstwem, odgrywajac akuszerke grobu. Widzowie patrzyli w milczeniu i zachwycie. Ofiara krzyknela rozdzierajaco i zatoczyla sie do tylu. Wypowiedziala zdanie, potem jeszcze jedno, wreszcie ostatnie slowa. Po chwili ogromna scena zagrzmiala jej upadkiem. Joanna i Alex stali z tylu audytorium, ukryci w ciemnosci. Zwykle, by obejrzec teatr kabuki w Tokio, potrzebna byla rezerwacja, ale Joanna znala wlasciciela. Przedstawienie zaczelo sie o jedenastej rano i mialo trwac do dziesiatej wieczor. Podobnie jak inni bywalcy, Joanna i Alex przyszli tylko na jeden akt. Kabuki bylo miniatura japonskiej kultury, bylo esencja popularnej sztuki dramatycznej. Stylizowana gra aktorska, wyrafinowane i olsniewajace efekty sceniczne - tworzyly ten niepowtarzalny spektakl. Jednak - myslal Alex - z jakaz latwoscia kabuki przekraczalo konwencje - wszystko to bylo prawdziwe i niepowtarzalne. W 1600 roku, kobieta o imieniu O-kuni, ktora byla na sluzbie w swiatyni, zorganizowala trupe tancerzy i wystapila z przedstawieniem na brzegach rzeki Karno w Kioto. To byl poczatek teatru kabuki. W roku 1630 rzad Japonski zakazal kobietom wystepowania na scenie. W konsekwencji pojawili sie Oyama - wyspecjalizowani i niezwykle sprawni mescy aktorzy, ktorzy odgrywali kobiece role w sztukach kabuki. W koncu kobietom znow pozwolono pokazywac sie na scenie, ale wczesniejsza tradycja calkowicie meskiego kabuki zakorzenila sie z czasem i byla nienaruszalna konwencja. Pomimo archaicznego jezyka, ktorego wiekszosc widzow nie rozumiala i pomimo ograniczen narzuconych przez transwestytyzm, popularnosc teatru kabuki nigdy nie zmalala. Dzialo sie tak po czesci dzieki wspanialym wysublimowanym spektaklom, jakie prezentowal. Widzow porywal jednak kalejdoskop uczuc rozgrywajacych sie na scenie: milosc - nienawisc, przebaczenie - zemsta; pokazane wprost - wyolbrzymione i barwniejsze niz bywa to w zyciu. Emocje sa uniwersalne - myslal Alex ogladajac sztuke. Mial swiadomosc, ze ta idea nie jest dla niego niczym nowym, ale nigdy sie nad nia powaznie nie zastanawial. Teraz zrozumial, ze jej implikacje sa naprawde zaskakujace. Uczucia byly takie same w kazdym miescie, kraju, roku i stuleciu. Bodzce, na ktore reagowalo serce zmienialy sie wraz z uplywem lat; dziecko, mlodzieniec i starzec dostrzegali inne zrodla radosci i smutku; ale dzielili te same uczucia, poniewaz splataly sie one, by utworzyc jedna, prawdziwa i niepowtarzalna strukture zycia, zawsze i bez wyjatku, strukture o jednym podstawowym wzorze. Nagle, dzieki sztuce kabuki, Alex Hunter uswiadomil sobie dwie cenne prawdy: Po pierwsze - jesli emocje sa uniwersalne, to wowczas on, Alex, nie jest samotny, nigdy nie byl samotny, i nigdy nie bedzie samotny. Jako dziecko, kulace sie ze strachu pod szorstka reka swoich pijanych rodzicow, zyl w rozpaczy, bo wtedy sadzil, ze jest uwieziony w szklanej bance - zamknietej i rzuconej na pastwe losu. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze tak naprawde nigdy nie byl sam. Kazdej nocy, gdy bil go ojciec, inne dzieci, w kazdym zakatku swiata, cierpialy razem z nim, ofiary swoich chorych rodzicow czy obcych ludzi, i wspolnie przezywaly bol. Byli bracmi. Zaden bol czy szczescie nie bylo przezyciem osobnym, jednostkowym. Wszystkie uczucia wywodzily sie ze wspolnego rozlewiska, wielkiego jeziora, z ktorego czerpal doswiadczenie caly rodzaj ludzki, i (och, teraz to widzial, widzial tak bardzo wyraznie) cale to jezioro pokrywala pajeczyna wspolnych przezyc, niewidzialnych, a mimo to namacalnych wlokien, ktore laczyly pijacego z jeziora z innym pijacym - wszystkich ze wszystkimi - rasy, religie, narodowosci i jednostki staly sie jednym, niepodzielnym organizmem. Tak wiec, bez wzgledu na to jaki dystans tworzyl miedzy soba a swoimi przyjaciolmi, pomiedzy soba a swoimi kochankami - absolutna izolacja nie byla mozliwa. Czy mu sie to podobalo czy tez nie, zycie oznaczalo uczuciowe zaangazowanie, a zaangazowanie - wysokie ryzyko. Po drugie - jesli emocje byly uniwersalne i ponadczasowe, to tym samym nalezaly do najwiekszych prawd znanych ludzkosci. Jesli miliony ludzi, zyjacych w roznych kulturach i na roznych obszarach Ziemi doszlo niezaleznie od siebie do tej samej koncepcji milosci, to on, Alex, nie mogl zaprzeczyc istnieniu owej koncepcji. Glosna, dramatyczna muzyka, ktora towarzyszyla scenie zabijania, zaczela z wolna zamierac. Na ogromnej scenie, jedna z "kobiet" wystapila do przodu, by przemowic do widowni. Muzyka wzniosla sie na chwile i zgasla, uciszona slowami Oyamy. -Podobalo ci sie? - Joanna zerknela na Alexa. Milczal. Serce walilo mu w piersi. Powoli powracal do zycia. Poszli do baru, ktorego wlasciciel powital ich po angielsku trzema slowami: "tylko Japonczycy, prosze". Joanna szybko przemowila po japonsku i przekonala go, ze sa tubylcami w myslach i sercach - choc nie sa nimi z urodzenia, i wlasciciel z usmiechem zaprosil ich do srodka. Zamowili sake. -Nie pij tego w ten sposob, kochanie - powiedziala Joanna. -Co robie ile? -Nie powinienes trzymac filizanki w prawej rece. -Dlaczego nie? -Poniewaz jest to uznawane za ceche wielkiego, niecierpliwego pijaka. -A moze jestem wielkim, niecierpliwym pijakiem. -Ale czy chcesz, zeby wszyscy o tym wiedzieli? -Wiec mam trzymac filizanke tylko w lewej rece? -Zgadza sie. -Wlasnie tak? -Zgadza sie. -Czuje sie jak barbarzynca. Mrugnela do niego i usmiechnela sie szeroko. -Jesli chodzi o mnie, mozesz uzyc obu rak. Poszli do Nichiegeki Musie Hali na trwajacy godzine show przypominajacy troche wodewil i troche burleske. Kamicy opowiadali niewybredne dowcipy, niektore bardzo smieszne, lecz Alexa bardziej bawil widok rozesmianej Joanny niz to, co mowili faceci na scenie. W przerwach wystepowaly wspaniale, mlode dziewczeta w skapych kostiumach. Tanczyly raczej kiepsko, choc z niezaprzeczalnym entuzjazmem i energia. Wiekszosc z nich mogla sie poszczycic zapierajaca dech w piersiach uroda, ale zadna z nich, przynajmniej w oczach Alexa, nie byla nawet w polowie tak olsniewajaca jak Joanna. Wrocili do hotelu. Joanna zamowila butelke francuskiego szampana. Poprosila rowniez o odpowiednie ciasteczka - cos nie bardzo slodkiego. Po chwili przyslano je w ladnym, polakierowanym na czerwono, drewnianym pudelku. Przebrali sie w pizamy. Joanna miala na sobie komplet z czarnego jedwabiu, z czerwonymi paskami przy mankietach i kolnierzu. Alex poproszony przez nia, odsunal zaslony, i wspolnie przysuneli sofe do niskiego okna. Usiedli obok siebie i przygladali sie konturom Tokio na tle nieba. Krotko po polnocy niektore neony w Ginzie zaczely gasnac. -Nocne zycie Japonii bywa niekiedy szalone - powiedziala Joanna - ale zwykle konczy sie wczesnie jak na obyczaje zachodnie. -A my? - spytal. -Co my? -Czy tez zakonczymy nocne zycie? -Nie jestem spiaca. Pragnal jej, ale wciaz czul sie jak niedoswiadczony chlopak. -Musimy wstac o szostej rano. -Nie, nie musimy. -Alez tak, jesli chcemy zdazyc na samolot. -Nie bedziemy musieli wstawac o szostej, jesli w ogole nie polozymy sie spac. Mozemy przespac sie jutro w samolocie. Przycisnela wargi do jego szyi. Nie pocalowala go. Niezupelnie. Zdawala sie wyczuwac pulsujace napiecie plynace przez arterie. Obrocil sie do niej. Jej miekkie usta rozchylily sie pod jego ustami, i przez chwile swiat stanowily cztery wargi, dwa jezyki i ciepla, wilgotna wspolnota. Joanna smakowala jak migdaly i szampan. Wstal, pochylil sie i wzial ja na rece. Zaniosl ja do swojego pokoju i polozyl na lozku. Powoli, z miloscia, rozebral ja. Jedyne swiatlo docieralo z salonu, przez otwarte drzwi. Blade jak ksiezycowe promienie, padalo szeroka wstega na lozko. Lezala naga w tym widmowym blasku, zbyt piekna jak na rzeczywista istote. Zrzucil z siebie pizame, wyciagnal sie obok niej i wzial ja w ramiona. Przez chwile w katedralnej ciszy slychac bylo spiew sprezyn lozka, potem wsrod cieni znow zalegl modlitewny spokoj. Odkrywal i wielbil pocalunkami jej cialo. Tej ostatniej nocy w Japonii nie spali. Otulili sie godzinami nocy, jakby czas byl swietlista nicia, a ich ciala szalenczo wirujaca szpula. 44 W Szwajcarii, w Zurychu, we wspanialym domu nad jeziorem, Ignacio Carrera pracowal pilnie nad lydkami, udami, posladkami, biodrami, talia, krzyzem i miesniami brzucha. Podnosil ciezary od dwoch godzin. Rzadko robil przerwy na odpoczynek. A gdy odpoczywal, nie czul bolu; a przeciez pragnal bolu, bo bol byl sprawdzianem i wskaznikiem postepow.Szukajac bolu, rozpoczal ostatnie cwiczenie tego dnia - podrzuty Jeffersona. Stanal okrakiem nad sztanga - miedzy stopami odleglosc dwudziestu czterech cali. Przykucnal, chwycil sztange, prawa reka z przodu, lewa z tylu. Wciagnal gleboko powietrze, po czym wypuscil je, unoszac sie do pozycji wyprostowanej, podciagajac jednoczesnie sztange az do wysokosci krocza. Jego lydki i uda pulsowaly bolesnie. -Raz - powiedzial Antonio Paz. Przykucnal, zawahal sie sekunde i znow uniosl sie wraz ze sztanga. W nogach czul ogien. Inni mezczyzni podnosili ciezary z roznych powodow. Niektorzy dla zdrowia. Niektorzy dla sylwetki. Inni po to, by zdobyc kobiety, ktore uganialy sie za kulturystami. Niektorymi kierowaly wzgledy samoobrony; inni traktowali to jako gre, a jeszcze inni jako sport. Wszystkie te powody byly w przypadku Ignacio Carrery drugorzedne. -Siedem - powiedzial Paz. Carrera westchnal ignorujac bol. - Osiem - rzucil Paz. Carrera znosil te tortury, poniewaz jego obsesja byla wladza. Pragnal sprawowac nad innymi ludzmi wladze - finansowa, polityczna, psychiczna i fizyczna. W jego pojeciu posiadanie wielkiego bogactwa nie mialo sensu, jesli bylo sie slabym fizycznie. Potrafil lamac swych wrogow rownie skutecznie golymi rekami, jak i pieniedzmi. A to sprawialo mu ogromna radosc. -Dziesiec - powiedzial Paz. Carrera polozyl sztange i wytarl dlonie w recznik. -Znakomicie - pochwalil Paz. -Nie. Carrera stanal przed duzym lustrem i przybieral rozne pozy. Studiowal z uwaga kazdy miesien ciala i szukal oznak poprawy. -Znakomicie - powtorzyl Paz. -Im jestem starszy, tym trudniej sie rozwijac. Wlasciwie nie sadze, by w ogole przybywalo mi miesni. Teraz to juz tylko kwestia utrzymania sie na przyzwoitym poziomie. -Nonsens - zaprzeczyl Paz. - Wyglada pan wspaniale. -Nie dosc dobrze. -Coraz lepiej. -Nigdy nie jest dosc dobrze. -Madame Dumont czeka w przedpokoju - powiedzial Paz. -I jeszcze poczeka - odrzekl Carrera. Zostawil Paza i poszedl na gore, do glownej sypialni na drugim pietrze. Sypialnia byla stylizowana na osiemnastowieczny klasycyzm - sufit wysoki i bialy, gzyms bogato zdobiony, choc jedynymi wygietymi liniami byly linie, ktore tworzyly rysunek lilii francuskich nad marmurowym kominkiem. Wszystkie drewniane elementy pomalowano na kolor bladoszary, a sciany pokryto tapeta w dwoch odcieniach ze zlotym paskiem. Lozko w stylu Ludwika XVI mialo wysoka deske u wezglowia i przy nogach - obydwie byly obite czerwono-zlotym jedwabiem z lisciastym wzorem, ktory pasowal do baldachimu i narzuty. Dokladnie naprzeciwko lozka, pod sciana, stala para identycznych, mahoniowych komodek w stylu Ludwika XVI z wymalowana tarcza na szufladach i drzwiach. W jednym z katow stala ogromna, osiemnastowieczna harfa, pozlacana i bogato rzezbiona. Carrera dowcipkowal, ze bedzie bral lekcje gry na harfie, by sie przygotowac, zanim pojdzie do nieba. Wygladal w tym pokoju jak wielka czlekoksztaltna malpa, ktora wkroczyla niespodziewanie na damskie party przy herbatce. Kontrast miedzy nim a tym wytwornym otoczeniem podkreslal jego zwierzeca sile. I to sie Carrerze podobalo. Zdjal z siebie wilgotne spodenki, wszedl do ogromnej lazienki i spedzil dziesiec minut w goracej saunie. Myslal o madame Marie Dumont, ktora niecierpliwie przebierala na dole nogami, i usmiechnal sie. Przez nastepne pol godziny moczyl sie w duzej wannie. Nastepnie zniosl z godnoscia torture lodowatego prysznica - rozgrzewal go obraz Marie, tam na dole, w przedpokoju. Wytarl sie energicznie, wlozyl szlafrok i wszedl do sypialni akurat w chwili, gdy zadzwonil telefon. Paz odebral go na dole. -Londyn na pierwszej linii - powiedzial Paz. -Marlowe? -Nie. Peterson. -Jest w Londynie? -Tak twierdzi. -Polacz go - i upewnij sie, ze madame Dumont nie podsluchuje. -Tak, sir - powiedzial Paz. Przy telefonie zamontowano urzadzenie przeciwpodsluchowe. Carrera wlaczyl je. Odezwal sie Peterson: -Ignacio? Mozna mowic? -Jak zawsze. Co robisz w Londynie? -Hunter i dziewczyna beda tu dzis wieczorem - powiedzial Peterson. -Rotenhausen przysiegal, ze ona nigdy nie zdola opuscic Japonii. -Mylil sie. Czy mozesz sie pospieszyc? -Jasne. -Jedz do Rotenhausena w St. Moritz. -Wyjade dzis wieczorem - powiedzial Carrera. -Sprobujemy naprowadzic Huntera na trop doktora, tak jak planowalismy. -To ty nadzorujesz ten show w Londynie? -Niecaly - powiedzial grubas. - Tylko te sprawe z Hunterem i dziewczyna. -To i tak dobrze. Marlowe sie do tego nie nadaje. -Wiem. -Zrobil sie zbyt nerwowy. -Zauwazylem. -Zlamal pewne zasady. Przede wszystkim, probowal wyciagnac ze mnie jej prawdziwe nazwisko. -Ze mnie tez - powiedzial Peterson. -Wypowiedzial kilka glupich grozb. Zaproponowalem usuniecie go - powiedzial Carrera. -Ja tez. -Jak dostane zgode, sam sie nim zajme. -Nie martw sie. Nikt nie ma zamiaru odbierac ci twojej przyjemnosci. -Zobaczymy sie w Moritz? - spytal Carrera. -Z pewnoscia - powiedzial grubas. - Chyba wezme kilka lekcji jazdy na nartach. -To bedzie niezapomniany widok. - Carrera wybuchnal smiechem. -Prawda? - Peterson takze sie rozesmial i odlozyl sluchawke. Telefon spelnial rowniez funkcje intercomu. Carrera polaczyl sie z salonem. -Tak, sir? - odezwal sie natychmiast Paz. -Madame Dumont moze juz przyjsc na gore. -W porzadku, sir. -Spakuj swoja walizke. Za kilka godzin jedziemy do St.Moritz. Carrera odlozyl sluchawke i podszedl do drzwi garderoby, za ktorymi kryl sie swietnie zaopatrzony barek. Zajal sie drinkami: sok pomaranczowy i kilka surowych jajek dla siebie; wodke z tonikiem dla Marie Dumont. Zjawila sie, zanim skonczyl przyrzadzac jej drinka. Zatrzasnela drzwi sypialni. Podeszla do Carrery energicznym krokiem i stanela przed nim. Byla wsciekla. -Jak sie masz, Marie. -Za kogo ty sie uwazasz, do diabla? -Za Ignacio Carrere - jak sadze. -Ty draniu. -Przygotowalem ci wodke z tonikiem. -Nie mozesz kazac mi czekac! - powiedziala gniewnie. -Czyzby? Wydawalo mi sie, ze tak wlasnie zrobilem. -Dran. Mam nadzieje, ze zachorujesz na raka prostaty i zdechniesz. -Mloda, pelna wdzieku dama. -Wypchaj sie. Byla piekna. Miala tylko dwadziescia szesc lat, ale byla rozwinieta i inteligentna nad wiek - choc nie tak inteligentna, jak sadzil. Jej ciemne wlosy okalaly chlodna twarz, w ktorej blyszczaly jeszcze ciemniejsze oczy pelne pragnienia i bolu. Jej subtelne rysy i elegancki sposob bycia, ktorego nauczyla sie w ekskluzywnej szkole z internatem sprawialy, ze otaczala ja aura wynioslosci. Byla szczupla jak modelka, ale miala petac, okragle piersi. Ubierala sie pieknie. Dzisiaj wlozyla dobrze skrojony dwuczesciowy, bezowy kostium, oryginalny egzemplarz z Paryza wart piec tysiecy dolarow oraz turkusowa bluzke, calosc uzupelniala odpowiednio dobrana bizuteria i subtelne perfumy, ktore kosztowaly tysiac dolarow za uncje. -Oczekuje przeprosin - powiedziala. -Masz tu swojego drinka. -Nie mozesz mnie traktowac w ten sposob! Byla rozpieszczana przez cale zycie. Jej ojciec byl zamoznym, belgijskim kupcem, a jej maz znacznie zamozniejszym, francuskim przemyslowcem. Niczego jej nie odmawiano - nawet jesli jej zadania byly przesadne. -Przepros - domagala sie. -Nie spodobaloby ci sie to. -Spodobalo? Zadam tego! -Jestes zasmarkanym dzieciakiem. Wiesz o tym? -Powiedzialam, zebys mnie przeprosil. -Ale pieknym, zasmarkanym dzieciakiem. -Przepros, ty wielka malpo! Wymierzyl jej lekki policzek, na tyle jednak mocny, by poczula uderzenie. -Masz tu swojego drinka. -Dran. -Dziwka. Wez swojego drinka. -Wsadz go sobie w dupe. Uderzyl ja tak mocno, ze omal nie upadla. -Wypij to - powiedzial. -Przyprawiasz mnie o mdlosci. -Wiec po co tu przychodzisz? -Popatrzec na doly spoleczne. -Wez swojego drinka - powtorzyl twardo. Znow ja uderzyl. Jeszcze mocniej. Odbila sie od sciany, zachwiala i przylozyla reke do czerwonego sladu na policzku. -Wez swojego drinka - rozkazal. Naplula na niego. Tym razem naprawde ja znokautowal. Usiadla na podlodze ogluszona. Szybko postawil ja na nogi - chwycil ja wielka dlonia za gardlo, przysunal do sciany i unieruchomil. Plakala, ale w jej oczach czailo sie perwersyjne pozadanie. -Jestes chora - powiedzial. - Jestes chora, zdeprawowana, mala, bogata dziewczynka. Masz swojego bialego rolls-royce'a i swojego malego mercedesa. Mieszkasz w rezydencji. Masz sluzbe, ktora robi za ciebie wszystko oprocz wydalania. Szastasz pieniedzmi, jakby jutro mialy wyjsc z mody, ale nie mozesz kupic sobie tego, czego potrzebujesz. A potrzebujesz kogos, kto wreszcie powie ci "nie". Bylas rozpieszczana przez cale zycie, a teraz potrzebujesz kogos, kto bedzie ci rozkazywal i krzywdzil cie. Czujesz sie winna z powodu tych wszystkich pieniedzy i bylabys szczesliwa, gdyby ktos ci je zabral. Ale tak sie nie stanie. I nawet nie mozesz ich rozdac, bo wiekszosc jest trzymana w depozycie. Wiec przystajesz na to wszystko - to, ze bije cie po twarzy, ponizam i lekcewaze. Rozumiem. Sadze, ze jestes pomylona. Ale jednak rozumiem. Jestes zbyt plytka, by uswiadomic sobie, jak wielka masz fortune, zbyt plytka, by sie nia cieszyc, zbyt plytka, by znalezc jakis sensowny cel, na ktory moglabys przeznaczyc swoje pieniadze. Wiec przychodzisz do mnie. Przychodzisz do mnie. Zapamietaj to sobie. Jestes w moim domu i bedziesz robila to, co ja ci kaze. A teraz sie zamkniesz i wypijesz swoja wodke z tonikiem. Sluchala i gromadzila w ustach sline, znow na niego naplula. Przycisnal ja do sciany lewa reka, a prawa chwycil drinka, ktorego dla niej przygotowal. Przysunal szklanke do jej warg, ale dziewczyna mocno zacisnela usta. -Napij sie - powiedzial. Odmowila. Przechylil jej glowe i probowal wlac zawartosc szklanki do jej nosa. Szarpnela glowa, na ile pozwalal jego silny chwyt i otworzyla usta, by sie nie udusic. Parskala, dyszala i dlawila sie, bryzgajac wodka przez nos. Wlal reszte drinka miedzy jej wargi i puscil ja, a ona plula slina i krztusila sie bezradnie. Carrera odwrocil sie od niej i wzial do reki mieszanke soku pomaranczowego i surowych jaj, ktora sobie przygotowal. Wypil kilkoma dlugimi lykami. Kiedy skonczyl, dziewczyna nie doszla jeszcze do siebie. Byla zgieta wpol i kaszlala, probujac oczyscic gardlo i zlapac oddech. Carrera chwycil ja za ramiona, zawlokl do lozka i cisnal twarza do materaca. Zrzucil z siebie szlafrok i stanal za nia nagi. Podciagnal jej spodnice. Miala na sobie pas i ponczochy, a nie rajstopy; byla przygotowana wlasnie na cos takiego. Wsunal palce za gumke od jej majteczek i szarpnal. Rozlegl sie trzask sliskiego materialu. Zaczela sie opierac, jakby dopiero teraz uswiadomila sobie, co zamierza z nia zrobic. Opadl na nia, przydusil biodrami i wszedl w nia szorstko. Uderzal z ogromna sila, brutalnie - szybciej i glebiej z kazdym pchnieciem, dazac tylko do wlasnej przyjemnosci, w najmniejszym nie troszczac sie o jej odczucia. -Sprawiasz mi bol - powiedziala niepewnie. Wiedzial, ze to prawda. Ale wiedzial rowniez, ze ona to lubi. A poza tym, byl to jedyny sposob, w jaki on lubil to robic. Wykorzystywal kobiety. Dreczyl je. Bol byl wladza. Seksualna wladza byla dla Ignacio Carrery rownie wazna jak wladza finansowa, psychiczna i czysto fizyczna. Zanim skonczy z madame Dumont, ona po raz kolejny stanie sie jego niewolnica. Zamierzal wziac ja w kazdy mozliwy sposob - pomiedzy jej rozkosznymi piersiami, w pochwe, tak jak teraz, w odbyt, w usta, i to tak, ze bedzie sie dlawic - i zawsze bez czulosci. Zamierzal obrzucac ja obrzydliwymi wyzwiskami i zmuszac ja, by sama sie nimi obrzucala. Zamierzal ja miazdzyc, az zaczelaby blagac, by ja puscil, przygniatac, az zaczelaby skamlec z bolu. Zamierzal ja upadlac i ponizac. Wydobylby z niej to, co najgorsze, a potem zazadal rzeczy jeszcze bardziej obrzydliwych niz te, ktore robil z nia wczesniej, az wreszcie bylaby nikim, a on poczulby sie jak bog i obydwoje doznaliby pelnej satysfakcji. Gdy Marie wpijala palce w narzute, lkala i rzucala sie pod nim, on myslal o Lisie-Joannie. Zastanawial sie, czy bedzie mial okazje robic z Joanna to, co wlasnie robi z Marie. Sama mysl o tym sprawila, ze jego penis nabrzmial do nieprawdopodobnych rozmiarow. Zaczal wbijac sie w Marie jeszcze bardziej dziko, z jeszcze wiekszym okrucienstwem i brutalnoscia. Kiedy po raz pierwszy zobaczyl dziewczyne Chelgrina, ponad dziesiec lat wczesniej, byla ona najpiekniejsza i najbardziej pozadana istota, jaka spotkal, ale nie mogl jej tknac. A sadzac po zdjeciach zrobionych w Kyoto, czas dzialal tylko na jej korzysc. Carrera goraco pragnal, by zabieg doktora Rotenhausena nie powiodl sie tym razem; wowczas dostanie te dziewczyne. Rotenhausen obawial sie, ze poddanie jej po raz drugi programowi doprowadzi ja do nieodwracalnej regresji umyslu. Prawde powiedziawszy, bylo raczej pewne, ze wyjdzie z tego na poziomie rozwoju intelektualnego czteroletniego dziecka i taka pozostanie na zawsze. Mysl o mozgu czteroletniego dziecka uwiezionym w cudownym ciele kobiety dzialala na Carrere jak nic dotad. Gdyby tak sie stalo, a ona zostalaby przekazana do dyspozycji Carrery, to wzialby ja i powiedzial im, ze umarla i jest pochowana, ale zatrzymalby ja zywa - bylaby jego i tylko jego wlasnoscia. Moglby nad nia dominowac i wykorzystywac ja w stopniu, w jakim nie dominowal i nie wykorzystywal nikogo, wlacznie z madame Dumont. Stalaby sie jego malym zwierzatkiem, pelnym milosci kociakiem, ktory lize mu buty. Wytresowalby ja jak psa, i wowczas... Madame Dumont krzyczala. -Zamknij sie, dziwko - powiedzial. -Ranisz mnie. Tak bardzo mnie ranisz. Wyciagnal reke i wcisnal jej twarz w materac, by stlumic placz. Zabilby ja. Powstrzymal sie jednak - tylko dlatego, ze teraz mialby klopot z pozbyciem sie ciala. Spieszyl sie do St. Moritz. Tam bylo jego przeznaczenie. Dziewczyna Chelgrina. Czesc trzecia Zagadka w zagadce Zimowa burzaUderza malenkimi kamyczkami O dzwon swiatyni BUSON, 1715-1783 45 Ani Alex, ani Joanna nie spali dobrze podczas lotu z Tokio. Byli zbyt podekscytowani ostatnimi wydarzeniami, obawiali sie rowniez tego, co zastana w Anglii. Na domiar zlego samolot wpadl kilkakrotnie w silne turbulencje; lezeli bezwladnie w swoich fotelach jak cierpiace na chorobe morska szczury ladowe w czasie swego pierwszego rejsu statkiem.Kiedy wyladowali w Londynie Alex czul sie tak, jak pacjent oddzialu dla nieuleczalnie chorych. Nogi mial zdretwiale, spuchniete i ciezkie; przy kazdym kroku uda i lydki przeszywal ostry bol, a kregoslup bolal go od krzyza az do karku. Oczy mial podkrazone, a pod powiekami czul piasek. Teraz z trudem mogl uwierzyc, ze zaledwie dwadziescia cztery godziny wczesniej przezyl najwieksza ekstaze w swoim zyciu. Sadzac po wygladzie, Joanna cierpiala na te same dolegliwosci. Obiecala, ze padnie na kolana i ucaluje ziemie, jak tylko sie upewni, ze bedzie miala dosc sil, by znow sie podniesc. Gdy znalezli sie w hotelu, rozpakowali tylko walizke Joanny, i to tez nie do konca. Przywiozla ze soba dwie podreczne suszarki do wlosow. Jedna z nich byla lekkim, plastikowym modelem, a druga duza, staromodna dmuchawa z metalu o dziesieciocalowej dyszy. W walizce miala rowniez maly srubokret, i Alex uzyl go do rozmontowania wiekszej z suszarek. Przed opuszczeniem Kioto usunal z suszarki caly mechanizm, a do pustej obudowy wlozyl pistolet automatyczny kaliber 9 mm, ten sam, ktory tydzien wczesniej odebral mezczyznie w Kioto. Bron nie zostala wykryta ani w czasie kontroli celnej, ani podczas przeswietlania bagazy promieniami rentgenowskimi. Z tej samej walizki wyjal duza puszke z talkiem i poszedl do lazienki. Przykucnal obok klozetu, podniosl deske razem z klapa i przesial talk miedzy palcami - na dnie puszki ukazaly sie dwa dodatkowe magazynki amunicji. -Bylby z ciebie niezly kryminalista - powiedziala Joanna, zatrzymujac sie w drzwiach. -Tak. Ale zawsze wiodlo mi sie lepiej, gdy bylem uczciwy, niz wtedy, gdy lamalem prawo. -Moglibysmy napadac na banki. -A dlaczego po prostu nie przejac nad ktoryms kontroli? -Jestes nudziarzem. -Tak. Zjedli lekka kolacje w salonie ich trzypokojowego apartamentu o dziesiatej wsuneli sie pod koldre wspolnego lozka i zanim zasneli, pozwolili sobie jedynie na niewinny pocalunek na dobranoc. Alex mial dziwny sen. Lezal na miekkim lozku w bialym pokoju, a nad nim stalo trzech chirurgow, ubranych na bialo, z bialymi maskami na twarzach. -Jemu sie wydaje, ze gdzie jest? - spytal pierwszy. -Ameryka Poludniowa, Rio - odpowiedzial drugi. -Co sie stanie, jesli to nie zadziala? - zadal pytanie trzeci. -Wtedy pewnie da sie zabic, zanim rozwiaze nasz problem - stwierdzil pierwszy. Alex uniosl dlon, zeby dotknac najblizej stojacego chirurga, ale jego palce zmienily sie nagle w malenkie repliki budynkow, potem staly sie piecioma wysokimi budynkami widzianymi z daleka, a potem te budynki powiekszyly sie, rozrosly w drapacze chmur - i przyblizyly sie, i na jego dloni i ramieniu wyroslo cale miasto, a twarze chirurgow zastapilo czyste blekitne niebo, a pod soba widzial Rio, fantastyczna zatoke, i wtedy jego samolot wyladowal, a on wysiadl, i byl w Rio, i wokol niego rozbrzmiewala zalobna muzyka hiszpanskiej gitary. Byl na wakacjach i wspaniale sie bawil. O siodmej rano zbudzilo go glosne walenie. W pierwszej chwili myslal, ze dzwiek dochodzi z jego glowy, ale to nie bylo to. Brzmialo tak, jakby ktos uderzal ramieniem o mocne drzwi. Joanna usiadla obok niego, zaslonila sie przescieradlem. -Co to jest? Alex zrzucil z siebie ostatnie resztki snu. Uniosl glowe, nasluchiwal przez chwile i stwierdzil: -Ktos jest przy drzwiach glownego pokoju. -Wyglada na to, ze je wylamuje - powiedziala. Siegnal po naladowany pistolet, ktory zostawil na nocnym stoliku. -Zostan tu - nakazal Joannie. -Nie ma mowy... Alex szukal po omacku kontaktu, znalazl go i przekrecil. Zmruzyl oczy porazony naglym blaskiem i wysunal przed siebie bron. -Nikogo tu nie ma - powiedziala Joanna. Na dywanie w foyer lezala niebieska koperta. Wsunieto ja przez szpary pod drzwiami. Podniosl koperte. -Co to jest? - spytala. -Wiadomosc od senatora. -Skad wiesz? -Po prostu wiem. - Zamrugal. -Skad? - nie ustepowala. Koperta byla z wierzchu czysta, zadnego adresata. Byla zaklejona. Alex zmarszczyl brwi. -Nie potrafie powiedziec, skad to wiem, ale jestem pewien. - Rozdarl koperte i rozlozyl pojedyncza kartke, ktora znalazl w srodku. 46 W Londynie padalo i bylo zimno. Ponure, grudniowe niebo zlewalo sie z szarymi dachami domow, a cienkie wstegi mgly opadly jeszcze nizej.Taksowkarz, ktory zabral ich spod hotelu byl tegim mezczyzna o starannie przystrzyzonej bialej brodzie. Nosil pognieciony kapelusz i pachnial mietowa guma do zucia. -Dokad panstwa zawiezc? -Do British Museum - powiedzial Alex. - Ale najpierw bedzie musial pan zgubic tych, ktorzy nas sledza. Czy moze pan to zrobic? Kierowca przyjrzal mu sie. -On mowi powaznie - stwierdzila Joanna. -Na to wyglada - powiedzial kierowca. -I jest trzezwy - dodala. -Na to wyglada - zgodzil sie kierowca. -I nie jest oblakany - dorzucila. -To sie okaze - stwierdzil kierowca. Alex odliczyl trzydziesci funtow i wreczyl mezczyznie. -Drugie tyle dostanie pan jak juz zajedziemy na miejsce, plus oplata za przejazd. Pomoze nam pan? -No coz - powiedzial kierowca. - Powiadaja, ze wariatom lepiej ustepowac, a zwlaszcza tym, ktorzy maja pieniadze. -To dobra rada. Wiec niech mi pan ustapi. -Tylko jedna rzecz mnie niepokoi - powiedzial kierowca. - Czy to gliny nas sledza? -Nie - odpowiedzial Alex. -Czy to gliny, mloda damo? -Nie - potwierdzila Joanna. - To bardzo niemili ludzie. -Tak jak gliniarze. - Usmiechnal sie szeroko, wetknal banknoty do kieszeni na piersi, pogladzil jasna brode i powiedzial: - Na imie mi Nicholas. Do uslug. Na co powinienem zwracac uwage? Jakim samochodem moga jechac? -Nie wiem - powiedzial Alex. - Ale beda trzymac sie blisko. Jesli bedziemy ostrozni, to szybko ich zauwazymy. Ruch na ulicach byl o tej porze duzy. Nicholas skrecil na najblizszym rogu w prawo, na nastepnym w lewo, potem w prawo, w lewo, w lewo, w prawo. Alex caly czas patrzyl przez tylna szybe. -Brazowy jaguar. Niech go pan zgubi. Nicholas nie byl mistrzem szybkiej jazdy. Zmienial pasy, wciskal sie miedzy samochody osobowe i autobusy, starajac sie za wszelka cene maksymalnie zwiekszyc dystans miedzy taksowka a ogonem, ktory wlokl sie za nimi: ale zaden z tych manewrow nie byl na tyle niebezpieczny, by zniechecic scigajacych. Przez pierwszych dziesiec minut jaguar byl caly czas w polu ich widzenia. Nicholas nieoczekiwanie skrecal na skrzyzowaniach, ale nigdy przy duzej predkosci i nigdy z niewlasciwego pasa ruchu, co ulatwialo jaguarowi trzymanie sie w bliskiej odleglosci. -Nie powiem, by panska brawura zapierala mi dech w piersiach - powiedzial Alex. -To Londyn. A tu dosc trudno naciskac do dechy, jak mowicie w Ameryce. Joanna polozyla dlon na ramieniu Alexa. -Przypomnij sobie historie o zolwiu i zajacu. -Tak. Ale chce ich szybko zgubic. A przy tym tempie jazdy uda nam sie to za osiem albo dziesiec godzin - kiedy juz sie tak zmecza, ze beda mieli nas dosyc. Alex wiedzial, ze londynskich taksowek nie dopuszczano do ruchu, jesli na karoserii dostrzezono najmniejszy slad kolizji - nawet male wgiecie czy zadrapanie. Najwyrazniej Nicholas bral to pod uwage, prowadzac samochod. Towarzystwo ubezpieczeniowe zaplaciloby naturalnie za wszelkie naprawy; ale samochod moglby stac w warsztacie nawet przez tydzien, co oznaczalo przerwe w zarobkach. Wkrotce jednak Nicholasowi udalo sie zwiekszyc dystans miedzy taksowka i jaguarem o trzy samochody. -Zgubimy ich - stwierdzil zadowolony. Alex mial wrazenie, ze Nicholasowi pozwolono zgubic ogon. Kierowca jaguara jechal wolniej i wlasciwie to on, a nie taksowkarz, doprowadzil do wydluzenia dystansu miedzy samochodami. Dlaczego? Poniewaz wiedza, dokad jedziemy. Wiedza, ze jedziemy do British Museum na spotkanie z senatorem. Dotarli do skrzyzowania, gdzie swiatla wlasnie zmienily sie z zielonych na czerwone, ale Nicholas zdobyl sie na odwage i gwaltownie, ignorujac sygnalizacje, skrecil na rogu. Samochody, ktore jechaly za nimi zatrzymaly sie, ich kierowcy okazali sie porzadnymi obywatelami, i jaguar utknal na dobre. Nie mogl ruszyc wczesniej niz przed zmiana swiatel. Jechali waska prawie pusta ulica. Po obu stronach wznosily sie budynki sklepow i teatrow. Nicholas dojechal do polowy ulicy i skrecil w alejke, zanim jaguar mial w ogole szanse skrecic na skrzyzowaniu. Z tej alejki wjechali w nastepna, a potem znow powrocili na glowna ulice. Gdy tak krazyli miedzy uliczkami w zacinajacym, szarym deszczu, Nicholas caly czas zerkal w lusterko. Stopniowo na jego twarzy zaczal pojawiac sie usmiech, i w koncu powiedzial: -Udalo sie! Zgubilem ich. Jak na tych amerykanskich kryminalach w telewizji. -Byl pan cudowny - powiedziala Joanna. -Naprawde tak pani mysli? -Po prostu niesamowity - dodala. -Nawet mi sie to podobalo. Takie ozywcze urozmaicenie nudnego dnia. Alex patrzyl przez tylna szybe. Kiedy dotarli do British Museum, Joanna otworzyla drzwi taksowki, wysiadla i pobiegla w kierunku glownego wejscia, by tam schronic sie przed deszczem. Kiedy Alex placil, Nicholas spytal: -Jej maz, jak przypuszczam? Alex zamrugal. -Slucham? -No coz, jesli to nie byli gliniarze... -Och nie. To nie byl jej maz. Nicholas podrapal sie w brode. -Chyba nie kaze mi pan zastanawiac sie nad tym az do konca zycia. -Obawiam sie, ze tak - powiedzial Alex. Wysiadl z taksowki i zatrzasnal drzwi. Przez chwile Nicholas przygladal mu sie z ciekawoscia zza szyby pokrytej smugami deszczu; potem odjechal. Alex stal w zimnej mzawce, skulony, z dlonmi w kieszeniach plaszcza. Rozgladal sie wokol, obserwujac ruch na ulicy, a zwlaszcza zaparkowane przy krawezniku samochody. Nic podejrzanego. Wreszcie przylaczyl sie do Joanny, czekajacej przy wejsciu. -Jestes przemoczony - powiedziala. -Tak. -Czego szukasz? -Nie wiem - powiedzial. Wciaz ociagal sie z wejsciem do srodka; z uwaga przygladal sie ulicy. -Alex, co sie dzieje? -Za latwo pozbylismy sie jaguara. A dotad nic nie szlo latwo. Wiec dlaczego udalo nam sie wlasnie teraz? -Chyba juz najwyzszy czas, zeby usmiechnelo sie do nas szczescie? -Nie wierze w szczescie - powiedzial. Ale w koncu odwrocil sie i wszedl za Joanna do muzeum. 47 Zatrzymali sie przed wspanialymi asyryjskimi antykami, tak jak zadal senator, gdy w koncu pojawil sie ich kontakt. Wyslannikiem Chelgrina okazal sie maly, zasuszony czlowieczek w plaszczu i ciemnej brazowej czapce. Mial zacieta twarz i czujne, male oczka, a usta wykrzywione w ciaglym, szyderczym usmiechu. Stanal obok Alexa, udajac przez minute czy dwie, ze podziwia egzemplarz asyryjskiej broni, ale dal sobie spokoj. Powiedzial:-Ty ji'ante, no ni? Cockneyowski akcent nieznajomego byl prawie nie do rozszyfrowania, lecz Alex zrozumial: ty jestes Hunter, no nie? Lingwistyczne zainteresowania Alexa obejmowaly takze gwary i peryferyjne dialekty. Cockney, bogatszy w slang, i charakteryzujacy sie bardziej belkotliwa wymowa niz jakakolwiek regionalna odmiana angielskiego, byl wyjatkowo barwny. Rozwinal sie w londynskim East Endzie, ale rozprzestrzenil sie na inne obszary Anglii. Poczatkowo stanowil tajny, lokalny sposob porozumiewania sie gangow i ludzi z marginesu. Nieznajomy spojrzal z ukosa na Alexa, potem na Joanne. -Lipicie jak na fotach. Obadwa. Alex przetlumaczyl: wygladacie jak na fotografiach. Obydwoje. -A ty lipisz nieprawilnie - powiedzial Alex. - Co scesz? Nie wygladasz na zbyt uczciwego czlowieka. Czego chcesz? Nieznajomy zamrugal zdumiony, slyszac Amerykanina poslugujacego sie bezblednie dialektem East Endu. -Chybas jes' Amerykan. -A bo jes'em. -W porzadku dziachasz - pochwalil nieznajomy. Bardzo dobrze mowisz. -Eki - odpowiedzial Alex. Dzieki. -Nie moge was zrozumiec - odezwala sie Joanna. -Pozniej ci wyjasnie. -Dziachasz gladko... nic mnie juz nie dziwi - stwierdzil nieznajomy. Alex wyczul, ze nieznajomemu moze sie nie spodobac Jankes, mowiacy cockneyem - przeszedl na poprawny angielski. -Czego chcesz? - spytal Alex. -Mam slowko od nawijajacego zgreda. Od czlowieka, ktory mowi wyszukanie. (Chodzi zwykle o kogos popisujacego sie oxfordzkim akcentem, choc nie zawsze.) -To mi nic nie mowi - powiedzial Alex. -Zgred z biala plera. Czlowiek z siwymi wlosami. -Jak sie nazywa? -Tom. -Zgred dal mnie stowaka, co bym ci przyniosl slowko. -Jakie slowko? -Chyba siedzi w Churchillu na Portman Square, i gada, ze chce cie widziec. To musial byc senator Thomas Chelgrin, ktory czekal w apartamencie w hotelu Churchill. Nikt inny. -Co jeszcze? - spytal Alex. -Chiba wszysko. Chcial odejsc, ale po chwili znieruchomial, obejrzal sie, oblizal wargi, wygladalo, ze nad czyms sie zastanawia. -Jedna rzecz - dodal. - Uwazaj na zgreda. Jes' szczwany. To gnida - pomyslal Alex. -Bede uwazal. Nieznajomy glebiej nasadzil czapke. -Ja'by o mnie biegalo, to bym go nie tyknal, chyba ja'by mial gume od leba do nogi. Alex rozesmial sie i przetlumaczyl. Nie dotknalbym go, dopoki od stop do glow nie zakrywalaby go prezerwatywa. Byl tego samego zdania. Czlowiek w plaszczu oddalil sie pospiesznie od asyryjskich starozytnosci i zniknal za weglem. -Co on powiedzial? - spytala Joanna. Alex powtorzyl jej wszystko, lacznie z koncowym komentarzem. Rozesmiala sie cicho. -Na nieszczescie, senator nie bedzie nosil gumy. I pewne jak cholera - pomyslal Alex - ze ten cholerny, pompatyczny dran nosi jakies swinstwa. 48 Alex zadzwonil z publicznego telefonu w muzeum do hotelu Churchill na Portman Square.Joanna wiercila sie niespokojnie. Bala sie. Perspektywa spotkania z ojcem przerazala ja. Alex poprosil telefonistke z hotelowej centrali o polaczenie z pokojem Mr Chelgrina. Senator podniosl sluchawke po pierwszym sygnale. -Halo? -Mowi Alex Hunter. -Czy... ona jest z panem? -Oczywiscie. -Nie moge sie doczekac, kiedy ja zobacze. Prosze przyjsc na gore. -Nie jestesmy w hotelu - powiedzial Alex. - Poza tym sadze, ze powinnismy uciac sobie najpierw dluga, mila pogawedke. -To jest bardzo pilne! Ja... -Musimy wiedziec kilka rzeczy. Na przyklad, co wydarzylo sie na Jamajce. I dlaczego Lisa stala sie Joanna. -To zbyt powazne, by mozna bylo o tym mowic przez telefon - powiedzial Chelgrin. - O wiele powazniejsze niz sie panu wydaje. Alex zawahal sie i zerknal na Joanne. -W porzadku. Spotkajmy sie za pol godziny przy wejsciu do National Gallery. -Och nie. To niemozliwe. Musimy sie spotkac tutaj. W moim pokoju w Churchillu. -Nie podoba mi sie to. To dla nas zbyt ryzykowne. -To nie podstep. Chce pomoc. -Wolalbym, zebysmy spotkali sie na neutralnym gruncie. -Ale nie mam odwagi wyjsc - powiedzial Chelgrin. W jego glosie brzmial niepokoj tak do niego niepodobny. - Zrobilem wszystko, by ukryc te podroz do Londynu. W moim biurze interesanci sa informowani, ze pojechalem do Illinois, zeby spotkac sie z waznymi wyborcami. Nie wsiadlem do samolotu w Waszyngtonie, bo sie balem, ze mnie wytropia. - Mowil coraz szybciej i szybciej, slowa zlewaly sie w jeden ciag. - Wiec pojechalem samochodem do Nowego Jorku, stamtad polecialem do Toronto, przesiadlem sie na samolot do Montrealu, a z Montrealu do Londynu. Jestem wypompowany. Wykonczony. - Z kazda minuta stawal sie coraz bardziej nerwowy. - Zatrzymalem sie w Churchillu, poniewaz nie jest to moj ulubiony hotel. Zazwyczaj mieszkam w Claridge'u. Ale jesli odkryja, ze polecialem do Londynu, zorientuja sie w mojej grze. I wtedy mnie zabija. -Kim oni sa? - spytal Alex. Zawahal sie. -To Rosjanie. -Lepiej niech pan wymysli lepsza historie, senatorze. Zimna wojna skonczyla sie pare lat temu. -Mylisz sie. To nigdy sie nie konczy. Sluchaj, Hunter. Teraz zalezy mi tylko na jednym. Musze miec szanse naprawienia przeszlosci. Chce ci pomoc... i mojej corce... jesli pozwoli mi sie jeszcze tak nazywac. Wspolnie mozemy wszystko ujawnic. Ale nie moge ryzykowac... Alex zastanawial sie nad tym przez chwile. -Hunter? -Wciaz tu jestem. -Numer mojego pokoju 416. Musisz przyjsc. -Niczego nie musimy. -Zaufaj instynktowi. Senator zamilkl. Alex uslyszal ciche westchnienie. -Zgoda - powiedzial. 49 Pojechali taksowka do Harrodsa. Nawet o tak wczesnej porze roilo sie tu od kupujacych.Numer teleksu Harrodsa widnial w ksiazce telefonicznej pod nazwa "Wszystko, Londyn". Dwiescie dzialow ogromnego sklepu oferowalo kazdy towar, poczawszy od wyrafinowanych przysmakow do artykulow sportowych, od gumy do zucia do przedmiotow sztuki chinskiej, od rzadkich ksiazek do gumowcow, od modnych ubran do wspanialych antykow, od szpilek do wlosow i lakieru do paznokci do drogich dywanow wschodnich - milion jeden atrakcji. Alex i Joanna nie zwracali uwagi na pelne polki, kupili dwa parasole i komplet najzwyklejszych, ale solidnych sztuccow. W damskiej toalecie, Joanna odpakowala pudelko ze sztuccami. Przyjrzala sie dokladnie kazdej sztuce i wybrala najostrzejszy noz rzeznicki, ktory schowala w kieszeni plaszcza. Inne zostawila w toalecie. Teraz obydwoje byli uzbrojeni. Noszenie jakiejkolwiek broni w Londynie bylo powaznym przestepstwem, znacznie powazniejszym niz gdziekolwiek w swiecie, ale nie zaprzatali sobie tym glowy. Wkroczenie do pokoju hotelowego Toma Chelgrina z golymi rekami byloby najniebezpieczniejsza rzecza, jaka mogliby zrobic. Spod Harrodsa odjechali nastepna taksowka i tak dlugo krazyli po lsniacych od deszczu ulicach, az wreszcie Alex upewnil sie, ze nie sa sledzeni. Wysiedli z taksowki trzy przecznice przed Churchillem. Zaslonieci parasolami zblizyli sie ostroznie do hotelu od najmniej uczeszczanej strony. Weszli do budynku tylnymi schodami, ktore ktos z personelu zostawil otwarte. Szybko odszukali sluzbowe schody i weszli na nie, zanim ktokolwiek zdolal ich zauwazyc. -Lepiej zostaw te parasolke tutaj - powiedzial Alex. - Musimy wejsc tam majac wolne rece. Postawila swoj parasol obok jego, w kacie, u podnoza schodow. -Przestraszona? - spytal. -Tak. -Chcesz sie wycofac? -Nie moge - powiedziala. Choc mowili szeptem, ich glosy odbijaly sie echem w zimnej klatce schodowej. Rozpial plaszcz i wyciagnal automatyczna dziewiatke, ktora mial wetknieta za pasek od spodni. Wsunal ja do kieszeni plaszcza i nie wypuszczal kolby z reki. Joanna polozyla dlon na rekojesci rzeznickiego noza, ukrytego w kieszeni. Wspieli sie na czwarte pietro. Korytarz byl cieply, jasno oswietlony i pusty - zbyt cichy. Pospieszyli korytarzem, sprawdzajac numery pokoi. Pomimo eleganckiego wystroju, Alex nie mogl oprzec sie uczuciu, ze wszedl do tunelu grozy w wesolym miasteczku i ze nagle zza drzwi czy z sufitu, wyskoczy na nich jakis potwor. Tuz przed pokojem 416 cos go nagle zatrzymalo - nie bestia z wesolego miasteczka, ale silne przeczucie, wizja przypominajaca krotki oslepiajacy blysk flesza przy aparacie fotograficznym. W wyobrazni ujrzal Thomasa Chelgrina obryzganego krwia. Nigdy przedtem nie doswiadczyl takiego przezycia. Obraz zmasakrowanego senatora byl zbyt realistyczny jak na fantom wyobrazni. Alex zadrzal. Joanna zatrzymala sie przy nim i zlapala go za ramie. -Co sie stalo? Alex? -Nie zyje. -Kto? -Tom Chelgrin. -Skad wiesz? -Po prostu wiem. Jestem tego pewien. Wyjal z kieszeni plaszcza pistolet i ruszyl korytarzem. Drzwi do pokoju 416 byly uchylone. -Stan za mna - powiedzial. Byla przerazona. -Wezwijmy policje. -Nie mozemy. Jeszcze nie teraz. -Mamy teraz dowody. -Nie wiele wiecej niz wczoraj. -Jesli on nie zyje, to jest to jakis dowod. -Nie wiemy, czy on nie zyje. A poza tym, nawet jesli tak jest, to niczego nie dowodzi. -Chodzmy stad. -Nie mamy dokad. Lufa pistoletu pchnal drzwi. Nikt nie odpowiedzial. Bezruch. Zapalone swiatlo. -Senatorze? - zawolal cicho Alex. Cisza. Alex przestapil prog pokoju. Joanna podazyla za nim. Thomas Chelgrin lezal w salonie, twarza do podlogi, w kaluzy krwi. 50 Senator byl martwy. Niebieski szlafrok kapielowy przesiakl krwia. Na plecach widnialy trzy krwawe dziury. Mezczyzna zostal trafiony raz w podstawe kregoslupa, raz w srodek plecow, a raz miedzy lopatki. Lewa reke mial odrzucona na bok, palce wczepione w dywan; prawa ulozona pod klatka piersiowa. Glowe obrocona na bok. Widac bylo jedynie polowe twarzy, ktora znieksztalcaly smugi krwi i gesty kosmyk bialych wlosow, zakrywajacy oko.Alex sprawdzil pozostala czesc malego apartamentu, ale zabojcow juz nie bylo. Wiedzial o tym wczesniej. Kiedy wrocil do salonu, Joanna kleczala przy zwlokach. -Nie dotykaj go! - krzyknal Alex. -Dlaczego nie? - podniosla wzrok. -Nie bedzie latwo wydostac sie stad i wrocic do naszego hotelu, jesli bedziesz pobrudzona krwia. -Bede uwazac. -Juz masz krew na brzegu plaszcza. Zerknela w dol. -O, do diabla! Podniosl ja z kolan i odciagnal od zwlok. Wyciagnal z kieszeni chusteczke i wytarl plamy. -Nie wyglada najlepiej, ale chyba ujdzie. -Sluchaj, Alex, czy nie powinnismy sprawdzic? -Co sprawdzic? -Moze wciaz zyje. -Zyje? - spytal z niedowierzaniem. - Spojrz na jego rany. Popatrz na wielkosc tych dziur. Uzyli broni o ogromnej sile razenia. To zawodowcy. Jezu. Pociski musialy przejsc na wylot. Rozerwaly mu chyba klatke piersiowa, jak kawalek zepsutego owocu. Spojrz ile tu krwi. Za duzo. Za duzo krwi. Rozwalili mu serce. Roztrzaskali kregoslup. Jest tak martwy, jak tylko martwy moze byc czlowiek, Joanno. -Skad wiedziales? Tam, na korytarzu, skad wiedziales, co tutaj znajdziemy? -Przeczucie - powiedzial niespokojnie. - Trudno mi to wyjasnic. Tak chyba trzeba to nazwac. Ale to zbyt irracjonalne. Przeciez nie jestem wrozka. -Nie instynkt zawodowy? Przypomnial sobie obraz skrwawionego senatora, ktory zobaczyl zanim weszli do tego pokoju. Choc szczegoly tego, co zastal byly troche inne niz w jego wizji, roznice jednak byly minimalne. -Dziwne - powiedzial. Joanna wpatrywala sie w zwloki i kiwala ze smutkiem glowa. -Nic nie czuje. -A dlaczego mialabys cos czuc? -Byl moim ojcem. -Nie. Nie byl. Juz dawno temu zrezygnowal z praw i przywilejow przyslugujacych ojcu. -Podejrzewam, ze nie rozpaczal po stracie Lisy - powiedziala. -Zgadza sie. Nie musisz mu odplacac lzami. -Dlaczego? - zastanawiala sie. -Dowiemy sie. -Myslisz? -Pewnie. -Nie wydaje mi sie. Mam wrazenie, ze jestesmy uwiezieni w jakiejs gigantycznej chinskiej lamiglowce. Teraz juz bez konca bedziemy otwierac coraz mniejsze pudelka. Alex przypatrywal jej sie przez chwile, zastanawiajac sie, czy w koncu nie wybuchnie placzem. Byla zadziwiajaco spokojna, ale to moglo znaczyc, ze probuje zapanowac nad uczuciami, ze je tlumi. Patrzyla pewnym wzrokiem; wargi miala zacisniete i nie widac bylo, by drzaly. Byla jednak bardzo blada. Uswiadomila sobie, ze sie o nia martwi, i zdobyla sie na nieznaczny usmiech. -Nic mi nie bedzie. Tak jak ci mowilam - nie czuje nic, doslownie nic. Chodzmy juz stad. -Jeszcze nie. -A jesli wroca i... -Nie wroca - uspokoil ja Alex. - Gdyby wiedzieli, ze senator z nami rozmawial i gdyby chcieli nas zabic, czekaliby tutaj. Bierzmy sie do roboty. Musimy przeszukac apartament. -To makabryczne. -Ale konieczne. -Czego bedziemy szukac? -Czegokolwiek. Wszystkiego. -Gdyby nagle weszla tu pokojowka... -Pokojowka juz tu byla rano. Lozko jest swiezo poscielone. Joanna wziela gleboki oddech. -Zrobmy to mozliwie szybko. -Badz caly czas przy mnie - powiedzial Alex. - Kontroluj mnie, kiedy bede przeszukiwal jego rzeczy. Moglbym cos przeoczyc. Ale nie chce, zebys czegokolwiek dotykala. W sypialni znalezli dwie walizki Chelgrina z cielecej skory, umieszczone w skladanym stojaku na bagaz. Jedna byla otwarta. Alex grzebal w rzeczach, az natknal sie na pare czarnych skarpet senatora. Uzyl ich jako prowizorycznych rekawiczek. Portfele na gotowke i karty kredytowe lezaly na komodzie. Przejrzeli je razem, ale nie znalezli niczego niezwyklego. W garderobie wisialy dwa garnitury i plaszcz. Kieszenie byly puste. Na podlodze staly dwie pary butow. Alex wyjal z nich prawidla i zajrzal do srodka. Nic. W lazience, obok umywalki, stal zestaw do golenia. Nie bylo w nim niczego procz maszynki elektrycznej, wody kolonskiej, grzebienia i zelu do wlosow. Alex powrocil do otwartej walizki. Ale i ta nie kryla zadnych tajemnic. Druga walizka nie byla zamknieta na zamek. Otworzyl ja i zaczal wyrzucac rzeczy na podloge, sztuka za sztuka, az znalazl brazowa koperte, dziesiec cali na dwanascie. Zdjal rekawiczki i wyjal zawartosc koperty. Koperta zawierala kilka pozolklych wycinkow New York Times i Washington Post. Znajdowal sie tam rowniez nie dokonczony list, pisany przez senatora do Joanny. Alex nie tracil czasu, by czytac teraz list albo fragmenty artykulow, ale z pobieznego przegladu wycinkow zorientowal sie, ze pochodza sprzed dwunastu czy trzynastu lat i dotycza niemieckiego lekarza o nazwisku Franz Rotenhausen. Obok jednego z artykulow widniala fotografia doktora: chuda twarz, ostre rysy, rzadkie wlosy, oczy tak blade, ze wydawaly sie pozbawione koloru. Joanna zachlysnela sie z wrazenia. -O Boze! To on. -Kto? -Czlowiek ze snu. Dlon. -Nazywa sie Rotenhausen - powiedzial Alex. -Nigdy nie slyszalam tego nazwiska. Trzesla sie. Nie mogla sie opanowac. -Spokojnie - powiedzial Alex. -Nigdy nie przypuszczalam, ze kiedykolwiek go zobacze. Miala szeroko otwarte oczy. -Tego wlasnie potrzebowalismy - nazwiska. -Prosze - powiedziala Joanna. - Prosze, Alex, wyjdzmy stad. Twarz na starej fotografii byla zacieta, koscista, przypominala twarz wampira. Oczy zdawaly sie dostrzegac jakis wymiar rzeczywistosci, ktorego inni ludzie nie mogli widziec. To byly zimne oczy. Franz Rotenhausen mial w sobie cos z maniaka. Alex poczul, jak wlosy jeza mu sie na karku. Moze naprawde powinni juz pojsc. -Przeczytamy to pozniej - powiedzial, wpychajac wycinki i nie dokonczony list z powrotem do koperty. Gdy wychodzili, martwy senator wciaz lezal w apartamencie. Choc Alex prawie sie spodziewal, ze juz go tam nie bedzie, albo ze nagle otworzy oczy... Teraz juz wszystko wydawalo sie mozliwe. 51 Obraz Londynu rozmazywal sie w deszczu. Zdawalo sie, ze strumienie wody zmywaja wspolczesne dekoracje, odslaniajac zarysy dawnego miasta. Deszcz stal sie wehikulem czasu, ktory splukuje przychodzace po sobie lata.Poszli na lunch do zatloczonej kawiarni obok Piccadilly Circus. Zamowili stos kanapek i kilka filizanek herbaty, i zaglebili sie w lekture starych wycinkow z New York Times i Washington Post. Franz Rotenhausen byl geniuszem w wielu dziedzinach. Mial tytuly naukowe z biologii, chemii, medycyny i psychologii, napisal wiele znanych i waznych rozpraw naukowych dotyczacych kazdej z tych galezi nauki. Kiedy mial dwadziescia cztery lata, stracil w wypadku samochodowym dlon. Nie odpowiadaly mu protezy, jakie w owym czasie stosowano, wynalazl wiec nowe urzadzenie - mechaniczna dlon niemal tak sprawna jak prawdziwa reka, kontrolowana impulsami plynacymi z nerwow kikuta i poruszana zestawem baterii. Pierwszych osiemnascie lat zawodowej kariery Rotenhausen spedzil na jednym z wiekszych uniwersytetow, pracujac jako asystent i naukowiec. Interesowaly go glownie funkcje i dysfunkcje mozgu, zwlaszcza elektryczna i chemiczna natura procesu myslenia i pamieci. -Dlaczego ktos w ogole pozwala pracowac nad czyms takim? - spytala gniewnie Joanna. - To istny George Orwell. To 1984. -To takze sposob zdobycia wladzy absolutnej - powiedzial Alex. - A to cos, czego pragna wszyscy politycy. Pietnascie lat wczesniej, u szczytu wspanialej kariery, Rotenhausen popelnil straszny blad. Napisal ksiazke o ludzkim umysle, w ktorej zajal sie glownie najnowszymi odkryciami w dziedzinie inzynierii behawioralnej, stwierdzajac, ze madrzy politycy powinni wykorzystywac nawet najdrastyczniejsze techniki ingerencji w osobowosc czlowieka, w tym pranie mozgu, by stworzyc wolne od konfliktow, przestepczosci i trosk, "doskonale" spoleczenstwo. Jego najwiekszym bledem bylo nie to, ze napisal taka ksiazke - o jego upadku przesadzila odmowa ekspiacji. Naukowe i polityczne srodowiska sa gotowe wybaczyc kazda glupote, nieostroznosc czy powazna pomylke, o ile publiczne przeprosiny sa dostatecznie glosne i przekonujace; pelna pokory skrucha nie musi byc nawet szczera, by delikwent uzyskal od establishmentu absolutne rozgrzeszenie; wystarczy, ze wydaje sie autentyczna, by ogol obywateli mogl bezpiecznie pograzyc sie w swym zwyklym odretwieniu i marazmie. Jednakze, choc publikacja wywolywala coraz wieksze kontrowersje, Rotenhausen nie mial zamiaru zrewidowac pogladow. Odpowiadal swym krytykom z coraz wieksza irytacja. Pokazywal swiatu szyderczy grymas zamiast pelnego zaklopotania usmiechu. Jego publiczne oswiadczenia ubarwial chrapliwy glos i niefortunny zwyczaj gwaltownego gestykulowania okropna, stalowa dlonia. Europejskie gazety szybko nadaly mu przezwiska - dr Strangelove i dr Frankenstein - ale te wkrotce zastapiono innym, bardziej adekwatnym: doktor Zombie. Zostal oskarzony o nawolywanie do stworzenia swiata bezrozumnych niewolnikow, poslusznych automatow. Wzburzenie narastalo. Skarzyl sie, ze reporterzy i fotografowie wlocza sie za nim, gdziekolwiek by nie poszedl, a byl na tyle impulsywny, by sugerowac, ze byliby pierwszymi kandydatami do jego behawioralnej modyfikacji. Uparcie odmawial wycofania sie ze swych pozycji w imie pryncypiow, a tym samym wciaz prowokowal nowe ataki. -Zazwyczaj wspolczuje ofiarom prasowej natarczywosci - stwierdzil Alex. - Ale nie tym razem. -Chcialby z kazdym zrobic to, co zrobil ze mna. -Albo cos gorszego. Kelnerka przyniosla kolejne filizanki herbaty i talerz malych ciasteczek na deser. Tlum w lokalu przerzedzal sie. Deszcz bebnil w szyby, odrealniajac rzeczywistosc. Osiemnastowieczny Londyn. Kontynuowali lekture na temat Franza Rotenhausena. Rzad Zachodnich Niemiec, jeszcze przed zjednoczeniem, byl szczegolnie uczulony na glosy opinii swiatowej. Niemieccy politycy obawiali sie ogolnoswiatowej opinii, wyrazanej glosno i wielokrotnie, wedlug ktorej Rotenhausen byl duchowym potomkiem Adolfa Hitlera, spadkobierca najstraszliwszego terroru w historii swiata. Genialny doktor przestal byc narodowym skarbem (tylko dlatego, ze nie umial trzymac geby na klodke), przestal byc nawet narodowa wlasnoscia, okazal sie ciezarem dla niemieckiego panstwa i niemieckich obywateli, ktorzy cieszyli sie opinia spokojnych mieszczan i przykladnych demokratow. Cala ta wrzawa wokol Rotenhausena dotknela rowniez uniwersytet, ktory go zatrudnial. W koncu zwolniono go pod zarzutem niemoralnego prowadzenia sie, w ktora to sprawe byla wplatana jedna z jego studentek. Zaprzeczal, ze dopuscil sie jakiegokolwiek wykroczenia, okreslil cala historie jako klamstwo, i oskarzyl wladze uniwersyteckie i dziewczyne o spisek przeciwko niemu. Niemniej byl juz zmeczony marnowaniem czasu na polityke i postanowil kontynuowac badania naukowe. Odszedl niezbyt elegancko, ale i nie rzucajac powaznego wyzwania wladzy, ktora tak skutecznie go zaatakowala. Ostatecznie zrezygnowano z oskarzenia o brak moralnosci, jakby caly ten problem nigdy nie istnial. -Moze nie byl winien molestowania akurat tej dziewczyny, ale mial na sumieniu inne, jak dwa razy dwa cztery. Znam go. Znam go bardzo dobrze. Zbyt dobrze - powiedziala Joanna. Alex nie mogl zniesc leku w jej pieknych oczach. Wbil wzrok w nadgryzione ciastko na swoim talerzu. Po chwili wyciagneli ze stosu papierow kolejny pozolkly wycinek na temat Franza Rotenhausena. W szesc miesiecy po swym przymusowym odejscia z uniwersytetu, doktor Zombie uplynnil wszelkie dobra i przeniosl sie do St. Moritz w Szwajcarii. Szwajcarzy przyznali mu prawo stalego pobytu z dwoch powodow. Przede wszystkim Szwajcaria jest krajem o bardzo starej i milej tradycji oferowania azylu politycznego prominentnym (choc rzadko przecietnym) uchodzcom z innych krajow. Po drugie, Rotenhausen byl bogaty. Odziedziczyl mnostwo pieniedzy, a jeszcze wiecej zarobil na licznych patentach z dziedziny medycyny i chemii. Umial dogadac sie z wladzami podatkowymi Szwajcarii; kazdego roku placil dziesiecine, ktora jemu wydawala sie drobnym wydatkiem, ale ktora stanowila znaczna czesc wplywow budzetowych w jego kantonie. Uwazano, ze kontynuuje swoje badania w prywatnym laboratorium w St. Moritz; ale poniewaz nigdy wiecej nie napisal ani jednego slowa przeznaczonego do publikacji i nigdy nie rozmawial z zadnym dziennikarzem, nie dalo sie zweryfikowac tego przypuszczenia. Z czasem po prostu o nim zapomniano. -Kazdego dnia, w kazdej gazecie pojawia sie wiadomosc o istnieniu jakiegos kolejnego psychopaty - powiedzial Alex. Odlozyli wycinki z gazet. Alex wzial do reki list senatora. Nie dokonczony, recznie pisany list Toma Chelgrina do corki mial dwie strony i byl czyms w rodzaju glupich przeprosin. Utrzymany w zalosliwym tonie byl nieudolnym skamleniem o przebaczenie. Nie dostarczyl zadnej nowej informacji, zadnego swiezego tropu. -W jaki sposob Rotenhausen laczy sie z senatorem i Jamajka? - spytala Joanna. -Nie wiem. Dowiemy sie. -Powiedziales, ze senator wspomnial cos o Rosjanach, kiedy rozmawiales z nim przez telefon. -Tak. Ale nie wiem, o co mu chodzilo. Zimna wojna juz sie skonczyla. -Jakie uklady moglby miec z Rosjanami Rotenhausen? Sprawia wrazenie nazisty. -Nazisci i komunisci maja wiele wspolnego - powiedzial. - Chca tego samego - absolutnej kontroli, calkowitej wladzy. Czlowiek taki jak Franz Rotenhausen bedzie cieszyl sie sympatia i jednych i drugich. -I co teraz? - spytala Joanna. -Teraz pojedziemy do Szwajcarii - powiedzial Alex. 52 Joanna nachylila sie nad stolem.-Alex. Prosze cie, prosze, Alex. Sluchaj, nie musimy jechac do Szwajcarii. - Probowala przekonac sama siebie, nie jego. -Owszem, musimy - zdecydowal. -Teraz mozemy juz przekazac cala te sprawe policji. -Wciaz nie mamy wystarczajacych dowodow. Potrzasnela glowa. -Nie zgadzam sie. Mamy wszystkie te wycinki, ten list, zwloki w hotelu, no i to, ze moje odciski palcow odpowiadaja odciskom Lisy. Alex mowil spokojnie, ale dobitnie, zdecydowany przekonac ja do swego punktu widzenia. -Do jakiej policji powinnismy sie w takim razie zwrocic? Do policji jamajskiej? -Oczywiscie, ze nie. My... -Amerykanskiej? Moze FBI? Albo CIA? Do policji japonskiej? Brytyjskiej? Czy mamy isc do Scotland Yardu? Albo do Szwajcarow? Otworzyla usta i zamknela je, nie mowiac ani slowa, po czym zmarszczyla brwi. Alex siegnal przez stol i polozyl dlon na jej rece. -To nie takie proste, prawda? - spytala. -Jesli teraz pojdziemy na jakakolwiek policje, to nie dozyjemy ranka. Ci ludzie, kimkolwiek sa, ukrywaja cos wielkiego, cholernie wielkiego, od bardzo, bardzo dawna. Teraz koniec z lamiglowka. Spisek jest zagrozony. Cala rzecz sie rozpada. Jak najzwyklejszy domek z kart. I oni o tym wiedza. Dlatego zabili senatora. Probuja posprzatac caly ten balagan, zanim ktos go zauwazy. A teraz wlasnie nas szukaja. -Masz na mysli to, ze szukaja nas... zeby nas zabic? Tak. To wlasnie miales na mysli. Oczywiscie. -Mozesz sie zalozyc. Nie ma juz mowy o twojej nietykalnosci. Jesli podamy cala sprawe do publicznej wiadomosci, to wystawimy sie na cel. Dopoki nie poznamy tej historii do konca, dopoki nie zrozumiemy jej istoty, dopoki sie nie zorientujemy, co to wszystko znaczy - od Jamajki, przez Japonie, az do Londynu, dopoki nie wykonczymy ich na dobre, uda nam sie zyc tak dlugo, jak dlugo pozostaniemy w cieniu. Joanna uczepila sie jego argumentow. -Ale przeciez sie ujawnimy, jesli zaczniemy w Szwajcarii polowac na Rotenhausena. -Nie pojedziemy tam od razu. Wybierzemy cos w rodzaju okreznej drogi - powiedzial. - Z Anglii polecimy do Belgii. Tam zlapiemy najblizszy samolot do Niemiec, a stamtad udamy sie pociagiem do St. Moritz. Przekradniemy sie jak najostrozniej. -Senator tez probowal przekrasc sie do Londynu. Jemu sie nie udalo. -Ale nam sie uda - powiedzial. - Musi sie udac. -I co dalej? Co zamierzasz zrobic, jak juz dostaniemy sie do St. Moritz? Pil herbate i zastanawial sie nad jej pytaniem. Skubal koniuszek wasow. -Znajde dom Rotenhausena - powiedzial. - Przyjrze mu sie z daleka. Jesli nie bedzie zbyt dokladnie strzezony - a sadze, ze nie - znajde sposob, by przedostac sie do srodka. Jak juz tam bede, pokrece sie, az znajde jego kartoteke. Jesli jest dokladnym, metodycznym czlowiekiem nauki, a pewnie tak wlasnie jest, to przechowuje cala dokumentacje dotyczaca sprawy Lisa Chelgrin-Joanna Rand. Kiedy ja zdobedziemy, poznamy prawde. I wtedy bedziemy mieli o czym opowiedziec calemu swiatu. -A British Continental Insurance? -Nie rozumiem. -Jesli pojdziemy tym tropem - powiedziala Joanna - to moze nie bedziemy musieli jechac do St. Moritz. -Teraz, kiedy juz wiemy, gdzie mialo miejsce twoje pranie mozgu, nie musimy rozgryzac British Continental. Poza tym, byloby to rownie niebezpieczne jak wyjazd do Szwajcarii, no i nie mielibysmy szansy znalezc tam az tyle materialu, ile znajdziemy u Franza Rotenhausena. Znow oparla sie o krzeslo, pelna rezygnacji. -Kiedy wyjezdzamy z Londynu? - Jak najszybciej - powiedzial. - W ciagu godziny, jesli uda nam sie to zalatwic. 53 Alex i Joanna musieli zabrac z hotelu swoje paszporty. Obawiali sie, ze po drodze znow przyczepi sie do nich ogon, ktory beda musieli zgubic po raz ostatni, przed opuszczeniem Anglii.Wrocili do hotelu. Zanim udali sie do apartamentu, zalatwili wypozyczenie samochodu i uprzedzili recepcjoniste, ze wyjezdzaja wczesniej niz planowali. Wzieli na gore dwoch boyow hotelowych. Choc mieli ochrone i choc bylo malo prawdopodobne, by zabojcy senatora zaatakowali w obecnosci swiadkow, Alex przemierzal nerwowo salon i wpatrywal sie w drzwi, czekajac na bezglosny ruch galki, podczas gdy Joanna szykowala ich bagaze. Na szczescie, kiedy przybyli do hotelu poprzedniej nocy, byli zbyt zmeczeni, by rozpakowac walizki, wiec teraz po kilku minutach byli juz gotowi. Kiedy zjezdzali na dol, winda zatrzymywala sie nizszych pietrach, by zabrac wieksza liczbe gosci. Na dziesiatym, kiedy drzwi mialy sie wlasnie rozsunac, Alex rozpial jeden guzik plaszcza, wsadzil pod niego reke i polozyl dlon na kolbie pistoletu, wetknietego za spodnie. Byl niemal pewien, ze za chwile wnetrze windy zasypie grad kul. Drzwi rozsunely sie do konca. Do srodka weszla starsza para. Kobieta i mezczyzna rozmawiali z ozywieniem, poslugujac sie szybkim jak automat hiszpanskim, i zdawali sie prawie nie dostrzegac innych pasazerow windy. Joanna zerknela na Alexa i usmiechnela sie z przymusem. Wiedziala, o czym myslal. Zdjal reke z automatycznej dziewiatki i z powrotem zapial plaszcz. Czekali w holu na wynajety samochod, ktory dostarczono pietnascie minut po zlozeniu zamowienia. Pietnascie po trzeciej odjechali spod hotelu i zaglebili sie w rojne, szare, pograzone w deszczu miasto. Przez piec minut kluczyli po iscie bizantynskiej gmatwaninie Londynu. Ulice rozgalezialy sie bez zadnej widocznej logiki. Po pewnym czasie zgubili sie, ale nie zwrocili na to uwagi. Nie zmierzali do jakiegos konkretnego celu. Skrecali na chybil trafil, jadac przed siebie zygzakiem i starajac sie ustalic, ktory samochod jedzie za nimi. Musieli zidentyfikowac i zgubic eskorte. Joanna odwrocila sie na swoim siedzeniu i wygladala przez tylna szybe. Po chwili powiedziala: -Nastepny jaguar, tym razem zolty. -Wyglada na to, ze ci wszyscy dranie podrozuja z klasa. -No coz, znaja senatora - powiedziala sarkastycznie Joanna. - A senator zawsze obracal sie w najlepszych kregach, prawda? Alex skrecil w bok, w wolne miejsce, przed maske autobusu. Mocno wcisnal pedal gazu. Opony zapiszczaly i samochod skoczyl do przodu. Pedzili tak prawie do nastepnej przecznicy. Po chwili Alex zahamowal gwaltownie, gdyz zbyt szybko zblizali sie do samochodu jadacego z przodu, zjechali na lewo, tuz przed ciezarowke, ktora prawie oberwala im tylny zderzak. Jej kierowca zatrabil wsciekle. Alex w odpowiedzi nacisnal swoj klakson, jakby wymieniali uprzejme pozdrowienia, i znow przyspieszyl. Londynskie zatloczone ulice ograniczaly mozliwosci ucieczki. Skrecil na rogu w lewo, zajechal droge taksowce, niemal sie o nia ocierajac, i wjechal pod prad w boczna jednokierunkowa ulice. Prul waska jezdnia z niebezpieczna szybkoscia. Sciany budynkow przelatywaly w pedzie, w odleglosci nie wiekszej niz dwie stopy po obu stronach samochodu. Woz podskakiwal i kolysal sie na brukowanej nawierzchni. Alex modlil sie, by nikt nie nadjechal z naprzeciwka, i jego modlitwy zostaly wysluchane: kilka sekund pozniej wydostali sie na glowna arterie. Skrecil w prawo i przejechal pedem swiatla, ktore wlasnie zmienialy sie z zoltych na czerwone. Jaguar zniknal. -Wspaniale! - zawolala Joanna. -Nie tak wspaniale - powiedzial zaniepokojony. -Ale zgubilismy ich! -A nie powinnismy. Nie tak latwo. -Latwo? Pare razy o malo sie nie rozbilismy! -Zabijaja jak zawodowcy, wiec powinni nas pilnowac tez jak zawodowcy. Poza tym zawodowcy siedzieliby nam na karku przez caly czas. Maja lepszy woz niz my i lepiej znaja te ulice. To samo bylo dzis rano. Z tym brazowym jaguarem. Wyglada na to, ze pozwalaja nam uciec. -Ale po co mieliby to robic? - spytala. Nachmurzyl sie. -Nie wiem. Czuje sie tak, jak gdyby ktos mna manipulowal i nie podoba mi sie to. Zaczynam sie bac. -Moze w tym samochodzie jest ukryty nadajnik - powiedziala Joanna. - To paranoja. -W dzisiejszych czasach tylko paranoikom udaje sie przezyc. 54 Joanna tak dlugo krecila galka radia, az znalazla stacje nadajaca dwugodzinny program o Beethovenie. Po kilku minutach, pod wplywem pieknej muzyki, troche sie uspokoila i zobaczyla, ze napiecie widoczne na twarzy Alexa, z wolna ustepuje.Ruszyli na poludnie. Jechali do lezacego na wybrzezu Brighton, gdzie Alex zamierzal spedzic noc. Joanna przez wiele lat sadzila, ze tutaj wlasnie zgineli w katastrofie Robert i Elizabeth Rand. Ale juz w Londynie stwierdzila, ze nigdy przedtem nie byla w tym miescie. Podobnie teraz - krajobraz rozciagajacy sie po obu stronach szosy wydawal sie nie znany i obcy. Choc niegdys sadzila, ze wiekszosc dziecinstwa i wczesna mlodosc spedzila w Londynie, teraz juz wiedziala, ze byly to tylko fantazje. Robert i Elizabeth Rand istnieli na kilku skrawkach papieru, w pliku sfalszowanych dokumentow i, naturalnie, w jej umysle. Odglos pracujacych wycieraczek przypominal bicie serca. Myslala o swoim prawdziwym ojcu, Thomasie Chelgrinie, ktory lezal teraz martwy w hotelowym pokoju, i pragnela, by ten obraz wycisnal z jej oczu lzy. Zal byl czyms lepszym niz obojetnosc. Ale jej serce bylo zamkniete dla tego czlowieka. Polozyla dlon na ramieniu Alexa tylko po to, by sie upewnic, ze nie dotyka ramienia martwego senatora. Odwrocil sie do niej i usmiechnal pokrzepiajaco. Burza trwala bez konca. Ciemne, zimowe popoludnie zamienilo sie szybko w wieczor. Z popielatoszarego nieba padal deszcz i rozlewal sie w kaluze na olowianoszarej ziemi. Szosa byla lsniaca, czarna wstega na ktorej polyskiwaly swiatla reflektorow, niczym splowialy blask ksiezyca odbijajacy sie od lustrzanej powierzchni cicho plynacej rzeki. -Na zachod od Brighton - odezwal sie Alex - na drodze do Worthing, jest oryginalna, mala karczma Dzwon i Smok. Ma kilkaset lat, ale jest dobrze utrzymana. Serwuja tam niezle jedzenie. -Nie trzeba miec rezerwacji? -Nie o tej porze roku. Sezon turystyczny dawno sie juz skonczyl. Powinni miec kilka milych pokoi do wynajecia. Kiedy juz dotarli do Dzwonu i Smoka, Joanna zauwazyla, ze miejsce jest rzeczywiscie oryginalne. Jedyna informacja byla duza drewniana tablica zawieszona na belce miedzy dwoma slupami, tuz obok trasy. Zajazd stal posrod starych wiazow. Parking byl nie oswietlony, jak za czasow, gdy goscie przybywali konnymi powozami. Budynek mial nieregularny ksztalt, mily dla oka. Elewacje stanowily w polowie cegly, a w polowie tynk, z wystajacymi na zewnatrz, nierowno zakonczonymi belkami. Drzwi byly zrobione z debowych desek. Widniala na nich grawerowana tabliczka z informacja, ze oferuje sie tutaj nocleg, jedzenie i drinki. Korytarz i sale tonely w miekkim swietle, plynacym z przerobionych na elektryczne mosieznych lamp gazowych. Joanna i Alex dostali obszerny pokoj na pietrze w tylnej czesci budynku, o bialych otynkowanych scianach, ciemno poplamionych belkach i pokaleczonej, debowej podlodze, ktora chronily pluszowe chodniki. Joanna przyjrzala sie dokladnie kranom w lazience w ksztalcie glowy gryfa, stwierdzila z zadowoleniem, ze kamienny kominek nie jest tylko ozdoba i wreszcie rzucila sie na loze z baldachimem. -Alex, to miejsce jest absolutnie zachwycajace! -Pochodzi z innej epoki - powiedzial. - Epoki bardziej goscinnej niz nasze czasy. -Jest czarujace. Strasznie mi sie podoba. Jak czesto sie tu zatrzymywales? Zdawal sie zaskoczony tym pytaniem. Patrzyl na nia bez slowa. Potem obrocil sie i rozejrzal po pokoju. -Nie bylem tu nigdy przedtem. -Wiec kto ci powiedzial o tym miejscu? -Nie wiem. Nigdy nie bytem w Brighton i nigdy z nikim nie rozmawialem... Chyba ze z toba... To juz trzeci raz dzisiaj, do diabla! Podszedl do najblizszego okna i wpatrywal sie w ciemnosc panujaca na zewnatrz. -Co trzeci raz? - spytala Joanna. -To trzeci raz, kiedy wiedzialem o czyms, o czym nie powinienem wiedziec. Trzeci raz, kiedy wiedzialem... To niesamowite. Zanim otworzylem te koperte dzis rano, bylem pewien, ze jest w niej wiadomosc od senatora. -Po prostu zgadles - powiedziala Joanna. -I zanim w ogole zblizylismy sie do jego pokoju hotelowego, zanim zauwazylem, ze drzwi do jego apartamentu sa uchylone, tez bylem pewien, ze Tom Chelgrin nie zyje. Wiedzialem to! -Przeczucie. -Nie. Alex odwrocil sie od okna. -To wiecej niz przeczucie, Joanno. Znalem nazwe - Dzwon i Smok. Pamietalem, jak to miejsce wyglada, tak jakbym juz kiedys je widzial. -Moze ktos ci o nim opowiedzial. Moze ktos ci poradzil, zebys sie tu zatrzymal, gdybys kiedykolwiek byl w Brighton. Potrzasnal glowa. -Nie. Gdyby tak bylo, to bym sobie przypomnial. -Moze czytales o tym miejscu w jakiejs gazecie i bylo tam zdjecie. -To tez bym pamietal. -Nie, jesli to bylo kilka lat temu. Nie, jesli zobaczyles to przypadkowo. Moze w poczekalni u lekarza? Przejrzales pobieznie, a potem zapomniales. Ale zostalo w twojej podswiadomosci. -Moze - powiedzial najwyrazniej nie przekonany. Odwrocil sie do okna, przysunal twarz do szyby i wpatrzyl sie w ciemnosc, jakby przekonany, ze tam, na zewnatrz, jest cos, co wpatruje sie takze w niego. 55 W Londynie, wraz z nadejsciem nocy, temperatura spadla o dziesiec stopni. Bylo okolo zera. Wiatr sie nasilil i zaczal padac snieg.Wracajac do domu z siedziby Fielding Athison, Marlowe - czlowiek nadzorujacy dotad wszystkie sowieckie operacje, kryjace sie pod szyldem przedsiebiorstwa importowego, a teraz pracujacy dla postkomunistow pragnacych odzyskac wladze - jechal powoli i klal pogode. Glowe mial nisko pochylona i podniesione ramiona, jakby spodziewal sie w kazdej chwili kolizji. Z przodu, z boku i z tylu, na mokrej nawierzchni, slizgaly sie samochody. Praca szpiega nauczyla go ostroznosci. Unikal ryzyka, byl ostrozny. I bardzo chcial zyc. Gral w pilke, biegal, nie pil, nie palil, uprawial bezpieczny seks i chodzil do lekarza. Teraz - jedyny na szosie - uzywal hamulca i gazu rozsadnie - pilnowal, by strzalka szybkosciomierza utrzymywala sie miedzy dwudziestoma a dwudziestoma piecioma kilometrami na godzine. Byl wsciekly na innych kierowcow: szybko sie zorientowal, ze jest jedynym czlowiekiem na ulicy, ktory nie jedzie jak samobojca. Kusilo go, zeby opuscic szybe i krzyknac na kierowcow: - Co sie z wami do cholery dzieje, wy dranie? Nie chcecie zyc? Kierowca jadacy przed nim wcisnal hamulec. Za mocno. Za gwaltownie. Zarzucilo samochodem. Marlowe naciskal hamulec pulsacyjnie, z uwaga. Pogratulowal sobie ostroznosci. Z tylu rozlegl sie pisk hamulcow trzeciego samochodu. Marlowe skrzywil sie i zacisnal zeby. Liczyl sekundy dzielace go od uderzenia. -Durnie! Graniczylo to z cudem, nikt jednak nie wjechal na nikogo. Marlowe chcial zyc za wszelka cene. Uwielbial zycie. Nie chcial umrzec wczesniej niz przed setnymi urodzinami - a i wtedy w lozku, i to z mloda dziewczyna. Bardzo mloda dziewczyna. Dwiema bardzo mlodymi dziewczynami. W tej chwili jego niepokoj byl spotegowany roztargnieniem, ktore trwalo od kilku dni. Pomimo ciaglego strachu, ze jakis wariat na niego wjedzie, pozwalal bladzic swym myslom. Kilka ostatnich dni obfitowalo w zle znaki. Zle omeny. Nie mogl przestac o nich myslec. Najpierw doszlo do konfrontacji z Ignacio Carrera. Zadajac podania prawdziwego nazwiska Joanny Rand, przeciwstawil swoja sile sile Ignacia. Nie oczekiwal, ze okaze sie potezniejszym od Carrery, ale jednak oczekiwal potwierdzenia dlugotrwalej opinii, ze w systemie sowieckiego szpiegostwa sa sobie rowni. Zamiast tego, wymierzono mu policzek. Mocny. Wciaz odczuwal bol. Okazalo sie, ze Carrera zajmuje wyzsze miejsce w hierarchii niz Marlowe - w kazdym razie jesli chodzilo o Joanne Rand. Z Moskwy nadeszla wiadomosc - nakazywano mu wycofac sie z calej tej sprawy, sluchac rozkazow Carrery i zostawic te kobiete w spokoju, nawet jesli bedzie mial z nia problemy. Wciaz cierpial z powodu chorej ambicji, gdy ten groteskowy grubas, Anson Peterson, przybyl z Ameryki i z krolewska arogancja zaczal wydawac rozkazy. Marlowe nie mogl zobaczyc tej kobiety - nie mogl zobaczyc nawet jej fotografii. Zabroniono mu z nia rozmawiac, gdyby znow zadzwonila do British Continental Insurance. Zabroniono mu nawet o niej myslec. Operacje nadzorowal Peterson, a Marlowe otrzymal polecenie, by zajal sie czym innym, jakby w ogole nie wiedzial o calym kryzysie. Marlowe z najwyzsza niechecia myslal o utracie chocby najmniejszego przywileju wiazacego sie z zajmowanym przezen stanowiskiem. Zasluzyl sobie na kazdy z nich i strzegl ich zazdrosnie. Pelne kawaleryjskiej fantazji uzurpowanie sobie wladzy przez grubasa niepokoilo go i rozwscieczalo. Z zamyslenia wyrwal go nagle swist powietrza. Ciezarowka zaladowana mrozonymi kurczakami wpadla w poslizg i niemal go uderzyla. Zerknal w lusterko wsteczne, zobaczyl, ze za nim nikt nie jedzie, i za mocno wcisnal pedal hamulca - wszystko dzialo sie w jednej chwili. Jego samochodem zaczelo zarzucac, ale pozwolil kierownicy obracac sie swobodnie, i chwile pozniej znow nad wszystkim panowal. Ciezarowka przetoczyla sie obok niego a nie po nim. Zakolysala sie, jakby miala sie wywrocic, ale odzyskala rownowage i popedzila dalej. Uznal to za dobry znak - poradzi sobie z Petersonem. Marlowe zajmowal ostatnie pietro duzej, trzykondygnacyjnej kamienicy z osiemnastoma pokojami, ktore zostaly przerobione na apartamenty. Gdy wreszcie zaparkowal przy chodniku przed budynkiem i zgasil silnik, westchnal z ulga. Biegnac ostroznie w strone drzwi, czul jak chloszcze go deszcz ze sniegiem i duze platki wpadaja mu za kolnierz. Pozniej, kiedy przemierzal cieple foyer i pokonywal cztery kondygnacje schodow, snieg topnial, a po plecach sciekala mu zimna woda. Trzasl sie gwaltownie. Otworzyl drzwi od mieszkania. Zrobil dwa kroki i zatrzymal sie, jakby nagle zderzyl sie ze sciana. Po omacku szukal dlonia kontaktu. Poczul gaz. Jego palce wymacaly wystajacy pstryczek. Dotknal za mocno. I Marlowe zostal poslany do diabla... Zdazyl tylko poczuc zal. Z powodu wszystkich tych chipsow, ktorych nie zdazy zjesc, piwa, ktorego nie wypije i kobiet, ktorych nie zakosztuje, nareszcie bez zabojczej dla zmyslow gumowej bariery prezerwatywy... Grubas siedzial w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mieszkania Marlowe'a. Widzial, jak zapalilo sie swiatlo na drugim pietrze. Widzial blysk ognia, wylatujace szyby i eksplodujaca sciane. Widzial rowniez cialo lecace w ciemnosc. Przez mgnienie oka zdawalo sie, ze ten martwy czlowiek potrafi fruwac jak ptak - runal jednak na chodnik. Z glownego wejscia budynku wybiegli mezczyzna i kobieta. Poniewaz lokatorow z pierwszego pietra nie bylo w domu, Peterson doszedl do wniosku, ze musza to byc ci z parteru. Podbiegli do skreconego ciala Marlowe'a, ale cofneli sie, ogarnieci mdlosciami, gdy przyjrzeli mu sie z bliska. Grubas wsunal do ust rumowego cukierka. Zwolnil hamulec reczny, wrzucil bieg i odjechal. Peterson nie dostal pozwolenia na wyeliminowanie Marlowe'a. Prawde mowiac ani przez chwile nie liczyl na to, ze je otrzyma. Chociaz Marlowe znal sprawe Rand i wiedzial jak jest wazna, to jednak to, co bylo w niej najwazniejsze stanowilo dla niego tajemnice; nie wiedzial na tyle duzo, by mogl narazic cala operacje na niebezpieczenstwo. I choc popelnil kilka bledow w ciagu ostatniego tygodnia, nie popelnil ich az tylu... Ale Marlowe musial umrzec. Byl pierwszym z szesciu glownych celow na liscie smierci grubasa. Peterson poczynil pewne obietnice komus bardzo poteznemu, i gdyby nie udalo mu sie dotrzymac ktorejs z nich, jego wlasne zycie nie byloby warte nawet pensa. Pracowal przez godzine, by upozorowac eksplozje piecyka gazowego. Ludzie w Moskwie, ktorzy zadali od Ansona Petersona calkowitego posluszenstwa, mogliby cos podejrzewac, ale wina obarczaliby raczej druga strone, nie swoich wlasnych agentow. A tamci, ci, wobec ktorych Peterson mial tyle zobowiazan, beda zadowoleni - pierwsza obietnica zostala dotrzymana. Jeden czlowiek juz nie zyl. Pierwszy na liscie. 56 Alex i Joanna zjedli kolacje w przytulnej, wylozonej debem sali jadalnej Dzwonu i Smoka. Jedzenie bylo wysmienite, lecz Alex byl zajety czyms innym - obserwowal podejrzliwie gosci, probujac sie zorientowac, czy ktos ich nie obserwuje.Pozniej, w pokoju, lezac w lozku otuleni posciela, kochali sie w ciemnosci. Tym razem robili to powoli i delikatnie. Lezeli obok siebie jak dwie lyzeczki w szufladzie: odwrocila sie do niego tylem; jego tors stykal sie z jej plecami; czul cieplo i gladkosc jej posladkow na swoich pachwinach. Obejmujac ja, z reka na jej mocnej piersi, uwieziony w ciasnym wilgotnym zakatku jej ciala, przestal sie bac. Bez reszty zaprzatnela go cudowna faktura jej skory, jedwabistosc jej wlosow i milosc, ktora zdawala sie unosic nad nia, jak zapach nad kwiatem. Joanna usunela z mysli Alexa wszystko i wypelnila go calego soba, na podobienstwo supernowej, ktora dociera do najodleglejszych rejonow systemu slonecznego, i jeszcze dalej. Tej nocy Alex mial znow dziwny sen. Miekkie lozko. Bialy pokoj. Trzech chirurgow w bialych fartuchach i maskach. Przygladaja mu sie z gory. -Jemu sie zdaje, ze gdzie on jest? - pyta pierwszy. -Ameryka Poludniowa. Rio - odpowiada drugi. -Co bedzie, jesli to nie zadziala? - obawia sie trzeci. -Wtedy prawdopodobnie da sie zabic i nie zdazy rozwiazac naszego problemu - uspokaja pierwszy. Alex podniosl dlon, by dotknac najblizszego lekarza. Jednak tak jak w poprzednim snie, jego palce zmienily sie w malenkie repliki budynkow. Wpatrywal sie w nie zdumiony, a wowczas jego palce przestaly byc tylko replikami i staly sie piecioma wysokimi budynkami widzianymi z bardzo daleka, a potem te budynki powiekszyly sie, rozrosly w drapacze chmur i przyblizyly sie, i na jego dloni i przedramieniu wyroslo cale miasto, a twarze chirurgow zastapilo czyste, blekitne niebo, a pod soba widzial Rio i fantastyczna zatoke, i wtedy jego samolot wyladowal, a on wysiadl, i byl w Rio, i wokol niego rozbrzmiewala zalobna choc piekna muzyka hiszpanskiej gitary. Mamrotal i przekrecal sie z boku na bok. I nagle wkroczyl w nowy sen. Byl w zimnej, ciemnej krypcie. Swiece migotaly niewyraznie. Podszedl do czarnej trumny, ustawionej na katafalku, zlapal za mosiezny uchwyt i podniosl wieko. W trumnie lezal Thomas Chelgrin - zakrwawiony i martwy. Alex wpatrywal sie przez chwile w senatora, wreszcie zaczal opuszczac wieko, wtedy trup raptownie uniosl powieki. Chelgrin usmiechnal sie zlosliwie do Alexa, chwycil go wsciekle silnymi, poszarzalymi dlonmi i probowal sciagnac w dol, do trumny. Alex usiadl na lozku. W gardle uwiazl mu krzyk. Z trudem sie opanowal. Joanna spala. Przez chwile trwal w absolutnym bezruchu, obserwujac podejrzliwie glebokie cienie w katach pokoju. Przed pojsciem do lozka pozostawil drzwi od lazienki uchylone, nie gaszac w niej swiatla. Jednak pokoj pograzony byl w ciemnosci. Jego oczy stopniowo przyzwyczajaly sie do niej. W koncu wstal i podszedl do najblizszego okna. Z okna rozciagal sie widok na morze, ale teraz w nocy Alex nie mogl dojrzec niczego procz rozleglej, czarnej pustki, rozswietlonej slabiutkimi swiatlami duzego statku, niewidocznego niemal za zaslona deszczu. Spojrzal na dach pokryty plytkami, ktory zachodzil nisko na okno, tworzac gleboki okap. I na cos jeszcze, co bylo jeszcze blizej, na okna skladajace sie z kilku szyb w ksztalcie rombu; kazda z nich byla skantowana przy krawedziach. Na powierzchni szkla dojrzal odbicie siebie samego - pociagla twarz, przezroczysta, przerazona, oczy jak dwa blizniacze rozlewiska bez dna, usta tworzace waska, ponura linie. Cala sprawa zaczela sie od nawracajacego snu Joanny. Teraz bylo tak, jakby miala sie zakonczyc jego wlasnym, powtarzajacym sie koszmarem. Nie wierzyl w przypadek. Byl pewien, ze ten sen o Rio zawiera przeslanie, ktore musza wlasciwie odczytac - jesli chca przezyc. Jego podswiadomosc probowala powiedziec mu cos rozpaczliwie waznego. Ale co to znaczylo, na litosc boska? Spedzil w Rio miesiac ostatniej wiosny, ale nie byl wtedy w szpitalu. Nie widzial zadnych lekarzy. Podroz byla najzwyklejszym urlopem, odpoczynkiem od monotonnosci pracy. Przeniosl wzrok ze swego odbicia i wpatrzyl sie w dal, w ciemnosc. Jestesmy marionetkami, Joanna i ja. Marionetkami. A ten, ktory porusza sznurkami, kryje sie gdzies tam, na zewnatrz. Gdzies tam. Kto? Czego on chce? Miekkie cialo nocy przeciela blyskawica. 57 Deszcz przestal padac. Ranek byl bezchmurny i zimny.Juz od dluzszego czasu Joanna nie czula sie tak ozywiona i swobodna. Ale widziala, ze Alex jest zmeczony i niespokojny. Oczy mial zaczerwienione, podkrazone i okolone ciemnymi krazkami obwislej skory. Schowal automatyczna siodemke do pustej obudowy suszarki, a suszarke wlozyl do najwiekszej walizki Joanny. Wymeldowali sie z Dzwonu i Smoka o dziewiatej. Recepcjonista zyczyl im szybkiej, bezpiecznej podrozy. Udali sie do apteki i kupili puszke talku, ktora miala zastapic te oprozniona przez Alexa w Londynie. Kiedy znalezli sie w samochodzie, Alex umiescil w talku zapasowa amunicje. Joanna schowala puszke do swojej walizki. Ruszyli z przedmiesc Brighton w kierunku Southampton. Nikt za nimi nie jechal. Kiedy dotarli do lotniska w Southampton, zostawili samochod na parkingu. Linie lotnicze Aurigny mialy kilka wolnych biletow na sobotni, poranny lot do Cherbourga. Alex i Joanna zajeli miejsca za skrzydlem po prawej stronie; Joanna usiadla przy oknie. Lot przebiegl bez zadnych zaklocen; nie bylo nawet lagodnej turbulencji. Francuscy celnicy dokladnie przejrzeli ich bagaz. Nie otworzyli jednak puszki z talkiem, takze suszarka pozostala nie zauwazona. Alex i Joanna wsiedli do superekspresu jadacego z Cherbourga do Paryza. Nastroj Alexa nieco sie poprawil. Paryz byl jednym z jego ulubionych miast. Zazwyczaj zatrzymywal sie u George'a V. Byl na tyle czestym i znanym gosciem, ze mogliby dostac pokoj nawet bez rezerwacji. Ostroznosc nakazala im jednak wybrac mniej rzucajace sie w oczy miejsce. Alex zadzwonil do hotelu w St. Moritz. Plynna francuszczyzna przedstawil sie jako Maurice Demuth i zapytal o mozliwosc wynajecia pokoju na tydzien, poczynajac od niedzieli - za dwa dni. Na szczescie ktos odwolal wczesniejsza rezerwacje, a na liscie chetnych na tygodniowy pobyt nie bylo oczekujacych. Kiedy odlozyl sluchawke, Joanna spytala: -Dlaczego Maurice Demuth? -Jesli ktos zwiazany z Rotenhausenem pojedzie przypadkiem do St. Moritz i sprawdzi rezerwacje na pozniejszy termin, to nie bedzie mogl nas znalezc. -Chodzi mi o to, dlaczego Maurice Demuth, a nie jakies inne nazwisko. -Nie mam zielonego pojecia. - Zamrugal. -Myslalam, ze moze znales kogos o tym nazwisku. -Nie. Wymyslilem je na poczekaniu. -Klamales tak gladko. Lepiej zaczne traktowac wszystko co mowisz, z odrobina niedowierzania - powiedziala kokieteryjnie. - Na przyklad mowiles, ze jestem ladna. -A nie jestes. -Nie jestem? -Nie jestes ladna. Jestes piekna, wspaniala, zapierajaca dech w piersiach. -Mowisz tak przekonujaco. -Mozesz sie latwo przekonac... -Jak? Poszli do lozka. Zjedli kolacje na pietrze u Laperouse'a. Niski sufit, malowidla na scianach naznaczonych pajeczyna spekan, eleganckie wyposazenie wnetrza i uprzejmi kelnerzy, wszystko to stworzylo niepowtarzalna romantyczna atmosfere. Ze swojego stolika mieli widok na Sekwane, upstrzona gdzieniegdzie swiatelkami malych lodzi i odbitym w wodzie blaskiem nabrzeznych zabudowan. Skubiac oie rotie aux prtmeaux i sluchajac opowiesci Alexa o Paryzu, wiedziala, ze nigdy nie pozwoli, by cos lub ktos ich rozlaczyl. Wolalaby umrzec. 58 Grubas mial w St. Moritz szarego mercedesa do swojej dyspozycji. Prowadzil sam, a mimo to udawalo mu sie od czasu do czasu rozpakowac torebke i wsunac w usta rumowego cukierka.Niebo wygladalo jak brzemienne, napeczniale od burzowych chmur, ktore lada chwila mialy sypnac drobnym, suchym sniegiem. Szczyty gor chowaly sie we wlochatej, szarej mgle. Przez cale popoludnie Peterson bawil sie w turyste. Jezdzil od jednego punktu obserwacyjnego do drugiego, oczarowany pieknem widokow. St. Moritz dzielilo sie na trzy czesci: St. Moritz-Dorf - na gorskim tarasie wznoszacym sie na wysokosci ponad dwustu stop nad powierzchnia jeziora; St. Moritz-Bad - czarujace miejsce polozone przy krancu jeziora; i wreszcie Champfer-Suvretta. Do konca dziewietnastego wieku palme pierwszenstwa dzierzylo St. Moritz-Bad, ale potem utracilo ja na rzecz St. Moritz-Dorf, ktore stalo sie najbardziej cenionym terenem sportow wodnych na swiecie. Ostatnimi czasy St. Moritz-Bad podejmowalo wysilki, by odzyskac dawna pozycje, ale ambitny program naprawczy gospodarzy kurortu doprowadzil do najbardziej niefortunnego boomu budowlanego. Grubas byl umowiony na spotkanie w St. Moritz-Bad, godzine po zmroku. Zostawil mercedesa pod jednym z nowszych i brzydszych hoteli, kluczyki zostawil u portiera. Kiedy znalazl sie w srodku, przemierzyl hol i ruszyl do koktailbaru, ktorego okna wychodzily na jezioro. Bylo tu tloczno i gwarno. Recepcjonista z dziennej zmiany, Rudolph Uberman, zakonczyl prace pietnascie minut wczesniej i czekal przy naroznym stoliku. Byl chudym czlowiekiem o dlugich, szczuplych ruchliwych dloniach. Peterson zrzucil z ramion plaszcz, przewiesil go przez oparcie krzesla i usiadl twarza do recepcjonisty. Uberman prawie skonczyl swoja brandy i chcial zamowic nastepna. Grubas poprosil o to samo. Po odejsciu kelnera Peterson spytal: -Jakies wiadomosci? Recepcjonista nie kryl zdenerwowania. Pociagnal brandy, przelknal z wysilkiem i powiedzial: -Monsieur Maurice Demuth dzwonil cztery godziny temu. -Swietnie. -Przyjedzie w niedziele, z zona. Peterson wyjal z kieszeni plaszcza koperte. Wreczyl ja Ubermanowi. -To panska druga rata. Jesli w niedziele wszystko pojdzie dobrze, dostanie pan trzecia koperte. Recepcjonista zerknal w lewo, potem w prawo i szybko schowal koperte, jakby podejrzewal, ze kazdy, kto na nia spojrzy, od razu bedzie wiedzial, co w niej jest. W rzeczywistosci nikt nie zwracal na nich uwagi. -Chcialbym miec zapewnienie - odezwal sie Uberman. Peterson zrobil grozna mine. -Zapewnienie? -Chcialbym otrzymac gwarancje, ze nikt... -Tak? -Ze nikt nie zostanie zabity. -Ach, oczywiscie. Ma pan moje slowo. Uberman przygladal mu sie uwaznie. -Gdyby ktos zostal zabity w tym hotelu, to nie pozostaloby mi nic innego, jak pojsc na policje i powiedziec o wszystkim. Peterson mowil cicho, ale dobitnie. -To byloby niemadre. Jest pan w to zamieszany. Wladze nie obeszlyby sie z panem delikatnie. Ani ja. Uberman odstawil gwaltownie brandy. -Moze powinienem zwrocic pieniadze. -Nie przyjme ich - powiedzial Peterson. - I bardzo bym sie rozgniewal, gdyby probowal sie pan wycofac. Umowa to umowa, moj drogi panie. -To chyba ponad moje sily. -Niechze sie pan rozluzni. Ma pan tendencje do przesady. Wszystko sie powiedzie. Nikt sie o niczym nie dowie. -Co pan chce z nim zrobic? -Po co to panu? Lepiej nie wiedziec. Niech pan pomysli o tej kopercie. I o nastepnej. A najlepiej niech pan po prostu zapomni... i o mnie... i o nich. To najbezpieczniejsze. A teraz, niech mi pan powie, czy ta restauracja jest dobra? Uberman gapil sie na niego przez dluzsza chwile i w koncu westchnal. -Jedzenie jest okropne. -Tak podejrzewalem. -Niech pan sprobuje w Chesa Veglia. -Tak zrobie. -Albo moze w Corviglia, na koncowym przystanku kolejki gorskiej. Peterson polozyl na stole kilka banknotow, wbil sie z trudnoscia w swoj plaszcz i wstal. Powiedzial: -Juz pana nie pamietam. -Nigdy pana nie znalem. -Czy ktos cos tutaj mowil? Smiejac sie z wlasnego dowcipu Ansen Peterson wyszedl z hotelu. 59 W niedziele polecieli z Paryza do Zurychu. Hotel Baur Au Lac byl bardzo elegancki - polozony na terenie parku z jeziorem, przy koncu Bahnhofstrasse.Juz w pokoju Alex rozmontowal suszarke i wsunal pistolet za pasek od spodni. Z puszki z talkiem wyjal zapasowe magazynki amunicji. -Wolalabym, zebys nie musial tego nosic - powiedziala Joanna. -Ja tez. Ale za bardzo zblizamy sie do Rotenhausena. Znow sie kochali. Dwukrotnie. Nie byl w stanie sie nia nasycic. Nie tyle pragnal seksu, ile emocjonalnej intymnosci. Tej nocy znow przysnil mu sie ten sen. Obudzil sie krotko po trzeciej nad ranem, z krzykiem uwiezlym w gardle. Wydal kilka chrapliwych dzwiekow, zdusil krzyk, zeby nie obudzic Joanny. Usiadl na krzesle obok lozka, z pistoletem na kolanach, az do chwili, gdy o szostej zadzwonil zamowiony na budzenie telefon. Juz po raz ktorys byl wdzieczny naturze za swoj szczegolny metabolizm, ktory pozwalal mu dobrze funkcjonowac, pomimo krotkiego snu. We wczesny poniedzialkowy poranek wsiedli do pociagu na Haubtbahnhof w Zurychu i ruszyli na wschod. Kiedy wyjechali ze stacji, Joanna powiedziala: -Nie ulega watpliwosci - teraz nie zdolaja nas wytropic. -Moze wcale nie musza nas tropic. -Co? -Moze o wiele wczesniej znali nasza trase, na dlugo przed nami - powiedzial Alex. -Co masz na mysli? -Nie jestem pewien. Ale czasem czuje, ze... ze jestem... zaprogramowany. Jak robot. -Nie rozumiem. -Ja tez. Zapomnij o tym. Podziwiajmy widoki. W Chur przesiedli sie na inny pociag. Jechali teraz zyzna dolina Renu, w dol rzeki. Latem bylo tu zielono i zloto od winnic, pol pszenicy i sadow, ale teraz ziemia drzemala pod calunem sniegu. Wjezdzajac w wysokie Alpy Retyckie, dotarli do rzeki Landquart - przejechali przez wodospad i podazyli w gore jej strumienia. Gdy pokonali dlugie, wijace sie, ale lagodne wzniesienia i mineli kilka malych kurortow, dotarli do Klosters, miasteczka niemal tak slynnego jak St. Moritz. Wysiedli w Klosters. Zostawili bagaze na stacji i przebrali sie w stroje narciarskie. Po lunchu wsiedli do pociagu do Davos. Byl tlok - narciarze jadacy do St. Moritz zachowywali sie halasliwie, pili wino z butelek schowanych w papierowych torbach. Zaczal padac rzadki snieg. Wial lekki wietrzyk. Retycka Linia Kolejowa przecinala rzeke Landquart. Biegla po przerazajaco wysokim moscie, wspinala sie przez wspaniale sosnowe lasy i mijala centrum narciarskie o nazwie Wolfgang, potem opadala w strone Davorseese i miasta Davos. Snieg byl coraz gestszy. Wiatr sie nasilil. Alex widzial z okna pociagu, ze burza sniezna zakryla wyzsze partie szczytu Weissfluh. Gdzies tam, wysoko, we mgle, za ciezka zaslona padajacego sniegu, zjezdzali narciarze, wzdluz trasy Parsenna z Weissfluhjoch, na poziomie dziewieciu tysiecy stop w kierunku miasta, lezacego na poziomie pieciu tysiecy stop. Pomimo widoku miasta za oknem pociagu, poczucie absolutnej izolacji wydawalo sie nieodparte. Byla to jedna z tych niepowtarzalnych cech gor, ktora przyciagala do tego miejsca ludzi od ponad wieku. Sir Arthur Conan Doyle czesto tu przyjezdzal, by uciec z Londynu i byc moze rozmyslac o Holmesie. W 1881 roku Robert Louis Stevenson poszukiwal tu samotnosci i zdrowego powietrza Davos, ktore pozwolilyby mu dokonczyc jego arcydzielo, Wyspe skarbow. -Szczyt swiata - powiedzial Alex. -Mam takie dziwne uczucie, ze reszta Ziemi zostala zniszczona - dodala Joanna. - Wszystko pochlonela... wojna nuklearna... albo jakis inny kataklizm. Mam wrazenie, ze zostalo tylko to miejsce. Jest takie... odosobnione... takie odlegle. I gdybysmy mieli zniknac w jego bezmiarze, nikt by nas nigdy nie znalazl. Z Davos pociag pojechal do Susch i Scoul. Francuzi spiewali. Wczesnym zmrokiem pociag wjechal w doline Engandine, minal jezioro i dotarl do St. Moritz. Byli w samym srodku burzy snieznej. Od strony gor wial wiatr, osiagajac predkosc trzydziestu kilometrow na godzine, w porywach dochodzac nawet do piecdziesieciu. Gesty snieg powaznie zmniejszyl widocznosc. Meldujac sie w hotelu Joanna i Alex podali swoje prawdziwe nazwiska, proszac jednoczesnie o zanotowanie w ksiazce meldunkowej pseudonimu Maurice Demuth. W miescie, gdzie przyzwyczajono sie goscic gwiazdy filmowe wrazliwe na punkcie prywatnosci, ksiazat, hrabiow i bogatych przemyslowcow z kazdego zakatka swiata, taka prosba nie byla niczym niezwyklym, i w pelni ja honorowano. Dostali maly, lecz wygodny apartament na piatym pietrze. Kiedy sluzba wyszla, Alex sprawdzil dwa zamki w drzwiach i zamknal. Wrocil do sypialni, zeby pomoc Joannie rozpakowac walizki. -Jestem wyczerpana - powiedziala. -Ja tez - przyznal, wyjmujac zza paska automatyczna dziewiatke. Polozyl ja na nocnym stoliku. -Jestem zbyt zmeczona, zeby utrzymac sie na nogach - powiedziala. - Ale bede sie bala zasnac. -Dzisiejszej nocy nic nam nie grozi. -Wciaz masz to uczucie? -Jakie uczucie? -Ze jestesmy zaprogramowani, manipulowani, zeby... -Nie - sklamal. - Minelo. To bylo glupie z mojej strony. Zapomnij, ze ci o tym mowilem. Bylem po prostu przygnebiony i zdenerwowany. -Co bedziemy robic jutro? -Przeprowadzimy rekonesans. -Dowiemy sie, gdzie mieszka Rotenhausen? -Tak. -A potem? Alex uslyszal jakis halas za plecami. Odwrocil sie. W otwartych drzwiach, miedzy sypialnia i salonem, stal wysoki, krzepki mezczyzna. Tak szybko! Joanna spostrzegla intruza i krzyknela. Mezczyzna trzymal nietypowo wygladajacy rewolwer i mial na twarzy maske gazowa. Alex rzucil sie w strone stolika nocnego, na ktorym lezal pistolet. Mezczyzna w masce wystrzelil z broni gazowej. Miekkie, woskowate pociski trafily Alexa i rozpadly sie w chwili uderzenia, wydzielajac chmury slodkich oparow. Alex uniosl automatyczna dziewiatke, ale zanim zdolal jej uzyc, swiat nagle zawirowal i odplynal w niebyt. 60 W salonie apartamentu, Ignacio Carrera i Antonio Paz ladowali na dwa duze hotelowe wozki na bielizne bagaze, ktore znalezli w sypialni Joanny i Alexa. Na wierzchu, na walizkach, ulozyli ich ciala.Byla jeszcze piekniejsza niz na zdjeciach - gdyby mogl miec pewnosc, ze bedzie nieprzytomna przez ponad pol godziny, Carrera rozebralby ja i zgwalcil, juz tutaj i teraz. Spiac tak bezradnie, bylaby ciepla i cudownie ulegla. Ale nie bylo czasu. Carrera przyniosl ze soba dwie skorzane walizy firmy Hertnes. Nalezaly do grubasa. Postawil je w sypialni. Nazajutrz recepcjonista mial dokonac zmian w ksiazce meldunkowej. Okazaloby sie, ze w niedziele w hotelu zameldowal sie Anson Peterson. Hunter i Joanna mieli po prostu zniknac. Paz przykryl nieprzytomnych recznikami i zmietoszonymi poszewkami na posciel. Popchneli wozki do windy sluzbowej i zjechali na parter. Nikogo nie spotkali. 61 Kiedy Alex odzyskal przytomnosc, poczul bol glowy. Jezyk mial spuchniety. W ustach czul gorycz. Poczatkowo widzial wszystko rozmazane, ale stopniowo jego wzrok wyostrzyl sie.Jedno bylo pewne. Przynajmniej zyl. I nie rozumial dlaczego. Powinni go zabic. Tylko Joanna byla dla nich cenna. Lezal na lewym boku, na czarno-bialych plytkach podlogi. Kuchnia. Nad piecykiem gazowym palila sie mala lampka. Opieral sie plecami o rzad szafek, a rece mial zwiazane z tylu. Dobrym, mocnym sznurem. Tak samo stopy. Joanny tam nie bylo. Wymowil cicho jej imie, ale nie uslyszal odpowiedzi. Pogardzal soba za to, ze pozwolil im zabrac ja tak latwo. Na swoja obrone mial tylko to, ze atak byl blyskawiczny. Byl sam. Nikt go nie pilnowal. Byc moze wciaz mial szanse. Nasluchiwal. Nic. Cisza. Choc wiedzial doskonale, ze lina jest mocna i dobrze zawiazana, liczyl na lut szczescia, mimo wszystko nie tracil nadziei. Probowal szarpnieciami rozluznic wiezy na nadgarstkach. Niewiarygodne, niemozliwe, ale lina pekla przy trzeciej probie. Zdumiony, bojac sie niemal ruszyc, lezal nieruchomo, nasluchujac i zastanawiajac sie. Cisza. Strach wyostrzyl mu zmysly - rozroznial zapachy artykulow zamknietych w szafkach: czosnek, plyn do mycia naczyn, plesniejacy ser. W koncu wysunal rece zza plecow. Lina zwisala luzno z nadgarstkow. Sciagnal ja. Tak dlugo przekrecal sie na lsniacej podlodze, az usiadl oparty plecami o szafki. Rozwiazal sznur krepujacy stopy. Wstal. Wciaz czul pulsowanie w skroniach. Zamazany obraz pomieszczenia wirowal mu przed oczami. Podniosl kawalek sznura, ktory oplatal mu nadgarstki i zaniosl do piecyka. Przyjrzal mu sie w swietle malej fluorescencyjnej lampki. Od razu zrozumial, dlaczego udalo mu sie rozerwac go tak niewielkim wysilkiem. Gdy byl nieprzytomny, ktos przecial prawie caly sznur, pozostawiajac nietkniety tylko kawalek. Manipulowany. Zaprogramowany. Ale przez kogo? I czy zwycieza, on i Joanna, czy przegraja w tej morderczej grze? 62 Joanna obudzila sie w pokoju o bialych scianach. Czula smrod srodkow dezynfekujacych. Lezala na szpitalnym lozku z podparta glowa. Znajoma sceneria. Monitory, elektrody...Przez chwile wydawalo jej sie, ze sni, ale szybko uswiadomila sobie w pelni cala groze swej sytuacji. Serce zaczelo jej walic i oblala sie zimnym potem. Jej dlonie i kostki u nog byly unieruchomione przy pomocy skorzanych rzemieni. Probowala sie uwolnic, ale na prozno. -Ach - odezwal sie ktos z tylu - pacjentka wreszcie sie obudzila. Poczatkowo sadzila, ze wezglowie lozka dotyka sciany i ze jest sama w pokoju; lecz ani lozko nie dotykalo sciany, ani ona nie byla sama. Wykrecila szyje, probujac zobaczyc, kto za nia stoi, ale rzemienie i podniesiony materac w gornej czesci lozka nie pozwolil na to. Po denerwujacej chwili oczekiwania w polu widzenia Joanny pojawila sie jakas kobieta w bialym fartuchu. Kasztanowe wlosy. Brazowe oczy. Ostre rysy. Twarz pozbawiona usmiechu. Zimna. Byla to ta lekarka, asystentka Franza Rotenhausena. Pamietala te twarz z jednej z sesji w gabinecie Omi Inamury. -Gdzie jest Alex? Kobieta milczala. Bez slowa obwiazala ramie Joanny opaska zaciskowa. Joanna probowala walczyc, byla jednak bezradna. -Gdzie Alex? - powtorzyla. Lekarka mierzyla cisnienie. -Znakomicie. -Rozwiaz te rzemienie. -Lepiej daj sobie spokoj, moja droga. Juz po wszystkim. Lekarka scisnela reke Joanny gumowa rurka. Ukazala sie zyla. Przetarla skore watka z alkoholem. -Pokonam cie - powiedziala Joanna. -Jesli tego tak bardzo pragniesz... Kobieta mowila z silnym akcentem, co Joanna pamietala jeszcze z terapii. Nie niemieckim i nie skandynawskim. Moze slowianskim? Rosyjskim? Senator wspominal cos o Rosjanach. Serce Joanny walilo mlotem... Strzykawka. Kobieta powoli, ostroznie wprowadzala jakis plyn do strzykawki. Lekarka wbila igle w kapsel butelki, ktora zawierala nie wiecej niz dwiescie centymetrow szesciennych jakiegos bezbarwnego leku. Wciagnela plyn do strzykawki. Kiedy ujela jej ramie, Joannie udalo sie wykrecic i szarpnac. A wtedy kobieta nagle, niespodziewanie, uderzyla ja w twarz, na odlew, bardzo mocno. Joanna potrzebowala calej chwili, by otrzasnac sie z szoku i bolu, a wtedy lekarka wbila igle. Po policzkach Joanny splywaly lzy. -Dziwka. -Za minute poczujesz sie lepiej. -Ty obrzydliwa dziwko! -Powiem ci jak sie nazywani, zebys zapamietala to na zawsze. Jestem Urszula Zajcewa. -Zapamietani to - powiedziala gorzko Joanna. - Zapamietam na zawsze. I zniszcze cie. Urszula Zajcewa usmiechnela sie lekko. -Nie, moja droga. Mylisz sie. Nie zapamietasz tego ani w ogole niczego. 63 Alex polozyl reke na drzwiach wahadlowych i pchnal je ostroznie. Za kuchnia znajdowal sie slabo oswietlony korytarz. Pusto. Z korytarza prowadzilo do innych pomieszczen piecioro drzwi, a na koncu byly schody. Troje z tych drzwi bylo zamknietych. Dwoje - otwartych, a za ich progami majaczyly ciemne pokoje.Alex podszedl do zamknietych drzwi po drugiej stronie korytarza, obrocil powoli galke i pchnal je. Wszedl do sypialni. Nowoczesne meble nie pasowaly do starego domu. Lampa rzucala cieply krag swiatla na dywan. Obok lozka znalazl z pol tuzina ksiazek. Piec z nich dotyczylo nowych odkryc w naukach behawioralnych. Szosta okazala sie bogato ilustrowanym, prywatnie wydanym zbiorem pornograficznym. W jednej z szuflad biurka lezaly dwie pary cienkich, skorzanych rekawiczek. Wlasciwie nie byly to dwie pary, ale cztery rozne rekawiczki - wszystkie na te sama dlon. Ten dom nalezal do Franza Rotenhausena. Kiedy znalazl sie z powrotem na korytarzu, otworzyl kolejne drzwi. Odszukal kontakt, zapalil swiatlo i zgasil po sekundzie. Byla to jadalnia. Nastepne drzwi prowadzily do salonu z niskimi, nowoczesnymi meblami i dwoma oryginalnymi obrazami Picassa. Skrzydlowe okna wychodzily na wspanialy widok St. Moritz noca. Dom lezal na niewielkim wzniesieniu nad miastem, na skraju lasu. Byla jeszcze ogromna goscinna sypialnia z osobna lazienka i biblioteka. Dom byl nienaturalnie cichy - grube sciany i szczelne okna tlumily wszystkie odglosy z zewnatrz. Alex byl pod wrazeniem rozmiarow budynku. Jesli Rotenhausen mieszkal tutaj, na wyzszym pietrze, to co zajmowalo dwa nizsze poziomy? Alex wszedl do biblioteki. Na antycznym biurku palila sie lampa od Tiffany'ego. Ujrzawszy polki pelne ksiazek, doswiadczyl deja vu. Przystanal, przerazony, jak nigdy dotad. Trzasl sie. Nigdy przeciez nie byl w tym domu, ale widzial juz te biblioteke: regaly, ksiazki, globus, lupa ze srebrna raczka, podstawka na dwie butelki brandy... Zaczal otwierac szuflady biurka. W drugiej zobaczyl swoja automatyczna dziewiatke i zapasowe magazynki amunicji. Wiedzial, ze tam znajdzie bron. 64 Urszula Zajcewa opuscila pokoj. Joanna zostala sama.Zimowa burza uderzala w okna. Joanna probowala wyswobodzic sie z wiezow. Na prozno. Wreszcie opadla na lozko, lapiac ustami powietrze. Co teraz? Doszla do wniosku, ze nie pozostaje jej nic innego jak czekac. Minela minuta. Dwie. Trzy. Piec. Czekala, az zacznie dzialac lek. Urszula Zajcewa sugerowala, ze to jakis srodek uspokajajacy. Powinna sie bardziej rozluznic. Powinna poczuc spokoj i sennosc. Ale z kazda minuta, myslala coraz szybciej i coraz jasniej, i precyzyjniej. Sadzila, ze to dzialanie adrenaliny, ktore za chwile ustapi. Ale nie ustepowalo. Byla znow gotowa walczyc z rzemieniami. Otworzyly sie drzwi. Do pokoju wszedl Rotenhausen i usmiechnal sie. Zamknal za soba drzwi i przekrecil klucz w zamku. 65 Alex siedzial przez kilka minut przy biurku i uwaznie, dokladnie badal bron. Myslal o Joannie. Bal sie o nia.Pistolet wydawal sie nietkniety, ale zastanawial sie, czy nie wymieniono ostrej amunicji na slepa. Czul sie tak, jakby w cos go wciagano. W cos smiertelnego. W koncu doszedl do wniosku, ze nie moze siedziec tu przez cala noc. Musi znalezc Joanne i wydostac sie stad. Wstal, wycelowal pistolet z tlumikiem w rzad ksiazek po drugiej stronie pokoju i nacisnal spust. Pfffffitt! Grzbiet ksiazki pekl z dzwiekiem glosniejszym niz sam wystrzal. Amunicja nie byla slepa. Wyszedl z biblioteki i zblizyl sie do szczytu schodow. 66 Dlon.Teraz juz go znala: Franz Rotenhausen. Wygladal tak samo jak w koszmarze sennym. Byl wysoki i chudy. Ubranie wisialo na nim. Mial rzadsze wlosy niz przed dziesiecioma laty, ale nie byly przyproszone szaroscia. Oczy brazowe, blade, prawie zolte; blyszczalo w nich doskonale kontrolowane szalenstwo, tak jak arktyczne slonce migocze w przedziwnie rzezbionych zwalach lodu. Mechaniczna dlon byla rownie przerazajaca, jak w snach - a nawet bardziej. Widok tego czlowieka sprawial, ze slabla ze strachu. Czula, jak wzbiera w niej krzyk, choc wiedziala, ze nie przyniesie jej ulgi w bolu, ktory musi nadejsc. Zblizajac sie do lozka spytal: -Czy jestes spiaca, moja mala dziewczynko? Byla calkiem przytomna. I to bylo dziwne. Zajcewa powiedziala, ze lekarstwo odprezy ja. Rotenhausen spodziewal sie, ze bedzie senna. Zastanawiala sie, czy lekarka nie popelnila bledu. Byc moze wstrzyknela jej cos innego. -Jestes spiaca, mala damo? Jestes? Joanna uswiadomila sobie nagle, ze los, czy tez ktos dzialajacy w jego imieniu, dal jej ostatnia szanse. Bardzo nikla. Ale byc moze zdola sie uratowac. Jesli przekona go, ze jest gleboko nieprzytomna, to moze rozluzni jej rzemienie. A wtedy, przy pierwszej nadarzajacej sie okazji - ucieknie. -Pozwol mi odejsc - wymamrotala. Zauwazyla, ze Rotenhausen zaczyna cos podejrzewac. -Musze sie obudzic - powiedziala niewyraznie. -Sadzisz, ze jestes uspiona? Byl rozbawiony. -I sadzisz, ze pozbycie sie mnie bedzie rownie latwe, jak obudzenie sie? Nie tym razem. Zamknela oczy. -Nienawidze cie, nienawidze - powtarzala sennie. -To dobrze. Lubie sluchac o nienawisci. 67 Dom byl solidnie zbudowany. Nie zaskrzypial ani jeden stopien schodow.Alex przystanal na podescie pierwszego pietra. Hol wejsciowy byl skapany w bladym, zoltym swietle. Nie dostrzegl nikogo. Mieszanina zapachow srodkow aseptycznych i dezynfekujacych - przypomniala mu o koszmarze nawiedzajacym Joanne. Wszystko wskazywalo na to, ze wlasnie w tej czesci domu Rotenhausen prowadzi swoje badania. Alex mial wlasnie sprawdzic, co sie znajduje za pierwszymi z szesciu drzwi, gdy uslyszal jakies glosy. Zauwazyl, ze jedne drzwi sa uchylone, a za nimi, w pokoju, glosno rozmawiaja jacys ludzie - a moze sie kloca. Zaczal nasluchiwac. Rozmawiali o nim i o Joannie. Zaryzykowal zerkniecie przez szpare miedzy drzwiami a framuga. Byl to pokoj konferencyjny. Przy okraglym stole siedzialo trzech ludzi, a czwarty stal przy oknie, odwrocony plecami do pozostalych. Czlowiek siedzacy najblizej drzwi byl wyjatkowo otyly. Wlasnie rozpakowywal paczke cukierkow. Anson Peterson. To imie przyszlo mu do glowy nieoczekiwanie. Nigdy przedtem nie spotkal tego grubasa, a jednak wiedzial, jak sie nazywa. Nastepny mezczyzna byl nienaturalnie wielki, ale nie gruby. Nawet siedzac wygladal na wysokiego. Mial kark byka i masywne ramiona. Pod niskim czolem widac bylo szeroka i plaska twarz. Antonio Paz. Alex mial wrazenie, ze to drugie imie ktos w niego wtloczyl, prosto do glowy, i wyszeptal je za niego. Poczul sie tak, jakby urodzil sie i zyl tylko po to, by zjawic sie w tym miejscu. Wlasnie teraz. Trzeci mezczyzna przy stole mial sztywne, czarne wlosy, wystajacy nos, gleboko osadzone ciemne oczy i sniada cere. Byl nizszy od Paza, ale jeszcze potezniej zbudowany niz tamten. Ignacio Carrera. Czwarty mezczyzna odwrocil sie od okna i spojrzal na pozostalych. Alex niemal wykrzyknal ze zdumienia. Czwartym mezczyzna byl senator Thomas Chelgrin. 68 Rotenhausen wyciagnal dlon w jej kierunku. Chwycil przescieradlo i pociagnal w dol.Miala na sobie cienki fartuch szpitalny wiazany z tylu. Drzala. Udajac oszolomienie mamrotala cos do siebie. -Ladna - powiedzial. Zmobilizowala cala swoja odwage, by sie usmiechnac. Stalowe palce zacisnely sie na materiale pod jej szyja i zdarly z niej fartuch. Stracila niemal oddech. Przygladal jej sie. Stalowa dlon dotknela jej piersi. 69 Grubas wsunal w usta rumowego cukierka i rozkoszowal sie nim przez chwile. Potem spojrzal na Carrere i powiedzial:-A wiec to postanowione. Zabijesz dzis w nocy Huntera, rozbierzesz go i wrzucisz do jeziora. -Obetne mu palce, tak ze policja nie bedzie mogla pobrac odciskow, poza tym strzaskani mu zeby, zeby nie mogli przeprowadzic identyfikacji dentystycznej. -Czy to nie przesada? Zanim lod na jeziorze sie roztopi i znajda go - nastepnego lata, a moze i pozniej - ryby nie pozostawia niczego oprocz kosci. -Ryby zawsze nam pomagaly - zgodzil sie Carrera. - A jesli nie beda mialy szansy wykonac swojej roboty? A jesli cialo Huntera zostanie znalezione jutro albo pojutrze? Na wszelkie wypadek odetne mu palce, wybije zeby, moze nawet zmasakruje twarz. I bedziesz czerpal z tego prawdziwa rozkosz - pomyslal kwasno Peterson. Chelgrin milczal w ciagu ostatnich trzydziestu minut. Teraz podszedl do stolu i odwrocil sie twarza do Petersona. -Obiecales, ze bede mogl zobaczyc moja corke, jak tylko tu bedzie. -Tak, drogi Tomie. Ale wpierw musi ja zbadac Rotenhausen. -Po co? -Nie wiem. Ale twierdzil, ze to konieczne, a on jest tu szefem. -Nie wtedy, gdy ty jestes w poblizu - powiedzial Chelgrin. -Alez skad. To jego dom i jego klinika - upieral sie Peterson. -Kiedy ty tu jestes, nie ma znaczenia, do kogo nalezy to miejsce - powiedzial Chelgrin. - Jestes typem szefa. Jestes szefem - wszedzie i zawsze. Masz to w genach. Bedziesz rzadzil pieklem juz w godzine po przekroczeniu jego bram. -To bardzo mile z twojej strony, ze tak twierdzisz, drogi Tomie. -Chce zobaczyc Lise. Carrera przerwal te rozmowe. -No i mamy nastepny problem. Dziewczyna. Co z nia zrobimy jesli... -To zostalo juz ustalone - rzucil ostro senator. - Pamiec Joanny Rand zostanie wymazana. Dostanie inna tozsamosc. Rozpocznie nowe zycie w Niemczech Zachodnich. -Tak bedzie, jesli wszystko pojdzie wedlug planu - zgodzil sie Carrera. - A jesli zabieg sie nie uda? Jesli jej umysl nie wytrzyma? Jesli dojdzie do uszkodzenia mozgu? Zamieni sie w rosline i musimy byc na to przygotowani. -Tak sie nie stanie! - krzyknal Chelgrin bliski ataku apopleksji. Odwrocil sie od Carrery. Przeszedl pare krokow i zatrzymal sie gwaltownie. -Ktos tam jest. Ktos stoi za drzwiami i wszystko slyszy. 70 Gdy Alex sie zorientowal, ze go dostrzezono, pchnal drzwi i wszedl do pokoju.-Witaj - powiedzial spokojnie grubas. Alex wpatrywal sie w Chelgrina. -Nie zyjesz. Senator nie odpowiedzial. Alex nagle poczul wscieklosc. Mial juz dosc klamstwa i manipulacji. -Dlaczego nie jestes martwy? Nerwowo przygladzajac srebrne wlosy reka, senator powiedzial: -Oficjalnie jestem na nartach. To byla mistyfikacja - tlumaczyl drzacym glosem Chelgrin. - Udawalem, ze nie zyje. Wszystko zostalo ukartowane specjalnie dla ciebie. Chcielismy, zebys znalazl te wycinki z gazet o Rotenhausenie i przyjechal tutaj, gdzie moglibysmy sie toba zajac. -A ten nie dokonczony list do Lisy...? -Niezle pociagniecie, co? - stwierdzil Peterson. Alex byl oszolomiony. Jego nastepne pytanie bylo raczej pytaniem do siebie samego niz do ktoregokolwiek z tych mezczyzn. -Ale dlaczego nie obejrzalem cie dokladnie, tam na podlodze w hotelu? Dlaczego nie sprawdzilem pulsu? To wlasnie powinienem byl zrobic. Przeciez to rutyna. Chelgrin odchrzaknal. -Zrobilismy wszystko, by przedstawienie sie udalo. Dziury po kulach w szlafroku, rany zrobione z kitu i kroliczej krwi, bardzo duzo krwi, wlosy zaslaniajace moja twarz, zebys nie dojrzal najmniejszego ruchu miesni... Zalozylem tylko szlafrok i pozostawilem portfel na komodzie, zebys nie musial mnie rewidowac. Alex patrzyl na nich. Myslal o tym, co powiedzial Chelgrin. Wreszcie potrzasnal glowa. -Nie. Nie, to nie takie proste. Nie sprawdzilem, czy zyjesz, nie pozwolilem dotknac cie Joannie, bo tak zostalo postanowione, bo tak zostalem zaprogramowany. Zaprogramowany, zeby nie niszczyc iluzji. Czyz nie mam racji? Chelgrin zamrugal. -Zaprogramowany? -Nie oklamuj mnie! -O czym ty mowisz? -Ty mi odpowiedz. Na twarzy senatora malowalo sie najczystsze zdumienie. Alex zwrocil sie do grubasa. -To prawda? -O co chodzi? -Krece sie w kolko jak jakis cholerny robot, dzialajacy wedlug programu, jak maszyna! Peterson usmiechnal sie. On wiedzial. Alex machnal pistoletem w jego strone. -Ostatniej wiosny, kiedy pojechalem do Rio na wakacje - co tam sie, na Boga, stalo? Zanim grubas zdazyl odpowiedziec, Antonio Paz siegnal pod marynarke. Alex dostrzegl ten gest katem oka. Odwrocil sie blyskawicznie od grubasa. Strzelil dwukrotnie. Pociski rozerwaly twarz Paza. Krew trysnela w gore jak perfumy z rozpylacza. Paz wraz z krzeslem przewrocil sie do tylu z glosnym trzaskiem. Carrera skoczyl na rowne nogi. Jakis glos w glowie Alexa wyszeptal: zabij go. Zanim zdazyl sie nad czymkolwiek zastanowic - posluchal. Nacisnal spust. Trafiony Carrera upadl. Zszokowany i przerazony, senator cofnal sie. Wyciagal przed siebie rece, dlonmi zwroconymi do Alexa, z rozpostartymi palcami, jakby sadzil, ze smierc jest fizycznym obiektem, ktory mozna trzymac na odleglosc ramion. Zabij go. Alex uslyszal ten glos, ale zawahal sie. Wstrzasaly nim dreszcze. Probowal przekonac sie do do innego, mniej brutalnego rozwiazania: Faz i Carrera byli niebezpieczni, ale juz nie zyli, juz ich nie bylo, nie stanowili zadnego zagrozenia; senator tez byl niegrozny - zlamany, blagajacy o zycie - rozdygotany strzep czlowieka - cokolwiek chcial ukryc moglo byc teraz ujawnione. Nie bylo potrzeby go zabijac; absolutnie zadnej potrzeby. Zabij go. Zabij go. Zabij go. Zabij go... Nie mogl sie oprzec. Pociagnal za spust dwukrotnie. Kule uderzyly glucho w piers senatora. Runal do tylu, na okno. Uderzyl glowa w szklo. Jedna z grubych szyb pekla. Upadl na podloge, wydajac ostatnie tchnienie. -Jezu - powiedzial Alex. - Co ja zrobilem? Co ja robie? Patrzyl zdumiony na pistolet. Co ja robie! Grubas wciaz siedzial na swoim krzesle. Wygladal na zachwyconego. -Straszliwy aniol zemsty - powiedzial i usmiechnal sie do Alexa. Carrera wstal. Byl zalany krwia, ale tylko drasniety. Poruszal sie szybko, chwycil krzeslo i rzucil nim. Alex strzelil i chybil. Krzeslo uderzylo go w chwili, gdy probowal sie uchylic. Prawe ramie przeszyl bol. Pistolet wypadl mu z dloni. Bron przeleciala przez caly pokoj. Zachwial sie do tylu. Uderzyl mocno o framuge drzwi. Carrera runal na niego. 71 Dlon. Piescila ja. Sciskala. Poklepywala, glaskala i szczypala. Polyskiwala. Byla zimna. Szumiala. Mruczala. Klekotala, klekotala, klekotala.Zdumiewala ja wlasna odwaga. Nie cofala sie. Znosila bez drgnienia obsceniczna penetracje dokonywana przez Rotenhausena i udawala uspiona. Mruczala i mamrotala z udanym zadowoleniem, gdy ja dotykal, od czasu do czasu sygnalizujac, ze na krotko opiera sie dzialaniu narkotyku, ale gaszac kazdy grymas na twarzy glupim usmiechem i jeszcze glosniejszym mamrotaniem. Doszla w koncu do wniosku, ze Rotenhausen nigdy nie przestanie piescic jej tymi metalowymi palcami i wlasnie postanowila na niego splunac - gdy nagle odpial rzemien, ktory przytrzymywal jej lewa reke. Po chwili nachylil sie nad nia i uwolnil prawe ramie. Lezala nieruchomo. Starala sie wygladac na zadowolona, pograzona w letargu. Podszedl do drugiego konca lozka i uwolnil jej lewa stope, potem prawa. Byla wolna. Powrocil do wezglowia. Wciaz lezala nieruchomo. Rotenhausen zdjal bialy fartuch i powiesil go na wozku ze strzykawkami i cisnieniomierzem. -Pamietam cie - powiedzial. - Pamietam dotyk twego ciala. Zaczal rozpinac koszule. Zza przymknietych powiek Joanna przygladala sie mechanicznej dloni. Gietki, skladajacy sie ze stalowych krazkow kabel, o srednicy pol cala, wychodzil z metalowego nadgarstka i biegl wzdluz ramienia. Ostatni dwucalowy odcinek kabla rozszczepial sie na dwie czesci zakonczone para wtyczek, ktore byly wetkniete w gniazdka w obudowie baterii. Zdjal koszule i rzucil na fartuch. -To bedzie bardzo interesujace, zwazywszy, ze twoj ojciec siedzi tam na dole - powiedzial. Joanna chwycila kabel i wyrwala wtyczke z obudowy baterii. Stalowe palce znieruchomialy. Joanna przekrecila sie na bok. Naga, zeskoczyla z lozka po drugiej stronie i rzucila sie do drzwi. Zlapal ja swoja sprawna reka w chwili, gdy dotknela zamka. Chwycil ja za wlosy i zakrecil nia. Pod jej powiekami rozblysly gwiazdy bolu. Zaczela machac rekami i krzyczec. Rotenhausen zaklal. Odciagnal ja od drzwi, a potem odepchnal od siebie. Zatoczyla sie do tylu i wpadla na lozko. Zachwiala sie, chwycila za jego porecz i zdolala utrzymac sie na nogach. Znow wsunal wtyczki do obudowy baterii. Dlon zamruczala. Stalowe palce poruszyly sie: klik, klik, klik. 72 Carrera zblizal sie coraz bardziej. Sunal ciezko jak ogromna napedzana para lokomotywa. Alex szybko pojal, ze nie ma szans. Byl bez broni i wiedzial, ze sila nie dorownuje kulturyscie.Wybral wiec odwrot. Wyszedl z pokoju i zatrzasnal za soba drzwi. Nie zdolal zamknac ich na zamek. Ruszyl pedem na koniec korytarza. Otworzyl ostatnie drzwi po prawej stronie i wpadl do ciemnego pokoju. Zamknal drzwi i rozpaczliwie, w szalenczym pospiechu zaczal szukac zasuwki. Wymacal guzik w srodku galki i wcisnal go. W sekunde pozniej po drugiej stronie pojawil sie Carrera i probowal dostac sie do srodka. Drzwi nie ustepowaly. Alex bawil sie w ciuciubabke, poki nie wymacal kontaktu. Mial nadzieje znalezc tu cos, co mogloby posluzyc za bron. Nie mial szczescia. W swietle pojedynczej zarowki wiszacej pod sufitem zobaczyl pusty magazyn. Nie chcial uciekac. W tym domu byla Joanna. Ale wiedzial takze, ze martwy na nic jej sie nie przyda. Carrera byl za drzwiami. Alex przeszedl przez magazyn, zblizyl sie do okna i podniosl rolete. Bezlitosny podmuch wiatru sypna) w szybe sniegiem. Carrera znow uderzyl w drzwi. I znow. Cos peklo. Alex drzacymi palcami odbezpieczyl okno i pchnal jego skrzydla na zewnatrz. Do pomieszczenia wtargnal zimny wiatr. Carrera walil w drzwi. Uderzeniom towarzyszyl odglos trzaskajacego drewna. Ten czlowiek to jakis cholerny byk! Alex przesadzil parapet i stanal w glebokim na stope sniegu. Wiatr owiewal zbocza doliny z predkoscia wieksza niz piecdziesiat kilometrow na godzine; chlostal go po twarzy, napelnial oczy lzami i z miejsca pozbawil jego nagie dlonie czucia. Dziekowal Bogu, ze jest ubrany w stroj narciarski z warstwa izolacyjna. Drzwi runely z hukiem. Alex ruszyl w ciemnosc, wyrzucajac w gore chmury sniegu. 73 Zanim grubas dotarl do konca korytarza, Ignacio Carrera wylamal juz drzwi i wychodzil przez okno z magazynu, scigajac Alexa Huntera. Peterson ruszyl za nim, ale zmienil zamiar i zawrocil.-Urszula! Urszula, gdzie jestes? To ja, Anson. Otworzyla drzwi po prawej stronie i spojrzala na niego zaniepokojona. -Co to za halas? Balam sie nawet wyjrzec. Cos poszlo nie tak? -Wszystko. Musimy sie stad wydostac. -Odejsc? -Predzej - ponaglal grubas. - Nie mamy czasu. Przyjrzala mu sie przez uchylone drzwi. -Ale dokad pojdziemy? -W bezpieczne miejsce. -Nie rozumiem. -Predzej, predzej, moja droga. Jesli sie nie pospieszymy, zlapia nas. -Zlapia? Kto? -Policja, oczywiscie! Pospiesz sie! Co wolisz? Wrocic do domu, czy spedzic reszte zycia w szwajcarskim wiezieniu? Bala sie. Wyjechala z Rosji dwadziescia lat temu, i od pietnastu lat byla asystentka Rotenhausena - odkad Moskwa zaczela oplacac jego eksperymenty. Minelo tyle lat. Stary porzadek dawno upadl, ale ten nowy dom nie byl miejscem, do ktorego pragnela wracac. -Urszula - syknal Peterson. - Policja... Otworzyla drzwi. Peterson mial pistolet z tlumikiem w kaburze pod pacha. Wyciagnal bron i strzelil trzy razy. Urszula Zajcewa umarla niemal pieknie. Impet pociskow zakrecil nia, zdawalo sie, ze zawirowala, jakby chciala pokazac swojemu chlopcu nowa sukienke. Nie bylo duzo krwi. Zawisla na scianie, spojrzala na grubasa nie widzac go, z kacika jej ust wyplynela cieniutka struzka krwi. Po raz pierwszy, odkad Peterson ja poznal jej twarz byla lagodna. A potem Urszula Zajcewa osunela sie w smierc. Czterech z szesciu ludzi na liscie grubasa zostalo wyeliminowanych. Marlowe. Antonio Paz. Thomas Chelgrin. Urszula Zajcewa. Na usuniecie czekalo jeszcze tylko dwoje. Peterson pobiegl na tyly domu. Poruszal sie z tym szczegolnym wdziekiem, na ktory zdobywaja sie tylko niektorzy otyli ludzie. Wpadl do magazynu, przecisnal sie przez okno i jeknal, gdy ostre nocne powietrze uderzylo go w twarz. Czekala go ciezka noc. Wiatr zacieral slady stop na swiezym sniegu, ale grubas wyweszyl trop. 74 Przez pare minut z odleglej czesci domu dochodzily krzyki i jakies halasy. Z poczatku miala nadzieje, ze to Alex idzie po nia - albo ktos inny spieszy im obojgu z pomoca. Lecz Rotenhausen zignorowal te odglosy, i po chwili Joanna porzucila wszelka nadzieje na uratowanie.Zapedzil ja do kata. Potem przyparl swoim cialem. Nie bylo ucieczki. Koszmar urzeczywistnil sie. Rotenhausen rozcapierzyl swoje stalowe palce i chwycil ja za gardlo. Prawdziwa dlon polozyl na puszce z bateriami, by uniemozliwic jej wyrwanie wtyczek. Nie mogla oderwac wzroku od jego niezwyklych oczu. Byly blade. Zoltawe. Jak oczy kota. Przekrzywil glowe i przygladal sie jej z okrutnym zainteresowaniem, sciskajac jednoczesnie jej gardlo. Wygladal tak, jakby obserwowal przez druciana sciane klatki zwierze laboratoryjne. Jego twarz byla szalona. Zacharczala, zakrztusila sie. Scisnal ja mocniej. Usmiechal sie. Joanna nie mogla zlapac oddechu i wpadla w panike. Wykrecala sie, wila, kopala na prozno golymi nogami i probowala wyrwac sie spod wladzy tych strasznych palcow. Wciaz miala nadzieje, ze uda jej sie uratowac, ale coraz bardziej opadala z sil. Jej opor zdawal sie podniecac go jeszcze bardziej. Kazdy jej cios sprawial mu rozkosz. Stalowa dlon nieublaganie zaciskala sie wokol jej szyi. Przed jej oczyma zaroily sie czarne plamy. Rosly z kazda sekunda, coraz bardziej przyslaniajac jej pole widzenia. 75 Ze szwajcarskich gor splywala lawina sniegu. Miliardy platkow porwaly go w wir burzy. Jakby unosil sie z pradem wzburzonej rzeki.Przebyl sto jardow nieoslonietego terenu, zanim dotarl do lasu. Choc olbrzymie sosny rosly jedna przy drugiej, snieg przeciskal sie miedzy nimi. Drzewa chronily jednak w jakims stopniu przed upiornym, przenikliwym wiatrem. Alex wkroczyl do lasu sciezka, ktora znalazl przypadkowo, waskim lecz wyraznym szlakiem wydeptanym byc moze przez jelenie. Ciezkie zwaly sniegu przygniatajace sosny odbijaly troche swiatla i mogl rozroznic zarysy ksztaltow na bialej przestrzeni. Przebiegl dwadziescia czy trzydziesci stop pod postrzepionym baldachimem galezi, gdy nagle potknal sie o skaly ukryte pod sniegiem i upadl. Z trudem lapal powietrze. Podniosl sie z wysilkiem. Slizgal sie, rozjezdzal i gramolil w sniegu. Wstajac, chwycil kawalek skaly wielkosci pomaranczy. Byl nieregularny, mial kilka ostrych krawedzi. Nie mogl dorownac broni palnej, ale bylo to lepsze niz nic. Ruszyl pospiesznie w glab lasu. W odleglosci trzydziestu stop od miejsca w ktorym upadl, szlak skrecal ostro w prawo, omijajac szczegolnie gesta kepe siegajacych ramion krzewow. Przystanal i zastanawial sie, czy nie urzadzic tu zasadzki. Miejsce doskonale sie do tego nadawalo. Osloniete i ciemne. Jego oczy zaczely przyzwyczajac sie do mroku; ale, choc wpatrywal sie intensywnie w snieg, z trudnoscia dostrzegal swoje wlasne slady na gladkiej powierzchni bialego puchu. Zwazyl ciezar skaty w reku, oparl sie plecami w sciane krzewow, az zaczely kluc go bolesnie i przycupnal. Stal sie cieniem posrod cieni. Ponad dachem sosnowych i jodlowych galezi zawodzil nieustannie szalejacy wiatr. Dzwiek przypominal wycie stada wilkow. Nie uslyszal zblizajacego sie Carrery. Olbrzym najwidoczniej nie obawial sie sciganej zwierzyny; nie staral sie zachowac ciszy. Przedzieral sie przez las, halasujac i klnac, jak pijak w drodze z jednej knajpy do drugiej. Alex zesztywnial. Dlonie mial zimne, niemal pozbawione czucia. Zacisnal palce sprawdzajac, czy kamien wciaz tkwi w jego dloni. Carrera wylonil sie z mroku, nie dostrzegl Alexa i minal go. Byl pochylony do przodu, wpatrywal sie w niewyrazne odciski stop, ktorych sladem podazal. Alex nieoczekiwanie wyskoczyl z ukrycia. Wyrzucil dlon wysoko w gore i walnal kamieniem z calej sily. Trafil Carrere w skron. Carrera upadl na kolana. Przechylil sie na bok i runal na Alexa. Potoczyli sie po ziemi, spleceni w uscisku. Alex z trudem chwytajac powietrze zdolal stanac na nogach. Carrera lezal na ziemi. Ciemny, skulony, ledwie widoczny ludzki ksztalt na snieznym lozu. Alex poczul smak zwyciestwa. Ciemna, zwierzeca radosc, ktora daje pokonanie drapieznika. Spojrzal w gore traktu, ale dom, ukryty wsrod gor, byl niewidoczny. Wiedzial, ze tamci nie licza na jego powrot. Znali Carrere. I w tym tkwila przewaga Alexa - zaskoczy ich, pokona ich przez zaskoczenie. Ruszyl na ratunek Joannie, ale Carrera wciaz jeszcze zyl... 76 Joanna zamierzyla sie kolanem w krocze Rotenhausena.Wyczul jej zamiar i zamortyzowal sile uderzenia swoim udem. Cios jednak sprawil, ze jeknal z bolu i pochylil sie odruchowo, probujac sie chronic. Jego zimne, klekoczace palce rozluznily chwyt. Joanna wysliznela sie z jego uscisku i rzucila sie w strone drzwi, a on podazyl za nia. Kustykal niczym krab, ale poruszal sie szybko. Poczatkowo chciala dotrzec do drzwi i uciec, wiedziala jednak, ze Rotenhausen zdazy ja dopasc. Zaslonila sie wiec wozkiem na kolkach. Oprocz strzykawek, cisnieniomierza, butelki z glukoza, szpatulek, latarki do oswietlania zrenic i buteleczek z lekami, na tacy z instrumentami lezaly jeszcze chirurgiczne nozyczki. Joanna chwycila je i zamachnela sie nimi na Rotenhausena. Byl wsciekly. -Nie pozwole, bys znow to ze mna zrobil - powiedziala Joanna. - Nie pozwole ci wiecej dobierac sie do mojego umyslu. Albo mnie wypuscisz albo bedziesz musial mnie zabic. Siegnal mechaniczna dlonia ponad wozkiem i chwycil nozyczki. Wyrwal je z jej reki i sciskal tak dlugo swoimi stalowymi palcami, az pekly. -To samo moglbym zrobic z toba - stwierdzil. Odrzucil polamane nozyczki na bok. Bicie jej serca przypominalo eksplozje, oddychala szybko, czula plomien na twarzy; poziom adrenaliny podnosil sie z kazda sekunda. Zdawalo sie, ze splonal regulator w machinie czasu - nagle wszystko zaczelo dziac sie bardzo szybko. Chwycila pojemnik z glukoza, a Rotenhausen machnal swoja metalowa reka, rozbijajac butelke, zanim zdolala nia rzucic, w jej dloni pozostala odlamana szyjka, wtedy on gwaltownie odsunal wozek - rozsypujac wszystko - zagradzajacy mu droge i ruszyl w jej strone, z morderczym blyskiem w bladych oczach, i ona cofnela sie, i zobaczyla, ze jest zbyt pewny siebie, i zrozumiala ze jest jednak szansa, prawdziwa szansa na zwyciestwo, poniewaz uswiadomila sobie, ze ma bron, diabelnie skuteczna bron. Ostry kawalek szkla. Cios w szyje. Tryskajaca krew. O Boze. Blade rozszerzone zrenice. Mechaniczne palce zsunely sie z jej wlosow. Krew. Coraz wiecej krwi. Zacharczal. Posliznal sie na mokrej podlodze. Upadl na kolana. Wyciagnal stalowa dlon przed siebie. Upadl. Drgnal. Staral sie zlapac oddech. Wierzgnal nogami. Rzucil sie jak razony pradem. I znieruchomial. 77 Carrera chwycil Alexa za kostke u nogi. Ten upadl, wyrwal sie jednak i przetoczyl po ziemi.Zanim Alex wstal, Carrera sunal juz na czworakach srodkiem sciezki. Spojrzal na Alexa i potrzasnal glowa, jakby chcial zebrac mysli. Alex wykorzystal sytuacje. Ruszyl szybko do przodu i kopnal Carrere dokladnie w podbrodek. Glowa atlety odskoczyla do tylu. Przewrocil sie na bok i wpadl w krzaki. Alex byl przekonany, ze kopniak zlamal przeciwnikowi kark, ale ten poruszyl sie po chwili. Znow zaczal unosic sie na dloniach i kolanach. Ten sukinsyn jest niezniszczalny! Alex wciaz trzymal w prawej rece kawalek skaly. Uniosl go i wymierzyl cios. Carrera wyrzucil w gore ramie i zablokowal uderzenie. Zdolal chwycic Alexa za nadgarstek. Jego palce przypominaly szpony. Alex krzyknal, gdy wydalo mu sie, ze kosci jego nadgarstka sa miazdzone na proch, i upuscil kamien o ostrych krawedziach. Probowal sie wyrwac - posliznal sie na sniegu i upadl. Carrera wgramolil sie na niego. Warczal jak zwierze. Zamachnal sie potezna piescia. Alex nie zdolal umknac spod ciosu. Piesc wyladowala na jego twarzy, rozciela warge i zlamala dwa zeby. Omal nie udlawil lie jednym z nich, tym, ktory wpadl mu do gardla. Poczul w ustach smak krwi. Wiedzial, ze nie moze rownac sie z Carrera w starciu wrecz. Musial podniesc sie na nogi i zyskac w ten sposob mozliwosc manewru. Gdy Carrera ponownie zamachnal sie na niego, Alex dzwignal sie i cofnal. Cios byl chybiony. Nadal rzucal sie, i w koncu atleta przewalil sie na bok. Gdy tylko Carrera spadl z niego, Alex zaczal sie gramolic na nogi, uczepil sie drzewa i wstal. Carrera juz sie nie podniosl. Alex kopnal go w brzuch, twardy jak plot z desek. Carrera zatoczyl sie na sniegu i znow opadl na dlonie i kolana. Alex kopnal go w twarz. Atleta lezal rozwalony w sniegu, na plecach, z ramionami rozpostartymi jak skrzydla. Nie poruszal sie. Nie poruszal. Ostroznie, niczym doktor von Helzing zblizajacy sie do trumny, w ktorej spal Drakula, Alex skradal sie do Carrery. Ukleknal obok. Oczy lezacego byly otwarte, ale nie widzialy juz niczego. Alex probowal znalezc puls. Nie musial przynosic drewnianego kolka, krucyfiksu czy wianka czosnku; tym razem potwor byl naprawde martwy. Wstal natychmiast i ruszyl z powrotem wzdluz szlaku, ta sama droga, ktora tu dotarl. Tuz za granica lasu, na otwartej przestrzeni, czekal na niego Anson Peterson. Grubas mial bron. 78 Rotenhausen nie zyl.Joanna nie odczuwala z tego powodu zadnych wyrzutow sumienia. Martwila sie tylko o Alexa. Szla ostroznie, by nie nadepnac na potluczone szklo. W garderobie znalazla swoj stroj narciarski. Gdy pospiesznie sie ubierala, uslyszala znajomy skrzyp klik, klik, klik. Zastygla przerazona. To nic, to tylko posmiertny ostatni spazm mechanizmu, ktory wysyla pozegnalny sygnal. Rotenhausen byl martwy. Wpatrywala sie w jego dlon i teraz slyszala juz tylko bicie wlasnego serca. Spojrzala na podloge. Zobaczyla mala buteleczke, z ktorej Urszula Zajcewa nabierala plyn do strzykawki. Podniosla ja i zerwala kapsel. Powachala. Posmakowala. Woda. Ktos podmienil buteleczki. Tylko dlaczego? Marionetki. Ktos pociagal za sznurki. Alex mial racje. W domu panowala cisza. Ostroznie sprawdzila piec pozostalych pokoi na pietrze i nie znalazla nikogo. Przez niemal minute stala na podescie schodow, na pierwszym pietrze, patrzac to w dol, to w gore, nasluchujac, ale docieral do niej tylko odglos wiatru hulajacego pod okapami dachu. Zeszla cicho na parter, gdzie znajdowal sie hol wejsciowy i zwloki. Urszula Zajcewa lezala w kaluzy swej wlasnej krwi. W dlugim korytarzu byly drzwi do szesciu pomieszczen. Joanna nie chciala ich otwierac, ale wiedziala, ze musi sprawdzic wszystko. Musi znalezc Alexa. Najblizsze drzwi byly uchylone. Podeszla do nich i otworzyla je. Stal przed nia senator Thomas Chelgrin. Byl blady, po jego twarzy splywala krew. Srebrne wlosy mial poplamione i pozlepiane czerwona mazia. Lewa reke przyciskal do piersi, zakrywajac rane po kuli. Jego koszula byla czerwona. Zachwial sie, niemal upadl i zrobil krok w jej strone. Polozyl na jej ramieniu skrwawiona dlon. 79 Stojac na zasniezonym zboczu, sto jardow od domu, nad St. Moritz, ktorego swiatla bylo widac w dole, Alex i grubas przypatrywali sie sobie przez dluga, pelna napiecia chwile.-Dlaczego cie nie zabilem? - spytal wreszcie Alex. -To nie bylo twoim zadaniem - odpowiedzial grubas. - Gdzie Carrera? -Nie zyje. -Co? Alex nie byl w stanie mowic wyraznie. Usta mial obolale i spuchniete. -Nie zyje. Jest martwy. -Zabiles go? -Tak. -Ale przeciez nie miales broni. -Nie mialem. Alex byl wyczerpany. Oczy lzawily mu z zimna; sylwetka grubasa rozplywala sie we mgle i mienila blaskiem jak miraz. -Trudno uwierzyc, ze zabiles go golymi rekami. -Nie mowilem, ze to bylo latwe. Peterson zaniosl sie zduszonym chichotem. -No dobrze - powiedzial Alex. - No dobrze. Skonczmy z tym. Zabilem go. Teraz ty zabij mnie. -Och, na Boga, nie! Nie, nie! - Peterson probowal przekrzyczec swist wiatru. - Ty w ogole nic nie rozumiesz, absolutnie nic, drogi chlopcze. Ty i ja - gramy w tej samej druzynie. 80 Przeciez Chelgrin nic zyl. Przeciez widziala go martwego w pokoju hotelowym. Widok skrwawionej zjawy - jej prawdziwego ojca, czlowieka, od ktorego to wszystko sie zaczelo, trupa powstalego z grobu - sparalizowal Joanne. Stala nieruchoma i zastygla. Senator czepiaj sie slabymi dlonmi jej ramienia.-Jestem slaby - powiedzial chrapliwie. - Zbyt slaby. Nie moge utrzymac sie na nogach. Nie pozwol mi upasc. Prosze. Pomoz mi usiasc. Powoli. Bardzo ostroznie. Joanna oparla sie o framuge drzwi. Osunela sie powoli na kolana, podtrzymujac jednoczesnie rannego. W koncu senator usiadl plecami do sciany, przyciskajac dlon lewej reki do rany na piersi. Ona kleczala obok niego. -Corka. - Patrzyl na nia z niedowierzaniem. - Moja corka. Nie mogla zaakceptowac go jako swojego ojca. Myslala o wszystkim, za co ponosil odpowiedzialnosc: lata zaprogramowanej samotnosci, zaprogramowanej klaustrofobii, koszmarow sennych, strachu, ktory mozna bylo pokonac, gdyby udalo sie go nazwac. Myslala o tym, jak zostala zgwalcona przez Rotenhausena, gdy byla tu po raz pierwszy - i o tym, ze znow chcial ja wykorzystac, tego wieczoru. Ale najgorsza ze wszystkiego byla mysl, ze Alex nie zyje; a jesli nie zyl, to Thomas Chelgrin byl tym, ktory bezposrednio czy posrednio pociagnal za spust. W jej sercu nie bylo miejsca dla senatora. Byc moze nie byla sprawiedliwa - nie znala przeciez jego motywow; byc moze to, ze nie mogla mu wybaczyc bylo czyms strasznym i nieskonczenie smutnym; nie odczuwala jednak zadnych wyrzutow sumienia i wiedziala, ze nigdy nie bedzie odczuwac. Pogardzala Thomasem Chelgrinem. -Moja mala dziewczynka - powiedzial. W jego glosie wyczuwala jednak tylko egoizm, tylko litosc nad soba. Zadnego poczucia winy, zadnego wspolczucia. -Nie. -Lisa. -Joanna. Nazywam sie Joanna Rand. Zacharczal i odchrzaknal. Mowil z trudem. -Nienawidzisz mnie, prawda? -Tak. -Ale nie rozumiesz wszystkiego. -Rozumiem wystarczajaco duzo. -Nie, nie rozumiesz. Musisz mnie wysluchac. -Nic, co powiesz nie sprawi, ze znow stane sie twoja corka. Lisa Chelgrin umarla na zawsze. Senator zamknal oczy. Skrzywil sie z bolu i pochylil do przodu. Nie zrobila nic, by mu pomoc. Kiedy atak minal, usiadl prosto, otworzyl oczy i powiedzial: -Musze ci o tym opowiedziec. Musisz dac mi szanse. Musisz mnie wysluchac. -Slucham, ale nie dlatego, ze musze. Oddech swiszczal mu w gardle. Jego stan pogarszal sie z minuty na minute. -Wszyscy mysla, ze bylem bohaterem wojennym. Mysla, ze ucieklem z obozu jenieckiego Vietcongu i dotarlem do swoich. Zbudowalem na tej historii cala moja polityczna kariere, ale to bylo klamstwo. Nie bylem tam ani dnia. Nigdy nie ucieklem z obozu jenieckiego, bo nigdy w nim nie bylem. Tom Chelgrin byl jencem wojennym, nie ja. -Ty jestes Thomasem Chelgrin. -Nie. Naprawde nazywam sie Ilia Lysenko - wyjasnil. - Jestem Rosjaninem. Zaczal swoja opowiesc o tym jak Rosjanin, funkcjonariusz KGB, Ilia Lysenko, stal sie senatorem Illinois, popularnym i powszechnie szanowanym kandydatem na stanowisko prezydenta, Thomasem Chelgrinem. Mowil przekonujaco. Ale ona pomyslala, ze wyznanie umierajacego czlowieka zawsze jest przekonujace. Sluchala, zdumiona i zafascynowana. 81 W drugiej polowie lat szescdziesiatych, gdy wojna wietnamska wydawala nigdy sie nie konczyc, w kazdym obozie pracy Vietcongu komendant wyszukiwal okreslonych jencow. Staral sie znalezc zolnierzy amerykanskich podobnych do dwunastu mlodych Rosjan, wyszkolonych przez wywiad, ktorzy zglosili sie na ochotnika do projektu o kryptonimie Zwierciadlo. Wietnamczycy nie znali szczegolow projektu, nie wiedzieli tez jak wielkie nadzieje wiazali z nimi Rosjanie. Nikt jednak o nic nie pytal, znana byla bowiem powszechnie prawda, ze ciekawosc zabija.Kiedy Thomas Chelgrin zostal przywieziony w kajdanach do obozu w poblizu Hanoi, komendant od razu spostrzegl, ze jest troche podobny do jednego z Rosjan z grupy Zwierciadlo. Obydwaj mezczyzni byli tego samego wzrostu i budowy ciala. Mieli wlosy i oczy tego samego koloru. Podstawowy uklad kostny twarzy byl niemal identyczny. Chelgrina odlaczono natychmiast od innych wiezniow; przez reszte swego zycia poranki i popoludnia spedzal na przesluchaniach, a wieczory i noce w calkowitym odosobnieniu. Wietnamski fotograf zrobil mu ponad dwiescie zdjec - ciala i twarzy - pod kazdym katem, w kazdym oswietleniu, w zblizeniach, w planie srednim i ogolnym, chodzilo o to, by uchwycic charakterystyczne rysy jego mimiki i sylwetki. Filmy wywolano w warunkach scislej tajnosci w pobliskiej bazie wojskowej. Odbitki i negatywy wyslano przez specjalnego kuriera na Kreml, gdzie z niecierpliwoscia czekali na nie szefowie szpiegowskiej grupy Zwierciadlo. Lekarze wojskowi w Moskwie przez trzy dni studiowali zdjecia Thomasa Chelgrina. Zdecydowali, ze jest on wzglednie niezlym odpowiednikiem Lysenki. Tydzien pozniej, Ilia przeszedl pierwsza z wielu operacji, majacych na celu zrobienie z niego sobowtora Chelgrina. Linia wlosow byla zbyt niska - usunieto wiec cebulki i cofnieto owlosienie o trzy czwarte cala. Powieki nieco opadaly (spadek po mongolskiej praprababce); podniesiono je, by wygladaly jak u ludzi Zachodu. Zoperowano mu nos i uszy. Usta byly podobne, ale zeby wygladaly zupelnie inaczej niz u Chelgrina, musial wiec interweniowac dentysta. Broda Lysenki byla okragla i trzeba bylo zmienic jej ksztalt na kwadratowy. W koncu naczelny chirurg obrzezal Ilie i stwierdzil, ze transformacja jest nie tylko zakonczona, jest doskonala. Podczas gdy Lysenko znosil operacje plastyczne przez siedem miesiecy, Thomas Chelgrin poddawany byl serii brutalnych przesluchan w obozie niedaleko Hanoi. Zajeli sie nim najbardziej wyspecjalizowani oficerowie sledczy Vietcongu, ktorym asystowali sowieccy doradcy. Narkotyki, grozby, obietnice, hipnoza, humor, tortury - to byly ich metody, dzieki ktorym zgromadzili szczegolowe dossier Toma Chelgrina. Dotyczylo rzeczy waznych, jak i malo istotnych - jedzenie, ktorego nie lubil, ktore lubil najbardziej; ulubiony gatunek piwa, ulubione papierosy, gloszone publicznie i prywatnie przekonania religijne, przyjaciele, przekonania polityczne, ulubione dyscypliny sportowe, preferowane formy rozrywki, uprzedzenia rasowe, leki, nadzieje, zdolnosci i umiejetnosci, techniki seksualne, ulubiony typ kobiety - i tysiac innych spraw. Wycisneli go jak pomarancze, nie zamierzajac pozostawiac w nim nawet kropli soku. Pisemne raporty z tych sesji byly raz w tygodniu wysylane samolotem do Moskwy. Tam je opracowywano, by stworzyc listy danych. Ilia Lysenko studiowal je w czasie rekonwalescencji miedzy operacjami. Musial zapamietac doslownie dziesiatki tysiecy informacji, i to bylo najtrudniejsze zadanie, jakiego kiedykolwiek sie podjal. Opiekowalo sie nim dwoch psychologow, ktorzy zajmowali sie badaniami dotyczacymi funkcjonowania pamieci, prowadzonymi pod kontrola KGB. Stosowali hipnoze, narkotyki - wszystko po to, by pomoc mu wcielic sie idealnie w osobe Toma Chelgrina, Lysenko czytal kazda liste danych trzykrotnie, nastepnie odczytywano mu ja, gdy byl pograzony w hipnotycznym transie. W nocy, kiedy spal, odtwarzano tasmy z nagranymi informacjami, kierujac je wprost do jego podswiadomosci. Po czternastu latach nauki angielskiego, ktora rozpoczal w wieku osmiu lat, Lysenko pozbyl sie obcego akcentu. Mowil z czysta, lecz bezbarwna dykcja telewizyjnego spikera ze srodkowych stanow wschodniego wybrzeza. Wtedy zaczal sluchac nagran glosu Chelgrina i probowal nadac swojej angielszczyznie akcent srodkowo-zachodni. Zanim zakonczono caly etap wstepny operacji Zwierciadlo, mowil juz jak ktos, kto urodzil sie i wychowal na farmie w Illinois. Kiedy Lysenko osiagnal juz polowiczna transformacje, ludzi z KGB zaczela niepokoic matka Toma Chelgrina. Wierzyli, ze agentowi uda sie wprowadzic w blad przyjaciol i przypadkowych znajomych Toma, ale obawiali sie, ze ktos tak bliski jak matka, ojciec czy zona - zauwazylby zmiany w jego osobowosci czy luki w pamieci. Szczesliwym zrzadzeniem losu, Chelgrin nigdy nie byl zonaty, ani nawet zareczony. Byl przystojny i popularny, cieszyl sie powodzeniem u dziewczyn - zmienial je jak rekawiczki, ale nie mial stalej sympatii. Jego ojciec umarl, kiedy Tom byl dzieckiem. Z perspektywy KGB zagrozeniem dla powodzenia calej akcji byla tylko jedna osoba - matka. Szybko uporano sie z tym problemem. KGB mialo dlugie rece. Ktos w Nowym Jorku dostal odpowiednie rozkazy. Dziesiec dni pozniej matka Toma zginela w wypadku samochodowym, kiedy wracala do domu z przyjecia brydzowego. Noc byla ciemna, droga miejscami oblodzona - taka tragedia mogla przytrafic sie kazdemu. Po koniec 1968 roku, osiem miesiecy po uwiezieniu Chelgrina, Ilia Lysenko przybyl noca do obozu kolo Hanoi. Towarzyszyl mu szef KGB, ktory byl autorem calego planu, czlowiek o nazwisku Emil Gotrow. Ilia czekal wraz z Gotrowem w prywatnej kwaterze komendanta obozu, podczas gdy z celi wyprowadzano Chelgrina. Kiedy Amerykanin wszedl do pokoju i spojrzal na Lysenke - zrozumial, ze zostalo mu kilka godzin zycia. Paniczny strach w oczach Chelgrina byl potwierdzeniem sukcesu. I tak sam strach przesladowal Ilie Lysenke od trzydziestu lat. - Zwierciadlo - powiedzial oszolomiony Gotrow. - Zwierciadlane odbicie. Tej nocy prawdziwy Thomas Chelgrin zostal wyprowadzony z obozu. Zabito go strzalem w tyl glowy, zwloki spalono, a popioly rozsypano. W nastepnym tygodniu nowy Thomas Chelgrin "uciekl" z obozu kolo Hanoi. Przedostal sie do Amerykanow i odnalazl swoja dywizje. Potem napisal ksiazke i stal sie bohaterem wojennym. (Tak naprawde autorem byl slynny pisarz amerykanski, ktory przezyl przelom duchowy i stal sie piewca komunizmu.) Matka Thomasa Chelgrina nie byla bogata, ale oplacala skladki na polise, wystawiona na nazwisko syna, jej jedynego dziecka i spadkobiercy. Dostal te pieniadze po powrocie z wojny. Za te sume, powiekszona o honorarium ze sprzedazy ksiazki, nabyl przedstawicielstwo hondy. Mial szczescie, bo bylo to tuz przed poczatkiem koniunktury. Ozenil sie i splodzil corke. Powodzenie finansowe biznesu przekroczylo jego najsmielsze oczekiwania, mogl teraz lokowac zyski w innych przedsiewzieciach, ktore rowniez przynosily dochod. Rozkazy plynace z Moskwy byly proste. Oczekiwano, ze stanie sie drobnym biznesmenem. Potem oczekiwano, ze osiagnie sukces; i gdyby nie mogl poradzic sobie sam, KGB przekazaloby mu pieniadze. Gdy dobiegal czterdziestki i byl juz znany jako szanowany obywatel i zaradny przedsiebiorca, postanowil zajac sie polityka. KGB mialo posrednio, choc zdecydowanie, wspierac finansowo jego kampanie. Dzialal zgodnie z tym planem, z jedna tylko roznica. Zanim zaczal sie ubiegac o mandat do Kongresu Stanow Zjednoczonych, byl juz bogaty. Byl bogaty dzieki wlasnej przedsiebiorczosci, bez niczyjej pomocy, bez pomocy KGB. Kiedy staral sie o miejsce w Izbie Reprezentantow, otrzymal przewidziane prawem wsparcie finansowe, i KGB nie musialo mu placic. W Moskwie zakladano, ze w najlepszym razie powinien stac sie czlonkiem nizszej izby Kongresu i ze powinien zostac ponownie wybrany na trzy czy cztery kolejne kadencje. W ciagu tych osmiu, czy dziesieciu lat zdolalby przekazac niewiarygodna liczbe istotnych, tajnych informacji. Przegral swoje pierwsze wybory, glownie dlatego, ze nie ozenil sie powtornie po smierci zony, ktora umarla przy porodzie. W owym czasie w amerykanskiej polityce panowalo uprzedzenie wobec samotnych mezczyzn. Dwa lata pozniej, kiedy znow sprobowal, wykorzystal swoja sprytna corke, Lis? - zyskal sporo sympatii, jako owdowialy ojciec malej, uroczej coreczki. Wygral. Szybko przeszedl z izby nizszej do wyzszej, a teraz byl uwazany za najbardziej popularnego kandydata na prezydenta. Jego sukces tysiackrotnie przewyzszyl oczekiwania Moskwy. I nawet teraz, po upadku Zwiazku Radzieckiego, komunistyczne niedobitki w nowym rzadzie Rosji nie chcialy stracic Chelgrina. Byl cenniejszy niz kopalnia diamentow. Nie chodzilo juz o tajne informacje wojskowe. Chodzilo o pieniadze. Miliardy dolarow amerykanskich podatnikow przechodzily do rak bylych komunistow, cierpliwie czekajacych na dogodny moment, by w chwale powrocic do wladzy. W koncu ow sukces stal sie glownym problemem jego zycia. Przed ukonczeniem czterdziestki Thomas Chelgrin, ktory niegdys byl Ilia Lysenko - stracil wiare w idealy komunizmu. Jako kongresman Stanow Zjednoczonych, a pozniej senator o duszy zaprzedanej diablu, zostal przez KGB wezwany do zdrady kraju, ktory stal sie jego ojczyzna. Nie chcial przekazywac tajnych informacji, ale nie mogl odmowic. Byl wiezniem KGB. Byl w pulapce. 82 -Ale dlaczego zabrano mi moja przeszlosc? - spytala Joanna. - Dlaczego ja ukradziono? Nie rozumiem. Dlaczego wyslales mnie do Rotenhausena?-Musialem. -Dlaczego? Senator pochylil sie do przodu - kolejny atak bolu. Jego oddech bulgotal mu obrzydliwie w gardle. Po chwili znalazl w sobie dosc sil, by znow usiasc prosto. Splunal ciemna krwia na dywan i oblizal czerwone wargi. -Jamajka - powiedzial. - Ty i ja mielismy spedzic razem caly tydzien w naszym domu na Jamajce. -Ty i Lisa - sprostowala. -Tak. Zamierzalem poleciec z Waszyngtonu w czwartek wieczorem. Ty bylas w szkole w Nowym Jorku. Powiedzialas, ze musisz skonczyc jakas prace. Powiedzialas, ze nie wyrwiesz sie przed piatkiem. Zamknal oczy i byl absolutnie nieruchomy. Myslala, ze stracil przytomnosc. Oddychal ciezko, z trudem. Wreszcie zaczal mowic dalej: -Zmienilas plany nic mi nie mowiac. Polecialas na Jamajke w czwartek rano. Wyprzedzilas mnie o cala dobe. Kiedy przybylem tam w nocy, sadzilem, ze dom jest pusty, ale ty spalas na gorze. Mowil coraz wolniej. Walczyl z cala moca o tych kilka chwil zycia, o rozgrzeszenie. -Umowilem sie z nimi na spotkanie... z sowieckimi agentami... byly ostatnie lata komunizmu... ale nikt z nas nie mogl tego przewidziec. Zeby przekazac im moje raporty... bardzo wazne materialy... scisle tajne. Obudzilas sie... uslyszalas nas na dole... zeszlas ze swojego pokoju... uslyszalas za duzo. Wkroczylas w sam srodek... tego spotkania. Bylas zaszokowana... oburzona... wsciekla. Probowalas wyjsc... ale oczywiscie nie pozwolono ci. KGB dalo mi wybor. Albo cie zabija... albo odesla do Rotenhausena... na zabieg. Joanna wiedziala, ze Chelgrin nie klamie. Ale wciaz niczego nie pamietala. -Ale dlaczego trzeba bylo wymazac cale zycie Lisy? - Nie rozumiala Joanna. - Dlaczego Rotenhausen nie mogl usunac wspomnien dotyczacych tylko tego, co wtedy uslyszalam? Chelgrin ponownie splunal krwia, tym razem bylo jej wiecej niz poprzednio. -Rotenhausenowi nie sprawia wiekszych trudnosci... wymazywanie duzych blokow pamieci. Jest mu o wiele trudniej... siegnac w glab umyslu... i wydobyc tylko kilka wybranych fragmentow. Nie mogl zagwarantowac, ze to sie uda... chyba zeby mu pozwolic... wymazac cala osobowosc Lisy... i stworzyc... kogos innego. Wyslano cie do Japonii... bo znalas jezyk... i bylo malo prawdopodobne... ze ktos cie tam spotka... ze ktos sobie ciebie przypomni. -Jezu! - powiedziala Joanna. -Nie mialem wyboru. -Mogles odmowic. Mogles sie wycofac. Mogles ich szantazowac. -Zabiliby cie. -Czy pracowalbys dla nich po mojej smierci? - spytala. -Nie! -Wiec nie mogliby mnie tknac - powiedziala. - Zabijajac mnie niczego by nie zyskali. -Ale nie moglem przeciwko nim wystapic - powiedzial Chelgrin slabym, zalosnym glosem. - Jedynym sposobem, by sie uwolnic... moglem pojsc do FBI i sie ujawnic. Wowczas wsadzono by mnie do wiezienia. Potraktowano jak szpiega. Stracilbym wszystko... moj interes... inwestycje... wszystkie domy... samochody... Wszystko... wszystko... -Nie wszystko - powiedziala Joanna. -Co? -Nie stracilbys corki. -Nie... probujesz... nawet... zrozumiec. - Westchnal. Bylo to dlugie westchnienie, a potem rzezenie. -Rozumiem az za dobrze - powiedziala Joanna. - Zamieniles jeden dogmat na drugi. Przestales byc nieustepliwym, nieugietym, zarliwym komunista, a stales sie nieustepliwym, nieugietym, zarliwym kapitalista. Tylko ze przestales byc czlowiekiem. Nie odpowiedzial. Byl martwy. Tym razem naprawde. Patrzyla na niego przez chwile, myslac o tym wszystkim, co moglo sie wydarzyc. Byc moze nic innego nie moglo sie wydarzyc. Byc moze jedynym czlowiekiem, ktory moglby byc jej prawdziwym ojcem byl Tom Chelgrin, amerykanski zolnierz zabity w Wietnamie... Wreszcie wstala i wyszla na korytarz. Zobaczyla Alexa. Stal przy drzwiach wejsciowych. Wymowil jej imie. Placzac ze szczescia, pobiegla do niego. 83 Grubas nalegal, by napili sie brandy. Poprowadzil Alexa i Joanne na drugie pietro do biblioteki, w ktorej Alex znalazl swoj pistolet. Usiedli na sofie. Peterson nalal trzy podwojne porcje Remy Martin. Usadowil sie w ogromnym fotelu, ktory wypelnil soba bez reszty, trzymajac w pulchnych dloniach kieliszek brandy i ogrzewajac trunek cieplem swego ciala.-Toast. - Peterson uniosl kieliszek w ich strone. - Za zyjacych. Alex i Joanna nie zadali sobie trudu, by podniesc swoje kieliszki. Po prostu wypili - szybko. Alex syknal z bolu, kiedy alkohol parzyl jego poranione wargi. Grubas usmiechnal sie z zadowoleniem. -Kim jestes? - spytala Joanna. -Pochodze z Maryland, moja droga. Zajmuje sie handlem nieruchomosciami. -Jesli starasz sie byc zabawny... -To prawda - powiedzial grubas. - Ale oczywiscie to nie wszystko. -Oczywiscie. -Jestem rowniez Rosjaninem. -Tak jak tamci? -Kiedys nazywalem sie Anton Broszkow. Bylem wowczas szczuply. Powinniscie mnie wtedy widziec, moi drodzy! Zaczalem tyc w dniu, gdy przybylem do Stanow z Wietnamu, w dniu, w ktorym zaczalem udawac Ansona Petersona. Jedzenie jest moim sposobem odreagowania napiecia. -Senator zdazyl opowiedziec mi o grupie Zwierciadlo. Jestes jednym z nich? -Bylo nas dwunastu - potwierdzil grubas. - Zrobiono z nas zwierciadlane odbicia amerykanskich jencow wojennych. Poddano nas transformacji, podobnej do tej, jakiej poddano ciebie. -Bzdura! - powiedzial gniewnie Alex. - Nie musiales znosic bolu. Ona musiala. Nie zostales zgwalcony. Ona tak. Ty zawsze wiedziales, kim naprawde jestes i skad pochodzisz. A Joanna zyla w ciemnosci. -W porzadku. Nic mi sie nie stalo. Jestes przy mnie i teraz czuje sie swietnie. Najgorsze za nami. - Wyciagnela do niego reke. Peterson westchnal. -Pomysl polegal na tym, ze wyladujemy w Stanach Zjednoczonych, zaczniemy niezalezne interesy i osiagniemy sukces i pieniadze - przy pomocy KGB. Niektorzy z nas potrzebowali tego wsparcia, inni nie. Wszystkim nam udalo sie dojsc na szczyt - z wyjatkiem dwoch, ktorzy umarli mlodo, jeden zginal w wypadku samochodowym, drugi umarl na raka. Wedlug Moskwy najbezpieczniejsza przykrywka dla agenta jest bogactwo. Komu przyjdzie do glowy, ze milioner dziala przeciwko krajowi, ktory uczynil go tym, kim jest? -Ale przeciez powiedziales, ze jestesmy w jednej druzynie - przypomnial mu Alex. -Bo jestesmy. -Przeszedlem na druga strone - powiedzial Peterson. - Zrobilem to dawno temu... Zreszta nie tylko ja. Najprawdopodobniej tworcy Zwierciadla nie przemysleli dokladnie calej sprawy. Jesli pozwoli sie czlowiekowi zaistniec w kapitalistycznym spoleczenstwie, jesli pozwoli mu sie osiagnac w tym spoleczenstwie wszystko, czego pragnie, to bardzo mozliwe, ze po jakims czasie ten system uzna za wlasny. Czterech z nas zmienilo poglady. Drogi Tom tez przeszedlby na nasza strone, gdyby zdolal przezwyciezyc strach przed utrata swoich milionow. -Druga strona - powiedziala Joanna w zamysleniu. - Chcesz nam powiedziec, ze pracujesz dla Amerykanow? -Pracuje dla CIA. CIA. Powiedzialem im o drogim Tomie i o innych. Mieli nadzieje, ze Tom tez zmieni front, tak jak ja - z wlasnej, nieprzymuszonej woli. Ale nie zrobil tego, wiec oni, zamiast przeciagac go na swoja strone, zdecydowali sie wykorzystac go bez jego wiedzy. Przez te wszystkie lata dostawal falszywe, subtelnie sfabrykowane informacje i przekazywal je Moskwie. Wprowadzalismy w blad najpierw komunistow, a potem tych, ktorzy ich zastapili. W gruncie rzeczy mielismy niemaly udzial w obaleniu Zwiazku Radzieckiego. Tylko szkoda, ze nie mozna juz bylo wykorzystywac Toma. -Dlaczego nie? - spytal Alex. -Drogi Tom zaszedl zbyt daleko w polityce. O wiele za daleko. Mial ponad piecdziesiat procent szans na prezydenture. Majac go w owalnym gabinecie, nie moglibysmy juz dluzej kiwac Rosjan. Widzicie, gdyby analitycy na Kremlu w jakis sposob odkryli blad w informacjach przesylanych im przez senatora Chelgrina, to przypisaliby ten fakt jego niewystarczajacym kompetencjom. Ale nie przestaliby mu wierzyc. Wciaz by mu ufali. Jednakze, gdyby odkryli niescislosci w raportach przesylanych im przez prezydenta Chelgrina, zorientowaliby sie natychmiast, ze cos jest nie tak. Musieliby dojsc do wniosku, ze celowo falszuje dane, i ze wszystko, co dostawali wczesniej bylo oszustwem. -A czy wtedy nie byloby latwiej go oszukiwac? - Joanna potrzasnela glowa. - Jakie mogloby miec znaczenie, czy Rosjanie odkryja spisek, czy nie? Zwiazku Radzieckiego juz nie ma, a ludzie, ktorzy tam rzadza, to nasi przyjaciele. -Niektorzy tak - zgodzil sie Ansen. - Ale sa i inni. I wciaz maja duzo do powiedzenia - w najwyzszych urzedach i w wojsku. Po prostu czekaja, by wrocic do wladzy i przywilejow. -Przeciez nikt w to nie wierzy - powiedziala Joanna. -Jest pani blyskotliwa. - Peterson obracal kieliszek w dloni. - Powiedzmy wprost; nie chodzilo tylko o przekazywanie falszywych informacji. Przez cala lata zmuszalismy ich do marnotrawienia majatku narodowego na zbedne projekty wojskowe. Wiec narastala nedza, wiec narastalo niezadowolenie i niepokoje w calym Imperium. Wykorzystywalismy ich wrodzona, paranoiczna podejrzliwosc, dajac im ciagle powody do przesladowan i represji wobec wlasnego spoleczenstwa. A im wiecej ludzi pakowali do wiezien, tym bardziej caly system pekal pod naporem strachu, niezgody i gniewu. -Zachecaliscie ich, by przesladowali niewinnych ludzi? - Joanna byla zdumiona. -Nie, mysmy tylko przekazywali informacje... -Czy chcesz powiedziec, ze denuncjowaliscie jakichs wrogow, ktorzy wcale wrogami nie byli? Dostarczaliscie falszywe dowody? Skazywaliscie niewinnych ludzi na cierpienie tylko po to, by zalatwic wlasny interes? -Porzuc to moralizatorstwo - powiedzial Peterson z usmiechem. - To byla wojna. A wojna wymaga poswiecen. -Niewinnych ludzi? -Czasem. - Wzruszyl ramionami. -Dobry Boze... -Ale chyba teraz rozumiecie, dlaczego cala operacja musiala byc tajna. To wszystko rzucilo by cien na nasze zwyciestwo... A przeciez tak bardzo na nie zasluzylismy. Wiec kiedy Chelgrin stal sie pewnym nastepca tego glupka z Bialego Domu, trzeba go bylo usunac. -Dlaczego nie zginal w wypadku? - spytala Joanna. -Oni nabraliby podejrzen. W naszej pracy nie ma wypadkow. -Dlaczego to wlasnie ja mialem go zabic? - spytal Alex. Peterson skonczyl swoje brandy i, co wydawalo sie niewiarygodne, wyciagnal z kieszeni rumowe cukierki. Poczestowal Alexa i Joanne, potem wsunal jednego do ust. -CIA zdecydowalo, ze smierc senatora nalezy wykorzystac. Postanowiono ujawnic swiatu jego status bylego sowieckiego agenta - ale w taki sposob, by KGB sadzilo, ze sam plan Zwierciadlo jest wciaz utajniony. Zimna wojna wprawdzie sie skonczyla. Owszem. Teraz przyjaznimy sie z Rosjanami i razem zmierzamy do konca naszego szalonego wieku. Ale wciaz jestesmy nieufni. Szpiegujemy, podgladamy - my ich, a oni nas. I zawsze tak bedzie. Chodzi o bron nuklearna. Dlatego operacja Zwierciadlo ciagle jest potrzebna. Nie chcemy naruszyc mojej pozycji, ani tez pozycji pozostalych osmiu agentow. Gdyby to CIA odkrylo w Tomie Chelgrinie agenta KGB, bylo by dla nich pewne, ze zmuszono go do wyjawienia wszystkiego. Ale gdyby to jakis przypadkowy detektyw odslonil podwojna tozsamosc Chelgrina z powodu sledztwa w sprawie jego dawno zaginionej corki, i gdyby Chelgrin zginaj, zanim CIA zdolalaby go przesluchac, Rosjanie mogliby sadzic, ze Zwierciadlo jest wciaz bezpieczne. -Ale senator wszystko mi opowiedzial - przyznala sie Joanna. -Po prostu udawaj, ze tego nie zrobil - powiedzial grubas. - Za pare minut stad wyjde. Odczekacie pol godziny, a potem wezwiecie policje szwajcarska. -Aresztuja nas za morderstwo - powiedzial Alex. -Nie. Nie wtedy, gdy cala historia zostanie ujawniona. Zastrzeliliscie tych ludzi w samoobronie. - Grubas usmiechnal sie do Joanny. - Powiesz prasie, ze twoj ojciec byl sowieckim agentem. Opowiedzial ci swoja historie na lozu smierci. Ale nie wspomnisz nawet slowem o Zwierciadle czy sobowtorach, takich jak on. Musisz udawac, ze byl naprawde Tomem Chelgrinem, tylko ze wierzyl w marksizm. -A co bedzie, jesli powiem? - spytala. Grubas skrzywil sie. -To byloby bardzo niemadre. Zniszczylabys jedna z najbardziej spektakularnych operacji kontrwywiadowczych. Sa ludzie, ktorzy nie potraktowaliby tego lekko. -CIA. -Slusznie. -Chodzi ci o to, ze zabiliby mnie, gdybym powiedziala prawde? -Powiedzmy, ze nie potraktowaliby tego lekko. -Nie groz jej - ostrzegl Alex. -Nie groze - powiedzial grubas. - Po prostu stwierdzam fakt. -Co sie ze mna stalo w Rio? - spytal Alex. -Ukradlismy ci tydzien wakacji. CIA oplacila kilku specjalistow z psychologii behawioralnej i biochemikow, ktorzy rozwijali badania Rotenhausena. Wykorzystalismy kilka technik Franza, by wszczepic ci pewien program. -Dlatego pojechalem do Japonii na wakacje - stwierdzil Alex. -Tak. Byles odpowiednio zaprogramowany. -Dlatego zatrzymalem sie w Kioto. -Tak. -I w Ksiezycowym Blasku. -Tak. Wpisalismy w twoj umysl te i pare innych rzeczy. Dzialales bezblednie. Joanna pochylila sie do przodu. Ogarnely ja watpliwosci. -Jak... szczegolowy byl ten program? -Co masz na mysli? - spytal grubas. -Czy Alex...? - zagryzla warge, a potem wziela gleboki oddech. - Czy zakochal sie we mnie, dlatego ze go zaprogramowano? Peterson usmiechnal sie. -Nie. Zapewniam cie. Nie. Ale Bog mi swiadkiem, zaluje, ze o tym nie pomyslalem! To stanowiloby gwarancje, ze bedzie dzialal zgodnie z programem. Alex wstal, podszedl do baru i dolal sobie brandy. -Moskwa bedzie sie zastanawiac, dlaczego nie zabito rowniez i ciebie. -Powiesz policji i prasie, ze byl tu grubas, ktory uciekl. To bedzie jedyny szczegol mojego wygladu, ktory podasz. Powiesz, ze strzelalem do ciebie, a ty do mnie. Skonczyla mi sie amunicja. Ucieklem. Scigales mnie, ale zniknalem w ciemnosci. -A jak wytlumacze smierc Urszuli Zajcewej? - spytal Alex. - Nie miala broni. Czy Szwajcarzy aprobuja strzelanie do bezbronnych kobiet? -Wsuniemy jej do reki automatyczna dziewiatke - grubas znalazl szybko odpowiedz. - Wierz mi, Alex, nie skonczysz w wiezieniu. CIA ma tu przyjaciol. Pomoge ci, jesli bedzie trzeba. Ale nie bedzie takiej potrzeby. Zabijales w obronie wlasnej. Przez nastepnych pietnascie minut ukladali przekonujaca wersje, ktora wyjasnialaby wszystko, co sie wydarzylo, a jednoczesnie nie zawierala slowa o Zwierciadle i roli grubasa w upadku Chelgrina. Wreszcie Peterson wstal i przeciagnal sie. -Lepiej stad wyjde. Pamietajcie - musicie odczekac pol godziny, zanim zadzwonicie na policje. 84 Stali w otwartych drzwiach i patrzyli, jak grubas znika w ciemnosci. Jego szary mercedes oddalal sie w kierunku swiatel St. Moritz. Alex zamknal drzwi. Spojrzal na Joanne.-Co myslisz o tym wszystkim? -Przypuszczam, ze powinnismy zrobic to, co powiedzial. Jesli ujawnimy sowiecki plan, jesli pomieszamy szyki CIA - zabija nas. Nie watpie. Ty tez wiesz, ze to zrobia. -Zabija nas tak czy owak - stwierdzil Alex. - Zabija nas, nawet jesli zrobimy to, czego chca. -Dlaczego? - byla zaskoczona. -To bedzie wygladalo tak - wyjasnil Alex. - Wezwiemy szwajcarska policje. Opowiemy nasza historie. Zatrzymaja nas. Ale za dzien, dwa czy trzy porownaja odciski twoich palcow z odciskami Lisy. Wszystko inne tez bedzie pasowac. Wowczas zaakceptuja nasza wersje. Puszcza nas wolno. Opowiemy historie prasie, te, ktora wymyslil Peterson. Nie powiemy nic o Zwierciadle czy Lysence. Tylko tyle, ze senator Tom Chelgrin byl sowieckim agentem od dwudziestu lat. To bedzie sensacja. Wielka sensacja! Byli funkcjonariusze KGB beda dumni ze swojego sprytu. A rzad Rosji uda zaklopotanie, ze cos takiego moglo sie w ogole zdarzyc. Gazety na calym swiecie wydrukuja cala nasza relacje na pierwszych stronach. W koncu wszystko sie uspokoi. Zaczniemy normalne zycie. A wtedy ktos w CIA zacznie sie niepokoic o dwoje cywilow, ktorzy chodza po swiecie, znajac wielki sekret. Beda wiec musieli nas usunac. -Ale co mozemy zrobic? Myslal o tym juz wczesniej, jeszcze podczas rozmowy z grubasem. To banal, ale skuteczny. - Oto co zrobimy; tylko to mozemy zrobic, Nie zadzwonimy na policje. Wyjdziemy stad. Pojedziemy do Zurychu dzis w nocy albo jutro i ukryjemy sie w hotelu. Opiszemy wszystko ze szczegolami, nie wylaczajac Zwierciadla i rewelacji Petersona. Zrobimy sto kopii tego dokumentu. Rozeslemy je do stu adwokatow i bankowych sejfow w dziesieciu czy dwudziestu krajach. Do kazdej zapieczetowanej kopii dolaczymy instrukcje, wedlug ktorej dokument ma zostac przeslany do prasy, kazdy do innej liczacej sie gazety, na wypadek, gdyby nas zabito - albo gdybysmy po prostu znikneli. Potem wyslemy jedna kopie do Petersona w Maryland, a druga do szefa CIA, wraz z wyjasnieniem, co zrobilismy. -Czy to zadziala? -Lepiej, zeby tak bylo. Przez dwadziescia minut krazyli po domu, likwidowali kazdy najmniejszy slad swojego pobytu. Znalezli furgonetke, ktora przyjechali z hotelu. Ich bagaz wciaz lezal w tylnej czesci wozu. Dokladnie pol godziny po wyjsciu Petersona opuscili klinike Rotenhausena. Wycieraczki uderzaly miarowo, pokrywajac sie sniegiem, ktory po chwili zamienial sie w lod. -Nie wydostaniemy sie z tych gor samochodem - powiedziala Joanna. - Drogi beda nieprzejezdne. Dokad pojedziemy? -Na stacje - zdecydowal Alex. - Moze zlapiemy jakis ostatni pociag. -Dokad? -Gdziekolwiek. -Kim bedziemy, czyim zyciem bedziemy zyli? -Bedziemy soba. Nie bedziemy juz nigdy uciekac. -Wiem. Myslalam tylko... czy twoim w Chicago, czy moim w Kioto? -W Kioto. -Nie moge od ciebie tego zadac. -Nie istnieje Chicago bez ciebie. A poza tym... lubie dobra muzyke i lubie, gdy noca snieg pokrywa Gion, niczym spadajace gwiazdy... lubie czysty dzwiek dzwonow i papierowe lampiony rzucajace tanczace cienie. Potem siedzieli w niemal pustym wagonie, trzymajac sie za rece. Ostatni pociag pedzil ze stukotem do polnocy, i dalej, az poza jej granice. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/