Jenny Carroll Kiedy piorun uderza 1 Mam to opisac. Dokladnie. To sie nazywa oswiadczenie. Wlasnie. Oswiadczenie. Mam opisac, jak do tego doszlo. Od poczatku do konca.W telewizji zwykle wyglada to tak, ze skladajacy oswiadczenie siedzi sobie wygodnie i mowi, a ktos inny to zapisuje. Potem daja do przeczytania i juz, wystarczy tylko podpisac. Poza tym serwuja kawe i paczki, i rozne pysznosci. Mnie dali tylko kupe papieru i cieknacy dlugopis. Nie szarpneli sie nawet na dietetyczna cole. To jeszcze jeden dowod na to, ze telewizja klamie. Chcecie oswiadczenia? Dobra, oto moje oswiadczenie. To wszystko przez Ruth. Naprawde. Zaczelo sie tego popoludnia w kafeterii, w kolejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedzial Ruth, ze jest taka gruba, ze beda musieli ja pochowac w pudle fortepianu, tak jak Elvisa. To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. Owszem, byl okropnie gruby, kiedy umarl, ale jestem pewna, ze Priscilla Presley mogla sobie pozwolic na lepsza trumne dla Krola niz fortepian. A po drugie, co wlasciwie Jeff Day sobie wyobraza? Ze bedzie bezkarnie wygadywal takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciolce? No wiec zrobilam to, co zrobilaby kazda najlepsza przyjaciolka w takich okolicznosciach. Wyszlam z kolejki i dolozylam mu piescia. Nie myslcie sobie, ze Jeff Day nie zasluguje na to, zeby obrywac piescia, i to regularnie. To skonczony dupek. I wcale nieprawda, ze dostal za mocno. No, owszem, zachwial sie i polecial w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczyl sie. Nawet nie dostal po gebie. Zobaczyl moja piesc i uchylil sie w ostatniej chwili, wiec zamiast rabnac go w nos, jak zamierzalam, trafilam go ostatecznie w szyje. Mocno watpie, czy zrobil mu sie od tego siniak. Ale, jasna sprawa, chwile pozniej na moim ramieniu wyladowala wielka, miesista lapa i trener Albright odwrocil mnie twarza do siebie. Okazalo sie, ze stal w kolejce za mna i Ruth po talerz karbowanych frytek. Wszystko widzial... Z wyjatkiem tego momentu, kiedy Jeff mowi Ruth, ze beda ja musieli pochowac w pudle fortepianu. Tego akurat nie widzial. Ale jak grzmotnelam gwiazde jego druzyny pilkarskiej piescia w szyje, to oczywiscie musial zobaczyc. -Idziemy, mloda damo - powiedzial trener Albright. Wyprowadzil mnie z kafeterii i zabral na gore, tam gdzie sa gabinety pedagogow. Moj pedagog, pan Goodhart, siedzial za biurkiem, pozywiajac sie zawartoscia brazowej, papierowej torby. Ale nie ma co sie nad nim uzalac; na tej brazowej, papierowej torbie byly zlote luki. Zapach frytek czulo sie na korytarzu. Nie zauwazylam, zeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkad przychodze do jego gabinetu, przejal sie choc przez chwile dawka nasyconego tluszczu, jaka pochlania dziennie. Powiada, ze ma szczescie, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki. Podniosl glowe i usmiechnal sie, kiedy trener Albright powiedzial "Goodhart" tym swoim glosem, od ktorego przechodza ciarki. -O, Frank - odezwal sie. - I Jessica! Co za mila niespodzianka. Frytke? Wyciagnal w nasza strone wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczedzal na posilkach. -Dzieki - powiedzialam i wzielam pare. Trener Albright nie wzial ani jednej. -Ta dziewczyna uderzyla piescia w szyje mojego najlepszego obronce - oznajmil. Pan Goodhart spojrzal na mnie z dezaprobata. -Jessico - powiedzial. - Czy to prawda? -Chcialam dac mu po twarzy, ale sie uchylil - wyjasnilam. Pan Goodhart potrzasnal glowa. -Jessico, rozmawialismy juz na ten temat. -Wiem - westchnelam. Wedlug pana Goodharta nie radze sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gosc naprawde jest skonczonym dupkiem. To chyba nie bylo dokladnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali sie uslyszec. Pan Goodhart tylko przewrocil oczami, ale trener Albright wygladal jak ktos, kto za chwile dostanie zawalu. -W porzadku - pan Goodhart zareagowal natychmiast, usilujac, jak sadze, podtrzymac u trenera zamierajaca akcje serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziekuje, Frank. Zajme sie tym. Trener Albright nie ruszal sie jednak z miejsca, nawet kiedy usiadlam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krzesle w kolorze pomaranczowym. Grube, serdelkowate palce zwinal w piesci, zupelnie jak rozzloszczone dziecko. Zrobil sie czerwony na twarzy, a na srodku czola pulsowala mu drobna zylka. -Zranila go w szyje - powiedzial trener Albright. Pan Goodhart mrugnal do niego okiem. Powiedzial uspokajajacym tonem, jakby trener Albright byl bomba, ktora trzeba rozbroic: -Szyja musi go okropnie bolec. Wcale nie watpie, ze mloda kobieta o wzroscie metr piecdziesiat moze dotkliwie pobic obronce, ktory ma ponad metr osiemdziesiat i wazy dziewiecdziesiat kilo. -Taak - potwierdzil trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. - Chlopak nie moze mi sie rozkleic. -To na pewno bylo dla niego bardzo traumatyczne przezycie - powiedzial pan Goodhart. - Prosze, nie martw sie o Jessice. Odpokutuje swoj czyn w sposob adekwatny. Trener Albright prawdopodobnie nie rozumial znaczenia takich slow jak "traumatyczne" czy "adekwatny", bo powiedzial tylko: -Nie chce, zeby sie czepiala moich chlopakow! Trzymaj ja z daleka od nich! Pan Goodhart odlozyl hamburgera, wstal i podszedl do drzwi. Polozyl dlon na ramieniu trenera, mowiac: -Zajme sie tym, Frank. Potem wypchnal lagodnie trenera Albrighta do holu i zamknal drzwi. -Uff - powiedzial, kiedy zostalismy sami, a potem usiadl, zabierajac sie ponownie do jedzenia. - No wiec - odezwal sie, zujac. W kaciku jego ust pojawil sie ketchup. - I co z naszym postanowieniem, zeby nie wdawac sie w bojki z ludzmi, ktorzy nas przewyzszaja wzrostem i masa? Gapilam sie na ketchup. -To nie ja zaczelam - stwierdzilam. - To Jeff. -O co chodzilo tym razem? - pan Goodhart znowu podal mi frytki. - O twojego brata? -Nie - zaprzeczylam. Wzielam dwie frytki i wlozylam je do ust. - O Ruth. -O Ruth? - Pan Goodhart odgryzl kolejny kes hamburgera. Plama ketchupu jeszcze sie powiekszyla. - A co z Ruth? -Jeff powiedzial, ze Ruth jest taka gruba, ze beda musieli ja pochowac w pudle fortepianu, jak Elvisa. Pan Goodhart przelknal. -To smieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. -Wiem - wzruszylam ramionami. - Rozumie pan, ze nie mialam innego wyjscia, tylko mu dolozyc. -No, coz, szczerze mowiac, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na tym, ze jesli bijesz tych chlopcow, to ktoregos dnia oni ci oddadza, wtedy bedzie bardzo nieprzyjemnie. -Przez caly czas probuja mi oddac - powiedzialam. - Ale jestem dla nich za szybka. -Taak - powiedzial pan Albright. W kaciku ust ciagle mial ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz sie czy cos i wtedy cie stluka. -Nie wydaje mi sie - stwierdzilam. - Widzi pan, ostatnio zaczelam cwiczyc kick boxing. -Kick boxing - powiedzial pan Goodhart. -Tak - potwierdzilam. - Mam wideo. -Wideo - powiedzial pan Goodhart. Zadzwonil telefon. - Przepraszam cie na moment, Jessico - dodal pan Goodhart i podniosl sluchawke. Podczas gdy pan Goodhart rozmawial przez telefon ze swoja zona, ktora ma, zdaje sie, problem z kolejnym dzieckiem, Russelem, wygladalam przez okno. Z okna pana Goodharta niewiele mozna zobaczyc. Glownie parking nauczycielski i kawal nieba. Miasto, w ktorym mieszkam, jest dosc plaskie, wiec z kazdego miejsca widac mnostwo nieba. Akurat wtedy niebo bylo szare i pokryte chmurami. Za myjnia samochodowa, naprzeciwko szkoly, na niebie ciagnal sie pas ciemnoszarych chmur. W sasiednim hrabstwie pewnie padalo. Patrzac na te chmury, trudno bylo jednak powiedziec, czy deszcz przyjdzie rowniez do nas. Sadzilam, ze raczej przyjdzie. -Jesli nie chce jesc - mowil pan Goodhart do telefonu - nie probuj go zmuszac... Nie, nie chcialem powiedziec, ze go zmuszasz. Chcialem powiedziec, ze moze teraz akurat nie jest glodny... Tak, wiem, ze powinien jadac regularnie, ale... Myjnia byla pusta. No pewnie, kto by myl samochod tuz przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuz obok, gdzie pan Goodhart kupil swoja bule i frytki, siedzial tlum. Tylko najstarszym rocznikom wolno wychodzic w porze lunchu i wszyscy rzucaja sie do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy. -W porzadku - powiedzial pan Goodhart, odkladajac sluchawke. - No, o czym to mowilismy, Jess? Powiedzialam: -Mowil pan, ze musze sie nauczyc panowac nad soba. Pan Goodhart pokiwal glowa. -Tak - powiedzial. - Tak, naprawde musisz, Jessico. -Albo ktoregos dnia oberwe. -Swietnie to ujelas. -I ze zanim cos zrobie, kiedy wpadne w zlosc, powinnam policzyc do dziesieciu. Pan Goodhart znowu pokiwal glowa, z jeszcze wiekszym entuzjazmem. -Tak, to takze prawda. -Co wiecej, jesli chce sie nauczyc, jak odnosic sukcesy w zyciu, musze sobie uswiadomic, ze przemoc nie jest skuteczna metoda. Pan Goodhart klasnal w dlonie. -Otoz to! Zaczynasz rozumiec, Jessico. Wreszcie zaczynasz rozumiec. Podnioslam sie z krzesla. Przychodzilam do gabinetu pana Goodharta juz prawie dwa lata i znalam jego punkt widzenia. Dodatkowa korzysc z tych spotkan polegala na tym, ze spedzilam kupe czasu w poczekalni, przegladajac rozne broszurki, i odrzucilam ostatecznie mozliwosc zrobienia kariery w silach zbrojnych. -Tak - powiedzialam. - Chyba zaczynam rozumiec, panie Goodhart. Bardzo dziekuje. Sprobuje sie poprawic. Juz prawie bylam na zewnatrz, kiedy mnie zatrzymal. -Och, jeszcze jedno, Jess - powiedzial przyjaznie. Obejrzalam sie przez ramie. -Ehe? -Jeszcze przez tydzien bedziesz zostawac za kare dluzej w szkole - oznajmil, zujac frytke. - Na dokladke do tych siedmiu tygodni, ktore zarobilas poprzednio. Usmiechnelam sie. -Panie Goodhart? -Tak, Jessico? -Ma pan ketchup na wardze. Dobra, moze to nie byla szczegolnie cieta odpowiedz. Ale przeciez nie zagrozil, ze zadzwoni do moich rodzicow. Gdyby to zrobil, mozecie byc pewni, ze uslyszalby cos, co by mu poszlo w piety. Ale nie zrobil. A kolejny tydzien dodatkowej odsiadki w szkole to dla mnie betka w porownaniu z telefonem do starych. Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, ze mysl o normalnym zyciu juz i tak wydaje mi sie nierealna. Niedobrze, w gruncie rzeczy, ze odsiadka nie liczy sie jako zajecia dodatkowe. W przeciwnym razie juz teraz moje szanse na dostanie sie do college'u znacznie by wzrosly. Zreszta tak naprawde odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje sie godzine dluzej. Mozna odrabiac lekcje, jak sie chce, mozna czytac. Nie wolno tylko rozmawiac. Chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, ze po odsiadce juz na pewno sie nie zalapiesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemnosc wracac do domu autobusem z pierwszakami i calym tym towarzystwem? Odkad Ruth zrobila prawo jazdy, kazdy pretekst jest dla niej dobry, zeby sie przejechac, wiec co wieczor mam zapewniony transport. Moi rodzice jeszcze sie nie polapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedzialam im, ze wstapilam do zespolu muzycznego grajacego na uroczystosciach szkolnych. Moi rodzice sa teraz zaabsorbowani innymi, duzo wazniejszymi rzeczami i na pewno nie przyjda na zaden wystep. Cale szczescie, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletow. W kazdym razie, kiedy Ruth przyszla po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko sie zaczelo, tego samego, kiedy rabnelam Jeffa Daya w szyje - byla cala skruszona, bo to przez nia wpadlam w tarapaty. -O, Boze, Jess - powiedziala, kiedy spotkalysmy sie o czwartej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osob siedzi za kare po lekcjach, ze zaczeli upychac nas w audytorium. To troche przeszkadza kolku dramatycznemu, ktore odbywa proby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzac i nawzajem, chyba ze potrzebuja duzych chlopakow z ostatniego rzedu do przesuniecia czesci dekoracji albo ustawienia czegos. Dobra strona takiego ukladu jest to, ze sztuke Nasze miasto znam w tej chwili na pamiec. Jest tylko jedno "ale": na cholere mi to? -O, Boze, Jess - paplala Ruth. - Szkoda, ze tego nie widzialas. Jeff ubabral sie po lokcie w przyprawach. Po tym, jak go rabnelas, oczywiscie. Mial cala koszule w majonezie. Bylas wspaniala. Oczywiscie w ogole nie musialas nic robic, ale to bylo wspaniale. -Taak - powiedzialam. Chcialam juz jechac do domu. Odsiadka nie jest moze taka straszna, ale do przyjemnosci nie nalezy. Jak w ogole cala szkola. - No, dobra. Jedzmy. Poszlysmy w strone parkingu, ale malego czerwonego kabrioletu, ktory Ruth kupila za pieniadze z bar micwy, nie bylo. Nie chcialam jej nic mowic, bo Ruth kocha ten samochod i nie mialam najmniejszej ochoty byc ta osoba, od ktorej sie dowie, ze zniknal. Kiedy jednak postalysmy tak dobra chwile, a ona dalej plotla, jaka to bylam wspaniala, a ja patrzylam, jak pozostali odsiadkowicze pakuja sie do swoich pikapow albo na motocykle (wiekszosc z nich to wiesniaki albo mlodociani przestepcy - jestem jedyna miastowa), mruknelam cos w rodzaju: -Eee, Ruth. Gdzie jest twoj samochod? Ruth na to: -Och, odstawilam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiozl i zostawil. Skip jest bratem blizniakiem Ruth. Za pieniadze z bar micwy kupil trans ama. Choc wedlug mnie nawet z trans amem Skip mial zero szans, ze kogos poderwie. -Pomyslalam - ciagnela Ruth - ze byloby fajnie przespacerowac sie do domu. Popatrzylam na chmury, ktore wczesniejszym popoludniem przeplywaly nad myjnia samochodowa. Teraz znajdowaly sie niemal bezposrednio nad naszymi glowami. -Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana: -U - hu, wiem. Mozemy spalic mnostwo kalorii, jak bedziemy szly szybko. -Zaraz bedzie lalo. Ruth spojrzala w niebo, zezujac. -Wcale nie - stwierdzila. Chyba miala cos nie tak z glowa. -Ruth, wlasnie ze bedzie. Bralas cos czy jak? Mina jej sie wydluzyla. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrzeba, zeby jej zepsuc humor. Ciagle byla nie w humorze, chyba z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlatego chciala isc do domu na piechote. Miala nadzieje, ze troche schudnie. Wiedzialam, ze na tydzien zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka. -Nic nie bralam - oswiadczyla. - Po prostu uwazam, ze obie powinnysmy zadbac o figure. Zaraz bedzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiace wykrecac sie od roznych imprez na basenie. Parsknelam smiechem. -Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie. -Mow za siebie - odparowala. - A chodzenie jest niezwykle pozytecznym cwiczeniem. W marszu spala sie tyle samo kalorii co w biegu. Popatrzylam na nia uwaznie. -Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedzial? -To stwierdzony fakt - nie ustepowala. - Idziesz czy nie? -Nie do wiary - powiedzialam - ze cie w ogole obchodzi, co mowi taki dupek, jak Jeff Day. -Nie obchodzi mnie, co mowi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspolnego. Po prostu mysle, ze czas zadbac o linie. Stalam tak i gapilam sie na nia. A przedstawiala dosc szczegolny widok. Jest moja najlepsza przyjaciolka od przedszkola, to jest odkad wprowadzila sie z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale jesli nie liczyc faktu, ze teraz ma biust - calkiem spory, wiekszy, niz ja bede miala kiedykolwiek, chyba ze wstawie sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - wyglada dokladnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy ja poznalam: jasnobrazowe, krecone wlosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w zlotych, drucianych oprawkach, dosc wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowala mnie o tym po pieciu minutach naszej pierwszej wspolnej gry w klasy). Ale nigdy byscie sie nie domyslili, ze jest ze wszystkiego w zaawansowanych grupach, gdybyscie zobaczyli, w co byla ubrana. Po pierwsze miala na sobie czarne legginsy, bluze z wielkimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak zle, co? To jeszcze nie koniec. Ten zestaw uzupelnila opaskami przeciwpotowymi - nie zartuje - na glowie i na nadgarstkach, a przez ramie przewiesila torbe z wielka butla wody. Pewnie myslala, ze wyglada jak sportowiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawde wygladala jak zbzikowana gospodyni domowa, ktora wlasnie odebrala zamowione w sprzedazy wysylkowej dzielo Cwicz z Oprali albo cos podobnego. Kiedy tak stalam, przygladajac sie Ruth, zastanawiajac sie, jak jej powiedziec o tych opaskach, jeden z chlopakow z odsiadki zatrzymal sie kolo nas na indianie. Czy moge skorzystac z okazji, zeby zaznaczyc, ze jedyna rzecza, jakiej zawsze pragnelam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczal cichutko. Nienawidze facetow, ktorzy zdejmuja tlumiki z motocykli, halasuja jak opetani i urzadzaja konkursy skokow przez "spiacego policjanta" na parkingu dla nauczycieli. Ten czlowiek nastroil swoj motor tak, ze mruczal cichutko, jak maly kotek. Pomalowany na czarno, lsniacy chromem w roznych miejscach, to byl naprawde swietny motor. Wiem, co mowie. A widok chlopaka, ktory na nim siedzial, tez nie razil w oczy. -Mastriani - zagadnal, stawiajac stope w wysokim bucie na krawezniku. - Podwiezc cie? Gdyby Ernest Pyle, slawny reporter i szacowny patron naszej szkoly, powstal z grobu i zjawil sie przede mna, proszac o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie bylabym bardziej zaskoczona. Mam nadzieje, ze udalo mi sie to ukryc. Odparlam bardzo spokojnie: -Nie, dzieki. Przespacerujemy sie. Popatrzyl w niebo. -Bedzie lalo. Kiwnelam glowa w strone Ruth, tak zeby pojal, o co chodzi. -Przespacerujemy sie - powtorzylam. Wzruszyl ramionami. -Idziecie na swoj pogrzeb - stwierdzil i odjechal. Popatrzylam w slad za nim, starajac sie nie zwracac uwagi, jak pod opietymi dzinsami pieknie rysuja sie jego perfekcyjne posladki. Posladki nie byly jedyna pieknie zarysowana czescia jego ciala. Och, spokojnie. Mam na mysli twarz, jasne? Mial ladna twarz, nie taka z kwadratowa szczeka, jak u wiekszosci chlopcow z mojej szkoly. Na jego twarzy przynajmniej widac bylo jakas inteligencje. I co z tego, ze nos sprawial wrazenie, jakby go zlamano pare razy? Zgoda, moze mial troche krzywe usta, a jego ciemne, krecone wlosy wolaly o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzala z nawiazka para jasnoniebieskich, a wlasciwie bladoszarych oczu oraz ramiona tak szerokie, ze watpie, czy cos bym spoza nich widziala, gdyby zdarzylo mi sie kiedys jechac za jego plecami na motocyklu. Ruth, jednakowoz, chyba nie zauwazyla zadnej z tych ujmujacych cech. Wpatrywala sie we mnie tak, jakby przylapala mnie na rozmowie z ludozerca. -O, moj Boze, Jess - powiedziala. - Kto to byl? -Nazywa sie Rob Wilkins - odparlam. A ona na to: -Wiesniak. Och, moj Boze, Jess, ten gosc to wiesniak. Nie wierze, ze z nim rozmawialas. Spokojnie. Wszystko wyjasnie. Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodza dwa typy ludzi: dzieciaki z obszarow wiejskich hrabstwa, czyli wiesniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wiesniaki i miastowi nie zadaja sie ze soba. Kropka. Miastowi uwazaja, ze sa lepsi od wiesniakow, bo maja wiecej pieniedzy. Ich rodzice sa na ogol lekarzami, prawnikami albo nauczycielami. Wiesniaki mysla, ze sa lepsi od miastowych, bo potrafia rozne rzeczy, ktorych miastowi nie potrafia, na przyklad naprawic stary motocykl czy pomoc cielakom przyjsc na swiat i tak dalej. Rodzice wiesniakow to robotnicy albo farmerzy. W obrebie tych grup sa podgrupy, takie jak mlodociani przestepcy, miesniaki - raczej lubiani sportowcy, a takze cheerleaderki - ale linia glownego podzialu przebiega miedzy wiesniakami i miastowymi. Ruth i ja jestesmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wiesniakiem. Dla upiekszenia obrazka dodam, ze prawie na pewno jest rowniez mlodocianym przestepca. No, ale jak z luboscia powtarza pan Goodhart, ja takze naleze, albo w niedalekiej przyszlosci beda nalezec do tej kategorii, jezeli nie zaczne brac powaznie jego cennych rad dotyczacych panowania nad uczuciem gniewu. -Skad ty go w ogole znasz? - dopytywala sie Ruth. - Na pewno nie macie zadnych wspolnych zajec. To zdecydowanie nie jest ktos, kto wybiera sie do college'u. Raczej do wiezienia - dodala drwiaco. - Ale on musi juz konczyc szkole, na Boga. Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie? Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu sie boi. Faceci - prawdziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerazaja Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetow nigdy nie byla w stanie zrozumiec. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojac, ze chlopcy sa tacy jak my. No, dobra, przy kilku istotnych zastrzezeniach. -Spotkalam go na odsiadce - powiedzialam. - Czy mozemy sie stad ruszyc, zanim zacznie padac? No, wiesz, mam ze soba flet. Ruth nie dawala jednak za wygrana. -Naprawde zgodzilabys sie, zeby cie podwiozl? Ktos, kogo kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie bylo? -Nie wiem - powiedzialam. Faktycznie, nie wiedzialam. Chyba nie macie wrazenia, ze po raz pierwszy chlopak zaproponowal mi podwiezienie? Przyznaje, moze troche za latwo mi przychodzi wymlocic kogos piesciami, ale przeciez nie gryze. Moze jestem odrobine przymala - tylko metr piecdziesiat piec, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominac - i nie zawracam sobie specjalnie glowy makijazem czy ciuchami, ale, mozecie mi wierzyc, radze sobie calkiem niezle. Nie jestem supermodelka: wlosy obcinam krotko, dla swietego spokoju, i odpowiada mi ich brazowy kolor - nie bawie sie eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektore dziewczyny z mojej szkoly. Brazowe wlosy pasuja do brazowych oczu, ktore pasuja do opalonej cery - no, w kazdym razie, pod koniec lata moja skora zwykle robi sie wlasnie taka. Ale jedyny powod, dla ktorego nigdzie nie wychodze w sobotnie wieczory, jest taki, ze mam do wyboru albo siedziec w domu, albo paletac sie z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwolilaby mi wyjsc. Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiac sie wylacznie z "chlopcami, ktorzy ida do college'u". Czytaj: miastowymi. Na czym to stanelam? Aa, tak. No wiec, jesli chcecie wiedziec, Rob Wilkins nie byl pierwszym facetem, ktory zatrzymal sie przy mnie, pytajac, czy gdzies mnie podrzucic. Ale Rob Wilkins byl pierwszym facetem, ktoremu mialam ochote nie odmowic. -Taak - zwrocilam sie do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjelabym jego propozycje. Gdyby ciebie tu nie bylo i w ogole. -Nie moge uwierzyc. Ruth zaczela isc. Chmury byly tuz za nami. Nie mialysmy szans uciec przed deszczem, chyba ze poruszalybysmy sie z predkoscia stu piecdziesieciu kilometrow na godzine. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija predkosc dwoch kilometrow na godzine. Sprawna fizycznie to ona nie jest. -Nie wierze - powtorzyla jeszcze raz. - Nie mozesz sie wloczyc na motocyklach z jakimis wsiokami. Wiesz, jak to sie moze skonczyc? Znajda twojego trupa gdzies w polu. Prawie kazda dziewczyne, ktora znika w Indianie, znajduja w koncu polnaga, rozkladajaca sie na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mowic? -Dziwna jestes - ciagnela Ruth. - Zeby sie zaprzyjazniac z typami z odsiadki? Raz po raz spogladalam przez ramie na chmury za naszymi plecami. Byly ogromne, jak gory. Tyle ze, w przeciwienstwie do gor, nie trwaly w jednym miejscu. -Wiesz - powiedzialam - wlasciwie nic nie moge poradzic na to, ze ich znam. Siedzielismy obok siebie przez godzine dziennie w ciagu ostatnich trzech czy czterech miesiecy. -Ale to wiesniaki - odparla Ruth. - Moj Boze, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz? -Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiac. Ale pani Clemmings musi codziennie sprawdzac liste, wiec w ten sposob poznaje sie imiona. Tak po prostu jest. Ruth potrzasnela glowa. -Och, moj Boze - powiedziala. - Moj ojciec by mnie zabil - zabilby mnie - gdybym wrocila do domu na motocyklu jakiegos wsioka. Nic na to nie odpowiedzialam. Szanse, zeby ktos zaproponowal Ruth przejazdzke na motorze, byly bliskie zeru. -Jednak - odezwala sie Ruth po przejsciu kawalka drogi - jest dosc przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobil? -Zeby dostac odsiadke? - wzruszylam ramionami. - Skad mam wiedziec? Nie wolno nam rozmawiac. Opisze teraz, gdzie sie wtedy znajdowalysmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje sie przy nazwanej z fantazja ulicy Szkolnej. Jak sie moze domyslacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic specjalnego poza, no wlasnie, szkola. Jeszcze dwie uliczki i wychodzi sie na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy sa na ulicy Pike. Nie szlysmy ulica Pike. Nikt nie lazi ulica Pike, odkad jedna dziewczyna zostala tam przejechana. Doszlysmy ulica Szkolna prawie do boiska, kiedy spadly pierwsze wielkie, ciezkie krople deszczu. -Ruth? - odezwalam sie dosc spokojnie, kiedy poczulam deszcz. -Przeleci - stwierdzila Ruth. Spadla na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna blyskawica rozdarla niebo; piorun trafil chyba w wieze cisnien jakis kilometr dalej. Rozlegl sie grzmot. Bardzo glosny. Tak glosny jak odrzutowce nad baza wojskowa Crane, kiedy przelamuja bariere dzwieku. -Ruth? - powtorzylam, troche mniej spokojnie. Ruth na to: -Moze powinnysmy sie gdzies schowac. -I to natychmiast - stwierdzilam. Jedynym miejscem, gdzie moglysmy sie schronic, byly metalowe trybuny otaczajace boisko. A wiadomo, ze podczas burzy nie nalezy sie chowac pod niczym metalowym. Wtedy wlasnie zaczal padac grad. Jesli kiedys zaskoczyl was grad, rozumiecie, dlaczego pobieglysmy pod te trybuny. A jesli wam sie to nigdy nie zdarzylo, to moge tylko stwierdzic, ze mieliscie szczescie. Ten konkretnie grad mial wielkosc pileczek golfowych. Wcale nie przesadzam. Byl olbrzymi. I tlukl niemilosiernie. Stalysmy z Ruth pod trybunami, a grad padal dokola, zupelnie jakby nas zamknieto w ogromnej maszynce do prazenia popcornu. Tyle ze przynajmniej popcorn nie walil nas juz po glowach. Raz po raz rozlegal sie grzmot, grad lomotal o metalowe lawki nad naszymi glowami, odbijajac sie od nich rykoszetem i uderzajac w ziemie. W tym potwornym halasie niewiele mozna bylo uslyszec, ale Ruth, niezrazona, wrzasnela: -Przepraszam! Na co odparlam jedynie "Auu", bo wielki odlamek gradu odskoczyl od ziemi i wyrznal mnie w lydke. -Mowie szczerze - krzyknela Ruth. - Jest mi naprawde bardzo, bardzo przykro. -Przestan sie kajac - odwrzasnelam. - To nie twoja wina. Tak przynajmniej wtedy myslalam. Pozniej zmienilam zdanie. Co widac, jak sie przeczyta uwaznie pare pierwszych linijek tego mojego oswiadczenia. Wielka blyskawica oswietlila niebo. Rozpadla sie na cztery czy piec odgalezien. Jedna z nich dotknela widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbozowego. Odglos gromu wstrzasnal trybunami. -To jest... - powiedziala Ruth takim glosem, jakby miala sie rozplakac. - ...to jest moja wina. -Ruth, na milosc boska, ty placzesz? -Tak - odparla, pociagajac nosem. -Dlaczego? To tylko glupia burza z piorunami. - Juz przedtem zdarzalo nam sie ugrzeznac gdzies podczas burzy. Oparlam sie o jeden ze slupow podtrzymujacych trybuny. - Pamietasz, jak zaskoczyla nas burza w piatej klasie, kiedy wracalysmy z lekcji gry na wiolonczeli? Ruth wytarla nos rekawem bluzy. -I musialysmy sie schowac w twoim kosciele? -A ty nie chcialas wejsc dalej niz pod okap - powiedzialam. Ruth rozesmiala sie przez lzy. -Myslalam, ze Bog mnie zabije, jak postawie stope w swiatyni gojow. Ucieszylam sie, ze Ruth sie smieje. Bywala uciazliwa, ale to moja najlepsza przyjaciolka od przedszkola, a nie odrzuca sie najlepszej przyjaciolki od przedszkola tylko dlatego, ze czasem zaklada opaski przeciwpotowe albo placze, kiedy pada. Ruth jest duzo bardziej interesujaca niz wiekszosc dziewczyn z mojej szkoly, poniewaz czyta jedna ksiazke na dzien - doslownie - i uwielbia grac na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grac na flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, oglada glupawe programy telewizyjne. Poza tym, na ogol, jest strasznie zabawna. Teraz akurat nie byla. -Och, Boze - jeknela Ruth, kiedy wiatr przybral na sile i zaczal ciskac gradem w nas, pod trybuny. - To zupelnie jak przed tornado, prawda? Poludniowa Indiana lezy posrodku pasa, gdzie szaleje tornado. Zajmujemy trzecie miejsce na liscie stanow, w ktorych najczesciej wystepuja traby powietrzne. Ladnych pare mialam okazje zobaczyc; Ruth nie tak znowu wiele, jako ze spedzila na Srodkowym Zachodzie zaledwie ostatnia dekade. Bylo rowniez prawda, ze huragany zdarzaja sie wlasnie w tej porze roku. Nie chcialam dobijac Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywaly na zblizanie sie traby powietrznej. Niebo mialo dziwaczny, zolty kolor, i przy dosc wysokiej temperaturze wial zimny wiatr. Do tego ten przeklety grad... Wlasnie chcialam zapewnic Ruth, ze to zwykla wiosenna burza i powiedziec, zeby sie nie martwila, kiedy krzyknela: -Jess, nie... Nie uslyszalam jednak, co zawolala, poniewaz wlasnie w tamtej chwili nastapil potezny wybuch, ktory zagluszyl wszystko. 2 To nie byl wybuch, jak uswiadomilam sobie pozniej. To byl piorun, ktory uderzyl w metalowe trybuny. A potem powedrowal wzdluz metalowego slupka, o ktory sie opieralam.Wiec na dobra sprawe mozna powiedziec, ze uderzyl mnie piorun. Nie bolalo. Poczulam sie dziwnie, ale nic mnie nie bolalo. W chwile potem, kiedy odzyskalam sluch, uslyszalam jedynie krzyczaca Ruth. Nie stalam w tym samym miejscu co przed sekunda. Znalazlam sie jakies poltora metra dalej. Och, i czulam silne laskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chcecie cos wlaczyc do kontaktu, nie patrzac, i przypadkiem trafiacie palcem do gniazdka? Odczuwalam wlasnie cos podobnego, tylko jakies trzysta razy mocniej. -Jess - krzyczala Ruth. Podbiegla i potrzasnela mnie za ramie. - O, moj Boze, Jess, w porzadku? Spojrzalam na nia. Moja Ruth wygladala tak samo jak przedtem. Nadal miala na sobie opaski przeciwpotowe. Ale ja wlasnie przestawalam byc dawna Jess. Wtedy to sie zaczelo. A potem bylo jeszcze gorzej. -Taak - powiedzialam. - Nic mi nie jest. Naprawde czulam sie dobrze. Nie oszukiwalam jej. Wtedy nic mi nie bylo. Czulam tylko to laskotanie. To nie bylo nieprzyjemne. Wlasciwie, kiedy minelo zaskoczenie, poczulam sie nawet jakby lepiej. Jakbym zostala naenergetyzowana, rozumiecie? -Hej - powiedzialam, rozgladajac sie. - Popatrz. Grad ustal. -Jess - zawolala Ruth, potrzasajac mna jeszcze raz. - Uderzyl cie piorun. Nie rozumiesz? Uderzyl cie piorun! Popatrzylam na nia. Wygladala zabawnie w tej opasce na glowie. Wybuchnelam smiechem. Kiedys, na wieczorku panienskim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewal mi wina, a nikt z rodziny jakos nie zwrocil na to uwagi. Wtedy czulam sie tak samo. Mialam ochote sie smiac. Na okraglo. -Lepiej sie poloz - powiedziala Ruth. - Albo usiadz i wloz glowe miedzy kolana. -Dlaczego? - zapytalam. - Zebym sie mogla pocalowac w tylek na pozegnanie? To mi sie wydalo strasznie smieszne. Zaczelam chichotac. Dostalam histerii ze smiechu. Ruth jednak nie widziala w tym nic zabawnego. -Nie - stwierdzila. - Dlatego, ze jestes blada jak duch. Mozesz zemdlec. Sprobuje zlapac jakis samochod. Trzeba cie zabrac do szpitala. -Eee, daj spokoj - powiedzialam. - Wcale nie musze isc do szpitala. Juz po burzy. Chodzmy. I tak po prostu wyszlam spod tych trybun. Jakby nic sie nie stalo. Wtedy naprawde myslalam, ze nic. To znaczy, ze nic sie nie stalo. Czulam sie dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niz w ciagu ostatnich miesiecy. Lepiej, niz sie czulam, odkad moj brat, Douglas, wrocil z college'u. Ruth pobiegla za mna, zatroskana i przejeta. -Jess. Naprawde. Nie powinnas probowac... -Hej - zawolalam. Niebo znacznie pojasnialo, grad pod stopami chrzescil, pomyslalam, ze troche jakby ktos na gorze przypadkiem przewrocil tace z kostkami lodu na jakims niebianskim przyjeciu. -Hej, Ruth - powiedzialam, wskazujac grad. - Popatrz. Zupelnie jak snieg. Snieg, w kwietniu! Ruth jednak nie zainteresowala sie gradem, mimo ze brodzila w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyla na mnie. -Jessica - powiedziala, biorac mnie za reke. - Jessica, posluchaj. - Sciszyla glos niemal do szeptu. Slyszalam ja dobrze, bo wiatr ustal i przestalo grzmiec. - Jessica, mowie ci, nie jest w porzadku. Widzialam... widzialam, jak piorun z ciebie wychodzil. -Naprawde? - wyszczerzylam zeby w jej strone. - Fajnie. Ruth puscila moja reke i odwrocila sie zniesmaczona. -Swietnie - powiedziala, kierujac sie ku drodze. - Nie idz do szpitala. Umrzyj na zawal serca. Akurat mnie to wzrusza. Szlam za nia, rozkopujac grad moimi pumami na grubych podeszwach. -Hej - odezwalam sie. - Szkoda, ze piorun nie wystrzelil ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawde mialby za swoje, co? Ruth sie nie spodobalo. Szla przed siebie, posapujac z powodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza normalne tempo dla mnie, wiec bez trudu dotrzymywalam jej kroku. -Czekaj - zawolalam. - Czy nie byloby cool, gdybym mogla stanac w ogniu blyskawicy dzis po poludniu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzala, zebysmy sie trzymali z daleka od narkotykow? Zaloze sie, ze to by skrocilo jej mowke. Gadalam tak przez cala droge do domu. Ruth usilowala sie na mnie gniewac, ale jej nie wyszlo. Nie dlatego, ze jestem taka czarujaca czy zabawna, ale dlatego, ze burza zostawila wszedzie widoczne slady. Widzialysmy zwalone konary drzew, strzaskane gradem szyby samochodowe, zepsuta sygnalizacje uliczna. To bylo niesamowite. Minelo nas kilka karetek i wozow strazy pozarnej, a kiedy dotarlysmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i Pierwszej, "Kro" bylo zerwane i zostalo tylko "ger". -Ruth, popatrz - zawolalam. - "Ger" jest otwarte, a "Kro" zamkniete. Nawet Ruth musiala sie na to rozesmiac. Do momentu, kiedy doszlysmy do naszych domow - wspominalam, ze mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestala sie o mnie bac. W kazdym razie, tak sadzilam. Juz mialam pobiec alejka w strone ganku, kiedy Ruth wydala z siebie naprawde ciezkie westchnienie i powiedziala: -Jessico, naprawde uwazam, ze powinnas pomowic o tym z mama i tata. O tym, co sie zdarzylo. O, pewnie. Juz lece im oznajmic, ze uderzyl mnie piorun. Mieli teraz duzo powazniejsze rzeczy na glowie. Nie powiedzialam tego glosno, ale Ruth widocznie czytala w moich myslach, bo dodala: -Nie, Jess. Mowie powaznie. Powinnas im powiedziec. Czytalam o ludziach, ktorych uderzyl piorun, tak jak ciebie. Czuli sie cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawal serca. -Ruth! -Naprawde uwazam, ze powinnas im powiedziec. Wiem, ze maja inne zmartwienia, z Douglasem i w ogole. Ale... -Nie - przerwalam. - Z Douglasem wszystko w porzadku. -Wiem. - Ruth przymknela na chwile oczy. - Wiem, ze z Douglasem wszystko w porzadku. No dobrze, posluchaj. Obiecasz mi tylko, ze jesli poczujesz sie... hm, dziwnie, to komus o tym powiesz? To bylo jeszcze do przyjecia. Przysieglam uroczyscie nie umrzec na zawal serca. Potem pozegnalysmy sie na trawniku przed moim domem. Juz prawie wchodzilam do srodka, kiedy zdalam sobie sprawe, ze deren przy podjezdzie - ktory tamtego ranka pieknie kwitl - jest kompletnie ogolocony, jak w srodku zimy. Grad zerwal wszystkie liscie i kazdy najdrobniejszy kwiatuszek. Na lekcjach angielskiego caly czas mowi sie o symbolizmie i takich rzeczach. Na przyklad stary uschly dab w Jane Eyre stanowi zapowiedz nieszczescia i zlego losu. Wiec wydaje mi sie, ze gdyby moje oswiadczenie bylo fikcja literacka, to nalezaloby przyjac, ze deren symbolizowal moja niezbyt sielankowa przyszlosc. Tyle ze oczywiscie, podobnie jak Jane, nie mialam pojecia, co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogoloconego derenia kompletnie umknela mojej uwagi. Przeszlo mi przez mysl cos w rodzaju: "Ojej, szkoda. Takie ladne drzewko". Potem weszlam do domu. 3 Mieszkam - a jest zapewne istotne, zebym podala swoj adres w oswiadczeniu - z rodzicami i dwoma bracmi w duzym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najladniejszy na tej ulicy.Nie mowie tego, zeby sie przechwalac. Tak po prostu jest. Kiedys to byl dom farmerow, ale nie byle jaki - z witrazowymi oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycznego Indiany przybili na nim tabliczke, poniewaz jest to najstarszy dom w naszym miescie. To, ze mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, ze jestesmy biedni. Moj ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewiec przecznic od naszego domu. Te restauracje to: Mastriani, ktora jest droga, U Joego, ktora nie jest, i najtanszy ze wszystkich bar Joe Junior. Moge tam jesc, kiedy mi sie podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele rowniez. W zwiazku z tym mozna by pomyslec, ze mam wielu przyjaciol. Ale nie liczac Ruth, spotykam sie tylko z kilkoma znajomymi, glownie z orkiestry. Ruth gra pierwsza wiolonczele, a ja trzeci flet. Utrzymuje stosunki towarzyskie z innymi flecistami - glownie z drugim i piatym - i kilkoma osobami z sekcji rogow, a takze z jedna czy dwiema osobami grajacymi na wiolonczeli, ktore zyskaly aprobate Ruth, ale poza tym trzymam sie raczej na uboczu. No, jesli nie brac pod uwage odsiadkowiczow. Moj pokoj znajduje sie na trzecim pietrze. Trzecie pietro to zaadaptowany strych, stad niski sufit i mansardowe okna. Oprocz mojej sypialni jest tu jeszcze lazienka. Kiedys miescilam sie cala w mansardowym oknie i dlugie godziny spedzalam na obserwowaniu tego, co sie dzialo na Lumley Lane. Raczej niewiele bylo do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mogl wejsc wyzej i to mi sie strasznie podobalo. Wyobrazalam sobie, ze jestem latarnikiem na wiezy, a okno jest latarnia morska, ja zas wypatruje statkow, ktorym grozilo rozbicie na zdradzieckiej mieliznie, czyli na naszym trawniku. Bylam wtedy malym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynaja sie za drzwiami frontowymi, w miejscu, ktore moja mama nazywa z francuska foyer (lubi takze wtracac inne francuskie slowka, na przyklad dosc czesto mowi voila. Ale oczywiscie zartem. Taka jest moja mama). Problem polega na tym, ze zaraz obok foyer znajduje sie, za oszklonymi drzwiami, salon, ktory ma oszklone drzwi prowadzace do jadalni, z ktorej, przez oszklone drzwi, przechodzi sie do kuchni. Tak wiec, kiedy ktos otwiera drzwi frontowe, moja mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jesli jest akurat gdzies w glebi domu. Zero szans, zeby dostac sie niepostrzezenie na gore. Tamtego wieczoru oczywiscie zobaczyla mnie i wrzasnela - kuchnia jest dosc daleko od drzwi - "Jessico! Chodz tutaj!" A to wrozylo klopoty. Zastanawiajac sie, o co moze chodzic tym razem - nie tracac nadziei, ze pan Goodhart nie pospieszyl sie i nie zadzwonil do niej - polozylam plecak i flet, i wszystko inne na laweczce przy schodach i ruszylam przez salon i jadalnie, wymyslajac po drodze jakas historyjke usprawiedliwiajaca moje spoznienie, na wypadek gdyby wsciekala sie akurat z tego powodu. -Mielismy probe zespolu - zagailam po drodze. Gdy znalazlam sie na wysokosci stolu w jadalni - ktory ma wbudowany w podloge pod krzeslem brzeczyk, tak aby gospodyni mogla nacisnac go stopa, dajac sluzbie znak, ze pora na deser, co, zwazywszy, ze nie mamy sluzby, jest okropnie denerwujace, zwlaszcza przy malych dzieciach, bo jak bylismy mlodsi, trudno nam sie bylo powstrzymac od naciskania czegos takiego bez przerwy, a to doprowadzalo mame do szalu - dodalam jeszcze: -Taak, proba trwala strasznie dlugo. Z powodu gradu. Musielismy gnac galopem i chowac sie pod trybunami, i ciagle grzmialo, i... -Spojrz! Mama podetknela mi jakis list pod nos. Moj brat Mike siedzial zgarbiony na blacie w kuchni. Wygladal na nieszczesliwego, ale on nigdy nie sprawial innego wrazenia, o ile dobrze pamietam, z wyjatkiem dnia, kiedy dostal maca na gwiazdke. Tak, ten komputer go uszczesliwil. Spojrzalam na list, ktory trzymala mama. Z tak bliskiej odleglosci nie moglam go przeczytac, co zreszta nie bylo istotne. -Wiesz, co to jest, Jessico? - mowila mama. - Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A czego, jak myslisz, dotyczy? A ja na to: -Ojej, Mikey. Gratuluje. -Dziekuje - powiedzial Mike, ale nie wydawal sie specjalnie poruszony. -Moj kochany chlopczyk. - Mama zaczela wymachiwac listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, moj Boze, az trudno w to uwierzyc! - Odtanczyla cos w rodzaju tanca zwyciestwa. Moja mama zazwyczaj nie zachowuje sie tak dziwnie. Na ogol zachowuje sie calkiem podobnie jak inne mamy. Czasami pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwlaszcza jesli chodzi o rachunki i personel, ale przewaznie siedzi w domu, zajmujac sie takimi rzeczami, jak wymiana kafelkow w lazienkach. Mama, jak wiekszosc mam, swiata nie widzi poza swoimi dziecmi i dlatego fakt, ze Mike dostal sie do Harvardu - chociaz nic w tym zaskakujacego, bo na egzaminach koncowych w szkole uzyskal znakomity wynik - poruszyl ja do glebi. -Dzwonilam juz do taty - powiedziala. - Idziemy do Mastrianiego na homara. -Super - oswiadczylam. - Czy moge zaprosic Ruth? Mama machnela nieznacznie reka. -Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udalismy sie na rodzinny obiad bez Ruth? - W jej glosie zabrzmial sarkazm, ale tak naprawde nie miala nic przeciwko temu. Mama lubi Ruth. Tak sadze. - Michael, moze ty tez chcialbys kogos zaprosic? Ze sposobu, w jaki wymowila "kogos" jasno wynikalo, ze ma na mysli dziewczyne. Ale Mike'owi w ciagu calego jego zycia podobala sie tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire Lippman, ktora mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman mlodsza od niego o rok, a ode mnie o tylez starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, ze Mike w ogole jest na swiecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie bedzie sobie przeciez zawracac glowy dziwakiem ze starszej klasy, ktory ja podglada. A moj brat robi to regularnie, przez cale wakacje, kiedy Claire opala sie w bikini na dachu garazu. Ona nie zlazi z tego dachu az do konca sezonu, chyba ze jakis przystojniak w samochodzie zaproponuje jej wycieczke nad jeziorko. Claire jest albo uzalezniona od promieni ultrafioletowych, albo tez cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzlam. Tak czy tak, bylo raczej nie do pomyslenia, zeby moj brat zaprosil "kogos" na obiad. Nawet gdyby jakims cudem sie na to zdobyl, Claire Lippman zapytalaby pewnie: "Ojej, a kim ty wlasciwie jestes?". -Nie - odparl Mike zaklopotany. Zaczerwienil sie jak burak, chociaz bylam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lippman byla przy tym obecna? - Nie chce nikogo zaprosic. -Zajecze serce nigdy nie zdobedzie pieknej damy - powiedziala mama. Moja mama nie tylko czesto nasladuje francuski akcent, ale rowniez cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta i Sullivana. Jak sie blizej zastanowic, moze nie jest az tak podobna do matek innych ludzi ze szkoly. -Zrozumialem, mamo - wydusil Mike przez zacisniete zeby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze? Mama wzruszyla ramionami. -W porzadku. Jess, jesli sie wybierasz, to nie ma mowy, zebys poszla w tym. - Mowiac "to", miala na mysli stroj, jaki nosze zazwyczaj - T - shirt, dzinsy i adidasy. - Przebierz sie w te sukienke z niebieskiego perkalu, ktora uszylam ci na Wielkanoc. No tak. Mamie troche odbija na tym punkcie, zebysmy ubieraly sie tak samo. Absolutnie nie zartuje. To bylo slodkie, kiedy mialam szesc lat, ale w wieku szesnastu, slowo daje, nie ma nic slodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, ktore pasuja do sukienek mamy. Zwlaszcza ze wszystkie sukienki wykonane przez moja mame sa jak z Domku na prerii. Mozna by pomyslec, ze skoro nie mam problemow z przylozeniem piescia wysportowanemu chlopakowi, to nie powinno mi byc trudno powiedziec mamie, zeby przestala szyc dla mnie blizniacze sukienki. Ale gdyby wasz ojciec obiecal kupic wam harleya na osiemnaste urodziny, pod warunkiem ze bedziecie nosic te sukienki bez protestu, tez byscie na to poszli. -Dobrze - zgodzilam sie i zaczelam wspinac sie tylnymi schodami, ktorych kiedys, na przelomie wiekow - dziewietnastego i dwudziestego, oczywiscie, kiedy ten dom zbudowano - uzywala sluzba. - Powiem Douglasowi. -Och - uslyszalam glos mamy. - Jess? Nie zatrzymalam sie. Wiedzialam, co chce powiedziec. Zebym nie zawracala Douglasowi glowy. Zawsze to mowi. A ja lubie mu zawracac glowe. Rozmawialam o tym rowniez z panem Goodhartem, ktory przypuszcza, ze Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu sie zawraca glowe. Wiec czesto do niego zagladam. Otoz podchodze do drzwi jego pokoju, na ktorych jest wielki napis "Nie wchodzic" i pukam bardzo glosno. Potem wrzeszcze: "Doug! To ja, Jessica!", i wlaze. Douglasowi nie wolno sie zamykac na klucz. Od zeszlych swiat, kiedy musielismy z tata wywazyc drzwi jego pokoju. Douglas lezal na lozku, czytajac komiks. Na okladce byl wiking i dziewczyna o wydatnym biuscie. Odkad wrocil z college'u, nie robi nic poza czytaniem komiksow. A we wszystkich komiksach wystepuja dziewczyny z wielkim biustem. -Wiesz co? - powiedzialam, siadajac na jego lozku. -Mikey dostal sie do Harvardu - stwierdzil Douglas. - Juz slyszalem. Przypuszczam, ze wszyscy sasiedzi tez. -A tam - odparlam. - Nie o to chodzi. Spojrzal na mnie znad komiksu. -Wiem, ze mama ma ochote zabrac nas wszystkich do Mastrianiego, zeby to uczcic, ale ja nie pojde. Musi sie przyzwyczaic do rozczarowan w zyciu. A ty lepiej trzymaj lapy przy sobie. Nie rusze sie stad. Nawet jak mi przylozysz. I tym razem, kto wie, czy ci nie oddam. -Tez nie o to chodzi - powiedzialam. - I nie zamierzalam cie bic. Niespecjalnie. -No to co jest? Wzruszylam ramionami. -Piorun mnie uderzyl. Douglas zaglebil sie ponownie w komiksie. -Aha. Zamknij drzwi, wychodzac. -Mowie powaznie - powiedzialam. - Razem z Ruth chcialysmy przeczekac burze pod trybunami kolo szkoly... -Trybuny - przerwal mi Douglas, ponownie kierujac na mnie wzrok - sa metalowe. -No wlasnie. Opieralam sie o slup, a piorun uderzyl w trybune, a potem wiem tyle, ze znalazlam sie poltora metra dalej i wszystko mnie swedzialo, i... -Bzdura - powiedzial Douglas. Ale usiadl. - To wszystko bzdura, Jess. -Przysiegam, ze to prawda. Mozesz zapytac Ruth. -Nie uderzyl cie piorun. Nie rozmawialabys teraz ze mna, gdyby tak bylo. -Douglas, mowie ci, tak bylo. -Gdzie jest, wobec tego, rana wejsciowa? - Douglas chwycil mnie za prawa reke i odwrocil ja do gory dlonia. - A rana wyjsciowa? Piorun wszedlby w jednym miejscu, a wyszedl drugim. W obu miejscach zostawilby rane o gwiazdzistym ksztalcie. Chwycil moja lewa reke i rowniez odwrocil ja do gory dlonia. Na zadnej nie bylo gwiazdzistej blizny. -Sama widzisz. Odsunal moja reke z pogarda. Douglas zna sie na takich rzeczach, poniewaz jedynym jego zajeciem jest czytanie, a niekiedy czyta prawdziwe ksiazki, nie tylko komiksy. -Nie trafil cie piorun. Nie opowiadaj glupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cie uderzyl, bylabys, w najlepszym wypadku, w stanie spiaczki. Wrocil do poprzedniej pozycji i siegnal po komiks. -A teraz spadaj - powiedzial, tracajac mnie stopa. - Jestem zajety. Podnioslam sie z westchnieniem. -W porzadku - powiedzialam. - Ale na pewno tego pozalujesz. Mama mowila, ze zjemy homara. -Jedlismy homara, kiedy przyslali zawiadomienie o moim przyjeciu na uczelnie - odparl Douglas, nie podnoszac glowy znad komiksu - i popatrz, jak to sie skonczylo. Wyciagnelam reke, zlapalam go za duzy palec u nogi i scisnelam mocno. -No, dobrze, duzy chlopczyku. Lez tu sobie jak worek kartofli, z kapitanem Larsem i jego cycata pieknoscia Helga. Douglas poslal mi niechetne spojrzenie. -Ona sie przypadkiem nazywa Oona - oswiadczyl. Schowal sie z powrotem za komiksem. Zamknelam za soba drzwi i poszlam do swojego pokoju. Nie martwie sie o Douglasa az tak bardzo. Wiem, ze pewnie powinnam, ale sie nie martwie. Pod tym wzgledem jestem chyba wyjatkiem w mojej rodzinie. Ja i moze jeszcze tata. Douglas zawsze byl dziwakiem. Mam wrazenie, ze przez cale zycie tluklam ludzi, ktorzy nazywali mojego starszego brata downem, przyglupem albo dziwadlem. Nie potrafie tego wytlumaczyc, ale mimo ze na ogol jestem od nich mniejsza, czuje sie zobowiazana, zeby im dac po gebie. Nie beda obrazac mojego brata. To doprowadza do szalu moja mame, ale tate nie. Tata nauczyl mnie bic skuteczniej. Pokazal mi na przyklad, jak prawidlowo zwijac dlon w piesc. Chodzi o to, ze kciuk trzeba trzymac na zewnatrz. Przedtem chowalam kciuk do srodka i pare razy go zwichnelam. Douglas wsciekal sie, kiedy wdawalam sie w te bojki, wiec w koncu bilam sie za jego plecami. Musial czuc sie upokorzony - mlodsza siostrzyczka wystepuje w obronie starszego brata. Nie sadze jednak, zeby to mialo jakis wplyw na pozniejsze wydarzenia. Mam na mysli jego probe samobojcza. W koncu kto by sie chcial zabijac tylko dlatego, ze mlodsza siostra bila sie za niego w szkole. Prawda? W kazdym razie, kiedy dotarlam do swojego pokoju, zadzwonilam do Ruth i zaprosilam ja na kolacje. Wiedzialam, ze chociaz dzis, dzieki Jeffowi Dayowi przeszla na kolejna diete, nie bedzie w stanie sie oprzec. Nie tylko z powodu homara, ale rowniez z powodu Michaela. Ruth probuje udawac, ze Michael jej sie nie podoba, ale mowiac miedzy nami, zadurzyla sie w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Zadna z niego gratka, slowo daje. Zareagowala dokladnie tak, jak oczekiwalam: -No, naprawde nie powinnam. Homar jest taki tuczacy. Moze nie tyle homar, co cale to maslo... ale w koncu to specjalna okazja, bo Michael dostal sie do Harvardu i w ogole. Chyba powinnam pojsc. Dobra, ide. -Poczekaj - powiedzialam. - Daj mi dziesiec minut. Musze sie przebrac. -Chwileczke - zapytala Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie kaze ci chyba wlozyc jednej z tych lesbowatych sukienek, co? - Milczalam, wiec po chwili Ruth odezwala sie znowu: - Wiesz, wydaje mi sie, ze motocykl to za malo. Twoj tata powinien ci kupic cholernego maserati za to, na co ta kobieta cie naraza. Ruth uwaza, ze moja mama cierpi z powodu ucisku ze strony patriarchalnego spoleczenstwa, reprezentowanego glownie przez mojego tate. Ale to nieprawda. Moj tata bylby zachwycony, gdyby mama znalazla prace. To by ja wyleczylo z obsesji na punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrocil do domu, mama twierdzi, ze nawet nie ma co myslec o pojsciu do pracy, bo kto go upilnuje, zeby trzymal sie z daleka od zyletek? Powiedzialam Ruth, ze owszem, musze wlozyc jedna z lesbowatych sukienek mojej mamy, chociaz "lesbowate" nie jest dobrym okresleniem, poniewaz wszyscy geje i lesbijki, jakich znam, sa naprawde w porzadku i predzej padliby trupem, niz wlozyli na siebie cos takiego, no, chyba ze w Halloween. Ale mniejsza o to. Rozlaczylam sie i zaczelam sie rozbierac. Przewaznie nie wychodze z dzinsow i T - shirtow Zima wkladam sweter na wierzch, ale, serio, nie stroje sie do szkoly, jak niektore dziewczyny. Czasami nie biore nawet rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chcialabym zrobic wrazenie. W kazdym razie nie bylo, dopoki Rob Wilkins nie zapytal, czy mnie odwiezc do domu. Dla czegos takiego warto by moze nawet wysuszyc rano wlosy suszarka. Ale, rzecz jasna, nie moglam pozwolic, zeby Ruth sie domyslila. A zorientowalaby sie natychmiast. Bo Ruth przyjezdza po mnie co rano. "Nie za duzo pianki?" zapytalaby pewnie. Ale moze nawet by sie jej spodobalo - pod warunkiem ze nie wykrylaby, dla kogo nalozylam sobie te pianke. Tak czy inaczej, kiedy sie przebieralam, przyszlo mi do glowy, ze moze Douglas sie pomylil. Moze gdzies na moim ciele jest jednak gwiazdzista blizna, niekoniecznie na dloniach. Na przyklad na podeszwach stop albo jeszcze gdzie indziej. Sprawdzilam to, ale moje stopy byly takie jak zawsze. Zadnych blizn. Nawet odrobiny brudu miedzy palcami. To bylo ze strony Roba Wilkinsa dosc niezwykle, zeby mi zaproponowac podwiezienie. Przeciez prawie go nie znalam. Po prostu razem odsiadywalismy kare. No, moze nie calkiem tak. W zeszlym semestrze bylismy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegos powodu - dobra, pewnie nie zaliczyl za pierwszym razem - Rob mial to w ostatniej klasie. Siedzial za mna. Na ogol zachowywal sie cicho. Od czasu do czasu rozmawial z kolesiem z tylu, tez wiesniakiem. Oczywiscie podsluchiwalam. Rozmawiali zwykle o zespolach - we wsiowym guscie, glownie heavymetalowych albo country - albo o samochodach. Czasami nie moglam sie powstrzymac, zeby sie nie wtracic. Raz na przyklad oswiadczylam, ze moim zdaniem Steven Tyler nie jest geniuszem muzycznym. I ze wedlug mnie artysta znany uprzednio pod pseudonimem Prince jako jedyny ze wspolczesnych wykonawcow zasluguje na miano geniusza. Potem przez jakis tydzien analizowalismy ich teksty i Rob w koncu przyznal mi racje. A kiedys dyskutowali o motocyklach i chlopak za Robem gadal w kolko o kawasaki, a ja wtracilam: "Cos ty, chory? A amerykanskie to gorsze?" i Rob przybil mi piatke. Trener Albright spedzal czas glownie poza klasa. Obowiazki wynikajace z opieki nad druzyna pilkarska zmuszaly go do zadawania nam pytan z konca rozdzialu w charakterze samodzielnej pracy na lekcji. Znacie ten rodzaj pytan. Jaka funkcje pelni sledziona? Ile spermy dziennie wytwarza dorosly mezczyzna? Pytania, o ktorych zapomina sie rowno z dzwonkiem. Uznalam, ze na nastepny dzien do szkoly moglabym wlozyc bluzke, ktora Douglas dal mi na Boze Narodzenie. Nigdy nie nosilam jej przedtem do szkoly, bo ma dosc duze wyciecie pod szyja. Nie jest to najodpowiedniejszy stroj dla kogos, kto moze bedzie musial znokautowac kolejnego osilka. Ale jesli dzieki temu mialabym sie przejechac na indianie... Dopiero kiedy zapinalam te okropna liliowa sukienke w stylu Laury Ingalls, spojrzalam w lustro i zobaczylam. Czerwone znamie wielkosci piesci na mojej klatce piersiowej. Nie bolalo ani nic. Jakbym dostala pokrzywki. Jakbym zjadla cos nieswiezego. Ze srodka tego znaku rozchodzily sie promieniscie czerwone pregi. Patrzac uwaznie w lustro, stwierdzilam, ze ten ksztalt... No, coz - bardzo przypomina gwiazde. 4 -Mowie ci, nie widze drugiej. Jest tylko ta jedna - powiedziala Ruth.-Jestes pewna? Stalam, zupelnie naga, na srodku swojego pokoju. Nie watpie, ze kolacja byla swietna. Sama nie przelknelam ani kesa. Siedzialam jak na szpilkach, nie mogac dojsc do siebie, odkad okazalo sie, ze naprawde uderzyl mnie piorun. Dowodzila tego gwiazdzista blizna. To wlasnie byla ta wejsciowa rana, o ktorej mowil Douglas. Problem polegal na tym, ze nie moglam znalezc rany wyjsciowej. Poprosilam Ruth, zeby wpadla do mnie po kolacji i pomogla. Nie byla bardzo chetna. -Nie mialam pojecia - odezwala sie, lezac na moim lozku i przegladajac Teoria krytyczna od Platona - no, taka rozrywkowa lektura, przyniosla ze soba - ze urosl ci biust. Naprawde. Miseczki A juz nie pasuja. Kiedy to sie stalo? -Ruth, - odparlam - przyjrzalas sie moim plecom? Nie ma tam blizny? -Nie. To jakie teraz nosisz? B? -Skad mam wiedziec? Przeciez wiesz, ze nie nosze biustonosza. A na pupie? Widzisz tam cos? -Nie. Czy jest cos miedzy B i C? Wydaje mi sie, ze to jest teraz twoj rozmiar. No i naprawde powinnas cos nosic. Inaczej biust ci zwiotczeje. Widzialas chyba te kobiety w National Geographic. -Wcale mi nie pomagasz. -A czego ty sie po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, naburmuszona, wrocila do lektury. - Wiesz, to troche niecodzienna sytuacja, szukac jakichs blizn na ciele najlepszej przyjaciolki, nie uwazasz? To troche lesbijskie. Zdenerwowalam sie lekko. -Nie domagam sie, zebys mnie obmacywala, kretynko. Chcialam tylko, zebys mi powiedziala, czy widzisz gdzies slad po ranie wyjsciowej. - Naciagnelam spodnie od dresow. - Niewazne. -Nie moge uwierzyc - powiedziala Ruth, ignorujac moje uwagi - ze Michael jedzie do Harvardu. Do Harvard u. Jest taki bystry. Jak ktos tak bystry moze sie zadurzyc w Claire Lippman? Wlozylam bluze. -Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdzilam. Poznalam ja calkiem niezle podczas odsiadek. Claire nie zostaje za kare, ale spedzamy odsiadki w audytorium i w zwiazku z tym widzialam wiekszosc prob kolka teatralnego. Claire gra glowne role we wszystkich przedstawieniach. Grala Emily w Naszym miescie, Marie w West side story i oczywiscie Julie w Romeo i Julii. Jest naprawde dobra aktorka. -Mocno watpie - powiedziala Ruth - czy Michael uwielbiaja z powodu jej talentu. Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo ze wszyscy mowia na niego Mike. Wedlug niej "Mike" to imie dobre dla wiesniaka. -No - powiedzialam - musisz przyznac, ze do twarzy jej w bikini. -Fladra - parsknela Ruth. - Ze tez ona to robi. Kazdego lata. Kiedy byla dzieckiem, to co innego. Ale teraz... Co ona chce osiagnac? Spowodowac wypadek na ulicy? -Jestem glodna - stwierdzilam zgodnie z prawda. - Chcesz cos? -Wcale mnie to nie dziwi - odparla Ruth. - Prawie nie ruszylas homara. -Bylam za bardzo podniecona - powiedzialam. - No, wiesz. Zostalam porazona. -Byloby dobrze - mruknela Ruth w ksiazke - gdybys poszla do lekarza. Mozesz miec jakis wewnetrzny wylew. -Schodze na dol. Chcesz cos? Ziewnela. -Nie. Na mnie pora. Zajrze tylko do Michaela, zeby mu pogratulowac jeszcze raz i powiedziec dobranoc. Uznalam, ze lepiej zostawic ich samych na wypadek jakiegos romantycznego interludium, wiec zeszlam na dol do kuchni. Szanse na to, zeby Mike spojrzal dwa razy z rzedu w strone Ruth rownaja sie zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet w sercu grubej dziewczyny. To nie znaczy, ze Ruth jest taka znowu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza niz Claire Lippman. Claire tez nie jest taka okropnie koscista - miejscami jest nawet dosc okraglawa. Ale chlopcom, jak zauwazylam, bardzo sie podoba. Z pism ilustrowanych wynika, ze jesli nie jestes taka jak Kate Moss, to jestes skonczona, ale w rzeczywistosci chlopcy - tacy jak moi bracia - nie zainteresowaliby sie Kate Moss. Slinia sie natomiast na widok Claire Lipman, ktora ma jakies osiemdziesiat szesc na szescdziesiat na dziewiecdziesiat siedem. Mysle, ze duzo zalezy od tego, jak sie sami widzimy, a Claire Lippman uwaza sie za gwiazde. Ruth wrecz przeciwnie. Brak jej pewnosci siebie. Ruth jest po prostu duza. Zadna dieta cud tego nie zmieni. Musi sie pogodzic z tym faktem i zaakceptowac siebie taka, jaka jest, i przestac sie denerwowac. Wtedy znajdzie chlopaka. Gwarantowane. Ale raczej nie Mike'a. Myslalam o tym, jak niezwykle jest nasze cialo. Nalewalam sobie mleka do platkow i zastanawialam sie, czy gwiazdzista blizna kiedys zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I ktoredy wyszedl ze mnie piorun? A moze, myslalam, topiac w mleku platki z rodzynkami, piorun wciaz tkwi wewnatrz mojego ciala? To byloby niesamowite, co? Moze piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie chodze. Kto wie, moze, jak powiedziala Ruth, moglabym razic nim innych. Takich jak Jeff Day. Zdecydowanie na to zasluzyl. Wyobrazalam sobie, czytajac jednoczesnie napisy na kartonie mleka, jak raze piorunem Jeffa Daya. Rany, to by moglo zlamac jego kariere pilkarska. Kiedy wrocilam na gore, Ruth juz nie bylo. Drzwi od pokoju Mike'a byly zamkniete, ale wiedzialam, ze jej tam nie ma, poniewaz Mike stukal wsciekle w klawiature komputera. Prawdopodobnie wysylal e - maile do wszystkich swoich porabanych internetowych kumpli. Hej, dostalem sie do Harvardu! Zupelnie jak Bill Gates. I prawdopodobnie, w przeciwienstwie do Billa Gatesa, Mike uzyska dyplom. Drzwi do pokoju Douglasa rowniez byly zamkniete i swiatlo nie przeswiecalo przez szpare. To mnie nie powstrzymalo. Kiedy wpadlam do srodka, Douglas stal przy oknie z lornetka. Odwrocil sie ze slowami: -Ktoregos dnia zrobisz to i zobaczysz cos, czego naprawde nie chcialabys zobaczyc. -Juz to widzialam - powiedzialam. - Mama kapala nas razem, jak bylismy mali, pamietasz? On na to: -Odejdz. Jestem zajety. -A tak poza tym, na co patrzysz? - zapytalam, sadowiac sie na jego lozku w ciemnosci. Pokoj Douglasa pachnie Douglasem. Dosc przyjemnie. Taki chlopiecy zapach. Cos jak stare trampki i old spice. - Na Claire Lippman? -Na Oriona - odparl, ale wiedzialam, ze klamie. Jego okno wychodzi wprost na pokoj Claire Lipman, dwa domy dalej. Claire, stara ekshibicjonistka, nigdy nie spuszcza rolet. Watpie, czy w ogole ma rolety. Nie mialam jednak nic przeciwko temu, ze Douglas ja podglada. Wiem, wiem, seksizm, pogwalcenie prywatnosci i tak dalej... Ale przynajmniej jakis zdrowy objaw. Swiadczyl o tym, ze moj brat jest normalny. No, w miare normalny. -Nie chcialabym cie odrywac od widoku ukochanej - powiedzialam - ale znalazlam rane wejsciowa. -Ona nie jest moja ukochana - odparl Douglas. - Zaledwie obiektem pozadania. -Mniejsza o to - powiedzialam, odciagajac bluze na szyi. - Spojrz. Wlaczyl lampke i odwrocil sie w moja strone. Na widok blizny zamarl zdumiony. -Jezu Chryste - powiedzial po chwili. -Mowilam ci. A on znowu: -Jezu Chryste. -Nic ma drugiej blizny. Prosilam Ruth, zeby mnie obejrzala. Ani sladu. Czy myslisz, ze piorun jest wciaz we mnie? -Piorun - powiedzial - nie siedzi tak sobie po prostu w srodku. Moze to jest blizna po wyjsciowej ranie, a piorun wszedl przez czubek twojej glowy. Ale to niemozliwe - mruknal, chyba juz do siebie - bo wtedy mialaby spalone wlosy. Moglo tez byc tak, ze nie mowil do siebie. Mogl rozmawiac z glosami. Czasami je slyszy. To one mu kazaly w zeszle swieta popelnic samobojstwo. -Dobrze - powiedzialam, puszczajac bluze. - To wszystko. Chcialam ci tylko pokazac. -Poczekaj chwile. - Wstalam juz, ale Douglas posadzil mnie z powrotem na lozku. - Jess - powiedzial. - Naprawde uderzyl cie piorun? -Tak. Juz ci mowilam. Douglas byl teraz bardzo powazny. Chociaz wlasciwie on zawsze jest powazny. -Powinnas powiedziec tacie. -Ani mi sie sni. -Nie zartuje, Jess. Idz powiedziec ojcu, teraz, natychmiast. Nie mamie. Wlasnie tacie. -Ojej, Douglas... -Idz. - Podniosl mnie i popchnal w strone drzwi. - Albo ty to zrobisz, albo ja. -O cholera. Zrobil dziwna mine, jakby sie bardzo czyms zmartwil. Wiec zwloklam sie po schodach i znalazlam tate tam, gdzie zwykle przebywa, kiedy akurat nie siedzi w zadnej restauracji - przy stole w jadalni, przegladajacego ksiegi. Telewizor w kuchni byl nastawiony na sport. Tata nie widzial ekranu z miejsca, gdzie siedzial, ale wszystko slyszal. Moglo sie wydawac, ze szeregi liczb, ktore studiowal, pochlanialy calkowicie jego uwage, ale gdyby przelaczyc kanal, wscieklby sie. -Czego tam? - zapytal, kiedy weszlam. Ale wcale nie zabrzmialo to nieprzyjaznie. -Czesc, tato. Douglas uwaza, ze powinnam ci powiedziec, ze dzisiaj trafil mnie piorun. Tata podniosl glowe znad ksiegi. Mial na nosie okulary do czytania. Spojrzal na mnie sponad szkiel. -Czy Douglas przezywa kolejny epizod? - zapytal. Tak wlasnie mowia na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczyna slyszec glosy. Epizod. -Nie - powiedzialam. - Tak bylo naprawde. Uderzyl mnie dzisiaj piorun. Przyjrzal mi sie uwaznie. -Dlaczego nie wspomnialas o tym przy obiedzie? -Poniewaz, no, wiesz - wyjasnilam - to byla specjalna okazja. Ale Douglas twierdzi, ze musze ci powiedziec. Ruth tez tak uwaza. Ona mysli, ze moge dostac ataku serca we snie. Popatrz. Ponownie odciagnelam bluze. Nie krepowalo mnie to, bo blizna znajdowala sie wysoko na obojczyku. Moj tata jest stukniety na punkcie mojego biustu, odkad w ogole zaczelam jakis miec. Moze boi sie, ze biust bedzie mi przeszkadzal, kiedy zechce komus zlamac nos. Obejrzal blizne i powiedzial: -Czy znowu bawiliscie sie ze Skipem fajerwerkami? Chyba wspomnialam przedtem, ze Skip to brat blizniak Ruth. Kiedys cos nam nie wyszlo z fajerwerkami. -Nie, tato - zapewnilam. - Skadze. Fajerwerki juz mnie nie bawia. - A co dopiero Skip. - To od pioruna. Opowiedzialam mu, co sie stalo. Sluchal w glebokim skupieniu. A potem stwierdzil: -Nie przejmowalbym sie tym. Tak zwykle mowil dawniej, kiedy budzilam sie w srodku nocy - mialam jakies jedenascie lat, bylam jeszcze dzieckiem - i schodzilam na dol, zeby sie poskarzyc na bol w nodze, rece albo szyi. -Bole wzrostowe - mowil i dawal mi szklanke mleka. - Nie przejmowalbym sie tym. -W porzadku - powiedzialam. Ulzylo mi, zupelnie jak wtedy, kiedy bylam mala. - Sadzilam, ze powinienes wiedziec. No, na wypadek, gdybym sie nie obudzila jutro rano. On na to: -Jesli sie nie obudzisz jutro rano, twoja matka cie zabije. Idz spac. A jak uslysze na drugi raz, ze podczas burzy szukalas schronienia pod czyms metalowym, to tak cie spiore, ze popamietasz. Nie mowil, oczywiscie, powaznie. Tata nie uznaje bicia dzieci. To wynika z tego, jak twierdzi mama, ze jego starszy brat, Rick, tlukl go okropnie. Dlatego tez nigdy nie odwiedzamy wujka Ricka. Wydaje mi sie, ze rowniez z tego powodu tata nauczyl mnie, jak skutecznie uderzac. Tata uwaza, ze trzeba umiec sie bronic przed wszystkimi wujkami Rickami na swiecie. Wrocilam na gore i przez godzine cwiczylam na flecie. Zawsze staram sie grac jak najlepiej, zwlaszcza od tamtego ranka - Ruth jeszcze nie miala samochodu i jezdzilysmy do szkoly autobusem - kiedy to Claire Lippman zauwazyla moj flet i powiedziala: "Ach, wiec to ty" bardzo znaczacym tonem. Na pytanie, o co jej chodzi, odparla: "Och, o nic. Zawsze slyszymy, jak ktos gra na flecie kolo dziesiatej wieczorem i nie wiedzielismy, kto to taki". Strasznie mi bylo przykro i zaczerwienilam sie jak burak, co musiala zauwazyc, bo dodala lagodnym tonem - Claire, niezaleznie od ekshibicjonizmu, jest naprawde ogromnie mila - "Nie, nie, wszystko w porzadku. Podoba mi sie to. Mamy darmowy koncert co wieczor". W kazdym razie, odkad to uslyszalam, zaczelam traktowac wieczorne cwiczenia jak wystep. Najpierw rozgrzewam sie, grajac gamy, ale naprawde szybko, jazzujac przy tym, tak zeby nie brzmialy nudno. Potem gram to, czym aktualnie sie zajmuje orkiestra, ale tez szybko, zeby miec z glowy. Potem przechodze do sredniowiecznych kawalkow, ktore wygrzebalam ostatnio w bibliotece; starodawna wersja Greensleeues i muzyka celtycka. Kiedy juz sie dobrze rozgrzeje, gram cos Billy Joela, bo Douglas to lubi, choc zapytany wprost, nie przyznalby sie do tego. Nastepnie zabieram sie za Gershwina, dla taty, ktory go kocha, i koncze utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha? Czasami cwiczymy z Ruth nieliczne utwory, ktore udalo nam sie znalezc na flet i wiolonczele. Nie cwiczymy w tym samym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. Cos w rodzaju minikoncertu dla sasiadow. To swietna sprawa. Ruth powiada, ze gdyby jakis znany dyrygent przechodzil pod naszymi oknami, pomyslalby: "Kim sa ci znakomici muzycy? Musze ich natychmiast sciagnac do mojej orkiestry!" Pewnie ma racje. Rzecz w tym, ze w domu gram znacznie lepiej niz w szkole. Gdybym w szkole grala na tym poziomie, to zajmowalabym pierwsze krzeslo, a nie trzecie. W szkole jednak specjalnie falszuje, poniewaz, szczerze mowiac, nie chce grac pierwszego fletu. To za duzy stres. I tak musze wiele znosic od ludzi, ktorzy usiluja pozbawic mnie trzeciej pozycji. Na przyklad Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku wyzwala mnie na probe juz dziesiec razy. Jesli nie odpowiada ci twoje miejsce, mozesz wyzwac osobe siedzaca przed toba i przesunac sie do przodu, jesli wygrasz. Karen Sue zaczynala od dziewiatego krzesla i przebila sie az do czwartego. Od roku tkwi na czwartym, poniewaz ja na pewno nie pozwole jej wygrac. Odpowiada mi trzecie krzeslo. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziecko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuje sie bezpiecznie jako trzecia. Ale w zadnym wypadku nie pozwole sie zepchnac na czwarte miejsce. Wiec kiedy Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej, jak potrafie, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan Vine zawsze powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zla jak osa, bo ja, jak zwykle, wygrywam. Mowi: "Wiesz, Jessico, moglabys grac pierwszy flet, gdybys wyzwala Audrey. Pokonalabys ja bez wysilku". Ale ja nie chce nikogo pokonywac. Nie chce zajmowac pierwszego ani nawet drugiego miejsca. Ale predzej dam sie zabic, niz ustapie komus swoje krzeslo. Kiedy skonczylam cwiczyc, wzielam prysznic i polozylam sie spac. Przed zgaszeniem swiatla wymacalam blizne. Wlasciwie jej nie czulam. Nie byla szorstka ani nic takiego. Ale widzialam ja w lustrze, wychodzac spod prysznica. Mialam nadzieje, ze do nastepnego dnia zniknie. No bo jak inaczej moglabym wlozyc bluzke z dekoltem? 5 Kiedy obudzilam sie nastepnego dnia rano, stwierdzilam dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umarlam w nocy na atak serca. Po drugie, Sean Patrick O'Hanahan jest w Paoli, natomiast Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey.To wlasciwie trzy rzeczy. Zupelnie nie wiedzialam co zrobic z ostatnimi dwiema informacjami. Kim do diabla jest Sean Patrick O'Hanahan i dlaczego mialby byc akurat w Paoli? Dokladnie to samo dotyczylo Olivii Marie D'Amato. Szalone sny. Przysnil mi sie jakis dziwaczny sen i tyle. Wstalam i jeszcze raz wzielam prysznic, jako ze czerwony slad nie zniknal i nie moglam wlozyc bluzki z dekoltem. Zdecydowalam sie w zwiazku z tym na czyste wlosy. Kto wie? Moze Rob Wilkins zaoferuje mi przejazdzke i przed znakiem "stop", na przyklad, odwroci glowe i poczuje moj zapach? To moglo sie zdarzyc. Dopiero przy sniadaniu uswiadomilam sobie, kim jest Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. To dzieci z kartonu mleka. Zaginione dzieci. Tyle ze wlasnie przestaly nalezec do tej kategorii. Juz nie byly zaginionymi dziecmi. Ja wiedzialam, gdzie ich szukac. -Nie chcesz chyba, Jessico, isc w tych dzinsach do szkoly? Mama najwyrazniej rozczarowala sie moim strojem, ktory, ze wzgledu na Roba Wilkinsa, dobralam niezwykle starannie. -Taak, rzeczywiscie - powiedzial Mike. - Niby co to ma byc? Lata osiemdziesiate? -Tak jakbys wiedzial cokolwiek o modzie, molu komputerowy - odgryzlam sie. A gdzie twoja torebeczka na pasku, tak a propos? -Nie mozesz - powiedziala mama - wlozyc tych dzinsow do szkoly, Jessico. Przyniesiesz wstyd rodzinie. -Moje dzinsy sa zupelnie w porzadku - stwierdzilam. -1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Wlasnie tam powinien sie zglosic ktos, kto wie, gdzie przebywaja Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. Nie zartuje. 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Slicznie. Po prostu slicznie. -Przetarly sie na kolanach - ciagnela mama. - W kroku robi sie dziura. Nie mozesz chodzic w tych dzinsach. Sa podarte. Wlasnie w tym rzecz. Nie moglam eksponowac dekoltu, wiec zdecydowalam sie na kolana. Mam ladne kolana. Kiedy bede siedziec za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w ktoryms momencie zerknie w dol i zobaczy moje niezwykle seksowne kolana wystajace z dzinsow. Ogolilam nogi. Bylam gotowa. Tylko nie bardzo wiedzialam, jak wroce do domu, jesli Rob nic zaproponuje mi podwiezienia. Moze zadzwonie do Ruth. Przede wszystkim jednak Ruth wscieknie sie, kiedy powiem jej, ze z nia nie wracam. Powie na pewno: "Dlaczego? Kto cie odwozi do domu? Mam nadzieje, ze nie ten wsiok". Przyjazn z kims takim jak Ruth to czasem trudna przyjazn. -Idz na gore i przebierz sie, mloda damo - powiedziala mama. -Nie ma mowy - odparlam z buzia pelna platkow sniadaniowych. -Co to znaczy: nie ma mowy? Nie mozesz isc do szkoly tak ubrana. -Zobaczymy. Wtedy wszedl tata. A mama dalej swoje: -Joe, popatrz, co ona ma na sobie. -O co ci chodzi? - zapytalam. - To zwykle dzinsy. Tata spojrzal na moje spodnie. Potem spojrzal na mame. -To zwykle dzinsy, Toni - powiedzial. Mama ma na imie Antonia. Wszyscy mowia na nia Toni. -Te dzinsy sa do wyrzucenia - oswiadczyla mama. - Wygladaja niechlujnie. Wszystko przez te glupawe pisma. Takie jest, zdaniem mamy, "Cosmo". Moze i ma troche racji, ale jednak. -Wcale nie sprawia wrazenia niechluja - powiedzial tata. - Wyglada na to, kim jest. Wszyscy spojrzelismy na niego pytajaco, ciekawi, kim wedlug niego jestem. -No, wiecie - dokonczyl tata. - Na chlopczyce. W tej chwili, na szczescie, Ruth zatrabila przed domem. -W porzadku - odezwalam sie, wstajac od stolu. - Musze isc. -Nie, w tych dzinsach nie pojdziesz - zawolala mama. Zlapalam flet i plecak. -Czesc - rzucilam i wyszlam tylnymi drzwiami. Bylo ladnie, wiec Ruth opuscila dach. -Ladne dzinsy - stwierdzila sarkastycznie, kiedy gramolilam sie na siedzenie. -Jedz j u z - ponaglilam ja. -Doprawdy - powiedziala, zapuszczajac silnik - nie wygladasz jak Jennifer Beals albo ktos taki. Hej, czy ty przypadkiem nie pracujesz w dzien jako spawacz, a w nocy jako striptizerka? -Tak - odparlam. - Ale wszystko, co zarobie, odkladam na szkole baletowa. Prawie dojezdzalysmy do szkoly, kiedy Ruth zapytala nagle: -Co z toba? Nie bylas taka spokojna od czasu, kiedy Douglas probowal... no, wiesz. Drgnelam. Nie zdajac sobie z tego sprawy, odplynelam na chwile. Nie moglam pozbyc sie mysli o Seanie Patricku O'Hanahanie. W moim snie byl starszy niz na zdjeciu na pudelku mleka. Moze nalezal do tych dzieci, ktore porwano tak dawno temu, ze zapomnial o swojej prawdziwej rodzinie. A moze to tylko sen. -Hm - mruknelam. - Nie wiem. Zamyslilam sie po prostu. -O, to cos nowego - parsknela Ruth. Wjechala na parking dla uczniow. - Hej, chcesz dzisiaj wrocic do domu pieszo? Poprosze Skipa, zeby mnie podrzucil o czwartej, kiedy wyjdziesz z odsiadki. Wiesz, dzisiaj sie zwazylam i juz zrzucilam pol kilo. Sadze, ze schudla pol kilo, poniewaz poprzedniego wieczoru nic nie jadla, tylko wgapiala sie rozmarzonym wzrokiem w Mike'a. Powiedzialam jednak tylko: -No, tak, jasne. Ale... -Jakie ale? -Wiesz jak lubie motocykle. Ruth nie wydawala sie zachwycona. -Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa. -Tak, chodzi mi o Roba Wilkinsa. Nic na to nie poradze, Ruth. Ma naprawde duzego... -Nie chce tego sluchac - przerwala Ruth, podnoszac reke do gory. -...indiane - dokonczylam. - A ty myslalas, ze co chce powiedziec? -Nie wiem. - Ruth nacisnela guzik i dach zaczal sie podnosic. - Niektore wiesniaki nosza strasznie obcisle dzinsy. -Nie badz wulgarna - oburzylam sie, tak jakbym sama nigdy nie zwrocila na to uwagi. - No wiesz, Ruth. Bardzo starannie odpiela pasy. -Coz, po prostu nie jestem slepa. -Posluchaj - powiedzialam. - Jesli zapyta, czy mnie podrzucic, zgodze sie. -Twoje zycie - oswiadczyla Ruth. - Ale nie spodziewaj sie, ze bede sterczec przy telefonie, czekajac, az zadzwonisz, no wiesz, gdyby nie zapytal. -Jesli nie zapyta - powiedzialam - zadzwonie do mamy. -Swietnie - warknela Ruth, wyraznie wsciekla. -O co chodzi? -O nic. -Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak? -Nic absolutnie. - Ruth wysiadla z samochodu. - Boze, ale z ciebie dziwadlo. Ruth czesto nazywa mnie dziwadlem, wiec sie nie obrazam. Wydaje mi sie, ze w jej ustach to juz nic nie znaczy. Nic specjalnego, w kazdym razie. Rowniez wysiadlam. Dzien byl piekny, niebo blekitne jak jajko drozda, temperatura okolo 25 stopni - juz o osmej rano. Zapowiadal sie upal na popoludnie. Wymarzony dzien na przejazdzke kabrioletem... albo, jeszcze lepiej, na motocyklu. Przypomnialam sobie. Paoli lezalo zaledwie trzydziesci kilometrow od szkoly. W bliskim sasiedztwie. Zaczelam sie zastanawiac mimo woli, co Ruth - albo Rob Wilkins - powiedzieliby na mala przejazdzke do Paoli po odsiadce. Tak po prostu, zeby sie przekonac. Zadnemu z nich nie powiedzialabym o moim snie, bron Boze. Mialam jednak dziwna pewnosc, ze wiem dokladnie, gdzie znajduje sie ten maly domek z cegly - chociaz wiedzialam rowniez, ze nigdy tam nie bylam. To byl glowny powod, dla ktorego chcialam jechac do Paoli. Bo skad te dziwaczne sny o dzieciach z kartonu mleka? Przeciez nigdy nie snily mi sie zadne niesamowitosci. Miewam najzwyklejsze sny o tym, jak pojawiam sie w szkole bez ubrania albo dajemy sobie buzi z Brendanem Fraserem. -Hej, hej? Zamrugalam oczami. Ruth stala przede mna, machajac mi dlonia przed oczami. -Boze - powiedziala, opuszczajac reke. - Co sie z toba dzieje? Na pewno wszystko w porzadku? -W porzadku - odparlam odruchowo. Najsmieszniejsze w tym wszystkim, ze naprawde wydawalo mi sie, ze w porzadku. Wtedy jeszcze tak. 6 Odsiadkowiczow pilnuje zwykle najmlodszy stazem czlonek grona pedagogicznego. W tym roku padlo na pania Clemmings, nowa nauczycielke sztuki. Nie mam jakichs seksistowskich uprzedzen, ale to chyba bylo drobne nieporozumienie. Pani Clemmings jest ledwie mojego wzrostu i na pewno nie wazy wiecej ode mnie.Poza tym, w przeciwienstwie do mnie, pani Clemmings z pewnoscia nie trenuje kick boxingu. Ale oto rzucono ja w paszcze lwa, powierzajac zadanie pilnowania poteznie zbudowanych pilkarzy i niedopuszczania do bojek. To smieszne. Trenera Albrighta moglam sobie wyobrazic w tej roli. Trener Albright bylby w stanie nad nimi zapanowac. Ale pani Clemmings? Mogla najwyzej zagrozic rozrabiakom, ze na nich doniesie. Dostaliby dodatkowa odsiadke i tyle. A pani Clemmings jeszcze dluzej musialaby na nich uwazac. To bylo chore. Totez nie zdziwilam sie zbytnio, kiedy poprosila mnie o pomoc. Na samym poczatku odsiadki zawolala mnie i powiedziala swoim piskliwym, dziewczecym glosikiem: -Jessico, musze z toba porozmawiac. Najpierw nie mialam pojecia, o co jej moze chodzic. Och, no dobrze, przyznaje: przemknelo mi przez mysl, ze zostane zwolniona z odsiadki do konca semestru, ze wzgledu na dobre zachowanie. Bo ja naprawde zachowuje sie jak anioleczek... w kazdym razie na odsiadce. A nie daloby sie tego powiedziec o moich towarzyszach niedoli. W pewnym sensie o to wlasnie chodzilo. -Wiesz, ci na "W" - szepnela. Spojrzalam na nia, nie bardzo wiedzac, do czego zmierza. -Ci na "W", pani Clemmings? A ona: -Tak, w tylnym rzedzie. Wskazala na widownie w audytorium. Dopiero wtedy pojelam. Oczywiscie. Ci na "W - Wszyscy odsiadkowicze musza siedziec wedlug kolejnosci alfabetycznej, a chlopcy w ostatnim rzedzie - na "W" - maja sklonnosc do nieco zywiolowych zachowan. Byli niespokojni podczas prob West side story, halasliwi podczas Romea i Julii i zwyczajnie niegrzeczni podczas Naszego miasta. Obecnie kolko dramatyczne wystawialo Endgame i pani Clemmings obawiala sie otwartej rebelii. -Przepraszam, ze cie o to prosze, Jessico - powiedziala, wpatrujac sie we mnie wielkimi blekitnymi oczami - ale jestes tutaj jedyna dziewczyna, a niejednokrotnie zauwazylam, ze silny wplyw kobiety w grupie o zdecydowanej przewadze testosteronu zwykle przyczynia sie do zlagodzenia pewnych... -W porzadku - powiedzialam, nie zastanawiajac sie dlugo. Pani Clemmings zdziwila sie, a potem odetchnela z ulga. -Naprawde? Naprawde, Jessico? Nie mialabys nic przeciwko temu? -Nie. Nie mam nic przeciwko temu. Wcale nie. -Och - westchnela, kladac reke na sercu. - Och, tak sie ciesze. Jesli zatem moge cie prosic, to usiadz miedzy Robem Wilkinsem a tym chlopcem, Wendellem... Nie wierzylam wlasnym uszom. Czasami budzisz sie rano i, dobra, moze snilo ci sie cos kretynskiego, ale potem los zaczyna sie do ciebie usmiechac. Ot tak. Wrocilam do swojego krzesla w rzedzie "M", wzielam flet i plecak i przepchnelam sie wzdluz rzedu,W" do miejsca miedzy Robem a Hankiem. Towarzyszyla mi kocia muzyka - az opiekunka kolka dramatycznego 'odwrocila sie, zeby nas uciszyc - a niektorzy chlopcy nie raczyli cofnac nog, kiedy przechodzilam. Zmusilam ich jednak do tego, kopiac mocno w golenie. To ich sklonilo do uprzejmosci, i owszem. Jestesmy zobowiazani zachowywac odstep jednego krzesla, wiec kazdy, poczawszy od Roba Wilkinsa, musial sie podniesc i przesunac. Tylko Rob zrobil to bez szemrania. Podniosl skorzana kurtke - nie mial nic innego, zadnych ksiazek, torby, nic, z wyjatkiem powiesci szpiegowskiej w miekkich okladkach, wystajacej z tylnej kieszeni dzinsow - i usiadl krzeslo dalej, obserwujac mnie niebieskimi oczami, podczas gdy ukladalam swoje rzeczy pod siedzeniem. -Witaj w piekle - powiedzial, kiedy sie wyprostowalam. Poslalam mu swoj najpiekniejszy usmiech. Chlopak siedzacy dalej zauwazyl to i zlapal sie za krocze. Rob spojrzal na niego i powiedzial: -Juz nie zyjesz, Wylie. -Cisza - syknela pani Clemmings, klaszczac w dlonie. - Uslysze jeszcze jedno slowo, a wszyscy dostaniecie dodatkowy tydzien. Umilklismy. Wyciagnelam ksiazke do geometrii i zabralam sie za prace domowa zadana na weekend. Usilowalam nie zwracac uwagi, ze Rob niczym sie nie zajmuje. Po prostu siedzial, ogladajac probe przedstawienia. Chlopak po mojej lewej stronie, Hank Wendell, robil pilke z papieru. Zamiast tasmy uzywal sliny. Zaden z chlopcow w rzedzie "W nie wydawal sie specjalnie poruszony - albo oniesmielony - moja obecnoscia. Potem nagle Rob pochylil sie i wyjal mi zeszyt i dlugopis z reki. Popatrzyl na moja prace domowa, skinal glowa i przewrocil kartke. Potem napisal cos i oddal mi zeszyt. Przeczytalam: Czy zlapal was wczoraj deszcz? Spojrzalam w kierunku pani Clemmings. Nie jestem pewna, czy wolno podczas odsiadki porozumiewac sie na pismie. Nigdy nie slyszalam, zeby ktos to robil. Pani Clemmings nie zwracala jednak na nas uwagi. Przygladala sie Claire Lippman odgrywajacej przerazliwie nudny monolog z wnetrza wielkiego pojemnika na smiecie. Napisalam: Tak i przekazalam mu zeszyt. Nic szczegolnie blyskotliwego. Ale co wlasciwie mialam napisac? Znowu cos naskrobal i podal mi zeszyt. Przeczytalam: Mowilem. Moze bys sie pozbyla grubej' dziewczyny i przejechala ze mna, jak wyjdziemy? Jezu Chryste. Umawial sie ze mna na randke. Cos w tym rodzaju. A poza tym obrazal moja najlepsza przyjaciolke. Jestes opozniony w rozwoju, czy jak? - napisalam. - Ta gruba dziewczyna jest przypadkiem moja najlepsza przyjaciolka. Chyba mu sie to spodobalo. Gryzmolil przez dluzsza chwile. Napisal: Jezu, przepraszam. Nie mialem pojecia, ze jestes taka wrazliwa. Pozwol, ze ujme to inaczej. Czy nie zechcialabys zasugerowac swojej mocno podatnej na ziemska grawitacje przyjaciolce, zeby pojechala sama, i udac sie ze mna na przejazdzke? Napisalam: Jest piatek, palancie. Co ty sobie wyobrazasz, ze nie mam zadnych planow? Taksie sklada, ze mam chlopaka. Obawialam sie, ze wzmianka o chlopaku moze sie wydac naciagana, ale chyba to przelknal. Odpisal: Doprawdy? Dobra, zaloze sie, ze twoj chlopak nie sklada w stodole harleya 64. Harleya 64? Palce tak mi drzaly, ze ledwie bylam w stanie trzymac dlugopis. Moj chlopak nie ma stodoly. Jego tata - skoro juz wymyslilam sobie chlopaka, uznalam, ze nalezy stworzyc mu stosowny wizerunek - jest prawnikiem. Rob napisal: No to co? Chrzan go. Chodz sie przejechac. Wlasnie wtedy Hank Wendell pochylil sie i zawolal: -Wylie. Wylie? Greg Wylie, siedzacy z drugiej strony Roba, odwrocil sie: -Odczep sie, Wendell. -Wy obaj - syknelam przez zacisniete zeby - zamknijcie sie lepiej, zanim Clemmings sie wami zajmie. Hank cisnal papierowa kulka w Wyliego. Rob wystawil reke i zlapal kurtke w locie. -Slyszales dame - powiedzial z grozba w glosie. - Siedz cicho. Wylie i Wendell zapadli sie na swoich siedzeniach. Rany. Pani Clemmings miala racje. Zdumiewajace, ile moze zdzialac odrobina estrogenu. W porzadku. Pod jednym warunkiem. Odpisal: Zadnych warunkow i podkreslil to gruba krecha. Napisalam duzymi, drukowanymi literami: W takim razie nie jade. Widzial, co pisze. Zabral mi zeszyt, lekko zniecierpliwiony, i napisal: No, dobrze. O co chodzi? W rezultacie, niecala godzine pozniej, zmierzalismy w strone Paoli. 7 Zgadza sie. Przyznaje. Tutaj, na papierze, w oficjalnym oswiadczeniu. Chcecie wyznan? Chcecie, zebym mowila prawde?Dobrze. Oto ona: Lubie szybka jazde. Naprawde szybka. Nie wiem, na czym to polega. Nigdy nic balam sie predkosci. Kiedy jechalismy do Chicago, w odwiedziny do babci, i tata wyciagal sto dwadziescia, usilujac wyprzedzic furgonetke, wszyscy w samochodzie wolali: "Zwolnij! Zwolnij!" Ale nie ja. Ja wrzeszczalam zawsze: "Szybciej! Szybciej!" Tak bylo od dziecka. Pamietam, ze na wiejskich jarmarkach, na ktore jezdzilismy kiedys (zanim zostaly uznane za zbyt "wsiowe"), na wszystkich szybkich urzadzeniach - mlynach diabelskich, superszybkiej kolejce gorskiej - bawilam sie sama, bo moi bracia sie bali. A ja pedzilam siedemdziesiat, osiemdziesiat, sto dwadziescia na godzine. I jeszcze mi bylo malo. A oto, co odkrylam, kiedy tamtego dnia pojechalam z Robem na motocyklu: Rob tez lubil jezdzic szybko. Byl ostrozny. Dal mi zapasowy kask, ktory trzymal w skrytce z tylu. W miescie przestrzegal wszystkich przepisow ruchu. Kiedy jednak je opuscilismy... Bylam w niebie. Nie przesadzam. Oczywiscie, to moglo wynikac czesciowo z tego, ze obejmowalam rekami tego fantastycznego chlopaka. Rob ma miesnie brzucha twarde jak kamien. Wiem, bo trzymalam go mocno, a pod skorzana kurtka mial tylko T - shirt. Rob byl w moim typie. Lubil ryzyko. To nie znaczy, ze szosa byla zapchana samochodami. Jechalismy wiejskimi drogami, wsrod pol kukurydzy. Nie wydaje mi sie, zebysmy mijali jakis woz, dopoki nie wjechalismy do Paoli. Co mozna powiedziec o Paoli? Co chcielibyscie wiedziec? Interesuje was, jak to sie zaczelo? Pewnie tak. Dobra, powiem wam. Zaczelo sie w Paoli. Paoli, Indiana. Paoli wyglada dokladnie tak samo jak kazde inne male miasteczko w Indianie. Ma rynek z budynkiem sadu, jedno kino, sklep dla mlodych par, biblioteke. Przypuszczam, ze jest tam rowniez szkola podstawowa i srednia, a takze fabryka opon gumowych, chociaz tego nie widzialam. Wiem jednak, ze jest tam okolo dziesieciu kosciolow. Poprosilam Roba, zeby skrecil przy jednym z nich - nie potrafie wyjasnic, skad wiedzialam, ze to ten wlasciwy - i nagle znalezlismy sie na wysadzanej drzewami uliczce z mojego snu. Dwie przecznice dalej byl znajomy domek z cegly. Klepnelam Roba po ramieniu. Podjechal do kraweznika i wylaczyl silnik. Siedzielismy tak, a ja patrzylam na ten dom. To byl domek ze snu. Dokladnie ten sam. Z zaniedbanym trawnikiem, czarna skrzynka na listy bez nazwiska, oknami o starannie zasunietych roletach. Im dluzej mu sie przygladalam, tym bardziej nabieralam pewnosci, ze z tylu, na podworku, jest stara zardzewiala hustawka i brodzik dla dzieci, popekany i brudny od trzymania na dworze przez okragly rok. Dom byl ladny. Maly, ale przyjemny. W skromnym, ale sympatycznym otoczeniu. Ktos niedaleko grillowal w ogrodzie burgery na obiad. Z daleka dobiegaly glosy bawiacych sie dzieci. -No dobrze - odezwal sie Rob po dluzszej chwili milczenia. - To dom twojego chlopaka? -Szsz - syknelam. Ktos szedl w nasza strone. Ktos niewysoki. Szedl, ciagnac za soba dzinsowa kurtke. Zblizywszy sie do nas, skrecil raptownie na trawnik przy malym domku. Sciagnelam pozyczony od Roba kask. Nie, wzrok nie platal mi figli. To byl Sean Patrick O'Hanahan, zdecydowanie tak. Starszy od dziecka z kartonu mleka o jakies piec czy szesc lat. Ale to byl on. Z cala pewnoscia. Nie wiem, dlaczego zachowalam sie wlasnie tak. Nigdy w zyciu nie bylam w podobnej sytuacji. Zeskoczylam z motocykla, przeszlam przez ulice i powiedzialam: -Sean. Tak po prostu. Nic krzyknelam ani nic. Po prostu wymowilam jego imie. Odwrocil sie. Zbladl. Zbladl, zanim jeszcze na mnie spojrzal. Przysiegam. Mial jakies dwanascie lat. Niski jak na swoj wiek, ale i tak nizszy ode mnie zaledwie o pol glowy. Rude wlosy pod czapka z daszkiem. Teraz, kiedy tak zbladl, na jego nosie wystapily wyrazne piegi. Mial niebieskie oczy. Zwezily sie w szparki, kiedy lypnal na mnie, a nastepnie przeniosl wzrok na Roba za moimi plecami. -Nie wiem, o czym mowisz - powiedzial. Nie krzyczal, mowil normalnie, tak jak ja przedtem. W jego dziecinnym glosie wyczulam strach. Podeszlam jeszcze pare krokow i zatrzymalam sie. Chlopiec wygladal tak, jakby chcial rzucic sie do ucieczki. -Aha - powiedzialam. - A wiec nie nazywasz sie Sean? -Nie - potwierdzil chlopiec nadasanym glosem. Wlasnie tak mowia dzieci, kiedy sie boja, ale nie chca tego okazac. - Nazywam sie Sam. Potrzasnelam glowa. -O, nie. Nazywasz sie Sean. Sean Patrick O'Hanahan. W porzadku, Sean. Mozesz mi ufac. Jestem tu, zeby ci pomoc. Pomoge ci wrocic do domu. Oto, co nastapilo w chwile potem: Chlopiec zbladl jeszcze bardziej, a jego cialo zamienilo sie w cos w rodzaju galarety. Rzucil dzinsowa kurtke, jakby nagle zrobila sie za ciezka, jakby nie mogl jej utrzymac. Palce mu drzaly. Potem rzucil sie na mnie. Nie wiem, czego sie spodziewalam. Ze mnie usciska? Ze bedzie uszczesliwiony, wdzieczny za odnalezienie? Ze rzuci sie w moje ramiona i ucaluje serdecznie? Nie zrobil tego jednak. Zlapal mnie za nadgarstek - dodam, ze dosyc bolesnie - i wysyczal: -Nikomu nie mow. Nikomu nie mow, ze mnie widzialas, rozumiesz? Nie rozumialam. Jego reakcja zupelnie mnie zaskoczyla. Co innego, gdybym dotarla do Paoli i odkryla, ze dom, o ktorym snilam, w ogole nie istnieje. Ale istnial. I w dodatku przed tym domem spotkalam dzieciaka z kartonu z mlekiem. Dalabym glowe, ze to on. Tyle ze, z jakiegos powodu, dzieciak twierdzil, ze jest kims innym. -Nie jestem Sean Patrick O'Hanahan - szepnal glosem, w ktorym brzmial gniew i strach. - Wiec moze zostaw mnie w spokoju, slyszysz? Mozesz po prostu odjechac. I nigdy nie wracaj. W tej chwili otworzyly sie drzwi malego domku i kobiecy glos zawolal ostro: -Sam! Chlopiec puscil mnie natychmiast. -Juz ide - zawolal glosem rownie drzacym jak jego rece. Rzucil mi jeszcze jedno wsciekle, przerazone spojrzenie, schylajac sie po kurtke lezaca na trawie. Potem wbiegl do domu i zatrzasnal drzwi. Stalam na chodniku i gapilam sie na domek. Slyszalam ptaki oraz dzieci, ktore bawily sie gdzies w poblizu. Nadal czulam zapach burgerow, teraz mieszala sie z nim won swiezo skoszonej trawy. Wewnatrz domu nie zauwazylam zadnego ruchu. Rolety nie drgnely. Kompletny spokoj. A jednak wszystko - cale moje zycie - zmienilo sie raz na zawsze. Dlatego, ze ten chlopiec byl Seanem Patrickiem O'Hanahanem. Nie mialam co do tego zadnych watpliwosci. Ten chlopiec to Sean Patrick O'Hanahan. I dzialo sie z nim cos zlego. -Troche dla ciebie za mlody - uslyszalam glos za plecami - nie sadzisz? Odwrocilam sie. Rob nadal siedzial na motocyklu. Zdjal kask, patrzac na mnie z doskonale obojetnym wyrazem twarzy. -Wszystko sie moze zdarzyc - ciagnal, wzruszajac ramionami. - Jednak nie podejrzewalbym cie o obsesje na punkcie jakiegos skaucika. Pewnie powinnam mu byla powiedziec. Pewnie powinnam byla powiedziec, nie zastanawiajac sie: "Sluchaj, widzialam tego dzieciaka na pudelku z mlekiem. Chodzmy na policje". Milczalam jednak. Nie powiedzialam ani slowa. Nie wiedzialam, co powiedziec. Nie mialam pojecia, co zrobic. Nie rozumialam, co sie ze mna dzieje. -W porzadku - odezwal sie Rob. - Mozemy tu stac przez cala noc, jesli masz ochote. Ale zapach burgerow zaostrza mi apetyt. Moze bysmy tak cos zjedli? Po raz ostatni spojrzalam na maly ceglany domek. Sean - pomyslalam - wiem, ze tam jestes. Co oni z toba zrobili, ze tak sie boisz przyznac do wlasnego imienia? -Mastriani - Rob przywolal mnie do rzeczywistosci. Odwrocilam sie i wsiadlam na motocykl. Nie pytal mnie o nic. Podal mi kask, wlozyl swoj, poczekal, az powiem, ze jestem gotowa, a potem nacisnal pedal gazu. Wyjechalismy z Paoli. Dopiero kiedy przekroczylismy setke, odzylam. Trudno, zeby maniaczka predkosci jechala w takich warunkach z nosem na kwinte. W porzadku, przekonywalam sama siebie. Wiesz, co masz robic. Wiesz, co masz robic. Wiec kiedy zatrzymalismy sie na koniec przed barem, ktory Rob mial na mysli - ulubione miejsce motocyklistow o nazwie Chick, zawsze chcialam tu wstapic, bo co roku je mijamy w drodze na wysypisko, kiedy wyrzucamy choinke, tylko mama mi nie pozwala - zrobilam to. Podeszlam do automatu telefonicznego przy damskiej toalecie i wykrecilam ten numer. -1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. - Kobiecy glos odezwal sie niemal natychmiast. - Tu Rosemary. W czym moge pomoc? Musialam zatkac drugie ucho, bo John Cougar Mellencamp ryczal z szafy grajacej tak, ze niewiele slyszalam. -Czesc, Rosemary - krzyknelam. - Mowi Jess. -Czesc, Jess - odparla Rosemary. Jej glos brzmial tak jakby nalezal do czarnoskorej kobiety. Co prawda nie znam nikogo tej rasy - w moim miescie nie ma czarnej ludnosci - ale widzialam ich na filmach i w telewizji. Dlatego tak mi sie wydawalo. Rosemary sprawiala wrazenie starszej, czarnoskorej kobiety. - Ledwo cie slysze. -Taak - powiedzialam. - Przykro mi. Jestem w... eee, barze. Rosemary nie wydawala sie poruszona ta informacja. Z drugiej strony, skad miala wiedziec w jakim barze i ze mam tylko szesnascie lat? -Co moge dzisiaj dla ciebie zrobic, Jessico? - zapytala Rosemary. -No, coz - powiedzialam. Odetchnelam gleboko. -Posluchaj, Rosemary - powiedzialam. - To zabrzmi dziwnie, ale chodzi o tego chlopca, Seana Patricka O'Hanahana. Umiesciliscie go na opakowaniu mleka. Tak sie sklada, ze wiem, gdzie on jest. - Podalam jej adres. Rosemary mruczala: -Uhu, uhu, uhu. Potem powiedziala: -Kochanie, czy jestes... Rob mnie zawolal. Popatrzylam w jego strone. Podniosl do gory dwa czerwone, plastikowe koszyczki. Odebral nasze burgery. Rzucilam w sluchawke: -Rosemary, musze isc. Tylko jeszcze szybciutko. Ta Olivia Marie D'Amato. Znajdziecie ja w... - Podalam jej dokladny adres w New Jersey, razem z kodem, na wszelki wypadek. - Dobrze? Musze isc. Czesc! Odwiesilam sluchawke. To dziwne, ale poczulam ulge. Jakbym zrzucila z siebie ogromny ciezar. Czy to nie zdumiewajace? Sean przeciez prosil, zebym nikomu nie mowila. Prosil? On mnie blagal. No tak, ale z drugiej strony, nie wygladal na szczesliwe dziecko. Przypomnialam sobie jego spojrzenie, przerazone i wsciekle. Bylam pewna, ze jego obecni opiekunowie zle go traktuja. Niby dlaczego zmuszaja go do klamstwa? A jego rodzice? Powinien wiedziec, ze za nim tesknia. Powinien zdawac sobie sprawe, ze dokladaja wszelkich staran, by go odnalezc. Musialam zadzwonic do agencji. Postapilam wlasciwie. Inaczej nie czulabym chyba takiego zadowolenia? Potem bylo bardzo milo. Rob, jak sie okazalo, mial sporo przyjaciol u Chicka. Wszyscy byli od niego sporo starsi, na ogol dlugowlosi i mocno wytatuowani. Na tatuazach widnialy takie rzeczy, jak 31.1.68, co jak pamietalam z lekcji wiedzy o swiecie, odpowiada dacie ofensywy Tet podczas wojny w Wietnamie. Pamietalam rowniez, ze dostalismy wtedy niezle w kosc i stracilismy zapal do walki. Przyjaciele Roba wydawali sie dziwnie zaskoczeni moim widokiem - chociaz zachowywali sie bardzo grzecznie - co sklonilo mnie do rozwazenia dwoch mozliwosci: a) Rob nigdy przedtem nie przyprowadzil zadnej dziewczyny do Chicka (malo prawdopodobne) albo tez b) przyprowadzal dziewczyny bardziej w typie Aniolow Piekiel - takie jak Teri i Charleen, wysokie blondynki z przesadnym makijazem, ktore nigdy w zyciu nie wlozyly na siebie niczego z perkalu (bardziej prawdopodobne). Moze dlatego za kazdym razem, kiedy otwieralam buzie, chlopcy patrzyli po sobie, az w koncu ktorys z nich zapytal: "Skad tyja wytrzasnales?", na ktore to pytanie odpowiedzialam sama: "Ze sklepu z dziewczynami". Wszyscy, z wyjatkiem Teri i Charleen, parskneli smiechem. Wrocilam wieczorem do domu radosna jak szczygiel. Uratowalam jedno dziecko - moze nawet dwoje dzieci, chociaz nie bylo sposobu, zebym udala sie do Jersey, sprawdzic, jaka jest sytuacja Olivii D'Amato. W dodatku spedzilam popoludnie i czesc wieczoru w towarzystwie, wspanialego chlopaka, ktory lubi szybka jazde oraz, o ile sie nie myle, wydaje sie lubic rowniez mnie. Co moze byc lepszego? Zachowanie tych faktow w tajemnicy przed rodzicami, ot co. Ale niepotrzebnie sie obawialam. W chwili, gdy przestapilam prog domu kolo dziewiatej - poprosilam Roba, zeby mnie wysadzil na tyle daleko, aby moja rodzina nie uslyszala warkotu motocykla - zorientowalam sie, ze nawet nie zauwazyli mojej nieobecnosci. Wprawdzie dzwonilam od Chicka, aby uprzedzic, ze proba zespolu sie przeciaga, ale nikt nie odebral. Kiedy weszlam, przekonalam sie, dlaczego. Mama i tata klocili sie zazarcie. O Douglasa. Jak zwykle. -On nie jest jeszcze gotowy! - wrzeszczala mama. -Im pozniej to nastapi - mowil tata - tym bedzie mu trudniej. Musi zaczac teraz. -Chcesz, zeby znowu sprobowal? - zapytala mama. - O to ci chodzi, Joe? -Oczywiscie, ze nie - odparl tata. - Ale teraz jest inaczej. Bierze leki. Toni, uwazam, ze tak bedzie lepiej dla niego. Musi wyjsc z domu. Teraz nie robi nic, poza tym, ze lezy tam na gorze i czyta komiksy. -A ty uwazasz, ze ciezka harowa w restauracyjnej kuchni go z tego wyleczy? - mama mowila bardzo sarkastycznym tonem. -Musi zaczac wychodzic - stwierdzil tata stanowczo - I musi zaczac na siebie zarabiac. -On jest chory! -On zawsze bedzie chory, Toni - powiedzial tata. - Ale teraz jest pod opieka lekarza. Kuracja przynosi efekty. Lekarz twierdzi, ze dopoki bierze lekarstwa, nie ma powodu, zeby... - zauwazyl mnie w drzwiach i przerwal. - Czego chcesz? - zapytal, i wcale nie zabrzmialo to niegrzecznie. -Zjem platki - powiedzialam. - Przepraszam, ze nie bylam na obiedzie. Tata machnal reka, jakby mowil, "och, niewazne". Wyciagnelam pudelko platkow i miseczke. -Nie jest jeszcze gotowy - upierala sie mama. -Toni - powiedzial tata. - On nie moze wiecznie siedziec w swoim pokoju. Przeciez, na Boga, on ma dwadziescia lat. Musi zaczac wychodzic, spotykac sie z ludzmi w swoim wieku... -Tak, i w tej kuchni w Mastrianim bedzie mu dobrze. Nareszcie bedzie "wychodzil" - w glosie mamy znow zabrzmial sarkazm. -Tak - upieral sie tata. - Bedzie z mlodzieza w swoim wieku. Znasz personel. Beda dla niego mili. Mama parsknela. Jadlam platki, udajac, ze interesuje mnie niezmiernie tylna scianka kartonu od mleka, ale tak naprawde sluchalam z uwaga ich rozmowy. -Zaraz pewnie bedziesz chcial go poslac do jednego z tych osrodkow opieki - powiedziala mama. -No, coz, Toni - odparl ojciec - to wcale nie taki zly pomysl. Poznalby innych mlodych ludzi, ktorzy maja takie same problemy, dowiedzialby sie, ze nie on jeden... -Nie podoba mi sie to - uciela mama. - Mowie ci, to mi sie nie podoba. -Jasne, ze to ci sie nie podoba, Toni. Chcialabys go trzymac pod kloszem. Ale tak nie wolno, Toni. Nie mozesz go wiecznie chronic. I nie mozesz wiecznie go pilnowac. Jesli bedzie chcial to zrobic jeszcze raz, znajdzie sposob, chocbys nie wiem jak na niego uwazala. -Tata ma racje - powiedzialam z pelnymi ustami. Mama spojrzala na mnie ze zloscia. -Czy nie masz sie gdzie podziac w tym domu, mloda osobo? Nie mialam, ale postanowilam isc do swojego pokoju pocwiczyc. Nikomu nie przyszlo do glowy zapytac mnie, dlaczego cwicze, skoro - podobno - wlasnie wrocilam z wyjatkowo dlugiej proby. Taka wlasnie jest moja rodzina. Nie tylko Claire Lippman slyszy, jak gram. Ruth tez mnie slyszy. Ledwie skonczylam, zadzwonil telefon. To byla Ruth, chciala mnie wypytac o przejazdzke na motocyklu. -Bylo fajnie - powiedzialam, czyszczac flet miekka szmatka. -Fajnie? - powtorzyla Ruth. - Fajnie? Co robilas? Gdzie bylas? -Tylko przejechalam sie kawalek - zapewnilam. Nie wiem dlaczego, ale nie moglam sie zdobyc na to, zeby opowiedziec Ruth o Seanie. Nawet Robowi nie bylam w stanie o tym opowiedziec. Na jego uporczywe pytania, odparlam w koncu: "To moj radca prawny, w porzadku?", co wzbudzilo entuzjazm jego kumpli. -Przejechalas sie tylko? - zapytala Ruth podejrzliwie. - Dokad to? Do Chicago? -Nie. Tu, niedaleko. Potem pojechalismy do Chicka. -Chicka? - Ruth byla bliska wybuchu. - To jest bar. Bar motocyklowy. -Tak - zgodzilam sie. -Nie legitymowali cie? -Nie - powiedzialam. Nikt mnie nie legitymowal, bo barman jest znajomym Roba. -Pilas cos? -Oczywiscie, ze nie. -A on? -Rany, Ruth. Naprawde myslisz, ze wsiadlabym na motocykl z facetem, ktory pil alkohol? Wypilismy wode mineralna. -Ach, tak. Pocalowal cie? Nie odpowiedzialam. Rozkladalam flet na czesci, wkladajac je do malenkich, wylozonych aksamitem przegrodek w futerale. -Jeju - sapnela Ruth. - Zrobil to. Nie moge uwierzyc, ze cie pocalowal. Z jezyczkiem? -Z przykroscia stwierdzam, ze nie. -O, moj Boze - powiedziala Ruth. - No, to juz chyba lepiej. Nie powinnas pozwalac, zeby cie calowal z jezyczkiem na pierwszej randce. Moglby pomyslec, ze jestes latwa. To jak, spotkacie sie znowu? -Moze w przyszlym tygodniu - powiedzialam wymijajaco. Nie wspomnial ani slowem, co teraz dopiero sobie uswiadomilam, ze chcialby sie ze mna jeszcze raz spotkac. Co to moglo znaczyc? Nie podobalam mu sie? A moze teraz ja powinnam go gdzies zaprosic? Nigdy przedtem z nikim sie nie umawialam, nie bardzo wiedzialam, jakie sa zasady. Nie bylo sensu pytac o to Ruth. Ona orientowala sie w tych sprawach jeszcze gorzej ode mnie. -Ciagle nie moge uwierzyc - ciagnela Ruth - ze spotykasz sie z wiesniakiem. -Ale z ciebie snobka - odcielam sie. - Jakie to ma znaczenie. Jest zupelnie w porzadku. I wie wszystko o motocyklach. -Ale nie wybiera sie do college'u, co? Potem, jak skonczy szkole? -Nie. Zamierza pracowac w warsztacie wuja. -Rany - powiedziala Ruth. - Mysle, ze nic sie nie stanie, jesli wykorzystasz go do uprawiania seksu i darmowych przejazdzek na motocyklu. -Musze juz konczyc, Ruth. -W porzadku. Pracujesz jutro? -Jak dwa razy dwa jest cztery. -Dobra. Rany. Nie moge uwierzyc, ze cie pocalowal. Ja tez nie moglam uwierzyc. Ale tego Ruth nie powiedzialam. Prawde mowiac, o malo nie spadlam z motocykla, kiedy to zrobil - tak mnie to zaskoczylo. To, ze tyle siedze w szkole za kare, nie znaczy, ze mam doswiadczenie. Mam nadzieje, ze sie nie zorientowal. 8 W kazda sobote i wiekszosc niedziel po powrocie z kosciola pracuje w ktorejs z restauracji taty. Tak samo Michael. Douglas tez to robil, zanim pojechal do college'u i zachorowal. Przypuszczam, ze wszystkie dzieci, ktorych rodzice sa wlascicielami restauracji, musza pracowac w tych restauracjach, predzej czy pozniej. To ma nas zapoznac z etyka pracy, tak zebysmy nie mysleli, ze w zyciu dostaniemy wszystko podane na talerzu.Zamiast tego, sami zajmujemy sie talerzami. Potrawami. Bufetem z podgrzewanymi daniami. Kasa. Zeszytem rezerwacji. Wymiencie, co wam przyjdzie do glowy, a jesli ma to cos wspolnego z praca w restauracji, na pewno mam w tym doswiadczenie. Ale akurat w te sobote obslugiwanie kasy jakos mi nie szlo, wiec Pat, kierownik, zatrudnil mnie przy zbieraniu brudnych talerzy ze stolu. Rany, mialam o czym myslec. Nie, nie o Robie Wilkinsie. Chodzi o to, ze kiedy obudzilam sie tego ranka, wiedzialam, gdzie jest Hadley Grant i Timothy Jonas Mills. Mama wyrzucila stary karton po mleku, ten z Seanem Patrickiem i Olivia Marie, i kupila nastepny. A ja wiedzialam, gdzie znajduja sie zaginione dzieci z tego nowego. To mnie wytracalo z rownowagi. Skad u licha braly sie te sny? Jak mozna obudzic sie rano i miec w glowie informacje o zupelnie obcych dzieciach? Z poczatku nie zamierzalam znowu dzwonic. Juz za pierwszym razem to bylo denerwujace. Ale drugi raz - to przesada. Nie mialam pojecia, czy dane, ktore przekazalam Rosemary, odpowiadaly prawdzie. A jesli okazaly sie kompletnie wyssane z palca? A jesli, jakims cudem, to jednak nie byl Sean Patrick O'Hanahan? A jesli to byl zupelnie przypadkowy dzieciak, a ja napedzilam mu nieprzytomnego stracha... Nie, to byl on. Pamietalam, jak zbladl pod piegami. To z pewnoscia byl Sean. A jesli nie mylilam sie co do Seana... Podczas pierwszej przerwy dopadlam telefonu przy damskiej toalecie. Musialam czekac na polaczenie z 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Nie moglam uwierzyc, ze kaza mi czekac. Ilu ludzi moglo do nich dzwonic w sobote po poludniu? Rany. Mialam tylko piec minut przerwy, a nawet nie zajrzalam do lazienki. Minuty mijaly i jakas rodzina usiadla przy stoliku, ktorego jeszcze nie uprzatnelam. Siedzieli, ukladajac puste szklanki i brudne talerze w duzy, chwiejny stos. Na Boga, ludzie nie wiedza, co czynia. Wreszcie w sluchawce odezwal sie kobiecy glos. Zapytalam: -Rosemary? -Nie - odparla kobieta, jak mi sie wydawalo biala, pochodzaca z poludnia. - Rosemary dzisiaj nie pracuje. Mowi Judith. W czym moge pomoc? Ja na to: -Och, mam wrazenie, ze wiem, gdzie sa te dzieci. Hadley Grant i Timothy Jonas Mills. -Tak? - spytala Judith podejrzliwie. -Tak - odparlam. Rodzina przy zastawionym brudnymi naczyniami stole posylala dokola gniewne spojrzenia. Jedno z dzieci usilowalo wypic resztke lodow z pucharka. - Posluchaj, Hadley jest w... - podalam dokladny adres na Florydzie -...a Timothy jest w Kansas. - Podalam ulice. - Zapisalas wszystko? -Przepraszam - powiedziala Judith. - Czy jestes... -Niestety, musze juz isc - przerwalam jej i odwiesilam sluchawke, bo rodzina zaczela tymczasem przekladac brudne talerze na stolik obok, ktory wlasnie sie zwolnil. Poza tym balam sie, ze Judith zaraz nakrzyczy na mnie z powodu Seana i Olivii, a to mi nie bylo potrzebne do szczescia. Po tej rozmowie czulam sie jednak lepiej. Podobnie jak wczoraj. Mialam wrazenie, ze pozbylam sie jakiegos ciezaru. Przynajmniej do chwili, kiedy Pat oswiadczyl mi, ze nie bede wiecej sprzatac ze stolow, tylko zmywac naczynia na zapleczu. Reszta weekendu minela spokojnie. W sobote wieczorem przyszla Ruth i tym razem nawet przyniosla wiolonczele. Zagralysmy koncert, a potem ogladalysmy film na wideo. Mike zajrzal na chwile i zaczal wykpiwac nasze upodobania co do filmow. Ruth lubi tylko takie, w ktorych brzydkie kaczatko zamienia sie w labedzia, na przyklad jak w Pretty Woman, kiedy Julia Roberts kupuje te wszystkie eleganckie ciuchy i tak dalej. Mnie podobaja sie raczej filmy z wybuchami. Jest bardzo niewiele filmow, ktore spelniaja oba warunki. Point of No Return z Bridget Fonda nalezy do nielicznych wyjatkow. Ogladalysmy go chyba z dziewiec razy. Wpadl tez Douglas, na pare minut, w drodze do kuchni, gdzie chcial zaniesc pare miseczek i kubkow, ktore od paru tygodni trzymal w swoim pokoju. Przez chwile ogladal film, ale potem mama go zlapala i zaczela wypytywac, czy sie dobrze czuje. Musial wiec pobiec do siebie na gore, zeby sie ukryc. Moge przysiac, ze okolo jedenastej uslyszalam mruczenie indiany Roba Wilkinsa. Wyjrzalam przez okno, ale nikogo nie bylo. Pobozne zyczenia. Pewnie moj brak doswiadczenia w calowaniu kompletnie go zniechecil i juz nigdy sie ze mna nie umowi. No i dobrze. Jego strata. W niedziele, po mszy, tata odstawil nas do Mastrianiego, zebysmy pomogli uporac sie z tlumem gosci, ktorzy zwykle wpadaja, zeby cos przekasic miedzy sniadaniem a lunchem. No, w kazdym razie mnie i Mike'a. Douglas nie musi chodzic do kosciola. Siedzi sobie w domu i czyta komiksy. Rozumiem, ze jest chory i tak dalej, ale ja tez nie mialabym nic przeciwko temu, zeby zostac w domu w niedziele rano i poczytac komiksy. Albo nawet poogladac telewizje. Nigdy jednak nie probowalam popelnic samobojstwa, wiec musze chodzic do kosciola. W dodatku w takiej samej sukience jak moja mama. To chyba wystarczy, zeby dziewczyna stracila wiare w Boga. Po poludniu skonczylo nam sie mleko i mama poslala nas z Mike'em do sklepu po nastepne. Mike pozwolil mi prowadzic w tamta strone, ale w drodze powrotnej nie chcial nawet o tym slyszec. Nie podoba mu sie, ze ograniczenie predkosci traktuje jedynie jako delikatna sugestie. A ja uwazam, ze na pustej drodze moge sobie jezdzic tak jak lubie. Niestety Mike - i wasi przyjaciele w wydziale ruchu drogowego, ktorzy uporczywie odmawiaja mi prawa jazdy - jest innego zdania. W sklepie wzielam karton, na ktorym byly jakies inne dzieci niz te, ktore juz widzialam - w ramach eksperymentu. Termin waznosci uplywal za dwa dni, ale poniewaz Douglas pochlanial mleko w dzikim tempie, wiedzialam, ze juz nastepnego dnia trzeba bedzie kupic nowe. Douglas potrafi pozrec cale duze pudelko cheerios za jednym zamachem. Zdumiewajace, ze nie jest gruby. Zawsze mial wysoki metabolizm, tak jak pan Good - hart. W sklepie spozywczym wpadlismy tez na Claire Lippman. Stala przy czasopismach, czytajac "Cosmo", podczas gdy jej mama grzebala w kukurydzy w dziale warzywnym. Mike wpatrywal sie w Claire rozmarzonym wzrokiem przez jakis czas. W koncu mi sie to znudzilo, popchnelam go i powiedzialam: -Idz, odezwij sie do niej, na Boga. Mike na to: -Och, dobrze. Ale co mam powiedziec? -Powiedz, ze nie mozesz sie doczekac, kiedy ja zobaczysz w Endgame. -Co to takiego? -Sztuka. Wystepuje w niej. Gra Neli. Caly czas musi siedziec w plastikowym pojemniku na smiecie. Mike spojrzal na mnie podejrzliwie. -Skad wiesz? Odkad to nalezysz do kolka teatralnego? Uswiadomilam sobie, ze popelnilam blad. Mruknelam: -Oj, niewazne. Chodzmy juz. Mike nie ruszyl sie z miejsca. Gapil sie na Claire. -Wiesz - powiedzial - i tak by nigdzie ze mna nie poszla. Jakbym ja poprosil. Bo i po co? Nawet nie mam samochodu. -Mogles kupic samochod - stwierdzilam - za pieniadze, ktore zarobiles w restauracji. Ale nie. Musiales kupic ten glupi skaner. -I drukarke - dodal Mike. - I... -O, moj Boze - przerwalam. Wszystko jedno. Zawsze mozesz pozyczyc samochod taty. -Pewnie - powiedzial Mike. - Volvo kombi. Fajnie. No, to chodzmy. Boze. Nie rozumiem chlopcow. Dziwne, ze w ogole niektorym udaje sie ozenic. Wieczorem, kiedy cwiczylam na flecie, wydawalo mi sie znowu w pewnym momencie, ze slysze na naszej ulicy warkot silnika. Tym razem, kiedy wyjrzalam z okna, tego, z ktorego widac cala ulice, zobaczylam tylne swiatla motocykla, daleko na Lumley. Skrecal w ulice Hunter. To mogl byc Rob. Nigdy nie wiadomo. Polozylam sie spac uszczesliwiona. Glupie, jak niewiele czasami potrzeba do szczescia. Na przyklad mysl o tym, ze sie komus podobasz. Okropnie glupie, jesli wziac pod uwage, co sie wydarzylo nastepnego dnia. Jak sie wkrotce okazalo, powodzenie u chlopcow nie bylo moim najwiekszym problemem. Naprawde mialam wieksze problemy. 9 Nastepnego dnia Ruth, jak zwykle, podwiozla mnie do szkoly. Przez caly czas nie moglam pozbyc sie mysli o tych dzieciach. To znaczy o dzieciach z kartonu mleka, ktore kupilam poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny obudzilam sie ze swiadomoscia, ze wiem dokladnie, gdzie ich szukac, wlacznie z numerem domu. Dostawalam od tego gesiej skorki.Tak samo jak w piatek i w sobote, nie moglam myslec o niczym innym. Jak tylko dojechalysmy do szkoly i udalo mi sie splawic Ruth, zadzwonilam pod 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Tym razem odebrala Rosemary. -Hej, Rosemary - powiedzialam. - To ja, Jess. Dzwonilam w piatek, pamietasz? Rosemary wciagnela gleboko powietrze. -Jess! - krzyknela. - Skarbie, gdzie jestes? Wydalo mi sie zabawne, ze ktos, kto pracuje w 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon, chce sie dowiedziec, gdzie ja jestem. Powiedzialam: -No, coz, teraz akurat jestem w szkole. -Szukaja cie, skarbie - powiedziala Rosemary. - Czy to ty dzwonilas w sobote? -Tak. Dlaczego? -Nie rozlaczaj sie - poprosila Rosemary. - Musze przekazac sluchawke kierownikowi. Obiecalam mu to, gdybys jeszcze zadzwonila. Zabrzmial ostatni dzwonek. -Rosemary, chwileczke, Nie mam czasu. Musze ci powiedziec o Jennie Lee Peters i Samancie Travers... -Jess - powtorzyla Rosemary. - Kochanie, chyba nie rozumiesz. Nie czytalas gazet? Znalezli ich. Znalezli Seana i Olivie, dokladnie tam, gdzie wskazalas. A dzieci, w sprawie ktorych dzwonilas w sobote - tez je znalezli. Chca sie dowiedziec, skad wiedzialas... A wiec to byl Sean. Mimo wszystko, to byl on. Dlaczego chcial mi wmowic, ze nazywa sie Sam? Dlaczego tak sie przestraszyl, kiedy wyjasnilam, ze probuje mu pomoc? Na pytanie Rosemary odparlam: -Nie umiem powiedziec, skad wiedzialam. Posluchaj, Rosemary, spoznie sie. Powiem ci tylko... -Daje kierownika, Larry Barnesa - powiedziala Rosemary. - Larry, to ona. Jess. W sluchawce odezwal sie meski glos. -Jess? Czy to Jess? -Prosze posluchac - powiedzialam. Ogarnal mnie niepokoj. Przeciez chcialam tylko pomoc odnalezc kilkoro zaginionych dzieci. Nie mialam wcale ochoty rozmawiac z Larrym, kierownikiem. - Jennie Lee Peters jest w Escondido, w Kalifornii. - Wyrzucilam z siebie adres z predkoscia karabinu maszynowego. - A Samanta Travers, to troche dziwne, ale jesli pojedziecie szosa podmiejska numer 4, tuz za Wilmington, w Alabamie, znajdziecie ja kolo drzewa, tego drzewa, przy ktorym jest wielki kamien... -Jess - wtracil Larry. - To od Jessica, prawda? Czy mozesz mi podac swoje nazwisko, Jess? Skad dzwonisz? Zobaczylam pania Pitt od prac recznych. Zmierzala w moja strone. Pani Pitt nie znosi mnie od czasu, kiedy na jej lekcji wywalilam jednemu chlopakowi suflet na glowe za to, ze zapytal mnie, jak to jest miec brata opoznionego w rozwoju. Pani Pitt donioslaby na mnie bez wahania. -Musze leciec - rzucilam w sluchawke i rozlaczylam sie. Ale to mi i tak nie pomoglo. Pani Pitt warknela: -Jessico Mastriani, co robisz na korytarzu podczas lekcji? A potem zanotowala moje nazwisko w kapowniku. Dzieki wielkie, pani Pitt. Wlasnie tu, w moim oswiadczeniu, ktore, jak rozumiem, pewnego dnia zostanie podane do wiadomosci publicznej, pragne dac wyraz mojej wdziecznosci za troske i zrozumienie, jakie mi pani okazala. Niech caly swiat sie dowie, jaka wspaniala jest pani nauczycielka. W porze lunchu poszlam do pana Goodharta, zeby mu powiedziec, ze zostalam zapisana. Powtorzyl cala te swoja zwykla gadke o tym, jak to musze sie wiecej przykladac, bo inaczej nigdy nie dostane sie do college'u. Kiedy mi wlepil kolejny tydzien odsiadki dla mojego wlasnego dobra, zapytalam go, czy ma jakies gazety, bo musze przygotowac cos na temat biezacych wydarzen na historie USA. To bylo, oczywiscie klamstwo. Chcialam sie tylko przekonac, o czym mowila Rosemary. Pan Goodhart dal mi "USA Today". Usiadlam w holu za drzwiami i przejrzalam ja. Bylo tam mnostwo zajmujacych opowiesci o roznych znakomitosciach i o glupstwach, jakie popelniaja, ale w koncu, w dziale krajowym, znalazlam to, czego szukalam - wiadomosc o anonimowym informatorze, ktory przez telefon podal miejsca pobytu czworga zaginionych dzieci, z ktorych jedno zniknelo z domu przed szescioma laty. Sean. Gapilam sie na zadrukowana kolumne. To ja, myslalam. To ja bylam tym anonimowym informatorem. Napisano o mnie w gazecie. W gazecie, ktora wszyscy czytaja. Panstwowa Agencja Poszukiwania Zaginionych Dzieci chciala poznac moje nazwisko, aby mi wyrazic podziekowanie. Wyznaczono rowniez, jak sie okazalo, pokazna nagrode pieniezna za odnalezienie Olivii Marie D'Amato. Dziesiec tysiecy zielonych, scisle mowiac. Dziesiec tysiecy. Za dziesiec tysiecy mozna kupic motocykl jak cholera. Ale zaraz potem zjawila sie inna mysl: nie moge wziac tych pieniedzy. No, wiecie, w kosciele nigdy nie sluchalam kazan zbyt uwaznie, ale jedna rzecz zapadla mi w pamiec - powinnismy robic cos dobrego dla innych ludzi. Nie dlatego, ze spodziewamy sie nagrody. Dlatego, ze to jest sluszne. Jak na przyklad znokautowanie Jeffa Daya. Albo jak pomoc w odnalezieniu dzieci. Postapilam wlasciwie. Zrobilam po prostu to, co nalezalo zrobic. Przyjac nagrode pieniezna za cos takiego... no coz, to wydawalo mi sie nie w porzadku. Jako ze nie chcialam przyjac zadnej chrzanionej nagrody - i nie mialam ochoty, zeby moje zdjecie ukazalo sie w "USA Today" - postanowilam nie dzwonic. Wcale mi nie zalezalo, zeby wszyscy dowiedzieli sie o moich zdolnosciach. Juz bylam w szkole kims w rodzaju wyrzutka. Gdyby ludzie odkryli jeszcze i to, skonczylabym jak Carrie, oblana swinska krwia. Kto by sie o to prosil? Poza tym, dla mojej rodziny to bylby prawdziwy cios. Mama nawet nie zaczela jeszcze dochodzic do siebie po tym, co sie stalo z Douglasem. Chociaz, jak przypuszczam, latwiej zniesc, ze twoje dziecko ma zdolnosci nadprzyrodzone niz to, ze jest schizofrenikiem, to jednak wszystko sprowadza sie do jednego: nienormalna. A mama najbardziej na swiecie pragnela miec normalna rodzine. Jakkolwiek watpie, czy fakt, ze dwie kobiety - matka i corka - ubieraja sie w takie same, uszyte w domu sukienki, ma z normalnoscia cokolwiek wspolnego. Sami widzicie, bylo mi dosc ciezko i bez szukania dodatkowych problemow. Nie zadzwonilam pod 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Do nikogo nie zadzwonilam. Jakby nic sie nie stalo. Podczas lunchu Ruth wysmiewala sie ze mnie wobec paru kolezanek z orkiestry, ze chodze z wiesniakiem, wiec one tez zaczely sobie stroic zarciki na ten temat. Nie wywarlo to na mnie wiekszego wrazenia. Wiedzialam, ze sa po prostu zazdrosne. I mialy o co. Rob Wilkins byl tego wart. Kiedy wkroczylam tamtego dnia po lekcjach do audytorium, przyznaje, ze serce zabilo mi zywiej na jego widok. Facet jest przystojny. I tak nie mielismy okazji porozmawiac, zanim pani Clemmings wkroczyla do akcji. A potem, kiedy wyjelam zeszyt i zabralam sie za lekcje, Rob nie pochylil sie w moja strone, nie wyjal mi go z rak i nie zaczal pisac do mnie liscikow, tak jak w piatek. Siedzial spokojnie, czytajac powiesc szpiegowska. Nie te sama co w zeszlym tygodniu i rozumiem, ze musiala go strasznie wciagnac, ale bez przesady. Mogl przynajmniej powiedziec "czesc". Fakt, ze nie powiedzial, sprawil, ze poczulam sie nieswojo. Sadze, ze inne dziewczyny odczytalyby to zachowanie wlasciwie, ale mnie brakowalo doswiadczenia w tej dziedzinie. Nie moglam dojsc, co ja takiego zrobilam. Czy chodzi o to, jak zareagowalam na jego pocalunek? Wiecie, wtedy, kiedy prawie spadlam z motocykla? Przyznaje, to bylo dziecinne, ale nalezy mi sie wyrozumialosc: to byl moj pierwszy pocalunek. Moze chodzi o ten zart o sklepie z dziewczynami? Albo o to, ze zdecydowanie nie pasowalam do Teri i Charleeen? Nie wiedzialam, co jest grane, i w zwiazku z tym czulam sie jeszcze bardziej nieswojo. To moze wyjasnia, dlaczego, kiedy Hank Wendell pochylil sie ku mnie i szepnal: -Hej, Mastriani, slyszalem, ze podobno Wilkins ci wsadzil w zeszly piatek? - kolnelam go lokciem w gardlo. Nie dosc mocno, zeby mu uszkodzic krtan i pozbawic go przytomnosci (niestety), ale na tyle mocno, zeby go naprawde porzadnie rozwscieczyc. Zanim jednak piesc Hanka zetknela sie z moja twarza (bylam przygotowana, zeby sie uchylic, tak jak uczyl mnie tata), inna reka wystrzelila w gore, wykrecajac ramie Hanka, ktore w zwiazku z tym zniknelo z mojego pola widzenia. -Sadzilem, ze ustalilismy, ze masz ja zostawic w spokoju. Zeby utrzymac Hanka w uscisku, Rob musial pochylic sie nade mna. W zwiazku z tym sprzaczka jego paska znalazla sie na wysokosci mojego nosa, co postawilo mnie w glupiej sytuacji. I wyprowadzilo z rownowagi, tak jak przedtem uwaga Hanka. -Czy opowiadales ludziom dookola, ze uprawialismy seks? - zapytalam, wykrecajac szyje, zeby zobaczyc twarz Roba. Proba przedstawienia zostala nagle przerwana. Wszyscy aktorzy patrzyli teraz w nasza strone. Pani Clemmings odezwala sie pierwsza. -Co tam sie dzieje z tylu? Panie Wilkins, prosze uwolnic pana Wendella i natychmiast usiasc na swoim miejscu! -Jezu, Wilkins - wykrztusil Hank zduszonym glosem. Byc moze dolozylam mu mocniej, niz sadzilam. - Zlamiesz mi te cholerna reke. -Wyrwe ci ja - powiedzial Rob groznym tonem, jakiego przedtem u niego nie slyszalam - jesli nie zostawisz dziewczyny w spokoju. -Jezu, dobrze - wysapal Hank, po czym Rob zwolnil uchwyt. Hank padl na swoje krzeslo. Rob usadowil sie z powrotem na swoim. A pani Clemmings, ktora byla w pol drogi do naszego rzedu, zatrzymala sie i stwierdzila: -To juz lepiej - z glebokim zadowoleniem w glosie, jakby przerwanie bojki bylo jej osobista zasluga. Dobra. Bylam wsciekla. -Co on mial na mysli? - syknelam w strone Roba, jak tylko pani Clemmings odwrocila sie do nas plecami. - O czym on mowil? -O niczym - odpowiedzial Rob i schowal sie za ksiazka. - To zwykly dupek. Po prostu wez wyluzuj, dobrze? Wiecie co? Serdecznie nie znosze, kiedy ktos mi mowi, zebym wyluzowala. Na przyklad ludzie miela ozorem na temat Douglasa, a kiedy szlag mnie trafia, mowia, zebym wyluzowala. A ja nie potrafie. Nie moge, nie chce. -Nie ma mowy - warknelam. - Chce wiedziec, o czym on mowil. Co sie, do diabla, dzieje? Chwaliles sie swoim przyjaciolom, ze to zrobilismy? Rob oderwal wzrok od ksiazki. Jego twarz pozostala calkowicie bez wyrazu, kiedy stwierdzil: -Po pierwsze, Wendell nie jest moim przyjacielem. Hank, masujac sobie nadgarstek, mruknal: -Dobrze to ujales. -Po drugie, ciagnal Rob - nic nikomu nie mowilem na twoj temat, jasne? Wiec uspokoj sie wreszcie. Tego tez nie znosze - kiedy mi mowia, zebym sie uspokoila. -Sluchaj - powiedzialam. - Nie wiem, co jest grane. Ale jesli sie dowiem, ze opowiadasz ludziom jakies historie o mnie za moimi plecami, stluke cie. Rozumiesz? Usmiechnal sie do mnie po raz pierwszy tego dnia. Mialam wrazenie, ze nie chcial, ale nie mogl sie powstrzymac. A Rob, no coz, usmiecha sie w taki szczegolny sposob. Wiecie, co mam na mysli. Moze jednak nie wiecie. Zapomnialam, dla kogo to pisze. W kazdym razie, spytal: -Ty mnie stluczesz? - rozbawionym tonem. To mnie jeszcze bardziej rozwscieczylo. -Daj spokoj, czlowieku - ostrzegl go Hank. - Ona potrafi niezle dokopac, naprawde. -Taak - powiedzialam. - Wiec lepiej uwazaj. Nie mam pojecia, co - jesli w ogole - odparlby na to Rob, poniewaz pani Clemmings syknela w tym momencie "szsz" w sposob, ktory, jak sadze, mial brzmiec groznie. Rob, z obojetnym wyrazem twarzy, zaglebil sie ponownie w lekturze. Z braku laku wzielam sie do odrabiania lekcji. W srodku jednak gotowalam sie ze zlosci. A potem, kiedy pani Clemmings nas zwolnila, wyszlam przed szkole i stwierdzilam, ze nie ma mnie kto odwiezc do domu. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Moglabym zadzwonic do mamy. Ale za bardzo mnie roznosilo, nie mialbym zdrowia stac i czekac na nia. Rece mnie swedzialy, zeby dac komus w zeby. A kiedy tak sie czuje, lepiej zeby nikogo nie bylo w poblizu. Zwlaszcza mojej mamy. Ruszylam przed siebie. Trzy kilometry, wielkie rzeczy. Bylam taka rozjuszona, ze w ogole nie czulam stop. Pogoda zrobila sie ladna, ani jednej chmurki na niebie. Wykluczone, zeby w taka pogode porazil kogos piorun. I tak mialam to gdzies. Tysiace piorunow moglo walic w ziemie, a ja nawet nie zwrocilabym uwagi. Jak moglam byc taka glupia? Jak moglam zrobic z siebie taka kretynke? Wedrowalam wzdluz trybun, kiedy uslyszalam mruczenie motocykla. Z wylaczonym silnikiem sunal z rozpedu wzdluz kraweznika. -Jess - powiedzial. - Daj spokoj. Nawet na niego nie spojrzalam. -Spadaj - powiedzialam. Mowilam powaznie. -Masz zamiar lezc cala droge do domu na piechote? Daj spokoj, podwioze cie. Zasugerowalam, gdzie moze sobie wsadzic swoj motocykl. -Posluchaj. Przepraszam. Popelnilem blad, w porzadku? Myslalam, ze chodzi mu o to, ze podczas odsiadki udawal, ze mnie nie zna. -Wiec wreszcie do ciebie dotarlo? Fajnie. -Wiesz, wydawalo mi sie, ze jestes starsza. Zamurowalo mnie. Odwrocilam sie, patrzac na niego ze zdumieniem. -Co masz na mysli? Co znaczy: wydawalo mi sie, ze jestes starsza? Nie mial kasku na glowie, wiec widzialam jego twarz. Byl zaklopotany. -Nie wiedzialem, ze masz tylko szesnascie lat, rozumiesz? To znaczy, nie zachowujesz sie jak szesnastolatka. Wydajesz sie duzo dojrzalsza. No, moze z wyjatkiem sytuacji, kiedy usilujesz znokautowac chlopakow dwa razy wiekszych od siebie. Nie moglam sie polapac, o co w tym wszystkim chodzi. -Jakie, do diabla, ma znaczenie - zapytalam - ile ja mam lat? -Ma znaczenie. -Nie rozumiem. -Po prostu ma - powiedzial. Potrzasnelam glowa. -Nadal nie rozumiem. -Poniewaz ja mam osiemnascie. - Nie patrzyl na mnie. Wbil wzrok w ziemie. - I mam kuratora. Kuratora? Bylam na randce z przestepca? Mama padlaby trupem, gdyby sie dowiedziala. -Co zrobiles? -Nic. Minal nas volkswagen. Kierowca nacisnal klakson. Rob stal z boku, wiec chyba nie bylo powodu, zeby trabic. Kierowca, ktory okazal sie pania Clemmings, pomachal nam reka. Tuutut. Czesc, dzieciaki. Do zobaczenia jutro na odsiadce. -Nie, powaznie - upieralam sie. - Co zrobiles? -Posluchaj - powiedzial Rob. - To bylo glupie, dobrze? -Chce wiedziec. -Nie powiem ci, wiec lepiej zapomnij. Moja wyobraznia pracowala na przyspieszonych obrotach. Co takiego mogl zrobic? Skok na bank? Nie, za to nie wyznaczaja kuratora. Posylaja do wiezienia. Tak samo za morderstwo. Co on takiego zrobil? -No, wiec to chyba nie jest dobry pomysl - ciagnal - zebysmy sie spotykali. Chyba ze... Kiedy masz urodziny? -Mialam w zeszlym miesiacu. Powiedzial slowo, ktore pozwole sobie pominac. -Sluchaj - powiedzialam. - Nie obchodzi mnie, ze jestes pod nadzorem kuratora. -Tak, ale twoich rodzicow to bedzie obchodzilo. -Nie, oni sa w porzadku. Rozesmial sie. -Pewnie, Jess. Wlasnie dlatego poprosilas wtedy, zebym cie wysadzil na koncu ulicy, a nie przed domem. Bo twoi rodzice sa w porzadku. Sa tacy w porzadku, ze nie chcialas, zeby mnie zobaczyli. A wtedy nie wiedzialas nawet o kuratorze. Nie zaprzeczysz. Tu mnie zlapal. -Dobrze, masz racje. Teraz jest im ciezko z roznych powodow i nie chce ich dobijac. Ale przeciez nic nie musza wiedziec. -Takie rzeczy sie rozchodza, Jess. Przypomnij sobie Wendella. To tylko kwestia czasu, kiedy twoi rodzice - i moj kurator - zorientuja sie, co sie swieci. No dobra, nie mialam zamiaru stac tam i blagac go, zeby sie ze mna umawial. Chlopak mial klase, owszem, ale ja tez mam swoja dume. Wiec tylko wzruszylam ramionami i powiedzialam: -Wszystko jedno. Potem odwrocilam sie i ruszylam przed siebie. -Mastriani - powiedzial zmeczonym glosem. - Posluchaj, wsiadz na motor, dobrze? Zawioze cie do domu. Albo raczej na rog ulicy. -No, nie wiem - odparlam, patrzac na niego przez ramie i trzepoczac rzesami. - Pani Clemmings juz nas widziala razem. Jesli pobiegnie zawiadomic gliny... Chyba mial dosc. -Wsiadaj na motor, Mastriani. Wiem, czego sie spodziewacie. Myslicie, ze mimo tego calego gadania, ze jestem za mloda, miedzy Robem a mna zawiazala sie pelna namietnosci znajomosc i ze wprowadze was we wszystkie smakowite szczegoly, a wy to zaraz przeczytacie. Przykro mi was rozczarowac, ale nic takiego nie nastapi. Po pierwsze, moje zycie uczuciowe jest moja prywatna sprawa, a wspominam o nim jedynie ze wzgledu na pozniejszy rozwoj wypadkow. Po drugie, Rob nie tknal mnie nawet palcem. Ku mojemu glebokiemu rozczarowaniu. Wysadzil mnie, tak jak obiecal, na rogu ulicy i reszte drogi przebylam pieszo, przeklinajac fakt, ze mieszkam w tym zacofanym stanie, z jego zacofanymi prawami. Szesnastoletnia dziewczyna nie moze, w stanie Indiana, spotykac sie z osiemnastoletnim chlopcem, ale kuzyni pierwszego stopnia moga sie zenic bez problemu w kazdym wieku. Mowie powaznie. Sprawdzcie, jesli nie wierzycie. Jak zwykle wieczorem, kiedy wracam do domu, w kuchni panowalo poruszenie. Tym razem zastalam tam mame i tate oraz Douglasa (co za niespodzianka). Douglas wpatrywal sie w podloge, podczas gdy mama darla sie na tate. -Mowilam ci, ze on nie jest gotowy! - wrzeszczala. Mama ma bardzo zdrowe pluca. - Mowilam! Dlaczego nie sluchales? Wielki Joe Mastriani zawsze wie najlepiej, co?! -Chlopak poradzil sobie swietnie - stwierdzil tata. - Naprawde swietnie. No, dobrze, upuscil tace i stlukl pare rzeczy. Nic wielkiego. Tace codziennie laduja na ziemi. To nie znaczy... -Nie jest gotowy - ryknela mama. Douglas zauwazyl, ze stoje w drzwiach. Przewrocilam oczami, a on znowu wlepil wzrok w podloge. U nas w liceum sa dzieciaki, ktore gadaja bzdury o moim "psychicznym" bracie. Na przyklad wiekszosc uznala go za potencjalnego seryjnego morderce. To jeden z powodow, dla ktorych do konca swiata bede odsiadywac kare po lekcjach. Bo tylu osobom musialam dolozyc za obgadywanie Douglasa. Nie sadze, aby Douglas mogl stac sie seryjnym morderca. Jest zbyt niesmialy. Taki na przyklad Ted Bundy, z tego, co slyszalam, byl bardzo towarzyskim facetem. Tata tez dostrzegl mnie w drzwiach i powiedzial: -Gdzie bylas? -Proba zespolu - wyjasnilam. -Aha - odparl tata i znowu zaczal krzyczec na mame. Nasypalam sobie miseczke platkow - obejrzalam, oczywiscie, przy okazji, karton z mlekiem. Tak, jak podejrzewalam, mama zwrocila uwage na konczacy sie termin przydatnosci do spozycia i pobiegla do sklepu po nowe mleko. Przyjrzalam sie uwaznie twarzom dzieci na pudelku. Zastanawialam sie, czy rano bede wiedziala, gdzie sa. Czulam, ze tak. Ostatecznie nadal bylam naznaczona przez piorun. Blizna prawie nie zbladla. Bylam ciekawa, co porabia Sean. Pewnie powrocil juz, szczesliwie, na lono rodziny. Mnie to zawdzieczal. Byl mi winien rowniez przeprosiny za swoje glupawe zachowanie tamtego dnia przed domem. Poszlam na gore, ale zanim dotarlam do swojego pokoju, Mike przerazil mnie na smierc, otwierajac gwaltownie drzwi, i to nie swojego pokoju, tylko Douglasa, i pytajac ni w piec, ni w dziewiec: -No, dobra. Kto to jest, do diabla? Doslownie rzucilo mna o sciane ze zdumienia i ze strachu. -Kto do diabla, kto? Co robiles w pokoju Douglasa? Wtedy zobaczylam lornetke w jego rece i zrozumialam. -Dobra - powiedzialam. - To nie tak, jak myslisz. -Ach tak? - Mike lypnal na mnie gniewnie przez okulary. - A mnie sie wydaje, ze wloczysz sie z jakims Aniolem Piekiel. Tak wlasnie mysle. -Ale jestes rabniety - powiedzialam. - On nie jest Aniolem Piekiel, a ja sie z nikim nie wlocze. -To kim on jest? -Boze, jest w ostatniej klasie. Twoj rocznik. Nazywa sie Rob Wilkins. -Rob Wilkins? - Mike znowu spojrzal na mnie zlym wzrokiem. - Nie znam zadnego Roba Wilkinsa z ostatniej klasy. -To mnie akurat nie dziwi - powiedzialam. - Czy ty w ogole masz jakichs normalnych znajomych, czy tylko tych z Internetu? Nie dal sie zbyc. -Kto to jest? Wywalili go ze szkoly? -Nie - odparlam. - Poza tym nie twoj interes. -Dobra, to jak to mozliwe, ze go nie znam? - W tym momencie Mike'owi opadla szczeka. - O, Boze. Czy on jest wiesniakiem? -Cholera, Mike - powiedzialam. - Jakie to politycznie poprawne z twojej strony. Zaloze sie, ze nowi kumple z Harvardu beda zachwyceni twoja otwarta postawa. Mike potrzasnal glowa. -Mama cie zabije. -Nie, nie zabije, bo ty jej nie nakablujesz. -Jeszcze sie okaze - burknal. - Nie chce, zeby moja siostra chodzila z jakims wsiokiem. -Nie chodzimy ze soba - oswiadczylam. - Jesli nie powiesz mamie, to ja... To wezme twoja zmiane w restauracji w ten weekend. Rozpromienil sie, opiekunczosc wobec mlodszej siostry wywietrzala mu z glowy. Hej, czemu nie? Posiedzi dluzej w Internecie. -Naprawde? - zapytal. - W niedziele wieczorem tez? Westchnelam, jakby to bylo dla mnie straszliwe poswiecenie. Tak naprawde, gdyby mnie poprosil, przepracowalabym za niego wszystkie zmiany do konca zycia, byle tylko mama nie dowiedziala sie o Robie. -W niedziele wieczorem pewnie tez - powiedzialam. Na twarzy Mike'a pojawil sie wyraz triumfu. Potem przypomnial sobie widocznie, ze jest moim starszym bratem i ma sie mna opiekowac i tak dalej, bo dodal: -Nie sadzisz, ze on jest dla ciebie odrobine za stary? W koncu jestes dopiero w drugiej klasie. -Nie martw sie, Mike. Dam sobie rade - zapewnilam. Nadal wygladal na zmartwionego. -Wiem, ale jesli facet... no, wiesz. Jesli bedzie czegos probowal? Moim najslodszym marzeniem bylo, zeby sprobowal. Niestety, wcale sie na to nie zanosilo. -Sluchaj - powiedzialam. - Nie przejmuj sie. Powaznie, Mike. Szpieguj sobie i podgladaj Claire Lippman, jesli chcesz, ale ode mnie sie odczep, dobrze? Mike zaczerwienil sie, ale nie bylo mi go zal. W koncu o to mi chodzilo. Taki maly szantaz. Kiedy juz poszlam do lozka, glowe mialam tak zajeta ta cala sprawa z Robem, ze nie myslalam o tych, no wiecie, nadprzyrodzonych rzeczach. Zaginione dzieci zeszly jakby na drugi plan. To sie, naturalnie, zmienilo nastepnego dnia. 10 Glos Rosemary brzmial dziwnie, kiedy zadzwonilam. Moze dlatego, ze odebral ktos inny, a ja zapytalam tylko: "Czy jest Rosemary?". Mezczyzna, ktory podniosl sluchawke, powiedzial: "Chwileczke", potem uslyszalam klikniecie, a potem odezwala sie Rosemary.-Czesc - powiedzialam. - To ja, Jess. -Czesc, Jess - odparla. Nie wydawala sie jednak taka pelna entuzjazmu, jak poprzedniego dnia. Co slychac, skarbie? -W porzadku. Mam dla ciebie jeszcze pare adresow. Wygladalo na to, ze wcale jej sie nie palilo, zeby je zapisac. Powiedziala: -Nie przegladalas chyba gazet, prawda, skarbie? -Chodzi o te nagrode? - podrapalam palcami wyryte na automacie niecenzuralne slowa. - Tak. Czytalam o tej nagrodzie. Ale to mi sie wydaje niewlasciwe. Wziac nagrode za to, co kazdy przyzwoity czlowiek zrobilby za darmo. Rozumiesz, o co mi chodzi? Rosemary na to: -Och, rozumiem, co masz na mysli. Ale nie o tym mowilam. Mowilam o malej dziewczynce, w sprawie ktorej wczoraj dzwonilas. Powiedzialas Larry'emu, ze znajdziemy ja przy drzewie. -Aha. - Caly czas uwazalam, czy w polu widzenia nie pojawia sie pani Pitt. Postanowilam nie dac sie zlapac po raz drugi. Nie zobaczylam jednak niczego poza czarnym samochodem, ktory wjechal na parking dla nauczycieli. Wysiadlo z niego dwoch facetow w garniturach. Uznalam, ze to tajniacy. Ktos musial kogos zakapowac. - Tak. To mi sie wydawalo dziwne. A co ona wlasciwie robila kolo tego drzewa? -Ona nie byla kolo tego drzewa, skarbie - wyjasnila Rosemary. - Byla pod nim. Martwa. Ktos ja zamordowal i zakopal tam, gdzie powiedzialas, ze ja znajdziemy. - Potem dodala: - Skarbie? Jess? Jestes tam? Ja na to: -Tak, tak, jestem. Martwa? Ktos zabil mala jak - jej - tam? To przestalo byc zabawne. A potem to juz zupelnie przestalo byc zabawne. Dwaj gliniarze w cywilu szli w moja strone. Sadzilam, ze pojda do sekretariatu, co byloby zrozumiale, a oni skierowali sie w moja strone. Z bliska zauwazylam, ze obaj mieli krotko obciete wlosy i nosili jednakowe garnitury. Jeden z nich siegnal do kieszeni na piersi. Wyciagnal maly portfelik, ktorym machnal w moja strone, otwierajac go w ten sposob. -Witam - odezwal sie milym glosem. - Jestem agent specjalny Chet Davies, a to jest moj partner, Allan Johnson. Jestesmy z FBI. Chcielibysmy ci zadac pare pytan, Jess. Czy mozesz odwiesic sluchawke i pojsc z nami? W uchu dzwieczal mi glos Rosemary: -Jess, kochanie, tak mi przykro, nie chcialam miec z tym nic wspolnego, ale zmusili mnie. Agent specjalny Chet Davies ujal mnie za ramie. Powiedzial: -No, moja droga, odwies sluchawke. Nie wiem, co we mnie wstapilo. Do dzis dnia nie potrafie tego wytlumaczyc. Zamiast odwiesic sluchawke, tak jak prosil agent, uderzylam go nia w twarz z calej sily. A potem puscilam sie biegiem. Nie odbieglam jednak daleko. To znaczy, jak tylko ruszylam, zdalam sobie sprawe, jaka jestem glupia. Dokad uciekalam? Jak daleko moglam uciec na piechote? To bylo FBI. To nie byli gliniarze z prowincjonalnego zadupia, zbyt powolni, zeby zlapac krowe na pastwisku, a co dopiero szesnastoletnia dziewczyne, ktora odkad skonczyla dziesiec lat, regularnie zdobywala pierwsze miejsce w szkolnych biegach na setke. Ta ucieczka to byl efekt zacmienia umyslowego. A kiedy mi odbija, laduje w koncu zawsze w tym jednym miejscu. Postanowilam wiec odciac sie od poscigu i schronic sie tam, gdzie pewnie i tak bym trafila predzej czy pozniej. Pognalam w strone gabinetow szkolnych pedagogow, jednym szarpnieciem otworzylam drzwi pokoju pana Goodharta i padlam na pomaranczowe, winylowe krzeslo przy oknie. Pan Goodhart spozywal akurat paczka z dzemem. Spojrzal na mnie, nie odsuwajac go od ust, i powiedzial: -O, Jess, co za mila niespodzianka. Co cie do mnie sprowadza, tak radosna i o tak wczesnej porze? Po biegu bylam troche zasapana. -Dwoch facetow z FBI probowalo przed chwila wsadzic mnie do samochodu i przesluchac, ale uderzylam jednego z nich w twarz i przybieglam tutaj. Pan Goodhart chwycil kubek z namalowanym pieskiem Snoopym i pociagnal lyk kawy. A potem powiedzial: -Dobrze, Jessico, sprobujmy jeszcze raz. Ja mowie: "Co sprowadza cie tutaj, tryskajaca humorem, o tak wczesnej porze", a ty odpowiadasz jakos tak: "Och, nie wiem, panie Goodhart. Wpadlam tak tylko, zeby porozmawiac o tym, ze znowu nie najlepiej mi idzie na angielskim i zastanawialam sie, czy moglby pan pomoc mi przekonac pania Kovax, zeby dala mi jeszcze jedna szanse". Wtedy w drzwiach gabinetu pojawila sie sekretarka pana Goodharta, Helen. Wygladala na zmieszana. -Paul - powiedziala - sa tutaj dwaj panowie... Nie zdolala skonczyc, poniewaz agent Chet Davies odepchnal ja na bok. Nos, z ktorego ciekla krew, zakrywal chusteczka. Pomachal odznaka w strone pana Goodharta, ale wzrok, plonacy gniewem, skierowal na mnie. -To bylo zgrabne - stwierdzil. Jego glos brzmial troche nosowo, co mnie nie dziwilo, bo pewnie zlamalam mu jakas chrzastke. - Pobicie agenta federalnego stanowi jednak, przypadkiem, przestepstwo, moja panno. Wstawaj. Przejedziemy sie kawalek. Nie podnioslam sie z krzesla. W momencie, kiedy agent Davies wyciagnal lape w moja strone, odezwal sie pan Goodhart: -Przepraszam najmocniej. Tylko tyle. Po prostu: "przepraszam najmocniej". Agent Davies cofnal gwaltownie reke, jakby sie sparzyl. A potem poslal panu Goodhartowi spojrzenie pelne skruchy. -Ach - wybakal. Siegnal po odznake. - Agent specjalny Davies. Zabieram te dziewczyne na przesluchanie. Pan Goodhart znowu ugryzl paczka, a nastepnie odlozyl go na talerzyk. -Nie ma mowy. Nie, bez zgody jej rodzicow. Jest niepelnoletnia - oznajmil. W tej chwili ukazal sie agent Allan Johnson. Blysnal odznaka, przedstawil sie i powiedzial: -Prosze pana, nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawe, ze ta mloda dama ma zostac przesluchana w sprawie kilku wypadkow porwania oraz jednego morderstwa. Pan Goodhart popatrzyl na mnie, unoszac brwi. -Zdaje sie, ze bylas ostatnio dosc zajeta, nieprawdaz, Jess? Chrypiacym glosem, poniewaz zbieralo mi sie na placz, jak nigdy dotad, powiedzialam: -Rozmawialam przez telefon, a ci dwaj panowie, ktorych zobaczylam po raz pierwszy w zyciu, kazali mi wsiasc do samochodu. A mama mowila, zebym nigdy nie wsiadala do samochodu z obcymi i nawet jesli twierdzili, ze sa agentami FBI i mieli odznaki, to skad mialam wiedziec, ze sa prawdziwi? Nigdy przedtem nie widzialam odznaki FBI. Dlatego wlasnie go uderzylam, panie Goodhart - a teraz chyba bede plakac. Pan Goodhart odezwal sie kpiacym tonem: -Nie bedziesz plakac, Jess. Chyba nie przestraszylas sie naprawde tych dwoch klownow, co? -Tak - wyszlochalam. - Przestraszylam sie. Panie Goodhart, ja nie chce isc do wiezienia! Na dobitke, musze z pewnym zazenowaniem stwierdzic, ze juz nie zbieralo mi sie na placz. Plakalam. Wlasciwie wylam. No dobra. Kazdy by sie przestraszyl, gdyby FBI chcialo go przesluchac. Podczas gdy ja pociagalam nosem i wycieralam oczy, przeklinajac w myslach Ruth za te cala afere, pan Goodhart popatrzyl na agentow FBI i odezwal sie tonem, w ktorym nie bylo sladu kpiny: -Obaj panowie wyjda i poczekaja na zewnatrz. Ona bez rodzicow - oraz ich adwokata - nigdzie nie pojdzie. Z wyrazu twarzy pana Goodharta wynikalo bez cienia watpliwosci, ze mowi powaznie. Poczulam gwaltowny przyplyw cieplych uczuc pod jego adresem, co mi sie przedtem raczej nie zdarzalo. Owszem, uporczywie wlepial mi odsiadki, ale w potrzebie mozna bylo na nim polegac. Agenci FBI widocznie rowniez zdali sobie z tego sprawe. Agent specjalny Davies zaklal glosno. Jego partner jakby sie troche zawstydzil z tego powodu. Zwracajac sie do mnie, powiedzial: -Panienko, nie chcielismy cie przestraszyc. Chcielismy tylko zadac ci pare pytan, to wszystko. Moze daloby sie znalezc jakies spokojne miejsce, gdzie bysmy to sobie omowili. -Naturalnie, ze tak - zabral ponownie glos pan Goodhart. - Kiedy zjawia sie tutaj jej rodzice. Agent specjalny Johnson potrafil pogodzic sie z porazka. Skinal glowa, wyszedl do poczekalni i usiadl, po czym wzial do reki "Seventeen" i zaczal przerzucac. Agent specjalny Davies natomiast zaklal ponownie i zaczal przemierzac poczekalnie w te i we w te, obserwowany czujnie przez zdenerwowana sekretarke Helen. Pan Goodhart nie wydawal sie ani odrobine wytracony z rownowagi. Popil kawy, a potem siegnal po telefon. -No, dobrze, Jess - powiedzial. - To do kogo mam dzwonic - do mamy czy taty? Plakalam nieustajaco. -Ta - ata - wyjakalam. - Och, prosze, do taty. Pan Goodhart zadzwonil do Mastrianiego, gdzie tata tego dnia pracowal. Poniewaz zadne z moich rodzicow - pomimo moich licznych bojek - nigdy nie bylo wzywane do szkoly z mojego powodu, ojciec przestraszyl sie nie na zarty. Pan Goodhart zapewnil go, ze nic mi sie nie stalo, dodajac, ze moze warto by zadzwonic do adwokata, jesli tata kogos takiego ma. Tata, niech go Bog blogoslawi, powiedzial tylko: "Bedziemy u was za piec minut". Nie dopytywal sie o szczegoly. Odlozywszy sluchawke, pan Goodhart przyjrzal mi sie i wyciagnal pare chusteczek higienicznych, ktore trzymal w pudelku - dla nieszczesnikow przesiadujacych w jego biurze i wylewajacych lzy z powodu problemow w rodzinie czy czegos tam. Teraz ja jestem jedna z tych pozalowania godnych istot, myslalam sobie, wydmuchujac nos. -Opowiedz mi o tym - poprosil pan Goodhart. Tak wiec, zerkajac nerwowo w strone typow z FBI, zeby sie upewnic, ze nie podsluchuja, opowiedzialam. Opowiedzialam panu Goodhartowi wszystko, poczawszy od tego, jak uderzyl mnie piorun az do dzisiejszego rana, kiedy agent Davies blysnal mi odznaka przed oczami. Opuscilam tylko szczegoly dotyczace Roba. Nie sadzilam, zeby byly panu Goodhartowi potrzebne do szczescia. Akurat gdy skonczylam opowiadanie, przybyl tata wraz z adwokatem, panem Abramowitzem, przypadkiem rowniez tata Ruth. Agent specjalny Davies do tego czasu doszedl juz do siebie i zachowywal sie jak gdyby nigdy nic. Jakby wcale nie usilowal mnie zlapac i jakby nie oberwal ode mnie w twarz sluchawka telefoniczna. Z tata i panem Abramowitzem rozmawial w sposob niezwykle profesjonalny, wyjasniajac, ze FBI interesuje sie osoba, ktora dzwonila do Panstwowej Agencji Poszukiwania Zaginionych Dzieci. Jak sie okazuje, w agencji maja telefony identyfikujace miejsce, skad dzwoni rozmowca, wiec Rosemary od samego poczatku wiedziala, ze jestem z Indiany. Musieli tylko sprawdzic, skad dokladnie dzwonie, no i zlapac mnie na goracym uczynku. Tak wiec, voila, jak mowi mama. W ten sposob do mnie trafili. Pozostawalo pytanie, co mianowicie, skoro juz mnie mieli, zamierzali ze mna zrobic? Na tyle, na ile orientowalam sie w tych sprawach, nie zlamalam przepisow - no, moze z wyjatkiem napasci na agenta federalnego, ale agentowi specjalnemu Daviesowi przestalo juz chyba tak bardzo zalezec na poruszaniu tej kwestii. Cale to zamieszanie - pojawienie sie agentow FBI, ojca uczennicy i adwokata na dokladke w gabinecie pedagoga - wywabilo z pokoju dyrektora szkoly, pana Feeneya. Pan Feeney rzadko opuszczal biuro, tylko czasami, podczas apelu, zeby przypomniec nam o niebezpieczenstwach jazdy po pijanemu. Teraz zaproponowal przejscie do swojej prywatnej sali konferencyjnej, gdzie zasiedlismy w siodemke - ja, moj tata, tata Ruth, dwaj agenci specjalni, pan Goodhart i pan Feeney - a ja powtorzylam historie, ktora niedawno opowiedzialam panu Goodhartowi. Wyraz ich twarzy, kiedy skonczylam, okreslilabym jako... hm, sceptyczny. Historia byla nie z tej ziemi. No bo jak to mozliwe? Jakim cudem codziennie rano budzilam sie z informacjami o obcych dzieciach? To pewnie ten piorun... Ale dlaczego? Nikt nie potrafil odpowiedziec na te pytania. Podejrzewam, ze zagadka pozostanie nierozwiazana po wsze czasy. Ale, jak sie okazalo, agent specjalny Johnson naprawde chcial ja rozwiazac. To znaczy te zagadke. Zadal mi mase pytan. Niektore dziwaczne. Na przyklad czy doznalam kiedykolwiek krwawienia z dloni czy stop. -Uhm, nie - odparlam i spojrzalam na niego, jakby byl niespelna rozumu. -Jesli to prawda... - zaczal, kiedy sadzilam, ze wyczerpal juz caly zasob dziwacznych pytan. -Jesli to prawda? - przerwal tata. Moj tata nie nalezy do najbardziej opanowanych ludzi na swiecie. To nie znaczy, ze ciagle sie wscieka. Raczej rzadko mu sie to zdarza. Ale jesli juz sie zdarzy, miejcie sie na bacznosci. Pewnego razu na basenie jakis facet przezywal Douglasa downem - Douglas mial wtedy jedenascie czy dwanascie lat. Facet mial jakies dwadziescia, dwadziescia pare i chyba sam nie byl za bystry. Ale to dla taty nie byla okolicznosc lagodzaca. Prasnal tamtego, a potem przytrzymal mu twarz pod woda, az ratownik musial interweniowac. To bylo super. -Jesli? - powtorzyl tata. - Watpi pan w slowa mojej corki? Agent specjalny Johnson prawdopodobnie nie znal historii faceta z basenu, ale i tak sie przestraszyl. Widac bylo, ze moj ojciec jest naprawde ze mnie dumny. Nie tylko dlatego, ze tym razem nie mazalam sie, opowiadajac, co mi sie zdarzylo, ale rowniez dlatego, ze jak sie tak blizej zastanowic, zrobilam cos rzeczywiscie dobrego i pozytecznego. Pomoglam odnalezc gromadke zaginionych dzieci. Fakt, jedno z nich nie zylo, ale nigdy by tego nie odkryli, gdyby nie ja. Biorac pod uwage, ze jedno z jego dzieci bylo schizofrenikiem, a drugie, nawet jesli dostalo sie do Harvardu, odmiencem, no coz, przypuszczam, ze tata musial byc ukontentowany, ze przynajmniej jedno z jego dzieci wyroznilo sie w sposob pozytywny. Agent specjalny Johnson podniosl reke i powiedzial: -Nie, prosze pana. Prosze mnie zle nie zrozumiec. Wierze bez zastrzezen pannie Mastriani. Chce tylko podkreslic, ze jesli tak jest rzeczywiscie, to jest ona bardzo szczegolna mloda dama i zasluguje na specjalne potraktowanie. Myslalam, ze mowi o paradzie w Nowym Jorku, takiej jak ta, ktora uczczono druzyne Yankesow, kiedy wygrali mistrzostwa w baseballu. Czemu nie, moglabym sie nawet przejechac na otwartej platformie, pod warunkiem ze rozwinelaby jakas przyzwoita predkosc. Tata jednak z punktu zaczal podejrzewac, ze chodzi o cos innego. -O jakie traktowanie panu chodzi? - zapytal podejrzliwie. -Coz, zwykle w takich wypadkach... przede wszystkim pragne panstwa zapewnic, ze my, w FBI, ogromnie cenimy osoby obdarzone zdolnosciami pozazmyslowymi, jak panna Mastriani. Faktem jest, ze niejednokrotnie zwracamy sie do takich osob po porade, kiedy sledztwo utyka w martwym punkcie. -Nie watpie. Co to ma wspolnego z Jess? - W glosie taty ponownie zabrzmiala podejrzliwosc. -Otoz chcielibysmy zaprosic panne Mastriani - naturalnie za panskim pozwoleniem - do jednego z naszych osrodkow badawczych, abysmy mogli dowiedziec sie czegos wiecej o jej zdumiewajacych umiejetnosciach. Natychmiast stanely mi przed oczami sceny z pewnego filmu wideo, ktory uwielbialam w dziecinstwie. Otoz bohaterowie - dzieci obdarzone zdolnosciami pozazmyslowymi, jak to okreslil agent Johnson - zostaja wyslane do specjalnego "osrodka badawczego", gdzie, mimo kraniku z woda sodowa w pokoju - ktory wywarl na mnie szczegolne wrazenie, jako ze moja mama nie pozwolilaby mi trzymac w pokoju nawet opiekacza w obawie, ze puszcze chalupe z dymem - byly w gruncie rzeczy traktowane jak wiezniowie. -Um - mruknelam glosno. Poniewaz nikt, tak naprawde, nie zwracal sie do mnie, wszyscy obrocili teraz glowy w moja strone. - Nie, dziekuje. Pan Goodhart, ktory widocznie nie ogladal tego filmu o niezwyklych dzieciach powiedzial: -Poczekaj chwile, Jess. Wysluchajmy agenta Johnsona. Nie co dzien trafia sie ktos z tak niezwyklymi umiejetnosciami jak twoje. Istotne jest, abysmy dowiedzieli sie o nich jak najwiecej. Dzieki temu moglibysmy lepiej zrozumiec, w jaki sposob dziala ludzki umysl. Rzucilam mu gniewne spojrzenie. Zdrajca! Nie do wiary. -Nie udam sie - powiedzialam, nieco za glosno jak na sale konferencyjna pana Feeneya - do zadnego specjalnego osrodka badawczego w Waszygtonie. Agent Johnson na to: -Och, ale ten jest tu na miejscu, w Indianie. Tylko godzine drogi stad, w bazie wojskowej Crane. Tam mamy odpowiednie warunki, aby zbadac nadzwyczajny talent panny Mastriani. Moze pomoglaby nam odnalezc jeszcze wiecej zaginionych ludzi. Kiedy dzwonilas dzis rano do agencji poszukujacej zaginionych dzieci, panno Mastriani, to po to, aby podac miejsca pobytu kolejnych dzieci, prawda? Zmarszczylam gniewnie brwi. -Tak - powiedzialam. - Nie daliscie mi ich przekazac. Przez was kompletnie zapomnialam te adresy. To bylo ohydne klamstwo, ale wprawili mnie w paskudny humor. Nie chcialam jechac do bazy wojskowej Crane. Nigdzie nie chcialam jechac. Chcialam zostac tu, gdzie bylam. Chcialam za kare zostac w szkole po lekcjach i siedziec obok Roba. Skoro inaczej nie moglam sie z nim spotykac... A co z Karen Sue Hanky? Znowu mnie wyzwala. Raz jeszcze musialam jej utrzec nosa. Musialam koniecznie. Wlasnie to byla moja szczegolna umiejetnosc. Nie te dziwaczne rzeczy, ktore przytrafialy mi sie ostatnio... -Na swiecie jest duzo, duzo wiecej zaginionych ludzi, panno Mastriani - powiedzial agent specjalny Johnson - niz dzieci, ktorych zdjecia umieszczono na kartonach z mlekiem. Z twoja pomoca moglibysmy odnalezc zaginionych jencow wojennych, o ktorych bezpieczny powrot rodziny modla sie od dwudziestu, a nawet trzydziestu lat. Moglibysmy zlokalizowac uchylajacych sie od placenia alimentow ojcow i zmusic ich do placenia pieniedzy, ktore ich dzieciom sa tak bardzo potrzebne. Moglibysmy wytropic seryjnych mordercow i schwytac ich, zanim zabija kolejna ofiare. FBI wyznacza wysokie nagrody pieniezne za informacje o osobnikach poszukiwanych listem gonczym. Widzialam, ze jego slowa przekonaly ojca. Zlapalam sie na tym, ze i mnie mysl o wspolpracy z FBI na chwile przypadla do gustu. Fajnie by bylo pomagac w poszukiwaniu zaginionych, albo w tropieniu bandytow, zeby spotkala ich zasluzona kara. Ale dac sie zamknac w bazie wojskowej? Powiedzialam wiec: -Wie pan, to moze nawet nie dzialac w ten sposob. Moze potrafie odnalezc tych ludzi tylko wtedy, kiedy spie we wlasnym lozku, we wlasnym domu? Dlaczego mialabym to robic w bazie wojskowej Crane? Czy nie moglabym zostac na Lumley Lane i stamtad kontaktowac sie z wami? Agent specjalny Johnson i agent specjalny Davies popatrzyli na siebie nawzajem. Wszyscy pozostali spojrzeli na nich pytajaco. Agent specjalny Johnson odezwal sie wreszcie: -Tak, to byloby mozliwe, Jessico. - Zauwazylam, ze nie zwracal sie juz do mnie "panno Mastriani". - Oczywiscie, ze tak. Ale nasi naukowcy pragna goraco przeprowadzic kilka testow. A fakt, ze to wszystko wydaje sie brac poczatek od porazenia piorunem - coz, nie chce bic na alarm, ale wydaje mi sie, ze powinnas poddac sie tym testom bez oporow. Stwierdzono bowiem, ze w podobnych wypadkach czesto dochodzi do powaznego uszkodzenia organow wewnetrznych, ktore z poczatku nie daje zadnych objawow, a w pewnym momencie... Tata pochylil sie naprzod. -Co w pewnym momencie? -No, coz, czesto osobnik taki umiera, panie Mastriani, na zawal serca - uderzenie pioruna stanowi straszliwe obciazenie dla serca. Moga, i czesto wystepuja, dodatkowe komplikacje, jak zakrzepy czy uszkodzenie arterii. Wnikliwe badania lekarskie... -Ktore mozna by przeprowadzic i tutaj - powiedzialam mocno zaniepokojona. - W gabinecie doktora Hinkle'a. Doktor Hinkle byl naszym lekarzem rodzinnym odkad pamietam. Zdiagnozowal, co prawda, schizofrenie Douglasa jako nadpobudliwosc, ale coz, nikt nie jest doskonaly. -Z pewnoscia - przyznal agent specjalny Johnson. - Z pewnoscia. Jakkolwiek internista nie zawsze dysponuje odpowiednim przygotowaniem i aparatura do wykrywania subtelnych zmian w organizmie. Zwlaszcza w tak nietypowych przypadkach. -A co do tych nagrod pienieznych... - odezwal sie niespodziewanie pan Feeney. Popatrzylam na niego wsciekla. Co za dupek. Mialam wrazenie, ze usilnie kombinuje, jak polozyc lape na tych pieniadzach. Moglby ufundowac nowy gabinet na trofea w glownym holu w celu wystawienia wszystkich idiotycznych pucharow zdobytych przez szkole w zawodach stanowych czy gdzies tam. Boze, jak ja nienawidzilam szkoly. To dopelnilo miary. Mialam dosc. Wstalam, odsuwajac krzeslo - duzo ladniejsze niz zwykle krzesla w klasach: na kolkach i wyscielane wyszukanym, mieciutkim materialem, ktoryz pewnoscia nie mial nic wspolnego z prawdziwa skora, gdyz inaczej pan Feeney popadlby w konflikt z rada szkoly z powodu nadmiernych wydatkow - i oswiadczylam: -No, dobrze, jesli nikt nie zamierza mnie aresztowac, to chyba juz pojde do domu. Agent specjalny Johnson na to: -Nie skonczylismy jeszcze, Jess. Wtedy stalo sie cos niezwyklego. Moja dolna warga zaczela lekko drzec - sadze, ze nadal bylam roztrzesiona w zwiazku z rzekoma grozba aresztowania - a tata, ktory to zauwazyl, wstal i rzucil stanowczo: -Nie. Nie. Tylko tyle. Nie. -Dosyc juz wystraszyliscie moja corke jak na jeden dzien. Zabieram ja do domu, do matki. Agenci specjalni Johnson i Davies wymienili spojrzenia. Nie mieli ochoty pozwolic mi odejsc. Moj tata jednak podszedl do mnie, podniosl moj plecak i flet i kladac mi reke na ramieniu, powiedzial: -Chodz, Jess. Wychodzimy. Tata Ruth w tym czasie siegnal do kieszeni. Wyjal kilka wizytowek i polozyl je na stole konferencyjnym pana Feeneya. -Jesli chcieliby panowie skontaktowac sie z panstwem Mastriani - zwrocil sie do agentow - moga to panowie uczynic za posrednictwem mojego biura. Zycze przyjemnego dnia. Agent specjalny Johnson wydawal sie rozczarowany, ale poprosil tylko, zebym zadzwonila do niego, jak tylko zmienie zdanie w sprawie bazy wojskowej Crane, i dal mi swoja wizytowke. Opuszczajac sale konferencyjna, agent specjalny Davies zlozyl palec wskazujacy i kciuk i wymierzyl do mnie jak z pistoletu. Zaniepokoilo mnie to, zwlaszcza ze na jego nozdrzach widniala zakrzepla krew, a u nasady nosa powiekszal sie fioletowy siniak... Pan Feeney zachowal sie bardzo przyzwoicie, zwalniajac mnie na reszte dnia do domu. Ani jednym slowkiem nie zajaknal sie na temat odsiadki. Potem uswiadomilam sobie, ze dyrektor nic nie wiedzial o moich odsiadkach. Pan Feeney ma, poza uczniami, mnostwo innych spraw na glowie. Pan Goodhart jednak, ktory nie ma, rowniez o tym nie wspomnial. A to dlatego, ze juz duzo wczesniej blagalam, zeby ze wzgledu na Douglasa nie zameczal moich rodzicow moimi problemami. Dotrzymal slowa, chociaz radzil mi, abym przemyslala te propozycje z baza wojskowa Crane. Obiecalam, ze sie zastanowie, chociaz nie mialam zamiaru tego robic. Tata odwiozl mnie do domu. Po drodze wstapilismy do cukierni. To byl taki nasz specjalny rytual. Kiedys, przez wiele tygodni, wstepowalismy tam codziennie, w drodze powrotnej ze szpitala. Mialam na lydce oparzenie trzeciego stopnia od rury wydechowej harleya sasiadow i tata musial mnie wozic na opatrunki. Doktor Feingold, neurolog, kupil sobie na piecdziesiate urodziny sliczniutkiego harleya w kolorze swiezej miety i jako male dziecko dopominalam sie ciagle, zeby mnie zabieral na przejazdzki. Na ogol mnie zabieral, pewnie glownie po to, zebym sie zamknela. Milion razy ostrzegal mnie, zebym nie zblizala nog do rury wydechowej, ale pewnego dnia zapomnialam i prosze! Oparzenie trzeciego stopnia wielkosci piesci. Blizna nie zniknela, mimo ze w gabinecie zabiegowym bardzo sie starali, usuwajac uszkodzona skore kazdego dnia, przez trzy miesiace. Usuwanie jej bolalo bardziej niz oparzenie. Uzywali pincety Za kazdym razem mdlalam. Potem, zeby mnie pocieszyc, tata zabieral mnie na cos slodkiego. Tak wiec bardzo mnie wzruszyl tym gestem, ktory dla kogos obcego nie bylby w pelni zrozumialy. Tata podkreslil w ten sposob wiez, jaka zaistniala miedzy nami od tamtych czasow. Cos w sam raz dla pana Goodharta. W kazdym razie, w drodze do domu tata zgodzil sie powiadomic mame, co sie stalo, ale nie mowic nikomu innemu - kazalam mu przysiac - a ja zobowiazalam sie nie miec wiecej przed nim tajemnic. Nie powiedzialam mu jednak o Robie, poniewaz o tej sprawie, wedlug mego przekonania, FBI nie mialo pojecia, wiec za to na pewno by mnie nie chcieli aresztowac. Ponadto bardziej obawialam sie reakcji mamy na historie z Robem niz na te dzieci z kartonow mleka. 11 Potem okazalo sie, oczywiscie, ze to nie moj tata byl osoba, od ktorej powinnam sie domagac dyskrecji. Ta osoba byl pan Feeney.Nie wiem, czy wyobrazal sobie, ze dzieki temu zdola w jakis sposob dobrac sie do pieniedzy, czy tez uznal, ze szkola zyska na tle innych szkol stanu Indiana - tak jakby fakt, ze piorun porazil mnie pod szkolnymi trybunami nadawal naszemu liceum jakis wyjatkowy charakter - czy juz nie wiem co. W kazdym razie, kiedy dostarczono nam gazete do domu - miejscowy dziennik, zamiast o siodmej rano, wychodzi codziennie o trzeciej po poludniu, tak by dziennikarze i reszta redakcji nie musieli wstawac za wczesnie - okazalo sie, ze jej pierwsza strone zdobi moje zdjecie: ogromne, niezwykle "korzystne" zdjecie z albumu drugiego roku, na ktorym wystepuje w jednej z obrzydliwych sukienek uszytych przez mame. Nad zdjeciem widnial naglowek: Dotknieta palcem Boga. Czy wspomnialam juz, ze w naszym miescie jest wiecej kosciolow niz restauracji i barow? Poludniowa Indiana jest wyjatkowo bogobojna. W artykule opisano, jak naznaczona przez Boga, czy tez, w ujeciu spolecznosci swieckiej, porazona piorunem, uratowalam gromadke dzieci. Dalej byla mowa o tym, ze jestem przecietna uczennica, grajaca trzeci flet w szkolnej orkiestrze, a w weekendy pomagajaca ojcu w nalezacych do niego trzech restauracjach, ktore wymieniono z nazwy. Wiedzialam, ze te informacje nie mogly pochodzic wylacznie od pana Feeneya, ktory nie znal mnie zbyt dobrze. Uznalam, ze musial maczac w tym palce pan Goodhart. Poczulam sie dotknieta. Fakt, nie wspomnial o problemach z Douglasem ani o moich odsiadkach, ale poza tym wypaplal wszystko, co wiedzial. Czy szkolni pedagodzy nie maja przypadkiem obowiazku dochowania czegos w rodzaju tajemnicy zawodowej? To znaczy, czy za jej zlamanie nie grozi im jakas kara? Kiedy jednak tata zadzwonil do pana Abramowitza i zapytal go o to, uslyszal: -Nie da sie udowodnic, ze informacje pochodza od pedagoga. Od kogos ze szkoly z cala pewnoscia. Ale nie dowiedziemy, ze konkretnie od niego. Jednakze tata Ruth postanowil wniesc pozew przeciwko Liceum im. Ernesta Pyle'a za udostepnienie pismu mojego zdjecia. W ten sposob, jak sie wyrazil pan Abramowitz, naruszono moja prywatnosc. Pan Abramowitz byl w swoim zywiole. Rzadko miewa do czynienia z interesujacymi sprawami. Na ogol zajmuje sie rozwodami. Moja mama rowniez byla zachwycona. Nie wiem dlaczego, ale cala ta historia wzbudzila jej entuzjazm. Byla wniebowzieta. Chciala, zebym odbyla konferencje prasowa w glownej sali Mastrianiego. Wyliczala w kolko, ile pieniedzy przyniesie restauracji goszczenie przyjezdnych dziennikarzy. Zaczela sie nawet zastanawiac, w jakim stroju mialabym na tej konferencji wystapic. Doslownie jej odbilo. A przeciez cale zycie powtarzala: "Jedyne, czego pragne, to zebysmy byli normalna rodzina". Zupelnie o tym zapomniala, kiedy uslyszala o nagrodach. -Ile? - dopytywala sie. - Ile za dziecko? W tym momencie akurat jedlismy obiad - makaron z sosem grzybowym. Moj tata stwierdzil: -Toni, nagrody nie sa istotne. Jessica jest mloda dziewczyna i lepiej nie narazac jej na kontakt z mediami. To mogloby... -Ale daja dziesiec tysiecy dolarow za dziecko? - nie ustepowala mama. - Czy tylko za to jedno dziecko? -Toni... -Joe, ja chce tylko powiedziec, ze dziesiec tysiecy dolarow piechota nie chodzi. Mozna by za to kupic nowy podgrzewany bufet i jeszcze cos do Joe Juniora... -Zdobedziemy pieniadze na nowy podgrzewany bufet do Joe Juniora starym, wyprobowanym sposobem - powiedzial ojciec. - Wezmiemy pozyczke. -Nie w tej sytuacji. Przeciez trzeba bedzie oplacic studia Michaela. Michael, ktorego jedyna reakcja na wiesc o moich swiezo odkrytych zdolnosciach parapsychicznych bylo pytanie, czy wiem, gdzie podziewa sie czlowiek w blekitnym turbanie, ktory wedlug Nostradamusa mial doprowadzic do wybuchu trzeciej wojny swiatowej, podniosl oczy do nieba. -Nie przewracaj mi tu oczami, mlody czlowieku - powiedziala matka. - Harvard wystapil z bardzo szczodra oferta, jesli chodzi o stypendium, ale to i tak nie wystarczy... -Zwlaszcza - wtracil tata, zanurzajac resztke makaronu w gestym sosie na talerzu - jesli Dougie wroci do State. Tego mamie bylo za wiele. Upuscila z brzekiem widelec. -Douglas - powiedziala - nie wroci do tej szkoly. Nigdy. Tata sprawial wrazenie bardzo zmeczonego. -Toni - powiedzial. - Chlopak musi miec wyksztalcenie. Nie moze siedziec w tym pokoju na gorze i czytac komiksow do konca zycia. Ludzie juz go nazywaja Boo Radleyem. Boo Radley, jak pamietalam z lekcji angielskiego w pierwszej klasie, byl tym bohaterem z Zabic drozda, ktory nigdy nie wychodzil z domu, tylko robil wycinki z gazet, czym ludzie zajmowali sie, zanim wymyslono telewizje. Na szczescie Douglas nie chcial zejsc na dol na obiad, bo gdyby to uslyszal, poczulby sie urazony. Jak na kogos, kto probowal odebrac sobie zycie, Douglas wyjatkowo zle reaguje, kiedy mowi sie o nim, ze jest dziwny. -Dlaczego nie? - zapytala mama. - Dlaczego nie moze siedziec w swoim pokoju do konca zycia? Jesli tego wlasnie chce, dlaczego nie mielibysmy mu na to pozwolic? -Poniewaz nikt w zyciu nie robi tego, co chce, Toni. Chcialbym caly dzien lezec w hamaku na podworku - oswiadczyl tata, celujac kciukiem w swoja piers. - Tu obecna Jess chce objechac swiat na harleyu. A Mikey... - spojrzal na Mike'a, pochlonietego przezuwaniem. - Coz, nie mam zielonego pojecia, co chce robic Mike... -Przeleciec Claire Lippman - zasugerowalam, narazajac sie na silne kopniecie pod stolem ze strony Mike'a. Tata ciagnal dalej, rzuciwszy mi ostrzegawcze spojrzenie. -Ale cokolwiek by to bylo, nie bedzie tego robil, Toni. Nikt nie robi tego, co chce, Toni. Ludzie robia to, co powinni robic, a Douglas powinien wrocic do college'u. Zadowolona, ze uwaga skupila sie dla odmiany na kims innym, podziekowalam i odeszlam od stolu. Przez caly dzien nie rozmawialam z Ruth. Bylam strasznie ciekawa, co ona o tym wszystkim mysli. Nie co dzien widuje sie zdjecie najlepszej przyjaciolki na pierwszej stronie miejscowego dziennika. Nie udalo mi sie jednak dowiedziec, co mysli Ruth. Kiedy bowiem wyszlam na ganek z zamiarem przeskoczenia zywoplotu oddzielajacego nasze domy, stanelam niespodziewanie wobec armii reporterow, ktorzy zaparkowali przed naszym domem, a teraz wymachiwali w moim kierunku aparatami fotograficznymi i mikrofonami. -To ona! - Dziennikarka, ktora rozpoznalam jako prezenterke z Kanalu 4, szla, potykajac sie, przez trawnik. Jej wysokie obcasy grzezly w trawie. - Jessico! Jessico! Jak sie czujesz jako bohaterka narodowa? Popatrzylam bezmyslnie na mikrofon, z ktorego wyrastaly ni to wlosy, ni to kabelki. Potem na wprost mojej twarzy pojawilo sie z milion mikrofonow. Wszyscy jednoczesnie zaczeli mi zadawac pytania. To byla konferencja prasowa, o ktorej marzyla mama, tylko ze mialam na sobie dzinsy i T - shirt. Nawet nie pomyslalam, zeby sie uczesac. -Um - powiedzialam do mikrofonow. A potem zjawil sie tata, ktory wciagnal mnie z powrotem do domu i zaczal wrzeszczec na reporterow, zeby sie wyniesli z jego terenu. Nikt go nie sluchal, w kazdym razie, dopoki nie przyjechaly gliny. Wtedy przekonalismy sie na wlasne oczy, jak bardzo oplacaly sie darmowe lunche, ktorymi tata zwykl czestowac przedstawicieli wladzy. Warto bylo zobaczyc, jak sie wsciekli, kiedy wjechali w Lumley Lane i nie mogli nawet zaparkowac, bo wozy transmisyjne blokowaly ulice. W naszej prowincjonalnej dziurze zdarza sie tak niewiele przestepstw, ze kiedy cos sie dzieje, chlopcy w niebieskich mundurkach przystepuja hurmem do akcji. Widok tlumu reporterow na naszym trawniku pobudzil ich do dzialania. Zadzwonili na komisariat, sprowadzajac w mgnieniu oka najbardziej wyszukany sprzet do rozpedzania tlumu, a do tego psy policyjne i granaty dymne. Mieli doslownie wszystko i wyraznie przymierzali sie do uzycia calego tego arsenalu na reporterach, wsrod ktorych znajdowali sie przedstawiciele powaznych stacji telewizyjnych i radiowych. Przyznaje, bylam pod wrazeniem. Razem z Mike'em obserwowalismy sytuacje z okna na moim poddaszu. Mike wszedl nawet do Internetu i zaczal wyszukiwac' informacje na moj temat. Znalazl dwiescie siedemdziesiat stron wzmiankujacych Jessice Mastriani. Nikt, jak dotad, nie wycial mojej twarzy i nie przykleil do nagiego ciala kroliczka z "Playboya", ale Mike stwierdzil, ze to tylko kwestia czasu. Potem rozdzwonil sie telefon. Najpierw zadzwonilo z komorek kilku dziennikarzy stojacych przed domem. Domagali sie, zebym wyszla i zlozyla oswiadczenie, przynajmniej jedno. Zaklinali sie, ze potem odjada. Tata odlozyl sluchawke. Po nich zaczeli dzwonic ludzie, ktorzy nie byli reporterami. Obcy ludzie, ktorzy pytali, czy moga sie ze mna skontaktowac, zebym pomogla im odnalezc zaginionego krewnego, dziecko, meza, ojca. Tata staral sie byc mily i przekonywal ich, ze to nie dziala w ten sposob, ze musialabym zobaczyc zdjecie zaginionej osoby. Proponowali, ze przefaksuja zdjecie albo przesla e - mailem. Niektorzy oswiadczyli, ze zaraz ruszaja w droge i dotra za pare godzin. Wtedy tata odlaczyl telefon. Stalam sie slawna osobistoscia. Albo tez wiezniem we wlasnym domu. Co kto woli. Nadal nie udalo mi sie pogadac z Ruth, a naprawde mialam na to ochote. Poniewaz jednak nie moglam ani wyjsc, ani zadzwonic, pozostal mi jedynie czat. Michael zlitowal sie nade mna i pozwolil mi skorzystac z komputera, mimo tej glupiej uwagi na temat Claire Lippman. Ruth nie byla specjalnie mila, kiedy sie do niej odezwalam. RUTH: Dlaczego, do cholery, nic mi nie powiedzialas? JA: Sluchaj, Ruth, nikomu nic nie mowilam, jasne? To bylo po prostu zbyt dziwaczne. RUTH: Podobno jestem twoja najlepsza przyjaciolka. JA: Jestes moja najlepsza przyjaciolka. RUTH: Dobra, zaloze sie, ze powiedzialas Robowi Wilkinsowi. JA: Przysiegam, ze nie. RUTH: Tak, pewnie. Nic nie powiedzialas facetowi, ktory cie dmucha, ze masz takie zdolnosci. Rzeczywiscie, wierze. JA: Po pierwsze, nikt mnie nie dmucha. Po drugie, czy ty naprawde myslisz, ze tak mi zalezalo, zeby wszyscy wiedzieli? Przeciez to jakas paranoja. Wiesz, ze nie lubie rzucac sie w oczy. RUTH: To swinstwo, ze mi nie powiedzialas. Czy wiesz, ze ludzie ze szkoly dzwonili do mnie i pytali, czy wiedzialam, a ja musialam udawac, ze tak, bo nie chcialam wyjsc na idiotke? Jestes najgorsza najlepsza przyjaciolka, jaka w zyciu mialam. JA: Jestem jedyna najlepsza przyjaciolka, jaka w zyciu mialas. I nie masz prawa sie wsciekac, bo to wszystko twoja wina. Ty mnie zmusilas, zebym lazla w ta glupia burze. RUTH: Co zamierzasz zrobic z nagroda? Wiesz, przydaloby mi sie nowe stereo do kabrioletu. A Skip mowi, zebym ci powiedziala, ze on chce najnowsza wersje Tomb Raider. JA: Powiedz Skipowi, ze nic mu nie kupie, dopoki nie przeprosi za te sprawe z moja lalka Barbie, ktora przywiazal do butelki i probowal wyslac w kosmos. RUTH: Wiesz, nie wyobrazam sobie, jak zdolamy sie jutro dostac do szkoly. Ulica jest kompletnie zablokowana. Wyglada jak scena z Czerwonego switu. Ruth miala racje. Z gliniarzami tworzacymi rodzaj kordonu przed domem i zastawionym dojazdem, faktycznie moglo sie wydawac, ze nadchodza Rosjanie, albo cos w tym stylu. Nikt nie mial prawa poruszac sie po naszej ulicy bez okazania glinom jakiegos dowodu, ze tu mieszka. Na przyklad gdyby Rob mial ochote zapuscic sie tutaj na indianie - nie zeby chcial koniecznie, ale jakby, powiedzmy, zle skrecil, czy cos - absolutnie nie dalby rady. Gliniarze by go nie przepuscili. Probowalam nie dopuszczac do siebie mysli o Robie. Wyszlam z czata z Ruth, zapewniwszy ja, ze jakkolwiek nic jej nie powiedzialam, to nie powiedzialam rowniez nikomu innemu, co ja chyba odrobine udobruchalo. Zgodzilam sie, aby mowila wszystkim, ze wiedziala od poczatku - to naprawde nie mialo dla mnie znaczenia, a ja uszczesliwilo. Przypuszczam, ze jak skonczyla ze mna, natychmiast weszla na czat z Muffy i Butfy i innymi zalosnymi kretynkami, o ktorych przyjazn tak uparcie zabiegala z powodow, ktorych pojac nie jestem w stanie. Wyjelam flet i cwiczylam przez godzine, ale, prawde mowiac, nie mialam do tego serca. Wcale nic dlatego, ze myslalam o tym, co sie stalo z moja nieszczesna glowa. To by jeszcze bylo zrozumiale. Nie, wbrew postanowieniu, lapalam sie ciagle na mysli o Robie. Czy zastanawial sie, co sie stalo, kiedy nie stawilam sie na odsiadke tego popoludnia? Nawet gdyby probowal zadzwonic, zeby sie czegos dowiedziec, nie mial szans, bo tata odlaczyl telefon. Na pewno widzial gazete, no nie? To znaczy, teraz, kiedy okazalo sie, ze dotknal mnie palec Bozy, moze chcial ze mna porozmawiac? Przypuscmy, ze tak. Ale raczej nie. Nasluchiwalam pilnie, ale nie wpadlo mi w ucho buczenie indiany. Chyba nie dlatego, ze gliny nie przepuscily go przez blokade. Pewnie nawet nie probowal. Tyle o nieodwzajemnionej milosci. A poza tym, naprawde nie rozumiem chlopakow. 12 Nastepnego ranka obudzilam sie rozczarowana i rozzalona na Roba, ktory, jak sie wydaje, wolal nie ryzykowac wiezienia, spedzajac czas w moim towarzystwie. Zrobilo mi sie jednak razniej na mysl o tym, ze nie musze skradac sie po kryjomu do zadnego automatu telefonicznego, zeby zadzwonic do 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon. Rany, moglam do nich zadzwonic z wlasnego domu. Tak wiec wstalam z lozka, podlaczylam telefon i wykrecilam numer.Rosemary nie odebrala, wiec poprosilam, zeby podeszla do telefonu. Pani, ktora uslyszalam w sluchawce, zapytala: -Czy to Jess? A ja: -Tak, zgadza sie. A ona powiedziala: -Zaczekaj chwile. Ale zamiast polaczyc mnie z Rosemary, polaczyla mnie z jej glupim szefem, Larrym, z ktorym rozmawialam poprzedniego dnia. Zawolal do telefonu: -Jessica! Jak to milo. Dziekuje, ze zadzwonilas. Czy masz dzisiaj dla nas jakies adresy? Obawiam sie, ze wczoraj bylismy odcieci... -Tak, to prawda, Larry - wpadlam mu w slowo - dzieki temu, ze sprowadziles federalnych. A teraz polacz mnie z Rosemary albo odkladam sluchawke. Larry wydawal sie zaskoczony. -Alez Jess - powiedzial. - Nie chcielismy sprawic ci przykrosci. Zrozum, kiedy dostajemy taki telefon jak od ciebie, jestesmy zobowiazani przeprowadzic wywiad... -Larry - przerwalam - rozumiem doskonale. Teraz daj Rosemary do telefonu. Larry mruknal cos obrazony, ale ostatecznie przekazal sluchawke Rosemary. Odezwala sie zmartwionym glosem. -Och, Jess - powiedziala. - Tak mi przykro, skarbie. Zaluje, ze ci czegos nie powiedzialam, jakos cie nie ostrzeglam. Ale, wiesz, oni namierzaja wszystkie zgloszenia... -Wszystko w porzadku, Rosemary - powiedzialam. - Nic sie nie stalo. Bylam na pierwszych stronach gazet, a przed domem klebi sie tlum dziennikarzy, powinnam byc zachwycona, prawda? Rosemary na to: -Przynajmniej humor ci dopisuje. Nie jestem pewna, czy ja bym tak potrafila. -Mniejsza z tym - ucielam. - Wiec sluchaj, mam dwoje dzieci z wczoraj i jeszcze dwoje oprocz tego. Rosemary tylko na to czekala. Zapisala informacje, ktore podalam, powiedziala: "Bog z toba, kochanie" i rozlaczyla sie. Odlozylam sluchawke i zaczelam sie pakowac do szkoly. Spakowac sie bylo latwo, gorzej z wyjsciem. Przed domem znowu rozlozylo sie zoo. Pojawilo sie jeszcze wiecej polciezarowek, niektore z ogromnymi talerzami satelitarnymi na dachu. Wokol nich krecili sie reporterzy, a kiedy wlaczylam telewizor, doznalam niesamowitego wrazenia, poniewaz prawie na kazdym kanale pokazywano nasz dom, przed ktorym stal jakis reporter, mowiac: "Stoje oto przed tym niezwyklym domem w stanie Indiana. To wlasnie tu mieszka dziewczyna porazona piorunem, Jessica Mastriani, ktorej nadzwyczajne zdolnosci pozazmyslowe doprowadzily do odnalezienia kilkorga zaginionych dzieci..." Gliniarze byli tam rowniez. Kiedy zeszlam na dol, mama po raz kolejny czestowala ich kawa i ciasteczkami. Polykali je w mgnieniu oka. No i, oczywiscie, jak tylko odlozylam sluchawke, telefon natychmiast zaczal dzwonic. Odebral tata - ktos chcial ze mna rozmawiac, ale odmowil przedstawienia sie. Tata ponownie wylaczyl telefon. Krotko mowiac, zapanowal balagan. Zadne z nas nie zdawalo sobie sprawy z mozliwych konsekwencji, dopoki Douglas nie przywedrowal do kuchni, patrzac dokola nieco metnym wzrokiem. -Oni chca mnie dostac - powiedzial. O malo sie nie udlawilam platkami kukurydzianymi, poniewaz Douglas uzywa slowa "oni" tylko wtedy, kiedy przezywa "epizod". Ojciec tez zorientowal sie, ze cos jest nie tak. Odstawil kawe i spojrzal na Douglasa z troska. Tylko do mamy to nie dotarlo. Ladowala jeszcze wiecej ciasteczek na tace. Powiedziala: -Nie badz smieszny, Dougie. Im chodzi o Jessice, nie o ciebie. -Nie - odparl Douglas. Potrzasnal glowa. - Oni chca mnie. Widzicie te talerze? Satelitarne anteny na dachach wozow? Skanuja moje fale umyslowe. Uzywaja anten satelitarnych, zeby skanowac moje mysli. Upuscilam lyzke. Tata zapytal bardzo lagodnie: -Doug, czy brales wczoraj lekarstwo? -Czy wy tego nie widzicie? - Douglas blyskawicznym ruchem wyrwal tace z rak mamy i rzucil ja na podloge. - Czy jestescie slepi? Oni chca mnie! Mnie! Tata skoczyl z miejsca i objal Douglasa ramionami. Odsunelam miseczke z platkami i powiedzialam: -Lepiej juz pojde. Moze jak pojde, oni rusza za mna... -Idz - powiedzial tata. Wstalam od stolu, zlapalam flet i plecak i skierowalam sie do drzwi. Ruszyli za mna. Albo raczej za mna i za Ruth, ktora zdolala przekonac gliny, zeby pozwolili jej przejechac spod domu na nasz podjazd. Wskoczylam na przednie siedzenie i odjechalysmy. Gdybym nie martwila sie o Douglasa, bawiloby mnie obserwowanie reporterow gramolacych sie w pospiechu do wozow i rzucajacych sie w pogon za nami. Ale za bardzo bylam przygnebiona. Douglas juz tak dobrze sobie radzil. Co sie stalo? -No coz - odezwala sie Ruth. - Trzeba przyznac, jest tego troche. -Czego? Ruth podniosla reke, poprawiajac lusterko. -Urn - mruknela, wskazujac na nie oczami. - Tego. Obejrzalam sie. Mialysmy eskorte policji, otaczali nas gliniarze na motocyklach, ktorzy usilowali nie dopuscic za blisko wozow transmisyjnych. Tych wozow bylo znacznie wiecej, niz myslalam. Wszystkie jechaly naszym sladem. Wysiadanie w tym ukladzie moglo nie byc zabawne. -Moze nie wpuszcza ich na teren szkoly - powiedzialam z nadzieja. -Zartujesz? Taak, pewnie. Zaloze sie, ze Feeney juz tam czeka z ogromnym transparentem powitalnym. Powiedzialam: -No, moze gdybym z nimi porozmawiala... W ten oto sposob, jeszcze zanim zabrzmial dzwonek na lekcje, znalazlam sie na schodach przed szkola, odpowiadajac na pytania prezenterow telewizyjnych, ktorych cale zycie ogladalam na ekranie. -Nie - odparlam jednemu z nich - to w ogole nie bolalo. Czulam cos w rodzaju laskotania. -Tak - zwrocilam sie do kogos innego - uwazam, ze rzad powinien robic wiecej, zeby odnalezc te dzieci. -Nie - odpowiedzialam na kolejne pytanie - Nie wiem, gdzie jest Elvis. Pan Feeney, zgodnie z przewidywaniami Ruth, byl na posterunku. Otaczala go gromadka reporterow. Obaj z panem Goodhartem staneli przy mnie, kiedy odpowiadalam na pytania. Pan Goodhart wydawal sie zmieszany, natomiast pan Feeney przezywal najpiekniejsze chwile w swoim zyciu. Powtarzal w kolko kazdemu, kto zechcial go sluchac, jak to Liceum im. Ernesta Pyle'a wygralo stanowe mistrzostwa w baseballu w 1997 roku. Jakby to kogos obchodzilo. A potem, w srodku tej nieudacznej, zaimprowizowanej konferencji prasowej stalo sie cos, co ostatecznie zburzylo moj spokoj, to znaczy te resztki spokoju, ktore mi jeszcze zostaly po "epizodzie" Douglasa. -Panno Mastriani - krzyknal ktos z tlumu reporterow - czy czuje sie pani w jakis sposob winna w zwiazku z zapewnieniami Seana Patricka O'Hanahana, ze matka uprowadzila go z domu szesc lat temu, aby uchronic go przed okrutnym traktowaniem ze strony ojca? Zamrugalam oczami. Byl piekny, wiosenny dzien; temperatura zblizala sie do dwudziestu pieciu stopni. Nagle jednak poczulam chlod. -Co? - zawolalam, wpatrujac sie w tlum w poszukiwaniu osoby, ktora to powiedziala. -I w zwiazku z tym, ze wyjawienie miejsca przebywania Seana wladzom - ciagnal glos - nie tylko narazilo jego zycie na niebezpieczenstwo, ale zagrozilo wolnosci jego matki? Wtedy, zamiast morza twarzy, zobaczylam jedna twarz. Nie wiedzialam, czy widze ja rzeczywiscie, czy tez to tylko wyobraznia. Ale to byla twarz Seana, taka, jaka widzialam tamtego dnia przed ceglanym domkiem w Paoli. Drobna, biala jak papier twarz, z jaskrawymi piegami. Palce, wczepione w moje ubranie, drzaly. "Nikomu nie mow", wysyczal. "Nikomu nie mow, ze mnie widzialas, rozumiesz?" Blagal, zebym milczala. Potrzasal mna i blagal o milczenie. A ja go zdradzilam. Sadzilam - zupelnie szczerze - ze ktos, kto budzi w nim smiertelny strach, wiezi go wbrew jego woli. Zachowywal sie przeciez tak, jakby sie bal. Rzeczywiscie sie bal. Mnie. Naprawde myslalam, ze robie to, co nalezy. Mylilam sie. Reporterzy nadal wykrzykiwali pytania. Slyszalam ich, ale mialam wrazenie, ze sa gdzies bardzo daleko. -Jessica? - Pan Goodhart przygladal mi sie uwaznie. - Dobrze sie czujesz? "Nie jestem Sean Patrick O'Hanahan". To wlasnie powiedzial mi Sean tamtego dnia przed domem. "Wiec moze zostaw mnie w spokoju, slyszysz? Mozesz po prostu odjechac. I nigdy nie wracaj". -W porzadku. - Pan Goodhart otoczyl mnie ramieniem, kierujac sie ku wejsciu. - Wystarczy na jeden dzien. -Chwileczke - powiedzialam. - Kto to powiedzial? Kto mowil o Seanie? Na nieszczescie jednak, kiedy zorientowano sie, ze odchodze, wszyscy reporterzy zaczeli jednoczesnie wywrzaskiwac pytania i nie dalo sie w zaden sposob ustalic, kto zadal to pytanie o Seana Patricka O'Hanahana. -Czy to prawda? - zwrocilam sie do pana Goodharta, kiedy weszlismy do szkoly. -Czy co jest prawda? -Czy to prawda, co powiedzial ten dziennikarz? - Cos dziwnego dzialo sie z moimi wargami, troche tak, jak u dentysty, kiedy daja ci znieczulenie. - Ze Sean Patrick O'Hanahan w ogole nie zostal porwany? -Nie wiem, Jessico. -Czy jego mama naprawde moze pojsc za to do wiezienia? -Nie wiem, Jessico. Ale nawet jesli tak jest, to nie twoja wina. -Dlaczego to nie jest moja wina? - Prowadzil mnie w strone klasy. Spoznilam sie, ale po raz pierwszy nikt nie mial do mnie pretensji. - Skad pan wie, ze to nie moja wina? -Zaden sad w tym kraju - oswiadczyl pan Goodhart - nie powierzy opieki nad dzieckiem rodzicowi, ktory sie nad nim zneca. Matka prawdopodobnie wmowila dziecku, ze tak bylo. -Ale skad pan wie? - upieralam sie. - Skad to mozna wiedziec? Skad moge wiedziec, czy robiac to, co robie, ujawniajac miejsce przebywania tych dzieci wladzom, dzialam rzeczywiscie w ich interesie? A moze nie wszystkie chca, zeby je odnaleziono. Jak mam sie tego domyslec? -Nie ma sposobu - stwierdzil pan Goodhart. Wlasnie dotarlismy do klasy. - Jess, tego nie da sie przewidziec. Musisz po prostu przyjac, ze jesli ktos kocha je na tyle, zeby zglosic ich zaginiecie, to zasluguje na to, zeby sie dowiedziec, gdzie sa. Nie myslisz? Nie. Wlasnie na tym polegal klopot. Nie myslalam. W ogole sie nad tym nie zastanawialam. Jak tylko przekonalam sie o prawdziwosci swoich snow - ze Sean Patrick O'Hanahan naprawde zyje, ma sie dobrze i mieszka w malym ceglanym domku w Paoli - nie zawracalam sobie glowy zadnymi watpliwosciami. A teraz, przeze mnie, dzieciak znalazl sie w jeszcze gorszej sytuacji niz przedtem. O, tak. Bylam naznaczona, zgadza sie. Pytanie tylko, przez kogo? 13 Nie wszystko bylo tak calkiem do chrzanu. Okazalo sie, na przyklad, ze darowano mi odsiadke. Niesamowite, co? Odkrywasz w sobie zdolnosci nadprzyrodzone, nie musisz siedziec w szkole za kare. Ciekawa jestem, jak poczulby sie trener Albright, gdyby o tym wiedzial. W gruncie rzeczy, znokautowanie gwiazdy jego druzyny pilkarskiej uszlo mi na sucho. Skandal, prawda?Zadreczajac sie sprawa Seana Patricka O'Hanahana, myslalam rowniez, co pocznie pani Clemmings z tymi na "W. Jak bez mojej pomocy, da sobie rade z Hankiem i Gregiem? A Rob? Czy bedzie mu mnie brakowalo? Czy w ogole zauwazy, ze zniknelam? Dowiedzialam sie zaraz po lunchu. Szlysmy z Ruth w strone szafek, kiedy nagle dostalam od niej lokciem w bok, i to mocno. -Au, chcesz mi zebro zlamac? Pogielo cie? Wskazala dlonia. Spojrzalam. Zrozumialam. Kolo mojej szafki stal Rob Wilkins. Ruth dokonala pospiesznego odwrotu na z gory upatrzone pozycje. Wyprostowalam sie i szlam dalej. Nie mialam sie czym denerwowac. Rob i ja bylismy tylko przyjaciolmi. Rob dal mi to az nazbyt jasno do zrozumienia. -Hej - powiedzial, kiedy podeszlam. -Hej - odparlam. Pochylilam glowe, otwierajac szafke. Wybieralam kolejne cyfry szyfru: 21 - tyle lat chcialabym miec teraz. 16 - tyle mam teraz. 35 - tyle lat bede miala, kiedy Rob Wilkins uzna, ze dojrzalam do tego, aby z nim chodzic. -No wiec - odezwal sie ponownie. - Mialas zamiar mi powiedziec? Wyjelam ksiazke do geometrii. -Nie - powiedzialam - nie zamierzalam nikomu o tym mowic. -Tak wlasnie myslalem. A ten dzieciak? -Jaki dzieciak? Wiedzialam doskonale, o kogo pyta. -Ten dzieciak w Paoli. Byl pierwszy? -Aha - powiedzialam. Nagle zachcialo mi sie plakac. Powaznie. A ja nigdy nie placze. No, ostatni raz w gabinecie pana Goodharta, kiedy przyszli agenci FBI. -Moglas mi powiedziec. -Moglam. - Wyjelam zeszyt do geometrii. - Uwierzylbys mi? -Tak - powiedzial. - Tak, uwierzylbym. Mysle, ze rzeczywiscie by uwierzyl. Albo moze po prostu chcialam tak myslec. Wydawal sie taki... Nie wiem. Chyba mily. Stal tam, opierajac sie o sasiednia szafke. Nie mial ksiazek, tylko te nieodlaczna powiesc w miekkich okladkach w tylnej kieszeni wyswiechtanych dzinsow, gdzieniegdzie mocno wyplowialych, na przyklad na kolanach i w innych, bardziej interesujacych miejscach. Mial na sobie ciemnozielona, cienka bluze z dlugim rekawem, rekawy jednak podciagnal do gory, tak ze widac bylo jego opalone odjazdy na motocyklu przedramiona i... No, czyja nie jestem zalosna? Zatrzasnelam drzwiczki szafki. -Dobra - powiedzialam. - Musze isc. -Jess - zawolal, kiedy juz odchodzilam. Obejrzalam sie. "Zmienilem zdanie". Mialam nadzieje, ze to wlasnie powie: "Zmienilem zdanie. Czy pojdziesz ze mna na bal na koniec roku?" Powiedzial jednak: -Slyszalem. O tym chlopcu. O Seanie. Wydawal sie zmieszany, taka rozmowa na szkolnym korytarzu, w nienaturalnym swietle jarzeniowek, musiala byc dla niego czyms niezwyklym. -To nie byla twoja wina, Jess - mowil dalej. - Sposob, w jaki zachowywal sie wtedy, przed domem... Ja tez widzialem, ze z nim sie dzieje cos dziwnego. Skad mialas wiedziec? To tyle. - Pokiwal glowa, jakby zadowolony, ze powiedzial wszystko, co mial do powiedzenia. - Postapilas slusznie. Potrzasnelam glowa. Czulam lzy pod powiekami. Cholera, stalam tam, mijaly mnie setki ludzi, a ja usilowalam ukryc lzy przed chlopakiem, ktory podobal mi sie tak, ze nie potrafie tego wyrazic. Czy mozna sobie wyobrazic cos bardziej upokarzajacego? -Nie - powiedzialam. - Nieprawda. Potem odwrocilam sie i poszlam w swoja strone. Tym razem nie probowal mnie zatrzymac. Poniewaz nie musialam zostac w szkole, wrocilam do domu z Ruth. Postanowilysmy, ze bedziemy razem cwiczyc. Ruth powiedziala, ze znalazla nowy koncert na flet i wiolonczele. Wspolczesny, ale moglybysmy sprobowac. Kiedy jednak wjechalysmy w Lumley Lane, zorientowalam sie natychmiast, ze cos jest nie tak. Reporterzy stloczyli sie w odleglym koncu ulicy, za policyjna barykada. Na widok samochodu Ruth podniesli wrzask i zaczeli goraczkowo pstrykac zdjecia... Gliny nie dopuszczaly ich w poblize domu. Kiedy Ruth podjechala blizej i zobaczylam krew na chodniku, wiedzialam, dlaczego. Nie tylko na chodniku. Krwawy slad prowadzil az do drzwi frontowych. Ruth tez go zauwazyla. Mruknela "och". Potem otworzyly sie drzwi i wyszedl moj tata razem z Mikiem. Tata uspokajajacym gestem podniosl rece w gore i powiedzial: -Nie jest tak zle, jak na to wyglada. Po poludniu Dougie rzucil sie na reportera, ktory usilowal przeprowadzic wywiad z sasiadami. Obaj maja sie dobrze. Nie przerazaj sie. To pewnie brzmi smiesznie, ze moj brat rzucil sie na reportera. Gdyby to zrobil Mike, to byloby nawet bardzo smieszne. Ale chodzilo o Douga, wiec wcale nie bylo mi do smiechu. -Posluchaj - powiedzial tata, siadajac na schodkach przed domem. Ruth zgasila silnik i obie wysiadlysmy z samochodu. Usiadlam obok taty, starannie omijajac wzrokiem plamy krwi. Ruth zasiadla obok Mike'a na bujanej laweczce na ganku. Laweczka zatrzeszczala zlowieszczo pod ich ciezarem. Mike nie wygladal na zachwyconego towarzystwem, ale Ruth nie zwrocila na to uwagi. -To nie twoja wina, Jess - ciagnal tata - ale reporterow, wozow transmisyjnych, policji i tego wszystkiego. Troche tego bylo za duzo dla Dougiego. Nie wytrzymal. Kiedy odjechalas rano, sadzilismy, ze udalo nam sie go uspokoic. Wzial lekarstwa i wydawalo sie, ze jest w porzadku. Ale lekarze mowia, ze stres czasami... Jeknelam i polozylam glowe na kolanach. -Jak to nie moja wina? - zawylam. - Oczywiscie, ze to moja wina. Wszystko przeze mnie. Gdybym nigdy nie zadzwonila pod ten glupi numer... -Musialas zadzwonic pod ten glupi numer - powiedzial cierpliwie tata. - Gdybys nie zadzwonila pod ten glupi numer, tamci rodzice nadal zamartwialiby sie, co sie stalo z ich dziecmi... -Taak - powiedzialam. - A Sean Patrick O'Hanahan nie zostalby, wbrew swojej woli, odeslany do ojca. A jego matka nie znalazlaby sie w trudnej sytuacji. A... -Postapilas slusznie, Jess - powtorzyl ojciec. - Nie mozesz wszystkiego wiedziec. A Douglas wyjdzie z tego. Byloby po prostu wskazane, zeby znalazl sie w jakims troche spokojniejszym miejscu... -Tak, ale gdzie? - zapytalam. - W szpitalu? Dougie mialby wrocic z mojego powodu do szpitala? Nie, dziekuje, tato. To nie Douglas stwarza problem. Wciagnelam gleboko powietrze. Bylo ciezkie i nasycone wilgocia. Zblizalo sie lato. Juz rano bylo bardzo cieplo, a prawie nie dawalo sie wytrzymac na ganku nieoslonietym przed promieniami popoludniowego slonca. Dusilam sie z goraca. -To ja - powiedzialam. - Gdyby mnie nie bylo, Douglasowi nic by sie nie stalo. -Alez, kochanie... - odezwal sie tata. -Mowie powaznie. Gdyby nie ja, nie byloby tu tlumu reporterow zasmiecajacych trawnik, a mama nie pieklaby biszkopcikow dwadziescia cztery godziny na dobe, a Douglas nie wyladowalby w szpitalu... -Do czego zmierzasz, Jessico? -Wiesz, do czego zmierzam. Mysle, ze bedzie lepiej, jesli jutro zastosuje sie do tego, co powiedzial agent Johnson, i pojade na jakis czas do bazy Crane. Ruth z Mikiem spojrzeli na mnie, jakbym upadla na glowe, ale tata, po chwili milczenia, stwierdzil: -Musisz robic to, co uwazasz za wlasciwe, kochanie. A ja na to: -Dobrze, nie uwazam za wlasciwe, zeby nasza rodzina cierpiala przeze mnie. A teraz cierpimy wszyscy. Jesli znikne na jakis czas, reporterzy i caly ten balagan tez znikna. A potem bedzie po staremu. Moze nawet Doug wroci do domu. -Taak - odezwal sie cicho Mike - a Claire moze podniesie znowu rolety. Tak ja meczyly te kamery... Kiedy obie z Ruth odwrocilysmy sie, wgapiajac sie w niego ze zdumieniem, uswiadomil sobie, co powiedzial, i zamknal buzie. Ruth byla jedyna osoba, ktora wprowadzila nutke watpliwosci. -Nie sadze, zeby to byl najlepszy pomysl - stwierdzila. - To znaczy, twoj wyjazd do Crane. Wcale mi sie to nie podoba. -Ruth, cos ty. Oni chca tylko przeprowadzic jakies badania... -Och, wspaniale - powiedziala Ruth. - To teraz jestes krolikiem doswiadczalnym? Jess, Crane to baza wojskowa. Chwytasz? Mowimy o armii! -Ojej, Ruth - mruknelam. - Nie panikuj. Nic mi sie nie stanie. Ruth wysunela podbrodek do przodu. Nic wiem, co ja ugryzlo. Moze naogladala sie za duzo filmow. Moze nie chciala wloczyc sie samotnie po szkolnych korytarzach. A moze podejrzewala cos, czego ja, nawet przy moich swiezo nabytych zdolnosciach pozazmyslowych, nie bylam w stanie przeczuc. Ruth jest madrzejsza niz wiekszosc ludzi... w kazdym razie, pod pewnymi wzgledami. -A jesli - zapytala cicho - beda chcieli, zebys znalazla jeszcze wiecej dzieci? Tata na to: -No, naturalnie, ze beda chcieli, zeby odnalazla wiecej dzieci. Przeciez o to wlasnie chodzi, jestem tego pewien. -Czy Jess chce znalezc wiecej dzieci? - zapytala Ruth, unoszac brwi. Podobno testy na inteligencje sprawdzaja tylko pewien jej rodzaj. Ci sposrod nas, ktorzy nie wypadaja w tych testach najlepiej - jak na przyklad ja - pocieszaja sie faktem, ze Ruth moze i ma IQ 167, ale nic nie wie o chlopcach. Mike, owszem, ma 153, ale co on wie o sztuce postepowania z ludzmi? Dokladnie nic. Tym jednym pytaniem Ruth udowodnila jednak, ze jej umiejetnosci interpersonalne nie pozostawiaja nic do zyczenia. Trafila w sedno. Ja rzeczywiscie nie chcialam znajdowac wiecej dzieci. Zwlaszcza po tej sprawie z Seanem. Nie, dopoki nie przekonam sie, ze te dzieci naprawde chca, zeby je odnalezc. W przeciwienstwie do Seana. Wtedy odezwal sie Mike: -Nie ma znaczenia, czego ona chce. Ma moralny obowiazek wobec spoleczenstwa, zeby dzielic sie tym... cokolwiek to jest. Ruth wycofala sie natychmiast. Jak moglaby sprzeciwic sie ukochanemu? -Masz racje, Michael - oswiadczyla, mrugajac do niego niesmialo zza okularow. No, to tyle, jesli chodzi o te umiejetnosci interpersonalne. -Nie zmusza jej do niczego - powiedzial tata. - To sprawa rzadu Stanow Zjednoczonych. Jessica jest obywatelka USA. Ma zagwarantowane prawa konstytucyjne. Wszystko bedzie w porzadku. Smutne, ale w tamtej chwili rzeczywiscie myslalam, ze ma racje. Wierzylam w to swiecie. 14 Baza wojskowa Crane, usytuowana jakas godzine jazdy od mojego rodzinnego miasteczka, nalezala do tych baz wojskowych, ktore zamknieto w latach osiemdziesiatych. Tak przynajmniej podano do wiadomosci publicznej. Ale tak sie jakos zlozylo, ze nigdy nie zostala faktycznie zamknieta - w kazdym razie nie calkowicie, wbrew alarmujacym artykulom w lokalnych gazetach o rzekomym wzroscie bezrobocia w zwiazku z utrata pracy przez zatrudnionych w bazie robotnikow i kucharzy. Wojskowe odrzutowce - te, ktore z halasem przelamywaly bariere dzwieku - nigdy nie zniknely, a w naszych restauracjach, na dlugo potem, jak baza podobno przestala istniec, pojawiali sie umundurowani oficerowie.Douglas w swoim najgorszym stanie utrzymywal, ze w Crane rozbil sie kiedys statek kosmitow, a i teraz dzieja sie jakies niesamowite rzeczy i nie ma tam zadnej bazy wojskowej, ale w nocy blyskaja tajemnicze swiatelka. Kiedy przyjechalam do Grane, absolutnie nie mialam wrazenia, ze komus zalezy na otoczeniu dzialalnosci bazy tajemnica. Wcale nie wygladala na zaniedbana. Panowala tam czystosc i porzadek, elegancko przystrzyzone trawniki, zadnych smieci, wszystko na swoim miejscu. Nie zauwazylam olbrzymich hangarow, gdzie mozna by ukryc statki kosmiczne, ale moze trzymali je pod ziemia, tak jak na filmie Dzien Niepodleglosci. Agent Johnson, zaraz po przyjezdzie - po przedstawieniu mnie agentce specjalnej Smith, pani oficer z ladnymi kolczykami z perel, ktora widocznie zastapila jego poprzedniego partnera, agenta specjalnego Daviesa (niezdolny do pracy... ojej, czyzbym miala z tym cos wspolnego?) - pokazal mnie i tacie pokoj, gdzie mialam zamieszkac - ladny pokoj, jak w dobrym hotelu, z telewizorem, telefonem i tak dalej. Bez kranu z woda sodowa, jak z ulga stwierdzilam. Nastepnie agentka specjalna Smith zabrala nas do innego budynku, gdzie poznalismy kilku wojskowych, w tym pulkownika, ktory bolesnie mocno uscisnal mi reke, oraz pryszczatego porucznika, ktory gapil sie na moje dzinsy, jakby to byly wysokie skorzane buty do pachwin albo cos podobnego. Potem pulkownik przedstawil nas gromadce lekarzy w jeszcze innym budynku, ktorzy podniecili sie na moj widok i zapewnili tate, ze jestem w najlepszych rekach. Tata, mimo ze z pewnoscia nie mogl sie doczekac powrotu do swoich restauracji, nie odjezdzal, nie przyjmujac na wiare zapewnien lekarzy. Zadawal rozmaite pytania, na przyklad czy agentka specjalna Smith bedzie pod telefonem na wypadek, gdybym potrzebowala czegos w srodku nocy i kto dopilnuje, zebym nie chodzila glodna? To bylo troche krepujace. W koncu jedna z lekarek, z plakietka HELEN SHIFTON przypieta do fartucha, powiedziala tacie, ze sa gotowi na moje przyjecie i ze zadzwonie do niego, jak tylko wroce do pokoju. Wtedy stalo sie jasne, ze powinien juz odjechac, wiec tata pozegnal sie, mowiac, ze odbierze mnie w przyszlym tygodniu. Mial nadzieje, ze do tego czasu heca z reporterami przycichnie i bede mogla bezpiecznie wrocic do domu. Objal mnie przy tych wszystkich ludziach i ucalowal w czubek glowy. Udawalam, ze nie mam na to ochoty, ale kiedy odjechal, nie moglam pozbyc sie uczucia... ...no, coz - strachu. Nie zdradzilam tego jednak doktor Helen Shifton. Kiedy spytala, jak sie czuje, zapewnilam, ze swietnie. Chyba mi nie uwierzyla, bo razem z pielegniarka poddaly mnie wszechstronnemu, naprawde wszechstronnemu badaniu, wlacznie z badaniem krwi i pakowaniem we mnie nie wiadomo czego. Zmierzyly cisnienie krwi, poziom cholesterolu, serce, gardlo, uszy, oczy, podeszwy stop. Chcialy przeprowadzic badanie ginekologiczne, zgodzilam sie i kiedy krecily sie kolo mnie, zapytalam je o antykoncepcje i takie rzeczy... no, wiecie, to moze sie przydac, kiedy bede miala jakas czterdziestke. Doktor Shifton byla bardzo w porzadku, czego na pewno nie daloby sie powiedziec o moim lekarzu rodzinnym, odpowiedziala na wszystkie pytania i stwierdzila, ze rozwijam sie normalnie. Obejrzala nawet moja blizne, te, ktora zostawil piorun, i zauwazyla, ze chyba blednie, tak ze pewnego dnia prawdopodobnie zniknie. -Kiedy blizna zniknie, czy nadprzyrodzone zdolnosci tez znikna? - zapytalam z nadzieja. Z tymi zdolnosciami spadla na mnie wielka odpowiedzialnosc i niekoniecznie chcialam ja dzwigac. Powiedziala, ze nie wie. Potem kazala mi sie polozyc w wielkiej rurze i nie ruszac. Zrobila cala serie zdjec mojego mozgu. Mialam o niczym nie myslec, ale myslalam o Robie. Zdjecia chyba jednak wypadly dobrze, bo potem doktor Shifton polecila mi sie ubrac i wyszla, a na jej miejsce zjawil sie maly lysy czlowieczek i zadal mi kupe przerazliwie nudnych pytan o sny, zycie seksualne i takie rzeczy. Jakkolwiek w moim zyciu seksualnym nastapila, jak sie wydaje, w ostatnim czasie pewna poprawa - chociaz trwalo to okropnie krotko - tak naprawde nie mialam mu nic do powiedzenia, a moje sny tez nie sa nadzwyczajnie interesujace, sni mi sie glownie, jak tuz przed pojedynkiem z Karen Sue Hanky zapominam gry na flecie. Zdenerwowalam sie dopiero, kiedy maly lysy czlowieczek zaczal mnie wypytywac o Douglasa. Skad, przepraszam, rzad Stanow Zjednoczonych ma informacje o jego probie samobojczej? W kazdym razie wiedzieli, a ja przyjelam postawe obronna i maly lysy czlowieczek zainteresowal sie, dlaczego. Wiec powiedzialam: -Czy nie poczulby sie pan dziwnie, gdyby ktos obcy zaczal pana pytac o brata chorego na schizofrenie? A on na to, ze nie - chyba ze mialby cos do ukrycia. No wiec wtedy oswiadczylam, ze jedyna rzecza, ktora chcialam ukryc, jest fakt, ze mam ochote rozkwasic mu nos, a on zapytal, czy zawsze jestem taka agresywna, kiedy rozmawiam o swojej rodzinie. Wstalam, wyszlam z gabinetu i powiedzialam doktor Shifton, ze chce wrocic do domu natychmiast. Widac bylo, ze doktor Shifton wsciekla sie na malego lysego czlowieczka, ale jako profesjonalistka nie mogla tego okazac. Stwierdzila, ze rozmawialismy dostatecznie dlugo. Zmyl sie, rzucajac mi rozgniewane spojrzenia, jakbym zmarnowala mu dzien czy cos. Doktor Shifton powiedziala, zebym sie nim nie przejmowala, ze to freudysta i nikt nie bierze go specjalnie powaznie. Nadeszla pora na lunch. Agentka specjalna Smith zabrala mnie do kafeterii, mieszczacej sie w jeszcze innym budynku. Jedzenie nie bylo najgorsze, lepsze niz w szkole. Wzielam pieczonego kurczaka i puree ziemniaczane. Maly lysy czlowieczek tez tam byl. Spojrzal, co jem i zanotowal sobie w zeszyciku. Powiedzialam o tym agentce specjalnej Smith, ktora poradzila mi go zignorowac. Stwierdzila, ze maly lysy ma pewnie kompleksy. Poniewaz nie bylo nikogo w moim wieku, z kim moglabym pogadac, siedzialam z agentka specjalna Smith i zapytalam, jak to sie stalo, ze zostala agentka FBI. Zareagowala zupelnie spokojnie. Powiedziala, ze jest strzelcem wyborowym, ale nikogo nie zabila. Wiele razy jednak mierzyla do ludzi. Wyjela nawet rewolwer i pokazala mi. Byl chlodny i naprawde ciezki. Tez chce miec taki, ale poczekam, az skoncze osiemnascie lat. Jeszcze jedna rzecz, na ktora musze czekac az do osiemnastki. Po lunchu doktor Shifton wyslala mnie do gabinetu innego lekarza, gdzie spedzilam smiertelnie nudne pol godziny. Lekarz pokazywal mi karty do gry, trzymajac je tylem do mnie i pytajac, jaka to figura. Odpowiadalam: "Nie wiem. Trzymaj e pan tylem do mnie". Kazal mi zgadywac. Odgadlam prawidlowo jakies dziesiec procent. Stwierdzil, ze to normalne. Widac bylo jednak, ze jest rozczarowany. Jeszcze pozniej dziwaczna, koscista pani probowala mnie sklonic, zebym przesuwala przedmioty moca umyslu. Bylo mi jej zal. Naprawde sie staralam, ale oczywiscie w tym rowniez ponioslam sromotna porazke. Zabrala mnie potem do pokoju, ktory przypominal laboratorium jezykowe u nas w szkole, i kazala mi wlozyc sluchawki. To mnie wprawilo w przyjemny nastroj, bo myslalam, ze bedzie film. Jednak lekarz, ktory mnie przejal, na oko bardzo nerwowy czlowiek, powiedzial, ze nie bedzie filmu, tylko jakies zdjecia. Mialam im sie przyjrzec. -Czy mam zapamietac, jak ci ludzie wygladaja? - zapytalam, kiedy doktor przystapil do pracy i na ekranie zaczely pojawiac sie kolejne zdjecia. - Czy to jakis quiz? A on na to: -Nie, to nie quiz. -Wiec o co tu chodzi? Zdjecia mnie znudzily. Nie bylo w nich absolutnie nic interesujacego. Sami mezczyzni, w wiekszosci biali, niektorzy o lekko arabskich rysach twarzy. Kilku czarnych. Kilku Azjatow. Kilku Latynosow. Zadnych napisow pod spodem, nic. Nudzilam sie prawie tak samo jak podczas odsiadki. W sluchawkach brzmiala cicha muzyka Mozarta - w nie najlepszym, moim zdaniem, wykonaniu. Flecista, w kazdym razie, pokpil sprawe. Grali bez zycia, takie jest moje zdanie. Po jakims czasie zdjelam sluchawki i zapytalam: -Czy moge zrobic przerwe? Doktor mocno sie zdenerwowal i zapytal, czy musze isc do lazienki, czy co, a ja mialam na koncu jezyka: "Nie, to po prostu wsciekle nudne", ale nie chcialam psuc mu eksperymentu, wiec powiedzialam: "Nie, chyba nie" i wrocilam do ogladania fotografii. Bialy mezczyzna w srednim wieku. Bialy mezczyzna w srednim wieku. Azjata w srednim wieku. Przystojny Arab, w typie faceta z Mumii, tylko bez tatuazu na twarzy. Bialy mezczyzna w srednim wieku. Bialy mezczyzna w srednim wieku. Ciekawa jestem, co podadza na kolacje. Bialy, stary mezczyzna. Facet o wygladzie seryjnego mordercy. Bialy mezczyzna w srednim wieku. Bialy mezczyzna w srednim wieku. Bialy mezczyzna w srednim wieku. W koncu, po uplywie czasu, ktory wydawal mi sie co najmniej rokiem, przyszla doktor Shifton i powiedziala, ze spisalam sie doskonale i ze przez reszte dnia moge odpoczac. Wiele dnia juz mi nie zostalo. Bylo kolo trzeciej. W rodzinnym miasteczku o tej porze udawalabym sie wlasnie na odsiadke. Ogarnela mnie nagla tesknota za domem. Czy to nie pokrecone? Tesknilam za odsiadka, pania Clemmings, tymi na "W"... i oczywiscie za Robem. Kiedy jednak agentka specjalna Smith zabrala mnie z powrotem do pokoju i zapytala, czy mam kostium kapielowy, natychmiast zapomnialam o Robie, bo jak sie okazalo, w bazie byl basen. Nie mialam kostiumu, wiec agentka specjalna Smith zabrala mnie do pobliskiego centrum handlowego, gdzie kupilam szalowy kostium i Sony PlayStation za panstwowe pieniadze. Potem wrocilysmy do bazy i poszlam plywac. Bylo upalnie, mimo poznej pory slonce nadal niezle przygrzewalo. Ulozylam sie na lezaku i przygladalam ludziom na basenie. Glownie kobiety z malymi dziecmi... zapewne zony pracownikow bazy. Jakies starsze dzieci graly w "raz, dwa, trzy, baba - jaga patrzy". Przybralam wygodna poze i zamknelam oczy, czujac, jak slonce pali mi skore. Bylo mi przyjemnie. Odprezylam sie. Moze, myslalam, wszystko pojdzie dobrze. Zapach chloru klul mnie leciutko wnos. Pachnialo czystoscia. Wszystko dobrze sie ulozy. Slyszalam krzyki dzieci. -Raz! Plusniecie. -Dwa! Kolejne plusniecie. -Trzy! Plusniecie. -Baba! Plusniecie. Smiech. -Jaga! Plusniecie. -Raz! Plusniecie. Krzyk. Histeryczny smiech. Musialam zasnac, bo przysnilo mi sie cos dziwacznego. We snie dookola mnie rozciagala sie ogromna wodna przestrzen. Wokol bylo pelno dzieci. Setki, tysiace dzieci. Duze dzieci. Male dzieci. Tluste dzieci. Chude dzieci. Biale dzieci. Czarne dzieci. Wszelkie mozliwe dzieci. I wszystkie krzyczaly w moja strone: -Baba! Plusniecie. Krzyk. -Jaga! Plusniecie. Krzyk. Plywalam, usilujac je zlapac. Tyle ze w moim snie to nie byla zabawa w babe - jage. Wiedzialam, ze jesli nie uda mi sie zlapac dzieci, prad porwie je w strone wodospadu i rzuci z wysokiego na szescdziesiat metrow progu. Zgina na pewno. Tak czulam. Wiec plywalam goraczkowo, wylapujac dzieci po kolei i odciagajac je w bezpieczne miejsce, tylko po to, zeby ponownie porwal je prad i uniosl z dala ode mnie. To bylo okropne. Dzieci wyslizgiwaly mi sie z rak, spadajac w dol, w objecia smierci. Juz nie krzyczaly: "Jaga!". Wykrzykiwaly moje imie. Krzyczaly moje imie, umierajac. -Jess. Jess. Jessico, obudz sie. Otworzylam oczy. Agentka specjalna Smith przygladala mi sie z gory. Lezalam na lezaku przy basenie, ale cos sie nie zgadzalo. Bylam sama. Wszystkie matki z dziecmi poszly do domu. Slonce prawie zaszlo. Ostatnie promienie slonca zapalaly sie na wilgotnym brzegu basenu. Zrobilo sie rowniez znacznie chlodniej. -Zasnelas - powiedziala agentka specjalna Smith. - Mialas chyba jakis zly sen. Dobrze sie czujesz? Powiedzialam: -Tak - i usiadlam. Agentka specjalna Smith wreczyla mi koszulke. -Oho - powiedziala, krzywiac sie. - Spalilas sie. Nalezalo kupic jakis krem do opalania. Przyjrzalam sie swojej skorze. Byla czerwona. -Do jutra zamieni sie w opalenizne - stwierdzilam. -Musialo ci sie cos snic. Czy chcesz mi o tym opowiedziec? -Niespecjalnie. Potem poszlam do pokoju i cwiczylam na flecie. Rozgrzalam sie, nastepnie zagralam ten kawalek, ktory wybrala Karen Sue Hanky, zeby mnie pokonac. To bylo takie latwe, ze zaczelam improwizowac, jazzujac. W moim wykonaniu utwor brzmial zupelnie inaczej, duzo lepiej. Biedna Karen Sue Hanky. Utknie na zawsze w czwartym rzedzie. Potem zagralam cos z Billy Joela - Big Shot, na czesc Douglasa. Nie przyznalby sie za nic, ale to jego ulubiony utwor. Czyscilam flet, kiedy ktos zapukal do drzwi. -Prosze - powiedzialam, majac nadzieje, ze to ktos z obslugi. Padalam z glodu. Ale nie. To nie byl, nikt z obslugi. To byl ten pulkownik, ktorego poznalam rano. Towarzyszyli mu agenci Smith i Johnson wraz z nerwowym doktorem, ktory zmusil mnie do ogladania zdjec facetow w srednim wieku. Wygladal na jeszcze bardziej zdenerwowanego niz przedtem. -Czesc - odezwalam sie, kiedy wszyscy weszli i staneli, wpatrujac sie w moj flet, tak jakbym skladala AK - 47 albo cos podobnego. - Czy juz pora na kolacje? -Pewnie - potwierdzil agent specjalny Johnson. - Powiedz nam tylko, co bys chciala. Zastanowilam sie. Czemu nie mialabym poprosic o cos ekstra? -Stek z owocami morza bylby w sam raz - powiedzialam. -Robi sie - odparl pulkownik i skinal glowa do agentki specjalnej Smith, ktora wyjela komorke, wystukala numer, a potem porozmawiala z kims przez chwile cichym glosem. Boze, pomyslalam. Jakie to seksistowskie. Oto agentka specjalna Smith, agentka FBI, absolwentka jakiejs wyzszej uczelni policyjnej, strzelec wyborowy i tak dalej, nadal musi zamawiac jedzenie w restauracji. Tylko dlatego, ze jest kobieta. Musze pamietac, zeby nie zostac agentka FBI, kiedy dorosne. -A wiec - odezwal sie pulkownik. - Slyszalem, ze ucielas sobie dzisiaj krotka drzemke. Stalam pochylona, wkladajac poszczegolne czesci fletu w oddzielne, wyscielane aksamitem przegrodki. Cos w glosie pulkownika kazalo mi podniesc glowe. Pulkownik, podobnie jak faceci na zdjeciach, byl bialym mezczyzna w srednim wieku. Mial, jak to sie mowi w ksiazkach, ogorzala twarz. Czyli twarz, ktora jest nie tyle opalona, jak moja, co zniszczona sloncem i pomarszczona. Mial rowniez jasne, niebieskie oczy. Spojrzal na mnie z gory i zapytal: -Czy podczas drzemki nie przysnil ci sie przypadkiem jakis mezczyzna z fotografii, ktore widzialas dzisiaj w gabinecie doktora Leonarda, panno Mastriani? Zamrugalam oczami. O co tu chodzi? Spojrzalam na agentke specjalna Smith. Schowala komorke i patrzyla na mnie wyczekujaco. -Pamietasz, Jessico - powiedziala. - Mowilas, ze mialas zly sen. -Taak - odparlam powoli. Chyba zaczynalam chwytac. - Wiec? -Wiec wspomnialam o tym pulkownikowi Jenkinsowi - ciagnela agentka specjalna Smith. - Byl ciekaw, czy przysnil ci sie moze ktos z fotografii, tych, ktore dzisiaj ogladalas. Odparlam: -Nie. Doktor Leonard pokiwal glowa i zwrocil sie do pulkownika: -Jest tak, jak podejrzewalismy. Dla zaistnienia tego zjawiska konieczna jest faza REM, pulkowniku. Podczas drzemki ta faza zazwyczaj nie wystepuje. Pulkownik Jenkins zmarszczyl brwi. -Mysli pan zatem, ze dowiemy sie czegos jutro rano, doktorze? - burknal. Budzil respekt w mundurze z mnostwem medali i dystynkcji. Uznalam, ze musial brac udzial w jakichs strasznie waznych bitwach. -Z cala pewnoscia - potwierdzil doktor Leonard. Spojrzal na mnie i ciagnal nerwowym, cichym glosem: -Miewasz te, eee, sny o zaginionych dzieciach tylko po calonocnym odpoczynku, zgadza sie, panno Mastriani? Ja na to: -Uhm. Noo, tak. To znaczy tak. Doktor Leonard skinal glowa. -Powinnismy z nia porozmawiac jutro rano, pulkowniku. -Nie podoba mi sie to - warknal pulkownik Jenkins tak glosno, ze podskoczylam. - Smith? -Tak jest? Agentka specjalna Smith stanela na bacznosc. -Przyniescie zdjecia - rozkazal. - Przyniescie zdjecia, zeby obejrzala je wieczorem, zanim pojdzie spac. Tak zeby miala je swiezo w pamieci. -Tak jest - powiedziala agentka Smith, po czym znow wlaczyla komorke i zaczela cos do niej mruczec. Pulkownik Jenkins skierowal wzrok na mnie. -Wiazemy z toba wielkie nadzieje, mloda damo - oswiadczyl. -Naprawde? -Tak, w istocie. Setki ludzi - zdrajcow naszego wielkiego narodu - juz zbyt dlugo ucieka przed sprawiedliwoscia i kara. Teraz jednak, kiedy jestes z nami, nie maja szans. Nieprawdaz? Nie wiedzialam, co powiedziec. -Czyz nie tak? - warknal. Podskoczylam i wydusilam z siebie: -Nie maja. Pulkownik Jenkins wygladal na zadowolonego. Wyszedl wraz z doktorem Leonardem oraz agentami specjalnymi Smith i Johnsonem. Chwile pozniej facet w stroju kucharza przyniosl mi krewetki i znakomicie przyrzadzony stek. Przejrzalam na oczy. W moim pokoju moglo nie byc kranu z woda sodowa, ale i tak wiedzialam, co jest grane. Album ze zdjeciami dostarczono wkrotce po kolacji. Przerzucilam pare kartek przy jedzeniu, tak po prostu, dla draki. Zdrajcy, jak stwierdzil pulkownik Jenkins. Czy ci ludzie byli szpiegami? Mordercami? Kim? Niektorzy budzili lek samym wygladem. Inni nie. A jesli wcale nie byli mordercami czy szpiegami? A jesli byli zwyczajnymi ludzmi, ktorzy, tak jak Sean, wpakowali sie w klopoty bez wlasnej winy? Czy odnalezienie ich bylo rzeczywiscie moja powinnoscia? Nie mialam pojecia. Pomyslalam, ze dobrze byloby porozmawiac z kims madrzejszym. Wiec zadzwonilam do domu. Odebrala mama. Powiedziala, ze Dougie zostal zwolniony ze szpitala i ze teraz, kiedy wrocil do swojego pokoju, a "cale to zamieszanie minelo", miewa sie znacznie lepiej. Cale zamieszanie przenioslo sie pod bramy Crane. Odkad stalo sie jasne, ze tu przebywam, zjawily sie ekipy telewizyjne i radiowe. Marna zaczela narzekac na tate, ze to przez niego Dougiemu sie pogorszylo, bo musial pojsc pracowac do restauracji, az w koncu nie moglam tego wytrzymac i przerwalam jej: -To bzdura, mamo, to moja wina i tych cholernych reporterow. Mama wsciekla sie na mnie, ze brzydko mowie, wiec odlozylam sluchawke, nie porozmawiawszy z tata - a wlasnie z nim chcialam porozmawiac. Dla rozrywki wlaczylam telewizor. Obejrzalam Simpsonow, a potem kawalek filmu o dziewczynie, ktora zostaje poddana roznym zabiegom upiekszajacym, mimo ze wygladala zupelnie przyzwoicie, zanim zaczela obsesyjnie dbac o swoja urode. Film byl taki nudny - chociaz Ruth pewnie by sie spodobal, ze wzgledu na to upiekszanie - ze przerzucilam sie na inny kanal... Zamarlam, kiedy trafilam na CNN... Pokazywali moje zdjecie. To nie bylo kretynskie klasowe zdjecie. Musial je zrobic jakis dziennikarz, kiedy nie patrzylam w jego strone. Smialam sie na tym zdjeciu. Ciekawe dlaczego. Nie pamietam, zebym w ciagu ostatnich paru dni miala specjalnie duzo powodow do smiechu. Potem pojawilo sie inne zdjecie, rowniez znajome. To byl Sean. Zdjecie Seana Patricka O'Hanahana, takiego, jak zapamietalam, w czapce bejsbolowce odwroconej daszkiem do tylu i piegami odcinajacymi sie wyraznie na tle bladej twarzy. Poglosnilam. -...jak na ironie, okazuje sie, ze chlopiec zaginal po raz kolejny - mowil spiker. - Wedlug doniesien Sean zniknal z mieszkania swego ojca w Chicago wczoraj przed switem i od tamtej pory nikt go nie widzial. Sadzi sie, ze chlopiec mogl odejsc z wlasnej woli i ze prawdopodobnie zmierza do Paoli, w Indianie, gdzie w areszcie przebywa jego matka, ktorej zarzucono porwanie oraz wystawienie na szwank dobra dziecka... O, Boze. Aresztowali mame Seana. Aresztowali jego mamy z mojego powodu. Przeze mnie. A dzieciak jest zbiegiem. I to wszystko moja wina. Wylegiwalam sie przy basenie, podczas gdy Sean podziewal sie nie wiadomo gdzie, przezywajac Bog wie jakie przygody, aby dotrzec do swojej uwiezionej matki. Ciekawe, co tez mial zamiar zrobic, kiedy wroci do Paoli? Odbic matke z wiezienia? Chlopiec byl sam i w beznadziejnej sytuacji, i to przeze mnie. Dobra, to sie zmieni, postanowilam, wylaczajac telewizor. Dzisiaj jest samotny, ale jutro nie bedzie. Wiecie dlaczego? Poniewaz mialam zamiar odnalezc go jeszcze raz. Raz juz to zrobilam. Moge to powtorzyc. I tym razem nie bede juz taka glupia. 15 Kiedy zjawili sie nastepnego ranka, juz mnie nie bylo. Och, nie mieli powodow do paniki. Zostawilam list:Do wszystkich zainteresowanych! Musialam odejsc, zeby cos zalatwic. Wkrotce wroce. Z powazaniem, Jessica Mastriani Nie chcialam, zeby sie o mnie martwili. A oto, co sie stalo. Obudzilam sie wczesnie. A kiedy sie obudzilam, wiedzialam, gdzie jest Sean. Tak jak poprzednio. Wzielam prysznic, ubralam sie, wyszlam na korytarz, na dol po schodach i na zewnatrz. Nikt nie probowal mnie zatrzymac. Nikogo nie bylo W poblizu, jesli nie liczyc grupki zolnierzy, ktorzy cwiczyli musztre, na dziedzincu. Zupelnie nie zwrocili na mnie uwagi. I cale szczescie. Poprzedniego dnia, kiedy wracalam z basenu, zauwazylam minibusik, ktory zatrzymal sie przed domami przeznaczonymi dla rodzin oficerow. Skierowalam sie tam. I tym razem nikt nie usilowal mi przeszkodzic. Ostatecznie nie bylam przeciez wiezniem. Minibusik, jak dowiedzialam sie od ludzi na przystanku, udawal sie do pobliskiego miasteczka, gdzie kupilam poprzednio kostium kapielowy i Sony PlayStation... i gdzie, jak przypadkiem wiedzialam, znajdowal sie dworzec autobusowy. Poczekalam zatem wraz z innymi i wsiadlam do minibusa. Potoczyl sie swoja droga, mijajac wozy transmisyjne i dziennikarzy. Nie niepokojona przez nikogo, wyjechalam za strzezona przez zolnierzy brame. W ten oto prosty sposob opuscilam baze wojskowa Crane. Miasteczko trudno by nazwac kwitnaca metropolia, ale i tak z trudem trafilam na dworzec. Pytalam o droge troje ludzi. Najpierw kierowce autobusu - mozecie mi wierzyc, w zyciu nie slyszalam metniejszych wyjasnien, potem dzieciaka przy kasie w jakims sklepie i wreszcie starszego pana siedzacego przed fryzjerem. W koncu zlokalizowalam dworzec, ale tylko dzieki temu, ze z daleka dostrzeglam stojacy przed nim autobus. Kupilam bilet powrotny - za siedemnascie dolarow - za pieniadze, ktore zostawil mi tata. "Na wszelki wypadek" powiedzial, wsuwajac mi stowe do reki. No, to wlasnie byl ten "wszelki wypadek". Ja w kazdym razie uznalam, ze tak. Sniadanie zjadlam na dworcu. Wzielam dwa czekoladowe budynie i sprite'a z automatow. Kolejny dolar siedemdziesiat piec. Zeby sie nie nudzic podczas jazdy, kupilam ksiazke. Te sama ksiazke, ktora zauwazylam w tylnej kieszeni spodni u Roba, kiedy go widzialam po raz ostatni. Pomyslalam, ze czytanie tej samej ksiazki jakos nas zblizy. Dobra, moze niezupelnie tak. To byla jedyna ksiazka na polce, ktora wydawala sie choc troche interesujaca. Moj autobus przyjechal o dziewiatej. Wsiadlam do niego jako jedyna. Zajelam miejsce przy oknie. Czy zwrociliscie uwage, ze przez przyciemniona szybe autobusu wszystko wyglada ladniej? Nie zartuje. Kiedy wysiadamy, wszystko staje sie jaskrawe, widac brud i az nami wstrzasa. Tak, w kazdym razie, mnie sie wydaje. Jazda do Paoli trwala okolo godziny. Wiekszosc czasu spedzilam, wygladajac przez okno. W Indianie nie ma zbyt wiele do ogladania, z wyjatkiem pol kukurydzy. Tak pewnie jest w wiekszosci stanow. W Paoli wysiadlam i udalam sie na dworzec. Byl wiekszy niz ten, z ktorego wyruszylam - z rzedami krzesel i mnostwem automatow telefonicznych. Ale i tak bez trudu rozpoznalam tajniakow. Jeden siedzial przy automatach z napojami, drugi w poblizu meskiej toalety. Za kazdym razem, kiedy na stacje wjezdzal autobus, wstawali i wychodzili na zewnatrz, udajac, ze na kogos czekaja. Potem, nie widzac Seana, wracali na swoje miejsca. Obserwowalam ich przeszlo godzine, wiec wiem, co mowie. Naprzeciwko dworca stal rowniez nieoznaczony samochod policyjny, drugi zaparkowal nieco dalej, przed kregielnia. Kiedy juz mial nadjechac autobus Seana, musialam jakos odwrocic uwage gliniarzy, zeby nie zdazyli go zgarnac, zanim ja z nim porozmawiam. Oto, co zrobilam: Spowodowalam pozar. Wiem. W pozarach gina ludzie. Wiec przede wszystkim upewnilam sie, ze tam nikogo nie ma. Zapalilam zapalke ze znalezionego pudelka i wrzucilam ja do kosza na smiecie w damskiej lazience, sprawdziwszy przedtem, czy wszystkie kabiny sa puste. Potem ustawilam sie przy telefonach, tak jakbym czekala na rozmowe. Nikt nie zwrocil na mnie uwagi. Nikt nigdy nie zwraca na mnie uwagi. Niskie dziewczyny nie rzucaja sie specjalnie w oczy. Po paru minutach z toalety zaczela sie wydobywac imponujaca smuga dymu. Pierwsza zauwazyla to jedna z kasjerek w kasie biletowej. -O Boze! Pozar! Pozar! - wrzasnela, wskazujac na drzwi toalety. Pozostale kobiety wpadly w panike. Zaczely krzyczec, zeby wszyscy opuscili budynek. Ktos zawolal: "Zadzwoncie pod 911!", a jeden z tajniakow pytal, czy jest gdzies gasnica. Drugi zaczal rozmawiac przez komorke. Prosil kolegow, pewnie tych, co siedzieli w nieoznaczonym samochodzie, zeby wezwali straz pozarna. Wlasnie wtedy autobus jedenasta pietnascie z Indianapolis zatrzymal sie przed stacja. Powoli ruszylam na spotkanie pasazerom. Sean wysiadl piaty. Byl przebrany - tak pewnie mu sie wydawalo. Przefarbowal sobie wlosy na brazowo. Wielkie rzeczy. Jego piegi i tak widac bylo na mile. Do tego wciaz mial na glowie te glupia czapke, zsunieta na czolo. A poza tym, przepraszam, dwunastoletni chlopak, niski jak na swoj wiek, samotnie podrozujacy autokarem, i to w srodku dnia, kiedy powinien siedziec w szkole? Tez mi konspiracja! Na szczescie moj maly pozar odegral swoja role. Nie wiem, czy mieliscie kiedys okazje wachac palacy sie plastikowy pojemnik na smiecie. Zapewniam was - cuchnie koszmarnie. A dym? Czarny jak smola. Pasazerowie wysiadajacy z autobusu spogladali ze zdumieniem w kierunku stacji. Z budynku wydobywal sie gesty, gryzacy dym. Bileterzy stali na zewnatrz, rozmawiajac podniesionymi glosami. To musialo byc najbardziej podniecajace wydarzenie w najnowszej historii dworca autobusowego w Paoli. Tajniacy uganiali sie wokol, sprawdzajac, czy nikt nie zostal w srodku. A potem nadjechaly wozy strazackie na sygnale. Podczas tego zamieszania podeszlam do Seana, chwycilam go za ramie i powiedzialam: -Idz dalej. Skierowalam go uliczka biegnaca wzdluz stacji, najszybciej, jak sie dalo. Najpierw nie chcial isc ze mna. Syreny wyly, zagluszajac slowa, wiec niezbyt dobrze go rozumialam. Krzyknelam mu do ucha: -Dobra, jesli wolisz isc z nimi, to sa tam, czekaja na ciebie. Chyba pojal, co sie dzieje, bo przestal sie szarpac. Kiedy odeszlismy na tyle daleko, ze dalo sie rozmawiac, Sean wyrwal sie z mojego uscisku i zapytal bardzo ostrym glosem: -Co ty tu robisz? -Ratuje ci tylek - odparlam. - Co ci strzelilo do glowy? Po cos tu wracal? Przeciez wiadomo, ze jesli maja choc odrobine oleju w glowie, zaczna cie szukac wlasnie tutaj. Sean blysnal ku mnie spod bejsbolowki niebieskimi oczami. -Tak? A niby gdzie mialbym byc? Moja mama siedzi tutaj w areszcie - stwierdzil. - Dzieki tobie. -Gdybys tamtego dnia wyjasnil mi sytuacje - odparlam - zamiast zachowywac sie jak kretyn, nie doszloby do tego. -Nie - odwarknal Sean. - Gdybys nie byla kapusiem, nie doszloby to tego. -Kapusiem? - To mnie wyprowadzilo z rownowagi. Wszyscy jeden przez drugiego powtarzali, jaki to posiadam wspanialy "dar". Jaki to cud, blogoslawienstwo, tra ta ta ta. Nikt nie mowil, ze jestem kapusiem. Wredny bachor, pomyslalam. Dlaczego marnuje na niego czas? Powinnam go po prostu zostawic... Ale nie moglam. Wiedzialam o tym. Szlam dalej bez slowa. Uliczka, ktora szlismy, nie nalezala do najprzyjemniejszych. Po obu stronach staly pojemniki, z ktorych smiecie prawic wysypywaly sie na ziemie, pod stopami chrzescilo rozbite szklo. Co gorsza, uliczka zaraz sie konczyla, juz bylo widac ruchliwa przecznice. Jesli Sean mial pozostac na wolnosci, nie mogl rzucac sie ludziom w oczy. -A poza tym - ciagnal Sean nadasanym tonem - jesli kazdy inteligentny czlowiek mogl sie domyslec, ze tu przyjade, to jak to sie stalo, ze nikt mnie nie zlapal? -Bo ja bylam jedyna osoba, ktora wiedziala, ktorym dokladnie autobusem przyjedziesz. -Skad moglas wiedziec? Nie odpowiedzialam, spojrzalam tylko na niego. -Snilo ci sie, ze przyjade tym o jedenastej pietnascie z Indianapolis? - zapytal z sarkazmem w glosie. -Nikt nie twierdzi, ze moje sny sa interesujace. -Dobra, wiec o co ci chodzilo tam, na stacji? Mowilas, ze czekaja na mnie. Kto na mnie czekal? -Gromadka tajniakow. Widocznie podejrzewali, ze tak wlasnie bedziesz probowal sie tu dostac. To znaczy autobusem. Musialam odwrocic ich uwage. Oczy mu sie zaokraglily ze zdziwienia. -Ty wywolalas pozar? -Owszem. - Prawie dochodzilismy do ulicy. Wyciagnelam reke i zatrzymalam go. - Sluchaj, musimy porozmawiac. Dokad mozemy pojsc, zeby sie... no, wiesz, wtopic w tlo i spokojnie pogadac? -Nie chce z toba rozmawiac - oswiadczyl. To zabrzmialo stanowczo. -Dobra, dobra, nie masz wyjscia. Ktos musi cie wyplatac z tego balaganu. -Myslisz, ze ty to zrobisz? - zapytal z przekasem. -Czy cie to bawi, czy nie, mlodociany - powiedzialam - masz tylko mnie. Zyskalam na tym wzruszenie ramion. No, to juz byl jakis postep. W koncu poszlismy tam, gdzie ida wszyscy, kiedy nie wiedza, dokad pojsc. Zgadza sie: do centrum handlowego. Paoli, Indiana, to nie Nowy Jork. Centrum handlowe ma dwa pietra, i owszem, ale sklada sie tylko z jakichs dwudziestu sklepow, a zjesc mozna tylko w Pizza Hut i Orange Julius. Biedacy nie grymasza. A poniewaz nadeszla akurat pora lunchu, wiec przynajmniej nie bylismy jedynymi dziecmi w restauracji. Wydaje sie, ze w Paoli cos przyzwoitego mozna zjesc wylacznie w Pizza Hut w centrum handlowym. W restauracji klebily sie tlumy licealistow, ktorzy chcieli cos przegryzc w czasie przerwy. Zwrocilam Seanowi uwage, zeby siedzial mozliwie wyprostowany. Mialam nadzieje, ze moglby uchodzic za niewyrosnietego pierwszaka z liceum. A ja za desperatke, ktora umawia sie na randke z chlopakiem z pierwszej klasy. -Oho - zawolalam, widzac, jak rzuca sie na pizze. - Powoli. Czy to dzisiaj twoj pierwszy posilek? -Pierwszy od dwoch dni - odparl z pelna buzia. -To o czym ty myslisz? Nie wpadles na to, zeby ukrasc tacie jakies pieniadze, zanim zwiales? Pociagnal pare solidnych lykow pepsi. -Karta kredytowa. -Och, zwinales karte kredytowa. Bardzo madrze. Nic latwiejszego, niz kupic frytki w McDonaldzie za pomoca karty kredytowej. -Musialem kupic bilet autobusowy z Chicago - bronil sie. -Ach, tak. - To stad gliny wiedzialy, gdzie go szukac. - Ale nie pomyslales o jedzeniu. -Zapomnialem o jedzeniu - powiedzial. - Poza tym... - Poslal mi spojrzenie, ktorego nie potrafie opisac. Bylo w nim chyba cos, co mozna okreslic jako wyrzut. - Za bardzo martwilem sie o mame, zeby jesc. Przyznaje. Wzruszylam sie. Prawie sie poplakalam, ale po raz kolejny wzielam sie w garsc. -Och, przestan - powiedzialam. - Juz mowilam, ze mi przykro. -Nie. -Nie? - zamrugalam oczami. - Wiec teraz mowie: jest mi przykro. Dlatego tu przyjechalam. Chce ci pomoc. Sean wyciagnal w moja strone pusty talerz. -To kup mi nastepna pizze - powiedzial. - Tym razem bez warzyw. Patrzylam, jak pochlania druga pizze. Ja wzielam tylko cos do picia. Nie moge jesc pizzy z Pizza Hut. Nie dlatego, ze jest paskudna czy cos. Na pewno jest swietna. Tylko ze nigdy nam nie pozwalano jesc innej pizzy niz z naszych restauracji. Rodzice uwazaliby za akt zdrady sama mysl o tym. Pizza od Mastrianiego albo nic. Dlatego nic nie jadlam. Nie jest lekko, kiedy rodzice pracuja w tej branzy. -No dobrze - powiedzialam, kiedy wydawalo sie, ze Sean wgryzl sie w druga pizze na tyle, zeby moc rozmawiac - a co wlasciwie chciales zrobic po przyjezdzie tutaj? Lypnal na mnie ponuro. -A jak myslisz? -Odbic mame z wiezienia? Pewnie. Niezly plan. Spochmurnial jeszcze bardziej. -Tobie sie udalo - stwierdzil, a w jego glosie brzmial podziw. Niechetny podziw, ale zawsze. - Z tym pozarem na dworcu autobusowym. Moglbym zrobic cos podobnego. -O, taak. Wszyscy straznicy wybiegliby na zewnatrz, zostawiajac otwarte drzwi cel, a ty bys wpadl do srodka, porwal mame i prysnal. -Wcale nie mowilem, ze mialem jakis plan. Jak na razie. Ale cos wymysle. Zawsze cos mi przychodzi do glowy. -W porzadku - odezwalam sie. - Wydaje mi sie, ze mnie juz przyszlo. Spojrzal na mnie. -Co przyszlo? -Plan. -O Jezu - jeknal i siegnal po pepsi. -Hej, kolego - powiedzialam. - Nie mow "Jezu" i nie klnij. -Ty klniesz. -Nieprawda. A poza tym ja mam szesnascie lat. Przewrocil oczami. -No tak, to cie pewnie czyni dorosla. A masz przynajmniej prawo jazdy? Bawilam sie slomka do picia. Tu mnie zazyl. Bo faktycznie, nieszczesliwym trafem, oblalam pierwsze podejscie na prawo jazdy. Nie z wlasnej winy. Po prostu kiedy siadam za kolkiem, zaczynaja sie ze mna dziac dziwne rzeczy. Wszystko przez te moja slabosc do szybkiej jazdy. A zreszta powiedzcie, jesli droga jest pusta, po kiego grzyba wlec sie piecdziesiatka? -Jeszcze nie - odparlam. - Ale pracuje nad tym. -Jezusie. - Sean oparl sie o tylna scianke boksu. - Posluchaj, tak calkiem to ja ci nie moge ufac, no nie? Juz raz mnie wrobilas, pamietasz? -To byla pomylka - stwierdzilam. - Powiedzialam, ze mi przykro. Kupilam ci pizze. Powiedzialam, ze mam plan, co zrobic, zeby wszystko bylo dobrze. Czego chcesz jeszcze? -Czego chce jeszcze? - Sean pochylil sie do przodu, tak zeby cheerleaderki przy nastepnym stole go nie slyszaly. - Czego chce? Zeby znowu bylo jak przedtem, zanim sie zjawilas i wszystko sknocilas. -Ach, tak? Dobra, nie chce cie urazic, Sean, ale nie uwazam, ze wszystko ukladalo sie tak cudownie, jak twierdzisz. Co by sie, na przyklad, stalo, gdyby ktorys z twoich nauczycieli, przyjaciolka matki, zastepowy z druzyny harcerskiej, poszedl do sklepu spozywczego i zobaczyl twoja buzke na kartonie mleka? Czy ty i twoja mama byliscie gotowi pakowac manele i wiac za kazdym razem, gdyby ktos cie rozpoznal? Czy zamierzaliscie uciekac, dopoki nie skonczysz osiemnastu lat? Czy to byl wasz plan? Sean wpatrywal sie we mnie gniewnie spod swojej bejsbolowki. -A co mielismy robic? - zapytal. - Nic nie wiesz... Moj tata... ma przyjaciol. Dlatego sedzia wydal taki wyrok. Tata ma kumpli, ktorzy wiedzieli, jak go przycisnac. Wiedzial doskonale, jaki gosc jest z mojego taty. Ale i tak przyznal mu opieke. Mama nie miala szans. Wiec bedziemy uciekac. Nikt nam nie moze pomoc. -Mylisz sie - powiedzialam. - Ja moge. Sean znowu pochylil sie naprzod i powiedzial dobitnie, cedzac slowa: -Nie... potrafisz... nawet... prowadzic. -Wiem. Ale potrafie wam pomoc. Posluchaj. Najlepszy przyjaciel mojego taty jest prawnikiem, i to dobrym. Kiedys, jak bylam u nich w domu, slyszalam o sprawie dzieciaka, ktory wystapil do sadu, zeby sie uniezaleznic od rodzica... -To jakas bzdura - przerwal mi Sean, odsuwajac pusty talerz. Nie wiem dlaczego w ogole cie slucham. -Bo nie masz nikogo innego. Posluchaj... -Nie - mruknal Sean, potrzasajac glowa. - Nie rozumiesz? Wiem cos o tobie. Zamrugalam oczami. -O czym ty mowisz? -Mowili w wiadomosciach, ze zabrali cie do tej bazy wojskowej. -Tak? No i co? -Ale jestes glupia - ciagnal Sean. - Nic nie rozumiesz. Zaloze sie, ze nawet nie wiesz, po co cie tam sprowadzili. Nie jest tak? Poruszylam sie niespokojnie na krzesle. -Pewnie, ze nie. Robia jakies doswiadczenia. Wiesz, zeby sprawdzic, jak to sie dzieje, ze wiem, gdzie sa rozni ludzie, jak ty na przyklad. I to wszystko. -To nie wszystko. Chca, zebys szukala dla nich ludzi, co? Przypomnialam sobie zdjecia tych wszystkich mezczyzn w srednim wieku, ktore pulkownik kazal mi ogladac. -Moze... -Jeszcze nie kapujesz? Nikomu nic pomagasz. Nie wiesz, kim sa ci ludzie. Niektorzy z nich moze maja powod, zeby uciekac, tak jak ja i moja mama. Niektorzy moga byc niewinni. A ty ich podajesz glinom na talerzu jak swiezutkie paczki z lukrem. Nie lubie, jak ktos sie zle wyraza o policji, zwlaszcza taki szczyl. Ostatecznie policja oddaje spoleczenstwu istotne przyslugi, za male pieniadze i bez naleznych wyrazow uznania. Niepewnym, nawet we wlasnych uszach, glosem, oswiadczylam: -Jestem przekonana, ze jesli rzad kogos poszukuje, to jest to ktos winien jakichs zbrodni... Ale tak na dobra sprawe, dzieciak powiedzial cos, o czym sama wczesniej pomyslalam. Z jakiegos powodu przypomnial mi moj sen. Raz. Dwa. Trzy. Jaga. Tyle ludzi, tyle glosow. A ja nie moglam nikomu pomoc. Twarz Seana wydawala sie biala pod piegami. -A co z Poszukiwanym, he? Nic zlego nie zrobil. Ten jednoreki zrobil. Ktorys z tych ludzi, ktorych ci kaza szukac, moze byc jak Harrison Ford w tym filmie. A ty jestes Tommy Lee Jones. - Potrzasnal glowa zdegustowany. - Ty naprawde jestes kapusiem, wiesz? Kapus? Ja? Mialam ochote skrecic kretynowi kark. Zalowalam, ze sie dla niego fatygowalam. Jaga. -Kapus to nawet nie jest wlasciwe slowo - powiedzial. - Wiesz, kim ty jestes? Delfinem. Szczeka mi opadla. Co on gada? Delfiny to przyjazne, inteligentne stworzenia. Jesli chcial mnie obrazic, powinien wymyslic cos innego. -Wiesz, co robil rzad? - Sean rozkrecil sie na calego. - Cwiczyli delfiny, zeby podplywaly do statkow i tracaly je nosami. Potem, kiedy wybuchla I wojna swiatowa, przywiazywali delfinom bomby do grzbietow i puszczali je, zeby plynely do okretow wroga i tracaly je. A wtedy, jak myslisz, co sie dzialo? Bomby wybuchaly i statki wroga - razem z delfinami - rozpadaly sie na drobne kawalki. Och, pewnie, wszyscy mowia: "Pomysl, ilu ludzi moglo zginac przez taki okret, gdyby go nie wysadzono w powietrze. Delfiny oddaly zycie w dobrej sprawie". Zaloze sie, ze delfiny nie odczuwaly tego w ten sposob. Delfiny nie wywolaly wojny. Nie mialy z nia nic wspolnego. Zmruzyl oczy. -Wiesz co, Jess? - powiedzial. - Teraz ty jestes delfinem. Jest tylko kwestia czasu, kiedy wysadza cie w powietrze. Tez zmruzylam oczy, odwzajemniajac spojrzenie, ale musze przyznac, zimno mi sie zrobilo od tej historii. Jaga. -Nie jestem delfinem - oswiadczylam. Zaczynalam zalowac, ze odnalazlam Seana Patricka O'Hanahana. Zdecydowanie zalowalam, ze postawilam mu dwie pizze i duza pepsi. Na nieszczescie jednak, im glebiej sie nad tym zastanawialam, siedzac w restauracji, z dziewczynami z miejscowej szkoly chichoczacymi obok przy stoliku, przy dzwiekach cichej, relaksujacej muzyki z glosnikow, tym bardziej stawalo sie dla mnie jasne, ze tak wlasnie bylo... albo raczej, prawie pozwolilam, zeby tak bylo. "Wkrotce wroce". Tak napisalam w liscie, ktory zostawilam dzis rano w bazie. Czy rzeczywiscie? Czy naprawde chcialam wrocic? Czy tez chcialam im powiedziec Hasta la vista, baby, delfin to ja nie jestem. Baba - jaga. -Sluchaj - zwrocilam sie do Seana. - Nie siedzimy tutaj po to, zeby sie zastanawiac nad moimi problemami. Mamy sie zastanowic, jak rozwiazac twoje. Popatrzyl na mnie uwaznie. -Swietnie. To niby co mam robic? -Po pierwsze - powiedzialam - nie uzywaj karty kredytowej. Masz. - Pogrzebalam w kieszeni, wyciagajac to, co zostalo ze studolarowki od taty. - Wez to. Potem znajdziemy ci taksowke. -Taksowke? -Tak, taksowke. Nie mozesz wrocic na dworzec autobusowy, a musisz sie wydostac z Paoli. Chce, zebys poszedl do mojej szkoly... - Siegnelam do plecaka po dlugopis. Na serwetce z Pizza Hut nagryzmolilam adres liceum. - Zapytaj o pana Goodharta. Powiedz mu, ze ja cie przyslalam. On ci pomoze. Powiedz mu, zeby zadzwonil do taty Ruth, pana Abramowitza. Zapisze ci. Pusc moja reke, chce to zapisac. Sean jednak nadal kurczowo trzymal moja reke. Nie wiedzialam, o co dzieciakowi chodzi. O dlugopis? Na co mu moj dlugopis? -Uspokoj sie, dobra? - powiedzialam, podnoszac glowe. - Pisze tak szybko, jak sie da. Wtedy zwrocilam uwage na wyraz jego twarzy. Nie patrzyl na mnie. Wpatrywal sie w cos poza moimi plecami, w drzwiach restauracji. Odwrocilam sie, w sarna pore, zeby napotkac wzrok pulkownika Jenkinsa. Na moj widok zwinal swoje potezne dlonie w piesci, co w jakis tajemniczy sposob nasunelo mi wspomnienie trenera Albrighta. To nie wszystko. Za nim wmaszerowala gromada facetow z duzymi lapami, ostrzyzonych na lyso, w mundurach polowych. Faceci mieli ze soba bron. -Cholera - powiedzialam. Pulkownik skinal glowa w moja strone. -Tam jest - powiedzial. Sean mial zaledwie dwanascie lat, ale do glupich z pewnoscia nie nalezal. -Wiejemy! - szepnal. Byla to zdecydowanie dobra rada, mimo ze zostala udzielona przez dwunastoletniego chlopaka. 16 Pulkownik Jenkins i jego ludzie blokowali drzwi, ale to mnie nie zmartwilo. Z boku znajdowaly sie drugie drzwi z napisem: WYJSCIE. Wypadlismy przez nie.-Poczekaj - powiedzialam do Seana, ktory rwal sie do dalszego biegu. Zachowalam na tyle przytomnosci umyslu, zeby nie zostawic serwetki z wypisanym adresem. Zlapalam Seana za kolnierz koszuli i wetknelam mu serwetke do przedniej kieszeni spodni. Popatrzyl na mnie zaskoczony. -Teraz zwiewaj - powiedzialam, popychajac go lekko. Rozdzielilismy sie. Nawet tego nie uzgadnialismy. Tak sie po prostu stalo. Sean pognal w kierunku Photo Hut, a ja w strone ruchomych schodow. Kiedy zaczelam sie w szkole bic w obronie Douglasa, nie majac w tej dziedzinie wiedzy ani doswiadczenia, tata wzial mnie na bok i udzielil mi paru wskazowek. Jedna z najlepszych - poza technika zadawania ciosow piescia - sprowadzala sie do tego, zeby uciekac, jesli przeciwnikow jest wielu. A dokladnie - biec w dol. Nigdy, mowil tata, nie biegnij pod gore - czy to na zewnatrz, czy w budynku. Jesli pobiegniesz w gore, a ludzie, ktorzy chca cie dopasc, odetna droge w dol, masz tylko jedno wyjscie - skakac. Ja jednak musialam zatroszczyc sie o Seana. Po prostu. To przeze mnie scigali nas uzbrojeni zolnierze. Nie moglam pozwolic, zeby schwytali dwunastoletniego dzieciaka, ktory wplatal sie w te afere wylacznie z mojej winy. Zdawalam sobie sprawe, ze w koncu ja sama bede musiala dac sie zlapac... ale zanim do tego dojdzie, musialam na tyle zyskac na czasie, zeby Sean na pewno sie wymknal. Musialam jakos odwrocic ich uwage... Tak wiec skierowalam sie ku ruchomym schodom. A oni poszli za mna. Trwala pora obiadowa, wiec w centrum, poza dzialem restauracyjnym, bylo malo ludzi. Udalo mi sie zrecznie ich wyminac. Scigajacy mnie zolnierze robili to mniej delikatnie: ludzie krzyczeli w poplochu, probujac zejsc im z drogi, a automat do gry, o ktory nawet nie zawadzilam, rabnal z loskotem na ziemie. Mialam dosc rozumu, zeby nie ladowac sie do zadnego sklepu. Znalazlabym sie w pulapce. Trzymalam sie glownego korytarza, pelnego rozmaitych rzeczy, pomiedzy ktorymi mozna bylo kluczyc do rana - jak na przyklad wielka fontanna, stoiska ze slodyczami, albo, najlepsze ze wszystkiego, platforma z mechanicznymi dinozaurami naturalnej wielkosci, ktora miala dac dzieciakom i ich rodzicom wyobrazenie o tym, jak wygladala ziemia w czasach prehistorycznych. Wcale nie zartuje. No, dobra, moze przesadzilam z ta naturalna wielkoscia. Najwyzszy dinozaur mierzyl jakies szesc, siedem metrow wzrostu i byl to tyranozaur. Upchano je na niewielkiej powierzchni, razem ze sztucznymi paprociami, palmami i innymi rekwizytami ze sztucznej dzungli. Z glosnikow ukrytych miedzy sztucznymi skalami plynely dziwaczne odglosy, jakby wrzaski malp i ptasi szczebiot. A w jednym miejscu byl nawet wulkan, ktory wypluwal sztuczna lawe - w kazdym razie mialo to tak wygladac, jakby lawa wydobywala sie z otworu. Obejrzalam sie. Moi przesladowcy wydostali sie z pobojowiska przy zwalonym automacie i zblizali sie do mnie w szybkim tempie. Spojrzalam w bok, poprzez balustrade, pod ktora, pietro nizej, rozciagal sie glowny hol. Zobaczylam, jak Sean nurkuje miedzy wieszaki z ubraniami. Pulkownik Jenkins deptal mu po pietach. -Hej! - wrzasnelam. Wszystkie glowy zwrocily sie w moja strone, z glowa pulkownika Jenkinsa wlacznie. -Tu jestem! - krzyczalam. - Wasz nowy delfin! Zlapcie mnie, jesli potraficie! Zgodnie z moimi oczekiwaniami pulkownik Jenkins zaprzestal poscigu za Seanem i pobiegl w strone ruchomych schodow. A ja, naturalnie, skierowalam sie do platformy z dinozaurami. Jednym skokiem przebylam aksamitny sznur okalajacy wystawe. Pol tuzina ludzi pulkownika Jenkinsa deptalo mi po pietach. Kiedy moja stopa zanurzyla sie w brazowa, przypominajaca styropian, sztuczna mase, ktora miala udawac ziemie, moje uszy porazil dzwiek bebnow - tworcy wystawy, jak sie wydaje, nie byli swiadomi faktu, ze dinozaury wyprzedzaly ludzi (i bebny) o setki tysiecy lat. Rozleglo sie tajemnicze zawodzenie, ktore skojarzylo mi sie z glosem pawia. Potem cos ryknelo - wyraznie lew - a z nozdrzy tyranozaura, szesc metrow nad moja glowa, buchnela para. Schowalam sie za parka velociraptorow, raczacych sie krwawa padlina tygrysa szablozebnego. Niewiele mi to dalo. Ludzie Jenkinsa prawie mnie mieli. Postanowilam dac im popalic i wskoczylam w plytka kaluze, ktora robila za jezioro. Wyrastal z niego wulkan oraz glowa brachiozaurusa. Stanelam w zabarwionej na niebiesko wodzie, ktora siegala mi do polowy lydek, skutecznie przemaczajac moje trampki i nogawki spodni. Zaczelam brodzic. Zolnierze uwazali chyba, ze nie warto moczyc butow, zeby mnie zlapac, i przystaneli na skraju sztucznego jeziora. Wiedzialam, ze w koncu mnie dostana. Nawet gdybym wydostala sie z centrum, dokad mialam pojsc? Do domu? Ale przeciez nie musialam im ulatwiac zadania. Totez kiedy zobaczylam, jak tracaja sie lokciami i rozdzielaja, rozstawiajac dookola jeziorka, tak zeby mnie zlapac, jak tylko sprobuje wyjsc na brzeg, zrobilam jedyna rzecz, ktora mi przyszla do glowy: Wdrapalam sie na wulkan. No, w butach mi chlupalo, a wulkan nie byl taki znowu solidny, trzeszczal i jeczal pod moim ciezarem. Ale co mialam robic? Wlazlam na szczyt, kiedy akurat trysnela lawa. Stalam na wulkanie, jakies piec metrow nad ziemia, gapiac sie na ludzi w dole, wokol mnie z sykiem buchala para, a lawa, zrobiona z czerwonego plastiku z malenkimi lampeczkami pod spodem, zaczela swiecic. Rozlegl sie loskot, jakby pekajacej ziemi, a potem podobny do grzmotu huk wstrzasnal niby - jeziorem. -Uwazaj! - krzyknela starsza pani w sportowych butach, ktora obserwowala zza aksamitnego sznura, jak wspinalam sie na wulkan. -Nie poslizgnij sie w tych mokrych butach, moja droga - zawolala jej przyjaciolka. Zolnierze spojrzeli na nie z lekka odraza. Wcale sie nie dziwie. Okropne baby. Ze swojej grzedy mialam widok na glowny hol. Kolejnych szesciu zolnierzy wpadlo do srodka - jak tylko przeszli, Sean wyskoczyl spomiedzy wieszakow z odzieza, i blysnawszy niebieskimi dzinsami i marnie przefarbowana, brazowa czupryna, pognal w strone sal kinowych. Nadszedl czas na kolejna dywersje. Zakolysalam sie na krawedzi wulkanu i wrzasnelam: -Ani kroku dalej, albo skocze! Obie starsze panie glosno wciagnely powietrze. Zolnierze wygladali na zniecheconych. Po pierwsze, nie mieli ochoty podchodzic blizej. Po drugie, nawet jakbym skoczyla, upadek nie bylby zapewne smiertelny: az tak wysoko to nie bylo. Sadze jednak, ze ta scena musiala wygladac dramatycznie. Oto stalam tam, mloda dziewica (niestety), upozowana na brzegu wulkanu. Wlosy mialam, na nieszczescie, krotko obciete i nie zdobila mnie biala zwiewna suknia. Dzinsy tez psuly efekt, moim zdaniem. Wtedy pulkownik Jenkins wkroczyl do akcji, wskazal na mnie palcem i ryknal na zolnierzy w sposob, ktory wyjatkowo silnie kojarzyl mi sie z trenerem Albrightem. -Co ona tam robi? - zapytal. - Sciagnijcie ja natychmiast. Zerknelam w dol. Sean kulil sie za naturalnej wielkosci, wycieta z kartonu, podobizna Arnolda Schwarzeneggera. Zolnierze krecili sie bezradnie, nic majac pojecia, gdzie sie podzial. W nadziei, ze uda mi sie odwrocic ich uwage i dac Seanowi jeszcze jedna szanse na ucieczke, krzyknelam: -Naprawde to zrobie! Jesli ktos sie do mnie zblizy, zrobie to! Skocze! Bingo. Zolnierze popatrzyli w moja strone. Sean wyslizgnal sie zza kartonowego Arnolda i ruszyl w strone stoiska. -W porzadku, panno Mastriani - zawolal pulkownik Jenkins. - Koniec zabawy. Schodz natychmiast, zanim zrobisz sobie cos zlego. -Nie - odparlam. Pulkownik Jenkins westchnal, a potem pstryknal palcami i czworka jego ludzi przekroczyla sznur i zaczela brodzic w moim kierunku. -Cofnijcie sie - krzyknelam ostrzegawczo. Sean musial jeszcze tylko wyminac bileterke. - Mowie powaznie! -Panno Mastriani - odezwal sie pulkownik Jenkins glosem, z ktorego wynikalo, ze ma nadzieje przemowic mi do rozsadku. - Czy urazilismy cie w jakis sposob? Czy spotkalas sie ze zlym traktowaniem z naszej strony od czasu, gdy ojciec powierzyl cie naszej opiece? -Nie - odparlam. Zolnierze byli juz zupelnie blisko. -Czyz nie jest prawda, w gruncie rzeczy, ze doktor Shifton i agentka specjalna Smith oraz cala zaloga Crane robila wszystko, zebys czula sie u nas dobrze i bezpiecznie? -Tak - powiedzialam. Na dole bileterka schwytala Seana, probujacego schronic sie w kinie. Zlapala go za kolnierz, krzyczac cos, czego nie uslyszalam. -No, dobrze, wobec tego badzmy rozsadni. Wrocisz do Crane i omowimy te sprawe dokladniej. Bileterka podniosla glos. Zolnierze, ktorzy dotad patrzyli na mnie, odwrocili glowy, zainteresowani zamieszaniem przed kinem. Spojrzalam na dwie starsze panie. -Wezwijcie policje - krzyknelam. - Chca wbrew mojej woli zabrac mnie do bazy wojskowej Crane. -Crane? - powtorzyla pani w sportowych butach. - Och, przeciez ja zamkneli. -Cholera - zaklal pulkownik Jenkins, zapominajac o szerokiej publicznosci. - Zlaz mi tu zaraz albo sam cie sciagne! Starsze panie pisnely cichutko. Zolnierze wypatrzyli Seana i ruszyli za nim. Ci, ktorych pulkownik Jenkins naslal na mnie, dotarli juz prawie do stop wulkanu. -A niech to - mruknelam, widzac, jak zlapali Seana. To byl koniec. Ale nie mialam zamiaru ulatwiac zycia przesladowcom. -Pusccie dzieciaka - zagrozilam - albo skacze! -Nie rob tego, skarbie - zawolala jedna ze starszych pan. W miedzyczasie przyplatalo sie tez troche mlodziezy szkolnej, zwabionej halasem. Licealisci podjudzali mnie, zebym skoczyla. Zajrzalam do wnetrza wulkanu. Na dnie rozciagal sie kawalek golej podlogi, otoczony metalowym rusztowaniem, podtrzymujacym wulkan. Wyciagna mnie stamtad, rzecz jasna. Ale troche czasu im to zajmie. Podnioslam glowe. Ludzie pulkownika nadal probowali sforsowac zbocze wulkanu. Mokre buty zeslizgiwaly sie z gladkiej, plastikowej powierzchni. Na dole, w glownym holu, zolnierze wyprowadzali Seana. Wrzeszczal, kopal i wierzgal nogami. Rozlozylam ramiona, stajac na samym brzezku wulkanu. - Nie! - krzyknal pulkownik Jenkins. Za pozno. Skoczylam. 17 Wydobycie mnie z wnetrza wulkanu zajelo im pol godziny. Otwor na gorze nie byl zbyt szeroki. Zaden z zolnierzy, nie wspominajac juz o pulkowniku Jenkinsie, nie mogl mnie tamtedy wyciagnac. Skaczac do srodka, osiagnelam tyle, ze pulkownik Jenkins wsciekl sie naprawde.Warto bylo. Siedzialam sobie dosc wygodnie na podlodze, podczas gdy ludzie na zewnatrz kombinowali, jak sie do mnie dobrac. W koncu ktos wpadl na to, zeby kupic pile elektryczna. Wycieli wielka dziure w boku wulkanu i wyprowadzili mnie, a ludzie, ktorzy gapili sie na cale to zajscie, klaskali glosno, jakby to byl jakis specjalnie dla nich przygotowany popis. Agent specjalny Johnson i Smith byli na miejscu. Oboje wydawali sie strasznie urazeni faktem, ze opuscilam baze bez porozumienia z nimi. Bronilam sie, jak umialam. -Przeciez zostawilam list - powtarzalam, kiedy wsiedlismy do starannie nieoznakowanego rzadowego wozu (z przyciemnionymi szybami), ktory mial nas zabrac z powrotem do bazy. Agenci specjalni Johnson i Smith zajeli miejsca z przodu, ja i Sean z tylu. -Tak - potwierdzila agentka specjalna Smith - ale zabralas ze soba rozne rzeczy, ktore wskazywaly na to, ze nie zamierzasz wracac. Zapytalam, jakie rzeczy ma na mysli. W odpowiedzi agentka specjalna Smith podniosla do gory album ze zdjeciami, ktory pulkownik Jenkins zostawil w moim pokoju, zebym mogla sobie je poogladac przed snem. Wyciagnela go z mojego plecaka, ktory skonfiskowano zaraz potem, jak mnie wyprowadzili z wulkanu. -Chcialam to tylko komus pokazac - wyjasnilam zgodnie z prawda. Przemknela mi w pewnym momencie taka mysl przez glowe - duzo wczesniej, niz Sean nazwal mnie delfinem - zeby pokazac album Michaelowi. Mialam nadzieje, ze przy swoich umiejetnosciach komputerowych odnajdzie jakies informacje o tych ludziach, w Internecie czy gdzies. Chcialam sprawdzic, czy to rzeczywiscie poszukiwani przestepcy, a nie niewinni prawnicy czy byli policjanci walczacy z korupcja. -Zamierzalam go oddac - powiedzialam. -Doprawdy? - Agentka specjalna Smith odwrocila sie, zeby na mnie spojrzec. Wydawala sie mocno rozczarowana. Chyba przestala uwazac, ze stanowie dobry material na przyszla agentke Federalnego Biura. - Skoro chcialas wrocic, po co wzielas ze soba to? I wyciagnela z mojego plecaka flet w drewnianym futerale. -Kiedy stwierdzilam, ze nie ma fletu - ciagnela, wykazujac sie psychologiczna intuicja, ktora zapewne pomogla jej uzyskac status agentki specjalnej - wiedzialam, ze nie wrocisz, mimo listu oraz faktu, ze kupilas bilet w obie strony. -Czy w ten sposob dowiedzieliscie sie, ze jestem w Paoli? - zapytalam. Bylam szczerze zainteresowana tym, jakie bledy popelnilam. No, wiecie, na wypadek, gdyby sytuacja miala sie powtorzyc. - Dzieki biletowi? -Tak. Rozpoznal cie kasjer na dworcu autobusowym kolo Crane. - Ku mojemu rozczarowaniu agent specjalny Johnson przestrzegal scisle ograniczen predkosci. To bylo okropnie denerwujace. Mijaly nas wszystkie polciezarowki. Jesli nic liczyc samochodow wiozacych pulkownika Jenkinsa i jego ludzi, posuwalismy sie najwolniej ze wszystkich wozow na autostradzie. - Trudno by cie obecnie nazwac anonimowa obywatelka, panno Mastriani. Zwlaszcza po tym, jak twoje zdjecie ukazalo sie na okladce magazynu "The Time". -Och - powiedzialam, kiwnawszy glowa w strone konwoju za nami. - I cala ta sila ogniowa przeciwko mnie? -Mialas przy sobie scisle tajne dane - odparl agent specjalny Johnson, wskazujac album ze zdjeciami. - Zalezalo nam na tym, zeby je odzyskac. -Teraz jednak, kiedy go odzyskaliscie - powiedzialam - pozwolicie mi odejsc, prawda? -Decyzja nie zalezy od nas - stwierdzil agent specjalny Johnson. -Dobrze, a od kogo zalezy? -Od naszych przelozonych. -A nie mozecie po prostu zawiadomic swoich przelozonych, ze odchodze? Agentka specjalna Smith spojrzala teraz na mnie. Tego dnia miala w uszach malenkie brylantowe gwozdziki. -Jess - powiedziala - nie mozesz odejsc. -Dlaczego nie? -Bo masz niezwykly dar. Masz obowiazek dzielic sie nim ze swiatem. - Potrzasnela glowa. - Nie rozumiem, skad to wszystko sie wzielo - stwierdzila. - Wczoraj wydawalo sie, ze niczego ci nie brakuje, Jess. Co sie stalo, ze nagle postanowilas odejsc? Wzruszylam ramionami. Zaloze sie, ze Claire Lippman bylaby zazdrosna o moje zdolnosci aktorskie. -Chyba po prostu strasznie tesknie za domem. -Hm - mruknal agent specjalny Johnson. - Sadzilem, ze wlasnie troska o rodzine sklonila cie ostatecznie do przyjazdu do nas. Myslalas, ze media nie daja im zyc i ze przyjazd do nas to jedyny sposob na przywrocenie im prywatnosci, ktorej ich brutalnie pozbawiono. Przelknelam sline. -Owszem. Ale to bylo zanim zaczelam tesknic za domem. Agentka specjalna Smith ponownie potrzasnela glowa. -A twoj brat, Douglas? Zdaje sie, ze dopiero co wypuscili go ze szpitala. Mysle, ze jak teraz wrocisz, Douglas szybko wyladuje znow w szpitalu. Wszystkie te kamery, flesze - to go kompletnie wytracilo z rownowagi. To byl cios ponizej pasa. Lzy naplynely mi do oczu i zaczelam zastanawiac sie powaznie nad wyskoczeniem z auta - jechalismy tak wolno, ze nie odnioslabym groznych obrazen - i ucieczka. Problem polegal jednak na tym, ze drzwi samochodu byly zamkniete, a guzik odblokowujacy nie dzialal. Agent Johnson kontrolowal wszystko z przedniego siedzenia. A poza tym musialam myslec o Seanie. Agentka specjalna Smith rozwijala watek mojej szczegolnej odpowiedzialnosci wobec swiata. -A wiec chodzi o to, zebym pomagala przekazywac zlych ludzi w rece sprawiedliwosci? - zapytalam, zeby sie upewnic, ze dobrze zrozumialam. -No coz, tak - potwierdzila agentka specjalna Smith. - I o to, zeby laczyc zaginione dzieci, takie jak Sean, z ich bliskimi. Wymienilismy z Seanem spojrzenia. -Przepraszam - odezwal sie Sean - nie czytaja panstwo gazet? Moj tata to swir. -Nic miales okazji, zeby go lepiej poznac, prawda, Sean? - powiedziala agentka Smith lagodnym tonem. - Mama zabrala cie od niego, kiedy miales zaledwie szesc lat. -Owszem - potwierdzil Sean. - Kiedy zlamal mi reke za to, ze nie sprzatnalem wszystkich zabawek na noc. -Jezu - mruknelam, patrzac na Seana. - Kim jest ten twoj tata? Darth Vader? Sean kiwnal glowa. -Tylko nie taki mily. -Och, dobra robota - zwrocilam sie do specjalnych agentow Johnsona i Smith. - Musicie byc szczerze dumni z polaczenia tego malego z wladca ciemnosci. -Hej - wtracil Sean. Wygladal na urazonego. - Nie jestem maly. -Pan O'Hanahan - powiedziala agentka specjalna Smith stanowczym glosem - zostal uznany przez sad stanu Illinois za w pelni odpowiedzialnego rodzica i prawnego opiekuna Seana. -Kiedys w stanie Illinois niewolnictwo uznawano za legalne - stwierdzil Sean. - Ale to wcale nie znaczy, ze to bylo cos dobrego. -Sady popelniaja pomylki. -Powazne pomylki - dodal Sean. Oczywiscie nikt oprocz mnie nie zwrocil uwagi na drzenie jego glosu. Wzielam go za reke. Nie puscilam jej do konca podrozy, mimo ze sie troche spocila. W koncu to wszystko moja wina, nie? Przynajmniej tyle moglam zrobic. Po przyjezdzie do Grane rozdzielili nas. Sean raz juz prysnal, wiec pewnie bali sie, ze to powtorzy i dlatego, poniewaz tata mogl go odebrac dopiero nastepnego dnia, zamkneli go w ambulatorium. Nie zartuje. Chyba wybrali ambulatorium a nie, powiedzmy, karcer dla niegrzecznych zolnierzy, aby moc pozniej twierdzic, ze nie przetrzymywano go wbrew jego woli... w koncu, pozwolono mu sie swobodnie poruszac po calym pomieszczeniu, czyz nie? Zamkneli go dla jego wlasnego bezpieczenstwa... Jednak, mimo ze nie byla to cela wiezienna, swietnie pelnila jej funkcje. Wszystkie okna - a bylo ich cztery - mialy kraty, pewnie po to, zeby ludzie nie wlamywali sie po lekarstwa, jako ze ambulatorium znajdowalo sie na pierwszym pietrze. Zwiedzilam to miejsce dzien wczesniej, przy okazji badan lekarskich, wiec wiedzialam, ze szafki z takimi rzeczami jak stetoskopy czy strzykawki byly starannie zamkniete, a czasopisma nie nalezaly do najnowszych. Sean nie mial nic do roboty, nie mogl sie zajac niczym, co pozwoliloby mu zapomniec o zblizajacym sie spotkaniu z tatusiem. Co do mnie, zamkneli mnie w tym samym pokoju co poprzednio. Wlasnie tak. Znalazlam sie w tym samym miejscu co rano, z jedna roznica: drzwi byly zamkniete od zewnatrz, a telefon, ku mojemu zdumieniu, nie dzialal. Nie mam pojecia, czego sie obawiali - ze zadzwonie na policje, czy co? "Policja? Jestem wieziona wbrew swojej woli w bazie wojskowej Crane!" "W bazie wojskowej Crane? O czym pani mowi? Zamknieto ja wiele lat temu!" No to koniec przywilejow. Koniec ze spacerkami na basen. Zamkneli mnie na cztery spusty. Babe - jage trzymaja pod kluczem. Raz, dwa, trzy, baba - jaga siedzi. Takie bylo zalozenie. Postaralam sie jednak, zeby w praktyce wygladalo to troszeczke inaczej: Jesli dziecku - ktore jest w zasadzie dobrym dzieckiem, mimo ze czasem dolozy komus piescia - kaze sie codziennie siedziec przez godzine w towarzystwie mlodych osob, ktore do aniolkow nie naleza, to nawet jesli nie wolno im rozmawiac, nauczy sie od nich paru rzeczy, chocby nie chcialo. Niektore z tych rzeczy z pewnoscia nie naleza do takich, ktorych grzeczne dzieci powinny sie koniecznie uczyc. Na przyklad jak wywolac pozar z mnostwem dymu w damskiej toalecie na dworcu autobusowym. Albo jak otworzyc zamek. To dosc latwe, w zaleznosci od zamku. Ten w moim pokoju nie byl zbyt skomplikowany. Udalo mi sie go zalatwic za pomoca wkladu z dlugopisu. Naprawde nauczylam sie tego zupelnie przypadkiem, jasne? Zlapali mnie natychmiast. Rany, ale sie pulkownik Jenkins wsciekal. A agent specjalny Johnson jeszcze bardziej. Od poczatku za mna nie przepadal, odkad zlamalam nos jemu poprzedniemu partnerowi. A tym razem naprawde zalazlam im za skore. Dlatego zaczeli mnie oskarzac. Mieli dosc. Chcieli mnie zamknac na dobre. Wstawila sie za mna doktor Shifton. Stwierdzila, ze mam problem z uznawaniem autorytetow i ze postepowano ze mna nie tak, jak nalezalo. Przystalabym na wszystko, tlumaczyla, gdyby mnie przekonano, ze nikt nie chce mnie do niczego zmuszac, a to, co robie, robie z wlasnej woli i checi. To nie przypadlo pulkownikowi Jenkinsowi do gustu. -Cholera, Helen, ona wie doskonale, gdzie przebywa kazdy z tych ludzi na fotografiach. Widze to w jej oczach. Co mamy robic, po prostu czekac, az bedzie w odpowiednim humorze, zeby nam o tym powiedziec? -Tak - odparla doktor Shifton. - Wlasnie tak powinnismy postepowac. Spodobalo mi sie to. A poza tym wcale nie wiedzialam, gdzie sa wszyscy ci mezczyzni. Wiedzialam, gdzie jest wiekszosc. Udalo mi sie podsluchac te rozmowe, poniewaz gabinet doktor Shifton jest tuz obok ambulatorium, a tam wlasnie umieszczono mnie po mojej drugiej ucieczce. W ambulatorium, razem z Seanem... Dokladnie tak, jak chcialam. To nie znaczy, ze mialam jakis gotowy plan. W ogole nie. Myslalam po prostu, ze dzieciak mnie potrzebuje. A to, ze on akurat myslal inaczej, nie ma w tym wypadku nic do rzeczy. -Co ty tu robisz? - zapytal, rozciagniety na lozku. W jego glosie jakos brakowalo entuzjazmu. -Zwiedzam palac - powiedzialam. -Powiedzieli, ze tata przyjedzie jutro wczesnie rano. - Mial wymizerowana, blada twarz. No, z wyjatkiem piegow. - Dzisiaj wieczorem nie moze, ze wzgledu na jakies zebranie zarzadu. Ale jutro, jak tylko bedzie gotowy, wyruszy z eskorta policji. - Potrzasnal glowa. - Taki jest moj. tata. Praca zawsze na pierwszym miejscu. A jesli staniesz mu na drodze, uwazaj. -Sean, obiecalam, ze to zalatwie, i tak zrobie - powiedzialam lagodnie. Sean popatrzyl znaczaco na zamkniete drzwi. -A niby co zamierzasz zrobic? -Nie wiem - powiedzialam. - Ale cos zrobie. Przysiegam. Sean potrzasnal glowa. -Pewnie - mruknal. - Jasne, Jess. Nie wierzyl mi, ale to tylko podsycalo moja determinacje. Mijaly godziny i nikt nie zjawial sie w ambulatorium - nawet doktor Shifton. Zabijalismy czas, zastanawiajac sie nad sposobami ucieczki, sluchajac radia i rozwiazujac krzyzowki z "People". W koncu, kolo szostej, otworzyly sie drzwi i weszla agentka specjalna Smith z kilkoma torbami z McDonalda w reku. Zdaje sie, ze skonczyly sie dobre czasy, kiedy moglam zamawiac, co chcialam. Nie przejelam sie tym. Zapach frytek pobudzil moj pusty zoladek, ktory zaczal sie dopominac o jedzenie glosnym burczeniem. -Czesc - powiedziala agentka specjalna Smith z przepraszajacym usmiechem. - Przynioslam wam kolacje, dzieciaki. Jak sie macie? -Pomijajac fakt zlamania naszych praw zagwarantowanych na mocy konstytucji - odparlam - mamy sie dobrze. Usmiech agentki specjalnej Smith z przepraszajacego przeszedl w wymuszony. Rozlozyla nasza kolacje na jednym z lozek: podwojne cheeseburgery. Nie przepadam, ale wziela przynajmniej duze porcje. Sean praktycznie wchlonal pierwszego burgera. Przyznaje, ze wpakowalam w siebie wiecej frytek, nizby nakazywal rozsadek. Podczas kiedy sie opychalam, agentka specjalna Smith probowala przemowic mi do rozumu. Mam wrazenie, ze trenowala z doktor Shifton. -Posiadlas naprawde niezwykly dar, Jess - powiedziala. Na Seana nie zwracala najmniejszej uwagi. - Szkoda go zmarnowac. Tak bardzo potrzebujemy twojej pomocy. Czyz nie chcesz, aby ten swiat stal sie bezpieczniejszym, lepszym miejscem dla takich dzieci jak ty? -Pewnie - zgodzilam sie, przelykajac. - Ale nie chce byc delfinem. Agentka specjalna Smith zmarszczyla swoje piekne czolo. -Nie chcesz byc czym? Opowiedzialam jej o delfinach. Sean przezuwal w milczeniu. Oddalam mu jednego z moich cheeseburgerow, ale nawet po zjedzeniu trzech nie byl sie usatysfakcjonowany. Pochlanial nieprawdopodobne ilosci jedzenia jak na takiego malego chlopca. Agentka specjalna Smith potrzasnela glowa. Wyraz niedowierzania nie zniknal z jej twarzy. -Nigdy o tym nie slyszalam. Wiem, ze do podobnych celow podczas I wojny swiatowej uzywano owczarkow alzackich. -Owczarkow alzackich, delfinow, wszystko jedno. - Wysunelam podbrodek. - Nie chce byc wykorzystywana. -Jess - powiedziala agentka specjalna Smith. - Twoj dar... -Nie - powstrzymalam ja, podnoszac dlon do gory. - Dosyc. Prosze o tym nie mowic. Nie chce juz o tym slyszec. Ten "dar", o ktorym tyle mowicie, wpakowal mnie tylko w tarapaty. Mojemu bratu sie pogorszylo, kiedy myslelismy, ze juz jest w porzadku, a matka tego malego chlopca trafila do wiezienia... -Hej - przerwal oburzony Sean. Zapomnialam, ze uzywanie slowa "maly" w odniesieniu do jego osoby jest zakazane. -Jess. - Agentka specjalna Smith zwinela w klab torby po kolacji. - Badz rozsadna. To smutne, co spotkalo matke Seana, ale faktem jest, ze zlamala prawo. A co do twojego brata, to nie mozna sie zalamywac z powodu jednego, niegroznego nawrotu. Zachowaj dystans... -Zachowac dystans? - Pochylilam sie w jej strone, wymawiajac dobitnie kazde slowo, tak zeby na pewno mnie zrozumiala. - Prosze wybaczyc, agentko Smith, ale trzasnal mnie piorun. Teraz, kiedy ide do lozka, snia mi sie zaginieni ludzie i jakos tak sie dzieje, ze rano wiem, gdzie nalezy ich szukac. Ni stad ni zowad wladze chca mnie wykorzystac jako tajna bron przeciwko roznym zbiegom, a pani uwaza, ze powinnam zachowac dystans? Agentka specjalna Smith tracila powoli cierpliwosc. -Uwazam, ze powinnas brac pod uwage, ze to, co jak twierdzisz robily "delfiny", wiekszosc Amerykanow nazwalaby bohaterstwem. Odwrocila sie, zeby wrzucic do kosza puste torebki z McDonalda. -Naprawde nie przyszlam, zeby sie z toba klocic, Jess - ciagnela. Pomyslalam tylko, ze chcialabys dostac to z powrotem. Wreczyla mi plecak. Album ze zdjeciami oczywiscie zniknal, ale flet byl na miejscu. Przycisnelam go do piersi. -Dziekuje. - Wzruszyl mnie ten gest. Nie umiem tego wytlumaczyc. W koncu to byl moj flet. Mialam nadzieje, ze nie reagowalam jak zakladnik, ktory zaczyna sympatyzowac z tymi, ktorzy go uwiezili. -Lubie cie, Jess - stwierdzila agentka specjalna Smith. - Spodziewam sie, ze siedzac tutaj dzisiaj w nocy, zastanowisz sie nad tym, co powiedzialam. Nadal uwazam, ze w przyszlosci moglabys stac sie znakomitym agentem federalnym. -Naprawde? - zapytalam, jakbym uwazala, ze to ogromny komplement. -Tak. - Podeszla do drzwi. - Zobaczymy sie pozniej - powiedziala na pozegnanie. Sean burknal cos niezrozumialego. Powiedzialam: -Pewnie. Pozniej. Wyszla. Uslyszalam szczek zamka. Zamek w drzwiach ambulatorium byl tego rodzaju, ze nawet ja, ze swoja rozlegla wiedza na temat wlaman, nie dalabym sobie z nim rady. Ale to nie mialo w tej chwili znaczenia. A to dlatego, ze agentka specjalna Smith miala calkowita racje, mowiac, ze nadawalabym sie w przyszlosci na agenta FBI. Kiedy odwrocila sie, zeby wyrzucic papierowe torby, wyciagnelam jej z torebki telefon komorkowy. Pokazalam go Seanowi. -Widzisz? Dobra jestem. Naprawde dobra. 18 Rozpracowanie, jak dziala telefon komorkowy agentki specjalnej Smith zabralo nam troche czasu. Naturalnie, zeby uzyskac sygnal, potrzebny byl kod. Wlasnie odgadniecie kodu trwalo najdluzej. Tego typu kody, co wiedzialam od Michaela - ktory uwielbia bawic sie w takie rzeczy - skladaja sie zazwyczaj z czterech do szesciu cyfr. Agentka specjalna Smith miala na imie Jill. Wybralam odpowiednie przyciski: J na piatce, i - na czworce, dwa 1 - znow na piatce. Wpisalam, 5455 i voila, jak by powiedziala moja mama, udalo sie.Sean chcial, zebym zadzwonila do wiadomosci Kanalu 11. -Wiem, co mowie - powiedzial. - Sa tuz za brama. Widzialem ich, jak tu wjezdzalismy, Wyjasnij im, co sie z nami dzieje. Ja na to: -Uspokoj sie, kurczaku. Nie zadzwonie do wiadomosci Kanalu 11. Przestal podskakiwac na lozku i warknal: -Wiesz co, robi mi sie niedobrze od tego przezywania mnie kurczakiem i gadania, jaki jestem maly. Jestem prawie taki wysoki jak ty. A za dziewiec miesiecy skoncze trzynascie lat. -Cicho - powiedzialam, wybierajac numer. - Nie mamy duzo czasu. Zaraz sie zorientuje, ze zgubila telefon. Zadzwonilam do domu. Odebrala mama. Siedzieli przy obiedzie, pierwszym z udzialem Douglasa, odkad wrocil ze szpitala. Mama zaczela: -Kochanie, jak sie masz? Czy dobrze cie traktuja? -Eee, niezupelnie. Czy moge rozmawiac z tata? Mama: -Co to znaczy, niezupelnie? Tatus mowil, ze dali ci sliczny pokoik z wielkim telewizorem i wlasna lazienka. Nie podoba ci sie tam? -Jest w porzadku - powiedzialam. - Posluchaj mamo, jest tam tata obok? -Oczywiscie, ze jest. A gdzie mialby byc? I jest z ciebie tak samo dumny jak ja. Nie bylo mnie zaledwie od czterdziestu osmiu godzin, ale jak sie wydaje, mama zdazyla w tym czasie postradac rozum. -Dumny ze mnie? - powiedzialam. - A to z jakiego powodu? -Nagroda pieniezna! - krzyknela mama. - Dzisiaj przyszla! Czek na sume dziesieciu tysiecy dolarow, na twoje nazwisko, skarbie. A to dopiero poczatek, koteczku. Rany, naprawde padlo jej na mozg. -Poczatek czego? -Dochodu, jaki bedziesz z tego miala - wyjasnila mama. - Skarbie, dzwonili z Pepsi. Pytali, czy zgodzilabys sie reklamowac nowy napoj, ktory wlasnie wyprodukowali. Zawiera gingko, biloba, wiesz, milorzab japonski, na wspomaganie pracy mozgu. -Chyba - powiedzialam, czujac nagla suchosc w gardle - zartujesz. -Nie. Jest calkiem smaczny. Zostawili skrzynke. Jessie, daja ci sto tysiecy dolarow tylko za to, zebys stanela przed kamera i powiedziala, ze sa przyjemniejsze sposoby na zwiekszenie mocy umyslu niz porazenie piorunem... Uslyszalam w tle jak tata mowi: -Toni. - Jego glos zabrzmial surowo. - Ona tego nie zrobi. -Pozwol jej samej zdecydowac, Joe - powiedziala mama. - Moze jej sie spodoba. Na pewno zrobi to dobrze. Jess jest duzo ladniejsza niz wiekszosc tych dziewczyn, ktore sie widuje w telewizji... Czulam bol w gardle, ale nic nie moglam na to poradzic, bo wszystkie lekarstwa w ambulatorium, nawet plyn do plukania ust, byly zamkniete na klucz w szafkach. -Mamo - powiedzialam. - Czy moge rozmawiac z tata? -Za momencik, kochanie. Chce ci tylko powiedziec, jak swietnie Dougie sobie radzi. Nie jestes jedyna bohaterka w rodzinie. Dougie jest w doskonalej formie, doskonalej. Ale, naturalnie, brakuje mu jego Jess. -To wspaniale, mamo. - Przelknelam z trudem sline. - To znaczy... Wiec on juz nie slyszy glosow? -Zadnych. Od chwili, kiedy odjechalas, a ci wstretni reporterzy z toba. Tesknimy, kochanie, ale absolutnie nie brakuje nam tych wszystkich wozow transmisyjnych. Sasiedzi zaczynali narzekac. Wiesz, znasz Abramowitzow. Sa tacy malostkowi, jesli chodzi o ich podworko. Milczalam. Nie wydaje mi sie, zebym byla w stanie cos powiedziec, nawet jakbym chciala. -Czy chcesz powiedziec "czesc" Douglasowi, skarbie? On chcialby z toba zamienic slowko. Zrobilam pyszna kolacje, zeby uczcic jego powrot do domu. Manieotti. Az mi glupio, ze jemy takie dobre rzeczy, gdy ciebie nie ma. Wiem, jak to lubisz. Chcesz, zebym troche dla ciebie zostawila? Czy tam cie dobrze karmia? To znaczy, czy po prostu daja ci to, co jedza zolnierze? -Taak - mruknelam. - Mamo, czy moge pomowic z... Mama jednak przekazala sluchawke mojemu bratu. Uslyszalam gleboki, drzacy jak zawsze glos Douglasa. -Hej - powiedzial. - Co tam u ciebie? Odwrocilam sie plecami do Seana, zeby nie widzial, jak ocieram oczy. -Dobrze - powiedzialam. -Tak? Jestes pewna? Nie wydajesz sie szczesliwa. Odsunelam telefon od twarzy i odchrzaknelam. -Jestem pewna - odezwalam sie, kiedy uznalam, ze po moim glosie nie da sie poznac, ze plakalam. - A jak ty sie miewasz? -W porzadku - stwierdzil. - Znowu naszprycowali mnie lekami. Mam okropna suchosc w gardle. -Przepraszam - powiedzialam. - Doug, naprawde przepraszam. Zdziwil sie. -Za co przepraszasz? To nie twoja wina. -No, troche jednak moja - odparlam. - Ci wszyscy ludzie przed naszym domem zjawili sie z mojego powodu. To cie strasznie zestresowalo. -Bzdura - powiedzial Douglas. Ale to nie byla bzdura. Wiedzialam, ze nie. Wolalam myslec, ze Douglas jest duzo zdrowszy, niz sadzi mama, ale problem polegal na tym, ze nadal byl strasznie slaby psychicznie. Przypadkowe upuszczenie w restauracji tacy z talerzami nie musialo pociagnac za soba nawrotu choroby. Stalo sie jednak inaczej, kiedy obudzil sie pewnego dnia i stanal oko w oko z kupa obcych ludzi wyposazonych w sprzet filmowy na podworku przed domem. Zrozumialam, ze nie moge wrocic do domu. Jeszcze nie teraz. Jesli to uchroni Douglasa przed kolejnym stresem... -Dobrze cie traktuja? - dopytywal sie Douglas. Popatrzylam na zewnatrz przez kraty w oknach. Slonce zachodzilo, ostatnie promienie muskaly starannie przystrzyzony trawnik. W oddali widzialam niewielki pas startowy, a obok helikopter. Zaden helikopter nie wystartowal ani nie wyladowal, odkad zaczelam patrzec w te strone. W Crane nie bylo UFO. Nic z tych rzeczy. -Jasne - powiedzialam. -Naprawde? Robisz wrazenie przygnebionej. -Nie. Wszystko gra. -Aha. No, to na co wydasz te pieniadze z nagrody? -Och, nie wiem. A ty jak myslisz, co powinnam zrobic? Douglas zastanowil sie chwile. -No, coz, tacie przydalyby sie nowe kije golfowe. Co prawda, nie bardzo ma kiedy grac, ale... -Nie chce kijow golfowych - uslyszalam glos taty. - Odlozymy te pieniadze na college dla Jess. -Ja chce samochod! - uslyszalam wrzask Michaela. Rozesmialam sie cicho. -Chce samochod, zeby wozic Claire Lippman nad wode. -A mamie pewnie spodobalaby sie nowa maszyna do szycia - dorzucil Doug. -Zeby mogla szyc dla mnie i dla siebie wiecej blizniaczych sukienek? - Usmiechnelam sie. - Oczywiscie. A co dla ciebie? -Dla mnie? - Douglas wydawal sie teraz mowic z wiekszej odleglosci niz poprzednio. - Ja chce tylko, zebys wrocila do domu i zeby bylo po staremu. Zakaslalam. Musialam jakos ukryc, ze znowu placze. -Dobrze - powiedzialam. - Wkrotce bede w domu. A wtedy pozalujesz, bo znowu bede cie nachodzic o kazdej porze. -Brakuje mi twoich najsc - powiedzial Douglas. To juz bylo ponad moje sily. Powiedzialam: -Musze... Musze juz isc. -Poczekaj chwile. Tata chce ci cos powiedziec... Rozlaczylam sie. Nie moglam rozmawiac z tata. Zreszta co by to dalo? I tak by mnie z tego nie wyplatal. A gdyby nawet, to dokad mialabym pojsc? Nie moglam wrocic do domu. Pomyslalam o tlumie reporterow sledzacych kazdy moj krok oraz przedstawicielach koncernu Pepsi depczacych mi po pietach. Doug stracilby wowczas te nikla szanse na pozostanie w swiecie zdrowych ludzi. -Jess? Drgnelam. Prawie zapomnialam, ze Sean jest ze mna w pokoju. Spojrzalam na niego zaskoczona. -Co? -Czy ty... - Uniosl brwi. - O rany, tak. -Co tak? -Placzesz - stwierdzil. Jego brwi zbiegly sie nad nasada piegowatego nosa. Spojrzal gniewnie. - Dlaczego placzesz? -Bez powodu - powiedzialam. Wytarlam oczy grzbietem dloni. - Wcale nie placze. -Jestes cholerna klamczucha. -Ej, nie wyrazaj sie. Ponownie zaczelam naciskac guziczki w telefonie. -Dlaczego nie? Ty sie wyrazasz. Do kogo teraz dzwonisz? -Do kogos, kto nas stad, do diabla, wyciagnie - oswiadczylam. 19 Bylo troche po polnocy, kiedy uslyszalam ten dzwiek: buczenie motoru, ktorego tak uporczywie nadsluchiwalam w ciagu ostatnich paru tygodni. Tym razem jednak, inaczej niz w moich marzeniach, motocykl nie sunal Lumley Lane.Nie, teraz buczal na pustych parkingach przy bazie wojskowej Crane. Wyskoczylam z lozka i podbieglam do okna. Przyslonilam oczy dlonmi, chcac wypatrzec, co sie dzieje na zewnatrz. W kregu swiatla jednego z zapalanych na noc reflektorow zobaczylam Roba. Krecil sie w kolo, zwracajac twarz - ukryta pod kaskiem - raz w lewo, raz w prawo, nie wiedzac, w ktorym budynku mnie szukac. Zastukalam ze wszystkich sil w szybe, wykrzykujac jego imie. Sean, zwiniety w klebek na sasiednim lozku, usiadl wyprostowany, calkowicie rozbudzony, choc przed sekunda spal jak susel. -To moj tata - powiedzial zduszonym glosem. -Nie, to nie twoj tata. Odsun sie, musze rozbic szybe. On mnie nie slyszy. Zdawalam sobie sprawe, ze mam doslownie chwile, bo Rob zaraz przemknie obok ambulatorium, aby objechac inne budynki. Musialam dzialac blyskawicznie. Zlapalam to, co bylo pod reka - metalowy kosz na smiecie - i cisnelam nim w okno. Dopielam swego. Szklo rozprysnelo sie na wszystkie strony, na mnie tez, bo odlamki szkla odbijaly sie rykoszetem od metalowej kraty. Czulam szklane igielki we wlosach i na koszuli. Przestalam sie przejmowac. Wrzasnelam: -Rob! W chwile pozniej gnal przez trawe w moja strone. Dopiero wtedy zauwazylam, ze za nim posuwa sie z pol tuzina motocyklistow, poteznych facetow na harleyach. -Hej - odezwal sie Rob, ustawiajac motocykl na podporce i zdejmujac kask. Podszedl do okna. - Nic ci nie jest? Skinelam glowa. Nie potrafie nawet wyrazic, jak cudownie sie poczulam na jego widok. A poczulam sie jeszcze lepiej, kiedy przesunal reke przez krate, chwycil mnie za koszule i przyciagnawszy do okna, pocalowal przez metalowe prety. Puscil mnie gwaltownie i zrozumialam, ze wcale nie mial zamiaru tego zrobic. Tak po prostu wyszlo. -Przepraszam - powiedzial, ale nie wygladal przy tym na specjalnie skruszonego, jesli mam byc szczera. -W porzadku - powiedzialam. W porzadku? To byl najwspanialszy pocalunek w moim zyciu - wspanialszy nawet od tego pierwszego. - Jestes pewien, ze chcesz to zrobic? -Nie ma sprawy. Potem zabral sie do roboty. Sean, ktory wszystko bacznie obserwowal, naburmuszyl sie i spytal: -Co to za jeden? -Rob Wilkins - powiedzialam. Moj glos zabrzmial widocznie odrobine zbyt radosnie, bo Sean zapytal podejrzliwie: -Czy to twoj chlopak? -Nie - odparlam. Chcialabym. Sean uniosl sie slusznym gniewem. -I tak po prostu pozwalasz, zeby cie pocalowal? -Po prostu ucieszyl sie, ze mnie widzi - tlumaczylam sie. Twarz Roba zastapila teraz w oknie inna, wyjatkowo wlochata twarz. Rozpoznalam jednego z kumpli Roba, tego z wytatuowana data ofensywy Tet. Opasal krate lancuchem, ktorego koniec przyczepil z tylu motocykla. -Odsuncie sie, wszyscy tam - powiedzial. - Drzazgi poleca jak jasna cholera. Twarz zniknela. Sean poslal mi wymowne spojrzenie. -To sa twoi przyjaciele? - zapytal z dezaprobata. -Cos w tym rodzaju - powiedzialam. - Teraz sie odsun, dobra? Nie chce, zebys sie zranil. -Jezu - mruknal Sean. - Nie jestem dzieckiem, jasne? Kiedy jednak motor ryknal, a lancuch naprezyl sie z loskotem, Sean zakryl uszy rekami. -Alesmy sie wkopali - jeknal z zamknietymi oczami. Mialam nieprzyjemne wrazenie, ze sie nie myli. Krata jeczala zlowieszczo, ale nie drgnela przy tym ani o milimetr. Silnik motocykla warczal przenikliwie, spod jego kol pryskaly tony ziemi, ktora wraz z kepkami trawy wpadala przez krate do pokoju, juz i tak zasypanego szklem. Przez chwile sadzilam, ze to nic nie da - tyle tylko, ze postawi na nogi pulkownika Jenkinsa i jego ludzi, ktorzy nas dopadna, zanim zaczniemy uciekac. Krata byla mocno osadzona. Nie chcialam nic mowic - Rob staral sie, jak mogl - ale sprawa wygladala na przegrana. Zwlaszcza kiedy Sean wbil palce w moje ramie, syczac: -Sluchaj... Uslyszalam. Poprzez ryk motoru przebil sie brzek kluczy za drzwiami. To byl koniec. Juz po nas. Co gorsza, wkopalam prawdopodobnie rowniez tych, ktorzy pospieszyli nam z pomoca. Na jak dlugo Rob trafi do wiezienia z mojego powodu? Jaki wyrok mogl grozic za probe porwania osoby o zdolnosciach nadprzyrodzonych z terenu nalezacego do wojska? Wtedy wlasnie, wydajac dzwiek przypominajacy zgrzytanie tysiaca paznokci po gigantycznej tablicy, krata wyskoczyla z framugi i przejechala pare metrow, dopoki motocyklista nie nacisnal hamulca. -Chodz - powiedzial Rob, wyciagajac do mnie reke nad rozwalonym parapetem. Popchnelam Seana naprzod. -On pierwszy - powiedzialam. -Nie, ty. Sean, pragnac zachowac sie po rycersku, usilowal przepchnac mnie przez okno, ale Rob zlapal go i wyciagnal na zewnatrz. Dzieki temu zdolalam chwycic plecak - ktory tak wspanialomyslnie zwrocila mi agentka specjalna Smith - a potem wyskoczyc przez okno. W ostatnim momencie. Zdazylam jeszcze uslyszec, jak zamek w drzwiach ambulatorium otwiera sie z trzaskiem. Na zewnatrz trwala wilgotna wiosenna noc, niezmacona halasem... jesli nie liczyc ryczacych motorow. Ku swojemu zdumieniu, oprocz przyjaciol Roba z Chicka, zobaczylam rowniez Hanka Wendella i Grega Wyliego, zajmujacych podczas odsiadki tylne rzedy. Przyznaje, na ich widok zakrecily mi sie lzy w oczach: nie mialam pojecia, ze ciesze sie taka popularnoscia wsrod moich kumpli - mlodocianych przestepcow. Na Seanie jednak to towarzystwo wywarlo znacznie mniej korzystne wrazenie. -Chyba zartujesz - powiedzial, kiedy przyjrzal sie lepiej naszym wybawicielom. -Sluchaj - powiedzialam, nakladajac kask, ktory Rob mi wreczyl. - Albo ci faceci, albo twoj tata. Wybieraj. -Rany - odparl Sean, potrzasajac glowa. - Dajesz mi trudny wybor. Hank Wendell podal mu kask. -Siadaj tutaj, dzieciak - powiedzial. Posunal sie na siodelku, robiac miejsce dla Seana, po czym zapuscil silnik. - Wskakuj. Nie wiem, czy Sean zdecydowalby sie na to, gdyby w tej samej chwili nie wwiercilo nam sie w uszy wycie syreny alarmowej. Jeden z chlopakow - Frank z tatuazem dziewczyny na bicepsie - zawolal: -Zblizaja sie. W sekunde pozniej paru wojskowych podbieglo do ogoloconego z kraty okna, wrzeszczac, zebysmy sie nie ruszali z miejsca. Swiatlo reflektorow zalalo parking. -Trzymaj sie - powiedzial Rob, kiedy wskoczylam na siodelko za nim i objelam go ramionami. -Stac - rykna! meski glos. Obejrzalam sie przez ramie. W nasza strone sunal wojskowy jeep. Z tylu stal mezczyzna, krzyczac cos przez megafon. Za jego plecami, we wszystkich budynkach po kolei zapalaly sie swiatla, a ludzie wybiegali na zewnatrz, probujac zobaczyc, co sie dzieje. -Ten teren nalezy do rzadu Stanow Zjednoczonych - oswiadczyl facet z megafonem. - Jestescie tu bezprawnie. Natychmiast wylaczcie motory. Nocna cisze rozdarl straszliwy wybuch. Ognista kula wzleciala ponad lotniskiem. Wszyscy az przykucneli. Z wyjatkiem Franka i tego wlochatego chlopaka z tatuazem, ktorzy radosnie przybili piatke. -Dobra - odezwal sie Frankie. - Teraz wiejmy. -Co to bylo? - krzyknelam. -Helikopter - odkrzyknal Rob. - Drobna dywersja, dla odwrocenia uwagi przeciwnika. -Wysadzasz w powietrze helikopter - wrzasnelam - a boisz sie ze mna chodzic? - Nie posiadalam sie ze zdumienia. - Co ty masz z glowa? Nie mialam okazji dluzej sie uzalac, bo Rob przyspieszyl. Pedzilismy teraz przez pograzony w mroku teren bazy wojskowej Crane w kierunku bramy. Ciemne niebo za nami zabarwilo sie pomaranczowo od plonacego helikoptera. Nocna cisze ponownie zaklocilo wycie syren, tym razem strazackich, a swiatla reflektorow musnely nisko polozona powale chmur. A to wszystko, pomyslalam sobie, dlatego, ze ktos probuje wyciagnac z ambulatorium malego chlopca i jedna psychiczna. Nie udalo nam sie zgubic faceta w jeepie. Byl tuz za nami, ryczac na nas przez megafon, zebysmy sie zatrzymali. Rob z przyjaciolmi nie zatrzymali sie jednak. Jesli to w ogole mozliwe, dodali tylko gazu. Dobra, nie przecze: kazda chwila napelniala mnie nieopisanym szczesciem. Wreszcie, Boze, wreszcie jechalam naprawde szybko. A potem, jakies sto metrow od bramy, Rob zatrzymal motocykl. Reszta poszla za jego przykladem. Przez chwile siedzielismy tak, szesciu motocyklistow, Rob, Sean i ja, przy wlaczonych silnikach, gapiac sie wprost przed siebie. Poswiata bijaca od pozaru jasno oswietlila dluga droge do bramy. Tam stali zolnierze. Zauwazylam ich, kiedy jechalam autobusem po zakupy. Straznicy z karabinami. Nie mialam pojecia, w jaki sposob Rob i reszta omineli uzbrojonych straznikow, zeby sie dostac do bazy i w jaki sposob mielismy zrobic to teraz, zeby sie wydostac. Jedna jedyna mysl tlukla mi sie po glowie: "O, moj Boze, wysadzili helikopter. Oni wysadzili helikopter". Zdaje sie, ze to jednak nie byl najgorszy pomysl, poniewaz nikt nie probowal zagrodzic nam drogi. Wszyscy zolnierze pobiegli na lotnisko, pomoc zgasic pozar. Z wyjatkiem faceta w jeepie tuz za nami. -Wylaczcie motory i rece do gory - zazadal. Zamiast tego Rob podniosl stope i ruszyl naprzod, wprost na brame. Zamknieta brame. Potem nadbiegl ktos w plaszczu kapielowym, ustawiajac sie na wprost bramy. Ktos znajomy. Podniosl megafon. -Stac. - Glos pulkownika Jenkinsa zabrzmial glosniej niz ryk motocykli czy wycie syren. - Jestescie aresztowani. Wylaczcie motory. Stal nam na drodze. Szlafrok mu sie rozchylil i pod spodem ukazala sie jasnoniebieska pizama. Rob ani myslal sluchac. Nacisnal pedal gazu. -Wylaczcie motory - rozkazal pulkownik Jenkins. - Slyszycie? Jestescie aresztowani. Wylaczcie motory. Wrocili straznicy z karabinami. Nie celowali do nas, ale staneli po obu stronach pulkownika Jenkinsa. Nikt sie nie zatrzymal. Greg i Hank wydali okrzyki wojenne i jak wicher popedzili ku bramie. Nie mialam pojecia, co zamierzaja. Przeciez uzbrojeni ludzie zagradzali nam droge. I najwyrazniej nie mieli ochoty sie odsunac i tak po prostu nas przepuscic. To juz nie byla zwykla zabawa. Tamci mieli w reku bron. Do pulkownika Jenkinsa chyba w koncu dotarlo, ze sie nie zatrzymamy, bo nagle opuscil megafon i skinal na straznikow. Scisnelam Roba w pasie z calej sily i schylilam glowe, bojac sie patrzec. Bylam pewna, ze beda strzelac w powietrze, dla ostrzezenia. Nie mogli przeciez... Dotad nie wiem, czy strzelaliby do nas, bo Rob mocno szarpnal kierownica... A potem wyfrunelismy z bazy. Nie przez brame, ale przez dziure w drucianej siatce, ktora zostala starannie wycieta z boku. W ten wlasnie sposob Rob i jego przyjaciele zdolali obejsc straz. Wystarczyla silna wola, nozyce do ciecia drutu i troche doswiadczenia. Teraz za jedyne oswietlenie musialy nam wystarczyc reflektory motocykli. Ale to byl drobiazg, mielismy gorszy problem. Odwrocilam sie i stwierdzilam, ze jeep wciaz nas nie odstepuje. Ostrzeglam Roba, ale on tylko parsknal smiechem. Droga prowadzaca do Crane nie nalezala do czesto uzywanych. Wokol rozciagaly sie pola kukurydzy, a za polami porosniete lasem wzgorza. Wlasnie w strone tych wzgorz skrecil Rob, a reszta motocyklistow za nim, zjezdzajac z szosy w kukurydze, ktora wczesna wiosna nie siegala wyzej niz do kostek. Jeep tlukl sie za nami, ale nic byla to latwa droga. Pulkownik musial wezwac pomoc, bo wkrotce do jeepa przylaczylo sie kilka innych wozow. Ale wszystko na nic, mknelismy beztrosko przed nimi. Zaden woz nie mialby z nami szans. Moze helikopter, ale helikoptera, z oczywistych powodow, nie dalo sie uzyc w tej akcji. Zgubilismy ich. Nie wiem, czy sie po prostu poddali, czy odwolano ich do bazy, czy jeszcze cos innego. Nagle jednak zostalismy sami. Udalo sie. Nadal trzymalismy sie, dla bezpieczenstwa, bocznych drog. Jestem prawie pewna, ze nikt nas nie scigal. Minelismy pare sennych miasteczek, gdzie jeden jedyny dystrybutor benzyny stoi obok sklepiku z mydlem i powidlem i gdzie na dzwiek motorow zaspani mieszkancy wlaczali swiatla w sypialni, a psy uwiazane na lancuchach zaczynaly szczekac. Ale za nami nie bylo pogoni, tylko dluga, pusta droga, wijaca sie jak rzeka pod pokrytym chmurami niebem. Baba. Jaga. Bylismy wolni. 20 Rob zabral nas do swojego domu. Nie Grega, Hanka czy innych chlopakow. Nie mam pojecia, gdzie tamci znikneli. No, to niezupelnie tak. Jakies pojecie mam. Podejrzewam, ze udali sie do Chicka, zeby oblac zakonczona pelnym powodzeniem akcje na terenie wojskowym, pilnie strzezonym i niedostepnym dla ludzi z zewnatrz. No coz, niedostepnym jak niedostepnym. Sean i ja nie swietowalismy razem z nimi. Pojechalismy do Roba.Zdziwilam sie na widok jego domu. To byl dom farmerski, niezbyt duzy - chociaz po ciemku trudno bylo ocenic - i zbudowany mniej wiecej w tym samym czasie, co moj dom na Lumley Lane. Ale poniewaz znajdowal sie nie w tej czesci miasta, nikt sie nie pofatygowal, zeby umiescic na nim pamiatkowa tabliczke, potwierdzajaca jego range zabytku. Nawet bez tabliczki byl to sliczny niewielki budyneczek z gankiem z przodu i stodola na tylach. Rob mieszkal w nim tylko ze swoja mama. Nie wiem, co sie stalo z jego ojcem i nie chcialam pytac. Zakradlismy sie do domu cichutenko, tak zeby nie obudzic pani Wilkins, ktora ostatnio zwolniono z miejscowej fabryki tworzyw sztucznych. Rob zaprowadzil mnie do swojego pokoju i powiedzial, ze moge tam przenocowac. Zabral pare kocow i jakies drobiazgi i poszedl z Seanem nocowac do stodoly. Sean nie wydawal sie tym wszystkim specjalnie uszczesliwiony, ale byl taki zmeczony i spiacy, ze oczy same mu sie zamykaly. Szedl za Robem jak maly zombi. Ja tez czulam sie polzywa. Nie moglam uwierzyc w to, co sie stalo. Rozebralam sie, polozylam na lozku Roba i zaczelam ukladac sobie w glowie ostatnie wydarzenia. Zniszczylismy wlasnosc panstwa. Zlekcewazylismy rozkazy pulkownika armii Stanow Zjednoczonych. Wysadzilismy w powietrze helikopter. Rano moglismy znalezc sie w naprawde powaznych tarapatach. Ale na razie tak strasznie chcialo mi sie spac, ze nie bylam w stanie sie martwic. Zdazylam jeszcze pomyslec, jak to dziwnie znalezc sie w chlopiecym pokoju. W kazdym razie, w pokoju chlopca, ktory nie byl moim bratem. Zagladalam do pokoju Skipa - u Ruth, mnostwo razy, ale to co innego. Po pierwsze u Roba nie wisialy na scianach plakaty z samochodami. Nie mial tez pod lozkiem zadnego "Playboya" (sprawdzilam). Mimo to czulo sie, ze to pokoj chlopaka. Wszystko bylo jak trzeba, koce i takie rzeczy. Ale poduszka pachniala Robem i to dawalo poczucie bezpieczenstwa. Nie potrafie dokladnie opisac tego zapachu, to zbyt trudne, ale czulam sie z nim dobrze. Zasnelam prawie natychmiast. I spalam dlugo, bardzo dlugo. Kiedy wreszcie sie obudzilam, dochodzilo juz poludnie. W pierwszej chwili nie wiedzialam, gdzie jestem. Potem przypomnialam sobie: Bylam w pokoju Roba, w jego domu. Szukalo mnie FBI. I nie tylko FBI, ale takze armia Stanow Zjednoczonych. Wcale bym sie nie zdziwila, gdyby moja osoba mialy ochote podzielic sie rowniez wywiad wojskowy, Stowarzyszenie do Walki z Alkoholizmem, Uzaleznieniem Nikotynowym i Wszelkimi Nieszczesciami, jak rowniez policja drogowa stanu Indiana. Co ciekawe, juz w chwili, kiedy sie obudzilam, wiedzialam dokladnie, co z tym zrobie. Malo ktora dziewczyna budzi sie rano ze swiadomoscia, ze jest poszukiwana przez agencje wywiadowcza najpotezniejszego swiatowego mocarstwa. Rozbawila mnie ta mysl, balam sie jednak troche, co na to pani Wilkins, ktora pewnego dnia, jesli dobrze rozegram sprawe, miala szanse zostac moja tesciowa. Nie chcialam, zeby uznala mnie za leniucha, wiec ubralam sie i zeszlam na dol. Sean i Rob siedzieli juz przy stole w kuchni. Przed nimi pietrzyl sie stos jedzenia. Byly tam tosty, jajka, bekon, platki sniadaniowe i miseczka czegos bialego, czego nie moglam zidentyfikowac. Przed Robem stal pusty talerz - widocznie skonczyl jesc. Za to Sean nadal sie opychal. Na brak apetytu raczej nie narzekal. -Czesc, Jess - powiedzial, kiedy weszlam do kuchni. Wygladal zdecydowanie lepiej niz przez ostatnie dwadziescia cztery godziny, ktore spedzil w moim towarzystwie. -Czesc - powiedzialam. Pulchna kobieta stojaca przy kuchni odwrocila sie do mnie z usmiechem. Rude wlosy miala upiete wysoko na glowie i w niczym nie przypominala Roba. Tak mi sie wydawalo, dopoki smuga swiatla nie wpadla przez okno nad zlewem, oswietlajac jej twarz. Zobaczylam, ze ma takie same oczy, jasnoniebieskie, jak mgla nad ranem. -Ty musisz byc Jess - powiedziala. - Przysun sobie krzeslo i siadaj. Jakie chcesz jajka? -Um - powiedzialam zmieszana. - Chetnie zjem jajecznice, dziekuje pani. -Jajka sa swieze - poinformowal mnie Sean, kiedy usiadlam. - Prosto z kurnika. Pomagalem je zbierac. -Twoj przyjaciel Sean wyrasta na prawdziwego farmera - powiedziala pani Wilkins. - Nastepnym razem bedzie doil. Sean zachichotal. Zamrugalam oczami. On naprawde zachichotal. Wtedy wlasnie uswiadomilam sobie z najwyzszym zdumieniem, ze nigdy nie widzialam Seana szczesliwego. -Prosze bardzo - powiedziala pani Wilkins, stawiajac przede mna talerz. - Zabieraj sie do jedzenia. Mam wrazenie, ze porzadne wiejskie sniadanie dobrze ci zrobi. Nigdy przedtem nie jadlam prawdziwych wiejskich jajek i troche sie balam, ze moga zawierac jakies zalazki kurczakow, ale niczego takiego nie zauwazylam. Byly pyszne i kiedy pani Wilkins zaproponowala dokladke, wzielam z przyjemnoscia. Stwierdzilam, ze jestem wsciekle glodna. Zjadlam nawet troche tego bialego czegos, pani Wilkins mi nalozyla. Smakowalo jak przysmak sniadaniowy, ktory tata nam przyrzadzal w zimne dni przed pojsciem do szkoly, kiedy bylismy mali. Ale to nie byl przysmak sniadaniowy. To byly, jak poinformowal mnie Rob z leciutkim usmieszkiem, platki owsiane - potrawa wiesniakow, cos, czego miastowi zazwyczaj nie jedza. Gdyby Ruth mnie teraz zobaczyla! Potem pomoglam pani Wilkins zmyc naczynia i zarty sie skonczyly. Nadeszla pora na powazniejsze sprawy. -Musze zadzwonic - powiedzialam. -Prosze, dzwon. - Pani Wilkins wskazala telefon wiszacy na scianie, kolo lodowki. -Nie - odparlam. - Wolalabym skorzystac z publicznego telefonu. Rob spojrzal na mnie podejrzliwie. -O co chodzi? - zapytal. -Alez o nic - odparlam niedbale. - Po prostu musze zadzwonic. Czy jest gdzies niedaleko budka? Pani Wilkins zastanowila sie. -Jest jedna przy szosie. -Swietnie. Zwrocilam sie teraz do Roba: -Mozesz mnie tam zawiezc? Skinal glowa i podnieslismy sie od stolu... Sean wstal rowniez. -O, nie - powiedzialam. - Mowy nie ma. Ty zostaniesz tutaj. Seanowi szczeka opadla. -Co masz na mysli? -Mam na mysli to, ze w najblizszej okolicy z pewnoscia roi sie od glin, rozgladajacych sie za szesnastoletnia dziewczyna w towarzystwie dwunastoletniego chlopca. Dopadna nas w pol chwili. Zostaniesz tutaj, dopoki nie wroce. -To nie w porzadku - oswiadczyl Sean lamiacym sie glosem. Czulam, jak trace cierpliwosc. Zamiast jednak warknac, chwycilam go za ramie i skierowalam w strone tylnego wyjscia. -Posluchaj - powiedzialam cicho, tak aby Rob i jego mama nie slyszeli. - Chcialbys, zeby wszystko bylo po staremu, tak? Ty i mama, razem, bez tatusia wysylajacego za wami listy goncze? -Tak - przyznal Sean. -Dobrze, wiec pozwol mi zrobic to, co musze. A to jest cos takiego, co musze zrobic sama. Sean mial racje pod pewnym wzgledem: byl niski jak na swoj wiek, ale nie byl malym dzieckiem. Nie byl nawet duzo nizszy ode mnie. Dlatego mogl spojrzec mi prosto w oczy i zapytac oskarzajaco: -Ten facet jest twoim chlopakiem, tak? Co mu odbilo? -Nie, Sean. Mowilam ci. Przyjaznimy sie. Sean wyraznie poweselal. Wrocil do pokoju. Mezczyzni. Slowo daje, czasami nic nie rozumiem. Dziesiec minut pozniej stalam przed sklepem, przyciskajac do ucha sluchawke aparatu. Starannie wykrecilam numer. Poprosilam Rosemary, a kiedy podeszla do telefonu, powiedzialam: -Czesc, to ja. Jess. -Jess? - Rosemary znizyla glos do szeptu. - O, moj Boze. Czy to naprawde ty? -Pewnie - powiedzialam. - A co? -Skarbie, w wiadomosciach mowia strasznie dziwne rzeczy na twoj temat. -Naprawde? - Zerknelam na Roba. Napelnial zbiornik indiany z jedynego dystrybutora przed sklepem. Nie ogladalam jeszcze wiadomosci i nie przegladalam zadnych gazet, wiec bylam ciekawa, co tez o mnie mowia. - Jakie rzeczy? -No coz. Na przyklad, ze ostatniej nocy banda Aniolow Piekiel wdarla sie do bazy wojskowej Crane i uprowadzila ciebie oraz malego Seana O'Hanahana. -Co? - wrzasnelam tak glosno, ze Rob popatrzyl w moja strone. - To wcale nie tak. Ci ludzie pomogli nam uciec. Seana i mnie przetrzymywano wbrew naszej woli. -Coz, ten czlowiek - jak on sie nazywa? Zdaje sie, Johnson. Agent specjalny Johnson przedstawia to inaczej. Poza tym wyznaczono nagrode za sprowadzenie cie z powrotem do bazy. Hm, ciekawe. -Ile? -Dwadziescia tysiecy dolarow. -Za kazdego? -Nie, tylko za ciebie. Tata Seana wyznaczyl nagrode w wysokosci stu tysiecy dolarow za jego odnalezienie. Bylam taka zdegustowana, ze o malo sie nie rozlaczylam. Dwadziescia tysiecy dolarow? Glupie dwadziescia tysiecy dolarow? Tylko tyle jestem dla nich warta? Gnojki. Beda mieli to, na co zasluzyli. Wojne. Rosemary odezwala sie ponownie: -Na twoim miejscu bylabym ostrozna, skarbie. Po calym stanie rozeslano zawiadomienia. Szukaja cie. -O, tak, nie watpie. Posluchaj, Rosemary - powiedzialam. - Chce cie prosic o przysluge. Rosemary na to: -Dla ciebie wszystko, skarbie. -Przekaz agentowi Johnsonowi wiadomosc ode mnie... Starannie podyktowalam Rosemary wiadomosc, ktora miala przekazac. -W porzadku - powiedziala, kiedy skonczylam. - Zalatwione, skarbie. Jess? Juz mialam odlozyc sluchawke. -Tak? -Dzielna z ciebie dziewczyna. Wszyscy jestesmy z toba. Rozlaczylam sie i opowiedzialam Robowi, jaka historyjke na temat porwania wymyslil agent Johnson - nie wspominajac juz o zalosnej nagrodzie za schwytanie mnie. Byl tak samo wsciekly jak ja. Teraz, kiedy wiedzielismy o listach gonczych i o tym, ze zwalaja cala wine na Aniolow Piekiel, uznalismy, ze lepiej nie krecic sie po okolicy. Ruszylismy wiec z powrotem do domu - ale jeszcze przedtem wykonalam drugi telefon z budki przy autostradzie. Tate zlapalam tam, gdzie zwykle przebywa w porze lunchu: U Joego. W poludnie z sadow przychodza tlumy glodomorow. -Tato - odezwalam sie. - To ja. Niemal udlawil sie rigatoni, czy innym specjalem dnia. Tata zawsze sam wszystkiego probuje. -Jess? - krzyknal. - Nic ci nie jest? Skad dzwonisz? -Oczywiscie, ze nic mi nie jest - powiedzialam. - W tej chwili, w kazdym razie. Posluchaj tato, musisz cos dla mnie zrobic. -Gdzie jestes? Mama i ja zamartwiamy sie o ciebie. Ci z Crane twierdza... -Tak, tak. Wiem. Ze banda motocyklistow porwala mnie i Seana. Ale to bzdura, tato. Ci chlopcy nas uratowali. Czy wiesz, co oni chcieli zrobic, ci agenci specjalni Smith i Johnson i ten caly pulkownik Jenkins? Chcieli ze mnie zrobic delfina. Tato znow sie zakrztusil. -Co chcieli zrobic? Rob puknal mnie mocno w plecy. Odwrocilam sie, zeby zobaczyc, o co mu chodzi, i przerazilam sie na widok wozu patrolowego policji stanu Indiana, wjezdzajacego na parking przy sklepie. -Sluchaj, tato - powiedzialam, schylajac glowe. - Musze isc. Zrob dla mnie tylko jedna rzecz. Przedstawilam mu moja prosbe. Tata, delikatnie mowiac, nie wydawal sie zachwycony. Powiedzial: -Czys ty zglupiala? Posluchaj, Jessico... Nikt w mojej rodzinie nie nazywa mnie Jessica, chyba ze ich wyjatkowo zdenerwuje. -Tato, zrob to, prosze! - nalegalam. - To naprawde wazne. Pozniej wszystko wyjasnie. A teraz koniecznie musze juz isc. -Jessico, czy ty... Odwiesilam sluchawke. Rob odjechal kawalek, zeby nie wlazic w oczy ze swoim motocyklem na wypadek gdyby gliny zaczely kombinowac. Ale wcale sie na to nie zanosilo. Jeden z nich nawet skinal do mnie glowa, wchodzac do sklepu. -Ladny dzien - zagadnal. Jak tylko weszli do srodka, pobieglam do Roba i wskoczylam na motor. Ruszylismy juz, kiedy gliniarze uswiadomili sobie swoj blad i wypadli na dwor. Obejrzalam sie i zobaczylam, jak cos wrzeszcza. Chwile pozniej gnali za nami wozem na sygnale. Mocniej przywarlam do Roba. -Mamy towarzystwo - stwierdzilam. -Nie na dlugo - powiedzial Rob. Nagle znalezlismy sie poza szosa, w dolince. Kolczaste jezyny i galezie drzew rozrywaly nam ubranie. Po chwili pedzilismy lozyskiem strumienia, rozchlapujac wode na wszystkie strony. W gorze, nad nami, widzialam woz patrolowy, ktory wcale nie zwalnial... Potem jednak strumien skrecil, oddalajac sie od szosy, i woz policyjny zniknal nam z oczu. Wkrotce tez ucichla gdzies w oddali syrena. Kiedy Rob wydostal sie wreszcie ze strumienia, bylam mokra od pasa w dol, a silnik indiany wydawal dziwne dzwieki. Bylismy bezpieczni. -Nic ci sie nie stalo? - zapytal Rob, kiedy wyzymalam dol bluzki. -Czuje sie fantastycznie - powiedzialam. - Sluchaj, przepraszam cie za to wszystko. Przykucnal przy przednim kole motocykla, wyciagajac patyki i zielsko, ktore podczas szalonej jazdy wkrecily sie w szprychy. -Za co wszystko? -Za to, ze cie w to wpakowalam. To znaczy, wiem, ze masz kuratora i w ogole. Pomoc w ucieczce i ukrywanie zbiegow to chyba ostatnia rzecz, jaka ci potrzebna do szczescia. A jak cie zlapia? Moga cie zamknac na dobre. To pewnie bedzie zalezalo od tego, co zrobiles, zeby tego kuratora dostac. Rob przeniosl sie do tylnego kola. Spojrzal na mnie z ukosa. Popoludniowe slonce rzucalo plamy swiatla na jego twarz. -Skonczylas? -Skonczylam co? -Wyciagac ze mnie, co zrobilem, zeby dostac kuratora. Oparlam rece na biodrach. -Nie chce z ciebie nic wyciagac. Probuje tylko dac ci do zrozumienia, ze zdaje sobie sprawe z twojego poswiecenia w zwiazku z tym, ze pomagasz mnie i Seanowi i ze to doceniam. -Doprawdy? Wyprostowal sie. Patyk, ktory wyrwal z kola, bryznal mu woda w twarz. Rob wyciagnal koszulke ze spodni i zaczal sie wycierac jej brzegiem. Spojrzalam na jego nagi brzuch. Ten widok, ciasno zbite miesnie, smuzka ciemnych wlosow posrodku, podziala! na mnie zupelnie niespodziewanie. Nie wiem, co mi odbilo, ale nagle stanelam na palcach i przycisnelam wilgotne wargi do jego ust. Naprawde nigdy w zyciu nie zrobilam czegos podobnego, ale po prostu nie moglam sie powstrzymac. Rob wydawal sie w pierwszej chwili zaskoczony, ale szybko doszedl do siebie. Oddal mi pocalunek. Calowal mnie przez chwile i bylo dokladnie tak, jak w Krolewnie Sniezce, kiedy wszystkie zwierzeta wychodza z lasu i spiewaja, a piekny ksiaze sadzaja na swoim rumaku. Przez chwile tak to wlasnie wygladalo. Moje serce spiewalo jak jedna z tych cholernych wiewiorek. Potem Rob zdjal moje rece ze swojej szyi. -Jezu, Mastriani - powiedzial. - Co ty wyprawiasz? Czar prysnal. No bo ten ksiaze od krolewny Sniezki nigdy by czegos takiego nie powiedzial. Wscieklabym sie, gdyby nie to, ze glos mu drzal, slyszalam wyraznie. -Nic takiego - stwierdzilam najniewinniej w swiecie. -Dobra, lepiej daj sobie spokoj - powiedzial. - Mamy mnostwo do roboty. Nie ma czasu na zadne inne rzeczy. Dalam mu do zrozumienia, ze przypadkiem podobaja mi sie te inne rzeczy. Rob mowil dalej: -Dosc mam klopotow i bez tego, dzieki. - Chwycil kask i wsadzil mi go na glowe. - I zebys czasem nie probowala czegos takiego przy dzieciaku. -Jakim dzieciaku? O czym ty mowisz? -O tamtym. O'Hanahanie. Co ty, slepa jestes, czy co, Mastriani? Zakochal sie w tobie po uszy. Zsunelam kask na tyl glowy i spojrzalam na niego zdumiona. -Sean? We mnie? Nagle jednak wszystkie jego pytania o Roba nabraly sensu. Puscilam kask, opadl mi na czolo. -O, Boze - jeknelam. -Zgadza sie. On uwaza, ze jestes fantastyczna dziewczyna, Mastriani. -Tak powiedzial? Naprawde powiedzial, ze jestem fantastyczna? -No coz. - Rob wskoczyl na siodelko i kopnal pedal gazu. - Byc moze widze to przez pryzmat wlasnych uczuc. Raz jeszcze rozspiewaly sie ptaki i wiewiorki. -Myslisz, ze jestem fantastyczna? - zapytalam rozanielona. Wyciagnal reke, pukajac w moj kask. Pusty, metaliczny dzwiek rozbrzmial w mojej glowie, przywolujac mnie do rzeczywistosci. -Siadaj na motor, Mastriani. W domu u Roba Sean i pani Wilkins obierali groch, ogladajac telewizje. -Jess! - Sean, kiedy weszlam do pokoju. - Gdzie bylas? Szkoda, ze nie widzialas. Gosc wazyl ze dwiescie kilo i utknal w wannie na przeszlo czterdziesci osiem godzin! Jakbys przyszla wczesniej, to bys zobaczyla. To byla milosc. Bez cienia watpliwosci. Sytuacja byla powazniejsza, niz sadzilam. 21 Zespol muzyczny gral Louie, Louie. Niezbyt dobrze, jesli wolno mi wyrazic wlasne zdanie.Jednakze Sean i ja nie ruszalismy sie z miejsca. Siedzielismy na nieszczesnych metalowych trybunach, pod ktorymi jakis tydzien wczesniej uleglam porazeniu pradem. Przed nami, w postaci morza soczystej zieleni, rozciagalo sie boisko do gry w pilke. Maszerowalo po nim stadko muzykantow, ktorzy grali najlepiej, jak potrafili, mimo ze byla to tylko proba po lekcjach, a nie zadna uroczystosc. Sezon pilkarski dawno sie skonczyl, ale zblizal sie koniec roku i zespol mial grac na uroczystosci. Daj Boze, zeby nie Louie, Louie. -Nie rozumiem - powiedzial Sean. - Co my tu robimy? -Poczekaj - odparlam. - Zobaczysz. Nie bylismy jedynymi widzami na trybunach. Daleko, daleko za nami siedzial ktos jeszcze. Ale wlasnie o to chodzilo. Nie bylam pewna, czy Rosemary udalo sie przekazac wiadomosc ode mnie, czy tez moze agent specjalny Johnson wolal ja zignorowac. Jesli tak, to popelnil powazny blad. Czlowiek na trybunach mial tego dopilnowac. -Dlaczego nie chcesz mi powiedziec, po co tu siedzimy? - nastawal Sean. - Sadze, ze mam prawo wiedziec. -Lyknij sobie pepsi - powiedzialam. Panowal straszny upal. Pozne popoludniowe slonce prazylo bez litosci. Nie mialam ani okularow przeciwslonecznych, ani kapelusza i czulam sie wykonczona. Balam sie, ze Sean uschnie jak roslinka. -Nie chce pepsi - powiedzial Sean. - Chce wiedziec, co tutaj robimy. -Ogladamy wystep - powiedzialam. -Jest beznadziejny. Sean lypnal na mnie gniewnie. Brazowa farba prawie calkowicie splynela z jego wlosow, kiedy wzial prysznic u Roba. Dobrze, ze pozwolil pani Wilkins przystrzyc sobie czupryne, bo rude kosmyki sterczace spod bejsbolowki zdradzilyby go na kilometr. -Co tu robimy? - dopytywal sie. - I dlaczego Jed czeka na dole? Kumpel Roba z Chicka, ten z Wietnamu, mial na imie Jed. Siedzial w pikapie niedaleko nas, za trybunami... prawie dokladnie, w gruncie rzeczy, w tym miejscu, gdzie trzasnal mnie piorun. Stal w cieniu. Pot prawdopodobnie nie splywal mu spod wlosow, tak jak mnie. -Po prostu poczekaj cierpliwie, dobrze? - zwrocilam sie do Seana. -Nie, nie poczekam cierpliwie, Jess. Uwazam, ze nalezy mi sie wyjasnienie. Udzielisz mi go laskawie? Promien slonca odbil sie od czegos na dole i zaklul mnie w oczy. Przylozylam dlon do czola i spojrzalam na parking. Wlasnie wjezdzal tam czarny nieoznakowany sedan. Przestali grac Louie, Louie. Zespol zabral sie ze wzmozona energia do nastepnego utworu. -Dlaczego nie jestes w zespole? - zapytal Sean. - Przeciez grasz na flecie. Dlaczego nie jestes z nimi? Samochod stanal. Przednie drzwi otworzyly sie. Wysiadlo dwoje ludzi - kobieta i mezczyzna. Potem otworzyly sie tylne drzwi i wysiadla jeszcze jedna kobieta. -Bo ja gram w orkiestrze - powiedzialam. -Co za roznica? -W orkiestrze gramy na siedzaco. -I tyle? Mezczyzna i kobieta, ktorzy wysiedli najpierw ustawili sie po bokach kobiety, ktora wysiadla ostatnia. Ruszyli przez boisko w nasza strone. -Orkiestra nie gra na szkolnych uroczystosciach - powiedzialam. - Jak mecze i takie rozne. Sean zastanowil sie przez chwile. -To gdzie wy gracie? -Nigdzie. Po prostu dajemy koncerty od czasu do czasu. -Co to za frajda? - dopytywal sie Sean. -Nie wiem - odparlam. - I tak nie moglabym byc w zespole. Zawsze w czasie ich prob siedze w szkole za kare. -Dlaczego zawsze siedzisz za kare? -Bo robie mnostwo rzeczy, ktorych nie wolno. Trzy osoby przemierzajace boisko zblizyly sie na tyle, ze bylam w stanieje rozpoznac. Tak jak mialo byc. Rosemary przekazala wiadomosc ode mnie. -Jakie rzeczy? - pytal dalej Sean. -Bije chlopakow. Siegnelam do tylnej kieszeni dzinsow. -No to co? - oburzyl sie Sean. - Pewnie na to zasluguja. -Tak sobie zwykle mysle - powiedzialam. - Sluchaj, Sean, chce, zebys to wzial. To dla ciebie i twojej mamy. Jed odwiezie was na lotnisko. Chce, zebyscie wsiedli do samolotu - wszystko jedno jakiego - i odlecieli. Nigdzie nie dzwoncie. Nie zatrzymujcie sie w podrozy. Mozecie wszystko kupic, kiedy juz dotrzecie na miejsce. Jasne? Sean popatrzyl na koperte, ktora wyciagnelam. Potem spojrzal na mnie. -O czym ty mowisz? - zapytal. -O twojej mamie - powiedzialam. - Musicie zaczac od nowa, gdzies daleko. Gdzies, gdzie, mam nadzieje, twoj tata nie bedzie mogl was odnalezc. To wam ulatwi zycie na poczatek. Wetknelam koperte do przedniej kieszeni jego dzinsowej kurtki. Sean potrzasnal glowa. Twarz skurczyla mu sie z emocji. Jesli dobrze widzialam, byly to mieszane emocje. -Jess, moja mama jest w wiezieniu, nie pamietasz? -Juz nie - powiedzialam i wskazalam reka przed siebie. Tych troje bylo juz calkiem blisko. Agent specjalny Johnson, agentka specjalna Smith, a miedzy nimi szczupla kobieta w niebieskich dzinsach. Mama Seana. Slyszalam, jak Sean gwaltownie wciagnal powietrze. Zwrocil sie twarza do mnie. Mieszane uczucia nie byly takie trudne do rozszyfrowania. Byl szczesliwy, ale i zatroskany. -Co ty zrobilas? - szepnal. - Jess. Co ty zrobilas? -Zawarlam pewien drobny uklad - powiedzialam. - Nic sie nie martw. Idz do niej, a potem razem wsiadajcie do pikapa. Jed zabierze was na lotnisko. Niebieskie oczy wypelnily sie lzami. Powiedzial: -Naprawde to zrobilas. Obiecalas i dotrzymalas slowa! -Oczywiscie. A potem jego mama zobaczyla go i oderwala sie od towarzyszacych jej osob. Biegla w strone Seana, wolajac jego imie. Sean skoczyl z miejsca i pognal w dol trybuny. Nie ruszalam sie. Sean zostawil pepsi. Wzielam puszke i napilam sie odrobine. Z jakiegos powodu czulam bol w gardle. Spotkali sie pod trybunami. Sean rzucil sie w ramiona pani O'Hanahan. Okrecila go dokola. Agenci specjalni Johnson i Smith zatrzymali sie i spojrzeli na mnie. Pomachalam im reka. Nie odwzajemnili powitania. Sean powiedzial cos do matki, skinela glowa. W nastepnej chwili zobaczylam, jak maly biegnie w moim kierunku. Plan tego nie przewidywal. Podnioslam sie, zaniepokojona. -Jess - krzyknal Sean, dyszac ciezko. -Co ty wyprawiasz? - zapytalam ostro. - Wracaj do niej. Powiedzialam, zebys ja zabral do pikapa. Pospiesz sie, nie macie za duzo czasu... -Ja tylko... - zadyszal sie tak, ze z trudem wypowiadal slowa. - Chcialem ci tylko... podziekowac. Zarzucil mi rece na szyje. Z poczatku nie wiedzialam, jak sie zachowac. Zaskoczyl mnie. Spojrzalam na boisko. Agenci stali tam, gdzie przedtem, obserwujac mnie. Zespol podjal nowa melodie. Uscisnelam Seana. Gardlo rozbolalo mnie jeszcze bardziej, a oczy szczypaly. Pewnie alergia. -Kiedy cie znowu zobacze? - zapytal Sean. -Nie zobaczymy sie - powiedzialam. - Dopoki cos sie nie zmieni. No, wiesz, jesli chodzi o twojego tate. Wczesniej ani sie waz do mnie dzwonic. Moj telefon prawdopodobnie juz zawsze bedzie na podsluchu. -A jak... - Puscil mnie i spojrzal mi w twarz. Z jego oczu, podobnie jak z moich, ciekly lzy. - A jak bede mial trzydziesci lat? Ty bedziesz miala trzydziesci trzy. To nie bedzie takie dziwne, co? Trzydziestolatek, ktory chodzi z trzydziestotrzyletnia dziewczyna? -Nie - powiedzialam, pukajac go w daszek bejsbolowki. - Kiedy ty bedziesz mial trzydziesci, ja bede miala trzydziesci cztery lata. Masz tylko dwanascie lat, zgadza sie? -Jeszcze tylko przez dziewiec miesiecy. Pocalowalam go w mokry policzek. -Zmiataj stad - powiedzialam. Zdolal sie usmiechnac przez lzy. Potem odwrocil sie i pognal przed siebie. Tym razem, kiedy dobiegl do mamy, chwycil ja za reke i zaczal ciagnac wzdluz trybun, do miejsca, gdzie parkowal Jed. Dopiero kiedy uslyszalam dzwiek silnika i pikap ruszyl, zaczelam schodzic z trybun - wytarlszy najpierw starannie oczy. Agentowi specjalnemu Johnsonowi musialo byc okropnie goraco w garniturze i krawacie. Agentce specjalnej Smith, w spodnicy i jedwabnej bluzce, byc moze nieco mniej. Oboje w okularach przeciwslonecznych i eleganckim ubraniu tworzyli sympatyczna pare. -Hej - zawolalam, podchodzac do nich wolniutko. - Czy wy jestescie jak ci z Archiwum X? Agentka specjalna Smith spojrzala na mnie zdziwiona. W uszach miala perlowe klipsy. -Slucham? -No, wiecie. Jak Scully i Mulder. Czy spala was wzajemna namietnosc, ktora musi pozostac nieujawniona? Agent specjalny Johnson spojrzal na agentke specjalna Smith. -Jestem zonaty, Jessico - oznajmil. -Tak - odezwala sie agentka specjalna Smith. - A ja spotykam sie z kims. -Ojej - poczulam sie dziwnie rozczarowana. - Szkoda. -No dobrze. - Agent specjalny Johnson popatrzyl na mnie wyczekujaco. - Czy masz te liste? Skinelam glowa. -Pewnie, ze mam. A mam wasze slowo, ze nikt nie zatrzyma Seana i jego mamy na lotnisku? Agentka specjalna Smith oburzyla sie lekko. Oczywiscie. -Ani wtedy, gdy dotra na miejsce? -Jessico - wtracil niecierpliwie agent specjalny Johnson. - Jessico, nikogo nie obchodzi dzieciak i jego matka. Zalezy nam na liscie. Poslalam mu bardzo nieprzyjemne spojrzenie. -Mnie oni obchodza - oswiadczylam. - A podejrzewam, ze pan O'Hanahan nie bedzie zachwycony, kiedy sie o wszystkim dowie. -Pan O'Hanahan - powiedziala agentka specjalna Smith - to nasz problem, nie twoj. Liste prosze, Jessico. -I zadne oskarzenia nie zostana wniesione? - zapytalam dla wszelkiej pewnosci. - W sprawie z Crane? Przeciwko mnie albo komus innemu? -Nie - powiedzial agent specjalny Johnson. -Nawet w zwiazku z helikopterem? -Nawet - powiedzial agent Johnson, przez zacisniete, jak mi sie wydawalo, zeby - w zwiazku z helikopterem. -Lista, Jessico - powtorzyla agentka specjalna Smith. Wyciagnela reke. Westchnelam, grzebiac w tylnej kieszeni. Zespol zaczal grac oklepana wersje We're the Kids in America. -Prosze bardzo - powiedzialam, wkladajac pognieciona kartke papieru w dlon agentki. Agentka specjalna Smith rozlozyla papier i przyjrzala mu sie uwaznie. Spojrzala na mnie z dezaprobata. -Tutaj sa tylko cztery adresy - powiedziala, wreczajac kartke partnerowi. Wysunelam podbrodek. -A co wy sobie myslicie? - zapytalam. - Nie jestem maszyna. Jestem dzieckiem. - Agent specjalny Johnson zlozyl kartke i schowal ja do kieszeni. -W porzadku - stwierdzil. - Co teraz? -Wracajcie do samochodu i odjedzcie stad - powiedzialam. -A co z toba? - zapytala agentka specjalna Smith. -Bedziemy w kontakcie. Agentka specjalna Smith przygryzla dolna warge. Potem powiedziala, jakby troche mimo woli: -Wiesz, to wcale nie musialo byc w ten sposob, Jessico. Spojrzalam na nia. Nie widzialam jej oczu za ciemnymi szklami. -Nie, nie musialo - zgodzilam sie. - No nie? Para agentow wymienila spojrzenia, a potem odwrocila sie, kierujac do oddalonego samochodu. -Wiecie co - zawolalam za nimi. - Bez obrazy dla pani Johnson i w ogole, ale wy naprawde tworzycie piekna pare. Szli przed siebie, nie ogladajac sie. -Troche przesadzilas, nie sadzisz? - zauwazyl Rob, wypelzajac spod trybun, gdzie ukrywal sie przez caly czas. -Tak sie z nimi draznie - powiedzialam. Rob otrzepal dzinsy z kurzu. -Owszem - powiedzial. - Zauwazylem. Ciagle to robisz. No, to powiesz mi, co bylo w tej kopercie? -Tej, ktora dalam Seanowi? -Tej, ktora dalas Seanowi. Tej samej, ktora odebralem od twojego ojca. Ktory, nawiasem mowiac, chyba mnie nienawidzi. Na jego czarnej koszulce tez byl kurz. To dalo mi pretekst, zeby, strzepujac go, dotknac jego piersi. -Moj tata nie bardzo moze cie nienawidziec - stwierdzilam. - On cie nawet nie zna. -Sprawial wrazenie, jakby mnie nienawidzil. -To przez te koperte. -Co w niej bylo? -Dziesiec patykow, ktore dostalam w nagrode za odnalezienie Olivii Marii D'Amato. Rob gwizdnal glosno i przeciagle. -Dalas dzieciakowi dziesiec patoli? Gotowka? No, jemu i jego matce. Musza z czegos zyc, dopoki jego mama nie znajdzie pracy i w ogole. Rob potrzasnal glowa. -Niezly z ciebie aparat, Mastriani - powiedzial. - No, dobra. To tyle, jesli chodzi o koperte. Co bylo na tej kartce, ktora wreczylas federalnym? -Och - mruknelam. - Tylko adresy paru najbardziej poszukiwanych amerykanskich przestepcow. Obiecalam im w zamian za umorzenie sprawy przeciwko pani O'Hanahan. -Naprawde? - zdziwil sie Rob. - Sadzilem, ze nie chcesz sie do tego mieszac. -Nie chce. Dlatego dalam im adresy tych facetow z albumu, ktorzy przypadkiem wyniesli sie juz z tego swiata. Na twarzy Roba pojawil sie niesmialy usmiech. -Poczekaj. A wiec... -Nie klamalam, ani nic. Naprawde znajda tych ludzi we wskazanych miejscach. No, w kazdym razie to, co z nich zostalo. - Zmarszczylam nos. - Mam wrazenie, ze to nie bedzie przyjemne. Rob znow potrzasnal glowa. A potem wyciagnal reke i objal mnie za ramiona. -Jess - powiedzial - jestem dumny z tego, ze siedzialem obok ciebie na odsiadkach. Wiedzialas o tym? Usmiechnelam sie promiennie. -Dzieki - powiedzialam, ujmujac go za reke. Popatrzylam na samotna postac wciaz siedzaca na trybunach, wysoko nad naszymi glowami. Rob rowniez spojrzal w te strone. -Kto to taki? - zapytal. -Kto, tamten? Och, to facet, dzieki ktoremu bede ostatecznie wolna. 22 Chyba nic musze wam opowiadac, co sie stalo pozniej. Jestem pewna, ze o tym czytaliscie albo slyszeliscie w wiadomosciach.Tak na wszelki wypadek, oto co zaszlo: Artykul ukazal sie nastepnego dnia. Dali go na pierwszej stronie "Indianapolis Star". Rob i ja kupilismy gazete w barze, przy szosie, niedaleko domu Roba. Zamowilismy sniadanie i zjedlismy podczas lektury. DZIEWCZYNA PORAZONA PIORUNEM TWIERDZI, ZE STRACILA MOC - glosil naglowek. Artykul opowiadal moja historie, wlacznie z tym, jak stracilam dar odnajdywania ludzi. Dokladnie tak, jak powiedzialam dziennikarzowi na trybunach poprzedniego dnia. Podekscytowany pierwszorzednym materialem, spijal kazde slowo z moich warg i prawie nie zadal pytan. Obudzilam sie rano i moce nadprzyrodzone ulotnily sie. Tak mu powiedzialam. Znowu bylam normalna dziewczyna. Koniec historii. No, moze niezupelnie. Dziennikarz wypytywal mnie o to, co sie stalo w Crane. Oswiadczylam, ze zaszlo nieporozumienie, ze gang motocyklowy to nie zaden gang, tylko moi przyjaciele, a kiedy stracilam swoje specjalne zdolnosci, strasznie zatesknilam za domem, wiec zadzwonilam do nich, zeby mnie zabrali. Nie mam pojecia, dlaczego helikopter wylecial w powietrze. Dobrze sie jednak stalo, ze akurat nikogo nie bylo w srodku, prawda? "A ten chlopak, O'Hanahan?" - zapytal reporter. "Co sie z nim stalo?" Powiedzialam, ze nie mam pojecia. Slyszalam, podobnie jak dziennikarz, ze matke Seana omylkowo zwolniono z aresztu. Tak, wyobrazam sobie, jak w tej sytuacji czuje sie pan O'Hanahan. Gdziekolwiek jednak przebywa Sean i jego matka, powiedzialam, zycze im jak najlepiej. Dziennikarz chyba nie do konca mi uwierzyl, ale byl taki szczesliwy, ze to on poda te historyjke do wiadomosci publicznej, ze nie dbal o fakty. Postawilam mu tylko jeden warunek, zeby nie wymienil nazwiska Roba i jego mamy. Dziennikarz mnie nie zawiodl. Przekazal moja relacje dokladnie tak, jak chcialam, dodajac nawet wypowiedzi ludzi z Crane, z ktorymi rozmawial telefonicznie po wywiadzie ze mna. Doktor Shifton, jak napisal, ucieszyla sie, ze ze mna wszystko w porzadku. Nic w tym niezwyklego, stwierdzila, ze moje tajemnicze zdolnosci zniknely rownie niespodziewanie, jak sie pojawily. To czeste zjawisko u porazonych piorunem. Wypowiedzi pulkownika Jenkinsa w artykule nie bylo, ale agenta specjalnego Johnsona owszem. Powiedzial kilka milych rzeczy na moj temat, o tym, jak wykorzystalam swoj niezwykly dar, zeby pomoc innym, co bylo godne podziwu. "Wyrazil rowniez nadzieje, ze dam mu znac, jesli moja moc powroci. Ha. Jesli. Na koniec reporter przeprowadzil wywiad z moimi rodzicami, ktorzy wydawali sie zaszokowani, ale niezmiernie uszczesliwieni faktem, ze nic zlego mi sie nie stalo. "Nie mozemy sie doczekac", powiedziala moja mama "kiedy nasze dziecko wroci do domu i wszystko bedzie jak dawniej". Zdumiewajace, jak szybko wszystko wrocilo do poprzedniego stanu. Artykul ukazal sie w "Star" a pozniej, wieczorem, kazda stacja wspomniala o "dziewczynie porazonej piorunem", ktora utracila zdolnosc odnajdywania zaginionych dzieci. Nastepnego dnia wiadomosci na moj temat przeniosly sie do dzialu "Ciekawostki" wiekszosci gazet. Towarzyszyla im refleksja publicystow o ukrytych mocach naszego mozgu i o tym, jak kazdy z nas moglby zostac "dziewczyna od pioruna", gdybysmy tylko potrafili wsluchiwac sie w sygnaly naszej podswiadomosci. No, dobrze. A jeszcze nastepnego dnia dziennikarze koczujacy przed moim domem spakowali sie i odjechali. Zrobilo sie bezpiecznie. Moglam wrocic. Tak tez zrobilam. No, to jest wlasnie moje oswiadczenie. Boli mnie reka od pisania. Mam nadzieje, ze to oswiadczenie jest dostatecznie dlugie. Jesli nie jest, to i tak mam dosc. Jestem glodna, chce zjesc obiad. Mama obiecala zrobic manicotti, ulubione danie moje i Douglasa. Poza tym musze pocwiczyc. W poniedzialek po lekcjach bede bronic swojego miejsca w orkiestrze przed zakusami Karen Sue Hanky. Zaluje tylko, ze zostalo zaledwie pare tygodni szkoly, a poniewaz Roba widuje jedynie na odsiadkach, wiec jest to pewien problem. Mimo wszystko nie udalo mi sie, jak dotad, przekonac go, ze chodzenie ze mna to nie zbrodnia. Nie poddaje sie jednak. Bywam niezwykle przekonujaca, jesli mi na czyms zalezy. Teraz, po ponownym przeczytaniu tego oswiadczenia, wcale nie jestem taka pewna, czy to wszystko jest rzeczywiscie wina Ruth. Moze w pewnym sensie tak. Z drugiej strony, Ruth w zyciu nie chcialoby sie wedrowac do domu na piechote, gdyby Jeff nie powiedzial jej tamtego dnia, ze jest gruba jak Elvis. Wiec moze to wina Jeffa. Tak. tak wlasnie mysle. To znaczy, mysle, ze to wina Jeffa Daya. Podpisano: Jessica Mastriani MEMORANDUM DO UZYTKU WEWNETRZNEGO UWAGA: MATERIAL SCISLE TAJNEGOZASZEREGOWANIA Do wgladu wylacznie dla osob zprzepustka Alfa Dla: Cyrus KrantzWydzial Zadan Specjalnych Od: agent specjalny Allan Johnson Dot.: obiekt specjalny Jessica Mastriani Powyzszy dokument stanowi poswiadczone podpisem oswiadczenie Jessiki Mastriani. Wedlug panny Mastriani jej zdolnosci pozazmyslowe ustaly w dniu 27 kwietnia, badz wkrotce potem - nastepnego dnia po ucieczce z Crane. Jednakze w opinii agenta prowadzacego te sprawe panna Mastriani zachowala pelnie swoich nadzwyczajnych uzdolnien, co postaram sie wykazac ponizej. W ciagu szesciu tygodni, ktore nastapily po powrocie panny Mastriani do domu, agencja 1 - 800 - Jesli - Widziales - Zadzwon otrzymywala srednio jeden anonimowy telefon tygodniowo, w wyniku ktorego za kazdym razem odnajdywano zaginione dzieci. Wszystkie zgloszenia odbierala pani Rosemary Atkinson, urzedniczka, z ktora, jak sie wydaje, panna Mastriani pozostaje w stosunkach przyjaznej zazylosci od czasu nawiazania kontaktu z agencja. Pani Atkinson zaprzecza, jakoby panna Mastriani byla owym anonimowym rozmowca. Jednakze wszystkich zgloszen dokonano z budek telefonicznych w obrebie stanu Indiana. Ponadto, dzien po zakonczeniu niniejszego oswiadczenia, pannie Mastriani przyslano do domu pocztowke ze zdjeciem stada delfinow. Znaczek wskazywal na to, ze nadano ja z Los Angeles. Zapytana przez matke o tozsamosc anonimowego nadawcy, panna Mastriani, jak zarejestrowal oficer podsluchujacy, odparla: "To od Seana. Chce mi dac znac, gdzie jest. To glupie, bo ja i tak zawsze bede wiedziala, gdzie on jest". Agent prowadzacy jest przekonany, ze panna Mastriani nadal posiada swoje zdolnosci parapsychiczne w nienaruszonym stanie. Wobec powyzszego wystepuje o zgode na dalsze monitorowanie panny Mastriani, wlacznie z podsluchem telefonu domowego oraz aparatow telefonicznych w restauracjach nalezacych do jej ojca. Gdyby okazalo sie, ze panna Mastriani nie ujawnila pelnej prawdy w przedlozonym oswiadczeniu, agent prowadzacy sugeruje wykorzystanie jej wiezi uczuciowej z zaburzonym umyslowo bratem w celu sklonienia jej do sluzenia pomoca odpowiednim wladzom. Prosze o zyczliwe ustosunkowanie sie do moich sugestii. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/