Andre Norton Klucz Keplianow Przeklad: Ewa Witecka Tytul oryginalu: The key of Keplian Poswiecam tym,ktorzy przyczynli sie do powstania tej ksiazki Rozdzial pierwszy Starzec konal. Kiedys sadzila, ze bedzie zyl wiecznie. Teraz byla juz starsza i wiedziala, ze wszystko umiera, gdy nadchodzi pora. Wlasnie przyszla jego kolej. Ze spokojem zajrzal jej w oczy. Zrozumiala, ze chce cos powiedziec.Przyjrzal sie dziewczynie uwaznie, gdy przykucnela obok niego. Byla zbyt chuda, by uchodzic za urodziwa, ale on uwazal ja za skonczona pieknosc. I bardzo, bardzo kochal te corke corki jego syna, ostatnia z rodu. Przybycie bialej rasy drogo kosztowalo Nemunuhow. Umierali licznie na choroby, ktorych nie znali wtedy, kiedy swobodnie wedrowali po ziemi. Upodobali tez sobie wode ognista, ktora tak chetnie im oferowali biali ludzie. Choroba zabrala syna, zly los wnuczke i jej meza, pozostala mu tylko prawnuczka. W ciagu wielu pokolen obca krew mieszala sie z krwia Nemunuhow: jego wlasna matka byla polkrwi Nawajo, po matce Indiance i bialym mezczyznie. Nie odrywal oczu od skulonej dziewczyny. Nazwal: ja Eleeri, imieniem ze starozytnego jezyka uzywanego tylko przez szamanow - wladcow mocy. Obecnie bylo ich tylko paru. Za rzadko sie teraz tacy rodzili i wrodzony dar zaczal zanikac. Na szczescie w Eleeri odzyl, rozwinal sie w silna wiez z konmi. Dziewczyna patrzyla na niego ze smutkiem w wielkich szarych oczach. Dlugie czarne wlosy spadaly na jej chude plecy. Odgarnela niecierpliwie reka lsniace pasma. Kiedy podniosla dlon, silne sciegna napiely sie w zaglebieniu nadgarstka. Jej szczupla sylwetka nie zdradzala obecnosci zelaznych muskulow. Dawno, bardzo dawno temu kobiety byly wojowniczkami i Nemunuhowie to akceptowali. Wedrujacy-w-Dal dobrze wytrenowal swoja prawnuczke. W tych zepsutych czasach zaden mlodzieniec nie mogl jej dorownac we wladaniu lukiem i nozem. I nikt, zaden mezczyzna ani zadna kobieta, nie umial tak dobrze jezdzic konno i polowac. Starzec usmiechnal sie i przemowil cicho, lecz wyraznie: -Nazwalem cie Eleeri. Musisz teraz udowodnic, ze to dobre imie. Zdziwila sie. Zawsze wiedziala, ze jej imie znaczy "Kroczaca Obcymi Drogami". Jakaz droga ma pojsc? Pradziadek usmiechnal sie widzac zmarszczki na czole dziewczyny. -Idz wysoko w gory i odszukaj tam poczatek drogi tych, ktorzy odeszli wczesniej. Pojdziesz ta droga, strach musisz pozostawic za soba. Krocz jak wojowniczka. Jestes ostatnia z mojego rodu i jako taka wyruszysz wyposazona we wszystko, co moge ci dac. - Ruchem glowy wskazal jakis ksztalt w ciemnym kacie. - Gdy slonce stanie w zenicie, odejdziesz ze swiatlem. Niech Ka-dih ma cie w swojej opiece. - Westchnal cicho i mowil dalej: - Wolalbym, zebys jechala konno, ale sprzedalem ostatniego konia. Nie wolno ci zwlekac. Kobieta, ktora sie nami interesuje, przyjedzie dzisiaj. Musisz odejsc na dlugo przed jej przybyciem. Eleeri zadrzala. Przed losem nie ucieknie, mech wiec tak sie stanie. To pradziadek uratowal ja przed szesciu laty. Przypomniala sobie okrucienstwo ciotki i wuja. Ojciec Eleeri nie gardzil indianska krwia swojej malzonki, ale jego siostra i ranczer, ktorego poslubila, mysleli zupelnie inaczej. Kiedy Wedrujacy-w-Dal umrze, ona sama, zgodnie z prawem bialych ludzi, znow wpadnie im w rece, gdyz nie ukonczyla jeszcze szesnastu lat. Jezeli w ogole istnieje, jezeli sie nadarza jakakolwiek mozliwosc ucieczki, musi z niej skorzystac. Droga tych, ktorzy odeszli wczesniej? Zabilo jej mocniej serce. Slyszala wiele opowiesci o tym starozytnym plemieniu. Nawet nauczyciele w szkole, do ktorej uczeszczala, znali te prawde. A przynajmniej jej czesc. Czytala w ksiazkach o ludzie Tsoahow. Potwierdzaly to, co Wedrujacy-w-Dal uslyszal po raz pierwszy od swojej matki. Nigdy jednak nie slyszala o zadnej drodze czy szlaku. Czarne oczy zaiskrzyly sie w zrytej zmarszczkami twarzy pradziadka. Twarzy tak podobnej do wzgorz i wawozow jego ojczyzny. Brazowej jak ziemia i jak ona zywej. -Przynies mi moja sakwe. Przyniosla torbe wojownika z jeleniej skory i czekala. Starzec wyjal plat bialej skory, ktora tak dlugo garbowano, az stala sie miekka i gietka jak tkanina. Rozlozyl ja na poslaniu przed oczami Eleeri. -Tutaj... - Musnal skore drzacymi palcami. - Tutaj jest ziemia naszego plemienia. Pojdziesz brzegiem strumienia wysoko w gory. Najpierw zobaczysz na zboczu bialy pniak razonego piorunem wielkiego drzewa. - Eleeri skinela glowa; widziala go juz. - Jeszcze wyzej znajdziesz miejsce, gdzie dawno temu wzgorza runely w dol. W skalach powyzej zobaczysz zyly kwarcu. - Przytaknela w milczeniu. Znalazla juz to miejsce polujac. - Wtedy oddalisz sie od potoku i kierujac sie mapa dotrzesz tutaj. - Dotknal palcami bialej skory. Zamilkl, by nabrac tchu. W zapadlej nagle ciszy do ich uszu dotarl przytlumiony warkot motoru. -To nadjezdza ta wscibska baba - warknal Wedrujacy-w-Dal. - Musisz mnie zostawic i odejsc jak najpredzej. -Nie pozwole ci umrzec w samotnosci. - Wyjrzala za drzwi. W oddali maly czerwony punkcik mozolnie pial sie stroma droga. Eleeri zerwala klucz z gwozdzia i wybiegla na podworze. Szybko zamknela brame i wrocila do pradziadka. -Jesli bedziemy cicho, moze pomysli, ze nie ma nas w domu. -Ta kobieta jest wszedobylska jak szczur, zajrzy w kazdy kat - zachichotal starzec. - Zamknieta brama nie zatrzyma jej na dlugo. Znasz zwyczaje bialych. Kiedy tylko mnie zobaczy, ani sie obejrzysz, jak cie stad zabierze i zapakuje gdzies, skad nie zdolasz zbiec. Musisz uciekac, moje dziecko. Uciekac tak szybko, zeby nigdy wiecej cie nie zobaczyla. Mozesz sie ukryc tylko na drodze, o ktorej ci mowilem. -Nie pozwole ci umrzec w samotnosci. - Twarz dziewczyny znieruchomiala w uporze. -Nie zamierzam umierac w samotnosci - odpowiedzial cicho. - Przynies mi moj luk, noz i farby wojenne, ktore przygotowalem. Eleeri biegiem przyniosla wszystko, o co prosil. Przykucnawszy na pietach patrzyla, jak starzec wstaje z lozka. Kroplisty pot wystapil mu na czolo. Widziala, ze wielki to byl dla konajacego wysilek, ale nic nie powiedziala. Zyl jak wojownik i powinien umrzec jak wojownik. Rozebral sie az do przepaski biodrowej i powoli wlozyl uroczysty stroj z jeleniej skory. Pomalowal twarz, wzial bron i wyszedl na dwor. Podniosl plonace oczy na slonce. Czerwony samochod zblizal sie nieublaganie. Wedrujacy-w-Dal zaczal cicho spiewac Piesn Smierci. Skonczyl pierwsza czesc piesni i odwrocil sie do Eleeri. Zrobil reka jakis gest, a potem inna piesn poplynela w czystym powietrzu. Piesn-blogoslawienstwo dla wojownika, ktory ma wyruszyc w droge. Blogoslawienstwo Ka-diha i calego plemienia. Nastepnie starzec zwrocil znow spojrzenie na gory. Spiewal teraz glosniej, wyliczajac swoje czyny, modlac sie, by w Krainie Wiecznych Lowow uznano go za wojownika. Podniosl rece w pozdrowieniu i postapil krok do przodu. Eleeri krzyknela z zaskoczenia, gdy wyplynelo z niego swiatlo. Wydalo sie jej, ze potezne wichry runely na dom. Wedrujacy-w-Dal osunal sie powoli na ziemie. Z jekiem doskoczyla do starca. Otoczyl ich cieply powiew, witajacy wojownika w jego nowym tipi, pocieszajacy te, ktora pozostala. Dziewczyna pochylila glowe. Dobrze sie stalo. Jej pradziadek, ktorego kochala z calego serca, wyruszyl w ostatnia wedrowke. Teraz ona musi pojsc wlasna droga, droga, ktora jest jego ostatnim podarunkiem. W dole czerwony samochod podjezdzal do ostatniego zakretu gorskiej szosy. Za jakies dziesiec minut znajdzie sie przed zamknieta brama. Dziewczyna przypomniala sobie nienawisc wuja, bicie i drwiny z niej, cwierckrwi Indianki. Umrze, a nie wroci do niego. Zacisnela zeby i z sila, o jaka nie posadzilby jej nikt, kto ja znal, podniosla cialo starca i zaniosla do domu. Pospiesznie polozyla je na lozku, kladac luk i noz w zasiegu reki. Na zewnatrz ucichl warkot samochodu, ktory zatrzymal sie przed brama. Rozleglo sie glosne wolanie. Zgrzytnely zawiasy. Eleeri chwycila plecak i wepchnela don przygotowany przez pradziadka stosik. Nie miala czasu na ogladanie czy przejrzenie wszystkiego. Musi ufac, ze Wedrujacy-w-Dal wiedzial, czego bedzie potrzebowala. Pocalowala go w pomarszczony policzek, wlozyla do torby mape z jeleniej skory. Przed brama kobiecy glos znow zawolal cos naglacym tonem. Dziewczyna usmiechnela sie gorzko. Pradziadek mial racje. Tamta kobieta nie odjedzie, zanim nie postawi na swoim, a przynajmniej sie czegos nie dowie. Eleeri cicho podeszla do tylnych drzwi i otworzyla je. Nigdy nie zadowalaj sie jednym wyjsciem, mawial Wedrujacy-w-Dal. A jeszcze lepiej to drugie ukryc. Zlosliwy usmieszek wyplynal jej na wargi. Uslyszala szczek bramy i zblizajace sie, coraz glosniejsze nawolywanie. Drzwi frontowe rowniez byly zamkniete. Na jakis czas zatrzymaja natretke. Eleeri przemknela sie wokol domu, kryjac sie za zburzonymi przybudowkami. Mozna bylo podniesc czesc plotu, gdy usunelo sie dwa wielkie zelazne gwozdzie. Spokojr nie wcisnela je na dawne miejsce. To zbije z tropu bialooka. Znowu dobieglo ja glosne wolanie, a potem odglos rozbijanej szyby. Zaraz potem rozlegl sie wrzask, halas bieganiny i powtarzane z przerazeniem wolanie. Eleeri zrobilo sie zal bialej kobiety, gdyz wiedziala, ze tamta miala dobre zamiary. Nigdy jednak nie pozwoli, by oddano ja pod opieke krewnych, ktorzy nia gardzili. Gdybyz tylko Wedrujacy-w-Dal nie uparl sie, by pomagac jej wczoraj w pracach domowych. I nie tylko jej pomagal, ale w dodatku spedzil kilka godzin w szopie za zamknietymi drzwiami. Przypuszczala, ze czujac zblizajaca sie smierc przygotowal zawartosc plecaka, ktory teraz niosla. Pracownica socjalna przyjezdzala tylko raz w tygodniu. Dotychczas Wedrujacemu-w-Dal udawalo sie ukrywac przed nia swoja coraz wieksza slabosc. Mieli nadzieje, ze przezyje jeszcze kilka tygodni, az do szesnastych urodzin Eleeri. Wtedy pozwolono by jej zamieszkac w zbudowanym przez starca domu, na kilku pozostalych akrach ziemi. Usmiechnela sie z zawzietoscia. Nalezaca do rodu Dwoch Pior ziemia dawno zostala sprzedana. Pozostaly tylko przedmioty osobistego uzytku, malenka chatka i kilka akrow nie nawodnionego gruntu. Eleeri moglaby tu wyzyc polujac, ujezdzajac konie i uprawiajac ogrodek warzywny. Ale dla obcych jej dziedzictwo bylo bezwartosciowe. Wyjrzala zza drzewa i spojrzala na dziedziniec w dole. Dostrzegla kobieca postac, biegajaca niezdarnie od jednego zabudowania do drugiego. Eleeri pokiwala z politowaniem glowa. Uplynie kilka godzin, zanim przybedzie grupa poszukiwawcza. Wiedziala, ze przybedzie. Ta kobieta nie pozostawi jej w spokoju. Przerzucila plecak przez ramie i sprawdzila ekwipunek. Zatknieta za pas mapa zwisala w zasiegu reki, by w kazdej chwili mozna bylo po nia siegnac. Wspinala sie pewnie, lecz powoli. Nie mogla sobie pozwolic na krotki oddech, przedwczesna utrate sil. Bedzie ich potrzebowala, kiedy rozpocznie sie poscig. Lepiej nie tracic zawczasu rezerw energii. Z ofiarowanej przez pradziadka mapy wynikalo, ze czeka ja dluga droga przez gory. Jesli poszukiwac jej bedzie helikopter, to ocala ja nabyte umiejetnosci, a nie sila czy szybkosc. Czerwony samochod mknal w dol gorska droga. Kierujaca nim kobieta byla rownie zdeterminowana jak Eleeri. Dziewczynka musiala uciec w gory, myslala. Trzeba ja znalezc i umiescic w bezpiecznym miejscu. Jej zwierzchnik postapil glupio pozwalajac temu dziecku zamieszkac ze starym Indianinem. Powinna byla przewidziec, ze tak sie to skonczy. W dodatku jej zwierzchnik, jak typowy mezczyzna, zawsze przebywal poza biurem, gdy dzialo sie cos waznego. Zagryzla wargi w zamysleniu: wiec teraz sama jest odpowiedzialna za wszystko. Jej przelozonego nie bedzie w biurze prawie tydzien, ale do tego czasu odszuka sie dziewczynke. Niewazne, co powiedzial. Ta mala nie ukonczyla jeszcze szesnastu lat, a jej ciotka zawsze mowila, ze znow wezmie ja do siebie. Zignorowala zawarty w aktach raport opisujacy, jak ta sama rodzina traktowala Eleeri przed szesciu laty. Co z tego, ze ukarano ja raz czy ze dwa razy. Dzieci trzeba trzymac krotko. Jechala coraz predzej, chcac jak najszybciej wrocic do biura i zorganizowac poszukiwania zbieglej dziewczynki. Zabierze to troche czasu, ale byla pewna, iz zdola przekonac swoich zwierzchnikow, iz Eleeri grozi niebezpieczenstwo. Moze dobrze byloby nawet wpasc w pewna przesade? Zagubiona w gorach dziewczynka, oszalala z rozpaczy, gotowa popelnic samobojstwo... Jezeli jej nie znajda, zle to wypadnie w raporcie. Nigdy nie przyznala sie sama przed soba, nigdy nie uzmyslowila sobie, ze nienawidzi Eleeri i jej pradziadka za ich dume i za niechec, z jaka witali jej obowiazkowe przeciez wizyty. W zachowaniu dziewczynki bylo cos, co budzilo dreszcz niepokoju w kobiecie za kierownica. Nie powinna pelnic tej funkcji w okolicy, gdzie nadal pamietano o smierci rodziny Eleeri, o zamordowanych krewnych. Ta zas kobieta gardzila tymi, ktorymi sie opiekowala. To, ze odplacano jej pogarda, doprowadzalo ja do wscieklosci. Odnajdzie dziewczynke i odda na wychowanie przyzwoitej, cywilizowanej rodzime, ktora nauczy ja posluszenstwa. Tymczasem wysoko w gorze zbiegle "dziecko" pielo sie brzegiem strumienia. Za nia polyskiwal w jasnych promieniach slonca stary, zmurszaly pien razonego piorunem drzewa. Przed soba widziala pozostalosci kamiennej lawiny, ktora runela przed kilkuset laty. Przykryly je nastepne osypiska. Z jakiegos powodu ta czesc urwiska osuwala sie w przyblizeniu co sto lat. Eleeri, podchodzac do podnoza, spojrzala po sobie. Ubranie, ktore wlozyla do wspinaczki bylo stare, ot, podarte lachmany, nadajace sie raczej do czyszczenia starej zardzewialej rury pieca. Nie bedzie juz jej potrzebne, ale powinna odpoczac, gdyz wspinaczka bardzo ja zmeczyla. Po jakims czasie zaczela sie wspinac na osypisko. Niebawem byla juz na szczycie, uwaznie sie przypatrujac kruchej,, rozpadajacej sie skale pod nogami. Usmiechnela sie lekko. Wedrujacy-w-Dal zawsze mawial, ze taki widok wart jest przebytej dalekiej drogi. Niebawem przeciagly grzmot odbil sie echem od pobliskich wzgorz. Spod nowego rumowiska wystawal rekaw koszuli. Jezeli zaczna kopac, znajda glebiej inne strzepy. Umiescila je tam, zanim zepchnela kamienna lawine. Dalej poszla strumieniem. Niech szukaja sladow w wodzie. Znala miejsce, gdzie mozna bylo wyjsc nie pozostawiajac latwego do wykrycia zapachu. Spieszyla sie teraz; woda byla lodowata. Pozniej odpoczela na szlaku i zjadla posilek przygotowany dla niej przez Wedrujacego-w-Dal. Nastepnie z ciekawoscia zbadala zawartosc plecaka. Ubranie, pudelko pelne stalowych igiel roznej wielkosci, nici, haczyki na ryby i mnostwo innych potrzebnych rzeczy. Pradziadek nie ofiarowal jej byle jakiego plecaka. Ten byl duzy, na metalowym stelazu, w razie potrzeby z latwoscia pomiescilby ladunek wazacy piecdziesiat kilo - jesliby tylko niosacy zdolal go udzwignac. Wydawal sie teraz pusty. Podniosla plecak, by znow go zapakowac. Dziwne, bylo tam jeszcze cos. Wywrocila go na druga strone i pod warstwa plotna znalazla skorzany pas ozdobiony podobiznami biegnacych koni. Na koscianej klamrze wyrzezbiono tanczace koniki o oczach z gagatu. Pas sporo wazyl i zrozumiala, dlaczego pozornie pusty plecak wydal sie jej ciezki. Zafascynowana, obrocila pas i przyjrzala sie jego wewnetrznej stronie. Ach! Byl podwojny, zszyty jelenimi sciegnami. Sprula kawalek i zajrzala do srodka. Potem znow usiadla. Od jak dawna Wedrujacy-w-Dal planowal jej ucieczke? Czyzby sie obawial, ze umrze wczesniej, zanim bedzie mogl zapewnic jej bezpieczenstwo? W pasie ukryty byl prawdziwy skarb. Stopiony i odlany w cienkie krazki zloty pyl, ktory wyplukal z potoku. Inni uwazali, ze gra niewarta jest swieczki. Tygodnie ciezkiej pracy nie wystarczylyby do wydobycia zlota na zaledwie piata czesc kazdego z tych krazkow. A przeciez jej pradziadek calymi latami szukal zlotego piasku i przetapial go. Tymczasem wszedzie, w kazdej chwili mozna bylo znalezc znacznie lepiej platna i lzejsza prace. Podniosla plecak, ale dalej wydal jej sie za ciezki. Ponownie siegnela pod podszewke i wydobyla z niej mala sakiewke z sarniej skory. Wysypala zawartosc na rozwarta dlon. W blasku slonca zablysl purpurowy ogien; wsrod purpury migotaly niebieskie i zlociste iskry. Na Ka-diha, Wedrujacy-w-Dal dlugo musial to zbierac. Wprawdzie wsrod okolicznych wzgorz znajdowano ametysty, lecz zazwyczaj mialy one jakas skaze. Te zas byly czyste. Choc male, mialy najpiekniejsza, najczystsza barwe, jaka Eleeri kiedykolwiek widziala w zyciu. Byly wiele warte. Przyjrzala sie kamieniom swiecacym niebieskim blaskiem. To musialy byc szafiry. Gdzie Wedrujacy-w-Dal je znalazl? Nie wystepowaly w ich ojczystych gorach. Nie bylo ich wiele - naliczyla tylko piec - ale i one wygladaly na cenne. Dostrzegla tez dwa kawalki bursztynu z zatopionymi w nich nasionkami jakiejs rosliny. Z zaciekawieniem podniosla jeden. Jej palce przekazaly swoje cieplo bursztynowi, a ten sie zaswiecil! Zaskoczona, polozyla go na dloni. Mozliwe, ze pradziadek wiedzial znacznie wiecej o drodze, ktora miala pojsc. Wyczula, ze ametysty - i zloto - wolno jej sprzedac, ale bursztyn... Tak, mogl miec inne przeznaczenie. Leniwie wlozyla jedna grudke do kieszeni koszuli, a potem, pod wplywem naglego impulsu, wcisnela druga do kieszeni dzinsow. Starannie zapakowala plecak i wstala. Funkcjonariuszka opieki spolecznej na pewno dotarla juz do miasta. Wkrotce zacznie sie polowanie. Eleeri tylko czesciowo miala racje. Policjanci nie chcieli sie w to mieszac. Dopiero po kilku godzinach zgodzili sie wyslac grupe poszukiwawcza, a wtedy zapadal juz zmierzch. Odlozono polowanie do nastepnego ranka, dziewczyna zas zyskala na czasie. Wykorzystala go dobrze, idac szybkim, rownym krokiem, co rusz rzucajac okiem na mape. Wedrowala az do nastepnego wieczora; pozniej rozbila oboz. Ostroznie odtoczyla na pol zaglebiony w ziemi duzy kamien i rozpalila w pozostalym dolku ognisko. Zaspokoila glod i pragnienie, po czym sie rozejrzala; drew starczy do switu. Skaly za nia beda odbijac cieplo do miejsca, w ktorym sie polozy, a upleciony z trawy parawan osloni ja przed wiatrem. Wstala o brzasku, zjadla sniadanie i napila sie goracej herbaty. Nastepnie przetoczyla kamien na dawne miejsce, ukrywajac pod nim popiol z ogniska. Przedtem jednak natarla spodnia czesc kamienia liscmi o ostrym zapachu. Zaden .pies nie wytropi jej zapachu. Zarzuciwszy plecak na ramiona, zeszla na dol do malenkiego strumyka. Tam rozebrala sie i umyla. Pozniej zapakowala stara odziez do plecaka i ubrala sie w spodnie i kurtke z jeleniej skory. Nalozyla tez ozdobny pas, przymocowala do niego z przodu sakiewke z jej cenna zawartoscia oraz noz w ozdobionej fredzlami pochwie. Luk i kolczan zawiesila na plecaku, w zasiegu reki. Dlugo i uwaznie ogladala mape. Po opuszczeniu tego miejsca znajdzie sie w nieznanym terenie. Wprawdzie podczas polowan zapuszczala sie gleboko w gory, ale jeszcze nigdy nie znalazla sie w tych stronach. Odtad musi polegac na mapie i swoim zdrowym rozsadku. Wyprostowala sie i ruszyla ledwie widocznym jelenim szlakiem. Prowadzil we wlasciwym kierunku i latwiej bedzie nim isc - przynajmniej przez jakis czas. Maszerowala rownym krokiem, a slonce wedrowalo coraz wyzej po niebie. Poznym porankiem zatrzymala sie, by zaspokoic pragnienie i odpoczac kilka minut. Potem ruszyla w dalsza droge. W poludnie znalazla sie w nieznanej partii gor, na perci, ktora biegla skrajem kanionu. Przez moment zastanawiala sie, co teraz moze robic pracownica socjalna, ale zaraz stanowczo przegnala te mysl. Wedrujacy-w-Dal zawsze mawial, ze ulec lekowi przed poscigiem to szczyt glupoty, gdyz oslabia to uciekajacego, a dodaje sil scigajacemu. Jest dzieckiem tej ziemi, a ta nie wyda jej tak latwo. Jest wojowniczka; nie podda sie bez walki. Daleko za nia mezczyzni z grupy poszukiwawczej goraczkowo przekopywali swieze osypisko. Uplynie caly dzien, zanim sie upewnia, ze zadne cialo nie lezy pod zwalami glazow i chlodnej ziemi. Lecz uczucie gniewu wywolane odkryciem, iz zostala wyprowadzona w pole, tylko wzmocnilo determinacje pracownicy socjalnej. Wrocila do miasta; wscieklosc wykrzywila jej twarz. Obiecano jej, ze nastepnego ranka otrzyma helikopter. Jeszcze jedna noc, jeszcze jeden oboz. Eleeri spala zdrowym snem, ale o swicie odeszla, kierujac sie mapa. Zblizala sie do celu podrozy. Targaly nia sprzeczne uczucia. Opuscic swoja ojczyzne, swoj dom, nigdy juz nie stanac u boku Wedrujacego-w-Dal... Wzruszyla ramionami. Bez wzgledu na to, czy zostanie, czy odejdzie, i tak stracila juz pradziadka i dom. Wedrowala przez caly dzien. Doszla do wniosku, ze scigajacy juz sie przekonali, ze to ona sama spowodowala lawine, by wprowadzic ich w blad. Zostac wystrychnietym na dudka przez mloda dziewczyne, prawie dziecko - to ujma na honorze dla kazdego. Ale jakie to ma znaczenie, jesli w ten sposob zyskala jeszcze jeden dzien? Zblizalo sie poludnie, gdy uslyszala warkot helikoptera. Natychmiast ukryla sie w najblizszej szczelinie. Kiedy sie w niej wyciagnela, jej stroj z jeleniej skory zlal sie w jedno z wyschla, brazowa ziemia. Nie poruszyla sie, kiedy helikopter kolowal w gorze, nie zwrocila tez ku niemu twarzy - Wedrujacy-w-Dal ostrzegal ja przed tym. Dawno temu walczyl w wielkiej wojnie bialych ludzi. Wtedy dowiedzial sie, ze z samolotu mozna dostrzec ludzka twarz jako jasniejsza plame na tle otoczenia. Samoloty krazyly zatem powoli, by dostrzec ruchy przeciwnika. Eleeri lezala wiec nieruchomo, twarza do ziemi. Warkot motoru oddalil sie na wschod. Wtedy dziewczyna podniosla sie i pobiegla ukryc sie w majaczacych z przodu krzakach. Dalej szla rozgladajac sie na boki, czujnie, wciaz pilnie nasluchujac. Jeszcze dwukrotnie przelecial nad nia prowadzacy poszukiwania helikopter. Zaklela na glos. Dlaczego szukali jej tutaj? Co naprowadzilo ich na mysl, ze ucieknie w te partie gor? Dziewczyna nie mogla wiedziec, ze scigajaca ja inspektorka zapewnila sobie pomoc pewnego ranczera, on zas mial psy. Sforze zabralo to duzo czasu, ale w koncu odnalazla trop Eleeri w miejscu, gdzie wyszla ze strumienia. Scigala ja teraz, a helikopter lecial nad nimi. Dwa razy ladowal, zeby przewiezc ranczera i jego psy ponad trudnym do przebycia terenem. Okrazaja mnie, pomyslala Eleeri. W jakis sposob poruszaja sie szybciej od niej. Zatrzymala sie w ukryciu, by jeszcze raz spojrzec na mape. Tam! Miala pojsc skrecajacym w prawo odgalezieniem dotychczasowego szlaku, ono zas zaprowadzi ja do opisanej przez pradziadka skaly. Jesli ta skala nadal stoi, a sciezka wciaz istnieje... Nie watpila teraz, ze dana jej przez Wedrujacego-w-Dal mapa byla bardzo, ale to bardzo stara. Okolica zmienila sie od tamtego czasu. Eleeri pozostalo jedynie spiesznie isc naprzod i modlic sie, by zdolala rozpoznac opisane miejsce. No, przynajmniej skala jest na swoim miejscu! Dziewczyna zatrzymala sie na moment i odetchnela z ulga. Tak, to musi byc ta zaznaczona na mapie turnia, gdyz ksztaltem przypomina sokola. Po sciezce nie pozostal nawet slad, ale jesli pojdzie w prawo, przedostanie sie przez poszarpane skalki. Ka-dihu, spraw, zeby to byla wlasciwa droga! Uslyszala odlegle ujadanie psow. Helikopter coraz czesciej pojawial sie w bezposredniej bliskosci, wrecz krazyl nad jej glowa. Biegiem musiala pokonywac odleglosc dzielaca ja od najblizszej oslony, kiedy odlatywal na jakis czas. Lecz jar, ktorym szla, doprowadzil ja do nastepnego punktu orientacyjnego, wejscia do jaskini. Minawszy je szybko, zatrzymala sie na chwile w cieniu, nasluchujac. Psy chyba byly nie dalej niz o godzine drogi, a wiec bardzo blisko. Tyle, ze w gorach tylko wrony mogly podrozowac w linii prostej. Zapadal zmierzch i wypatrujacy zbieglej dziewczyny helikopter odlecial. Spojrzala z rozpacza na mape. Miala jeszcze do przebycia kilka mil. Osunela sie na ziemie. Bolaly ja ramiona, nogi miala jak z olowiu. Czula glod. Musi odpoczac, posilic sie i liczyc na cud. Pospiesznie cos zjadla, napila sie i okrecila sie miekkim, recznie tkanym kocem, ktory znalazla w plecaku. Przez kilka godzin spala glebokim snem. Obudzila sie nagle. Usiadla i rozejrzala sie dookola. Choc ostatnie dnie byly jasne, noca chmury przeslanialy niebo. Teraz swiecily na nim gwiazdy. Pochylila glowe. Bogowie byli laskawi dla swej corki: bedzie mogla dalej wedrowac, bo ksiezyc oswietli jej droge. Oczywiscie wolniej niz za dnia, gdyz cienie bywaja zdradzieckie, ale da sie isc -wiec zrobi to. Zarzucila plecak na obolale ramiona. Powoli powlokla sie szlakiem, ktory ciagnal sie przed nia, wlasciwym szlakiem, gdyz widnial na starej mapie. Jezeli zdola sie dostatecznie oddalic, dotrze do celu, nim dogonia ja scigajacy. Nie miala pojecia, co ja czeka, wiedziala tylko, ze Wedrujacy-w-Dal byl pewny, iz gdy juz sie znajdzie u celu, nikt nie zdola jej doscignac. Szla az do zachodu ksiezyca. Pozniej odpoczywala do chwili, gdy brzask rozjasnil niebo. Wtedy wstala i ruszyla dalej, zmuszajac sie do szybszego kroku. Czula, jak opuszczaja ja sily. To juz bylo niewazne. Dotrze do miejsca przeznaczenia i odpocznie lub zostanie pojmana. Tak czy owak, jej oslabienie sie nie liczylo. Zacisnela zeby i powlokla sie dalej. Manierka u pasa byla prawie pusta. Saczyla reszte wody malymi lyczkami. Po raz ostatni wyciagnela mape - tak, to tutaj. Byla prawie u celu. Zgarbiona ze zmeczenia, stala patrzac na sciezke. Lzy naplynely jej do oczu. To?! To mialo byc jej schronienie? Sciezka konczyla sie przy krawedzi urwiska. Dwie wielkie skaly pelnily straz przed przepascia. Trzecia upadla na ich szczyty jak nadproze drzwi prowadzacych donikad. Szemrzacy wesolo strumyczek splywal po zboczu do miejsca, w ktorym stala. Jak we snie oplukala w nim manierke, napila sie, ponownie napelnila ja woda i zawiesila u pasa. Opanowalo ja rozgoryczenie i rozpacz. To juz koniec. Pokonala przesladowcow, dotarla do celu - i co znalazla? Miejsce, w ktorym umrze? Z dolu dobiegal szum rzeki. Po chwili spoza turni wylonil sie helikopter. Dostrzegla inspektorke i jej triumfujaca mine. Ogarnal ja zimny gniew. To jej plemie wladalo niegdys ta ziemia. Nemunuhowie, wrogowie bialych. Maja wiec ja schwytac jak szczura w pulapke? Ja, corke tego ludu, ostatnia z rodu, ktory oswoil konie i przemierzal prerie wzdluz i wszerz? Wedrujacy-w-Dal nie wyslalby jej na smierc, Nie, to musiala byc, to byla droga mocy! Zaufa jej. Wstala i przeciagnela sie. Potem szybko, jak sprinter, rzucila sie przed siebie. Plecak podskakiwal na jej ramionach. Uczucie triumfu malujace sie na twarzy inspektorki ustapilo przerazeniu. Wrzasnela na caly glos: -Zatrzymajcie ja! Zatrzymajcie! Eleeri resztkami sil dobiegla do skalnych straznikow i skoczyla przed siebie. Przeszyl ja zimny dreszcz, oslepilo jaskrawe swiatlo. Nogi wciaz ja niosly, lecz biegla oto po zielonej, siegajacej kostek trawie. Zatrzymala sie, oszalalym spojrzeniem omiotla otoczenie. Wreszcie kolana ugiely sie pod nia i rozciagnela sie jak dluga na miekkiej murawie. Za nia nie bylo zadnych skal, a gory ledwie majaczyly w oddali na horyzoncie. Slyszala spiew ptakow, powietrze przesycala slodka won kwiatow. Usiadla i pochylila glowe w milczeniu. Nie pomylila sie, ufajac pradziadkowi. Odpocznie tu, a potem powedruje w strone gor. Z glebokim zadowoleniem wyjela prowiant i odczepila od pasa manierke. Jedzac dziekowala w mysi tym, ktorzy odeszli wczesniej, za ich milosierdzie i za niezwykla droge wybawienia. Helikopter zawrocil do miasta. Inspektorka goraczkowo szukala wytlumaczenia. Miala racje, dziewczyna chciala popelnic samobojstwo, nalezalo wiec ja scigac, dalo sie znajdzie samo, rzeka wyrzuci je na brzeg. A nawet jesli nie, to i tak juz bez znaczenia. W biurze czekaly na nia kolejne akta osob, ktorymi trzeba sie zajac. Towarzyszacy jej mezczyzna milczal. Oczy go nie zawiodly, nie ulegl tez omamom. Pojmowal jednak, ze nie wolno mu rozpowiadac o tym, co zobaczyl. A ujrzal w przelocie zielona kraine i do konca swoich dni mial o niej rozmyslac. Cos go tani przyciagalo, wzywalo... Nie bedzie jednak mowic o tym. Jesli dziewczyna uciekla do innego swiata, coz go to obchodzi? Zyczyl jej powodzenia. Rozdzial drugi Jakis ptak zaspiewal glosno w poblizu siedzacej Eleeri. Chlonela wzrokiem otoczenie. Legenda glosila, ze nie bylo stad powrotu, ze nikt, kto poszedl droga tych, ktorzy odeszli wczesniej, nigdy nie wrocil. Wzruszyla ramionami. Rownie dobrze mogla zostac zabita tam, jak i tutaj. Przynajmniej nie bylo tu zadnej opieki socjalnej, no i wujostwo nie odnajda jej tutaj. Trzeba jednak zachowac ostroznosc. A nuz sie trafi na cos znacznie gorszego niz to, przed czym uciekla? Spakowala wszystko do plecaka z wyjatkiem niewielkiej ilosci prowiantu. Zaczela jesc w drodze.Majaczace w oddali gory przyciagaly ja jak magnes. Obliczyla, ze do przejscia ma okolo dwudziestu mil, zanim dotrze do podgorza. Okrazy je i skieruje sie na wschod; bylo tam cos, co powinna zobaczyc. Szla spokojnie w wesolym nastroju, bacznie sie rozgladajac i nasluchujac. Okolica sprawiala wrazenie opustoszalej. Dziwne, taka zyzna, taka bogata ziemia, a jednak nie zamieszkana. Musnela spojrzeniem murawe. Te strony przypominaja prerie, po ktorych niegdys swobodnie wedrowali jej przodkowie. A nuz spotka tu jakies plemiona, moze nawet wrogie? Odpoczela i posilila sie, gdy slonce stalo w zenicie, a potem ruszyla w dalsza droge. Poprzez fale rozgrzanego powietrza dostrzegla nagle wylaniajace sie powoli budynki. Zwolnila kroku. Strwozyla ja cisza. Pracujacy ludzie zazwyczaj halasuja, a tutaj panowalo glebokie milczenie. Okrazyla zabudowania ostroznie, nie spieszac sie; w nieznanym terenie lepiej zachowac czujnosc. Kiedy jednak zblizyla sie do domostw, dostrzegla przyczyne ciszy: zabudowania staly opuszczone. Dachy sie zapadly, widac bylo slady ognia. Skierowala sie do drzwi najblizszego domu, ktore niegdys bronily dostepu intruzom. Wslizgnela sie do srodka cicho jak cien, szybko rozgladajac sie dookola. Skora jej cierpla. Stalo sie tutaj cos zlego i to niezbyt dawno. Drewniana sciana jeszcze pachniala spalenizna. Dotknela jej ostroznie i utkwila wzrok w umazanych sadza czubkach palcow. Potarla je i powachala. Cokolwiek tu sie wydarzylo, mialo miejsce niedawno. Powiew przyniosl slad odoru do jej rozdetych nozdrzy. Znala go. Tak czuc rozkladajaca sie stara padline. Zadrzala i ruszyla powoli pod wiatr. Lepiej wiedziec, z czym ma do czynienia. Mdlacy zapach doprowadzil ja do sczernialych od ognia schodow wspartych na kamiennych filarach. Idac w gore, ostroznie wyprobowywala stopa kazdy stopien. W najwiekszym pokoju na gorze z trudem powstrzymala okrzyk przerazenia. Za zycia byli pewnie rodzina. Obecnie pozostaly z nich tylko uczepione kosci resztki wysychajacej tkanki i strzepy odziezy. Przyjrzawszy sie uwazniej wywnioskowala, iz sa to szczatki rodzicow i ich trojga malych dzieci. Ten, kto tego dokonal, nie mial litosci nawet dla malenstw. Stojac twarza w twarz ze zwlokami, mogla lepiej okreslic czas zaglady domu i ludzi. Moglo sie to stac z szesc miesiecy temu. Czy bylo to dzielo rozbojnikow, czy tez te nieznana kraine niszczyla wojna? Eleeri ostroznie obeszla wszystkie pokoje. W kazdym znajdowala zwloki ofiar, a przynajmniej slady swiadczace, ze napastnicy czegos szukali. Byl to zamozny dom. Gospodarze mieli porzadna odziez, a pokoje byly dostatnio wyposazone. Mieli sluzbe w domu oraz robotnikow. Eleeri dotarla do zabudowan gospodarczych. Wszyscy zgineli, sludzy wraz z gospodarzami. Nie zauwazyla jednak kosci zwierzat. Nie znalazla tez, aczkolwiek szukala dosc pobieznie, zadnych cennych przedmiotow. To domostwo zostalo doszczetnie zlupione. Slady swiadczyly, ze stalo sie to, zanim ostygly ciala ofiar. Postanowila jak najszybciej ruszyc w dalsza droge. Spotkanie ze sprawcami zniszczenia i dla niej moglo zle sie skonczyc. Szybkim marszem oddalila sie od pozbawionego dachu budynku. Zatrzymala sie dopiero wtedy, gdy nic nie mogla dojrzec w gestym mroku. Zrezygnowala z ogniska: lepiej zamarznac niz narazic sie na atak. Swit znow zastal ja w drodze. Okolica sie zmienila. Najpierw pojawily sie pojedyncze krzaki, potem rozrzucone cale kepy krzewow, wreszcie zbocza majaczacych w oddali wzgorz przeslonily zwarte zarosla. Duze drzewa sterczaly jak skupiska skal lub wyspy w morzu krzewow i wysokiej trawy. .Majac gdzie sie schronic w razie potrzeby, Eleeri poczula sie lepiej. W poludnie dala nurka w kepe drzew. Po krotkich poszukiwaniach znalazla maly strumyk. Umyla sie, rozpalila ognisko i przegryzla cos z zapasow. Sprawdzila je. Miala duzo herbaty, mleka w proszku oraz soli, lecz spozyla juz wieksza czesc prowiantu. Musi znalezc miejsce na dluzszy oboz i cos upolowac. Ususzy lub uwedzi mieso, nazbiera warzyw i znajdzie konia. Westchnela, myslac o koniu. Przez cale zycie jezdzila konno z wyjatkiem miesiecy spedzonych u wujostwa, gdzie jej na to nie pozwalano. Konia, konia, krolestwo za konia! Zachichotala cicho, przypomniawszy sobie te slowa. Nie miala krolestwa, ale gdyby tak bylo, chetnie by je oddala za naprawde dobrego konia. Tydzien pozniej nadal jeszcze okrazala gory, ktore lukiem zwracaly sie ku wschodowi. Kilkakrotnie natrafila na opuszczone zagrody i przeszukala je. Rezultaty sklonily ja do przedsiewziecia wszelkich srodkow ostroznosci. Zadna z zagrod nie zostala zniszczona w tym samym czasie. Znaczylo to, ze albo wojny czesto pustosza ten kraj, albo gdzies w poblizu kryja sie wyjatkowo niebezpieczne bandy rozbojnikow. Ze sladow w jednym z domow zorientowala sie, ze napastnicy "zabawiali sie" z kobietami tak samo, jak w swiecie, ktory opuscila. Jesliby wpadla im w rece, na domiar nie znajac nawet jezyka, w ktorym moglaby prosic o litosc, prawdopodobnie czekalaby ja smierc. Dotknela reka luku. Nie, nie da sie pojmac tak latwo. G, ktorzy podejma taka probe, drogo za to zaplaca. Odeszla juz daleko na wschod od punktu, w ktorym sie pojawila w tym swiecie. Silny wiatr o slonawym smaku wskazywal, iz wedruje w strone morza. Obiecywal bogate polowy, naniesione przez fale drwa na ognisko i sol, ktora uzupelni swoje szczuple zapasy. Eleeri dotarla po dwoch dniach do brzegu morza. Weszla na pagorek. Stanela zapatrzona w szare odmety i zastanawiala sie, kto po nich zeglowal i jakimi statkami. Otrzasnela sie po chwili. Zawsze byla samowystarczalna, dawniej jednak mogla liczyc na pomoc rodzicow lub pradziadka. Teraz byla zupelnie sama i choc jej to nie przerazalo, tesknila za towarzystwem. Chce miec konia, pomyslala z zalem, nie wiadomo ktory juz raz. Konia! To byloby cudowne! Rozesmiala sie na glos. Zaczela rozumiec swoich przodkow. Wlasnie tak musieli sie czuc, widzac przed soba rozlegle rowniny, mogac tylko wedrowac pieszo od jednego do drugiego zrodla wody. Tutaj jest dosc wody. Ale Eleeri miala wrazenie, ze pelznie po ziemi. Na koniu podrozowalaby znacznie szybciej, latwiej polowala i predzej uciekala przed niebezpieczenstwem: Moglaby rozmawiac ze swym wierzchowcem, troszczyc sie o niego, upajac sie obecnoscia przyjaciela. Spojrzala przed siebie w zamysleniu. Majaczace w oddali gory zdawaly sie zblizac do morza. Jesli tak, uniemozliwia jej dalsza wedrowke na pomocny wschod. A przeciez cos ja tam ciagnelo. Wzruszyla ramionami. Bedzie szla tak dlugo, jak zdola. Nie chciala piac sie wysoko w gory, opuszczac podgorza, ktore przemierzala. Te gorskie szczyty dziwnie wygladaly. Sprawialy wrazenie, jakby ktos skrecil je i wyzal jak przescieradla. Poszla brzegiem morza i nie zdziwila sie napotkawszy wpadajaca do niego rzeke. Rzeki ze swej natury plynely ku morzu. Podniosla nagle glowe - ludzie bowiem ze swej natury osiedlali sie w takich miejscach. Kryjac sie w cieniu krzewow, skierowala sie w gore rzeki. Moze w tym odizolowanym od reszty swiata zakatku znajdzie kogos zywego. Z kazdym krokiem coraz dalej zaglebiala sie w gory. Cieszylo ja to. Pochodzila z plemienia, ktore niegdys zamieszkiwalo rownine, ale urodzila sie w gorach. Tutaj byl jej prawdziwy dom. Nastepnego dnia stala na brzegu rzeki, wytezajac wzrok i sluch. Patrzyla na slady konskich kopyt, trzech ciezko objuczonych koni. Wiec tak, dosiadalo ich trzech wielkich, prawdopodobnie silnych mezczyzn. Wygladalo na to, ze poza nimi nikt nie wedrowal tedy od dawna. Byli albo wloczegami, albo kupcami podrozujacymi do jakiejs osady w gorze rzeki. Cos jej jednak mowilo, iz nie jada, by handlowac. Zarzucila plecak na ramiona i ruszyla szybkim krokiem, wciaz nasluchujac. Uslyszala niewyrazne krzyki, a potem wrzask mezczyzny. Rzucila sie biegiem w tamta strone. Wtem dobieglo ja rzenie konia. Zatrzymala sie pod oslona krzewow i spojrzala w dol. Dostrzegla kotline, wygladajaca jak plaski talerz, a w niej niewielki dom i poletko ze zbozem. Obsypane jaskrawo ubarwionymi jagodami krzewy rosly rzedem pod jedna sciana domu, po drugiej piela sie kwitnaca winorosl. Czesc muru lezala zwalona na ziemi. Dym osmalil dach. Takze i tutaj dotarla wojna, ale mieszkancy tego domu moze powrocili, by rozpoczac zycie od nowa? Ponizej lezal nieruchomo jakis mezczyzna. Obok niewzruszenie szczypal trawe kosmaty kuc. Przeniosla spojrzenie na dwoch mezczyzn, piechura i jezdzca, ktorzy jeszcze ze soba walczyli. Miecze zablysly w slabych promieniach slonca i na jej oczach piechur zatoczyl sie i upadl. Napastnik i drugi jezdziec, ktory nie bral udzialu w walce, natarli na niego w ostatnim ataku, po czym zawrocili konie w odleglosci mniejszej niz sto metrow od kryjowki Eleeri. Widziala malujace sie na ich twarzach okrucienstwo i zadze krwi. Pokonany mezczyzna podniosl sie z trudem. Krew sciekala mu po twarzy i splywala ze zwisajacego bezwladnie ramienia. Odwazny do ostatka, daremnie probowal podniesc znow miecz. Na Ka-diha, to prawdziwy wojownik, pomyslala. Nie zastanawiala sie ani chwili. Jej plemie zawsze najwyzej cenilo odwage. Podniosla suchy patyk i zlamala go z glosnym trzaskiem, ktory odbil sie echem wsrod drzew. Napastnicy natychmiast sie rozdzielili i zwrocili sie w przeciwne strony, by stawic czolo niebezpieczenstwu. Doswiadczeni w bojach, pomyslala dziewczyna. Jednakze byli uzbrojeni tylko w miecze. Nie zauwazyla ani broni parnej, ani lukow. Usmiechnela sie zlowrogo, szeleszczac galeziami rosnacych rzedem krzakow. Niech uwierza, ze ktos obserwujacy przestraszyl sie i ucieka. Zareagowali jak drapieznik na uciekajaca zdobycz. Pchneli konie do przodu, zamierzajac odciac intruzowi droge. Eleeri nie pobiegla jednak dalej. Po paru susach zawrocila i skrecila w bok. Jezdzcy wpadli w gaszcz krzewow o kilka metrow od niej. Luk dziewczyny raz i drugi zaspiewal cicho piesn smierci i obaj mezczyzni z wrzaskiem runeli z koni. Pierwszy spadl i lezal nieruchomo, drugi zas miotal sie, probujac wstac, lecz mu sie to nie udalo. Otrzymal ciezka, choc nie smiertelna rane. Eleeri rzucila sie ku niemu z nozem w dloni. Musiala wszakze cofnac sie w krzaki, gdy nagle pojawila sie poprzednia ofiara napastnikow. Ranny skoczyl z krzykiem, zamachnal sie mieczem i ocalaly bandyta znieruchomial. Mezczyzna rozejrzal sie wokolo. Kiedy Eleeri ujrzala wyraznie jego twarz, z trudem zdlawila okrzyk zaskoczenia. Byl bardzo podobny do Wedrujacego-w-Dal. Rownie stary, pomarszczony, z takimi samymi szarymi oczami, a jego siwe wlosy musialy niegdys byc czarne. Zmruzyla oczy, gdy zachwial sie i miecz wypadl mu z trzesacych sie rak. Osunal sie na ziemie, zanim zdazyla wykonac jakikolwiek ruch. No, coz, nic mu sie nie stanie, jesli polezy tych kilka minut. Trzeba schwytac konie, bo zbytnio sie oddala. Zrzucila plecak i pobiegla, by przeciac im droge. Wskoczyla na najblizszego wierzchowca i pchnela go w strone pozostalych. Rozpromienila sie na widok zdobyczy: trzy konie i caly ekwipunek, juki, spiwory, pekate podrozne sakwy, bron, moze nawet prowiant. Skierowala sie w strone rannego wojownika. Zeskoczywszy szybko z siodla, przyjrzala sie lezacemu mezczyznie. Prawdopodobnie stracil przytomnosc z uplywu krwi. Jego rany nie byly niebezpieczne. Uniosla mu glowe i rozdarla koszule, pod ktora rysowaly sie potezne niegdys muskuly. Howgh! Ten starzec byl niegdys wojownikiem. Nie, poprawila sie, przypomniawszy sobie scene walki. Wciaz jest wojownikiem. Pomimo zaawansowanego wieku sprawil sie lepiej, niz bandyci mogli sie spodziewac. Mimo ich liczebnej przewagi, zabil jednego, zanim go pokonali. Pokiwala glowa. Ekwipunek i kon zabitego rozbojnika nalezy do zwyciezcy. Takie jest prawo wojny. Ona zdobyla dwa razy tyle i nie potrzeba jej wiecej. Opuscila wzrok, zastanawiajac sie, jak przetransportowac rannego do schronienia. Moze na ciagnietych przez konia indianskich noszach? Sporzadzila je szybko z dlugich galezi i juz wkrotce starzec znalazl sie przed zburzona po czesci zagroda. Eleeri odwiazala nosze i wytezajac wszystkie sily przeciagnela je przez drzwi. Odpoczela lalka minut, a potem szybko przeszukala sakwy bandytow. Wyjela koc i owinela nim starca. Koc byl brudny i prawdopodobnie roil sie od robactwa. Zapewni jednak rannemu odrobine ciepla, ktore bylo wazniejsze od kilku pchel i smrodu. Rany nieznajomego przestaly krwawic; Przemyla je woda zagrzana nad niewielkim ogniem, ktory rozpalila, posypala sproszkowanym antybiotykiem. Z tego, co slyszala, czlonkowie prymitywnych spolecznosci najczesciej umierali od zakazenia. Poszukala prowiantu w jukach. Suszone mieso o wstretnym smaku, splesnialy ser i zastala woda. Na Boga, gdyby osobiscie nie zabila zbojow, zrobilby to ich wlasny prowiant. Oskrobala ser z plesni i ugotowala bulion ze swoich zapasow. Pozniej nakarmila polprzytomnego podopiecznego. Osunal sie na poslanie, gdy podala mu ostatnia lyzeczke, i spal juz mocno, gdy wstawala. Trzeba bylo zajac sie zdobycznymi konmi. Nastepnie poki jeszcze jasno, zbadac otoczenie. Odprezyla sie, chodzac wokol zwierzat, glaszczac je i przemawiajac do nich. Lzy naplynely jej do oczu. Kiedys zastanawiala sie, co to znaczy zabic czlowieka; teraz wiedziala. Czula sie... Przystanela, by przeanalizowac swoje odczucia. Nie zabila, zeby przezyc. Mogla byla odejsc i pozwolic starcowi umrzec. Zamiast tego wybrala walke. Nie czula sie winna - napastnicy byli mordercami, torturowali i dreczyli mezczyzne, ktory moglby byc ich dziadkiem. Czemu wiec placze? Postapila slusznie, nie doswiadczala zatem wyrzutow sumienia z powodu swego czynu. Uznala, ze sa to lzy ulgi. Od wielu tygodni zyla w wielkim napieciu i tak objawila sie ulga; teraz moze sie bezpiecznie odprezyc i znowu stac tylko mloda dziewczyna, ktora nie ukonczyla jeszcze szesnastu lat. Pomyslala, ze w obecnej sytuacji placz nie jest oznaka slabosci. Przynajmniej tak dlugo, poki nikt tego nie widzi, ani o tym nie wie. Wytarla oczy. Konie jako tako oporzadzone, mozna wracac do rannego. Ten dom roznil sie od innych widzianych w tym swiecie. Przede wszystkim byl zupelnie pusty. Nie znalazla w nim butwiejacych gobelinow i odziezy w skrzyniach - ani ludzkich kosci. Mozliwe ze mieszkancy zdolali uciec przed napadem, zabudowania bowiem byly oddalone od innych, jakby zagubione wsrod wzgorz. Znalazla chyba miejsce, w ktorym przedtem sypial nieznajomy starzec. Jedyny pokoj na gorze z nie tknietym dachem wydawal sie zamieszkany, i to od dluzszego czasu. Wyszla na dwor i przyjrzala sie rosnacym pod sciana krzewom. Znalezione naczynie napelnila jagodami. Sprobowala - kwasne, lecz smaczne i soczyste. Zjadla cala garsc jagod, odkladajac reszte na pozniej. Narzucila jeszcze kilka kocow na spiacego przy ogniu starca. Dotknela jego czola. Nie mial goraczki. To dobrze. Dolozyla drew do ognia i na srodku umiescila duze polano, by palilo sie powoli. Otoczyla je mniejszymi galeziami, zeby zajely sie pozniej, gdy polano juz sie wypali. Nastepnie zabrala swoj koc i wyslizgnela sie na zewnatrz. Postanowila spac w stajni. Przed wrotami lezala sterta stana. Podlozywszy zlozony we dwoje koc, zagrzebala sie w sianie. Mozliwe ze w poblizu byli jeszcze inni bandyci. Nie chciala, by koc krepowal jej ruchy, gdyby sie pojawili. Warstwa siana ukryje ja i ogrzeje, a koc ochroni przed zimnem bijacym od kamiennej podlogi. Spala lekkim snem, lecz nic nie zaklocilo jej odpoczynku. Obudziwszy sie jak zwykle o swicie, wrocila cicho do domu. Jej podopieczny musial wstawac w nocy przynajmniej raz, gdyz garnek, do ktorego nazbierala jagod, byl pusty. Podniosla go i wyszla na dwor. Przechodzila obok obsypanych jagodami krzewow, rozkoszujac sie blaskiem slonca, zanim znow napelnila naczynie. Starzec przygladal sie jej uwaznie, gdy weszla do srodka. Powiedzial cos powoli podnoszac na koncu glos, jakby pytal. Eleeri potrzasnela przeczaco glowa i odparla: -Nie mowie w tym jezyku, ale naucze sie go, jesli mi w tym pomozesz. - Czekala. Nieznajomy wygladal na zaskoczonego. Znowu cos powiedzial. Dziewczyna zorientowala sie, ze slyszy inny niz poprzednio jezyk, lecz i tego nie znala. Ponownie pokrecila glowa. Trzecia proba i znow zaprzeczenie. Starzec lezal patrzac na nia z zaklopotaniem. Pozniej poruszyl rekami. Wskazal na garnek z jagodami, stuknal w niego, wymawiajac powoli jakies slowo. Eleeri powtorzyla je z usmiechem. Poprawil jej wymowe i kontynuowal lekcje. Po tygodniu opanowala podstawowe slownictwo w dwoch jezykach. Od tej chwili lekcje odbywaly sie codziennie, ale nie trwaly dlugo. Dwukrotnie wyruszyla na polowanie, wiec mieso wedzilo sie w dymie ogniska. Poznawala nowy kraj stopniowo, w miare jak powiekszal sie jej zasob slow. Karsten niegdys byl bogaty i slabo zaludniony, ale panowal w nim pokoj. Pozniej przybyli najezdzcy, ktorzy przekonali wladce kraju, by zaatakowal czesc swoich poddanych, skazujac ich na zaglade. Ogloszono to trzykrotna gra na rogu. Cynan powiedzial, ze juz wtedy byl stary. Jeden z sasiadow zdolal go ostrzec. Cynan przylaczyl sie do swoich krewnych, ktorzy zabrali to, co mogli ze soba uniesc, i uciekli do Estcarpu. Tam ocaleli z rzezi rozproszyli sie. Bolejac nad pomordowanymi swojakami, stary wojownik przemknal przez Gory Graniczne i zaczal polowac na zabojcow. Zaplacili wysoka cene. Jeszcze raz powrocil do Karstenu w poszukiwaniu innych zbiegow i wraz z nimi znow powedrowal do Estcarpu, gdzie tymczasem rozgoscili sie jego pobratymcy. Nie czul sie jednak tam dobrze, gdyz nie byla to jego ojczyzna. Postanowil wrocic na stale do Karstenu, ale... Eleeri nie byla pewna, czy dobrze go zrozumiala. Cynan stwierdzil, ze czarownice w jakis sposob zmienily gory, aby wciagnac w pulapke karstenska armie. Zadrzala. W szkole uczono ja, ze przesady sa wrogiem czlowieka. Lecz kiedy spogladala na majaczace w oddali szczyty, miala wrazenie, ze tym razem nie ma do czynienia z przesadem. Mijaly tygodnie i miesiace, a ona nie opuszczala starca. Zblizala sie zima i trzeba bylo zaczac gromadzic zapasy zywnosci. Mieli juz worek ziarna i siano na stryszku nad stajnia. Wedzone i suszone mieso wisialo w spizarni, na polkach lezaly jablka, miejscowe owoce oraz jagody. Eleeri ulepila ze znalezionej nad rzeka gliny talerze i wypalila je w ognisku, podobnie jak garnki do gotowania i dzbany na wode. Wyprane koce i wypchane sienniki zapewnialy wygode w nocy, a trzy zdobyczne konie spasly sie tak, ze az lsnily. Uprzaz blyszczala, zachowala tez gietkosc, gdyz Eleeri dbala o nia. Wszystkie trzy zwierzaki przychodzily do niej na wolanie i obwachiwaly ja przyjaznie. Cynan zauwazyl, ze zwierzeta zaufaly dziewczynie od samego poczatku. Mogla nic nie wiedziec o magii, ale miala w sobie jakas moc. Byla najlepszym jezdzcem, jakiego znal. Konie byly jej dziwnie posluszne. Przemawiala do nich, a one wykonywaly wszystkie polecenia, jakby rozumialy jej slowa. Pewnej nocy siedzieli razem przy ognisku. Po raz pierwszy spadl snieg i z dala od cieplego tchnienia ogniska powietrze bylo lodowate. -Eleeri, uwazaj, do kogo sie zwracasz w tej krainie. Karstenczycy nadal pamietaja, co nam wyrzadzili. -A co to ma wspolnego ze mna? - Dziewczyna uniosla brwi. -Chodzi o twoj wyglad - odparl otwarcie starzec. - Moze nie jestes czarownica i, jak mowisz, nie wladasz moca, wygladasz jednak tak, jakbys nalezala do tej samej rasy, co one. Masz szare oczy i czarne wlosy. - Wyliczal na palcach. - Wystajace kosci policzkowe i raczej ostry niz okragly podbrodek. Jestes smukla tak jak my. - Skinal glowa i ciagnal: - Wiem, ze nie pochodzisz z naszej krwi, ale ktos, kto tylko slyszal o nas, uzna cie za Estcarpianke. Badz ostrozna. Karstenczycy zrzucaja na czarownice wine za to, co stalo sie z ich krajem. Eleeri prychnela i powiedziala ironicznym tonem: -Och, ale przeciez to ich ksiaze oszalal i wydal rozkaz urzadzenia tej masakry. O ile wiem, czarownice tylko bronily swojego kraju i ludu. -Wiem o tym - westchnal jej przyjaciel. - Lecz po ruszeniu z posad gor, w tym kraju pozostalo niewielu zdrowych na umysle ludzi. Prawie wszyscy zolnierze zgineli podczas Wielkiego Poruszenia. A owdowiale kobiety nie rozumuja, tylko nienawidza. Po smierci wiekszosci naszych przywodcow i zabojstwie ksiecia, ci, ktorzy przezyli, czesto uciekali sie do gwaltu, zeby zaspokoic swoje potrzeby. Ci zas, ktorzy uciekli, wrocili, by sie mscic. Karsten nie zdolal sie jeszcze wyrwac z tego blednego kola. -Opowiedz mi cos wiecej o tej masakrze. Dlaczego wladca postanowil wymordowac swoich poddanych? - zapytala. -To dluga historia - westchnal Cynan - ale opowiem ci pokrotce to, co wiem. Karsten zawsze byl w pewien sposob podzielony. Moj lud, lud czarownic z Estcarpu, wladal czescia tej krainy na dlugo przed przybyciem jej obecnych mieszkancow. My wszakze, zyjac dlugo, rozmnazamy sie powoli. -Czy to pierwsze jest powodem drugiego? -Nie. Chodzi o talent magiczny. Kobiety, ktore go maja, opuszczaja dom i rodzine jako male dziewczynki. Czarownice ucza je poslugiwac sie moca czarodziejska. -Moc i talent sa wiec tym samym? -Nie, moja droga, ale jedno rodzi drugie. Ty masz wrodzony dar. To jest talent magiczny, zdolnosc czarowania. Natomiast moc gromadzi sie przez wieloletnia nauke i prace nad soba. Moc kryje sie w wielu rzeczach i ci, ktorzy maja wrodzony dar, moga z niej korzystac. Wezmy na przyklad twoj talent porozumiewania sie z konmi. Gdybys nigdy z niego nie korzystala, trwalby w tobie w uspieniu do konca zycia. Lecz rozwijal sie i rosl za kazdym razem, gdy sie nim posluzylas. Stad wiesz, czego mozesz dokonac uzywajac go. Eleeri zamyslila sie. To mialo sens. Wrocila mysla do masakry pobratymcow Cynana. Co podzielilo Karstenczykow? -Nasz lud osiedlil sie tutaj, w Karstenie. Stolica, Kars, stala sie wielkim portem, do ktorego przybywali Sulkarczycy. To rasa zeglarzy. Zabieraja zawsze ze soba swoje kobiety i dzieci, no, z wyjatkiem niebezpiecznych podrozy, kiedy wyprawiaja sie na badania nieznanych krain. Pozniej do Karstenu przybyli obecni mieszkancy. Zajeli wieksza czesc ziem, ktorych my nie uzywalismy. Przez wiele pokolen zylismy obok siebie w pokoju. -I co zmienilo ten stan rzeczy? -Nic nie pozostaje niezmienne na wieki - odrzekl wzdychajac Cynan. - Mysle, ze wsrod tych osadnikow byli tacy, ktorzy zawsze zazdroscili nam zdolnosci magicznych. Pozniej przybyli Kolderczycy, ci posluzyli sie nie taka jak nasza moca, zeby zwrocic ksiecia Karstenu przeciw nam. Nie mogli nas zlamac; z powodu talentu magicznego nasz lud mogl przeciwstawic sie ich woli. Zeby zawladnac Karstenem i innymi krajami, musieli zniszczyc cala nasza rase. Dlatego sprawili, ze ksiaze oszalal. Skazano nas na banicje. Wszyscy zwrocili sie przeciwko nam i nikt nie mial odpowiadac za to, co zrobiono z nami. Eleeri zadrzala. Potrafila sobie wyobrazic, przynajmniej w przyblizeniu, co moglo sie wtedy dziac. Cynan, rozumiejac przerazenie dziewczyny, dotknal jej ramienia. -To wszystko stalo sie dawno temu. Wynikly z tego rozne rzeczy, niektore dobre, rownowazace zlo - rzekl. Spojrzala na niego pytajaco. -Jedni Karstenczycy bali sie nas i nas oskarzali, drudzy byli naszymi przyjaciolmi. Staneli przy nas w dniach, kiedy ginelismy tylko dlatego, ze bylismy tacy, a nie inni. Ukrywali nas, ryzykowali zycie i majatek, by zapewnic nam bezpieczenstwo i przemycic przez gory do Estcarpu. Wszyscy pamietamy, ze nie kazde rece wyciagaly sie chciwie po nasze dobra. To jeszcze nie wszystko. - Usmiechnal sie do niej lagodnie. - Nie ty pierwsza przybylas do tej krainy przez brame w czasie i przestrzeni. Na dlugo przed toba pojawil sie Simon Tregarth. Poslubil on kobiete obdarzona talentem magicznym i wielka moca. -A ja myslalam, ze czarownice musza zachowac dziewictwo! -I robia to. Dlatego jest nas coraz mniej. Z tego tez powodu wykluczyly ze swego grona malzonke Simona. A przeciez nie utracila ona swojego daru. Moze stalo sie tak dlatego, ze jej maz nie nalezal do naszej rasy. Eleeri odchylila do tylu glowe i wybuchnela smiechem. -Zaloze sie, ze nie byly tym zachwycone! -Rzeczywiscie. Simon wiec pojal za zone czarownice Jaelithe. Pozniej nastapilo cos wyjatkowego. Jaelithe urodzila jednoczesnie troje dzieci, dwoch chlopcow i dziewczynke. Nie slyszalem o drugim takim zdarzeniu wsrod naszego ludu. -Trojaczki! -Wlasnie. Ale to dluga historia. Wystarczy, ze powiem, iz ich corka rowniez miala talent magiczny. Czarownice wyslaly te dziewczyne do swojego Przybytku Madrosci, lecz jej bracia ja uratowali. Uciekli razem w gory. Za gorami na wschodzie lezy starozytna kraina Escore. Zyja tam teraz i walcza ze zlem. -Jakim zlem? -Czy mam ci opowiadac dzieje wszystkich krajow? - westchnal starzec. - Wiele pokolen temu Escore bylo nasza ojczyzna. Dzielilismy ja z wieloma stworzeniami i z innymi rasami. Lecz pojawili sie wsrod nas adepci. Posiedli wielka moc, a wraz z nia przybylo zlo. Jedni zwrocili sie o pomoc do Ciemnych Mocy. Drudzy walczyli o ocalenie Escore i jego mieszkancow. Jeszcze inni odeszli z naszego swiata przez bramy, ktore stworzyli. W koncu moi przodkowie uciekli z Escore. Byli jednak i tacy, ktorzy woleli tam pozostac. - Powrocil mysla do zaslyszanych w dziecinstwie i mlodym wieku opowiesci. - Zyla tam inna rasa. Podobna do nas, ale silniej zwiazana z ziemia ojczysta. To oni tam pozostali. Przewodzila im Pani Zielonych Przestworzy, stare legendy nazywaja ja rowniez Dahaun i Morquant, nadaja jej tez inne imiona. Byla bardzo uzdolniona i wladala wielka moca. Teraz ona sama, a moze jej krewna rzadzi Dolina Zielonych Przestworzy, gdzie dobro walczy ze zlem uwolnionym przez wielu adeptow w zamierzchlych czasach. -Powiedziales, ze mieszkaly tam inne stworzenia i rasy? Chciales powiedziec, ze jest ich wiecej? Jakie one sa? - Eleeri pochylila sie z zainteresowaniem. -Na przyklad Wilkolaki. Nie sa ludzmi, ale istotami spokrewnionymi z wilkami. Nie walcza mieczami, lecz zebami i pazurami, a przeciez sa groznymi wojownikami, obdarzonymi inteligencja. -Jakie jeszcze? -Kepliany i Renthany. Renthany sa zarazem piekne i inteligentne. W razie potrzeby sluza za wierzchowce mieszkancom Doliny Zielonych Przestworzy. Zawsze walcza dla Swiatla. - Westchnal. - Niewiele wiem o tych pierwszych, Keplianach. Pod wieloma wzgledami sa podobne do pieknych czarnych koni. Ponoc przychodza do jezdzca, ktory stracil wierzchowca, i udaja oswojonego rumaka. Jesli sie jednak takiego Kepliana dosiadzie, zaniesie do miejsca, gdzie czlowiek zostanie pozarty przez zlo. Adepci sluzacy Ciemnosci czesto uzywali ich jako wierzchowcow. Mowi sie, ze choc sa tak piekne, jedyny dobry Keplian to martwy Keplian. -A co sie pozniej dzialo w Karstenie? - dopytywala sie dziewczyna. - Podczas wedrowki napotkalam wiele zniszczonych zamkow i zagrod. I stalo sie to niedawno. Powiedzialabym, ze w tym roku. -Kiedy sprawy przybraly zly obrot i wydawalo sie, ze przegramy, czarownice ruszyly z posad gory - powiedzial powoli Cynan. - Posluzyly sie moca, zeby nadac im nowy ksztalt. Owczesny ksiaze Karstenu i cala jego armia posuwala sie gorskimi szlakami w strone Estcarpu. Podejrzewam, ze ocaleli tylko nieliczni. Pozniej rozni wielmoze probowali zajac ksiazecy tron. Za kazdym razem musieli walczyc ze swymi przeciwnikami. Przez trzydziesci lat mieszkancy tej krainy lupili swoich ziomkow i sami byli przez nich lupieni. Tu i owdzie niektorym panom udawalo sie wywalczyc spokoj w swych dobrach, uratowali rodziny, zgromadzili wojownikow. Ale tylko nielicznym. Slyszalem, ze nawet w Karsie panuje bezprawie. -Jak ludzie moga tak zyc? - zapytala oszolomiona Eleeri. - To sie musi skonczyc ogolna zaglada! -W wielu czesciach kraju tak wlasnie sie stalo. Ilu ludzi spotkalas wedrujac przez te kraine? -Nikogo. -Sama widzisz. Na pomocy i na wschodzie kraj jest bezludny. Tylko na zachodzie i poludniu, na wybrzezu, dokad jeszcze przybywaja kupcy, mozna znalezc zywych Karsten-czykow. -Kupcy? -Od czasu do czasu sulkarskie statki przyplywaja do ocalalych portow. Sulkarczycy przybywaja uzbrojeni i przez caly czas zachowuja czujnosc. Dziewczyna skinela glowa, przypomniawszy sobie wszystko, co jej opowiedzial o tej rasie zeglarzy. -A co z Sokolnikami, o ktorych wspomniales? Czy mozna jeszcze tu spotkac jakiegos? -Tego nie wiem - westchnal Cynan. - Opuscili oni Gory Graniczne przed Wielkim Poruszeniem. Rozproszyli sie, przyjeli sluzbe u obcych. Mysle jednak, ze przetrwaja jako lud; to dumni, silni wojownicy. - Spojrzal jej w oczy. - Nie zawracaj sobie glowy pozostalymi. Co zamierzasz zrobic? Wiem, ze zostaniesz tutaj tylko przez te zime. Nawet teraz wyczuwam twoj niepokoj. Moglabys przejsc przez gory do Estcarpu. Opowiedzialbym ci o miejscach, gdzie dobrze by cie przyjeto, jesli wystapisz w moim imieniu. -Czy w gorach jeszcze istnieja jakies drogi? - Zamrugala, a potem prychnela z pogardy nad wlasna glupota. - Oczywiscie, ze musza byc. Inaczej nie moglbys tutaj powrocic. Jak wyglada tu uksztaltowanie terenu? Cynan wyjal nadpalony patyk z ogniska i naszkicowal na podlodze mape. -Rozumiem - powiedziala w koncu. - Jesli wroce skrajem gor na zachod i przejde przez nie kierujac sie na pomoc, znajde sie w Estcarpie. - Smuklym palcem dotknela pustego miejsca. - Co sie tutaj znajduje? Starzec milczal dlugo. Kiedy w koncu odpowiedzial na jej pytanie, poczula, ze z calego serca pragnie poznac nie zaznaczona na mapie nieznana kraine. W tonie jego glosu i w samej nazwie Escore bylo cos, co ja nieodparcie pociagalo. Takie samo uczucie przyprowadzilo ja do tej odizolowanej od reszty swiata doliny. W milczeniu przyjrzala sie mapie. -Nasza rzeka... - odezwala sie w koncu - gdybym poszla jej brzegiem, czy dotarlabym do Escore? -Tak mysle, ale nie jestem tego pewny. Eleeri wstala i podeszla do ognia. Rozmyslala nad slowami Cynana dorzucajac drew, by palenisko nie zgaslo w nocy. Cos ciagnelo ja do Escore, czula, ze bedzie to sluszna decyzja. Polozyla sie, pozwalajac odprezyc sie swemu cialu. Starzec obserwowal jej twarz. Juz zasypiala, kiedy przerwal milczenie: -Juz postanowilas, prawda? -Tak. Na wiosne wyrusze do Escore. Czy pojedziesz ze mna? -Nie. Urodzilem sie tutaj, w tym domu. Wrocilem, by tutaj umrzec. Jesli jednak tam, dokad sie udasz, spotkasz kogos, kto mnie znal, powiedz mu, ze nadal zyje. -Powiem. - Pograzyla sie we snie. Wybrala cel podrozy. Escore... pojedzie do Escore. Rozdzial trzeci Ta zima byla dla Eleeri czasem przyjazni i zbierania doswiadczen. Cynan nauczyl ja wszystkich jezykow, ktore poznal w swym dlugim zyciu. Te wiedze uzupelnil ostrzezeniami, pogloskami i wierzeniami o miejscach Dawnego Ludu, ich naturze i poczatkach. Jego matka miala niewielki talent magiczny, totez rosnace umiejetnosci Eleeri nie zmartwily go tak, jak moglyby kogos, kto nigdy nie mial z tym do czynienia. Sama dziewczyna prawie nie zauwazala, ze jej dar rozwija sie i poglebia w miare, jak sie nim posluguje. Zawsze umiala porozumiewac sie z konmi; bylo to czescia jej istoty. Lecz w czystym powietrzu nowego swiata wszystko sie zmienilo. Przedtem umiala poskromic najbardziej rozhukana klacz, uspokoic najdzikszego ogiera. Zrebaki szukaly u niej pociechy. Od czasu, gdy ukonczyla szesc lub siedem lat, Wedrujacy-w-Dal uzywal jej do rozpoczecia tresury powierzonych mu po to koni. Ulozone przez jego prawnuczke zwierzeta byly spokojniejsze, inteligentniejsze i bardziej wrazliwe niz inne. Eleeri kochala te prace i zarazem nienawidzila jej: kazdy jej czworonozny przyjaciel opuszczal ja po pewnym czasie. Zdawala sobie sprawe, ze wlasciciele beda te zwierzeta traktowac jak tanie maszyny.Kochala konie, lubila dotykac ich twardych muskulow przesuwajacych sie pod dlonmi, gdy je czyscila. Kochala ich szorstkie grzywy, zapach potu i konska mowe. Najbardziej wszakze umilowala poczucie wiezi, zaufanie i przywiazanie, jakim ja darzyly konie. Tej zimy nie uznala za dziwne, ze jej kontakt z trzema zdobycznymi kucami stal sie glebszy niz kiedykolwiek. Dawniej rzadko mogla obcowac z konmi dluzej niz kilka tygodni potrzebnych do wytlumaczenia zwierzetom nowych obowiazkow. Z ta trojka spedzila wiele miesiecy. To oczywiste, ze porozumiewala sie z nimi coraz lepiej. Tylko Cynan, ktory to obserwowal, wiedzial, ze bylo w tym cos wiecej. Czasami wydawalo sie, ze umysly dziewczyny i zwierzecia laczyly sie w jedna calosc. Pewnej nocy celowo poruszyl ten temat. -Eleeri, moc czesto przychodzi wtedy, kiedy zechce, a nie wowczas, kiedy ty tego pragniesz. - Podniosla na niego spojrzenie, ale nic nie odpowiedziala. - Mowisz, ze w twoim kraju nikt nie ma wielkiej mocy, tylko niewielkie zdolnosci, ktore zmniejszaja sie z kazdym pokoleniem. - Skinela twierdzaco glowa. - Wiec przemysl to, co ci teraz powiem. Tutaj jest inaczej. Mozliwe ze twoj wrodzony dar sie rozwija. Nie wierze, ze jest tak niewielki, jak uwazasz, a wiem, ze zdolnosci magiczne moga sie stac niebezpieczne, jesli sie nie umie wlasciwie nimi poslugiwac. Jezeli spotkasz kogos, kto bedzie mogl cie tego nauczyc, nie przegap takiej okazji. -Posluchaj, nie sadze, ze mam tak wielka moc, jak uwazasz, ale - usmiechnela sie przyjaznie do starca - obiecuje, ze jesli spotkam chetnego nauczyciela, naucze sie wszystkiego, co bedzie mogl mi przekazac. I - podniosla dlon, zanim zdazyl cos powiedziec - przed rozpoczeciem nauki upewnie sie, ze sluzy Swiatlu, dobrze? -Dobrze. Cynan znow zajal sie cerowaniem koszuli, a Eleeri szyciem spodni z jeleniej skory. Z jesiennych lowow nigdy nie wracala z pustymi rekami. Podczas spokojnych zimowych dni i wieczorow wyprawila wszystkie skory. Nie zmarnowala ani jednego futra. Zamierzala pozostawic Cynanowi cale ubranie z jeleniej skory i futrzana oponcze. Wiedziala, ze przez caly czas bola go z zimna stare kosci. Planowala tez uszyc dla niego pare specjalnych, siegajacych kolan mokasynow. Podeszwa bedzie miala trzy warstwy. Wnetrze butow podszyje futrem. Bedzie mu cieplo i sucho w nogi nastepnej zimy, kiedy wyjdzie na snieg, by oporzadzic zwierzeta. Zerknela na niego spod oka. Nielatwo bedzie opuscic starego przyjaciela. Zdawala sobie jednak sprawe, iz wpadlby w gniew, gdyby zostala. Domyslilby sie, ze przyczyna jest jej obawa o niego i smiertelnie by go tym urazila. Rozumiala dume wojownika. Nie zrani go uwazajac za slabszego niz jest w rzeczywistosci. Wrocil do miejsca swego urodzenia, by tu umrzec. Oboje o tym wiedzieli. Na cmentarzyku powyzej obejscia spoczywala jego zona i dzieci, rodzice i rodzenstwo. Od tak dawna byla tu siedziba jego rodu, ze jej poczatki ginely w mroku dziejow. Wrocila mysla do slow Cynana. Nie byla pewna, ale moze rzeczywiscie jej talent sie rozwija? Tylko dlaczego w ogole mialaby miec jakis wielki dar? Prawda, ze wsrod przodkow Wedrujacego-w-Dal byli potezni szamani i szamanki. Zbyt wiele razy musiala z trudem powstrzymywac slowa oburzenia, kiedy w szkole o ich umiejetnosciach mowiono jako o tubylczych przesadach. Nagle cos jakby drgnelo w jej pamieci i wyplynelo mgliste przypomnienie, jak dziadek zartowal z babki. Tak... Skupila sie i wspomnienie stalo sie troche wyrazniejsze. Siedzieli przy stole: matka, Rozmawiajaca-z-Wiatrem, ojciec i jego rodzice. Dzialo sie to podczas jednej z Rzadkich wizyt dziadkow w domu Eleeri. Dziadek opowiadal o kornwalijskich przesadach. "... w wielu przypadkach jest to metoda kontroli. -Wiec nie sadzisz, zeby bylo w tym cos jeszcze? - To powiedziala matka. -Nie chce burzyc twoich wierzen, moja droga, ale nie, nie sadze. Uwazam, ze zazwyczaj byl to sposob kontrolowania duzych grup ludzkich, przekonywania do stosownych dzialan. Na przyklad w Nowej Zelandii kladzie sie tabu na mieczaki, zeby umozliwic zwiekszenie ich populacji po zlym sezonie lowieckim. Tubylcy wierza, iz spadnie na nich klatwa, jesli tkna je, zanim tabu zostanie zdjete. W ten sposob starszyzna kontroluje zarowno plemie, jak i zasoby zywnosci - Zachichotal nagle. - Gdybym wierzyl we wszystkie stare opowiesci, nigdy bym nie poslubil twojej tesciowej. -Tylko nie powtarzaj znow tej starej gadki, tato -jeknal ojciec. Ale slowa tescia zainteresowaly Rozmawiajaca-z-Wiatrem. -Czy kryje sie za tym jakas opowiesc? - zapytala. John Polworth pochylil sie nad stolem, trzymajac w reku kubek z kawa. -Tak, to tylko opowiesc, ktora jednak ukazuje sile przesadow. Twoja matka, zanim sie z nia ozenilem, nazywala sie Ree. Starzy ludzie mowili, ze to niezwykla rodzina. Ponoc dawno temu kobiety z tego rodu byly kaplankami innej wiary i poslubienie ich mialo przynosic nieszczescie. Prababka Jane byla lessie Ree. Mowiono, ze potrafila przywolywac burze i uspokajac je. To kupa bzdur, ale moi rodzice nie chcieli, zebym ozenil sie z Jane. Rozmawiajaca-z-Wiatrem nachylila sie ku niemu. -A mimo to pojales ja za zone. -Istotnie, moja droga. Nie chce miec do czynienia z podobnymi bzdurami i tak im powiedzialem. Oswiadczylem, ze pragne tylko Jane Ree i ze to moje ostatnie slowo. - Wypil lyk i glosno stuknal kubkiem w stol. -I na pewno bylo to ostatnie slowo Johna - dodala z usmiechem jego malzonka. - Jednakze jego rodzice nigdy mnie do konca nie zaakceptowali. John powiedzial im wreszcie, ze wyjezdzamy. Zaoferowano mu dobra prace za oceanem. Dodal tez, ze moze tamtejsi ludzie mniej sie beda przejmowali przesadami, a bardziej tym, ze on mnie kocha, a ja jestem dla niego dobra zona. Dlatego tu przybylismy i nigdy tego nie zalowalismy". Eleeri przypominala sobie cieplo i milosc, jaka ja wtedy otaczala. W pozniejszych latach slyszala tez o innych przyczynach, ktore sklonily Polworthow do pospiesznego wyjazdu z Konwalii. Zblizala sie wojna, a John Polworth nie mial czasu na wojowanie. Nie planowal smierci w walkach z dala od swojego kraju, w sprawie, w ktora tak do konca nie wierzyl. Dlatego szybko poslubil Jane i przyjal obiecana posade w Ameryce. Kiedy Stany Zjednoczone przystapily do wojny, pracowal juz w zawodzie, ktory zwalnial go od poboru do wojska. Jane moglaby wzgardzic nim jako tchorzem. Wiedziala jednak, iz nie byl jedynym, ktory tak postapil. Nie sprawdzilby sie jako zolnierz i dobrze o tym wiedzial. Eleeri nie wiedziala, czy kiedykolwiek zalowal tej decyzji. Bez watpienia kochal swoja zone. Sprawial wrazenie zachwyconego praca i nowym otoczeniem. Czy jednak nigdy nie zapragnal wrocic do swojej skalistej, otoczonej morzem ojczyzny? Wzruszyla ramionami. Moze myslal o tym w ostatnich sekundach zycia, kiedy zrozumial, ze zginie wraz z Jane. Wydalo sie jej dziwne, ze zarowno jej rodzice, jak i dziadkowie zgineli w wypadkach. Stalo sie to w rok po pamietnej nocnej rozmowie. Urlop, katastrofa samolotu - i nazwisko jej dziadkow wsrod zabitych. Jej rodzice zgineli w wypadku samochodowym w rok pozniej, miala wtedy dziewiec lat. Przez cale szesc miesiecy mieszkala - wyszydzana, wzgardzana i ponizana - z Taylorami, swoja ciotka i jej mezem. W koncu zdolala przeszmuglowac list do Wedrujacego-w-Dal. Jednak zanim zdazyl przybyc, wuj przylapal ja, kiedy chciala wypuscic na wolnosc konia, ktorego tresowal. Zmeczenie, bol i cierpienie zwierzecia byly tak wielkie, ze musiala to zrobic. Taylor byl porywczym i brutalnym czlowiekiem, ona zas pogardzana Indianka. Zbil ja bezlitosnie, znacznie mocniej niz zamierzal, ale w koncu wlasnie to ja uratowalo. Tego popoludnia Wedrujacy-w-Dal przybyl na ranczo. Jej krewni popelnili blad nie pozwalajac mu wejsc. W czasie, gdy toczyla sie walka o prawa Indian i rosla ich swiadomosc etniczna, bylo to wieksza glupota niz przypuszczali. Jej pradziadek udal sie do pewnego mezczyzny, ktorego dobrze znal. Ten porozmawial jeszcze z kims i Wedrujacy-w-Dal nie wrocil na ranczo sam. Wyprowadzona z domu Eleeri zemdlala otoczona doroslymi. Przyczyna byl bol, ale i niejasna swiadomosc, iz omdlenie moze byc jakas droga ucieczki. Dalej sprawy potoczyly sie szybko. Zbadano jej sprawe, przesluchano i zalozono akta. Wedrujacy-w-Dal przyjal ja do siebie, a jego przyjaciele poreczyli za to, iz bedzie o nia dbal. Moglaby nawet uwierzyc, ze odtad juz nic jej nie zagrozi, ze znajdzie sie poza zasiegiem czlowieka przeniknietego nienawiscia do jej rasy, gdyby nie widok Taylora. Patrzyl na nia oczami pelnymi nienawisci. Jego dlugie, badawcze spojrzenie powiedzialo Eleeri, iz pewnego dnia wuj odplaci za to ponizenie. Zrozumiala, ze po smierci pradziadka nigdzie nie znajdzie schronienia. Taylorowie znow ja zabiora, a pomocy w tym udziela pracownicy opieki socjalnej, przekonani, ze jest to dla niej najlepsze wyjscie. Przypuszczala, ze lata, ktore uplynely od tamtej pory, tylko wysublimowaly nienawisc wuja. Ze przez ten czas zdolal zbudowac klatke z klamstw i uwiezi ja w niej, moze na zawsze. Lecz ona dokonala wyboru i w rezultacie uzyskala wolnosc, o jakiej nie siniala nawet marzyc. Moze czuwa nad nia Ka-dih, bog wojny plemienia Komanczow? Pochylila sie znow nad szyciem. Mozliwe ze polaczenie obu niezwyklych rodzin wzmocnilo jej talent. Wiedziala, ze wielu jej indianskich wspolplemiencow mialo dar porozumiewania sie z konmi, lecz wlasny wydawal sie obecnie znacznie silniejszy niz zazwyczaj. Wzruszyla ramionami. Miala go i co z tego. Przestalo ja ciekawic, jak doszlo do tego. Z drugiej strony ogniska Cynan obserwowal ja nie zauwazony. Czerwony blask ognia polyskiwal na wystajacych kosciach policzkowych i orlim nosie dziewczyny. Szare zwykle oczy sczernialy w cieniu, a czarne wlosy stopily sie z nocnym mrokiem. Wydawala sie szczupla, tak jak drobnokostni czlonkowie jego rasy. Widzial jednak sile pod tym wprowadzajacym w blad wygladem. To dziewczyna-wojownik. Spedzil duzo czasu uczac ja walki na miecze, ale nawet on nie mogl jej nauczyc niczego wiecej ponad jej wlasne umiejetnosci w poslugiwaniu sie lukiem i nozem. Obserwatorowi jej ruchy wydawaly sie powolne, ale byl to tylko pozor, plynnosc jej poruszen wprowadzala w blad. W rzeczywistosci byla szybka, opanowana i miala nadzwyczajny refleks. Z rzadkich wzmianek Eleeri wywnioskowal, iz pradziadek trenowal ja prawie przez polowe krotkiego zycia. Mozna by pomyslec, ze wiedzial, dokad sie uda i jakiego dokona wyboru. Cynan usmiechnal sie pod nosem. Wedrujacy-w-Dal uczyl prawnuczke w taki sam sposob, jak uczono jego samego w odleglej mlodosci. Trenujac ja, podswiadomie wracal do dni, kiedy zycie bylo latwiejsze dla jego ludu. Zapewnil jej przez to odpowiednie wychowanie dla swiata, w ktorym teraz sie znalazla. Mozliwe, ze jednak bogowie maczali w tym palce. Spojrzal przyjaznie na Eleeri. Byla dobrym dzieckiem, dobrym i szczodrym. Musi ja przekonac, zeby odeszla, gdy tylko stopnieja sniegi. Jezeli pozostanie zbyt dlugo, odkryje jego tajemnice. Tylko dzieki jej pomocy przetrwal te zime. Jesli Eleeri domysli sie tego, prawdopodobnie zechce pozostac. Wolalby, aby go opuscila z wiara, ze stary Cynan ma sie dobrze. I tak bylo w istocie - w glebi duszy czul, ze przetrwa wiosne, lato i jesien, nie przetrzyma jednak nastepnej zimy. Odejdzie wraz z pierwszymi sniegami. Usmiechnal sie: najwyzszy czas. Nie chcial, by dziewczyna byla przy tym obecna i oplakiwala jego smierc. Widzial, jak gleboko przezyla utrate ostatniego krewniaka. Niech odjedzie myslac, iz zostawia go dobrze przygotowanego na mrozy. Pod koniec jesieni pojdzie na groby swoich bliskich. Polozy sie tam i umrze, zeby polaczyc sie z ich duszami. Nie chcial, by Eleeri cierpiala, gdy to sie juz stanie. Nie mozna tez dopuscic, aby spedzila samotnie nastepna zime w opuszczonej zagrodzie. Odsunal od siebie te mysli. Konie, tak, nie potrzebowal ich. Dziewczyna musi zabrac cala trojke. Pragnal rowniez wreczyc jej pozegnamy dar. Wstal cicho i wielkimi krokami wszedl na starozytne kamienne schody. Przed powrotem do rodzinnego gniazda oddal swoim krewnym w Estcarpie prawie wszystko, co mial cennego. Pozostala mu jeszcze tylko jedna rzecz. Nacisnal jeden z kamieni w scianie. W skrytce stala malenka szkatulka z polyskliwego zloconego drzewa. Otworzyl ja niezdarnie. Wieczko unioslo sie, wypuszczajac slodki zapach i miekki blysk swiatla. Zachichotal cicho. Wlasnie to zatrzymal dla siebie. Nic nie wazylo. Eleeri i tak bedzie miala dostatecznie ciezki ekwipunek. Na pewno spodoba sie jej jego podarunek; nalezal sie jej. Tamknal skrytke i wrocil do szycia. Bedzie gotow, gdy nadejdzie czas. Tymczasem dobrze by bylo nauczyc dziewczyne rowniez pisac w przynajmniej jednym jezyku tego nowego dla niej swiata. Wstal, chcac przyniesc potrzebne rzeczy. -Co robisz? - zapytala Eleeri. - Przez caly wieczor nie usiedziales spokojnie nawet chwili. Cynan spojrzal na nia w milczeniu. -Znam cos, co moze ci sie przydac w przyszlosci. Moge cie tego nauczyc teraz, kiedy zima wiezi nas w tej zagrodzie: czytania w jezyku Estcarpu i mowy znakow. Eleeri wyprostowala sie gwaltownie, jej oczy zablysly czujnie. -Twoj lud ma jezyk znakow? -Widze, ze i twoj ja posiada - usmiechnal sie Cynan. - Nasz rozwinal sie dopiero wtedy, kiedy musielismy walczyc. Och, mysliwi zawsze poslugiwali sie wlasnymi znakami. Lecz okazal sie bardziej niezastapiony dla zolnierzy i zwiadowcow. Uczysz sie szybko i dobrze. Jesli twoj lud rowniez mial taki jezyk, mysle, ze bez trudu opanujesz i nasz. -Zatem dobrze, sprobuje sie nauczyc czytania i pisania. Moj pradziadek mawial, ze zawsze trzeba sie uczyc, jesli ktos chce sie podzielic z nami swoja wiedza, i ze wiedza nigdy sie nie marnuje. -Byl bardzo madrym czlowiekiem - zauwazyl Cynan. - Chodz, usiadz obok mnie. Pokaze ci te znaki. Mam wprawdzie tylko jedna ksiazke, ale wystarczy, bys nauczyla sie czytac. Czas mijal i wreszcie rozpoczely sie wiosenne roztopy. Po wielu miesiacach nauki Eleeri potrafila porozumiewac sie prostym jezykiem mysliwych i zolnierzy jak kazdy, kto nalezal do rasy Cynana. Umiala rowniez czytac, chociaz zajakiwala sie, gdy napotkala nieznane slowa. Teraz czula sie juz gotowa do drogi. Uszyla mocna odziez ze skor upolowanych jesienia zwierzat. Naprawila i natluscila siodla i uprzaz. Zamierzala po kolei objezdzac kazdego konia, gdyz odwykly od dlugich podrozy i codziennego ruchu. Woda splywala strumykami po scianach zagrody, kapala z dachu gromadzac sie w geste bloto w drzwiach. Eleeri westchnela ciezko. Nienawidzila tej pory, ale wszystko przeminie, gdy zrobi sie cieplej. Ku jej zaskoczeniu, Cynan rowniez zamierzal opuscic zagrode, kiedy tylko obeschnie ziemia. -Bloto zniknelo i kosci juz mnie nie bola tak bardzo jak w zimie. - Usmiechnal sie do niej. - Oprocz tego jest cos, co chcialbym ci pokazac. - Nie chcial nic wiecej powiedziec. Zaglebil sie miedzy wzgorza, a jej krzepki kuc poslusznie szedl tropem wierzchowca Cynana. Skreciwszy w bok, znalezli sie na skrawku wyjatkowo rownego terenu. Zajmowalo go... -Czy to miejsce Dawnego Ludu, p ktorym mi opowiadales? -Wlasnie, moje dziecko. - Z trudem zsiadl z konia. - Siadz tu na trawie i posluchaj. - Zaczekal, az Eleeri usiadzie wygodnie. - Moj lud czci Gunnore. Pania owocow, zboz i plodnosci. Pania milosci i smiechu. W jej imieniu swietujemy przemiane dziewczynki w kobiete. Kawalki bursztynu, ktore mi pokazalas, sa bardzo cenne. Zawieraja w sobie ziarno. Moglabys je sprzedac jako amulety z jej symbolem. Mysle jednak, ze nie otrzymalas ich przez przypadek. Pilnuj ich dobrze. Nie pokazuj obcym. I jesli potrafisz, modl sie do Gunnory w razie potrzeby. Eleeri rozwazyla jego slowa. Wygladalo na to, ze ta Gunnora byla tym samym co Zbozowa Niewiasta, bogini wielu indianskich plemion. W modlitwie do Zbozowej Niewiasty pod innym imieniem nie bedzie wiec nic niewlasciwego. -Dobrze, bede sie modlila i bede dbala o bursztyny. Co jeszcze? -W Escore i podczas podrozy bedzie ci grozic wiele niebezpieczenstw. Nie tylko ze strony ludzi i zwierzat, lecz takze slug zlych mocy. Moga oni zagrozic zarowno twemu cialu, jak i duszy. Chcialbym poprosic tych, ktorzy zbudowali to miejsce, zeby przyznali ci straznikow. Dziewczyna az zamrugala oczami z zaskoczenia. Zamierzal prosic o widmowe psy, a moze o magiczne miecze? Cynan dostrzegl jej zmieszanie i wyjasnil: -Widzialas, jak kladlem przy drzwiach kamyki, ktore nosze ze soba. Sa one, na swoj sposob, straznikami. Kiedy leza w jakimkolwiek wejsciu, nie moze go przekroczyc nic, co sluzy Ciemnosci. Zli ludzie to co innego. -Czy tutaj jest swiatynia tej Gunnory? -Odkad tu zamieszkalismy, moja rodzina zawsze sie do niej modlila. - Cynan wzruszyl ramionami. - Dawny Lud zbudowal to miejsce, nie wiemy jednak, czy dla niej. Eleeri rozejrzala sie po niezwyklym otoczeniu. Miejsce kultu bylo proste, skromne. Gwiazda ulozona z wielobarwnych marmurowych plyt. Przy kazdym ramieniu gwiazdy stala wysoka biala kolumna. Wszystko tchnelo spokojem, dodawalo otuchy niczym bezpieczny port. Przyciagalo ja, tak ze bez wahania wstala i podeszla na skraj bruku. -Co mam zrobic? -Pomysl o tym, ze potrzebujesz ochrony przed zlem. Potem, jesli zdolasz, stan w srodku gwiazdy. Posluchala. Poczatkowo nie bylo to latwe. Wprawdzie Cynan opowiedzial jej o stworzeniach walczacych za Swiatlem, ale zadnego z nich nie widziala na oczy. Z trudem jej przyszlo stworzyc w mysli ich obraz. Im dluzej probowala, tym latwiej jej szlo. Widzac je wyraznie oczami wyobrazni, stanela na gwiezdzie. Mgla podniosla sie miedzy bialymi kolumnami jak sciany i zaslonila ja przed wzrokiem Cynana. Starzec odprezyl sie. To, co tutaj mieszkalo, zaakceptowalo Eleeri jako corke Swiatla. Moze wprawdzie odmowic jej prosbie, ale nic jej nie grozi. Oddzielona mgla od reszty swiata dziewczyna weszla na srodek gwiazdy. Potem pochylila glowe na powitanie. Otoczylo ja cieplo. Wiec jednak cos tu bylo. Poprosila o pomoc. W odpowiedzi padlo pytanie bez slow. Jak wysoko ocenia te laske? Eleeri wydalo sie, ze za chwile glowa jej peknie od nadmiaru naplywajacej informacji o slugach zla. Zobaczyla oszalale Wilkolaki, zabijajace i rozszarpujace wszystkich, ktorzy staneli im na drodze. Zobaczyla dziwnie wygladajace male istoty o dlugiej szorstkiej, podobnej do korzeni siersci, kopiace duszace podziemne pulapki na nieostroznych wedrowcow. Rozlewiska zla ukazaly sie jej jako plamy zgnilizny na ziemi. Ujrzala, jak ludzie bez swoich straznikow zostali przez nie wchlonieci cialem i dusza. Wzdrygnela sie. Czego chcesz?-pomyslala. Rosl w niej strach, w miare jak zalewaly ja obrazy. -Gebie! Zabij Cynana, a ja dam ci wladze nad wszystkim i wszystko, czego zapragniesz - uslyszala w odpowiedzi. -Nie! - Eleeri cofnela sie z gniewem. - Mialas nalezec do Swiatla. -On umiera. -Jego zycie nalezy do niego. Odniosla wrazenie, ze obejmuja ja silne, kochajace ramiona. -Dobrze powiedziane, moje dziecko. Otrzymasz straznikow, o ktorych prosisz. Przed Eleeri pojawila sie postac bardzo wysokiej kobiety o migotliwych wlosach. Zlota ruchliwa fala, splywaly po prostych plecach nieznajomej, piescily jej zielona suknie, unosily sie wokol glowy lsniacymi pasmami. Dziewczyna uklekla bezwiednie. Silne rece pochwycily jej ramiona i podniosly Eleeri z kleczek. Pozniej kobieta zlozyla w jej dlonie cztery gladkie kamyczki. -Cynan pokaze ci, jak sie nimi poslugiwac. Niech los ci sprzyja, Eleeri, dziewczyno z innego swiata. - Postac zaczela juz niknac, gdy Eleeri pospiesznie i niezdarnie otworzyla wiszacy na szyi woreczek. -Zaczekaj, och, prosze, zaczekaj! Nieznajoma znow stala sie bardziej widoczna. -O co chodzi, dziecko? -Podarunek za podarunek. - Purpurowe i niebieskie ognie zablysly w dloniach dziewczyny. Wyciagnela przed siebie drogie kamienie pozostawione jej przez Wedrujacego-w-Dal. Wyczula, ze powinna je ofiarowac zlotowlosej niewiescie. Ta nachylila sie ku niej. Zielone i zlote barwy poglebily sie, gdy wziela w rece jaskrawo ubarwione kamyki. Mgla zawirowala, dodajac blasku postaci nieznajomej, ktora po chwili ponownie przygasla. -Tak, to istotnie podarunek za podarunek, moje dziecko. Ty, ktora nosisz moich straznikow, nosisz takze moje symbole. Uzyj ich w najgrozniejszej dla siebie chwili. Przywolaj mnie. Nie zapomne cie. Oby Swiatlo poblogoslawilo twoja sciezke. Odeszla i Eleeri poczula sie jak osierocona. Powoli, tulac swoje cztery kamyki, wyszla z kamiennej gwiazdy. Cynan czekal. Nic nie powiedzial na widok kamieni-straznikow ani dziwnego wyrazu malujacego sie na twarzy dziewczyny. W milczeniu poprowadzil ja do cierpliwie czekajacych kucykow. Tamtej nocy nauczyl Eleeri, jak ma chronic sie z pomoca kamykow Gunnory. Zainteresowala go szybkosc, z jaka sie uczyla magii. Niegdys mowilo sie duzo o takich przypadkach. Czy ci, ktorzy przybyli przez bramy, otrzymali w drodze talent magiczny? A moze bramy przyciagaly wylacznie tych, ktorzy sie z tym urodzili? Mowiono, ze w swoim swiecie Simon Tregarth mial tylko niewielki dar, ktory rozwinal sie i umocnil dopiero w jego nowej ojczyznie. Czy to mozliwe, ze za bramami moc byla przytlumiona i rozkwitala po ich przebyciu? Mial sie nad czym zastanawiac przez wiele dlugich nocy. Eleeri wystarczyl tydzien na nauke wszystkiego, co Cynan mogl jej przekazac o czterech magicznych kamykach. Wtedy i ona zaczela sie zastanawiac nad swoja moca. Zawsze umiala porozumiewac sie z konmi, od najwczesniejszych lat. Lecz od przybycia do Karstenu miala wrazenie, iz jej talent rozwija sie i obejmuje coraz nowe dziedziny. Cynan podzielil sie z nia swoimi przemysleniami, wiec miala podstawy podejrzewac, ze wielu mieszkancow jej swiata mialo ukryte zdolnosci magiczne. Tak naprawde, to wcale nie pragnela wladac moca. Z tego, co wyjawil jej starzec, ktos taki stawal sie latwym celem dla slug zla. A jednak otrzymane od Gunnory kamyki zastapily w woreczku, ktory nosila na szyi, drogie kamienie Wedrujacego-w-Dal. Przypuszczala, ze stana sie bronia, gdy znow wyruszy w droge. Tanim jednak to nastapi, jest cos do zrobienia. W istocie, wiele rzeczy. Musi zapolowac na roczne jelenie, wybierajac co mniejsze i slabsze, i zostawic Cynanowi mieso. Starzec ukrywal bowiem rosnaca slabosc. Mowil, ze powinna odjechac, gdy tylko sniegi stopnieja w gorach, a drogi obeschna. Wiedziala, dlaczego to mowi, ale to byla jego sprawa, to on dokonal wyboru. Jesli nie bedzie obecna przy jego smierci, zapamieta go na zawsze takim, jakim byl dla niej: serdecznym przyjacielem i nauczycielem. Polowania sie udaly i Eleeri przygotowala zapasy. Ktoregos dnia postanowila nazajutrz pojechac do grobow bliskich Cynana. Skosi trawe na mogilach i polozy na nich kwiaty. Podczas polowania znalazla krzewy o jaskrawych, slodko pachnacych kwiatach i ostroznie wykopala jeden. Nazbierala przy grobach kamieni, by ulozyc je w miejscu, gdzie Cynan zapewne chcialby spoczac na wieki. Posadzila rozkwitly krzak w kopczyku ziemi i rozkladajacych sie lisci, obok mogily jego zony. Jesli zechce tutaj umrzec, bedzie mial piekny nagrobek, a nikt nie postawi mu innego. Miesiac pozniej pojechali nad morze. Nazbierali tam tyle soli, ile zdolali zeskrobac z nadmorskich skal. Napelnili nia zaglebienia w skalach poza zasiegiem fal. Po tygodniu resztka zawartej w niej wody wyparowala pozostawiajac jeszcze wiecej bezcennych krysztalow. Wraz z nadejsciem cieplejszych dni Cynan poczul sie lepiej. Jego miesnie pracowaly wprawdzie plynniej, lecz nie opuszczalo go przeczucie wlasnej smierci. Odtad kazda pora roku bedzie dla niego ostatnia. Czesto jednak zapominal o tym polujac z Eleeri czy scigajac sie na plazy, a konie przy tym ciezko cwalowaly po piasku. Wiosna ustepowala miejsca latu. Spizarnia Cynana byla pelna suszonego i wedzonego miesa, worki pecznialy od owocow i orzechow, i dzikich warzyw zebranych na wzgorzach. W koncu powiedzial: -Gorskie szlaki sa suche. Musisz odjechac. -Dobrze, w przyszlym tygodniu - przytaknela Eleeri. -Nie, teraz. - Cynan pokrecil glowa i powiedzial stanowczym tonem: - To samo powiedzialas przed tygodniem i dwa tygodnie temu. Spedzisz ze mna jutrzejszy dzien, a pojutrze przygotujesz sie do drogi. Odjedz trzeciego dnia. Juz czas. - Dotknal jej dloni. - Dziecko, dziecko, wszystko ma swoj czas. Teraz dla ciebie nadeszla pora rozstania. Dla mnie rowniez, ale nie bedziemy o tym mowic. - Zmierzyl ja surowym spojrzeniem i skinal glowa widzac, ze sie z nim zgadza. To dobrze. Wstal i ziewnal. - Ide spac, i ty takze spij, dziecko. Rano ci udowodnie, ze jeszcze moge cie tak zmeczyc, ze bedziesz sie przewracac z wyczerpania. Zachichotala kpiaco i skierowala sie do swojego poslania. -Chcialabym to zobaczyc. Spedzili razem caly nastepny dzien. Rozmawiali przechadzajac sie po gornych pokojach domu. Opowiadal jej, jak kiedys tu bylo. Zbierali jagody, slodkie, cieple od slonca, smiejac sie jak dzieci. Brodzili w wodzie przy brzegu rzeki, lowiac male rybki. Zjedli wspaniala kolacje z ryb doprawionych tylko sola morska i zebranymi na wzgorzach warzywami. Na drugi dzien przygotowali konie do drogi. Eleeri chciala pozostawic Cynanowi najsilniejszego i najspokojniejszego kuca, ale starzec odmowil. -Nie potrzebuje konia. Nigdy ich nie potrzebowalem przed twoim przybyciem i teraz tez ich nie potrzebuje. Mozesz je zabrac. Sprzedaj dwa lub przehandluj jednego za prowiant, nie obchodzi mnie to. Na nic mi sie nie zdadza. - Nie podal prawdziwego powodu odmowy, lecz oboje i tak znali go dobrze. Eleeri nie nalegala dluzej. Spokojnie napelnila plecak. Przywiazala wysoko strzemiona przy siodlach koni, ktore przeznaczyla pod juki. Wybrala cisawego, krzepkiego kuca o czarnej grzywie i ogonie, i nakrapianych czernia nogach. Byl to dobry wierzchowiec do podrozy w gorzystym terenie, madry, pewnie stapajacy, o masci stapiajacej sie z otoczeniem. Przyjrzala sie pozostalym. Oba wygladaly bardziej efektownie, jeden byl kasztanem, drugi zas siwkiem. Tez mialy wyczyszczona do polysku uprzaz i w razie czego powinna dostac za nie dobra cene. Wreszcie nie pozostalo jej juz nic do zrobienia, wrocila wiec do domu. Cynan znalazl gdzies wielki obrus. Rozeslal go na ogromnym starym stole. Zdolal jakos przysunac stol do kominka, ozdobil go zielonymi galazkami 1 jagodami, i zapalil swiece. Stojac w drzwiach Cynan zlozyl ceremonialny uklon. -Witaj w moim domu, Eleeri z Domu Wedrujacego-w-Dal. Ucztuj ze mna, zanim znow wyruszysz w droge. - Wzial ja pod reke i podprowadzil do ozdobnego krzesla. Jadla z apetytem, smiejac sie z jego zartow i skrzetnie notujac wszystko w pamieci. Kiedy skonczyli posilek, Cynan wstal. -Dawno temu chcialem corce mojego Domu ofiarowac pewna rzecz. Sporzadzono ja na moje zamowienie. Miala jak ty dar porozumiewania sie ze zwierzetami i zamierzalem dac jej to na imieniny. Nastapilo jednak Wielkie Poruszenie i wyjechala na wojne. - W jego oczach pojawil sie blysk bolu. - Nigdy nie wrocila i nikt nie przywiozl mi jej ciala. Spoczywa gdzies wsrod tych wzgorz, nadal pelniac straz i wypatrujac wrogow. Chcialbym ci to ofiarowac, jesli uznasz, ze nie przyniesie ci pecha. - Podniosl wielki lisc, wyjal spod spodu mala blyszczaca szkatulke i podal Eleeri. -Jaka ona piekna! - jeknela. -Podarowalem ci nie szkatulke, dziewczyno, ale to, co jest w srodku. Otworz i zobacz sama. Ostroznie otworzyla rzezbione wieczko. W jej oczach malowal sie zachwyt, kiedy owinela wokol palcow sznurek i wyjela wisior. Wykuto go w jakims czarnym kamieniu, jasne szafirowe oczy osadzono w malenkiej, dziarsko uniesionej glowce. Srebrna petle przymocowano do bujnej grzywy, a nastepnie przeciagnieto przez nia ozdobny sznurek, ktory Eleeri sciskala teraz w palcach. Wisior przedstawial konia, ale niezwyczajnego: mial w sobie cos, co zdradzalo wysoka inteligencje. Oczy zdawaly sie zyc wlasnym zyciem i spogladac smialo na dziewczyne. -Cynanie, to cudowne. Skad pochodzi? -Z tych wzgorz. Powiedzialem, ze kazalem go sporzadzic, ale to niecala prawda. Polecilem przymocowac petle i splesc sznurek oraz wyrzezbic szkatulke. Wisior znalazlem. W poblizu bylo miejsce Dawnego Ludu, o godzine drogi stad. Od czasu Wielkiego Poruszenia nie ma tego miejsca. Po smierci mojej zony chodzilem tam czesto w poszukiwaniu spokoju i pociechy. Pewnego dnia znalazlem tam wisior. Wygladalo to na dar pierwszych mieszkancow tej ziemi. Podziekowalem im. Powiedzialem, ze ta, ktora bedzie go nosic, wlada moca i bedzie go szanowala. - Usmiechnal sie. - Przysiegam, iz zrobil sie wtedy cieply. Wzialem to za znak, ze rzeczywiscie mam prawo wziac ten niezwykly podarunek. A teraz daje go tobie. -To najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymalam. - Scisnela mocno konika. - Nigdy sie z nim nie rozstane, Cynanie, i patrzac na niego, zawsze bede ciebie wspominala. - Zawiesila sznurek na szyi i przesunela figurke konika tak, by spoczela na jej piersi. - A teraz... ja takze mam cos dla ciebie: Odeszla i wrocila sciskajac w ramionach pakunek. -Masz tutaj kurtke i spodnie z jeleniej skory oraz futrzana oponcze. Wiesz, jak dokucza ci zimno. Spojrz, uszylam ci tez mokasyny, bedzie ci cieplo w nogi. Wewnatrz jest futro i maja potrojna podeszwe. - Zachichotala. - Wloz je. Chce sie upewnic, ze zrobilam je we wlasciwym rozmiarze. Po kilku minutach starzec zszedl po schodach. W migotliwym blasku ognia wygladal jak wojownik z plemienia Nemunuhow. Kroczac ku niej usmiechal sie od ucha do ucha. Obrocil sie powoli. -Nie martw sie. Pasuja jak ulal i sa cieplejsze od jakiegokolwiek obuwia, w ktorym chodzilem tak dawno temu, ze nie chcialbym liczyc tych lat. - Wyprostowal sie. - Wloze je jutro, gdy bede sie z toba zegnal. Polozmy sie teraz. Najlepiej jest wyruszyc w droge wczesnym rankiem. W ten sposob nie stracisz ani godziny. Moze byl to dar bogow, bo tej ostatniej nocy spali dobrze i zdrowo. Oboje lekali sie bezsennej nocy swiadomi bolesnego rozstania. Lecz ich sny byly lekkie i przyjemne. Obudzili sie o swicie. W milczeniu sie posilili. Eleeri przyprowadzila kuce i dosiadla swojego wybranca. Cynan stal obok, odziany w stroj, ktory mu podarowala. Nachylila sie i wziela go za reke. -Zawsze bede o tobie pamietac. - Lzy zamglily jej oczy. - Kocham cie. - Podniosla dlon w pozegnalnym gescie. - Z serca dziekuje za uczte, ktora wydales na moja czesc. Jestem ci wdzieczna za to, ze przyjales mnie w swoim domu. Oby los ci sprzyjal, a slonce oswietlalo twoje dni. Cynan podszedl jeszcze blizej i uscisnal ja mocno. -Niech los bedzie laskawy dla ciebie, wojowniczko. Oby bron nigdy cie nie zawiodla i oby Ka-dih zaprowadzil cie w koncu do miejsca godnego jego corki. - Klepnal mocno kuca po zadzie. Wierzchowiec ruszyl waskim szlakiem. Tak dlugo, jak droga biegla prosto, Eleeri jechala odwrocona. Na zakrecie podniosla reke i uslyszala, jak odbily sie echem jego ostatnie slowa: -Zegnaj, moje dziecko. Niech moja milosc towarzyszy ci przez reszte zycia. Popedzila konia, oslepla od lez, wiedzac, ze juz go nigdy nie zobaczy ani nie uslyszy. Czekala ja nieznana przyszlosc. Dotychczas towarzyszyla jej pomyslnosc. Co przyniesie jutro? Rozdzial czwarty Jechala przez caly dzien. Cynan nauczyl ja pomniejszych czarow, ktorymi zabezpieczyla swoj oboz. Gunnora byla bardzo podobna do Zbozowej Niewiasty, czczonej przez Nemunuhow, i Eleeri dobrze sie czula, majac przy sobie jej symbole. Z bursztynami w dloniach obeszla swoj malenki oboz, proszac Gunnore o ochrone. Miejsce Dawnego Ludu, o ktorym mowil Cynan, zniknelo podczas Wielkiego Poruszenia, ale Eleeri miala teraz cztery kamyki podarowane przez boginie. Byl to cenny dar. Swiecily w polmroku miekkim, dodajacym otuchy niebieskim blaskiem. Umiescila je ostroznie w czterech rogach obozowiska.Powtarzala te procedure w nastepnych dniach. Nie wiedziala, czy chronily ja bursztyny, czy magiczne kamyki, ale podczas podrozy w gore rzeki nie spotkala nic groznego, wyjawszy moze polujace drapiezniki. Mowila wtedy do nich przyjaznie w mysli. Jedynym godnym uwagi wydarzeniem bylo pojawienie sie wspanialej sokolicy. Ptak najwidoczniej byl glodny i Eleeri przechwycila obraz gniazda pelnego skrzeczacych pisklat. Usmiechnela sie ze zrozumieniem, przeslala przyjazna mysl i rzucila w gore upolowanego wczesniej tlustego krolika. Sokolica z ostrym krzykiem zlapala go w powietrzu. Odlatujac z podarunkiem, zgubila pioro. Dlugie, w wyrazny czarno-bialy wzor. Prawdziwy skarb. Eleeri zeslizgnela sie z konia, podniosla je i wsunela za przepaske na glowie. Dopiero wowczas dosiadla kuca. Wyprostowak sie. Moze w tym nowym swiecie nie ma orlow, a sokole pioro to dobry talizman, zwlaszcza otrzymany w darze. Postanowila nosic je z duma przez pamiec o swoim plemieniu. Mijaly dni i tygodnie, a Eleeri wciaz wedrowala przez gory. Szlak, ktorym jechala, czesto tarasowaly glazy lub po prostu znikal. Wtedy zawracala i szukala nowej drogi. Lecz caly czas coraz silniej ciagnelo ja na polnocny wschod. Miala wrazenie, ze czekaja tam na nia, ze ktos ja wola coraz glosniej. Podsmiewala sie z tych mysli, ale nie zmieniala kierunku, gdyz zgadzal sie z tym, co Cynan opowiedzial o starozytnej krainie na nowo odkrytej przez jego pobratymcow. Polowala w drodze, czestokroc dzielac sie zdobycza z dzikimi zwierzetami. Kilkakrotnie widziala polujacego sokola i za kazdym razem dawala mu jedzenie. Sokoly zaakceptowaly ten podzial pracy i chociaz nie podlatywaly blisko, najwidoczniej uznaly Eleeri za swoja przyjaciolke. Teren zaczal sie obnizac i splaszczac, a plynaca rzeka robila sie coraz plytsza i wezsza. Dziewczyna jela oddalac sie od niej, wypuszczac na zwiady na rozszerzajaca sie rownine. Podczas jednej z takich wypraw zobaczyla w oddali wioske. Pozwolila koniom pasc sie, sama zas ze szczytu wzgorza przepatrywala okolice. Nie, tak naprawde to byla. zagroda podobna do tej Cynana. Skladala sie z glownego ufortyfikowanego budynku otoczonego mniejszymi zabudowaniami. W razie zagrozenia wszyscy chronili sie prawdopodobnie w niewielkiej twierdzy czy forcie. Bedzie musiala zachowac ostroznosc. Cynan mowil, ze powinni powitac ja przyjaznie, ale zawsze lepiej uwazac. Przywolala konie i wskoczyla na siodlo. Zjechala ze zbocza i pozwolila swemu kucowi pocwalowac az do bramy. Zza ogrodzenia na tylach jednego z wiekszych budynkow dobiegala glosna wrzawa. Zgielk ludzkich glosow zagluszylo na chwile glosne, bojowe rzenie konia, rzucajacy wyzwanie krzyk. Eleeri scisnela kolanami boki swojego wierzchowca, okrazyla budynek i zatrzymala sie, czujac, ze porywa ja wscieklosc. W wysokiej zagrodzie jakas klacz walczyla z ludzmi. Byla czarna jak noc, a jej siersc polyskiwala w promieniach slonca. Za nia probowal sie podniesc na nogi dopiero co narodzony zrebaczek, jeszcze pokryty sluzem i rowniez czarny. Usilowal wstac,, przebieral rozpaczliwie nogami, ale nie mial jeszcze dosc sil, by te go sluchaly. Upadl znow z cichym sieknieciem, a klacz na ten dzwiek oszalala. Na widok tego nieszczescia Eleeri pognala konie zapominajac o wszystkim. Omal nie stratowala ludzi roztracajac krag gapiow. -Co tu sie dzieje?! Co tu robicie? - krzyknela gromkim jak dzwon glosem. -To Keplian, pani. Gerae schwytal klacz - padly odpowiedzi. -Dlaczego tak ja traktujecie? - Dziewczyna zauwazyla, ze liny uniemozliwiajace klaczy zblizenie sie do zrebaka zwisly luzno, gdy trzymajacy je staneli bez ruchu, by przysluchac sie rozmowie. -Dlaczego? Alez pani - przeciez to Keplianica! - wykrztusil stojacy przed nia mezczyzna. Widac uwazal to wyjasnienie za wystarczajace. Ale nie bylo takim dla Eleeri. -Nie obchodzi mnie, jak ja nazywacie. Czy wolno tak traktowac zwierze?! Czy kiedykolwiek zrobila wam cos zlego? - Zmierzyla wzrokiem mezczyzne, ktory najmocniej ciagnal liny. - Twierdzisz zatem, ze ta klacz cie zaatakowala? Zabila twojego krewniaka, zagrozila zyciu twego dziecka? Za co placi wraz ze swoim zrebieciem? Widzac jej gniew, mezczyzna cofnal sie o kilka krokow. -Po prostu jest Keplianica. Zabija sie Kepliany, jak tylko ktoregos uda sie schwytac. One sa zle. - Wyprostowal sie dumnie. - Tak, one sluza Ciemnosci. Korzystajac z poluzowania lin klacz zblizyla sie do zrebiecia, cichym parskaniem dodajac mu otuchy. -Nie widze tu nic zlego, tylko klacz, ktora usiluje chronic swoje mlode. Z gwaru za soba Eleeri wylowila strzepy zdan. -... jest z dala od zagrody. -... wyruszyl do doliny. Nie bedzie go przez kilka dni. -Wiec co zrobimy? A jesli ta kobieta wlada moca... Dziewczyna powstrzymala usmiech triumfu. Wygladalo na to, ze ich pan wyjechal na jakis czas. Ta gromada juz sie jej boi, przynajmniej troche. Wyslala w mysli rozkaz do swojego wierzchowca i wyprostowala sie powoli. Kon i siedzaca na nim dziewczyna przyjeli grozna postawe, budzac lek wsrod pieszych gapiow. Powoli - ze zlowroga mina - wyjela amulet z kieszeni koszuli. Nastepnie zeskoczyla lekko z kuca i minela trzymajacych liny mezczyzn. Musnela nim mokre nozdrza, zrebaka. Bursztyn rozjarzyl sie miekkim swiatlem. Podniosla wysoko amulet ze slowami: -Gunnora przemowila: nie ma w nim nic zlego. Nikogo nie skrzywdzil. Musicie wypuscic go na wolnosc. Stojacy dotad w tyle krzepki mezczyzna przepchnal sie przez tlum. Jego jasne wlosy lsnily w sloncu, grymas zlosci wykrzywial twarz. -Zrebak jest za mlody, by mogl cokolwiek zrobic, ale wyrosnie na sluge Zla. Wszystkie Kepliany naleza do mocy Ciemnosci. My tutaj zabijamy wszystko, co ma z nia jakikolwiek zwiazek. Skad przybylas, pani, ze o tym nie wiesz? -A skad ty przybyles, czlowieku, ze chcesz ukrzywdzic klacz i jej nowo narodzone zrebie? - Eleeri odpowiedziala pytaniem na pytanie. - Kto ci powiedzial, ze sa zle, skoro sama Gunnora mowi, ze przynajmniej zrebie jest niewinne? -Niewinne?! - Ryknal na caly glos w odpowiedzi.-Sludzy Ciemnosci wymordowali moja rodzine, gdy bylem dzieckiem. Minal rok od czasu, kiedy zabili mojego brata, ktory jechal z misja do Doliny Zielonych Przestworzy. Czy mamy stac biernie i patrzec, jak ta kobieta usiluje pozbawic nas zdobyczy, ktora nam sie prawnie nalezy?! - Rozejrzal sie i ruszyl do przodu. -Tak bardzo pragniesz zabijac, ze nie obchodzi cie zaplata? - zapytala cicho Eleeri. Mezczyzna stanal jak wryty. -Zaplata?... -powtorzyl. -Tak. Gunnora powiada, ze zrebie jest niewinne. Jesli stwierdzi, iz jego matka rowniez nie jest do gruntu zla, czy uwolnisz oboje w zamian za glowszczyzne? Zamrugal i zamyslil sie, porzuciwszy na chwile mysl o zabijaniu. -Co proponujesz, pani? Dobrze, znow byla dla niego "pania". -Nie moge ci zaplacic odpowiednio wysokiej glowszczyzny za zabita rodzine i brata, ale dam ci te dwojke. - Reka wskazala osiodlane kuce. Na jego twarzy pojawil sie wyjatkowo zlosliwy usmiech. -Zgadzam sie, pani. - Juz sie nawet nie zainteresowal, czy i jak Gunnora osadzila Keplianice. Wyciagnal reke i oba konie podeszly do niego na rozkaz Eleeri. -Zabierzesz stad te potwory przed zachodem slonca, pani. Masz na to jeden dzien. Potem znow na nie zapolujemy. -Musze kupic prowiant i napelnic buklaki woda. -O, nie. Tutaj nic nie dostaniesz. My nie handlujemy z Ciemnoscia. Zabierz tych swoich "przyjaciol" i wynos sie, bo was ukamienujemy. - Ruszyl ku Eleeri. Wscieklosc i zadza mordu znow plonely w jego oczach. Widziala, ze jest zachwycony kucami, ale ze zaatakuje ja, gdy tylko poczuje sie dostatecznie bezpieczny. Juz obrzucal pozadliwymi spojrzeniami jej juki. Nim zdazyl sie do niej zblizyc, blyskawicznym ruchem naciagnela cieciwe luku. -Cofnij sie, czlowieku. Pertraktowalam z toba uczciwie i wezme to, za co zaplacilam. - Zawolala ostrym tonem do trzymajacych Keplianice wiesniakow: - Uwolnijcie konia! - Zawahali sie. Eleeri wycelowala w stojacego w srodku mezczyzne, ktory gapil sie na nia. - Uwolnijcie ja, natychmiast! Juz! Niechetnie wydal rozkaz i liny opadly. Klacz gietkim ruchem uwolnila sie z wiezow i podskoczyla do swego zrebiecia. Eleeri z ciezkim sercem zobaczyla na twarzy chciwca drapiezny grymas. Co dalej? -W porzadku. Teraz zobaczymy, jak przekonasz te czarty, zeby sobie poszly. Zrebak nie moze jeszcze chodzic. - Zachichotal zlosliwie. - Klacz zabije cie, jesli sie do niej zblizysz. Sama sobie to bedziesz zawdzieczac. Dziewczyna skinela glowa, ale zrobilo sie jej lzej na sercu. Pomylil sie. -Moze tak, a moze nie. Moge zabic ciebie, jesli zaraz stad nie odejdziesz. Jestes glupim, okrutnym i ciemnym czlowiekiem. Jesli inni .mieszkancy wioski sa do ciebie podobni, ciesze sie, ze tu nie zostane. A teraz wynos sie, zanim strace cierpliwosc! - Po raz ostatni wyszczerzyl zeby, ociezalym krokiem zniknal za progiem domu. Reszta mezczyzn stala przygladajac sie scenie. Jeden z gapiow podszedl ostroznie. -Pani, jesli Gunnora osadzi tych dwoje, nie bedziemy kwestionowac Jej wyroku. Ale Kepliany naprawde sluza Ciemnosci. Nie mozemy sprzedac ci nic, czego brak moglby zostac zauwazony. Gerae dowie sie o wszystkim i zatruje nam zycie. Czy jest cos niewiele znaczacego, co moglibysmy ci dostarczyc? Eleeri poczula w ustach sline. Konczyl sie zapas soli. Jesli go uzupelni, bez trudu wyzyje z polowania. -Sol. Czy mozecie mi sprzedac troche soli? - Mezczyzna skinal glowa i pospiesznie zniknal w glebi domu, a za nim pozostali. Wrocili niosac skorzane woreczki nie tylko z sola, ale rowniez z maka i czyms w rodzaju slodzika. Eleeri zabitym rok temu przez siebie bandytom zabrala srebrne i miedziane monety. Podala je teraz, dodajac spokojnie: -Pochodza z Karstenu, ale wciaz maja wartosc. G, do ktorych nalezaly, do niczego ich juz nie potrzebuja, nawet do polowania na obcoplemiencow. Po ich twarzach zorientowala sie, ze jej slowa zapadly im w dusze, a nawet dobiegl ja cichy szept: -To szpieg... ona szpiegowala w Karstenie. Podala im pieniadze, nie odrywajac wzroku od ich twarzy. Byli zadowoleni z transakcji, nie tak jednak rozradowani, gdyby przeplacila. -Czy tu na pomocy sa jeszcze inne osady? - Trzeba sie wszystkiego wywiedziec, poki sa dobrze do niej usposobieni. -Nie, pani. - Ktos wskazal reka. - W tej stronie znajduje sie las Mchowych Niewiast. - Pozniej palec przesunal sie na polnoc. - Tam znow sa gory. Miedzy lasem i gorami plynie rzeka. Gerae bedzie cie scigal. Lepiej zostaw te Kepliany i odjedz jak najpredzej, On je zabije, a ciebie zostawi w spokoju. -Sam zginie, jesli ruszy za mna w poscig - odparla ostro Eleeri. - A wam dziekuje za wszystko. Mezczyzna, ktory przemawial w imieniu pozostalych, skinal glowa. -Jedz w pokoju, pani. Strzez sie jednak tych bestii, one tak naprawde nie sa zwierzetami. Klacz zabije cie, jesli zdola, a Gerae zrobi to samo. Znajdujesz sie pomiedzy morzem i gorami. Nigdzie nie zdolasz sie ukryc, jesli zabierzesz Kepliany. - Odwrocil sie i odszedl, a jego towarzysze za nim, obmacujac i probujac w zebach karstenskie monety. Eleeri odwrocila sie do ocalonych zwierzat. Wprawdzie zrebak zdolal stanac na nogi, ale dziewczyna zrozumiala, co tak bardzo rozbawilo Gerae'a. Zrebaka musial ktos uderzyc brutalnie po peanach. Jego tylne nogi byly opuchniete i nabrzmiale. W zaden sposob nie zdolalby przejsc niewielkiej nawet odleglosci. Na jej oczach osunal sie na ziemie z zalosnym rzeniem. Keplianica przyjrzala sie dziewczynie, stojac nad nim w obronnej postawie. Eleeri ogarnal niewyslowiony gniew na ludzi, ktorzy tak okrutnie potraktowali nowo narodzone zrebie. Zanucila cicho i ruszyla ku Keplianom. Klacz zatupala ostrzegawczo i Eleeri siegnela mysla do jej umyslu. W tejze chwili poczula, jak od ukrytego pod koszula kamiennego konika plynie ciepla fala. Dotknela wisiora palcami. Dziwne... byl cieplejszy niz powinien po zetknieciu z jej skora. Wyjela go zza pazuchy. Keplianica utkwila w nim wzrok, otwierajac szerzej oczy. Dziewczyna zaczela cicho wyjasniac, skad ma ten niezwykly wisior z gagatu. Klacz jakby sluchala. Usilowala teraz sklonic zrebie, by znow wstalo. Mlode daremnie probowalo sie dzwignac. -Musimy stad odejsc, KepKanico. Tamten czlowiek wkrotce wroci i zabije twoje dziecko. - Wzmocnila slowa myslowym poslaniem, gdyz zainteresowala ja sila i wyrazistosc obrazow, ktore nadawala czarna klacz. -Poloze go na moim wierzchowcu, sama pojde pieszo i w ten sposob bedziemy mogli opuscic to miejsce. Jeffi pozwolisz, bym wam pomogla. Od Keplianicy naplynela fala niedowierzania. Eleeri powoli wyciagnela reke i poglaskala zrebie, przekazujac klaczy swoj podziw dla niego. Byl taki piekny, taki silny i krzepki. Taki dzielny. Byloby straszne, gdyby naprawde musial zginac. Ona, Eleeri, podejmie kazde ryzyko, zeby do tego nie dopuscic. Wrocila mysla do innych koni, ktore kiedys znak, i ku swemu zaskoczeniu odebrala pelne pogardy i oburzenia mysli Keplianicy. Kepliany nie sa konmi! Nie obchodzi jej, co czlowiek o nich mysli. Dziewczyna usmiechnela sie, przekazujac poslanie zgody do umyslu klaczy. Obojetne, czy sa rumakami, czy nie, tamten zly czlowiek wroci, by je zabic. Czy Keplianica chce byc tutaj, gdy to sie stanie? Nie, nie chce. Zatem musi pozwolic, by Eleeri pomogla jej synowi. Chyba ze chce pozostac z nim tutaj i czekac, az go zabija. W odpowiedzi otrzymala obraz walczacej Keplianicy. Wtedy dziewczyna nadala obraz smierci matki nieszczesnego malca, przeszytej wloczniami i strzalami, a pozniej obraz zrebiecia zwiazanego, zabitego, porzuconego jak padlina. Kapitulacja. Keplianica pozwoli, by ta czlowiecza samica jej pomogla. Poruszajac sie powoli, plynnymi ruchami, Eleeri podniosla zwierze i ulozyla je na spiworze rozeslanym na siodle. Ujela wodze, podeszla do bramy i otworzyla ja. Klacz ruszyla za nia. Opuscily wioske. Patrzyly za nimi pelne nienawisci oczy. Gerae postanowil, ze nie pojedzie za nimi ani zbyt wczesnie, ani zbyt ostentacyjnie, gdyz wielu slyszalo jego obietnice. Zaczeka dwa dni. Zblizala sie pelnia. Wyruszy jutro o wschodzie ksiezyca. Wtedy ta czarownica przekona sie, czy zdolala ulagodzic go przekupstwem i gladkimi slowkami. Powrocil mysla do jej zgrabnego ciala, aroganckiego tonu w glosie. Z przyjemnoscia da jej nauczke i uswiadomi, ze nie wolno nim pogardzac. W dodatku oddala mu swoje konie i to na nich ja dopedzi. Eleeri dobrze wyuczyla sie nauk o sztuce wojennej Indian i bialych, jakich nie szczedzil jej Wedrujacy-w-Dal. Przekazal jej wiele madrych powiedzen i sentencji znanych wojownikom. Jedna mozna by przetlumaczyc tak: "Przyjmij, ze zawsze ktos bedzie cie scigac, i postepuj stosownie do tego". Przyjela, uwierzyla i postepowala odpowiednio - ku oburzeniu Keplianicy. Po godzinie szybkiego marszu dotarli do najblizszego doplywu bezimiennej rzeki. Tutaj Eleeri i jej towarzysze weszli do wody i brodzili pod prad jeszcze lalka godzin. Pozostawili lalka oddalonych od siebie tropow na poczatku dlugiego, plytkiego rozlewiska. Pozniej zawrocili i ruszyli z pradem. W miejscu, gdzie rzeka sie rozwidlala, dziewczyna skierowala sie w boczna odnoge, nie wychodzac z wody. Podejrzewala, ze Gerae ruszy w poscig, gdy tylko zejdzie sasiadom z oczu. Juz na poczatku opozni mu to poszukiwania, no, a gdyby tak wymknal sie dopiero o zmroku... Przekazala swoje przemyslenia klaczy i odebrala pelna rozbawienia zgode. Cos w tej odpowiedzi zwrocilo uwage Eleeri. To rozbawienie w myslowym "glosie" klaczy mialo bardziej zlozony charakter niz znane Eleeri zwykle zwierzece odczucie. Znow przemowila, formujac jednoczesnie przekaz myslowy. -Czy zechcesz podac mi imiona, ktorymi moglabym nazywac ciebie i twoje dziecko? Nieufnosc! -To nie musi byc twoje wlasne imie, ale takie, ktorego moglabym uzywac. Ludzie czuja sie niezrecznie nie znajac czyjegos imienia. Znow rozbawienie, zastanowienie. A potem: -Jestem Tharna. Moj syn nazywa sie Hylan. Dziewczyna zatrzymala sie odruchowo. To nie bylo poslanie zwierzecia, lecz wyrazna, zwiezla mysl inteligentnej istoty. Wyczula smiech w umysle Keplianicy. -Ach, ci ludzie! Uwazaja, ze skoro mamy zwierzeca postac, jestesmy zwierzetami i to rownie glupimi jak one. To prawda, iz nasze samce czesto zawodza w tej mierze, ale pomijajac nasz wyglad, jestesmy czyms wiecej niz zwierzeta. - Tharna ze zdumieniem zdala sobie sprawe, ze jej slowa sprawily przyjemnosc Eleeri. - Dlaczego cieszy cie to? - zapytala. Dziewczyna probowala to wytlumaczyc. Po paru nieudanych wyjasnieniach zrezygnowala, posylajac zamiast tego fale uczuc. Gniew z powodu zlego traktowania Tharny i Hylana, przyjazn, ktora moze poglebic inteligentny umysl partnerki, podziw, jaki zywila dla odwagi Keplianicy i piekna jej zrebiecia. Dopiero ta ostatnia mysl zmniejszyla nieco rezerwe klaczy. -Moj syn jest pieknym zrebakiem. Zdumiewa mnie, czlowiecza samico, ze doceniasz go. Przypuszczam jednak, iz nawet niezbyt bystry czlowiek dostrzeze jego urode. Eleeri goraco ja zapewnila, ze to widzi. Spojrzala na smukle nogi Hylana sterczace nad zwinietym jak gniazdo spiworem i nowa mysl przyszla jej do glowy. -Tamten czlowiek bedzie nas scigal, jestem tego pewna. Dobrze znasz te strony? Jest tu jakies miejsce, w ktorym Kepliany czuja sie bezpieczne? -Jesli wyruszy w pojedynke, to mozemy sie schowac, znam kilka kryjowek. Nic jednak nie zawroci go z naszego tropu. Moi pobratymcy na pewno sie nie wtraca. Nasz los ich nie obejdzie. Nie widze zadnej mozliwosci pozbycia sie tamtego czlowieka, tylko zabicie go. Eleeri szla w milczeniu, rozwazajac caly problem. Jesli Gerae nie zostawi ich w spokoju, wtedy po prostu beda musieli sie z nim rozprawic. Widziala, jak patrzyl na nia i na jej ekwipunek. Jezeli ich pozabija, zdobedzie dobrego wierzchowca, uprzaz i sakwy z cala zawartoscia. Mozliwe, ze bardziej niz usmiercenie Keplianow pociagala go wlasnie mysl o lupach. W jego ostatnim spojrzeniu dostrzegla jeszcze cos. Jesliby ja zaskoczyl, tez dlugo by umierala. Zadne skrupuly nie powstrzymaly go przed meczeniem nowo narodzonego zrebiecia. Nic go zatem nie powstrzyma takze i tutaj, nikt nie dowie sie bowiem o jej smierci. Broniac sie przed ta mysla, zaczela wypytywac Tharne. -Co wiesz o Ciemnosci? Po ciele Keplianicy przebiegl dreszcz. -W stronach, gdzie pasie sie moj lud, jest pewna wieza. Bardzo dlugo byla pusta. Na pol zrujnowana. Pozniej przybyl tam pewien czlowiek. Keplianskie ogiery spelniaja jego zadania. Staly sie jeszcze okrutniejsze niz przedtem. Zawsze bylismy wrogami tych, ktorzy razem z nami mieszkaja. Zabijamy ich, tak jak oni nas zabijaja. Teraz pan tej wiezy zada, zebysmy tego nie robili. -Jak wymusza posluszenstwo? -Moze rzucic na nas zaklecie. Na samym poczatku robil to czesto. Ogiery przywozily do niego ludzi. -Jak to mozliwe?! -Ludzie bardzo kochaja konie. - Tharna parsknela z pogarda. - A czyz moi pobratymcy nie sa znacznie piekniejsi? Udajemy wiec oswojone rumaki. Kiedy stwarzamy pozory uleglosci, zeby ludzie nas dosiedli, ci zaryzykuja wiele, by to osiagnac. A skoro znajda sie na naszych grzbietach, nie moga zsiasc. I w ten sposob dostarczani sa do wiezy. - Z niesmakiem machnela ogonem. - Nie aprobuje tego. A raczej nie aprobowalam. Teraz mysle, ze dobrze by sie stalo, gdyby wszyscy ludzie trafili do pana tej wiezy. To jego wspolplemiency. Niech ich uzywa do swoich celow. -Co on z nimi robi? -Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze tam wchodza i juz nigdy nie wychodza. Eleeri rozmyslala nad tym w milczeniu. Wrocila znow mysla do Gerae'a. Tharna rowniez byla przekonana, iz mezczyzna ruszy ich sladem. Jesli bedzie lgal dostatecznie przekonujaco, moze pomoga mu inni. Zwrocila wzrok na Hylana. Mial silnie obite nogi, a ona nie jest weterynarzem. Minie przynajmniej tydzien, zanim wyzdrowieje na tyle, by samodzielnie wedrowac. Z drugiej jednak strony Gerae mial dwa dobre konie, ktore dala mu sama. Mogl zajezdzic je chocby na smierc, zeby ja schwytac - jezeli w ogole ich odnajdzie. Kto wie, moze wlasnie w tej chwili brnie mulistym brzegiem rzeki o wiele mil stad. Zalowala, ze oddala mu konie, ktore polubila i o ktore tak dlugo sie troszczyla. Gerae, starajac sie dognac zbiegow, bedzie sie zle z nimi obchodzil. Gdyby jednak nadal stosowala dotychczasowa taktyke zacierania sladow, Gerae bedzie musial wpatrywac sie w ziemie, pojedzie wiec wolniej. Niechcacy oszczedzi niewinne zwierzeta, a uciekinierzy zyskaja na czasie. Tharna przyznala dusznosc Eleeri. Zaakceptowala jej postepowanie nie dlatego, iz obchodzily ja konie czy ludzie, lecz za najwazniejsze uwazala bezpieczenstwo Hylana. Jezeli mozna w jakis sposob utrzymac tamtego czlowieka z dala od jej zrebiecia, zgodzi sie na kazdy plan, ktory ma szanse powodzenia. Ona takze rozumiala grozace im niebezpieczenstwo. Poniewaz Hylan nie moze isc, Tharna musi, choc niechetnie, korzystac z pomocy Eleeri. Draznilo ja to i zloscilo. Ale ta czlowiecza samica przynajmniej rozmawiala z nia uczciwie i traktowala jak Keplianice, a nie jak jednego z tych glupich zwierzakow, na ktorych ludzie jezdzili. Posuwali sie brzegiem rzeki przez dwa dni. Od czasu do czasu zatrzymywali sie, by Tharna mogla nakarmic Hylana. Noca czuwaly obie, kazda przez polowe nocy. Czuly, ze Gerae ich sciga. Mialy racje. Co gorsza, nie byl sam, lecz zdolal namowic dwoch wiesniakow, by mu towarzyszyli. Jakos wyjatkowo im sie nie wiodlo na tych lowach. Pojechali tropem prowadzacym w gore rzeki, znalezli pozostawione celowo slady kopyt i stracili wiecej niz dzien badajac brzegi. Potem w obawie, ze mina miejsce, gdzie ich zdobycz opuscila rzeke, cofali sie bardzo powoli. Dotarli wtedy do podnoza gor. -Ona nie jechalaby tedy, Gerae. Wydaje mi sie, ze ruszyly wzdluz drugiej odnogi. -Ale dlaczego? -Mysle, ze nie zamierzaja brac zrebaka w gory-prychnal gniewnie jego towarzysz. - Jeszcze przez wiele dni nie bedzie mogl isc. Nie, beda trzymac sie rowniny. licza, ze wciagna nas w jakas keplianska pulapke. Jesli sie rozdzielimy, bedziemy mogli sprawdzic oba brzegi rzeki. To na pewno skroci poszukiwania. I rzeczywiscie skrocilo, ale kiedy ponownie natrafili na slady Eleeri, ta wraz z Keplianami wlasnie okrazala gorskie pasmo. Trzymali sie podgorza. Tak dlugo, jak wedrowali powoli, maly Keplian niezbyt ciazyl kucowi. Obrzeki i slady bata sprawialy Tharnie wielki bol, ale w miare uplywu czasu powoli sie goily. Widoczna troska, jaka okazywala jej Eleeri, stosowane zabiegi lecznicze - ziola i oklady zaskoczyly keplianska klacz. Nie nawykla do ludzkiej sympatii. Zyczliwosc i pragnienie przyjazni, ktore barwily kazda mysl dziewczyny, powoli zjednywaly dla niej Keplianice. Dotychczas niewiele rozmawialy. Teraz Tharna zapragnela porozmawiac z Eleeri, dowiedziec sie, dlaczego ta czlowiecza samica tak bardzo rozni sie od innych dwunogow. Krazyla wokol swego zrebiecia. Z kazdym dniem Hylan czul sie coraz lepiej. Juz niedlugo bedzie mogl, choc na krotko, stanac na wlasnych nogach, zamiast jechac na konskim grzbiecie. Stosunek Eleeri do Hylana rowniez zaskakiwal jego matke. Zrebak najwidoczniej ufal dziewczynie i Tharna wcale nie byla pewna, czy jej sie to podoba. Lecz Eleeri wyleczyla poranione nogi Hylana, nacierajac je sokiem z ziol zmniejszajacym obrzeki i usuwajacym bol. Smiala sie do niego, glaskala i poklepywala przyjaznie. Za kazdym razem podnosila go tak troskliwie. Keplianica obserwowala swego zrebaka i z czasem sama poczela darzyc Eleeri zaufaniem. Scigajacy byli coraz blizej. Spotkali ludzi, od ktorych dostali swieze konie do dalszego poscigu, w zamian za ich wlasne, zmeczone do cna wierzchowce. Pozwolilo to trojce mezczyzn szybciej jechac tropem uciekinierow. Mijaly dni. Hylan coraz czesciej i przez coraz dluzszy czas szedl na wlasnych nogach. Troskliwie pielegnowany, z miloscia, nabieral sil. Tharna czula sie dziwnie widzac go w ramionach Eleeri. Odbierala pelne milosci mysli, gdy dziewczyna go glaskala. I chociaz nie zrobila tego w pelni swiadomie, poprowadzila ich okrazajac tereny Keplianow. Nic dziwnego wiec, ze dotychczas nie spotkali zadnego. Klacz obawiala sie ich reakcji. Jak ja potraktuja, kiedy sie dowiedza, ze podrozuje w towarzystwie czlowieka? Co gorsza, jak przyjma przyjazn miedzy keplianskim zrebieciem, a ta czlowiecza samica? Znala odpowiedz na to ostatnie pytanie. Nie chciala, by zabili jej syna jako zdrajce. Po raz pierwszy w zyciu zaczela kwestionowac swoja dotychczasowa lojalnosc wobec swego ludu. Pragnela przedyskutowac ten problem z dziewczyna, ale bala sie rozmawiac. Przeciez zachowanie Eleeri moglo byc podstepem. Ludzie byli przebiegli i inteligentni. Mozliwe, ze dziewczyna ja oszukuje. Czas to wykaze, jesli tylko Tharna nie zrobi teraz czegos glupiego. Keplianica kroczyla dalej za koniem, ktory szedl na przedzie. Eleeri nie byla swiadoma, ze ktos ich zobaczyl. Zwiadowcy z dolin dostrzegli ich wlasnie wtedy, gdy Eleeri okrazala odnoge gor, i sledzili, dokad sie udaje. Nie byli dostatecznie blisko i dostrzegli jedynie dziewczyne z trzema konmi, wspomnieli wszakze o tym nastepnym spotkanym podroznym. A byli to Gerae i jego ludzie, ktorzy zbladzili daleko na pomocny zachod. Uslyszawszy te wiesc, puscili sie najszybciej jak mogly biec konie, by przeciac Eleeri droge. -Myslisz, ze pozostawilysmy ich za soba? - zapytala z nadzieja Tharna, kiedy zwolnily kroku, by Hylan mogl ich dogonic. -Obawiam sie, ze nie - westchnela dziewczyna. - Ostatniej nocy mialam zle sny, sny o bolu i smierci, o zlej mocy, ktora rzucila sie na nas, by wypic nasza krew.-Wydluzyla krok, gdy zrebak zrownal sie z nimi. - Mysle, ze juz wkrotce bedziemy musieli odpoczac kilka dni. Hylan nabiera sil, ale podroz go meczy. Potrzebuje czasu, by rosnac w spokoju, lecz gdzie znajdziemy takie miejsce? - Wedrujac na wschod, wspieli sie wysoko na podgorze. W oddali polyskiwala w promieniach slonca rzeka. - Moze w gorach za ta rzeka znajdziemy jakies bezpieczne schronienie, gdzie Hylan bedzie mogl dorastac - dodala z nadzieja w glosie. Keplianica nic nie odpowiedziala, tylko ciezko wlokla sie dalej. Ten kierunek wydawal sie jej rownie dobry jak kazdy inny. Oby tylko zrebak byl bezpieczny. Zeby zapewnic mu bezpieczenstwo, wedrowalaby z czlowiekiem, przebylaby cale terytorium wlasnego plemienia, zadawalaby sie z demonami i mocami. Zrobilaby wszystko, zeby tylko jej ukochany syn przezyl. Byla mloda, Hylan to jej pierwszy zrebak. Zlaczenie, w ktorym zostal poczety, bylo dla niej wstrzasajacym przezyciem. Oniesmielil ja olbrzymi stary ogier. Zbuntowala sie, bronila, ale ulegla, gdy ukasil ja w bark i dal kilka silnych kopniakow. Byl w tym zew natury, lecz Tharna nie chciala powtornie przezyc takiego doswiadczenia. W tej trudnej chwili nie potrzebowala podobnego towarzystwa innych Keplianow. Kiedy tej nocy Eleeri rozbila oboz, Hylan wyjatkowo czul sie dobrze. Przedtem zawsze na postojach odczuwal bol i zmeczenie. Jednak w miare uplywu czasu przyzwyczajal sie do wedrowki i jego nogi goily sie powoli. Gdy sie zatrzymali, podskoczyl po raz pierwszy w zyciu. Eleeri podeszla do niego i delikatnie dotknela jego smuklych nog. Masowala i rozciagala po kolei kazda konczyne, podtrzymujac pecine. Rzal cicho z zadowolenia, cieszac sie troska, jaka mu okazywala. Uwolniony, pogalopowal w kolo, brykajac wesolo, gdy mijal matke i czlowiecza opiekunke. Eleeri rozesmiala sie i zwrocila do Tharny, by dzielic z nia te radosna chwile. -Wraca do zdrowia. Niebawem cie przegoni. -Oddalabym za to zycie - odparla ponuro klacz. -Tak. - Eleeri wrocila mysla do rozmowy z ktoregos z minionych dni. - Tharno, dlaczego ludzie tak bardzo was sie boja? Klacz milczala chwile. Potem podrzucila glowe. -Moze dlatego, ze nigdy nie sprzymierzylismy sie ze Swiatlem. Ogiery zazwyczaj rozmyslnie wybieraja Ciemnosc i dlatego jestesmy uwazani za slugi Zla. Przybywaja do nas szamani i ci, ktorzy chca sie spotkac z Ciemnoscia. Wszyscy ludzie wiedza, ze uwozimy ich gdzies i ze nigdy nie wracaja. Wiedza tez, ze ci, ktorzy sluza Zlu, uzywaja nas jako wierzchowcow. Kiedy jeszcze bylam mloda klaczka, widzialam czlowieka zabranego do tamtej wiezy. Bylo to wkrotce po tym, jak przybyl do niej ten, ktory objal ja we wladanie. Tamten czlowiek walczyl dzielnie. Krzyczal glosno, przywolujac moce i usilujac zeskoczyc z grzbietu ogiera. Nie udalo mu sie to. - Grzebnela leniwie kopytem. - Ja nie pochwalam tego. Niech ludzie zostawia nas w spokoju, a my powinnismy zrobic to samo. Eleeri pokiwala potakujaco glowa. Rozmowa urwala sie i obie znow zajely sie obserwacja Hylana, ktory nie mial czasu na powazne dyskusje. Zbyt byl pochloniety urokami cieplego wieczoru. Nastepnego dnia ruszyli przez rownine. Eleeri czula jednak, ze beda bezpieczni tylko w gorach. Pokochala mlodego Kepliana; walczylaby za niego rownie zaciekle jak jego matka. Me ufala w pelni Tharme, wyczuwajac nurtujace ja watpliwosci co do ludzi. Jednak przestalo to miec dla niej jakiekolwiek znaczenie. Nienawidzila okrucienstwa, z jakim potraktowano tych dwoje. Nie moze pozwolic, by Tharna znowu wpadla w rece ludzi takich jak Gerae. Za zadna cene nie zgodzi sie na to. Byla gleboka noc, a ona zastanawiala sie, jak zachowaliby sie jej towarzysze, gdyby ich wytropiono. Inne Kepliany, bez wzgledu na to, czy sluzyly Ciemnosci, czy tez nie, na pewno staralyby sie zabic wszystkich przesladowcow. Wstala wczesnie i jadla sniadanie, siodlajac zarazem swego wierzchowca. Gos jej mowilo, ze powinna sie spieszyc. Minal dzien i noc. Nastepnego ranka ruszyli zwawo i skierowali sie prosto do rzeki. Hylan podskakiwal obok, a slonce grzalo w plecy. Lecz Eleeri wciaz dreczyl niepokoj. Miala wrazenie, ze obserwuja ja plonace nienawiscia oczy. Przyjrzala sie krzakom z prawej strony. Czy stamtad grozi im niebezpieczenstwo? Gdzie? Pozniej z kepy drzew z lewa dotarly do nich dzikie wrzaski. Odwrocila sie blyskawicznie i ujrzala, ze dogania ich trzech jezdzcow. Na pierwszy rzut oka rozpoznala w jednym Gerae'a. Wiec jednak ich odnalazl, a teraz przybywal, by schwytac i usmiercic zdobycz. Tharna pocwalowala w strone przesladowcow, by ich zaatakowac, lecz zatrzymaly ja wlocznie. Scigajacy smiali sie widzac krew plynaca z ran Keplianicy. Okraza ja i zabiora Hylana. Umrze pelna goryczy i zalu, ze go zawiodla. Krzyknela, wspinajac sie w gore. Bedzie, co ma byc. Lepiej zginac w walce o zycie syna niz patrzec, jak umiera przed nia. Skoczyla do przodu. Rozdzial piaty Eleeri tymczasem zawrocila swego wierzchowca i kazala mu stanac bez ruchu. Jej dlonie poruszaly sie szybko jak mysi, napinajac luk i wypuszczajac strzale. Zawsze miala celne oko, a lata praktyki pod okiem Wedrujacego-w-Dal powiekszyly jej umiejetnosci. Nalozyla na cieciwe nastepna strzale i znow strzelila. Mezczyzni, ktorzy zastapili droge oszalalej klaczy, osuneli sie na ziemie. Zyli jeszcze kilka sekund, zanim ich dopadla. Na trawie pozostaly stratowane ciala.Gerae widzial, jak zgineli. Uciekl, zmuszajac swego wierzchowca do najszybszego biegu, do jakiego byl zdolny. Lecz strzaly mkna znacznie szybciej. Keplianica pognala za nim i kiedy runal z galopujacego konia, rzucila sie na niego z zebami i kopytami. Nie odstapila, az zamienil sie w krwawe strzepy. Hylan stal obok. Malemu, nie znajacemu zycia zrebakowi, to wszystko wydawalo sie wprawdzie bardzo podniecajace, ale tak naprawde to chcial jesc. Zarzal z nadzieja. Tharna skoczyla ku niemu, przesuwajac pyskiem po jego ciele. Nie odniosl zadnej rany. Stanela przy nim bokiem, by latwiej mogl ja ssac, i zamarla tak bez ruchu, zadowolona i spokojna. Zblizyla sie do nich Eleeri. Keplianica wydala wtedy dziwnie nieprzyjemny dzwiek, jakby rodzaj cichego warkniecia. Dziewczyna spojrzala jej w oczy. Plonely strasznym, czerwonym swiatlem. Nigdy tego dotad nie zauwazyla. Teraz jednak przypomniala sobie, iz oczy keplianskiej klaczy zawsze mialy czerwonawy odcien. No coz, Tharna nie jest koniem, prawdopodobnie jest to wlasciwy Keplianom kolor oczu. Ruszyla nucac cicho, by uspokoic zrebaka. Jednoczesnie siegnela mysla do umyslu swojej przyjaciolki. Tharna nie panowala nad soba. Po raz pierwszy umysl Eleeri przebil sie przez powierzchniowa warstwe mysli Keplianicy. Wstrzasnieta do glebi dziewczyna zachwiala sie na nogach. Na Ka-diha, czy to te istote obdarzyla przyjaznia? Jej zaskoczona mysl napotkala straszliwy wir emocji. Odmiennych niz ludzkie. Przerazajacych. Opanowala sie. Przeciez to Tharna. Razem wedrowaly, razem opiekowaly sie Hylanem, walczyly, by go ocalic. Powiedziala sobie, ze przyjaciolka jest Keplianica i nie moze miec nic wspolnego z konmi. Musi zaakceptowac odmiennosc Tharny i cenic jej przyjazn. Kiedy tak walczyla ze soba, Keplianica wciaz stala bez ruchu, pelna czujnosci, jak czajacy sie do skoku drapieznik. Gwaltownym wysilkiem woli Eleeri powsciagnela swoje obawy i zrobila kilka krokow do przodu. -Towarzyszko broni, czy Hylanowi nic sie nie stalo? Zatrzymala sie, uderzona fala zaskoczenia i zdumienia. Czyzby to byly jej wlasne uczucia? Nie, to emocje Tharny. Podniosla powoli reke i odsunela grzywe znad oczu przyjaciolki. -Dlaczego jestes taka zaskoczona i czy Hylanowi nic sie nie stalo? - ponowila pytanie. Keplianica przyszla do siebie. -Moj syn jest caly i zdrow dzieki tobie i twoim strzalom. Ale... - zawahala sie - czy nadal chcesz ze mna wedrowac? -Dlaczego nie? -Naprawde dotknelas mojego umyslu! Wyczulam to, odebralam szok, jakiego doznalas, i twoje obawy. Inni ludzie rowniez tego dokonali i wtedy zawsze probowali nas zabic. Czy teraz nienawidzisz mnie i moich pobratymcow, i chcesz nas usmiercic? - Opuscila wzrok w zamysleniu. - Kiedys o tym myslalam, zastanawialam sie, ze moze ludzi, ktorzy dotkneli wnetrza naszego umyslu, napadalo szalenstwo. Ludzie nienawidza i boja sie nas. Moze poznawszy nas, jeszcze bardziej sie nas obawiaja. - Przebiegl ja dreszcz. Eleeri znow siegnela do niej mysla. Tym razem jednak, wiedzac, co kryje sie pod powierzchnia umyslu Keplianicy, zdolala opanowac instynktowny strach. Stopniowo zrozumiala targajace Tharna silne uczucia i uzmyslowila sobie, ze klacz powoli sie uspokaja. Chyba dopomogla Keplianicy zwalczajac swoje obawy. Skorzystala ze swiezo zdobytej wiedzy i uspokoila siebie i ja. Rozmyslala nad tym wszystkim, podczas gdy zrebie spokojnie ssalo matke. -Tharno, odnioslam wrazenie, ze jakos wplywamy na siebie nawzajem. Tamta skinela ksztaltna glowa. Eleeri oparla sie o jej cieply bark, gladzac w roztargnieniu jedwabista skore. -Pierwszy kontakt z wnetrzem twojego umyslu przerazil mnie. Kiedy jednak opanowalam strach i wrocilam, nie wydalo mi sie to takie straszne. Teraz, gdy moj umysl dotyka twego bez leku, twoj takze jest spokojny. - Poglebila laczaca je wiez i zapytala o cos, co ja lekko niepokoilo. - Czy sluzysz Ciemnosci, towarzyszko broni? Ja tak nie mysle, ale inni ludzie sa o tym przekonani. Keplianica potrzasnela glowa i grzebnela kopytem, wywolujac niezadowolony pisk Hylana. Jeszcze sie nie najadl. Matka powinna stac nieruchomo! -My, Kepliany, nie rodzimy sie dla Ciemnosci, lecz dla cienia i polmroku. Niektorzy dobrowolnie wybieraja Mrok, inni zas nie. Stworzyli nas dawni adepci, ktorzy walczyli ze soba. Nie wiemy po co ani dlaczego. Stworzyli tez inne rasy. To glownie ogiery zwracaja sie do Ciemnosci, lecz rzadko klacze. Nasze samce sa bardziej wojownicze. Mysle, ze nie cierpia ludzi, bo ci boja sie nas i nienawidza. -A ty sama przeszlabys na strone Ciemnosci? Keplianica oparla czolo o ramie Eleeri. -Teraz juz nie, towarzyszko broni. Zabilas swoich pobratymcow, by ocalic moje zrebie. - Miekkim nosem musnela jeszcze miekszy policzek dziewczyny. - Nigdy dotad nie chcialam zwracac sie do ciebie po imieniu. Robie to teraz. Nazywam cie Eleeri. Ty zas nazwalas mnie towarzyszka broni. Czy nazwiesz mnie takze przyjaciolka? -Nazwe. - Dziewczyna drapala gladka skore klaczy. - Nie jestes nieprzyjaciolka, lecz prawdziwa przyjaciolka. Krewniaczka, jesli sie zgadzasz, krewna twojego malca. Odebrala fale oniesmielenia i radosci. Objela szyje Tharny i przytulila do niej twarz. Staly tak dluzszy czas, napawajac sie rozkosznym uczuciem wzajemnej bliskosci. Eleeri kochala konie, ale dotychczas wypelnialy one tylko jej wewnetrzna pustke, glod uczucia. Teraz bylo zupelnie inaczej. Pokochala Keplianice calym sercem, krewna i przyjaciolke, z ktora mogla sie porozumiewac, bez przeszkod, ktora odwzajemniala jej uczucia. Wreszcie odsunela sie i wyjela torbe z lekarstwami. -Dobra siostra powinna opatrzyc ci rany. - Natarla cialo Tharny kojacymi bol sokami, pelna podziwu dla poteznych miesni, gladkiej skory, bujnej grzywy i ogona. Keplianica odprezyla sie pod podwojna pieszczota - dloni i umyslu dziewczyny, rozkoszujac sie glebokim kontaktem umyslu z umyslem. Nigdy dotad nie zetknela sie z czyms podobnym. Przyjazn do Eleeri przeniknela cala jej istote. Darzyla talom uczuciem tylko swoja matke. Zniknely gdzies gorycz i nienawisc do ludzi, ktorzy potepiali to, czego nie rozumieli. Ta czlowiecza samica byla inna. Stawila czolo temu, na co sie natknela, i zaakceptowala to. Tharnie jakby wyrosly skrzydla, jakby ufna i spokojna unosila sie w powietrzu. Mijaly chwile. Kochala Eleeri, towarzyszke broni, przyjaciolke, krewna. Wieczny Mrok przemowil do niej, lecz odpedzila go. Komu potrzebna byla noc, gdy mogl miec sloneczny blask? Dobrze wiedziala, ze Ciemnosc w koncu zawsze zdradzala swoje slugi. Tak wielu krewnych Tharny zostalo zneconych jej podstepami i zylo wystarczajaco dlugo, by tego pozalowac. Ona nie popelni takiego bledu. Nalezala do cienia i polmroku, ale nie do Ciemnosci, zwlaszcza teraz, gdy zrozumiala, czym jest Swiatlo. W doskonalej zgodzie cala trojka przebyla ostatnia mile dzielaca ich od rzeki. Hylan nie rozumial, co sie stalo. Wiedzial tylko, ze jego matka i przyjaciolka sa szczesliwe. -Przejdziemy przez rzeke, czy ruszymy brzegiem? - Tharna z powatpiewaniem przygladala sie rowninie. Eleeri dostrzegla w jej myslach obrazy Wilkolakow, ktore czesto krazyly w tej okolicy. -Jesli to ich ziemia, lepiej stad odejdzmy. Widze w twoim umysle, ze nie szanuja ani twoich, ani moich wspolplemiencow. Ruszyli pospiesznie brzegiem rzeki. Nigdzie nie dostrzegli brodu, woda byla gleboka, a prad silny i szybki. -Czy dobrze znasz te strony? Tharna wstrzasnela przeczaco glowa, az zawirowaly dlugie kosmyki. -Mysle, ze rzeka plynie bardzo daleko. Wyplywa z gor zachodnich; slyszalam tez, ze na zachodzie jest jakies jezioro. Wilkolaki unikaja tamtych okolic; sa tam nieprzyjazne im ruiny. -Dobrze. W takim razie pojdziemy w tamta strone - oswiadczyla zawsze praktyczna Eleeri. - Kazde miejsce, ktorego Wilkolaki unikaja, bedzie dobre dla nas. - Skierowala swojego wierzchowca w gore rzeki, a Kepliany pospieszyly za nia. Teraz podroz byla czysta rozkosza. Badaly z Tharna swoje mysli i Keplianica dowiedziala sie, jak rozne moga byc swiaty. Otoczenie Keplianow pozostawalo wciaz takie samo. Dziewczyna miala teraz dosc czasu, by zastanawiac sie nad przechwyconymi z umyslu Tharny obrazami Wilkolakow i nad tym, co mowil o nich Cynan. Mozliwe, ze wrogosc Keplianicy do tych istot do pewnego stopnia zabarwila jej uczucia. Mimo to nie chcialaby widziec w nich sprzymierzencow. Potrafily chodzic ociezale na dwoch nogach. Mialy waskie glowy, zebate paszcze i czerwone oczka blyszczace spod kudlatej, zlepionej brudem siersci. Ze wspomnien Tharny Eleeri dowiedziala sie, ze sa rozumne. Wprawdzie mogly mowic, ale czynily to rzadko. Ich przyzwyczajenia budzily wstret wiekszosci inteligentnych stworzen. Nie nosily odziezy ani broni. Walczyly, kiedy je osaczono lub gdy napadl je bitewny szal. Zazwyczaj bily sie tylko wtedy, kiedy mialy przewage. Jako sludzy Ciemnosci baly sie przejsc przez biezaca wode. Cofaly sie przed nia, chyba ze zawladnela nimi przemozna zadza krwi. Dziewczyna trzymala teraz luk w pogotowiu, gdyz zblizali sie do terytorium Wilkolakow. Mknaca obok niej Keplianica rowniez rozmyslala. Zainteresowal ja sposob, w jaki ona sama i ta czlowiecza samica zgadzaly sie ze soba. Kepliany nie przechowywaly zadnych legend o swoim pochodzeniu, tylko niejasne wierzenia, iz zostaly stworzone przez adeptow podczas starozytnych wojen szalejacych niegdys w Escore. Niektore uwazaly, ze ich przodkami byly konie. Te, ktore odwazyly sie wypowiedziec to glosno, zazwyczaj ginely za sprawa wspolplemiencow. Zaden ogier nie moglby tego scierpiec. A przeciez tak wygodnie bylo isc obok tej czlowieczej samicy. Tak spokojnie. Obserwowala stapajacego ciezko kuca. Jakby sie czula niosac na grzbiecie czlowieka tak jak on? Bez siodla i wedzidla, na golym grzbiecie, wyczuwajac kazdy ruch ludzkiego ciala? Odpedzila te mysl i skoncentrowala sie na radosci, jaka budzil w Eleeri ten piekny dzien. Rozumiala czesc tych wrazen. Krysztalowo czyste wody rzeki pokryte drobnymi falami, szare kamienie, brazowa ziemia odslonieta tam, gdzie nurt zmienil polozenie kamieni. Krzaki i duze kepy drzew dawaly cien i schronienie jaskrawo ubarwionym ptakom. Po raz pierwszy w zyciu Tharna dostrzegla wokol siebie piekno i mogla dzielic z kims radosc, jaka sprawialo. Ich mysli spotykaly sie coraz czesciej teraz, gdy znajdowaly przyjemnosc w swoim towarzystwie. Hylan rowniez jakby sie stawal coraz bardziej inteligentny. Zastanawialo to Tharne. Czy to mozliwe, ze taka wspolnota mysli roznych istot pozwalala mu odnalezc potencjal niedostepny dla innych ogierow? Ogiery laczyly sie z klaczami i walczyly - takie bylo ich przeznaczenie. Ale czy rzeczywiscie? Biegnac za koniem Eleeri, Keplianica roztrzasala nowe pomysly, ktore przyszly jej do glowy. Byla pewna, iz zadna inna klacz nigdy nie zaprzyjaznila sie z czlowiekiem i nigdy nie uznala go za krewnego i przyjaciela. A jesli nawet, to dzialo sie to tak dawno, ze utonelo w niepamieci. Nie wspomniala o tym ani jedna legenda. Zaden czlowiek nigdy nie obdarzyl przyjaznia Kepliana. Jesli przypadkiem ich umysly sie zetknely, ludzie uciekali albo atakowali Kepliany. Lecz samica Eleeri dokonala czegos wiekszego. Tharnie wydawalo sie, ze przyjazn dziewczyny otworzyla w jej umysle jakies nieznane drzwi. Jak gdyby... jak gdyby powinny byc przyjaciolkami. Wielcy Adepci z przeszlosci stworzyli Kepliany. Czy po to, by staly sie przyjaciolmi ludzi? Ta czlowiecza samica - nie, Eleeri - podziwiala piekno i sile Tharny. Powiedziala z duma, ze jej przyjaciolka moze w kazdej chwili przescignac konia, na ktorym ona jedzie. Zawsze przyjaznie i z miloscia zwracala sie do Keplianicy i jej mlodego. Czy wlasnie tak to mialo wygladac? Moze... Tharnie ta mysl sprawiala przyjemnosc. Jej wspolplemiency zyli samotnie. Klacz walczylaby zaciekle w obronie swojego zrebiecia, ale tylko dopoty, dopoki go karmila. Pozniej calkowicie go ignorowala. Czy sama przestanie kochac Hylana, gdy ten dorosnie? Dreszcz przebiegl przez cale potezne jej cialo, przegnala te j mysl jak dokuczliwa muche. Nie, nigdy. Bedzie kochac swojego syna tak dlugo, jak dlugo beda zyc oboje. Podniosla glowe i czujac na grzbiecie cieplo slonca podskoczyla wysoko w gore. Tak przyjemnie bylo rozprostowac miesnie. Skoczyla jeszcze raz. Hylan, rzac z podniecenia, poszedl w jej slady. Eleeri obejrzala sie i wybuchnela smiechem patrzac' na; podskakujace i brykajace Kepliany. Teraz, gdy polaczyl ich wezel prawdziwej przyjazni, przyjemnie bylo patrzec, jak Tharna sie zmienila. Jej syn rowniez sie rozwijal, zarowno fizycznie jak i psychicznie. -Scigajmy sie do rzeki! Tymczasem zdazyli oddalic sie bowiem od rzeki, ktora skrecala na prawo. Zadudnily kopyta, kiedy Eleeri na swoim kucu i wyprzedzajaca ja Keplianica pogalopowaly w strone drzew porastajacych brzeg rzeki. Hylan zostal w tyle, gdyz jego mlode nogi nie mogly dorownac nawet konskim. Tetent kopyt zagluszyl jego oburzony okrzyk. Zatrzymaly sie nad rzeka i ugasily pragnienie, potem Eleeri pojechala wolno brzegiem obserwujac wartki nurt. -Czy jakis strumien laczy rzeke i jezioro, o ktorym wspomnialas? -O ile mnie pamiec nie myli, to tak - odrzekla Tharna. -Dobrze wiec, pozostaniemy z tej strony rzeki, az go znajdziemy. Tam, gdzie bedzie jezioro, strumien powinien byc plytszy, rzeka tez. Moze wtedy znajdziemy brod. Keplianica spojrzala na druga strone rzeki. Istotnie, nie mogli jeszcze zaryzykowac przeprawy. Przy tym silnym pradzie Hylan nie dalby sobie rady, byl na to za slaby. Ale rzeka plynela coraz wolniej. Moze wkrotce beda mogli przeprawic sie na drugi brzeg. Wreszcie opuszcza tereny Wilkolakow. Pozarly niejednego keplianskiego zrebaka, a nawet oslabione porodem lub okaleczone klacze. Nadala w mysli, ze sie zgadza, i samotnie zeszla nad wode. Wtedy dogonil ja Hylan. Polizala go z miloscia. Byl taki silny i taki piekny. Miala tak wspanialego syna - jeszcze nigdy sie nie narodzil taki jak on, rownie madry i bystry. Ruszyla z biegiem rzeki. Zrebak poszedl za nia. Wedrowali powoli. Brzegi rzeki porastaly geste zarosla. Nie chcac sie przez nie przedzierac, musieli je okrazac i za kazdym razem oddalali sie od wartkiego nurtu. Te krzaki to prawdziwa niedogodnosc, pomyslala dziewczyna. Musiala jednak przyznac, ze byly naprawde piekne, o srebrzystozielonych lisciach, obsypane jagodami w tak wielkiej ilosci, iz nie uszlo to widac uwagi ptakow, ktorych cale stada ucztowaly w wesolym nastroju. Wychylila sie w siodle i zapytawszy Tharne, czy sa jadalne, rwala je calymi garsciami. Dojrzale kulki doslownie pekaly w ustach. Lekko kwaskowaty miazsz jednoczesnie zaspokajal glod i pragnienie. Jadla tak dlugo, az krzewy zaczely rzednac. Wtedy zsiadla z konia i ku zaskoczeniu Keplianicy zaczela ryc ziemie obok jednego z nich. -Co robisz? - zapytala Tharna. -Te jagody sa cudowne - odparla z usmiechem Eleeri. - Nie wiem, dokad sie udajemy, ale pomyslalam, ze dobrze by bylo je tam miec. Ostroznie oddzielila kilka malenkich rozlog od macierzystego krzewu. Wykopala darn, w ktorej tkwily, po czym wszystko owinawszy starannie wsadzila do sakwy przy siodle. Tharna przygladala sie z zainteresowaniem i rozbawieniem. Ach, ci ludzie! Nic dziwnego, ze zmieniali swiat wokol siebie. Cos podobnego nigdy by nie przyszlo do glowy zadnemu Keplianowi, nawet gdyby byl w stanie dokonac czegos takiego. Czyz nie dobrze jest miec pozywienie tam, gdzie sie tego chce? Wedrowali dalej wzdluz zyciodajnej wody. Odpoczywali, gdy Hylan sie meczyl. Zasypiali o zmierzchu. Poza tym czas nic dla nich nie znaczyl. Deszcz zapedzal ich do kryjowki; potem znow ruszali w droge. Podczas jednego z takich postojow Eleeri zaczela przygotowywac zapas strzal. Dwie strzaly, ktore wystrzelila w Gerae'a i jego towarzyszy zlamaly sie podczas upadku. Trzecia uszkodzila Tharna, chcac zgladzic go jak najpredzej. W przyszlosci moga zagrozic im inne niebezpieczenstwa; powinna wiec miec dostateczna ich ilosc. Pracowala w drodze. Tharna szla na czele; kon Eleeri po prostu kroczyl za nia. Po dwoch dniach kolczan byl pelny, lecz nie przerywala pracy. Praca sprawiala przyjemnosc, gdy rozmawialo sie w jej trakcie z przyjaciolmi. Kiedy natkna sie na wroga, bedzie za pozno na robienie pociskow. Pozniej uwazala, ze cos musialo ja ostrzec, gdyz chec uzupelnienia zapasu strzal byla niezwykle silna. Gdy zostali napadnieci, miala pare tuzinow ukrytych w kolczanie i w spiworze. Jechali noca i wlasnie o swicie mieli sie zatrzymac na popas, kiedy Tharna nadala naglace przeslanie. -Niebezpieczenstwo, siostro. Wiatr niesie zapach Wil-kolakow. Biegna naszym tropem! Eleeri poslala kuca w wolny klus. -Jak daleko jest strumien wpadajacy do jeziora? - zapytala pospiesznie. -Byl dosc daleko, kiedy wiatr po raz ostatni wial stamtad. Ale to byl dzien drogi stad. Mysle, ze teraz jest blisko, chociaz wiatr nadciaga z przeciwnej strony i zabiera jego zapach. Eleeri myslala goraczkowo. Trzeba podejmowac decyzje nawet wtedy, gdy dysponuje sie niepelna wiedza, i to sluszne decyzje. Przemowila, a Kepliany jej posluchaly. Hylan pogalopowal do przodu, wyprzedzajac swoja matke i jej przyjaciolke. Mogl przekazywac wiadomosci o tym, co znajduje sie przed nimi. Przy odrobinie szczescia scigajaca ich zgraja dostrzeze, ze dorosli posuwaja sie spokojnym, rownym krokiem, i uzna, iz zrebak po prostu sie bawi. Hylan wbiegl na niewielkie wzniesienie i sie rozejrzal. Ponizej opadajacego powoli dlugiego zbocza polyskiwaly w sloncu wody wielkiego jeziora. Wpadal don strumien plynacy wolniej od wartkiej rzeki. Przekazal ten obraz i pomknal dalej. Mozna bylo przejsc przez strumien w miejscu, gdzie ginal w jeziorze. Bylo tu gleboko, ale Tharna i Eleeri powinny przebyc bez wiekszego trudu niezbyt bystry nurt. Hylan zaczekal na nie. Pozostawil je w tyle i nie mogl sie z nimi skontaktowac. Skryte miedzy drzewami Wilkolaki przyspieszyly. Ich zdobycz marnowala czas. Dogonia ja predko, a potem beda ucztowac. Bylo ich spore stado. Pokonaja kazdego nedznego Kepliana tak samo jak czlowieka. Slina naplywala im do pyskow. Zrebak ma takie delikatne mieso. Rozpacz klaczy bedzie najlepsza przyprawa. Biegly dalej. Eleeri jechala wyciagnietym klusem. Rzucila szybkie spojrzenie za siebie i zobaczyla, ze poscig jest coraz blizej. Mimo to nie porzucila niefrasobliwej pozy. Tharna wbiegla na szczyt wzniesienia i kiedy obie ruszyly w dol zbocza, odebraly wyslany przez Hylana obraz. Skoczyly przed siebie jednoczesnie, zlaczone umyslami. Mialy gotowy plan. Tetent kopyt zmusil Wilkolaki do szybszego biegu, ale Tharna i Eleeri wyprzedzaly je o kilka minut w chwili, gdy dotarly do Hylana i strumienia. Dziewczyna blyskawicznie okrecila wokol brzucha zrebaka powiazane razem rzemienie od strzemion. Skierowala swego wierzchowca do wody; Hylan byl obok niej. Zabezpieczenie pozwoli utrzymac glowe zrebaka nad powierzchnia wody, kiedy beda przeplywali strumien. Tymczasem Keplianica zatrzymala sie na brzegu. Powstrzyma Wilkolaki, az jej syn znajdzie sie w bezpiecznym miejscu. Kiedys mogl tu byc brod, ale teraz albo poziom wody sie podniosl, albo strumien zmienil bieg. Zrobilo sie tak gleboko, iz Eleeri i jej kuc musieli plynac, mieli jednak pewna przewage nad scigajacymi. Krzaki gesto porastaly brzegi strumienia, tylko kolo brodu byla wolna przestrzen. Mozliwe, ze gaszcz przerzedzal sie tez w innym miejscu, lecz Wilkolaki nie chcialy go szukac. Tharna stala gotowa do walki, z obnazonymi zebami. Eleeri ponaglala swego wierzchowca talk bardzo, jak na to pozwalaly wzgledy bezpieczenstwa. Keplianica miala zad osloniety ciernistymi krzewami, grozilo jej jednak wielkie niebezpieczenstwo. Te podobne do wilkow stwory tak latwo nie dadza za wygrana. Eleeri z pluskiem wyszla na przeciwlegly brzeg, uwolnila Hylana i zawrocila konia. Przez chwile oceniala sytuacje. Tharna meznie dawala sobie rade. Nie bez trudu, ale doskakujace Wilkolaki nie chcialy zawierac blizszej znajomosci z jej kopytami i zebami. Za to wyly coraz glosniej. Wkrotce wprawia sie w bitewny szal i wtedy nie beda sie niczego obawiac, nawet smierci. Moze uda sie je przegnac, zanim to sie stanie. Eleeri skierowala konia w dol strumienia, do miejsca, skad mogla lepiej widziec wilkoludy. Dobrze. Krzaki byly tu niskie i bedzie mogla strzelac ponad nimi. Wyciagnela luk, nalozyla strzale, odetchnela i zwolnila cieciwe. Zanim Wilkolaki zdazyly zareagowac, powietrze przeciela druga strzala, a zaraz potem jeszcze jedna. Dzieki niech beda Ka-dihowi, ze naklonil ja do uzupelnienia zapasow. Wprawdzie niezgrabne, zrobione pospiesznie, ale niosly daleko. Zabijaly tez bez trudu. Wilkolaki przekonaly sie o tym na wlasnej skorze. W ciagu kilku minut cztery zginely na miejscu, a trzy zostaly ranne. To wystarczylo. Wycofaly sie skowyczac i grozac. Eleeri nie spuszczala oka z napastnikow, podczas gdy Tharna plynela ku niej. -Co z nimi zrobimy? Czy pojda za nami? - zapytala dziewczyna. Klacz parsknela usuwajac wode z nozdrzy. -Mysle, ze nie. Zadalysmy im duze straty, a one lubia walczyc tylko wtedy, gdy maja pewnosc zwyciestwa. Moga wszakze zaalarmowac swoich wspolplemiencow po naszej stronie rzeki. Powinnismy jak najszybciej stad odjechac i ukryc nasz trop, jesli to mozliwe. Eleeri przyjrzala sie przyjaciolce. Piana spryskala gladkie czarne boki, a krew piers i przednia noge. -Jak sie czujesz? Zdolasz dalej uciekac? -Jesli musimy, to musimy. Dotrzymam wam kroku. Dziewczyna prychnela i powiedziala: -Wolalabym najpierw cie obmyc. Odpoczywaj, ja to zrobie. Potem ruszymy w dalsza droge. Wydaje mi sie, ze Hylan jest glodny. Zrebak potwierdzil prawdziwosc tego przypuszczenia, gdyz natychmiast zabral sie do ssania. Eleeri ostroznie przetarla powierzchowne skaleczenia na skorze Tharny. Przypomniala sobie cos. -Tharno, czy te wilkoludy, hm, czy nie mozna czegos zlapac od ich ukaszen? Keplianica wygladala na zaklopotana, gdyz wraz z tym pytaniem odebrala bardzo dziwny obraz przedstawiajacy ja sama zamieniajaca sie w Wilkolaka. -Czego sie obawiasz? - zapytala. Eleeri poczula sie glupio, uznala jednak, ze lepiej jest pytac niz potem tego zalowac. -W moim swiecie kraza opowiesci o tym, ze ktos, kogo ukasila podobna istota, zamienia sie w nia przy kazdej pelni ksiezyca. Tharna poczute bolesny ucisk w piersi. Zaczete sie dlawic, a potem zarzala przerazliwie. Zrozpaczona Eleeri skoczyla ku niej. To juz sie dzialo! O bogowie, moze cos mozna zrobic?! Keplianica odepchnela ja pyskiem i zwiesila glowe. Dziewczyne ogarnelo oburzenie, kiedy nagle zdala sobie sprawe, ze klacz sie smieje. Odprezyla sie. Jeszcze nigdy nie slyszala takiego dzwieku. Usmiech pojawil sie na jej twarzy, gdy ich umysly sie spotkaly. -Wiec to sie tutaj nie zdarza. Rozumiem. -Och, siostro, to bardzo dobrze. Pomysl, co by sie dzialo, gdyby Wilkolaki mogly w taki sposob powiekszac swoja sfore. Nie, ich ugryzienia zabijaja, jesli sa dostatecznie glebokie. Zadaly mi plytkie rany, raczej drasniecia niz ukaszenia. Oczyscilas je, wiec nie beda ropiec. Hylan juz odpoczal i zaspokoil glod. Ruszajmy w droge. Lekka mgla przeslaniala jezioro i cos jej mowilo, ze powinni sie jak najszybciej oddalic. Skierowala wierzchowca w gore rzeki i przyjrzala sie uwaznie. Rzeka byla plytsza po utracie wod, ktore zabral strumien. Troche dalej beda mogli przebyc ja w brod. Teren podnosil sie nieznacznie. Na horyzoncie majaczyly turnie jakichs gor, poprzerzynanych kanionami. Serce ciagnelo ja do nich. Odwrocila sie do przyjaciolki. -Czy myslisz o jakims konkretnym miejscu? -Nie. Podejmij decyzje za nas, towarzyszko broni. Eleeri znow zwrocila wzrok na gory. Wzywaly ja bez watpienia. Moze znajda w nich schronienie. A jesli nie schronienie, to przynajmniej bedzie tam latwiej odpierac ataki polujacych Wilkolakow. Zdecydowala sie: pojada w gory. Tharna i Hylan ruszyli za nia. Dziewczyna podswiadomie siegnela mysla do ich umyslow. Gory przyciagaly teraz i ich. Szli ku nim, pozostawiwszy za soba strumien i jezioro. Po prawej toczyla wartkie nurty rzeka, a jej fale polyskiwaly na czarnych skalach niewysokiej katarakty. Juz wkrotce przeprawia sie przez wode, zanim rzeka znow skreci w strone nizin. O zmroku dotarli do miejsca, w ktorym sie rozwidlala. Eleeri znow siegnela po strzemiona i przywolala Hylana. -Dlaczego mamy przeprawiac sie juz teraz? - zapytala z konsternacja Keplianica. -Stare przyslowie mowi: przepraw sie, zanim zasniesz. Tharna wygladala na jeszcze bardziej zaklopotana i dziewczyna przeslala jej cala serie myslowych obrazow. O rzekach, ktore przybieraly w nocy i ktorych rano nie mozna bylo przebyc. O wrogach atakujacych uspiony oboz, odcinajacych droge odwrotu przypartym do rzeki wojownikom, nie mogacym sie wycofac w bezpieczne miejsce. Klacz skinela glowa w milczeniu. Kiedy Eleeri przywiazala zrebaka, przeplyneli przez plytka odnoge rzeki. Zapadal zmierzch i podeszli do nastepnej odnogi, by jej sie przyjrzec. I tam poziom wody byl niski. Tharna i Eleeri zawahaly sie. Mogly obozowac bezpiecznie w rozwidleniu rzeki. Eleeri spojrzala w zamysleniu na brzegi i na porastajace je krzaki. Tamta kepa wysokich krzewow osloni je przed wscibskim wzrokiem. Nad rzeka lezaly stosy suchego drzewa wyrzuconego na brzeg po powodzi. Bedzie mozna je rozpalic, gdyby zagrozilo jakies niebezpieczenstwo. Keplianica przyjela jej propozycje i nawet Hylan pomagal zbierac polana. Poczuli sie bezpieczni, gdy zapadla noc. Drewno bylo stare i suche jak pieprz. Zapali sie od najlzejszej iskierki, a zapalniczka Eleeri zawsze byla pod reka. Ciemny masyw majaczyl na tle rozgwiezdzonego nieba. Dziewczyna lezala wpatrujac sie w odlegle szczyty i rozmyslajac nad wszystkim, co ja spotkalo w minionym roku. Spojrzala na swoj elektroniczny zegarek. Nadal chodzil. Przyjrzala mu sie i stlumila smiech. Dzisiaj miala urodziny. Skonczyla siedemnascie lat. Oczy kleily sie jej do snu i usmiech igral na wargach. A to ci dopiero urodziny: ucieczka przed Wil-kolakami w towarzystwie pary gadajacych koni. Ten ostatni rok byl wspanialy. Nie mogla sie doczekac, co przyniesie nastepny. Na pewno nie bedzie sie nudzic... Zachichotala cicho i sen okryl ja plaszczem. Rozdzial szosty Znow blady swit rozlal sie po niebie. Druga odnoga bezimiennej rzeki wydawala sie plytsza. Przekroczyli ja ostroznie, kierujac sie na przeciwlegly brzeg.-Udajemy sie w gory? Coraz blizszy masyw wciaz przyciagal Eleeri. Gdzies w tym labiryncie turni znajdzie to, czego szuka. -Tak, ale nie widze powodu do zbytniego, pospiechu. Wedrowali powoli, cieszac sie sloncem, pelnymi jagod krzewami, ptakami odmiennymi od tych, ktore spotkali na rowninie, a spiewajacymi rownie slodko. Hylan brykal, podskakujac od jednej ku drugiej. Rosl w oczach; niebawem przestanie ssac i uniezalezni sie od matki. Tharna bala sie tej chwJH. Jeszcze jako mala klaczka widziala, jak zmienialy sie mlode ogiery. Tepialy, dziczaly, stawaly sie coraz bardziej chetne do sprzymierzania sie z Ciemnoscia, konczyly jako jej narzedzia. Uwielbiala swego pierworodnego syna, sama nigdy jednak nie byla podobna do innych klaczy; zadawala pytania, kiedy one bezmyslnie akceptowaly. Wspolna podroz z Eleeri dziwnie wplywala na nia i na jej syna. Wydawalo sie, jakby czesc inteligencji dziewczyny udzielila sie Hylanowi. Byl bardziej bystry i ciekawy swiata niz inne zrebaki w jego wieku. Wiecej tez myslal. Klusowali obok wysokich drzew zamieszkanych przez roz-wrzeszczane czerwone i niebieskie ptaki. Tharna zatrzymala sie, by szczypnac kepke soczystej trawy; glowe miala nabita myslami. Jadaca przed nia Eleeri szybko napiela luk. Tlusty krolik padl na ziemie. Ludzie jedza mieso. Kepliany zas trawe, myslala Tharna. Jednakze te, ktore sluzyly zlu, rownie dobrze mogly spozywac inny, mniej smaczny pokarm. A Eleeri jest jej siostra-krewniaczka; czula sie jej blizsza niz komukolwiek ze. swego plemienia. Hylan kochal Eleeri. Kepliany byly inteligentne, podobnie jak Wilkolaki, Flannany, Thasowie, Kroganowie - strzelila jej do glowy niezwykla mysl. Czy to mozliwe, ze Kepliany mialy byc towarzyszami ludzi? Moze jakis czlowiek, ktory bardzo kochal konie, zapragnal miec myslacego przyjaciela, a nie sluge? Pasla sie w roztargnieniu, roztrzasajac te kwestie. Czy przez to, ze zaufala czlowieczej samicy, ktora uratowala Hylana, ze stala sie jej przyjaciolka, mimowolnie wypelnila odwieczne przeznaczenie swojej rasy? Spodobala jej sie ta mysl, ale nie chciala sie nia dzielic, jeszcze nie. Zapuscili sie na podgorze, wedrujac napotkanymi szlakami, badajac zakonczone slepo kaniony i gaszac pragnienie w szemrzacych wesolo strumykach. Lecz przez caly czas kierowali sie do serca gor. Od czasu do czasu wracali nad rzeke, chociaz teraz niewiele roznila sie od gorskich potokow. Eleeri byla niespokojna. Wydawalo sie jej, ze cos ja wzywa do dzialania, nie wiedziala jednak, co ma zrobic. Pewnego ranka przed switem wygramolila sie ze spiwora i poszla sie przejsc. Nogi same zaniosly ja wyzej, z wawozu, w ktorym obozowali, na zbocze gory. Nagle od pomocnego zachodu naplynela niewidoczna fala. Jakas sila szarpnela dziewczyna. Poczula cieplo na szyi. Stlumiwszy okrzyk, nachylila sie do przodu i rozpiela koszule. Wysunal sie wisior z gagatu. Oczy konika zaplonely ogniem, zaraz jednak zmienily barwe na ciemnoszafirowa. Eleeri przetarla oczy, lecz kolor ich sie nie zmienil. To musi byc jakis znak! Ujela wisior w dlon i odwrocila sie. Oczy rozjarzyly sie czerwienia. Kiedy znow skierowala sie w strone, ktora ja przyciagala, blekit powrocil. Cynan ofiarowal jej wisior jako pozegnalny dar. Czy zdawal sobie sprawe, co wlasciwie podarowal? Uznala, ze nie. Pozwolila, by wykuty w gagarie konik wysunal sie z jej dloni i zwisl swobodnie. Potem powiedziala szeptem: -Czy musimy udac sie w tym kierunku, zeby odnalezc Swiatlo? - Wisior tak sie rozjarzyl w odpowiedzi, ze musiala zamknac oczy. Otworzyla je ostroznie. To byly jakies czary. Z opowiesci Tharny o Escore wynikalo, ze nic, co mialo jakikolwiek zwiazek z Ciemnoscia, nie moglo nasladowac Swiatla. Znaczylo to wiec, ze podarunek Cynana nalezal do dobrych mocy. Dotknela czubkiem palca konika i pogladzila uniesiona dumnie glowke. - Zrobimy tak, jak nam radzisz. Wyruszymy na polnocny zachod w poszukiwaniu Swiatla. Strzez nas podczas podrozy, doprowadz bezpiecznie do celu. - Nie miala pojecia, do kogo sie zwraca, czula jednak, ze ta moc jest im przyjazna. Byla pewna, ze czeka tam na nia jakies zadanie. Czyz bogowie nie szukali zawsze pomocy u ludzi? Zle jest wtracac sie w sprawy bogow, lecz jeszcze gorzej odmowic pomocy, gdy o nia poprosza. Wolnym krokiem wrocila do swojego spiwora. Na pomocnym zachodzie rysowal sie samotny szczyt. Wyrusza tam o swicie. Miala nadzieje, ze Tharna sie nie sprzeciwi. -Skad wiesz, ze nie wprowadzono cie w blad? - zapytala podejrzliwie Keplianica. Eleeri w milczeniu wyjela wisior zza pazuchy. W blasku slonca oczy konika nadal plonely niebieskim ogniem, barwa zycia i swiatla. Zmusily Tharne do milczenia. Jej syn podskoczyl radosnie. Dla niego byla to nowa przygoda. Pragnal jak najszybciej ruszyc w dalsza droge i juz klusowal ledwie widoczna sciezka prowadzaca we wskazanym przez Eleeri kierunku. Dziewczyna i klacz wymienily pelne rozbawienia mysli i poszly jego sladem. Tajemniczy szczyt majaczyl w oddali, ale wedrowcom sie nie spieszylo. Jak dotad nie zauwazyli wsrod tych wzgorz ani Wilkolakow, ani innych slug Ciemnosci, nalezalo jednak zachowac ostroznosc. Moga sie bowiem pojawic niebezpieczenstwa nie majace nic wspolnego z silami Mroku. Mieli juz klopoty z wyzywieniem. Keplianica musiala dluzej sie pasc, by zaspokoic glod. Eleeri wszakze znajdowala drobna zwierzyne i nie miala takich trudnosci. Wykorzystywala czas na wedrowki po okolicy, pozwalajac swemu wierzchowcowi szczypac rzadka trawe wraz z Keplianami. Gramolila sie na strome skaly, badala jaskinie, cieszac sie, ze moze rozprostowac nogi po dlugiej jezdzie. Powoli zblizali sie do wybranego przez Eleeri szczytu. Teraz tajemniczy zew byl juz tak silny, ze czuli go wszyscy z wyjatkiem kuca. -Dlaczego i nas to przyciaga? - Tharna rozejrzala sie wokolo. - Nie nosimy wisiora; nalezymy do cienia, a to tutaj ma zwiazek ze Swiatlem. Eleeri zarzucila ramiona na smukla szyje klaczy, a potem poklepala zrebaka, ktory takze domagal sie pieszczoty. -Wisior sie przemienil - odrzekla powoli, czujac prawde wlasnych slow. - Moze prowadzi nas do miejsca, w ktorym i wy bedziecie mogli sie zmienic? Keplianica cofnela sie raptownie i uniosla przednie kopyta. -A jesli nie chcemy byc inni niz jestesmy? -W takim razie nie bedziecie - odparla stanowczo Eleeri. - Mysle, ze cos wam zaproponowano. Od was zalezy, czy przyjmiecie to, czy nie. Nie pozwole, by zmuszono was do przemiany w cos, czym nie chcecie sie stac. Przysiegam, siostro-krewniaczko. Tharna uspokoila sie. -Wedrujemy z toba, ale jesli uznam, ze rzecz, ktorej szukamy, stara sie zmienic nas wbrew naszej czy nawet twojej woli, nasze drogi sie rozejda. Do tej pory beda wspolne. - Znowu zaczela sie pasc. Eleeri nie uswiadomila Kepliamcy, ze wtedy moze byc juz za pozno dla nich wszystkich, byla bowiem zdecydowana walczyc ze wszystkim, co zagroziloby wolnej woli Tharny. Wzruszywszy ramionami, przegnala te mysl. Wiedziala, ze to, czego szuka, nalezy do Swiatla. Kiedy jej przyjaciele zaspokoja glod, odnajda zrodlo tego przyciagania. To niedaleko. Lecz po dlugim, meczacym dniu daremnych poszukiwan musiala przyznac sie do porazki. -Jesli to miejsce jest gdzies w poblizu, ja nie moge go zobaczyc - powiedziala. -Slyszalam, ze takie miejsca bywaja ukryte. Twoj wisior wskazal ci kierunek. Czy nie powinnas zaczekac, cos zjesc i odpoczac, zanim poprosisz go znow o pomoc? - Tharna byla praktyczna. Eleeri osunela sie na trawe i wyjela z sakwy zimne mieso oraz torebke zgniecionych nieco jagod. Keplianica pasla sie, zerkajac spod oka na dziewczyne. Jesli w godzinie proby bedzie mogla jej w czyms pomoc, zrobi to dobrowolnie, bez zadnych dziwnych naciskow. Eleeri zasnela po jedzeniu. Dzien byl meczacy, a z pelnym zoladkiem sen przychodzi latwo. Obudzila sie wtedy, gdy swit rozplomienil niebo. Wisior zupelnie naturalnie wsunal sie jej do reki. Popatrzyla na niego w zamysleniu. Czy pomoze jej znalezc to tajemnicze cos? Prawde mowiac, nie bardzo pojmowala, dlaczego szuka zrodla sily, ktora ja tak przyciaga. Wiedziala tylko, ze me moze sie oprzec. Poczatkowo bylo to wolanie bez slow, tesknota za bezpiecznym miejscem, w ktorym bedzie mogla zamieszkac. Pozniej, gdy pokochala Tharne i Hylana, zrozumiala, ze potrzebuja kryjowki. Musza znalezc schronienie, gdzie Hylan bedzie mogl dorastac w pokoju, gdzie beda zyc bez strachu. Lecz tajemniczy zew zdominowal jej uczucia. Jakby jakas czastka jej istoty tesknila za domem, ktorego nigdy nie miala. Zdawala sobie sprawe, ze to niemadre. Doskonale pamietala dom Wedrujacego-w-Dal. Ale tutaj pojawilo sie cos innego. To glupie! Nie mozna przeciez tesknic za miejscem, w ktorym nigdy sie nie mieszkalo, prawda? Rozejrzala sie po okolicy. Teren byl gorzysty, lecz w niczym nie przypominal tamtych ruszonych z posad turni, ktore czarownice z Estcarpu wykrecily jak mokra scierke do naczyn. Znajdowali sie w calkiem zwyczajnych gorach na granicy Escore. Daleko za horyzontem lezala Dolina Zielonych Przestworzy. Jej wladczyni dowodzila silami walczacymi ze slugami Ciemnosci. Eleeri zamierzala trzymac sie jak najdalej od tajemniczej doliny. Mozliwe, ze zazadaja, by sie do nich przylaczyla. Przystosowala. Sprzeciwia sie jej przyjazni z Tharna i Hylanem. Potrzasnela glowa. Lepiej poszukac schronienia tylko dla siebie. Przyjrzala sie wisiorowi, ktory trzymala w dloniach. Kiedy Cynan dowiedzial sie, ze Eleeri ma dar porozumiewania sie z konmi, nalegal, by nauczyla sie czarow zwiazanych z bursztynowymi amuletami i kamykami Gunnory. W zamysleniu opuscila wzrok. Wisior juz raz jej pomogl. Czy zrobi to teraz? Z tylu dobieglo ja rozbawione parskniecie. - Nie otrzymasz odpowiedzi bez pytania, siostro. Zapytaj! Eleeri skupila uwage na wisiorze. Otoczylo go miekkie, niebieskozielone swiatlo, ktore z kazda minuta stawalo sie coraz jasniejsze. Odruchowo siegnela mysla da umyslow Keplianow i przylaczyla je do swojego umyslu. Wisior rozblysl tak jasno, ze dziewczyna mimo woli zamknela oczy. Poczula szarpanie na szyi - coraz mocniejsze i mocniejsze. Raptem ustalo i kiedy uniosla powieki, nie wierzyla wlasnym oczom. Stal przed nimi wielki, czarny ogier! Eleeri wiedziala skads, iz nie jest to prawdziwy kon, tylko duch koni. Mial; madre szafirowe oczy, unosil dumnie glowe. Moc emanowala z kazdego muskulu jego pieknego ciala, sila fizyczna a zarazem Moc Swiatla. Oddalil sie jednym skokiem. Eleeri i Kepliany niezgrabnie pospieszyly za nim. Jego kopyta zadudnily na l szlaku. Dziewczyna powstrzymala okrzyk irytacji. Przeciez dopiero wczoraj przybyli stamtad! Nic tam nie bylo. Spojrzala na ziemie pod kopytami swego kuca. Byla dobrze ubita, prawdopodobnie natrafili na stara jelenia sciezke. Skalne sciany wznosily sie po obu stronach, jakby kiedys, dawno temu plynal tedy potok. Potwierdzaly to naniesione przez wody stosy kamykow w kretym parowie. Ale strumien dawno wysechl. Moze zmienil kierunek, gdy wyzej zagrodzilo mu droge kamienne osuwisko? Czarny ogier nagle zboczyl, gdy wyschle lozysko skrecilo pod ostrym katem. Duch koni zamarl w bezruchu. Wtem po obu stronach szczeliny, ktorej Eleeri dotad nie zauwazyla, zaplonely blekitnym swiatlem runy. Wpatrzyla sie w nie, niektore byly jej znane. Cynan rysowal je dla niej i nauczyl ja poslugiwac sie nimi, tak jak otrzymanymi od Gunnory kamykami. Byli to magiczni straznicy. W dole jarzyly sie runy Swiatla, chroniace przed Ciemnoscia. Wzmacnialy je inne, ktorych nie znala. One tez mialy czarodziejska moc. Odwrocila sie w siodle i spojrzala za siebie. Sprytnie pomyslane: wejscie bylo waskie. Mogl wjechac wen za kazdym razem tylko jeden jezdziec. Jesli bylo ich wiecej, zmuszeni byli jechac kolejno. W dodatku szlak byl bardzo waski, krety i stromo pial sie w gore. Powyzej stawal sie jeszcze bardziej stromy. Wszyscy, ktorzy chcieli tu dotrzec z dolu czy z gory, musieli posuwac sie powoli i ostroznie. Jezeli ta szczelina prowadzila do jakiegos wawozu lub kanionu, byla to dobra kryjowka. Tylko bardzo potezny sluga zla zdolalby sie przedrzec przez wejscie, ktorego strzegly magiczne runy. Czarodziejski ogier stal za jarzacymi sie symbolami. Obserwowal ich uwaznie. -To jest to! - Eleeri byla pewna, ze znalezli miejsce, ktorego szukali, lecz Tharna patrzyla niespokojnie na ogiera. - O co chodzi? Czemu sie boisz? -Ogiery czesto zabijaja zrebieta, ktore nie sa ich potomstwem. Boje sie go - przemowila cicho Keplianica. -On nie jest Keplianem - odparla spokojnie dziewczyna. - Jest takze czyms wiecej niz zwykly kon. Nie sadze, ze skrzywdzilby Hylana lub nas. Wielkie zwierze podeszlo do nich, jakby uslyszalo jej slowa. Pochylilo majestatyczna glowe i musnelo nozdrzami miekkie chrapy zrebaka. Ogier stanal deba, potem znow dotknal nosa Hylana, by go uspokoic, a nastepnie ponownie przebiegl przez strzezone magicznymi runami wejscie, czekajac na decyzje pozostalych. Zanim Tharna czy Eleeri zdolaly zrobic najmniejszy ruch, Hylan pobiegl za ogierem, nasladujac jego dumna postawe. Runy rozblysly jaskrawym swiatlem, gdy je mijal. Tharna patrzyla na nie z powatpiewaniem. -A jesli mnie nie przepuszcza? -Wtedy poszukamy innego schronienia. Eleeri wyczuwala strach przyjaciolki, ale Hylan czekal na nie niecierpliwie. Tharna ruszyla ku niemu, krok za krokiem. Runy rozjarzyly sie jeszcze jasniej, gdy sie do nich zblizala, zmieniajac powoli barwe, nabierajac srebrzystego odcienia. Keplianica poruszala sie powoli, z wysilkiem, jakby brodzila w glebokiej wodzie. Dziewczyna odruchowo dotknela mysla jej umyslu, uspokajajac ja, dodajac otuchy. Kiedy ich umysly sie polaczyly, niewidzialna przeszkoda zniknela. Uwolniona klacz podskoczyla do syna, pieszczotliwie dotykajac chrapami jego nosa. Runy ponownie rozblysly, gdy Eleeri poszla w slady Hylana i Tharny. Czarodziejski ogier wbiegl do rozszerzajacego sie wawozu, a trojka przyjaciol za nim. Duch koni zatrzymal sie w poblizu przeciwleglego konca wawozu i stanal deba. Jego wladcze rzenie odbilo sie echem od skal. Raz po raz ostrzegal ich bez slow: nie wolno im podchodzic do tego miejsca, poki ich nie wezwie. Potem zniknal. Zrozpaczona dziewczyna pobiegla za nim. Pokochala swoj wisior, dar Cynana. Czyzby miala go stracic? Wypatrzyla go pomiedzy zdzblami bujnej trawy. Szafirowe oczy polyskiwaly w sloncu. Eleeri z westchnieniem podniosla wisior i zawiesila znow na sznurku. Czula sie troche nieswojo ze swiadomoscia, czym jest naprawde. Pomyslala, ze ogier nie wrocilby przeciez do pierwotnej postaci, gdyby nie chcial tego. Wytezyla wzrok, zeby przyjrzec sie zakazanemu koncowi kanionu. Przeslaniala go gesta mgla, w ktorej przebiegaly cieple, zlociste blyski. Emanowala stamtad moc. Trzeba sie trzymac z dala od tego miejsca, dopoki nie przyjdzie zaproszenie. Profani nie powinni sie wtracac. Eleeri rozejrzala sie dookola. To miejsce musialo kiedys do kogos nalezec. W przeciwienstwie do otaczajacych kanion gor i wawozow, tutaj trawa byla bujna i gesta. Owocowe drzewa i obsypane jagodami krzewy porastaly stoki jaru. Krzewy jagodowe! Widok ten przypomnial jej sadzonki ukryte w sakwie przy siodle. Wyjela je ze smiechem. Pozniej wykopala kwadratowy otwor w darni i umiescila w nim swoje sadzonki na koncu szeregu. Potrzebowala wody. Zobaczyla, iz Hylan pochylil glowe i uslyszala, jak pije. Podeszla blizej i ze zdumieniem ujrzala zrodlo skryte w siegajacej kolan trawie. Wplywalo do wspaniale rzezbionego kamiennego basenu. Ale nie to ja zdumialo. Woda chyba plynela w gore?! Zamoczyla palce, by to sprawdzic. Nie mylila sie. No coz, tak dlugo, jak zrodlo w ogole bedzie bilo, pozostawi je w spokoju. Wyjela z sakwy kawalek suszonego miesa. Szkoda czasu na polowanie, to miejsce jest zbyt interesujace. Zapragnela poznac je jak najlepiej. Wedrowala po wawozie, chlonac go wzrokiem. Jesli w samym srodku lata jest woda i swieza trawa, to znalezli swoje wymarzone schronienie. Ale po co ich tutaj wezwano? Moze odpowiedz kryla sie w zlotej mgle. Zaczeka, dowie sie predzej czy pozniej. Nie ma pospiechu, pomyslala. Powoli przeniknal ja panujacy w tym miejscu spokoj i cisza. Okrazyla naturalna przypore i znalazla sie przed ludzka siedziba. Cofnela sie z cichym okrzykiem. Po chwili usmiechnela sie do siebie. Zbutwiale wrota byly szeroko otwarte, zwisaly z zawiasow, a w srodku widziala naniesione wiatrem sterty lisci. Ile czasu musi uplynac, zeby drzwi sie rozpadly? - zapytala sie w duchu. Ale zrodlo nie wyschlo. Przyjrzala sie masywnym kamiennym blokom. Czary nie byly potrzebne; mocne mury same z siebie oparly sie uplywowi czasu. Zawiodly tylko drewniane drzwi, a te bez watpienia mozna zastapic nowymi. Podeszla do wejscia. Czy zostanie tu dobrze przyjeta? Oparla dlon na masywnej oscieznicy. Magiczne runy zaplonely znajomym niebieskim swiatlem. Nie umiala ich odczytac, ale poplynelo ku niej mile, dodajace otuchy cieplo, jak dlon zyczliwego gospodarza wyciagnieta na powitanie drogiego goscia. Stanela w progu i przemowila do tego, kto mogl ja uslyszec i zaakceptowac jej obecnosc. -Dzieki skladam panu tego domu za goscine. Przyrzekam, ze ani ja, ani nikt z moich nie wyrzadzi krzywdy jemu ani jego domownikom. Przychodze w pokoju. Magiczne symbole rozblysly jasniej, a Eleeri uznala to za odpowiedz. Pewnym krokiem weszla do srodka i znalazla sie w wielkiej sali, ktorej srodkiem biegl ogromny stol pokryty gruba warstwa kurzu. Dziewczyna odgarnela z jego skraju kurz - mebel wykonano z nie znanego jej, blyszczacego, czerwonozlotego drewna, ktorego sloje jakby sie iskrzyly przed oczami. Krzesla z tego samego drewna ustawiono tylko z jednej strony, najdalej od wejscia. Za stolem zobaczyla dwa wielkie kominki. Zapatrzyla sie na nie. Mezczyzna pracujacy od switu do nocy z trudnoscia zdolalby narabac do nich drew. A moze uzywano tu czarow? Woda splywala do misy w scianie w poblizu jednego z kominkow. Wciaz stal tam kubek z rogu przymocowany srebrnym lancuszkiem. Nachylila sie, by przyjrzec sie urzadzeniu. Woda wplywala do misy, w ktorej jednak nie bylo odplywu! Skad wyplywala, dokad odplywala? Cichy plusk tylko powiekszyl dreczace dziewczyne pragnienie. Napelnila kubek woda i wypila do dna. Pozniej podniosla naczynie, pozdrawiajac zacieniona sale. Czy tylko cos jej sie zwidzialo, czy rzeczywiscie cos sie poruszylo w odpowiedzi na jej pozdrowienie? Eleeri uznala, ze nie bedzie zadawala niepotrzebnych pytan. Byla pewna, iz nic jej tu nie grozi. Dalaby dowod zlego wychowania kwestionujac istniejacy stan rzeczy. Bedzie zachowywala sie grzecznie, jak przystalo na goscia, i zaczeka, az zostanie zaproszona do ukrytego za zlota mgla miejsca. Dokuczal jej glod i ogarnialo ja coraz wieksze zmeczenie. Wrocila do swojego konia i wniosla bagaze do wielkiej sali. Wytarla wierzchowca, po czym lekkim klapnieciem po barku odeslala na bujna trawe. Szybko rozpalila ogien w jednym z kominkow i upiekla krolika. Rozen tez sie tu znalazl. Podnioslszy wzrok dostrzegla tez hak zwisajacy nad ogniskiem. Slyszala o czyms takim. Ucieszona zawiesila na haku czajnik i patrzyla, jak gotuje sie woda. Napila sie, najadla, oparla i o kamienna sciane i westchnela z zadowoleniem. W jukach zdobytych na towarzyszach Gerae'a znalazla paczuszke suszonych lisci, ktore po zaparzeniu, smakowaly jak } poslodzona cytryna. Ta herbata o cytrynowym smaku bardziej jej smakowala niz kawa. Wprawdzie zapasy prowiantu kurczyly sie, ale wsrod roslinnosci porastajacej kanion zauwazyla krzewy, ktorych liscie wygladaly tak samo. Sprawdzi to rano. Wrocila mysla do Cynana. Co teraz porabial? Czy mial jeszcze dosc sil, by sobie radzic z gospodarstwem? Polubila tego samotnego starca, a przeciez, gdy nadszedl czas, odjechala, pozostawiajac go samego. Wiedziala, ze tego sobie wlasnie zyczyl, zalowala jednak, iz go posluchala. Nalezal do rasy wojownikow; sam wybral czas swojej smierci i jej rodzaj. Tylko biali odmawiali wojownikowi prawa do podejmowania tych decyzji. Zaciagali go do szpitala, by konal tam powoli, z gorzka swiadomoscia, ze niesprawne cialo odmawia posluszenstwa. Wedrujacy-w-Dal dokonal wyboru. Nie chcial umierac odciety od nieba, od Matki Ziemi, od wszystkich jej zapachow i odglosow. Przypomniala sobie jego ostatnie chwile. Dobrze sie stalo, bardzo dobrze. Umarl tak, jak zyl, w czystym powietrzu, na wolnosci. Chwycila lewa reka czarodziejski wisior. -Spojrz na mnie, krewniaku. Nie zapomnij o tej, ktora zawsze bedzie cie kochac. Niech twoja madrosc prowadzi mnie w tym obcym swiecie tak jak w tamtym, ktory byl naszym. Poczula, ze niewidzialna dlon poglaskala ja po wlosach. Pradziadek zawsze tak ja pocieszal i uspokajal, kiedy byla jeszcze mala dziewczynka. Wyczula teraz jego obecnosc i nabrala pewnosci, ze kocha ja i pamieta o niej nawet na niebianskich szlakach Krainy Wiecznych Lowow. Osunela sie na poslanie. Lekki usmiech wyplynal na jej usta. Zasnela i jesli snilo sie jej cos wiecej, niz zapamietala po przebudzeniu, to i tak wszystko bylo w porzadku. W nocy zaczal padac drobny deszcz. Kiedy Eleeri spala smacznie, Kepliany weszly do wielkiej sali i drzemaly teraz pod dachem. -To dobra kraina, siostro-krewniaczko - oswiadczyla Tharna, gdy dziewczyna otworzyla oczy. - Rosnie tu wiecej trawy, niz moglibysmy zjesc, woda jest slodka, a zaden Wilkolak nie przejdzie przez wejscie chronione runami. -A co z Keplianami? - zazartowala Eleeri, ale Tharna odpowiedziala powaznie: -Mysle, ze kilku ogierow mogloby przejsc przez brame. Moze jeszcze niektore klacze; ja tez przeciez przeszlam. Co do zrebakow, wydaje mi sie, ze przeszlyby wszystkie. Sa niewinne, gdyz nie zrobily nic zlego. Dziewczyna zastanowila sie. -Uwazasz, ze czarodziejskie runy mierza niewinnosc. Mozliwe, ze tak, lecz jakie zle czyny ty popelnilas? -Zadnego, lecz my, Kepliany, nalezymy do cienia. Magiczne symbole przepuscily mnie dopiero wtedy, gdy twoj umysl dotknal mojego. Wowczas sila, ktora mnie powstrzymywala, zniknela. - Jej myslowy "glos" zlagodnial. - Dlugo sie zastanawialam, siostro, i mysle, ze nasze spotkanie nie bylo przypadkowe. Razem pokonalysmy to, co zawladneloby nami, gdybysmy sie temu nie przeciwstawily jak jedna istota. Ja... ja czuje do ciebie to, czego nigdy w zyciu nie czulam do nikogo, nawet do moich wspolplemiencow. Naprawde jestes dla mnie siostra-krewniaczka. - Spojrzala pytajaco na dziewczyne. -Ja rowniez darze cie takim uczuciem - odparla Eleeri. Przez chwile trwaly nieruchomo; szare oczy zatopily spojrzenie w plonacych czerwonawym ogniem zrenicach klaczy. Potem dziewczyna zachichotala cicho. - Zglodnialam od tego gadania. Chce upolowac ladnego, tlustego ptaka. - Lecz kiedy mijala Keplianice, jej reka pieszczotliwie przesunela sie po gladkiej szyi. Tharna byla zadowolona. Jej siostra dobrze ja zrozumiala. Odpoczywali przez kilka nastepnych dni, spiac, gdy sie zmeczyli, jedzac, kiedy zglodnieli. Eleeri stwierdzila, ze na polowanie musi sie wyprawiac poza kanion, dyktowal to zdrowy rozsadek. W przypadku oblezenia lub choroby bedzie wdzieczna losowi majac nie przetrzebione ptactwo i drobna zwierzyne w zasiegu reja. Czas plynal i wszystkim zaczela dokuczac monotonia. Hylan juz nie potrzebowal mleka matki, szczypal bujna trawe, w ktorej tonely jego kopyta. Przebywali w zakletym wawozie juz kilka tygodni, gdy Eleeri i Tharna poczuly jakies wezwanie z zewnatrz. Naradzily sie i pozniej dzialaly jak jedna istota. Dziewczyna wezwala swego konia, szybko osiodlala go i narzucila nan juki. Hylan pozostal w wawozie, a. Tharna i Eleeri pospieszyly J znajomym szlakiem ku nizinom. Przedtem wedrowaly powoli, teraz bez namyslu skierowaly sie ku rzece. Dotarly do niej po' dniu forsownej podrozy. Dziewczyna wdrapala sie na skale i rozejrzala po okolicy. -Co widzisz? -Nic, co moglo nas tutaj wezwac. -Ruszamy wiec dalej? W odpowiedzi Eleeri zeszla w dol i wskoczyla na konia. W milczeniu posuwaly sie brzegiem rzeki, ponownie wkraczajac na terytoria Wilkolakow. Obie byly swiadome niebezpieczenstwa, ale wciaz odbieraly wezwanie. Zachowywaly wprawdzie czujnosc, ale teraz, gdy nie towarzyszyl im maly, slaby zrebak, Wilkolaki nie zdolalyby ich dogonic. Wtem Tharna podniosla glowe. Eleeri jednoczesnie zatrzymala kuca, rozgladajac sie za tym czyms, co zaniepokoilo klacz. -O co chodzi? -Smierc... smierc grozi moim pobratymcom. - Tharna nie musiala dodawac, ze smierc pelna bolu i strachu. Eleeri tez to odebrala. Puscila swojego wierzchowca wolnym klusem, a niepokojacy zew nagle zniknal z jej umyslu. Ktos z wzywajacych pomocy juz nie zyl, pozostali jednak slali wciaz wezwanie, aczkolwiek slabsze niz poprzednie. Przyjaciolki okrazyly zagajnik, kiedy zamilklo jedno nieme wolanie, a potem nastepne. Teraz plynely ku nim tylko uczucia: przerazenie, poczucie utraty, panika. Mysli te przekazywala jakas mloda istota, gdyz mialy w sobie cos bezksztaltnego, nie uformowanego, a to swiadczylo, iz nikt z doroslych nie pozostal przy zyciu. Eleeri chwycila luk, nalozyla strzale na cieciwe i lagodnie dotknela pietami bokow kuca. Kon wynurzyl sie spoza krzewow, Tharna obok niego. Przed nimi staly trzy drzace mlode Kepliany, otoczone przez Wilkolaki. Obok lezaly martwe Keplianice. Krwiozercze stwory draznily sie, igraly z przyszlymi ofiarami. Ze zlosliwa satysfakcja obserwowaly przerazenie zrebakow. Raptem wszystko sie zmienilo. Rozdzial siodmy Eleeri uslyszala obok siebie pelne furii parskniecie i szybki tetent kopyt. Tharna pomknela w strone zrebiat, rzeniem wzywajac je do siebie. Jakis Wilkolak chcial przeciac jej droge, ale odrzucila go na bok celnym kopnieciem. Drugi sprobowal zlapac ja za tylne peciny, lecz Keplianica w blyskawicznym zwrocie chwycila go zebami. Zlamala mu grzbiet i martwego cisnela na bok. Keplianskie zrebieta, krzyczac z przerazenia, skoczyly ku wielkiej klaczy. Byly za mlode, zeby formowac mysli w slowa tak jak Tharna. Nie mogly tez nadawac na wiekszy dystans. Poniewaz jednak znajdowaly sie w niewielkiej odleglosci, po prostu ogluszyly Keplianice i jej czlowiecza przyjaciolke. Eleeri policzyla nieprzyjaciol. Bylo dziesiec wilkolakow, a dwa juz nie zyly.Nie czekala na dalszy rozwoj wypadkow. Slala strzale za strzala. Wilkolaki wyly z bolu i strachu. Tharna rzucila sie do ataku. Podbiegly do niej zdesperowane zrebieta. Stala nad nimi, gotowa do odparcia kazdego ataku. Eleeri krazyla wokol tej grupki przeszywajac strzalami atakujace stwory, ktore polegaly tylko na swoich zebach, pazurach i stadnym wspoldzialaniu. Strzelala raz za razem, Tharna zas wycofywala sie powoli. Zrebieta tulily sie do jej bokow. Oszolomione Wilkolaki wyniosly sie chylkiem, wyjac z wscieklosci i zawodu. Eleeri obserwowala je uwaznie. Wygladalo na to, ze wolaly korzystniejszy dla nich uklad sil. Zabezpieczala tyly, gdy jej przyjaciolka znow skierowala sie nad rzeke. Z westchnieniem sie rozebrala i zwinela ubranie,! Meczyly ja te czeste przeprawy przez rzeke. Usmiechnela siej do siebie. Lepiej nie mowic tego glosno. Przeciez to szaniec, za ktory mogly sie bezpiecznie wycofac, gdyz zaden Wilkolak nie przekroczylby biezacej wody. Puscila konia w galop za Keplianica i ocalonymi zrebietami. Mlode Kepliany baly sie wody. Niezdecydowanie dreptaly : na brzegu, ale Tharna nie zamierzala znosic dzieciecych fochow. Szybkim ukaszeniem poslala jednego ze zrebakow do przodu. Malec kwiknal bardziej z zaskoczenia niz z bolu i wskoczyl do wody. Eleeri pchnela swojego wierzchowca z pradem, by oslanial zrebie. Maly plynal odwaznie, ograniczyla sie wiec tylko do trzymania go za grzywe i pomogla przy wyjsciu na przeciwlegly brzeg. Dwie mlodsze, mniejsze klaczki potrzebowaly czegos wiecej. Wilkolaki tymczasem ochlonely i odzyskaly ufnosc we wlasne sily. Kiedy jednak skoczyly ku mlodym Keplianicom, zasypal je deszcz strzal, tak ze potoczyly sie po ziemi, wyjac i wrzeszczac. Eleeri zdazyla zawrocic w pore. Oslaniajac drzace ze strachu keplianie dzieci Tharna i Eleeri stawily czolo pozostalym przy zyciu wrogom. -Czy przeprowadzisz je na druga strone, jesli ich zatrzymam? - syknela dziewczyna. -Jezeli nie wpadna w panike - odparla Keplianica. - Nielatwo bedzie im wtedy pomoc. Jej przyjaciolka zerknela przez ramie na dwie klaczki, ktore kulily sie w ich cieniu. Mialy najwyzej lalka tygodni, gdyz keplianskie zrebieta rodzily sie mniejsze niz zwykle konie. Zaczynaly rosnac, a wtedy dzialo sie to szybko, jak na drozdzach, dopiero po ukonczeniu trzech miesiecy. Lecz ta dwojka... Eleeri wysunela stope ze strzemienia. -Uwazaj na Wilkolaki - polecila Tharnie. Jak dawno temu Hylana tak teraz klaczki owinela spietymi i zwiazanymi rzemieniami. Okazaly sie dostatecznie dlugie. To dobrze. Jesli teraz ktores z mlodych sie posliznie, Keplianica bedzie mogla chwycic rzemien pyskiem i podtrzymac je. Eleeri wskoczyla znow na swego wierzchowca. Wyjaca sfora podsunela sie tymczasem do przodu, liczac na to, ze luczniczka jest zajeta. Czujac na sobie jej uwazny wzrok, wycofala sie teraz przezornie. Nie odrywajac oczu od Wilkolakow Eleeri dala znak Tharnie. -Przechodzcie! Po kolei. - Katem oka obserwowala, jak Keplianica i jedna z klaczek wskoczyly do wody. Wydawalo sie, iz wsrod wrogow wybuchla ostra roznica pogladow. Dziewczyna slyszala glosne ryki i warkliwe slowa. Nie mylila sie: Wilkolaki byly wsciekle, ze zdobycz moze im sie wymknac. Jednak zdawaly sobie sprawe, iz w zmniejszonej liczbie nie pokonaja Keplianicy i jej czlowieczej przyjaciolki. Ich obecny przywodca probowal jak najlepiej wykorzystac sytuacje. -Obserwujcie je. Jesli zdolamy, powalimy je na ziemie. Jezeli nie, to i tak mamy trzy martwe Kepliany. Bedzie co jesc - oswiadczyl. Lecz wyraz jego pyska nie wrozyl nic dobrego przeciwniczkom. Goraczkowo siegal pamiecia wstecz. Keplianica i czlowiecza samica... Mogla to byc tylko ta para, o ktorej uslyszal lalka tygodni temu. Jedno ze stad polowalo na nie, ale okazalo sie, ze to niedoszla zdobycz zapolowala na mysliwych. Stracili wielu towarzyszy, a ofiary' uciekly. Po powrocie musi sie porozumiec ze wszystkuni stadami. Trzeba wspolnie obserwowac Keplianice i jej partnerke, i zabic. Mozliwe, ze to jakas sztuczka mieszkancow Zielonej Doliny. Pokaze im, iz Wilkolakow nie mozna tak latwo pokonac ani wyprowadzic w pole. Warknal z irytacja, odslaniajac dlugie kly. Jednakze jego towarzysze mniej interesowali sie uciekajaca zdobycza. Przed nimi lezalo dosc miesa, by mogli ucztowac przez wiele dni. A moze jeszcze dluzej, gdyz czesc stada zginela w walce. Najsilniejsi odepchneli slabszych i rannych, rwac sie do najlepszych kaskow. Pozostala klaczka zarzala z przerazenia. Eleeri przeklela wrogow i uspokajajaco pogladzila drzace zrebie. -Nie martw sie, malenka, zabierzemy cie w bezpieczne miejsce, a twoja matka juz nic nie czuje. - Klaczka podniosla na nia oczy i Eleeri znow zaskoczyly czerwone ognie wirujace w oczach Keplianow. Zacisnela w palcach magiczny wisior i poczula, ze stal sie cieply. -Pomoz mi zabrac ja w bezpieczne miejsce - szepnela cicho. - Mam tez nadzieje, ze te Wilkolaki zatruja sie miesem ofiar. Przypomniala sobie, ze w dawnych czasach polujacy na wilki mysliwi zatruwali krowie tusze roznymi srodkami, a przede wszystkim strychnina. Tamci wprawdzie zabijali trzebiace, ich stada drapiezniki, a nie Wilkolaki, lecz na Ka-diha, bardzo chcialaby zobaczyc te potwory ginace od miesa Keplianic, ktore zamordowaly. Kiedys, kiedy byla jeszcze dzieckiem, widziala sloiczek tego smiercionosnego proszku. Teraz, sciskajac w dloni wisior, przypomniala sobie opowiesci Wedrujacego-w-Dal o zastosowaniu i dzialaniu strychniny. Trzecie zrebie tymczasem bezpiecznie przeplynelo rzeke; i Tharna wzywala niecierpliwie: -Towarzyszko broni... Eleeri! Przestan myslec i chodz tutaj, zanim je sprowokujesz do ataku. Dziewczyna nagle wrocila do rzeczywistosci. Bez slowa poslala konia w wode, a potem poprowadzila znajomym: szlakiem powiekszona teraz grupe. Jedna reka wciaz sciskala wisior, nie zwracajac jednak uwagi na jego cieplo. Nie zauwazyla tez, ze oczy miniaturowego konika zaplonely zlym ogniem. Dawno temu widziala w jakiejs ksiazce rysunek molekularnej struktury strychniny. Teraz ta wiedza ledwie otarlszy sie o jej swiadomosc znow rozplynela sie w niepamieci. Wilkolaki zarly bez opamietania, a potem wyciagnely sie w cieniu. Klapaly leniwie zebami i powariowaly, te poranione i slabsze czujnie obserwowaly zdrowych pobratymcow. Obecnie starczy miesa dla wszystkich. Kiedy go jednak zabraknie, powinny sie miec na bacznosci. Tharna, Eleeri i ocalone zrebieta znajdowaly sie juz daleko poza zasiegiem sluchu i wzroku Wilkolakow, kiedy w stadzie powstalo nagle zamieszanie. Ramiona i nogi jednego Wilkolaka zaczely sie trzasc, nastepny dostal drgawek. Konwulsje nasilaly sie coraz bardziej. Tylko ranne, ktore odepchnieto od jedzenia, czuly sie dobrze. Teraz, korzystajac, ze ich towarzysze sa zajeci wlasnymi cierpieniami, zblizyly sie do jadla. Ich zadowolenie trwalo krotko - po chwili pierwszy z nich rowniez dostal drgawek. Niebawem wszystkie wily sie w bolesciach i stekaly, nie mogac zlapac tchu. W koncu znieruchomialy. Daleko w gorze szlaku Eleeri wciaz sciskala w dloni magiczny wisior. Slyszala, ze smierc od strychniny jest straszna i bolesna. Wilki wprawdzie ginely, ale wraz z nimi ginely wszystkie zwierzeta, ktore zjadly chocby troche zatrutego miesa. Polujacy na wilki mysliwi rzadko usuwali smiercionosne szczatki. Postepowali zle. Nie, teraz, po namysle, nie zyczylaby takiego konca nawet Wilkolakom, jesli jego warunkiem bylaby smierc niewinnych istot. Kiedy Wilkolaki zastygly w ostatnich konwulsjach, jakis ptak przysiadl na ziemi, podskoczyl do padliny i zaczal ja szarpac i dziobac. Po chwili przylaczyly sie do niego nastepne. Najadly sie i odlecialy. Zastapily je inne. Nic im sie nie stalo. Czasami zyczenia maja wieksza moc, niz przypuszcza ten, kto je wypowiada. Po godzinie mlode Kepliany zmeczyly sie i zwolnily kroku. Eleeri naradzila sie z Tharna i zarzadzila postoj, by zrebieta mogly odpoczac. Potem odciagnela je na bok. -Czym je nakarmimy, siostro? Wszystkie sa bardzo male. Mysle, ze zrebak wytrzyma o trawie i wodzie; jeszcze ssal matke i juz skubal trawe. Jest na to dostatecznie duzy; Lecz zrebiczki sa znacznie mlodsze. -Mam jeszcze mleko, a Hylan juz go nie potrzebuje - odparla spokojnie Keplianica. - Karmilam go, poniewaz sprawialo to przyjemnosc nam obojgu. Zamiast niego bede karmila te dwojke. Przyjaciolka przyjrzala sie jej uwaznie. -To bardzo cie wyczerpie. Od miesiecy karmisz Hylana, a teraz rownie dlugo zamierzasz dawac swoje mleko dwom zrebietom. -To prawda, lecz jesli pokarmie je jeszcze chocby pracz miesiac czy dwa, moze dostatecznie wyrosna, by zaczely jesc trawe. Eleeri pokrecila z powatpiewaniem glowa i nic nie powiedziala. Widoku konajacych z glodu mlodych Keplianow nie zniesie, nie chciala jednak patrzec, jak jej przyjaciolka traci sily. Przeniosla spojrzenie na spiace w trawie, wyczerpane przezyciami Keplianiatka. Biedactwa! Kiedy troche przyjda do siebie, beda rozpaczaly po stracie matek. Trzeba szybko ruszac dalej. Zmeczone droga maluchy nie beda mialy dosc sil na zal i rozpacz. I tak bylo, chociaz mlode Kepliany raczej nie docenily motywow, jakimi sie kierowala. Hylan byl zachwycony przyjaciolki wrocily i mial nowych towarzyszy zabawy. Jako j starszy, silniejszy i bystrzejszy, od razu stal sie ich przywodca. Nawet drugi zrebak mu ustepowal. Okazywal Hylanowi taki szacunek i uleglosc, ze wzbudzilo to watpliwosci Eleeri. -Ogiery latwo zabijaja - oswiecila ja Tharna. -Hylan nie jest ogierem, nie sadze tez, by byl zabojca z natury. W tabunach bywa lalka ogierow. Ale tylko w duzych. -Owszem, ale tak jest u koni - parsknela Keplianica. - U nas ogiery zabija kazdego, w kim dojrza chocby cien rywala, nawet klacze i zrebieta. - Dostrzegla, ze Eleeri otworzyla szerzej oczy. - Tak, to prawda. Sama to widzialam. Dlatego odeszlam z terytorium Keplianow. - Zauwazyla, ze zainteresowalo to jej przyjaciolke i ciagnela: - Zlaczylam sie z jednym ogierem, by miec z nim mlode. Zabil go inny, ktory pragnal ze mna spolkowac, lecz ja juz bylam zrebna. Gdyby moje dziecko umarlo, natychmiast znalazlabym sie w rui i moglby splodzic ze mna nastepne. Zabilby wiec moje zrebie tuz po urodzeniu, by nie przetrwal potomek jego rywala. Wiedzialam, ze to zrobi. Zdawalam tez sobie sprawe, iz jest niebezpieczny i okrutny dla klaczy, dlatego ucieklam z naszych ziem. Gdziekolwiek jednak chcialam sie zatrzymac, trafialam na teren juz przez kogos zajety. Spychano mnie coraz dalej i dalej na poludnie. - Parsknela i mowila dalej bezglosnie: - Wtedy znalazl mnie Gerae. Mialam sie zrebic i tylko dlatego zdolal mnie spetac. Pozniej zaciagnal mnie do swojej wioski, zamierzal najpierw poddac torturom, a potem zabic mnie i moje dziecko. - Podniosla glowe, a jej oczy zaplonely czerwienia na te wspomnienia. - Wlasnie wtedy urodzil sie Hylan. Dali mi godzine, zebym mogla okazac mu moja milosc. Przekleci, po dwakroc przekleci mordercy! Potem chcieli usmiercic go na moich oczach, ale podjelam z nimi walke. - Jej mysl zlagodniala. - Wtedy ty tam przybylas, przyjaciolko. Wiem, ze ludzie sa okrutni, ale zawsze bede pamietala, iz sa wsrod nich tacy jak ty. Poczatkowo nienawidzilam i ciebie. Przyjelam twoja pomoc, lecz chcialam cie zabic, gdy tylko znajdziemy sie w bezpiecznej odleglosci od wioski. - Dostrzegla drgajace w usmiechu wargi Eleeri i az zamrugala z zaskoczenia. - Ty... wiedzialas o tym! -To bylo... hm... raczej oczywiste. Tharna wygiela dumnie szyje. -Poznalam ciebie i zaufalam ci. Nie wstydze sie tego, ze zmienil sie moj sposob myslenia. Ocalilas nas oboje, ale obawialam sie, iz to tylko jakis podstep: ze zrobilas to po to, by nas wykorzystac. Potem jednak znow walczylas ze swymi wspolplemiencami i zabilas ich w obronie mojego dziecka. Narazilas dla. nas zycie. Tak nie postepuje ktos, kto ma zle, podstepne zamiary. Obserwowalam twoj stosunek do Hylana, widzialam, ze cie pokochal i ze ty tez darzysz go miloscia. Zaczelam wierzyc w twoja dobroc. I ja sama takze... Mysl urwala sie, bo Eleeri zarzucila ramiona na ciepla szyje klaczy, obejmujac ja najmocniej jak mogla. Ujela w dlonie miekki, aksamitny pysk i zachichotala, gdy wielkie zeby skubnely je delikatnie. -Wiem o tym. I ja kocham was oboje, ciebie i Hylana. Jestescie moja rodzina, tak samo trojka tamtych malcow. Chyba sie na to zgodza? - zakonczyla pytajacym tonem. -Zrebiczki pokochaja nas wszystkich. Sa mlodziutkie, latwo sie przystosuja i obdarza miloscia kazdego, kto bedzie dla nich dobry i mily. Nie mam takiej pewnosci co do zrebaka. Nie jest tak bystry, za to bardziej przebiegly i sklonny do gwaltu. Okazuje to, gdy wydaje mu sie, ze nic nie widzimy. - I dodala ze smutkiem: - Obawiam sie, ze juz za pozno, zeby nauczyc go kochac. -Czy myslisz, ze zapamietal droge do naszego kanionu? -Na pewno nie, przeciez szlismy tez noca, a on byl wyczerpany i nie mial sil, zeby sie rozgladac. - Sapnela w zamysleniu. - Nie sadze, by wiedzial nawet, czy skierowalismy sie na pomoc, czy na poludnie. -W takim razie dopilnujmy, zeby sie tego nie dowiedzial. Jezeli w przyszlosci sie okaze, ze stwarza dla nas zagrozenie, bedziemy musialy sie na cos zdecydowac... Zdajesz sobie z tego sprawe? - Eleeri westchnela cicho. Nic nigdy nie jest proste. Ale takie jest zycie. Mijaly tygodnie, miesiace. Na zewnatrz panowala mrozna zima, lecz w kanionie wciaz bylo cieplo. Klaczki dorosly, przestaly ssac przybrana matke i ufnie wyznaly swoje imiona,; Zrebak swoje rowniez podal, ale w miare uplywu czasu jego; spojrzenie stawalo sie coraz dziksze. Eleeri skonczyla osiem-nascie lat i nauczyla mlodziez obchodzic jej wlasne urodziny. Hylan dumnie zadzieral glowe, gdyz juz wczesniej sie dowiedzial o znaczeniu dnia urodzin. Ta jego zadowolona poza i narastajaca chec dominacji popchnela mlodszego ogiera do dzialania. Terlor rzucil sie na Hylana, szczerzac zeby, z gotowymi do ciosu kopytami. Mimo zaskoczenia syn Tharny podjal jednak walke. Choc wiekszy i silniejszy, nie zamierzal jednak zranic swego pobratymca. Terlor wszakze nie mial takich hamulcow. Zaatakowal z tak wielka furia, ze powalil Hylana na kolana. Tharna i Eleeri nadbiegly jednoczesnie z przeciwnych kierunkow. -Przestan, Terlorze! Przestan! Zaden z Keplianow nie zwrocil uwagi na jej slowa. Tharna zaatakowala mlodszego ogiera. Bez cienia litosci chwycila zebami szyje Terlora i cisnela go na bok. Potem stanela pomiedzy nim a Hylanem, patrzac groznie na napastnika. Eleeri paroma susami podbiegla do dyszacego ciezko mlodzika. -Czy wiesz, co chciales zrobic?! - krzyknela. Terlor polozyl uszy, gwaltownie rzucil glowa i wyszczerzyl zeby. Uchylila sie zrecznie i uderzyla go w nos. Miala juz do czynienia z kasajacymi konmi. Lecz ten ogier, choc niezbyt inteligentny, nie byl koniem, tylko Keplianem. Atak mial na celu zmylenie dziewczyny, gdyz zaraz potem Terlor mocno kopnal ja w udo. Upadla na ziemie i odturlala sie na bok tak szybko, ze jego nastepny kopniak chybil. Wtedy nadbiegla Tharna, napelniajac kanion tetentem, a jej oczy plonely wsciekloscia. Stanela deba i z calej sily uderzajac mlodzika wielkimi kopytami przewrocila go. Rzal i kwiczal z bolu i strachu, gdy go tratowala: Glosno dyszac cofnela sie, a na murawie pozostalo martwe cialo. Smutek napelnial jej umysl. -Nie mialam wyboru, siostro-krewniaczko. Chcial cie zabic. Byl zbyt niebezpieczny, zeby pozostawic go przy zyciu. Czyhalby na moment, gdy ktores z nas byloby same i nie moglo liczyc na pomoc. Eleeri uklekla obok zwlok. Gladzila czarny bok, a lzy strumieniem plynely jej z oczu. -Wiem - odparla. Potem wstala i zapytala:- Ale co zrobimy z cialem? Nie chcemy przeciez, by tutaj gnilo. Odruchowo chwycila magiczny wisior. Wyplynely z mego kleby srebrzystej mgly poprzecinanej miekkimi, zlotymi lsnieniami. Mgla okrazyla i przykryla Terlora. Kiedy sie rozwiala, nie bylo juz zwlok, zniknely. Tharna i Eleeri spojrzaly po sobie. -Automatyczne usuwanie smieci - powiedziala oszolomiona dziewczyna. -Co takiego? -Nic. Posluchaj, Tharno. Nie chcialam smierci Terlora, ale mialas racje: zabilby mnie bez wahania. Gdyby nawet zaprzestal atakow i tak nigdy nie moglybysmy mu zaufac. Wyczytalam to wszystko w jego umysle. Pragnal usmiercic nas wszystkich: ciebie, mnie i Hylana. W ten sposob objalby we wladanie nasz kanion i klacze. Nie powiedziala juz nic wiecej. Wziela luk i strzaly, i odeszla. Polowanie przywroci jej spokoj, a kilka tlustych ptakow zaspokoi glod. Idac rozmyslala. Zdumiewali ja ogromna roznica pomiedzy Terierem a Hylanem. Syn Tharny nie tylko byl duzy i silny jak na swoj wiek, lecz takze znacznie inteligentniejszy od ocalonego niegdys przez nie ogiera. Tharna nie watpila, ze Hylan rozwinal sie tak pod wplywem przyjazni i milosci, jaka darzyla go matka i jej czlowiecza przyjaciolka. Keplianice zazwyczaj odpedzaly od siebie mlode ogiery, gdy te mogly sie juz same wyzywic. Robily to w pewnej mierze ze wzgledu na bezpieczenstwo wlasnych dzieci. Dorosly Keplian nigdy nie zawahalby sie zabic obcego zrebaka. A sadzac z tego, co wiedziala od Tharny, nie wahal sie dlugo, jesli nawet bylo to jego wlasne dziecko. W rezultacie mlode ogiery, by przezyc, musialy sie uczyc dzikosci i okrucienstwa. I z kolei same zabijaly zrebieta i wykorzystywaly klacze. Bylo to bledne kolo i pod pewnym wzgledem przypominalo prawa, jakimi rzadzily sie stada Wilkolakow. Ale co sie stanie ze zrebakiem otoczonym miloscia, nauczonym dobroci i lagodnosci przez kochajaca matke i czlowieka, ktoremu ufal? Czy w koncu przejmie obyczaje innych ogierow, czy tez splodzi nowa rase lagodnych, inteligentnych Keplianow? Partnerow ludzkosci, gdyz chyba taki byl cel ich J tworcow. Wiszaca na szyi Eleeri figurka rozblysla nagle, slac fale ciepla. Podniosla wisior do oczu. -Czy o to chodzi? Zostalismy wezwani, by zmienic istniejacy stan rzeczy? Czy Tharna ma racje? - Szafirowe oczy rozblysly tajemniczo, Eleeri zas nagle nabrala pewnosci, ze jej przypuszczenie jest sluszne. Usmiechnela sie i ruszyla dalej ledwie widocznym jelenim szlakiem. Tak, to interesujaca teoria. Lecz jesli mieli dac poczatek nowej rasie tylko z Tharna, Hylanem i dwiema mlodymi klaczkami, zajmie to wiele czasu. Jej wlasne plemie napadalo na sasiadow, porywajac dzieci, by zwiekszyc swoja liczebnosc. Akceptowali kazde dziecko jako Nemunuha, jesli okazalo, ze tego pragnie i posiadalo odpowiednie umiejetnosci. Do plemienia przyjmowano tez nawet doroslych. Nowa mysl przyszla jej do glowy. Porozmawia z Tharna po powrocie z polowania. I jeszcze cos ja zastanowilo, gdy tek kroczyla pograzona w myslach: jaka role miala odegrac ona sama? Czy to znaczy, ze nie bedzie miala dzieci, czy tez ktos, kto to wszystko zaplanowal, przewidzial partnera i dla niej? Rozesmiala sie w glos odrzucajac do tylu glowe. Nie obchodzil ja ewentualny partner. Bedzie tak bardzo zajeta, ze zabraknie jej czasu nawet na rozmyslania o kims takim. Zabila tlusta gorska ges i malego, podrosnietego jelenia. Jelenina sie wysuszy w starym wielkim kominku, a pieczyste z gesi przygotuje omawiajac caly pomysl z siostra-przyjaciolka. Tharne bardzo to zainteresowalo. Niedlugo nadejdzie wiosna i drogi na niziny znow stana sie dostepne. Nie powinno im sie nic stac, jesli po prostu udadza sie na zwiady na ziemie Keplianow. Miesiac minal, zanim wyruszyly. Hylan pozostal, by zaopiekowac sie klaczkami. Ten silny, mlody roczniak umial myslec, czego inne Keplianskie ogiery nie robily od pokolen. Klaczki go uwielbialy. Na razie widzialy w nim opiekunczego starszego brata. Dopiero za pare lat sytuacja ulegnie zmianie. Syn Tharny cieszyl sie, ze zostaje sam w kanionie ze swymi podopiecznymi. Czul sie wazny i juz nie smucila go tak bardzo okolicznosc, ze nie pozwolono mu towarzyszyc matce i jej przyjaciolce. Kiedy znalazly sie na rowninie, Tharna pocwalowala na brzeg znajomej rzeki. -Znam wszystkie kryjowki, ktore moga sie przydac, gdy dotrzemy na ziemie Keplianow. Gdybys tylko zdolala przekonac tego konia do wspolpracy ze mna. Spojrzala na kuca z pogarda, a Eleeri usmiechnela sie szeroko. Tak naprawde Keplianica gardzila tym malym, wytrzymalym, cisawym konikiem jako nieudana kopia Kepliana. Dziewczyna nigdy nie urazilaby dumy swojej przyjaciolki zwracajac jej uwage na to podobienstwo. Dwa dni pozniej niespiesznie wedrowaly skrajem keplianskiego terytorium. Tharna dwukrotnie zblizyla sie do obcych klaczy, zeby poplotkowac. Poniewaz jej rasa byla bardzo egocentryczna, nikt nie pamietal, ze rok temu Tharna uciekla w dziwnych okolicznosciach. Tharna i Eleeri byly bezpieczne, poki tamte klacze trzymaly sie z dala od ogierow. Po kilku dniach dziewczyna zaczela sie nudzic. -Czego sie dotad dowiedzialas? -Ze nic sie nie zmienilo. -To bardzo pomocne. Kiedy cos z tym zrobimy? Keplianica z rozbawieniem przyjrzala sie przyjaciolce. Widziala narastajace w niej znudzenie i spodziewala sie, ze Eleeri wkrotce zazada, by przystapily do dzialania. Sama miala juz pomysl i opowiedziala go dziewczynie. -Chcesz powiedziec, ze pojdzie z nami ot, tak sobie? Skora na lopatce Tharny zadrgala. -Nie tak znowu obojetnie, jak to okreslilas. Ale pojdzie. Nie ma wyboru, gdyz nie chce, zeby zabito jej zrebie zaraz po urodzeniu. Jej stado zyje w poblizu Ciemnej Wiezy. Przewodnik jej stada zostal niedawno zabity przez rywala, ktory przejal po nim wladze. -Wiec zgodnie ze zwyczajem ogierow usmierci kazde zrebie, ktorego nie splodzil, zarowno te karmione juz przez matki, jak i nowo narodzone. - Eleeri pokiwala glowa. -Juz to zrobil. - Dziewczyna wyczula smutek w mysli przyjaciolki. - Pozostala tylko ta mloda klacz, ktora pozno poczela mlode i ozrebi sie dopiero za miesiac. -Dlatego pojdzie z nami, zeby uratowac swoje dziecko. -Nie tylko. Obawia sie, ze jesli nowy przewodnik zaatakuje zrebie, ona sama sprobuje malego bronic. Wtedy ogier zabije i ja. Przez reszte tygodnia Tharna wymykala sie z kryjowki na rozmowy z zamartwiajaca sie mloda klacza. Wybrawszy czas, kiedy ogier-wladca znajdowal sie w innej czesci swego terytorium, pocwalowaly spokojnie do rzeki. Pozostawiwszy nowo przybyla w kanionie, przyjaciolki wrocily na ziemie Keplianow. Tej wiosny przygarnely jeszcze jedna mloda Keplianice i dwoje osieroconych zrebiat. Eleeri byla zadowolona z rezultatow tej akcji. Trzy dorosle klacze, trzy roczniaki i trzy maluchy. Odpowiednie grupy wiekowe, ale jak dotad Hylan byl jedynym ogierem. Dziewczyna wyciagnela dwa wnioski. Po pierwsze, tylko ogier od dziecinstwa wychowany w milosci znajdzie miejsce w ich wspolnocie. Po drugie, skoro ogiery zabijaly nawet malenkie zrebaki, Terlor mial szczescie. Osierocone Keplianieta odlaczaly sie od stada lub przymieraly glodem. Padaly wtedy ofiara Wilkolakow lub zirytowanych doroslych ogierow. Klacze i tak mialy trudne zycie. Nieliczne tylko przyjelyby obce dziecko, odbierajac tym samym czesc pokarmu swojemu. A przeciez Eleeri wierzyla, ze takie zachowanie bylo wyuczone, spowodowane okolicznosciami. W atmosferze spokoju i obfitosci pozywienia zwyczaje te mogly sie zmienic za zycia nawet jednego pokolenia. Nadeszlo lato, na nizinach goretsze niz zazwyczaj, lecz w kanionie zrodlo wciaz tryskalo, a trawa rosla zielona i bujna. Tharna i Eleeri spedzaly duzo czasu towarzyszac z ukrycia stadom Keplianow, obserwujac i nasluchujac. Dwukrotnie zdolaly ocalic osierocone zrebieta i wrocic z nimi do kanionu. Dziewczyna odbyla nawet krotka podroz na poludniowy zachod poprzez keplianskie terytorium. Udalo jej sie tam kupic kilka koz i kozla. Kozie mleko nie smakowalo zrebietom tak jak matczyne, ale pily je, by zaspokoic glod. Kiedy nadciagnela zima, Keplianow bylo dwa razy wiecej niz na wiosne. Eleeri postanowila zaniechac dalszego zwiekszania liczebnosci stada i wziela Tharne na bok. -Zanim przyjmiemy nastepne, musimy wszystko wziac pod uwage. Ile Keplianow wyzywi nasz kanion? Nawet jesli nie przybeda nowe, stado zacznie sie powiekszac, gdy tylko Hylan dorosnie, a klacze uznaja go za przywodce. Od tej chwili nasze szeregi beda rosly w oszalamiajacym tempie. -Dotychczas zawsze znajdowalysmy dobre rozwiazania. Odkrylam cos bardzo dziwnego, siostro-krewniaczko - odparla Keplianica. Eleeri czekala. - Poczatkowo z wielkim trudem przechodzilam przez runy chroniace wejscie do wawozu. Teraz robie to swobodnie. Nasze przyjaciolki takze musialy w jakis sposob laczyc sie z toba, zanim pozwolono im wejsc. Teraz reszta klaczy wchodzi rownie latwo jak ja. - Zamilkla, a potem dodala niesmialo: - Czy to mozliwe, ze moc wladajaca tym miejscem zaliczyla nas do slug Swiatla? Spojrzala z nadzieja na dziewczyne. Eleeri nie potrafila jej nic odpowiedziec. Sama rowniez to zauwazyla i niejednokrotnie sie nad tym zastanawiala. Nie chciala jednak robic Tharnie nadziei. -Nie wiem. Probowalam zapytac o to moj wisior, ale bez powodzenia. Powrocily do rozwazan nad liczebnoscia stada, lecz w oczach Keplianicy zagoscil odtad smutek. Pozna noca Tharna podeszla cicho do miejsca, gdzie wila sie i iskrzyla srebrzysta mgla. Co sie za nia krylo? Co zaslaniala? Ta mgla przyciagala ja jak magnes. Jakas czastka swej istoty pragnela stac sie czescia Swiatla, nalezec do niego. Nie wiedziala, kiedy obudzilo sie w niej to pragnienie, czula wszakze, iz trwalo w niej od zawsze, od kiedy mogla siegnac pamiecia istnialo razem z nadzieja na zmiane stylu zycia jej wspolplemiencow. Parsknela cicho, rozdymajac nozdrza. Zobaczyla: te przemiane tutaj, w tym wawozie. Jesli pozyje dostatecznie dlugo, moze ujrzy ja jeszcze gdzie indziej? Tesknota scisnela jej serce, kiedy srebrzysta mgla otulila ja lagodnie. Gdyby ktos ujrzal ten obraz, uznalby go za zludzenie optyczne wywolane blaskiem ksiezyca, gdyz na chwile oczy Tharny zaplonely niebieskim blaskiem. Potem mgla cofnela sie i ksiezyc srebrzyl stojaca spokojnie ognistooka Keplianice. Rozdzial osmy Tego roku zima nadeszla powoli, jakby sie ociagala. Snieg nie padal, powietrze pozostalo cieple i ziemia darzyla jagodami, orzechami i owocami jak nigdy dotad. Wzbudzilo to niepokoj i podejrzenia Eleeri. Madrosc Nemunuhow twierdzila bowiem, ze taka pogoda to ostrzezenie Matki Ziemi: nadchodza ciezkie czasy. Gromadz zapasy, jedz obficie i badz przygotowany na najgorsze. Postapila zgodnie z tym, zbierajac wszystko, co nadawalo sie do jedzenia, zapakowala w duze kosze, ktore sama wyplotla. Suszone mieso przechowywala w jednym z pomieszczen nad wielka sala. Jesli jednak zima bedzie mrozna, powinna tez pomyslec o cieplejszym poslaniu. Miala wiecej skor niz potrzebowala; mogla je wymienic na tkaniny w tej samej wiosce, w ktorej kupila kozy.-Droga jest daleka i niebezpieczna - sprzeciwila sie Tharna. -Masz slusznosc - rozesmiala sie Eleeri - ale madry wojownik slucha ostrzezen samej ziemi. Odprowadz mnie kawalek drogi. Hylan rowniez, jesli zechce. W odpowiedzi mlody ogier tylko zarzal, przyjaciolki zas wymienily rozbawione mysli. Dziewczyna wstala i przeciagnela sie, cieszac sie sprawnoscia wycwiczonych miesni. Prowadzila dziwne zycie, ale byla zadowolona. Miala przyjaciol, ktorzy stanowili jej rodzine, siostre-krewniaczke i jej syna, dach nad glowa i pozywienie. Woda i powietrze w kanionie byly czyste i szczescilo jej sie na lowach. Naraz przez jej twarz przemknal cien niepokoju. Kogo usiluje przekonac? Kocha swoje nowe zycie z Keplianami, lecz brak jej towarzystwa innych ludzi. Nie, musi byc ze soba szczera, bo tylko ze soba rozmawia. Czas nie stoi w miejscu. Ma prawie dwadziescia lat i jej serce teskni za malzonkiem. Obserwowala keplianskie klacze i ich mlode, dumnego, lecz lagodnego Hylana. Dokuczal jej glod, glod uczucia. Przegnala te mysl. Bedzie, co ma byc. Trzeba cieszyc sie takim zyciem, jakie los jej dal, skoro odmowil innych uciech. Nic jej przeciez nie zabrania odwiedzac ludzi mieszkajacych daleko od zaczarowanego kanionu. Przypomniala sobie swoje pierwsze odwiedziny w forcie nad jeziorem. Jechala tam dwa dni w dol strumienia i brzegiem jeziora. Zbudowano obronny fort bardzo dawno temu, zbudowano starannie, z miloscia. I opuszczono podczas wojen adeptow. Ci, ktorzy zamieszkiwali tam teraz, sprawili, ze dom na nowo tetnil zyciem. Starannie wybrala podarunki. Za pierwszej bytnosci byla pewna, iz jest uwaznie obserwowana, lecz nie pojawil sie ani pan zamku, ani jego malzonka. Zaproponowano Eleeri nocleg w tej samej stajni, w ktorej umieszczono jej kuca. Traktowano ja obojetnie, z dystansem. A jednak bacznie sie jej przygladano. Nastepna podroz bedzie prawdziwa rozrywka. Osada byla niewielka. Skladaly sie na nia fortyfikacje, wieza, wewnetrzny dziedziniec i krag chat wokol. Moglo tam mieszkac ze czterdziesci osob. Pan zamku, jego rodzina, sludzy i druzynnicy zajmowali centralna wieze. W chatach mieszkali ci, ktorzy uprawiali ogrody warzywne i hodowali zwierzeta. O ile mogla sie zorientowac, byla to mala, lecz szczesliwa spolecznosc. Dotarla tam przed zachodem slonca. Cisawy kuc maszerowal zwawo mimo brzemienia futer i skor. Tym razem stajenny przyniosl zaproszenie, gdy tylko zdjela juki z wierzchowca. -Pan Jerrany pyta, czy zechcialabys, pani, spozyc kolacje z nim i z pania Mayrin. Po posilku pragneliby zobaczyc to, co przywiozlas. To interesujace. Ostatnim razem potraktowano ja protekcjonalnie, lecz nieufnie. Och, mieszkancy osady byli bardzo uprzejmi. Widac bylo jednak, ze chociaz o nic nie pytali, zastanawiali sie, kim jest ta samotnie podrozujaca kobieta. Ona sama zachowywala sie ostroznie i grzecznie, i pokazala tylko kilka gorszych futer, ktore wtedy przywiozla. Nie; nalezalo budzic w ludziach chciwosci. Dobrze wiec zrobila, zabierajac teraz podarki odpowiednie dla miejscowego wielmozy i jego malzonki. Spodziewala sie przeciez zaproszenia. Zaczekala na odejscie stajennego, po czym umiescila przemyslnie i starannie dobrane podarunki na wierzchu worka z mocnego plotna. Zatrzymala sie na chwile w stajni, plynnymi ruchami czyszczac kuca. Od Cynana wiedziala, ze Escore to nawiedzana przez duchy kraina. Nawiedzali ja ci, ktorzy zgineli w wojnach adeptow, ofiary Cemnosci i jej sludzy. Lecz przybysze z Estcarpu tchneli w nia nowe zycie. Cynan powiedzial, ze wraz z ich przybyciem sily Mroku znow przystapily do dzialania. Lecz jednoczesnie takie dawno opuszczone miejsca odzyly. Rozejrzala sie po stajni. Musiano ja odbudowac. Dach byl nowy, sciany zas stare. Z jej wlasna siedziba bylo tak samo. No coz, szybko rzuci okiem na otoczenie. Poprzednim razem nie rozgladala sie, bo a nuz wzieto by jej to za zle. Stanela we wrotach i wpatrzyla sie w zapadajacy zmierzch. Dawny budowniczy starannie wybral miejsce. Zabudowania staly w zakolu rzeki wpadajacej do jeziora. Z drugiej strony wykopano w skalistym gruncie gleboka fose, tak ze cala wioske otaczala biezaca woda. Dziewczyna z doswiadczenia znala juz sile takiej poteznej magicznej oslony. Zeszla do rzeki. Przez wieki woda wyzlobila glebokie lozysko, wiec aby dostac sie do zamku, nalezalo przejsc przez most. Obejrzala mechanizm. Sprytnie pomyslane! Most sie podnosil, a wtedy nie mogl sie tu dostac zaden nieproszony gosc. Przyjrzala sie jeszcze uwazniej i usmiech rozchylil jej wargi. Zagradzajaca dostep sztabe wykuto z zelaza. Wiec gospodarze zamku znali i te sztuczke... Zamieszkujacy te kraine byliby glupcami, gdyby sie nie zabezpieczyli w kazdy mozliwy sposob. Powiodla spojrzeniem wzdluz mostu i zrozumiala, skad sie wzielo uprzejme zaproszenie na kolacje. Przy wejsciu na most, ktore tak beztrosko dzisiaj mijala, dostrzegla cos, czego przedtem nie zauwazyla: cienkie zelazne prety umieszczone w szparach pomiedzy deskami. Zrobiono to dopiero niedawno; zobaczylaby je przy pierwszych odwiedzinach. Starozytne kamienne slupy strzegly dostepu do mostu i z miejsca, w ktorym opierala sie o porecz, widziala slaby niebieski blask ochronnych run umieszczonych w niewielkich wglebieniach. Byly niezauwazalne dla zblizajacych sie do mostu, a nawet przechodzacych przezen. Dostrzeglby je tylko potezny sluga Ciemnosci, a wtedy runy rozjarzylyby sie ostrzegawczo. To dlatego byla teraz mik widziana! Systemy obronne przepuscily ja jako te, ktora choc moze nie sluzyla Swiatlu, to przynajmniej nie zwiazala sie z Mrokiem. Slonce zachodzilo. Pospieszyla z powrotem do stajni. Zarzuciwszy na ramiona zapakowane futra, Eleeri ciezkim krokiem weszla do wielkiej sali. Przystojny mezczyzna w bogatym stroju - najwidoczniej pan Jerrany - wstal na jej powitanie i podal goscinna czare. -Witam pod mym dachem przybywajaca z dala podrozniczke. Oby los ci sprzyjal w twoich wedrowkach. Dziewczyna zsunela z plecow furta i powiedziala podnoszac reke: -Przyjmijcie moje dzieki za tak mile powitanie i za zaproszenie do stolu. Oby los sprzyjal gospodarzowi i gospodyni tego domu, a slonce jasno im swiecilo w jutrzejszym dniu. - Mowiac to powoli kreslila w powietrzu symbole ochronne i znaki przynoszace pomyslnosc. Otworzyla przed nimi swoj umysl i powietrze zaczelo swiecic. Jerrany chcial juz sie rzucic na nia, gdy malzonka chwycila go mocno za reke. -Nie! Spojrz na nie. Ona dobrze nam zyczy. Kiedy Eleeri cofnela sie o kilka krokow, symbole przybraly ciepla niebieskozielona barwe Swiatla. Usmiechnela sie szeroko i rzekla: -Teraz, kiedy wszyscy wiemy, kim jestesmy, wolicie zasiasc do posilku, czy najpierw obejrzec moje futra? Zaskoczeni gospodarze patrzyli na nia przez chwile w milczeniu. Po chwili twarz Mayrin rozpromienil cieply usmiech zaskakujaco podobny do usmiechu Eleeri. -Witamy cie pod naszym dachem. Podejdz, ucztuj z nami. Jeszcze zdazymy wszystko obejrzec. - Przemknela obok stolu i podeszla do dziewczyny: - Usiadz tutaj. - Odwrocila sie; i skarcila sluzbe: - Nie gapcie sie; przyniescie jedzenie naszemu gosciowi. A moze chcecie zamarzyc glodem te wladajaca moca kobiete? Sludzy szybko spelnili jej polecenie. Mayrin odwrocila sie i jej wzrok padl na wisior Eleeri. -Nie masz zadnych klejnotow. Czy nosisz to zamiast nich? Powiedziala to bez namyslu i zaraz zaslonila usta reka. Jej malzonek spojrzal na nia karcaco. -Och, przepraszam, bardzo przepraszam. Wiem, ze to niegrzeczne z mojej strony i ze nie mam prawa zadawac takich pytan. Ale to... jest takie piekne i nie moglam sie wprost powstrzymac. Eleeri rozesmiala sie cicho. -Dlaczego nie? - Nie musiala wspominac o mocy wisioru. - To dar od przyjaciela. - Nowa mysl przyszla jej do glowy i dodala: - Czy ktores z was jest spokrewnione z Cynanem z Domu Niedzwiedzia? -Cynanem? Nie, chyba nie, nawet nie znam tego imienia - odparl Jerrany - ale moja matka pochodzila z Domu Niedzwiedzia. Wszyscy musieli opuscic Karsten z powodu masakry zarzadzonej przez ksiecia. Jej krewni bezpiecznie dotarli do Estcarpu, ale kiedy chcieli wrocic do Karstenu, bylo juz za pozno. - Eleeri spojrzala na niego pytajaco: - Nastapilo Wielkie Poruszenie. Wkrotce potem moi rodzice, pod naciskiem geas, wyruszyli do Escore. -Czy twoja matka mogla znac Cynana? -Nie wiem. Ale to mozliwe, gdyz zamieszkujacy nadgraniczne tereny Karstenu i Estcarpu rodacy utrzymywali ze soba bliskie kontakty, zanim wladca Karstenu nie oszalal. Wiesz, ze istnialy dwa Domy o tej samej nazwie? - Kiedy dziewczyna pokrecila przeczaco glowa, mowil dalej: - Bylo to tak. Pierwszy Dom zalozyl pewien pozbawiony wlosci estcarpianski szlachcic. Osiadl w poblizu granicy Estcarpu z Karstenem, gdyz Karsten pozostawal wtedy slabo zaludnionym pustkowiem. Wiele pokolen pozniej pewien jego potomek wrocil do Estcarpu. Tak powstal drugi Dom. Obie wiec wlosci lezaly w odleglosci lotu sokola, dzielila je granica. Urwal, by skosztowac postawionej przed nim pieczeni. Eleeri i Mayrin usmiechnely sie do siebie, kiedy podjal: -Zamieszkalej w Estcarpie galezi rodu dobrze sie wiodlo i przez wiele lat krewniacy z obu Domow odwiedzali sie czesto i handlowali ze soba. Moja matka pochodzila z Estcarpu. Pozniej wiezi miedzy Domami oslably, ale mowila, ze gdy krewnym grozilo niebezpieczenstwo, jej rod stawal u ich boku, jak kaze prawo. Mysle, ze tym z karstenskiego Domu udzielono w Estcarpie schronienia, ale oni pozniej gdzies sie przeniesli. To w zasadzie wszystko, co wiem. Moja matka wyszla za maz na krotko przed masakra i nie przebywala razem ze swoimi rodzicami - zakonczyl, siegajac po uzywana zamiast talerza deszczulke z nakrojonym chlebem. -Dziekuje ci i za te wiadomosci. Czy pisujesz do swojej matki? -Listy wedruja razem z towarami do roznych miejscowosci. Moj Ust moglby z czasem dotrzec i do niej. -Mam zatem prosbe. Pragne, bys napisal jej, ze Cynan z Domu Niedzwiedzia z Karstenu pragnal przekazac swoim krewnym, co nastepuje. - Wyprostowala sie i zaczela mowic bezosobowym, beznamietnym tonem: "Ja, Cynan z Domu Niedzwiedzia, wrocilem do mojej siedziby, by w niej umrzec. Przezylem, gdyz w Karstenie nadal panuje zamet. Jednak gnebi mnie starosc i spoczne w ziemi, ktora niegdys do nas nalezala. Niech moi krewni pamietaja, ze istnieja dwie galezie rodu i ze pewnego dnia moge powrocic do dawnej ojczyzny. Przesylam te wiesc przez usta tej, ktora nazywam krewna-przyjaciolka i towarzyszka broni. Nasz rod powinien w razie potrzeby udzielic jej pomocy, tak jak ona pomogla mi wtedy, gdy zostalem zupelnie sam. Ja, Cynan z Domu Niedzwiedzia, przysiegam, ze jest to prawda i tylko prawda". Wyjela z worka dwa grube zawiniatka. Uroczyscie polozyla je na stole i rozwiazala spleciony z trawy sznurek. Pozniej podniosla kazdy na wysokosc oczu gospodarzy. -Panu i pani tego domu ofiarowuje te dary. Oby zostaly przyjete od tej, ktora pragnelaby byc przyjaciolka wasza i waszego rodu. -Zostaly przyjete jako goscince - Jerrany wstal, sklonil sie i mowil powoli: - W tym kraju zawsze dobrze jest miec przyjaciol, lecz ci, ktorzy ida za szybko, moga sie potknac. A przeciez i my mamy nadzieje, ze zyskalismy twoja przyjazn. Eleeri skinela glowa nie zdradzajac zaskoczenia, ze nie podniosl jej darow. Zawiazala sakwe i usiadla do nastepnego dania. Jedzac rozmyslala nad moca, ktora im zademonstrowala. Wydawalo jej sie, ze ta sila wciaz rosnie. Przybyla do Karstenu jeszcze jako dziecko, ktore mialo wrodzony dar porozumiewania sie z konmi. Lecz pobyt w tym zniszczonym przez wojne kraju zmienil ja nie do poznania. Przypomniala sobie spotkanie z Gunnora w miejscu Dawnego Ludu. Otrzymane od niej kamyki strzegace przed mocami zla. Nauki Cynana. Wszystko to rozwijalo jej magiczne zdolnosci. Przybycie do Escore, spotkanie z keplianskimi przyjaciolmi, znalezienie nowej siedziby jeszcze bardziej ja zmienilo. Opuszczony dom w kanionie przyjal ja cieplo. Wydawal sie jej obcy i zarazem dziwnie znajomy. Jakby po dlugiej wedrowce powrocila do rodzinnego gniazda. Przyjrzala sie Mayrin ze smakiem spozywajacej wieczerze. Ona tez z pewnoscia miala talent magiczny. Mayrin podniosla oczy, odpowiedziala jej spojrzeniem i usmiechnela sie lekko. Pozniej siegnela po lezace na stole zawiniatko. Rozlozyla je, z trudem powstrzymujac niestosowny okrzyk zachwytu. Kaftan z futra rasti dla niej i taki sam dla Jerrany'ego! Z blyszczacymi radoscia oczami poglaskala miekkie futro. Jerrany siegnal po swoj podarek. Od pierwszego wejrzenia ocenil jego wartosc i celowo powstrzymal sie przez pewien czas od okazania zainteresowania. Teraz podniosl go ze stolu. Jednak nie dal nic po sobie poznac. Podal Eleeri talerz z nastepnym daniem i zaproponowal wino. Upila ostroznie niewielki lyk; znala przeciez tylko wode. Rozmowa przeszla na polowanie i dziewczyna z pewnym rozbawieniem zorientowala sie, iz pan domu probuje ostroznie wybadac jej pochodzenie. Zadawal podchwytliwe pytania, raz zapytal, czy pewien rodzaj krzewow rosl w jej stronach, za drugim razem zas, czy gniezdzily sie tam gorskie gesi. Odpowiadala zgodnie z prawda. Bylo malo prawdopodobne, ze odnajdzie jej siedzibe. Kanion znajdowal sie wysoko w gorach i prowadzilo tam zaledwie kilka szlakow. Nielatwo tez bylo znalezc wejscie, nawet dla slugi Swiatla. Po wieczerzy siegnela po worek. Rozwiazala go predko i jela wykladac futra na stol. Jedne, oslepiajaco biale, nalezaly do gorskich skoczkow, drugie zas, ciemnobrazowe o srebrzystym polysku, do rzecznych rasti. Niezle sie napracowala przy nich. Rasti polowaly stadami i jesli dreczyl je glod, atakowaly wszystko, co sie nadawalo do jedzenia. Byly szybkie, przebiegle i smiertelnie niebezpieczne. Obawiali sie ich nawet najlepsi mysliwi. W dodatku klopot sprawialo zdobycie ich skor: pozostale przy zyciu zwierzeta natychmiast pozeraly martwych pobratymcow. Pokazane przez nia futra stwierdzaly wszem wobec, ze niewielu lowcow moglo sie z nia rownac. Jerrany zamarl az z wrazenia. Nie watpil juz, ze ta kobieta sluzy Swiatlu, ale coz z niej za lowczyni! Naprawde musi napisac do swojej matki i krewnych. Przesle tez wiesc do wladczyni Zielonej Doliny. Malzonka przechwycila wzrokiem jego spojrzenie, przemawiajac bez slow nieznacznymi ruchami, swiecacymi nadzieja oczami. Skinal twierdzaco glowa, lekkim gestem dloni dajac do zrozumienia, iz powinna dzialac powoli. Kilka nastepnych godzin trwaly targi o najpiekniejsze futra, jakie kiedykolwiek widzieli w zyciu. Nie watpili juz, ze nieznajoma dziewczyna przybyla z gor. Oslepiajaco biale futra skoczkow mogly nalezec tylko do zwierzat zyjacych w sniegu przez ponad pol roku. Przesunal dlonmi po siersci rasti. Byl jednoczesnie zaintrygowany i zdziwiony. Te stworzenia byly mieszkancami nizin, zyly na brzegach rzek. Eleeri odeszla juz do swego pokoju, a Jerrany siedzial wciaz przy stole i rozmyslal. Dziewczyna musi nalezec do Swiatla. Przeszla przez oslone z zelaza i ochronnych run, a potem sama przywolala symbole Swiatla. Lecz wisior, ktory tak spodobal sie Mayrin, przedstawial Kepliana. Te przeklete slugi Zla w ostatnich latach zabily wielu ludzi. Czy to rozsadne wspomniec o zaginionym krewniaku? Wzruszyl ramionami i poszedl do swojej sypialni. Tam przekonal sie, ze Mayrin nie zamierzala przepuscic tej nadzwyczajnej okazji. -Jak ci sie zdaje, gdzie ona mieszka? - zapytala go, gdy przyznal sie, ze gosc wprawia go w zaklopotanie. -Nie wiem. Przywiozla futra zwierzat zyjacych w gorach i na nizinach. Albert twierdzi, ze przybyla ze wschodu, jadac brzegiem jeziora. Te futra pochodza z rasti mieszkajacych nad rzekami; moze jechala wzdluz strumienia, ktory wpada do naszego jeziora. Nie mam co do tego pewnosci. Nikt z nas me zapuscil sie daleko na wschod, gdzie znajduja sie terytoria Wilkolakow i Keplianow. -Ona nie jest zla - przypomniala szybko jego malzonka. -To widac, tylko nie wyobrazam sobie, jak mozna'zyc w tamtych stronach. Mayrin wzruszyla ramionami. Nie obchodzilo ja, gdzie zyje lowczym, tak dlugo, jak byla przekonana o jej niewinnosci. Byla pewna jeszcze jednej rzeczy: Eleeri miala poczucie humoru. Zauwazyla, ze dziewczyna, przywolujac moc swoich run, puscila do niej oko. Zupelnie jakby mowila: - Widzicie, zle mnie osadziliscie. Poczula przyplyw sympatii, gdy ich oczy sie spotkaly. Zapragnela zaprzyjaznic sie z Eleeri i lepiej ja poznac. Lezala skulona w cieplym lozu, morzyl ja sen. Przywolala wspomnienia i bol przeszyl jej serce. Kochala Jerrany'ego. Uwielbiala go od czasu, kiedy obudzil sie w niej podziw dla jego odwagi. On zas okazywal dobroc mlodszej dziewczynce, ktora wciaz deptala mu po pietach i nie odstepowala ani na krok. Opowiedzial jej o swoich marzeniach i planach odbudowy swego domu. Jego ojciec zginal w jednej z estcarpianskich wojen, a matka uciekla do Escore ze swym nowym malzonkiem, ktorego Jerrany nie znosil. Zamierzal sam zdobyc dla siebie nowe ziemie, a nie dogladac cudzych. I dobrze sie stalo, pomyslala Mayrin. Ojczym i Jerrany tez sie wzajemnie nie lubili. Matka Jerrany'ego dala swemu nowemu mezowi kilkoro dzieci. To one mialy odziedziczyc jego posiadlosc polozona blisko wlosci rodu Mayrin, w pelnym niebezpieczenstw kraju. Mayrin obiecano innemu mezczyznie, ktorego sie obawiala. Lecz ojciec byl nieugiety: - Coz z tego, ze go nie lubisz, gluptasku? Nic o nim nie wiesz, widzialas go tylko z daleka. Poslubisz go i polaczysz nasze domy. Lecz w Escore rowniez toczyla sie wojna i tamten mezczyzna polegl - ku jej wielkiej, skrywanej uldze. Wkrotce potem Jerrany oswiadczyl, ze zamierza szukac nowego domu. Byla zalamana: juz nigdy go nie zobaczy. Byl jej bratem, przyjacielem, obronca i zamierzal ja opuscic. W wielkiej tajemnicy nauczyla sie szermierki od Jerrany'ego. Teraz skupila sie na uzyskaniu innych umiejetnosci: rozrozniania trucizn, wyrobu strzal, umieszczania ochronnych run. Ojciec zaczal szukac dla niej innego kandydata na meza, gdy Jerrany wrocil, nie posiadajac sie z radosci. -Znalazlem nasz dom. Jest zrujnowany, ale wiekszosc scian jeszcze stoi. Mozemy go odbudowac, Mayrin. -A co ja mam z tym wspolnego? - zapytala gorzko. Napotkala jego zdumione spojrzenie. -Przeciez to jest nasz dom - powiedzial po prostu. - Nie chcesz byc ze mna? Serce w niej zadrzalo ze szczescia. Nie dbajac o powage, skoczyla ku niemu, smiejac sie i placzac rownoczesnie. -Oczywiscie, ze chce! Dobrze o tym wiesz. Myslalam, ze to ty mnie nie chcesz. Ujal ja za ramiona i odsunal, by ich oczy sie spotkaly. -Wydaje mi sie... Zawsze sadzilem, ze o tym wiesz. Kochani cie, Mayrin. Po coz innego szukalbyrn ziemi i domu? Teraz, kiedy znalazlem dla nas miejsce, mozemy sie pobrac. Ale nie bylo to takie latwe. Ojciec Mayrin poczatkowo zabronil jej widywac sie z "tym chlopcem", jak nazywal Jerrany'ego. Kiedy okazalo sie to niemozliwe do narzucenia, sam rozmowil sie z Jerranym, lecz, ku swemu zdumieniu, natrafil na rownego sobie przeciwnika. -Kocham Mayrin i Mayrin mnie kocha. Mozesz zaprowadzic ja z innym przed oltarz. Nie zdolasz wszakze zmusic jej do wypowiedzenia malzenskiej przysiegi, a gdybys sprobowal, narazisz sie wszystkim. Ojciec Mayrin wpadl w tak dzika wscieklosc, iz probowal sprowokowac jej brata do zaatakowania Jerrany'ego. Lecz Romar odmowil. Jerrany byl jego przyjacielem od dnia, w ktorym przybyli do Doliny Zielonych Przestworzy. Byli prawie rowiesnikami, razem cwiczyli sie we wladaniu bronia, walczyli i stali sie sobie bliscy jak rodzeni bracia. Mayrin pomyslala wtedy, ze jej ojciec dostanie ataku serca. -Najpierw jeden szczeniak rzucil mi wyzwanie! - ryknal. - A potem drugi. Na wszystkich bogow, ruszaj wiec wlasna droga. Ale nie oczekuj ode mnie niczego. Ani slubnych darow, ani pomocy, ani czegokolwiek, co posiadam. Ruszajcie jedno z drugim swoja droga! I tak zrobili. Mayrin oddano pod opieke samej Dahaun, a jej brat i ukochany przez ten czas gromadzili wszystko, co potrzeba. Przylaczyli sie do nich inni chetni, gdy mysl o nowych ziemiach przyciagala wszystkich. Ludzie z Estcarpu wciaz przybywali z rodzinami do Escore i takie trzy rodziny postanowily wyruszyc razem z Jerranym. Niektorzy samotni mezczyzni rowniez zdecydowali sie szukac wspolnie szczescia, wnoszac towary i ekwipunek. Pozniej wiecej przybyszow poszlo w ich slady. Romar... Przypomniala sobie jego wesolosc. Jego smiech. Byl wedrowcem, przemierzajacym te dziwna, starozytna kraine. Przyciagala jego serce, tak ze czasami znikal na cale miesiace. Wydawalo sie, ze szuka czegos, sam o tym nie wiedzac, jakby pragnal cos znalezc i nie mogl zaspokoic tego pragnienia. Nawet nie spojrzal na zadna dziewczyne, choc niejedna z zadowoleniem przyjelaby jego zaloty. Gniew ojca byl daremny. Q, ktorzy dowodzili przybyszami z Estcarpu, cenili, umiejetnosci Romara jako zwiadowcy, jego meldunki o terenach, z ktorych powoli wypierano zlo. Mayrin kochala swego brata. Radosc przepelniala jej serce, kiedy postanowil im towarzyszyc. I ten to czlowiek zaginal gdzies w nieznanych stronach, skad, jak sie obawiala, juz nigdy nie wroci. A teraz z tego samego pustkowia przybyla nieznajoma kobieta. Wszystko jest mozliwe; moze Eleeri widziala cos lub slyszala o zaginionym. A jesli natrafila na slad Romara? Mayrin postanowila zachowac ostroznosc i dzialac powoli, zgodnie z zaleceniami Jerrany'ego. Jednak dowie sie wszystkiego, co wie nowo przybyla. Dowie sie! Zasypiajac zaciskala z uporem usta. Romar byl jej ukochanym bratem. Nikt i nic nie odbierze go jej. Pozyska przyjazn tej podrozniczki, wydobedzie z niej wszystkie tajemnice, posluzy sie nia, jesli bedzie musiala, zrobi wszystko, by sprowadzic znow brata do domu. Ranek wstal jasny i piekny. Eleeri chciala juz odjechac, gdyz dokonala transakcji i sprzedala wszystko, co przywiozla, ale Mayrin poprosila ja o pozostanie przez jakis czas. Widzac smutek w oczach gospodyni, dziewczyna wyrazila zgode. Wiodly dlugie rozmowy, spowiadaly z kobiecych przezyc; zachowywaly sie jak dwie samotne kobiety, ktore nieoczekiwanie dla siebie polaczyly sie wezlem przyjazni. Szybko minal jeden dzien, a potem drugi. Widzac swoja ukochana tak szczesliwa, Jerrany rowniez naklanial Eleeri do przedluzenia pobytu. Dziewczyna spedzila w zamku siedem dni, zanim poczula gwaltowna potrzebe powrotu do swego kanionu. Ostatniego dnia Mayrin wziela ja na bok. Mowila zwiesiwszy ze wstydu glowe, ale Eleeri tylko sie usmiechnela wybaczajace. -Nie rob takiej miny, Mayrin. Domyslilam sie, ze chcesz mnie prosic o przysluge. Cokolwiek to jest, obiecuje, ze sprobuje ci pomoc, chyba ze bedzie to godzic w moj honor. -Nie godzi, przysiegam, ze nie. - Mayrin lekkim krokiem wybiegla z komnaty i wrocila z czyms malym zawinietym w skrawek pieknej tkaniny. Odwinela go delikatnie. -Rozmawialysmy o moim bracie Komarze. Wiele miesiecy temu wyruszyl na wschod i dotad nie powiodl. Boje sie o niego. - Spojrzala ze smutkiem na portrecik wielkosci dloni 1 pokazala go Eleeri. - Namalowano go, nim opuscilismy Doline Zielonych Przestworzy. Mam takze moja podobizne i mojego malzonka. Lecz ta jest mi drozsza. Moze tylko ona pozostala mi po Romarze?... -O co chcesz mnie prosic? -Dokadkolwiek wyruszysz, gdziekolwiek jest twoj dom, szukaj, nie ustawaj w poszukiwaniach kogos takiego. Zrobilabym wszystko, by znow bezpiecznie wrocil do nas. - Rozpacz malowala sie w jej oczach. Eleeri pokiwala glowa i odrzekla powoli: -Ja rzeczywiscie od czasu do czasu wedruje na wschod, tak jak robil to twoj brat. Bede go szukala, uwolnie, jesli wpadl w pulapke, pogrzebie, jezeli znajde jego cialo, i przyniose wiesci, gdy czegos sie dowiem. Ale sa tacy, ktorzy na mnie licza. Nie zaryzykuje ich zycia i bezpieczenstwa dla kogos* kto moze juz nie zyje. Jednak bardzo ci wspolczuje. Postaram sie ci pomoc, jesli tylko zdolam. Mayrin objela ramionami smukle cialo dziewczyny. -O to tylko prosze. Wroc. Z nowinami o Romarze lub bez nich, zawsze bedziesz tu mile widziana. Eleeri odwrocila sie juz, gdy Mayrin chwycila ja za ramie. Dziewczyna uniosla pytajaco brwi. Mayrin wcisnela jej do reki portret brata. -Masz, nie przyjrzalas sie uwaznie. Popatrz teraz, zapamietaj twarz. Mogla sie troche zmienic, jesli sludzy Ciemnosci zle go traktowali. Prosze, zapamietaj go, znajdz go dla mnie. Na pierwszy rzut oka chlopiec nie wywarl na Eleeri szczegolnego wrazenia. Teraz przyjrzala sie jego podobiznie tak, jak ja poproszono, uwaznie. Romar mogl miec okolo szesnastu lat, kiedy malowano ten portrecik. Byl w tym samym wieku, co... Nagle wlepila w namalowana twarz wzrok. Nic dziwnego, ze tylko musnela ja spojrzeniem. Dlaczego mialaby przygladac sie bacznie? Przed nia tez stal chlopiec, ktory patrzyl na nia blagalnie. -Jestescie bliznietami! Ty wiesz, ze on zyje, prawda? - powiedziala. -Tak, to prawda - odparla cicho Mayrin. - Czuje, ze grozi mu wielkie niebezpieczenstwo, ale smierc jeszcze nie zadala ciosu. Jestesmy bliznietami. To jest rzadkie, bardzo rzadkie wsrod ludzi ze Starej Rasy. W naszym rodzie niewielu mialo jakikolwiek talent magiczny, lecz Romar umie porozumiewac sie ze zwierzetami. Zwlaszcza z konmi. - Zaciskala i rozplatala goraczkowo palce, mowiac spokojnym tonem. - Oboje mamy dar blizniat. Wiedzialabym, gdyby zginal. Zatem zyje. Znajdz go dla mnie, Eleeri. Dziewczyna dluga chwile wpatrywala sie w portret. Mayrin troche sie zmienila, niewiele, odkad go namalowano. Przedstawial mlodego chlopca, jeszcze nie doswiadczonego przez los. Lecz jego oblicze tchnelo sila, duma nie bedaca pycha, moca, ktorej nie uzylby w zlej sprawie. Oczy wydawaly sie smutne, zapatrzone w siebie. Ktos obcy uznalby, ze nie ma dla kogo sie narazac. Pociagla twarz o delikatnych rysach i energicznie zarysowanym podbrodku. Oczy bardziej zielone niz szare, chyba ze malarz przedobrzyl- ale nie. Oczy jego siostry mialy ten sam odcien. Usta pieknie, delikatnie wykrojone, lecz nikt nie dostrzeglby w nich slabosci charakteru. Byly to usta kogos, kto dzialal i marzyl jednoczesnie. Twarz zaginionego pociagala Eleeri w sposob, jakiego dotad nie znala. Nie byla dzieckiem, ktore zachwyca sie pieknem rysow. Najchetniej pozbylaby sie co predzej tego wrazenia. Wtedy jednak musialaby sama przed soba przyznac sie do jej istnienia. Mayrin byla mila; jej malzonek targowal sie uczciwie. Poprosili tylko o to, zeby zwrocila uwage na slady Romara. Nie zadali, by zdobyla szturmem ktoras z twierdz Ciemnych Mocy. Znow spojrzala na malunek. Hmm... czyzby gra swiatla... Przez chwile jej sie wydawalo, ze namalowane oczy blagaja ja o pomoc, patrza na nia. Podniosla glowe, mierzac spojrzeniem Mayrin. Czary? Nie, chyba nie. To tylko swiatlo. Te podobizne sporzadzono dobre dziesiec lat temu, a moze wiecej. Z tego, co juz wiedziala od Mayrin, Eleeri mogla zrekonstruowac pewne fakty z dziejow tej rodziny. Romar musial teraz miec okolo dwudziestu siedmiu lat. Jerrany byl o jakies trzy lata od niego starszy. Z trudem powstrzymala pogardliwe prychniecie. Ojciec Mayrin zachowal sie jak skonczony idiota wyobrazajac sobie, ze szesnastoletni chlopiec stawi czolo starszemu od siebie, bardziej doswiadczonemu mlodziencowi, ktory w dodatku byl jego najlepszym przyjacielem. Mial dwadziescia siedem lat - o szesc "wiecej niz ona sama teraz. Przegnala te mysl. Jego wiek sie nie liczyl. Niechaj sobie bedzie malym dzieckiem lub zgrzybialym starcem-obiecala, ze poszuka jego sladow. I zrobi to, ale nic wiecej. Odjechala przed poludniem. Mayrin i Jerrany pozegnali ja na moscie, zyczac szczesliwej podrozy. Kobiety uscisnely sie po raz ostatni jak prawdziwe przyjaciolki. Pani domu nosila z duma kaftan z futra rasti, ktore polyskiwalo w promieniach slonca. Od czasu do czasu siegala do wewnetrznych kieszeni. Jakie to pomyslowe, jakie praktyczne! Teraz, kiedy poznala te tajemnice, rozkaze przyszyc je do wszystkich swoich sukni. Jerrany'emu takze przydadza sie w jego kaftanach. Romarowi rowniez... Bol scisnal jej serce. Moze brat juz nigdy nie uslyszy tego, co chciala mu powiedziec. Patrzyla za odjezdzajaca Eleeri, az ta zniknela jej z oczu na brzegu jeziora. - Znajdz go, prosze, znajdz go, przyprowadz go znow do mnie - szepnela cicho. Eleeri okrazala jezioro. Sprzedala wszystkie futra i znow mogla jechac wygodnie, bez zawadzajacych w drodze pakunkow. Sprawialo jej to wielka przyjemnosc. Piesza podroz z objuczonym kucem byla dluga i meczaca. Za dzien lub dwaj znajdzie sie u siebie, w swoim kanionie z Tharna, Hylanemi i reszta Keplianow. Lecz gdy tak rozmyslala, oczami wyobrazni ujrzala twarz brata Mayrin. No coz, rozejrzy sie za sladami, chlopca, teraz juz mezczyzny. Szarozielone oczy nie dawaly jej spokoju, pelne nadziei i oczekiwania. Odsunela ten obraz duzym wysilkiem woli. Zbliza sie zima. Ma cos innego do roboty niz poszukiwania glupca, ktory prawdopodobnie tylko zabladzil w nieznanym terenie. Tej nocy spala pod ochrona magicznych straznikow, lecz mimo to snila o Romarze. Pozniej zniknal z jej snu. Pomyslala o sobie z uznaniem. Jest pania swojego umyslu; odrzuci on niechciane obrazy, gdy mu rozkaze. Patrzace blagalnie oczy nadal moga jej sobie szukac, ona je zignoruje. Powiedziala to sama do siebie i ktoz moglby stwierdzic, ze sklamala? Rozdzial dziewiaty Dotrzymala jednak obietnicy. Choc rzadziej teraz zapuszczala sie na terytorium Keplianow, to zawsze szukala wzrokiem chlopca podobnego do Mayrin. Wilkolaki obserwowaly ja, lecz po kilku spotkaniach, ktore pociagnely za soba katastrofalne dla nich skutki, wolaly odwracac oczy - chyba ze bylo ich cale stado, jak pewnego jasnego, wiosennego poranka, kiedy zima opuscila nawet gory otaczajace kanion Eleeri. Rzucily sie w poscig, bez wytrzymaly kuc niosacy lekkiego jezdzca i silna Keplianica z latwoscia im uciekly. Po dluzszej jezdzie Eleeri sciagnela wodze.-Niezle sobie pobiegaly - powiedziala ze smiechem.- Prawda, ze mialy zawiedzione miny? Klacz odpowiedziala pelnym rozbawienia rzeniem, ale zaraz spowazniala. -Siostro-krewniaczko, zauwazylas, ze tej wiosny znow zaczely nas gonic? Przed zima odwracaly wzrok, gdy znalazlysmy sie w ich polu widzenia. Teraz ponownie na nas poluja. -To byla cala wataha - zaoponowala dziewczyna. -Zdawaly sobie sprawe, ze nas nie dogonia, a mimo to scigaly nas. Cos sie dzieje. Wilkolaki nigdy nie poluja, jesli zdobycz wydaje sie im bezwartosciowa albo nieosiagalna. -Nie powiedzialabym, ze jestesmy bezwartosciowe - Eleeri usmiechnela sie od ucha do ucha. -Jesli nie zdolaja nas schwytac. Przedtem czesto probowaly nas zlapac, dostawaly po nosie i wreszcie zaprzestaly prob. Dlaczego teraz znow je podejmuja? -Rozumiem, o co ci chodzi. - Dziewczyna sie zamyslila. Istotnie, to bylo dziwne. Przez wieksza czesc minionego roku Wilkolaki ignorowaly je obie. Tharna mogla miec racje. Cos sie dzialo. Ale co - i dlaczego? Intuicyjnie skojarzyla ten fakt z zaginieciem Romara. Wedle slow Mayrin opuscil ich ostatniej wiosny. Oczekiwali jego powrotu poznym latem. Czyzby pojmaly go Wilkolaki i - skoro zyje - znalazly dla niego jakies... zastosowanie? Ale do czego mogl im sie przydac, jesli nie uznaly go za smaczne danie? Torturowaly go? - pojawila sie ponura mysl. Kuc przestal szczypac trawe. Eleeri zebrala wodze. -Podejrzewam, ze mozemy miec klopoty. Odjedzmy stad. Tharna skinela twierdzaco glowa, a potem zesztywniala cala, gdy do jej nozdrzy dotarl powiew wiatru, ktory wlasnie zmienil kierunek. Jej zaskoczone spojrzenie spotkalo sie ze wzrokiem Eleeri. Wilkolaki wciaz je scigaly! Eleeri pociagnela watahe nad rzeke. Niech te stwory wsadza nosy w biezaca wode. To ochlodzi ich zapal. Poziom wody w rzece byl wyzszy niz sie spodziewala i to zaniepokoilo Eleeri. Przebycie jej wplaw moglo byc niebezpieczne. Mozliwe, ze ostatniej nocy w gorach spadl deszcz. Podjawszy decyzje, skierowala konia w gore rzeki, w strone strumienia wpadajacego do jeziora. Tutaj woda tez wezbrala, przebyly go wiec z trudem. Zatrzymaly sie na odpoczynek, a zawiedzione stado warczalo i ujadalo wsciekle na drugim brzegu. -Lepiej stad ruszajmy, siostro. Mam zle przeczucie, ze jesli zostaniemy na widoku, moga zrobic cos glupiego. Keplianica wykonala ruch bedacy odpowiednikiem wzruszenia ramionami. -Zgina, jesli sprobuja przeplynac na druga strone. -A jesli zdadza sobie sprawe, ze ten strumien gdzies sie konczy? Tharna wygladala na zaskoczona. Znalazlyby sie daleko poza swoimi ziemiami, ale rzeczywiscie nic nie stalo na zawadzie w okrazeniu jeziora i kontynuowaniu poscigu. -To daleko stad, wiele dni drogi, nawet dla nich. -To prawda, ale jesli wbija to sobie do lbow, moga sie tym nie przejac. Jest tam dosc zwierzyny, na ktora moga zapolowac, a kiedy okraza jezioro, natkna sie na ludzi. Klacz potakujaco potrzasnela glowa. Tak, ludzi nie majacych pojecia o zblizajacym sie niebezpieczenstwie. Rozmawiajac tak, oddalily sie od strumienia. Kopyta uderzaly glucho w skaliste podloze. Wedrowaly przez kilka godzin nic nie mowiac. Kazda rozpamietywala wydarzenia tego dnia. Nie mialy najmniejszych watpliwosci, ze cos sie dzieje w tych stronach. Tharne ogarnal lek; jej siostra-krewniaczka bedzie nalegac, zeby wsadzily w to nos, cokolwiek to moglo byc. Pragnela, by Eleeri byla lepiej uzbrojona. Nie tylko w luk i strzaly, lecz takze w moce czarodziejskie. Posuwaly sie powoli, miala wiec dosc czasu na podjecie decyzji. Mysl, ktora przemknela przez umysl klaczy, obudzila czujnosc dziewczyny. Zrozumiala, ze Keplianica chce, aby sie nad czyms zastanowila. Eleeri wysluchala Tharny. Przestala sie interesowac zlocista mgla w kanionie. Zakazano jej tam wstepu; milczenie odpowiadalo na wolanie z zewnatrz. Magiczny wisior przestrzegal ja przed proba naruszenia tajemnicy, a zdrowy rozsadek nakazywal ostroznosc. Czekalo ja tyle przygod, bylo tyle drog, ktorymi mogla podazac. Niemal zapomniala o tajemniczej mgle. -Nadal nie wolno nam tam wejsc-zaprotestowala teraz. -A kiedy ostatni raz probowalas? Tharna miala racje. Eleeri zamyslila sie. Minely miesiace, wiele miesiecy. Ten ostatni raz musial byc - policzyla na palcach - na poczatku zeszlego lata. No coz, moze znow sprobowac. Nie stanie sie jej nic zlego, poki bedzie sie dobrze zachowywac. Przynajmniej taka miala nadzieje. Sprobowala wiec znowu pokonac mgle i w odpowiedzi ujrzala zamkniete drzwi. To, co krylo sie w zlocistej mgle, nie chcialo jej dzisiaj widziec. Odeszla wolnym krokiem. Czy kiedykolwiek zostanie tam wpuszczona? A moze powinna zrobic cos, co bedzie zaplata za ten przywilej? Zachichotala cicho. Wcale tak bardzo nie pragnela tam sie dostac; po prostu powodowala nia ciekawosc. Tharna czekala w wawozie. Zauwazyla pozornie obojetna mine powracajacej dziewczyny. Wygladalo na to, ze tajemnicza brama nadal byla przed nia zamknieta i ze Eleeri nie zamierzala ponowic proby w najblizszym czasie. Keplianica, nic nie mowiac, zabrala sie do skubania trawy. Eleeri zauwazyla zarowno zainteresowanie, jak i udana obojetnosc przyjaciolki. Dotknelo ja to tak silnie, ze odwrocila sie na piecie i wrocila do tajemniczej mgly. Stala tam, formulujac w mysli to, co chciala powiedziec. O niezwyklym zachowaniu Wilkolakow, uczuciu niepokoju, ze na nizinie cos jest nie tak. O przeczuciu nadciagajacej burzy, nie majacej nic wspolnego z zywiolami, tylko z moca i niebezpieczenstwem. Majac to wszystko w pamieci, uczynila cos, co bylo w jej pojeciu odpowiednikiem pukania do zamknietych drzwi. Wyslala swoje przeslanie potokiem mysli. Poczula raptem, ze ktos skupil na niej uwage i nagle ogarnela ja radosc. Zainteresowano sie jej slowami! Pytanie? Znow przekazala swoje zdumienie faktem, ze Wilkolaki gonily je tak uparcie. Tym razem opisala wszystko, dodajac obrazy terenu. Poscig, az na sam brzeg biezacej wody. Impuls, nakazujacy jej i Tharnie oddalic sie jak najszybciej, chociaz przeprawiwszy sie na drugi brzeg powinny sie czuc bezpieczne - jakby udzielilo sie im zdecydowanie Wilkolakow, ktore za wszelka cene postanowily je dopasc. Nagly strach, ze napastnicy zechca okrazyc jezioro i wkroczyc na nieznany teren. Obawe, iz zaprzyjaznieni ludzie znajda sie wtedy w niebezpieczenstwie. Eleeri odniosla nagle wrazenie, ze jakas sila przesiewa jej umysl. Zainteresowala sie Keplianica. Sa przyjaciolkami? Tak, sa, a czy jest w tym cos zlego? - odparla ostro Eleeri. W odpowiedzi naplynela fala rozbawienia: alez wrecz przeciwnie. Mgla, czy ten, kto w niej sie kryl, byl z tego zadowolony. Dziewczyna otworzyla szeroko oczy, posylajac wlasne pytanie: dlaczego? Dopiero teraz zdala sobie sprawe, ze komunikuja sie z nia dwie istoty, mezczyzna i kobieta. Odniosla wrazenie, ze pod pewnymi wzgledami sa ludzmi, pod innymi zas kims obcym, znacznie potezniejszym. Czy sa adeptami? - zapytala w mysli. Wtedy, ku jej zaskoczeniu, powrocil obraz zamknietych drzwi. Uswiadomila sobie nagle, ze krok za krokiem sie cofa, a zakleta mgla wije sie i klebi przed nia. Wrocila pospiesznie do Tharny. Spojrzaly na siebie, gdy skonczyla opowiadac. Keplianica bez slowa znowu zaczela szczypac trawe. Eleeri zas nie chcialo sie zbytnio zaglebiac w sens calego wydarzenia. Byla niezadowolona ze sposobu, w jaki nieznane istoty wtargnely do jej umyslu. Nic jej sie nie stalo, ale przynajmniej mogly zapytac, czy sie na to zgadza, pomyslala urazona. Przeciez nawet nie nalezala do tego swiata. I ta mysl nagle ja zastanowila. Nie nalezala? Ten swiat pozwolil jej stac sie soba; dal jej schronienie, dach nad glowa i przyjaciol. Tutaj zostala wojowniczka, co byloby niemozliwe w swiecie, ktory opuscila, a raczej z ktorego uciekla. Z wlasnej woli wstapila na droge tych, ktorzy odeszli wczesniej. Na chwile ogarnela ja straszliwa tesknota za Wedrujacym-w-Dal i za jego domem. Ale pradziadek umarl, a jego domek juz do niej nie nalezal. Nawet gdyby mogla wrocic, nic nigdy nie byloby juz takie same. Nie zabralaby ze soba Tharny i Hylana, gdyz w jej swiecie zle by ich potraktowano. Zacisnela dlon na rekojesci noza. Tam nigdy nie zostalaby wojowniczka. To jedno zdominowalo jej wszystkie mysli. Trudno jest zyc w krainie, ktora wybrala na swoja nowa ojczyzne. Musi walczyc, by przezyc. Musix polowac, zeby zaspokoic glod i handlowac z innymi ludzmi. Odetchnela gleboko pachnacym wiosna powietrzem. Pozniej pomaszerowala do swojego domu. Nalezal do niej, miala do niego prawo, znalazla go i w nim mieszkala. Podjela ostateczna decyzje. Przez caly ten czas zyla tak, jakby jej pobyt w tym swiecie byl tylko tymczasowy. Teraz ogarnela ja wielka radosc, gdy uswiadomila sobie, ze to jest jej ojczyzna, jej dom, jej ziemia. Bez walki nikt jej tego nie odbierze. A to, dodala zawziecie, dotyczy zarowno Wilkolakow, jak i ich panow. Zamaszystym krokiem weszla do srodka i zaczela wywracac na druga strone zakurzone przez zime futra. Zaniosla posciel do strumienia i wyprala w przeznaczonych do tego kamiennych misach. Po raz pierwszy dobrze im sie przyjrzala. Pomyslowe: ktokolwiek tu kiedys mieszkal, nie wyrzekl sie wygod. Dorzucila swoja odziez. Pozniej rozlozyla pranie na trawie i wrocila do swojej twierdzy. Stanowczo za dlugo uzywala tylko wielkiej sali. W bardzo zimne lub deszczowe noce spaly tam razem z nia Kepliany. Nigdy nie zadala sobie trudu przeszukania komnat na pietrze. Prychnela z irytacja. Sklonily ja do tego opowiesci Wedrujacego-w-Dal. O tym, ze niedobrze jest zamieszkac w domu, ktorego wlasciciele umarli. Nie wiedziala, czy umarli wlasnie tutaj. Rownie dobrze moglo to sie stac daleko stad. Mozliwe, ze panami byly tu mieszkajace w czarodziejskiej mgle istoty, a w takim razie nadal zyja. Stapajac ciezko weszla po schodach. Widac bylo, ze te twierdze zbudowali ludzie oczekujacy wojny. Schody nie miary poreczy i wily sie dajac obroncy swobode ruchow. Znalazlszy sie na gorze, weszla do waskiego korytarza i zaczela liczyc w mysli kroki. Biegl przez cala dlugosc domu, nad srodkiem wielkiej sali na parterze. Po drewnianych meblach nie pozostal zaden slad, jesli w ogole kiedykolwiek tu byly, ale w kilku pokojach pozostaly kamienne stoly. Dwie nisze o polkach z kamienia mogly niegdys sluzyc jako bielizniarki. Wedrowala po komnatach, obstukujac leniwie sciany. Cynan pokazal jej w swoim domu mala skrytke na klejnoty. Czy mieszkancy zamku tez mieli podobny schowek? Dotarla do konca korytarza i ku swemu zaskoczeniu przekonala sie, iz stoi znow przed kretymi schodami. Szla wytezajac wzrok i sluch, z dlonia na rekojesci noza. W dol, coraz glebiej. Chyba nawet dotarla juz pod ziemie. Spojrzala w gore i nagle wszystko zrozumiala. Kiedys musiala sie tutaj znajdowac dodatkowa podloga z desek, ukrywajaca dalszy ciag schodow, prawdopodobnie z ukrytymi drzwiami zapadowymi. Zrobilo sie ciemno i Eleeri potknela sie. Poczela sie cofac w poszukiwaniu czegos, czym moglaby oswietlic sobie droge. Wrocila szybko do sali - tak, to sie przyda. Ostatniego lata zamiotla ja tymi galeziami. Byly teraz suche jak pieprz; posluza jako pochodnie. Spojrzala na trzymana narecz. Czy wystarczy? Powinno. Pospiesznie wrocila do miejsca, w ktorym panowaly nieprzeniknione ciemnosci, i zapalila jedna galaz. Palac sie dawala niewiele swiatla, ale pozwalala troche lepiej widziec schody. Eleeri schodzila w dol, az zobaczyla przed soba jakies drzwi. Wykuto je w kamieniu, ale tak przemyslnie, ze mozna bylo je otworzyc silnym pchnieciem. Zajrzala przez szpare do srodka. Ujrzala tylko ogromna posadzke ginaca w mroku. Zanotowawszy sobie w pamieci, ze na przyszlosc musi sporzadzic lepsze pochodnie, ruszyla do przodu. Wykladana kamiennymi blokami podloga, kamienne sciany i brak innego wejscia. To nie mialo sensu. Po co zbudowano to zejscie do podziemia, jesli nie mozna bylo stad wyjsc? Moze tu byly tylko spizarnie? Obeszla podziemna izbe, wysoko podnoszac przygasajaca galaz. Eleeri przypuszczala, ze podziemia dorownuja rozmiarami domostwu na powierzchni. Nagle dostrzegla na podlodze zardzewialy metalowy przedmiot. Nachylila sie i stwierdzila, ze to sztylet. Otaczaly go ozdobne gwozdzie swiadczace, iz niegdys tkwil w skorzanej pochwie, po ktorej zostal tylko ten slad. Stanela przed kamienna sciana, rozmyslajac. Czy upuszczono te bron podczas ucieczki, czy tez miala ona jakies inne, donioslejsze znaczenie? Cynan nauczyl ja kilku slow-rozkazow otwierajacych ukryte w scianach szafy i inne skrytki. Dziewczyna zwrocila sie twarza do sciany i powiedziala podnoszac glos: -Aszlin! - Odpowiedzial jej cichy zgrzyt i sciana sie otwarla. We wnece, chroniona przed uplywem czasu, wisiala bron. Eleeri dostrzegla wyrwy w rownych rzedach, jakby ktos w pospiechu zabieral czesc tego zbioru. Przyjrzala sie uwaznie. Byly tam luki, pelne strzal kolczany, miecze, sztylety, berdysze, topory, oselki, wszystko potrzebne do obrony tego miejsca. Usmiechnela sie. Czy znajome slowo nadal bedzie dzialac? Podeszla do skraju wneki, a potem zrobila jeszcze dwa kroki w bok - przeciez szafy powinny stac obok siebie, pomyslala. -Aszlin! - Tym razem mur nie zareagowal. Powtorzyla rozkaz. Nadal brak odzewu. Ale po trzecim okrzyku sciana znow zadrzala i sie otworzyla. Tym razem byly to zbroje. Zbroje z cudownego metalu polyskujacego tecza, jak olej na powierzchni wody. Podniosla jedna z nich, podziwiajac wykonanie. Zbroja... Nie, przypomniala sobie slowa Mayrin - te jakby koszule z drucianych koleczek nazywano kolczuga. Na pewno wykul ja prawdziwy mistrz. Wisiala ciezko w jej dloniach, ale byla miekka jak aksamit. Dostrzegla tez mniejsza, ktora jak magnes przyciagala jej oczy. Pasowala jak ulal, jakby starozytny kowal wykonal ja na jej wlasnie miare. Kiedy ja wlozyla, prawie nie czula ciezaru. Zapalila ostatnia galaz - miala dosc swiatla, by wrocic na gore. Zwrociwszy sie w strone wnek w murze rozkazala im sie zamknac. Zatrzasnely sie na jej oczach. Wroci tu. Na pewno zostalo jeszcze wiele niezwyklosci. Podsycilo to jej ciekawosc. Czy slowa-rozkazy podzialaja rowniez w sypialniach na pietrze? Moze przeoczyla jakies tajemnice tego miejsca? Wkrotce przekonala sie, ze tak istotnie bylo. Mayrin nauczyla ja rozkazow, ktore otworzyly przed nia szafy z ubraniami w kilku pokojach. Jeknela z zachwytu na widok bogactwa jedwabi i aksamitow. Nalezaly z pewnoscia do pana i pani zamku. Wygladalo na to, ze kiedys mieszkaly tu tez male dzieci. Przez reszte dnia snula sie od sciany do sciany po calym zamczysku, wyprobowujac czarodziejskie slowa. Nawet w kuchni znalazla kredensy pelne garnkow, rondli, gliniane i szklane naczynia oraz reszte wyposazenia. Wrocila do loza, uradowana i zachwycona. Z zebraczki, ktora zamieszkala w cudzej siedzibie, po raz pierwszy poczula sie jej pania. Miala wrazenie, ze zamek sam sie przed nia otworzyl, odslaniajac swoje najglebsze tajniki. Wczesnym rankiem nastepnego dnia zaopatrzyla sie w pochodnie. Krazyla wokol murow, po kolei wyprobowujac znane sobie slowa. Jedno otworzylo male drzwi do stajni, o ktorej istnieniu nie miala pojecia. U schylku dnia byla juz calkowicie wyczerpana. Wycofala sie do wielkiej sali, wziela spalony na wegiel patyk i duzy plat bialej kory. Sprobowala narysowac plan zamku. Szkicujac go, dziwila sie samej sobie. Dlaczego zdecydowala sie obejrzec go dopiero po tak dlugim czasie? Moze dlatego, ze czula sie tu jak intruz; ze nie chciala - zajmujac wylacznie wielka sale na dole - rozgniewac poprzednich wlascicieli. W pewnym stopniu rozumiala swoje postepowanie. Wszystko zaczelo sie od kanionu i dziwnej mgly. Obawiala sie, ze jesli naduzyje goscinnosci, wszyscy zostana stad wypedzeni. Teraz wszakze, po uplywie kilkunastu miesiecy, czula, ze stopniowo ja poznano i zaakceptowano. Domostwo nalezalo do niej: przyjmie jego dary, schronienie i wygody, jakie zapewnialy mocne mury i ochronne runy w bramie. Przez kilka nastepnych tygodni byla zajeta ogledzinami swojej siedziby. Zaczela spedzac noce w sypialni, ktora musiala nalezec do gospodarzy zamczyska. W kuchni pojasnialo od wyczyszczonych garnkow i rondli wiszacych na scianach. Z ukrytych szaf wyjela gobeliny i klnac siarczyscie, zawiesila na scianach. Zaintrygowalo ja, ze szafy tak dobrze chronily swoja zawartosc. Przyszlo jej do glowy, by przeprowadzic eksperyment ze swiezym miesem i zamknela je w szafce w swojej sypialni. Wyjasnilo to wiele, gdyz mieso zachowalo swiezosc przez wiele tygodni. Metoda prob i bledow odkryla, ze im czesciej szafa byla otwierana, tym szybciej sie psula zawartosc. Jakis czar? Na pewno. Czary majace chronic zawartosc szaf przed rozkladem. To dobrze. Kredensy, ktorych nie potrzebowala, ochronia jej zapasy zywnosci przed letnimi upalami Tymczasem Kepliany nie proznowaly. Hylan zaczal skladac potajemne wizyty na terenach, ktore jego matka dobrze znala. Wracal z nowinami od swoich wspolplemiencow. Tharna towarzyszyla mu podczas ostatnich odwiedzin. Przybyla teraz, szukajac Eleeri. -Siostro-krewniaczko, mam wiesci i nie podoba mi sie to, co uslyszalam. Dziewczyna wstala i poglaskala aksamitne nozdrza Keplianicy. Czekala. Tharna przemowi, kiedy sama zechce. -W srodku naszych ziem przebudzily sie zle moce. Zlo znow gniezdzi sie w Ciemnej Wiezy. Moi pobratymcy lekaja sie go, sa mu posluszni, a mimo to staja sie jego lupem. Mozliwe, ze to wlasnie dlatego Wilkolaki poluja na nas tak zawziecie. Coraz wiecej Keplianow pada ich ofiara. Eleeri wiedziala o tym. Tabuny Keplianow zawsze byly nieliczne, a glowna przyczyna bylo traktowanie osieroconych zrebiat przez ogiery, ktore je tak beztrosko zabijaly, i przez klacze, ktore nie chcialy im pomoc. Teraz Tharna i Hylan opowiadali o zrebakach i oslabionych porodem klaczach porywanych niemal pod nosem ogierow-przywodcow stad. Nawet mlode samotne samce padaly ofiara wspoldzialajacych ze soba Wilkolakow. -One oszalaly. Zabijaja i beda zabijac az nasze ziemie opustoszeja. - Hylanowi z podniecenia az gralo w plucach. - Atakuja teraz nawet rasti, ale przez to ponosza podwojne straty. Z rasti nie ma zartow. Gina wiec jedne i drugie. -Stare powiedzenie mowi, ze kiedy zli gina, dobrzy na tym korzystaja - Eleeri usmiechnela sie szeroko. - Miejmy nadzieje, ze wyrzna sie wzajemnie i ze zaden nie pozostanie przy zyciu. -To niemozliwe - zaprzeczyl Hylan. - W naszych stronach powiadaja, ze mieszkaniec Ciemnej Wiezy przemowil do nich grozac, ze jesli znow rozpoczna wojne, surowo ukarze jednych i drugich. Eleeri podniosla wzrok. -Niewiele to da. Rasti zupelnie nie przejmuja sie grozbami. JeHi Wilkolaki ich zaatakuja, beda walczyc. -Ale Wilkolaki sie przejmuja. - Tharna podrzucila glowe. - Boja sie pana Ciemnej Wiezy. Nie rozpoczna walki bez jego pozwolenia. Obawiam sie, ze twoi przyjaciele moga byc ich nastepnymi ofiarami. Podobno stada Wilkolakow gromadza sie, by w wielkiej liczbie zapolowac daleko poza granicami swych terytoriow. Eleeri wychylila sie spod niskiej korony drzewa, pod ktorym stali. Nagle podjela decyzje: pojedzie i porozmawia z mieszkancami fortu nad jeziorem. -To dobry pomysl, siostro-krewniaczko. Tylko badz ostrozna! - ostrzegla Keplianica. Eleeri dobrze sie przygotowala do podrozy. Osiodlala cisawego kuca i Kepliany zegnaly ja przyjazna mysia, gdy je mijala. Runy rozblysly, kiedy miedzy nimi przejezdzala. Pod wplywem naglego impulsu nachylila sie, kreslac w powietrzu podstawowe symbole. W jej myslach pojawilo sie nagle jakies nieznane slowo, zupelnie jakby ofiarowane w darze. Wiedzac juz teraz, ze nie nalezy wypowiadac glosno magicznych rozkazow, zapisala je w pamieci na wszelki wypadek. Opuszczajac swoja stanice, rozmyslala o runach chroniacych wejscia do kanionu. Wiedziala, ze wielu mieszkancow tego swiata mialo talent magiczny. Nawet ci, u ktorych ten wrodzony dar byl slaby, uczyli sie nim poslugiwac. Wszystkie zagrody, dworzyszcza i zamki, a zwlaszcza Doline Zielonych Przestworzy, chronili zaczarowani straznicy. Zdolnosc wladania moca czarodziejska byla naturalna dla jej nowych ziomkow. Wrocila mysla do Wilkolakow. Te odrazajace istoty od niepamietnych czasow byly wrogami Kepttanow. Wygladalo na to, ze wszelkie proby ich kontrolowania, moze tez pobierania czy ssania od nich mocy, doprowadzaly je do szalenstwa. Pan Ciemnej Wiezy mogl zadac, by zaprzestaly walki, nie chcial bowiem tracic swych skromnych sil w wojnie, ktorej nie pochwalal. W dodatku gineli tylko jego sludzy. Szczescie mu jednak nie dopisalo w tym wzgledzie. To dobrze, pomyslala. Przyjaciele zyskuja, gdy wrogowie sie kloca - mawial Wedrujacy-w-Dal. Jesli Wilkolaki nadal beda draznic rasti, mimowolnie wyswiadcza jej wielka przysluge. Zadrzala. Nie chcialaby zostac otoczona przez stado ladowych rasti. Przypominaly dlugie na trzy stopy lasice o wspanialym futrze. I polowaly wielkimi stadami, lasice tez tak robily podczas surowych zim. Nie byly naprawde rozumne, lecz po zwierzecemu przebiegle. A kiedy jacys intruzi wtargneli na ich terytorium, nie zwazaly na liczbe zabitych czlonkow stada, dopoki nie wygnaly obcych. Zjadaly scierwa, zarowno wlasnych poleglych, jak i intruzow. Wzdrygnela sie i z trudem odegnala te mysli. Jechala rownym klusem w dol strumienia, a potem wokol jeziora. Ten nocy przysnil jej sie sen, jakiego nie miala od wielu miesiecy. Ciemnowlosy mezczyzna spogladal na nia z niepewnoscia i nadzieja. Wygladal dojrzalej niz chlopiec z miniatury, ktora obejrzala w domu nad jeziorem. Poznala go jednak... To byl Romar, blizniaczy brat Mayrin. Grymas napiecia i wysilku wykrzywil jego rysy, kiedy probowal dotrzec do niej, przemowic, moze ostrzec. Wyraznie go to oslabilo i jego twarz zwiotczala. Eleeri nachylila sie do przodu, badajac go wzrokiem. Byl chudy, blady, jakby dlugo przebywal w zamknieciu. Lecz energicznie zarysowany podbrodek i zacisniete usta wskazywaly, ze jeszcze rrie ulegl wrogom. We snie siegnela smuklymi palcami do szyi i scisnela wizerunek Kepliana. Wytezyla wzrok, by widziec wyrazniej. Cieplo naplynelo od wisiora. Otoczenie Romara pojasnialo. Dostrzegla teraz okno, przestwor czystego nieba za oknem i otaczajace je szare kamienne bloki. Brat Mayrin siedzial przywiazany rzemieniami do wielkiego rzezbionego krzesla. Wyczuwala jednak, iz krepuje go cos jeszcze ponad widzialne wiezy. Krzeslo stalo w kregu czerwonych jak krew i buchajacych czarnym dymem run. Dziewczyna zadrzala. Romar byl wiezniem Zla, ktore staralo sie go wykorzystac dla swoich celow. Brat Mayrin znow otworzyl oczy i spojrzal na nia z rozpacza. Runy rozjarzyly sie, poplynal z nich dym, ktory nawet w tych sennych majakach cuchnal wroga i nieprzyjazna moca. Eleeri cofnela sie. Obraz zaczal sie rozplywac, lecz pojawil sie nastepny. Dziewczyna patrzyla z gory, jak ptak, na wieze w dole. Tak, to byla ukryta w glebi terytorium Keplianow Ciemna Wieza. Eleeri wyruszyla w dalsza droge o swicie, wciaz wracajac mysia do snu, ktory uznala za prorocza wizje. Obawiala sie reakcji Mayrin, gdy jej o tym opowie. Przyjaciolka bedzie sie domagala jakichs dzialan, lecz Eleeri przeczuwala, ze przyniosa one tylko smierc. Tu trzeba raczej przebieglosci. Walczyc, zgoda, ale jak nocni zlodzieje, nie jak wojownicy. Czlonkowie jej plemienia cenili niegdys takie wojenne podstepy. Przez jej twarz przebiegl zlowrogi usmiech. Decyzje podejmie sama, ale przekaze ostrzezenia, ktore jej przyjaciele przyniesli z Keplianskich ziem. Wystarczy, aby mieszkancy mieli sie na bacznosci. A co do Jerrany'ego... tak, tez mu nic nie powie. Za bardzo kocha Mayrin, by moc cos przed nia ukryc. Gdyby tylko bowiem jego malzonka zaczela cos podejrzewac, wyciagnelaby z niego cala historie rownie latwo, jak foka slimaki Po kilku dniach dotarla nad jezioro. Jej przyjaciele nadbiegli mostem. Mayrin smiala sie szczesliwym smiechem. -Och, jak dobrze znow cie zobaczyc! Co sie wydarzylo od twojej ostatniej wizyty? Czy wiodlo ci sie na polowaniu? Nie jestes zmeczona? Jerrany chwycil wodze jej wierzchowca, -Dopilnuje, by sie nim zajeto. Idz z Mayrin, zanim peknie od nadmiaru pytan. - Dotknal lekko ramienia zony. - Przemawia wszakze w imieniu nas obojga. Dobrze, ze znow nas odwiedzilas. Wezme twoja sakwe. - Odszedl, prowadzac zmeczonego kuca. Mayrin trzymala przyjaciolke za rekaw. Dopiero po chwili zdala sobie sprawe, ze pod palcami ma cos twardego. -Co to takiego? - zapytala. Wywrocila rekaw na druga strone. - Kolczuga! Nosisz kolczuge i jak pieknie wykonana! Skad ja masz? Czy znalazlas inna osade, z ktora handlujesz? Co... -Pozwol mi najpierw odpowiedziec na pierwsze pytanie - Eleeri, smiejac sie cicho, podniosla reke powstrzymujac Mayrin. - A co do kolczugi, to znalazlam ja, a me kupilam. Kiedys opowiem ci cala te historie. Powiodlo mi sie na lowach i, tak, jestem glodna. Nie mam zadnych nowin o Romarze, przynosze jednak wiesci, ktore moga dotyczyc ciebie i twojego domu. Nakarm mnie, a potem porozmawiamy. Rozmawiali do pozna w nocy. Jerrany wzial sobie do serca slowa Eleeri. -Kaze doprowadzic wszystko do porzadku. Jestesmy w kazdej chwili gotowi do odparcia wroga, ale sa jeszcze pewne drobiazgi. Zalatwimy wszystko, zanim zacznie sie atak lub oblezenie. - Jego twarz spowazniala. - Co przywiozlas na sprzedaz? -Tym razem nie proponuje wam zadnych zbytkownych towarow - zapewnila go Eleeri. - Wszystko dobre jelenie skory, sciegna i podarunki dla ciebie i dla Mayrin. - Siegnela do sakwy. - Nie pytaj tylko, skad je mam. Sa dla ciebie, to dary Swiatla. - Rozwinela pierwszy pakunek, odslaniajac kolczuge, ktora pasowala na przyjaciolke. Mayrin jekneli, dotykajac ze zdumieniem metalowej plecionki. Pozniej Eleeri zlozyla u stop Jerrany'ego szesc mieczy z drugiego tobolka. Byly wspaniale wykonane, choc pozbawione ozdob. Pan domu podniosl jeden, zacisnal w dloni rekojesc i od razu wyprobowal miecz zadajac ciosy nie istniejacemu przeciwnikowi. Potem przemowil takim tonem, jakby skladal uroczysta obietnice: -Nie zapytamy, skad pochodza. Wystarczy, ze naleza do Swiatla. - Obrzucil surowym spojrzeniem swoja zone, ktora chciala cos powiedziec, i Mayrin zamknela usta. - Powinno sie ich uzyc przeciw zlu, w obronie dobra. Przez reszte wizyty Eleeri zachowywal wieksza powage niz zwykle. Kiedy odjechala, patrzyl, jak okraza jezioro, stopniowo znikajac im z oczu. Pozniej wielkimi krokami wrocil do wiezy i wezwal zaufanego druzynnika. -Zawiez to do Pani Zielonej Doliny i oddaj do rak wlasnych. - Tetent kopyt konia wyslanca ucichl na miekkiej murawie, kiedy Jerrany skierowal sie do zbrojowni, a stamtad do spizarni. W jego rodzie nie pojawiali sie osobnicy obdarzeni wielkim talentem magicznym. Teraz jednak przeszyl go zimny dreszcz jak zapowiedz nadciagajacej burzy. Uwierzyl ostrzezeniom Eleeri. Nie wspominal o tym zadnej z kobiet, ale pewien zamkowy mysliwy, oddaliwszy sie bardziej niz zwykle, zobaczyl Wilkolaki. Jerrany byl pewny, ze dziewczyna nie powiedziala wszystkiego. Moze nie byla w pelni przekonana o znaczeniu tych wiesci? Bo na pewno zle im nie zyczyla. To nie wchodzilo w rachube. Mijajac strzelnice, rzucil okiem na otoczenie. Bylo tu pieknie: chcial tu mieszkac i wychowywac dzieci. Czy jego kosci spoczna w tej ziemi przedwczesnie? A co z Mayrin? Ona go nie opusci, nawet gdyby probowal ja odeslac w bezpieczne miejsce. Przeniosl spojrzenie na zabarwione blekitem, majaczace w oddali szczyty gor. Przybyli stamtad, by zbudowac dom i zalozyc rod. Pozostana tu zywi lub umarli. Dobrze, jesli wladczyni Zielonej Doliny przysle im pomoc; jesli nie, beda walczyc samotnie. Popatrzyl na polyskujaca w sloncu powierzchnie jeziora. Nie, nie calkiem sami. Eleeri rowniez wyruszy w boj. Westchnal. Romar zawsze byl jego prawym ramieniem. Gdybyz tylko przyjaciel znalazl sie teraz u jego boku! Ciezkim krokiem oddalil sie od okna. W Estcarpie nie bylo nikogo, kto moglby de o niego troszczyc. Jego matka juz dawno przeszla na strone swego drugiego meza i ich wciaz powiekszajacej sie gromadki dzieci. Nie, tylko tutaj byli jego prawdziwi przyjaciele i ukochana kobieta. Bardzo brakowalo mu Romara, mieczowego brata i powinowatego. Zdal sobie sprawe, ze znow patrzy w okno ze srodka swojej sypialni. Widzial przez nie gory dzielace go od Doliny Zielonych Przestworzy. Westchnal. Wybral na swoja siedzibe samotne, niebezpieczne miejsce. Lecz jak dotychczas Wilkolaki nie zapuszczaly sie tu. Ich pojawienie sie bylo znakiem, ze Ciemnosc rosnie w sile i ze wielkie niebezpieczenstwo zagraza wszystkim, ktorzy stoja po stronie Swiatla. Przed wielu laty, mieszkajacy podowczas w Ciemnej Wiezy sluga Mroku, sprobowal zawladnac sercem i umyslem pewnej panny-czarodziejki, corki Simona Tregartha. Uwolniono ja jednak i zlo zwrocilo sie przeciwko porywaczowi. Lecz Ciemna Wieza byla miejscem, ktore przyciagalo pomniejszych zwolennikow Wiecznego Mroku, chciwych jak najwiekszej mocy. Szkoda, ze nie dalo sie rozebrac jej do fundamentow, by nikt ze slug Ciemnosci nigdy juz tam nie zamieszkal i nie przejal dziedzictwa poprzednikow. Zaproponowal to kiedys, ale sama Dahaun powiedziala mu, ze to niemozliwe. Z jakiegos powodu, zwiazanego z obdarzonymi moca przedmiotami. Nie zrozumial nawet w polowie jej wyjasnien, tyle tylko, ze miala racje. Nie sposob zniszczyc Wiezy, nie narazajac samego Escore. Daleko nad brzegiem jeziora blysnely w sloncu okucia uprzezy, Eleeri wlasnie okrazala zakret strumienia. Ona takze wspominala twarz o ostrych rysach, zmeczona ponad wszelkie wyobrazenie, i szarozielone oczy blagajace o pomoc. Podjela decyzje juz kilka dni temu. Przychodzi taki czas na wojownika, ze musi wyruszyc do boju. Oczami wyobrazni ujrzala, oprocz Romara, takze Mayrin, Jerrany'ego oraz Tharne, Hylana i innych Keplianskich przyjaciol. Zbyt wiele niewinnych ofiar. Musi pomalowac twarz barwami wojennymi i zlozyc przysiege pokutsi; przysiegnie walczyc dopoki nie zgina jej wszyscy wrogowie albo sama nie padnie w boju. Zdala sobie sprawe, ze cicho nuci Piesn Smierci Wedrujacego-w-Dal. Usmiechnela sie do siebie. Bedzie gotowa. Rozdzial dziesiaty W nastepnych tygodniach zycie wrocilo do normy, ale ten pozorny spokoj nie zmylil zadnego z mieszkancow zamku nad jeziorem ani kanionu. Poczucie zagrozenia roslo, gdyz teraz coraz czesciej widywano Wilkohki, ktore wciaz glebiej i glebiej zapuszczaly sie na cudze terytoria. Kiedy sie pojawialy, Eleeri samotnie czekala z lukiem w dloni, a jej kuc cierpliwie pasl sie obok, w kazdej chwili gotow do biegu. Wybijala z zasadzki pojedyncze Wilkolaki i mniejsze ich grupki, az zaczely sie lekac okalajacych gory terenow.Hylan zrobil wszystko, by zaalarmowac inne keplianskie ogiery. Dwukrotnie pokonal w walce oddane Ciemnosci Keptiany. Widzial, jak traktowaly klacze i zrebieta. Zrozumial, dlaczego jego lagodna matka uciekla z ziem swego plemienia. Wszystko zawdzieczali jej siostrze-krewniaczce, ktora ich obronila i wziela pod swoja opieke. Bedac zrebakiem, szanowal Eleeri; jako podrostek sluchal jej; gdy dorosl, rozmawial z nia jak rowny z rownym, lecz docenial jej dar przewidywania, widzial w niej przywodczynie, ktora ukladala plany i byla w stanie przewidziec ich efekty. A teraz po prostu kochal ja tak samo jak swoja matke. Sluzace Ciemnosci keplianskie ogiery byly ucielesnieniem mocy i majestatu zla. Hylan roznil sie od wszystkich swoich wspolplemiencow. Byl od nich wiekszy, mial wspanialsza sylwetke i emanowala od niego sila. W kanionie wszyscy ulegali jego woli, procz Tharny i Eleeri. Omijaly go nawet szerokim lukiem spotkane dorosle Kepliany. W przeciwienstwie do nich nie musial walczyc o pozywienie. Nie karmila go wycienczona ciaglymi porodami matka, ktora odegnalaby go jak najpredzej od siebie, chcac ocalic mu zycie. Wyrosl na wspanialego ogiera i byl tez inteligentny. Zrealizowaly sie w nim w pelni mozliwosci jego rasy. Podniosl oczy znad soczystej trawy widzac mijajaca go Eleeri. -Dokad udajesz sie tym razem? -Nad rzeke. Rasti znow kloca sie z Wilkolakami. - Usmiechnela sie zlowrogo. - Oszczedza mi to fatygi. Jesli ktoregos tylko zranie, nie musze powtarzac strzalu, bo przeciwnicy sami go wykanczaja. Jej slowa rozbawily, ale i zaniepokoily wielkiego ogiera. -To dobrze, ze nasi wrogowie walcza ze soba, ale zachowaj ostroznosc. Rasti sa rozwscieczone ciaglymi wypadami intruzow na swoje terytorium. Nawet ja sam nie chcialbym sie z nimi spotkac tam, skad nie mozna uciec. Eleeri przyznala mu racje. Stado rasti, to ucielesnienie smierci. Zbyt wiele widziala, by podejmowac ryzyko. Wskoczyla na konia. -Bede uwazac - przyrzekla. - Ty miej oko na kanion i dom. Powinnam wrocic w poludnie. Odjechala cwalem, a runy u wejscia do kanionu rozjarzyly sie, gdy je mijala. Hylan odprowadzil ja spojrzeniem, nasluchujac cichnacego w oddali tetentu kopyt. Pozniej powoli ruszyl w strone magicznych symboli strzegacych ich schronienia. Zamigotaly, gdy sie do nich zblizal, a potem zaplonely miekkim, niebieskozielonym swiatlem, ktore dodawalo sil i otuchy. Przyjrzal im sie z zalem. Nalezal do Swiatla; pilnujace wawozu ochronne runy oznaczyly tak wszystkich jego mieszkancow. Pragnal jednak czegos wiecej. Dla kogos, kto go nie znal, byl Keplianem, sluga Wiecznego Mroku i Zla. Gdybyz jeszcze cos w jego wygladzie odroznialo go od innych ogierow! Westchnal cicho i wrocil na pastwisko. Po kilku godzinach podeszla do niego Tharna. -Dokad udala sie Eleeri? - zapytala. -Nad rzeke, podraznic sie z rasti. - Nagle zdal sobie sprawe ze znaczenia tego pytania. - Powiedziala, ze wroci, gdy slonce bedzie wysoko. A jest juz znacznie pozniej. Niepokoisz sie o nia. - Nie pytal, lecz stwierdzil fakt. Tharna skinela glowa. Oboje znali zwyczaje Eleeri. Jesli oswiadczala, ze cos zrobi, to robila. Jezeli nie, zawsze miala ku temu wazne powody. Matke i syna nagle ogarnal lek.1 Dlaczego nie dotrzymala slowa? Spojrzeli po sobie, razem opuscili kanion i pocwalowali kamienistym szlakiem w strone rzeki. Nie ujrzeli tam Eleeri, lecz na trawie pozostal zapach jej konia. Ruszyli jego tropem, to bacznie rozgladajac sie, to weszac przy ziemi, na zmiane. Wtem Tharna zatrzymala sie jak wryta i az stanela deba. -Tutaj stalo sie cos zlego! Wyczuli przerazenie kuca. Jego podkowy zdarly darn, kiedy odskoczyl w bok. Ale dlaczego? Kepliany opuscily nisko glowy, obwachujac otoczenie. Wilkolaki! Cale stado liczace moze ze dwadziescia sztuk; w dodatku wszystkie byly samcami. To nie przypadkowe spotkanie, szly gdzies w jakims celu - a ich trop prowadzil nad jezioro... To znaczy przedtem, zanim spotkaly Eleeri. Slady skrecily w podgorze, kiedy Wilkolaki zawrocily, zeby zapolowac na kobiete i jej konia. Eleeri uciekala, lecz wyraznie oszczedzala sily swego wierzchowca. Kepliany pocwalowaly jej sladem. Znajda ja. Trop byl swiezy; Wilkolaki musialy okrazyc ja gdzies w poblizu. Tego ranka dziewczyna odjechala z zamiarem przetrzebienia nieprzyjaciol. W swoich potyczkach zachowywala ostroznosc i zazwyczaj szczula wrogow przeciw sobie. Przez ostatnie dwa miesiace odniosla sporo widocznych sukcesow. Zapuszczala sie znacznie glebiej w strone Ciemnej Wiezy, niz mowila o tym swoim keplianskim przyjaciolom. Nie natrafila na zaden slad Romara, ale pewne oznaki wskazywaly, ze byl wieziony tam lub w poblizu. Przekonala sie, ze siedziby slugi Ciemnosci strzegly zle moce. Juz tylko to swiadczylo, iz ukryto w niej cos, co wymaga ochrony. W ostatnich tygodniach raz po raz zblizala sie do Ciemnej Wiezy, badajac jej fortyfikacje. Tego dnia wszakze slonce tak przyjemnie grzalo, a niebo bylo takie blekitne. Nie myslala ani o wiezach, ani o wiezniach. Rozzlosci rasti i zabije lalka Wilkolakow, jesli dopisze jej szczescie. Pozwolila kucowi wybierac droge w dol zbocza, nad rzeke. Przez krotki czas obserwowala rasti, lecz dzisiaj jakby sie mialy na bacznosci. Dostrzegla jakis ruch w oddali, na drugim brzegu bezimiennej rzeki. Ruszyla klusem wzdluz brzegu, a potem, zaintrygowana, przeprawila sie przez rzeke, by zbadac, co sie tam dzieje. Raptem z wysokiej trawy, tuz spod kopyt kuca, podniosly sie Wilkolaki. Oszalaly ze strachu kon skoczyl, odwrocil sie blyskawicznie i pomknal z najwieksza - jak na siebie - szybkoscia. Napastnicy pospieszyli, by odciac Eleeri odwrot nad biezaca wode. Ogarniety panika wierzchowiec unosil ja coraz dalej na poludnie, kazdym krokiem oddalajac sie od zbawczej rzeki. Walczyla z nim zaciekle, targala i szarpala wodze, zaparla sie w siodle, wtargnela nawet do jego umyslu, czego dotad zawsze unikala. Powodowala nia rozpacz; musi ponownie skierowac go nad biezaca wode. Katem oka zerknela za siebie i zrozumiala, ze grozi jej smiertelne niebezpieczenstwo. Gonilo ja cale stado skladajace sie wylacznie z samcow. Zdolala wreszcie naklonic pokryte piana i potem zwierze, by zatoczylo wielki, lagodny luk i wrocilo nad rzeke. Ale to w niczym nie poprawilo jej polozenia: na drugim brzegu czekaly juz na nia rasti, a na tym Wilkolaki byly coraz blizej. Kuc zdolalby je przescignac, lecz byl mniej od nich wytrzymaly. A jesli przeszkodza jej przebyc rzeke... Niech stado sie tylko podzieli, a nie bedzie dla niej ratunku. Ogarniete szalem polowania Wilkolaki jeszcze nie wpadly na ten pomysl - jeszcze nie... Goraczkowo szukala wyjscia z sytuacji. Zacisnela w dloni magiczny wisior. Stado zawahalo sie i Eleeri zdolala wymknac sie z zamykajacego sie kregu. Popedzila opierajacego sie konia do rzeki. Poziom wody nadal byl wysoki po wiosennych powodziach i zwierze zaprotestowalo. Rozumiala te obawy, ale nie miala innego wyjscia. Wysylala przerazajace obrazy do jego umyslu, az znekany kuc skoczyl do wody. Na brzegu czekal na nich jeszcze grozniejszy przeciwnik. Teraz rasti ruszyly w poscig, pozostawiajac wyjace z bezsilnej wscieklosci Wilkolaki na drugim brzegu. Kuc tracil sily. Eleeri wiedziala, jak zmniejszyc ciezar swego ciala podczas jazdy. Lecz jej wierzchowiec przebyl z nadmierna szybkoscia zbyt dluga droge, a lek odbieral mu sily i zmniejszal wytrzymalosc muskulow. Zaczal sie potykac i przystawac. Rasti ich doganialy, kon jednak, choc chwiejnie, biegl nadal tak bardzo przestraszony, i ze moglby umrzec w biegu. Eleeri co rusz odwracala sie w siodle i strzelala, uwazajac, by z ktorejs strony nie przeciazyc wierzchowca. Kazda jej strzala zabijala. Te rasti, ktore tylko ranila, ginely pozarte przez swoich towarzyszy. Kazda smierc spowolniala poscig, wiec wyczerpany kon wciaz wyprzedzal scigajacych, ale jak dlugo? Dziewczyna policzyla groty i zadrzala. Kuc bez ciezaru na grzbiecie ucieknie. Z nia -zgina oboje. Gdyby miala pewnosc, ze rasti zostawia ja w spokoju, kiedy jej wierzchowiec padnie, i rzuca sie do jedzenia, podczas gdy ona bedzie uciekac... Byla bardzo przywiazana do cisawego konika, ktory nosil ja tak chetnie, ale poswiecilaby go, zeby sie ratowac. Szybkie pchniecie nozem oszczedziloby mu cierpien. Nie miala jednak zadnych zludzen. Rasti pozeraly swoich pobratymcow w ciagu kilku minut. Zawsze jednak kilka kontynuowalo poscig, nie biorac udzialu w uczcie. Moze jadly na zmiane? Czy wiekszy lup je zatrzyma? Watpliwe. Nie moze zabic kuca, nie majac pewnosci. Kon nierownym krokiem biegl wciaz do przodu; o kilka metrow od wyszczerzonych zebow scigajacych ich stworow. Eleeri podjela decyzje. Poczeka do chwili, kiedy kuc juz nie bedzie w stanie wyprzedzic rasti. Zabije go od razu, a potem ucieknie gdzies, gdzie bedzie mogla sie bronic. Zabity kuc to duzo jedzenia, powinien odciagnac wieksza czesc stada, nie sprzeda wiec tanio zycia. Hai! Stanie przed bogami jako wojowniczka. Grymas zacietosci wykrzywil jej usta. Niech atakuja; pierwszy, ktory sie do niej zblizy, zginie. Pozwolila, by owladnela nia wscieklosc. Poczula przyplyw sil, gdy odwrocila sie, aby wystrzelic ostatnie strzaly. Z najblizszego wzgorza dobiegl ja jakis dzwiek. Kepliany nie zaglebily sie daleko na terytorium wrogow. Wiatr, ktory wlasnie zmienil kierunek, wyjawil im, ze polujacy zmienili kierunek poscigu. Wraz z nim naplynely zapachy: martwych rasti, odor krwi, potu i przerazenia. Tharna i Hylan wyczuli rosnace zmeczenie wierzchowca Eleeri. Dostrzegli uciekajacych i scigajacych daleko w dole zbocza. Moze jeszcze zdaza na czas? Pogon byki coraz blizej. Tharna i Hylan zbiegali w dol zbocza ukosem, stopniowo zblizajac sie do podnoza gory. Mysliwi i scigana przez nich zdobycz tak byli pochlonieci biegiem, ze zadne nie podnioslo glowy, by sprawdzic, czy jeszcze ktos nie zamierza uczestniczyc w polowaniu. Matka i syn dotarli na rowny teren i pogalopowali, wytezajac wszystkie sily. Ich wielkie ciala wyciagnely sie w biegu. Poruszajac sie znacznie szybciej niz rasti, wczesniej dobiegli do zakretu, do ktorego zmierzaly krwiozercze stwory. Midi dosc czasu, by dostrzec i zrozumiec postepowanie Eleeri. Za kilka minut kuc padnie, a wtedy ona sama stanie do ostatniej walki. Ogarniety bitewna goraczka umysl dziewczyny przekazywal bez przerwy myslowe obrazy. Kepliany odebraly je w chwili, gdy scigajacy skierowali sie w ich strone. Przez kilka chwil Tharna i Hylan porozumiewali sie bez slow. Podjeli decyzje zaprzeczajaca calej ich istocie, ale nie dbali o to. Przyjaciolka, siostra-krewniaczka zginie, jesli jej nie pomoga. Ona zrobilaby dla nich jeszcze wiecej. Kopyta Keplianow ryly ziemie, kiedy mknely ku Eleeri. Ich umysly nawiazaly kontakt z jej umyslem, przekazaly ostrzezenie, obrazy znacznie bardziej skomplikowane niz zwykla rozmowa w mysli. Tharna jednym skokiem znalazla sie u jednego boku potykajacego sie konia, Hylan zas u drugiego. Padl rozkaz. Eleeri zawahala sie na chwile... Czy jest tego pewny? Jest! Keplianica zwolnila biegu, wierzgajac na wszystkie strony. Lapala obnazonymi zebami wybiegajace na czolo rasti i zgniotlszy je, odrzucala na bok. Drapiezniki otaczaly kazde zabite zwierze, pozeraly je, a potem znow ruszaly w poscig. Lecz Kepliany mknely znacznie szybciej od najszybszego rasti. Uwolniony od jezdzca kuc przyspieszyl, a strach dodal mu sil. Siedzac na grzbiecie Hylana Eleeri drzala z przejecia. Skulila sie nisko na jego klebie, pamietajac o rownomiernym rozkladaniu swojego ciezaru, czula pod soba napinajace sie w rytmicznym wysilku potezne muskuly. Siegnela mysla do umyslu Kepliana, szukajac podswiadomie jednosci, ktora zawsze znajdowala z kazdym wierzchowcem. Naplynela fala obrazow pelnych mocy. Jakby siegajac po wode, napila sie nie rozcienczonego wina. Ta lacznosc, poczucie jednosci, oszolomilo takze Kepliana. Dla niego bylo to Swiatlo, blysk, ktory dotarl do najdalszych zakamarkow jego umyslu. Ukazal mu to, czego nie umial okreslic slowami. Przeszyl go jak miecz, oczyszczajac, uzdrawiajac. Przypomnial sobie swoje przerazenie przy porodzie, bol, zdumienie i nienawisc do tych, ktorzy krzywdzili go, trzymajac z dala od matki. Teraz wszystko to zniknelo, rana sie zagoila. Zrozumial ludzka ignorancje i strach. Zaakceptowal mysl, ze byl dla tych istot jednym ze slug Ciemnosci, zabijanych przy kazdej okazji. Obok biegl slabnacy kuc. Mlody ogier czul dla niego litosc. Dotychczas pogardzal nim jako nedzna kopia Kepliana. Zalowal tego teraz, gdyz tamten nigdy nie pozna tego co on, mocy i blasku Swiatla laczacego dwoje w jedno. Bal sie wziac Eleeri na swoj grzbiet, obawial sie, iz poczuje sie upodlony i ponizony. Hylan podrzucil do gory glowe i dzikie rzenie bojowego ogiera wyrwalo sie z jego piersi jak triumfalny zew. Jezdziec go nie uwiezil, przeciwnie, wyzwolil. Hylan nie zamienil sie w bezduszne narzedzie, ale zrozumial, ze wypelnil swoje przeznaczenie, ze jest tworem Swiatla. Skrecili w gore zbocza ledwie widocznym szlakiem biegnacym w strone kanionu. Tharna, polaczona niewidzialna wiezia z umyslem Hylana, odebrala slabe echo ekstazy, jaka Eleeri obdarzyla jej syna. Zastanowila sie ze smutkiem, czy te rozkosz odczuwaly rowniez Kepliany noszace na grzbiecie slugi Ciemnosci. Jesli tak istotnie bylo, to lepiej teraz rozumiala postawe ogierow. Odtracone przez Swiatlo, chcialy jednak stac sie czyms wiecej niz mogly byc same z siebie. Mknela za Hylanem, a kopyta uderzaly glucho w skalista sciezke. Nastepnym razem to ona poniesie swa siostre-krewniaczke, ktora zlaczyla sie teraz z jej synem w jedna istote, stojaca po stronie Swiatla. Bedzie jednak szczodra. Rozbawila ja ta mysl. Tak, pozwoli Hylanowi nosic jezdzca, na grzbiecie... czasami. Dotarli do wejscia do zaczarowanego wawozu, dawno pozostawiwszy za soba rasti. Magiczne runy zaplonely jaskrawym blaskiem, jarzyly sie jak pochodnie widoczne nawet przy dziennym swietle. Niebieskozielona barwa ustapila powoli miejsca zlocistej, srebrzyscie zylkowanej jak mgla w kanionie. Eleeri wyczula delikatne przyciaganie, jakby witano ja radosnie. Wzruszyla ramionami. To kuc niosl ja w niebezpieczenstwie, dal z siebie wszystko. Czy moze go teraz zlekcewazyc? Pokrytego piana, robiacego bokami, ledwie trzymajacego sie na nogach? Zsunela sie z Hylana i oparla na chwile glowe o jego bark. Potem przyciagnela do siebie Tharne. Stali tak przez chwile razem, zlaczem silniej niz kiedykolwiek. -Wiem, co zrobiles, Hylanie. -Zrobil nie wiecej, niz ja sama bym zrobila. - Tharna poruszyla sie lekko. - Nastepnym razem to ja cie poniose. Jestem twoja towarzyszka broni. Tak byc chyba powinno... Do Eleeri dotarla ledwie wyczuwalna, pytajaca mysl. Pospiesznie poslala fale ufnosci i milosci. -Nastepnym razem, przyjaciolko. Bedziecie mnie nosic oboje, wedle waszego wyboru i woli. Ktoz chcialby jezdzic na zwyklym koniu, skoro moze mknac razem z kims bez porownania wspanialszym? Nagle ta jedna mysl przemknela przez ich umysly, gdy tak stali pochyleni ku sobie, dotykajac sie cialami. Moze wlasnie w tym celu Wielcy Adepci stworzyli Kepliany? Eleeri raptem oderwala sie od przyjaciol uslyszawszy cicha skarge. -Kuc, musze sie nim zajac! - wyjasnila. Niechetnie przyznali jej racje. Poszli za nia, kiedy zajela sie oporzadzaniem zmeczonego zwierzecia, wymieniajac pelne rozbawienia komentarze. Wreszcie uznala ich zarty z niczego nieswiadomego konika za zbyt zlosliwe. Odwrocila sie ku nim i powiedziala z powaga: -Posluchajcie mnie. Wiem, ze nie jest Keplianem. Wtem, ze nie ma tak bystrego umyslu, nie potrafi mowic, nie jest zbyt inteligentny, nie dorownuje wam ani uroda, ani szybkoscia. Jednak zawsze daje z siebie wszystko. Moglby zginac, gdy tak pedzil co sil w nogach, by mnie ocalic. Doceniam jego lagodnosc, uczciwosc i ciezka prace. Nie znaczy to, ze mniej cenie moich przyjaciol. - Utkwila w nich spojrzenie i czekala. Milczeli dlugo. Kuc oddalil sie w poszukiwaniu trawy, Hylan zas podniosl glowe. -Masz racje. Cenisz go za to, czym jest, tek jak zawsze nas cenilas. My jestesmy czyms wiekszym od niego, ale... -... ale nie ignoruje sie mchu tylko dlatego, ze trawa jest bardziej soczysta - podchwycila jego matka. - Oba sa jadalne i cenne dla tego, kogo dreczy glod. -Tak wlasnie jest - skinela glowa Etoeri i po chwili milczenia dodala: - Czy chcecie zataic przed reszta to, co sie stalo? Kepliany naradzily sie, dotknely nosami. Tharna zwrocila na przyjaciolke szare teraz oczy. -Niech sie dowiedza. Czego mamy sie wstydzic? Jesli niose na grzbiecie swoja siostre-krewniaczke, to dlatego, iz obie tego pragniemy. - Rzucila dumnie glowa. - Nikogo nie prosze o pozwolenie; tak samo moj syn, ktory jest tu panem. Niech wszyscy to zobacza. Nie obchodza nas ich opinie! Eleeri zdawala sobie sprawe, jak wazny byl to krok. Wskoczyla lekko na grzbiet przyjaciolki. Na oczach zdumionych Keplianow przylgnela do szyi Tharny, ktora pomknela wyciagnietym galopem do przeciwleglego kranca kanionu. Zblizyly sie do czarodziejskiej mgly, ta zas zadrzala; rozjarzyly sie zlociste blyski, jakby zapraszajac do srodka. Keplianica cofnela sie, chcac zawrocic na pastwisko. Eleeri zas z pochylona glowa zanucila starozytne slowa laczace jezdzca i wierzchowca. Tharna nie znala mowy Nemunuhow, ale w pelni zrozumiala zawarta w nich milosc, troske i przywiazanie. Ich umysly zetknely sie, zwarly mocniej niz kiedykolwiek dotad. Wlasnie to! Tak, takie jest przeznaczenie Keplianow! Ogarnela je wspolna radosc. Dziewczyna wyczuwala bicie wielkiego serca Keplianicy, radosc z szybkosci, z jaka mogly biec jej mocne nogi; byla Tharna, a Tharna byla nia. Keplianica rowniez badala nowa dla siebie sytuacje. Miala wrazenie, ze jej umysl jakby sie rozszerzyl. Nigdy dotad nie rozumiala pojecia odleglosci w czasie. Teraz pojela to bez trudu. Ujrzala rozne warianty przyszlosci. Wszystkie przesloniete mgla swiaty, ktore moglyby zaistniec, gdyby... Nachylila sie ku nim, przygladajac sie im uwaznie, starajac sie przeniknac je wzrokiem. Zdala sobie sprawe ze wzglednej slabosci swojej przyjaciolki. Eleeri musi zgromadzic zapasy zywnosci na zime, uszyc okrycia chroniace przed chlodem i mrozem. Nie moze wedrowac tak szybko jak Keplian. Ach, to dlatego tak wysoko ceni swego kuca! Tharna dopiero teraz to zrozumiala. Ujrzala zachodzace miedzy nimi podobienstwa i dzielace je roznice. Poczula ciepla fale omywajacej je przyjazni. Pozniej w umysle Tharny powstal obraz, ktory wiele wyjasnil. Ludzie sa slabi w porownaniu z Keplianami, Wilkolakami, a nawet zwyklymi zwierzetami. Dlatego zawsze mysla o przyszlosci. Musza wyrabiac bron, zmieniac miejsce, w ktorym mieszkaja, w taki sposob, by mogli w nim przezyc. Poniewaz rodza sie nadzy, bez schronienia, zmuszeni sa znajdowac lub budowac domy, szyc odziez, gromadzic prowiant na czasy niedostatku. Tharna poczula sie dziwnie, jej umysl wznosil sie coraz wyzej, napelnial sie nowymi myslami i pojeciami. Pojawily sie skads cale ciagi logiczne, po chwili rozsypaly sie na czesci i ulozyly w nowe wzory. Stala ze zwieszona glowa, a powolne dreszcze wstrzasaly jej cialem, kiedy poglebiala sie wiez laczaca ja z Eleeri. Hylan delikatnie musnal ja chrapami. -Czy wszystko w porzadku? Ocknela sie z transu i cofnela lekko. -W porzadku, moj synu. Dowiedzialam sie tylu nowych rzeczy. Musze to przemyslec. Smiech dziewczyny polaskotal ich mozgi. -Ja rowniez dowiedzialam sie rzeczy, ktorych dotad nie bralam pod uwage. Twoj umysl to prawdziwy skarb, siostro-krewniaczko. W jednej chwili cala trojka pojela te prawde. Lecz natezenie tej bliskosci przekroczylo granice wytrzymalosci Eleeri. Oderwala sie od wspolnoty i zsunela z grzbietu Keplianicy. Odeszla po gestej murawie w strone domu. Byla glodna i spragniona. Naje sie, napije i przespi, potem spokojnie przemysli wszystkie wydarzenia. Kepliany wiedzialy, co zamierza. Bez dyskusji odeszly, by zaspokoic glod i pragnienie. Tej nocy Eleeri spala jak zabita. Miniony dzien byl bardzo meczacy. Zlaczenie wlasnego umyslu z umyslem Tharny wyczerpalo ja tak bardzo, ze zdolala tylko splukac gardlo i byle co przegryzc, i natychmiast zasnela kamiennym snem. Lezala bez ruchu na poslaniu, zupelnie zwiotczala. Zobaczyla we snie mezczyzne. Wysokiego, chudego, o szarozielonych oczach i czarnych wlosach. Ostre rysy jego twarzy klocily sie z delikatnym wykrojem ust, pasowaly wszakze do energicznie zarysowanego podbrodka. Wygladal na wyczerpanego, a jego bladosc swiadczyla, ze jest wiezniem, lecz nadal dumnie unosil glowe i stapal pewnym, sprezystym krokiem. Wisior na szyi Eleeri ozyl, rozjarzyl sie swiatlem. We snie scisnela go w palcach. Mezczyzna otworzyl usta i dziewczyna wytezyla sluch, ale nic nie uslyszala. Mowil cos, lecz do niej nie docieral zaden dzwiek. Jakby dzielila ich gruba szklana przegroda, zagluszajaca wszystko, co mial do powiedzenia. Ona jednak pochodzila z ludu, ktory umial wymownie przemawiac rekami. Bez udzialu woli jej dlonie uniosly sie, dajac znaki. Blady, niebieskozielony ogien zawisl na chwile w powietrzu i mezczyzna nakreslil jakas rune. Ogien zrobil sie jaskrawszy! Eleeri uslyszala tak ciche slowa, ze z trudem je rozrozniaja. Wiedziala przy tym, ze wypowiedzenie kazdego odbiera sily mezczyznie ze snu. Eleeri szybko wskazala gestami, ze powinien zwrocic sie do niej w jezyku znakow, ktorego nauczyl ja Cynan. Mezczyzna skinal glowa i zaczal szybko "mowic". Zrozumiala, iz ma niewiele czasu, lada moment zauwaza te rozmowe ci, ktorzy go wieza. Znala jego imie, lecz nie chciala podac mu swego. Imiona mialy moc w tej krainie ze snu, moze jeszcze wieksza niz na jawie. Odczytal jej mysl i skinal glowa. Dziewczyna usmiechnela sie szeroko. Nie poda mu swojego prawdziwego imienia, tylko takie, ktore zwroci jej uwage, kiedy on go uzyje. Dotknela swojej piersi. - Tskup. - Bylo to slowo w jezyku jej plemienia oznaczajace doswiadczonego wojownika, ktory wie, dokad leci strzala. Bylo to slowo, ktore moglo przyciagnac jej uwage, ale nigdy zbyt silnie, gdyz dotyczylo Nemunuhow, a nie jej samej. Pozniej wpatrzyla sie w niego, on tez podniosl oczy i ich spojrzenia sie spotkaly. Poruszyla wargami, wypowiadajac bezglosnie jego imie. Popatrzyl na nia pytajaco. Zaczela wiec "mowic" plynnymi ruchami. Ach, znow skinal glowa, zrozumial, czego sie o nim dowiedziala od jego siostry. Zdolali stopniowo wymienic pewna ilosc informacji. Przez caly ten czas wiszacy w powietrzu niebieskozielony znak wciaz bladl, az wreszcie zniknal, a wraz z nim Romar. Na pozegnanie rzucil ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie. Moze zadawal sobie pytanie, co dobrego zrobili procz obudzenia nadziei, ktora i tak odbierze mu Ciemnosc. Eleeri ocknela sie. Usiadla ze skrzyzowanymi nogami i zaczek sie zastanawiac nad tym, co ujrzala we snie. Wiedziala teraz wiecej o Komarze. Sportretowano go, kiedy byl chlopcem, lecz tej nocy spotkala nie chlopca, ale mezczyzne, wojownika. Na twarzy chlopca malowala sie pewna wrazliwosc swiadczaca o bujnej wyobrazni. Mozliwe, ze mezczyzna jeszcze zachowal te cechy, ale - jesli sie nie mylila - kryly sie bardzo gleboko. Podsumowala wszystko. Rzeczywiscie byl wiezniem w Ciemnej Wiezy, ale nie chcial powiedziec, co lub kto go wiezi. Uzywano go jako... Jedyne slowo, ktore przyszlo jej na mysl, to "przekaznik" mocy. Wykorzystujac energie zyciowa Ro-mara pan Ciemnej Wiezy narzucal swoja wole Wilkolakom i keptianskim ogierom, ktore mu sluzyly. Ostatnio czerpal coraz wiecej i czesciej. Wysysano z Romara sily, poslugujac sie nimi w zlym celu. Jesli nie odzyska wkrotce wolnosci, zostanie zen tylko pozbawiona rozumu skorupa. Eleeri odebrala rownie silnie zarowno jego rozpacz, jak i desperacje. Rozwazyla wszystko gruntownie. Jej poczatkowe wnioski znalazly potwierdzenie, zwlaszcza ze obecnie wiedziala znacznie wiecej. Wywnioskowala, ze pan Ciemnej Wiezy moglby wykorzystac rowniez i Mayrin. Brat i siostra, zlaczeni w jedno, staliby sie znacznie potezniejsi niz kazde z osobna. Jednakze czarnoksieznik nie zdolalby posluzyc sie sama\Eleeri. Nie byla bowiem krewna Romara, nie nalezala do jego rasy, co wiecej, pochodzila z innego swiata. Miala w sobie cos, co tutaj nazywano moca. W jakis sposob wyczuwala, ze jej moc jest jednak inna i ow sluga Wiecznego Mroku nie zdolalby zwrocic tej sily przeciwko niej samej. Maszerowala w takt innego werbla. Jej piesni nalezaly do obcego swiata. Do ludu zwiazanego z odmiennymi mocami. Powinna jednak zachowac ostroznosc. Nie ujawnic wrogowi zadnej rysy, w ktora moglby wsunac noz. Musi zebrac jak najwiecej informacji. Od Tharny dowiedziala sie juz cos niecos o tutejszych mocach. Trzeba czesto odwiedzac te wieze nad jeziorem. Mayrin ma niewielki talent magiczny. Eleeri na pewno dowie sie od niej jeszcze wiecej. Pozniej, kiedy juz bedzie gotowa do walki, sprobuje wezwac Romara. Co dwie glowy to nie jedna, Dysponujac wieksza wiedza i odpowiednio przygotowana, moze zdola go uwolnic. Rozdzial jedenasty Nie byla jednak gotowa, kiedy Romar ponownie wtargnal do jej snu. Mial chudsza twarz i bardziej zmeczone oczy niz poprzednio. Skupila uwage na jego palcach, ktore poruszaly sie szybko, tworzac slowa. Dlaczego tak trwonil sily? Dopiero po chwili zza wojownika, ktory przestrzegal ja przed niebezpiecznymi sciezkami, wyjrzal przestraszony czlowiek. Byl uwieziony, z dala od rodziny i przyjaciol. Skontaktowal sie z nia po prostu dlatego, ze czul sie bardzo samotny, ze pragnal porozmawiac z jedyna istota, do ktorej mogl dotrzec. Jej rece zaczely sie poruszac rownie predko, odpowiadajac w jezyku znakow, ktory wspolnie tworzyli.-Wilkolaki boja sie ciebie - nadal Romar. -Dopilnowalismy tego. Ale co z twoim panem? Czy czuje nasza wrogosc wobec siebie? Romar skinal twierdzaco glowa. Ten, kto go wykorzystywal, wiedzial, ze ktos mu sie przeciwstawia. Lekcewazyl to. Zabite Wilkolaki sie nie liczyly. Bylo ich duzo. -Pewnego dnia moze ich zabraknac. - Eleeri usmiechnela sie od ucha do ucha. - Zobaczymy, moze tak zmniejszymy ich liczebnosc, ze ten potwor zacznie sie tym niepokoic. -Masz szanse, poki nie skupiasz na sobie calej jego uwagi. Musisz go pokonac wtedy, gdy jest pewny siebie. Przytaknela w milczeniu. To mialo sens. Utrzymac rownowage, nie alarmowac zbytnio wladcy, a zarazem zabijac tylu wrogow, ilu sie da. Zmienili temat rozmowy. Romar chcial sie dowiedziec jak najwiecej o swojej rodzinie. -Nie powiedzialas im? -To byloby nierozsadne. Zagryzl wargi, lecz nic nie odpowiedzial. -Badz pewien, ze w razie niebezpieczenstwa pojade ich ostrzec. Stali sie moimi przyjaciolmi. Po prostu chodzi o to, ze... - Urwala, wzruszajac ramionami. -Ze obawiasz sie reakcji Mayrin - dokonczyl za nia. - Jestes przekonana, iz zazada, bys zaatakowala Ciemna Wieze od razu i nie przygotowana do walki, prawda? -Tak - przyznala Eleeri. Romar pochylil lekko glowe, rozmyslajac nad jej slowami. -Chyba masz racje. Zachowaj wiec tajemnice, ale nie opuszczaj mnie, blagam cie. - Nie wypowiedzial tych ostatnich slow w mowie znakow, lecz wykrztusil je drzacymi wargami. Dziewczyna poczula wzruszenie, aczkolwiek nie dala nic po sobie poznac. -Nawet o tym nie mysle. Przystanelam, bo chce zgromadzic wiedze i wyprobowac swoje zdolnosci. Juz teraz mozemy rozmawiac dluzej i znacznie latwiej niz za pierwszym razem. To sie moze przydac, gdy przybedziemy cie uwolnic. Nie trwon sil i czekaj. Dzien wyzwolenia moze byc bliski. Postac Romara rozplynela sie wraz z ostatnim blyskiem niebieskozielonego symbolu. Eleeri siedziala na lozu, pograzona w myslach. Miala nadzieje, ze Romar przezyje. Szalenstwem bylby atak bez rozpoznania istoty Ciemnej Wiezy. Prawde mowiac nie byla pewna, czy chce zaryzykowac utrate wszystkiego, co zyskala. Brat Mayrin dziwnie ja pociagal, nie byl wszakze krewnym, dla ktorego musialaby przelac krew. Potrzasnela glowa. Widziala, ze zle znosi niewole. Mogla jednak nadal rozmawiac z nim, kiedy ponownie sie u niej zjawi. Tyle moze i tyle zrobi. Wyciagnela sie na lozu i niebawem pograzyla w ozywczym snie bez majakow. Obudzila sie wypoczeta, gotowa do polowania. Tej nocy spala spokojnie, lecz przez dwie nastepne odwiedzal ja Romar. Oboje stopniowo poznawali sie coraz lepiej, az wreszcie odwazyl sie porozmawiac z nia o dreczacych go najgorszych obawach. O bolu i ponizeniu. -Zawsze tak sobie wyobrazalem gwalt. Wtargniecie nie tylko do ciala, ale i do duszy. Za kazdym razem, kiedy on posluguje sie moja moca, wycofuje sie w glab jazni, ale miejsce to staje sie coraz mniejsze. Pewnego dnia wyrwie mi te ostatnia ostoje wolnosci, swiadomosci, lom jestem, i pozostanie ze mnie tylko chodzaca i rozmawiajaca skorupa. Eleeri wyczula w jego glosie dlawiacy strach. Odpowiedziala odruchowo, przywolujac wspomnienia. Niech wie, ze nie tylko on sie boi. Ja takze zle traktowano i kulila sie kiedys z przerazenia. Opowiedziala o swojej ciotce i wuju. O ich nienawisci do jej rasy. Ta opowiesc zaciekawila Homara. -Wiec w swiecie, ktory opuscilas, bylas inna niz pozostali? -Za taka mnie uwazali. A przeciez jestem czlowiekiem, tak samo wszyscy z mojego plemienia. Walczyli o swoja ziemie, o zachowanie trybu zycia, ktory cenili. I tylko tym sie roznili od bialych. - Dodala, poruszajac wolniej rekami: - Za duzo bylo tam nienawisci; zawsze ktos kogos nienawidzil. Dlaczego ludzie nie moga zyc w pokoju? Dlaczego zawsze pozadaja tego, co maja inni? Lekki usmiech przemknal przez zmeczona twarz Homara. -Dlatego, ze sa ludzmi. Czasami mysle, ze chec posiadania i zawladniecia tym, czego sie pragnie, to wrodzona cecha nas wszystkich. Odmiana zwierzecej potrzeby posiadania wlasnego terytorium. - Spojrzal na zawieszony w powietrzu czarodziejski symbol. - Jutro o tym porozmawiamy. Nasze rozmowy pozwalaja mi zapomniec o moich obawach - powiedzial i zniknal ze snu dziewczyny. Dwie noce pozniej to ona do niego dotarla. Poprzedzajace dni spedzila na rozmyslaniach. Teraz zapytala skwapliwie: -W jaki sposob cie pojmano? -Nie wiem. Uderzono mnie w glowe i niewiele z tego pamietam. Polowalem. Przypominam sobie obozowisko, w ktorym ulozylem sie do snu; a potem znalazlem sie tu, gdzie teraz przebywam. Mysle, ze schwytano mnie we snie. Nie wiedzialem, ze sluga Zla zamieszkal znowu w Ciemnej Wiezy. Dlatego nocowalem w poblizu. - Wzruszyl ramionami. - Postapilem glupio, ale powiodlo mi sie na polowaniu i moj kon byl bardzo zmeczony. Rozbilem oboz, by dac ma odpoczac. Obaj drogo za to zaplacilismy. Wyciagnela ku niemu rece, a jej palce szybko kreslily w powietrzu slowa. -Nie obwiniaj sie o to. Ale co z ta wieza? Czy mozesz mi wiecej o niej opowiedziec? I o tym, kto cie wiezi? Romar zmierzyl ja wzrokiem. -Wieza to miejsce przesiakniete ogromna moca Ciemnosci. Przyciaga ku sobie co pomniejszych slugusow Mroku, ktorzy chcieliby osiagnac wielkosc. Traca wszystko i gina, ale zawsze przychodza nastepni. Wolaja mnie. spij dobrze.- Zniknal i Eleeri zasnela mocniej. Noce nadchodzily i sie konczyly. Czasami przyprowadzaly ze soba Romara. Wtedy roztrzasali problemy filozoficzne, opowiadali sobie o swoim zyciu, a w miare jak rosla i umacniala sie ich przyjazn, zartowali. Eleeri wiedziala, ze jej towarzystwo dodaje mu sil i pozwala lepiej znosic niewole. Moze jakas czesc jej energii saczyla sie przez dzielaca ich niewidzialna zapore i uzupelniala jego kurczace sie zapasy. Moze tak bylo, bo po spedzonych na przyjacielskiej pogawedce nocach wydawal sie mniej zmeczony. Zostali przyjaciolmi i dobrze im bylo ze soba. A przeciez Eleeri nadal sie wahala. Zdawala sobie sprawe, ze w imie tej przyjazni mogl w kazdej chwili zazadac od niej pomocy. Lecz takie same obowiazki nalozyla na nia wczesniejsza przyjazn z Tharna i Hylanem. Czy mogla narazic na ryzyko nie tylko tych dwoje, ale tez pozostale Kepliany, z ktorymi mieszkali w kanionie? Nawet ci, ktorzy przeszli na strone Zla, lekali sie pana Ciemnej Wiezy, ktoremu przeciez sluzyli. Jak zatem daleko powinni sie od niego trzymac sludzy Swiatla? A przeciez w glebi duszy wiedziala, co ja powstrzymuje. To byl strach - nie, nie przed smiercia, tylko przed utrata wszystkiego, co tutaj znalazla. Im dalej przeganiala od siebie te mysl, tym czesciej pojawiala sie na obrzezach jej swiadomosci. Wreszcie podjela decyzje: zaczeka. Kiedys, dawno temu uslyszala zart o podejmowaniu tego rodzaju decyzji. Jezeli sie je odklada, to problem albo rozrosnie sie do takich rozmiarow, ze trzeba bedzie cos zrobic, albo sam sie rozwiaze. Powziawszy takie postanowienie, byla bardziej rozluzniona, kiedy Romar znowu ja odwiedzil. Nie zdawala sobie sprawy, ze brat Mayrin widzial jej wewnetrzne zmagania i zrozumial jej stanowisko. Nie zazada od niej wiecej, niz sama moze mu dac. Juz dawno temu uswiadomil sobie, ze Eleeri nalezy do tych, ktorzy chadzaja wlasnymi drogami. Ponaglajac dziewczyne wbrew jej woli, tylko umocni ja w niecheci. Zreszta nie mial do tego prawa. Nie nalezala nawet do jego rasy, nie mowiac juz o pokrewienstwie. Przygladal sie jej uwaznie podczas rozmowy. Byla piekna - och, nie wedle pewnych potocznych ocen, ale Romar nie nalezal do mezczyzn teskniacych za pulchnymi, bezmyslnymi slicznotkami. Podziwial sprezyste ruchy Eleeri, dume bijaca z kazdej linii jej smuklego ciala. Jej sprawnosc we wladaniu bronia nie budzila w nim gniewu i nie rzucala wyzwania jego meskosci. Taka kobieta to godna partnerka mezczyzny w pelnym niebezpieczenstw kraju, oslona jego plecow w boju. Z nia mezczyzna mogl byc soba, nie musial gryzc sie w jezyk w obawie, ze przerazi slaba kobietke. Poczatkowo przyciagaly go do niej straszliwa samotnosc i pragnienie jakiegokolwiek towarzystwa. To jednak sie zmienilo. Moze jest czlowiekiem bez jutra, bez przyszlosci, jesli jednak ocaleje, chce spedzic zycie wlasnie z nia. Nadal jednak nie dawal nic po sobie poznac - ani tego pragnienia, ani zrozumienia jej postawy. Nie utrudni jej zycia bardziej, niz ona sama sobie utrudnia. Obserwowal, jak walczy z wlasnymi obawami i lekami. Patrzyl, jak waha sie pomiedzy checia zaatakowania Ciemnej Wiezy i przyjscia mu z pomoca, a strachem, ze utraci wszystko, co zyskala w tym nowym swiecie. Tymczasem sluga Ciemnosci zaczal znow czesciej i glebiej czerpac z Romara sily witalne, wiele nocy musial wiec spedzic samotnie. Eleeri odgadla powod, dla ktorego nie odwiedzal jej we snach. Na zewnatrz kanionu coraz czesciej rozlegalo sie wycie Wilkolakow ruszajacych na polowanie. Roslo tez okrucienstwo i dzikosc rasti. Wojownik nie walczy z przewazajacymi silami wroga, pozostawila wiec wrogow na jakis czas w spokoju. Lecz serce ja bolalo, ze ignoruje nauki calego swojego zycia. Uspokajala sama siebie, przypominajac sobie opowiesci Wedrujacego-w-Dal. Tak wiele ostrzezen przed porywczoscia mlodosci... A mimo to z calej duszy pragnela ujrzec twarz mezczyzny, ktory stal sie jej przyjacielem. Dzielic sie z nim myslami, dzielic sie... Nie, jeszcze raz - md Wojownik nie walczy, kiedy nie ma zadnych szans na zwyciestwo. A co do jej serca, lepiej zachowac je dla kogos, kto mial wiecej szczescia w zyciu. Pograzona w rozpaczy wyprawiala sie wciaz dalej i dalej od kanionu. Raz spotkala kogos, kogo uznala za zwiadowce, chociaz mezczyzna nie wyjasnil powodow, dla ktorych przebywal na ziemiach Keplianow. Rozmawiala z nim uprzejmie, zanim ruszyla w dalsza droge. Dostrzegla cos niepokojacego w jego oczach i zdwoila czujnosc, trzymajac swego kuca poza zasiegiem jego broni. Wkrotce potem Tharna przylaczyla sie do niej. -Jedzie za nami. Zirytowana Eleeri zaklela szpetnie. -Nie podoba mi sie to. Czego on chce? -On poluje. - Keplianica przekazala do umyslu dziewczyny zapach drapieznika idacego tropem zdobyczy. Eleeri rozwazala wszystkie mozliwosci, gdy klusowaly dalej. Rozejrzala sie po terenie, ktory przemierzaly, gdy, pojawil sie ow nieznajomy mezczyzna. Wtedy zrozumiala wszystko i bez slow przekazala to swojej przyjaciolce. Tharna zatrzymala sie i tez sie przyjrzala okolicy. -Widzial nas razem. Bedzie wiec uwazal, ze sluzymy Ciemnosci. -Tak sadze. Teraz chodzi o to, czy staramy sie go zgubic, czy atakujemy? Tharna nadala obraz bedacy odpowiednikiem wzruszenia ramionami. Eleeri skinela twierdzaco glowa. Keplianica miala racje. Pozostalo tylko czekac na dalszy rozwoj wypadkow. Postanowila jedno: nie pozwoli, by nieznajomy zbytnio sie zblizyl do kanionu. Jesli jacys ludzie tam trafia, wyciagna niekorzystne dla wszystkich wnioski. To za duze ryzyko... Uswiadomila sobie, ze Tharna wpadla w rozpacz na mysl, ze zostala zaliczona do zwolennikow Wiecznego Mroku. Pogladzila delikatnie bujna grzywe przyjaciolki i podrapala ja za niewielkimi, nastawionymi teraz uszami. -To nie twoja wina, siostro-krewniaczko. Znajdujemy sie na ziemiach Keplianow i w poblizu Ciemnej Wiezy. Uznalby, ze sluze Zlu, nawet gdyby nie zobaczyl nas razem. Nie zna mnie; jego lud sie tak nie ubiera. - Spojrzala w dol na oglowie kuca. - Nawet te wodze nie przypominaja tych, ktore zna. Przerobilam je na takie, jakie bardziej mi odpowiadaja. Znalazl sie blisko mnie i zauwazyl roznice. Niech sobie poluje; zgubimy go szybko. A jednak sie pomylila. Obojetne, kim ponadto byl ten mezczyzna, lecz okazal sie swietnym tropicielem. O zmierzchu pozostal w tyle, ale nadal uparcie trzymal sie ich sladu. -Chyba powinnysmy wrocic? Milczaca zgoda. Eleeri odwrocila kuca od wiodacego do domu szlaku i ruszyla dalej brzegiem strumienia. Lepiej nie zblizac sie do znanego im brodu. Tropicielowi niewiele trzeba, by przeszedl na druga strone i dotarl do podgorza. Eleeri wahala sie, chcac skrycie zawrocic i zabic go, kiedy bedzie ja mijal. Ten mezczyzna byl wrogiem wszystkiego, co bylo jej bliskie i drogie. Jesli teraz trafi za nimi do kanionu, pozniej na pewno przyprowadzi innych, by pozabijac wszystkich mieszkancow. A mimo to uwazala jego smierc za niepotrzebna. Walczyli w koncu po tej samej stronie w odwiecznej wojnie Swiatla i Ciemnosci. Indianskie leki mogly zwrocic sie przeciw temu, kto usmiercal swoich. -On ciagle idzie naszym tropem - zauwazyla Tharna. Eleeri podzielila sie z nia swoimi watpliwosciami. Moze zdolaja szeroko okrazyc ziemie Keplianow i zgubic tropiciela pomiedzy wysokimi wzniesieniami na poludniowym wschodzie. To sie moze udac, jesli mezczyzna okaze wytrwalosc i bedzie szedl za nimi przez wiele dni. Wtedy moze zdolaja oderwac sie od niego nie zabijajac go niepotrzebnie. Zgadzaly sie w tej ostatniej sprawie. Ruszyly wolniej, pozostawiajac wyrazniejsze niz dotad slady. Niech je tropi, o to im chodzilo. Mezczyzna szedl za nimi jeszcze przez dwa dni. Trzeciej nocy odniosly wrazenie, ze zgubil ich trop. Eleeri i Tharna zatrzymaly sie na niewielkim pagorku, by przyjrzec sie swoim sladom. -Nigdzie go nie widac. Ostatni raz widzialam jego ognisko w nocy. -Sadzisz, ze go zgubilysmy, siostro-krewniaczko? Dziewczyna miala jednak watpliwosci. -Dlaczego? Szedl wytrwale za nami, kiedy trop byl ledwie widoczny. Dlaczego mialby zgubic go teraz? -Moze sie zmeczyl? -Mozliwe, ale wyczuwam, ze za tym kryje sie cos wiecej. Chcialabym wrocic po naszych sladach. -Myslisz, ze spotkalo go jakies nieszczescie. Na pewno cos bysmy uslyszaly albo zobaczyly. - Eleeri zamyslila sie, przywolujac wspomnienie ubieglej nocy. Po zmroku wiatr zmienil kierunek i wial od nich w strone scigajacego je mezczyzny. Nasilal sie coraz bardziej i o wschodzie ksiezyca dal juz tak mocno, ze zagluszal wszystkie dzwieki. O swicie ucichl, ale jesli tamten mezczyzna zostal napadniety w srodku nocy... -Czy to my powinnysmy go szukac? Zapuscil sie na te tereny dobrowolnie. Scigal nas. -Wiem, ale jestem ciekawa, co sie stalo. Tharna westchnela gleboko, a potem zawrocila wlasnym tropem. Eleeri z usmiechem stuknela pietami boki kuca. Jej przyjaciolka tez nalezy do ciekawskich istot. Wprawdzie nigdy by sie do tego nie przyznala, ale interesowala sie przyczynami tego, co sie wokol nich dzialo. Posuwaly sie ostroznie, wypatrujac kryjowek, w ktorych ktos moglby sie zaczaic. Zobaczyly przed soba kepe wysokich drzew, w ktorych scigajacy ich mysliwy zatrzymal sie minionej nocy. Obie zatrzymaly sie nagle, gdy wiatr przyniosl mdlacy zapach krwi, smierci i Wilkolakow, i jeszcze czegos... -Teraz wiemy, co sie stalo. Ty masz lepszy wech. Czy jest tam ktos? -Nikt zywy. - Ruszyly powoli do przodu, wypatrujac niebezpieczenstwa. W zagajniku dziwny zapach stal sie silniejszy. Eleeri podniosla nos. -Co to za won? To nie smrod zgnilizny. Jesli ten mezczyzna zginal, to za wczesnie na rozklad. -Teraz cuchnie moca. Badz czujna! - KepUamca nerwowo przestapila z nogi na noge. Podkradly sie blizej, rozgladajac sie dookola. Ku swemu zaskoczeniu przekonaly sie, ze zagajnik nie jest bynajmniej zagajnikiem: potrojny krag drzew otaczal polane. -Nie wiedzialam, ze tu jest cos takiego, siostro. Ten lasek rosnie na skraju naszego terytorium, lecz rzadko tedy wedrowalam. -Pachnie moca, ale czy to niebezpieczne miejsce? - Dziewczyna z powatpiewaniem wzruszyla ramionami. Tharna bezglosnie przekazala jej swoje watpliwosci. W tej starozytnej krainie rozne rzeczy sprawialy wrazenie nieszkodliwych, a okazywaly sie smiertelnie niebezpieczne tak jak te znane, widoczne golym okiem zagrozenia. Eleeri podjechala do spoczywajacych na ziemi cial. Kimkolwiek byl obcy mysliwy, walczyl meznie. Lezal nieruchomo na polanie, a obok niego cztery Wilkolaki. Cos ja powstrzymalo przed zblizeniem sie do nich. Nadal nie wyczuwala niebezpieczenstwa, ale uklad cial budzil w niej niepokoj. Przygladala sie, nie zwracajac uwagi na Tharne, ktora jakos nie mogla znalezc sobie miejsca. Trawa na polanie byla za niska, jakby przystrzyzona. A moze to te drzewa, moze byly grozne? Zbadala je wzrokiem. Dlaczego rosly potrojnym kregiem? Moze to miejsce bylo kiedys czyms w rodzaju swiatyni. -Wyczuwam moc, ale nie wydaje mi sie, zeby grozilo nam niebezpieczenstwo. Postojmy nieruchomo i pomyslmy - nadala Keplianica. Eleeri powrocila spojrzeniem do pieciu cial i wtedy zrozumiala, co ja zaniepokoilo. Mimo ze trawa byla wysoka zaledwie na cal, lezace zwloki sprawialy wrazenie pograzonych w niej do polowy. Przejechala na bok; widok byl taki sam. Tharna rowniez utkwila wzrok w cialach, gdy Eleeri przekazala jej to spostrzezenie. Dziewczyna pchnela kuca kilka krokow do przodu i schylila sie nisko, by podniesc miecz mysliwego. Cichy zgrzyt sprawil, ze blyskawicznie sie wyprostowala. Na zachodniej stronie polany powoli sie rozwijalo, jakby puchlo cos, co poczatkowo wziela za glaz. Zwrocily sie ku nim zamglone czarne oczy. -Moje! - oswiadczyl chrapliwy glos. - Nie brac mojego! Dziewczyna sklonila sie: grzecznosc nic nie kosztuje, a tutaj mogla ocalic im zycie. Wyprostowawszy sie, rzucila spojrzenie na najblizsze zwloki. Czyzby jeszcze glebiej pograzyly sie w trawie? Wtedy wszystko zrozumiala. Tak, to cos w rodzaju swiatyni, miejsce, w ktorym martwych chowano uroczyscie w samopodtrzymujacym sie systemie. Uklonila sie jeszcze glebiej. -Strazniku Umarlych, przybylysmy tylko zabrac rzeczy osobiste tego mezczyzny. Nie szukamy niczego wiecej. Czy oddasz je nam, a potem pozwolisz odejsc? -Nie zwazaj na to wszystko. Po prostu opuscmy to miejsce - nadala Tharna. Eleeri pokrecila lekko glowa. Stwor, z ktorym sie zetknely, moze wziac im to za zle i uznac, ze przybyly w zlych zamiarach. -Dac podarunek - wyrzekl powoli chrapliwy glos. Majac nadzieje, ze dobrze zrozumiala, dziewczyna siegnela do leku siodla. Polowanie bylo jej druga natura i nie zaprzestala lowow nawet podczas tej ucieczki. Zwiazane splecionym z trawy sznurkiem wiozla za soba trzy skoczki nizinne. Ostroznie opuscila je na trawe przed Straznikiem Umarlych. -Ofiarowuje ci te trzy zwierzaki w zamian za rzeczy mysliwego i wolna droge - zaproponowala. Skoczki juz zaglebialy sie w trawie. Byly tak male, ze Straznik mogl je wykorzystac od razu. Zaniknal oczy i znow upodobnil sie do glazu. -Mysle, ze zawarlismy umowe. - Eleeri zeskoczyla z kuca. Keplianica parsknela cicho. Zawrocila w strone otwartej przestrzeni, a kucyk poslusznie ruszyl za nia. Eleeri podniosla miecz i sakwy nieznajomego. Co tez sie stalo z koniem? Biedak, zapewne znajduje sie w brzuchach Wilkolakow. Jednak wydalo sie jej dziwne, ze nie napoczely zadnego z cial. Przyszla jej do glowy nieprzyjemna mysl. Moze Straznik Umarlych ma jeszcze jakies inne systemy obronne. Dal jej jasno do zrozumienia, iz nie powinna niczego zabierac, nie dawszy czegos w zamian. Stlumila chichot. Mozliwe, ze Wilkolaki probowaly i zle na tym wyszly. Weszla pomiedzy drzewa i odwrocila sie, by ostatni raz rzucic okiem na polane. Ciala juz prawie zniknely w trawie. Nagle podbiegla do kuca, wskoczyla na siodlo i puscila sie galopem, omal przy tym nie wypychajac Tharny z zagajnika. Ponaglala ja, az znalazly sie w znacznej odleglosci od potrojnego kregu drzew. -Dlaczego teraz tak sie spieszymy? - zaprotestowala Keplianica. - Nic nam sie nie stalo i jestesmy juz daleko. -Wiem, ale zrozumialam pewne sprawy. -Na przyklad... -Na przyklad to, ze ciala znikaly prawie na naszych oczach. Ale tylko scierwa Wilkolakow. Jestem pewna, ze cialo mysliwego pograzalo sie wolniej i ze cos je prostowalo, jakby przygotowywalo do pogrzebu. -Nie rozumiem. Dlaczego cie to niepokoi? - Tharna spojrzala na nia z zaklopotaniem. -Poniewaz wyciagnelam z tego kilka wnioskow. Po pierwsze: jezeli Wilkolaki znikaja tak szybko, to mozliwe, ze nie one zabily tego mezczyzne. Nie widzialam na nich zadnych sladow walki i obrazen. Gdyby walczyly z tym obcym i zostaly zabite, na pewno odnioslyby rany. Po drugie: tamten stwor zazadal od nas podarunku, zanim pozwolil nam odejsc. Ja mialam czym mu zaplacic, ale gdybym nic nie miala? Jaka ciezka kare moglby nam wymierzyc za wtargniecie na jego terytorium? -Uwazasz, ze Wilkolaki probowaly ograbic zwloki i uciec - nadala spokojnie Keplianica. - I ze Straznik Umarlych zabil je za to. -Nie mam dowodow, lecz tak wlasnie mysle. Wydaje mi sie, ze w przyszlosci powinnysmy trzymac sie z dala od tego zagajnika, chyba ze bedziemy mialy kilka cial na zbyciu, ktorych nie da sie inaczej pogrzebac. - Tracila wodzami. - Wynosmy sie siad. Jestem zmeczona, brudna i glodna. Jesli dopisze nam szczescie, dotrzemy do domu o zmroku. Ruszyly wyciagnietym cwalem w strone gor. Kiedy scigal je martwy juz teraz mysliwy, zataczaly szeroki luk, obecnie ruszyly po cieciwie. Wieczorem, zmeczone lecz bezpieczne, byly juz w swoim wawozie. Eleeri zapalila swiece i otworzyla sakwe zabitego. Tharna i Hylan podeszli jak najblizej, zeby zobaczyc, co znalazla w skorzanej torbie. Dziewczyna przestala w niej szperac i ugryzla kolejny kes placka. Potem wyrzucila zawartosc sakwy na podloge. Niewiele bylo tam interesujacego, ot, po prostu rozne drobiazgi przydatne w wedrowce. Nigdzie nie znalazla ani imienia zabitego, ani jakiejkolwiek informacji o nim. To tylko w jej dawnym swiecie wszyscy nosili przy sobie dokumenty, a torebki oznaczano imieniem i nazwiskiem wlasciciela. Obrocila miecz w dloniach. Byla to dobra, lecz niezbyt cenna bron, o ktora wlasciciel dobrze dbal. Eleeri podniosla wzrok na swoich przyjaciol. -Co powinnam z tym zrobic? -Te rzeczy nie dostarczyly zadnych wiadomosci o ich wlascicielu - stwierdzil jak zawsze praktyczny Hylan. - Mogl nawet sluzyc Ciemnosci. Przesun wszystko przed runami u wejscia do kanionu. Jezeli one cie nie ostrzega, zachowaj te przedmioty. Moze ci sie przydadza, gdy dojdzie do bitwy. Nie opowiadalbym jednak nikomu o tym czlowieku, bo moze ktos by chcial sie czegos wiecej dowiedziec. On nie zyje i Straznik Umarlych pogrzebal go. Niech spoczywa w spokoju. Byla to dluga przemowa jak na lakonicznego zwykle ogiera i zanim ja skonczyl, obie sluchaczki juz kiwaly glowami na znak zgody. Runy wykazaly, ze rzeczy zmarlego sa wolne od zla. Zostaly schowane w jednej z szaf. Predzej czy pozniej sie przydadza. Eleeri wycofala sie do swojej sypialni, pograzona w myslach o ostatnich wydarzeniach. Niepokoila ja pewna okolicznosc, o ktorej nie wspomniala swoim przyjatiokttn. Byla pewna, iz zmarly nalezal do tej samej rasy co Mayrin i Jerrany. Tak jak oni mial wystajace kosci policzkowe i szczuple cialo, nosil jednak licha odziez. Jego szeroko otwarte oczy byly szare jak olow, a wlosy kruczoczarne. Kiedy zobaczyla go po raz pierwszy, na moment ogarnal ja poploch, serce najpierw zamarlo, a potem zaczelo walic jak mlotem. Byl tak podobny do Romara! Gdy jednak znow na niego spojrzala, zdala sobie sprawe, ze po prostu mial te same cechy rasowe. A mimo to wstrzasnal nia zimny dreszcz. Nawet teraz, gdy to sobie przypomniala, ciarki przebiegly jej po skorze. To wspomnienie nie dawalo jej spokoju. Romar nie byl jej krewnym. Nie miala wobec niego zadnych rodowych zobowiazan, ale stal sie jej przyjacielem, a moze kims wiecej? Kiedy jej spojrzenie padlo na twarz martwego mysliwego, zrozumiala, ze kocha Romara. Dlugie nocne rozmowy, kiedy dzielili sie myslami, nadziejami i marzeniami sprawily, ze sie do niego przywiazala. Czy to dosyc, zeby dla uwolnienia go zaryzykowac wszystko, co tutaj zdobyla? W koncu doszla do wniosku, ze tak. Przewrocila sie na wznak i utkwila wzrok w suficie. Ten nowy swiat dal jej tak wiele, a teraz moze podaruje jej tez milosc. Wrocila mysla do Wedrujacego-w-Dal. Pradziadek pokazal jej droge tych, ktorzy odeszli wczesniej. Poszla nia wiedzac, ze juz nigdy nie wroci. A mimo to wciaz nie chciala zaangazowac sie calkowicie w tym tutaj swiecie. Wszystko rozwazyla na zimno. Do uwolnienia Komara bedzie potrzebowala mocy czarodziejskiej i pomocy innych ludzi. Pomoc uzyska latwo. Mayrin i Jerrany pomoga, gdy tylko opowie o uwiezieniu Romara i o grozacym mu niebezpieczenstwie. Najwyzszy czas, by podzielic sie z nimi wszystkim, co wiedziala. Ale co do mocy... Zaraz, przeciez tutejsze moce odpowiedzialy jej w sprawach mniejszej wagi! Wyskoczyla spod kocow i rownym krokiem ruszyla do wyjscia z kanionu. Tam oparla rozwarta dlon na magicznych runach. -Nie naleze do waszej rasy - oswiadczyla formujac najpierw w mysli to, co zamierzala powiedziec. - Walcze jednak ze slugami Ciemnosci, przed ktorymi nas chronicie. Nie jestem z wami spokrewniona, stoje jednak po stronie tych, ktorzy tocza boj ze zlem. Nie pochodze z waszego swiata, ale postanowilam w nim pozostac, na dobre i na zle. - Czekala, patrzac na runy, ktore rozjarzaly sie powoli. Ich swiatlo gromadzilo sie jak lekka mgielka na tle ciemnych skal. Ekeri nakreslila w powietrzu symbole, ktore chronily i strzegly. -Pokazcie mi, co powinnam zrobic. Odpowiedzia byl oslepiajacy blysk, tak ze musiala przymknac oczy. Wydalo sie jej, iz moc skupia sie wokol niej, splywa jak szal na ramiona, spada niczym klejnoty z jej rak. Pozniej swiatlo przybralo ksztalt wielkiej strzaly wyciagajacej sie ku przeciwleglemu krancowi wawozu. Pod jej dotknieciem zlota mgla rozproszyla sie, otwierajac droge. Eleeri pochylila glowe. Zadala pytanie i uzyskala odpowiedz. Droge wskazala jej moc tego miejsca. Skierowala w strone czarodziejskiej mgly. Rozdzial dwunasty Raptem pojawili sie Tharna i Hylan. Staneli po jej bokach i wszyscy razem ruszyli przez wawoz. Nie plynal od nich strach, lecz rosnace podniecenie i oczekiwanie. W ich umyslach nie bylo nawet cienia obawy, tylko przekonanie, ze wbrew wszystkiemu otrzymaja dar, za ktorym tak dlugo tesknili. Weszli w mgle i podazali powoli sciezka, ktora wyrabala w niej nieznana moc, Pograzali sie coraz glebiej i glebiej. Nie widzieli juz swojego kanionu, tylko zlocista mgle. Dziwnie sie czuje, pomyslala Eleeri, jakbym znalazla sie w miejscu, ktore nie calkiem nalezy do tego swiata.Przed nimi pojawialy sie jakies cienie i znikaly, gdy tylko cala trojka zblizala sie do nich. Pozniej pojawil sie cien wiekszy od innych, ktory nabral wiekszej jakby trwalosci, i ten okrazal ich ze wszystkich stron. Eleeri wytezala wzrok, lecz wciaz szla rownym, niespiesznym krokiem. Nie musi sie niczego obawiac, nie okaze tez leku, gdyz moc tego miejsca moglaby sie obrazic. Obok niej kroczyly Kepliany, ich mocarne kopyta niemal roztracaly grunt. Rosla w ich sercach nadzieja. Mgla przed nimi pociemniala, zamajaczyly sciany, kolumny, stromy dach rzezbiony w zwisajace ciezko pedy i kiscie winorosli. Zatrzymali sie patrzac ze zdumieniem i lekiem. Otoczyla ich fala ciepla, witajac jak serdecznych przyjaciol, drogich gosci. Eleeri poszla do przodu, a Kepliany czekaly. Czyz jednak nie witano takze i tych dwojga, matki i syna, dzieci cienia i polmroku? Smuga zlocistej mgly otoczyla ich jak kochajace ramiona. Byli po dwakroc, po trzykroc mile widziani, niech wejda tam, gdzie niegdys przebywali ich przodkowie zaprzyjaznieni z mieszkancami tego miejsca. Eleeri odebrala radosc swoich przyjaciol i jej umysl rowniez sie nia napelnil. Teraz wszyscy mogli isc znow razem. Widzieli juz wyraznie cala budowle i przystaneli, by sie jej przyjrzec. Nie przyzwyczajone do budynkow Kepliany mogly ja tylko porownac do Ciemnej Wiezy i starozytnego zamku stojacego w wawozie. Eleeri jednak widziala ich znacznie wiecej w rzeczywistosci i na fotografiach. Przypominal jej zdjecia zrujnowanych swiatyn antycznej Grecji. Z pewnoscia nie byla to zadna grecka budowla, lecz wygladala podobnie i otaczala ja taka sama aura starozytnosci i odwiecznej mocy. Zbudowano ja z kamienia o cieplej barwie miodu, przeszytego srebrzystymi zylkami - jak mgla, ktora w koncu sie przed nimi rozstapila i wpuscila ich do srodka. Czy to miejsce w ogole jest tu i teraz? Czy mgla moze nabrac takiej gestosci, by stworzyc przed nimi obraz czegos, czego tak naprawde tu nie ma? Eleeri wrocila spojrzeniem do wejscia, a potem podeszla blizej, chcac dotknac stopni. Kamien sprawial wrazenie prawdziwego! Podniosla glowe. Odkad przybyla do zaczarowanego wawozu, zastanawiala sie, co sie kryje za kurtyna z mgly. Teraz nie powstrzyma jej nawet wlasny strach. Ruszyla smialo przed siebie, przez wielkie drzwi z brazu, ozdobione przedstawionymi w najdrobniejszych szczegolach scenami z zycia Escore. Rzucila na nie tylko katem oka, choc bardzo pragnela zatrzymac sie przy nich i lepiej im sie przyjrzec. Tharna i Hylan byli obok niej, gdy wchodzila do ogromnej sali. Klebila sie tam mgla, tak ze Eleeri z trudem dostrzegala sciany. Wiedziala raczej, niz widziala, gdzie sie znajduje. Mgla iskrzyla sie blaskiem, ktory stawal sie coraz jasniejszy w miare jak trojka przyjaciol kroczyla do przodu. Otulala dwa owalne ksztalty na niskim podwyzszeniu. Eleeri, Tharna i Hylan zblizali sie powoli, z lekka obawa. Znow naplynela fala ciepla, otuchy, przyjazni. Tak, postepuja wlasciwie. Niech podejda, a zobacza i dowiedza sie wszystkiego. Wisior zaciazyl na szyi dziewczyny. Zdjela go. Gdy stracil kontakt z jej cialem, tez otoczyla go magiczna mgla i znow stanal przed nia czarny Keplian. Przepiekny ogier o szafirowych oczach lsniacych w tym przedziwnym swietle. Wysunal szyje i dotknal nozdrzami Tharny i Hylana, a Eleeri wyczula ich zdumienie i zachwyt. Wyciagnela rece, lecz nie do Kepliana, a do swoich przyjaciol. Ich umysly zetknely sie z moca czarodziejska. Otaczajacy cala trojke blask rozjarzyl sie nie do wytrzymania, a z podium rozlegl sie donosny okrzyk, ktory odbil sie echem w ich mozgach. -Witajcie! Witajcie i podejdzcie do nas! Krew z naszej krwi, dzieci naszych krewnych. Nogi dziewczyny same poniosly ja po siedmiu niskich, szerokich stopniach podwyzszenia. Zobaczyla tam dwie postacie lezace w kregu ze zlocistego kamienia. Szafirowooki Keplian rowniez wszedl obok niej na podium i stanal deba. Eleeri ujrzala w tej pozie wyraz szacunku dla obojga tam spoczywajacych. Dotknela reka kamiennego loza i wyczula pulsujaca w nim energie. Uznala, ze kimkolwiek byli ci dwoje, zaliczali sie do Wielkich Adeptow Escore. -Ach, milo nam to slyszec, o krwi z naszej krwi, ale zaden z adeptow nie byl tak wielki, by stac sie niezwyciezonym, ani ci, ktorzy sluzyli Swiatlu, ani ci, ktorzy wspierali Ciemnosc. Dziewczyna cofnela sie odruchowo. O Wielcy Adepci zyli! Chyba ze... Czy w tej krainie umarli moga nadal mowic? Odpowiedziala jej pelna rozbawienia mysl. Nabrawszy odwagi, zawrocila, by przyjrzec sie parze, ktora wygladala na pograzona we snie. Utkwila w nich wzrok, zamknela i otworzyla oczy i znow sie w nich wpatrzyla. Jesli odebraloby sie lezacej kobiecie tutejszy stroj, piekne klejnoty, otaczajaca ja wciaz aure mocy, wygladalaby jak... Eleeri dostatecznie czesto widziala w lustrze odbicie swojej twarzy. Moglyby byc matka i corka. Mezczyzna rowniez wydal sie jej znajomy. Przyjrzala sie uwaznie szczuplemu obliczu, wykrzywionym znuzeniem ustom. Na Ka-diha, to jest Romar! Starszy o dwadziescia lat i zmeczony zyciem. -Kim jestescie?! Czego od nas chcecie?! - zawolam. W odpowiedzi poplynal potok obrazow, miala wiec wrazenie, ze widzi wszystko wlasnymi oczami. Nie slyszala zadnych dzwiekow, ale to, na co patrzyla, tak ja pochlonelo, ze stala; bez ruchu. Lezaca na zlocistym lozu para zyla, kochala sie i radowala w swiecie, ktory niegdys istnial. Mieszkali tu, w tym budynku ze zlocistego kamienia, kochali sie, poslubieni sobie sercem; umyslem i cialem, smiali sie... Tak, smiali sie razem ze swoimi dziecmi, bliznietami, chlopcem i dziewczynka, tak malymi, ze ledwie umialy chodzic. Nieprzyjaciel zobaczyl ich szczescie, pozazdroscil i zaczal knuc i spiskowac, aby unicestwic tych zwolennikow Swiatla, ktorego obawial sie i nienawidzil. Ich ziemie padly lupem zla, ktore wyslal. Poczatkowo chcieli go przekonac. Nie pragneli wrogosci, walki, rozlewu krwi. Do rozpoczecia wojny wystarczy jednak tylko jedna strona, a ich przeciwnikiem byl adept do cna oddany Ciemnym Mocom. Wreszcie pojeli, ze ten wrog nie bedzie mial dla nich litosci. Lzy zastapily smiech, kiedy patrzyli na smierc przyjaciol i wszystkich, ktorzy uznawali ich za przywodcow oraz szukali u nich porady. Stworzyli wiec Innych. Siegneli do samej osnowy zycia, by znalezc przyjaciol, ktorzy mogliby walczyc po ich stronie. Przywolali moc czarodziejska i starozytne imiona mocy. Otrzymali pomoc. Jako przyjaciele i towarzysze broni pojawily sie Kepliany. W razie potrzeby mieli wspolnie toczyc boj przeciw Ciemnosci po stronie Swiatla. -Wiec jak... Pokazano jej. Zobaczyla sluge Ciemnych Mocy szykujacego przeciwuderzenie. Kepliany stworzyla neutralna moc i mozna bylo nadac jej swoje pietno. Wrogi adept zrobil to. Istoty jednak, ktore powolali do zycia sludzy Swiatla, mogly tylko dobrowolnie wybrac Wieczny Mrok. Kepliany nalezaly odtad do cienia i polmroku, ale Ciemnosci sluzyly jedynie z wlasnej woli. Te, ktore nie dokonaly takiego wyboru, byly w stanie powrocic do Swiatla. Dziewczyna miotaly gwaltowne uczucia. Tharna i Hylan ogladali to samo, co ona. Wielka czarna klacz przyklekla na stopniach obok Eleeri. Umysl dziewczyny wypelnial plynacy z glebi serca okrzyk radosci i tesknoty: -Pozwolcie im wrocic do Swiatla! -Cierpliwosci, dziecie naszej krwi, cierpliwosci... Obrazy cudzego zycia jeszcze raz zawladnely wyobraznia Eleeri. Zobaczyla, jak sily Swiatla poniosly kieske. Dobro me zawsze zwycieza, wiadomo, inaczej po coz Zlo podejmowaloby walke? Oddzialy mieszkancow zamku cofaly sie, az tylko kanion stal sie wyspa bezpieczenstwa. Ta ostatnia twierdza nie chciala sie poddac: nieprzyjaciel wiedzial, ze nawet gdy zaatakuje cala swoja moca, nie wywazy bram. Mogl jednak wziac ich glodem, wiezic w nieskonczonosc. Tak zaplanowal, ale zaden plan nie jest bezpieczny, gdyz mozna go odgadnac lub poznac. I tak tez sie stalo. Para pokonanych adeptow siedziala w wielkiej sali, a dzieci bawily sie u ich stop. Wrog nie wiedzial, ze pojedynczo i parami odeslano w bezpieczne miejsce wszystkich, ktorzy byli tym dwojgu wierni. Odeszli ludzie, Kepliany i Flannany. Nawet konie, psy i dwa koty, ktorych przyjazn sprawiala pani zamku tyle radosci. W ogromnej sali pozostalo tylko tych czworo. Eleeri w jakis sposob poznala tresc ich rozmowy. Po prostu zrozumiala, co postanowili. Nadszedl czas, by odeslali dzieci w bezpieczne miejsce i sami opuscili swoj ukochany dom. Przylaczyli sie do przyjaciol, ktorzy rowniez nalezeli do Swiatla. Dziewczyna zobaczyla teczowa gre mocy, brame, ktora sie otworzyla, i malego chlopca, ktory spokojnie przez nia przeszedl. Lecz brama nagle zamigotala, zwinela sie i skrecila gdzies w nieznany wymiar, gdy weszla w nia jego siostra! Pani zamku krzyknela z przerazenia. Ryk wyzwolonej energii... Rodzice zrobili wszystko, by uratowac swoje dziecko. Eleeri dostrzegla przelotnie brzeg morza i fale w nieustannej walce z nadbrzeznymi skalami. Wiele razy pokazywano jej fotografie tego wybrzeza. Od tych, ktorzy przeslali jej te obrazy, naplynela fala ciepla. Tak, wlasnie tak! Pozwolila, by prawda przeniknela do jej umyslu. To Kornwalia! To kornwalijskie wybrzeze! Zrozumiala, co jej teraz pokazano, i dlaczego otworzyla sie przed nia sciezka tych, ktorzy odeszli wczesniej. Ale... dlaczego ja tutaj wezwano? W jakim celu? Czy ma cos zrobic? -Gerpliwosci. Patrz dalej! - odebrala bezglosne polecenie. Brama zgasla. Matka szlochala, zakrywajac twarz rekami. Jej malzonek probowal ja pocieszyc. Ich coreczka zyje. Przezyje nawet w obcym swiecie. Ich syn rowniez jest bezpieczny, z przyjaciolmi. Ale juz wyczerpala sie ich moc. Nie mieli dosc i energii, zeby zbudowac druga brame dla siebie lub brata-krewniaka pana zamku, wielkiego ogiera, ktory pozostal, by' w razie potrzeby zaniesc ich w bezpieczne miejsce. Naradzili sie. Jesli nie moga stad odejsc, nie odejdzie tez wrog czyhajacy u wejscia do kanionu. Tak dlugo, dopoki zyja. Chcieli tez uchronic przed zniszczeniem swoj dom, ktory tak bardzo kochali. Rzucili czary i zamienili Kepliana w malenki wisior. Cos niewielkiego, latwego do przeoczenia, pozornie martwego. Reakcja nastapi dopiero wtedy, gdy blahostka dotknie ciala jakiegos krewniaka. Ogier malal, adeptka nachylila sie, by odciac i zwinac pasemko z jego grzywy, a potem dodala srebrna petle. Srebro, metal Swiatla. Kazdy, kto znajdzie wisior, zrozumie, ze figurka Kepliana nie ma nic wspolnego z Ciemnoscia. Malzonkowie posluzyli sie resztkami mocy, by odeslac wisior w inne miejsce. Pozniej staneli reka w reke. Eleeri wyczula ich smutek i bol z powodu utraty wszystkiego, co kochali. Nigdy nie zobacza, jak ich dzieci dorastaja, jak rozesmiane biegna w goracych promieniach slonca, by skoczyc do zimnej wody. Nigdy juz nie przemkna przez rownine na grzbietach krewnych-przyjaciol, ktorzy nosili ich z wlasnej woli. Para adeptow odwrocila sie powoli. Moc zaplonela wokol nich i kamien jej ulegl. Przeksztalcili go w podwyzszenie, a pozniej w podluzna plytka kolyske, loze, na ktorym oboje mieli spoczac. Polozyli sie. Mieniaca sie wszystkimi barwami teczy energia strzelila w gore, zakrzywila sie tworzac lsniaca tarcze, a potem zniknela. Choc niewidzialna, pozostala tam jednak. Wrog wkroczyl smialo, kiedy zgasla. Nie mogl wejsc otoczony wlasna, Ciemna Moca, wykorzystal wiec resztki energii pokonanych. Wlasnej mocy uzyje po przejsciu przez rany chroniace wejscie do kanionu. To miejsce stanie sie teraz jego twierdza. Zobaczyl podium, wszedl po stopniach i zlosliwie sie usmiechnal nachylajac sie nad lezacymi. Zwyciezyl! Rozesmial sie na cale gardlo. Smial sie tak glosno, ze jego rechot zakolysal milczacym zamkiem, odbil sie dziwnym echem od wiszacych na scianach gobelinow. Zwyciezyl! Zrobi z ta ziemia to, co zechce. Swiatlo zostalo pokonane. Pokonane! Ciemnosc triumfowala. Podniosl do gory rece i zawyl z radosci. Potem znowu sie nachylil. Ostatnia rzecz: zniszczy bezsilnych przeciwnikow. Przyciagnal do siebie moc, usmiechnal sie i cisnal ku parze malzonkow. Fala energii zatrzymala sie tuz nad lezacymi, nie spopielila ich jednakze. Adept Ciemnosci odwrocony plecami ogladal zdobycz. Policzyl i ocenil wzrokiem gobeliny i meble. W innych komnatach bedzie tego wiecej, wszystko przeciez nalezy teraz do niego. Zszedl ze stopni, a za nim ruszyla moc. Swoja wlasna odrzucil, by wejsc do zamku. Sprobowal sie posluzyc pozostala tu resztka energii jego wlascicieli. Chcial z niej uczynic narzedzie zniszczenia, lecz zbraklo mu sily. Zgromadzila sie, a potem, gdy sie odwrocil, zadala straszliwy cios. Krzyknal glosno i zachwial sie na nogach. Potykajac sie, chwiejnym krokiem uciekl w poszukiwaniu bezpiecznej kryjowki przed gniewem, ktory sam obrocil przeciw sobie. Jego cialo rozpadlo sie w proch. Spoczywajaca na podwyzszeniu para uslyszala echo jego okrzyku, pelnego wscieklosci i zawodu. Cienka warstewka kurzu spadla na zlocista posadzke. Zerwal sie wiatr, porwal ten kurz, wyniosl poza kanion i rozproszyl wsrod wzgorz. Jeden z Wielkich Adeptow Ciemnosci przegral, wiec Swiatlo wzmocnilo sie w tych stronach. Lecz zlo nie umarlo wraz z czarnoksieznikiem, ktory je krzewil. Wroci w innej postaci, chcac zniszczyc tych, ktorzy wybrali Swiatlo. W zaczarowanym wawozie panowala gleboka cisza. Jego mieszkancy zrobili juz wszystko, co mogli. Niech wiec zapadna w sen na dlugie lata, czekajac na wyzwolenie. Ciemnosc nie mogla tu wtargnac. Swiatlo wroci pewnego dnia, Swiatlo, krewni i dziecie z krwi Adeptow Dobra. Do tego dnia pozostana razem i to im wystarczy. Opowiesc jeszcze sie nie zakonczyla. Eleeri patrzyla, jak czas niszczy gobeliny, gdyz delikatne tkaniny pierwsze mu ulegly. Pozniej meble zbutwialy, rozpadly sie w proch. Wiszace na scianach miecze rdzewialy powoli i platami rdzy opadly na podloge. Pozostaly tylko kamienie. Kamienie z zewnetrznego zamku i z wewnetrznej kryjowki. Twarze przemknely przed oczami Eleeri. Para adeptow nie mogla ukazac dziewczynie jej przodkow w innym swiecie; teraz sama mogla sobie wszystko dopowiedziec. Pokazali jej natomiast przodkow Romara. Ich synowi powiodlo sie w zyciu. Dorosl, ozenil sie i splodzil synow z corka Domu, ktory udzielil mu schronienia. Inne twarze, inni mezczyzni, podobni do tego, ktory spoczywal przed nia. I corki z tego samego rodu, o twarzach jego malzonki. Ale wszystkie rody w koncu wymieraja. Eleeri byla ostatnia w prostej linii z rodu ich corki, ktora trafila do obcego swiata. Dziewczyna oniemiala z przerazenia. Czyzby tych dwoje kierowalo jej zyciem? -Nie my to zrobilismy, moje dziecko. Twoje zycie zawsze nalezalo tylko do ciebie. Nie, my tylko otworzylismy brame, gdy dotarlo do nas wolanie twojej duszy. -W jaki sposob? Myslalam, ze moc opuscila was calkowicie. Odpowiedz przeszyla ja jak miecz; lzy naplynely jej do oczu. Uzyli tego, co im pozostalo. Magiczna energia przez wieki przechowala nietknietymi ich ciala, a ich dusze wciaz czekaly... Odebrawszy jej zew, oddali wszystko, co mieli. Eleeri to krew z ich krwi, kosc z ich kosci. Kiedy do niej przemawiali, .powoli, nieublaganie rozpadaly sie ich ciala. Dusze zbieraly sie do odejscia. Zgromadzili resztki mocy i trwali w oczekiwaniu na jej przybycie. I oto jest i zna prawde o swoim pochodzeniu. -Znajdz potomkow naszego syna, wez w posiadanie te ziemie. Nalezy do naszego rodu, ktory zawsze sluzyl Swiatlu. Zaprowadz rowniez do Swiatla naszych krewnych-przyjadol. Eleeri zapytala o cos. Otoczyl ja cieply smiech. -Klaczo, ogierze, podejdzcie blizej. - Kepliany drzac podeszly. - Drogie dziecko, spojrz teraz na swoja siostre-krewniaczke, na swoich braci-krewniakow. - Stojacy za nimi ogier stanal deba, ukazujac srebrne podkowy. Tharna i jej syn podniesli glowy i ich oczy rozblysly szafirowym blaskiem. Eleeri spojrzala na nich ze zdumieniem. Fala rozbawienia. -Ciemnosc me moze trwac tam, gdzie kroluja milosc i Swiatlo! - zawolali triumfalnie Adepci. - Spojrz, oto nasi krewni-przyjaciele powrocili do Swiatla. Dziecko z krwi naszej corki powrocilo do rodzinnego gniazda. O Wielkie Moce, pozwolcie nam teraz odejsc i zaznac spokoju. Lzy poplynely po twarzy dziewczyny. -Nie odchodzac, jeszcze nie! Nie mialam nawet dosc czasu, by was poznac. -Na wszystko jest odpowiednia chwila. Tak dlugo czekalismy, by odzyskac wolnosc. Czy chcialabys nas tu wiezic? Eleeri pochylila glowe. -Nie, nie - odparla cicho. - Odejdzcie w pokoju, a ja odnajde Romara. Jego rowniez uwolnie; to miejsce w polowie nalezy do niego. Ale... - spojrzala na loze ze zlocistego kamienia - jak zdolam tego dokonac? Nie wladam taka moca jak wasza. Otoczyla ja ciepla fala milosci. -Pochodzisz z naszego rodu; znajdziesz sposob. A co do przyjaciol - tych dwoje, ktorzy przyszli tu wraz z toba, bedzie walczyc obok debie. Jeszcze jeden bedzie de nosil przez krotki czas. Mysle, ze na zewnatrz czekaja inni. Zaakceptuj ich, przewodz im. - Reka dotknela jej dloni. - Oby to wszystko zakonczylo sie wspaniala uczta, moje dziecko. Uczta dla umyslu, duszy i serca. Zawsze bedziemy de kochali. Reka cofnela sie. Obie twarze usmiechaly sie do niej przez moment. A potem otoczyly je plomienie. Zgasly... - i odslonilo sie puste kamienne loze. Eleeri pochylila glowe, placzac w milczeniu. Zostala zupelnie sama. Dwa cieple nosy szturchnely ja z takim oburzeniem, ze az zachwiala sie na nogach. Nagle poczula sie bardzo szczesliwa. Nie. Nie jest sama i nigdy nie bedzie. Objela ramionami Tharne i Hylana. -Wiem... Znalam ich tak krotko, ale mysle, ze zawsze bedzie mi ich brak. - Pociagnela nosem i otarla oczy. - No coz, zycie biegnie dalej. Musimy znalezc Romara, uwolnic go, powiedziec mu, iz nalezy do niego polowa tego wszystkiego, oraz uczynic szczesliwymi Mayrin i Jerrany'ego. - Rozesmiala sie. - Drobnostka. Moge zrobic to wszystko jutro. Kopyto uderzylo w kamienna posadzke, az poszly iskry, a Eleeri podniosla wzrok. Ogier zamieniony niegdys w wisior stal przed podium i patrzyl na nia swiecacymi miekkim szafirowym blaskiem oczami. Co powiedzieli adepci? Ach, tak. "Jeszcze jeden bedzie cie nosil przez krotki czas". Powoli zblizala sie do niego. Dotknela palcami chrapow. Kiedy jednak probowala dotknac jego umyslu, napotkala tam jedynie pustke. Cofnela sie odruchowo. Alez nie, w tym miejscu nie moze przebywac zaden sluga Zla. Nie bylby przyjacielem jej przodkow. Potwierdzenie. Skinela glowa. W takim razie ten ogier po prostu pragnie trzymac sie na osobnosci. Potwierdzenie, a wraz z nim poslanie: on musi sie tak zachowywac. Nie moga otworzyc przed soba umyslow jako przyjaciele, choc on tez tego chce. Pogladzila wzburzona grzywe ogiera. Okaze mu zaufanie. Nie bedzie czytac w jego myslach, chyba ze wtedy, kiedy jej na to pozwoli. Tharna przepchnela sie do boku dziewczyny, a Hylan tuz za nia. Ogier sie cofnal. -Czy masz jakies imie? - spytala zaciekawiona. -Teraz juz nie, nazywaj mnie, jak chcesz. Dziewczyna usmiechnela sie szeroko. -W takim razie nadaje ci unie Pehnane, "szerszen" w moim jezyku. Wyruszymy razem, by zadlic naszych wrogow. -Wlasnie tak, daleka krewniaczko. Slyszala za soba tetent kopyt, kiedy wracala sciezka w zlocistej mgle, ktora znow powoli rozwierala sie przed nia. Przybyla do schronienia adeptow Swiatla wiedzac tak malo, a otrzymala prawdziwy skarb, ktorym wypelni umysl i serce. Czy bedzie mogla jeszcze tu wrocic, czy tez kryjowka jej przodkow rozpadnie sie teraz w proch? Wzruszyla ramionami. Jakie to na znaczenie? Kanion i zamek naleza do niej. Niech adepci zachowaja ukryta we mgle siedzibe. Nie bedzie ich niepokoic. Przyjaciele zaaprobowali jej decyzje. Nawet Pehnane dotknal lekko jej umyslu. Dobrze. W takim razie niech tak bedzie. W pewnej chwili mgla znikla i przed Eleeri rozciagnal sie wawoz. Stojace w szeregu keplianskie klacze i zrebieta rozstapily sie przed nia. W ich umyslach wyczuta zdumienie. Odwrocila sie blyskawicznie i spostrzegla, ze wpatruja sie w Tharne, Hylana i wspanialego ogiera, ktory kroczyl za nimi. Powstrzymujac usmiech pozwolila, by przyjaciele wszystko im wyjasnili. Dzien byl meczacy; z rozkosza wykapie sie w strumieniu, a potem zaspokoi glod i pragnienie. Rankiem znow wyjedzie. Powinni przeprowadzic rekonesans na obrzezach ziem Wilkolakow, by sprawdzic, jak daleko sie teraz zapuszczaja. Lecz tej nocy znow zobaczyla Romara. W jego oczach malowala sie rozpacz, twarz mial wyniszczona, cialo wychudzone. Nakreslil w powietrzu magiczny znak i z trudem zrozumiala jego slowa: -Jesli wkrotce mi nie pomozesz, bedzie za pozno. -Wiem, gdzie jestes - odparla cicho. - Nie mam jednak pojecia, jak cie uwolnic nie narazajac zycia przyjaciol. Nie znioslabym tego. -Opowiem ci o pewnych drzwiach. Moj pan... - Grymas gniewu i bolu wykrzywil jego twarz - zamierza niebawem wyruszyc przeciw Swiatlu. Wtedy bedziesz mogla dzialac. -Czy sciagne tym na nas cala jego uwage? - zapytala praktycznie Eleeri. Tylne drzwi bardzo sie przydaja, ale nie wtedy, gdy maja dzwonki alarmowe. -Moze uda mi sie odwrocic jego uwage, gdy bedziesz wchodzila. Wprawdzie jest silniejszy ode mnie, lecz jego moc niewiele przewyzsza moja. Dlatego musi mnie wykorzystywac. Kiedy znajdziesz sie w srodku i zaatakujesz go, a ja rowniez sprobuje sie uwolnic, moze nam sie powiedzie. - Nie powiedzial nic wiecej, ale dziewczyna zrozumiala, co mial na mysli. Jezeli zginie w walce, odzyska wolnosc; po prostu bedzie to inny sposob wyzwolenia sie. Ale co z nia, z Eleeri? Nie zamierzala umierac w potyczce ze sluga Ciemnosci. Ale przeciez... przeciez Romar jest bratem Mayrin, przyjacielem Jerrany'ego. Jej dalekim krewnym. W dodatku obiecala ich wspolnym przodkom, ze podejmie probe uwolnienia go... Zebrala cala swoja odwage i determinacje. -Pokaz mi wszystko, co mozesz. . Nie odpowiadal przez chyba minute i wydalo sie jej to wiecznoscia, lecz jego spojrzenie bylo dostatecznie wymowne. Pozniej przemowil cicho i spokojnie. Tych drzwi nikt nie pilnuje. Niegdys bylo to wejscie sekretne, ale Romar, zlaczony z umyslem czarnoksieznika, poznal je. Sluga Mroku mimo woli zdradzil mu wiele swoich tajemnic. Odpowiednie slowo otworzy tajemne drzwi. Romar podal je Eleeri. Ostrzegl ja rowniez przed grozacymi tam pulapkami; ona i jej ewentualni towarzysze zostana poddani probom. Niech pamieta, ze nie wszystko, co zobaczy, bedzie iluzja. Na zewnatrz nie bedzie zywych wartownikow, lecz Wilkolaki kraza wciaz w poblizu. We wnetrzu Ciemnej Wiezy przebywaja sludzy Wiecznego Mroku. Nie wszystka bron bedzie widoczna. Podczas tej rozmowy wiszacy miedzy nimi w powietrzu magiczny symbol gasl powoli. Wreszcie Romar przekazal, dziewczynie wszystko, co wiedzial. -Otwarcie tych drzwi bedzie wymagalo mocy - przestrzegl. - Nie wiem jak wielkiej. Idz do Mayrin i Jerrany'ego, blagaj ich o pomoc. - Westchnal i mowil dalej: - Nie chcialbym ich w to wciagac, ale sila Ciemnosci rosnie, gdy zwolennicy Swiatla walcza samotnie. Boje sie o nich, grozi im niebezpieczenstwo, jesli nie wezma w tym udzialu. Eleeri szybko przekazala dlonmi odpowiedz: -Przysiegam. Opowiem im o tobie i poprosze, zeby wyruszyli ze mna. Nie watpie, ze przybeda. Od dawna cie szukaja, pelni obawy, ze nie zyjesz. Nie powiedziala nic o dlugich godzinach spedzonych na rozwazaniu calej sprawy. Mayrin byla smukla, pozornie slaba niewiasta, ale miala zelazna wole. Jerrany zas, jako mieczowy brat Romara i zarazem jego szwagier, w pojedynke zaatakowalby Ciemna Wieze, gdyby nie mozna bylo w inny sposob uwolnic wieznia. A stanie sie tak, jesli opowie im o swoich snach. Juz dwukrotnie postanawiala polaczyc swoje sily z nimi. I za kazdym razem, kiedy wracala do wawozu i widziala keplianie zrebieta, rezygnowala. Jakze moglaby narazic wszystko, co razem z przyjaciolmi budowali od podstaw? W minionych miesiacach prowadzila o tym dlugie dyskusje z Tharna, Hylanem i innymi Keplianami, ktore powoli poznawaly radosc, jaka dawala wolnosc od strachu i okrucienstwa. Teraz przyszla pora nauczyc tego innych, sprowadzic do kanionu wspolplemiencow, aby i oni nauczyli sie dobroci. Wobec doroslych ogierow bylaby to strata czasu, ale klacze i zrebieta moga sie uczyc. Czy miala porzucic te plany i wyruszac na wojne? Moze stracic wszystko, co zyskali, i zdobyc tylko jednego czlowieka, ktorego nie potrzebowala. W ciagu kilku sekund, gdy zastanawiala sie nad odpowiedzia, podjela ostateczna decyzje. Nie kupi przyjemnego zycia za cene smierci Romara. Jest jej dalekim krewnym. Jest mu winna pomoc. Spojrzala na twarz, ktora z czasem stala sie jej bliska i droga. Jesli pozwoli, by Romar zginal, nigdy tego sobie nie daruje. I to wszystko. Jezeli go ocali, Mayrin i Jerrany zrozumieja, dlaczego tak dlugo milczala i wybacza jej to. A jesli polegnie w walce, nikt sie nie dowie, czemu nic im nie mowila. No, moze tylko Jerrany... Niebieskozielony symbol rozplynal sie w nicosc i Romar zniknal. Spojrzala w szary polmrok, przypominajac sobie rozpacz i desperacje brzmiace w jego glosie. Ten, kto wysysal z niego sily, wkrotce odbierze mu zycie i Romar umrze zarowno cialem, jak i dusza. Zanim do tego dojdzie, ona, Eleeri, musi wezwac pomoc i wejsc na droge, ktora wyprowadzi go na wolnosc lub przyniesie szybka smierc. Zacisnela piesci. Albo zdob go uwolnic, albo wlasna reka zada mu smierc. Zadna zla moc nie bedzie go dluzej wiezic. Uwolni chociaz jego dusze. Rano nie bedzie czasu na sledzenie Wilkolakow. Trzeba o swicie ruszac w droge. Przedtem jednak... Zajela sie obmyslaniem roznych planow dzialania. Zapadla w gleboki sen. I znow widziala twarz Romara. Prosil ja o uwolnienie, wierzyl, ze tego dokona. Jak mogla myslec o wycofaniu sie z walki? Jest wojowniczka, powinna razem z nim wyruszyc w boj. Romar zaakceptuje ja taka, jaka jest. Jej usmiechnieta twarz upodobnila sie do twarzy spiacego dziecka. Trzymaj sie krewniaku, przybywam z pomoca! Rozdzial trzynasty Eleeri obudzila sie gotowa do dzialania. Zjadla sniadanie, a potem poszla na poszukiwanie swoich keplianskich przyjaciol.-Towarzyszko broni, musze porozmawiac z mieszkancami fortu nad jeziorem. Udasz sie tam ze mna? - Tharna spogladala pytajaco na dziewczyne, ktora ciagnela: - Ostatniej nocy znow mialam sen. Zreszta przysieglam przodkom, ze pomoge Komarowi. Chyba nadszedl czas, zebym dotrzymala tej przysiegi. -Mialas sen? Eleeri usmiechnela sie cieplo. Tharna zawsze chciala, zeby jej opowiadano wszystko po kolei. Zaczela wiec wyjasniac. Hylan stal obok w milczeniu, sluchajac uwaznie. Wpadl Eleeri w slowo. Urwala, by go wysluchac. Przez ostatnie dwa lata syn Tharny przemierzal wzdluz i wszerz ziemie Keplianow. Poznal je znacznie lepiej niz matka i ich czlowiecza przyjaciolka. Byl od obu mlodszy i nie tak madry, wiedzial jednak o rzeczach, ktore powinny poznac. Sluchaly, nie odrywajac od niego wzroku, utrafil bowiem w samo sedno sprawy. -Ale ja musze pojechac nad jezioro i opowiedziec o tym wszystkim Jerrany'emu i Mayrin. -I co wtedy? Nie zdolasz obalic Ciemnej Wiezy frontalnym atakiem. To wymaga chytrosci. Chytrosci i mocy - zauwazyla Tharna. Eleeri zaczela znow mowic spokojnie. Keplianica i jej syn skineli glowami na znak zgody. Uznali, ze to ryzykowny, niebezpieczny plan, za bardzo uzalezniony od przypadku, ale przypadek i tak odgrywa w tym wszystkim dziwnie wielka role. Wplywy Ciemnej Wiezy rosly, w miare jak zwiekszala sie moc jej nowego mieszkanca. Kiedy Romar umrze, sluga Zla poszuka na jego miejsce nastepnych ludzi. Niektorzy nawet moga zglosic sie dobrowolnie. -Dosc gadania. Ruszam zaraz, natychmiast. Ktores z was uda sie ze mna, czy mam jechac sama? Zajeci rozmowa nie zauwazyli, ze ciasnym kregiem otoczyly ich klacze i zrebieta. One rowniez sluchaly. Eleeri az podskoczyla, jakby zobaczyla je po raz pierwszy. Uniosla brwi i powiodla spojrzeniem po gromadce Keplianow. Wychudla, pokryta bliznami klacz postapila do przodu. Theela rzadko sie odzywala. Blizny byly pamiatka po daremnej probie obrony wlasnego zrebiecia przed jednym z ogierow. Hylan znalazl ja bladzaca, krwawiaca i zrozpaczona i przyprowadzil do kanionu. Miala usposobienie samotnika, trzymala sie z dala od innych Keplianow, ale jej zrebie, ktore splodzil z nia wybawcy bylo juz wyrosniete i nalezalo do najpiekniejszych na ziemiach Eleeri. Podniosla teraz glowe. -My pojdziemy - powiedziala lakonicznie, posylajac potok obrazow, by dziewczyna ja zrozumiala. Podczas gdy Eleeri, Tharna i Hylan odbywali narade, pozostale klacze rowniez sie naradzaly. Kazda miala osobiste porachunki ze sluzacymi Ciemnosci ogierami. Wymuszone spolkowanie, mordowane zrebieta, pokasane dotkliwie przyjaciolki. W zaczarowanym wawozie znalazly nowe, wspaniale zycie. Hylan. uwielbial swoje dzieci, znizal sie do zabaw z nimi i traktowal ich matki jak rowne sobie. Moze nie calkiem rozumialy, o GO sie toczy gra i jak naprawde wysoka jest stawka. Jedno pojely bez trudu: ich zycia w kanionie przeciwko zyciu na rowninach. One takze przygotowaly sie do walki o zachowanie szczescia znalezionego na ziemiach Eleeri. Dziewczyna musnela palcami miekkie chrapy Theeli. -A co z twoimi zrebietami? -Troche podrosly; reszta tu zostanie. Eleeri oparla sie o bok klaczy i powiodla okiem po zgromadzonym wokol tlumie Keplianow. Rzeczywiscie. Ponad polowa maluchow osiagnela wiek, kiedy na nizinie zostalyby przez matki wypedzone ze stada dla swego wlasnego bezpieczenstwa. W kanionie, na bujniejszych niz na ziemiach Keplianow pastwiskach, nawet mniejsze zrebieta wyrastaly na wieksze i silniejsze niz ich rowiesnicy. Klacze mialy duzo mleka. Gdyby jedna z tych, ktore beda towarzyszyc Eleeri, zginela, pozostale wykarmia jej dzieci. Jakis mlodziak przepychal sie bokiem do dziewczyny. Przyprowadzono go w zeszlym roku. Rasti zabily mu matke, pokaleczyly mu nogi, a on nadal probowal walczyc. Napastnicy igrali z nim jak kot z mysza. Uratowalo go przybycie Eleeri. Wlasnie Sheun stanal teraz przed nia. Dostrzegla w jego czerwonych jak plomien oczach blysk rozumu. Wspial sie deba, a potem ostroznie opuscil kopyta. -Ja udam sie z toba. Nie mam zrebiecia, matki ani partnerki. - Parsknal. - Poniose czlowieka na grzbiecie, jesli w ten sposob wam pomoge. Pozostale Kepliany ze zdziwienia wstrzymaly oddechy. Theek kiwnela glowa. -Ja rowniez wezme na grzbiet czlowieka. Zaniose go do boju. Jesli ludzie zostana ranni, bede walczyc u ich boku. Znowu zaniose ich do domu. - Stanela deba, po czym walnela kopytami w ziemie. - Zabije tych, ktorzy zamordowali mojego zrebaka, zabije tych, ktorzy skrzywdzili moje przyjaciolki, zabije tych, ktorzy chcieliby odebrac nam to miejsce. - Kazdemu wypowiedzianemu w mysli zdaniu towarzyszyl loskot kopyt. Sheun pierwszy ruszyl za Theela, a pozostale Kepliany podchwycily jej slowa. Kopyta dudnily po ziemi, uderzaly glucho w skaty. Oczy plonely czerwienia, pot pokryl lsniace czarne boki. Zrebieta brykaly podniecone myslowymi okrzykami doroslych. Glos Eleeri przecial wrzawe jak noz. -Mowicie, ze poniesiecie ludzi na grzbiecie - czy zaniesiecie ich do nor rasti i bedziecie walczyc razem z nimi? Zeby sciagnac na siebie uwage slugi Ciemnosci, oslabic jego moc? Czy podejmiecie walke ze swoimi wspolplemiencami, ktorzy stana przeciw nam, a w razie koniecznosci zabijecie ich? Zeby przekleli was, znienawidzili, a moze nawet zaczeli na was polowac? Tym razem Theela stanela deba. Brzuch Keplianicy zalsnil w sloncu, ujawniajac blizny szpecace gladka skore. -Ja zrobie to wszystko. Jakie znaczenie ma ich nienawisc? A co do polowania - podrzucila glowe, ciasno tulac uszy - juz na mnie polowano. Niech zapoluja jeszcze raz. Moze nawet mnie znajda. - Wyszczerzyla zeby, w oczach miala blysk szalenstwa. Jesli wrogowie ja odnajda, nie pozyja dosc dlugo, by tego zalowac, pomyslala Eleeri widzac jej dzikosc. Theela bedzie walczyc, jakby zlozyla przysiege pukutsi. Moze zginie, ale zabierze ze soba wielu nieprzyjaciol. Odetchnela gleboko. -Idzcie i zastanowcie sie nad tym wszystkim. Musimy opracowac dobry plan. Potrzebna jest koordynacja dzialan, bysmy nie tracili na prozno sil. Sheun pokiwal z zapalem glowa. Pokryta bliznami klacz powtorzyla jego gest i poklusowala na pastwisko. Eleeri zauwazyla wszakze, ze Theela nie jest juz sama. Sheun poszedl z nia i muskal teraz cialem bok klaczy, pasac sie obok niej. Wzrok dziewczyny napotkal spojrzenie Tharny; wymienily pelne rozbawienia mysli. Pozniej zajely sie ukladaniem planow, -Razem pojdziecie ze mna? -Ja cie poniose. - Tharna podeszla blizej. Eleeri wyczula nutke zazdrosci w jej mysfi i poruszylo ja to. Hylan rowniez sie zblizyl. -A ja moge wiezc cie w powrotnej drodze? - zapytal z nadzieja i dziewczyna rozesmiala sie radosnie. -Oczywiscie, ze tak, bracie-krewniaku. Bede jednak musiala zabrac kuca. - Uslyszala tylko zirytowane parskniecie; Kepliany nie zaoponowaly. Szybko objuczyla zawsze chetne do podrozy zwierze, rownomiernie rozkladajac skory t bron, ktore zamierzala zabrac ze soba. Wskoczyla na grzbiet Tharny i razem pocwalowaly w strone wyjscia z kanionu. Pojawil sie tam nagle Pehnane, jakby sie zmaterializowal na ich oczach. Szafirowy ogien bil z jego zrenic. -Dokad sie udajecie? - zapytal. Eleeri wyjasnila sprawe w kilku slowach. Odgadla bowiem, ze ogier chce to uslyszec wlasnie od niej, aczkolwiek z pewnoscia wiedzial juz o wszystkim. Wyczula jego aprobate. -Ten plan moze sie powiesc. A co z tamtymi, co powiadaja, ze oni tez beda walczyc? -Co z nimi? - zapytala gniewnie. - Maja prawo bronic tego, w co wierza. -Nie mam nic przeciwko temu - odparl lagodnie. - Ale czy walcza dla Swiatla? - zapytal z osobliwa intonacja. Za Eleeri rozleglo sie parskniecie, to przylaczyla sie do nich Theela. -Slyszalam - nadala. -I co odpowiesz? - Pehnane zwrocil ku niej glowe... Keplianica opuscila w zamysleniu szyje. -Zle jest zabijac zrebieta. Spolkowac z klaczami wbrew ich woli - to nie w porzadku. Zyc tak, jak zylismy na naszych ziemiach, znaczy... - szukala odpowiedniego zwrotu. -...sluzyc Ciemnosci - dokonczyla za nia Tharna. -Tak. Jesli tamto zycie jest Ciemnoscia, a nasze obecne zycie Swiatlem, bede walczyc po stronie Swiatla. Umre dla Swiatla. - Przestala wypowiadac sie slowami, ale jej umysl nadal nadawal pelne goryczy i bolu obrazy, od ktorych serce sie sciskalo. - Walcze dla Swiatla - powtorzyla powoli, gdy Pehnane spojrzal na nia. Wyczuli w jej myslach ponura satysfakcje. - Wiem, co mowie. Tamci tez. - Ruchem glowy wskazala na pasace sie Kepliany. - Oni nie czuja tak wielkiej nienawisci, lecz stana do walki. -Wierze ci. Chodz za mna! Pehnane ruszyl powoli w strone wyjscia. Theela za nim. Runy rozblysly, gdy tylko sie do nich zblizyli. Wodzac pyskiem po skale Pehnane nakreslil jeden, drugi, a potem trzeci starozytny symbol. -Zrob to samo! - rozkazal. Theela patrzyla przez chwile na swiecace znaki. Potem wykonala polecenie. Runy rozjarzyly sie jeszcze bardziej. Wydobywajaca sie z nich niebieska mgla gestniala coraz bardziej, az wreszcie przeslonila glowe Theefi. Po chwili rozwiala sie. Eleeri z trudem powstrzymala okrzyk zaskoczenia. Keplianica stala z dumnie podniesiona glowa, jej oczy plonely, ale... Tak, jej oczy staly sie szafirowe! Sheun, ktory dotychczas stal za swoja przyjaciolka, wyminal ja i podszedl do skaly. Podniosl glowe i przypatrzyl sie runom. -Walcze razem z Theela. - Nie powiedzial nic wiecej, zanim jednak zdolali zareagowac, zaczal kreslic pierwszy znak. Eleeri az dech zaparlo ze zdumienia. Niebieska mgla otulila takze Sheuna. Moc Swiatla i Dobra znala swoje dzieci i ich serca. W jednym ulamku sekundy osadzila go i wydala wyrok. Stal przed nimi wyrosniety zrebak o szafirowych oczach, drzacy lekko z obawy przed wlasna smialoscia. -Jesli juz skonczylismy - powiedzial sucho Hylan - to czy mozemy ruszyc w droge? A moze zaczekamy, az wszyscy ustawia sie szeregiem i zaczna pocierac nosami o skale? -Chcialbym pojsc z wami. - Sheun grzebnal kopytem. Eleeri zsunela sie z grzbietu Tharny i podeszla do niego. Odsunela mu z oczu grzywe. Bezglosnie poslala obrazy Mayrin rozesmianej, bawiacej sie ze swoimi dziecmi. Patrzacej na portret Romara pelnymi bolu oczami. Przekazywala wspomnienie jej lekkiego smiechu, osobowosci pelnej ciepla i radosci. Sheun nastawil uszu. -Ponioslbym ja. Jest podobna do ciebie. Theela podeszla wolnym krokiem i czekala. Teraz dziewczyna slala obrazy Jerrany'ego, jego sily, inilosti do zony i dzieci, gniewu, jaki budzilo w nim okrucienstwo. Jego dobroci. Theela otarla glowe o ramie Eleeri. -Wezme na grzbiet tego, jesli zechce. Jesli mi zaufa. -Wiec chodz z nami. Spotkacie sie i oboje podejmiecie decyzje. Pehnane? - Odwrociwszy sie zobaczyla, ze ogier znowu zniknal. - Wolalabym, zeby tak sie nie zachowywal. Wciaz mi sie wydaje, ze jest duchem. - Odpowiedzial jej bezglosny chichot Tharny. -Robi to, co chce. Nie potrzebujemy go. - Klacz ruszyla stepa, a za nia kuc oraz trzy Kepliany. Siedzac na grzbiecie swej siostry-krewniaczki, Eleeri rozmyslala. Nie moze pojawic sie nad jeziorem ot, tak sobie, z czterema KepUanami, bo wywola co najmniej zaskoczenie. A moze nawet sprowokuje atak mieszkancow, zanim zdazy wszystka wyjasnic. Lepiej przyjechac do zamku na kucu, wytlumaczyc wszystko przyjaciolom, a dopiero potem wezwac Kepliany. Jerrany czesto zachowywal sie niefrasobliwie i wesolo jak chlopiec. Lecz pod tymi pozorami kryl sie wojownik z krwi i kosa. W lot dostrzeze wszystkie dobre strony calej sytuacji i plynace stad korzysci. Wystarczy opowiedziec im obojgu o Komarze i o swoich snach. To przewazy szale. Jesli dowiedza sie, ze istnieje szansa uratowania Romara i pokonania przy tym wladcy Ciemnej Wiezy-a wiec zapewnienia sobie bezpieczenstwa na dluzej - na pewno chetnie pojda do boju u boku sprzymierzencow, ktorzy sami sie zglosili. Zerknela z ukosa na harcujacego Sheuna, ktory jeszcze nie umial zapanowac nad radoscia. Znow zdumialy ja jego zaskakujaco niebieskie oczy. Oznaka Swiatla. Nabrala nagle pewnosci, ze dosc bedzie tylko porozmawiac z Jerranym, by powstrzymac go przed jakims glupim wybrykiem. Zamku nad jeziorem strzegly runy. Kepliany na pewno przejda przez magiczna zapore i udowodnia tym samym, ze sa po stronie Swiatla. I wszystko bedzie dobrze tak dlugo, jak dlugo ona sama zachowa ostroznosc. Przemierzali gorskie szlaki, rozgladajac sie bacznie na boki. Wprawdzie znajdowali sie z dala od ziem, na ktorych buszowaly Wilkolaki, ale gory mialy roznych mieszkancow. Zdarzali sie pomniejsi sludzy Ciemnosci, no i po prostu niebezpieczni drapiezcy. Kolonia rasti lezala wiele mil stad, lecz pojedyncze osobniki czesto zbaczaly w te strony. Jeden rasti nie zagrozi wprawdzie Eleeri i czterem Keplianom, ale ukaszenie w pedne moze przysporzyc im klopotu. Przez dwa dni podrozy nie zobaczyli jednak ani nie spotkali nikogo i niczego. Trzeciego dnia dotarli nad jezioro i gdy staneli na niewielkim wzniesieniu, dostrzegli w oddali wieze zamku. Wszyscy juz wiedzieli, jak sie maja zachowac. Eleeri zsunela sie z grzbietu Tharny i przywolala do siebie kuca. Obecnie bez najmniejszego trudu poslugiwala sie swoim darem. W miare jak razem z praktyka rosla moc, mozliwosci Eleeri osiagnely poziom, o ktorym nigdy nawet nie marzyla. Wykorzystywala teraz w pelni nauki Cynana i wiedze, ktore jej przekazal przez dlugie zimowe miesiace. Wskoczyla na swego ciska i juz z siodla poklepala najpierw Tharne, a potem Hylana. Nastepnie zebrala wodze i samotnie zjechala w dol zbocza. Wartownik gromkim glosem obwiescil jej przybycie. Mostem biegli juz Mayrin i Jerrany. -Witaj, Eleeri! Tak sie ciesze!... - Mayrin urwala. - Masz taka ponura mine. Stalo sie cos zlego? -Nie, bynajmniej. Ale musimy porozmawiac. Natychmiast i na osobnosci. - Oboje zwrocili ku niej twarze pelne zainteresowania, a jednoczesnie zaniepokojenia. Weszli do najblizszej komnaty. Mayrin zatrzasnela drzwi. -Jestesmy tu sami, mow szybko. Och, Eleeri, czy go znalazlas? Znalazlas Romara? -Tak! - odparla smialo dziewczyna. Rozesmiala sie od ucha do ucha, kiedy Mayrin chwycila ja za rece i porwala w taniec. Zatrzymaly sie, dyszac ciezko, a Jerrany patrzyl na nie z promiennym usmiechem. -Mow wszystko, co wiesz - poprosil. - Potem pomyslimy, co dalej. Eleeri opowiedziala. Sluchali jej uwaznie. Zakonczyla relacje opowiescia o swoich przodkach, ktorzy tak dlugo czekali w kanionie. Wtedy Jerrany zabral glos. -Nie mozemy spodziewac sie pomocy od nikogo z Zielonej Donny, nawet od jej wladczyni. Przez caly czas informowalem Dahaun o wszystkim. Napisalem rowniez, ze zlo rozprzestrzenia sie w te okolice, gdzie dotad go nie bylo. - Usmiechnal sie. - Listy fruwaly jak ptaki miedzy naszym ramkiem i Pania Zielonych Przestworzy. Razem obmyslilismy plany na taka okolicznosc. Teraz me tracmy czasu i wprowadzmy je wzycie. -Jakie plany? - zapytala sceptycznie Eleeri. -Na poczatek dowiedz sie, ze mieszkancy Zielonej Dottny nie moga nam pomoc, gdyz sami walcza juz gdzie indziej. Moce Zla urosly w sile w poblizu Lasu Mchowych Niewiast i wiekszosc oddzialow pilnuje samej Doliny oraz zamkow polozonych w jej poblizu. Mozemy jednak do Dahaun odeslac nasze dzieci. Przyslala nam na pomoc pieciu zbrojnych i jeszcze cos, pewien dar. Ostroznie podal go dziewczynie. Byl to niewielki wisior, rzezbiony odlamek krysztalu, w ktorym wirowaly wszystkie barwy teczy. -Co mamy z tym zrobic? - zapytala Eleeri. Twarz Jerrany'ego rozjasnil chlopiecy usmiech. -Nie wiem, co to jest, ale jesH zwyciezymy, mamy' to stluc. Napisalem Pani Zielonej Doliny, ze moze bedziemy musieli zaatakowac Ciemna Wieze. To jej odpowiedz na moj list. -Innymi slowy, musimy zwyciezyc, by sie nim posluzyc? -Wlasnie tak. Mayrin wyjela krysztal z reki Eleeri. Spokojnie nawlokla go na lancuszek i zawiesila na szyi. Dziewczyna powstrzymala usmiech. Zrozumiala, ze pani domu zamierza jechac z nimi Mogla sobie wyobrazic te spory przed swoim przybyciem! Jerrany zywil najglebsze przekonanie, ze Romara uwieziono. Zaatakuje, jesli tylko odkryje, gdzie jest wiezien. Eleeri zdala sobie tez sprawe, iz Mayrin nigdy sie nie zgodzi pozostac w zamku. Bo i dlaczego? Umiala wladac mieczem, swietnie strzelala i jezdzila konno nie gorzej niz wszyscy tutaj. To prawda, ze byla dziesiec lat starsza od Eleeri, ale w dniach chwaly Nemunuhow znacznie starsi od Mayrin doswiadczeni wojownicy ruszali na wojne. Z tego, co opowiadala, w Estcarpie kobiety czesto braly udzial w walce. Po przybyciu do Escore wiele z nich wdzialo spodnie i chwycilo za miecze. Eleeri wstala i mocno objela Mayrin. -Witam wojowniczke, ktora ruszy do boju. -Jerrany tego nie pochwala - odparla Mayrin zarumieniona z dumy i zaklopotania. -Alez pochwalam, pochwalam, moja droga - zaprzeczyl szybko.-Chcialbym, bys walczyla po mojej lewicy, a Romar po prawicy. To o dzieci sie obawiam. Kto sie nimi zaopiekuje, jesli zginiemy? -Pni! - prychnela niezbyt grzecznie jego malzonka. - A kto sie nimi zaopiekuje, jesli sam zginiesz, a sludzy Zla z wyciem beda krazyc wokol zamku? Nie, dzieci nie zostana tutaj. Odjada do bezpiecznej doliny Dahaun. Ja bede z toba. -Masz racje.-Eleeri uspokajajaco poklepala Jerrany'ego po ramieniu. Mayrin wyszla z komnaty, zeby wydac polecenia niance i zbrojnej eskorcie, ktora bedzie towarzyszyc dzieciom. Eleeri zwrocila sie do pana zamku: - Jak cie przekonala, ze powinna wyruszyc z nami? -Przekonala mnie, ze nie zostanie w domu, chyba ze ja zwiaze i zaknebluje - odparl usmiechajac sie krzywo. - Po prostu powiedziala, ze jedzie ze mna. Jesli odmowie, to i tak ruszy moim sladem. Nic nie wspomnial o gwaltownych slowach, sprzeczce, wrecz klotni z zona. Mayrin zachowala sie bowiem bardzo niestosownie wobec meza, ktorego przeciez uwielbiala. Przypomniala mu - nie przebierajac w slowach - ze poslubiajac go sprzeciwila sie swemu ojcu. A potem przybyla z nim tu, do tego niebezpiecznego zakatka Escore, gdzie nie mogli liczyc na pomoc sasiadow, gdyby sily zla ich tam znalazly. Walczyla obok niego, ramie w ramie, by oczyscic posiadlosc z nieprzyjaciol i niebezpiecznych zwierzat. Nigdy na nic sie nie skarzyla. Na tym odludziu urzadzila dom, urodzila dzieci i troszczyla sie o ludzi. I przez caly ten czas jej brat byl z nimi. Jej brat-blizniak. Polowa jej serca. Jerrany kochal Romara jako mieczowego brata i powinowatego. Romar pomagal im przez te wszystkie trudne lata bitew i ciezkiej pracy. Zamek nie nalezal do niego. Nie mial swojego w nim udzialu, a przeciez polowal, by zdobyc dla nich zywnosc i bil sie u ich boku. Z plonacymi gniewem oczami zapytala, czy ma teraz zapomniec o tym wszystkim. Jerrany zaprotestowal. Ukladali przeciez tylko plany, ot, tak na wszelki wypadek. Romar moze juz nie zyje, albo znajduje sie gdzies, skad nie zdolaja go wyswobodzic. Nie ma zadnej pewnosci, ze Eleeri kiedykolwiek wroci z wiesciami o Romarze, a jesli nawet, to nie wiadomo, czy zdolaja go uratowac. Jezeli Mayrin stanie do walki u boku Jerrany'ego, dzieci moga stracic oboje rodzicow. Mayrin zignorowala wiekszosc tych argumentow. Czyz ma byc tylko klacza rozplodowa? Ulegla zona i pania zamku? Wlasny ojciec wyrzucil ja z domu, bo me chciala poslubic mezczyzny, ktorego wybral jej na meza. Ale na pewno przyjmie swoje wnuki i bedzie o nie dbal. Podniosla glowe i spojrzala wyzywajaco na Jerrany'ego. Ona nie pozwoli sie lekcewazyc! Zaakceptowal ja przeciez nie tylko jako malzonke, lecz takze jako towarzyszke broni. W tamtych trudnych dniach nawet Romar uwazal, ze powinna walczyc razem z nimi. Teraz wiec znow stanie do boju - o swoj dom, o brata i o przyszlosc dzieci. No, niech tylko Jerrany sprobuje jej w tym przeszkodzic, jesli mu starczy odwagi! Nie starczylo. Zamiast tego wzial ja w ramiona, pelen dumy i obaw. -Wolalbym raczej nie miec nikogo u mojego boku - powiedzial. I ta mysl zmrozila mu serce. W bitwie tak wiele moze sie wydarzyc. Musi sie znalezc jakis sposob na zapewnienie jej bezpieczenstwa. Kiedy Mayrin wrocila do komnaty, usmiechnal sie do niej, wzial za reke i przyciagnal do siebie. Eleeri narysowala im mapy, dokladne i szczegolowe. Kiedy skonczyla, Jerrany zawolal druzynnika. -Zabierz to do Ternana, powiedz mu, zeby skopiowal. Chce miec dwie kopie, tylko dokladne. Nasze zycie moze zalezec od tego. - Spojrzal na Eleeri. - Ternan jest juz za stary, by machac mieczem. Jego ojciec byl skryba i kopista. Jako chlopiec Ternan nauczyl sie wszystkiego, co ojciec mogl mu przekazac. Teraz sluzy nam w ten sam sposob, jest tez nauczycielem naszych dzieci. - Wstal i zaczal niecierpliwie chodzic po komnacie. - Jeden komplet zabiora druzynnicy eskortujacy dzieci. Drugi zostawimy tutaj, w archiwum. Trzeba jeszcze, by Ternan zapisal wszystkie nasze plany. Zauwazyl, ze Mayrin i Eleeri spojrzaly po sobie. -Nie, nie oszalalem. To prawda, ze w razie naszej kleski -nastapi tu Ciemnosc. Ale pomyslcie o innej ewentualnosci: ze polegniemy, ale zabierzemy ze soba w smierc naszych wrogow. Mozliwe, ze oczyscimy ze zla te ziemie dla naszych dzieci i ich nastepcow. Chcialbym, zeby wiedzieli, kto tego dokonal i w jaki sposob. Eleeri skinela glowa. Dla niej bylo to naturalne. Nemunuhowie ginac w walce starali sie zwykle pociagnac za soba w objecia smierci swych zabojcow. Posluzyc sie resztkami sil do usmiercenia wroga, to sluszna i chwalebna rzecz. Jeszcze raz powinna odwiedzic wielka sale-zbrojownie w podziemiach swego zamku. Musi poszukac jakiejs latwej do ukrycia broni. Czegos nieoczekiwanego i nie rzucajacego sie w oczy. Jesli nadejdzie czas, by jej uzyc, powinna byc pod reka. Ukryla dreszcz, ktory nia wstrzasnal. Gdyby nie mogla juz dalej walczyc, lepiej zadac sobie smierc, niz wpasc w rece pana Ciemnej Wiezy. Oczywiscie, dodala w mysli, jesli to bedzie glupi wrog, ktory niebacznie zblizy sie do niej. Drapieznie sie usmiechnela odslaniajac mocne biale zeby. To nie ona zginie. Zaczela znow przysluchiwac sie Jerrany'emu, ktory przegladal mapy. Dwukrotnie wzywal swoich ludzi i wydawal im rozkazy. Mayrin tez raz odeslal po kilka arkuszy tak rzadkiego tutaj papieru. Wreszcie wszyscy sie zmeczyli. Ustalili podstawy planu; trzeba jeszcze tylko dopracowac szczegoly. Wstali o swicie. Mayrin i Jerrany stali miedzy chroniacymi most runami patrzac, jak Eleeri siodla na dziedzincu kuca. Dosiadla go i podjechala blizej. -Niedlugo wroce. - Przyjrzala sie mieszkancom zamku, ktorzy zgromadzili sie na dziedzincu. - Nie pozwolcie swoim ludziom dzialac w pospiechu. Przysiegam, ze ci, ktorych tu przyprowadze, sa po stronie Swiatla i beda walczyc razem z nami. Jerrany podniosl oczy, uwaznie wpatrujac sie w jej twarz. -Ty zawsze sluzylas Swiatlu i swobodnie przechodzisz miedzy magicznymi straznikami. Nie sadze tez, by latwo cie bylo wprowadzic w blad. Cofniemy sie wszyscy do zamku. Niech twoi przyjaciele przejda tylko przez most, a powitamy ich ze wszelkimi honorami naleznymi gosciom. Skinela glowa, szturchnieciem piety ponaglajac kuca. Mayrin z calej sily scisnela dlon Jerrany'ego. Jesli przyjaciele Eleeri sa prawdziwymi sprzymierzencami, moze razem zdolaja uwolnic Romara... Wytezyla wzrok, gdy cisawy kon i jego pani znikneii w oddali. Czekali. W oddali pojawil sie rosnacy w oczach punkcik. Po krotkim czasie dostrzegli jezdzca i cztery cwalujace wokol niego konie. Pomruk powatpiewania i zniechecenia przeszedl przez tlumek czekajacych. Sciskajac ja za reke, Jerrany pociagnal Mayrin do tylu, w cien bramy prowadzacej na dziedziniec. Goscie zblizyli sie do mostu. Kurz opadl. Ujrzawszy Eleeri siedzaca na oklep na grzbiecie Keplianicy widzowie az jekneli z zaskoczenia. Klacz zatanczyla w miejscu, wyginajac dumnie szyje i drobiac nogami. Z lewej kroczyl keplianski ogier; wiekszego i piekniejszego nikt nigdy jeszcze nie widzial. Kuc drobil pracowicie pilnujac sie prawego boku Tharny. Z tylu biegla pokryta bliznami klacz i mlody ogier, wlasciwie jeszcze zrebak, lecz juz wysokosci doroslego konia. Zatrzymali sie u wejscia na most. Eleeri niedbale zsunela sie na ziemie i siegnela reka do najblizszego kamienia. Runy rozjarzyly sie niebieskozielonym swiatlem. Odeszla na bok, pozwalajac sie zblizyc swojej klaczy. Kiedy ta nosem powiodla po kamieniu powtarzajac znak, runy zaplonely jeszcze jasniej. Teraz podszedl ogier. Wyciagnal szyje, a wraz z jego dotknieciem tryskajace z czarodziejskich symboli swiatlo zamienilo sie w mgle, ktora opadla na ziemie. Kiedy oba pozostale Kepliany podeszly, zeby dotknac run, mgla, dotad otulajaca kopyta ogiera, podniosla sie jak fala przyboju i wchlonela ich. Rozwiala sie po chwili. Przed zdumionym wzrokiem mieszkancow wszystkie Kepliany staly cale i zdrowe. Eleeri wskoczyla na grzbiet Tharny, wyciagajac miecz z pochwy. Blysnal w sloncu zlotem i srebrem; niebieski plomien splynal z ostrza na barki Keplianicy. -Przybywam z przyjaciolmi, sojusznikami i krewnymi Swiatla. Czy zostaniemy powitani z otwartymi ramionami? Pan i pani zamku ruszyli do przodu reka w reke. -Serdecznie witamy! - rozlegl sie gleboki glos Jerrany'ego. Wyzszy glos Mayrin powtorzyl jego slowa. Kopyta zadudnily na moscie. Kiedy Kepliany dotarly na dziedziniec zamkowy, zatrzymaly sie i rozejrzaly dookola. Stojacy na czele gromady swoich ludzi Jerrany podszedl do nowo przybylych. Podniosl rece; Mayrin stanela u jego boku, unoszac goscinna czare. Oboje wypowiedzieli chorem slowa powitania. I po raz pierwszy od tysiaca lat w umyslach ludzi zabrzmiala mysl przedstawicielki Keplianow. Tharna podniosla glowe. -Dziekujemy za goscine. Panu i pani tego domu zyczymy pieknego dnia, szczescia w zyciu i jasnego slonca jutro rano. Zapadlo glebokie milczenie, a po chwili podniosly sie owacje. Rozdzial czternasty Eleeri trzymala sie z tylu, obserwujac to wszystko. Usmiechnela sie na widok zaskoczenia i radosci Keptianow. Potem odciagnela Mayrin na bok.-Masz talent magiczny. Czy zdolasz siegnac w glab umyslu? -Nie. Udaje mi sie to tylko z krewnymi. - Mayrin potrzasnela przeczaco glowa, potem sie rozesmiala. - Chociaz Jerrany i ja dzielimy sie czasem myslami, zdarza sie to zazwyczaj w najbardziej nie sprzyjajacych i nieodpowiednich momentach. -Naprawde? -Stalo sie tak raz na uczcie wydanej na czesc pana Terne z Doliny Zielonych Przestworzy - zachichotala Mayrin. - To mily staruszek, ale bardzo nudny i napuszony. Byk) milo z jego strony, ze przebyl tak daleka droge tylko po to, by obejrzec nasze fortyfikacje. Lecz bez przerwy mowil o koniecznosci zapewnienia sobie drogi ucieczki. Powinnismy miec co najmniej dwa tunele, a jeden znany tylko nam. Udawalismy zainteresowanie, a on gadal i gadal. W pewnej chwili odebralam obraz... - urwala i znow zachichotala, Eleeri zas czekala cierpliwie. - To Jerrany go nadal. Przedstawil pana Terne jako kreta, ryjacego jak szalony tunele pod zamkiem, az wszystko sie na niego zawalilo. I ten kret siedzial w pyle i gruzie z zaskoczona mina. Nie moglam sie powstrzymac... - Ponownie wybuchnela smiechem, widzac to wszystko oczami wyobrazni. Eleeri takze. -Co zrobilas? -Mruknelam cos, ze niby potrzebuja mnie gdzies koniecznie, i wybieglam. Osunelam sie na podloge w korytarzu i dusilam sie ze smiechu. Podeszla nianka i stala patrzac na mnie ze zdumieniem. Znowu przypomnial mi sie tamten obraz. Minelo prawie pol godziny, zanim moglam wrocic do wielkiej sali. Nianka oswiadczyla, ze ona lepiej wychowuje nasze dzieci. Ale kiedy opowiedzialam jej o wszystkim, sama nie mogla powstrzymac smiechu. Tak jak Eleeri teraz. Dziewczyna niejeden raz widziala krety. Male, grube zwierzatka, ktore rzeczywiscie sprawialy wrazenie zaskoczonych, a jednoczesnie nadetych. Chichotala wraz z Mayrin az do powrotu Jerrany'ego. -Co tam knujecie? -Nic, jeszcze nic. - Jego zona usmiechnela sie szeroko. - Po prostu opowiedzialam Eleeri o panu Terne. -Pamietam - Jerrany rowniez wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Myslalem, ze nie zdazysz wyjsc, bo pekniesz ze smiechu. - Potem jednak spowaznial. - Poniewaz Kepliany twierdza, ze sa naszymi sojusznikami, ukladajmy plany razem z mmi. Zlo rozprzestrzenia sie i rosnie w sile, chlonac zewszad moc. Jesli mamy zdazyc na czas, powinnismy sie spieszyc. - Nie padlo imie Romara, ale wszyscy zrozumieli, co mial na mysli. Jerrany'ego bolalo serce, gdy wspominal swojego przyjaciela, ktory zawsze przynosil ze soba smiech i Swiatlo. Romara, ktory nie znosil zamkniecia, a teraz wieziony byl w sposob przewyzszajacy najgorsze koszmary. Jerrany zadrzal. -Plany juz sa gotowe - powiedziala Eleeri. - A przyjaciolmi, o ktorych mowilam ostatniej nocy, sa wlasnie Kepliany. To one zaatakuja, by odciagnac od nas uwage wroga. Zaden zwyczajny wierzchowiec nie zblizylby sie do Ciemnej Wiezy, dlatego moi krewni-przyjaciele zgodzili sie nas tam zawiezc. Ale tylko nas troje. Twoi ludzie, ktorych zechcesz uzyc, powinni towarzyszyc Keplianom na koniach i walczyc u ich boku. -To rozsadny plan, ale czy tych dwoje poniesie nas dobrowolnie? Chcialbym uslyszec to od nich samych. Pokryta bliznami Keplianica podeszla do Jerrany'ego i tracila jego ramie. -Poniose cie, by walczyc ze zlem. Dobrowolnie zaniose cie do boju z Ciemnoscia. Sheun dmuchnal we wlosy Mayrin. -Ja rowniez. Ja poniose ciebie. - Cofnal sie, stajac deba. - Ale nie wlozymy sporzadzonego przez ludzi ekwipunku. Musicie pojechac na nas tak, jak teraz stoimy. -To wydaje sie sprawiedliwe. - Eleeri nie zdradzila swoich mysli: jest jeszcze za mlody na siodlo i oglowie, ledwie uniesie lekkiego nawet jezdzca. - Odwrocila sie do Mayrin i Jerrany'ego. -Chcialabym powiedziec wam jedno: nie probujcie zlaczyc w pelni waszych umyslow z umyslami Keplianow. Ich mozgi sa inne od naszych. Mysle, ze wlasnie ta roznica sprawiala, iz ludzie obdarzeni talentem magicznym dotychczas zawsze ich zabijali. - Gestem nakazala milczenie Jerrany'emu, ktory chcial cos wtracic i ciagnela: - Tak, ja dziele sie myslami z moimi przyjaciolmi, ale od samego poczatku nie uwazalam ich za zle stworzenia. Kiedy nasze umysly zetknely sie po raz pierwszy, oszolomilo mnie to i wstrzasnelo. Potem jednak otworzylam oczy i zobaczylam przed soba tylko tych, ktorych pokochalam. Nie obawiam sie juz glebokiego kontaktu. Lecz wasi ziomkowie odpowiadali na taki kontakt tak wielka nienawiscia, ze powinniscie unikac lacznosci. Tak mysle, zgadzacie sie ze mna? -Jesli jestes tego pewna... - odparl z wahaniem Jerrany. - W takim razie masz racje. Bezpieczniej bedzie, jesli nie podejmiemy takiej proby. Mozemy jednak rozmawiac z nimi normalnie i -Tak. Mowcie glosno, a Theela i Sheun odpowiedza wam w mysli, tak jak przedtem. -W takim razie sprawdzmy, czy wszystko jest gotowe. - Jerrany wezwal jednego z druzynnikow. Pospieszcie sie naradzali, wreszcie Jerrany znow odwrocil sie do czekajacych cierpliwie kobiet. Wiekszosc jego rozkazow zostala juz wykonana. O swicie beda gotowi do drogi. Eleeri usmiechnela sie wesolo. Zaraz, zaraz, tak szybko? Musi wrocic do kanionu, by powiadomic mieszkancow, ze ludzie zgodzili sie im towarzyszyc. Dopiero potem przyjedzie z Tharna i Hylanem na spotkanie przy brodzie na strumieniu. Przez kilka nastepnych godzin Kepliany z glebokim zainteresowaniem przygladaly sie zaaferowanym ludziom. Przeniosly sie przezornie na skraj dziedzinca na poly ukrytego w cieniu, gdyz zaczelo sie sciemniac. Zza uchylonych drzwi wysunela sie wtedy dwojka dzieci. Najpierw dziewczynka w wieku siedmiu, osmiu lat, a za nia chlopiec z sianem w reku. Dziewczynka dzwigala wiadro z woda. Uklonila sie grzecznie. -Pokarm i napoj dla wedrowcow w imieniu Swiatla. Tharna podeszla i napila sie z wdziecznoscia. -Dziekuje - nadala. Sheun siegnal po siano i z zadowoleniem przezul pierwsza garsc. Chlopczyk zachichotal i poglaskal Kepliana po aksamitnych nozdrzach. -Jest piekny. Zapytaj, jak sie nazywa. -Jestem Sheun, czlowieku. -Ja nazywam sie Kiren, a ona Shevaun. Mlody ogier zastanawial sie chwile, gryzac pracowicie siano. -Jestescie zrebietami pani tego zamku? - zapytal slac obraz Mayrin. Dzieci zachichotaly. -Tak - potwierdzila dziewczynka - ale ludzie mowia "dzieci", nie "zrebieta". - Ona takze pogladzila delikatnie nos ogiera. - Jestes taki miekki. Czy wszystkie Kepliany maja takie miekkie futro? Sheun wyprostowal sie; wyraznie sie wdzieczyl. Theela parsknela, dodajac mysl, ktora odebraly tylko Kepliany. Sheun ostrzegawczo podniosl kopyto. Ci mlodzi ludzie przekraczali jego wyobrazenia. Czworka Keplianow z rozbawieniem sluchala dzieciecej paplaniny. Ze tez tak od razu zostaly potraktowane jak rowne dziecion, jak przyjaciele. Nie wyczuwaly w nich odoru strachu i nieufnosci do siebie. Theela wpatrzyla sie w zarumienione z przejecia dziecinne twarzyczki. -Skad wiecie, ze jestesmy dobrzy? Dziewczynka spojrzala na nia z zaskoczeniem. -Bo nikt, kto nie jest dobry, nie moglby przejsc przez runy na moscie. -A ktos bardzo potezny moglby? Wielki sluga Ciemnosci? Dziewczynka pokrecila przeczaco glowa. -Moglby, gdyby byl bardzo, ale to bardzo silny, lecz wtedy runy by nas ostrzegly. Slyszalam, jak mama opowiadala o was niani. Powiedziala, ze runy zareagowaly na wasze dotkniecie i ze to dowod, ze nalezycie do Swiatla. Theela zamyslila sie. Ta czlowiecza samiczka gotowa byla bez namyslu obdarzyc ich zaufaniem, ale czyz nie miala racji? Zobaczmy, jak daleko wiec zaszla... -Chcielibyscie pojezdzic? Odpowiedzialy jej radosne okrzyki. Dzieci wgramolily sie na umieszczony na srodku dziedzinca kamien, ulatwiajacy ludziom dosiadanie koni. Keplianica stanela obok i maluchy wdrapaly sie na jej grzbiet Ostroznie okrazyla dziedziniec, a Kepliany obserwowaly to z rozbawieniem. Zza drzwi rozlegl sie odglos ciezkich krokow i stanela w nich oburzona nianka. Burza rozszalala sie nad glowami dzieci. Powinny juz byc w lozku; szukala ich tak dlugo, az rozbolala ja noga, a ma jeszcze duzo do zrobienia, l>>t>>im bedzie mogla sie polozyc do lozka. Zbesztala nawet zaskoczone Kepliany. Nie powinny byly zatrzymywac dzieci tak pozno i nic ja nie obchodzi, jak same wychowuja swoje potomstwo. Wciaz mruczac pod nosem, zabrala dzieci, ale Shevaun zdazyla jeszcze raczkami objac szyje Theeli. -Dziekuje za przejazdzke - powiedziala i podreptala pospiesznie za swoim bratem. Keplianica stala nieruchomo. A wiec to sa czlowiecze zrebieta! Zdziwilo ja i zainteresowalo jednoczesnie, ze nie zlekly sie Keplianow. Moze nawet uczono je bac sie tych istot, lecz ze zagrozenie bylo, jak dotychczas, raczej nie istniejace, wiec spotkawszy Kepliany, zaufaly im. Tharna zapamietala przerazenie swojej siostry-krewniaczki, kiedy ich umysly zetknely sie po raz pierwszy. Przy drugim kontakcie, gdy Eleeri zaakceptowala jej odmiennosc, sytuacja ulegla zmianie. Patrzyla i sluchala, kiedy dziewczyna ostrzegala swoich czlowieczych przyjaciol przed myslowym kontaktem. Prawdopodobnie tamci dwoje beda mogli bezpiecznie czytac tylko powierzchniowe mysli Keplianow. Ale - zwrocila zamyslone spojrzenie na drzwi, za ktorymi zatknely dzieci - moze bedzie do tego zdolne mlodsze pokolenie, ktorego nie powstrzymaja obawy rodzicow... - skubnela wargami ostatnie zdzbla siana. Nie musi sie spieszyc, jeszcze zdazy przemyslec to wszystko. Bylo pozno w nocy, kiedy ukonczono przygotowania do wyjazdu i Jerrany wrocil do komnaty, gdzie czekaly na niego Mayrin wraz z Eleeri. One rowniez byly bardzo zajete, swiadczyl o tym stos starannie wybranej broni i innych niezbednych rzeczy lezacy w kacie. Jerrany spojrzal na swiece-zegar. Dochodzila pomoc. Jesli maja wyruszyc wczesnie, powinni... Eleeri przerwala mu w pol zdania. To ona odjedzie, ale sama. Powinni pozostawic jej czas, musi dotrzec do zaczarowanego wawozu, zaalarmowac grupe, ktora bedzie dzialac jako wabik, i wrocic nad strumien, gdzie wszyscy sie spotkaja. -Wezcie dwa juczne konie, zaladujcie na nie wszystko, co waszym zdaniem moze byc potrzebne. Podczas bitwy zostana z tylu razem z reszta wierzchowcow, przydadza sie jako luzaki, gdyby wasi ich potrzebowali. Kiedy potyczka sie rozpocznie, pojedziemy jak najszybciej do wiezy. Niech Swiatlo nam towarzyszy. Kiedy Jerrany i Mayrin kiwneli glowami na znak zgody, Eleeri opuscila komnate. Przespi sie, a potem dobrze naje. Wojownicy nigdy nie wiedza, kiedy uda im sie zjesc nastepny posilek. Odjechala z Keplianami wsrod narastajacej, pelnej podniecenia wrzawy w zamku. Hylan nalegal, by tym razem to on ja niosl na grzbiecie. Pogalopowal lekko po nierownym terenie, odczuwajac niewiarygodna przyjemnosc plynaca z polaczenia ich umyslow. Echo tej rozkoszy dotarlo do biegnacej za nimi klaczy i mlodego ogiera. Theeli zrobilo sie przykro - nigdy nie bedzie miala jezdzca, ktory naprawde bylby jej krewnym-przyjacielem. Podniosla jednak glowe. Kto wie, moze kiedy zdobeda Ciemna Wieze... Dotarli do kanionu, przemkneli miedzy runami i wpadli pedem w stado klaczy i zrebiat. Eleeri zsunela sie na ziemie i zaczela tlumaczyc swoj plan. Kepliany zrozumialy go, rozwazyly i wyrazily zgode. Juz dawno temu zdecydowaly, kto bedzie walczyc, a kto pozostanie, by troszczyc sie o zrebaki. Teraz klacze, ktore dokonaly wyboru, przepchnely sie do przodu. Dziewczyna policzyla je. Prawie dwadziescia Keplianic bedzie polowac wraz z ludzmi. To dobrze. Kepliany radzily sobie tam, gdzie ludzie juz mdleli od smrodu Ciemnosti. Spokojnie poszla do domu. Wziela wiazke pochodni z suchej trawy okreconej wokol rdzenia wystruganego ze smolistego, palacego sie jasnym plomieniem drewna. Zeszla do wielkiej podziemnej sali. Ukryte drzwi otworzyly sie na jej rozkaz, ujawniajac zawartosc szaf. Znowu wybrala bron i kolczuge dla Jerrany'ego. Potem stanela nieruchomo, .starajac sie uspokoic i oczyscic swoj umysl z wszelkich ubocznych mysli. Przypominal teraz gladka powierzchnie jeziora, ktorej nie macila najmniejsza nawet zmarszczka. Cos w glebi jej istoty poruszylo sie niczym wielka ryba, ktora nigdy sie nie wynurza. Pozwolila, by ponownie opadlo na dno, i czekala. Wynurzylo sie i, zanim znow sie zaglebilo, wykrzyknela slowo, ktore przyszlo jej na mysl. -Ceeraran! Swiatlo trysnelo z kilkunastu punktow w starozytnym murze. Uslyszala za soba cichy zgrzyt, kiedy otworzyly sie ostatnie drzwi. Odwrocila sie blyskawicznie. Nagle ogarnela ja rozpacz. Coz to takiego? Przyjrzala sie uwazniej. Wygladalo jak kupa mokrej gliny. Mokrej? Przeciez lezy tu od dnia, w ktorym pierwsi wlasciciele opuscili zamek! Jak dlugo glina moze zachowac wilgoc, nawet ukryta w tak niezwyklym miejscu? Przypomniala sobie zaczarowane szafy na gorze. Moze ta skrytka dziala tak samo? Ale dlaczego jej przodkowie w takiej tajemnicy schowali gline?! Wyciagnela rece, czujac, ze glina przyciaga jej drzace palce. Z kamienna twarza, poruszajac dlonmi tak szybko, ze ledwie je widziala, zrobila to, co jej kazano, a pozniej obwiazala chusta. Zabierze, to ze soba. Nalozono na nia taki geas, ale nie probowala z nim walczyc. Zrozumiala, dlaczego tak sie stalo, i wyczula dotkniecie tej, ktora niegdys byla tu pania. Zaufa swojej pramatce. Niosac chuste z jej zawartoscia ciezkimi krokami weszla na gore. Do poludnia przejechala wieksza czesc gorskiego szlaku. Obok niej kroczyly Keplianskie klacze, a osiodlany kuc poslusznie stapal z tylu. Eleeri siedziala na grzbiecie Tharny, ktora harcowala z zadowolona mina. Hylan wyprzedzal je daleko, prowadzac rekonesans. Bez przeszkod dotarli do podgorza i zatrzymali sie na wypoczynek. Przeczekaja tutaj nastepna noc. O swicie zejda w dol, by spotkac sie z przyjaciolmi przy brodzie. Podczas jazdy dziewczyna zdazyla upolowac kilka skoczkow sploszonych tetentem kopyt. Teraz obdarla je ze skory i wypatroszyla. Zagrzebala wnetrznosci w ziemi, a wiazke skor zawiesila w rozwidleniu konarow i oslonila silnie pachnacymi liscmi. Zabierze je stad, jesli wroci. W tym kraju, chcac przezyc, nie mozna bylo niczego marnowac. Szybko nabila dwie male tuszki na zaostrzone patyki i .ustawila zaimprowizowany rozen nad ogniem, ktory trzaskal wesolo w kregu z polnych kamieni. Reszte wlozyla do garnka do polowy wypelnionego woda, dodajac rozne warzywa i ziola. Nie chciala rano tracic czasu na gotowanie. Gulasz bedzie sie dusil przez cala noc. Kiedy mieso sie upieklo, zjadla je, popijajac czysta woda. Swoj spiwor rozlozyla w samym srodku grupki drzemiacych Keplianow. Tej nocy miala mgliste, ale zlowieszcze sny. Zblizal sie do niej Wedrujacy-w-Dal, robiac ostrzegawcze gesty. Zobaczyla tez Cynana i siegnela do niego mysla. Choc krotko sie przyjaznili, byl jej przyjacielem. Co sie z nim stalo po jej odejsciu? Czy jeszcze zyje? Nie, na pewno nie. Czy i on przyszedl ja ostrzec? Postac Cynana roztopila sie wsrod wzgorz i Eleeri rozpoznala otoczenie jego karstenskiej zagrody. Chwiejnym krokiem zmierzal do cmentarzyka, na ktorym spoczywala jego rodzina. Siegnal reka do rozkwitlego krzaka, ktory posadzila obok mogily jego zony. W blasku slonca kwiaty wydaly sie dziewczynie jeszcze piekniejsze. Starzec bezglosnie wypowiedzial jej imie. Zdmuchniete powiewem wiatru jaskrawe platki opadly na szary kamien. Wyczula spokoj wedrowca, ktory wreszcie zakonczyl podroz. Nie wybuchnela placzem; nie powinna go oplakiwac. Sam wybral szlak i pore. Wspomnial ja przed zgonem. Nigdy o nim nie zapomni. Zapadla glebiej w sen. Obudzila sie rzeska i wypoczeta. Jedzac rozmawiala z czterema najblizszymi jej sercu Keplianami. Wial cieply wiatr; slonce grzalo juz mocno, zapowiadajac upal w poludnie. Eleeri wskoczyla na grzbiet Hylana i cala grupa pocwalowala w dol szlaku, gdzie pienila sie i kipiala woda w niewielkiej kaskadzie. W miejscu, gdzie znajdowal sie brod, strumien ledwie szemral. Czekali ukryci za kepa drzew, az uslyszeli przybywajacych z daleka przyjaciol. -Nie tracmy czasu - oswiadczyl Jerrany. - Wszyscy moi ludzie wiedza, co zaplanowalismy. Zgodzili sie walczyc razem z Keplianami. Dziewczyna skinela glowa i przekazala to swoim towarzyszom. Dudniac kopytami, skrecili do brodu. Przylaczyli sie do nich jezdzcy, a ostatni w szeregu prowadzil trzy kuce, wzgardzone zarowno przez Jerrany'ego jak i Eleeri. Wszyscy zatrzymali sie na brzegu. Eleeri zsunela sie z Kepliana i rozwinela ciezki tobolek, ktory trzymala przy piersi. -Jerrany, znalazlam ja u siebie. Jest identyczna z ta, ktora podarowalam Mayrin. Prosze cie, wloz ja. Jej poprzedni wlasciciel walczyl niegdys z mieszkancami Ciemnej Wiezy. Spodobaloby mu sie, ze bedzie mial swoj udzial w obecnym starciu. - Rozwinela kolczuge, ktora zalsnila w sloncu. Metalowa plecionka polyskiwala wszystkimi barwami teczy jak olej na wodzie. Jerrany zeskoczyl z wierzchowca, wzial kolczuge i wlozyl bez slowa. Jego wlasna kolcza skladala sie z kotek naszytych na skorzany kaftan. Ale to... to byl wspanialy dar! Ciekawe, ile jeszcze kolczug ma Eleeri? Wiedzial o trzech. Czy bylo ich wiecej? Nie, nie zapyta. Wystarczy, ze kazde z nich nosi jedna. Ta kolczuga lepiej ochroni Mayrin. Tylko to powinno go obchodzic. Tymczasem Eleeri jeszcze nie skonczyla z podarunkami. Przyszla kolej teraz na sztylety. Zalsnily w sloncu miekkim, srebrzystym blaskiem. Westchnal gleboko na ich widok. -Srebro? -Srebro, ale tak hartowane, ze jest twarde jak stal - odpowiedziala z usmiechem. - Noscie je. Sa podwojnie niebezpieczne dla slug Ciemnosci. Zastapil swoj brzeszczot podarowanym. Mayrin zrobila to samo. Jerrany powiesil na galezi swoj naszywany kolkami kaftan, wsadziwszy za pas sztylety. Potem odwrocil sie do czekajacych cierpliwie Keplianow. Uklonil sie i zrobil krok do przodu. Theela stala nieruchomo, gdy wskoczyl na ma, a kiedy scisnal jej boki kolanami, zatanczyla w miejscu, sprawdzajac, czy dobrze siedzi. Rozesmial sie i poglaskal ja po grzbiecie. -Wiem, ze jestem tutaj tak dlugo, jak bedziesz tego chciala. Nie zapomne o tym. - Patrzyl, jak jego malzonka wsiada na mlodego ogiera, ktory ugial nogi, by jej to ulatwic, nie najlzejsza bowiem kolczuga utrudniala nieco ruchy. Eleeri wskoczyla na Hylana i ruszyli stepa w wartkie nurty strumienia. Za pazucha miala to, co ulepila z gliny pod wplywem geas. Pogladzila ukradkiem zawadzajace troche wybrzuszenie. Pozostawili za soba brod i strumien, i skierowali sie prosto do Ciemnej Wiezy. Juz niedlugo wyslana jako wabik gromada Keplianow i ludzi zaatakuje rasti, odwracajac uwage slugusa Wiecznego Mroku. Musza jak najlepiej wykorzystac ten czas. Jechali w coraz wiekszym upale, z nadzieja w sercach. Daleko, na polnocnym zachodzie dziesieciu zbrojnych i osiemnascie Keplianic podrozowalo razem. Byl tam mlody chlopiec, ktory prowadzil trzy luzne wierzchowce. Doswiadczeni zolnierze denerwowali sie jednak niecodziennym towarzystwem i rozgladali sie czujnie. Nawet niebieskooki przywodca Keplianow nie zdolal ich calkowicie przekonac, ze klacze wspieraja Swiatlo. Pehnane milczal. Ludzie wierzyli w to, w co chcieli wierzyc. Tak dlugo, poki walczyli, nie obchodzilo go, co mysla w skrytosci ducha. Przylaczyl sie do oddzialu tuz przed odjazdem. To on mial zaprowadzic ich do legowiska rasti. Zostawi ich tam, a sam przylaczy sie do Eleeri. Klusowal spokojnie w strone terytorium rasti. Wkrotce bedzie z tymi, ktorych kochal. Dotarli do jam, w ktorych ukrywaly sie samice majace wydac na swiat mlode. Kuc chlopca poszedl bokiem, unoszac wysoko kopyta i rozdymajac chrapy. Tylna noga wpadla mu do jamy. Kon poslizgnal sie i zarzal przerazliwie. Zaskoczony chlopak zsunal sie z grzbietu i spadl na plecy. Dwie Keplianice zawrocily w miejscu, gdy samice rasti z piskiem rzucily sie do gardla niezdarnie probujacego sie podniesc chlopca. Zanim jednak krwiozercze stwory zdazyly zatopic zeby w jego miekkim ciele, nadbiegly ze splaszczonymi mrami kepKanskie klacze. Chwycily rasti, cisnely z rozmachem na ziemie i stratowaly na miazge. Jadacy na czele kolumny wojownik odprezyl sie nieco. Wprawdzie Kepliany to dziwni sprzymierzency, ale udowodnily, ze mozna na nie liczyc. Chlopcu udalo sie wstac. Uklonil sie niezgrabnie Keplianicom, ktore uratowaly mu zycie i ponownie dosiadl swego spoconego wierzchowca. Oddal im honory - wiedzial, ze ma wobec nich dlug wdziecznosci. Ruszyli dalej w lepszych humorach, gdyz przed chwila nawiazaly sie watle jeszcze nici przyszlej wspolpracy w walce. Niedlugo potem zblizyli sie do glownych legowisk rasti, gdzie ziemia byla doslownie podziurawiona norami. Pan Ciemnej Wiezy wpadl we wscieklosc. Czyz nie rozkazal rasti, zeby nie tracily na prozno sil? Ukarze tych glupcow w taki sposob, ze nigdy tego nie zapomna. Zaczal chlonac sily swojego wieznia, chcac ukarac krnabrne slugi i cala swoja uwage skupil na zewnatrz Wiezy, tam gdzie toczyla sie walka. Zarowno ludzie, jak i Kepliany posluchali rady najstarszego, doswiadczonego w bojach druzynnika i zbaczali teraz czesto do biezacej wody, gdzie rasti nie mogly ich scigac. Wychodzili z niej, by atakowac raz po raz. Wielu bylo poranionych, lecz jeszcze nikt nie zginal. Rozwscieczony pan Ciemnej Wiezy daremnie usilowal odkryc, kim jest nieprzyjaciel. Tymczasem troje ludzi i cztery Kepliany dotarli do podnoza Wiezy, gdzie przylaczyl sie do nich wielki ogier. Jego oczy rozzarzyly sie niebieskim plomieniem, kiedy zatrzymal sie i stanal deba. Umysly calej siodemki przeszyl okrzyk donosny jak glos trabki. -Teraz, teraz nadeszla dogodna chwila! Atakujcie! - Ogier jakby zwinal sie w sobie, zmalal i... Eleeri zsunela sie na ziemie i podniosla czarodziejski wisior. Zaciskajac w dloni figurke Kepliana podeszla do wiezy, przesunela kopytkiem po kamiennym bloku. Mamroczac jakies slowa nakreslila swietlista linie. Kamien pekl z trzaskiem i powoli odsunal sie na bok. Zobaczyli szeroka, gladka sciezke prowadzaca w mrok. Dziewczyna odwrocila sie do towarzyszy. -Utrzymajcie dla nas te brame, poki nie wrocimy, albo poki nie dowiecie sie, ze poleglismy. Uscisnela z miloscia kazdego Kepliana, potem wyprostowala sie i weszla do wiezy. Mayrin i Jerrany poszli za nia. Odglos ich krokow ucichl w oddali, kiedy Kepliany stanely na strazy. Zaczekaja na powrot przyjaciol. Rozdzial pietnasty Boj wrzal na brzegach rzeki. Teraz ludzie ufali juz Keplianom. Zbyt wiele sie wydarzylo, by nadal watpili w dobra wole tych osobliwych sprzymierzencow. Raz po raz jakas Keplianica odrywala rasti od gardla czlowieka, ktory do walki musial zsiasc z konia. Odplacal meznej klaczy, wbijajac wlocznie w uczepionego jej boku krwiozerczego potworka, ktorego zacisniete zeby rozwieraly sie dopiero po smierci. Lucznicy szyli strzalami z wysokosci swych wierzchowcow. Dobrze wykorzystali te dogodna pozycje, zanim zabraklo im pociskow. Pozniej wlaczyli sie do walki, uderzajac wloczniami. Po stronie Swiatla walczylo okolo trzydziestu ludzi i Keplianow przeciwko ponad dwustu slugom Ciemnosci. Wiele razy pospiesznie wycofywali sie do rzeki, ratujac sie przed zmasowanym atakiem. Rasti nie byly inteligentne. Zawsze glodne, ogarniete zadza krwi, nie stosowaly zadnej taktyki. Atakowaly, chcac pokonac przeciwnika sama przewaga liczebna, dzikoscia i okrucienstwem. Teraz zas przeszkadzal im slepy gniew i arogancja pana Ciemnej Wiezy, ktory zadal, by zaprzestaly walki. Nie wiedzial bowiem, ze rasti walcza ze swoimi prawdziwymi wrogami. Wrecz przeciwnie, uznal, ze to Wilkolaki znowu przystapily do ataku. Skierowal moc przeciwko rasti, spowolniajac ich ruchy. Oszalale z wscieklosci, ignorowaly rozkaz wladcy. Lecz jego moc w koncu je powstrzymala.Troje ludzi spiesznym krokiem szlo tunelem ukrytym w masywnych murach wiezy. Swiecili sobie pochodniami; oszczedzali energie magiczna do chwili, gdy beda jej potrzebowali. Eleeri oczami wyobrazni widziala bezkrwista twarz, napieta w nieludzkim wysilku. Oczy blagaly ja o pospiech i dala im posluch, kroczac najszybciej jak mogla wzdluz oslizglych scian. Mayrin i Jerrany biegli za nia gesiego, ze sztyletami w dloniach. Zatrzymali sie na widok ogromnej pieczary -Czyzbysmy wedrowali w kolo? - zapytal oszolomiony Jerrany. Z zewnatrz wieza sprawiala wrazenie istotnie wielkiej, ale nie tak ogromnej, jaka im sie teraz wydala. Przez ponad pol godziny szli tunelem biegnacym w linii prostej. Tunel zaprowadzil ich do pieczary, ktorej sklepienie ginelo w mroku. Widzieli wydeptana sciezke wiodaca w glab. Po obu jej stronach magiczne rany polyskiwaly slabo na kamiennych blokach. -Romar pokazal mi te sciezke. Byl pewny, ze prowadzi do celu - odparla spokojnie Eleeri. - Uznal, ze bedziemy tutaj bezpieczni, gdyz pan Ciemnej Wiezy obawia sie tego miejsca. Moze znajdziemy tu sojusznikow? Zsunela drgajacy wisior ze sznurka. Ulozywszy Pehnane'a na ziemi, cofnela sie, gestem nakazujac przyjaciolom milczenie. Mgla nadplynela od lsniacych wilgocia scian i otoczyla figurke Kepliana. Pozniej rozwiala sie i znow stanal przed nimi wielki czarny ogier. -Idzcie za mna. Ponownie ruszyli w glab jaskini. Runy, po ktorych stapali, rozjarzaly sie z kazdym krokiem. Ich swiatlo rozpadlo sie na wirujace polyskliwe drobinki, ktore przylgnely do gornej czesci scian. Eleeri byla pewna, ze stworzyly tam jakies inne magiczne symbole. Miala przedziwne zludzenie, ze sama coraz bardziej sie zmniejsza. Jak gdyby pieczara sie powiekszyla, trojka zas intruzow zamienila w owady pelznace me konczaca sie sciezka ku jakiejs dziwnej przyszlosci, ktorej nie rozumieja. Ale przed nimi kroczyl Pehnane i dlatego szli za nim ufnie. Wtem punkty swietlne zlaly sie przed nimi obramiajac szara kamienna kolumne. Zdenerwowana dziewczyna zatrzymala sie w pol kroku. Spojrzala na Pehnane'a, ktory stal nieruchomo obok kolumny. Nie dal im zadnego znaku, czekala wiec cierpliwie, nie odrywajac oczu od pelzajacych po kamieniu iskierek. Zamrugala. Z kamienia wynurzyly sie swiecace znaki - a moze to tylko jakas sztuczka? Stojaca tuz za nia Mayrin : odetchnela glebiej z zaskoczenia. Eleeri odwrocila sie do niej. -O co chodzi? - zapytala. -Dawno temu, kiedy bylam jeszcze dzieckiem, Dahaun opowiedziala mi historie pewnego Wielkiego Adepta zyjacego na przeciwleglym krancu Escore. Nie byl zlym czlowiekiem, tylko nieostroznym. Nienawidzil wojen i podjal probe polozenia im kresu. Skonczylo sie to niepowodzeniem, bo skrzywdzil tych, ktorych kochal. Wtedy odszedl, wycofal sie w inne miejsce. Eleeri natychmiast dostrzegla zwiazek pomiedzy opowiescia Mayrin a tym, co sie teraz dzialo na ich oczach. -Ciekawe, czy znal moich przodkow? Moze oni mogliby stac sie dla nas czyms w rodzaju przepustki? -Nie wiem, ale Dahaun pokazala mi stary portrecik ozdobiony runami wzdluz dolnej krawedzi. - Mayrin utkwila wzrok w kamiennej kolumnie. - Zdaje sie, ze wygladaly tak samo jak te. -Jak ten adept mial na unie? Mayrin bez slowa przykucnela, by napisac je na warstwie kurzu pokrywajacej kamienie. Eleeri zrozumiala jej zachowanie. Juz dawno temu poznala moc slowa mowionego w tej krainie. Zanotowala w pamieci imie adepta i powtorzyla je kilka razy w mysli, az nabrala pewnosci, ze go nie zapomni. Pozniej wyprostowala sie i zblizyla do kolumny. Drobinki swiatla ulozyly sie na niej w runy. Ostatnie bylo unie. Delikatnie powiodla palcem po tworzacych je znakach. Potem odetchnela gleboko i wymowila glosno imie Wielkiego Adepta. Do pieczary wtargnelo oslepiajace swiatlo. Ogluszyl ich ryk i huk mocy. Wydalo sie im, ze jakas spiaca istota otworzyla zaspane oczy i przewierca ich wzrokiem na wylot. Eleeri stala nieruchomo, pozwalajac, by patrzyla na nia, by dowiedziala sie, kun sa i co robia w tym miejscu. Uczucie, ze jest obserwowana, zniknelo, ale oto... Mayrin zachwiala sie na nogach, a za nia Jerrany - ktos niewidzialny szukal prawdy w ich umyslach. I wycofal sie rownie szybko jak wtargnal. Runy u ich stop rozjarzaly sie jedna po drugiej, wskazujac droge. Mieli wrazenie, ze chociaz nie sa zle widziani, niewidzialna istota wolalaby, zeby ich tu nie bylo. Ale Eleeri miala jeszcze cos do zrobienia. Postapila do przodu i powiedziala takim tonem, jakby rozmawiala z przyjacielem: -O nic nie pytales, lecz powinienes wiedziec, ze w moich zylach plynie krew tych, ktorych mogles znac. - Zbudowala w mysli obraz swoich przodkow. Wyczula nagly przyplyw mocy i zainteresowanie. Ostroznie przedstawila w mysli wszystko, co wydarzylo sie w dniu, kiedy zlocista mgla rozstapila sie przed nia. Podzielila sie swoim zalem, ze nie poznala lepiej swoich przodkow i ze przebywala z nimi znacznie krocej, niz tego pragnela. Ukryta w jaskini moc ozyla, starajac sie poznac cala historie dziewczyny. Szybko przewertowala jej wspomnienia: przybycie do tego swiata, spotkanie z Tharna i Hylanem. Potem wrocila do chwili, gdy przodkowie Eleeri uznali ja za swoja dziedziczke. Przesiala jej sny o Romarze i dziewczyna wyczula, iz niewidzialna istote gniewa wiesc, ze zlo zagniezdzilo sie nad miejscem, w ktorym spoczywa. Tak jak powiedzial Romar, dzielenie sie z kims to droga w obie strony. Z kolei Eleeri dowiedziala sie, ze w grobowcu niewiele pozostalo z dawno umarlego adepta, ktory opuscil swoj swiat w poszukiwaniu innego schronienia. Wiekszosc jego mocy rozproszyla sie, ale jakas jej czastka pozostala w miejscu, ktore ukochal. Zmarly nie wroci, lecz ze niegdys wladal ogromna moca, jeszcze teraz moglby cos podarowac. Eleeri pokrecila odmownie glowa. -Prosimy tylko, zebys pozwoli nam przejsc i nie zyczyl nam zle. Jej duma rozbawila go. Potem przeslal jej jakies wspomnienie. Jej pramatka byla jego krewna. Niech Eleeri przejmie prawa tamtej... W tymze momencie drobiny swiatla stworzyly powloke na calym ciele dziewczyny, po czym zgasly. Eleeri uslyszala slowa. Wysluchala ich, wyrazila zgode. Jesli zmarly rzeczywiscie byl jej krewnym, mogla przyjac to, co zaofiarowal. Podniosla pionowo sztylet i patrzyla jak lotne iskierki wsiakaja w ostrze. Spojrzala przez ramie. -Jerrany, Mayrin, wyjmijcie bron! Migoczace punkciki swiatla otulily najpierw ich ciala,; a pozniej obnazone sztylety. Eleeri zwrocila sie w strone kolumny i sklonila jak przystalo wojowniczce. -spij dobrze, daleki krewniaku mojej pramatki. Zrobie, co bede mogla. - Znizyla sztylet, az wskazal na kamienny blok. - Ziemio Matko, uslyszalas moja obietnice. - Podniosla brzeszczot do gory i mowila dalej: - Slonce Ojcze. Uslyszales moje slowa. Niech umre w ciagu kilku miesiecy, jesli sklamalam. - Uniosla dlon pozdrawiajac Moce. Robili tak wojownicy z jej plemienia. Odwrocila sie i ruszyla do przodu. Za nimi rozlegl sie gluchy odglos - to kamienna kolumna rozpadla sie w proch. Wprawdzie runy pod stopami wciaz swiecily, lecz troje ludzi i Keplian powinni sie pospieszyc. Maszerowali szybkim krokiem. Tam, gdzie pozwalalo na to podloze, biegli, zwalniali zas, gdy teren stawal sie nierowny. Zadne z przyjaciol nie zapytalo Eleeri, co mialy znaczyc jej ostatnie slowa. Nie powinno ich to obchodzic, a mocy nigdy nie nalezalo obrazac. Pehnane w ogole sie nie odzywal i teraz tez tylko szedl z przodu. Dziewczyna usmiechnela sie w duchu. To prawda, ze tworzyli dziwaczna grupe, ale moze wlasnie ta roznorodnosc wprowadzi nieprzyjaciela w blad. Nagle droga skrecila pod gore. Przeszli jeszcze pod jakims lukiem i nagle cos kazalo im sie zatrzymac. Odwrocili sie jak na komende: za nimi wyrosla nierowna skalna sciana. -No, coz - Jerrany przesunal palcem po szorstkim kamieniu. - Pora na wniosek, ze nie bedziemy tedy wracac. Nawet powietrze wydaje sie tu inne. Mayrin skinela glowa. -To nie jest juz miejsce spoczynku dalekiego krewnego naszej przyjaciolki, to dom wroga i nasze pole bitwy. Ruszajmy naprzod, gdyz nie mozemy sie juz wycofac, nawet gdybysmy tego chcieli. - Jej twarz stezala jak maska. - A tego ja nie chce. Gdzies tam jest Romar. Uwolnimy go albo sama zgine w walce o jego wolnosc. - Jej wzrok napotkal spojrzenie Jerrany'ego. Przytaknal z ponura mina. -O wolnosc twojego brata, a mojego przyjaciela i mieczowego brata. I zadne z nas teraz nie zawroci. Ale co z toba? - Popatrzyl na Eleeri. Szukala slow, by dobrze ja zrozumieli. -Nalozono na mnie geas - rzekla wreszcie - i sama zobowiazalam sie pod przysiega do uwolnienia go. Lepiej zginac niz zlamac geas albo splamic honor. Poszla dalej, zanim padlo nastepne pytanie. Obuta w miekkie, siegajace do polowy lydki mokasyny, stapala bezglosnie po gladkim podlozu. Jerrany i Mayrin pospieszyli za nia i nikomu nie wydalo sie dziwne, ze kopyta wielkiego ogiera, ktory ich prowadzil, nie wydaja zadnego dzwieku w zetknieciu z twardym marmurem. Zupelnie jakby sie slizgal z glowa wciaz zwrocona do sciany. Zatrzymal sie raptem. -Czyzby jakies drzwi? - Jerrany podszedl, by sie przyjrzec. Pchnal delikatnie, ale nic sie nie stalo. Badajac wzrokiem sciane, wsadzil palce w rzezbiona roze i pociagnal ku sobie. Drzwi otworzyly sie i dostrzegli klebiaca sie mgle, ktora natychmiast zaczela pelznac ku nim. Jerrany zadrzal i pozwolil, by drzwi same sie zamknely. -Mysle, ze to nie te. Rozejdzmy sie. Poszukajmy innych - powiedzial. Atmosfera panujaca w dlugim korytarzu kazala im zachowac milczenie. Jeszcze raz otworzyli drzwi, ktore nie ukazaly im nic istotnego. I jeszcze raz. Jedne wychodzily na rozlegla, kamienista i porosnieta krzakami rownine. Powietrze tam bylo suche i zar buchal jak z rozgrzanego pieca. Za drugimi wirowal wielkimi platkami snieg pod czarnym, nieprzyjaznym niebem. Eleeri idac wiodla palcami po scianie. Wyczula jakiei nierownosci. Przyjrzala sie uwaznie. Na drzwiach wyryto tanczacego w miejscu Kepliana. Ruchem reki przywolala Pehnane'a. Spojrzal na wizerunek. W jego oczach malowal sie smutek, gdy dotknal chrapami swego wyrzezbionego w kamieniu pobratymca. Drzwi sie otworzyly. Zajrzeli do srodka. Mayrin na pewno z glosnym krzykiem wbieglaby do srodka, gdyby maz nie powstrzymal jej w ostatniej chwili. -Uspokoj sie, kochanie! To pulapka z przyneta. Lepiej dobrze sie temu przyjrzyjmy, zanim wejdziemy w pajecza siec. Odciagnal ja od drzwi, ruchem glowy nakazujac Eleeri zbadac sytuacje. Postac rozwalona w wielkim krzesle wygladala jak Romar, ale... Dziewczyna przyjrzala sie uwazniej: jakby tego Romara karmiono zbyt dobrze i lepiej traktowano niz w jej snach. Ubranie mial z dobrej tkaniny i wypielegnowane, miekkie rece. Pokiwala glowa. Tak, byly miekkie, ale nie tak jak u kogos, kto ostatnio nie pracowal, tych tutaj rak nigdy w zyciu nie splamila praca. W nadgarstkach nie bylo widac mocnych sciegien jezdzca, dlonie lezaly bezwladnie na kolanach siedzacego. Gchym glosem zwrocila na to uwage Mayrin, kiedy ta szarpnela sie w objeciach Jerrany'ego. -To nie jest Romar. -Wiec kto? Jerrany wypowiedzial mysl, ktora przyszla mu do glowy: -Sporzadzony z pomoca czarow sobowtor, przyneta majaca zwabic nas w pulapke. Jego zona potrzasnela przeczaco glowa. -Chyba nie. Slyszalam o takich podobiznach, pozbawionych rysow twarzy i innych cech charakterystycznych. Spojrz, jak jest ubrany. To ubior zarowno dla mezczyzny, jak i kobiety. -Odwroccie szybko oczy! - rozkazala nagle Eleeri. - Nie patrzcie, az wam pozwole. Na mysi jej przyszedl Cynan. Odszedl juz na zawsze, a jego dusza przebywa w krainie, ktorej tak poszukiwal za zycia. Nie zdola mu zaszkodzic, a pamiec o nim moze im teraz pomoc. Powoli przywolala wspomnienia Cynana siedzacego po turecku, uczacego ja jezykow tego nowego swiata. Cynana delikatnymi ruchami wielkich rak oporzadzajacego kuce. Cynana, jakiego widziala po raz ostatni. Z podniesiona na pozegnanie reka, odzianego w otrzymany od niej stroj. Zatrzymawszy w pamieci ten ostatni obraz, pozwolila, by ogarnal ja smutek. Potem weszla w otwarte drzwi. Cynan podniosl glowe, wzywajac ja skinieniem. Odwrocila sie don plecami. Ten tutaj stwor byl kpina z jej starego przyjaciela. Miala ochote go zniszczyc, lecz nie wolno jej bylo zapomniec o obowiazku wzgledem przyjaciol. Chciala im juz wszystko wytlumaczyc, ale sami odgadli wczesniej. -Nosi teraz twarz tego, kogo przywolalas? -Tak. -Mamy wiec problem: sprobujemy to zniszczyc czy przejdziemy obok? - zapytal cicho Jerrany. -Zostawmy to. Mysle, ze to tylko przyneta, ktora nie ma wlasnej mocy. Jesli nie przyciagnie nas, poczeka na innych - odparla Mayrin. - Chodzi mi o to, czy to cos moze w jakis sposob powiadomic swego tworce, ze pulapka zawiodla? Jesli tak, lepiej sie pospieszmy. Pehnane bez slowa ruszyl dalej. Poszli za nim szybko, w milczeniu. Wprawdzie krety korytarz nie mial okien, ale Jerrany byl pewny, ze wznosza sie z kazdym zakretem. Ogarnial go coraz wiekszy lek. Sciany wokol swiecily. Poczatkowo nie zauwazyli tego; potem blask stal sie jasniejszy. Eleeri krzyknela cicho - Pehnane zniknal raptem jej z oczu. Podbiegla i zabrala swoj wisior. -Dlaczego?! Dlaczego nas teraz opuscil? Jerrany rozejrzal sie, szukajac przyczyny. -Sciany - powiedzial spokojnie. - Popatrzcie na sciany. Ogien pelzl po starozytnych kamieniach. Tam gdzie przeszedl, pozostawil tluste czarne slady, nad matowym, szkarlatnym swiatlem unosily sie kleby dymu. Jerrany ostroznie wysunal ku niemu reke. -To jest moc, a nie prawdziwy ogien; nie parzy. - Spojrzal przed siebie, a potem przeniosl wzrok na wisior, ktory Eleeri trzymala w dloni. - Moze on wiedzial, ze nie zdola przejsc we wlasnej postaci. Ale jako wisior... -Byc moze - odparla zaniepokojona dziewczyna. - Ale to mi sie nie podoba. -Mnie tez - dorzucila Mayrin. - Mozemy wybierac: zawrocic lub isc dalej. Ja nie odejde stad bez Romara. -W takim razie idziemy dalej i oby Swiatlo bylo z nami - powiedziala Eleeri i poszla do przodu, za nia Jerrany, Mayrin na koncu, trzymajac w gotowosci sztylety. KroczyM powoli, gdyz ogien i czarny dym rozprzestrzenialy sie wokol nich, az wreszcie caly korytarz stal sie czarny, poprzecinany odstreczajacymi i ognistymi liniami run. Z podlogi podniosla sie czarna w szkarlatne pasma mgla, a ich blask byl teraz jedynym zrodlem swiatla. Eleeri wyciagnela sztylet i wsunela wisior do pustej pochwy. Cos ja przyciagalo. Kiedy sie nad tym zastanowila, zdala sobie sprawe, ze to juz trwa od kilku minut. Ten, kto ja przyzywal, znajdowal sie gdzies przed Moze to Romar? Siegnela ku niemu mysla, tak jak nat sie postepowac z Keplianami. Zew stal sie jakby silniejszy, nie zyskala pewnosci. Przywolala z pamieci twarz Romara. j Potem zbudowala w mysli obraz sztyletu i dotknela nim! twarzy brata Mayrin. Fala naplynela moc. Odebrala ostrzezenie. Grozi im niebezpieczenstwo. Ponadto i w wiezy czas plynie inaczej. Jezeli beda szli nie zatrzymujac! sie, moga jeszcze zdazyc na czas. Romar tracil sily; mieszkaniec Ciemnej Wiezy wysysal jego energie zyciowa, by zatrzymac bitwe toczaca sie daleko na polnocy. Tak latwo nie odwroca jego uwagi. Wiele zabezpieczen wiezy dziala automatycznie. Jezeli zdolaja je pokonac, dotra do serca tej budowli nie zauwazeni. Kontakt urwal sie, ale Eleeri zdolala wyczytac zmeczenie i odraze Romara wobec siebie samego. Tak, lepiej nie zyc niz byc wykorzystywanym w ten sposob niewolnikiem Ciemnosci, uznala Eleeri. Jezeli wszystko zawiedzie, pomodli sie do Ka-diha, by mogla ofiarowac mu szybka smierc, bedzie to jej pierwszy i jedyny dar. Odwrocila sie do swoich przyjaciol, zeby im o tym powiedziec, ale za nia nie bylo nikogo. Niesamowita mgla wila sie i klebila. Eleeri zaklela szpetnie. Pozwolila sobie na rozproszenie uwagi. Czy skrecila gdzies, a oni nie zdazyli? A moze cos wypelzlo ze scian i wciagnelo ich do srodka? W takim miejsca jak to, nigdy nic nie wiadomo. Powinna zawrocic, ale cos jej podpowiadalo, ze bylby to blad. A moze wlasnie o to chodzi, zeby wrocila droga, ktora tutaj przyszli, i zapomniala o celu tej wyprawy. Zacisnela zeby. Zlozyla pewna obietnice. W razie potrzeby sama pojdzie dalej, modlac sie, aby przyjaciele znow ja odnalezli. Scisnela mocniej sztylet i pomaszerowala zwrocona twarza do ledwie wyczuwalnego wolania, ktore ja przyciagalo. Mgla zaczela gestniec i przed nia sformowaly sie jakies postacie. Eleeri na chwile zwolnila kroku, ale na pomoc przyszedl jej zdrowy rozsadek. Oni byli martwi albo przebywali w innym swiecie! Nie mogli wiec byc tutaj. To tylko straszydla majace sprawic, by zawrocila. O nie, nie da sie tak latwo oszukac. Widzac przed soba Cynana, usmiechnela sie gorzko. -Kochalem cie jak corke. Ufalem ci, a ty zostawilas mnie, zebym umarl w samotnosci. To oskarzenie sprawilo jej bol. Dlugo sie zastanawiala, rozwazajac wszystkie za i przeciw, zanim opuscila jego karstenski fort. Czy rzeczywiscie chciala sie od niego uwolnic? Podniosla glowe. Nie! Motywy, jakimi sie kierowala, byly sluszne, zarowno wtedy, jak i teraz. Sam Cynan sie z tym zgodzil i odeslal ja z wlasnej woli. Zwrocila sie teraz twarza do jego podobizny. -Jest mi smutno, ze cie zostawilam. Boleje, ze umarles w samotnosci. Lecz nie tylko ja sama jestem odpowiedzialna za wybor, ktorego dokonalam. Ty takze miales w tym swoj udzial. -Bo zrozumialem, ze nie zdolam cie zatrzymac. -Nie, to dlatego, ze mnie kochales. Milosc nie zamyka drzwi i nikogo nie wiezi. Nie ja przywolalam cie tutaj. Odejdz teraz, zabierajac ze soba moja milosc i zyczliwosc. - Ruszyla stanowczym krokiem do przodu, choc lzy plynely jej po policzkach. Postac Cynana zniknela we mgle. Zastapila ja nastepna zjawa. Eleeri wzdrygnela sie, gdy spoczelo na niej zle spojrzenie wuja. Mgla stworzyla jeszcze jedna postac, ktora stanela przy Taylorze: jej ciotke. Eleeri kochala Cynana, wiec rozmawiala lagodnym tonem z jego widmem. Tych dwojga nienawidzila. Szla przed siebie, nie zwracajac na nich uwagi. Zejda jej z drogi lub sprobuja zatrzymac. Stanela z nimi twarza w twarz. Przeszyl ja zimny dreszcz, kiedy chwycili ja za przeguby, syczac zapamietane z dziecinstwa obelgi. Gardzili nia. Ale Eleeri nie byla juz dzieckiem. To tylko sztuczka slugi zla, ktory pragnal zawrocic ja z wlasciwej drogi. Nie pozwoli, zeby przegonily ja stad te strzepy dawnego cierpienia. Sila woli zmusila pake zjaw, by sie rozwarly. Uniosla poziomo sztylet, rozdzielal ich teraz jak sztaba. -Nie mam wobec was zadnego dlugu - powiedziala spokojnie. - Nie daliscie mi nic, wiec nic wam nie zawdzieczam. Nie ja was przywolalam i nie zatrzymuje was teraz. Uwolnijcie sie ode mnie, tak jak ja uwolnilam sie od was. Mowiac to zrozumiala nagle, ze to jest prawda. Obawiali sie jej sily. Nienawidzili jej, bo nie mogli zlamac jej ducha. Przez caly czas byla od nich silniejsza. Podniosla na nich wzrok i mimo woli poczula litosc. Postacie zachwialy sie i zniknely, gdy dotarlo do nich to uczucie. Mogli stawic czolo strachowi lub nienawisci, wobec litosci byli bezbronni. Wtedy nadszedl ktos, kogo Eleeri oczekiwala: Wedrujacy-w-Dal, z orlimi piorami w warkoczach. Na jej oczach zamienil sie w cos potwornego. Gnijace cialo zwisajace w strzepach z brunatnego szkieletu. Cuchnacy oddech buchnal z odslonietych zebow, kiedy syknal jej do ucha. Tuz za nim pojawila sie inspektorka sluzb socjalnych. Jej glos zagluszyl slowa Wedrujacego-w-Dal. -Teraz, kiedy cie znalazlam, bedziesz musiala pojsc za mna, dziewczyno. Prawo stanowi, ze jako niepelnoletnia nie mozesz mieszkac sama. Eleeri powstrzymala gniewna odpowiedz. Moc zmarlego adepta ostrzegla ja, ze uczucia moga byc bronia i zagrozeniem jednoczesnie. Starala sie uspokoic. -Mieszkam tutaj od lat. Nie jestem juz dzieckiem. Nie podlegam temu prawu, a pani nie ma tu zadnej wladzy. - Ogarnal ja strach, kiedy widmowa kobieta chwycila ja za ramie. - Prawo jest przeciwko pani - powtorzyla. - Prawo pani nie wesprze w tym przypadku. Jest pani sama. Zdenerwowana kobieta zgarbila sie i spojrzala na dziewczyne z niedowierzaniem. Eleeri zebrala sie w sobie i jak kamienie cisnela w nia slowa: -Przestrzega pani prawa. Czy chce pani teraz postapic wbrew niemu? Zjawa cofnela sie. Na jej twarzy malowalo sie zaklopotanie i gniew, kiedy potrzasnela przeczaco glowa. Pracowala w opiece spolecznej; kierowala sie prawem. -W takim razie niech pani odejdzie, albo stawi czolo faktowi, ze lamie pani prawo. Widmo zadrzalo, skurczylo sie i w koncu pozostal z niego tylko klab mgly. Eleeri podjela ostatnie wyzwanie ujmujac w dlonie rece pradziadka. Lzy poplynely jej po twarzy, kiedy go objela. Zignorowala straszny wyglad zjawy i bijacy od niej smrod. To byl jej obronca, jej nauczyciel, jej krewny. Wsluchala sie uwaznie w jego slowa. -Eleeri, nazwalem cie Eleeri, i rzeczywiscie kroczysz dziwnymi drogami. Nie musisz jednak dalej walczyc. Chodz ze mna i odpocznij. Stan sie znow corka mojej wnuczki. -Musze dotrzymac slowa. -Dalas je temu, kto nie mial prawa tego zadac od ciebie. Chodz ze mna - powiedzial pelnym czulosci glosem. -Dalam slowo. Mam zlamac przysiege? Czy tego mnie uczyles? Kiedy objal ja ramieniem, podniosla wzrok i zobaczyla dawna, kochana twarz. W jego glosie brzmiala tesknota. -Brak mi ciebie, dziecie mojego serca. Czy pozostawisz mnie, zebym po wsze czasy przemierzal kraine duchow bez ciebie? Pozostaw tych, ktorzy nie sa twoimi prawdziwymi krewnymi, i chodz ze mna. Tak bardzo go kochala, ze czar moze nawet by podzialal, gdyby nie to ostatnie zdanie. Uwolnila sie delikatnie z jego kochajacych ramion i cofnela o krok. -Jestes moim krewnym i dlatego winna ci jestem pomoc. Zlozylam przysiege wojowniczki komus, kto mi zaufal. Moi przyjaciele sa tutaj. Mam ich zostawic, porzucic, zdradzic? Nie opuszcze tez mojego krewniaka, czeka go tu ^straszna smierc. -Jestes sama. Twoi przyjaciele ucieka'. - Grymas gniewu wykrzywil jego twarz. - Zawsze bylas glupia i uparta. - Teraz okazal lek o nia. - Nie idz ta droga. Chodz ze mna, a bedziesz bezpieczna. Poruszyla plecami, jakby chciala poprawic wlozone na me ciezkie brzemie. Z placzem poszla bez wahania naprzod. -Nie moge. Sam mnie uczyles, ze nie wolno lamac przysiag, ze krewni wspieraja w potrzebie krewnych, ze chocby nawet zdradzili nas przyjaciele, dotrzymuje sie raz danego slowa. -Tak, ale wiecej juz nie bede mogl przyjsc do ciebie. -Teraz tez nie przyszedles - otarla lzy. - Jestes tylko moim wspomnieniem o czlowieku, ktorego kochalam, a nie nim samym. - Stanela naprzeciw dziada i przegnala z mysli jego postac, pozwalajac mu odejsc, tak jak on kiedys to zrobil. Mgla zafalowala i zniknela. Eleeri zobaczyla wokol siebie i przed soba marmurowy korytarz, ktorego sciany nie nosily zadnych sladow Ciemnej Mocy. Pod nogami miala kamienna posadzke. Uslyszala za soba kroki i odwrocila sie blyskawicznie - to zblizali sie jej przyjaciele. Twarze mieli pobladle, ale w ich oczach malowala sie determinacja. Wyciagneli do niej ramiona. Trzymajac sie za rece stali tak dlugie chwile, w milczeniu pelnym zrozumienia i ciepla. Poddano ich probie i przeszli ja pomyslnie. -Zobaczylem tych, ktorych kochalem, i tych, ktorych nienawidzilem - powiedzial spokojnie Jerrany. - Dano mi wybor. -Tak jak mnie - potwierdzila Eleeri. - A przeciez jestesmy tu razem. -Zaproponowano mi rozne wspaniale mozliwosci, ale nie bylo tam miejsca dla Romara - westchnela Mayrin. - I musialabym stracic tych, ktorych kocham, nie moglam tego zaakceptowac. Eleeri wysunela rece z ich dloni i usmiechnela sie do tych dwojga. -Wyglada na to, ze wszyscy dokonalismy wyboru. Ruszajmy dalej, przekonajmy sie, co z tego wyniknie. Ramie obok ramienia pomaszerowali szerokim korytarzem. Eleeri wiedziala, co pokonala, ale kiedy tak szli, zastanawiala sie, jakie to proby przeszli jej przyjaciele. Czym byly "wspaniale mozliwosci", ktore zaproponowano Mayrin? Zerknela na nia ukradkiem, a potem na Jerrany'ego. Co ofiarowala mu Ciemnosc w zamian za zdrade? Odrzucili wszystko to, co im pokazano. Palila ja ciekawosc. Usmiechnela sie jednak i odegnala ja. To nie jej sprawa. Ma wieksze zmartwienia niz odpedzone juz pokusy. Mayrin rowniez wspominala czas spedzony w magicznej mgle. W jednej minucie Jerrany szedl obok niej, a w nastepnej zniknal. Miala ochote pobiec wykrzykujac jego imie, lecz bala sie zwrocic na siebie czyjakolwiek uwage. Scisnela rekojesc sztyletu, modlac sie do Mocy Swiatla. A potem pojawily sie wizje. Jerrany rowniez przypominal sobie wszystko - i az sie zatrzasl z gniewu. Grozono mu, jednak sie nie ugial, ale na bogow, tak niewiele brakowalo! Jeszcze chwila i by sie poddal. Chwycil mocniej reke Mayrin. Rozdzial szesnasty Nad rzeka mul zaczerwienil sie od krwi poleglych. Z dziesieciu druzynnikow walczylo jeszcze tylko szesciu. Szybsze od ludzi Keplianice uwalnialy sie od napastnikow i wycofywaly, kiedy tylko ciezkie obrazenia uniemozliwialy im dalsza walke. Z osiemnastu klaczy zaledwie polowa pomagala teraz czlowieczym sprzymierzencom. Jedna lezala martwa i rasti rozszarpywaly jej cialo; osiem porzucilo walke i chwiejnym krokiem skierowalo sie do kanionu. Gdyby walczacy wciaz ludzie mieli czas, zauwazyliby, ze teraz juz wszystkie Keplianice mialy szafirowe oczy istot sluzacych Swiatlu.Dowodca donosnym, dzwiecznym glosem wydal rozkaz. Keplianice posluchaly i ustawily sie w krag, zwrocone glowami na zewnatrz. Rozstawieni miedzy nimi ludzie atakowali wloczniami rasti, ktore usilowaly rozerwac ten obronny szyk. Pan Ciemnej Wiezy bez powodzenia kierowal moc ku umyslom krwiozerczych stworow. Zapach zabitych towarzyszy, odor krwi doprowadzily tych rowninnych lowcow do szalu - liczyla sie tylko zadza zabijania i zarlocznosc. Ich wladca zas zacial sie w uporze. Zmusi te stwory do posluszenstwa. Owladniety ta mysla, raz po raz przenikal umysly rasti, zadajac i rozkazujac zaprzestania walki. Bez opamietania wysysal moc ze swojego niewolnika, ktory slabl coraz bardziej. Nawet to nie przywiodlo do rozsadku jego pana, nie przestal bowiem czerpac jego energii witalnej. Mniejsi maja sluzyc wiekszym od siebie. Na miejsce tamtego wezmie innych, gdy tylko znajdzie czas, aby sie tym zajac. Na przyklad tych dwoje, ktorych zobaczyl w sercu niewolnika. Sa znacznie j silniejsi niz przypuszczaja. Posluza mu dobrze, kiedy ten sie wykonczy. Na nowo zaatakowal wlasne slugi, starajac sie wymusic posluszenstwo. Lecz Romar zaoszczedzil wiecej sil, niz mozna by przypuscic. Ostroznie powstrzymywal swego pana przed zaatakowaniem przeciwnikow rasti, ktorych ten uznal za Wilkolaki. Zdolal tez skierowac dostatecznie duzo energii na starozytne drzwi, ktorych tak sie obawial mieszkaniec Ciemnej Wiezy, i otworzyl je. W glebinach umyslu, ktore jeszcze do niego nalezaly, zachowal swoja nieugieta dusze i resztki mocy. Wiedzial, ze zbliza sie pomoc i z powodzeniem utrzymal to w tajemnicy. Wyczul dotkniecie Swiatla, gdy ratownicy sie do niego zblizyli. Najpierw rozpoznal swoja siostre-blizniaczke. Usilowal opanowac ogarniajacy go strach. Na Wladcow Swiatla, zeby tylko nie wpadla w rece tego potwora! A jesli dostanie sie w ktoras z zastawionych pulapek? Nie mial az tyle magicznych sil, zeby je unieszkodliwic. Przyjaciele musza sami walczyc, by do niego dotrzec. Zaplonal w nim plomyczek nadziei. Wyczuwal, ze wciaz ida ku niemu. Od czasu do czasu docieraly do niego echa jakichs starc, zawsze jednak ruszali dalej. Kiedy podeszli jeszcze blizej, rozpoznal pozostala dwojke. Jerrany, mieczowy brat! Na bogow, ktoz to mogl byc jak nie Jerrany? Znal tez ich towarzyszke. Czyz nie kontaktowal sie z nia w snach podczas dlugich miesiecy strasznej niewoli? Widywal ja w wizjach, a teraz przywolal z pamieci jej obraz. Wygladala tak, jakby nalezala do jego rasy, ale jej dusza byla inna, pochodzila z innego swiata. Nie byla zla, tylko po prostu odmienna. W glebi serca wiedzial, iz tez sluzy Swiatlu. Oczami wyobrazni ujrzal jej twarz: ostre rysy, oczy szare jak niebo przed burza, spadajace na ramiona czarne wlosy, delikatne niczym pajecza nic. Twarz pelna dumy i stanowczosci. Jak zlozone do pocalunku usta mialy jednak delikatny wykroj, ale ponizej rysowal sie energiczny podbrodek zdradzajacy upor, ktory kaze przezwyciezac wszelkie przeszkody. Czyzby to byla cecha charakterystyczna tych, ktorzy przechodzili przez bramy wiodace do jego swiata? Przybywali od czasu do czasu i zawsze mieli nieugiete dusze. Moze bramy rozpoznawaly takie dusze? Nie wiedzial. Lecz im czesciej widywal te dziewczyne z innego swiata, tym bardziej za nia tesknil. W mezczyznach ze Starej Rasy pragnienie budzi sie pozno, a w nim ocknelo sie, kiedy po raz pierwszy zobaczyl Eleeri. Pragnienie nie tylko ciala, lecz takze duszy. Pragnal isc obok niej. Poznac jej mysli, obawy i radosci. Poslubic ja i kochac przez reszte zycia. To moze byc krotki czas, dodal gorzko w mysli. Czul, ze slabnie. A mimo to pielegnowal te wizje w najtajniejszych zakamarkach swej istoty. Przyjaciel i siostra ida mu na pomoc, a ona, pani jego serca, jest z nimi. Nie wiedzial, kun moglaby sie dla niego stac, ale walczyla, by mieczem zdobyc dla niego wolnosc. Skulil sie w sobie, oszczedzajac reszte sil. Eleeri szla powoli korytarzem, ktory wydawal sie bez konca. Mayrin zatrzymala sie, by rozluznic pas z mieczem. -Moze chodzimy w kolko w tym przekletym miejscu? Chyba wieza, do ktorej weszlismy, nie byla taka wielka? Jerrany potrzasnal przeczaco glowa. -To, co jest w srodku, moze byc wieksze od tego, co sie znajduje na zewnatrz; takie jest prawo mocy. Wieza po prostu unaocznia te prawde. - Popatrzyl na rozciagajacy sie przed nimi korytarz. - Zastanawiam sie tylko, czy nie celowo prowadzi sie nas w kolko? Moze to iluzja wprowadza nas w blad? - Dotknal policzka Eleeri. - Pomalowalas twarz przed wejsciem. Masz jeszcze troche tego barwnika? Wyjela szybko z sakiewki u pasa kawalek czerwonej kredy, ktorej pasma wietrzaly i kruszyly sie w scianach skalnych w poblizu kanionu. Podala mu go w milczeniu i odeszla na bok wraz z Mayrin, by widziec, co zrobi. Jerrany ostroznie narysowal prosta linie wzdluz tunelu. Uszedl kflka krokow, nakreslil druga, znowu zrobil przerwe, a potem narysowal trzecia. Stojace z tylu kobiety zrozumialy, o co chodzi. Mayrin syknela cicho i przywolala meza ruchem reki. Wrocil biegiem. -Co sie dzieje? -Korytarz sie zakrzywia. Kiedy jestesmy razem, wydaje sie prosty, ale kiedy sie oddalasz, znikasz nam z oczu za zakretem. -Wiec to tak! - W jego spokojnym glosie zabrzmiala nuta triumfu jak w okrzyku polujacego sokola. - Jezeli to 1 iluzja, co jeszcze przeoczylismy? To sztuczka, ktora ma nam uniemozliwic dotarcie do celu. Nie wiem tylko, czy juz go minelismy, czy jest przed nami. Eleeri wyjela wisior i podniosla do gory. -. Moze Pehnane pokaze nam droge. - Ale mimo wszelkich staran, wisior nie zareagowal na zaklecie. -Moze trzeba zaczekac, az dotrzemy do serca wiezy - skomentowal Jerrany. - Wszyscy w jakis sposob jestesmy zwiazani z tym, kogo szukamy. Polaczmy nasze umysly i pomyslmy o nim, budujac obraz takiego, jakim go znalismy. -Tylko czy uzycie mocy nie zaalarmuje nieprzyjaciela? - zapytala z powatpiewaniem Eleeri. - To jest serce Ciemnej Wiezy. -Mozliwe, lecz co nam z tego przyjdzie, ze nas nie zauwaza, jesli nie zdolamy odszukac naszego przyjaciela? Mayrin polozyla rece na ramionach obojga. -Posluchajcie, wrog posluguje sie moca Ciemnosci. A co bedzie, jesli... Posluchali i przyznali racje. Teraz Mayrin stanela na przodzie i wyjela spinke z wlosow. Eleeri przyjrzala sie ozdobie, kiedy Mayrin podniosla ja do gory, i tez wyciagnela ku niej dlon - obie zacisnely na niej rece. Spinke z jasnego drewna wydzielajacego slaby i slodki zapach, wyrzezbionego w ksztalcie jaszczurki o czaszce wiekszej niz znane w jej swiecie okazy. Oczy wykonano z wszczepionych odlamkow jakiegos zlocistego kamienia, zas ogon podwinieto tak, by przytrzymywal wlosy. -Ta spinka zostala wyrzezbiona na moje osiemnaste urodziny - dodala Mayrin. Nie chciala w tym miejscu wymieniac imienia rzezbiarza, gdyz imiona mialy zbyt wiele mocy, ale Eleeri skinela glowa. Mayrin przyciagnela do swoich dlonie Jerrany'ego. - Pomyslcie o nim. Zbudujcie w mysli jego obraz. Szukajcie, a wsparciem niech bedzie ten oto jego dar, ofiarodawca winien go odnalezc bez wzgledu na to, gdzie sam sie znajduje. Poslusznie posluchali jej polecenia. Nie byla to prawdziwa moc, ale magia sympatyczna, dobrze znana Eleeri. W podobny sposob jej plemie zapewnialo sobie udane polowania. Przywolala obraz Komara, ozywila kolorami jego twarz, dodala iskierke do gleboko osadzonych oczu i rozkazala im, by spotkaly sie z jej spojrzeniem. Wytezyla wole, by do niego dotrzec. Wyczuwala niejasno wysilek swoich przyjaciol. Kroplisty pot wystapil jej na czolo. Miala wrazenie, ze cos ja odpycha od twarzy, ktora zbudowala w mysli. Stawila czynny opor. Tracila poczucie czasu i przestrzeni. Potem zdala sobie sprawe, ze slabnie. Drobinki swiatla pokrywajace dotad cialo dziewczyny splynely wzdluz ramion do jaszczurki, ktora zwrocila na nia zlociste oczy. Zachwiala sie na nogach, kiedy Mayrin wypuscila ozywione teraz stworzonko. Przebierajac lapkami stworek pomknal w strone, z ktorej przybyli. Nie mieszkajac pospieszyli za nim. -Skoncentrujcie sie na nim. Zatrzymajcie w mysli jego twarz - szepnela Mayrin. Ruszyli juz, trzymajac sztylety w pogotowiu, kiedy Jerrany zatrzymal sie nagle. -To nie jest korytarz, ktorym szlismy - powiedzial z niezachwiana pewnoscia w glosie. - Spojrzcie! - Wskazal reka na, jaskrawy fresk. Odwrocili od niego oczy z niesmakiem. - Owszem, to jest naprawde ohydne, ale czy ktoras z was widziala to przedtem? Obie pokrecily przeczaco glowami. Popatrzyly za siebie. Nie dostrzegly ani sladu sklepionego wejscia, zadnych drzwi ani zakretow. -Znowu iluzja? - zapytala Eleeri. Jerrany popatrzyl na nia. -Nie, mysle, ze teraz widzimy rzeczywistosc. Z iluzja mielismy do czynienia przedtem. - Swiergot jaszczurki przypomnial mu, po co tu przyszli. - Lepiej chodzmy za nasza przewodniczka. Pozniej porozmawiamy o naturze iluzji. - Pobiegl za jaszczurka. Mayrin i Eleeri dolaczyly do niego. Powrotna droga chyba nie miala konca, byli juz bowiem bardzo zmeczeni, ale przynajmniej teraz mieli pewnosc, ze nigdy nie widzieli ani tych sali, ani korytarzy. Przewodniczka wyraznie biegla coraz wolniej. I choc szli teraz szybkim krokiem, wciaz wolniej przebierala lapkami. -Co sie dzieje? - zapytala szeptem Eleeri. -Moc dziala tylko przez jakis czas. Zadne z nas nie jest adeptem ani nie ma duzego talentu magicznego - mruknela Mayrin, kiedy maszerowali za wedrujaca powoli jaszczurka. -Czy da sie to jeszcze raz powtorzyc? -Nie wiem. - Mayrin wzruszyla ramionami. - Jezeli i znajdziemy tego, kogo szukamy, zanim moc sie bedziemy musieli. Umilkly, nie odrywajac oczu od malego przewodnika. Drewniana jaszczurka z ledwoscia sie poruszala, ale wlokla sie obok nich. Umozliwiala jej to jedynie marmurowa posadzka; na bardziej chropowatej musialaby sie zatrzymac. Wreszcie znieruchomiala. May powstrzymala okrzyk rozpaczy. Lzy naplynely jej do Poczula, ze Eleeri mocniej scisnela ja za reke. -Nie, Mayrin, spojrz! Mayrin otarla dlonia lzy i podniosla wzrok. Ja w ostatnim wysilku zawrocila i oparla sie o sciane. Znow l tylko rzezbiona spinka, a mimo to nachylala sie jakby chcac wcisnac sie w kamien. Jerrany przesuwal rekami po zimnych blokach marmuru. -Nie moge znalezc zadnego wejscia. Trzy pary rak obmacywaly spojenia miedzy blokami. Nic nie wyczuli, ani nic nie zobaczyli. Zadnych ukrytych drzwi. Lecz jaszczurka nie zatrzymala sie na srodku korytarza, co staloby sie, gdyby po prostu stracila reszte mocy. Gdzies tutaj musialo byc tajemne wejscie. Nie zaprzestana poszukiwan, az je znajda. Wreszcie Eleeri zrobila krok do tylu. Iluzje juz wczesniej wprowadzaly ich w blad. Moze wiec teraz wisior zgodzi sie im pomoc. Przycisnela go do sciany zagradzajacej im droge. Znow poczula wyplyw mocy, ale tym razem drobinki swiatla okolily owalna przestrzen i skupily sie na wysokosci ramienia. Pod wplywem naglego impulsu Eleeri oparla w tym miejscu reke. Sciana zadrzala i kamienie przesunely sie pod naciskiem jej palcow. Jerrany z okrzykiem triumfu chwycil za krawedz drzwi i otworzyl je szerzej. Wslizgneli sie do srodka. Drzwi cicho zamknely sie za nimi Spojrzeli po sobie, kiedy stwierdzili, ze juz sie nie otworza. Mayrin otrzasnela z siebie lek. -Sami chcielismy tedy pojsc. Chodzmy wiec. Eleeri podniosla wisior. -Pehnane, prosze, czy mozesz nam jakos pomoc? Z oczu figurki Kepliana trysnelo swiatlo. Dotknelo scian, budzac do zycia runy. Bylo to pismo calkowicie im obce, ale wskazywalo droge. -Pospieszmy sie. Nie wiemy, jak dlugo to potrwa - zauwazyla Eleeri idac szybko waskim korytarzem. Szli jedno za drugim, rozgladajac sie na wszystkie strony. Dziewczyna czula, ze zblizaja sie do celu wedrowki. Chwilami jej sie zdawalo, ze przebywa w tej przekletej wiezy cala wiecznosc. Jesli stad wyjdzie, to nigdy juz tu nie wroci, co do tego nie miala zadnych watpliwosci. Runy skonczyly sie na nastepnej scianie, ale tym razem drzwi byly widoczne. Eleeri klepnela dlonia wyzlobione dotknieciami miejsce. Wiedziala, ze w ten sposob sie je otwieralo. Palacy bol przeszyl jej ramie. Krzyknela, odrywajac dlon. Krew splamila sciane, a drzwi powoli sie otworzyly. Czy kazdy, kto otwieral to dranstwo, musial placic w ten sposob? - zastanowila sie. Ale w koncu to bylo bez znaczenia. Wyssala ranke i zmarszczyla brwi, gdy przyjaciele przylaczyli sie do niej juz wewnatrz. Otoczylo ich niezbyt jasne swiatlo. Brneli w grubej warstwie pylu. Jerrany cicho krzyknal z zaskoczenia, kiedy mineli zakret i ujrzeli przed soba waskie okno. Stloczyli sie przy nim i wyjrzeli na zewnatrz. -Spojrzcie na slonce. Prawie sie nie poruszylo - powiedziala ze zdumieniem Mayrin. -Czas... - przemowil cicho Jerrany. - W wiezy czas plynie inaczej. Zastanawialem sie, jak to mozliwe, ze nasi przyjaciele nadal skupiaja na sobie uwage jej pana. Spojrzcie na slonce: odkad tu weszlismy, nie minela nawet godzina. Moze tylko pol godziny. Nasi ludzie przysiegli utrzymac sie przynajmniej godzine, dwie, jesli zdolaja. Mamy jeszcze dosc czasu, zeby odnalezc tego, kogo szukamy. Trzeba sie tylko pospieszyc. Chodzcie. - Zbadal wzrokiem korytarz, od ktorego odchodzilo kilka innych, a potem wskazal reka: -Ta droga na pewno prowadzi do srodka wiezy. Ta jakby sie wije wokol centrum, a tamta skreca pod katem prostym do wnetrza. Idziemy? Kobiety skinely zgodnie glowami i cala trojka nachylajac sie weszla do korytarza. Byl niski i waski, i bylo w nim jeszcze ciemniej, ale wedrowcy, powodowani nadzieja, szfi szybkim krokiem. Eleeri zatrzymala ich na nastepnym zakrecie. Nie miala watpliwosci. -Tedy. Spieszyla sie. Jej nogi wzbijaly tumany kurzu pokrywajacego starozytne kamienie. Nikt nie szedl tedy od wiekow, pomyslala. Romar wyjasnil, ze poprowadzi ja drogami, ktorych nie zna mieszkaniec wiezy. A moze pomagal im dawno umarly adept, ktory przeszukal jej umysl w jaskini na dole? Usmiechnela sie. Jakie to ma znaczenie, jesli znajda brata Mayrin? Wtedy bedzie czas na zadawanie pytan. Teraz powinna bez pytania przyjac kazda pomoc. To czas dzialania, nie glodzenia. Zwolnila kroku, gdy dobieglo ja z przodu ostrzegawcze sykniecie Jerrany'ego. -Sa tu jeszcze inne drzwi, a za nimi cos sie dzieje. Eleeri poczula naglace szarpniecie u pasa. Wyjela wisior z pochwy sztyletu, ostroznie polozyla go na podlodze i cofnela sie. -Co robisz? -Mysle, ze nadszedl czas, zeby nam pomogl - szepnela w odpowiedzi. Mgla podniosla sie z podlogi, a potem sie rozwiala. Na jej miejscu stal Pehnane. Eleeri powstrzymala nerwowy chichot. Wygladal dosc smiesznie, wtloczony w waski korytarz. Muskal bokami sciany, wyciagnal do przodu szyje, by nie uderzyc glowa w sufit, ostroznie unosil kopyta, aby nie wzbic tumanow kurzu. Spojrzal w jej oczy z rozbawieniem. Nosem wskazal zamkniete drzwi. Jerrany dotknal ich ostroznie, nasluchujac. Mayrin i Eleeri kolejno przylozyly ucho do kamienia. Jerrany machnieciem reki kazal im sie cofnac do zakretu. -To nie sa glosy. W kazdym razie nie ludzkie. - Odwrocil sie i podniosl wzrok na gorujacego nad nim ogiera. - Czy mozesz cos o tym powiedziec? Myslowy glos Pehnane'a zagrzmial jak piorun. -To sluga mieszkanca Ciemnej Wiezy. Moj odwieczny wrog. Waszym zadaniem jest stawic czolo panu wiezy, by uwolnic jego niewolnikow. Ja zas musze stoczyc walke z jego sluga i pokonac go ostatecznie. Dlugo na to czekalem. Pozwolcie mi odejsc, zebym wreszcie mogl dolaczyc do moich krewnych-przyjaciol i zaznac spokoju. Scisneli sie w waskim korytarzu, robiac mu przejscie. Jerrany oburacz pociagnal drzwi i otworzyl je przyciskajac sie do sciany. Keplian wskoczyl do wewnatrz. Uslyszeli oddalajace sie ciche piski, widocznie jakies male stworzenia uciekaly w poplochu. -To Thasowie - mruknal z niesmakiem Jerrany. Wraz z przybyciem Pehnane'a swiatlo w pomieszczeniu za drzwiami rozjarzylo sie, a jego mieszkancy probowali uciec przed blaskiem raniacym ich oczy. Biegali tam i z powrotem. Mayrin opowiadala juz Eleeri o tych zyjacych w norach stworzeniach, ale wygladaly one znacznie dziwniej niz to sobie wyobrazala. Ostatni Thas zniknal w szczelinie sciany, ktora otworzyla sie w odpowiedzi na jego rozpaczliwe lomotanie. W duzym pomieszczeniu o lukowym sklepieniu pozostaly tylko dwie postacie. Keplian stal naprzeciw Kepliana, ogier naprzeciwko ogiera. Lecz oczy jednego swiecily blekitem Mocy Swiatla, podczas gdy drugi przewracal szkarlatnymi slepiami. Jerrany i Mayrin chcieli zostac i przyjrzec sie wake, dodajac odwagi wyslannikowi Swiatla, ale Eleeri chwycila ich mocno za rece. -Taki pojedynek moze zwrocic uwage mieszkanca wiezy. Jezeli dostrzeze jednego wroga, czyz nie poszuka innych? Szukajmy tego, kogo musimy znalezc, poki'jeszcze czas. - Kiedy jako ostatnia odwrocila sie, by odejsc, uslyszala w mysli glos Pehnane'a. -Szukaj, daleka krewniaczko, i oby los ci sprzyjal. Ci, do ktorych odejde, beda pamietac o dziecieciu z ich rodu. Ruszyla biegiem, chcac wyzbyc sie uczucia, ze opuszcza przyjaciela w potrzebie. Nad rzeka dowodca druzyny zgromadzil swoich lodzi. Wszyscy byli ranni, ale chcieli nadal walczyc. Przyjrzal sie niebu i spochmurnial. Jego pan mial nadzieje, ze jakies niezwykle zjawisko da im znak, iz mieszkaniec wiezy poniosl kieske. Wiedzial, ze zolnierze i Kepliamce powalcza jeszcze jakis czas, lecz dalsze przedluzanie potyczki skonczy sie smiercia wszystkich. Sprobuje jednak kilku podstepow. Wydal rozkazy. Keplianice wycofaly sie biegiem. Jego zas ludzie rozbiegli sie w rzekomym poplochu, kierujac sie ku szczelinom w ziemi. Przeskoczyli przez nie, a zazarte rasti nie zauwazywszy przeszkod powpadaly do wewnatrz. Juz sie stamtad nie wydostaly. Manewr z powodzeniem powtorzono dwukrotnie. Tymczasem w wiezy toczyla sie inna walka. Rywalizowaly ze soba moc i zwykla sila fizyczna. Keplianski ogier stanal deba, krzyczac wsciekle na innego ogiera. Moce rozjarzyly; sie i starly miedzy nimi. Przeciwnicy byli godni siebie. No coz, beda wiec walczyc na dawna modle. Skoczyli ku sobie, wyciagajac szyje i obnazajac zeby, by szarpac i kasac. Pehnane rozerwal ucho przeciwnika. Trysnela krew. Drugi Keplian zarzal gniewnie, uderzajac ostrymi jak brzytwy przednimi kopytami. Swiecacy szkarlatny strumyk jal sie saczyc ze zranionego ucha. Niebieski plomien poplynal z drasnietego barku. Zwarli sie, wymierzajac sobie kopniaki, a potem znow sie rozdzielili. Teraz wrog chwycil Pehnane'a za gardlo, ale nim zdazyl zacisnac zeby, ten odrzucil go kopnieciem. Spotkali sie na srodku pomieszczenia niczym oszaleli zapasnicy. Podnoszac sie, osuwajac, chwytajac, by zaraz potem puszczac, pozostawiali zakrwawione plomienie tam, gdzie trafily zeby i kopyta. Nieprzyjaciel dwukrotnie trafil Pehnane'a w okolice nerek, a taki cios, byle dostatecznie silny, mogl usmiercic. Lecz za kazdym razem niebieskooki Keplian uchylal sie lekko i jego przeciwnik nie osiagal zamierzonego rezultatu. Pulsujaca ogniem krew szkarlatnookiego ogiera splywala mu po przednich nogach. Slabl i wiedzial o tym. Teraz Kepliany jednoczesnie wspiely sie deba, usilujac dosiegnac i przegryzc gardlo przeciwnika. Obu sie nie powiodlo i opadly znow na ziemie, wierzgajac zawziecie. Niebieski plomien przeoral piers Pehnane'a. On rowniez tracil sily, lecz w jego niebieskich oczach nie bylo leku. Dlatego wlasnie pozostal: zeby stawic czolo wspolplemiencowi, ktory wybral Moce Ciemnosci, a za swego pana sluge Wiecznego Mroku. Uchylil sie, udajac slabosc. Drugi Keplian zarzal triumfujaco, stajac deba, by zadac smiertelny cios. Pehnane cofnal sie w bok, a kiedy jego przeciwnik stracil rownowage, wysunal pokryta niebieskimi plomieniami glowe do przodu i chwycil tamtego za gardlo. Resztkami sil zacisnal zeby na tetnicy szyjnej. Nieprzyjaciel sprobowal sie poderwac, szarpnal calym cialem. Daremnie - ugiely sie pod nim nogi. Szkarlatne swiatlo zgaslo w jego oczach, kiedy walil sie na posadzke. Zapiekla nienawisc zaplonela w ostatnim spojrzeniu. Wyboru dokonal dawno temu; nie wyrazi wiec skruchy umierajac. Pehnane wspial sie nad nim niemal pionowo i wymachujac przednimi kopytami zawolal bezglosnie. W odpowiedzi otoczylo go srebrzyste swiatlo, potem zmienilo barwe na zlota i oto nagle znalazl sie pod golym niebem. Czekali na niego ci, ktorych ukochal najbardziej. W ostatnim wysilku ruszyl chwiejnym krokiem. Poczul na sobie ich dlonie. Swiatlo zgaslo w wielkiej sali, kiedy brama zatrzasnela sie za rannym Keplianem. Cialo jego przeciwnika zamienilo sie w czarny dym i rozwialo. Zadanie zostalo wykonane. Wieza zadrzala, kiedy jej sluga zginal. Niebieski blask pomknal wokol dachu. Dostrzezono go hen, daleko nad rzeka. Dowodca druzyny sciagnal wodze i cofnal kosie przed ogarnietymi zadza krwi rasti. Podniosl glos: -Cofnac sie! Cofnac! Wszyscy wycofali sie na pewna odleglosc od zwierzat, z ktorymi walczyli. Potem oficer machnieciem reki wskazal na wieze. -To znak. Nasze zadanie skonczone. Musimy odgonic te stwory od rannych. - Wydal odpowiednie rozkazy. Kiedy niezdolni do walki ranni ruszyli w gore zbocza, rasti zawarczaly. Nie pozwola odebrac sobie zdobyczy. Daleko w wiezy sluga Ciemnosci zorientowal sie, ze grozi mu niebezpieczenstwo. Przestal atakowac glupcow, ktorzy walczyli wbrew jego rozkazom. Kiedy wycofal sie z ich mozgow, rasti zawahaly sie i cofnely nieco. Ich szal wynikal po czesci z reakcji na myslowy atak pana. Bardzo powoli, krok za krokiem dowodca druzyny odciagal swoich zolnierzy. Zbyt szybki bowiem lub niezdarny ruch mogl mimowolnie sklonic rasti do podjecia walki na nowo. Pozniej krwiozercze zwierzeta zawrocily w strone swych legowisk. Wowczas Hapwold rozkazal pospiech swoim wojownikom. Keplianice oddzielily sie od jezdzcow i ruszyly z powrotem do domu. Dwie nigdy nie wroca, jak rowniez czterej Indzie, ktorzy polegli w boju. Wrogowie zaplacili za to rzeka krwi. Trudno byloby zadac czegos wiecej. Ludzie skierowali sie do podgorza. Tam rozbili oboz. sie opatrywaniem ran, podczas gdy woda gotowala sie w: bryku, a gulasz dusil w kotle. Keplianice powoli, z trudem, wspiely sie gorskim szlakiem. ^ W kanionie powitaly je dzieci i przyjaciolki. Tylko dwa; zrebieta z rozdzierajacym rzeniem biegaly w poszukiwaniu; poleglych matek. Otoczyly je pozostale klacze. Runy strzegace i wejscia do wawozu plonely. Kolo sie zamknelo. Keplianskie klacze i zrebieta staly w zdumieniu patrzac na siebie niebieskimi oczami. Mieszkaniec Ciemnej Wiezy wytezyl swoja moc. Wrog byl wewnatrz! Zamordowali mu sluge, ale nie zwycieza! Eleeri wbiegla po schodach i stanela przed wielkimi brazowymi drzwiami pokrytymi kasetonami. Postacie na kazdym kasetonie poruszaly sie, nie miala jednak czasu na zdumienie. Otworzyla ostatnia przeszkode. Smialo przekroczyla kamienny prog. Na przeciwleglym krancu komnaty staly kregiem krzesla. Szesciu siedzacych mezczyzn po kolei podnosilo glowy i spojrzalo w oczy nowo przybylym. Szesciu Komarow z nadzieja nachylilo sie do przodu. Rozdzial siedemnasty Eleeri stanela jak wryta z wsciekloscia w oczach. Nawet teraz, u celu, wrog chcial poddac ich probie.-Jak odnalezc prawdziwego? - zapytal stojacy za nia Jerrany. -To moja sprawa - warknela jego malzonka. - Romar jest moim bratem. Poznam go. Eleeri pokiwala glowa z powatpiewaniem. -A jesli wszyscy sa prawdziwi? - spytala powoli. - Czyz nie bylaby to dopiero sztuka podzielic jego dusze miedzy szesc osob? Zamarli w drzwiach. Jesli Eleeri ma racje, zabicie jednego z Romarow oznaczalo, ze prawdziwy straci czesc swego czlowieczenstwa. Co jeszcze mogli zrobic? Eleeri zamyslila sie, rozwazajac rozne warianty. Bedzie musiala posluzyc sie glina, ktora tak ciazyla jej u pasa - ale nie teraz. Zrozumiala jej mozliwosci w swoim zamku. Osamotniony Cynan poznal instrumenty pomocne przy rzucaniu czarow i przekazal swoja wiedze uczennicy. Lecz czarodziejska glina musi poczekac, tak jak krysztal Pani Zielonych Przestworzy. Pozostalo jej jednak swiatlo ofiarowane przez zmarlego adepta. Odwrocila sie i przyjrzala Mayrin i Jerrany'emu. Czy zdolaja posluzyc sie tym swiatlem? Przemowila cicho do przyjaciol, ktorych twarze rozjasnily sie nadzieja. To Mayrin ruszyla do przodu. Chwycila pierwsza postac za rece. Blask otoczyl zlaczone dlonie. Postac zawyla z bolu i rozpadla sie w kupe glinianego pylu. Mayrin podeszla teraz do drugiej, ktora probowala sie cofnac, ale bez powodzenia. Zlapala za dlonie i druga podobizna Romara wrzasnela i rozpadla sie, kiedy obramilo ich swiatlo. Potem trzecia - ale wtedy Eleeri odwolala ja, gdyz zaczarowane swiatlo prawie zgaslo. Dotkniecie czwartej postaci moglo byc dla Mayrin niebezpieczne. Teraz Jerrany wielkimi krokami podszedl do czwartej postaci i chwycil ja za rece. Swiatlo zaplonelo jeszcze raz. Postac rozpadla sie, tak samo jak piata i szosta. Przyjaciele spojrzeli po sobie ponad kupami glinianego pylu. -Nie byl zadnym z nich - jeknela Mayrin. - Po co ta iluzja? -Zeby nas czyms zajac - odparl ponuro Jerrany. - Podejrzewam, ze wszystko, co do tej pory zobaczylismy, bylo iluzja stworzona za posrednictwem mocy wyssanej z Romara. Jezeli ten lajdak zuzyje ja na takie sztuczki, moze okazac sie, ze nie posiada wlasnej. Niewykluczone, ze usiluje nas zatrzymac, w nadziei, iz wpadniemy w pulapke iluzji. Albo ucieknie, zanim dotrzemy do Romara. - Jego twarz stezala jak maska. Zacisnal wargi. - Ruszajmy! Poszli szybko w dol korytarza. Gliniany pyl zniknal z podlogi. Eleeri miala racje. Tylko zlo rozpadlo sie pod dotknieciem Swiatla. Gdyby dusza Romara znajdowala sie w ktoryms z szesciu wizerunkow, zostalaby uwolniona i powrocila do swojego prawdziwego ciala. Teraz jednak moc ofiarowana im przez dalekiego krewnego Eleeri sie wyczerpala. Eleeri i Mayrin poszly za Jerranym, ktory mial juz dosc tych dziecinnych gierek. Gdzies we wnetrzu tej budowli wrog wiezil jego mieczowego brata, wykorzystywal go i pozbawial go sil. Odnajdzie Romara, uwolni i wroci z nim do domu. Ukazal zeby w zlowrogim usmiechu; bez wzgledu na wynik walki, ten sluga Ciemnosci pozaluje wszystkiego, co zrobil. Idaca za nim Mayrin jeknela nagle: -Zaczekaj, zaczekaj! Zwolnil kroku, by mogla go dogonic. -Jerrany, Eleeri mysli, ze znow nas cos przyciaga w niewlasciwym kierunku. Ogarnela go wscieklosc. Ta kobieta zawsze musi sie wtracac w nie swoje sprawy. Gdyby nie jej przyklad, Mayrin nigdy by nie nalegala, zeby z nim wyruszyc. To Eleeri narazala zycie jego zony, Eleeri podstepnie ich tu zwabila, gdzie moze nimi zawladnac zlo. Eleeri... Grymas nienawisci wykrzywil jego twarz. Skoczyl ku dziewczynie. Eleeri wszakze wczesniej dostrzegla narastajace w jego oczach szalenstwo. Odskoczyla w tyl, wyciagajac sztylet z pochwy. Jerrany potknal sie i zanim zdolal odzyskac rownowage, przylozyla brzeszczot do jego czola. Jeknal, gdy bol przeszyl jego mozg. Oprzytomnial. -Co ja zrobilem? Na boga, Eleeri, tak mi przykro! Podala mu srebrny sztylet. Swiecil miekkim blaskiem, ktory uspokajal i dodawal otuchy. -Wez go do reki i modl sie do Swiatla. Wyciagnal swoja wlasna bron, biorac sztylet Eleeri w lewa reke. Pozniej przylozyl je do skroni tak, by ich czubki zetknely sie, tworzac trojkat. Trysnelo z nich swiatlo. Zamknal oczy i otworzyl je po jakims czasie. Milczaca dotad Mayrin wskazala reka na cienkie pasmo blasku, ktory sie przed nimi rozciagal. -Mysle, ze zostalo ci wybaczone. -Czy to znak? - Spojrzal na Eleeri i powiedzial ze wstydem: - Blagam o wybaczenie. Rozgniewalo mnie to, co ten potwor zrobil z moim mieczowym bratem. Zdaje sie, ze ten gniew stal sie przyczolkiem dla zlej mocy, ktora tak przewrocila mi w glowie, ze wydalo mi sie, iz to ty jestes wszystkiemu winna. Atak Jerrany'ego rozgniewal dziewczyne, ale miala dosc rozumu, by zorientowac sie, jak do tego doszlo. Nieprzyjaciel znow probowal sklocic ich ze soba. Musi wybaczyc Jerrany'emu, inaczej to ona sama ich oslabi. Ujela go za rece i powiedziala lagodnie: -Rozumiem; to nie byla twoja wina. Jestesmy ta po to, by uwolnic bliska nam osobe. - Spojrzal na ma i nagle zmruzyl z zainteresowaniem oczy. Nic nie rzeki ale Etoen zdala sobie sprawe, ze zaintrygowaly go jej slowa. Uniosla dumnie glowe. Jezeli nawet przywiazala sie do Romara, to co go to obchodzi? Usmiechnela sie. "Przywiazala sie" - to malo powiedziane. Wiedziala bowiem, ze uwolni Romara z niewoli albo zginie. To cos wiecej niz przywiazanie, ale nie pora teraz o tymi rozmyslac. Najpierw go uratuje, a potem dowie sie, czyi odwzajemnia jej uczucia. Dopiero wtedy porozmawiaja o przyszlosci. Wiazka swiatla przez krotki czas wskazywala droge, i potem zgasla. Proba ponownego jej uzyskania zawiodla. Mayrin wyjela swoj sztylet. -Nie uzywalismy go dotad. Sprobujmy. - Przytknela bron do czola, oczami wyobrazni ogladajac Romara. Trysnelo slabe, lecz wyrazne swiatlo. Znow mieli przewodnika. Tym razem biegli. I choc to swiatlo tez slablo, zdolali przebyc spora odleglosc, zanim zgaslo ostatecznie. Staneli przy jakims skrzyzowaniu korytarzy. -Wspaniale, i co teraz? - mruknela do siebie Eleeri. Zajrzala do obu tuneli. - Sprobujmy czegos innego. - Chwycila ich za rece. - Wezmy sie za rece. Pomyslcie o Romarze. Wyobrazcie sobie, ze rzucacie mu line i obwiazujecie go nia. Stali tam, bladzi, pelni napiecia, starajac sie zbudowac w mysli obraz wieznia Ciemnej Wiezy. Wreszcie Romar pojawil sie przed nimi. Eleeri uznala, ze tym razem to prawdziwy wizerunek. Nie ten niedbale usmiechniety mezczyzna ze wspomnien Mayrin ani wojownik, ktorego wyobrazilby sobie Jerrany. Romar byl blady, zmeczenie i bol zryly zmarszczkami jego twarz. Mial na sobie podarte i poplamione ubranie. Eleeri wyczula obrzydzenie, z jakim reagowal na te brudne lachmany. Zapadniete oczy poszukaly jej spojrzenia. Przemowila w jezyku znakow. -Odwagi. Badz silny. Czekaj, pomoc nadchodzi. Skinal glowa i zniknal. Wszyscy troje czuli jednak, ze polaczyla go z nimi niewidzialna wiez. Otworzyli oczy i bez slowa jednomyslnie skrecili w lewo. -Tam jest ciemno. Jak znajdziemy droge? -Zaczekaj, na razie jeszcze cos widac. Potem cos wymyslimy - odparla w napieciu Mayrin. Eleeri podeszla do najblizszych drzwi. Uchylila je i zajrzala do srodka. Potem cichym glosem przywolala przyjaciol. -Tam sa stare meble. Mozna je przerobic na pochodnie. Rozebrali i czesciowo polamali mniejsze sprzety. Zwlaszcza nogi od krzesel nadawaly sie do ich celu. Mayrin zerwala ze sciany starozytny gobelin i podarla go na paski, ktorymi okrecila kazdy kawalek drewna. Niosac po wiazce zaimprowizowanych pochodni, wyszli z pustego pomieszczenia. Korytarz byl ciemny, ale teraz mogli-sobie przyswiecac. Zatrzymali sie tylko na czas potrzebny do zapalenia pierwszej pochodni i ciezkimi krokami ruszyli w ciemnosc, mocno trzymajac sie za rece. Jerrany prowadzil, az wypalila sie pierwsza zagiew. Pozniej Mayrin zapalila swoja i objela prowadzenie. Idaca na koncu Eleeri trzymala w wolnej rece miecz. Miala nadzieje, ze wystarczy im pochodni do chwili, gdy wyjda z mroku. To kwestia szczescia. Odetchnela gleboko. Nie zawroci, nawet gdyby musiala isc sama. Tymczasem wypalili juz wiekszosc pochodni, pozostale ogarki rowniez. Mayrin w milczeniu wziela nastepna zagiew i objela prowadzenie. Nie dyskutowali; podjeli decyzje bez narady. Pozostaly cztery pochodnie, kiedy Eleeri mruknela szybko: -Przed nami cos sie porusza! Mayrin, oprzyj sie plecami o sciane i wysoko trzymaj pochodnie. Ty, Jerrany, i ja staniemy po bokach z mieczami i sztyletami w dloniach. Ustawili sie w szyku, kiedy cos ciemnego pojawilo sie i zatrzymalo na skraju oswietlonej przestrzeni. Slyszeli ciezki oddech. Pochodnia wypalala sie powoli, mrok podpelzal coraz blizej i ogromna bestia majaczyla w ciemnosciach. Mijaly minuty, a oni czekali. Eleeri domyslila sie, ze jest to czesc planu mieszkanca wiezy. Zaczela mowic jednoczesnie z Jerranym, ktory doszedl do takiego samego wniosku. -Wprowadza nas w... -To znow jakas sztuczka! -Tak. - Mayrin rowniez zorientowala sie, co sie dzieje. - Ten stwor ma sprawic, bysmy tracili czas i marnowali swiatlo. - Zakrecila pochodnia, az rozgorzala wyzszym plomieniem. - Precz z drogi, slugo zla! - Zapalila druga i wymachujac obiema smialo ruszyla do przodu. Na poly widoczny potwor cofnal sie przed oslepiajacym blaskiem. Miecze zablysly po bokach Mayrin. Teraz lnegia, a plomienie wyciagnely sie w powiewie. Zaskoczona bestia warknela, skoczyla w jakis boczny korytarz i zniknela. Za ostrym zakretem zobaczyli w oddali slaby poblask. Jerrany chwycil pochodnie i rzucil na kamienna podloge. -Spojrzcie, przed nami jest swiatlo. Przyspieszyli kroku. Robilo sie coraz jasniej. Drugi zakret i znalezli sie w oswietlonej swiecami wielkiej sali. Na oknach wisialy ciezkie czarne kotary. Mayrin chwycila jedna i odsunela. Do wnetrza wpadly promienie slonca, niosac cieplo i barwiac wszystko zlotem. Swiece zgasly, kiedy sala wstrzasnal okrzyk bolu i wscieklosci. Eleeri usmiechnela sie zlosliwie. -Mam wrazenie, ze tutaj cos nie lubi slonca. Wpuscmy wiecej swiatla i zobaczmy, co bedzie. Jak dzieci biegali od okna do okna, odslaniajac je i smiejac sie, gdy za kazdym razem rozlegal sie wsciekly wrzask. Nie zatrzymali sie, poki nie odsuneli wszystkich zaslon. Jerrany ciezko dyszac stal na srodku sali. Przyszlo mu cos do glowy, wiec podszedl do drzwi, ktorymi tu weszli i wyjrzal na korytarz. Bylo tam teraz jasno, mrok zniknal. Czyzby ta wielka komnata kontrolowala inne pomieszczenia wiezy? Tymczasem Mayrin i Eleeri z kolejnych okien ogladaly widoki. -Spojrz na to, Jerrany! Posluchal. Z kazdego okna roztaczal sie inny widok, a wszystkie wydaly mu sie dziwaczne, jeden tylko przypominal miejsce, ktore przez mgnienie ogladali otworzywszy zaczarowane drzwi. Powiedzial to. Eleeri rowniez zapamietala tamto niezwykle pustkowie. Niewatpliwie musialy to byc bramy do innych swiatow. Przeciagnela sie. Byla zmeczona, nogi bolaly ja juz od chodzenia, ale trzeba ruszac w dalsza droge. Niebezpiecznie bylo tracic czas na odpoczynek. Opuscili wielka sale, ale przedtem polamali jeszcze kilka krzesel i uzupelnili zapasy pochodni. Pozostawili odsuniete i podwiazane kotary. Jezeli Jerrany sie nie mylil, na korytarzach bedzie jasno. Okazalo sie, ze jego przypuszczenie bylo sluszne. Wszystkie pozornie nie konczace sie korytarze, ktorymi wedrowali, byly oswietlone. A przez caly ten czas wiez z Homarem nabierala mocy. Wreszcie Mayrin przystanela. -Czuje, ze jestesmy teraz bardzo blisko. -Rozdzielmy sie - cicho zaproponowal Jerrany. - Pojdziemy po kolei. Jezeli grozi jakies niebezpieczenstwo, nie dosiegnie wszystkich. - W milczeniu wyjal miecz z pochwy. - pojde pierwszy, potem Eleeri, a ty na koncu. - Zanim ktoras zdazyla zaprotestowac, ruszyl bezglosnie w strone drzwi widocznych spoza plytkiego zakretu. Byly to ogromne, podwojne drzwi, bogato rzezbione i ozdobione intarsja. Na wielkich kasetonach tanczyly, polowaly, kochaly sie i zartowaly ze soba malenkie postacie. Jedna wpadla Eleeri w oko. Istotka obserwowala ja ciekawie. Pod wplywem naglego impulsu dziewczyna usmiechnela sie, przykladajac palec do ust. Postac odpowiedziala usmiechem i identycznym gestem, a potem rozumiejace skinela glowa. Jerrany zwrocil sie twarza do drzwi opierajac na nich rece. Wyczul, ze sa zamkniete na glucho. Moze z drugiej strony powstrzymuje je sztaba? Podniosl miecz. Eleeri zauwazyla, ze wszystkie miniaturowe postacie cofnely sie w poplochu. Chwycila Jerrany'ego za ramie i odciagnela do tylu. -Nie. Sprobuje czegos innego. Skinal glowa i cofnal sie o krok. Eleeri nakreslila w powietrzu runy; starozytne runy, ktore ostrzegaly i chronily wejscia do jej kanionu. Ludziki na drzwiach zbily sie na chwile w dumek, potem rozeszly sie i jakby czujnie na cos czekaly. -Narysujcie w powietrzu runy strzegace waszego zamka podsunela Eleeri. Mayrin posluchala, a za nia Jerrany. Malenkie postacie naradzily sie, a potem dziewczyna, ktora wczesniej usmiechnela sie do Eleeri, postapila do przodu. Podniosla rece i powoli, z rozmyslem powtorzyla znaki, ktore nakreslili przybysze, ale nie poprzestala na tym. Znowu uniosla dlonie i choc wszczela sie tam jakas szamotanina - czesc ludzikow chciala sie na nia rzucic, inni ich powstrzymywali-raz, drugi i trzeci narysowala starozytne runy otwarcia. Na ten sygnal stojaca przed drzwiami trojka przyjaciol trzykrotnie zrobila to samo. Kiedy Eleeri ostatni raz podniosla rece, poczula moc, ktora jak fala uderzyla w zamkniete drzwi. Drzwi robily sie coraz ciensze, zamienily sie wreszcie w swietlisty niebieski dym. Gdy juz sie rozwiewaly, malenka dziewczyna pomachala na pozegnanie reka. Eleeri wywnioskowala, ze ludziki pozwolily im przejsc i umarly, by im to umozliwic. Ogarnieta gniewem wobec tego zbednego poswiecenia, rzucila sie do przodu. Zza niechlujnie zastawionego stolu zerwala sie jakas postac, ktora z przerazenia wytrzeszczyla szeroko oczy na widok Eleeri. Dziewczyna, nie tracac czasu, zaatakowala, uderzajac nozem. Istota zginela z jakims przerazliwym rechotem, daremnie probujac sie oslonic. Spoza drzwi wyroili sie jej pobratymcy. Eleeri sie wzdrygnela. Te stworzenia przerazajaco laczyly w sobie cechy ludzi i ropuch. W ferworze walki przemknelo dziewczynie przez mysl, ze chociaz wygladaja strasznie, na pewno nie sa wojownikami - ginely zbyt latwo. Jerrany i Mayrin obok niej rozrabywali nieprzyjaciol mieczami, az ostatni osunal sie na podloge. Eleeri skierowala sie do drzwi, z ktorych wybiegli osobliwi straznicy. Otwarla je szarpnieciem i jednym skokiem skierowala sie na lewo. Jerrany poszedl za nia, ale tuz za drzwiami skrecil w prawo. Trzymal miecz w pogotowiu. Nagle pojawil sie przed nimi jakis mezczyzna. Nie w pelni nalezal do ludzkiej rasy, jego oczy bowiem plonely czerwienia, a i proporcje ciala byly nieco inne. Jest dosc przystojny, pomyslala Eleeri. Niski - mierzyl najwyzej sto szescdziesiat pare centymetrow wzrostu - ale muskularny, o plynnych ruchach. Mozna by nazwac jego twarz piekna, gdyby nie miesiste wargi i zimne, obojetne oczy. Zlosc i drazliwosc wyryly juz bruzdy wokol jego ust. Bylo to oblicze kogos, kto ma wygorowane mniemanie o sobie oraz poblaza swoim kaprysom i zadzom. Mial na sobie obcisly stroj z jakiegos gladkiego, jedwabistego materialu, skrojony tak, by ukazywal jego gibkie, silne cialo, rozciety z przodu prawie do pasa. Eleeri nie umialaby powiedziec, co bylo w nim nienormalnego; moze mial za dlugie rece i za krotkie nogi. W kazdym razie, kiedy tak stal oceniajac ich wzrokiem, a oni odplacali mu ta sama moneta, poczula sie jakby po ciemku nadepnela bosa stopa na cos wstretnego. Sila powstrzymala okrzyk obrzydzenia i leku, chec ucieczki. Nieznajomy rozchylil nienaturalnie czerwone wargi i rzekl: -Och, spisaliscie sie tak dobrze, dotarliscie tak daleko - i wszystko to na prozno! Mysleliscie, ze tego, kogo szukacie, oddam wam za marne slowo? - Zlosliwy usmiech wykrzywil jego twarz. - Ale jesli ktores z was odda mi sie dobrowolnie w rece, moze okaze sie wspanialomyslny. Potrafie byc... bardzo wspanialomyslny. - Czekal na jakas reakcje. Daremnie. - Nie? No coz, nikt was tu nie zapraszal. Odejdzcie, a ja moze nie skieruje Ciemnosci przeciw wam. -Spotkalismy te Ciemnosc. Jestesmy tutaj - odparla lakonicznie Mayrin. -Moglbym zaproponowac wam inne mozliwosci... -Te rowniez widzielismy i odrzucilismy je - oswiadczyla malzonka Jerrany'ego. -Moglbym zabic tego, kogo szukacie. Jaka przyniesie wam to korzysc? -Martwy odzyska wolnosc. A wtedy do czego ci sie przyda? Wscieklosc wykrzywila jego rysy. -Wiec walczcie i przegrajcie, pionki Swiatla. - Klasnal w rece tak glosno, ze dzwiek ten, jak loskot gromu, obudzil w pokoju echa. Trojka przyjaciol nagle znalazla sie w'innym miejscu. Chwycili sie za rece, w bitewnym szyku ustawili plecami do siebie, z obnazonymi mieczami w swobodnych dloniach. Juz po wszystkim Eleeri nie byla pewna, czy to ich oczy przystosowaly sie do polmroku krainy cieni, czy tez rozjasnilo ja swiatlo plynace z jakiegos nieznanego zrodla. Stopniowo widzieli coraz lepiej, aczkolwiek wszystko tu mialo szara barwe cienia. -Gdzie my jestesmy? - Glos Mayrin drzal lekko. -Nie wiem. - Jerrany wzruszyl ramionami. - Moze w miejscu, ktore stworzyl ten sluga Ciemnosci. Moze w jakims prawdziwym swiecie. Kiedys pewien medrzec z Lonntu opowiedzial mi o krainie cieni, ktorej czesc znajduje sie w naszym swiecie, a reszta w pustce. G, ktorzy sa cali, moga opuscic ten kraj, ci, ktorych czegos pozbawiono - nie. Czyz nie byloby to najpewniejsze wiezienie dla duszy Komara? Uwieziony, niezdolny do opuszczenia tej krainy i powrotu do miejsca, gdzie lezy jego cialo? Kobiety z lekiem spojrzaly na siebie. -Nic dziwnego, ze wyslal nas tutaj - powiedziala gniewnie Mayrin.- Co zrobimy? -Ten potwor uwaza to za zart. - Eleeri usmiechnela sie zlowrogo. - Mamy odnalezc Komara, uwolnic go, a potem stad odejsc. Jezeli Romarowi uda sie stad wydostac, pan tej wiezy uzna to za niezwykle zabawne. -Wiec czemu sie usmiechasz? - zapytal z zaklopotaniem Jerrany. Dziewczyna dotknela wybrzuszenia na brzuchu. Cynan nauczyl ja roznych czarow i odkad zamieszkala w Escore jej magiczne zdolnosci stale sie rozwijaly. W tej probie jej talentu wszystko, czego kiedykolwiek sie dowiedziala, i rosnaca moc zlaczyly sie w jedna calosc. -Najpierw odnajdzmy Romara - odrzekla spokojnie... - Mam cos, co pomoze nam wyprowadzic go z tej krainy cieni. Machnieciem reki powstrzymala pytania, ktorymi chcieli ja zasypac. -Trzeba znalezc Romara, jesli zdolamy. Uwolnimy go, a potem wrocimy tutaj. Wtedy bedzie dosc czasu na zadawanie pytan. -Wybierzmy jakis kierunek. Czy myslowa wiez nadal laczy nas z Romarem? - zapytal Jerrany. Milczeli chwile, sprawdzajac wlasne odczucia. Tak, wciaz czuli lacznosc. Jerrany ruszyl pierwszy, kierujac sie w strone niskich wzgorz pograzonych w glebokim cieniu. Kobiety szly po bokach, o krok za nim, rozgladajac sie uwaznie. Z kepy splatanych, ciernistych krzewow dobieglo ciche popiskiwanie. Mayrin zawrocila i padla na kolana przed krzakiem. -Spojrzcie, co tu sie zaplatalo. - Wyciagnela rece ku cierniom, ale przyjaciolka gwaltownym szarpnieciem odciagnela ja do tylu. -Stoj! To moze byc jakas pulapka! - krzyknela Eleeri. Wyjela sztylet, ktorego srebrne ostrze zalsnilo w mroku. Ostroznie rozsunela nim galezie jezyn, uwalniajac jakis ksztalt, ktory wypelzl spomiedzy cierni. -Jesli nie jestes na sluzbie Zla, dotknij tego! - rozkazala, podsuwajac blizej sztylet. Dziwny ksztalt wykonal polecenie, wyprostowal sie i oczom przyjaciol objawil sie mezczyzna troche tylko od nich mniejszy. -Uznaje moj dlug wdziecznosci wobec Swiatla - powiedzial. - W czym moge wam pomoc? Przygladali mu sie uwaznie, dostrzegli bowiem, ze wraz z dotknieciem srebrnego ostrza przybylo mu wzrostu. Byl mezczyzna, choc nie calkiem czlowiekiem. Mial okragle oczy, dlugie uszy z peczkami puszystych pior na koncach, dlonie o trzech krotkich, grubych palcach. -Pochodzisz z tej krainy? - Jerrany wreszcie przerwal milczenie. -Tak, ale ani ja, ani ten kraj nie nalezymy do Wiecznego Mroku. Moga tu przebywac zarowno Swiatlo, jak i Ciemnosc. - Zmarszczyl brwi. - Niechetnie jednak widzimy sluzacych ktorejs ze stron. Wolimy pokoj. Mayrin ruchem glowy wskazala na krzaki. -Dlaczego znalazles sie w jezynach? -Poniewaz jakas moc znow sie tu wtraca - powiedzial cicho, lecz gniewnie. - Zawladnela mna i dalem sie wplatac w te ciernie, by z kolei was w nich uwiezic. Wybralem jednak inaczej. Widzieliscie, ze moge dotknac srebra. Nie sluze Ciemnosci i nie zgad/am sie, by mnie wykorzystywala. Jezeli mi zaufacie, zaprowadze was do tego, kogo szukacie. Piesza wedrowka trwalaby dlugo, lecz moge skrocic ja do jednej chwilki. Mayrin odetchnela gleboko. Zanim Jerrany lub Eleeri zdolali ja powstrzymac, podeszla do nieznajomego i wziela go za reke. -To moj brat jest tu uwieziony. Ufam, ze zaprowadzisz nas do niego, pomozesz go uwolnic, a przynajmniej nie bedziesz nam w tym przeszkadzal. Obcy usmiechnal sie do Mayrin i oburacz uscisnal jej dlon. Stracili na moment orientacje, uslyszeli grzmot i znalezli sie na niskim brzegu czarnego jeziora. Czarna jak atrament woda falowala u ich stop. -Dokad teraz? - Jerrany omiatal spojrzeniem brzeg. Trojpalczasta dlon wskazala kierunek. Brnac w miekkim, czarnym piasku dotarli do miejsca, gdzie stal niewielki budynek z czarnego marmuru. Jerrany zaczepil sztyletem o klamke i nacisnal. Po chwili zamkniete szczelnie drzwi otworzyly sie powoli. Za nimi zobaczyli kogos siedzacego nieruchomo w wielkim rzezbionym krzesle i przykutego don lancuchami. Rozpoznali odwrocona ku sobie twarz - to byl Romar. Nie ow swego czasu wytworny, w barwnym stroju mieczowy brat Jerrany'ego, ani pogodny, rozesmiany mlodzieniec, jakim zapamietala go siostra. Dla Eleeri zas ich bliskosc odzyla, gdy spojrzala w jego zmeczone oczy. Podeszla smialo do Romara i wziela w dlonie zimna, bezwladna reke. - Witaj, Romarze. Przybylismy zabrac cie do domu. Scisnal mocno jej dlonie i w jego oczach pojawil sie blysk nadziei. Eleeri zrobilo sie cieplej wokol serca. Poczatkowo litowala sie nad nim jako wiezniem. Pozniej zaprzyjaznili sie i dopiero niedawno zrozumiala, ze bez tego mezczyzny jej cale zycie bedzie nie spelnione. Odetchnela powietrzem krainy cieni. Uwolni go albo zginie. Odeszla na bok, kiedy Mayrin i Jerrany mijali ja, by uscisnac Romara. Na twarzy Mayrin malowal sie spokoj, ale lzy gradem plynely po jej policzkach. Zakonczyli pierwszy etap. Znalezli tego, kogo szukali. Rozdzial osiemnasty Mayrin na oslep, goraczkowo szarpala lancuchy. " - Tu nie ma zadnych klodek! Jak sa polaczone? Jerrany podniosl jeden lancuch i trzymajac go okrazal przyjaciela. Okrazyl go razi drugi, az wreszcie sprawdzil przebieg lancucha przez ramie i wokol krzesla. W koncu podniosl oczy.-Rzeczywiscie. Nie ma klodek. Lancuch nie ma konca. -A niech to! - warknela Eleeri. - Zalozono go przeciez. Musi wiec istniec jakis sposob, by go zdjac. -Zakladacie, ze moj pan zamierza je zdjac. - Wiezien usmiechnal sie gorzko. - On chce wykorzystac mnie do konca, az umre. Wtedy nie bedzie musial otwierac kajdan. Zostana puste. Ale Eleeri pochodzila z rodu, w ktorym uwazano, ze nie istnieja niemozliwe do rozwiazania problemy i ze wystarczy dobrze poszukac, a zawsze znajdzie sie odpowiedni na nie sposob. Kiedy dotknela sztyletami lancuchow, te jakby sie skurczyly, zacisnely tak mocno, ze Komarowi zabraklo tchu. Cofnela srebrne ostrza i lancuch znow sie rozluznil. Wreszcie wstala z kleczek. -Romarze, jezeli stworzyl je sluga Ciemnosci, to musza calkowicie do niej nalezec. Stad ta reakcja na dotkniecie srebra i wszystkiego, co ma jakis zwiazek ze Swiatlem. One sa silniejsze od tego, co ze soba mamy. - Urwala i zamyslila sie. A ich przewodnik? Moze cos poradzi? - Co jest silniejsze od Wiecznego Mroku? - zapytala. -Milosc - odszepnal trojpalcy mezczyzna. -Co wyzwala z niewoli? -Poswiecenie. Nachylila sie ku obcemu, badawczo utkwila wzrok w jego oczach i uwaznie wypatrywala najmniejszego wykretu. -Co zrywa lancuchy, by uwolnic zywego wieznia? -To, co jest wspolne wam wszystkim. Wtedy znalazla odpowiedz, jakby w jej umysle odslonilo sie okno wpuszczajac promienie sloneczne. Pochwycila sztylet i jednym ruchem rozciela skore na przedramieniu. Krew trysnela na czarne kajdany. Zacisnely sie na moment - Eleeri niemal uslyszala, jak trzeszcza zebra wieznia- a potem zeschly, zamienily w dym i sie rozwialy. Podtrzymala Romara, kiedy robil pierwszy, chwiejny krok. Pozniej wziela go w ramiona, a jego siostra i mieczowy brat pochwycili ich oboje w objecia. Nachylil ku niej twarz. -Tsukup? - zapytal. -We wlasnej osobie. - Lzy plynely po rozesmianej twarzy Eleeri. Romar starl palcem wilgoc z jej policzka. -Placzesz za mna? Nie, teraz nie pora na lzy. - Uscisnal ja mocno. - Dokonaliscie niemozliwego. Wykorzystajmy to i sprobujmy opuscic to miejsce. Ich przewodnik odchrzaknal i powiedzial: -Moge was przeniesc do pewnego miejsca... jesli mnie o to poprosicie. Jerrany pierwszy zrozumial sens jego slow. Wyprostowal sie i rzekl: -Prosimy cie, zabierz nas czworo do bramy, przez ktora bedziemy mogli wrocic do naszego swiata. Przewodnik dotknal ich reka i nagle znikl czarny budyneczek. Zamroczeni stali chwiejac sie na niskiej, rzadkiej trawie. Przed nimi lekka mgielka to zaslaniala, to odslaniala matowo-szara konstrukcje bramy. Omszale, zniszczone przez czas kamienne bloki. Mayrin cofnela sie o krok i spojrzala przewodnikowi w oczy. -Dziekuje ci, dobry wladco tej krainy, za twoja odwage i za pomoc, jakiej nam udzieliles. Czy jest cos, czym moglibysmy ci sie zrewanzowac? Twoja pomoc przekroczyla dlug wdziecznosci, ktory mogles zaciagnac u nas za wyratowanie cie z tamtych jezyn. Zawahal sie, a potem skinal glowa. Jego wzrok spoczal na sztylecie swiecacym mieklam blaskiem u pasa Mayrin. Ta odczepila sztylet i wyciagnela z pochwy ostrze. -Oto bron Swiatla. Z wlasnej woli ci ja daje. Uzywaj jej z honorem. Oby sluzyla ci tak dobrze jak mnie. - Podala mu sztylet i pochwe. Obcy zlozyl niski uklon i pomknal wielkimi skokami przez szare wrzosowisko. Kiedy sie oddalal, jego postac znow ulegla przemianie i czworka przyjaciol wymienila zdziwione spojrzenia. Eleeri przez moment widziala kojota, ktory odwrociwszy glowe spojrzal na nia z rozbawieniem. Usmiechnela sie w duchu. Wedrujacy-w-Dal mawial, ze Kojot Odwieczny Kpiarz pojawia sie w najrozniejszych postaciach. Oni wszakze postapili z nim uczciwie i sami zostali dobrze potraktowani. Stalo sie tak, jak powinno sie bylo stac. Przynajmniej tak twierdzily wszystkie legendy. Jej przyjaciele przypatrywali sie bramie. Gorowala nad nimi szara, masywna, o groznym wygladzie. Za nia byla tylko mgla. -No co, wracamy? - Glos Romara brzmial prawie ze radosnie. -My mozemy, ty nie. Powiedziano nam, ze tutaj przebywa tylko twoja dusza. Jedynie dusza polaczona z cialem moze przejsc przez te brame. -Wiec musze tu pozostac?! - Romar spojrzal na Mayrin nic nie rozumiejac. Nagle Eleeri otworzyla szerzej oczy. Wreszcie zrozumiala wszystko. Nareszcie bedzie mogla uzyc gliny zabranej z kanionu. Rozejrzala sie i szybko zgromadzila potrzebne jej rzeczy. Romar pierwszy pojal, co Eleeri zamierza zrobic. Skinal glowa, wzial od niej sztylet, odcial nim sobie kosmyk wlosow i naplul na gline. Dziewczyna splotla z zerwanej trawy cienki sznurek i szybko zaczela zszywac skrawek odciety od kaftana. Pozniej podniosla ulepiona z gliny figurke noszaca miniaturowy sztylet niezdarnie wyrzezbiony ze srebrzystego drzewa, ubrana w skorzany kaftan i spodnie. -I jeszcze cos od nas wszystkich - dodala, skrapiajac gline swoja krwia. Potem przywiazala sztylet wzdluz rany, ktora sobie zadala, by zniszczyc lancuchy Romara. Mayrin dodala dlugie pasmo wlosow, Jerrany zas tez splunal na gline, jak przedtem Romar. Eleeri uznala, ze wszystko gotowe i przywolala gestem Romara. -Trzymaj to i w zadnym razie nie wypuszczaj z rak. Prowadz nas, Jerrany. Jerrany ujal rekojesc miecza i przeszedl przez brame. Za nim Romar pomiedzy dwiema zdecydowanymi na wszystko kobietami. Otoczylo ich oslepiajace swiatlo, sparzyl zar, chlod zmrozil, ale Mayrin i Eleeri nie puscily Romara. Niewidzialna sila targala nimi, rzucala z boku na bok. Mialy wrazenie, ze cos za wszelka cene usiluje rozewrzec ich uscisk. A.potem nastapil koniec. Troje ludzi stalo chwiejnie na kamiennej posadzce w wielkiej sali. -Romar! Romar! Nie wrocil z nami! - krzyknela Mayrin. Eleeri podniosla z podlogi gliniana figurke. -Wiesz, ze wrocil. Teraz wystarczy pokonac mieszkanca Ciemnej Wiezy. Przekazac dusze ukryta w figurce do ciala Romara. Wtedy wreszcie wroci do domu. - Westchnela z przesada. - A wszystko w ciagu jednego dnia. W chichotach, ktore teraz sie rozlegly, brzmiala histeryczna nuta, ale Eleeri wolala juz to niz krzyki. Gliniana figurka poruszyla sie w jej dloni. Postawila ja na posadzce i patrzyla, jak maszeruje. -Dokad on idzie? -Chyba szuka swego ciala. Mysle, ze laczy ich najsilniejsza z wiezi. Ruszyli powoli za figurka. W zadnym z korytarzy, ktore przemierzyli, nie bylo juz ciemno. Runy iskrzyly sie na scianach, gdy je mijali. Malenka postac kroczyla wciaz dalej niezmordowanie, a tymczasem Mayrin juz sie zmeczyla, Jerrany zas i Eleeri zwolnili kroku. Mijajac jakies okno zdali sobie sprawe, ze choc czas zatrzymal sie dla nich w krainie cieni, to teraz znow plynal nieublaganie, aczkolwiek wolniej niz na zewnatrz. Sadzac z wysokosci slonca na niebie, weszli do Ciemnej Wiezy nie dalej niz dwie godziny temu, a im sie wydawalo, ze minelo juz wiele dni. Wszystkim dokuczaly tez glod i pragnienie. Gliniany sobowtor Romara szedl coraz szybciej, wreszcie zaczal biec. Zatrzymal sie przed jakimis drzwiami. Eleeri jeknela. -Nie, nie moge. Znowu drzwi. Co mamy zrobic tym razem? Jerrany az otworzyl usta, kiedy ciezkie drzwi zadrzaly i otworzyly sie ze zgrzytem. Czerwone swiatlo chlusnelo z pokoju na korytarz. Gliniana figurka przemknela obok Eleeri. Dziewczyna krzyknela w bezsilnym protescie i poszla za nia. Nagle zatrzymala sie widzac dlugi, szeroki stol. Rozparty we wspanialym krzesle siedzial pan Ciemnej Wiezy, piorunujac ich wzrokiem. Omdlaly Romar wpol zwisal na drugim fotelu. Rzuciwszy szybkie spojrzenie, Eleeri zauwazyla, ze figurka ukryla sie pod stolem. Przeszla wiec na prawo, na siebie sciagajac wzrok slugi Ciemnosci. Magiczny sobowtor biegiem ukryl sie za noga fotela. Plonace jak rozzarzone wegle oczy zatopily spojrzenie w oczach dziewczyny. -Naduzywasz zbytnio mojej dobroci, kobieto. Chyba musze sie uciec do ostrzejszych srodkow, by sie pozbyc ciebie i twoich towarzyszy.-Wypowiedzial slowo unieruchomienia. Stojacy przy drzwiach Mayrin i Jerrany zastygli bez ruchu. Eleeri miala wrazenie, ze niewidzialne lancuchy oplataja jej cialo. Musi zyskac na czasie, zeby cialo i dusza Romara mogly sie polaczyc. Ziewnela. -Czemu tracisz sily na walke z kims, kto moglby byc twoim sprzymierzencem, panie? Przybylam do tej krainy i przekonalam sie, ze jest opustoszala. Mam malo, a chcialabym miec wiecej. Czy jest cos, co tak potezny pan moglby ofiarowac tej, ktora na pewno by mu sie do czegos przydala? W czerwonych oczach pojawil sie blysk zainteresowania. -Nie pochodzisz z tego swiata. Czy przybylas tu przez ktoras z bram? -Tak. Skinal glowa i rozsiadl sie wygodniej. -To wyjasnia, dlaczego tak trudno bylo cie pojmac, kobieto - powiedzial w zamysleniu. - Twoje mysli nie biegna takimi samymi drogami jak u mieszkancow tego swiata. Czcisz innych bogow, wierzysz w co innego. Ale ja jestem potezny. Nie probuj rzucac mi wyzwania. -Nawet nie probuje. - Jeszcze nie... dodala w mysli. - Po prostu pytam, ile ktos taki jak ja moglby byc dla ciebie wart. Zastanowil sie. Eleeri dostrzegla katem oka, ze gliniany czlowieczek wspina sie na krzeslo Romara. Nagle jakies osobliwe, lecz znajome uczucie zwrocilo jej uwage. Zachowala jednak obojetny wyraz twarzy. Gdzies w tych murach sa przyjaciele. Spiesza z pomoca. Uczucie to stawalo sie coraz silniejsze, az wreszcie je rozpoznala... Sluga Ciemnosci zamyslil sie gleboko. Ta kobieta mogla okazac sie bardzo uzyteczna. Wykorzystujac jej moc, zdolalby o wiele szybciej wprowadzic w zycie swoje plany. Zaufac jej nie moze, co to, to nie, ale ona jest przywiazana do swoich towarzyszy. Unieruchomil ich i w kazdej chwili moze zabic. Za cene ich bezpieczenstwa podda sie jego woli. Jesli nie przyjmie tych warunkow, sa jeszcze inne czary. Eleeri poruszyla lekko glowa. Moc pana Ciemnej Wiezy nadal wiezila Jerrany'ego, ten jednak sciagnal wzrokiem jej spojrzenie i wskazal na drzwi. Zatem tez wyczul, ze zblizaja sie przyjaciele. Oboje popatrzyli na fotel, w ktorym siedzial Romar. Na szczycie oparcia mignela gliniana figurka, potem zsunela sie za kolnierz oponczy Romara. To dobrze. Gdyby teraz zdolali jakos odciagnac uwage slugi Zla na doslownie lalka sekund, moze szczescie sie do nich usmiechnie. Kopyta zadzwonily na posadzce korytarza, zblizajac sie do drzwi. Eleeri przypatrywala sie badawczo panu Wiezy. Popelnil w stosunku do niej drobny blad. Wprawdzie sam stwierdzil, ze jest inna i ze jego moce nie zdolaly calkowicie jej sparalizowac, ale nie przewidzial, co z tego moze wyniknac. Skupila swoje mysli, skoncentrowala sie, ujela swa moc w waska wiazke i skierowala ja na swoich przyjaciol. -Trzymajcie sie! Czekajcie na moj znak. Za drzwiami zrobilo sie cicho. Zatopiony w myslach czarnoksieznik niczego nie zauwazyl. Bedac osoba nadmiernie dumna i prozna, nie dopuscil nawet mysli, iz ktokolwiek osmielilby sie sprzeciwic jego rozkazom. Wreszcie podniosl glowe i spojrzal na Eleeri. Poruszyla reka, tym samym przyciagajac znow jego uwage. Krew! Ona jest ranna! Juz teraz mogl ssac jej energie witalna i podporzadkowac ja sobie. Nie potrzebuje dawac jej zadnych glupich obietnic. Rozpierany duma zaczal gromadzic sily. Przypomnial sobie dzien, w ktorym stanal w kanionie, siedzibie swoich wrogow. Sprobowal posluzyc sie pozostawionymi tam resztkami mocy, ta zas uderzyla w niego i go zabila. Ale zabila tylko jego cialo. Minelo jednak wiele pokolen, zanim jakis mysliwy znalazl sie w zasiegu jego mocy. Do owej chwili zdolal zgromadzic dostatecznie duzo magicznej energii, zeby zawladnac nieznajomym. Tamto cialo stalo sie nowa siedziba dla jego duszy. Lecz przez caly czas oczekiwania rosla w nim gorycz i nienawisc. Niegdys byl adeptem, pozniej adeptem Ciemnosci, a w koncu bezcielesnym duchem wyjacym na wietrze. Wraz z nowym dalem odzyskal czesc dawnej mocy i stawal sie coraz gorszy, ziejacy nienawiscia i zloscia. Nie wyciagnal jednak wnioskow z przeszlego zycia. Nie chcial przyznac sie sam przed soba, iz jego obecna moc jest tylko cieniem dawnej. Zwrocil sie ku Eleeri. Ogarnely go zle przeczucia, ale przegnal je wysilkiem woli. Cos takiego, on, ktory stawal do walki na smierc i zycie z poteznymi adeptami, mialby sie obawiac jakiejs kobiety z innego swiata, pochodzacej z nieznanego ludu? Zagarnie jej dusze i podporzadkuje ja swojej woli. Uzyje jej mocy, by powiekszyc swoja. Jej przyjaciele rowniez sie do tego nadadza. Nie moga sie z nim rownac. Wrocili do niego z pustymi rekami; jego wiezien nadal siedzial bezwladnie na krzesle. Przyjrzal sie dziewczynie w zamysleniu. Miala w sobie cos znajomego. I co z tego? Ona jest nikim; oni wszyscy sa niczym. Odzyskal przeciez cialo i swoja Wieze. Teraz zaplaca za wszystko, co go spotkalo. Odchylil do tylu glowe i wybuchnal smiechem. Roznosila go duma. Jest tutaj panem. Niech te nic nie znaczace ludziki poklonia sie przed nim - bo posluzy sie moca i zmusi ich do tego. Jego oczy napotkaly spojrzenie Eleeri i znow ogarnelo go dziwne uczucie, ze skads ja zna. Spojrzal gniewnie na trojke wiezniow. Jerrany wytezal sily, starajac sie poruszyc. Mayrin tez sprobowala i jak on poniosla kleske. Eleeri widziala to wszystko katem oka. Zrozumiala, ze wlasnie na niej spoczelo zadanie. Moze dlatego, ze to jej przodkowie otworzyli przed nia droge do tego swiata. Czarnoksieznik nie bedzie mogl wiezic jej w nieskonczonosc. A to, co sama zrobi, ostatecznie zlaczy jej serce i dusze ze swiatem, ktory pokochala. Skupila sie. Posunela noge do przodu. Siedzacy za stolem sluga Ciemnosci poczatkowo nic _ zauwazyl. Dopiero kiedy przebyla prawie metr, spostrzegl,<<-, sie poruszyla. Kiedy jednak chcial rzucic na nia nastepny czarci Eleeri przystapila do dzialania. -Teraz! - zawolala bezglosnie. Cztery Keptiany walnely kopytami w drzwi, uchylajac je na chwile. Dziewczyna zobaczyla ich glowy. Niestety, drzwi posluszne zakleciom ponownie sie zatrzasnely. Sluga Ciemnosci J az podskoczyl z zaskoczenia i ukryl ten ruch pochylajac sie do przodu. -Widze, ze masz przyjaciol. I tak ci nie pomoga. Po prostu dostarcza mi wiecej mocy, kiedy ich schwytam. Kopyta znow zalomotaly, rozpraszajac jego uwage, pochmurnial, podnoszac rece, by rzucic kolejny czar. Tak, uczyni drzwi nieprzeniknionymi. Najpierw rozprawi sie z ta trojka intruzow w srodku. Pozniej wyladuje swoj gniew na tamtych glupcach, ktorzy odwazyli sie zaatakowac jego wieze, siedzibe poteznego czarnoksieznika. Eleeri raptem poczuta, ze czar, ktory ja wiezil, slabnie. Nieznacznie, ale wystarczajaco, by odzyskala zdolnosc mowienia. Zaczela cicho spiewac. Przywolala z zakamarkow pamieci potrzebne slowa: prosbe do bogow, zeby dodali sil wojowniczce, ktora stawia czolo silom Ciemnosci. -Matko Ziemio, pomoz swojej corce. Ojcze Niebo, pomoz wojowniczce. Ka-dihu, dodaj szybkosci moim strzalom, nie dopusc, by luk zlamal mi sie w rekach. Wytezyla sily, zeby zerwac magiczne okowy. Krew pulsowala wybijajac werbel gwiezdnej poswiaty. W blasku gwiazd widziala tych, ktorzy ja obserwowali. Oto wojownicy o blyszczacych czarnych oczach, dumnie siedzacy na koniach. Wojownicy, ktorzy skineli jej glowami na znak, iz ja poznaja, podniesieniem tarcz i wloczni witajacy wojowniczke ze swego ludu. Widzac to wszystko, otworzyla szerzej oczy ze zdumienia. Gwiezdne werble zadzwieczaly glosniej, a duma rozparla jej piers. G, ktorzy odeszli wczesniej, powrocili, by uznac ja za dziecko z ich krwi, prawdziwa Wojowniczke Tshoahow. Bebny dudnily coraz glosniej i glosniej w skroniach dziewczyny. Jej cialo kolysalo sie w tym rytmie krwi i bebnow. Gdzies, w glebinach jej umyslu, dokad nigdy nie siegnela swiadomie, otworzyly sie jakies drzwi. Poplynely stamtad slowa, nie rytualnej piesni, ale piesni stworzonej z tego, czym sama jest i czym byla, a przez to piesni najpotezniejszej. Ujezdzam pioruny, ja, corka Ka-diha, dziecie Tshoahow. Kroczaca Dziwnymi Drogami, krewniaczka wielkodusznej, czworonogiej siostry. Nie uginam sie przed niczyja wola. Niech Ka-dih spojrzy laskawie na swoja corke. Nie zatrzymaja mnie niczyje rozkazy. Chwiejac sie w takt piesni, przytupywala lekko. Pozwolila, by z kazdym tupnieciem stopy niosly ja nieco do przodu. Z kazdym ruchem wplywal w nia strumyk sily. Mieszkaniec Ciemnej Wiezy rzucal na drzwi pasma czarow, by uczynic je niewrazliwymi na silne uderzenia kopyt, ktore mogly je roztrzaskac. Jego slowa na powrot zlaczyly drzazgi, unieruchomily zawiasy, zatrzasnely zamki. Eleeri spiewala coraz glosniej, wzywajac bogow swego plemienia. W odpowiedzi poplynal potok mocy. Przez chwile odczuwala dume tych, ktorzy niegdys przemierzali prerie, ktorzy byli znani jako Tshoahowie, wrogi lud. Podniosla glowe. Rzucajacy pracowicie czary mezczyzna nagle zaprzestal tej czynnosci. Skupiwszy uwage na dziewczynie, wykrzyczal cos. Glos uwiazl w gardle Eleeri, ale przemogla czar i dalej spiewala. Spiewala coraz szybciej. Znow ruszyla naprzod; miecz kolysal sie w jej dloni. Nie wypuscila go, choc czarnoksieznik cisnal w nia cala swoja moc. Nie zdolal jej zatrzymac. Osiagnal tyle tylko, ze nieco zwolnila kroku. Widzial swoja smierc w jej oczach szarych jak niebo przed burza. Wreszcie wpadl w panike i smagnal biczem mocy rane na przedramieniu Eleeri. Wysaczy z niej krew i w ten sposob zakonczy te farse! Lecz Eleeri przed opuszczeniem krainy cieni przywiazala do rany swoj srebrny sztylet. Czarnoksieznik, ktory mimo woli zaczerpnal zen energie, skulil sie z bolu na te kilka sekund, gdy duch srebra wdzieral sie do jego umyslu. Krzyknal, tracac koncentracje, a wtedy gliniana figurka zeskoczyla z krzesla i rozbila sie na posadzce. Uwolniona w ten sposob dusza Romara weszla do ciala, ktore lezalo zwiotczale w rzezbionym fotelu. Wiezien poruszyl sie. Uplynie sporo czasu, zanim dusza znow sie przyzwyczai do ciala, pozwoli, by sily powrocily do pustej niegdys skorupy. Romar opuscil oczy i ponury usmiech wykrzywil jego usta. Mial na sobie pas z ukrytym w pochwie mieczem. Czarnoksieznik pozwolil zachowac ekwipunek wojownika cialu pozbawionemu duszy - bawilo go to. No coz, mozliwe, ze odpokutuje te nieostroznosc, jesli on, Romar, zdazy przyjsc do siebie. Jesli nie mozesz nic zrobic, to nie rob. Niecierpliwiac sie, tracisz tylko na prozno sily - mawial niegdys jego nauczyciel szermierki. Zaczeka. Kopyta nadal glucho uderzaly o drzwi, ktore drzaly coraz silniej. Halas wprawial we wscieklosc pana Wiezy. A wiec to jest kobieta, ktora sie osmielila wystapic przeciw niemu? Zadne wykrzyczane slowa mocy nie zatrzymaly jej, choc poruszala sie w zolwim tempie. Czarnoksieznik odruchowo sie cofnal, zdenerwowany jej ponurym uporem. Wytracal go z rownowagi zarowno fakt, ze mimo wszystko posuwala sie do przodu, centymetr za centymetrem, jak i ta po trzykroc przekleta wrzawa za drzwiami. By spowolnic ruchy tej zuchwalej baby, zaczerpnal mocy z czaru, ktory unieruchomil przyjaciol Eleeri. Wygladali na sparalizowanych z przerazenia. Pozostana nieruchomi. Ale oslabienie czaru pozwolilo im odzyskac glos, a Jerrany zdolal nawet zwrocic lekko glowe w strone Mayrin. -Badz gotowa. Jezeli on zginie, pamietaj o podarunku. Opuscila oczy na niewielkie wybrzuszenie w kieszeni zdradzajace obecnosc krysztalu Dahaun. -Dobrze. Zwiekszenie mocy nic nie zdzialalo. Eleeri, spiewajac cicho, wciaz sunela ku czarnoksieznikowi. Komnata byla szeroka, a dziewczyna przeszla ponad polowe. Krzeslo czarnoksieznika zgrzytnelo o posadzke, kiedy cofnal je kolejny raz. Drzwi znow zadudnily. Zaklal ze zloscia. Uciszy ten dzwiek, nawet jest bedzie to ostatnia rzecz, jaka uczyni w zyciu. Ogarniety wsciekloscia, zaczerpnal tym razem mocy od czaru, ktory powstrzymywal Eleeri. Cisnal go na drzwi. To powinno nauczyc zuchwalcow, ktorzy odwazyli sie go niepokoic pomimo nakazu odretwienia. W zapadlej nagle ciszy zabrzmiala piesn Eleeri. Nie zatrzymam sie na cudzy rozkaz. Jestem Tshoah, krew Wedrujacego-w-Dal. Niech bogowie dokonaja wyboru, tak jak ja to uczynilam. Nie dam sie nikomu ponizyc. Ledwie trzymajac sie na nogach chwiejnie zrobila duzy krok naprzod. Pan Ciemnej Wiezy gapil sie na nia bez slowa. Miecz zablysl w jej smuklych rekach. Z wlasnej woli kroczylam dziwnymi drogami. Polegam tylko na sobie. Nie podnosze oreza na cudzy rozkaz. Jestem soba. Jestem pania siebie. Zamachnela sie mieczem. -Ahe! - wydala okrzyk bojowy swego plemienia. Czubek brzeszczotu dosiegnal czarnoksieznika, rozcial tkanine oraz skore, i drasnal bezwlosa piers. Poplynela krew. Wstrzasniety, rozwscieczony i smiertelnie przerazony sluga Ciemnosci spojrzal na swoja krew. Ona go ranila! Osmielila sie to zrobic! Rzucil sie do tylu, kiedy miecz znow zaswistal w powietrzu. Cofnal sie jeszcze dalej, goraczkowo szukajac sposobu powstrzymania atakujacej dziewczyny. Jesli ja usunie, bez trudu poradzi sobie z ta bezczelna holota. Tylko Eleeri naprawde sie bal. Miecz znow pomknal ku niemu. Czarnoksieznik jeszcze dalej ustapil pola. Przypomnial sobie pewne slowo mocy. Bylo niebezpieczne, moglo go zgubic, ale nie mial wyboru. Przynajmniej wszyscy zgina razem z nim: nikt nie przezyje, by cieszyc sie zwyciestwem. Otworzyl usta do triumfalnego okrzyku i... zakrztusil sie. Straszny bol przeszyl jego plecy. Znow sie zakrztusil. Z trudem odwrocil glowe w bok, usilujac dojrzec stojaca z tylu postac. Romar wyprostowal sie na cala swoja wysokosc. Trzymajac obnazony miecz, wbil go oburacz w plecy swego dreczyciela i osunal sie bezwladnie na krzeslo. Sluga Ciemnosci spojrzal na niego z nienawiscia i odetchnal po raz ostatni. Nie umrze sam; wymierzy tak okrutna zemste, ze dlugo bedzie sie o niej pamietac. Otworzyl usta do krzyku. Lecz w tej samej chwili, gdy Romar zadawal cios wrogowi, Eleeri wlasnie brala zamach. Miecz zaswiszczal w powietrza i przecial gardlo slugi Wiecznego Mroku. Bebny zadudnily w glowie dziewczyny. Gdzies poza ta komnata uzbrojeni jezdzcy wysoko uniesli wlocznie o kamiennych grotach oddajac czesc jej mestwu. Znizajac glos zaspiewala triumfalnie ostatnie slowa piesni. Jestem soba. Jestem pania siebie. Jestem Tshoah - taki jest los naszych wrogow. Dzieki sklaam bogom, i Ziemi, i Niebu, i piorunowi. Ja, corka Ka-diha, dzieki mu skladam. Krew czarnoksieznika strumieniem chlusnela na posadzke. Nienawistne spojrzenie zgaslo, zycie opuscilo cialo, ktore powoli, jak pozbawione koscca, osunelo sie na zimna posadzke. Oczy Eleeri napotkaly wzrok Romara. Lekki usmiech przemknal przez jego usta. Taki sam usmiech pojawil sie na wargach dziewczyny. Uwolniona z niewidzialnych kajdanow Mayrin pierwsza przystapila do dzialania. Rozerwala wiazania kaftana i wyjela z wewnetrznej kieszeni krysztal Dahaun. Uniosla go nad glowe i cisnela z calej sily na posadzke. Jasne odlamki rozprysnely sie na wszystkie strony. Wieza zaczela dygotac. Rozpadalo sie wszystko, co bylo dzielem slugi Ciemnosci. Tylko Romar wiedzial, jak wiele tego bylo. Chwycil za rece Eleeri i swoja siostre. -Musimy stad odejsc, zaraz i to szybko! Kiedy wladca mocy umiera, jego energia uderza we wszystko, co spotka po drodze. Chodzmy stad, zanim zgromadzi sie jej zbyt wiele. - Nadal byl bardzo slaby, lecz przy pomocy obu kobiet zdolal zrobic kilka niepewnych krokow. Eleeri chwycila go za ramie. -Nie. Spojrz! Nad miejscem, w ktorym lezalo cialo czarnoksieznika unosila sie mgla. Z jej klebow uformowala sie twarz pana Wiezy. Oczy plonely wsciekloscia i nienawiscia, i byla w nich niezmierna proznosc, ktorej rzucono wyzwanie i ktora pokonano. Lecz z teczowych odlamkow krysztalu zrodzila sie inna mgla. Otulila twarz slugi Ciemnosci, zacisnela sie wokol, zgniatala, zmniejszala ja, a kiedy sie rozwiala, ze slugi Zla nie pozostalo doslownie nic. Romar odetchnal gleboko. -Ten, kto tu mieszkal, odszedl na zawsze - powiedzial lamiacym sie glosem. - Wieza zostala oczyszczona. Pozostaly jeszcze pulapki, musimy je ominac. Ale moj wladca przestal istniec. - Scisnal mocno dlon Eleeri. - Oddaje honory wojowniczce. Witam przyjaciolke. Dziewczyna usmiechnela sie szeroko. -Zachowaj przemowy na pozniej, kiedy opuscimy wieze. - Odwrocila sie szybko ku drzwiom - znow zadudnily. Cztery Kepliany wsadzily glowy do srodka. -Siostro, czy zamierzasz stac tu i gadac bez konca, czy tez mozemy opuscic to przeklete miejsce? - nadala Tharna. Eleeri usmiechnela sie i podeszla do swoich przyjaciol. Romar nie wierzyl wlasnym oczom. Podczas nocnych spotkan rozmawiali o Keplianach. Byla przekonana, ze zostaly stworzone, by stac sie przyjaciolmi ludzi. Nigdy jeszcze nie spotkala u tych majestatycznych zwierzat szafirowych oczu. Eleeri obejmowala cala czworke jednoczesnie, szukajac wzrokiem obrazen. Nie byla pewna, czy ostatni czar, ktory mial uciszyc intruzow, nie wyrzadzil Keplianom krzywdy. -Nic nam nie zrobil, siostro. Po prostu zabronil drzwiom wydawac dzwieki. Romar rozesmial sie. -Zlo czesto samo sobie zadaje kleske - przez wlasna glupote. Halas tak go rozwscieczyl, iz uzyl mocy. Oslabil w ten sposob czar, ktory cie wiezil, i twoj miecz pchnal go na moj brzeszczot. - Wzial ja za reke. - Znasz moje imie, ale ja jeszcze nie znam twojego. Wiem tylko, ze nazwalas sie Tsukup. Czy wyswiadczysz mi te uprzejmosc? Spogladal na nia cieplo i to podnioslo Eleeri na duchu. Romar to wojownik, ktory madrze rozdaje swoje zaufanie. Nie byla teraz w stanie opowiedziec mu calej historii. Jeszcze me wiedzial, ze sa dalekimi krewnymi. Ale nie o to zapytal. Zacisnela palce na jego dloni. -Jestem Eleeri - odparla spokojnie. - A teraz chodzmy stad. - Ze smiechem wsparl sie na jej ramieniu, kiedy przeprowadzala go przez drzwi. -Bede czekal na cala opowiesc. No i w Dolinie Zielonych Przestworzy musza uslyszec o wszystkim, co sie tutaj stalo. Ale... - Jego twarz spowazniala, gdy chwycil ja za ramie. - Wiem, co ryzykowalas, zeby mnie ocalic. Moje podziekowania sa niczym wobec twojego poswiecenia, ale mimo to dziekuje ci z calego serca. -To nie jest konieczne. -Pragne, zebys przyjela moje serdeczne dzieki - nalegal lagodnie. - Chcialbym jednak, zeby polaczylo nas cos wiecej niz wdziecznosc. Podnioslszy oczy, napotkala spojrzenie, ktore sprawilo, ze sie zarumienila. Odpowiedziala mu usmiechem. No coz, kiedys nierzadko zastanawiala sie, czy bedzie jedyna bezdzietna mieszkanka kanionu. Cos jej teraz mowilo, ze tak sie nie stanie. Z lekkim sercem podparla Komara mocniej, gdy szli korytarzem. Jest jeszcze tyk do zrobienia, a jeszcze wiecej w odleglej przyszlosci. Teraz jednak trzeba jak najpredzej opuscic te pulapke. Kroczaca za nimi Tharna pociagnela nosem. -Czuje zapach wody. Siostro, moze bysmy sie napili? Samiec, ktoremu pomagasz, oslabl z pragnienia. Eleeri odwrocila sie i gestem polecila Kepliamcy poszukac zrodla tego zapachu. Kopyta zadzwieczaly na marmurowej posadzce, kiedy Tharna zrobila kilka krokow w bok. Po chwili wskazala wilgotna plame na scianie. -Tutaj. Eleeri przytknela tam swoj sztylet. Sciana jakby sie skrecila. Otworzyla sie powoli, odslaniajac zlew z kranem. Kiedy dziewczyna wykonala w nim okrezny ruch srebrnym brzeszczotem, poplynela woda. -Nie odmienila sie. - Zapytala wzrokiem pozostalych: - Czy mozna ja pic bezpiecznie? Romar skinal twierdzaco glowa, po czym nachylil sie i pil chciwie trzymajac sztylet w zlewie. -Na to wyglada. Napijmy sie troche i ruszajmy dalej. Po kolei zaspokoili pragnienie, a zlew wciaz sie napelnial woda. Nagle od gory dobiegl cichy trzask, jakby pekanie czegos. Wydawalo sie, ze strop jeknal pod wlasnym ciezarem. Jerrany z niepokojem podniosl wzrok. -Mysle, ze powinnismy juz isc dalej. Czasami, kiedy wlasciciel zostal pokonany, jego siedziba sie wali. -W takim razie chodzmy stad! - Eleeri zadrzala. - Wolalabym nie byc pod ta masa kamieni, kiedy wszystko bedzie sie walic. Ostatni Keplian zaspokoil pragnienie, mogli wiec ruszyc dalej. Maszerowali przez nie konczace sie korytarze. Eleeri podtrzymywala Romara, ktory nie mogl isc o wlasnych silach. I chociaz czula coraz wieksze zmeczenie, nie odstapila go, starajac sie przekazac mu swoja sile. Dreczyl ja glod - glod fizyczny i glod serca. Kontakt z cialem Romara sprawial, ze przeszywaly ja plynace od niego fale ciepla. Tak niewiele mogla mu dac. Byl synem bogatego wielmozy, nawet jesli ow wzgardzil Komarem w swej glupocie. Przybyla tu z innego swiata, nie nalezala w pelni do jego rasy. Czy to bedzie cos dla niego znaczylo? Przypomniala sobie niedawna chwile, kiedy ich oczy spotkaly sie ponad cialem zabitego wroga. Wtedy nic nie mialo znaczenia, Uczylo sie tylko to, ze czarnoksieznik nie zyje, a jego wiezien odzyskal wolnosc. Pomodlila sie w duchu do bogow: niech to trwa. Sprawcie, bysmy stali sie dla siebie czyms wiecej niz dalekimi krewnymi. Korytarz prowadzil do wielkiej salt z wielkimi oknami w jednej scianie. Wpadaly przez nie promienie slonca, rozsiewajac cieplo na zimnej posadzce. Rozdzial dziewietnasty Kiedy przechodzili obok okien, Romar pociagnal ku nim Eleeri. Wpatrywal sie chciwie w krajobraz. Tyle czasu uplynelo, odkad po raz ostatni widzial trawe, czul powiew wiatru, cieplo slonca, wdychal zapachy ziemi. Przechylil glowe, by spojrzec na idaca przy nim kobiete. Nie wszyscy uznaliby ja za pieknosc, ale on sam byl wojownikiem i lowca: dla niego sila, zwinne, pelne gracji ruchy mialy w sobie piekno rowne pieknu twarzy o regularnych rysach i dumnie uniesionej glowie. Ta dziewczyna byla jak piekny miecz, pelna gracji jak zbik. Nie tylko jej pozadal; podczas dlugich nocy niewoli, gdy jedynie rozmowy z nia sprawialy, ze nie oszalal, pokochal ja calym sercem.Przyjrzal sie jej z zalem. Mial tak niewiele do dania. Byl szwagrem Jerrany'ego, to prawda, ale zyskal tylko jego przyjazn. Jesli sie ozeni, na pewno otrzyma od Mayrin dary, ale niczego mu nie da ponury starzec, ktory go splodzil. Ostatnio slyszal, ze ich ojciec znow sie ozenil z dziewczyna, ktorej niedoszly malzonek zginal w boju. Urodzila mu juz jedno dziecko. Mowiono tez, ze wkrotce przyjdzie na swiat nastepne i ze starzec obiecal za to zonie zamek jako nagrode. Bez wzgledu na to, czy to prawda, czy nie, musialby wrocic do zamku ojca, zeby domagac sie naleznych z urodzenia praw. Wyrzec sie tej dzikiej krainy, ktora tak bardzo pokochal. Nie, niech tamta dziewczyna z dziecmi zatrzymaja to, co im obiecano. On znajdzie sobie wlasna posiadlosc w Escore. Jesliby tylko... jesliby tylko kobieta, ktorej cieple cialo dotykalo jego ciala, zgodzila sie wyjsc za mysliwego bez grosza przy duszy... Obserwowal jej twarz; nie sadzil, by sie powodowala chciwoscia. Nie nalezy do takich. Ale wszystkie kobiety pragna miec dom, a on nie mogl jej dac zadnego. Zastanawial sie przez chwile, gdzie tez Eleeri mieszka. Jakos tak sie stalo, ze w snach nigdy o tym nie rozmawiali. Prawdopodobnie obawiala sie, ze zdradzilby jej kryjowke czarnoksieznikowi, gdyby w koncu sie zalamal. Zdjela go ciekawosc. Gdzie mieszkala na tym dzikim pustkowiu? Zapyta, jak tylko opuszcza wieze. Jezeli ma dostatecznie duzy dom, moglby zamieszkac z nia. Mogl ofiarowac jej swoje lowieckie i zolnierskie umiejetnosci, troche ekwipunku i jakies ruchomosci. Romar podniosl sie o wlasnych silach, kiedy Jerrany obwiescil koniec odpoczynku. O bogowie, przeciez wystarczy, ze sa i beda wolni! Wedrowka byla powolna, szli bowiem ostroznie. Ale korytarze pozostaly oswietlone, nie czyhaly na nich pulapki, jesli w ogole byly. Wyjscie nie wydawalo sie tez takie odlegle. Tylko slabosc Romara spowolniala marsz, jako ze musial czesto odpoczywac. Korzystal z tych chwil, zeby dowiedziec sie wszystkiego. Tharna jak zwykle przemawiala w imieniu Keplianow. -Czekalismy, a wy wciaz nie wracaliscie. Zobaczylismy znak i zrozumielismy, ze nasi krewni juz nie beda skupiac na sobie uwagi slugi Ciemnosci walczac nad rzeka z rasti. Kiedy nadal nie wychodziliscie, zaniepokoilismy sie bardzo. Drzwi do wiezy byly otwarte, wiec weszlismy do srodka. Niektore korytarze okazaly sie dla nas za male, ale moglismy isc drugimi. Czulismy obecnosc naszej siostry i szlismy, az dotarlismy do miejsca, gdzie walczyliscie z czarnoksieznikiem. -Nie przechodziliscie przez wielka pieczare gleboko pod ziemia? Keplianica wygladala na zaskoczona, -Nie, zawsze szlismy do gory. Szybko was znalezlismy. Ludzie spojrzeli po sobie z zaskoczeniem. To miejsce to prawdziwy labirynt, uznala Eleeri. Rzeczywiscie mozna bylo sie dostac stad tam i jeszcze gdzie indziej. Ale to nie mialo wiekszego znaczenia. Bedzie zachwycona, jesli juz nigdy w zyciu nie zobaczy Ciemnej Wiezy, nie mowiac o przemierzaniu jej nie konczacych sie korytarzy. Dotarli wlasnie do kolejnego, gdy nagle Romar potknal sie i o malo nie pociagnal Eleeri za soba na posadzke, kiedy sprobowala go podtrzymac. Odpoczeli troche, a potem Tharna tracila Eleeri nosem. -Ja poniose jakis czas twojego partnera, jesli sie zgodzi. - Nadala te mysl nie tylko do Eleeri, wiec wszyscy odwrocili sie i spojrzeli najpierw na Keplianice, a potem na zarumieniona dziewczyne. -Ha, zdaje mi sie, ze wiosna przyszla wczesnie w tym roku. - Jerrany usmiechnal sie szeroko. Jego malzonka rzucila sie obejmowac Romara i Eleeri. Czynila to tak gwaltownie, ze omal ich nie przewrocila. Jerrany podtrzymal przyjaciol w ostatniej chwili. -Ostroznie, Mayrin, bo nie bedzie w stanie sie ozenic. Eleeri zaczerwienila sie po same uszy. -Hej, hej, jeszcze nikt nie pytal mnie o zdanie. Nie dzielcie skory na niedzwiedziu. -Jeszcze nikt nie pytal, co? Romar musial sie zestarzec, skoro sie zrobil taki powolny. -Dziekuje ci, bracie. - Romar zdolal sie wyprostowac. - Moge mowic za siebie. - Poszukal wzrokiem twarzy Eleeri i wyczytal z niej odpowiedz na swoje watpliwosci. Ostroznie wzial ja za reke i przyciagnal do siebie. - Czy zechcesz poslubic mezczyzne, ktory niczego nie posiada? Nie mam ani ziemi, ani bogactw. Wladam niewielka moca i nikt nigdy nie nazwal mnie przystojnym. Nie jestem tez taki mlody. Cos bym tam jednak dostal, gdybym wrocil do zamku mojego ojca i ukorzyl sie przed nim. Ale tego nigdy nie zrobie, nawet dla ukochanej kobiety. -A ja nie chce, zebys to robil! - przerwala mu zapalczywie Eleeri. - Mayrin opowiedziala mi o wszystkim. Wasz ojciec jest glupcem, skoro nie poznal sie na wlasnym synu. Oczy Romara zablysly. -Nie mam nic - przestrzegl ja powtornie. -Masz sile, odwage, inteligencje i zdrowy rozsadek. Czego wiecej potrzeba? - Odwrocila niesmialo glowe. - Rozumiem, ze w waszym kraju pobieracie sie dla majatku. Moge przyniesc ci w posagu ziemie, ale one i tak naleza juz w polowie do ciebie. - Romar spojrzal na Eleeri z oszolomieniem. - Przyjmij propozycje Tharny. Po drodze ci wszystko wyjasnie - dodala Eleeri i ruszyli dalej. Opowiedziala o czarodziejskiej mgle w kanionie i powtorzyla uslyszane tam slowa. Kiedy skonczyla, Romar odetchnal gleboko. -Wiec ten kanion i zamek naleza do nas z urodzenia? -Tak powiedzieli nasi dalecy przodkowie. Wzial ja za reke. -Nie chcialbym mieszkac tam gam, ani wypedzac stamtad ciebie. - Jego glos zadrzal lekko. - Moj ojciec postaral sie, zebym nie byl dobra partia. Jesli jednak zechcesz dzielic ze mna zycie i wszystko inne, bede cie kochal. Ja... ja juz cie kocham, pani mego serca, najodwazniejsza z odwaznych. - Wyduszal z siebie slowa. Przedtem czesto zartowal z kobietami, lecz nigdy nie rozmawial z nimi powaznie. Nigdy tez przed nikim nie otworzyl tak serca, jak przed ta smukla, szarooka dziewczyna z obcego swiata. -Moze naprawde chodzi ci tylko o to, zeby nie miec klopotow? Zamek i tak w polowie nalezy do ciebie, i... Chwycil ja za ramiona. Rozpacz dodala mu sil i udalo mu sie potrzasnac nia lekko. -Nie, nie chce ulozyc wszystkiego wygodnie, zyc bez klopotow. Ja cie kocham! Jezeli mnie me kochasz, jesli mnie nie chcesz, ziemie i zamek sa twoje. Pozostane z Mayrin i Jerranym. Wiem, ze mam tak niewiele do zaofiarowania, wiem, ze... - Teraz on z kolei urwal, gdyz zdal sobie sprawe, ze w oczach Eleeri widac smiech. -Wierze ci, wierze. Tylko nie zatrzes mnie na smierc. Bylby to zly poczatek. -Chcesz powiedziec, ze... to znaczy, naprawde chcesz... Jestes pewna, ze... Eleeri czubkami palcow zaslonila mu usta. -Chce powiedziec, ze cie kocham, poslubie cie, i czy moglbys przestac na chwile mowic, i mnie pocalowac?- Zapadla gleboka cisza. Raptem zerwaly sie oklaski i burza radosnych okrzykow. Kiedy Eleeri oderwala sie od Romara, Tharna z ciekawoscia zblizyla pysk do swojej siostry-krewniaczki. -Czy to znaczy, ze teraz sie oziebisz? - zapytala. Eleeri zachichotala, a po chwili smiali sie juz wszyscy. -Daj mi szanse, Keplianico. - Romar odzyskal glos. -Jestem Tharna. -Dziekuje. Wiec daj mi szanse, Tharno. Przyjmij tez moje podziekowania za to, ze niesiesz mnie na grzbiecie. Co zas do zrebiat - usmiechnal sie patrzac w oczy Eleeri - mysle, ze niebawem bedziemy mieli jedno zrebie lub dwa. Tylko nas nie popedzaj. Tharna skinela glowa i ruszyla dalej. Eleeri szla obok niej, sciskajac reke Romara. Wszystkie podroze sie koncza, zatem i ta skonczyla sie w jasnych promieniach slonca. Romar oslonil reka oczy i zsunal sie z szerokiego grzbietu Tharny na slodko pachnaca trawe. Wbil pake w ziemie i przyjrzal sie brazowym, rozsypujacym sie grudkom. Obawial sie, ze juz nigdy tego nie zobaczy. Ale choc stracil nadzieje, przybyl po niego ktos, kto zabral go z drugiego brzegu rzeki rozpaczy. Eleeri nie byla sama, towarzyszyla jej Mayrin i Jerrany oraz, co wydawalo sie niewiarygodne, cztery Kepliany. Usmiechnal sie radosnie. -Mam wrazenie, ze to wszystko tylko mi sie sni. Eleeri usiadla obok niego. -Wiec i to tez ci sie sni. - Pocalowala go goraco. Usmiechnal sie szeroko, przygarnal ja i oddal pocalunek. Wlasnie wtedy krzyknal Jerrany. Kiedy odwrocili sie, by powiesc wzrokiem za jego spojrzeniem, zobaczyli, jak wieza powoli wali sie w gruzy. Rozpadl sie szczyt, a drzwi, przez ktore weszli i wyszli, zatrzasnely sie z hukiem. Slyszeli dlugi, gluchy loskot spadajacych kamiennych blokow, ktory odbil sie echem w takiej oddali, jakby poglos bral sie z niezglebionych przestrzeni swiata. -Mysle, ze dobrze zrobimy jak najszybciej opuszczajac to miejsce - mruknal Jerrany. Ludzie pospiesznie wskoczyli na grzbiety Keplianow. Wyciagnietym galopem pomkneli przez rownine w strone gor. Nie wahali sie ani chwili: Romar powinien jakis czas polezec w lozku, uda sie wiec z Eleeri do wiezy nad jeziorem i oboje tam zaczekaja, az wyzdrowieje i odzyska sily. Mayrin i Jerrany pojada od razu dalej, do Doliny Zielonych Przestworzy, by zdac relacje z przebiegu wypadkow i przywiezc stamtad dzieci. Wrocili z jucznymi konmi i orszakiem jezdzcow. Eleeri wybiegla im na spotkanie, Romar tuz za nia. -Dobrze znow cie widziec, siostro. Ale co to wszystko ma znaczyc? Zlupiliscie czyjs fort? -Nie, ale pojechalismy z wizyta do naszego ojca. - Rozesmiala sie, widzac zachniecie sie brata. - Napomknelismy o bogactwie narzeczonej Romara, o tym, ze ma ziemie i zamek. Wtedy ojciec oswiadczyl, ze nie bedzie plonil sie przed toba ze wstydu. No i... och, przyslal kilka drobiazgow jako podarki slubne. Eleeri z rozbawieniem i obawa przyjrzala sie ciezko objuczonym kucom. -Ile wlasciwie tego jest dla nas? Jerrany rowniez usmiechal sie od ucha do ucha. -Wszystko. Nie sa to zadne bogactwa i nie jest tego tak wiele. Pozory myla. To, co przyslal, ma tylko duze rozmiary, mysle jednak, ze na pewno wam sie przyda. Oba kuce powinny wrocic; mysle tez, ze moglabys dorzucic kilka futer jako podarunek od siebie. Eleeri skinela glowa na znak zgody. Ostatnim razem przywiozla skory i z arsenalu starozytnego zamku bron. Pozostawila sobie wiele cennych futer roznej wielkosci, dobrze wyprawionych i wygarbowanych. Dla niej mialy tylko uzytkowa wartosc, lecz w Zielonej Dolinie, otoczonej bardziej cywilizowanymi ramkami i zagrodami, z ktorych pobliza dawno uciekly dzikie zwierzeta, byly wiele warte. Wybierze najpiekniejsze, bieznie ze skorami rasti. Niech sobie otwieraja szeroko oczy. Tymczasem Mayrin chwycila brata za ramie. -Jak sie czujesz? Czy wyzdrowiales? Jestes blady. Czy dobrze jesz? Uscisnal ja mocno. -Czuje sie dobrze, jem jak sniezny niedzwiedz i wkrotce zbrazowieje od slonca. - Odwrocil sie w sam czas, jako ze moglby stracic rownowage, gdy spadla na niego lawina w postaci dwojga rozradowanych dzieci. Nie bylo go tak dlugo, a one nie zapomnialy o uwielbianym wuju. Kiedy wszyscy juz troche sie uspokoili, udali sie na glowny dziedziniec, aby pomoc rozladowac kuce. Eleeri spojrzala na Mayrin. -Kim sa ci nowi ludzie? Czy dolacza do waszej sluzby? -Nie, do twojej. Pozostana tu przez kilka tygodni i zaznajomia sie z tymi stronami. Pozniej ci, ktorzy zechca, pojada do twojego zamku. Tutaj spotkaja sie tez z Keplianami z kanionu. Musza sie przekonac, ze te Kepliany nie maja zlych zamiarow. Eleeri zawahala sie. Nigdy nie przyszlo jej do glowy, ze powinna zrobic cos wiecej, niz tylko obozowac w odziedziczonym po przodkach zamczysku. Jesli jednak obejmie we wladanie nalezace do niego ziemie, musza byc odpowiednio zarzadzane. Westchnela cicho. Jej zycie znow sie zmieni. Ale ta ostatnia zmiana byla dobroczynna. Znalazla nowa ojczyzne, ukochanego mezczyzne, rodzine, przyjaciol, wszystko, o co warto walczyc. Nie ma sie co lekac nowego zwrotu w zyciu. Spojrzala na Komara, ktory sciagal z kuca kolejny tobol. Jezeli te wszystkie zmiany maja przyniesc jej taka sama radosc, gotowa jest biec im na spotkanie. Romar musial wyczuc, ze na niego patrzy, gdyz zwrocil ku niej spojrzenie. Pozniej podal sakwe Jerrany'emu, a sam podszedl do Eleeri, objal i przycisnal ja do serca. Podniosla na niego oczy, kiedy pochylil glowe, by ja pocalowac. Nie, nie zleknie sie kolejnej przemiany; jest wojowniczka. I teraz nie bedzie juz sama. Obok niej stanie Romar - towarzysz broni, przyjaciel i ukochany. Usmiechnela sie, tulac sie do niego. Odmowila w duchu krotka dziekczynna modlitwe do tych, ktorzy odeszli wczesniej. Ich droga zaprowadzila ja do domu. Tak ta historia zostala zapisana w kronikach Lormtu, dokad te wiesci dotarly po wielu miesiacach. Od czasu Wielkiego Poruszenia dziwne rzeczy dzialy sie w zniszczonym przez wojne Karstenie. Ta opowiesc, to jeszcze jeden barwny kamyk do mozaiki. Na pewno nie ostatni. Albowiem kiedy budza sie moce, starozytne sekrety wychodza na swiatlo dzienne. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/