URBAN MILOS Klatwa siedmiu kosciolow MILOS URBAN Przelozyl Zbigniew MachejProszynski i S-ka Tytul oryginalu SEDMIKOSTELI Copyright (C) 1999 Milos Urban Projekt okladki Dorota Ostaszewska Ilustracja na okladce Jacek Kopalski Redakcja Lucja Grudzinska Redakcja techniczna Elzbieta UrbanskaKorekta Bronislawa Dziedzic-Wesolowska Lamanie Aneta Osipiak Niniejszy przeklad ukazal sie dzieki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury RepublikiCzeskiej This translation has been subsidized by the Ministry of Culture of the Czech Republic ISBN 83-7469-324-X Wydawca Proszynski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garazowa 7 www. proszynski. pi Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddzial Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Minska 65 Wszystkie osoby tej opowiesci - oprocz jednej -sa fikcyjne, a wszystkie budowle - oprocz jednej - prawdziwe. Opisane w niej instytucje sa tworami wylacznie literackimi. Pradze Z nowego napiecia miedzy rozumem i czuciem, z nowej ciekawosci dla swiata wewnetrznych przezyc rodzila sie powiesc gotycka... Proza nie tylko wracala do swoich romantycznych i fantastycznych korzeni. Rozpatrywala takze relacje miedzy rozumem i wyobraznia, staloscia i rewolucja. R. Ruland, M. Bradbury Opowiesc grozy i relacja historyczna moga oswietlac sie nawzajem, przywolywac przezycia historyczne i wzbudzac emocje u tych, ktorym przeszlosc byla obojetna. M. Prochazka Romantyczny artysta odrywa wzrok od siebie i swojego spoleczenstwa, zeby spojrzec w przeszlosc. F. Nietzsche I Mowie o czasie obecnym. Wiosna nastala w zimie. Teraz snieg z drzew opada jak platki kwiatow.T.S. Eliot ak na poczatek listopada poranek byl nadzwyczaj pogodny. Babie lato przeciagnelo sie na caly pazdziernik, powstrzymujac nadejscie jesieni. Az pierwszy mroz, niby smagniecie rozga, przynaglil wszystko i miasto zdretwialo od leku. Nie minelo pol roku, odkad skonczyly sie czasy Byly to miesiace, kiedy metropolia zmagala sie z zima: szybko ubywalo swiatla, kominy oddychaly goraczkowo i okna domow zraszaly sie biala poswiata. To byly wyziewy rozkladu. To byl smiertelny pot. Makijaze nowych fasad i klejnoty szybkich aut nie mogly jednak przycmic prawdy nagiej jak czarne drzewa na placu Karola: stary to byl rok, stary wiek i stare milenium. Starosc wyzierala ze wszystkich oczu, a liczni odwracali glowy, ze scisnietym gardlem poddajac sie kasaniu ostatniej jesieni. Pies trzyglowy wdarl sie do Pragi, biegnac bez przeszkod prosto przed siebie. Trzy glodne pyski rzucaly sie na wszystko, co osmielilo sie podniesc glowe w tej ostatniej godzinie ludzkosci. I dlawily, dlawily bezlitosnie. Tak bylo w zeszlym roku. Potem zmienilo sie wszystko. Nadszedl czas zmilowania. Niskie biale slonce przelazlo przez mur szpitala i grzeznac w pajeczynie z galezi okolicznych klonow, z wolna i jakby wbrew sobie rozgrzewalo mrozne, suche powietrze pachnace liscmi, ktore pokryly chodnik. Na Katarzynskiej nie wygladalo to gorzej niz w poprzednich latach, ale Winniczna na calej dlugosci zasypana byla szeleszczaca wydma, pod ktora znikly kostki bruku i asfalt. 9 Gdzies pierzchla solidnosc gruntu pod nogami, kazdy krok oznaczal teraz nieokreslona przygode. W czerwonej zaspie lisci podeszwa zostawiala slad nieczytelny, niepewny i zlowieszczy. Przedzieranie sie grzaska od lisci ulica moze byc jednak niebezpieczne. Jak przechadzka po zamarznietej rzece.Szedlem zboczem Wiatrowskiego Wzgorza w kierunku Karlowa, rozbijajac swoimi krokami zolte odmety lisci i wymijajac rozbryzgi ochry, cynobru, sjeny i umbry. Ulica przemieniona byla w koryto rzeki o prostopadlych brzegach: po lewej stal mur szpitalny, po prawej wznosily sie budynki Instytutu Nauk Przyrodniczych. Gdyby tak w wyobrazni przedluzyc te droge, przecinajac nia wzgorze i przerzucajac ja przez doline, doszloby sie niechybnie do kosciola. A pobozny pielgrzym nigdy nie zbladzi. Ulica przejechala karetka pogotowia, zaraz po niej druga, a po dluzszej chwili trzecia. Czyli niewiele. Przedtem zawsze naliczalem ich tu wiecej. Nosilem wtedy mundur i nie chodzilem tedy dla przyjemnosci. W spokojnej okolicy, gdzie nie bylo narkotykow i podrobionej forsy, moglem sobie skrocic przydluga chwile bez ryzyka, ze ktos mnie nakryje. Co mnie tu jednak sprowadzalo teraz? Moze tylko przyzwyczajenie, moze radosc z porannego spaceru, ktora obiecuje, ze dzien moze dac wiecej niz trzasniecie kontaktu, kiedy o zmierzchu zapala sie swiatlo. Ktoz wolalby pedzic karetka na sygnale przez Nowe Miasto, naruszajac cichy majestat takiego poranka? Ulica Winniczna ma trzysta metrow dlugosci, mozna jednym spojrzeniem ogarnac ja cala, z jednego konca na drugi. Wlasnie doszedlem prawie do jej polowy, kiedy spostrzeglem kobiete idaca niedaleko przede mna. Jak to sie stalo, ze nie zauwazylem jej wczesniej? Niewysoka, przygarbiona, ale nie sterana wiekiem, choc obciete na krotko wlosy miala siwe; ubrana byla w brazowy plaszcz, a w reku trzymala brazowa torebke, rekwizyt typowy dla starszych pan. Zwolnilem kroku z obawy, zeby jej nie przestraszyc. Niepotrzebnie. Mimo ze liscie siegaly jej niemal kolan, szla przed siebie bez wahania. Brnac przez czerwonozlote odmety, co chwila patrzyla w lewo, tak jakby na pozolklej fasadzie szukala czerwonej tabliczki z nazwa ulicy lub jakims innym znakiem orientacyjnym. Nie byla stad. Znow popatrzyla w lewo. Zauwazylem, ze ma na nosie okulary, ktore zakrywaja cala gorna polowe jej twarzy. Widzialem, jak odwraca glowe w prawo i zatrzymuje sie na chwile, zeby przez otwarta brame zajrzec na jedno z podworek. Wlasnie w tej chwili nad kolumnami bramy, dokladnie nad glowa kobiety, pojawila sie wyniosla wieza kosciola Swietego Apolinarego ze spiczastym dachem. Wygladala jak kaptur nikczemnego mnicha czyhajacego przed 10 kosciolem na pielgrzymow przybywajacych z daleka. Juz chcialem krzyknac, zeby ja ostrzec, ale uswiadomilem sobie, ze byla to tylko igraszka drzacego powietrza.Kobieta znowu ruszyla ulica przed siebie. A ja mialem nastepna halucynacje. Wydalo mi sie, ze jej szurajace w lisciach buty slysze tuz za soba, aczkolwiek szla w pewnej odleglosci przede mna. Wiedzialem, ze nikt za mna nie idzie, jednak odwrocilem sie niepewnie. Ulica byla pusta. Na wilgotnej jezdni czernialy slady kol, a przestrzen po przejezdzie karetek pogotowia wypelniona byla cisza jeszcze glebsza niz przedtem. Powial wiatr i slady po kolach samochodow znikly zupelnie. Skwitowawszy usmiechem wlasna nerwowosc, zamierzalem isc dalej. Starsza pani zapodziala sie gdzies. Musiala skrecic w Apolinarska, poszla w prawo w kierunku kosciola albo w lewo w strone magistrali. A moze poszla dalej prosto i zeszla po starych schodach na Albertow? Czyzby sie odwazyla? Wiatrow to wzgorze nieprzyjazne i zlosliwe dla glupcow, ktorzy znajduja w nim upodobanie. Wiatry przelatujace Winniczna i Apolinarska tworza na ich skrzyzowaniu wiry podobne do malego tornada. Nieraz porywaly mi tutaj sluzbowa czapke, rzucajac ja gdzies za plot lub pod samochod, a deszcz zaskakiwal mnie tu zawsze wtedy, gdy w poblizu nie bylo gdzie sie przed nim schowac. Tego ranka obaj ci dreczyciele panoszyli sie gdzie indziej, moze po drugiej stronie doliny, wiec wzgorze zastawilo na mnie inna pulapke. Niedaleko skrzyzowania potknalem sie w zaspach lisci, rozdarlem but i bolesnie uderzylem sie w palec. Pod liscmi, ktore rozgarnalem noga, pojawil sie bruk. Kostki mialy zielonkawy odcien i gdzieniegdzie ich brakowalo. W tych miejscach z szarej gleby kielkowala biala trawa, wyblakle wspomnienie lata. Na rozdrozu, tam gdzie kiedys stala Jadowita Chata, gospoda o zlej slawie, eldorado praskiej studenterii i miejscowych zlodziei, skrecilem w prawo. W ogrodzie apolinarskiej fary zaskoczyly mnie - jak wiele razy przedtem - jasne kolory kwiatow. Moze one tak tu kwitna na pamiatke tej wyburzonej gospody, bo wiernie je podlewaly pokolenia bywalcow jadowitych pijatyk. Znam sie troche na kwiatach, lecz nigdy nie umialem rozroznic georginii od astrow. Podobaja mi sie i te, i te. "Wysokie astry, ten ostatni gwiazdozbior gasnacego lata, pstrokatym palaly blaskiem". Owego ranka przypomnialem sobie to zdanie i uznalem je za wskazowke. Nie wiem, kto je napisal i gdzie je czytalem, ale to, ze mi sie teraz przypomnialy, bylo dla mnie istotne. Przechodzac kolo Swietego 11 Apolinarego pamietajcie, ze te nastroszone kwiaty za plotem to astry. Bo nazwy maja tu znaczenie.Z rozowych i fioletowych kwiatow przerzucilem wzrok na potezne mury kosciola i ciemne okna na chorze. Idacego z tej strony kosciol Swietego Apolinarego poraza swoja potega i zmusza do przyspieszenia kroku. Z bliska sprawia bowiem wrazenie niedostepnej twierdzy pochylajacej sie nad przechodniem, grozacej zmiazdzeniem go ktoryms ze swoich niezliczonych, precyzyjnie ustawionych blokow. Lepszy niz od wschodu jest widok z poludnia. Tylko stamtad widac cala swiatynie. Stamtad Swiety Apolinary wyglada jasniej i przyjemniej. Dopiero patrzac z poludniowego wschodu, kiedy ma sie przed soba jak na dloni wieze, nawe i prezbiterium, widzi sie kosciol wspanialy i nieporownywalny z innymi, choc jeszcze do niedawna zupelnie zaniedbany. Moje spojrzenie slizgalo sie po kolumnach, przeskakiwalo z okna na okno, od szyb w ramach z lanego olowiu do lamanych lukow i z powrotem. Mur pod prezbiterium byl nadwerezony. Zolta elewacja miejscami zzieleniala i obrosla mchem. Z powodu wilgoci tynk gdzieniegdzie odsunal sie od sciany, tworzac kruche kieszenie zasiedlone przez robactwo. Blyszczace od wilgoci przypory z nagiego kamienia porysowane byly bliznami. Spoiny pomiedzy blokami pokryly sie porostem, zgnilizna i sadza. Cieplo wywabialo ze szczelin pajaki, ktore tez lubia slonce. Na osciezy wysokiego okna siedzial karaluch. Chyba wlasnie sie obudzil i byl nie w humorze. Kiedys mieszkal tu ktos inny. Do przypor przywiazane byly daszki z dragow. Spod takich podcieni nedzarze wyciagali rece, cale w strupach, zebrzac o jalmuzne u spieszacych tedy rzemieslnikow, urzednikow i kupcow. Nawet ci nieboracy mieli swoj cech i bronili swoich nedznych siedzib przed przybyszami ze wsi, ktorzy nie mieli nic. Po tych zebraczych przybudowkach nie zostalo sladu, ale samarytanski duch tego miejsca przetrwal. Nieopodal kosciola powstal teraz osrodek leczenia narkomanii, tradu XX wieku. Owego ranka nikt sie tu jednak nie walesal, nikt nie wychodzil na slonce klujace w oczy. Ulica Apolinarska byla pusta i cicha, a kosciol byl zamkniety nawet dla najwierniejszych parafian z powodu prac remontowych. Nic sie nie dzialo. Tylko na placu po drugiej stronie ulicy, przed betonowym budynkiem przedszkola, obok figury kleczacej dziewczynki ktos stal. To byla ta starsza pani, za ktora przed chwila szedlem. Sciskajac w rece swoja brazowa torbe wpatrywala sie w kamienna alegorie dziecinstwa. Widzialem, ze kobieta porusza ustami. Moze cos sobie przypominala. Podszedlem blizej, bo zaniepokoil mnie widok staruszki rozmawiajacej z kamienna rzezba. 12 Zupelnie zapomnialem, ze juz nie nosze munduru. Zblizylem sie wolno do kobiety i zapytalem cicho, czy moge jej w czyms pomoc. Pokazala na rzezbe i powiedziala:-To niemozliwe... O co chodzilo? Czy o ten brzydki budynek, ktory zupelnie nie pasuje do okolicy? Czy moze o instytucje, ktora sie w nim miesci? Najpierw tutaj byla Jadowita Chata, oslawiona mordownia, a po jej wyburzeniu - coz za oswiecona zmiana! - mamy tu przedszkole. Genius loci tak latwo nie zginie... Jednak w oczach starszej pani nie widzialem oburzenia. Raczej panike. Przyszlo mi do glowy, ze to wariatka. Moze szla do lekarza. O rzut kamieniem stad jest przychodnia psychiatryczna. Moze zapomniala, dokad idzie. Zabladzila w obcych uliczkach pograzona w swoich wspomnieniach. Jeszcze raz odezwalem sie do niej zyczliwie i z wyrozumialoscia. -To tylko figura z betonu. Jezeli idzie pani do lekarza i zgubila pani droge, to chetnie pania zaprowadze, gdzie trzeba. -Czy pan tego nie widzi? - zwrocila sie do mnie z oburzeniem. - Nie poznaje pan tych kwiatow? Rzeczywiscie wariatka, teraz juz nie mialem watpliwosci. Zawadzilem jednak wzrokiem o rzezbe. Kawal szarego, poplamionego betonu. Zamiast urwanej reki sterczal zardzewialy drut. Pokryta rosa glowa okaleczonej dziewczynki byla ciemniejsza niz reszta jej ciala. Na niej, wokol ciemienia, polozony byl wianek z jaskrawych zoltych kwiatow. Zostawila go tu pewnie jakas inna dziewczynka, zywa, z krwi i kosci. -Sa swieze - powiedziala niewysoka starsza pani w okularach. - Ktos je dzisiaj nazrywal i uwil z nich wianek dla tej dziewczynki. Ale gdzie? Jak swiat swiatem te kwiatki rosna tylko na wiosne. -Nie ma w tym nic niezwyklego - uspokajalem ja. - Tu niedaleko jest Instytut Brozka czy ten, jak mu tam, Wydzial Nauk Przyrodniczych, maja tam uprawy genetyczne. To niedaleko stad. Moze im sie udalo zmutowac gatunek, co kwitnie jesienia. Spojrzala na mnie tak, jakbym to ja zwariowal, a nie ona. -Widzial to kto? Jakby sie to komu udalo, modlilabym sie do niego. Bo to jest, panie, lekarstwo, bardzo cenne lekarstwo. Moze panu tez pomoglo, a nawet pan nie wie. Ale rosnie tylko wczesna wiosna. Przez glowe przelecial mi jakis obraz z dziecinstwa. Chodzilem z babcia zbierac zolte kwiatki... Miod i syrop na kaszel. Babska, domowa medycyna. 13 Przypatrzylem sie dokladniej. Niewysoka starsza pani odsunela sie, zeby mi zrobic miejsce. Podnioslem reke i ostroznie zdjalem wianek z kamiennej glowy. Pare razy obrocilem go w rekach i podnioslem kwiatki do nosa. I nagle przypomnialem sobie ich nazwe. Podbial.Trzymalem jeszcze wianek w dloniach, kiedy rozlegl sie jakis straszliwy lomot, a zaraz po nim obrzydliwy, gluchy odglos metalu. Te nieprzyjemne halasy dolatywaly z gory, z powietrza, z wysokosci wiezy. Kiedy zrobilo sie znow cicho, rozejrzalem sie dookola. W palcach nadal trzymalem wianek, ale starszej pani nie bylo. Stalem kolo betonowej rzezby sam. I znowu jal sie rozlegac ten straszliwy lomot, raz za razem, dziwnie, niejednorodnie. Dang dong, dang dong, dang dong - rozchodzilo sie po calej okolicy, choc jakos inaczej, nizby nalezalo. To dzwonil dzwon na wiezy kosciola Swietego Apolinarego, ale ton mial falszywy. Spojrzalem na zegarek - byla za kwadrans dziewiata. Przestraszylem sie. Przeciez kosciol jest zamkniety, a dzwon dzwoni na msze. Nie jestem bohaterem. Z portierni pobliskiej kliniki zadzwonilem na policje. Automatycznie wykrecilem numer mojego przelozonego i odetchnalem z ulga, kiedy to nie on podniosl sluchawke, tylko jego zastepca. Cztery minuty pozniej przyjechal patrol dwoch policjantow, ktorych znalem. Powietrze drzalo od wscieklego dzwonienia, az rozdzieralo uszy. Weszlismy bocznym wejsciem, drzwi byly otwarte. W nawie glownej panowal polmrok. Brudne okna prezbiterium przepuszczaly metne swiatlo dzienne. Nawet ono czekalo na remont kosciola. Wnetrze bylo puste, oltarze zakurzone, za organami wisialy ciemne smugi pajeczyn. Wstapilismy w ciemnosc pod kruchta i po omacku, idac za ogluszajacym halasem dzwonu, znalezlismy drzwiczki prowadzace do schodow na dzwonnice. Byly otwarte. Za nimi czekala ciemnosc. Wchodzac na schody, swiecilismy sobie zapalniczka jednego z policjantow, a potem, gdy ogarnelo nas jasne swiatlo sloneczne, wspinalismy sie po trzy stopnie naraz. W koncu stanelismy pod rusztowaniem wielkiego dzwonu. Huk byl nie do zniesienia, jeszcze chwila, a wszyscy trzej ucieklibysmy stamtad, skaczac przez okna wiezy. Z powodu klebow kurzu prawie nic nie bylo widac. W dodatku oslepialo nas slonce, ktore rozbijalo sie tu na scianach w tysiace refleksow. Wyraznie odcinal sie tylko czarny cien ogromnego pajaka szarpiacego sie w te i we w te na swojej dlugiej nici. Czyzby to jakies widmo? Albo upiorna zabawka dla 14 niegrzecznych dzieci? Nie. To byl czlowiek. Biedna ofiara potworow nocy, a zarazem jeden z nich. Nie wzbudzal jednak grozy. Straszne bylo tylko to, co mu zrobili. Podrygiwal jak drewniana kukla. To stal na rekach, podskakujac w rytm uderzen dzwonu, to wspinal sie po scianie, to znow rzucal sie jak ryba na wedce. Zelazne serce dzwonu ciagnelo go tam i nazad wedlug swojego rytmu. Miedzy dzwonem a noga ofiary rozciagal sie napiety sznur.Rzucilismy sie w kierunku nieszczesnika, ale sila bezwladu odrzucala go raz po raz w przeciwna strone, uderzajac cialem ponownie o sciane wiezy. Kiedy sznur z zywym wahadlem polecial znowu w nasza strone, zlapalismy biedaka pod ramiona, trzymajac go tak, dopoki rozkolysane serce dzwonu sie nie uspokoilo. Targnelo nim jeszcze raz na ostatek w prawo i w lewo, a my kolysalismy sie razem z nim lekko jak rybacy na falach. Dzwon zatrzymal sie wreszcie... Strasznie bolaly mnie uszy, glowa i cale cialo. Policjanci przytrzymali biedaka, a ja odcialem go od sznura. Jego skrwawiona glowa kiwala sie na wysokosci naszych piersi, oczy mial zamkniete, skore sinawa. Ale zyl, bo jeczal cicho. Polozylismy go ostroznie na podlodze. Byl nieprzytomny. Kiedy upewnilem sie, ze oddycha, ostroznie go zbadalem, szczegolnie brzuch, czy nie pojawily sie krwiaki. Na pewno mial sporo potluczen, moze zlamane zebra i najprawdopodobniej wstrzas mozgu, skoro dzwon tak niemilosiernie walil jego glowa o kamienny mur. Nie byl to jednak przypadek beznadziejny. Jeden z policjantow wezwal przez nadajnik centrale, Wiecej nie mozna bylo nic zrobic. Wyprostowalem sie i wytarlem chustka twarz. Dopiero teraz zobaczylem, z jakim okrucienstwem zmieniono tego nieboraka w mimowolnego dzwonnika. Przedtem wydawalo nam sie, ze sznur byl zawiazany wokol jego kostki. Okazalo sie, ze lina przechodzi przez noge. Wytrzeszczalismy ze zdumienia oczy, widzac, jak sznur znika w okropnej ranie po wewnetrznej stronie lydki, miedzy kostka a sciegnem Achillesa; noga byla w tym miejscu strasznie napieta. Sznur wychodzil po drugiej stronie jak nic przewleczona przez ucho igielne. Zwiazano go w mocny, podwojny wezel. Rana niemal nie krwawila, ale jej okolica spurpurowiala az po golen i gdzieniegdzie pojawily sie sine plamy. Pod kosciol podjechala karetka na sygnale, buty zadudnily na schodach i pojawili sie pielegniarze w czerwonych kombinezonach. Widac bylo, ze ten przypadek ich zaskoczyl, ale bez slow polozyli rannego na noszach, przywiazali go do nich rzemieniami i zniesli w dol po ciasnych, stromych schodach. Podejrzewalem, ze ktos dzwonil skrepowana ofiara az do naszego przyjscia i 15 stamtad w ostatniej chwili, a wiec sprawca musi byc w poblizu. Policjanci zgodzili sie ze mna, ze nalezy sie rozejrzec. Spenetrowalismy okolice dzwonu w osmiokatnej nadbudowie wiezy, wylezlismy nawet po drabinie pod stozkowate poddasze. Potem otworzylismy okiennice, zeby sprawdzic, czy ktos nie ukryl sie na gzymsie wokol wiezy. Gzyms jednak szedl skosem, wiec nawet malpa by sie na nim nie utrzymala. Moje podejrzenia sie nie sprawdzily, ale wciaz czulem, ze nie jestesmy w tej wiezy sami. Policjanci zanotowali sobie jakies uwagi i poszli. Nie spieszylo im sie z protokolem, bo znali mnie jako bylego kolege z pracy. Przejrzalem wszystko jeszcze raz, ale innego wyjscia z dzwonnicy niz to, ktorym tam weszlismy, nie znalazlem. Byla to prawdziwa zagadka. Tak jak swiezy kwiat podbialu znaleziony w listopadzie. II Qui vive?To ja, czas przeszly, stoje u twoich drzwi. Przyjaciel twoj, obronca i przestroga. Richard Weiner istoria moich klesk zaczela sie w tym dniu, kiedy nadano mi imie. Albo moze wczesniej, w dniu moich urodzin. A moze nawet jeszcze o dziewiec miesiecy wczesniej. Moze moj los zdeterminowaly juz narodziny mojego ojca, czlowieka o brzydkim przezwisku, ktore odziedziczylem. Bylem niechcianym dzieckiem. Rodzice musieli zalegalizowac swoj zwiazek, bo wpadli. A wpadli z deszczu pod rynne. I wszystkie te okropienstwa, ktore mnie osaczyly, gdy doroslem, byly tylko logicznym skutkiem tamtych nieporozumien. Nie ma chyba nic bardziej zalosnego niz malzenstwa zawierane w XX wieku i uwazam sie za szczesliwca, bo dozylem konca tego ohydnego stulecia jako kawaler. Bez watpienia zawdzieczam to tylko temu, ze zawczasu odwrocilem sie wstecz, do przeszlosci i jej tajemniczych opowiesci. Nie wszystko, co prawda, moze byc opowiedziane i nie wszystko z opowiesci moze przetrwac. Zreszta prawdopodobnie wcale nie jest tego warte. Dzisiaj moja historia tez juz nalezy do przeszlosci. A to wyjatkowo dziwna historia. Zaczne od pewnego wspomnienia, ktore tkwi mocno w mej pamieci i zarazem wydaje mi sie esencja mojego dziecinstwa. Dotyczy ono wycieczki, na ktora ojciec zabral mnie z okazji moich dziesiatych urodzin. Mieszkalismy wtedy w Mlada Boleslaw, miescie lezacym w krainie tysiaca zabytkow architektury. My jednak mieszkalismy na nowym osiedlu. Kazdego lata jezdzilismy na wczasy nad niedalekie jezioro Machy. Po drodze mijalismy malowniczy zamek, ktory bardzo chcialem zwiedzic, ale 17 raz za razem odkladali te wycieczke na nastepny rok.Wreszcie na moje dziesiate urodziny ojciec zrobil mi niespodzianke: zabral mnie na upragniona wycieczke na zamek Bezdez. Pojechalismy autem. Ojciec pozwolil mi usiasc na miejscu kolo kierowcy, gdzie byly pasy bezpieczenstwa dodajace wtedy wiecej waznosci niz generalskie szlify. Uczucie szczescia nie opuszczalo mnie po drodze, choc musialem wysluchiwac utyskiwan taty na moja mame, ktore powtarzaly sie wtedy coraz czesciej. Nie przejmowalem sie tym jednak, zeby nie psuc sobie wyjatkowego dnia. Ojciec jakby zapomnial, ze siedze kolo niego, i zaczal mamie zlorzeczyc. A to, ze ciagle wyleguje sie na kanapie, bo jest po prostu leniwa. A to, ze jak upiecze mi tort na urodziny, to mysli, ze juz ma mnie z glowy. A poza tym, czemu od kilku lat susze im glowe tym idiotycznym zamkiem. I oczywiscie on, a nie ona, musi mnie tam zabrac. No, ale czego on by nie zrobil dla swojego chlopaka? Ojciec sciskal kierownice tak mocno, ze az mu zbielaly przeguby. I caly czas wymyslal mamie, ktora zostala w domu. Siegajac po papierosy, zauwazyl, ze siedze obok niego. Zdziwilo go, ze jade wcisniety w fotel i pasy bezpieczenstwa sa luzne. W tamtych modelach jeszcze nie zwijaly sie samoczynnie. Szybkim ruchem reki rozczochral mi wlosy i rozesmial sie. Glowa palila mnie od jego dotkniecia, tak jakby mnie podrapal. Raptem humor zepsuly mu jakies dziwne dzwieki dobywajace sie z silnika. Zwolnil i jal odwracac glowe do tylu, zeby lepiej uslyszec, co sie dzieje. Potem odpial mi pasy i kazal przelezc na tylne siedzenie, zebym przylozyl ucho do oparcia, za ktorym byl silnik. Zrobilem to, ale nie uslyszalem nic szczegolnego. Nie wsluchiwalem sie jednak specjalnie, bo wlasnie mijalismy Belou pod Bezdezem i na obrzezach tego miasteczka, miedzy ostatnimi domami a polem pszenicy otworzyla sie rozlegla panorama z dwoma szarozielonymi wzgorzami i bialym zamkiem polozonym na wyzszym z nich. Tego widoku nie moglem Za brak zainteresowania praca silnika ojciec ukaral mnie na parkingu pod zamkiem. Nie chcial odejsc od samochodu, poki nie usunie tego zagadkowego stukania w motorze. Podczas kiedy on zginal sie pod maska samochodu, ja latalem miedzy parkingiem a pierwsza kamienna brama u podnoza zamku. Wiedzie przez nia prastara kamienna droga nieprzyjemnie wijaca sie w gore. Czulem, jak roztrzaskane kamienie przyzywaja mnie swoim cieplem, abym wsliznal sie w rozpadliny pomiedzy nimi jak pod pierzyne. I ojciec, idac tedy w gore, nie znalazlby mnie. 18 Sprawdzanie silnika trwalo ponad godzine. Nie udalo sie wykryc usterki i usunac stukania. Mimo to ojciec usmiechal sie do mnie, wzruszajac ramionami. Nie wierzylem wlasnym oczom. Najchetniej rzucilbym sie mu na szyje, ale wiedzialem, ze tego nie lubi. Kiedy pakowal narzedzia, na wiezy wiejskiego kosciola w poblizu bila juz jedenasta. Slonce palilo coraz mocniej i dokuczaly komary. Ojciec wzial mnie za reke i oznajmil, ze mozemy isc. Dlon mial pobrudzona olejem i przyszlo mi do glowy, ze chce wytrzec sie o mnie. Chyba odczul, co mam na mysli, bo zachichotal. Wyrwalem mu sie i ucieklem zboczem jak zajac. Gnaly mnie gniew i niecierpliwosc.Byl goracy, letni dzien i wdrapywanie sie na gore zamkowa bardzo mojego ojca meczylo. Ledwie doczlapal do trzeciej bramy, ktora wchodzi sie za mury obronne. W tym miejscu konczy sie las i zaczynaja glogi. Nad nimi wznosi sie skala, na niej mury z blankami, a dalej Czarna Wieza. Bylem juz przy kasie kolo ostatniej bramy, ale raz po raz biegalem z powrotem do ojca, zawiedziony jego powolnoscia. Po drodze mijalo mnie wielu ludzi. Zblizalo sie poludnie i wszyscy schodzili juz w dol. A w gore szlismy tylko my. Ucieszylem sie, ze bede mial zamek tylko dla siebie. Zawsze uwazalem go za swoj. Radosny nastroj zepsul mi na gorze jakis facet z papierosem w rozgniewanej gebie. Gapil sie na mnie nie wiedziec czemu. Od budy, w ktorej byla kasa, do bukow na szczycie polnocnego zbocza rozciagal sie parkan z desek, wysoki na jakies dwa metry. Zamykal przestrzen przed ostatnia brama z ciezkimi debowymi wrotami. Chcac zobaczyc okoliczne krajobrazy, trzeba bylo troche zawrocic i przez korony drzew mozna bylo dojrzec niedaleki staw Brzechynski, a za nim, na polnocny zachod, jezioro Machy. Mozna tez bylo - ale wtedy jeszcze tego nie wiedzialem - przejsc na druga strone zamkowego dziedzinca, skad widac zamek Houska, a za nim, po skosie, gore Rzip. Bardzo rzadko, przy najlepszej widocznosci, mozna stad dostrzec nawet iglice katedry na Hradczanach. Ale tylko przy wietrznej pogodzie i wysokich chmurach. Wpadlem na pomysl, zeby obejsc parkan i popatrzec na polnocna strone. Chcialem sie przesliznac za parkan na samej krawedzi skarpy, ale jak tylko przekroczylem teren wyznaczony dla zwiedzajacych, przyskoczyl do mnie ten facet z papierosem, zlapal mnie za ramie i warknal z obcym akcentem: -Tu nie mozna. Przyjrzalem mu sie ze zdziwieniem. Wlosy mial przylizane wzdluz rownego przedzialka. Wygladalo to nieprzyjemnie i odstreczajaco. Tak jak jego kanciasty wasik i czarna kurtka ze sztucznej skory, ktora mial na sobie. 19 Nie mialem zielonego pojecia, o co temu cieciowi chodzi. W tej chwili zza jego plecow wychynal moj ojciec. Spodziewalem sie, ze zwymysla gbura, ale tylko wytrzeszczyl na mnie oczy, wykonal jakis nieokreslony gest i bez slowa odwlokl mnie od kasy. Dopiero potem syknal mi w ucho, ze mam nikogo nie zagadywac. Obejrzalem sie na tego faceta z papierosem w gebie. Patrzyl na nas przymruzonymi oczami jakims szczegolnym, niezrozumiale podejrzliwym i nienawistnym spojrzeniem. Dzisiaj wiem, co ono wyrazalo. To bylo spojrzeniePrzeszlismy z biletami przez furte w bramie i znalezlismy sie na pierwszym dziedzincu. Ojciec zwolnil uscisk na moim ramieniu i zyczliwszym juz tonem wyjasnil mi, ze zaledwie kilka kilometrow stad na polnocny zachod znajduje sie lotnisko, sowieckie lotnisko wojskowe, a parkan i ten gbur sa na Bezdezie dlatego, aby w tym kierunku nikt nie patrzyl i nie robil tam zdjec. Odpowiedzialem mu, ze nie interesuje mnie lotnisko, ale Ralsko, gora jeszcze bardziej stroma niz Bezdez i w dodatku ze straszna ruina w ksztalcie tronu na szczycie. Siada na nim - wiedzialem to od zawsze - niewidzialny olbrzym z rekami opartymi na ruinach i nogami wiszacymi ze stromego zbocza, trzymajac straz nad prastarym terytorium Berkow z Duby, ktore jest tez moim terytorium, bo przeciez w Mlada Boleslaw jestem u siebie. Jakie tam wiec lotnisko? Jacy Sowieci? Ten ich straznik w porownaniu z moim jest smieszny! Ojciec nie sluchal mnie jednak. Schodami jednego z palacow zblizala sie do nas atrakcyjna kobieta. Dzis powiedzialbym "dziewczyna", ale wtedy wydawala mi sie bardzo dojrzala, niedosieznie dorosla. Przywitala sie z nami i stwierdziwszy, ze oprocz nas nie ma innych zwiedzajacych, powiedziala z usm- Przynajmniej szybciej skonczymy. Nie moglismy oderwac od niej oczu, od jej ladnej twarzy i dlugich blond wlosow, od jej zgrabnej figury w zoltej minispodniczce. Miala na sobie kurteczke ze spranego dzinsu, a pod nia zielony podkoszulek. Jak owce za pasterzem szlismy za nia przez komnaty i ciemne kuchnie zrujnowanych palacow, patrzac glownie na jej nogi i nagie stopy w sandalach, ktore byly niedopiete, a ich stukot rozlegal sie po pustych salach biesiadnych. Pokazywala nam gotyckie okna z maswerkami i kwietne ornamenty na glowicach i wspornikach, ale ja chodzilem z glowa pochylona i spojrzeniem utkwionym w jej kostki, a nasze zainteresowanie zabytkami podtrzymywal moj ojciec, ktory byl oczarowany przewodniczka bardziej niz ja. Co do tego nie mialem zadnych watpliwosci. Dziewczyna byla mloda, atrakcyjna i calkiem wspolczesna. 20 Choc zupelnie nie pasowala do tych ruin, poruszala sie w ich przestrzeni jak pani na wlosciach, zdobiac je przy tym swoim teczowym blaskiem. Spekane sciany i rozeschle rupiecie konkurowaly z nami o jej cien. Tam, gdzie sie zatrzymywala, wszystko cichlo, zeby udawac zasluchanie i uwage dla jej slow.Chociaz jej wyklad malo nas interesowal, udawalismy milosnikow historii, niby to z ciekawosci przescigajac sie w pytaniach, czasem nawet wysilajac dowcip. Moj ojciec, oczywiscie, gorowal w tym nade mna, zyskujac przychylne spojrzenia dziewczyny. Dla mnie zostala tylko jej poblazliwosc. Irytowalo mnie to i jeszcze bardziej pobudzalo do okazywania mojej rzekomej doroslosci, az ojciec musial mnie upomniec. Przeprosil za moje zachowanie, ale dziewczyna tylko gryzla w ustach zdzblo tymotki. Zeby miala biale i wilgotne, jej rozbawione usta usmiechaly sie od niechcenia. Wyobrazalem sobie w tej chwili, ze to ja jestem tym szczesliwym zdzblem, ktore ona kaprysnie oblizuje i owija wokol jezyka. Od tej wizji slonce, ktore wlasnie bylo w zenicie, pociemnialo mi Urazony odszedlem na bok. Strofowanie dzieci uwazam za niesprawiedliwosc, a ja nie chcialem byc bezczelny, tylko dowcipny. Znajdujace sie pod sciana stare murarskie niecki wypelnione deszczowka zaczalem wychwalac jako laznie rycerska i mrugajac porozumiewawczo, zapytalem nasza przewodniczke, czy tez czasem korzysta z tego prysznica. Ten zalosny zarcik uwazalem wtedy za dowcipne lobuzerstwo. Ojciec pogrozil mi, ze jak nie przestane przeszkadzac, odprowadzi mnie do kasy i dokonczy zwiedzanie beze mnie. Bylem pewien, ze zrobi to z prawdziwa radoscia. Przestalem sluchac wykladu. Patrzylem na dziewczyne z pewnej odleglosci i probowalem ja sobie wyobrazic jako swoja matke. Podobal mi sie ten pomysl. Fajnie by bylo miec taka atrakcyjna, mila i mloda mame. Ale zaraz zawstydzilem sie tych mysli i poczulem wyrzuty sumienia. Nie powinienem zdradzac mamy w taki sposob. Ta dziewczyna moglaby byc raczej moja siostra albo ciocia. Nie pozwalalem sobie wtedy jeszcze na wiecej fantazjowania. Zauwazylem, ze przewodniczka i ojciec przypadli sobie do gustu. Dziewczyna chwilami odbiegala od tematu. Opowiadala, ze studiuje w Pradze historie, a to jest tylko jej letnia praktyka, ktora nazywala "wakacyjna aktywnoscia". Ojcu wydalo sie to zabawne i zapytal, czy jest dostatecznie aktywna i czy nie mialaby ochoty na wiecej aktywnosci. Bylem zazenowany tym dowcipem, z moja laznia rycerska nie dalo sie tego porownac. Ona jednak sie smiala. Zdziwilo mnie to i rozrzewnilo. Aby mnie nie widzieli, zostawalem jeszcze bardziej z tylu. 21 Ozywilem sie w chwili, kiedy zwiedzanie dobieglo konca i dziewczyna zaproponowala, zebysmy razem z nia zjedli obiad. Mielismy urzadzic sobie zaimprowizowany piknik. Ojciec uznal to za znakomity pomysl, a ja bylem zadowolony, ze mozemy z ta slicznotka zostac dluzej, niz uprawnialy nas do tego bilety wstepu. Usiedlismy osobno, ojciec u podnoza Wielkiej Wiezy, a ja pod ruina najstarszego palacu. Bylem ciekaw, do kogo przysiadzie sie piekna przewodniczka, kiedy z bufetu kolo kasy przyniesie kanapki i lemoniade. Ojciec mierzyl mnie nieprzeniknionym spojrzeniem i krojac zolty ser, pochylil ostrze noza tak, zeby promienie slonca uderzyly mnie pare razy w oczy. A moze tylko tak mi sie wydawalo? Ja tez mialem scyzoryk, ale nie mialem nic do krojenia, wiec tylko sie bawilem tym swoim nozykiem z flaga brytyjska na rekojesci. Rzucalem nim w trawe. Wbijal sie swietnie. Ojciec zauwazyl to i jakby sie lekko przestraszyl, bo ser wypadl mu z reki. No, ale zaraz wrocila nasza przewodniczka. Najpierw zrobila pare krokow w moim kierunku, ale potem zawahala sie i podeszla do ojca. Uniosl brwi i poslal mi spojrzenie rzymskiego tryumfatora. Podnioslem z ziemi garsc piasku i rzucilem do gory. PiaskowyOjciec znowu rozmawial z przewodniczka. Jezyk rozwiazywal mu sie coraz bardziej. Siedzieli przy scianie pod wieza, a ja rozlozylem sie na sloncu kilka metrow dalej. Pojadalem chleb z serem, ktory nieprzyjemnie chrzescil mi w ustach. Potem zamknalem oczy i sluchalem owadziego brzeczenia, w ktore wplataly sie tamte dwa rozpalone upalem glosy. Nie rozumialem poszczegolnych slow i nie zalezalo mi na tym. Gapilem sie na schnaca trawe, gdzieniegdzie nakrapiana stokrotkami i jakimis niebieskimi kwiatkami, ktorych nazwy, niestety, nie znalem. Poludniowa sciana palacu byla juz bardzo rozgrzana i mialem wrazenie, ze wypali mi w plecach dziure. Wyobrazalem sobie, ze ojciec, ktory teraz tak beztrosko flirtowal z przewodniczka, zauwazy to dopiero wtedy, gdy stare kamienie przepala mnie na wylot i z piersi wystrzela mi plomienie. Na ratunek bedzie juz za pozno... Zatarlem rece z zadowolenia. Chyba zdrzemnalem sie przez chwile i przysnila mi sie blyskawica. Nie bylo przeciez mozliwe, zeby przy tej upalnej, slonecznej pogodzie nad zamkiem blyskalo sie naprawde. Jednak razem z blyskawica zadudnil grom. Podnioslem oczy i zobaczylem, ze ze szczytu wiezy cos spada, jakas czarna konstrukcja leci w dol i za chwile rozwali wszystko, co jest pod wieza. Zanim to monstrum spadlo, obudzilem sie. Moj ojciec nadal rozmawial z przewodniczka, a z rozpadliny w scianie odzywal sie swierszcz. Pot lal sie ze 22 mnie, bolala mnie glowa, ale nie przejmowalem sie tym. Wytrzeszczylem oczy na dwa czarne prety sterczace spoza niskiego dachu za Wielka Wieza. Podnioslem sie i poszedlem w tamta strone, ale ojciec zawolal, ze mam przyjsc sie czegos napic. Kiedy zauwazyl, ze pot scieka mi po twarzy, dotknal reka mojego czola i gniewnym tonem powiedzial, ze powinienem byl zabrac czapke. Piekna przewodniczka miala zatroskana mine. Wiedzialem, ze jest nieszczera, i odwrocilem glowe. Wskazalem pobliskie krzaki i powiedzialem, ze to, co tam lezy, to triangulacja. Powiedzialem, ze nie wiem, co to jest triangulacja, ale mysle, ze to byla taka piramida, co kiedys stala na wiezy, a potem spadla dokladnie w to miejsce, gdzie oni teraz stoja i gadaja. Nie mialem pojecia, skad to wszystko wiedzialem, ale mina tej dziewczyny swiadczyla, ze nie tylko ja jestem zaskoczony.Przewodniczka zapytala, czy bylem juz kiedys przedtem na tym zamku albo moze cos o nim czytalem - na pewno duzo czytam - a moze slyszalem cos o nim w szkole i gdzie chodze do szkoly, w Mlada Boleslaw? A ja tylko pokrecilem glowa i w duchu cieszylem sie ze swego sukcesu. Zaciekawilem ja! Zadziwilem ja! Zwyciezylem! Na ojca nawet sie nie obejrzalem, tylko chlonalem slowa dziewczyny. Miala na imie Olga. Z ojcem juz byla na ty. Wziela mnie za reke i zaprowadzila do tego dziwnego obiektu, ktory umialem wlasciwie nazwac, a nawet prawidlowo zlokalizowac jego miejsce na wiezy. Ojciec wlokl sie za nami i milczal zaciety. Wykonana z zelaza konstrukcja miejscami byla sczerniala i zupelnie przerdzewiala. Miala ksztalt piramidy z resztka poprzecznych pretow i szpicem wbitym w ziemie, a z jej podstawy zostaly tylko dwa prety o przekroju w ksztalcie litery L, ktore dostrzeglem z drugiej strony dziedzinca. Mierzyly jakies dwa i pol metra. Olga wrocila do roli przewodniczki i opowiedziala nam o dziwnych okolicznosciach powstania tej piramidy. Nie byla to historia zbyt odlegla. Wszystko zaczelo sie w 1824 roku. Podczas prac budowlanych na zamku zdarzyl sie wypadek. Pod murarzami zawalilo sie sklepienie, ale na szczescie nikomu nic sie nie stalo. Murarze pozostali jednak odcieci w waskim kruzganku na szczycie wiezy az do nastepnego dnia, kiedy ze wsi przyszli im na pomoc ludzie z napredce skleconymi drabinami. W nastepnym roku znow omal nie doszlo do nieszczescia. Pewien inzynier robil pomiary triangulacyjne przy pieknej pogodzie i dobrej widzialnosci, a tu nagle w konstrukcje triangulacyjna z jasnego nieba uderzyl piorun i zrzucil ja w dol. Poturbowany inzynier stracil przytomnosc na kilka godzin. Kiedy potem opowiadal o tym wydarzeniu kasztelanowi, musial go 23 spytac o swoje nazwisko. Nie pamietal, biedak, jak sie nazywa. Kasztelan opisal to w kronice zamkowej pod data czwarty kwietnia 1825 roku. Zniszczona wieze triangulacyjna przeniesiono pod sciane, gdzie do dzis rdzewieje. Olga dodala jeszcze, ze historie o tym, jak Bezdez bronil sie przed postepem, ostatni raz opowiadano zwiedzajacym przed wojna, i jeszcze raz zdziwila sie, skad o tym wiem.Bylem dumny jak paw, a tymczasem moj ojciec powstrzymywal ziewanie. Olga spojrzala na zegarek i powiedziala, ze juz na nia czekaja nastepni goscie. Podajac mi reke przy bramie, zapytala, jak mam na imie. Nie moglem tego powiedziec, bo zepsulbym sobie caly dzien i wrazenie, jakie na niej zrobilem. Milczalem zawziecie. Ojciec tylko machnal reka i z grymasem wyjasnil pieknej przewodniczce, ze wstydze sie swojego imienia. Jak tylko otworzyla brame, natychmiast wyskoczylem na zewnatrz, zeby nie mogla mnie o to spytac jeszcze raz. Przy kasie czekalo z pietnascie osob i wszyscy, nie wiedziec czemu, patrzyli na mnie. Z wyjatkiem faceta, ktory opieral sie o parkan. Nie byl to ten sam gbur co przed poludniem. Mial na glowie kaszkiet i spod krzaczastych brwi tak samo jak tamten surowo patrzyl na zwiedzajacych, zeby odstraszyc ich ciekawskie spojrzenia. I tak samo jak tamten palil papierosa, ktory sterczal mu spod wielkiego, opadajacego na usta wasa. Ojciec zegnal sie z Olga podejrzanie Chociaz byly moje urodziny, po kolacji moj tata oznajmil, ze musi pojechac do pracy. Mama byla zaskoczona nie mniej ode mnie, a najbardziej tym, ze ojciec pojechal autem. Zazwyczaj jezdzil autobusem. Przypuszczalem, dokad jedzie, ale nie pisnalem slowka. W rywalizacji o wzgledy Olgi pobil mnie na glowe, zamierzalem jednak zniesc te porazke meznie. Ojciec mnie zawiodl. Co wiecej, to byla zdrada. Ale ja nie zamierzalem go zdradzic i cieszylem sie na dzien, kiedy to sobie uswiadomi i pozna moja wielkodusznosc. Nie doczekalem sie. Za to coraz bardziej bylem pewny, ze swoim milczeniem zdradzilem mame. Sama upiekla tort, ktory dostalem na urodziny. Byl pyszny, najlepszy, jaki w zyciu jadlem. A mimo to rosl mi w ustach i zjadlem tylko jeden kawalek. Moja mama sama wykryla niewiernosc mojego ojca. W koncu nie zdarzalo sie to pierwszy raz. Przez jakis czas w domu znowu wszystko bylo bez sensu, ale takie okresy cichej nienawisci nauczylem sie przewidywac i przywyklem do nich, tak jak przywyklem do swoich rodzicow. Nauczylem sie ignorowac ich wady i infantylne fochy. Pogodzilem sie z tym, ze nie umieli i nie chcieli sie porozumiec. Mscilem sie w taki sposob, ze wykluczylem ich ze swojego swiata. 24 Ale w dniu moich dziesiatych urodzin najgorsze bylo to, ze po raz pierwszy mialem swoj udzial w tych domowych katastrofach. Maly streczyciel - tak widzialem siebie jeszcze przez wiele lat i wstydzilem sie tego zarowno przed matka, jak i przed ojcem. A najbardziej wstydzilem sie przed soba samym. Wolalbym juz wiecej o tym nie myslec, bo chcac nie chcac, myslalem o tym codziennie az do ubieglej jesieni, kiedy czas wszystko zawrocil. Nie skarze sie z tego powodu. Wrecz przeciwnie. Dalej i tak nic by juz nie mialo sensu. III Ide przez kraine suchych kamieni. Kiedy ich dotykam, krwawia.T.S. Eliot roblemy z moim imieniem mialem od czasu, kiedy zaczalem chodzic do szkoly. Z poczatku dzieci reagowaly na nie jak na kazde inne imie. Drwiny posypaly sie wtedy, kiedy ich rodzice zwrocili na moje imie uwage. Ale jeszcze wtedy mozna bylo to wytrzymac. Dopiero w wyzszych klasach, ciaki rozejrzaly sie troche wokolo i odkryly w sobie zdolnosc i przyjemnosc krzywdzenia innych, nastalo prawdziwe szkolne pieklo. Normalne kolezenstwo czy szkolne przyjaznie staly sie niemozliwe. Na porzadku dziennym byly nienawisc i pogarda. Nalezalo obrazac i byc obrazanym. Taka byla regula uczniowskiego kodeksu. Szkola uniemozliwiala przyjazn. Jezeli ktos nie przestrzegal tej niepisanej reguly, odrzucano go na margines szkolnej spolecznosci. Urodzilem sie wiele lat po smierci Hitlera i Stalina, ale przewodniczacy Mao wtedy jeszcze zyl. Rodzice mnie nie ochrzcili. Imie, ktore od nich dostalem, imie slabeuszy i pechowcow, bylo wyjatkowe i niespotykane. Jedno jedyne, osamotnione imie - tak jak ja. Chcialem po stokroc je zmienic, ale nie bylo to mozliwe. Rodzicow sobie czlowiek nie wybiera. Przyjaciol owszem, ale gdzie ich szukac? Dlugo nie moglem zapomniec o Oldze, zamkowej kusicielce. Snila mi sie po nocach, zwidywala na jawie. Po wielu latach wciaz mialem przed oczami jej twarz. Postanowilem sobie, ze kiedys odnajde te kobiete i powiem jej, co dla mnie znaczy. Bylem naiwny. Potem obraz Olgi wyparly dziewczyny, ktore znalazly sie w moim szkolnym polu widzenia. Moj gust pozostawal jednak taki sam, tylko z biegiem czasu stawalem sie coraz bardziej wymagajacy, glownie z powodu mojej niesmialosci. Ideal piekna powinien byc nieprzystepny. Im bardziej niedosiezny byl przedmiot westchnien, tym bardziej zajmowal moja wyobraznie. 26 Zuchwalosc i bezposredniosc, z jakimi do tych spraw podchodzili szkolni koledzy, zniechecaly mnie, choc - z drugiej strony - zazdroscilem im. A ja juz z powodu wlasnego imienia czulem sie uposledzony. Nie moglbym nawet sie przedstawic, a przeciez wlasnie od imienia zaczynamy dzielic sie soba z innymi. Stronilem wiec od ludzi, ale nie bylo mi z tym zle, bo nosilem w sobie wiele osob jednoczesnie. Z czasem ich towarzystwo zupelnie mi wystarczylo -przynajmniej umialem to sobie wmowic. I duzo, bardzo duzo czytalem.W gimnazjum zaczalem nazywac siebie K. Przez pierwszy rok wszyscy w szkole szydzili ze mnie, potem zaakceptowali ten inicjal. Zgodzili sie mnie tak nazywac, bo byl w koncu znacznie krotszy niz moje imie w wolaczu. A wiecej niz jedna litere i tak nie bylem wart. Uczylem sie zle, swoimi wynikami obnizalem poziom technicznie sprofilowanej klasy i bylem pod scisla obserwacja belfrow. Jako jednemu z najgorszych uczniow w szkole nieraz mi sugerowali jej zmiane. Interesowala mnie nauka jezykow obcych, ale nie dostalem sie do klasy jezykowej. Takich, co jak ja nie umieli rozwiazywac rownan z dwoma niewiadomymi, bylo o wiele wiecej niz miejsc w klasach jezykowych. Ciezszy material - logarytmy, calki czy wyliczenia z geometrii wykreslnej - omijal mnie jak przepelniony autobus, z ktorego nikt nie wysiada: podjezdzal, juz-juz chcialem skoczyc do otwierajacych sie drzwi, ale on tylko zwalnial, a ja nie odwazylem sie na skok. Potem moglem tylko patrzec, jak znika za zakretem. Z powodu przedmiotow scislych co roku grozilo mi powtarzanie klasy. Moja wiedza byla mizerna, nauczyciele spisywali mnie na straty i twierdzili, ze po maturze - jezeli w ogole ja zdam - nie powinienem myslec o studiach. Katastrofalne oceny w szkole wywolywaly we mnie strach i manie przesladowcza. Ojciec lamentowal, ze nie poslal mnie do szkoly wojskowej, ktora mogl skonczyc byle kto. Od takich nastrojow uciekalem w objecia krainy rozciagajacej sie miedzy Czeskim Rajem a czeskim sredniowieczem. Wyczuwalem w niej zdumiewajaca obojetnosc dla swiata, dla okrucienstwa XX wieku, ktory na tym obszarze tez odcisnal sie krwawo. Czulem wdziecznosc za to, ze ta kraina przetrwala, i uwazalem to za przejaw laski. Nie uciekalem jednak do przyrody nietknietej przez czlowieka. Lesne gestwiny zawsze zdawaly mi sie puste, przygnebiajace. W tym krajobrazie wazny byl dla mnie kamien opracowany ludzka reka, ktora uzyla Bozej architektury, przysposabiajac ja na wlasne potrzeby. Do kamiennych siedzib dawnych wlodarzy tych okolic uciekalem w zimie, porze milczenia, w lecie, kiedy panowal tam zgielk zwiedzajacych, a takze wiosna, kiedy kamienie 27 odmarzaja, wydajac swoje tajemnice. Ruiny mialy poetyckie nazwy: Bezdez, Kwitkow, Milsztejn, Dziewin, Slup, Ronow, Bersztejn, Deba. Najchetniej wedrowalem tam jesienia, poniewaz o tej porze roku kamienie mowia najwiecej. Wystarczy przylozyc do nich dlon i sluchac. Nie dziwilo mnie to, bylo oczywiste.Nie interesowaly mnie organizacje szkolne i mlodziezowe ani zwiazane z nimi funkcje. Szacunek grona pedagogicznego zyskalem gazetkami sciennymi. To one uchronily mnie przed totalna kleska. Nasz wychowawca sumiennie wycinal i przyszpilal na gazetce hasla upamietniajace rozne rocznice socjalistycznego panstwa. Pozniej robil to ktorys z prymusow. Pamietam, ze wcale nie byl tym zachwycony, a kiedy ktos krecil nosem, tlumaczyl, ze w ten sposob zyskuje dodatkowe punkty na wyzsza uczelnie. Choc nikt mi tego nie polecil, zrobilem wlasna gazetke scienna. Umiescilem na niej reprodukcje rysunkow Karla Hynka Machy przedstawiajacych czeskie zamki. Zajelo mi to kilka wieczorow. Pod reprodukcjami umiescilem opisy, krotkie streszczenia legend wiazacych sie z tymi miejscami. Niektore wymyslilem sam. Zawsze jednak respektowalem lokalna historie. Wszystkie legendy bez wyjatku byly krwawe. Swoja gazetke scienna powiesilem w klasie obok gazetki poswieconej rocznicy zwyciestwa komunistow w 1948 roku. Po dzwonku na lekcje ktorys kolega mi poradzil, zebym zdjal swoja gazetke, bo ktos moze ja uznac za prowokacje. Nie wierzylem wlasnym uszom. Przyszedl wychowawca. Od razu zauwazyl moja prace, podszedl do gazetki, zalozyl okulary, obejrzal sobie wszystkie obrazki z bliska i przeczytal dolaczone teksty. Potem zdjal okulary, odwrocil sie do klasy i spokojnym tonem zapytal, kto to powiesil i dlaczego. Wstalem i wyjasnilem, jaki mialem pomysl: chcialem uczcic rocznice przyjazdu Machy - najwiekszego czeskiego poety - do Mlada Boleslaw. Nauczyciel mial niepewny wyraz twarzy, ale poniewaz w klasie nikt sie nie rozesmial, zapytal, co mnie wlasciwie w tym zainteresowalo. Odpowiedzialem, ze Mache fascynowala nazwa gory, ktora wtedy jeszcze stala tuz za miastem. Gora nazywala sie Groby. Poeta spedzil na niej noc, a potem napisal o tym opowiadanie. Niedawno Rada Miejska zdecydowala o wysadzeniu jej w powietrze z powodu budowy osiedla, ktore pozniej stanelo w tym miejscu. Chcialem te skale przypomniec mojej klasie. Nauczyciel spojrzal na mnie badawczo i przeciagle, a potem zdecydowal sie, ze mi uwierzy. Pod koniec lekcji nawet mnie pochwalil. Nie posiadalem sie z radosci. Byla to pierwsza pochwala w moim zyciu. 28 Wychowawca przedstawil moja inicjatywe na zebraniu rady pedagogicznej i poprosil dyrektora szkoly, aby ja zglosil jako dodatkowa aktywnosc klasy do jakiegos powiatowego konkursu szkolnego. Otrzymalem zadanie regularnego przygotowywania wystaw tematycznych, a przy tym uslyszalem, ze z moimi nadziejami na studia wyzsze nie jest az tak beznadziejnie, jak sie dotad wydawalo; dadza mi szanse na zdawanie.Gazetki scienne z tematyka historyczna - czy tez "komiksy", jak sie o nich zartem mowilo - przyniosly mi niebawem pewna slawe. Klasa uznala mnie za lizusa, a nauczyciele uwazali, ze nadskakuje dyrektorowi. Tylko jeden jedyny czlowiek mi sprzyjal. Byl to pan Nietrzask, nauczyciel historii. Powiedzial mi kiedys, ze choc uciekam w przeszlosc z bezkrytycznym i niebezpiecznie idealistycznym podziwem, widzi, ze moje zainteresowania sa szczere. Wzruszylo mnie to i zawstydzilem sie w duchu, bo przeciez zupelnie inny cel mi przyswiecal. Jego lekcje o antyku byly pasjonujace, a sredniowiecze rozpalilo mnie jak pochodnie. Uczylem sie trzy razy wiecej, niz bylo trzeba na piatke, i wkrotce wiedzialem tyle co studenci historii. Nietrzask wypytywal mnie przed cala klasa o role cechow budowlanych w XIII wieku, o poczucie odpowiedzialnosci owczesnego czlowieka za grzech pierworodny, o sens kaprysow formalnych w gotyku plomienistym, o przemoc i dworskosc jako rysy szczegolne sredniowiecznej mentalnosci. Bylem mu za to wdzieczny. Z zapalem wyglaszalem referaty, ktore przygotowywalem po nocach. Czasami nawet razem z Nietrzaskiem prowadzilem lekcje, ktore mialy charakter seminaryjny. Nauczyciel historii znaczyl dla mnie wiecej niz ktokolwiek inny. Bylem mu bez reszty oddany. To on dal mi nadzieje, ze moja egzystencja na tym swiecie nie jest zbyteczna. Im bardziej jednak wczytywalem sie w ksiazki, tym mniejsza przywiazywalem wage do bezposrednich swiadectw przeszlosci, ktore oferowaly kamienie. Spogladajac w przeszlosc, tak sobie to tlumacze: w mlodosci oddalilem sie od siebie, zszedlem z drogi wyznaczonej mi przez los. Porzucilem ja, ale los zawrocil mnie do wyznaczonych kolein. Nie stalo sie tak od razu, dopiero po pewnym czasie, zebym za szybko nie przejrzal jego zamiarow. Nietrzask mnie zdradzil. Ozenil sie ze swoja byla uczennica, dziewczyna starsza ode mnie o trzy lata, a o czterdziesci lat mlodsza od niego. Absurdalny zwiazek. Jednak rzeczywisty, ku mojej rozpaczy. 29 Aby uciec od drobnomieszczanskich szyderstw i moich niemych pretensji, Nietrzask wyprowadzil sie ze swoja mloda zona do Pragi, a ja zostalem znowu sam w powiatowym miescie. W szkole pojawil sie nowy historyk, dawny ksiadz, taki, co to w latach piecdziesiatych wyrzekl sie swojej przeszlosci, zeby zostac nauczycielem historii. Byl specjalista od dziejow ruchu robotniczego, inne rzeczy niewiele go interesowaly.Zima, w polowie maturalnej klasy, zlozylem papiery na uniwersytet. W tym samym czasie zorganizowalem wystawe z dziejow szkolnictwa w regionie Mlada Boleslaw z obszernymi materialami, dlugo pozyskiwanymi w roznych archiwach. Wydzial Oswiaty zalecil obejrzenie jej wszystkim srednim szkolom pedagogicznym regionu i nasze gimnazjum az do wakacji bylo celem licznych wycieczek klasowych. Zwyciezylem. Zdalem mature z tak nadzwyczajnym wynikiem, ze az przestalem ja sobie cenic. W nastepnym miesiacu zostalem studentem historii Uniwersytetu Karola w Pradze. Mimo wstydu zamierzalem swoj sukces wykorzystac jak najlepiej. IV Dzien za dniem mija. To tylko pozor, ze jestesmy blizej przyszlosci.Oldfiich Mikulasek owie o epoce obecnej. Bog wie, jak bylo przedtem. Wie, jaka byla moja rola w calej tej sprawie. Zna wszystkie moje slabosci. Wie, jak niewiele znacze. On oddziela dobro od zla, jasnosc od ciemnosci, prawde od zludzen. Ja tego nie potrafie. Nigdy nie potrafilem. Nie chcialem miec z tym nic go. To wszystko oni. Oni mnie wybrali i Bog o tym wiedzial najlepiej, bo to, czego ode mnie potrzebowali, wlasnie jemu zawdzieczam. Jaki stad wniosek? Zupelnie niewiarygodny: ze caly ich plan mial Jego blogoslawienstwo. A kimze ja jestem, zeby sie takim planom przeciwstawiac? Zima byla sroga. Od listopada do marca tonelismy w sniegu i blocie, a nawet teraz, w maju, sa ranki, kiedy kostnieja rece. Mroz dawno zszedl z okien, ale wiatr, co go przepedzil, nadlecial z polnocy. Wiatr wieje, opadaja platki kwiatow, potem liscie, jest wiosna i jesien, sa wszystkie pory roku naraz. Podbial zakwita w listopadzie. Pod nowym murem zamkowym w srodku zimy pojawil sie czerwony mak. Z pomoca Boza nie bedziemy temu przeszkadzac. Jak za tydzien zakwitnie bez, bedzie to dobry znak. Z policji wyrzucono mnie zeszlego lata, pare miesiecy przed tym wypadkiem u Swietego Apolinarego, a kilka dni po tragicznym zdarzeniu na moscie Nuselskim. Wtedy zginal czlowiek, ktorego mialem chronic, choc 31 nie mam pojecia, jak moglbym tej smierci zapobiec. Sledztwo trwalo tygodniami. Policja kryminalna wahala sie, czy chodzi o morderstwo, czy o samobojstwo i czy ma przejac sprawe od wydzialu miejskiego. W efekcie rozwiazali problem po swojemu, pozbywajac sie jednego z funkcjonariuszy. Mnie. Zainteresowanie ze strony mediow nie bylo wielkie, a jesienia, kiedy dzwon u Swietego Apolinarego obwiescil koniec starych czasow, nikt juz o tamtej sprawie nie pamietal. Ale czy wlasnie w ten sloneczny listopadowy poranek skonczyly sie czasy nowoczesne? Mozliwe, ze stalo sie to juz wczesniej, wtedy gdy chronometr kolyszacy sie nad Praga zawahal sie w swoim drganiu. WW polowie lipca wezwal mnie do siebie naczelnik wydzialu kryminalnego. Nie byl to moj przelozony, bo pracowalem wtedy w wydziale miejskim. To moje pierwsze spotkanie z naczelnikiem nie nalezalo do najprzyjemniejszych. Nie byl sam, kiedy wszedlem do jego biura w komendzie policji na Nowym Miescie. Przed wielkim biurkiem z debowego drewna stal wysoki mezczyzna odwrocony do mnie tylem. Zameldowalem sie i stanalem obok niego. Nawet nie spojrzal na mnie. Nie przerwal tez rozmowy z naczelnikiem, ktora prowadzili sciszonymi glosami. Znalem go z widzenia, z czasow Akademii Policyjnej. Ja jeszcze ja konczylem, a on przeszedl od razu do wydzialu kryminalnego. W korpusie sluzyl juz piec lat. Moze wlasnie dlatego pozwalal sobie stac przed przelozonym w tak niedbalej postawie. Gdybym wtedy przypuszczal, jak czesto w nastepnych dniach bede musial znosic jego grubianstwa, chyba szybko bym przeprosil i wyszedl stamtad. Mialem niemile uczucie, ze przeszkodzilem im w prywatnej rozmowie. Nie ucieszyli sie na moj widok. Naczelnik, ktorego pierwszy raz widzialem z bliska, mial kolo piecdziesiatki. Byl sredniego wzrostu, niemal zupelnie lysy, z masywna, odrazajaco dziobata twarza. Kiedy raczyl mnie zauwazyc, podniosl brwi, wzruszyl ramionami i powiedzial, ze bedzie najlepiej, jezeli od razu przejdziemy do rzeczy. Na twarzy tego drugiego dojrzalem usmieszek. -Chyba nie musze sie panu przedstawiac - zaczal naczelnik, wyciagajac z kieszeni biala, lsniaca perlowo, chyba jedwabna chusteczke. - Zeby jednak nie bylo zadnych nieporozumien: jestem pulkownik Olejarz. Szefuje temu kramowi i wcale mnie to nie cieszy, jak sie panu mogloby zdawac. Mam nadzieje, ze wkrotce zostanie pan moim podwladnym. Zamilkl i powoli rozpostarl chustke w dloni. Potem, w ciszy, ktora nieprzyjemnie gestniala, owinal sobie chustka palec wskazujacy. Mezczyzna obok mnie stal z wykrzywiona twarza. 32 -Pewnie pan slyszal, ze musielismy zwolnic czterech ludzi. Choc oszustwo,ktorego wedlug komisji sledczej mieli sie dopuscic, nie bylo im jeszcze calkowicie udowodnione, nie moga wrocic do pracy detektywa, dopoki sad nie wykaze ich niewinnosci. Olejarz zapatrzyl sie w swoj palec owiniety jedwabna chustka, jakby czekal na jakis znak. -Otrzymalismy zadanie - ciagnal - ktore przeznaczone jest raczej dla doswiadczonych policjantow z wydzialu kryminalnego, ale poniewaz jest nas teraz malo, poprosilem kadry o wytypowanie kogos zdolnego z wydzialu miejskiego. Komputer wybral wlasnie pana, choc niektorzy pana szefowie nie maja o panu najlepszego zdania. Lewa reka podniosl papier, ktory lezal przed nim na biurku, a prawa, z palcem wskazujacym owinietym chustka, kiwnal do mnie poblazliwie. -Mimo to postanowilem zaryzykowac. Na moj wniosek zostanie pan przeniesiony. Bedzie pan pracowal z panem Junkiem. - Wskazal mezczyzne obok. - Nadporucznik Junek jest przed awansem. Za ofiarna sluzbe, a zwlaszcza za akcje, w ktorej uratowal dziecko, otrzymal pochwale komendanta glownego. Wlasnie takie kadry sa nam potrzebne. Moze pan sie od niego wiele nauczyc. W tej chwili z prawego ucha Olejarza wyplynela jakas czarna ciecz, gesta jak powidlo. Az podskoczylem z wrazenia, ale trzymalem jezyk za zebami. Z kamiennym wyrazem twarzy Olejarz zatamowal wyciek przygotowana chustka i zakryl nia ucho. Odczekal chwile, a nastepnie wepchnal do ucha owiniety palec wskazujacy. Nie rozumialem, co sie stalo, i zaklopotany spojrzalem na Junka. Patrzyl gdzies w dal ponad glowa naczelnika. Zachowywal sie tak, jakby nie dzialo sie nic szczegolnego i lekko kolysal sie na obcasach swoich polbutow. Olejarz z glowa przechylona w prawo i z palcem w uchu skinal w moim kierunku. -Pan wachmistrz, ktory zasili nasz zespol, jest jednym z niewielu naszych pracownikow po cywilnej uczelni wyzszej. Olejarz spojrzal na mnie powatpiewajaco, a zarazem z jakims zaskakujacym wspolczuciem. Czulem sie okropnie. Wyjal palec z ucha, przyjrzal mu sie badawczo, zmial brudna chustke i wrzucil ja do kosza na smieci. Po czym krzyknal niespodziewanie glosno. -O ile mi jednak wiadomo, nie dokonczyl pan studiow! Podobno kaze pan do siebie mowic... Jak to on kaze do siebie mowic, nadporuczniku? K.? To smieszne! Wstydzi sie pan swojego imienia, wachmistrzu? Do policjanta ono nie pasuje, to fakt. Nie pomyslal pan o zmianie imienia? Ja niczego nie sugeruje. W kontaktach z cywilami i tak uzywa pan numeru sluzbowego, wiec nie ma to 33 znaczenia. Ma pan wyksztalcenie humanistyczne, a u nas zrobil pan kurs psychologii. Klientka, ktora pan sie zaopiekuje, potrafi zdenerwowac i wymaga delikatnego podejscia. Nie uwierzy pan, ale niestety, nikogo lepszego od pana nie znalezlismy do tego zadania. Potrzebujemy pana, wachmistrzu. Mam nadzieje, ze mnie pan nie zawiedzie.-Ma pan niescisle informacje - powiedzialem, opanowujac gniew i wstyd. - Studiowalem historie, ale - jak pan zapewne wie - bez specjalnych sukcesow. Nie wydaje mi sie, zebym posiadal kwalifikacje do zadania, o ktorym pan mowi. Chetnie wroce do mojej dotychczasowej sluzby. Lubie chodzic na patrole. Zalezy mi na zebraniu doswiadczenia w terenie. Moja stanowczosc, ktora byla nawet dla mnie samego zaskoczeniem, zdziwila porucznika Junka. Popatrzyl na mnie z niedowierzaniem. -A co pan mi tu bedzie! - Naczelnik zignorowal moje opory. - Nie znosze falszywej skromnosci. Wie pan, inni wiele by dali za taka mozliwosc. Nie znam takiego mundurowego, ktory nie wolalby chodzic w cywilnym prochowcu. A moze zadanie nie wydaje sie panu dosc powazne? Zapewniam pana, ze starczy na odznaczenie dla was obu. W koncu, niezdolny do dalszego oporu, zgodzilem sie. Naczelnik spojrzal na nas z zadowoleniem i jal dyktowac polecenia. Jednak w srodku zdania zmarszczyl twarz, jakby go uklulo gdzies gleboko w trzewiach. Wyjal z kieszeni nastepna jedwabna chusteczke i przycisnal ja do ucha, tym razem lewego. Juz wiedzialem, na co sie zanosi, wiec nawet brew mi nie drgnela. Dzis wiem, ze gdyby mnie wtedy zemdlilo, Olejarz by ze mnie zrezygnowal. Czy jednak uniknalbym tego wszystkiego, co sie szykowalo? Watpie. Pania Pendelman wiazaly z minionym rezimem silne wiezy. Byla wdowa po aparatczyku z komitetu centralnego partii komunistycznej. Jej maz swego czasu sprawowal funkcje wiceministra pracy i spraw socjalnych. Poinformowano mnie, ze jakos na poczatku 1990 roku pan Pendelman, wowczas juz odsuniety i skompromitowany, popelnil samobojstwo w niezwykly sposob: wjechal swoja ciezka limuzyna na zamarzniety Zalew Orlicki, zmierzajac prosto do tego ujscia, ktore nie bylo oblodzone. Samochod utonal, zniknal bez sladu. 34 Nastepnej nocy przyszedl jeszcze wiekszy mroz i zalew zamarzl zupelnie. Woz i jego kierowca zostali pod lodem. Topielca wydobyto dopiero po tygodniu. Swiadkowie opowiadali, ze caly oddzial wojska musial wyrabac z glebin zalewu bryle lodu w ksztalcie ogromnego, szklanego przycisku. Kiedy specjalny dzwig wodny wydobyl te ogromna kostke, ludzie, ktorzy sie temu przygladali, zobaczyli czarny samochod, a w oknie przy kierownicy straszna twarz. Topielec usmiechal sie dretwo, wypuszczajac z ust wir nieruchomych, wielkich baniek powietrza.Pani Pendelman nie zalamala sie po smierci meza. Nadal chodzila do biura jednego z miejskich urzedow, gdzie pracowala przez cale zycie, i przez trzy nastepne lata opierala sie naciskom kolegow, ktorzy starali sie ja naklonic, zeby stamtad odeszla. Przedtem bali sie, ze donosi na nich mezowi. Kiedy po aksamitnej rewolucji to niebezpieczenstwo minelo, nie musieli juz skrywac nienawisci i chcieli sie babsztyla pozbyc. Nie bylo to proste, bo swietnie znala prawo pracy. W koncu jednak odeszla, ale wydebila sobie bardzo godziwa emeryture. Zreszta teraz tez nie zamierzala proznowac. Pendelman za mlodu pisal wiersze i nawet uwazano go wtedy za utalentowanego poete o orientacji lewicowej. Po wojnie byl dzialaczem radykalnym, zakladal robotnicze wydawnictwa, a zanim przyszlo stalinowskie zacmienie, zdazyl wydac trzy zbiory swoich wierszy. W latach piecdziesiatych byl wieziony, po smierci Gottwalda zostal zrehabilitowany, w najwyzsze sfery polityczne wszedl w okresie normalizacji. W tym czasie zerwal z literatura, ale przedtem czasopisma literackie opublikowaly wiele jego wierszy. Wdowa Pendelman postanowila wydac posmiertny wybor ze spuscizny literackiej meza i znalazla na to wydawce. W lecie zeszlego roku zglosila w komendzie, ze ktos ja sledzi. Policjanci zbyli ja wtedy, ale przyszla ponownie, kiedy ktos rozbil jej okno kamieniem. Wlasciwie byla to mala kostka brukowa, ktora zostawila do zbadania laboratoryjnego. Choc policjanci nie brali tej sprawy zbyt serio, dostrzegli w niej jednak pewna niezwyklosc. Oczywiscie pod warunkiem, ze to wszystko nie bylo wymyslone. Pani Pendelman mieszkala na czwartym pietrze czynszowej kamienicy na Pankracu, a w tej okolicy nie bylo takiego bruku. Zeby trafic kostka w okno na te wysokosc, trzeba by bylo miec silna i wycwiczona reke albo wielkie szczescie. Ofiara byla przekonana, ze chodzi o przesladowanie polityczne zwiazane z przeszloscia jej meza i zalatwienie starych porachunkow. Naczelnik wydzialu kryminalnego zdecydowal, ze wdowa ma prawo do policyjnej ochrony, i obiecal, ze na miesiac przydzieli jej dwoch ludzi. A potem sie zobaczy. Jezeli w tym czasie 35 pogrozki i zastraszanie sie ponowia, policja rozpocznie intensywne sledztwo.W laboratorium probowano zdjac z kostki odciski palcow. Z czystej formalnosci, bo z gory bylo jasne, ze nic sie nie znajdzie. Przyjrzalem sie dolaczonej fotografii. Nic szczegolnego - zwykly twardy krzemien. Zauwazylem jednak na nim delikatne zielone zylkowanie. Postanowilismy z Junkiem, ze bedziemy sie zmieniac co tydzien. On zaczal w sobote dwudziestego lipca, ja mialem skonczyc cztery tygodnie pozniej, po dwoch zmianach. Poszlismy przedtem na piwo, zeby lepiej sie poznac i ustalic plan wspolpracy, na wypadek gdyby pogrozki powtorzyly sie lub pani Pendelman zostala zaatakowana. Junek jednak mowil glownie o sobie i to bardzo otwarcie, czym wprawil mnie w zaklopotanie. Wypilismy bruderszaft - na imie mial Pawel. Ja tez powiedzialem mu, jak mam na imie. Nie dal nic po sobie poznac. Zachowywal sie przyjaznie, ale kiedy na odchodnym podawal mi reke, zauwazylem lekko kpiacy usmieszek. W mieszkaniu pani Pendelman pelno bylo suszonych kwiatow, zoltych, czerwonych, a najwiecej fioletowych. Wszedzie staly wazy, wazony i szklane puchary z bukietami o dawno zwietrzalym zapachu. Suche kwiaty wetkniete byly za ramy obrazow i miedzy kartki ksiazek w bibliotece. Uspokajaly mnie. A Junka doprowadzaly do szalenstwa. Pani Pendelman udostepnila nam pokoik z malym oknem wychodzacym na zaniedbane podworko. Ciemna, waska klitka zastawiona byla czarnymi szafami, w ktorych wisialy niemodne meskie garnitury i dziwaczne suknie, jakie nosilo sie dwadziescia, trzydziesci lat temu. Z kieszeni, z dziurek na guziki i spod kolnierzy tez sterczaly suszone kwiaty. Przypominalo mi to czosnek rozwieszany jako ochrona przed wampirami. Zapytalem wdowe, skad sie u niej wzielo tyle tych kwiatow. Odpowiedziala, ze to sa stare kwiaty, ktore przyslano po smierci Pendelmana. Ktos wyslal je na jej adres w wielkich wiklinowych koszach. Bylo jej zal, ze kwiaty przyslano za pozno, juz po pogrzebie. Postanowila je wiec zostawic na pamiatke meza i ozdobila nimi mieszkanie. Podobno skutecznie zwalczaja mole. Sluchalem tego z narastajacym obrzydzeniem. Juz wtedy przyszlo mi do glowy, ze te kwiaty przeznaczone byly dla niej, a nie dla Pendelmana. Nie umialem jednak na razie odroznic przypadku od zwiazku 36 Wlascicielka garderoby proponowala mi, zebym wybral sobie z rzeczy po nieboszczyku mezu cos, co mi sie spodoba, i zapewniala mnie, ze bedzie zadowolona, jezeli cos z tego mogloby komus jeszcze sie przydac. Nie bralem tego pod uwage, ale kiedy dziesiatego sierpnia zadzwonilem do drzwi i na umowione haslo zostalem wpuszczony do srodka, zeby przez drugi - na szczescie ostatni - tydzien grac role osobistego ochroniarza, otworzyla mi, trzymajac pod pacha jakas zwinieta szmate. W przedpokoju stal Pawel Junek. Wlasnie zapinal swoja skorzana kurtke wlozona na bialy podkoszulek i usmiechal sie nie wiedziec czemu. Nie wygladal na policjanta, tylko na faceta, ktoremu sie w zyciu powodzi. Jak moglbym sie z nim porownywac? Pani Pendelman byla skwaszona. Na powitanie podala mi szmate, ktora trzymala w rece, i powiedziala, ze jezeli Pawel - juz byli na ty - tego nie chce, to przynajmniej ja moglbym to wziac. Okazalo sie, ze chodzi o jasny prochowiec. Junek chyba wyjasnil jej przedtem, jak powinien wygladac prawdziwy detektyw, a ona nie zrozumiala, ze zartuje.Wyraznie przypadli sobie do gustu. Junek umial z nia rozmawiac o roznych bzdurach, wieczorami grywali w chinczyka i ogladali razem telewizje. Chyba dobrze sie rozumieli. Mieli podobne poglady polityczne. Rodzice Junka w poprzednim rezimie rowniez nalezeli do komunistycznej nomenklatury. Po aksamitnej rewolucji Junkowie nie mogli juz liczyc na spoleczny szacunek i powazanie. W mlodym Junku spowodowalo to nieprzyjemna traume. W policji zatrudnil sie z powodu wscieklosci. Postanowil sie zemscic, choc nie wiedzial na kim. Codziennie odprowadzalem pania Pendelman na zakupy. Jak tresowany pies. Wieczorem upierala sie, ze przygotuje mi kolacje. Gotowala smacznie i swoimi poczestunkami wkupiala sie w moja prywatnosc. Po kolacji starala sie zadbac o towarzyska konwersacje, ale ja jakos nie umialem z nia rozmawiac. Wolalem milczec. Od poczatku wyczuwala we mnie ideologicznego wroga. Jak tylko to bylo mozliwe, umykalem jej do swojego pokoiku i czytalem ksiazki historyczne, ktore przynosilem ze soba. Pani Pendelman byla tym zdegustowana i lamentowala nad stanem wspolczesnego spoleczenstwa, ktorego obroncy, zamiast doskonalic sie w strzelaniu, czytaja o sredniowieczu. Pare razy dziwila sie, dlaczego takich dziwakow jak ja zatrudnia sie teraz w policji, i wyrazala zadowolenie, ze jej maz tych czasow nie dozyl. Bo za jego czasow w milicji sluzyly prawdziwe zuchy. Rozsmieszyla mnie tym i przyznalem jej racje. Potem przez dwa dni ze mna nie rozmawiala. Odpowiadalo mi to. 37 Pod koniec mojego sluzbowego sublokatorstwa pani Pendelman zrobila sie milsza. W ostatni, piatkowy wieczor ogladalismy razem telewizje. Popijala wegierskie wino i namowila mnie na jedna lampke. Wino bardzo mi smakowalo, wiec pozwalalem, zeby mi dolewala. Nie mam mocnej glowy i nie jestem przyzwyczajony do picia alkoholu. Przed godzina jedenasta uswiadomilem sobie, ze opowiadam jej o moich ulubionych zabytkach polnocnych Czech i tlumacze, co to jest kastelologia. Moje opowiesci wzbudzily w niej dziwny entuzjazm. Czulem jednak, ze jej zaciekawienie jest sztuczne, a pijacka wesolosc udawana. Zdawalem sobie z tego sprawe, ale coraz bardziej wstawiony machnalem na to reka. Nie pamietam, o ktorej polozylem sie spac.Obudzil mnie jazgot dzwonka u drzwi, ostry jak odlamek rozbitej butelki po winie. Podnoszac ciezka glowe z kanapy, od razu poczulem, ze stalo sie cos zlego, ze strasznie nawalilem. Wstalem i wyszedlem ze swojej klitki. Pani Pendelman nie bylo ani w sypialni obok, ani w kuchni. Siegnalem po pistolet i po ciemku podkradlem sie do drzwi. Gwaltownie nacisnalem klamke, ale drzwi byly zamkniete na klucz. To mnie zdziwilo. Nagle dzwonek ucichl i troche mi ulzylo. Ale zaraz rozleglo sie walenie w drzwi i ktos krzyknal: "Policja!". Zameldowalem sie i wyjasnilem sytuacje. Po kwadransie, kiedy w ubikacji na przemian pilem wode z kranu i wymiotowalem, porucznik Junek wylamal zamek. Bez zadnych wyjasnien kazal mi pojsc za soba. W tej chwili poczulem sie jak przylapany przestepca. Zartem podsunalem mu rece, zeby zalozyl mi kajdanki. Nawet sie nie usmiechnal. Droga nieszczescia byla daleka. Dyndala w powietrzu za pierwszym filarem. Wisiala na sznurze bieliznianym zawiazanym na szyi. Wygladala jak uschnieta cebula zapomniana w spizarni. Swit nastawal z wolna, ale patrzac z dolu pod swiatlo nuselskich latarn, mialo sie wrazenie, ze gleboka noc trwa nadal. Most drzal pod kazdym przejezdzajacym pociagiem dudniacym nam teraz pod nogami, a za naszymi plecami swiszczaly samochody w interwalach, ktore skracaly sie wraz z przybywaniem swiatla dziennego. Niektorzy ciekawscy kierowcy zwalniali, ale policjant odganial ich jak natretne muchy. Radiowozy parkowaly pod mostem, zeby nie tarasowac ruchu. Przy chodniku stala karetka pogotowia. Sygnal na dachu migal niesmialo, ale syrena juz nie wyla, zawstydzona swoja zbednoscia. 38 Powiedziano mi, ze powinienem byc zadowolony, bo w tej sprawie nie bedzie osobnego sledztwa. I poradzono mi, zebym niezwlocznie zlozyl podanie o zwolnienie z policji, ktore natychmiast zostanie rozpatrzone pozytywnie. Mam wyjatkowe szczescie, bo w protokole nie bedzie wzmianki o alkoholu. Na ujawnienie czegos takiego policja nie moze sobie pozwolic. Olejarz osobiscie podpisal moje wypowiedzenie i nie chcial ze mna rozmawiac. Poprzez swojego przelozonego poprosilem go o rozmowe, ale nie zareagowal. Cala ta sprawa od samego poczatku wydawala mi sie bardzo podejrzana i wiedzialem dobrze, ze za podpisanie niekompletnego protokolu moge byc scigany sadownie, ale nie zamierzalem zgrywac bohatera. Zle by to bylo przedstawienie. Oficjalna wersja zdarzenia brzmiala w skrocie tak: pani Pendelman popelnila samobojstwo, ktoremu ochrona nie byla w stanie zapobiec. Policjant chroniacy ofiare przed grozacymi napastnikami zostal przez nia zamkniety w jej wlasnym mieszkaniu. Stalo sie to podczas jego snu. Dowodem sa klucze znalezione w torebce lezacej na chodniku w poblizu miejsca zdarzenia.Jak staruszka przedostala sie przez wysoka na dwa metry zapore z metalowej siatki na moscie i dlaczego sie powiesila, skoro wystarczylo tylko skoczyc w dol? Nikt nie staral sie tego wyjasnic i nikogo to nie interesowalo. Tego samego dnia doszlo pod mostem Nuselskim do jeszcze jednego nieszczescia. Jakas mloda kobieta stala przez kilka godzin na balustradzie, dajac szanse telewizyjnym reporterom na spokojne przygotowanie materialu. Dopiero potem skoczyla. Wieczorem pokazano to w glownych wiadomosciach. Retransmisja tego samobojstwa stala sie medialnym hitem sezonu ogorkowego. Samobojstwo pani Pendelman nie bylo medialnie atrakcyjne. Z morderstwem byloby inaczej. Policja jednak odrzucila te wersje. V Ramiona moje, badzcie jak on mocne! Spieszcie podeprzec dzien, ktory sie wali, choc jeszcze dobrze nie zaznalem zycia.Richard Weiner ierwsze lata swojej doroslosci strawione na uniwersytecie wspominam rownie niechetnie jak dziecinstwo. Zostalem przyjety na studia po egzaminach wstepnych, ktore byly zenujaco latwe. Gladkie wejscie na studia zawdzieczalem swoim gazetkom sciennym, ale jakos specjalnie tego nie salem, upojony swoim sukcesem. Nastroj psulo mi tylko to, ze nie mialem z kim sie podzielic radoscia. Rodzice juz dawno byli po rozwodzie. Ojciec sie wyprowadzil i sumiennie placil niskie alimenty. Na moje osiemnaste urodziny poslal mi tysiac koron z dopiskiem w liscie, ze jak bede czegos potrzebowal, to mam sie odezwac. Nigdy tego nie zrobilem, bo nie wiedzialem, jak z nim rozmawiac. Sporo czasu minelo od dnia, kiedy widzialem sie z nim ostatni Mieszkanie w akademiku nie mialo sensu. Koledzy z roku byli mlodymi hedonistami. Swoimi studiami prawie wcale sie nie interesowali, a jednak jakos przechodzili z semestru na semestr. Ich naturalna halasliwosc i wesolkowata naiwnosc irytowaly mnie. Probowalem wyprowadzic sie stamtad, ale nigdzie nie moglem znalezc odpowiednich warunkow. Potrzebowalem spokoju. Nie znalem nikogo, kto by tak jak ja systematycznie przygotowywal sie na wszystkie zajecia, nie opuszczajac przy tym ani jednego wykladu i poswiecajac trzy noce w tygodniu na czytanie zadanych lektur. Harowalem jak chyba nikt przedtem na uniwersytecie. Otrzesiny i inne zwyczaje inicjacyjne, dzikie pijatyki w gospodach Starego Miasta, karygodne wyprawy na zydowski Josefow, potyczki z wojakami praskiego garnizonu i milosne awantury z rozmaitymi damulkami - o tym pisze sie 40 sporo w kronikach praskiego uniwersytetu, ale nie ma tam nic o studentach calkowicie oddanych nauce, gotowych wyrzec sie swiata. Czyzbym byl taki pierwszy?Owocow swojej pracy nie zdolalem jednak nigdy zebrac. Nie bylem w stanie wykorzystac, czego sie nauczylem. Im bardziej chcialem blysnac, tym gorszych bledow sie dopuszczalem. W trakcie wyglaszania referatow zzerala mnie trema z powodu dziewczyn obecnych na sali - najchetniej wyrzucilbym je stamtad! Jakalem sie w swoich wystapieniach, zapominalem najprostsze daty. W pracach semestralnych dochodzilem do niebywale smialych wnioskow, ktore wykladowcy odrzucali bez dyskusji. Nie zdolalo to stlumic mojej milosci do sredniowiecza. Tym bardziej ze nie byla to juz milosc, tylko opetanie. Z czasem lepiej poznalem sie na studentach. Podzielilem ich sobie na cztery kategorie. Pierwsza grupa to bezproblemowi prymusi. Druga to lajdacy, ktorzy z wlasnej woli zmierzaja do tego, by ich wyrzucic ze studiow, ale trzymaja sie na nich, poki mozna, uzywajac zycia i oddajac sie prozniactwu. Trzecia to lenie, ktorzy wszystko olewaja, ale z egzaminow zawsze jakos wybrna. Czwarta to studenci uprzywilejowani, ktorzy maja status studenta, ale tylko udaja, ze studiuja, i inni daja sie na to nabrac. Ci ostatni zajmuja najlepsze pokoje w akademikach i czesto podrozuja za granice w ramach wymiany stypendialnej. Studiuja kierunki scisle zwiazane z oficjalna panstwowa ideologia, ktore lacza na przyklad z historia lub filozofia, co nie bardzo idzie w parze. I wlasnie do tej kategorii studentow nie mialem szczescia. Przez nich musialem opuscic akademik, choc nawet tego nie zauwazyli. Tylko jakis Don Kichot moglby sie uczyc w spokoju, kiedy tuz obok na korytarzu rozgrywano mecz hokejowy lub turniej pingpongowy na stolach wyciagnietych z pokojow. A ja w takich warunkach staralem sie studiowac. Wystapilem do rady akademika z wnioskiem o wysiedlenie tych prymitywow. Nic to nie dalo. Dowiedzialem sie tylko, ze jestem intrygantem. Musialem wiec wyprowadzic sie stamtad. Wynajalem pokoj w bloku na osiedlu Prosek, u pani Frydowej, mojej dalekiej krewnej, samotnej emerytki. Oddala mi pokoj od strony polnocnej. Byla kobieta bardzo pobozna, przynajmniej tak o sobie twierdzila. Juz pierwszego wieczora wyznala mi, ze modli sie codziennie, a w niedziele chodzi na msze do kosciola w Libni. Pozniej slyszalem to jeszcze wiele razy. Wyobrazala sobie, ze bede jej towarzyszyl, lecz mowilem jej, ze nie potrafie uczestniczyc w nabozenstwach. 41 Jej gadanie poczatkowo mnie denerwowalo, ale pozniej sie przyzwyczailem. Przyzwyczailem sie tez do niemilego mieszkania, i to nawet w niedlugim czasie, co mnie troche zdziwilo. Spodziewalem sie piekla, jakie znalem z Mlada Boleslaw, ale bardziej przypominalo mi pustynie. Przesiadywalem w ciszy nieruchomo przy oknie i patrzylem na osiedle. Czulem sie jak jakis Szymon Slupnik. Przez wiekszosc dnia okolica byla wyludniona. Dookola tysiace mieszkan i zadnych oznak zycia. Niezwykla byla ta cisza betonowych scian. Dopiero teraz moglem sie skupic. W wielkich plytach bloku chrzescilo tylko zelazne zbrojenie, kiedy po upalnym lecie przychodzily pierwsze gwaltowne chlody. Juz nikt wiecej sie nie urodzi, pomyslalem sobie wtedy i po plecach przebiegl mi dreszcz. Juz nikt. Na tym swiecie. W tym spoleczenstwie. W tym miescie. Kto zyje, dokonczy powoli swoje zycie i nikogo nowego juz nie bedzie.Dniem i noca wygladalem przez okno na te moja szara, kanciasta pustynie. I roslo we mnie przekonanie, ze w dziejach ludzkosci wlasnie czlowiek XX wieku mial najwiecej marzen i popelnial najgorsze bledy. Nieczesto jezdzilem do Mlada Boleslaw. Pojecie "dom" bylo dla mnie puste. Nie mialem domu. Wymyslilem zabawe, ktora skracalem sobie ciagnace sie bez konca weekendy, kiedy wyczerpany studiami nie wiedzialem, co robic z wolnym czasem. Blakalem sie po polnocnych obrzezach miasta i z nieoczekiwana radoscia znajdowalem tam zyciodajne oazy, jakis lasek z zarosnietym kamieniolomem, nieczynna strzelnice, male obserwatorium dla milosnikow astronomii, wieze wodna wybudowana szczesliwie przed najazdem funkcjonalizmu, cmentarz, do ktorego wiodla polna sciezka. Takich miejsc nie ma tam duzo, ale pare razy pozwolily mi dojsc do siebie. Pewnego pogodnego dnia, kiedy wiatr pedzil po lazurowym niebie biale klebki chmur, postanowilem pojsc jeszcze dalej. Az na Hradczany. Chcialem wyjsc na wielka wieze katedry Swietego Wita, zeby zobaczyc z niej dzielnice, ktore powstaly w czasach, kiedy budowniczowie nie pogardzali jeszcze pojeciem piekna. Wzialem ze soba lornetke i cala droge przeszedlem piechota. Nie wspialem sie jednak na wieze. Bylo babie lato, cieplo jak w lipcu, po dwoch godzinach musialem odpoczac w chlodzie i polmroku kosciola. Usiadlem w lawce w tylnej czesci nawy glownej i obserwowalem zagranicznych turystow, ktorzy w otepieniu spacerowali po swiatyni w czapkach na glowie. Z wykreconymi szyjami i podniesionymi glowami wygladali jak pstrokate ptaki. Uswiadomilem sobie, ze tak jak oni jestem tu obcy i odwrociwszy glowe od ich przyziemnych rozrywek, 42 spojrzalem na wyzyny sklepienia.Widzialem przeszlosc: kamienne luki przecinaly szklo z przedziwnymi obrazkami, przypory wspinaly sie po kolumnach i wysoko nade mna przechodzily w zebra sklepienia, ktore uginaly sie w poslusznym, a jednak radosnym uklonie, sumiennie podpierajac sufit, poddasze i dach swiatyni. Wciosano w nie pokore sredniowiecznego czlowieka - od kaplana i rycerza po robotnika budujacego katedre. Podnioslem lornetke i skierowalem ja skosem w gore. Zaraz zmienila sie w dzieciecy kalejdoskop, musialem zmruzyc oczy olsniony zalewem blyskow, teczowych plam w wysokich oknach, basniowych wrozbiarzach swiatla dziennego, ktore poza scianami kosciola jest tylko biale. Najpierw przyciagnelo mnie okno w kaplicy Bozego Grobu - scena polozenia kamienia wegielnego katedry. Musialem przykleknac, bo wdziecznosc za to piekno nie pozwalala mi siedziec. Aby nie wzruszyc sie za bardzo, zwrocilem wzrok w inna strone, do okna kaplicy Thunow i dostrzeglem w nim wizerunek czlowieka walczacego o zycie. Moze to byc kazdy z nas, jego twarz ma rysy uniwersalne, meskie i zenskie zarazem. Rowniez moje. Rozpoznalem sie w nim i z trwogi az skulilem w lawce. A kiedy zdecydowalem sie znowu popatrzec przez szkla, zobaczylem scene przepelniona groznym majestatem. Sad Ostateczny w ogromnym oknie transeptu. I uslyszalem dobiegajacy stamtad glos, ktory mowil bardzo wyraznie: Ratuj sie, poki czas. W naglej panice oderwalem wzrok od okna i oparty o klecznik odwrocilem sie. Omiotlem wzrokiem sklepienie z zebrami skrzyzowanymi jak piszczele kosciotrupa. Starczylo wyciagnac reke i dotknac wlasnej smiertelnosci. Z wykreconym grzbietem zatrzymalem wzrok dopiero w glebi rozety nad zachodnim portalem i zdretwialem ze strachu. Patrzylem na sam poczatek, na stworzenie swiata. Ale bylo to stworzenie swiata na opak. I w tej chwili zrozumialem, ze ten odwrocony obraz mowi o czlowieku wiecej niz wszystkie ksiazki swiata. Tydzien po tygodniu z lornetka w plecaku chodzilem po praskich kosciolach. Wybralem te, ktore mialy najbardziej kolorowe witraze. Mala Strone i Stare Miasto zostawilem turystom. Skupilem sie przede wszystkim na Nowym Miescie Karola IV. Zafascynowala mnie szczegolnie jego gorna czesc, okolice kosciolow Swietej Katarzyny, Swietego Apolinarego i Swietego Karola Wielkiego, a takze niezabudowane, ogrodzone sredniowiecznym murem zbocza pod Karlowem, 43 gdzie do niedawna pasly sie owce i dojrzewaly winogrona. Spodobala mi sie tez okolica wokol szpitala, uliczki, ktorymi smierc chodzi ze swoja zdobycza. Oprocz kosciolow, ratusza i paru niedostepnych piwnic ze sredniowiecza nie zostal tu kamien na kamieniu. Czego nie zmiotly reformy jozefinskie, to zniknelo pod koniec XIX wieku w trakcie "wyburzen sanitarnych", zwanych przez historykow sztuki praskim holokaustem. Chodzilem tam czesto, kierowany wspolczuciem dla zburzonych domow i nostalgia za epoka, w ktorej los odmowil mi zyc.Moja fascynacja sredniowieczem nie przejawiala sie jakos specjalnie w wynikach, ktore osiagalem na studiach. Interesowalem sie zyciem codziennym dawnego miasta, takimi sprawami jak wychowanie dzieci, relacje z sasiadami, obyczaje zwiazane z sakramentami i rokiem liturgicznym, podrozowanie, handel, codzienne zajecia, zwierzeta domowe. Poszukiwalem w kronikach wzmianek o tym, jak owczesni ludzie pojmowali piekno i brzydote, jak rozumieli swoje istnienie w swiecie i jak czuli sie w swoim miescie - na swoim rynku, na swoich ulicach, w jednopietrowych, drewnianych lub kamiennych domach ze stromymi szczytami, cienkimi kominami i ogrodkami waskimi jak rekaw. Taka metoda studiow nie przynosila mi sukcesow. Egzaminy zdawalem slabo, choc staralem sie rzetelnie wykonywac swoje zadania. Poniewaz jednak interesowalem sie czyms innym, wszystko rozsypywalo mi sie w rekach i dla swoich watpliwosci nie mialem usprawiedliwienia. Nie umialem utrzymac w pamieci dat i wydarzen, ktore laczy z nimi historiografia. Nie widzialem w tym najmniejszego sensu. W tym, co podawano nam jako historie, widzialem tylko zestawienie politycznych decyzji i ich konsekwencji, inwentarz panujacych dynastii i statystyki wojen prowadzonych przez nie z innymi rodami. Szukalem innej historii, zywej czasoprzestrzeni, w ktorej poruszalbym sie tak pewnie jak we wlasnej codziennosci. Co maja z nia wspolnego jacys krolowie, jakies bitwy? Co ja mam wspolnego z nimi? W tym kierunku szly moje zainteresowania. Szukalem historiografii, ktorej przedmiotem badan sa zwykli ludzie, tacy jak ja, bez nazwiska. Szukalem historii samego siebie - bezimiennej i bezwolnej cza- Uniwersytet nie mial mi nic do zaoferowania i to przekonanie pojednalo mnie z nim. Wiedzialem, ze pod pewnymi warunkami skoncze studia i dostane na to 44 papier z pieczatka. Wyobrazalem sobie siebie w nieciekawej pracy, ktora moze gdzies podejme - pracowac wtedy musial kazdy - i cieszylem sie, ze bede sie mogl zajmowac historia zgodnie z moimi zainteresowaniami. Spokojne, ciche zycie bez wielkich ambicji i rozczarowan.A tu zmienily sie czasy. Moj smutny kraj byl juz innym krajem, a wokol byla inna Europa i inny swiat. Nie bylem jednak zupelnie anonimowy. Dzis juz to nie ma znaczenia, ale wtedy nazwisko stanowilo nieodlaczna czesc tozsamosci i moglo brzmiec na przyklad Szwach. Tak jak moje. VI Wchodze do domu Pod Syrena, wchodze do domu Pod Jeleniem, ktos stoi w ciemnym korytarzu i moim wola mnie imieniem.Karel iktanc olnosc przyszla niespodziewanie. Nie bylem na to przygotowany. Wyjazdy na zagraniczne staze, korzystanie z zakazanych przedtem zrodel, mozliwosc zorganizowania indywidualnego toku studiow - wszystko to wprawilo moich kolegow z roku w entuzjazm, ktorego nie umialem podzielac. sprzyjajace wiatry, rozwijali zagle swojej odwagi i aktywnosci. Natomiast moje maszty w tych warunkach sie lamaly. Wynajety pokoik na Proseku umozliwial skupienie, ale udawalo mi sie to rzadko. Wiekszosc czasu zajmowalo mi zajecie zgola nieakademickie: snilem o epoce przednowozytnej, kiedy czlowiek mial stale miejsce w spoleczenstwie -tam, gdzie sie urodzil. A wszelka odpowiedzialnosc za kierunek jego zywota pozostawala w rekach jego feudalnego pana, wladcy oraz Pana Boga. Nalezalo tylko unikac grzechu. Nie potrafilem tanczyc z radosci razem z innymi. Co prawda swietujacy kandydaci na magistrow nauk marksistowskich mi nie przeszkadzali, ale nadal nie chcialem miec z nimi nic wspolnego. Ostre slonce naglego rozpogodzenia oslepialo mnie i zawracalo do milego polmroku rozpadlisk przeszlosci. Pewnego wiosennego dnia w wielkiej auli naszego wydzialu wysluchalem wykladu o znaczeniu Starego Testamentu dla zycia spolecznego na przelomie drugiego i trzeciego tysiaclecia. Wyklad wyglosil niejaki ojciec Florian, proboszcz kosciola Najswietszej Marii Panny na Slupi, ksiadz nielegalnie wyswiecony za granica, znawca teologii sredniowiecznej. Nikt w Pradze nie mial takiej wiedzy na ten temat jak on. Jego koncepcje, zwlaszcza 46 idea niezbednego przewartosciowania kluczowych pojec moralnych, takich jak zbrodnia i kara, do tego stopnia mnie zainteresowaly, ze wpisalem sie na jego seminarium z etyki chrzescijanskiej. Bylem aktywnym uczestnikiem tych zajec. Wkrotce zaczalem odwiedzac ojca Floriana w jego mieszkaniu. Pozyczalem od niego ksiazki i dyskutowalem namietnie. Czulem, ze zaczynam wierzyc w Boga. Bylem przekonany, ze to On zeslal mi laskawie nauczyciela, ktorego nie mialem po rozstaniu sie ze starym Nietrzaskiem.Nastepne lato spedzilem w Pradze, zeby byc blisko ojca Floriana, sluchac go i sprzeczac sie z nim, bo jako doswiadczony pedagog oczekiwal tego od swoich studentow. Chwalil mnie. Twierdzil, ze inni studenci nie umieja stawiac takich pytan jak ja, w zadnym z nich nie ma takiej niezgody na swiat i zaden w odroznieniu ode mnie nie bylby w stanie swiata sie wyrzec. W rozmowach ze mna szlifowal swoj dowcip, czesto bronil roznych swieckich bledow przed moim purytanskim potepieniem. W skrytosci zyczylem sobie, by ojciec Florian zaproponowal mi studium kaznodziejskie. Sam nie mialem odwagi mowic o tym na glos, nawet w domu nie moglem o tym baknac przy mamie, bo wzielaby mnie za wariata. Ale ojciec Florian trafnie odczytal moj zapal. Po paru tygodniach powiedzial mi mimochodem, ze chyba nadawalbym sie na ksiedza. I to juz wystarczylo. Zaczalem sie szykowac do dalszych studiow, a moj nauczyciel przygotowywal mnie do rozmowy kwalifikacyjnej. Zaraz jednak wyszlo na jaw, ze nie jestem ochrzczony. Nalezalo to naprawic. Umowilismy sie, ze to on mnie ochrzci, a stanie sie to dwudziestego czwartego wrzesnia, na Jaromira, w dzien imienin mojego ojca. Ojciec Florian chcial, zebym sie z ojcem pojednal i poprosil go o obecnosc na moich chrzcinach. Wiedzial, ze to bedzie najciezszy, najbardziej przekonujacy sprawdzian mojej gotowosci do stanu kaplanskiego. Napisalem do ojca dopiero po miesiacu. Zdecydowalem sie zaledwie na tydzien przed planowanym chrztem. Zanioslem list na poczte i z duma poszedlem zawiadomic o tym ksiedza proboszcza. Nie bylo go w mieszkaniu. Po poludniu zatelefonowal do mnie ktorys z jego studentow ze szpitala przy placu Karola. Mowil o wlamaniu do kosciola Najswietszej Marii Panny, o probie kradziezy obrazu oltarzowego oraz drzeworytu z gotycka Madonna, o niespodziewanym starciu zlodzieja z ksiedzem, ktory w kosciele modlil sie po ciemku i nieswiadomie go przeploszyl. Rabus rzucil sie na niego z zelaznym lomem i rozbil mu glowe. Ksiadz jest w ciezkim stanie. Lekarze daja mu nadzieje, ale gorsza niz wyrok smierci: ojciec Florian przezyje, lecz juz nie odprawi mszy ani nawet 47 nie wypowie chocby jednego sensownego slowa.Pobieglem na poczte, zeby wydostac list z powrotem. Musialem wygladac strasznie, bo oddano mi go bez zastrzezen. Wyrwalem list z reki zdumionej urzedniczki i zaraz go podarlem. Tak skonczyla sie moja proba pojednania z ojcem. Potem jeszcze tylko raz poszedlem na wydzial - zeby definitywnie przerwac studia. Rozpoczetej pracy dyplomowej nie ukonczylem i nie przystapilem do egzaminow koncowych. Dziekanat upieral sie, zeby wpisac mi do indeksu osiem zamknietych semestrow. Zgodzilem sie na to ze wzruszeniem ramion. Bylo mi wszystko jedno. Po wyjsciu z wydzialu poszedlem na pobliski most Manesa. Zaczerpnalem swiezego powietrza i spojrzalem w gore na katedre Swietego Wita. Potem wyjalem z kieszeni indeks i rzucilem go do rzeki. Indeks byl lekki, pare zszytych zabazgranych kartek z pieczatkami, czyli prawie nic. Cztery lata studiow. Przez chwile szybowal na wietrze i otwarty polozyl sie na powierzchni wody. Ot, lektura dla ryb. Wszystko mi zbrzydlo. Stracilem nie tylko ochote do dalszych studiow. Stracilem takze resztki zainteresowania normalnym zyciem. Aby uciec od swoich mysli, wloczylem sie po miescie od Tiesznowa do Witoni i od Bojiszti do Zofina. Z czarnym woalem melancholii przed oczami przemierzalem metropolie, przygladajac sie temu, co tworzy i okresla jej cielesna powloke, czyli budynkom. Na Nowym Miescie wszystkie budowle koscielne sa stare, a wszystkie budynki swieckie nowe. Tutejszy ratusz to tylko wyjatek potwierdzajacy regule. Chociaz w tym czasie nie chodzilem juz do kosciola, wiedzialem dobrze, ze z kosciolami nie moga sie rownac zadne inne budynki. Podczas gdy stare budowle, kruche i wrazliwe obiekty zabytkowe, sa bezcenne i stanowia o tozsamosci Pragi, budynki ledwie stuletnie sa wyprodukowanymi przemyslowo przedmiotami codziennego uzytku mogacymi stac rownie dobrze w Chrudimi czy Usti nad Laba. Maja takie same wymiary, takie same wygody i sa tak samo jalowe. Przez szesc wiekow architekci wdeptali w ziemie swietny zamiar zalozyciela Nowego Miasta. Czulem wyraznie ich zlosc wynikajaca z braku pokory, ich malostkowy opor wobec przodkow, ich zemste za to, ze tylko nieliczni z nich, ci najbardziej utalentowani, byli w stanie zmierzyc sie z poziomem budownictwa XIV wieku. Szczerze ich nienawidzilem, bo nie chcieli skorzystac z lekcji dawnych mistrzow, i to tych 48 najlepszych z najlepszych. Sredniowieczni budowniczowie jedyni sprzeciwili sie dyktatowi antyku. Stworzyli styl, ktory dokonal niemozliwego: w ludzkich siedzibach unaocznil zwyciestwo ducha nad materia. We wszystkich poprzednich i nastepnych epokach bylo odwrotnie. Przyszlo mi do glowy, ze swiat nie doznalby klesk nowoczesnosci i apokalipsy XX wieku, gdyby wytrwal przy sredniowiecznym stylu. Zbrodnia nie bylaby na porzadku dziennym - tak jak nie byla za Karola IV - i nie przyjmowalibysmy jej jak czarna hostie od prezenterow telewizyjnych wiadomosci. W ogole nie byloby telewizji. Nie byloby nowoczesnej architektury. I ludzie tacy jak ojciec Florian nie umieraliby z rakHistoria poszla inna droga. Nie bylo na to rady. W takim swiecie, ktory mnie otaczal, nie chcialem zyc, ale nie wiedzialem, co robic. Czulem jednak potrzebe czynu, potrzebe przeciwstawienia sie systemowi, ktory uwazalem za zly, zwyrodnialy, zbrodniczy. Naszla mnie mysl, zeby sie zatrudnic w policji. Rozsmieszyl mnie ten pomysl. Wyobrazajac sobie siebie w mundurze, jak z bronia w reku chronie zaslepionych tepakow z tego zalosnego miasta, doznawalem tak bezsilnie ponurych atakow smiechu, ze az zaczalem w tym widziec wyjscie z wiecznego przygnebienia mojej duszy. Fantazja zaczela mi spedzac sen z powiek: jezeli wszyscy rzucaja sie na te niebywale okazje oferowane przez nowe warunki, to dlaczego ja nie mialbym z ktorejs skorzystac? Oczywiscie Korzystne byloby tez, ze zatrudniajac sie w policji, uniknalbym sluzby wojskowej, ktora z dnia na dzien grozila mi coraz bardziej. Jednak najwazniejsze bylo dla mnie to, ze moje zycie -jak przypuszczalem - bedzie w ciaglym zagrozeniu. Postanowilem zostac niedoscignionym wzorem dla naszych sil porzadkowych, przeciwienstwem Szwejka, zelota w policyjnym uniformie. Zycie mi zbrzydlo, ale nie mialem tyle odwagi i determinacji, zeby z nim skonczyc. Narazac je dla innych - to co innego. Bylem zadny ryzyka. Nagle zdecydowalem sie zabawic wlasnym kosztem i przekonac, co jest we mnie, chocby to miala byc ostatnia wiedza, ktora o sobie zdobede. Nadstawic karku i wzorowo stracic glowe - czyz to nie genialne alibi dla kogos, kto zyje w przeswiadczeniu, ze urodzil sie w nieodpowiednich czasach? Wlasna naiwnosc, ktorej nie mozna bylo odmowic pewnej wynalazczosci, doprowadzila mnie do euforii. Moja gospodyni juz dlugo nie widziala mnie w takim stanie i byla przekonana, ze zwariowalem. W takim nastroju zglosilem sie do policyjnego punktu rekrutacyjnego w drugim obwodzie praskim. Zostalem 49 przyjety bez zastrzezen. Ustalono termin mojego wstapienia do Akademii Policyjnej. Kiedy przyznalem sie lekarzowi policyjnemu, ze mialem ostatnio problemy z alkoholem, zapewnil mnie ze smiechem, ze w akademii wybija mi go z glowy.Szkolenie wyszlo mi na dobre, choc nie wybilo mi z glowy czegos, czego bym nie chcial. Nie wyroznilem sie w zadnej z dyscyplin. Podczas strzelania z pistoletu moje roztrzesione rece stanowily zagrozenie dla pozostalych strzelcow. Kurs na prawo jazdy musialem przerwac po tym, jak na zakorkowanym skrzyzowaniu zdenerwowany wysiadlem z samochodu i poszedlem sobie. Lepiej mi szly cwiczenia z komunikacji, gorzej treningi kondycji fizycznej i walka wrecz. Razem z innymi ukonczylem wszystkie przedmioty, ale jak tylko sie dalo, unikalem zajec praktycznych. Od zapachu meskiego potu robilo mi sie niedobrze. Ciala przyszlych policjantow wydzielaly odor brutalnosci i mordobicia. Samym smrodem konkurenci spychali mnie z ringu. Swoje uniki usprawiedliwialem a to alergia, a to znowu naglym krwotokiem z nosa. Przyszli koledzy i wspolpracownicy mnie przerazali. Wyobrazalem sobie ich wscieklosc w akcji. Zbyt latwo wyrywala sie z jarzma wspolczucia, sumienia i zdrowego rozsadku. Kogut, byk, baran i pies - to byly cztery kategorie, do ktorych zaliczalem bojownikow na smierdzacych materacach, patrzac na nich z boku z chustka przy nosie. Teraz juz mi sie zupelnie nie podobalo, ze mam stac sie Droge do innych ludzi zagradzalo mi - jak juz tyle razy przedtem - moje imie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami stalo sie wkrotce tematem drwin i dowcipow. Co prawda niektorzy kadeci zwracali sie do mnie per K., tak jak chcialem, ale nawet oni nie traktowali mnie powaznie. Moja pewnosc siebie znowu gdzies sie gubila. Znikala jak woda miedzy palcami. Jakby tego bylo jeszcze malo, wysluzylem sobie takie samo przezwisko, jakie mialem przed laty w akademiku. Stalo sie tak przypadkowo, ale jak teraz o tym mysle, wydaje mi sie, ze sam sobie bylem winien. Od czasow szkolnych nienawidzilem grupowego korzystania z prysznica. Patrzac na nagich kolegow z klasy, mialem wrazenie, ze zaraz nas wszystkich wywioza do rzezni, potem przypominaly mi sie sceny z filmow dokumentalnych o obozie koncentracyjnym w Oswiecimiu. Kiedy nie bylo innego wyjscia, bralem prysznic z zamknietymi oczami. Rowniez w Akademii Policyjnej unikalem wspolnej lazni po cwiczeniach i mylem sie dopiero w domu. Nie bylo to przyjemne, ale na pewno przyjemniejsze niz ogladanie bialej ludzkiej skory czerwieniejacej ohydnie pod natryskiem. Wyprazanie szczeciny jak na obrazkach naiwnych malarzy przedstawiajacych 50 swiniobicie. A przy tym trzeba bylo wysluchiwac starych, zgranych sprosnosci, ktorych nie moze zabraknac podczas wspolnej kapieli twardzieli.Kiedys wyczekalem, az wszyscy sobie pojda, i w przekonaniu, ze moge sie umyc w spokoju i bez towarzystwa, zszedlem do lazni w piwnicy owiniety w recznik kapielowy. Za pozno sie zorientowalem, ze jednak ktos tam jeszcze pozostal. Pod jednym prysznicem, w klebach pary, bielily sie postacie trzech mezczyzn. Zauwazyli mnie i nagle znieruchomieli, jakby sie przelekli. W ciemnopomaranczowym swietle nie bylo dobrze widac, co tam wlasciwie robili, a ja pocieszalem sie, ze z tego powodu nie bedzie mnie dreczylo sumienie. Moj wewnetrzny policjant przesladujacy mnie przy aplauzie innych. Wygladajac jak biale widmo, wystraszylem tych trzech pod prysznicem. Potem, kiedy napiecie opadlo, jeden z nich zachichotal i powiedzial: -Dopadles nas, Jezuito. Sprzedalem lornetke. Przestalem wedrowac po praskich kosciolach. Nie mialem na to czasu. Bylo mi zal tych wedrowek, a jednoczesnie wiedzialem, ze takie zachowanie policjanta byloby potraktowane jako cos bardzo dziwnego. Nie chcialem sie narazac na drwiny, bo wtedy nie moglbym zrealizowac swojego tajnego planu samozniszczenia. Zamierzalem schowac sie w mundurze, po sluzbie chodzic na piwo i udawac zainteresowanie pilka nozna, czekajac jednoczesnie na okazje, zeby tragicznie sie wyroznic. Na wlasne zadanie zostalem skierowany na Nowe Miasto, do jego gornej czesci, do tego dziwnego obszaru miedzy Zytnia, Sokolska, Gorska i Wyszehradzka. Do mojego rewiru nalezal tez plac Karola, odcinek od Emauzow do placu Fugnera, od Grobca do Karlowa. Najbardziej lubilem okolice Wiatrowskiego Wzgorza, moze dlatego ze budzila we mnie zagadkowy, W tym czasie zbrodnia jeszcze omijala te miejsca. Wszystko zmienilo sie od czasu wisielca na dzwonnicy Swietego Apolinarego, a moze jeszcze wczesniej, po zabojstwie pani Pendelman. Dopoki nic nie wiedzialem o jej istnieniu, w sennych uliczkach wokol szpitala czas dluzyl mi sie przyjemnie. Podobnie bylo w cieniu trzech gotyckich kosciolow, Swietego Karola, Swietego Apolinarego i Swietej Katarzyny. Przy dobrej pogodzie skracalem sobie sluzbe ogladaniem nowomiejskich budynkow. Ach, jakze mnie razila nedza modernistycznej architektury! Jej niemota, niezdolnosc komunikowania silnie kontrastowala z kilkoma tutejszymi starymi kosciolami, ktore - choc skromne - byly 51 dzielami sztuki. Czulem, jak wstepuje we mnie nowy smutek. Uciekalem przed nim na zbocza pod Albertowem, ktore nigdy nie byly zabudowane i zachowaly sie w pierwotnym, nieskalanym ksztalcie. Szukalem pedow winnej latorosli pod sredniowiecznymi murami, schodzilem po opustoszalych schodach do kosciolka na Slupi, podziwialem panorame Wiatrowa i Karlowa.W miejscu o mrocznej przeszlosci, gdzie kiedys stala Boza Meka i popelniano straszne zbrodnie, odcialem ped ostatniej latorosli lgnacej do gotyckiego muru. Zabralem go do swojego sublokatorskiego pokoju, zasadzilem w doniczce i podparlem kratka ze zwiazanych patyczkow. Mialem w pokoju pare doniczek z kwiatami, ale roslina, ktora przynioslem do domu, byla szczegolna. Zdziczala pod golym niebem i dalej rosla dziko w moim pokoju, bo nie mialem pojecia, jak ja uszlachetnic. Obserwowalem ja godzinami. Chwilami zdawalo mi sie, ze widze, jak rosnie. Fascynowalo mnie, jak bardzo jest do mnie podobna. Bardzo mi zalezalo, zeby przetrwala. Zycie znowu bylo wspaniale, a chec jego utraty zupelnie ze mnie wywietrzala. Im bardziej je teraz cenilem, tym bardziej cierpialem, patrzac na istoty unicestwione. Nie zalowalem jednak zywotow ludzkich. Nie czytywalem gazet i pracujac w policji, pierwszy raz spotkalem sie z morderstwem dopiero zeszlej jesieni. Bardziej bylo mi zal zniszczonych domow. Zal mi bylo oczu, uszu i jezykow miasta, wyklutych lub wyrwanych z nienawisci Czechow do wlasnej pamieci. Chodzilem ulicami, ktorym amputowano pamiec, i z niemym przerazeniem mijalem nowe budynki, ktore daja nieograniczona gwarancje zapomnienia. Zaczalem tropic wszystkie pozostalosci po kamiennych mieszkancach miasta obroconych w gruz. Zostaly po nich nazwy. U Rychlebow, U Wokaczy, Czeska Korona, Pod Miastem Zatec, Pod Kamiennym Dzwonem. Juz ich dawno nie ma. Nie ma Fiszpanka ani Mediolanu. Nie znalazlem Czarnej Suczki ani domku Na Grzebyczku. U Zakow - juz nie ma takiego adresu. Zaginionych wciaz przybywalo. U Blacharzy, U Polakow, U Glabow, U Tabow, U Szwikow, U Poduszkow. Dokonano na nich strasznych zbrodni! I nikt ich nie pomscil, nie wyznaczyl kary! Czarny Dom nie slyszy, Zloty Lew nie widzi, Trzy Groby milcza. Nie pali sie U Sliwenskich, U Dworzeckich, U Szerychow, U Kozlow ani W Kramach. Nie piecze sie Pod Zlota Bulka, nie nalewa Pod Wszedzie tam mieszkali ludzie, mijalo zycie, ktorego nie mozna zapomniec. A przeciez ktos odwazyl sie zrownac je z ziemia i wymazac z pamieci. I powstaly w tych miejscach budynki, w ktorych juz teraz, pod koniec XX wieku, nawet sie nie mieszka. 52 Urzednik bankowy nie zniesie, aby ktos mu chodzil nad glowa. Na nastepnym pietrze woli umiescic komputery. W bogatych nowych budynkach mieszkaly banknoty i monety, w biedniejszych regaly, komputery i elektryczne czajniki.Z bronia i w mundurze olowiany zolnierzyk przemierzal Nowe Miasto, trzymajac warte honorowa za zburzone domy. Pod Zlotym Krzyzykiem. Pod Zlotym Katem. Pod Zlotym Kolem. U Huszpekow. U Krejcarkow. U Czternastu Pomocnikow. U Kawkow. Pod Cebrem i Pod Zawojem. U Szwantli. U Studniczkow. Pod Czerwonym Polem. U Slusarzy. U Woplateniczkow. U Karabinskich. Pod Bialym Wolem. Pod Bialym Jelonkiem. Pod Biala Roza. Pod Murzynem. Pod Modrym Rakiem. Pod Trzema Jaskolkami. Pod Prawda. Pod Slowianska Lipa. U Kolacznikow. U Kominiarzy. I U Ogrodnickich. I U Dobrych. I U Piekielskich. VII Imie! Prawdziwe imie twoje! Przez slon ce pokonany cieniu.Richard Weiner are dni po zdarzeniu w dzwonnicy Swietego Apolinarego policja kryminalna wszczela w tej sprawie sledztwo. Czlowiekiem, ktory trzeciego listopada zostal ciezko pobity i przywiazany sznurem do serca dzwonu, byl niejaki Piotr Zahir. Zostalem wezwany jako swiadek na przesluchanie. ly wlasnie dwa miesiace od czasu, kiedy zostalem bez rozglosu zwolniony z policji z powodu powaznego zaniedbania obowiazkow sluzbowych, a niecale dwa miesiace pozniej sprawa Zahira miala byc definitywnie zamknieta. Wysiadlem z tramwaju w poblizu ulicy Na Bojiszti, gdzie znajduje sie ogromny gmach komendy glownej. Byl deszczowy, wietrzny dzien. Przestepujac z nogi na noge, czekalem na swiatlach, zeby przejsc na druga strone magistrali. Na przeciwleglym chodniku zauwazylem dziwna postac idaca podcieniami nowoczesnego budynku przy skrzyzowaniu. W tym samym kierunku co ja kroczyl elegant w szarym, staroswieckim plaszczu podroznym, w cylindrze i z laseczka. W innym miejscu pewnie bym go nie zauwazyl, ale tu, na tle szarej fasady i architektury z lat trzydziestych, trudno go bylo przeoczyc. Zagadkowa figura jakby przeniesiona zywcem z dawnej epoki albo aktor wystepujacy w filmie kostiumowym. Moze kreca taki film gdzies w poblizu i wlasnie teraz maja przerwe obiadowa. Mezczyzna byl bardzo wysoki, ale nie smukly. Musial miec jakies metr dziewiecdziesiat wzrostu, ale w pasie chyba niewiele mniej. Z powodu swoich rozmiarow, gladkiej linii plaszcza i kamiennego wyrazu twarzy przypominal sarkofag egipskiej mumii, wyjawszy, oczywiscie, cylinder i laske, ktore kojarzyly sie raczej z XIX wiekiem. Nie wiedziec czemu -moze chcialem mu sie 54 lepiej przyjrzec - poczulem potrzebe, aby za nim pobiec. Nie moglem, bo wciaz mialem czerwone swiatlo. Zdazylem jeszcze zauwazyc, ze czlowiek ten ma brode i niesie bukiet kwiatow. Laseczka, ktora trzymal w drugiej rece, byla cienka i zakonczona galka. Nie opieral sie na niej, czego by chyba nie wytrzymala, lecz postukiwal nia lekko w rytm swoich dlugich, energicznych krokow. Nie uszlo mojej uwagi, ze ten niedbaly, choc przesadny, stale powtarzany ruch reki z laska nie jest pozbawiony ironii, a moze nawet lekkiego szyderstwa. To byl dandys, ktory dobrze wiedzial, jak wzbudzac zdziwienie i zaciekawienie. Obok niego szedl, a wlasciwie podskakiwal drugi dziwak, zupelne przeciwienstwo olbrzyma. Mial najwyzej metr piecdziesiat wzrostu i byl tylko troche wyzszy od laski dandysa. Nie trzymal sie prosto, lecz wykrecal na wszystkie strony, wykrzywial na boki i tracil pion, jakby mial nogi nieprawidlowo polaczone z tulowiem - prawa zamiast lewej, a lewa gdzies zupelnie z boku. W jego niesymetrycznosci i nieskoordynowaniu bylo cos bardzo niepokojacego. Nie budzil wspolczucia, lecz smiech, ktory wywolywal zawstydzenie, a potem wyrzuty sumienia. Mimo swojego ciezkiego uposledzenia poruszal sie zwinnie. Widzialem, ze cos z zapalem tlumaczy olbrzymowi, bez trudnosci dotrzymujac mu kroku. Mial na sobie szare ubranie i jasnoczerwona czapke, ktora wydawala mi sie wtedy za ciasna. Nie przyjrzalem mu sie jednak dokladniej, bo bardziej mnie frapowal jego olbrzymi towarzysz. Przechodzac z gromada pieszych na druga strone ulicy, stracilem ich z oczu, ale - jak sie przekonalem jeszcze tego samego dnia - nie oddalili sie zbytnio.W komisariacie spedzilem dobre dwie godziny. Sprawa zajmowal sie Pawel Junek. Dawni koledzy powiedzieli mi, ze od lata zrobil duza kariere. Nalezal do tych, dzieki ktorym przypadek pani Pendelman uznano za samobojstwo i przedwczesnie zamknieto. Awansowal na kapitana i chociaz jego niewybredne metody wzbudzaly protesty, potrafil sie wkrecic do najblizszego otoczenia Kiedy w prochowcu po panu Pendelman i z niepewnym wyrazem twarzy wszedlem do pokoju przesluchan, Junek przywital sie ze mna jak ze starym kolega. Wiedzialem, ze jego zachecajacy usmiech jest falszywy, a jednak bylem mu wdzieczny za te przychylnosc. Mnie wcale nie bylo do smiechu. Od osmiu tygodni szukalem pracy i juz niemal nie mialem z czego zyc. Zalegalem z czynszem, czego sie wstydzilem, bo gospodyni wynajmowala mi pokoj niedrogo. Moze powinienem uczyc historii w gimnazjum, ale nie mialem odwagi stanac przed gromada rozjuszonych dryblasow, a poza tym na taka posade tez trzeba bylo 55 poczekac. Mialem jakies nadzieje na prace w miejskim archiwum, ale dopiero od nowego roku i nie bylo pewne, czy przyjma mnie bez dyplomu i egzaminu panstwowego. Nieukonczone studia historyczne, zwolniony z policji - czy moga byc gorsze referencje? Co wiec moglem robic? Blakac sie po praskichJunek z nieobecnym spojrzeniem wyrazil ubolewanie z powodu mojego pecha i zapewnil mnie, ze jezeli chodzi o smierc pani Pendelman, to on nie wierzy, zebym mial z tym cos wspolnego (bo owszem, pojawilo sie takie podejrzenie) i coraz bardziej jest przekonany, ze to bylo samobojstwo. Potem wypytywal mnie o okolicznosci sprawy Zahira, a ja mu z grubsza opisalem to wsciekle, gluche dzwonienie w pustym kosciele Swietego Apolinarego i odkrycie biedaka przyszytego do serca dzwonu. Sluchal nieuwaznie, czasem cos notowal w notesie,, palac jednego papierosa za drugim. Potem zadzwonil telefon. Junek ze sluchawka przy uchu najpierw wbil we mnie ostre spojrzenie, ale zaraz odwrocil wzrok. Domyslilem sie, ze rozmawia na moj temat. Odlozyl sluchawke i powiedzial, ze wroci za chwile. Nie bylo go przez pol godziny. W tym czasie obserwowalem jego mlodszego kolege przy komputerze. Widzialem na monitorze, jak walczy z jakims podziemnym potworem, ktory w koncu pokonal go podstepnie i wzial do niewoli. Kapitan Junek wrocil w o wiele gorszym nastroju. Osunal sie znuzony na krzeslo, wyjal papierosa i zapalil. Milczal przez chwile, a potem z niesmakiem zaczal czytac na glos moje zeznanie. Nie podnoszac wzroku i nie zmieniajac tonu, obwiescil na koniec, ze oczekuje mnie naczelnik wydzialu. Chcialem sie upewnic, ze ma na mysli pulkownika Olejarza, ale Junek juz sie odwrocil. Wstalem wiec i wyszedlem na korytarz. Chwile to trwalo, zanim dotarlem do glownej klatki schodowej. Wszedlem na piate pietro i znalazlem sie na progu gabinetu Olejarza, ktorego juz nigdy w zyciu mialem nie przekroczyc. Oto nie minely dwa miesiace, a znowu przed nim stalem. Zaczerpnalem gleboko w pluca powietrza i zapukalem. "Wejsc!" - glos, ktory uslyszalem, naciskajac klamke, byl nieprzyjemny i nie nalezal do pulkownika. Wtem drzwi jakby same z siebie otworzyly sie gwaltownie i wynurzyla sie zza nich glowa o marchewkowych wlosach, a skrzekliwy glos przynaglil mnie do wejscia. Olejarz stal na srodku gabinetu. Rece mial rozrzucone w jakims niejasnym gescie. Nawet nie zdazyl zamknac ust, a na twarzy mial zdziwienie, ktore moglo byc odbiciem mojego zaskoczenia. Mial w dloni satynowa chusteczke. Kiedy mnie rozpoznal, z wymuszonym usmiechem zamknal usta i skinal glowa na 56 powitanie. Wygladal, jakby byl gosciem we wlasnym gabinecie, a prawdziwy gospodarz stal za jego plecami. Byl to ow olbrzym, ktory mnie zafrapowal na ulicy. Lekko opieral sie biodrem o debowe biurko, a jego silne palce, z ktorych kazdy byl niemal tak szeroki jak moj nadgarstek, bawily sie kwiatem rozy, nie czyniac mu przy tym najmniejszej szkody. Bez plaszcza i cylindra, ktore wisialy na wieszaku obok drzwi, wydawal sie nadal ogromny, choc juz nie przekraczal ludzkich rozmiarow. Stal zupelnie nieruchomo. Poruszaly sie tylko jego palce i oczy, ktorymi obserwowal mnie badawczym i raczej przyjaznym spojrzeniem. Tak wiec niespodziewanie stanalem z nim twarza w twarz, nie wiedzac nawet, jak to sie stalo. Moze moc jego spojrzenia przyciagnela mnie do tego gabinetu. Za plecami uslyszalem trzask zamykanych drzwi.Nie moglem od niego oderwac wzroku. Mogl miec jakies piecdziesiat lat, moze nawet szescdziesiat, choc rownie dobrze czterdziesci. Czaszke mial mocna, jakby wykuta dlutem Rodina, ciemie zupelnie lyse, ale wlosy spadajace z tylu na kark byly bardzo geste i przy uszach laczyly sie z ogromna broda. Rowniutko przystrzyzony was odslanial szerokie usta. Gorna warga byla waska, a dolna silna i kanciasta. Zamkniete wygladaly jak dluga i gleboka zmarszczka, tworzaca lustrzane antypody dla rzeczywistych, podwojnych zmarszczek przecinajacych wypukle czolo nad brwiami. Oczy w kolorze chinskiego jadeitu takze wydawaly sie kanciaste. Nos, szeroki, krotki i zakrzywiony, przypominal dziob drapieznego ptaka. Byla to glowa niebywale symetryczna, jakby ulana z brazu lub wytopiona ze szlachetnego szkla. Nieznajomy mial na sobie ciemnoszare ubranie szyte na miare, o kroju wyszczuplajacym, dopelnione biala koszula ze stojacym kolnierzem i plastronem koloru bordo spietym srebrna szpila z szafirem. Ta drobna, lecz rzucaj aca sie w oczy i z pewnoscia kosztowna ozdoba swiadczyla o wyrafinowanym guscie jej wlasciciela, podobnie jak ciemne, letnie, niemal sportowe polbuty z wyprofilowanym podbiciem kontrastujace z konserwatywnym ubraniem. Wszystkie te detale zauwazylem, oczywiscie, pozniej. Tymczasem pulkownik opamietal sie wreszcie i wychrypial, ze wlasnie byla o mnie mowa. Uznal, ze skoro wszyscy mnie znaja, wystarczy, ze przedstawi tylko swojego goscia. I wypowiedzial dwa slowa: Mateusz Gmund. Olbrzym ruszyl do mnie z usmiechem i podal mi prawice. Byla ciezka jak kamien, ale uscisk miala zaskakujaco miekki. Dlon pulsowala cieplem, ktore 57 dzialalo uspokajajaco. Ta reka mowila do mnie: Ze mna bedziesz bezpieczny.-A oto moj wspolnik. - Gmund zwrocil glowe w strone drzwi. - Pan Raymond Prunslik. Odwrocilem glowe i wyciagnalem reke do dziwacznego mikrusa, ktory przed chwila wpuscil mnie do gabinetu. Przyskoczyl i pacnal mnie w reke. Odruchowo sie cofnalem. Rozsmieszylo go to, rozkolysal sie tak jakos spazmatycznie na boki i wybelkotal: -Wie pan, w wojsku nazywali mnie Rejon, ale dla pana zawsze bede panem Prunslikiem. -Szwach - wykrztusilem swoje nieszczesne nazwisko. Udawalem, ze mi nawet przez mysl nie przeszlo, iz mam do czynienia z czlowiekiem niepelnosprawnym nie tylko fizycznie, ale i umyslowo. Chyba mial cos z biodrami, bo gorna polowa tulowia przechylal sie w lewo. Ciezar ciala opieral na lewej nodze, a kiedy mi sie przedstawial, przerzucil go na prawa, jednoczesnie zginajac plecy i wysuwajac do przodu prawy bok. Mial przy tym rece splecione w gescie niby to skromnosci, niby to zazenowania. Maly okragly brzuch sterczal mu jak u ciezarnej. Najdziwniejsze byly jednak jego wlosy, ktore na ulicy wydawaly mi sie nakryciem glowy. Zarzyly sie jak ogien i nawet mialy ksztalt plomienia. U dolu krotkie, wyzej coraz dluzsze i wyczesane w szpic, ktory nieustannie sie poruszal. Oczy mial przezroczyscie niebieskie jak witrazowe szkielka, nos prosty, obsiany jasnymi piegami jak u dziecka, usta niespokojne, wykrzywione w grymasie, ktory ciagle sie zmienial. Trudno bylo oszacowac jego wiek, ale z pewnoscia byl o kilka lat mlodszy od Gmunda. -Prosze usiasc... panie kolego - zaproponowal z wahaniem Olejarz i wskazal na krzeslo. - Prosze, panowie, prosze. Olejarz byl jakis nieswoj i nie umial tego dobrze ukryc. Pot sciekal mu z czola. Usiadlem i wyjrzalem przez szpary miedzy zaluzjami w oknie, ktore zajmowalo niemal cala sciane. Gabinet Olejarza znajdowal sie na pietrze powyzej poziomu dachow okolicznych budynkow, a okno wychodzilo na polnocny zachod. Zaluzje byly niepotrzebne. Przypomnialem sobie uszy pulkownika i domyslilem sie, ze zalezy mu na polmroku. Z okna widac bylo potezna wieze Swietego Szczepana, klejnot czeskiego neogotyku, z okalajacymi ja czterema mniejszymi i czterema wiekszymi wiezyczkami. Wieza jest przedluzeniem frontowej sciany kosciola, do ktorego wchodzi sie przez portal u jej podnoza. Na szczycie jest ukoronowana krolewskim diademem na znak, ze swiatynie polecil zbudowac 58 sam wladca. Bylo po deszczu i korona lsnila nad miastem. Widzialem dwa zegary czworobocznej wiezy. Pierwszy wskazywal za kwadrans czwarta. Na drugim byla za piec dwunasta.-Nie uwierzy pan, szanowny panie kolego, ale pan Gmund jest szlachcicem -zaczal pulkownik, a jego niepewnosc wyraznie narastala. - Posiada tytul rycerski. Skad sie wzial ten tytul? -Z Lubeki - powiedzial Gmund. -No wlasnie, z Lubeki. Zarazem jest tez pan Gmund potomkiem pewnego czeskiego rodu szlacheckiego... -Jestem potomkiem panow z Hazmburka. - Gmund zwrocil sie w moja strone. - Rodu niegdys znamienitego, ktory byl bliski wymarcia w XVII wieku. Nie zginal jednakowoz zupelnie. Jeszcze przed stu piecdziesieciu laty swietnie rozkwitla jego ostatnia galaz nazywana usztiecka. -Wylazi ze mnie policjant - przerwal mu Olejarz - ale musze dodac, ze pan rycerz ma wszystko udokumentowane i potwierdzone urzedowo. Caly jego rodowod i tytul moga poswiadczyc historycy. Nie ma zadnych watpliwosci. To naprawde niesamowite. Jego rod jest bardzo stary. Spojrzalem na Gmunda. Wygladal na znudzonego, jakby mowiono o kims innym. Nie byl zadowolony z tego wprowadzenia, a ton Olejarza wcale mu sie nie podobal. -Pan Gmund nie jest obywatelem czeskim - ciagnal Olejarz. Lokcie opieral na biurku, dlonie nieswiadomie zlozyl jak do modlitwy. - Szkoda, panie kolego, ze nie byl pan tu poprzednim razem. Pan Gmund opowiadal o swoim dziecinstwie w Protektoracie i niebezpiecznej ucieczce do Anglii razem ze swoimi dzielnymi rodzicami. W 1948 roku, zgadza sie? Gmund przytaknal nieznacznie. -Kilka lat temu, krotko po zmianach politycznych - pulkownik Olejarz pokrecil glowa - pan Gmund wrocil do Czech. Nie zamierza jednak odzyskiwac majatku rodzicow, co mu sie chwali, moim zdaniem. Procesowanie sie bez konca na pewno rozczarowaloby go bardzo i sklonilo do powtornego, moze juz definitywnego wyjazdu z kraju. - Olejarz mial taki wyraz twarzy, jakby wlasnie o to mu chodzilo. - Pozwole sobie zaznaczyc, ze bardzo bym zalowal, gdyby pan Gmund przestal nas lubic. Pokraczny Prunslik, ktory od paru chwil niecierpliwie przebieral nogami i kilka razy kopnal biurko naczelnika, wlozyl palec do ucha, powiercil w nim bulgotliwie, a potem znaczaco spojrzal na zegarek. Pulkownik, wyraznie tym stropiony, spojrzal zezem na Gmunda i rzekl: 59 -Cierpliwosci, panowie. Rycerza z Lubeki przyjal starosta naszego miasta i -o ile mi wiadomo - byl bardzo zadowolony z tego spotkania. Zeby nie bylo niejasnosci: pan Gmund jest naszym mecenasem. Prage kocha nade wszystko, w szczegolnosci zas nasza dzielnice. Chce pomagac. Interesuje sie starymi nowomiejskimi kosciolami i zabytkami z czasow Karola IV. Chce sie przyczynic do ich odnowy. Wspolpracuje z miejskimi architektami i konserwatorami zabytkow. Wszedzie - lub prawie wszedzie - jest traktowany jak dar z niebios. Urzad Miasta wystapil do nas, abysmy towarzyszyli panu Gmundowi w czasie roboczych ogledzin wytypowanych przez niego obiektow zgodnie z odpowiednimi przepisami. Administracja tych obiektow udostepnia je tylko w ograniczonym wymiarze, a to naszemu gosciowi nie odpowiada. Sa miejsca, dokad w ogole nie mialby dostepu. Zostalismy wiec poproszeni o pomoc. Olejarz spojrzal pytajaco na Gmunda, ktory chyba wyczul, co naczelnik ma na mysli, i skinal przyzwalajaco glowa. -Nie wszedzie idzie tak gladko, jak u nas czy w ratuszu. Administracja koscielna nie jest dla pana Gmunda tak przychylna. Doszlo nawet do nieprzyjemnego sporu o jeden kosciol... chodzi o ten... no, ten slupski. Kosciol Marii Panny? Dobrze mowie? Ja sie w tym dokladnie nie orientuje. Rycerz chcial pokryc koszty bardzo gruntownego remontu, ale postawil jeden warunek: aby kosciol poswiecic znowu jako katolicki. Nie chcieli jednak z nim rozmawiac. -Przed laty zostal tam napadniety i ciezko okaleczony pewien ksiadz katolicki - powiedzial Gmund bezbarwnym glosem - i kosciol uznano za sprofanowany. Potem udostepniono go Cerkwi prawoslawnej. Nie mam nic przeciwko prawoslawiu, ale ta decyzja nie wydaje mi sie sluszna. Ze zlem trzeba Gmund usmiechnal sie, wypowiadajac ostatnie zdanie tak, jakby chcial zlagodzic jego patos. -Ojciec Florian! - szepnalem zdumiony, ze ta postac pojawia sie w tak dziwnych okolicznosciach. -Przypominam sobie te sprawe - odezwal sie znowu pulkownik. - Pan rycerz nie zgadza sie na przekazanie kosciola Cerkwi. Jezeli kosciol zbudowany byl dla katolikow, to tak ma zostac do konca. Tak pan uwaza, prawda? Wierze, ze obie strony dojda do porozumienia, tymczasem jednak temat pozostaje otwarty. Nie mozna ukrywac, ze kler - w odroznieniu od ratusza - przewaznie sobie nie zyczy, zeby pan Gmund angazowal sie w odbudowe kosciolow Nowego Miasta. Zdaje sie, ze ze strachu. Przyznaje, ze nawet mnie niektore jego plany wydaja sie radykalne - to znaczy radykalnie wsteczne - choc jestem zupelnym laikiem i nie 60 powinienem sie w tej sprawie wypowiadac. Pewnie sam panu o tym opowie. A tak na marginesie... pan, zdaje sie, studiowal w seminarium duchownym? A moze mam zle informacje?Gmund i Prunslik spojrzeli na mnie z zainteresowaniem, pierwszy z lekko podniesiona brwia, drugi ze zlosliwym usmieszkiem. Czulem, ze sie czerwienie. Bylo dla mnie jasne, ze ktores z moich przezwisk bylo znane naczelnikowi. -Ma pan zle informacje - wykrztusilem. - Nigdy o tym nie myslalem. Gmund odwrocil wzrok, natomiast Prunslik napawal sie moim zaklopotaniem. -Przepraszam, musialem cos pomylic - powiedzial Olejarz spokojnym tonem, ktorego przedtem u niego nie slyszalem. Czyzby to byl wplyw Gmunda? Spojrzalem katem oka na olbrzyma. Emanowal z niego autorytet, co wiecej -niejasna, nieokreslona grozba. Tak, od chwili kiedy przyjaznie podal mi reke, cos sie w nim zmienilo. Wlasciwie trudno sie dziwic ludziom z administracji koscielnej. Jedynym wyjatkiem, ktory nic sobie nie robi z tego dziwaka albo przynajmniej tak tylko udaje, jest Prunslik, Drugim bede ja, pomyslalem i uslyszalem jakis smiech, ktorego oprocz mnie nikt nie slyszal. -Wracajmy jednak do tematu - kontynuowal pulkownik. - Panowie potrzebuja policyjnej asysty, ktora jest wymagana przy wstepie do niektorych obiektow zamknietych. Starosta mnie zapewnil, ze panowie sa dla naszej gminy prawdziwym dobrodziejstwem - tak sie doslownie wyrazil - i poprosil, zebym ich wspomogl, w czym tylko mozna. Ale ja nie moge oddelegowac do tego swoich najlepszych ludzi. Zrobilem, co lezalo w mojej mocy. Bylem nawet sklonny na jakis czas odsunac niektorych detektywow od spraw, ktorymi sie zajmuja, ale pan Gmund odmowil przyjecia tego rodzaju ofiary. I wie pan, o kogo poprosil? O pana. Te slowa wytracily mnie z rownowagi. Nie wiedzialem, jak zareagowac i tylko lypnalem podejrzliwie w strone Gmunda i Prunslika. Chyba na to czekali. Usmiechneli sie i wymienili spojrzenia. -Nie wiem, jak sie o panu dowiedzieli - ciagnal pulkownik. - Nie udalo mi sie tego z nich wydobyc i szczerze mowiac, jest to dla mnie zagadka. Oczywiscie nie moglem sie na to zgodzic. Zwrocilem uwage panu rycerzowi, ze juz pan u nas nie pracuje, bo spowodowal pan - aczkolwiek nie wprost - smierc czlowieka. Podczas pelnienia sluzby nie przejawial pan nadmiernej inicjatywy i niczym szczegolnym pan sie nie wykazal. Zaproponowalem panom kapitana Junka, ale 61 nie chcieli o nim nawet rozmawiac. Nie dalo im sie pana wyperswadowac i naszej rozmowie grozil krach. Ponownie interweniowal starosta, ktory uczulil mnie na zainteresowanie opinii publicznej ta sprawa. Co wiec mialem zrobic? Moja funkcja nie pozwalala mi ustapic, nawet gdybym prywatnie mial inne zdanie. Pozniej pan Gmund zaproponowal, ze oprocz pana moglibysmy mu przydzielic jakas druga osobe. Znowu wyjasnilem, ze juz pan u nas nie pracuje i - prosze sie nie gniewac, ale musialem to powiedziec - jako nasz pracownik nie byl pan godny zaufania, choc pan moze ma inne zdanie. Pan rycerz zasugerowal mi jeszcze, ze ma pewne informacje o sprawie pani Pendelman, ktore rzeczywiscie okazaly sie ciekawe... ale nie o tym teraz rozmawiamy. Chcialem powiedziec o pewnym przypuszczeniu, ktorego... - Olejarz zdawal sie tracic oddech. Musnal palcami skronie i uszy, wzdrygnal sie nagle i uniosl do ust chusteczke, ktora sciskal w garsci.-Widze, ze nie czuje sie pan najlepiej, wiec za pozwoleniem dokoncze za pana - odezwal sie Gmund. W dziwnym, waskim usmiechu, ktorym obdarzyl pulkownika, wspolczucie mieszalo sie z pogarda. Potem utkwil spojrzenie we mnie. - Moim zdaniem to nie przypadek, ze byl pan swiadkiem zbrodniczego ataku w kosciele Swietego Apolinarego. I nie bylo przypadkiem takze to, ze nie udalo sie panu ocalic tej starej kobiety. Istnialo podejrzenie, ze ta smierc ma jakis zwiazek z polityczna kariera jej meza. Czy ta ewentualnosc zostala juz wykluczona? A co z Zahirem? Czy nie nalezaloby sie zainteresowac takze jego polityczna przeszloscia? -To mnie, oczywiscie, zainteresowalo - wlaczyl sie znowu pulkownik. - Jedna zbrodnia moglaby objasnic druga. Najlepiej jest wtedy, gdy mozna rozwiazac kilka spraw naraz. Moi ludzie juz badaja przeszlosc Zahira. - Olejarz mowil teraz znacznie mniej pewnie. Przechylal glowe na bok jak plywak, ktory wyszedl z basenu i wytrzepuje z ucha wode. W jego glosie zgrzytalo przezwyciezane cierpienie. - Zgodzilem sie na warunek pana rycerza i obiecalem mu, ze sprobuje pana przekonac do wspolpracy. -Jakiej wspolpracy? -Nietypowej. Bylby pan do dyspozycji obecnych tu panow podczas ich wedrowek po Pradze. -I to wszystko? -To wszystko. Nie wystarczy? -Wystarczy. I zgadzam sie, oczywiscie. Nawet z przyjemnoscia. Pozwole sobie jednak postawic jeden warunek. Chcialbym potem wrocic do pracy w policji. 62 -Czy to aby nie za wiele? No, zobaczymy. Niczego nie moge obiecac. Tymczasem powinien pan sie cieszyc z tego, co juz pan ma. O ile dobrze zrozumialem, mialaby to byc praca na pol roku. My panu nie mozemy zaplacic, ale, na szczescie, chetnie to zrobi pan Gmund. Dostanie pan od nas specjalna legitymacje dla pracownikow w cywilu. Bedzie pan dzialal zwlaszcza w gornej czesci Nowego Miasta, w okolicy miejsc, gdzie popelniono obie zbrodnie. Pan Gmund przywiazuje wielka wage do niektorych obiektow i zamierza je czesto odwiedzac. O wszystkich pana dzialaniach beda skladane podwojne meldunki -jeden przez pana, drugi przez naszego czlowieka. Jezeli pan sie sprawdzi, rozpatrze pana propozycje.-Postaram sie. -No jasne, jasne... Tylko niech pan bedzie rozsadny, dobrze? A teraz przedstawie panu osobe, z ktora pan bedzie wspolpracowal. Podniosl sluchawke telefonu i cos do niej zamruczal. Po chwili otworzyly sie drzwi. Glos osoby, ktora sie zameldowala, byl kobiecy. -Poznajcie sie - powiedzial Olejarz. - To jest pan Szwach, nasz niedawny wspolpracownik, a to panna Bielska z wydzialu do zadan specjalnych. Odwrocilem sie. W drzwiach stala policjantka w mundurze ewidentnie za ciasnym. Byla mniej wiecej w moim wieku, w miare ladna, choc na pierwszy rzut oka nie wydawala sie atrakcyjna. Miala jednak piekne brazowe wlosy uczesane przepisowo oraz wielkie, bardzo ciemne oczy, ktore do niej nie pasowaly. Zdawalo sie, ze je od kogos pozyczyla. Podeszla do mnie i podala mi reke. Usmiechnela sie, a w jej kraglych policzkach pojawily sie doleczki. Wygladala w tej chwili jak dziewczyna, ktora przebrala sie w mundur dla zartu. Ja tez mialem takie wrazenie, kiedy chodzilem w mundurze. Czulem, ze nie mam z nim nic wspolnego. Doleczki jednak zaraz znikly i dziewczyna byla znowu policjantka. Uscisk jej reki byl formalny i twardszy, niz oczekiwalem. Dlon wymknela mi sie, nim zdazylem ja porzadnie uchwycic. Calkiem ladna, oszacowalem pobieznie, tylko troche przy kosci. Jej piersi i brzuch napinaly koszule, a uda ciasno tkwily w spodniach. Szybko odwrocilem od niej wzrok, bo Olejarz ciagle czyhal na dowody braku mojego profesjonalizmu. -Pani Bielska nalezy do naszych najlepszych pracownikow. Akademie Policyjna ukonczyla z najlepszymi wynikami. Czeka ja swietna kariera. Olejarz zwrocil sie do gosci, aby im przedstawic policjantke. Najpierw Gmund zrobil krok w jej strone, ale w tej samej chwili wsliznal sie przed niego Prunslik, zlapal dziewczyne za reke i cmoknal ja oblesnie. Podniosl przy tym 63 lewa noge i butem otarl sie o swoja prawa lydke. Bylo to tak komiczne, ze parsknalem smiechem. Dziewczyna tylko spojrzala pytajaco na Olejarza, ktory -ukryty za plecami Gmunda - wzruszyl ramionami. Wypowiadajac swoje nazwisko, Prunslik odskoczyl na bok, wzdrygnal sie i skinal Gmundowi na znak, ze ustepuje mu miejsca. Olbrzym podszedl do dziewczyny, sklonil sie lekko i podal jej roze. Wygladalo na to, ze przyniosl ja ze soba wlasnie z tej okazji. Watpilem w autentycznosc tej sceny i rodzily sie we mnie rozne podejrzenia. Dziewczyna zerknela na pulkownika, a on tylko przytaknal. Prunslik zauwazyl ten gest i zaraz go powtorzyl, skwapliwie przytakujac. Potem przechylil glowe na bok, wsadzil palec do ucha i zaczal nim wiercic.Policjantka chlodno potrzasnela reka Gmunda i bez mrugniecia powiek przyjela roze. Widzialem, ze swietnie panuje nad soba. Albo... moze ta groteskowa para zna sie od dawna? Usiedlismy znowu, pulkownik zaproponowal Bielskiej krzeslo i zapoznal ja z zadaniem. Czulem falsz w jej glosie, kiedy zapewniala, ze wszystko zrozumiala i nie ma pytan. Obserwowalem nieufnie jej profil. W silny kark wpijal sie kolnierz koszuli. Skore miala czysta, brode ciezkawa, usta niezbyt pelne i nie az tak wyrazne jak rysy twarzy. Nos lekko zadarty, brwi czarne i szerokie. Ta to umie klamac cialem, pomyslalem sobie. Szkoda. Gmund zaczal referowac, co zamierza robic w ciagu najblizszych dni. Mowil do Olejarza, nie zwracajac uwagi na reszte obecnych. Policjantka w zamysleniu obracala roze w palcach, podnoszac od czasu do czasu zadumane spojrzenie. Prunslik sledzil ja z luboscia w oczach, a ja udawalem, ze patrze przez okno. Myslalem o jej ustach. Kiedy usmiechnela sie do mnie, ujrzalem jej male zeby i ciemnosc za nimi. Milczaca ciemnosc. Nagle popatrzyla mi w oczy i powiedziala: -Ja pana chyba znam. Slyszalam o panu rozne rzeczy, niezbyt ladne, ale nie wierzylam w te bzdury. To byl niezly szwindel z tym pana zwolnieniem. Ciesze sie, ze pan wraca. Zbaranialem zupelnie. Gmund konferowal dalej po cichu z Olejarzem, a Prunslik patrzyl na nas rozbawiony. -Ciesze sie, ze bedziemy wspolpracowac - ciagnela. - Nigdy przedtem nie spotkalam kogos, kto by nosil do kosciola lornetke. Najlepiej bedzie, jak od razu przejdziemy na ty. -Dobrze - wybelkotalem - prosze mi mowic... Wie pani, wolalbym, zeby pani... -Wyglada na to, ze mamy podobne problemy - przerwala mi. - Ja mam na imie Rozeta. Straszne imie, co? A ty, jesli sie nie myle - usmiechnela sie - jestes 64 Kwiatoslaw. - Podniosla reke i roza, ktora dostala od Gmunda, delikatnie tracila mnie w czolo. To byl pradawny gest zyczliwosci.Wiedziala, jak mam na imie, i nie wydawalem jej sie smieszny. Nie posiadalem sie z radosci. Bylem oczarowany i z tego powodu z trudem dochodzilem do siebie. Gmund usmiechnal sie nie wiedziec czemu. Rozparty w krzesle, toczyl wzrokiem po suficie. Prunslik krzywil sie za plecami pulkownika, ktory stal przy oknie i patrzyl w dal. Olejarz jedna reke trzymal na karku, druga naciskal ciemie. Nagle z jego prawego ucha wytrysla ciecz gesta i ciemna jak asfalt. Prunslik wykrzywil usta w szkaradnym grymasie i przewrocil oczami, wykonujac przy swoim uchu gest odkrecania kurka. Rozeta wstala i chciala cos powiedziec, ale Prunslik blyskawicznie przytknal palec do ust. W jego lodowatych niebieskich oczach wibrowal rozkaz, ktory doslownie przykul Rozete do podlogi. Panna Bielska podniosla oczy na Olejarza, ktory potrzasal glowa, jakby przezwyciezal atak kolki. Obrzydliwa ciecz plynela mu z ucha na ramie marynarki. Kiedy konwulsje minely, uswiadomil sobie, co sie stalo, popatrzyl na nas spanikowanym wzrokiem, a nastepnie w poplochu opuscil Gmund nadal spogladal na sufit, jakby niczego nie zauwazyl. Prunslik krztusil sie smiechem; mialo to brzmiec jak kaszel, ale tak zeby wychodzacy Olejarz uslyszal swoje. Rozeta udawala, ze chce go skrzyczec, lecz rozmyslila sie i bez slowa odeszla. A ja siedzialem na krzesle bez ruchu, skupiony na swoim sercu, ktore z niezrozumialych dla mnie powodow chcialo, a jednoczesnie nie chcialo pojsc za Rozeta. VIII Tu jest kosciol a tu wieza otworz brama wpusc rycerzawyliczanka potkalismy sie w pasazu metra. Gmund pojawil sie sam. Na pytanie, gdzie jest jego wspolnik, odpowiedzial, ze po nieprzespanej nocy prawdopodobnie spi w hotelu. Rozgladalem sie za Rozeta. Bylismy umowieni na szosta. Gmund wyjal z kieszeni kamizelki srebrny zegarek na wieczko i zaraz je zamknal. -Mozemy juz isc - powiedzial. - Rozeta przyjdzie do Swietego Szczepana. Wyszlismy po schodach na plac Waclawa i znalezlismy sie w dziwnym, teatralnym swiecie. Pozolkle swiatla lamp ulicznych byly jak boje, ktorych blask rozmazywal wodnisty sryz. Antracytowa noc walczyla ze switem i w decydujacym starciu zarobila krwawa szrame. Woda kapala z pomnikowego brazu i sciekala do zapaskudzonego kanalu. Wycieraczki taksowek bezlitosnie odliczaly ostatnie minuty nocy. Zle miasto o zlej Gmund skryl zachmurzona twarz za postawionym kolnierzem i szedl przed siebie, nie patrzac w prawo ani w lewo. Wydawalo sie, ze wolalby byc zupelnie gdzie indziej. Szlismy dlugo w milczeniu, wiec pytanie, ktore mi zadal, bylo tym bardziej zaskakujace. -A wie pan, ze praski przechodzien umarl? -Slucham? -No, ta swego czasu slynna postac praskiego everymana... Dzis jest to juz tylko bohater literacki. -Nie znam go. Nie wiem, co pan ma na mysli. -O, niewazne. Przechodzien praski umarl, kiedy to miasto przeciela 66 magistrala. Od tego czasu pieszo chodza tu tylko wariaci - pan, ja, Rozeta, Raymond... Inni obwarowuja sie w samochodach, ale czy mozna im sie dziwic? Zmusil ich do tego instynkt samozachowawczy, sa przerazeni tym, ze ktos inny moze ich przejechac. A wie pan, ktore miejsce lubie w Pradze najmniej? - ciagnal Gmund po tym, jak odmowilem wejscia pod jego parasol, ktory w jego rece wydawal sie dziecieca parasolka. - Wlasnie to, Waclawak, jak go teraz nazywaja, kiedys Konski Targ.-Ja tez nie lubie tu chodzic. Skad sie to bierze? -Bo nie ma tu wymiaru wertykalnego. -A muzeum? -Puszka od herbaty, na ktora nalozyli czapke z pomponem, aby odwrocic uwage od jej brzydoty. Neorenesansowa buda Szulca, karykatura antycznej swiatyni. Powinni byli tu raczej zostawic Konska Brame, byla przynajmniej bezpretensjonalna, jak wszystkie inne stare budowle. Ale wszystko, co bylo tu cenne, zostalo pozniej zburzone. Tu stal na przyklad dom U Ligotkow, mial wspaniala wieze, ale zostal zrownany z ziemia, podobnie jak kamienice U Cesarskich i U Zolcickich na rogu Jindrziszskiej i po drugiej stronie Wodiczkowej. Obie mialy prawdziwe renesansowe wieze widokowe, z ktorymi szkatulka muzeum nie moze sie rownac, bo jest zbyt partacko zaprojektowana, zeby dominowac w przestrzeni. A te zburzone wieze tworzyly naturalna dominante srodkowej czesci Konskiego Targu, placu uznanego kiedys przez Liliencorna za najwspanialszy na swiecie. Bez watpienia rowniez dzieki tym wiezom. Wieze pewnie by tu pozostaly, gdyby nie wybudowane na poczatku XX wieku tak zwane palace, piecsetmetrowe bloki przewiercone pasazami jak ementaler. Nowe budynki zupelnie przycmily tamte, zmienily je w budki straznicze straconej warty. Jak wyglada renesansowa wieza przylepiona do gigantycznego blokhauzu? Jak zebrak przed bankiem. -Slyszalem o nowej wiezy, ktora maja zbudowac na Mustku. -Niech nas Pan Bog broni. Architekci XX wieku nie znaja pokory i dlatego sa karani impotencja. Ale kiedy mowilem o wymiarze wertykalnym, mialem na mysli cos innego. Jak pan widzi, Waclawak to kicha dluga na trzy czwarte kilometra. Pelni funkcje agory. Ale jak to mozliwe, ze nie ma tu ani jednego kosciola? Do Matki Boskiej Snieznej mozna stad dorzucic kamieniem, ale z placu jej nie widac, chocby sie kark skrecilo. Nie widac tez stad ani Swietego Henryka, ani tym bardziej Swietego Krzyza na Przykopach, najmniej widocznego kosciola w Pradze. Co z oczu, to z mysli. Wcale mnie nie dziwi, ze Praga tak upadla w 67 ostatnim stuleciu. Wstretne miasto plodzi wstretnych ludzi.Popatrzylem na niego zdumiony. Ten czlowiek, ktorego dopiero co poznalem, wypowiadal na glos moje mysli! Moze spotkalem bratnia dusze, a moze wie o mnie wiecej, niz mysle, i zartuje sobie ze mnie. Nie moglem spojrzec mu w twarz. Skrywal ja za rondem kapelusza i podniesionym kolnierzem. Spojrzalem na przechodniow. Rzeczywiscie budzili wstret, gnali jak widma i chwiejnie wymijali nas w ostatniej chwili. Nawet o tak wczesnej porze nagabywali nas streczyciele, ladacznice i oszusci, ktorzy proponowali Gmundowi wymiane walut. Minelismy ujscie Krakowskiej i ulicy W Smeczkach. Mgla dlawila swiatlo latarn, mzawka ustawala powoli, twarze przechodniow ujawnialy sie stopniowo jak podszewka na wyswiechtanych lokciach. Samochody nie nabraly jeszcze kolorow, byly tylko jasne lub ciemne, nic pomiedzy. Godzina kolorow miala dopiero nadejsc. -Przepraszam - odezwal sie Gmund juz spokojniejszym tonem. - Przepraszam za to zrzedzenie. Nie jestem przyzwyczajony do wczesnego wstawania. Lubie sobie pospac. Dzis jednak chcialbym byc w kosciele o swicie, zeby zobaczyc cos, czego pozniej zobaczyc nie mozna. Musze sprawdzic, jak wpada swiatlo do poszczegolnych naw, przestudiowac jego gre na rzezbach i obrazach, na filarach i posadzce. Nie bedzie to jakies wielkie widowisko, w oknach sa na razie zwykle szyby. Jezeli dostane zezwolenie, wymienie je na witraze, kopie tych, ktore tam byly przedtem. To sa waskie okna i zawsze tam bylo za malo swiatla. Tym bardziej trzeba o nie zadbac. Musimy wybrac kolory jasne, niezbyt nasycone. -Te gre swiatel malo kto doceni. Tak wczesnie rano nie odprawia sie mszy. -Niewazne. Kosciol nie musi byc pusty, kiedy nie ma w nim pana albo mnie. Jestem przekonany, ze koscioly nigdy nie sa puste. A skad wiadomo, ze kiedys to sie nie zmieni? Witraz wytrzyma co najmniej piecdziesiat lat. Nas juz tu nie bedzie, a te okna pozostana. -Nie bylbym tego taki pewny. -Przyznam sie, ze ja tez nie, ale tym bardziej musze byc konsekwentny. Musze miec pewnosc, ze moja praca ma sens. Kosciol jest przybytkiem Pana, powinien zawsze byc taki, jak go zbudowano. Jezeli na poczatku mial kolorowe witraze, to naszym obowiazkiem jest je przywrocic i o nic nie pytac. -Nawet jezeli do tego kosciola nie przyjdzie zywa dusza? -Nawet wtedy. 68 Bylem coraz bardziej zaklopotany, ale nie wiedzialem, jak zmienic temat. Rycerz chyba znowu to wyczul i zaczal z innej beczki.-Moi przodkowie z rodu Hazmburkow od niepamietnych czasow byli katolikami. Pochodzili z Usteku, miasteczka w zapomnianym kacie Czech. W latach szescdziesiatych XIV wieku Waclaw Hazmburk wiodl spor o ziemie z Berkami z Duby, stoczyl z nimi trzy bitwy, ktore przegral. Splonely dwa zamki. Zbiednialy i ranny przeniosl sie ze swoimi synami do Pragi i kupil kilka domow na Nowym Miescie. Zaoferowal swoje uslugi krolowi, towarzyszyl mu w podrozach zagranicznych i przez dlugie lata byl cenionym przez niego doradca. A pozniej, na rok przed swoja smiercia, Karol skazal go na smierc. Zdumial tym cale krolestwo. Przyczyna tego strasznego ciosu, ktory spadl na nasz rod, zostala przez kronikarzy utajona. Zapewne z polecenia cesarza, ktory karal, ale nie bez czescil imienia straconego i nie mscil sie na jego potomkach. Nie przejal tez ma jatku synow Waclawa z Hazmburka. Utracili go pozniej sami podczas wojen husyckich. Domy zostaly spalone. Kto przezyl, uciekl z resztkami dobytku do Lubeki w Niemczech. Tam Hazmburkowie osiedli na dluzej. W XVII wieku otrzymalismy dziedziczny tytul rycerski za to, ze rajca Henryk Hazmburk wykryl jakis spisek i uratowal miasto przed spaleniem. Od tamtej doby nie uzywamy naszego starego herbu, ale zachowujemy tytul rycerzy z Lubeki. Nadmienilem, ze ja tez jestem z polnocy, nieomal z tych samych stron, a Gmund powiedzial, ze o tym wie. Nie watpilem, ze ma o mnie dokladne informacje. Ale skad? I po co? Nie chcialem wypytywac go zbytnio, przynajmniej na razie. Ta praca byla dla mnie zbyt wazna, by sie narazic na jej utrate. Szybkim krokiem szlismy w gore Szczepanskiej i zza zakretu zaczal sie stopniowo wylaniac budynek kosciola. -Powodzilo sie nam dobrze az do lat szescdziesiatych XIX wieku. W tym czasie bylismy juz skoligaceni z dunska rodzina Gmundow. Jedna czesc rodziny zostala w Lubece, druga wrocila do Czech. Byl to pierwszy powrot Hazmburkow do ojczyzny. Jak pan sie pewnie domyslil, wlasnie z tej linii pochodze. Wilhelm Friedrich Gmund, ktory w 1865 roku przyjechal z rodzina do Pragi, byl moim prapradziadkiem. Nie mial tu zadnych majatkow, ale byl bogaty. Zgodnie z nasza tradycja kupil dom na Nowym Miescie. Dom U Piekielskich. -Znam te nazwe. Stal gdzies przy Zytniej? -Tak. Pozbawily go nas "wyburzenia sanitarne". Miasto jest jak kobieta, ktora trzeba chronic, a Pragi nikt wtedy nie chronil. 69 Zlo przyszlo od srodka, z Rady Miejskiej. Jak nowotwor. Szwedzkie pladrowanie czy napasc Pasowskich nie zaszkodzily Pradze tak bardzo jak rajcy. Nawet pruski ostrzal, nawet pozary Starego Miasta i Josefowa nie byly tak niszczace. Pradziadek Piotr Gmund bronil swojego domu, ale daremnie. Podobnie jak jego przodkowie wiele razy przed nim. Musial sie przeprowadzic. Nasz dom zostal zrownany z ziemia, a na jego miejscu wyrosla nadeta kamienica czynszowa, zupelnie sprzeczna z duchem sredniowiecznego miasta. Piotr Gmund byl budowniczym. Wspolpracowal z architektem Josefem Mockerem i rowniez byl zwolennikiem puryzmu. Uwazal, ze kazdy budynek ma prawo wygladac tak, jak byl pierwotnie zbudowany, nie wolno go pozniej przebudowywac. Zamieszkal na Karlinie, przy ulicy Krakowskiej, czyli dzisiejszej Sokolowskiej, w domu, ktory sam zaprojektowal. Tutaj nowe budynki mu nie przeszkadzaly, kamienice staly na dawnych Polach Szpitalskich, gdzie przedtem byly jakies stodoly, a za lasem zaklad dla inwalidow wojennych. Pradziadek uwazal, ze architektura Karlina jest moralna, bo nie wyparla zadnej poprzedniej zabudowy. Z okna mial widok na kosciol Swietych Cyryla i Metodego, zbudowany w stylu retroromanskim. To dawalo mu pocieche.W 1948 roku rodzice uciekli ze mna do Anglii. Bylismy ostatnimi przedstawicielami czeskiej linii naszego rodu. Szybko nauczylem sie angielskiego, lecz rodzice dbali o to, zebym zachowal znajomosc jezyka czeskiego. Zaczalem studiowac architekture, ale nie byl to wlasciwy wybor kierunku studiow, nie moglem patrzec na stalowe szkielety opakowane betonem. W tym czasie ojciec nawiazal korespondencje z dalekimi krewnymi w Lubece, potomkami tych, ktorzy przed stu laty zostali w Niemczech. Zaprosili nas do siebie. Tej czesci rodziny nie przesladowal stary hazmburski pech, byli kupcami i zle im sie nie zylo. Podczas wojny nie stracili nikogo, bo zaopatrywali Wehrmacht w konserwy rybne i nie musieli isc na front. Po wojnie majatek przepadl z powodu reparacji, ale w ciagu dziesieciu lat wszystko odzyskali. Utrzymywali tradycje rodzinne i byli ciekawi czeskiej linii rodu. Zdumiewalo ich, jak bardzo jestesmy do siebie podobni. W moim ojcu widzieli typowego Gmunda, a we mnie prawdziwego Hazmburka. Pokazali mi nawet portret Henryka - tego, co byl pasowany na rycerza - i pewne podobienstwo nawet mnie rzucilo sie w oczy. Zaproponowali nam, zebysmy u nich zostali. Rodzice odmowili, ale ja przyjalem te propozycje. Zatrudnilem sie w rodzinnej firmie i po latach zostalem jej dyrektorem. Teraz juz zazywam odpoczynku i wole miec inne sprawy na glowie niz sprzedaz ryb. 70 -Jest pan czlowiekiem sukcesu. Ma pan rodzine?Nie odpowiedzial. Przeszlismy na druga strone Zytniej i zatrzymalismy sie przed kosciolem. Wciaz bylo ciemno, Rozeta jeszcze nie dotarla. -Chodzmy, na razie obejdziemy kosciol - zaproponowal Gmund i dziarsko ruszyl w strone uliczki Na Rybniczku. Bylem ciekaw, dlaczego opowiedzial mi swoja rodzinna historie. - Jest pan taki podejrzliwy... A ja chce, zeby pan nabral do mnie zaufania. -Olejarza tez pan tak przekonywal? Opowiedzial mu pan to samo, co mnie? -W duzym skrocie. Nie wie wiecej, niz wtedy pan uslyszal. -Co pan o nim mysli? -To biedny czlowiek. Z powodu choroby jest twardym, ale niezbyt dobrym policjantem. -I latwo go zranic. Pewnie ukrywa te chorobe. -Ma pan racje. Jest z nim coraz gorzej. Chorobe mozna wykorzystac przeciwko niemu. Tak jak wiele innych rzeczy. -Uwaza pan, ze jest z nim naprawde zle? Mam na mysli stan zdrowia. -Jest w zlej sytuacji pod kazdym wzgledem. W tej chwili Gmund odwrocil sie raptem i zapytal: -Widzi pan to co ja? Obejrzalem sie za siebie. Odglosy samochodow z Zytniej i Jeczmiennej byly tu niemal nieslyszalne. Z szarosci w glebi uliczki wynurzal sie masyw z obrobionego kamienia, ktory zwezal sie ku gorze w kolczasty klin czerniejacy na tle bladego, jesiennego nieba. Po lewej stronie wznosila sie druga wieza -dzwonnica z wykrzywionym tulowiem, ale podniesiona glowa. -Przychodze tu od wielu lat - powiedzialem. - Najczesciej w soboty o zmierzchu, kiedy nie ma nikogo. Jesli przymknac oczy na te domy dookola, nagle mozna sie znalezc w jednym z najstarszych miejsc Pragi. Ponioslo mnie i nawet Gmund byl zdziwiony. Patrzyl na mnie rozszerzonymi oczami. W usmiechu, ktory pojawil mu sie na ustach, blysnelo zadowolenie. -A kamienie? - rozlegl sie jego dudniacy glos. - Nie wydaje sie panu, ze w takich chwilach kamienie rosna? Jak to na pana dziala? -Nie wiem, co pan ma na mysli. Wyraz twarzy Gmunda troche mnie wystraszyl. Jego dziwne oczy polykaly mnie zywcem. -Nie ma pan takiego wrazenia? - ciagnal spokojniejszym tonem. - Na przyklad ta poznogotycka dzwonnica. Zbudowano ja w 1600 roku jako 71 dzwonnice pomocnicza. W 1601 roku roznioslo sie po Pradze, ze dzwonnica sama z siebie urosla o pare lokci. Gadalo sie o tym przez kilka lat. Kiedy w 1367 roku dobudowano Szczepana, mowilo sie to samo. A jak w XV wieku wzniesiono wielka wieze, ta dzwonnica rowniez nie chciala sie zatrzymac, jakby niezadowolona z rozmiarow, ktore jej nadali architekci. Kiedy dookola wyrosly te idiotyczne kamienice, zmalala, ale dzis, niech pan spojrzy, znowu jest troche wyzsza. I niech pan popatrzy tam... tam kiedys stala kaplica Wszystkich Swietych. Pierwotnie jej dach byl wysoko w gorze, dwa razy wyzej niz sciany nosne. A na szczycie wiezy miala jeszcze gloriete. Prosze to sobie wyobrazic. Kaplica byla osmioboczna, tak jak kosciol Karola, tylko o subtelniej szych proporcjach. Tak jak on miala wysoki dach, ktory wznosil sie coraz wyzej, co rok o jeden, dwa lokcie. Najpierw miala dach namiotowy, pozniej - kiedy po paru wiekach zmienila sie moda - baniasty, znowu podobnie jak Karlow. Wygladalo to smiesznie, jak klosz na smierdzacym serze. Sciany nagle zaczely sie kruszyc, cala budowla jakby sie rozsypywala i grozilo jej zawalenie. Twierdze, ze zawinili ci, ktorzy nasadzili na nia nowy, kloszowaty dach. WXVIII wieku dekretem cesarskim zmieniono kaplice w magazyn. W polowie XIX wieku dach sie zawalil i dwoch ludzi doznalo ciezkich obrazen, jeden zmarl, drugi zostal kaleka. No i kaplice Wszystkich Swietych zburzono. Dlaczego? Chyba za kare, na ktora zasluzyl sobie ktos inny. A Karlow jeszcze stoi. To wspanialy zabytek. Od wielu lat jest odnawiany. Szkoda jednak, ze nikomu nie przyszlo do glowy, by mu przywrocic taki dach, jaki mial na poczatku. Nikomu oprocz mnie. Zobaczy pan, pewnego dnia zastapie te szkarade dostojnym, namio- -Widze, ze jest pan purysta tak jak ten pana architekt. Mamy podobny gust. Ale jezeli chodzi o kosciol Karlowski, to nie wiem, czy pana zamiar ma szanse powodzenia. Praga przyzwyczaila sie do tych trzech kopul, a poza tym nie jestem pewien, czy kazdy kosciol musi byc zwienczony ostroslupem lub stozkiem. -Wcale tak nie twierdze. Mowi pan, ze Praga przyzwyczaila sie do Karlowa. W rzeczywistosci nic o nim nie wie! Bo jest to kosciol zupelnie niewidoczny. Niech pan zapyta prazan o droge do kosciola Najswietszej Marii Panny i Swietego Karola Wielkiego. Nikt panu nie pomoze. Nie upieram sie wcale przy spiczastych wiezach. Jednak kazda budowla ma prawo byc soba. Niech pan popatrzy na kosciolek Swietego Longina. Nie zasluguje na uwage turystow, jest haniebnie zaniedbany, ale nic nie szpeci jego romanskiego zamyslu, nawet ta latarnia na gorze do niego pasuje. 72 Rotunda ze smukla wieza razilaby wszystkich jak saracenski namiot. Widzi pan krazace w gorze kruki? Czemu jest ich szesc? Dlaczego kraza tak regularnie? Jak pan mysli? I co wlasciwie kracza? Nie brzmi to jak nevermore?Ponad rotunda Swietego Longina rzeczywiscie lataly jakies ptaki, lecz uznalbym je raczej za wrony. Dzien juz wstal na dobre i ich czarne upierzenie ostro odcinalo sie na tle jasnego nieba. Nie przyszloby mi do glowy, zeby je policzyc, ale skoro Gmund juz wymienil jakas liczbe, sprawdzilem, czy sie zgadza. Piec? Osiem? Nie, nie, rzeczywiscie szesc. Szybowaly bezglosnie wokol okraglej wiezyczki. Raz po raz ktorys z ptakow to siadal na skosnym dachu, to znow wzlatywal. I nagle nie bylo ich szesc, tylko siedem! Szybko przeliczylem znowu - naprawde siedem krukow! Ten siodmy musial byc ukryty w dzwonnicy, a kiedy zaczalem je liczyc, dolaczyl do pozostalych. Potem odlecialy. Gmund byl zadowolony jak magik, ktoremu sie powiodla trudna sztuczka. -Tradycja glosi, ze Swiety Longin sluzyl w XIII wieku jako kosciol parafialny wsi Rybnik, ktora pozniej przestala istniec. Powiedzialbym, ze wlasnie stoimy w srodku dawnej wsi. Ta budowla jest znacznie starsza, a swietemu Longinowi poswiecona zostala pozniej. Podobno w czasach przedchrzescijanskich odprawiano tu jakies poganskie rytualy. -Te wrony wygladaly rzeczywiscie pogansko. - Rozesmialem sie. -Poganstwo dzieli od chrzescijanstwa tylko kroczek. Niestety, jest tak rowniez na odwrot. Slyszal pan legende o dzwonie Szczepanskim? Jest bardzo znana. Nazywano go Lochmar, od nazwiska ludwisarza Lochmayera, ktory go odlal. Byl to dobry katolik, ale przypadlo mu zyc w marnym stuleciu. O jego wierze dowiedzieli sie husyci, ktorzy - jak to w swiecie bywa - zle znosili inne wyznania, wiec poslali ludwisarza na stracenie na Targu Bydlecym. Lochmayer z glowa na katowskim pniu uslyszal dzwonienie i rozpoznal swoj dzwon, ktory sie z nim zegnal. Zamiast przebaczyc katom, przeklal wlasne dzielo. Wystraszylo to nawet nieustraszonych husytow, wyznaczyli wiec Lochmarowi szczegolne zadanie: mial dzwonic tylko na pozar i przed burza. Przez wiele lat dzwon sluzyl wiernie, ale w polowie XVI wieku jakis chlopak wylazl na wieze i zaczal dzwonic bez powodu. Bylo go slychac az na Bydlecym Targu. Nim zbiegli sie prazanie, dzwonienie ustalo, a chlopaka znalezli pod wieza z roztrzaskana glowa. Uznano, ze stracil go Lochmar. -Za to, ze dzwonil bez powodu? -Mozliwe. A moze mial tylko taki kaprys. Wie pan, dzwony sa nieobliczalne. 73 Nic to panu nie przypomina? Kosciol, dzwonnica, czlowiek.-Chodzi panu o sprawe Zahira? -Mily zbieg okolicznosci, nieprawdaz? -Skad pan o tym wie? -Prosze zgadnac. Ale ten inzynierek mogl sobie rownie dobrze zlamac kregoslup pod wieza, Swiety Apolinary ma dostateczna wysokosc. Gdyby sznur sie przetarl... Gdyby pan nie wkroczyl w ostatniej chwili... Olejarz szanuje pana za to, prosze nie dac sie zwiesc jego sceptycyzmowi. Moze jeszcze pana ulaskawi. To zalezy, jak pan sie spisze, pracujac dla mnie. - Gmund usmiechnal sie ironicznie. - Nawiasem mowiac, odwiedzilem tego Zahira w szpitalu. Juz dochodzi do siebie i chce jak najszybciej wrocic do pracy. Twarda sztuka. Dal przerobic swoj samochod, zeby podczas jazdy moc go recznie obslugiwac. Pieta bedzie sie zrastac jeszcze co najmniej szesc tygodni, a on nie chce tracic czasu. Zebym nie zapomnial: chcialby pana poznac osobiscie i podziekowac. Ma cos dla - Zloty zegarek? -Chyba jakas propozycje. Zywi wieksze zaufanie do pana niz do policji. A skoro juz mowa o policji... - Obejrzal sie. Przez skrzyzowanie przechodzila w pospiechu kobieta w policyjnym mundurze. - Wyjdzmy Rozecie naprzeciw. Ruszylem za nim. Bylo juz zupelnie jasno. Kiedy przechodzilismy kolo kosciola, aniolek z kaplicy Branbergerskiej usmiechnal sie do nas krzywo. Gmund pominal milczeniem spoznienie Rozety. Przypuszczalem, ze uzgodnili to ze soba przedtem. Dziewczyna wyjela z kieszeni klucze i podala je Gmundowi, ale on sie odwrocil, wiec wreczyla je mnie. Nie poszlismy jednak do glownego wejscia swiatyni ani do bocznych drzwi od strony nawy polnocnej. Rozeta poprowadzila mnie do jakichs niepozornych drzwiczek nieomal przy prezbiterium. Podszedlem do nich z kluczami. Wszystkie trzy zamki - jeden bardzo stary i dwa nowe - ustapily gladko. Chwycilem klamke i oparlem sie o drzwi. Otworzyly sie cicho i lekko, jakby same z siebie. Spodziewalem sie za nimi piwnicznego chlodu, ale temperatura wewnatrz nie byla nizsza niz na zewnatrz. Poczulem duchote niewietrzonego pomieszczenia i slaby zapach kadzidla. W srodku bylo ciemno. Obejrzalem sie za siebie. Gmund i Rozeta stali nieruchomo, jakby na cos czekali. Nie widzialem ich oczu, ale bylem pewien, ze 74 ruchy, ktorym brakowalo zdecydowania i smialosci. Przemoglem lek i zrobilem pare krokow w ciemnosc. Potem jeszcze pare i poczulem przed soba nastepne drzwi, znacznie wieksze. Nie znalazlem wylacznika swiatla, wiec wymacalem zamek, do ktorego wlozylem czwarty klucz. Udalo sie. Otworzylem drzwi i slabe swiatlo wyszlo mi naprzeciw. Znajdowalem sie w zakrystii. Rozeta i Gmund weszli zaraz za mna. Nastepne drzwi prowadzily do bocznej nawy kosciola.Panowala tu jeszcze noc. Najjasniej bylo w prezbiterium i nawie glownej. Popielate swiatlo z trudem przenikalo przez filtr szesciokatnych szybek zlaczonych olowiem. Glowny oltarz byl przyozdobiony kwiatami, ale oprocz ich lekkiego fosforyzowania zadnej interesujacej gry swiatel tu nie zauwazylem. Gmund bedzie rozczarowany. Tylko gdzie on sie podzial? Nie widzialem go w poblizu, wiec moze zostal z Rozeta w zakrystii. Sam nie mialem tu nic do szukania, postanowilem wracac. Nagle cos mnie zmrozilo. Uslyszalem kobiecy glos, ale nie byl to glos Rozety. Echo roznioslo go po calym kosciele. Ten glos powtarzal jakies imie, kogos wolal. Tak, slyszalem to dosc dobrze. Rzucilem sie do najblizszej lawki, zeby sie schowac. Uslyszalem imie jeszcze raz, troche wyrazniej, ale i tym razem nie zrozumialem, co to bylo za imie. Podpelzlem wzdluz lawek az do konfesjonalu i rozejrzalem sie stamtad wokolo. Glos, ktory sie nasilil, mial placzliwy, gluchy ton, jakby wychodzil z glebi ziemi. Teraz cos nawet zobaczylem. Za filarem przy zakrystii, niedaleko miejsca, ktoredy przed chwila szedlem, ktos stal, uniemozliwiajac mi wyjscie. Jasna sylwetka w cieniu nawy polnocnej. Kobieta. Wolanie rozleglo sie znowu. Glos byl przepelniony nieszczesciem i tesknota, ale skierowany nie na zewnatrz, lecz do srodka, jakby byl przeznaczony dla uszu, ktore juz nie slysza. Czulo sie w nim beznadzieje. I to bylo najstraszniejsze. Nasluchiwalem bez ruchu, gotowy do ucieczki, gdyby w kosciele pokazalo sie cos jeszcze. Bylismy jednak sami - ja i ta kobieta, ona za filarem, odwrocona plecami, a ja ukryty za konfesjonalem. Poza jej wolaniem w kosciele bylo zupelnie cicho. Przyszla mi do glowy sztuczka, ktora w dziecinstwie widywalem w filmach przygodowych. Wyjalem z kieszeni pieciokoronowke i rzucilem ja daleko przed siebie, w kierunku kaplicy kornelskiej w poludniowej nawie. Walniecie mlota o kowadlo nie zrobiloby wiekszego halasu. Moneta zadzwonila o posadzke, jej dzwiek rozlegl sie wsrod filarow, pod zebrami sklepienia, przy balustradach kruchty. Poturlala sie nie wiadomo gdzie, a wciaz dzwonila jak dzwon. 75 Kobieta w ogole nie zareagowala.-Szymonie! - uslyszalem znowu jej glos na tle metalicznego echa. Tym razem imie bylo zrozumiale. Zebralem sie na odwage i wyszedlem ze swojej kryjowki. Zrobilem krok, drugi, trzeci. Zobaczylem, jak jest ubrana. Z jej ramion splywal do ziemi zoltobrazowy plaszcz z bialym kapturem. Wciaz szedlem przed siebie. Zobaczylem, ze jest szczupla, glowe ma pochylona, rece splecione na brzuchu. Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden. -Prosze pani... - powiedzialem cicho i niepewnie. Drzal mi glos. A moze kolana? Przypomnialem sobie, jak niedawno tak samo zagadnalem kobiete przed kosciolem Swietego Apolinarego. - Prosze pani, czy pani mnie slyszy? Nie reagowala. Zrobilem dwa kroki w bok, zeby ja obejsc i spojrzec jej w twarz, ale odwrocila sie do mnie plecami. Sprobowalem jeszcze raz. I znowu sie odwrocila. Niesamowite! Po prostu nie chce mi sie pokazac! Odwracala sie w lewo lub w prawo jak choragiewka. Przyszlo mi do glowy, ze jest to Rozeta, ktora chce mnie przestraszyc dla zartow. Jednak zaraz uznalem, ze nie. To nie byl ten glos i ta figura. Czulem ciarki na plecach. Machinalnie ocieralem zimny pot z czola. Kobieta stala nieruchomo, jej zwieszone rece nawet nie drgnely. Wiedzialem, co zrobic. Droga do wyjscia byla wolna, wystarczy skoczyc do otwartych drzwi zakrystii i wybiec. Tak, zrobie to. Ale zamiast tego, zupelnie wbrew sobie, gwaltownie wyciagnalem reke w strone kobiety. Uderzylem jednak w filar. Nie, to nie byl filar. To bylo drzewo. Jak moglem je uznac za filar? Co sie stalo? Gdzie jestem? Juz nie stoje na posadzce, ale na trawie. Trawa w kosciele? Nie wierzylem wlasnym oczom. Podnioslem glowe i nie zobaczylem ani okien, ani sklepienia, tylko biale wysokie chmury, a nad nimi blekit nieba, ktory az razil oczy przyzwyczajone juz do koscielnego polmroku. Rozgladam sie wokol i widze, ze stoje na jakiejs strasznej lace porosnietej zelaznymi i kamiennymi kwiatami. Kosciol jest tuz obok, prezbiterium wzera sie w cmentarz, ja sie trzese, wokol krzyze, swiatynia pochyla sie nade mna. Obok za plotem jest ogrod, widze grzadki i wysoka, ozdobna szklarnie, ktora wyglada jak przezroczysty namiot wojenny. Za galeziami drzew owocowych czernieja okna prezbiterium. Przed soba, pod nogami, widze grob z zelaznym krzyzem. Na ziemi, na pordzewialej tabliczce jezy sie napis z wykrzywionych liter. Nie moge go odczytac, a mimo to wiem na pewno, co tam jest napisane, i odczytuje z pamieci: "Poslyszcie dziwu 76 smutnego, ze Lochmar syna mojego Szymona z okna wyrzucil...".Zakrecilo mi sie w glowie, nogi ugiely sie pode mna i upadlem na zapuszczony nagrobek. -Mowi pan przez sen, przyjacielu, a ja myslalem, ze pan zemdlal. Ktos stal nade mna, a ktos inny bil mnie po twarzy. Olbrzym o milym glosie i dziewczyna o zdziwionym spojrzeniu. Bylem w kosciele. Siedzialem oparty o filar w nawie polnocnej, niedaleko wejscia do zakrystii. Bylo mi niedobrze, huczalo w skroniach. -To przez ten zaduch - powiedziala Rozeta i podsunela mi pod nos torebke z cukierkami. - Zrobiles pare krokow, potknales sie i upadles. Mogles sobie zrobic krzywde, gdyby nie ten filar. Osunales sie po nim ladniej niz aktorki w filmach. Moze masz niskie cisnienie? -Gdzie byliscie? Szukalem was. -Szlismy za toba. Kiedy cie scielo, nie zdazylismy nawet dobiec. -Jak to? Przeciez bylem tu dlugo sam. -Cos ci sie wydawalo. -Dlaczego nie poszliscie za mna? To chyba jakas zasadzka. Spojrzeli na siebie, usmiechajac sie niepewnie. -Bylismy tuz za panem. Przykro mi, ze nie zdazylem pana zlapac, ale upadl pan naprawde niespodziewanie. - Gmund wygladal na skruszonego, choc nie kryl dziwnej radosci. -Nie widzieliscie tej kobiety?! - krzyknalem. Znow spojrzeli na siebie nawzajem. -Chyba przywidzialo sie cos panu - powiedzial Gmund. Wygladal jak uczestnik pogrzebu. W jednej rece trzymal kapelusz, a w drugiej parasol i laske. Rozeta nawet zdjela czapke. Tego bym sie po policjantce nie spodziewal. -Bardzo ciekawy jest ten pana sen - ciagnal rycerz. - "Poslyszcie dziwu smutnego, ze Lochmar syna mojego Szymona z okna wyrzucil...". W tym miejscu pan skonczyl. A dalej jest tak: "...i mnie, smutna matke jego, zalem wielkim w serce ugodzil". Tak brzmi cale epitafium trzy wieki pozniej napisane na grobie chlopca, co tu zginal pod dzwonnica. Wlasnie tego, o ktorym panu opowiadalem. Moze pan gdzies o tym czytal, bo nie przypominam sobie, zebym panu ten napis cytowal. Tu za kosciolem kiedys byl cmentarz. Cmentarz i ogrod, ktory z czasem zdziczal i stal sie pastwiskiem. Musiala to byc idylliczna okolica -Swiety Szczepan, dzwonnica, Swiety Longin i Wszyscy Swieci, miedzy nimi owce i dookola 77 pola. Zaiste mily zakatek. Cmentarz tez potem przestal istniec, a z ogrodu zostalo pare drzew.Spojrzalem na niego nieufnie, ale nie zauwazyl tego. Poszedl w strone glownego oltarza. Rozeta wlozyla do ust cukierek i ruszyla w druga strone. Podnioslem sie z posadzki. Bylem na siebie wsciekly. Szczegolnie irytowalo mnie to, ze Rozeta uwaza moje zaslabniecie za oczywistosc. Gmund zreszta tez. Jak tak bedzie dalej, to nie popracuje dla niego dlugo. -Mocker! - wykrzyknal, az sie echo rozeszlo. - Co bysmy bez niego zrobili? - Stal przed oltarzem i pokazywal na okna. - Widzi pan te luki? A tam to gotyckie lamanie okien w nawie glownej. Wie pan, co tam zostawil barok, nim to Mocker naprawil? Okragle okienka! -Przyznam sie, ze nie przepadam za barokiem. - Tez probowalem byc krytyczny. -Barok to najglupszy styl. Czy bylo cos gorszego od baroku? Funkcjonalizm i stylowe rozwodnienie XX wieku. Nie mam nic przeciwko nowym budowlom stworzonym przez barok, ale owczesni architekci pozwolili sobie na przebudowe cudownych budowli gotyckich. Coz za absurdalna arogancja! Barokowe banie na czeskiej wsi - prosze bardzo. Na wsi to ujdzie i niech to nawet bedzie pierwszy styl, ktory sie tam upowszechnil i zadomowil. Ale gdzie indziej ostroznie z tym barokiem, bo jest rozlazly i nachalny. Jego skomplikowane plany, wybujale zdobienia i kopuly oznaczaly dla miast katastrofe. Gotycki dach namiotowy, najbardziej charakterystyczny element architektury sredniowiecznej Europy, najgorzej ucierpial z powodu tych plebejskich cebul! Wierze w sile i piekno prostoty. Renesans podjal ja organicznie. Zgadzam sie, ze wielka wieza katedry Swietego Wita, ktora przez lata byla mi cierniem w oku, sama w sobie laczy odwage i rownowage. Biorac jednak katedre jako calosc - z ta wieza, ktora miala byc zburzona, a nie byla - nie mozna w niej nie dostrzec czegos bluznierczego. Bo ta katedra nie wskazuje na Boga, lecz na sama siebie. -Ale w odroznieniu od kosciolow barokowych jest piekna. -Akurat mnie nie musi pan o tym przekonywac. Ja wiem, ze mam manie ciaglego przekonywania i pozyskiwania ludzi, nawet jezeli oni i tak sa po mojej stronie, nieprawdaz, pani Rozeto? -A co z tym dziwakiem Prunslikiem? - odpowiedziala Rozeta pytaniem na pytanie. - Myslalam, ze to pana sluzacy, ale chyba niezbyt dba o pana. -To nie sluzacy, tylko wolny czlowiek, ktory robi, co chce. Ale jest poniekad wariatem, co nietrudno zauwazyc. - Gmund ocienil reka oczy. Probowalem pojsc za jego spojrzeniem. Przygladal sie lukom okiennym, a potem wyjal notatnik 78 i zaczal w nim cos szkicowac.-A to jego imie, Raymond - ciagnela Rozeta. - Chyba angielskie? -Pani imie tez nie brzmi po czesku. -Tatus chcial mi dac na imie Roza, ale mama uparla sie przy czyms bardziej egzotycznym. -Raymonda znam od dawna. Chodzilismy do tej samej szkoly. To byl pierwszy rodak, ktorego spotkalem w Anglii. Aczkolwiek wtedy niewiele wie dzial o Czechach. Bylem na ostatnim roku, a on na pierwszym. Nie moglem przygladac sie obojetnie, jak koledzy mu dokuczaja. Przeszkadzalo im to, ze Pan Bog stworzyl go inaczej. Wzialem go pod opieke i zaprzyjaznilismy sie. Jest to syn czeskiego emigranta, pol-Anglika, ktory uciekl przed nazistami. Urodzil sie po wojnie, jego matka byla Angielka z zubozalej rodziny szlacheckiej pochodza cej z okolicy Lancashire. Podobno jego rodzice oboje mieli blekitna krew, przynajmniej on tak twierdzi. Nie wiem, czy mozna mu wierzyc, ale malo mnie to obchodzi. -I pan go zatrudnia? -Mozna tak powiedziec. -I co robi dla pana? -To i owo. Zalatwia rozne sprawy urzedowe. Sam nie mam czasu na wszystko. Dalo sie zauwazyc, ze rozmowa juz go zmeczyla. Spojrzal na zegarek i podniosl palec. W tej chwili koscielny zegar zaczal wybijac osma. -I znowu nasz Mocker. Zaprojektowal nawet dach na wiezy, podobnie jak to wielkie gotyckie okno wybite w scianie prezbiterium. Przed stu dwudziestoma laty prazanie byli madrzejsi niz dzis. Umieli sobie wybrac odpowiedniego architekta. Ale nie mozna tego powiedziec o owczesnych radnych. Tamci byli rownie ograniczeni jak ci dzisiejsi. Wlasnie wtedy zaczeli rozwazac plany "wyburzenia sanitarnego" zydowskiej dzielnicy. Dzisiejszy puryzm jest kry tykowany, ale kult nowosci zawsze konczy sie kryzysem. Widac to po modzie na wszelkie stylistyczne zlepki. Josefowi Mockerowi mozna, oczywiscie, wytknac nadmiar zdobien, ktore pasowalyby raczej do francuskich katedr niz do czeskich kosciolow, ale jest to tylko male przewinienie, do ktorego mial swiete prawo, zwazywszy na jego wklad w ozywienie idei gotyku. Gmund kroczyl poludniowa nawa swiatyni, stukajac laska o posadzke. Zatrzymywal sie przy wszystkich trzech oltarzach i kazdemu przez chwile przygladal sie z niesmakiem. -Wstretne. Trzeba bedzie to stad wyrzucic. Prosze popatrzec tam, na 79 swietego Grzegorza. Mial wyobrazac cierpienie, a wyglada jak wiejski glupek. A ta okropna pieta! Czy widzieliscie kiedys wieksze bezguscie? A i to zasluguje na uwage - oltarz Panny Marii Swietoszczepanskiej. Rokokowy.-Mnie sie podoba - powiedziala Rozeta przekornie. -A mnie nie. Nabrzmialy wrzod na czystej skorze gotyckiego kosciola. Tyle falszu i obludy! Dobrze, ze juz tu nie ma Rozalii tego przecenionego pacykarza Szkrety. Nie mialbym nic przeciwko temu, zeby to stad wyniesli zlodzieje. Caly oltarz razem z tymi dupiastymi aniolkami. Kosciola przeciez nie ukradna. -Kaplicy i oltarza tez nie ukradna. - Rozeta nie rezygnowala. -Juz ja to zalatwie - rzekl Gmund. Zadyszal sie troche ze zdenerwowania. - Musi to stad zniknac - dodal, wycierajac chustka twarz. -Nikt panu na to nie da zgody - powiedziala Rozeta ostrym tonem. - Nie zgadzam sie z tym, co pan mowi. Takie problemy rozwiazuje sie inaczej. W tej chwili wydalo mi sie, ze slysze jakies skrzypienie. Gmund zachmurzyl sie, ale chyba bardziej z powodu tego, ze sie uniosl, niz w wyniku sprzeciwow Rozety. Popatrzyl znowu na zegarek i oznajmil, ze trzeba juz isc. Wlozyl do kieszeni notatnik i olowek, podszedl do lawki po kapelusz, ktory tam polozyl. Strzasnal z niego kurz. W duchu podziwialem Rozete, ze tak dzielnie umiala przeciwstawiac sie rycerzowi, a przy tym nie zachowala sie rutynowo jak policjant. Jej mundur znowu wydal mi sie jakis falszywy - przypominal kostium balowy, byl maska, pod ktora kryje sie cos innego. Spojrzalem spod oka na jej figure uwieziona w czarnym ubraniu pekajacym w szwach. Bylo jasne, ze ten mundur do niej nie pasowal, ale teraz zauwazylem jeszcze cos. Do niej nie pasowalo nawet jej cialo! A juz zupelnie ta buzia pucolowatego cherubinka z barokowego oltarza. Doleczki, ktore tworzyly sie w jej policzkach przy usmiechu, byly z pewnoscia autentyczne, ale nie cala twarz. Miala twarz z zupelnie innej bajki. Zauwazyla moje spojrzenie. Oczy jej pociemnialy i odwrocila glowe. Czy to mozliwe, ze jest wstydliwa? Pod koniec XX wieku, kiedy cialo z zasady wystawia sie na pokaz? A ona rzeczywiscie sprawiala wrazenie, jakby chciala ukryc swoja kobiecosc. Szedlem za Gmundem do wyjscia. Kiedy zniknal w zakrystii, obejrzalem sie na Rozete. Wlasnie zatrzymala sie przy drugim filarze nawy poludniowej 80 i zgiela sie, zeby podniesc cos z posadzki.-Zgadnij, co znalazlam! - krzyknela do mnie. - Ktos tu zgubil pieciokoronowke. Wrzucila ja do metalowej skarbonki przy wyjsciu. Nevermore! - zakrakal kruk nad wiezyczka Swietego Longina. Teraz juz wiedzialem, co to znaczy: nie uciekniesz od samego siebie. Straszne przezycie w kosciele Swietego Szczepana potwierdzilo, ze to, przed czym od wielu lat uciekalem, bedzie ze mna stale, az do konca moich dni. IX / co powiedziec? Co mowi sumienie, okrutne widmo na mojej drodze?W. Chamberlayne ajpiekniejsze sa kwiaty bzu. Choc nie, rozy nic nie dorowna. No, bez moglyby jeszcze wyprzedzic piwonie, bylyby zaraz po rozach. Kiscie bzu w przezroczystej szklanej wazie wprawiaja mnie w zachwyt, podobnie jak roze o wybujalych kwiatach, na godzine przed opadnieciem platkow. A takze w swiatlosci poranka, ktora wpada przez wschodnie okno. Kiedy mowie "bez", mam na mysli bez sprzed 1945 roku. W zapachu moich bzow nie ma ani sladu prochu strzelniczego, spalin i historii zmanipulowanej przez politykow. Ale jak je od tego wszystkiego oddzielic? Znieprawione zostaly tez gozdziki zdobiace dygnitarzy w szarych ubraniach, nieodzowny rekwizyt powitan na lotniskach i material do ikeban w salach konferencyjnych. Kwiaty dla VIP-ow. Kiedy brakuje wazonow, wtyka sie je do butelek. Nawet czerwona roza jest zagrozona, choc moze jakos przetrwa bez utraty listkow. Ogrod rozany byl w sredniowieczu miejscem medytacji. Wstepuje teraz do niego. Odrzucam XX wiek. Biale bzy staly w wazonach na glownym oltarzu kosciola Swietego Szczepana. Uswiadomilem to sobie, idac do szpitala, zeby odwiedzic Zahira. Przestalem sie dziwic. Juz mi to zobojetnialo. Mogly byc sztuczne albo przywiezione z Holandii. Albo nawet z Brazylii. Ale po co? Z jakiego powodu? Zahir byl krepym, energicznym facetem tuz po czterdziestce, ktory nawet w prazkowanej pizamie i jasnoniebieskim szlafroku wygladal na eleganckiego i zadbanego goscia. W szpitalu na placu Karola oplacal sobie 82 pokoj z podwyzszonym standardem - z prysznicem, telewizorem i balkonem, skad mial widok na bezlistne drzewa w przyszpitalnym parku i wieze kosciola Swietej Katarzyny. Pokoj byl w zywych kolorach. Wszechobecne bukiety kwiatow pomagaly zapomniec o szpitalnym otoczeniu. Najwiecej bylo zoltych i zoltoczerwonych tulipanow, doskonalych az do granic dobrego smaku z powodu wybujalosci kielichow ich identycznych kwiatow. W tej pedanterii, w tym wyrafinowaniu bylo cos tepego. Czyz tulipan nie jest kwiatem glupcow? Zahir wskazal na nie obojetnym gestem i bez emocji powiedzial, ze nie wie, kto mu je przyslal. Mial ciemna cere, ktora kontrastowala z jasnymi kwiatami, siedzial na lozku oparty o sterte poduszek i obieral pomarancze. Na koldrze przed soba mial tace, na ktorej bylo wiecej skorek niz owocow. Lezaly na niej takze winogrona, jablka i jakies zielone, nieznane mi owoce o miesistych kolcach. Kiedy uscisnalem mu lepka dlon wyciagnieta ponad owocami, zauwazyl moje zaciekawione spojrzenie i zaproponowal mi taki kolczasty owoc, ale uprzejmie odmowilem. Poprosil, abym usiadl. Rozejrzalem sie po pokoju, ale na obu krzeslach staly wazony, plastikowe kielichy, a nawet szklane naczynia laboratoryjne wypelnione kwiatami. Zauwazylem pod krzeslami szereg pelnych butelek o rozmaitych etykietach i zawartosci. Poniewaz nie bylo gdzie usiasc, oparlem sie o biurko, ktore na pewno nie nalezalo do wyposazenia pokoju. Inzynier Zahir wyjasnil, ze koledzy przywiezli mu je z firmy.-Zdaje sie, ze pana szanuja - powiedzialem. -Wiedza, ze bez nich jestem jak bez nogi. - Usmiechnal sie krzywo i podniosl koldre po prawej stronie lozka. Zobaczylem noge obandazowana od palcow do polowy lydki. -Jak sie goi? -Mnie sie wszystko goi szybko - rzekl z przesadna pogoda w glosie. Mial nieladny zwyczaj mowienia z pelnymi ustami. - Wie pan, z taka dawka witamin... Rozne panie przynosza mi tu owoce i likiery. Ale nie wiem, od kogo sa te kwiaty. Moze od jakiejs cichej wielbicielki. -Musi ja to slono kosztowac - zauwazylem i omiotlem spojrzeniem jego rajski ogrodek. -Nie pokazala sie tu nawet. Szczerze mowiac, taka wizyta moglaby mnie podniecic. Ale przynajmniej inne przychodza. Widzi pan klucz w drzwiach? Moge sie tu zamknac. Nie podobala mi sie ta chelpliwosc, a jego prywatnosc zupelnie mnie nie interesowala. Z niesmakiem patrzylem na najezone, sterczace jak u kota wasy. Cala jego glowa wydala mi sie kocia. 83 Moj niesmak musial byc widoczny, bo zamrugal do mnie i powiedzial:-Wyglada pan jak wycisnieta cytryna. Ale ma pan racje, czlowiek sie szybko meczy, zwlaszcza jezeli jest po wypadku. Nadwerezone sciegno strasznie boli, nawet kiedy w ogole sie nie ruszam. I jeszcze zebra... Ale to podobno nic w porownaniu z tym, co mnie czeka, jak mi odstawia proszki i zacznie sie rehabilitacja. -Ale juz pan troche chodzi, nie? - Wskazalem kule oparte o sciane. -Tam, gdzie musze, dowloke sie nawet na jednej nodze, ale chodze marnie. Lekarze wyciagneli mi podarte zyly, zeszyli sciegno i miesnie lydki. Dwie operacje zrobili, bo tak to bylo pokiereszowane. Najgorzej, ze sciegno w ciagu tych paru tygodni zesztywnieje i trzeba je potem przez pol roku cwiczyc. Wybieralem sie na grudniowa konferencje architektoniczna do Lublany, a tu taki klopot... Ale i tak pojade. -Szczerze tego panu zycze. Nie skonczylo sie az tak zle. Wie pan, co sie moglo stac? Rozkolysany dzwon ma ogromna sile. Kiedys... -Tu ugryzlem sie w jezyk. Historia o Lochmarze ze Swietego Szczepana nie byla teraz na miejscu. -Wiem, co pan chce powiedziec. - Podniosl rece i zaczal trajkotac tak szybko, ze z trudem go rozumialem. - Jestem panu strasznie wdzieczny. Lekarze mowili, ze jeszcze pare sekund, a sciegno by sie zerwalo i bylbym juz kulawy na zawsze. Bardzo, bardzo panu dziekuje, panie Szwach... Zalezalo mi na pana odwiedzinach. Byli tu ludzie z wydzialu kryminalnego, przyszedl osobiscie nawet ich naczelnik, pulkownik Olejarz, i sluchal, co mam do powiedzenia jako ofiara zbrodni. Pytalem o pana, a on mi z grubsza wyjasnil, co pana spotkalo. Jakies polityczne sprawy, co? Ale kto z nas nie flirtuje czasem z wladza? Jakies zamowienia publiczne, jakies interesy. Ja tez nie jestem czysty jak lilia. Prosze nie protestowac, wiem, ze pan jest wyjatkiem. Ale do rzeczy. Podobno pracuje pan teraz dla Gmunda, tego dziwaka. I to w dodatku we wspolpracy z wydzialem kryminalnym, ktory - jezeli dobrze zrozumialem - przydzielil mu kogos, zeby go miec na oku. Gmund potrzebuje pana od czasu do czasu. Nie wiem, jak on panu placi, ale ja tez mialbym dla pana platne zajecie. I niech pan nie twierdzi, ze to by sie panu nie przydalo. Przynajmniej kupilby pan sobie nowy plaszcz. Spojrzalem na zmiety prochowiec, ktory dostalem od pani Pendelman. Lezal na oparciu krzesla i zaraz przypomnial mi jej nieszczesny los oraz moj w nim udzial. 84 -O ile dobrze rozumiem - powiedzialem - chce pan mnie wynajac jakoochroniarza czy kogos w tym rodzaju. Musze od razu wyjasnic, ze podobne zadanie mialem w policji i niestety straszliwie nawalilem. Nie nadaje sie do takiej pracy. Wzruszyl ramionami i powiedzial, ze wie o pani Pendelman. -Ta pana nieszczesliwa sprawa i napad na mnie maja ze soba wiecej wspolnego, niz sie wydaje. Nie jest pan zainteresowany? Moze to panu pomoze u Olejarza? Wszyscy przeciez wiedza, ze Pendelmanowa nie popelnila sam Nie wierzylem wlasnym uszom. -Olejarz cos panu powiedzial? -Musial, poniewaz mam prawo do policyjnej ochrony. Ale odmowilem. Wolalbym wynajac pana. Juz raz mnie pan uratowal. Jestem przesadny jak stara Cyganka, wiec wierze, ze pan mi moze znowu pomoc. -Boi sie pan, ze atak sie powtorzy? -Oczywiscie. Olejarz mi zdradzil, ze Pendelmanowej najpierw grozono. Dlatego mieliscie jej pilnowac. Mnie takze grozono, ale nie bralem tego serio az do chwili, kiedy mnie porwali. -A jak panu grozili? Moze kostka brukowa? Cholera. Tym razem nie zdazylem ugryzc sie w jezyk. Najchetniej dalbym sobie w gebe. Nigdy nie bede detektywem. Zawsze wszystko wygadam, zanim sie czegos dowiem. -Kostka brukowa? A wiec to tak? Rozbili jej okno? - Mial cwany wyraz twarzy i byl ewidentnie zadowolony, ze udalo mu sie to ze mnie wyciagnac. -No tak. Chcialbym wiedziec, czy panu grozili podobnie. -Inaczej. Chyba przed miesiacem dostalem list, a potem drugi. Oba oddalem Olejarzowi. -Czyli pulkownik wiedzial, ze jest pan w niebezpieczenstwie? -Nie wiedzial. Poprosilem zone, zeby mu je przekazala. I teraz pulkownik lamie sobie glowe nad tym, czy cos mnie laczy ze sprawa Pendelmanowej. -Co bylo w tych listach? -Powiem panu, jezeli zgodzi sie pan mnie chronic. -Chce pan sie targowac? -Bron Boze, przeciez jestem panu bardzo zobowiazany. Ale chcialbym wiedziec, na czym stoje, rozumie pan? Kto raz uniknal smierci, wcale nie musi miec tego szczescia nastepnym razem. Musze sie zabezpieczyc. -No dobrze. Prosze zadzwonic, jak bedzie mnie pan potrzebowal. Ale Gmund ma pierwszenstwo. -Bede to uwzglednial. A jezeli chodzi o te listy, ich niezwyklosc polegala 85 na tym, ze nie byly napisane, lecz narysowane. Takie bazgroly, niby bez sensu. Ale czulem, ze jest w nich cos zlego. Na pewno. Inaczej zaraz bym je wyrzucil.-Jak pan rozpoznal, ze to pogrozki? -Bylem na jednym obrazku. Z klebka kresek sterczala moja kedzierzawa pala obramowana jakims oknem, moze samochodowym. Rozpoznalem tam sie - A moze ktos z pana zartowal? Ma pan dzieci? -Mozliwe. Ale gdyby pan zobaczyl te kartki, na pewno przyszloby panu do glowy, ze ktos tylko nasladuje dzieciecy rysunek. Jako inzynier budowlany znam sie troche na rysunkach. Taki obrazek bym narysowal, gdybym wzial olowek do lewej reki - bo nie jestem leworeczny - i trzymal go jak tluczek do kartofli. Sprawdzilem to. -Co bylo na drugim obrazku? -Domki. Takie dziwne brzydkie domki bez dachu. A pod nimi kilka postaci, piec czy szesc, moze wiecej. -Domki bez dachu? Ciekawe. Dlaczego? -Nie spodziewam sie, ze mi to pan wyjasni, niech sie tym zajmie dochodzeniowka. Tak czy owak pulkownik nie pokaze panu tych obrazkow. Sledztwo zlecil jednemu ze swoich ludzi, takiemu chuliganowi w skorzanej kurtce. To podobno prawdziwy as, ale mnie sie wydal zarozumialym arogantem. -Nazywa sie Junek? -Nie pamietam, ale mozliwe. A wiec pan go zna. Jesli to on, uwazalbym na niego. Kombinuje bardziej, niz powinien jako policjant. -Mozna powiedziec, ze troche sie z nim koleguje. - Nie zabrzmialo to przekonujaco. Inzynier Zahir spojrzal na mnie z powatpiewaniem i powiedzial, ze na moim miejscu nie wchodzilby Junkowi w droge. Przez chwile zastanawialem sie nad tym, co uslyszalem. Olejarz jest juz chyba bardzo zdesperowany, skoro oprocz cwanego Junka zaangazowal jeszcze takiego autsajdera jak ja. Chodzi niby o wspolprace z Gmundem, ale chyba ma nadzieje, ze z tego cos wyniknie dla niego. W koncu zabezpieczyl sie przez ten tandem z Rozeta, ktora, byc moze, ma jakies inne zadanie zwiazane ze sledztwem. Nawet ta oferta Zahira mogla byc zainspirowana przez Olejarza, choc mam miec wrazenie, ze Zahir robi cos za plecami pulkownika. Tych anonimowych rysunkow pulkownik na pewno nie lekcewazy. A moze -Policja widzi zwiazek miedzy tymi anonimami a atakiem na pana. Jak wlasciwie do niego doszlo? 86 -Wiem niewiele wiecej od pana. Tego dnia wczesnie rano obudzil mnie telefon. Dzwonil dyrektor naszej firmy. Glos mial troche zmieniony, to prawda, taki zachryply, ale przypisalem to przeziebieniu albo kacowi. Polecil mi natychmiast przyjechac, bo w projekcie nowego osiedla, ktory wlasnie dokonczylismy, jest jakis duzy blad. Nie, powiedzial inaczej, fatalny blad. Albo totalny - nie bylo wyraznie slychac. Ubralem sie i wyszedlem przed dom. Do garazu musialem przejsc przez ogrod. Jak tylko otworzylem brame, ktos mi zarzucil worek z juty na glowe i wciagnal do auta. Czegos musialem sie nawdychac, bo otworzylem usta i chcialem krzyczec o pomoc. Czuc bylo spirytus, tyle jeszcze poczulem, a potem stracilem przytomnosc. Te lajdaki nas- Bylo jeszcze ciemno?-Wlasnie dnialo. -I nikogo pan nie zauwazyl? -Nie. -Kiedy pan odzyskal swiadomosc? -Dopiero na wiezy, ale jeszcze nie wiedzialem, dokad mnie zaciagneli. Caly czas mialem na glowie kaptur. Obudzil mnie straszny bol w nodze. Najpierw mi ja przebili, ale znacznie gorsze bylo przewlekanie sznura miedzy sciegnem i koscia. Znowu stracilem przytomnosc, to bylo nie do zniesienia. Pamietam dopiero moment, kiedy ktos mnie rozkolysal. I te zderzenia ze sciana. Juz nie mialem na glowie worka, ale co z tego. Zakrywalem rekami twarz i glowe, zegnajac sie z zyciem. Samemu sobie dzwonilem na pogrzeb. Znowu stracilem przytomnosc i znowu sie ocknalem, kiedy to potem ustalo. Nagle zostalem w dzwonnicy sam, latalem tam i z powrotem i bylo strasznie cicho. Juz nie slyszalem uderzen dzwonu, bo zupelnie ogluchlem. Potem mnie ktos zlapal, otworzylem oczy i zobaczylem aniola wybawce, czyli pana. Machal pan rekami i cos mowil. Ale potem znowu spadla na mnie ciemnosc. -Ktos chcial pana zabic, jak pan mysli? -A jak sie panu zdaje? -Wyglada to raczej na ostrzezenie. Ostatnie ostrzezenie. -No wlasnie. Mialem wstrzas mozgu i potluczone zebra, ale gdyby rzeczywiscie chcieli mnie zabic, zdazyliby dziesiec razy. Czasu mieli dosc. -Jaki mogli miec powod, zeby pana tak ostrzegac? Czym sie im pan narazil? -To bylo tez pierwsze pytanie Olejarza i Junka. Szczerze mowiac, nie mam pojecia. Zawisc? Zemsta bylych wlascicieli naszej willi? Dom wyprocesowalismy w ramach restytucji i rozstalismy sie z nimi w zlosci. 87 Junek chce im sie przyjrzec, ale mnie to sie wydaje naciagane.-Wpadl pan w pulapke bez najmniejszego oporu. Porywacze wiedzieli, jak panu zalezy na pracy. Znaja pana. -Tak, pulkownik tez to mowil. Przyszlo mu do glowy, ze macza w tym palce jakas konkurencyjna firma projektowa. -A jest taka firma? -No wie pan, takich firm jest chyba ze trzydziesci, biorac pod uwage tylko Prage i tylko firmy sredniej wielkosci. Konkurencja jest czyms normalnym i gdyby nie bylo prawa, pozabijalibysmy sie nawzajem. Komu by sie jednak chcialo siedziec w pierdlu az do smierci? Wszyscy wiec biora na wstrzymanie. -A moze jednak pozbawil pan kogos juz wynegocjowanego zamowienia? -I znowu nie pan pierwszy o to pyta. Ale pana tez zawiode. Nic takiego nie bylo, przynajmniej w ciagu ostatniego roku. Pracowalismy nad projektem tego osiedla, razem z paroma innymi firmami. W taki uklad nikt by nie uderzyl. -A pana pracownicy? Nie skarza sie na pana? -Nie, bo dobrze ich traktuje. Dam panu dobra rade: trzeba chwalic i pochlebiac. Nikt sie panu nie oprze. -Moze ktoras z pana przyjaciolek jest mezatka? Ten temat zainteresowal go bardziej. -Rozumiem, do czego pan zmierza. Prawie wszystkie sa mezatkami. To pana kolegom z dochodzeniowki nie przyszlo do glowy. Oni jednak wpadli na cos innego. Bo wszystkiego pan nie wie. Sa jeszcze dwie inne osoby, ktore otrzymuja podobne listy. -Kto taki? -Niestety, nie wiem, ale Junek z Olejarzem rozmawiali o nich. Mowili, ze skoro porywacze tak mnie urzadzili, to tamci musza dostac ochrone. -Ciekawe. Dlaczego Olejarz mi o tym nie powiedzial? -Chyba panu nie ufa. Przy tej okazji mowil o Bielskiej.To calkiem mila cizia. Jej tylek jest prawdziwa ozdoba komendy. Tez mnie tu odwiedzila, ale jeszcze wtedy nie bylem w formie. Szkoda. Ona niejedno wie, ale wiecej panu nie powiem. Zahir zaskakujaco dziarsko wyskoczyl z lozka, siegnal po kule i podszedl do stolu. Wskazal jedna z butelek i poprosil, zebym ja otworzyl. Chcial wypic za nasza wspolprace. Nalal do plastikowych kubkow. Brandy zaraz wprawila mnie w jakis nienaturalny nastroj. Opowiedzialem Zahirowi o swoich niedokonczonych studiach i posluchalem o jego karierze architekta. Potem chcial sie dowiedziec o Rozecie jak najwiecej i nie kryl swoich planow wobec niej. 88 Bardzo mnie to rozdraznilo, bo ja nie interesowalem sie nia w taki sposob. Nie mialem do tego prawa. Drugiego kieliszka nie dopilem. Zahir zle to sobie tlumaczyl. Powiedzial z usmiechem, ze jesli mam co do Rozety jakies zamiary, to on mi nie bedzie przeszkadzal. Rozdraznil mnie tym jeszcze bardziej. Jakie zamiary?! Wkurzony zarzucilem na siebie plaszcz i kierujac sie ku drzwiom, powiedzialem, zeby zadzwonil, jak bedzie czegos potrzebowal. Zahir chcial mnie jeszcze zatrzymac, ale wtem otworzyly sie drzwi i weszla jakas kobieta. Pieknosc o troche szorstkiej urodzie. Geste rude wlosy, szerokie usta, figura bujna, przelewajaca sie jak barokowa fontanna. Omal mnie nie przewrocila. Zaraz po wejsciu do pokoju rzucila sie Zahirowi na szyje. Banany, ktore mu przyniosla, spadly na podloge. Bylo jasne, ze nie jest to jego zona. Zamykajac za soba drzwi, slyszalem ich glosny smiech. Chcialem wlozyc rece do kieszeni prochowca, ale nie moglem. Okazalo sie, ze wlozylem go na lewa strone.Przez kilka nastepnych dni moj telefon milczal. Ani Gmund, ani Zahir sie nie odezwali. Nie odezwal sie takze Olejarz. Przez caly czas padalo. Z powodu zachmurzenia w oknach bloku naprzeciwko swiecilo sie od rana do wieczora. W kosciele przeziebilem sie, zleglem wiec w lozku i nie wychodzilem z domu. Czytalem przy zapalonej lampce nocnej. Probowalem zglebic studium Pekarza o ruchu husyckim, znalazlem rozdzial o panoszeniu sie Zeliwskiego na Nowym Miescie. Czulem dreszcze na plecach, ale nie wiedzialem, czy z powodu lektury, czy z powodu goraczki. Listopadowy deszcz nie ustawal. Bez parasola nie dalo sie dobiec do pobliskiego supersamu, a juz tym bardziej wyjsc do Diablickiego Lasku. Nie mialem parasola, a moj makintosz filmowego detektywa przemakal od razu. Probowalem z wieksza troska pielegnowac egzotyczne kwiaty, ale zyly wlasnym zyciem i nie potrzebowaly niczego procz systematycznego podlewania. Tylko latorosl zerwana na stoku pod Boticza jakos zmizerniala. Jej ped pozolkl, lodyga owinieta wokol patyka opadla i lezala w doniczce jak trupek niemowlecia. Postawilem juz na niej krzyzyk, ale nie chcialem wyrzucac, poki zupelnie nie zwiednie. Z powodu mojego zasiedzenia w domu pani Frydowa zrobila sie jakas niespokojna. Zauwazyla chyba, ze jestem rozdrazniony, i niepokoilo ja, ze mam szara twarz kogos, kto potrafi zasnac dopiero przed switem i z plytkiego snu wstaje kolo poludnia. Pod koniec tygodnia, w piatek, kiedy nie moglem wstac 89 z lozka i znowu wbijalem niewyspane spojrzenie w sufit, weszla do mojego pokoju ze stosem ksiazek, oznajmiajac, ze wybrala dla mnie swoje ulubione lektury i ze tylko wybijajac klin klinem, mozna czasem sobie pomoc. Ksiazki spadly z trzaskiem na stol i pani Frydowa zamknela za soba drzwi.Podnioslem sie na lokciu i siegnalem po ksiazke, ktora lezala najblizej: Horace Walpole, "Zamczysko w Otranto". Zasmialem sie i otworzylem na chybil trafil. Po chwili zaczalem czytac od poczatku. Wciagnelo mnie. Kiedy gospodyni weszla do mnie z kolacja, byl juz wieczor. W pokoju od rana swiecila lampa. Nie zauwazylem, ze minal caly dzien. Kiedy skonczylem czytanie, za oknem bylo ciemno, na budziku za kwadrans osma. Zjadlem cos i z ciekawoscia przerzucilem nastepne ksiazki: Ann Radcliffe, "Tajemnice zamku Udolpho", Joseph von Eichendorff, "Marmurowy posag", Clara Reeve, Edgar Allan Poe, E.T.A. Hoffmann i jeszcze inne takie. Te ksiazki mnie wyleczyly. Przesadzilbym, gdybym powiedzial, ze w niedziele czulem sie zdrow jak ryba, ale w koncu latimeria tez byla ryba. A ja tak sie mniej wiecej czulem. Wybijanie klina klinem przynioslo dobre skutki. Ubralem sie i pojechalem na Nowe Miasto, do ktorego w czasie choroby tesknilem. Na placu Karola poszedlem do Czarnego Browaru, nieprzyjemnej gospody, gdzie czasem wstepowalem na obiad. Zamowilem grog przy bufecie. Upatrzylem sobie wzglednie czysty stolik i ruszylem w jego kierunku. Jakis starszy pan pochylal sie przy nim nad talerzem zupy. Chlipnalem troche goracego grogu ze szklanki, mimowolnie podnioslem wzrok na siedzacego naprzeciw czlowieka i stwierdzilem, ze patrze w oczy profesora Nietrzaska. Usmiechal sie, ciekawy, czy go rozpoznam. Przywitalismy sie serdecznie, ja z tym wieksza wylewnoscia, ze juz tesknilem za towarzystwem, a lepszego niz on kompana nie moglbym sobie wymarzyc. Wydalo mi sie jednak dziwne, ze siedzi tu sam w niedzielne poludnie, wiec zaraz zapytalem go o zone. Rozesmial sie i powiedzial, ze nic sie nie zmienilem od czasow gimnazjalnych, a potem mi wyjasnil - usmiechajac sie ni to ironicznie, ni to przepraszajaco - ze jest ojcem pieciomiesiecznej corki i kiedy juz nie wytrzymuje jej wrzasku w domu, ucieka do gospody. Takie to ma teraz klopoty. Jego zona jest wegetarianka i nie ma nic przeciwko temu, kiedy on, niepoprawny milosnik tradycyjnej czeskiej kuchni, zje cos poza domem. Przyjrzalem sie jego twarzy w poszukiwaniu oznak starosci i zadnych nie znalazlem. Oczy za mocnymi szklami blyszczaly, policzki mialy zdrowe rumience, 90 krzywe, pozolkle od tytoniu zeby z pewnoscia nie byly sztuczne. Jakby czytajac w moich myslach, zapewnil, ze jego malzenstwo jest udane, a zona zadowolona. Wiedziala dobrze, za kogo wychodzi za maz. Kto byl tak dlugo starym kawalerem, z trudem zmienia swoje przyzwyczajenia. Ludzie ich biora za dziadka i wnuczke, a jego corke za prawnuczke. Mowiac to, Nietrzask znowu sie rozesmial i zaprosil mnie do siebie, zebym sam zobaczyl, jak to wyglada w takich dziwacznych domach jak jego. Nie dalem sie dwa razy prosic.Zaprowadzil mnie do niepozornej kamienicy przy ulicy Waclawskiej. Wjechalismy winda na trzecie pietro. Dwupokojowe mieszkanie bylo polozone od strony podworza, ale z oknami na poludniowy zachod, co bardzo odpowiadalo Nietrzaskowi. Spotkanie z pania Nietrzask troche mnie zaklopotalo. Z przedpokoju weszlismy do kuchni z kwiecistymi zaslonkami w dolnej czesci okna. Nietrzask spodziewal sie, ze zone zastanie tutaj, ale kiedy nie znalazl jej nawet obok, w pokoju goscinnym, zawolal ja po imieniu. Odezwala sie z sypialni. Skinal na mnie, zebym poszedl za nim. Przylozyl palec do ust na znak, ze mala spi. W sypialni zaslony byly zaciagniete i starego profesora zawiodly slabe oczy. Niemowle nie spalo. Pani Nietrzaskowa siedziala w starodawnym fotelu obok rozeslanego lozka, trzymajac dziecko przy piersi. Jej twarz wyrazala wahanie, czy ma poprosic meza o cierpliwosc, czy odstawic na chwile dziecko, ktore ssalo w najlepsze. To byl sliczny widok, ale przeznaczony nie dla mnie. Mama niemowlecia usmiechnela sie niepewnie i powiedziala, ze przywita sie ze mna za chwile. Bylem zmieszany, ale udawalem spokoj. Nietrzask wydawal sie bardziej wytracony z rownowagi niz my. Poprosil, zebym usiadl i dotrzymal jego zonie towarzystwa, a on tymczasem przygotuje w kuchni kawe. Zostawil mnie i sam musialem sobie radzic w klopocie. Chcialem wyjsc, by nie przeszkadzac matce i dziecku w intymnej sytuacji, ale to z kolei wygladaloby na ucieczke. Usiadlem na brzegu lozka. Zapanowala cisza. Slychac bylo tylko odglosy ssania. Dobrze przynajmniej, ze w pokoju byl polmrok. Czulem, jak mi plona policzki, i wspolczulem pani Nietrzask, ze intruz zakloca jej spokoj. Spojrzalem katem oka, ale ona zachecajaco usmiechala sie do dziecka, jakby byla z nim zupelnie sama. To osmielilo mnie do rozpoczecia rozmowy. Powiedzialem, ze pamietam ja jeszcze z gimnazjum. Odpowiedziala, ze to mozliwe, ale ona mnie nie pamieta, zwracala wtedy uwage na starszych chlopakow, mlodsi jej nie interesowali. Zaraz tez uswiadomila sobie, jak smiesznie to zabrzmialo, jezeli wziac pod uwage wiek jej meza, 91 i zamilkla zaklopotana. Aby to jakos zatuszowac, zaczalem wypytywac o nauczycieli, ktorzy ja uczyli, i wspominac swoich. Zaproponowala, zebysmy jako byli uczniowie tej samej szkoly przeszli ze soba na ty - ona ma na imie Lucja. Przedstawilem sie pelnym imieniem i nazwiskiem, dziwiac sie oczywistosci, z jaka to zrobilem. Zawdzieczalem te zmiane Rozecie.Pare razy moje spojrzenie zesliznelo sie na jej piersi, ktore w polmroku swiecily jak dwie okragle lampy, przyciagajac magnetycznie moj wzrok. Zdziwilo mnie, ze nie sa szczegolnie duze. Przez biala skore przeswitywaly wience niebieskich zylek. Odsunela glowe dziecka od prawej piersi i przylozyla ja do lewej. Tam, gdzie przedtem dziecko ssalo, wytworzyla sie biala kropla, ktora zwiekszyla sie, zaokraglila, ale nie spadla. W kuchni zapiszczal czajnik i rozlegl sie brzek filizanek. Dziecko na chwile przestalo pic, jakby sie zasluchalo. Zanim znowu zaczelo ssac, podnioslo tlusciutka raczke i zlapalo brodawke drugiej piersi. Kropla mleka sciekla mu miedzy palce. Pojawila sie nastepna kropla. Oderwalem od niej spojrzenie, podnioslem wzrok i zlaklem sie oczu Lucji. Patrzyla na mnie z politowaniem, chyba wiedziala, ze w ustach mi zaschlo. I wtedy zrobila cos zupelnie nieoczekiwanego. Nie odrywajac ode mnie spojrzenia, ostroznie przesunela dziecko na prawy bok i zrobila mi miejsce obok siebie. Jak moglem sie na to odwazyc? Niczym w transie zsunalem sie na kudlaty dywan i dowloklem do niej na kolanach. Oparla mnie plecami o swoje uda i poczulem jej dlon we wlosach. Nieprawdopodobne stalo sie rzeczywiste: piescila mnie piekna kobieta. Jej obraz drzal mi przed oczami, wyraznie widzialem tylko ten smietankowy koralik posrodku ciemnego sutka. Ciepla dlon uspokajajaco przyciskala mi kark i delikatnie przyciagala glowe do miekkiego ciala. Nic nie jest wazne procz tej chwili, uslyszalem w sobie glos cichej pewnosci, zrob, co trzeba, nie bedziesz zalowal. Zawahalem sie jednak. Wolnym ruchem odwrocilem glowe w strone niemowlecia. Poczulem na ustach jego slabiutki oddech i cofnalem sie przed jego wystraszonym wzrokiem. Otarlem sie przy tym o piers jego matki. To dotkniecie palilo mnie na twarzy jak zadrapanie. Zza drzwi dolecial odglos lyzeczki dzwoniacej o filizanke. Natychmiast skoczylem na rowne nogi i podszedlem do okna, udajac, ze spoza zaslony ogladam brudne podworko. Nie widzialem jednak nic, tylko szary rozmazany dzien. Zamrugalem i kontury domow zaostrzyly sie z wolna. 92 Uslyszalem, jak Nietrzask wszedl do pokoju z kawa na tacy. Powiedzial Lucji, ze zrobil dla niej rumianek. Podziekowala i upomniala go, ze zapomnial o cukrze. Sklamalem, ze nie slodze, i otarlem dlonia miejsce na twarzy, gdzie szczypalo mnie mleko Lucji. Na pewno jest slodkie, pomyslalem, ale nie odwazylem sie oblizac reki. Pospiesznie wypilem kawe, parzac sobie usta. Usprawiedliwilem swoje nagle odejscie jakimis pilnymi zajeciami. Profesor poprosil mnie o numer telefonu, chcial sie umowic na piwo. Kiedy juz zamknal za mna cicho drzwi, na klatce schodowej polizalem reke. Ale niezdarny, poparzony jezyk juz nie znalazl na niej mleka mlodej matki. X Wszystkie drogi wioda w gore do cmentarza.Oldfiich Mikulaek astepny tydzien zaczal sie zle. Dokladnie o siodmej zabrzeczal wrogo budzik i jednoczesnie rozdzwonil sie telefon. Takie poranne wyrywanie ze snu nauczylem sie juz rozumiec jako zapowiedz nieszczescia. Identycznie bylo w mieszkaniu pani Pendelman i w kosciele na Wiatrowie. Kiedy zaspany podnosilem sluchawke, w przedpokoju z sypialni obok wychynela glowa pani Frydowej. W sluchawce odezwala sie kobieta. Nie przedstawila sie, ale rozpoznalem Rozete. Mowila cos o Wyszehradzie, ze mam tam przyjechac. Do Centrum Kongresowego. Natychmiast. Na miejscu wszystkiego sie dowiem. I rozlaczyla sie. Pani Frydowa wyraznie zalowala, ze sama nie odebrala telefonu. Chciala wiedziec, co sie stalo, ale nie zamierzalem z nia o tym rozmawiac. Poczula sie dotknieta i zamknela sie w kuchni. Zrozumialem, ze nie bede mogl przygotowac sobie sniadania. Ostatnio coraz czesciej mialem wrazenie, ze moja obecnosc w mieszkaniu jej przeszkadza. Autobusem pojechalem do Holeszowic, a potem metrem na Wyszehrad. Udalo mi sie dotrzec na miejsce w czterdziesci minut. Wybieglem z metra po schodach na taras przed Centrum Kongresowym i od razu wiedzialem, dokad mam isc. Pod dwoma zelaznymi masztami, ktore swego czasu obwieszczaly flagami komunistyczne zjazdy, panowal teraz niezwykly ruch. W zbiegowisku wokol slupow imitujacych iglice wzniesione kiedys przez Plecznika na dziedzincu praskiego Zamku rozpoznalem Junka i Rozete. Oboje byli w cywilu. Rozeta machnela na mnie reka, a potem podniosla glowe i zapatrzyla sie w gore, tak jak wielu innych ludzi pod masztami. Szedl wlasnie jakis mezczyzna w czapce i zrobil to samo. 94 Zauwazylem, ze patrzac w gore, usmiechnal sie szeroko. Spojrzalem wiec ku szczytom masztow i zobaczylem cos niebywalego: jakis dowcipnis nalozyl na szczyty masztow skarpety. Slupy wygladaly teraz jak nogi olbrzyma ubrane w skarpetki - u gory waziutkie, u dolu grube i az po kolana wbite w beton. Groteskowe widowisko albo wandalski wybryk. I z tego powodu mnie tu wzy-Przywitalem sie z Rozeta. Junek nie odrywal sie od krotkofalowki. Przed oczami trzymal mala lornetke polowa. Oboje byli bladzi i w odroznieniu od innych gapiow smiertelnie powazni. Niedaleko stali dwaj mlodzi policjanci, chyba niepewni, czy maja wezwac ludzi do rozejscia sie. Podnioslem znowu glowe i teraz dopiero dostrzeglem, ze te dziwne skarpety tkwily jeszcze w butach! Czubkami sterczaly kazdy w inna strone i lekko kiwaly sie na wietrze. Tak jakby olbrzym strzepywal cos z nog. Bylem zdumiony, ze to wszystko jeszcze nie spadlo. Na zelowce jednego z butow przysiadl szarobury golab, ktory dziobem wyciagal z niej jakies swinstwo i raz po raz spogladal w nasza strone jakby sie zastanawial, czy nam stamtad nie rzucic czegos na zab. Spojrzalem pytajaco na Rozete, ale powial wiatr i ona - ciagle patrzac w gore - krzyknela "Uwaga!", a nastepnie z rozkrzyzowanymi rekami cofnela sie o krok. Skulilem sie instynktownie. Jedna skarpeta spadla ciezko, klaszczac o beton, jakby byla wypelniona prezentami od Mikolaja. Rozpadla sie na dwa kawalki: pierwszy - dlugi i niebieski, drugi - czarny i krotki. Tym drugim byl but, z ktorego jeszcze przed chwila golab wydziobywal swoje sniadanie. Po turlal sie miedzy betonowe klomby z cyprysami. Tym pierwszym kawalkiem, ktory dotad wydawal mi sie olbrzymia skarpeta, byla ludzka noga w dzinsowej nogawce. Pierwszy uswiadomil to sobie mezczyzna w czapce - zgial sie w pasie i zwymiotowal. Policjanci zaczeli rozpedzac zbiegowisko. Wielu ludzi odchodzilo bez wezwania. Junek wyszczekal jakis rozkaz. Jeden z mundurowych pobiegl do radiowozu i przyniosl rolke niebiesko-bialej tasmy. Po chwili obszar wokol masztow byl wydzielony. Rozeta odeszla na bok z mezczyzna, ktoremu zrobilo sie niedobrze. Zaopiekowal sie nim jakis dzentelmen w ciemnym ubraniu pod rozpietym reglanem. Wyczarowal z marynarki piersiowke i zaoferowal jej zawartosc w charakterze pierwszej pomocy. Tez bym sobie chlapnal. Kucnalem przed konczyna, nie mogac oderwac wzroku od miejsca, gdzie pod odwinietym dzinsem bielila sie skora. Tam, gdzie nogawka byla rozdarta, mniej wiecej w polowie uda, balem sie spojrzec. Junek klocil sie z kims przez skrzeczaca krotkofalowke. Zrozumialem, ze lekarz sadowy odmawia przyjazdu na miejsce wypadku. 95 Tymczasem Rozeta cucila mloda kobiete, ktora przed chwila zemdlala. Przemoglem sie i ruszylem na poszukiwanie buta z tej nieszczesnej nogi. Znalazlem go przy klombach. Przynioslem but Junkowi, nadal pochlonietemu wymiana pogladow z sadowym patologiem. Zlapal go wolna reka i przylozyl jak sluchawke do drugiego ucha - umial telefonowac z dwoch aparatow naraz. Zaraz jednak zorientowal sie, co robi, i nie przestajac rozmawiac przez krotkofalowke, natarl na mnie groznie. Cofnalem sie i zwrocilem mu uwage gestem reki, ze but jest brudny i nie powinien go sobie wciskac do kieszeni kurtki. Ale zrobil to. Wrocilem do oderwanej nogi, tym razem nie oszczedzajac sobie widoku straszliwej rany. Nigdzie nie bylo sladu krwi. Pomyslalem, ze moze splynela po maszcie, ale rzut oka w gore przekonal mnie, ze bylo inaczej. Co to znaczylo? Ze ofiara musiala sie wykrwawic jeszcze przed nasadzeniem jej nog na masztach. Tuz obok zlamanej - wlasnie zlamanej, a nie przecietej - kosci udowej czerniala w miesie dziura wybita przez szpic masztu. Zdretwiale miesnie zachowaly jejDruga noga nadal tryumfalnie sterczala na maszcie przed Centrum Kongresowym, czubkiem buta wskazujac na nuselska doline gdzies w kierunku Slupi. Zdjeto ja za pomoca platformy na wysiegniku. Trwalo to chyba z godzine. Obie konczyny zostaly oddzielone od reszty ciala w ten sam sposob: nie przez odciecie, lecz przez zlamanie i oderwanie. Na podstawie rodzaju i wielkosci obuwia oraz owlosienia skory patolog uznal nogi za meskie. Zanim je odwieziono na sekcje, lekarz zapytal nas, gdzie sa zwloki. Nie bylo bowiem watpliwosci, ze ktos, kto w taki sposob stracil nogi, juz nie zyje. Jednak o tym, co stalo sie z ofiara, mimo dokladnego przeszukania okolicy nie mielismy Po dziesiatej przyjechal naczelnik wydzialu kryminalnego. Wygladal mizernie i jakos nieszczesliwie, zupelnie stracil pewnosc siebie. Podobnie jak wtedy, kiedy widzialem go ostatnio, wydawal sie czyms zaskoczony. Przy prawym uchu trzymal jedwabna chustke i potrzasal glowa w eleganckim kapeluszu, ktory jest rekwizytem typowym dla filmowych gangsterow. Najpierw zapytal o Zahira - czy to sa jego nogi. Rozeta z kwasna mina poinformowala, ze wlasnie do niego dzwonila i z pewnoscia jest caly, poniewaz zaprosil ja do swego szpitalnego apartamentu, by zademonstrowac, ze wszystko ma na swoim miejscu. W duchu oburzalem sie z powodu jego bezwstydu. Rozdraznilo to takze Junka, aczkolwiek z innego powodu. Rozgniewal sie na Rozete, ktora miala nie mowic Zahirowi o tych oderwanych nogach. A przeciez musiala go ostrzec, bo mogl go spotkac podobny los. 96 Odwazylem sie przerwac te sprzeczke uwaga, ze oderwane nogi mogly nalezec do kogos innego sposrod tych, co dostawali anonimowe pogrozki. Na to Junek zapytal z wrzaskiem, skad wiem o pozostalych. Zgodnie z prawda odpowiedzialem, ze od Zahira. Zahir to hochsztapler i dziwkarz, denerwowal sie Junek, i kiedys za to zaplaci. W jego sprawie na pewno maczala palce jakas baba. Olejarz odsunal od ucha chusteczke, wlozyl ja do kieszeni i zakonczyl klotnie podwladnych. Powiedzial, ze bedzie lepiej, jesli sie dowiem o tych dwoch pozostalych, co dostaja anonimy. Nazywaja sie Gregor i Barnabasz. Probowal dodzwonic sie dzisiaj do nich, ale u Barnabasza nikt nie odbiera telefonu, a Gregor jest w podrozy sluzbowej.Junek gdzies sie oddalil, chyba do holu Centrum Kongresowego, zeby wsrod nocnego personelu ustalic mozliwych swiadkow incydentu, a Olejarz odjechal, jeszcze zobowiazujac Rozete do pilnego kontaktu z Gregorem i Barnabaszem, zeby ich wylaczyc z kregu potencjalnych ofiar. Rozeta wrocila do samochodu sluzbowego. Wlaczyla silnik. Przez polotwarta szybe spytalem ja, czym sie zajmuja panowie Gregor i Barnabasz. Silnik zakrztusil sie i zgasl. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Rozeta udzielila odpowiedzi, ktora mnie zdu- Mysle, ze ty juz to wiesz. Zanim samochod ruszyl, przekazala mi wiadomosc od Gmunda, upewniajac sie spojrzeniem, ze nikt nas nie slyszy. Bedzie na mnie czekal o drugiej przed kosciolem Zwiastowania Najswietszej Marii Panny. Zapytalem, czy spotkamy sie tam we trojke. Przytaknela, a potem, jakby ja nagle olsnilo, wyjela z kieszeni pek kluczy. Podala mi je, wyciagajac reke ponad kierownica. Wyjasnila, ze to klucze od kosciola, wczoraj dostala je z administracji. A potem powiedziala cos, co mnie bardzo zaskoczylo. Mam dzis pojsc z Gmundem sam, ona do nas dolaczy pozniej. Tak chyba nie mialo byc, zauwazylem i uswiadomilem sobie smiesznosc sytuacji - cywil przypomina policjantowi o przepisach. -Nie mialo? - powtorzyla sucho. - Przede wszystkim nie moze sie o tym dowiedziec Olejarz. Pod zadnym pozorem. Zapytalem, co robi po poludniu takiego pilnego, ze nie moze pojsc z nami. Przeciez ma dzisiaj sluzbe. Odciela sie, ze to nie moja sprawa. Wlaczyla ponownie silnik i odjechala. Na umowionym miejscu pod kosciolem Zwiastowania Najswietszej Marii Panny na Slupi - lub tez na Trawniczku - bylem przed druga. 97 Przeszedlem sie po Albertowie, mruzac oczy przed niskim zlotym sloncem, ktore po dwoch tygodniach szarug wyplynelo nad Wyszehrad jak pozny, ale dojrzaly delikates. Spotkalem grupke studentow z pobliskiego Wydzialu Medycyny, poza tym bylo cicho i niemal pusto. Z ulicy Na Slupi dobieglo mnie dzwonienie tramwaju, w oddali na witonskim wiadukcie slabo hurgotal pociag.Spojrzalem na wieze kosciola, do ktorego tak czesto chodzilem przed laty i ktory - jak mi sie juz wowczas wydawalo - moglby sluzyc jako swiatynia pisarzom, poniewaz jego osmioboczna dzwonnica o wygladzie arabskiego minaretu, z czarnym jak grafit grotem, przypomina dobrze naostrzony olowek. Kiedy w XIV wieku budowano ten kosciol, olowki jeszcze nie byly w uzyciu, jednak gest pokory budowniczego przed Panem Wszelkich Talentow byl wyraznie widoczny w ksztalcie tej budowli. Tym razem wydawalo sie, ze szpic wiezy wznosi sie jeszcze wyzej niz zwykle, ale nie wiedzialem, skad sie bierze to W kieszeni zachrzescily mi klucze, ktore dostalem od Rozety. Wzialem je do reki i potrzymalem przez chwile, smakujac poczucie mocy. Jakby przez drzwi z zamkiem, do ktorego przynalezaly, wchodzilo sie nie tylko do gotyckiego kosciolka, ale zarazem do swiatyni wszelkiego poznania. Spojrzalem w strone placu Karola, gdzie za dachami szpitala elzbietanek, kasztanowcami ogrodu botanicznego i wiezami Swietego Jana na Skalce majaczyla ciemna sylwetka Domu Fausta. Od rana nie dawalo mi spokoju dziwne zachowanie Rozety. Jej beznamietne, rzeczowe podejscie do tego okrutnego zartu, ktorego sprawca byl bez watpienia chory psychicznie morderca. Ja sam nie bylem w stanie uswiadomic sobie w pelni tego, co sie stalo. Nie ma przeciez we mnie ani za grosz profesjonalizmu, o jaki kiedys mi chodzilo. Skad wiec sie teraz bierze we mnie ta niewrazliwosc? Mozliwe, ze nie chcialem dopuszczac do siebie tych okropnosci kierowany instynktem samozachowawczym. Po co paskudzic sobie zycie czyms tak obrzydliwym, jak nogi oderwane od ciala i zawieszone na maszcie w miejscu flagi panstwowej? Moze przedtem balem sie takich sytuacji, ale teraz? Ktoz by nie zobojetnial, kiedy dookola tyle przemocy? Noga nasadzona na maszt jest przeciez rownie komiczna w swoim tragizmie. A nasza epoka lubuje sie w czarnym humorze. Coz jej zreszta pozostaje? Poki sie smieje, nie zgine. A ulegajac rozpaczy - owszem. Ale jak to jest w takim razie z poznaniem? Czy oczy smiejace sie do lez widza wiecej niz oczy zamroczone nieszczesciem? Spojrzalem na zegarek. Kwadrans po drugiej. Jeszcze raz obszedlem klasztor serwitow ulicami Albertow, Wotoczkowa i Gorska. Gmunda jednak nigdzie nie 98 bylo. Z budki telefonicznej zadzwonilem do hotelu, gdzie mieszkal. Recepcjonista zapewnil mnie, ze pana Gmunda nie ma w jego pokoju. Pomyslalem, ze powinienem zapytac, czy rycerz byl u siebie na noc. Zapytac, nie zapytac? Zapytalem, ale nie zdazylem jeszcze dopowiedziec pytania, kiedy recepcjonista odlozyl sluchawke.Wrocilem pod kosciol, podszedlem do drzwi pod wieza i nacisnalem klamke. Zamkniete. Wyprobowalem klucze. Pasowaly. Zamki otwieraly sie jeden po drugim, bez zgrzytania, bez oporu. Jeszcze raz rozejrzalem sie wokolo i wsliznalem do srodka. Bylo tam jasno i cieplo. Najpierw rzucila mi sie w oczy kolumna, chyba dziesieciometrowy, okragly filar bez zadnych zdobien, z masywnym cokolem i rozgalezionym zebrowaniem na stropie, ktore wspinalo sie jeszcze dobre piec metrow w gore, gdzie zebra lamaly sie ostro i przechodzily w kil podwojnej nawy swiatyni. Nic dziwnego, ze ten kosciol tak oczarowal Boguslawa Balbina, ktory uwazal go za esencje czeskiej sztuki budowlanej. I jakze symboliczna jest ta kolumna! - pomyslalem. Samotnie podtrzymuje wszystko, nawet siebie, i w rzeczywistosci chroni tych, ktorzy tu przychodza. Jest pobielona wapnem. Tak jak sklepienie i sciany miedzy oknami. Niepokalana czystosc, ktora pomaga zapomniec o bezczeszczeniu tej swiatyni w przeszlosci. W koncu XIV wieku kosciol byl kolorowy jak wszystkie gotyckie budowle, sklepienie niebieskie i zlote, szyby w oknach zolte, zielone i czerwone. Nie brakowalo nawet motywow orientalnych, pomyslow podpatrzonych przez krzyzowcow w Damaszku, Jerozolimie czy Antiochii, ktore tu znalazly nowy wyraz w niezliczonych wariacjach. Na zebrach sklepienia wibrowaly platki srebra i cynobru. W szmaragdowych zlobieniach tryumfalnego luku oddzielajacego podwojna nawe od choru migotaly zlote listki. Fantastyczne motywy kwiatowe, symbole zycia wiecznego, przeplataly sie wszedzie tam, gdzie spoczelo zwielokrotnione oko wierzacych w Ojca, Syna i Ducha Swietego. Uczta dla oczu. Dawno, dawno Zblizylem sie do filara, ktory tak wspaniale skupial swiatlo przechodzace przez okna, ze zdawal sie oswietlac przestrzen jak ogromny neon. Prostota i brakiem zdobien w szczegolny sposob sie odroznial od calego wystroju wnetrza. Zwykly filar, ktory nie nalezal do zadnej historycznej epoki, do zadnego stylu. Moze go tu dawno, jeszcze przed sredniowieczem, postawil jakis bezimienny funkcjonalista. Puknalem kluczem w tynk, chyba z naiwna nadzieja, ze pod biala farba znajde czerwona blizne, potwierdzajac w ten sposob prawdziwosc legendy, ktora mowi, ze w tym miejscu przed zbudowaniem kosciola skladano poganskie ofiary. 99 Filar podobno ociekal krwia zwierzat i ludzi, dziesiecina oddawana nienasyconym bostwom. Ci, ktorzy potem przyszli z krzyzem, postapili madrze i dalekowzrocznie, nie niszczac go, lecz obudowujac murami i dachem. Bo jak nas uczy grecki mit, poki Atlas zginal sie pod nalozonym na niego ciezarem, nie czynil zla.Pochylilem sie i palcami szukalem sladow po nacieciach noza. Nie znalazlem. Tak jakby zywa tkanka prastarej kolumny sama zagoila te rane. Przycisnalem dlon do kamienia. I wtem poczulem, ze nieruchomy od wiekow filar drgnal. Uslyszalem dalekie kroki i odwrocilem sie z lekiem, ale wrazenie mialem podobne jak u Swietego Szczepana i Swietego Apolinarego. Tutaj rowniez ambona byla pusta i nieruchomo staly organy w kruchcie. Chyba tylko kurz podniesiony moimi krokami wyrwal prezbiterium z wielebnego bezruchu. Dzwieki dochodzily z zewnatrz. Tu bylem sam na sam z nieziemskim pieknem Przed stu piecdziesieciu laty kosciol wraz z przyleglym klasztorem zamieniono w filie zakladu dla psychicznie chorych. Gdyby nie to, bylby zupelnie zniszczony. Pobozni prazanie mogli go nawiedzic tylko raz w roku. Jeszcze wczesniej istniala w klasztorze szkola podoficerska. Zolnierze sprowadzali sobie do kosciola dziewczyny i zabawiali sie rozpustnie w tym miejscu, gdzie uprzednio odprawiano msze swieta. Zawsze mozna liczyc na barbarzynstwo zoldakow, w kazdej epoce jest podobnie. Wojsko zajelo klasztor na Slupi juz pod koniec XVII wieku, po odwolaniu rozkazu cesarskiego. Zaloga artylerzystow pulku Kinskiego i Kal-lenberga panoszyla sie tu jak na zdobytym terenie wroga. Rozkradziono wszystko, co sie dalo, wyniesiono nawet piszczalki organowe, ktore, pociete i zmieszane z olowiem, przetopiono na amunicje do muszkietow. Ale to jeszcze nic w porownaniu z jesienia 1420 roku, kiedy stad, wprost ze swiatyni, husyci strzelali na Wyszehrad! Opadlem pod filarem na kolana i przylozylem do niego glowe. Poczulem bowiem pragnienie modlitwy i prosby o odpuszczenie. Probowalem znalezc odpowiednie slowa, ale nie potrafilem. Jak przeprosic kamien za zbrodnie istot, o ktorych niemal nic nie wiedzialem? Lzy zalosci zamglily mi wzrok. Nie ciekly po policzkach, lecz spadaly wprost na posadzke. Deszcz z zachmurzonej duszy. A potem stalo sie. Spadla gwiazda. Zlota, blyszczaca mala gwiazdka. Potem druga i trzecia. Caly deszczyk gwiazd. Wzialem do reki jedna z nich i podnioslem do oczu. Miekka blaszka ze zlota wyklepana delikatna reka rzemieslnika. I spadlo jeszcze cos. 100 Cos, co nie bylo zlote, lecz ciemnoniebieskie - kolor nieba, platek wielkosci dloni, leciutki jak piorko. Podnioslem glowe. Z nocnego nieba namalowanego na sklepieniu odrywaly sie gwiazdki i zlotym wirem spadaly na posadzke. Na niebie pozostawaly po nich blade cienie. Prastary filar znow zadrzal, o wiele mocniej. Dziurawy kosmos rozszumial sie i zatrzasl, jakby mial mi spasc na glowe.W kosciele rozpetala sie wrzawa. Ludzie, ktorych tu jeszcze przed chwila nie bylo, biegali teraz z kata w kat, chyba szykowali sie do czegos. Mury dudnily jak pod uderzeniami mlota, szklo z brzekiem sypalo sie z okien, tynk spadal ze sklepienia, osiadajac na helmach zolnierzy niby zsinialy snieg. Na jednym z helmow zauwazylem gwiazdke - blyskala rdzawo jak zapowiedz nieszczescia. Mezczyzna, na ktorego spadla, mial wyszyty kielich na piersiach. Przebiegl tak blisko, ze omal mnie nie przewrocil. Przed oltarzem zrobil w tyl zwrot i potrzasnal lsniaca laska. Nie, to byl miecz. Wskazal nim srodkowe okno prezbiterium. Obok niego pojawil sie drugi i w jezyku, ktorego z powodu ogluszajacego dudnienia nie rozumialem, zakrzyknal cos, moze przeklenstwo, sadzac po gniewnym tonie. Kiedy ten pierwszy to uslyszal, opuscil reke z mieczem i powoli rozejrzal sie dokola, jakby musial sie nad czyms zastanowic. Potem uslyszalem wyrazne: "Tutaj!", ale nie wiedzialem, skad sie rozleglo. Ten z gwiazda i kielichem podbiegl do okna po prawej stronie oltarza i podniosl miecz takim samym gestem jak poprzednio. Zaraz potem ten drugi wybiegl z kosciola. Coz to? Jakas sredniowieczna gra? Moze w czarnego luda? Tymczasem dudnienie, ktore dochodzilo teraz spoza polnocnej nawy, groznie narastalo. I nagle za moimi plecami mur rozpadl sie z ogluszajacym loskotem. Przez sciane kosciola przebila sie machina bojowa. Kiedy opadl oblok kurzu, zobaczylem, ze kolos obity jest zelazem i z jednej strony ma spiczasty element podobny do dzioba okretu. Sterczal z niego zelazny kafar o ksztalcie zacisnietej piesci, wiekszy od ludzkiej glowy, zupelnie bialy od tynku i rozwalonych kamieni. Woz pchalo przed soba dziesieciu chlopa, nieokrzesane dryblasy w wyblaklych bluzach i obcislych portkach z grubego materialu. Trzymali w rekach skorzane petle przytwierdzone do osi wozu i powoli nim manewrowali. Kafar zastapila korba i nad glowami mezczyzn blysnela dluga lufa. To byla hakownica, prastrzelba z XV wieku, bardziej potworna, niz opisuja historyczne zrodla. Kiedy woz zatrzymal sie naprzeciw tych okien, pod ktorymi stal wojak z gwiazda, dryblasy naciagnely hakownice. Machina walnela tryumfalnie w kamienne okna, ktore rozsypaly sie jak kostki do gry. Bylo oczywiste, co jest celem tego ataku: krolewski Wyszehrad. 101 Hak zaczepil o koryto, mezczyzna pod oknem ryknal i jakis chlopak, dzieciak chyba dziesiecioletni, zwinnie wspial sie na woz, schylil sie po cos i jak malpa pobiegl z tym po lufie az do jej wylotu. Usiadl w waskim oknie, zlapal ubijak, ktory mu ktos rzucil, przeczyscil nim lufe i jal ubijac proch. W rekach blysnela mu ciemna, olowiana kula, wielka jak pomarancza. Wnet zadzwonila w srodku lufy. Wtedy chlopak zeskoczyl z okna. Jakis dlugowlosy mezczyzna w zielonej bluzie, waskich spodniach i wysokich butach wszedl na drewniane kolo wozu i przylozyl plonaca pochodnie do lontu. Strzal byl ogluszajacy, kosciol zatrzasl sie i ze sklepienia ponad nawa spadlo na posadzke kilka cegiel. Nim wszystko zaslonil tuman szarego prochu, zauwazylem, ze sciane pod hakownica rozwalil odrzut dziala, ktore teraz stalo nieruchomo, czekajac na ponowne naladowanie. Wojacy niepewnie spogladali na strop. Gwalcony przez zoldakow kosciol trzasl sie ze strachu w posadach, opierajac sie na swoim filarze. Zaslonilem uszy rekami i zamknalem oczy.Kiedy je znowu otworzylem, przede mna stal Prunslik. Bawil sie notesikiem w skorzanej oprawie zawieszonym na zlotym lancuszku. Byl to taki notesik, jaki widzialem u Gmunda. Widzac moje zaciekawienie, Prunslik schowal notesik w kieszeni spodni. W tej chwileczce spostrzeglem, ze mu stamtad wystaje rekojesc cienkiego sztyletu, zaraz ja jednak schowal pod marynarka. Lamiac sie na boki to w lewa, to w prawa strone, z grymasem sciagnietych ust wycedzil: -No prosze, jakie sobie zrobil nasz mlody doktorek lithomorum! Spal pan doprawdy bardzo niespokojnie, panie kolego. To pana blad... No, na zdrowie! Kichnalem, bo w nosie wciaz jeszcze krecil pyl ze zburzonych scian, ale teraz nie bylo po nim ani sladu. Kosciol stal jak dawniej. Okna byly nietkniete, a nieporuszone mury stanowily wzor trwalosci. -Nic pan nie slyszal? - zapytalem jeszcze na poly w omamieniu. -Wlasnie pan kichnal, a przedtem cos belkotal. Jestem wielkim milosnikiem snow. Wiedenczyk mnie kiedys zauroczyl i tak juz zostalo. Wie pan, z moim wzrostem... Niech sie pan wiec nie gniewa, ze cos sobie zanotowalem. Rozbiore pana na czesci jak stary budzik, az sie pan zdziwi, w jakim pan jest stanie. Wszyscy sie zdziwia. Wstalem, otrzasajac ze spodni kurz, ktorego na nich nie bylo. Spojrzalem na zegarek. Kwadrans po czwartej. Co najmniej poltorej godziny pozniej, niz sie spodziewalem. 102 -A gdzie Gmund? - zapytalem, ale poniewaz Prunslik tymczasem poszedl do prezbiterium, musialem to pytanie powtorzyc.-Jest zajety - odpowiedzial. - Ja tu przyszedlem zamiast niego, wiec moglby pan przejawic odrobine radosci. - Zaczal dlugimi krokami odmierzac rozstaw luku tryumfalnego. Wygladal jak ohydny, maly, krzywonogi ptak, brodziec albo bekas, choc z tym czubem przypominal raczej dzierlatke. Swym zachowaniem zaniepokoil mnie. -Co pan tu robi? - zapytalem. -Zamierzamy z Mateuszem zmienic tu pare rzeczy. Zdziwi sie pan. Na przyklad to mialo kiedys zupelnie inny ksztalt niz dzisiaj. - Zatrzymal sie przed neogotycka, bogato zdobiona ambona. - To wspanialy obiekt, nieprawdaz? - Mial chyba na mysli ambone, ale wskazal na siebie. - Kosciol regotyzowal Greu-ber. Szkoda tylko, ze nie dokonczyl pracy. Damy tu nowe lawy, kopie tych z 1385 roku, kiedy kosciol dokonczono. Konsekracja byla wielkim swietem. Szkoda, ze tu wtedy nie bylem, ale cesarza Karola tez tu wtedy nie bylo. A Waclaw IV? Zdawano mu o tym relacje na Toczniku. Pan tez mi cos opowiedzial. Skorupy z rozbitego nocnika wiele mowia o historii i sa niezwykle cenne. Doskoczyl do mnie na jednej nodze, zamrugal oczami i powiedzial: -Poza tym niezla sztuka, co? -Nie rozumiem. O co panu chodzi? - zaczalem protestowac. - Jezeli probuje mi pan cos wmowic, to wypraszam sobie... -Wmowic? No wie pan! Ja zawsze wszystko wykracze, kra kra, kra! A jak sie panu podoba moj krawat? Oderwalem wzrok od jego groteskowej twarzy i spojrzalem na krzykliwy krawat, zolty z rozesmianym lwem z jakiejs kreskowki. Unioslem brwi pytajaco. -Nie zajalem panu linii? - chichotal Prunslik, skaczac wokol mnie. W niebieskiej marynarce i z ruda fryzura wygladal jak gazowy plomyk. - I tak odlaczy sie pan szybko! Spowaznial nagle i pokazal na sklepienie. -Widzi pan ten zwornik? Spojrzalem w gore na ostatni zwornik zbierajacy zebra sklepienia. Byl na nim herb. A w herbie lew. -Biedaczysko - powiedzial Prunslik. - Jak musial sie czuc, kiedy na wiezy posadzili te idiotyczna cebule? Te cholerne pyszalki umialy dreczyc nawet prawdziwe bestie, nie sadzi pan? Przynajmniej wpuscili tu Greubera. -Mowi pan o regotyzacji kosciola? 103 -A niby o czym? Mam pana przyprowadzic. Oczekuje pana. Nie jest to rozkaz. On nie rozkazuje!-Do kogo mam isc? Do Gmunda? -Niech pan mi wierzy, nie bedzie pan zalowal. Nie jest pan dzisiaj zbyt lotny, co? Nawet mnie trudno pana rozruszac. - Pochylil nade mna glowe jak plonaca zapalke. - Albo mi sie wydaje, albo jest pan zakochany? Chcialby z panem porozmawiac. Pan wie, jak pana lubi. Mam na mysli Gmunda, a nie Rozetke, bo do niej by pan lecial jak na wyscigach. Rycerz lubi pana bardziej niz mnie i zupelnie nie rozumiem, czym pan na to zasluzyl, ale w koncu nie jest to az tak wazne. Gmund zajrzy panu pod paznokcie, przetrzepie pana, moze skrzyczy, moze wyplaci zaliczke, zeby pan mogl w pokoiku fikac sobie fiku-miku. -Zeby co? Prosze mowic jasniej. Czy mam isc z panem do hotelu? Dobrze zrozumialem? -Brawo! -Przepraszam, ale nie moge. Moze pan nie wie, ale tej nocy popelniono nastepne morderstwo... Czyli doszlo wlasciwie do nastepnego ataku, takiego jak poprzednio. Ale tym razem jest juz ofiara smiertelna. Policja na razie sprawdza jej tozsamosc. Prawdopodobnie beda mnie potrzebowac. Umowie sie z panem Gmundem na inny termin. -To typowe, ze policja stara sie ustalic cos, o czym od dawna cwierkaja wroble na dachu. -Co pan wie o tej sprawie? Prosze mi wszystko powiedziec. -Nie wiem nic szczegolnego, niech sie pan nie cieszy. Byl to jeden z tych dwoch, co ich mieli pilnowac i nie upilnowali. Jak zwykle. -Barnabasz? -Tez ich pan myli? Barnabasz, Gregor - Gregor, Barnabasz. To byl, zdaje sie, Gregor, ale reki bym sobie nie dal... Zona myslala, ze wyjechal sluzbowo. Kiedy przyniesli jego polbuty, przestala tak myslec. Zwalila sie jak kloda. -Mogli ja powiadomic delikatniej. To bylo dla niej straszne. -W kazdym razie lepiej tak, niz gdyby musiala identyfikowac te jego kudlate giczoly. -Ma pan szczegolne poczucie humoru. -Dziekuje. -A nie wie pan, czy policja mowila o jakiejs kostce brukowej? Nie rozbil ktos taka kostka okna Barnabasza? -No prosze, prosze. Prawdziwy z pana Maigret. Ale mowimy przeciez o Gregorze. Coz, ja sie takimi bzdurami nie zajmuje. Tyle mial pan wiedziec. Moge panu jednak powiedziec cos jeszcze. 104 Znalazl sie dzwig, ktorym to te lotry, niech ich ges kopnie... Te bandziory ohydne, niech ich pieklo...-Ktorym to zrobili? -Taki woz z wznoszaca sie platforma, takie wielkie ramie na kolach, co je mozna czasem zobaczyc na miescie. Pomaranczowa tatra. Uzywalo sie jej do naprawy latarn ulicznych, dzisiaj to juz eksponat muzealny. A wie pan, gdzie ja znalezli? W parku na Bydlecym Targu, czyli na Karlaku, jak sie dzisiaj mowi. Nikt jej nie zauwazyl. Policjanci mysleli pewnie, ze to kombajn na kasztany. Az do momentu, kiedy jeden z nich zauwazyl, ze nie ma tablic rejestracyjnych. -Ale jak wykryli zwiazek tego dzwigu z morderstwem? -No nie, to wcale nie jest jeszcze pewne. Tylko ten dzwig jest podejrzany, wiec probuja skojarzyc go z ta sprawa. Niech pan sobie wyobrazi, ze klucze od stacyjki lezaly na siedzeniu w kabinie. Zadnych odciskow palcow, bo kto by byl az takim matolem? -Nikt. -No nikt - przytaknal skwapliwie Prunslik i zatarl rece. - Tylko czy to wlasnie nie jest cholernie podejrzane? Ktory kierowca ciezarowki po kazdej jezdzie wyciera usmarowana kierownice i czysci cala kabine? Chyba ze jest to czyscioszek, ktory prowadzi w rekawiczkach i zawiesza zapachowe drzewko. Wyszczerzyl do mnie pozolkle zabki, a ja musialem przyznac mu racje. -Bez numerow rejestracyjnych - ciagnal Prunslik - i fabrycznych! Ani na silniku, ani na karoserii, ani na podwoziu, nigdzie. Ktos je wytrawil kwasem i zamalowal na pomaranczowo jak reszte wozu. Ta ciezarowka ma nawet kola pomaranczowe. Szkoda, ze pan tego nie widzial, panie mimozo. Slyszalem, ze w latach siedemdziesiatych Praga byla ciagle rozkopana i takie autka jezdzily nawet po chodnikach. -Nie jestem z Pragi. Tylko wariat mogl po sobie zatrzec slady tak dokladnie, zeby tym wzbudzic uwage. -Ja tez uwazam, ze to jakis szajbus. Olejarz nie jest az tak glupi, jak wyglada. Zawsze twierdzilem, ze ma w glowie jeszcze cos oprocz tego swinstwa, ktore mu cieknie z uszu. I te zatarte slady mu nie wystarczyly. Zauwazyl jeszcze cos- Co takiego? -To, w jakim woz stal kierunku. Bo nie bylo logiczne, ze stal na trawniku. Gdyby tak pociagnac os od przedniej szyby, doszlaby do masztow przed Centrum Kongresowym, gdzie rano znalezli te nogi. A wie pan, co jest w samym srodku tego odcinka zaczynajacego sie na Karlaku, a konczacego pod Wyszehradem? 105 -Naprawde nie wiem.-Niech pan zgaduje, do trzech razy sztuka. Ale niech pan pamieta: liczy sie pierwsze slowo, zeby bylo morowo. -No, prosze sobie darowac... Co jest na tej osi? -Swiety... -Swiety...? -Apolinary. -To... bardzo interesujace. Ale ciekawi mnie cos innego. Nie wie pan, dokad policja ten dzwig odholowala? Chetnie bym mu sie przyjrzal. Moze cos odkryje. -Alez pan naiwny. To juz musztarda po obiedzie! Nie udalo sie uruchomic dzwigu. Ci z drogowki postanowili go odholowac nastepnego dnia. I nikt go nie pilnowal. A dzwig zniknal jak kamfora. Policja spisala sie swietnie. Olejarz nie chce o tym mowic i wydal zakaz informowania dziennikarzy. Ale przeciez pan by im tego nie powiedzial, prawda? Zachichotal i spojrzal zezem krysztalowo niebieskim, krysztalowo twardym okiem. -A moze tak? XI Gdybym znow ozywil Ten glos, to przeczucie, Blask by mnie wypelnil I z jego muzyki Palac bym zbudowal W powietrzu dokola.S.T. Coleridge o hotelu Bouvines przy ulicy Na Zderazie szlismy pieszo. Zajelo nam to jakies dwadziescia minut. Tymczasem zapadl zmierzch i zaczal wiac zimny wiatr. Ruch na ulicach byl wiekszy, na placu Karola utworzyl sie korek. W witrynach sklepowych w Waclawskim Pasazu dekoratorzy ustawiali sztuczne choinki i rozrzucali kolorowe konfetti. Prunslik mowil niewiele, a to, co mowil, nie bylo zbyt uprzejme, nawet dla Mateusza Gmunda. W dodatku w obludnie poufnym gescie wzial mnie pod reke i sciszonym glosem powiedzial, ze Mateusza znowu az tak bardzo nie szanuje, ale czyja jesz polewke, tego spiewasz spiewke, zwlaszcza gdy jest w poblizu. Moj pracodawca to nieudany architekt, dodal Prunslik, marzyciel tak zapatrzony w sztuke sredniowiecza, ze nie uznaje zadnej innej. Kopniety po prostu. Ale dostal basniowy spadek i to mu pozwala realizowac wariackie plany. Sprzeciwilem sie. To nie tak, powiedzialem, znam historie Gmundowskiego rodu kilka pokolen wstecz i jestem przekonany, ze to, co teraz robi w Pradze, jest z pewnoscia szlachetne. Wzruszyl ramionami i zauwazyl, ze jestem zbyt mlody, pochopnie wszystkiemu wierze i nie umiem rozpoznac, kiedy ludzie ze mnie zartuja. Co do tego mial racje. W tej chwili nie wiedzialem, czy zamiast Gmundowi nie powinienem uwierzyc jemu. A on znowu sciszyl glos i powiedzial, ze Mateusz to dziwak, ktory zmienil nazwisko na Gmund na pamiatke 107 jakiegos slynnego sredniowiecznego architekta. Zapytal, czy glowa Mateusza nie wydaje mi sie dziwna, i zanim zdazylem odpowiedziec, dodal, ze jemu wydaje sie postawiona na opak. Nie moglem sie z tym zgodzic, aczkolwiek rozesmialem sie w duchu. Przeciez przy pierwszym spotkaniu z tym olbrzymem sam mialem wrazenie, ze z jego glowa cos jest nie w porzadku. A to jeszcze nie wszystko, kontynuowal Prunslik, rycerz bywa roztargniony, wiec czasem, jak sie rano obudzi, nasadza sobie glowe na odwrot. I to podwojnie: broda do gory i twarza do tylu.-Wtedy oglada sie za siebie jak zona Lota. Nie mozna dojsc z nim do ladu, lepiej to gdzies przeczekac. Kiedys z tego powodu zmieni sie w slup soli. I nieruchomy jak glaz bedzie wreszcie szczesliwy. - Prunslik rozesmial sie i nagle posmutnial. - Nie jest to zbyt zabawne. Czasem wydaje mi sie, ze Mateusz Gmund chce naprawic wszystkie bledy historii... - urwal i wyraznie przygnebiony dodal cos zdumiewajacego: -...wszystkie swoje bledy. Czy to moja wina, ze w tym celu wybral sobie wlasnie Czechy? I wlasnie mnie? Jest w tym cos fatalnego. Przez reszte drogi nie powiedzial juz nic wiecej. Hotel Bouvines to niewysoki, dwupietrowy budynek znajdujacy sie na podwyzszonym koncu uliczki, ktora swego czasu nazywala sie Maly Plac Karola, w tym mniej wiecej miejscu, gdzie kiedys w poblizu krzyzownickiego kosciola Swietych Piotra i Pawla (najpierw romanskiego, potem gotyckiego, potem, niestety, barokowego, a potem zrownanego z ziemia) i przyleglej kapliczki Bozego Grobu (ktorej tez od dawna nie ma) stala legendarna, czarna kuznia prastarej, jeszcze przedchrzescijanskiej osady Zderaz. To dosc posepne miejsce. Ulica obok nazywa sie Na Rumowisku. Zawsze jak slysze te nieszczesna nazwe, czuje strach i stygnie mi krew w zylach. Przyszlo mi do glowy, ze Gmund ma wielkie wyczucie topografii historycznej i pod tym wzgledem nie mogl wybrac lepszego miejsca. W czasach, o ktorych opowiadam, czyli przed pol rokiem, ten dom wygladal jak tort sprzed wieku - z bita smietana, ale niezbyt udekorowany. Kiedy sie szybko przechodzilo obok, mozna bylo nie zauwazyc, ze przerobiono go na hotel. Sprawial wrazenie niepozornego, dyskretnego pensjonatu bez wlasnej restauracji, jakich wiele sie spotyka w miastach zachodniej Europy. Centralna wieza przewyzszajaca dach o jedno pietro byla pozostaloscia pierwotnie gotyckiego budynku. Wlasnie ona wskazywala na rzeczywisty jego wiek. Mozna ja bylo zobaczyc tylko z mansardowych okien sasiednich kamienic. Wtedy o niej jeszcze nie wiedzialem. Po przejsciu przez recepcje zapukalismy do drzwi z numerem 108 szesc na pierwszym pietrze. Gdy za nimi rozleglo sie "prosze!", weszlismy do srodka. Za rozleglym przedpokojem z kilkorgiem drzwi prowadzacych nie wiadomo dokad znajdowal sie przyjemny salonik utrzymany w jasnej kolorystyce -dywan, tapety i wiekszosc mebli byly biale, co najwyzej kremowe. Najpierw rzucily mi sie w oczy kwiaty. Staly w przezroczystym szkle i poszarzalej porcelanie wszedzie, gdzie tylko spojrzec: na podlodze, na stoliku, na komodzie, w oknach. Ogromne mnostwo georginii, astrow i aksamitek o perlowym odcieniu. Posrod rozczochranych glowek chryzantem pojawialy sie cetko-wane rozgwiazdy lilii. Majestatyczne wrazenie robily biale roze, ktore moim wyglodnialym oczom objawily sie tu w roznych fazach rozkwitu. Staly w ciezkich, brzuchatych wazonach z grubo cietego krysztalu, ktory stanowil prowokacyjne przeciwienstwo kwiatow delikatniejszych niz chinski jedwab.Ta oszalamiajaca uczta dla oczu miala pewna wade. W owalnym wykuszu, w dalekim kacie pokoju, stala wysoka chinska waza blyszczaca czarna laka z zielonym, wykreconym cielskiem smoka. Wepchnieto w nia ponad trzydziesci sinawych kalii, gladkich jak weselna koszula i zimnych jak giezlo. Wialo od nich groza. Macily promienna wspanialosc setek innych, zyczliwych kwiatow w tym pokoju, sterczac bezwstydnie swymi dlugimi paleczkami w moja strone, jakby chcialy ze mnie zakpic. Przyszlo mi do glowy, ze te kwiaty sa z pewnoscia miesozerne i karmia sie ludzkim cialem. I jeszcze cos wydalo mi sie dziwne. W pokoju czulo sie jakas ciezka won, ktorej jednak nie wydzielaly kwiaty. Przypominala kadzidlo, ale bylo w niej cos cierpko-slodkiego i gryzacego. Tyton z domieszka dzikich ziol? -To na pana czesc. - Gmund wyrwal mnie z omamienia, podajac mi prawa reke, a lewa zamaszystym gestem ogarniajac pokoj. Podniosl sie z fotela, gdzie czytal jakas angielska gazete. Jego cialo zdawalo sie zajmowac ponad polowe pomieszczenia, choc salon nie byl maly. Rycerz z Lubeki mial na sobie ciemnozielona koszule, bez krawata, rozpieta pod szyja, brazowa kamizelke ze sztruksu i czarne spodnie w cieniutkie szare prazki. Na nogach wygodne mokasyny, a w rece na pol wypalone cygaro. Wygladal troche jak Winston Poprosil, zebym usiadl, a Prunslikowi powiedzial, ze go nie potrzebuje, ale ten jakby tego nie slyszal i z zalozonymi rekami rozsiadl sie na parapecie pomiedzy doniczkami przekwitajacej tuberozy. Kiedy wszedl hotelowy boj z przekaskami na polmiskach i rozowym winem, Prunslik zamowil u niego brandy. 109 Na polmiskach lezaly swieze, jeszcze cieple bulki, wielkie jak piesc, oselka masla, zimne miesa, wsrod ktorych wyroznialy sie platki rostbefu ulozone w ksztalt rozowych pakow, zolty ser, twarog, na pol rozciekly ser wygladajacy na szwajcarski lub francuski, awokado, szparagi, marynowane oliwki, kwaszone ogorki i suszone sliwki. Byly tam tez dziwne kolczaste owoce, ktore widzialem u Zahira i ktore rycerz mi polecil, nazywajac je durianami.Nabralem sobie wszystkiego do woli na talerz, a Gmund przygladal mi sie z uwaga. Czulem tez na sobie spojrzenie jego towarzysza. Usiadlem z przekaskami na kanapie i zaczalem jedzenie od zoltego sera z oliwkami. Prunslik zarechotal na swoim parapecie i rzucil cos Gmundowi. Byla to jakas drobna moneta, ktora olbrzym zlapal z nieoczekiwana zrecznoscia i schowal do kieszeni. Jego tez cos rozweselilo, a ja nie wiedzialem, czy mam podzielac ich dobre samopoczucie, czy zachowywac sie, jakby nic sie nie dzialo, i dalej jesc kolacje. -Przepraszam - powiedzial Gmund. - Pewnie domysla sie pan, ze chodzi o zaklad. Raymond twierdzil, ze przyjdzie pan z kosciola glodny i zacznie od miesa, a ja bylem zdania, ze choc bedzie pan mial wielka ochote na mieso, zacznie od czegos skromniejszego. -Wydaje sie panu taki skromny? -Owszem. Jest pan z natury niesmialy, a ten pana rys charakteru wzmocnilo jeszcze wychowanie. Zawsze bedzie pan potrzebowal potwierdzenia propozycji. Prosze jesc i pic, na co ma pan tylko ochote. A moze woli pan cos innego? Poprosze, zeby przywieziono panu rybe z restauracji na nabrzezu, swietnie tam przyrzadzaja pstragi. Czesto tam chodze. Moze pan zamawiac, co sie panu podoba. Oczekuje sie tego od pana u nas w Bomdnes. -Dziekuje, to zupelnie wystarczy, nie nawyklem do takich dan. Wychylilem szklanke, zeby sie troche osmielic, a potem nalozylem na talerz kawalki kurczaka w sosie koperkowym i cienko pokrojone platki wolowiny. Dopiero z pelnymi ustami uswiadomilem sobie swoje niestosowne obzarstwo: jakbym byl ubogim krewnym z wizyta u kuzyna, ktoremu sie powiodlo. Zaczalem jesc wolniej. W oczach gospodarza pojawily sie szmaragdowe iskry. Instynkt podpowiedzial mi, ze oni dobrze wiedza, co dzieje sie w moim wnetrzu. -Ale po takim wstepie nic juz nie powiem - dodalem. - Bezposrednie polecenia i pytania zawsze mnie krepuja i nie wiem, jak mam zaczac. 110 Zupelnie mnie wytracil z rownowagi, wiec ugryzlem tak duzy kes bulki, ze musialem zakryc usta reka. Az lzy naplynely mi do oczu od rozpaczliwego zucia.Gmund taktownie wczytal sie znowu w gazete rozlozona na stoliku i siegnal po zapalki, zeby zapalic wygasle cygaro. -Niech pan zacznie od czegokolwiek - powiedzial ze spuszczonymi oczami. - Moze od tego starszego pana, ktorego pan wczoraj spotkal w gospodzie. - Bulka stanela mi sztorcem w gardle. - Raymond tam pana widzial, przechodzac obok. - Wyjasnil, pozornie nie dostrzegajac mojego zdenerwowania. -Mateusz i Jezuita, to ci dopiero para - rozleglo sie szyderstwo od okna. -Niech pan sie nim nie przejmuje. To sierota i jest zazdrosny o wszystkich moich przyjaciol. Prunslik zrzucil z parapetu doniczke, ktora roztrzaskala sie o podloge. Kiedy Gmund nie zareagowal, Prunslik zrzucil druga. Nastalo dlugie, nieznosne milczenie, a potem niepewnie zaczalem mowic. O Nietrzasku. Nie wspominajac o wczorajszej wizycie w jego mieszkaniu, opowiedzialem o moim ulubionym nauczycielu z gimnazjum w Mlada Boleslaw, wspolnej fascynacji historia i jego pochwalach za moje slawne gazetki historyczne. Potem nieswiadomie przeszedlem do moich spraw rodzinnych i domowych, a glos zaczal mi drzec. Staralem sie nad nim panowac, zeby sie nie zaciac zupelnie. Prunslik wykorzystal chwilowa pauze i obracajac w rece szklanke z brandy, rzucil taka uwage: -Aber wo hatten Sie Ihr Herz verloren? -Co prosze? - spytalem. - Pyta pan o moje serce? Gdzie je zostawilem? Ma pan chyba na mysli rodzinne strony... -Pytam, u ktorej baby - warknal spod niebieskich oczu. Gmund nic nie powiedzial, ale jego spojrzenie, ktorego nie widzialem, musialo byc wymowne, poniewaz facecik na parapecie darowal sobie dalsze uwagi. Za to urzadzil dziwny pokaz: zamknal oczy, postawil sobie szklanke na glowie, z kieszeni wyjal trzy male pileczki - niebieska, zielona i czerwona, po czym bez otwierania oczu zaczal nimi zonglowac lewa reka, a palec wskazujacy prawej reki wsadzil sobie do nosa. Zrozumialem, ze byl obrazony. Gmund wzruszyl ramionami. -Raymond jest troche niedyskretny. Moze sie cieszyl, ze uslyszy o dziewczynach, z ktorymi przyjaznil sie pan w gimnazjum. Takie rzeczy go interesuja, bo sam nie ma wielkiego szczescia do plci pieknej. Ostatnio, kiedy odwiedzilismy w szpitalu Zahira, wymienil z nim poglady na temat kobiet. Zahir nie kryje swoich sukcesow na tym polu. 111 W jego glosie bylo cos uspokajajacego. Nieufnosc nagle wydala mi sie nie na miejscu. Zaskoczylem sam siebie, mowiac otwarcie:-Wlasciwie nie ma czego ukrywac. Zawsze zakochiwalem sie w niewlasciwych dziewczynach. I tak sie wstydzilem swojego imienia, ze uniemozliwialo to jakiekolwiek zblizenie. -Tyle sie pan nacierpial z powodu imienia? To rzeczywiscie jakies kuriozum. Wie pan co? Moze pan przypisuje temu imieniu odpowiedzialnosc za cale zlo, ktore sie panu przytrafilo? -Mozliwe. Bardzo mi dokuczalo, ze nie moge sobie z tym poradzic. Mialem takie imie i koniec. Bylo do mnie przyszyte na stale. -To jest tak jak z czasami, w ktorych sie czlowiek rodzi, a potem, z uplywem lat, coraz bardziej ich nienawidzi. Tez sa przyszyte i nie da sie ich odpruc. Pozostaje tylko snic o czasach, ktore dawno minely, albo o tych, ktore dopiero przyjda. -Zgadza sie. To tez jest straszne. -A niech pan powie, nie myslal pan nigdy o malzenstwie? O dzieciach? -Chyba tylko po to, by sie utwierdzic w przekonaniu, ze sie do tego nie nadaje. Moze jeszcze nie spotkalem wlasciwej kobiety. -Cos panu poradze. Niech pan sie nie spieszy. Przynajmniej kiedy pan pracuje dla mnie, niech pan o kobietach za duzo nie mysli. -A to dlaczego? -Tylko by to pana rozpraszalo. Dowie sie pan jeszcze wielu ciekawych rzeczy, a niektore beda mialy charakter tak poufny, ze doprawdy wolalbym, by pan czegos komus, na przyklad nieumyslnie, nie chlapnal. Kobiety sa swietnymi szpiegami, ale nie umieja sluchac. Wie pan, co mi sie wczoraj przydarzylo? Bylo to cos zupelnie niesamowitego, zupelnie nieracjonalnego. I jestem przekonany, ze kobieta - jesli mialbym jakas - machnelaby na to reka. -Ale sa przeciez wyjatki. Poza tym moze pan ma jakas kobiete, panie rycerzu. Ostatnio zauwazylem, jak patrzy na pana Rozeta. Chyba uznalbym sie za szczesliwca, gdyby ktoras tak na mnie spojrzala. -A jak patrzyla? -Z zachwytem, z oddaniem. Nie mogla oderwac od pana oczu. -Doprawdy? Nie przyszloby mi to do glowy. Ale to mile, co? Teraz mialbym sie zaczac do niej zalecac? Rozesmial sie cierpko. W tej chwili mialem ochote huknac na tego zblazowanego dzentelmena, ktorego nic nie jest w stanie zaskoczyc, i niewybrednymi slowami dac mu do zrozumienia, ze niektorzy faceci za jeden usmiech dziewczyny takiej jak Rozeta daliby dziesiec lat zycia. Milczalem jednak zdziwiony tym, jak gwaltownie 112 zaczelo mi walic serce.Gmund przypatrzyl mi sie uwaznie. Pewnie znowu czytal mi w myslach. Dolal mi wina i powiedzial: -Spokojnie. Powinien sie pan przyzwyczaic do tego, ze ludzie czasem zartuja. Pana prawdomownosc jest zaiste rycerska. Gdzie mi tam do pana. Musi sie pan nauczyc odrozniac gadanie od faktow. Przeciez juz wielokrotnie powatpiewal pan w moje slowa, czyz nie? Przypomnialem sobie to, co o Gmundzie mowil mi Prunslik w drodze do hotelu. Spojrzalem w kierunku okna. Wydawalo sie, ze ten blazen spi na parapecie zwiniety w klebek. Spojrzalem twardo w oczy Gmunda i pokrecilem przeczaco glowa. -Nie powatpiewal pan? Wielki to dla mnie zaszczyt. Ale gdy by sie panu cos nie spodobalo, prosze sie nie wahac. Lubie podyskutowac. Wracam jednak do tego wczorajszego zdarzenia. Dalem do czyszczenia pare swoich ubran i plaszcz podrozny, bez ktorego czuje sie, jakbym byl nagi. Co wieczor chodze na spacer, poszedlem tez wczoraj. Przez cale popoludnie czulem sie jakos nieswojo. Nie lubie niedziel, ale ta wczorajsza byla szczegolnie niemila. Chyba mialem przeczucie... ze cos panu grozi. Cos, co moze zagraza panu zyciu czy zdrowiu, ale jest tez niebezpieczne dla pana duszy. Wieczorem to przeczucie jeszcze sie wzmoglo i wygnalo mnie na ulice mimo deszczu. Poniewaz nie mialem plaszcza, postanowilem tylko obejsc dookola plac i wrocic. To niedaleko stad, tylko pareset metrow. Wyszedlem zaraz po kolacji, chyba o wpol do osmej. Chodze ta trasa czesto. Przechadzki wokol Targu Bydlecego nie moga sie znudzic. Takie miejsca mozna poznawac nawet z zamknietymi oczami. Zalozywszy rekawice czasu, wyczuwa sie takie miejsca po omacku i spotyka sie ludzi, ktorzy tu zyli przedtem. Bednarz Jakub Kuchta, Jakub Kacerz, rybaczka Dimuta, Jakub Pastuszka, Michal Grzebyk, Frenclin z Kamienicy, kaletnik Rzehak, slusarz Mikolaj, Piotr Kolowrot - to kilku tutejszych mieszkancow z XTV wieku, czcigodnych wlascicieli tutejszych domow. Ktoz by nie chcial spotkac sie z nimi? Wrocmy jednak do tego dziwnego wieczoru. Samochodow na ulicy bylo niewiele, latarnie swiecily zoltym swiatlem i wial wilgotny wiatr z polnocy, przenikliwy i nieprzyjemny bardziej niz lutowy mroz. Wywial ze mnie te nieznosne przeczucia dotyczace pana, ale przyniosl ze soba jakies omamy. Do placu podchodzilem ulica Ressla, kolo kosciola Cyryla i Metodego. To dziwne, ale po drodze kilka razy dolecial mnie odglos kopyt, najpierw slaby, 113 a potem silniejszy. Rozejrzalem sie za dorozka z turystami, ktorzy nawet w taki jesienny wieczor wozeni sa szlakiem praskich zabytkow, ale na ulicy bylo tylko kilka samochodow. Potem wszystko ucichlo, co wydalo mi sie jeszcze bardziej dziwne.Bo nie bylo az tak pozno. Przeszedlem podziemnym przejsciem do parku i skrecilem w lewo, chcac przejsc przez trawnik w strone ratusza. I wtedy, miedzy drzewami, od strony kosciola Swietego Ignacego zobaczylem male pomaranczowe swiatelka, drzace z zimna, chwiejace sie na wietrze i mrugajace nieznacznie na tego, kto je zauwazyl. Swieczki? Podszedlem blizej, przypuszczajac, ze to moze jakas mala uroczystosc upamietniajaca wydarzenia osiemdziesiatego dziewiatego roku. Plomyczki chwialy sie, ale nie gasly. Byly zbyt wysoko, zeby je trzymac w rekach. Wiatr latwo by je zdmuchnal... Chyba ze byly czyms osloniete, jakims kloszem. Z pewnoscia tak bylo. Przedarlem sie przez krzewy kolo pomnika Krasnohorskiej i wyszedlem spomiedzy drzew na chodnik. Swiatelka nie swiecily, jak mi sie najpierw wydawalo, w poludniowej czesci parku, lecz bezposrednio nad ulica... Piecdziesiat metrow przed kosciolem Swietego Ignacego. Tak, tak, ponad jezdnia, na srodku placu, tam gdzie sie konczy Ressla i zaczyna Jeczmienna, wisialy dosc wysoko, tworzac dziwne, wyraznie regularne figury. W poblizu nie bylo zadnych przechodniow, abym sie mogl upewnic, czy te plomyczki sa rzeczywiste. Od czasu do czasu przejechal pod nimi jakis samochod, szybko i spokojnie. Kierowcy nigdy nic nie widza, nie wiedza, co sie A potem znowu uslyszalem dudnienie kopyt i nagle uswiadomilem sobie, co mi te plomyczki przypominaja. Wnetrze kosciola. Gdyby te swietlne punkty polaczyc, powstalby plan wspanialej swiatyni. Na samym srodku placu Karola! Moze pan to sobie wyobrazic? O ile mi wiadomo, jedyna niezwykla budowla, ktora tu kiedys stala, byla kaplica Bozego Ciala w XIV i XV wieku. Swiatynia, ktora nie miala sobie rownej w srodkowej Europie. Gmund umilkl. Niewiele wiedzialem o kaplicy Bozego Ciala. W tej chwili poczulem tylko cos w rodzaju zalu, ktory mnie ogarnial zawsze, kiedy wzmianki o tym tajemniczym kosciele, ktory zburzono pod koniec XVIII wieku, spotykalem w ksiazkach. Przygoda Gmunda byla niesamowita jeszcze z jednego powodu. O podobnym widzeniu na Targu Bydlecym czytalem w jakims historycznym dziele, w jakichs dziennikach czy pamietnikach, a swiadkiem tego niesamowitego widzenia byl pewien dobrze znany szlachcic. Jerzy Wilhelm z Chudenic, tak, prawdopodobnie on. Albo nie. Wilhelm Slawota z Koszumberka. 114 Zaraz opowiedzialem o tym Gmundowi. Zrobilo to na nim duze wrazenie. Rozdrazniony zaczal skubac brode i nalegac, zebym mu opowiedzial wszystko, co wiem na ten temat.-Nie ma tego wiele - przyznalem. - Jesli dobrze pamietam, ten szlachcic sam tego nie widzial, bo stalo sie to, jeszcze zanim sie urodzil, znal te historie od swojej niani, a pozniej od innych mieszczan Nowego Miasta, ktorzy twierdzili, ze widzieli to na wlasne oczy. Dzialo sie to na poczatku lat siedemdziesiatych XVI wieku. Relacje byly rozmaicie podbarwione, ale w jednym sie zgadzaly. Pewnego letniego dnia zerwal sie wicher i na plac Karola wjechalo wojsko, ktorego tu nikt nie czekal. Rozlegl sie tetent kopyt na bruku, ale poza tym bylo zupelnie cicho. Tak to zapamietali wszyscy. Jezdzcy nie wzbudzali zainteresowania, dopoki na rogu od strony Emauzow nie pojawil sie ogromny woz bez kol, ktory bardziej plynal, niz jechal. Sunal w kierunku kaplicy Bozego Ciala, a najstraszniejsi byli rycerze, ktorzy towarzyszyli mu jako straz. Siedzieli na ogromnych koniach i sami byli tacy wielcy, ze mogliby zagladac do okien na pierwszym pietrze, gdyby mieli glowy. Ale nie mieli. Bylo ich czterech. I dzialo sie to wszystko w bialy dzien. Niektorzy mieszczanie az sie pochorowali ze strachu. Zjawa zniknela tak nagle, jak sie pojawila. -Nie znalem tej historii - powiedzial Gmund, mnac sobie brode w zamysleniu - i nawet gdyby nie byla prawdziwa, nie umniejsza to jej uroku. Ten pamietnikarz na pewno nie zmyslal. A ci rycerze, powiada pan, jechali do kaplicy Bozego Ciala? To cudownie, to by znaczylo, ze... Nie skonczyl. Podniosl na mnie oczy i zmienionym, znacznie weselszym tonem oznajmil: -No widzi pan, jak jest nam pan uzyteczny. Nie mylilem sie. Pan jest tym czlowiekiem, ktorego potrzebujemy. Sprzeciwilem sie - nie skonczylem studiow i w ogole nic nie umiem. Ale on nic sobie z tego nie robil i to, co mowil, nadal bylo pochlebne i mile. -Jaka ma wartosc taki dyplom? Wazne jest to, ze wie pan wiecej niz ci, co siedza w instytutach historii. Co by bylo, gdyby pan tam wyladowal? Oczywiscie, wie sie tam sporo o historii, ale watpie, czy ktos stamtad umialby kojarzyc rozne fakty tak jak pan. Ich historia jest martwa, a nasza zywa. Nie prowadzimy o niej uczonych dyskusji, lecz na nowo ja przezywamy. To niewaz- ne, ze czegos nie umiemy wyjasnic albo czegos nie rozumiemy. Wazne jest, ze nas to obchodzi i porusza. 115 Po co wygaduje takie rzeczy? O co mu chodzi? Moze chce mnie w cos wrobic. Ogarnely mnie watpliwosci, a on nadal wbijal we mnie spojrzenie, w ktorym wyczuwalem jakies oczekiwanie. Czego on ode mnie chce? Bylem coraz bardziej zaklopotany.-Niech pan nie mowi o naszej rozmowie Olejarzowi. Nie musi wiedziec wiecej, niz potrzeba. Gdyby znal wszystkie moje plany zwiazane z Siedmiokoscielcem, nie bylby dla mnie taki zyczliwy. Ma swoje rozne interesy, a niektore z nich wcale nie sa takie zacne. Slyszalem o jakiejs aferze korupcyjnej. Cos pan wie na ten temat? Pokrecilem przeczaco glowa. Zaciekawilo mnie slowo Siedmiokoscielec, chociaz rycerz tak je wypowiedzial, jakby mowil o sprawie oczywistej, ktorej nie trzeba wyjasniac. Choc nie wiedzialem, co sie krylo pod tym pojeciem, zachowywalem sie tak, jakbym wiedzial o wszystkim poza, oczywiscie, ta afera korupcyjna. Gmund mowil dalej, a mnie ogarnialo coraz wieksze zdumienie. -Raymond potrafi przez komputer polaczyc sie z dowolnym telefonem. Ostatnio wykorzystal chwile nieobecnosci Olejarza i cos mu pokrecil w aparacie telefonicznym - niech sie mnie pan nie pyta, jak to robi. Wysluchal dzieki temu paru ciekawych rozmow i stwierdzil cos bardzo intrygujacego. Pulkownik kogos szantazuje. -A scisle mowiac, szantazowal - rozleglo sie spod okna. Prunslik nadal udawal, ze spi. -Nie padlo zadne nazwisko, ale latwo sie domyslic, kto to jest. -Kto to byl - poprawil go Prunslik, a ja zaczalem juz cos podejrzewac. -Domysla sie pan? To byl architekt, dlugoletni pracownik instytutu planowania urbanistyki miejskiej. -Czy to ten, co go dzisiaj znalezli? Chwileczke, nazywal sie Barnabasz. -Nie Barnabasz, tylko Gregor. -I pan mysli... Pulkownik by nie byl w stanie... I dlaczego mialby to zrobic w taki drastyczny i skomplikowany sposob? To nie odpowiada jego naturze. Wyobrazilem sobie, ze upiorem przesladujacym praskich architektow jest naczelnik wydzialu kryminalnego policji, szantazysta, ktory na wszystkich ma jakiegos haka. A jezeli ktos odmawia zaplaty, jest mordowany i trupa wystawia sie na pokaz dla zastraszenia pozostalych. Bzdura. Prawdopodobnie bylo na odwrot. To Gregor i pani Pendelman mieli haka na Olejarza, a on im zamknal usta na dobre. Ktos mu w tym pomagal, na przyklad Junek, zimnokrwisty sadysta, ktory 116 pod mundurem policjanta ukrywa mordercze sklonnosci.-To Olejarz! To on ma na sumieniu Pendelmanowa! Wywabil ja z mieszkania, kiedy spalem, udusil ja i powiesil na moscie Nuselskim - warczalem bez opanowania. Pierwszy raz widzialem na twarzy Gmunda takie zaskoczenie. Obejrzal sie na Prunslika, a potem, bladzac wzrokiem gdzies ponad moja glowa, rzekl powatpiewajaco: -No i czy policja nie miala racji, ze byl to motyw polityczny? Chodzilo o zemste za krzywde wyrzadzona przez nieboszczyka Pendelmana. -To falszywy trop - zaprzeczylem. - Pendelmanowa pracowala w jakims miejskim urzedzie. A jezeli to byl inspektorat budowlany? Byla przeciez z wyksztalcenia inzynierem. Moze brala lapowki za pozwolenia, ktore nie powinny byc wydawane, a Olejarz dowiedzial sie o tym, poslugujac sie takimi samymi metodami jak pan Prunslik. Znowu spojrzeli na siebie, ale ja nie zamierzalem przerywac. -Specjalnie zlecil mi zadanie ochrony Pendelmanowej, bo wiedzial, ze nie bede w stanie go wykonac. Nie dziwie sie, ze chcial zatuszowac cala sprawe. I bylby kryty, nawet gdyby sie cos wydalo, bo do akcji poslal Junka, wzorowego funkcjonariusza, ktory w kazdej sytuacji potrafi przypilnowac swoich interesow. Potrzebne mu bylo przeciwienstwo takiej ofermy jak ja. Musial przeciez zademonstrowac, ze policja ma tez sprawnych obroncow prawa. Fajtlapy odpadaja. Kto wie, czy Junek nie jest wspolnikiem Olejarza? -To, co pan mowi, jest interesujace i moze wpadl pan na dobry trop -powiedzial cicho Gmund - ale na pana miejscu poczekalbym z oskarzeniami, dopoki pan nie bedzie mial absolutnej pewnosci. Prosze wybaczyc, lecz na razie to sa spekulacje. Radze, zeby byl pan ostrozny i trzymal jezyk za zebami. Gdyby pan mial racje, a Olejarz by sie dowiedzial, ze pan ma cos przeciw niemu, zalatwilby pana szybko, bardzo Mialem ochote zaoponowac, ale potem mi przeszlo. Gmund mial racje. Patrzyl na mnie troche zamyslony, troche rozbawiony. -A moze moglby pan swoja hipoteze jakos wykorzystac? - dodal. - Moze nalezaloby przedstawic Olejarzowi pana przypuszczenia dotyczace sprawy Pendelmanowej. Motywem zabojstwa moglo byc cos zwiazane z jej praca zawodowa, ktora tak sumiennie wykonywala. Jezeli rzeczywiscie jej praca miala cos wspolnego z projektowaniem architektonicznym i urbanistycznym, Olejarz nie moze tego ukrywac. Musi mu pan to tak zaprezentowac, zeby sam wykryl zwiazek miedzy obu tymi sprawami. I niech pan wtedy dobrze obserwuje jego zachowanie. Potem wspolnie 117 wszystko przeanalizujemy i moze wyciagniemy jakies wnioski.Zgodzilem sie. Zauwazylem ze zdziwieniem, ze juz jest po kolacji. Po prostu zjadlem wszystko, co bylo na polmiskach. Ale zupelnie nie rozsmakowalem sie w tym, co tak lapczywie pozarlem - tak jakbym patrzac w oczy Gmunda, jadl calkiem nieswiadomie. Dopilem wino i poczulem sie zmeczony. Powieki zaczely mi ciazyc. Nie chcialem juz myslec o zabojstwie architekta Gregora ani o halucynacjach w kosciele na Slupi. Mialem juz tylko ochote na sen. Zebralem sie do wyjscia. Staralem sie tak wstac, by nie bylo widac, ze kolana uginaja sie pode mna. Prunslik odprowadzil mnie do holu na dole. Po swojej drzemce na parapecie byl znowu swiezy jak skowronek. Kiedy podalem mu reke, stanal na palcach i sciszonym glosem powiedzial: -Opowiesci dziwnej tresci, nieprawdaz, panie K.? I tylko czort wie, co bedzie dalej. Bylem zbyt zmeczony jedzeniem i rozmowa, by zastanawiac sie nad jego powiedzonkami. Juz zaczynalem sie do nich przyzwyczajac. I do innych dziwactw tez. xn Jednak wymarle bylo cale miasto - Praga jak pusty grobowiec. Karel Hynek Macha oprzedni dzien, szczesliwie utopiony w otchlani nocnego snu, rano wrocil na nowo jak bumerang. Wiem, jak boli takie uderzenie. Juz przedtem mnie to spotykalo. Wsunalem sie do lazienki. Czulem w sobie ciezar kolacji, ktora Gmund ugoscil mnie poprzedniego wieczora. strze zobaczylem swoja zmieta twarz z podkrazonymi fioletowo oczami od nadmiaru wypitego wina. Wystarczylo tylko przypomniec sobie nogi nabite na maszty przed Centrum Kongresowym i od razu zebralo mi sie na wymioty. Widzac mnie przy sniadaniu w takim stanie, pani Frydowa bez slowa wstala od stolu, do wielkiej szklanki nalala wody z kranu i wrzucila do niej rozpuszczalna aspiryne. Doszla do wniosku, ze urzadzilem sie tak w gospodzie, a ja nie mialem ochoty niczego jej wyjasniac. Czekalem tylko, az podniesie lament nad tym, jak sie staczam, czego nie trzeba bylo mi przypominac, bo sam dobrze o tym wiedzialem. W ostatnich dniach znowu zaczela mnie pouczac i wychowywac. Mam znalezc sobie stale zajecie i nie wloczyc sie ciagle po miescie, zwlaszcza po nocy - nie omieszkala podkreslic. No i wlasnie z tego powodu jestem chory. Modlilem sie w duchu, zeby mi nie wypowiedziala mieszkania. Wrocilem do swojego pokoju, zeby zadzwonic do Olejarza. Wykrecajac numer, spojrzalem na winna latorosl z Karlowa. Najlepsze dni pod moja opieka miala juz dawno za soba. Teraz byla zupelnie sucha. Pomyslalem, ze jak bede wychodzil z domu, wyrzuce ja do kubla razem z doniczka. I zaraz o tym zapomnialem. 119 Olejarz byl w zlym humorze. Wymowil sie, ze nie ma czasu. Upierajac sie, ze chce z nim porozmawiac o sprawie Pendelmanowej, dodatkowo go rozdraznilem. Zanim odlozyl sluchawke, burknal, zebym wpadl do niego pod koniec tygodnia. Na pytanie, czy bardziej odpowiadaloby mu rano, czy po poludniu, uslyszalem w odpowiedzi przerywany sygnal w sluchawce. Bylo mi przykro, ze Olejarz nie jest zainteresowany tym, co mam mu do powiedzenia. Jak tylko odlozylem sluchawke, zadzwonil telefon, wiec podnioslem ja znowu. To byl Zahir. Wybieral sie do roboty w terenie i chcial, bym mu towarzyszyl, jezeli mam czas. Ucieszylem sie, ze nie bede musial spedzic dnia w samotnosci. Obiecalem sobie jednak, ze tym razem nie dam sie Zahirowi wyprowadzic z rownowagi, i nawet bylem ciekaw, co nowego u inzynierka playboya. Podalem mu swoj adres, a on obiecal, ze podjedzie po mnie samochodem.Byl o kwadrans wczesniej i trabil klaksonem, poki nie wyjrzalem z okna. Nie wysiadl z samochodu, tylko mi machnal reka, ze juz mozemy jechac. Pani Frydowa, ktora wyjrzala przez okno w pokoju obok, powiedziala, ze nie wsiadlaby do samochodu czlowieka, ktory zwraca na siebie uwage w taki sposob. Dobrze wyczula goscia. Na fotelu obok kierowcy w sportowym wozie Zahira nie czulem sie dobrze. Pilnowalem sie, zeby nie okazywac strachu, ale i tak Zahir nie mogl nie zauwazyc, ze trzymam sie klamki u drzwi. Bylem zdumiony, z jaka latwoscia obsluguje sprzeglo, hamulec i gaz, trzy dzwigienki zamontowane na korpusie kierownicy po lewej stronie. Zapytalem, czy na to nie sa potrzebne jakies specjalne testy. Odpowiedzial, ze oczywiscie sa potrzebne, ale on na to gwizdze. Kiedy zjezdzalismy szerokim lukiem po lagodnym zboczu do holeszowickiego mostu, milczalem i wyobrazalem sobie rozne rodzaje smierci, ktore by nas spotkaly, gdybysmy z ta szalona szybkoscia walneli w inny samochod albo zderzyli sie z balustrada. Ale takie mysli nachodzily mnie w samochodach zawsze i chyba dlatego nigdy nie wyrobilem sobie prawa jazdy. Wizja zweglonych cial uwiezionych w kupie lakierowanego zlomu i zjawa skrwawionego dziecka, ktore przejechalem, juz dawno odebraly mi odwage poslugiwania sie taka czy inna bronia na kolkach. Na moscie utknelismy w korku. Wreszcie moglem rozluznic z ulga prawa dlon, ktora kurczowo trzymalem sie klamki. Zahir zapalil papierosa i odsunal szybe. Wygladal na zmartwionego. Lapczywie zaciagal sie papierosem i krotkimi sekatymi palcami bebnil o kierownice. 120 Dobrze ci tak, ucieszylem sie w duchu. Mogles spowodowac wypadek. Katem oka widzialem jego profil. Rysy mial europejskie, ale sniada karnacja i czarne, rzednace nad czolem krete wlosy swiadczyly o poludniowym pochodzeniu. Przyszlo mi to do glowy juz wtedy, kiedy po raz pierwszy uslyszalem jego nazwisko, a teraz - widzac z bliska jego silny nos i male czarne oczy - moglem potwierdzic to przypuszczenie. Nie wiedzialem, jak go o to spytac, zeby nie byc nietaktownym, ale zaczal sam oJego ojciec byl mechanikiem w lotnictwie. W latach piecdziesiatych przyjechal do Pragi z Azerbejdzanu, szkolil sie na czechoslowackich samolotach sportowych, zakochal sie w Czeszce i splodzil jej dziecko. Szybko sie pobrali, ale panna mloda nie chciala jechac do Azji. Doszlo wiec do rozwodu i alimentow. Ojciec byl muzulmaninem, w domu jednak kryl sie ze swoja religia i byl zdecydowany wrocic do ojczyzny. Pochodzil ze starej, zamoznej rodziny, ktora za komunizmu wzbogacila sie jeszcze bardziej. Jego dziadek byl jakims waznym funkcjonariuszem panstwowym i znal osobiscie Stalina. W ich rodzinie mowilo sie, ze Stalin chcial go odsunac, ale nie zdazyl, bo umarl. Ojciec Zahira zginal pozniej w katastrofie samolotu odrzutowego, ktory spadl na pustynie. Ale pieniadze na ksztalcenie dziecka plynely dalej. Postaral sie o to jego dziadek, chociaz znal wnuka tylko z fotografii. Spytalem Zahira, czy jest tez muzulmaninem. Pomyslalem, ze to mogloby sie jakos wiazac z pogrozkami, chociaz inni, ktorym grozono -pani Pendelman, Gregor i Barnabasz - nie pasowali do tej hipotezy. Zahir zbil mnie z tego tropu prosta deklaracja swojej wiary. Wierzyl tylko w trzy rzeczy: piekno kobiet, szybkosc samochodow i wygode domow, ktore projektuje. Jechalismy w zolwim tempie, ludzie na chodnikach byli szybsi niz my. Najszybciej przemykali naprzod rowerzysci i poslancy na motorynkach, ktorych sie sporo wyroilo. Wokol magistrali gestnial oblok jadowitego smogu, a poniewaz bylo niskie cisnienie, trzymal sie blisko ziemi i podstepnie sie owijal wokol przechodniow, ktorzy szli przekonani o tym, ze dobrze zrobili, nie wyjezdzajac autem na miasto. O wpol do dziesiatej dotarlismy na skrzyzowanie Sokolskiej i Zytniej. Zahir zaparkowal w bocznej uliczce w poblizu. Stad poszlismy fotografowac zrujnowany dom z polowy XVIII wieku, resztki zabudowan na rozleglym gruzowisku przy ulicy Na Topieli. Dom nie mial wlasciciela i gdyby nie byl chroniony przez konserwatorow miejskich, dawno zniklby z powierzchni ziemi. 121 Zahir powiedzial mi w zaufaniu, ze bedzie zburzony dopiero teraz, kiedy w wyniku wieloletnich zaniedban nie ma juz sensu go remontowac, choc jeszcze niedawno byla o tym mowa. Podobny los spotkal wiele cennych zabytkow, nie tylko w Pradze. Po zmianie ustroju znalazl sie co prawda inwestor, ale zainteresowany byl tylko dzialka. Odczekano, az wiatr i deszcz na tyle narusza strukture domu, ze trzeba bedzie go zburzyc. Mialo do tego dojsc w ciagu najblizszych miesiecy, a Zahir byl autorem projektu nowego biurowca, jakiegos - jak to nazwal - centrum biznesowego. Slyszac to obrzydliwe wyrazenie, poczulem ucisk w sercu. A co bedzie ze Swietym Szczepanem, ktory stoi obok? - zaniepokoilem sie. Ten nowy moloch zupelnie go zasloni, zabierze mu swiatlo i powietrze. I co bedzie z ta biedna dzwonnica? Co bedzie z malutkim Longinem?Nie wszystko jeszcze stracone. Kiedy Zahir krecil sie na jednej nodze kolo aparatu, wlokac statyw z miejsca na miejsce, spacerowalem sobie ulica Na Rybniczku, delektujac sie jej spokojem i uroda kosciola parafialnego stojacego na lagodnym stoku przede mna. Halas uliczny dolatywal tu w niewielkim stopniu. Tkwilem w kleszczach ulic Jeczmiennej i Zytniej. Ich wyloty znajdowaly sie daleko. Przez chwile wydawalo mi sie nawet, ze jestem gdzies na wsi, o tyle szczegolnej, ze staly tam kamienice. Nasluchiwalem, czy z jakiegos podworka nie odezwie sie pianie koguta. I znowu ogarnelo mnie przygnebienie, bo uswiadomilem sobie, ze nie uslysze tu nic oprocz silnikow samochodowych, robotow kuchennych i halasu maszyn budowlanych. I nie zobacze tysiecy wiezyczek ponad stromymi czerwonymi dachami mieszczanskich domow, nie zobacze ciemnych zakatkow, waskich wejsc i malych okienek, kamiennych i drewnianych przypor ani wypuklych daszkow nad bialymi kominami o przedziwnych ksztaltach. Juz nie ma mojego miasta. Jedynego miasta, ktorego bronilbym z narazeniem zycia, nie pamietajac zupelnie o swoim wrodzonym tchorzostwie. Tego miasta, od ktorego bylem zalezny i ktore bylo zalezne ode mnie. Gdzie pracowalbym w cechu piwowarow, kaletnikow albo flisakow splawiajacych drzewo na rzece. I jedynym moim zyczeniem byloby zachowanie tego stanu rzeczy. Zeby miasta nie nawiedzila powodz, zeby go nie strawil pozar, nie zlupili obcy. I zeby moi rodacy nie zrownali go z ziemia. Kiedys na wzgorzu nad Praga - tam gdzie teraz w zielonych parkach Wyszehradu archeolodzy odkrywaja sprochniale fundamenty i piwnice -stalo takie miasto i zamek. Bylo bardzo rozlegle, przed tysiacem lat najwieksze na swiecie. 122 Mozna je nazwac swietym miastem, bo moglo sie pysznic najwieksza liczba swiatyn w stosunku do liczby mieszkancow. Byla wsrod nich bazylika Swietego Wawrzynca, kaplica Swietej Marii Magdaleny, rotunda Swietego Jana Ewangelisty, kaplica Swietego Hipolita, kaplica Swietego Piotra, kaplica Swietego Krzyza, rotunda Swietej Malgorzaty, kosciol Sciecia Jana Chrzciciela, kosciol Swietych Piotra i Pawla, kosciolek Swietego Klemensa, gdzie byl ochrzczony swiety Waclaw. I byla tam takze kaplica Bozego Ciala. Do budowli koscielnych przylegaly stuwiezowe palace wielmozow i zdobne domki mieszczan. Warsztaty kowalskie i garbarskie z powodu halasu i smrodu staly po zawietrznej stronie murow, niedaleko masarskich kramow i bramy Karola z dziewiecioma spiczastymi wiezyczkami i piekna furta. Byla to nieduza twierdza, z ktora mogla sie rownac pozniej, w XIV wieku, tylko nowomiejska Swinska Brama. Pietnascie browarow pomagalo mieszkancom Wyszehradu zachowac sily do pracy i modlitwy. Z powodu nierownego terenu, stromych skal, urwisk, rozpadlisk i dolinek, ktorymi ciekly niezliczone potoki, bylo w miescie ponad sto szescdziesiat kamiennych mostow i drewnianych kladek. W miejscu dzisiejszego cmentarza wznosily sie napowietrzne, wiszace ogrody ksiezniczki Libuszy, gaje arkadyjskie, gdzie staly poganskie swiatynie otoczone menhirami symbolizujacymi plodnosc. Niedaleko - dzis jest tam boisko do siatkowki - znajdowal sie legendarny labirynt Libuszy, sad jabloni, gdzie drzewa sadzono w kretych rzedach tworzacych przeploty sciezek i drozek z zywej zieleni, ktore wabily wedrowcow odurzajacym zapachem kwiatow i dojrzalych owocow, ale mogl sie stamtad wydostac tylko spryciarz, ktory odpowie na pytanie zadane przez straszne usta posagu ksiezniczki stojacego posrodku. A kto nie odpowiedzial poprawnie na pytanie, stawal sie jej poddanym. Wspaniale to miasto strzegly oprocz bram dwie olbrzymie wieze. Pierwsza czarna, osmioboczna, we wczesnym stylu romanskim, zdobiona tylko lukami malych podzielonych okien, z murami grubymi na trzy saznie i blankami sterczacymi na postrach nieprzyjaciolom. Druga brama, zamkowa, prostokatna, ciosana z bialego marmuru, cudownie lsniaca nowoscia, mimo ze na szczycie nadrzecznego urwiska wznosila sie od czasow poganskich i jeszcze wczesniejszych. Nie miala okien. Na zewnatrz jasna, lecz we wnetrzu ciemna, wiec kiedy jej zaloga chciala sie dostac na najwyzsza galerie, wspinajac sie po rusztowaniach i dlugich drabinach, przyswiecala sobie pochodniami. Kiedys dawno, u zarania dziejow, na dnie wiezy byla studnia, o ktorej sie mowilo, ze siega daleko w glab skaly, az pod poziom rzeki. 123 W naszych czasach tuz-tuz przekopano przeklety tunel i przez swieta skale przejezdzamy dzis samochodami i tramwajami, jakbysmy mieli do tego prawo. Dzieki Bogu tunel nie naruszyl legendarnej studni. Inzynierowie i robotnicy mieli wiecej szczescia niz rozumu. Legenda mowi, ze na dnie tej studni ksiezniczka Libusza spi na zlotym lozu, az przyjdzie czas odkupienia narodu czeskiego. Skalisko wznosi sie w tym miejscu, gdzie dno rzeki zapada sie w niewidzialna otchlan. Glebokosci rzeki nikt jeszcze nie zmierzyl, nie bylo takiego statku, z ktorego mozna by spuscic az tak ciezki pion na az tak dlugiej linie. Na dnie tej czarnej toni lezy zloty oltarz z kosciola Swietych Piotra i Pawla, haniebnie tam zrzucony przez bande kalikstynskich siepaczy. Legenda mowi, ze ten, kto go stamtad wydobedzie, zostanie wladca Czech.Obywatele Wyszehradu mieli nadzieje na pojmanie jednookiego tyrana z Taboru. Chcieli go wrzucic do tej studni, zakryc ja deskami i wystawic na nich wspaniala uczte. Wojna husytow z Wyszehradem zakonczyla sie jednak jego kleska. Krolewska zaloga nie zdolala sie obronic. Obroncy zgineli i pozostali niepogrzebani, poniewaz na ich pochowek nie zgodzili sie husyccy kaplani. Przez miasto przeszla nawalnica religijnego fundamentalizmu, zmiatajac niemal wszystko. Pozostaly resztki starego probostwa, kosciola Swietego Piotra i murow obronnych. W calosci ocalala - ale w XIX wieku i tak zburzona przez budowniczych drogi - rotunda Swietego Marcina. Taki tylko pomnik pozostal po palacowym miescie Wyszehradzie, tej srodkowoeuropejskiej Atlantydzie, perle, ktora nie miala sobie rownych posrod miast tamtego swiata. Ein anderes Paradies an der andere Seite; da hab ich mein Herz verloren, Herr Prunslik. Wymiar pionowy, po ktorym Praga wspinala sie do gwiazd. Byla wtedy piekniejsza niz Babilon. Piekniejsza niz Rzym. W gore mozna sie wspinac i z gory mozna spadac. Nasz brak szacunku dla dorobku przodkow jest straszny i placimy za to ogromna cene. Najlepiej umiemy niszczyc dziela sztuki i zaczynac od nowa, od zielonego pola, ktore nalezy zalac betonem. Ma byc bez komplikacji i pragmatycznie. Zadza zabijania przeszlosci jest w nas bardzo silna, a instynkt niszczycielski nie do wykorzenienia. Jan Zizka, katowski pien i topor czeskiej pokory, byl najgorszym w dziejach ucielesnieniem czeskiego grubianstwa, odstraszajacym wzorem azjatyckiego barbarzynstwa i brutalnosci, naszym nieszczesciem i miedzynarodowa hanba. To z jego powodu jeszcze po szesciuset latach drza nam rece. Niszczac Wyszehrad, wspanialy klejnot romanskiej 124 Europy, nie ustepowal w destrukcji praskim "wyburzeniom sanitarnym" z przelomu XIX i XX wieku. Nawet jezeli nie dokonal tego wlasnorecznie, to Zeliwski, istny terrorysta w habicie, krwawy wilk na czele drapieznego stada, zrobil to dokladnie po jego mysli. Gdyby nie te wsiowe pacholy, ktore najechaly Prage (a my po nich nadal nazywamy dzielnice i ulice), i ich bezprzykladne niszczycielstwo, mogly tu stac budowle nawet z pozniejszych stuleci - kosciol Swietego Jana na Bojiszti, kosciol Swietego Lazarza przy placu Karola, zameczek Waclawa na Zderazie i niedaleki klasztor augustianow bosych, Helmowe Mlyny w dzielnicy Petrskiej, Swinska Brama i Gorska Brama, wieza Malarska, Swietowaclawskie Laznie, malownicze Podskale, czarna Petrska Dzielnica, a moze nawet cala dzielnica zydowska, magiczny praski labirynt, z ktorego mglistych uliczek wychodzilo sie odmienionym. Moglaby stac az do dzis nawet kaplica Bozego Ciala, bo gdyby nie bylo tych cholernych husytow, historia potoczylaby sie zupelnie inaczej. Za cale to wielkie zniszczenie odpowiedzialnosc spada na ruch husycki, wielka czeska rewolucje kulturalna.Slepy narod i slepy jego przywodca. Upadek Czech byl nieunikniony. Slepcy przyszli i zburzyli miasto istniejace przez stulecia, obojetni na jego piekno, ktorego nie dostrzegali. Gdzie byla ich pokora i bojazn boza? To miasto zbudowaly dzieci boze i ich przodkowie. Pieniacz z Husynca nie splonalby na stosie, gdyby mial w sobie pokore i nie ponosil go kompleks mesjanski, gdyby nie upajal sie obietnica meczenstwa. Jeszcze pare lat, a pewnie doczekalby sie kompaktatow, takich czy owakich, ale niesplamio-nych krwia czeska. Nie doszloby do ekscesow adamickich i zakerii, nie rozpetano by przemocy przeciwko rodakom, plebs nie obalalby wladzy halabardami, rewolucja nie karmilaby sie krwia, zniszczeniem i smiercia, nie byloby kleski pod Biala Gora, czeska elita nie zostalaby stracona. Ale stalo sie. A to za sprawa tego tchorza, co tylko malowal diably na scianach i wygladal Armagedonu, fanatyzowal tlumy, a pozar, ktory wzniecil, spalil potem jego samego i jego kraj. Gdybym byl doradca krola czeskiego - a jeszcze lepiej krolowej, bo kobiety w odroznieniu od mezczyzn nie sa skore do poswiecania wszystkiego - postaralbym sie o wydanie glejtu, w ktorym pod kara konfiskaty majatku zakazywaloby sie burzenia czegokolwiek przez sto lat od podjecia o tym decyzji. Ludzie bardziej by mysleli o nastepnych pokoleniach. Nowych budynkow byloby niewiele, miasto by sie nie zmienilo, kazdy nowy 125 kamien kladloby sie z rozwaga paru pokolen. Jestem pewien, ze nie byloby dzis tych bulwarow plynacych jak rzeki z nieznosna lekkoscia do czasu, gdy przyjdzie wielka woda i zaleje nabrzeze. Jestem pewien, ze po Starym i Nowym Miescie chodzilibysmy spokojniej. Sredniowieczne uliczki, arkady i portale, podcienia, przypory domow z wiezami przyhamowalyby mordercza predkosc pancernych limuzyn i wymiotlyby je za miasto, na szare szosy, gdzie jest ich miejsce i gdzie moga sobie nawet wyleciec w powietrze w jakims masowym karambolu. Miasto nalezy do przechodniow, zyje rytmem ich niespiesznych krokow, skrzypieniem drewnianych osi, turkotem kol na kocich lbach.Trzeba zawrocic. Jezeli dom, to budynek zgarbiony, wilgotny i zakopcony, z rozkraczonym podcieniem, z wielka sienia, przewieszonym dachem, strychem czarnym jak piwnica i piwnica gleboka jak studnia. Dom z wysokim, stromym dachem, zlamanym szczytem, drewnianymi okapami i basniowym kominem. I z oknami malymi jak dziurki od klucza, o spekanych ramach, z szybkami mieniacymi sie wieloma barwami. W drzwiach prog z pradawnego, wyszlifowanego zarna. Dom z podworkiem, gdzie smierdzi moczem, spaceruja kury i w nieckach moczy sie pranie. A jezeli ulica, to ma byc krzywa, kreta, a przynajmniej niech sie wygina lekkim lukiem. Ma byc waziutka jak sciezka posrod piaskowcowych skal, ciemna jak glebiny wod. Wlasnie w tym jest jej piekno i dostrzegamy je my, ktorzy tego jestesmy godni; my, dla ktorych slowo "awangarda" to pojecie puste, a slowo "nowy" jest wulgarne. Tak kiedys wygladala Praga i miala tak wygladac na wieki. I nikt nie mial prawa tego zmieniac, bo takiej Pragi chcieli jej zalozyciele i takiej Pragi chce tez ja, nieszczesnik wrzucony w najciemniejszy kat dziejow, gdzie czlowiek niegodny takiego piekna podaje sie za Boga, wprowadza dyktature pragmatyzmu i linii prostych - ere drog szybkiego ruchu wbitych jak rzeznicki noz w serce miasta. Dzien mijal, blade slonce wciaz skrywala wielka chmura smogu. Byla juz dwunasta, moze nawet pierwsza po poludniu. Stalem pod wieza kosciola Swietej Katarzyny i nie mialem pojecia, jak tu trafilem. To w koncu tylko pare krokow od Swietego Szczepana, ale jak tu doszedlem? Dolem - ulica Lipowa albo ulica Do Karlowa? A moze gora, ulica Katarzynska? Nie moglem sobie tego przypomniec. Patrzylem zachwycony na biala kampanile, do polowy czworoboczna, a od polowy osmioboczna, z dlugim, 126 ciemnym szpicem, bardzo podobna do wiez innych kosciolow z czasow panowania Karola IV - kosciola Zwiastowania Najswietszej Marii Panny na Slupi i kosciola Swietego Apolinarego. Swieta Katarzyne upodabnia do nich takze los ich przykoscielnych przytulkow - przynajmniej w pewnym okresie. Gdy arogancki oswieceniowiec, Jozef n, w drugiej polowie XVIII wieku zlikwidowal klasztor Swietej Katarzyny zalozony przez poboznego Karola IV, umieszczono tam wojskowy zaklad karny. Mlodziency zdewastowali budynek do tego stopnia, ze mozna go bylo przeznaczyc wylacznie na dom wariatow. Podobnie jak kosciol na Slupi, Swieta Katarzyna zostala oddana na potrzeby umyslowo chorych i tylko raz w roku otwierala sie dla wizytujacych. Tacy sami pacjenci, co u serwitow i u Swietej Katarzyny, przetrzymywani byli u Swietego Apolinarego. I wydaje mi sie, ze jest to logiczne, bo gdzie kres poboznosci, tam zaczyna sie szalenstwo.Besna triumphans. Wariaci nigdy tak bardzo nie zaszkodzili gotyckim budynkom sakralnym jak wojska husyckie. Swiatynie Wyszehradu zostaly rozbite do ostatniego kamienia przez diabelskie kopyta ich koni, a z nowomiejskiej Swietej Katarzyny zostala tylko wieza. Raczej nie wspomne o nieproporcjonalnej, orientalnej altanie, ktora przy niej postawil Dientzenhofer w XVIII wieku, jak tez o nieudanym kosciele schowanym gdzies za arkadowym portykiem. Swiatynia, ktorej nie widac! Barok umial tak budowac. W Pradze jest kilka takich niewidocznych, barokowych nieszczesnikow. Nawet wspaniala wieza gotycka Swietej Katarzyny musiala zginac. W maju 1420 roku kosciol spalono, ale nie dosc na tym. Kiedy kobiety taborytow dowiedzialy sie, ze zakonnice pustelniczej reguly Augustyna to dziewice poslubione Chrystusowi, rzucily sie, zadne mordu, do kosciola jak zdziczale suki. I choc zdarza sie to rzadko, tym razem kara boska przyszla natychmiast. Demolowanie klasztoru naruszylo jego statyke i na dwadziescia siedem husyckich furiatek zawalila sie frontowa sciana swiatyni. Towarzysze broni pospieszyli im co prawda na pomoc, ale widzac, ze na ich glowy okryte smiesznymi przylbicami moglaby spasc walaca sie wieza i na nic by sie nie przydaly ich prymitywne tarcze, postanowili pozostawic swoje kalikstynskie siostry ich losowi. Przemoc - jak najbardziej. Ale wspolczucie, litosc, dwornosc - nigdy. Takich zachowan nie znaly husyckie hordy. Nic dla nich nie znaczyly idealy poznego sredniowiecza. Europa nie widziala takiego barbarzynstwa od napasci Wandalow na Wieczne Miasto. 127 Byl wczesny wieczor, koniec listopada. Ktos stal przy bialej bramie kosciola. Za krzakiem glogu ciemny stwor o dwoch glowach kolysal sie w regularnym rytmie pokatnej rozkoszy. Schowalem sie za najblizszym drzewem i policzylem do dziesieciu. Dopiero potem uklaklem na jedno kolano jak przed oltarzem i wyjrzalem zza pnia. Mezczyzna i kobieta przywierali do siebie, cialo do ciala. Wygladalo to jak konwulsje smoka. On mial na glowie czarny, staroswiecki kapelusz, a ona byla brunetka o prostych dlugich wlosach. Nie bylo trudno rozpoznac, kogo przylapalem w opuszczonym parku na milosnych igraszkach. Chcialem po cichu wycofac sie stamtad. Ale nie tak od razu. Ruchy tych dwojga byly inne, niz powinny byc w takiej sytuacji. Jakies nienaturalne. Cos mnie zmuszalo, zeby wyjrzec jeszcze raz.To byl jakis dziwny seks. Mezczyzne widzialem z prawej strony, a dziewczyne z lewej. Siedziala na jego ogromnej rece ginacej pod jej podciagnieta suknia i kolysala sie. Jej silne nogi migaly w mroku to w gore, to w dol, a napiete rysy twarzy odzwierciedlaly jej pogon za rozkosza, ktorej nie mogla dogonic. Twarz Gmunda nie wyrazala nic, jakby byl nieobecny. Podnosil tega, mocno zbudowana kobiete jak odpustowy atleta falszywe hantle: jej waga nie ciazyla mu wcale. Bylo to wszystko jakies falszywe. Spod sukni blyskala biala skora. Dziewczyna gwaltownie przycisnela glowe do ramion mezczyzny. Rozsmieszylo ich to, na chwile znieruchomieli, a potem dalej wykonywali swoj oblesny numer. Dziewczyna objela mezczyzne za szyje i oparla sie o niego nogami. Nie hustala sie juz, tylko tarla o niego podbrzuszem. Pragnalem zobaczyc to przedstawienie do konca, a jednoczesnie palil mnie wstyd, ktory w koncu przewazyl. Obrocilem sie i na palcach ruszylem do wyjscia. Nagle niemal jeknalem ze strachu. Tuz kolo ostatniego drzewa przy bramie, w ciemnej niszy stal maly wykrzywiony Priap, parkowy stroz. W lubieznym grymasie wyszczerzyl do mnie siekacze i zamrugal porozumiewawczo niebieskimi oczkami. Przemknalem dalej i wybieglem za brame parku. Moglbym przysiac, ze ten karzel mial rozpiete spodnie. Zatrzymalem sie dopiero na skrzyzowaniu przy kosciele Swietego Szczepana. Poczekalem na zielone swiatlo i pognalem ulica Halka. Mijajac kosciol, zauwazylem katem oka, ze sciana nawy polnocnej jest pobazgrana jakims napisem, ktorego tam ostatnio nie bylo. 128 Biale i niebieskie znaki krzyczaly swiatu w twarz jakis niezrozumialy gniew, a Swiety Szczepan zachowywal dumne milczenie skrzywdzonych i ponizonych.Nie znalazlem juz Zahira. Ani na ulicy Halka, ani na Topiel. Chyba juz dawno odjechal swoim szybkim autem. Albo wcale nie odjechal, tylko ktos go gdzies wywiozl i zamordowal. Automat telefoniczny znalazlem dopiero w przejsciu podziemnym przy pobliskim placu. Reka mi sie trzesla, kiedy wystukiwalem numer. Sluchajac sygnalu nieodbieranego telefonu, wyobrazalem sobie Zahira, jak lezy z roztrzaskana glowa w ciemnej piwnicy zrujnowanego domostwa. A poniewaz po drugiej stronie ciagle nikt nie podnosil sluchawki, moja wizja wydawala mi sie coraz bardziej realna. XIII Czego sie musze bac i co sie stanie ze mna? Zobacze jasno ciemnosc, kiedy sie skonczy gra.K. Kraus dziwienie. Zdolnosc dziwienia sie, ktora jest przejawem bystrosci u dzieci i infantylizmu u doroslych, chyba nie opusci mnie nawet na lozu smierci. Bede sie dziwil, ze w ogole na nim leze, ze juz dawno nie zszedlem z tego padolu wraz z innymi ofiarami straszliwego spisku praskiego, petie opowiadam wam tutaj od jakiegos czasu w dziwacznym uwiezieniu swoim. Zahir zyl. Kiedy w czwartek wieczorem odezwal sie Olejarz, zaraz pomyslalem, ze dostal wiadomosc o jego smierci. Zagadnalem ostroznie o Zahira i dowiedzialem sie, ze wlasnie siedzi u niego w gabinecie. Byla to dla mnie wielka ulga, az usiadlem z wrazenia. Zahir nawet nie poskarzyl sie na mnie, a Olejarz zadzwonil, zeby przelozyc termin naszego spotkania. Kiedy uslyszalem w sluchawce jego przenikliwy, pewny siebie, choc troche jednak zmartwiony glos, przywykly do wydawania rozkazow calej armii podwladnych, moje fantazje o morderczych sklonnosciach tego czlowieka dreczonego przez wlasna przeszlosc zaczely blednac. Wysoki urzednik z gnijacymi kanalami sluchowymi, arogancki i niezdolny do wziecia odpowiedzialnosci za swoje bledy policjant - to owszem, ale czy zarazem bezwzgledny morderca? Nie, raczej nieborak, ktoremu na oczach wszystkich wylewaja sie przez uszy wyrzuty sumienia. Zapytalem go, czy detektywi wpadli na jakis nowy trop. O listach z pogrozkami nie wspomnialem. 130 Odpowiedzial, ze ciala Gregora jeszcze nie znaleziono i ze ma na biurku nowa sprawe. Dwoch wyrostkow od wtorku nie wrocilo do domu. Zareagowalem na to smiechem i wyrazilem nadzieje, ze jego podwladni szybko ich znajda. Olejarz niemal przyjacielskim tonem powiedzial, ze na szczescie nie wszystkie sprawy kryminalne sa krwawe, czasem wystarczy tylko dobrze poszukac. Spotkanie przelozylismy na poniedzialek.Znow mialem przed soba trzy dni bez zadnych planow i nie wiedzialem, czym je wypelnic. Odnosilem wrazenie, ze dochodzenie w sprawie dwoch zabojstw na Nowym Miescie ciagnie sie nieznosnie, ale potem wytlumaczylem sobie, ze w takim tempie wyjasnia sie wiekszosc trudnych przypadkow, a moja niecierpliwosc bierze sie z braku doswiadczenia. Wolalem nie myslec o tym, ze ktos specjalnie wstrzymuje postep w tych sprawach. Nastepnego dnia telefon milczal, a pani Frydowa gdzies poszla. Po sniadaniu wrocilem do swojego pokoju z przekonaniem, ze powinienem wyrzucic na smieci zwiedniete pedy winnej latorosli, ktore zerwalem na stoku pod Boticza. Jednak kiedy pochylilem sie nad doniczka, stwierdzilem, ze spisana juz przeze mnie na straty roslina niespodziewanie sie opamietala. Z brazowej, pokreconej lodygi przebily sie biale kielki wielkosci szpilki. Stwierdziwszy, ze nie jest to plesn, ostroznie podlalem latorosl odstala woda. Czytalem przez cale przedpoludnie, bo nie mialem nic innego do roboty. Po obiedzie bylem tym juz rozdrazniony, a nie mialem ochoty gadac z pania Frydowa. Kiedy za oknem pojawilo sie zimne slonce, ktore bardzo lubie, postanowilem pojsc na spacer w okolice Wyszehradu. Moze znajde cos, co policja przeoczyla? Pod slupskim kosciolem zauwazylem w tramwaju Lucje Nietrzask. Przechodzila przez ulice, pchajac przed soba wozek. Na nastepnym przystanku wysiadlem i z pewnym wahaniem ruszylem z powrotem na Albertow. Kiedy ja dogonilem, dziecko w wozkuspalo. Zapytalem, czy moge ja kawalek podprowadzic. Wygladala nazadowolona z mojej propozycji. Powoli mijalismy kosciol i byly ogrodklasztorny. Mowila glownie ona. Sluchalem, przygladajac sie profilowiLucji. Jej srednio dlugie jasne wlosy mialy jakis szczegolny srebrzysty odcien. Zastanawialem sie, czy jefarbuje, bo wszedzie rownomiernie byly blyszczace i gladkie, nawet wzdluz przedzialka na srodku glowy. Skore miala delikatna i raczej sucha, a zmarszczki tylko na czole. Trzypoziome rysy - dwie dolne glebsze i trzecia, wyzej, prawie niewidoczna -pojawialy sie nad jej oczami zawsze wtedy, kiedy cos ja zainteresowalo.Teraz tez ukazaly sie pare razy i zaraz znikly. Nie miala niebieskich oczu, jakmi sie zdawalo 131 wtedy, w ciemnym pokoju, ale szare. Jednak najbardziej pociagala mnie jej czulosc, ktora - jak mi sie zdawalo - kierowala teraz nie tylko na dziecko. Wszystko, co mowilem, budzilo jej szczere zainteresowanie. Moglem byc pewien, ze kazde jej zdanie odzwierciedli sie jakos na czole. Uspokoilem sie przy niej. Dodawala mi pewnosci siebie.Powiedziala, ze nie ma w Pradze zadnych przyjaciol, wiekszosc czasu spedza w domu i nie ma odwagi wychodzic z dzieckiem na dluzsze spacery. Dzis pierwszy raz osmielila sie pojsc az tak daleko. Chciala odwiedzic ogrod botaniczny, ale byl zamkniety. Niemowle sie obudzilo i przygladalo mi nieufnie. Potem dostrzeglo matke, usmiechnelo sie do niej bezzebnymi ustami i zamachalo raczkami. Lucja wyjela je z wozka razem ze spiworem, w ktory bylo owiniete. Przez chwile popychalem wozek. Bylo to bardzo osobliwe i musze dodac, ze niewymownie zenujace uczucie. Probowalem wyobrazic sobie, jak wygladam. Ciekawe, czy komus moglbym wydac sie ojcem. Byloby to glupie - zadnego ojca w sobie nie widzialem, tylko dziecko. Spoconymi rekami popychalem przed soba siebie. Wozek wydawal mi sie ciezki i niezgrabny, nie umialem nim manewrowac. Niemowle mnie denerwowalo. Zaczalem zalowac, ze poszedlem za Lucja i wdalem sie z nia w rozmowe. Aby myslec o czyms innym, rozgadalem sie o Nowym Miescie, ze jest to dzielnica, gdzie pracowalem jako policjant, przyzwyczailem sie i jakos nie umiem na dluzej sie z nia rozstac. Lucja sluchala z ciekawoscia, przynajmniej tak mi sie zdawalo, wiec jeszcze bardziej rozgadalem sie o swoich zmartwieniach. Dzisiejsi prazanie, tlumaczylem, mieszkaja wsrod ruin, na gruzowisku za tylnym, szwej-kowskim podworzem. Z gorzkim usmieszkiem dodalem, ze znam taki zakatek Nowego Miasta, ktory nazywa sie Na Zburzencu. Wedlug mnie tak powinna sie nazywac cala Praga. Albertow zas lubie dlatego, ze w przeszlosci byla to okolica malo zabudowana i jeszcze dzis mozna tu odczuc cos z tej dawnej, zaginionej atmosfery prastarego miasta. Przerwalem, bo dziecko zaczelo plakac. Moze wystraszylo sie czegos, bo przylgnelo mocno do swojej matki, wpatrujac sie wielkimi oczami w fasade Instytutu Hlawy. Wyjalem z kieszeni paczuszke gum do zucia -podobno pomagaja niemowletom, ktorym wyrzynaja sie zeby. Potrzasnalem nimi przed oczami malej. Zainteresowalo ja to, zaraz przestala ryczec i wyciagnela do paczuszki reke, ale Lucja przycisnela ja do siebie i ze zgorszona mina powiedziala, ze jej maz tez robi takie dowcipy. Tylko ze ja wcale nie zartowalem. Wolalem jednak schowac gume do zucia, a porownanie z siedemdziesiecioletnim Nietrzaskiem mnie zaskoczylo. 132 Niemowle rozplakalo sie znowu.Lucja postanowila wracac. Pomyslalem, ze pojde jeszcze z nimi kawalek w kierunku kosciola, i w tej chwili przypadkiem spojrzalem na sciane, na ktora przed chwila patrzylo dziecko. Zmrozilo mnie zupelnie. Z wielkiego okna na najwyzszym pietrze Instytutu Hlawy patrzyla na mnie kobieta. Miala twarz Rozety - ale innej Rozety niz ta, ktora znalem. A jednak to byla ona. Widac ja bylo od pasa w gore. Miala na sobie czarna szate ze srebrna obraczka na piersiach. Jej waska biala twarz obramowana kapturem stracila gdzies swoja zwykla kraglosc, policzki sie zapadly, obwisly, jakby obciazone zmeczeniem albo bolem. Nos tej kobiety byl podluzny i zaostrzony, wargi scisniete tak mocno, ze staly sie niewidoczne, a wielkie migdalowe oczy, czarne i suche, nie mialy blasku. Stala nieruchomo niczym posag surowej greckiej bogini. Wygladala jak karykatura Rozety. To ona wystraszyla dziecko Lucji. Obejrzalem sie za siebie, ale Lucji juz nie bylo. Zebralem w sobie odwage i przeszedlem na druga strone ulicy. Znowu spojrzalem w to okno i instynktownie skulilem sie przed Rozeta, przed jej skamienialym gniewem. Wydawalo mi sie, ze ona stoi tam jak manekin, ktorego nakrecono, zeby mnie sledzil. Ta mysl mnie wzburzyla. Porzucilem ostroznosc i pobieglem przez trawnik do bramy wjazdowej instytutu. Ogromne drzwi byly zamkniete, ale ustapily, kiedy nacisnalem mosiezna klamke. Oparlem sie o nie, wsliznalem do srodka i pozwolilem, zeby sie za mna zamknely. Po prawej stronie stala prowizoryczna portiernia, ale w srodku nie bylo nikogo. Rozejrzalem sie po dziedzincu. Idee funkcjonalizmu, ktore od wielu dziesiecioleci ograniczaja indywidualnosc ludzi i szpeca ich otoczenie, nie zdominowaly architektury tego budynku. Byl to bowiem przyklad kompromisu miedzy uzytecznoscia i pieknem. W tym punkcie funkcjonalizm powinien byl sie zatrzymac. Podczas spacerow czesto przechodzilem kolo Instytutu Hlawy i za kazdym razem moje spojrzenie spoczywalo na jego jasnoniebieskiej, neoklasycystycznej fasadzie, wielkich trojdzielnych oknach i rozkosznie zbednych malych lukach na gzymsie pod plaskim dachem. Jestem przekonany, ze to wlasnie zdobnosc czyni z domu rzeczywiscie ludzkie siedlisko. Funkcjonalnie urzadzi sobie nore kazdy borsuk, bo nie jest swiadomy tego, ze zamieszkuje tylko dziure w ziemi. Funkcjonalnosci jego prostej siedziby trudno cos zarzucic, ale dlaczego taka borsucza zasada kieruja sie architekci? Dorycka kolumnada wokol dziedzinca swiecila pustka. W srodku szumiala fontanna, a za nia wznosily sie monumentalne schody z kamienna 133 balustrada. Wypolerowana posadzke zdobily kolorowe mozaiki, ktore opalizowaly w przytlumionym blasku ciezkich metalowych lamp. No prosze, nawet w XX wieku powstawaly rzeczy piekne. Stalem zdumiony tym widokiem i w ciszy dookola slyszalem tylko rytm mego tetna.Wszedlem po schodach na gore, skrecilem w lewo, a zaraz potem w prawo. Zajrzalem do sali wykladowej. Audytorium bylo bardzo strome, katedra przed tablica ginela w glebi pod kaskada debowych lawek z mosiezna porecza. Tam tez nie bylo zywe] duszy. Juz mialem zamknac drzwi, kiedy zauwazylem, ze na tablicy jest pare liter nabazgranych czerwona kreda. Z tej wysokosci napis byl nieczytelny. Zszedlem wiec pare rzedow nizej, zeby rozpoznac pojedyncze litery. Pros. nr 3 -odcyfrowalem znaki na tablicy. Pros., czyli prosektorium? W tym budynku bylo piec sal, ktore sluzyly jako prosektoria. Znajdowaly sie w zakrzywionej czesci gmachu, w przeszklonych niszach odwroconych w strone zbocza Wiatrowskiego Wzgorza. Pod czas sluzby wiele razy schodzilem z ulicy, przedzieralem sie przez krzaki na trawiasty stok, zeby zajrzec do tych komor smierci, ciekawy, co za operacje sie tam odbywaja. Ale ciezkie zaslony wiszace od sufitu do podlogi zawsze byly zaciagniete. Trzymano tam w klatkach zwierzeta doswiadczalne. Pamietam, ze kiedys w zimie dochodzil stamtad straszny ryk, od ktorego krew stygla mi w zylach. Slyszalem go az na gorze, kolo Swietego Apolinarego. Wyobrazalem sobie wowczas profesorow w bialych fartuchach, jak dlugimi skalpelami przecinaja prosie, ktore potem opalane jest nad gazowym palnikiem. Swiniobicie w instytucie naukowym. Nie od razu znalazlem ten lukowaty korytarz prowadzacy do sal prosektoryjnych. Po drodze spotkalem tylko jednego czlowieka. Byl to jakis facet w bialym fartuchu, gruby i zarosniety, z czarnymi wasami i zlotymi okularkami. Z pewnoscia gdzies go juz widzialem. Ale gdzie? Szedl przed siebie, nie zwracajac na mnie uwagi, zgarbiony naukowiec zatopiony w myslach. Za drzwiami po lewej stronie rozlegl sie tlumiony smiech dziewczecy, lecz nie byl to glos Rozety. Doszedlem do trzecich drzwi po prawej, bialych i lsniacych, z mala czarna trojka na wysokosci oczu. Zapukalem niesmialo. Zza drzwi nikt sie nie odezwal. Klamka byla lekka i latwo poddala sie naciskowi mojej dloni. Pomieszczenie rozszerzalo sie do zewnatrz i na pierwszy rzut oka zadawalo sie, ze narusza to zasady perspektywy. Przypominalo biala, przeszklona wokol glowy trumne. Ja wchodzilem od strony nog. Ciezkie zaslony w oknach byly rozsuniete. Na srodku sali stal stol prosektoryjny, ktorego blat mial nieregularny ksztalt i w paru miej- 134 scach wygladal tak, jakby go ktos nadgryzl. Domyslilem sie, ze te wyciecia ulatwiaja dostep do poddawanego sekcji obiektu.Na stole w swietle lamp chirurgicznych lezal kon. Niewielki, nieruchomy gniadosz. Widzialem jego grzbiet, lewy bok, wyciagniety kark i kawal glowy. Oko konia bylo otwarte i lsniace. Nic niewidzace. Zauwazylem, ze owiniete w gruby bandaz kopyta mialy niezwykly, spiczasty ksztalt. Pokonalem strach i podszedlem blizej. W boku zwierzecia zobaczylem rane, dluga, czysta rane po skalpelu, troche rozchylona posrodku. Widzialem czerwone mieso, pozolkly tluszcz i krosty sczernialej krwi. Zrobilem jeszcze jeden krok do przodu i w pelnym swietle zobaczylem glowe oraz to, co sterczalo z jej czola - dlugi wrzecionowaty rog. Wyciagnalem reke i opuszkami palcow dotknalem powierzchni rogu. Wydal mi sie cieply, jak zywe cialo. Ale czy jednorozce A potem stalo sie. Cos walnelo w okno, ktore jeknelo i peklo. Jakis przedmiot uderzyl w podloge przede mna i polecial w kat. Skoczylem pod stol, w przekonaniu, ze to juz koniec. Ze ktos do mnie strzela. Nie sposob bylo przedostac sie do drzwi. Zimny wiatr dmuchnal do srodka przez rozbita szybe. Byl to raczej kamien, a nie naboj. Wyjrzalem z kryjowki, usilujac ustalic kierunek, skad bylem atakowany. Za oknem wznosila sie szara sciana wzmacniajaca zbocze, a nad nia czernialy krzaki. Galazki kiwaly sie na wietrze, ale nie tracal ich uciekajacy napastnik. Podpelzlem na czworakach do umywalki, pod ktora zatrzymal sie wrzucony kamien. Podnioslem go do swiatla chirurgicznych lamp, ale zanim mu sie przyjrzalem, poczulem go w dloni. Szesc regularnych scian, delikatna, drobnoziarnista powierzchnia, no i zielone zylkowanie. Kostka brukowa. Ostrzezenie. Zapytacie, co to wszystko ma znaczyc, ale nie moge wam odpowiedziec od razu i na pewno nie wprost. Podejrzewacie, ze niektore sprawy celowo pozostawiam bez wyjasnienia. Moze cos jest na rzeczy, ale wierzcie mi -jezeli kaze wam zgadywac, to dlatego ze powinniscie dreptac niespokojnie w miejscu. Tak jak ja. Musicie odczuc moj niepokoj, moj strach. Bez tego nie dostapicie poznania. A ja go dostapilem, wiec jezeli wam tez na tym zalezy, bladzac w labiryncie slow, trzymajcie sie moich sladow. Z budynku instytutu wyszedlem tak samo niepostrzezenie, jak do niego wszedlem. Wrocilem pod kosciol, gdzie na laweczce siedziala Lucja. Jedna reka kolysala wozek, a druga trzymala otwarta ksiazke. Bylem pewny, ze na mnie czeka. 135 Uspokoilem sie. Podszedlem do niej i zapytalem, co czyta. Podniosla do mnie swoje piekne szare oczy i powiedziala, ze powiesc gotycka. A potem zaraz zapytala, gdzie bylem tak dlugo. Sklamalem jej, ze musialem odwiedzic kolege w instytucie. Lucja wstala i poprawila suknie. Zanim ruszylismy dalej, spojrzalem na okladke ksiazki, ktora odlozyla do wozka. To bylo "Zamczysko w Otranto" Horacea Walpolea, horror napisany w XVIII wieku. Zakladka byla juz prawie przy koncu ksiazki.-A to przypadek! - wyrwalo mi sie. - Ja tez czytalem te ksiazke niedawno. Jak ci sie podoba? -Bardzo, zwlaszcza poczatek, bo potem jest to zbyt zwariowane. Mam nadzieje, ze na koncu wszystko sie wyjasni. -Przygotuj sie na rozczarowanie. Mnie "Zamczysko w Otranto" podobalo sie wlasnie ze wzgledu na wyobraznie, w ktorej logika nie jest az tak wazna. A czytalas Clare Reeve? -Nie. -To byla wielbicielka Walpolea, ale przeszkadzalo jej u niego to samo co tobie - wszystkie te zagadkowe westchnienia, tajemnicze zjawy, postacie wychodzace z obrazow, dzwonienie lancucha w lochu pod zamkiem. Walpole przedstawia to jak rzeczywistosc, bez cienia watpliwosci i czytelnik albo mu uwierzy, albo wyrzuci ksiazka do kosza. Clara Reeve miala inne podejscie. Tez nie szczedzila tajemnic i zagadek, ale zgodnie z duchem oswiecenia zawsze szybko je umieszczala w trzezwych, racjonalnych okolicznosciach. Dla kazdej zjawy znajdowala wytlumaczenie, kazdy straszny upior zostal wyjasniony. -I miala powodzenie? -Jezeli brac pod uwage odbior czytelnikow, to jak najbardziej. Ale powiedz sama: czy lubilas w dziecinstwie bajki dla grzecznych dzieci? Walpole byl romantykiem i mial wspaniale anarchiczny zmysl asymetrii. Idziesz przez jego powiesc jak przez odpustowy gabinet grozy i smiejesz sie, poki nie ugrzeznie ci w karku strzala strachu, co wypadla z ciemnosci. Clara Reeve nie dopuszczala do czegos takiego, kochala lad i porzadek. Musiala bac sie chaosu, w ktorym sie plawil jej poprzednik. -Czy to znaczy, ze byla bardziej od niego tchorzliwa? -Mozna i tak to rozumiec. Porzadek wynika ze strachu przed nieporzadkiem. -A ty sie go nie boisz, jak widze? Wolisz Walpolea, co? Wole, ale to bardziej skomplikowane. Dzisiaj czytelnik przy jego scenach grozy boki zrywa. Pamietasz, jak posagowi zamordowanego ksiecia Alfonsa Dobrego trysnela z nosa krew? Doprawdy glupia sytuacja. Posag 136 potrzebuje chusteczki. Ale to nie znaczy, ze od innych scen tej powiesci wlosy ze strachu nie moga stanac deba.-No tak. A co w zamku Otranto wydalo ci sie najstraszniejsze? -Cierpienie niewinnych. -Mnie tez! Ja z powodu cierpienia niewinnych nie ogladam telewizji i nie czytam gazet. -Ogromny helm z czarna kita, ktory spadl z jasnego nieba na dziedziniec zamku, nie zmiazdzyl demonicznego Manfreda, ktory na to zasluzyl, lecz jego syna Konrada, chorowitego mlodzika, ktory musi odpokutowac smiertelne grzechy ojca. A Manfred? Nie tylko wszystkich przezyje, ale w dodatku w nieprzytomnym gniewie zabije swoja corke, Matylde, najbardziej sympatyczna postac w tej historii. -No to dziekuje bardzo. Juz nie musze dalej czytac, bo mi zdradziles zakonczenie. I nie widzisz w tym puenty? Manfred zostaje ukarany. Az do konca zycia beda go dreczyc wyrzuty sumienia. - Spojrzala troskliwie na spiace w wozku dziecko i poprawila mu kolderke. -Przepraszam, ponioslo mnie. Musisz to doczytac, bo warto. A w gruncie rzeczy jest to ksiazka gleboko prawdziwa. Cierpienia niewinnych widac dzis na kazdym kroku. "Zamczysko w Otranto" pasuje do rzeczywistosci konca XX wieku. I tak to jest z pytaniami, ktorych zarowno w zyciu, jak i w tej ksiazce jest wiecej niz odpowiedzi. Wlasciwie nie wiem, czy wole Walpolea, czy Clare Reeve. Najchetniej bym wybral cos pomiedzy, jakas racjonalna, logiczna historie, ktora zadowoli kazdego, kto w zyciu kieruje sie rozumem. Ale powinno w niej byc jeszcze cos, cos niewytlumaczalnego, bo nie wszystko, co widzimy, potrafimy zrozumiec. Bo tez swiat jest niezrozumialy jak powiesc gotycka. Sprobuj sobie wyobrazic, o czym Horace Walpole pisalby dzisiaj. Czy uznalby nowoczesna Prage za miasto potworne? Potworne w znaczeniu romantycznym. Czy uznalby ja za wyzwanie dla siebie, czy ucieklby przed nia - tak jak to jest przyjete od czasow Meyrinka - do epoki cesarza Rudolfa II? Czy bylby w stanie powiedziec cos wspolczesnego? Czy jego ofiary cierpialyby za grzechy swoich przodkow? Czy duchy karalyby okrutnych nikczemnikow? O czymkolwiek by pisal, zawsze byloby wiecej pytan niz odpowiedzi. Przestrzen i postacie wzialby z naszej cybernetycznej wspolczesnosci, a jednak chodziloby o te najdziwniejsze miejsca i najbardziej zagadkowe indywidua, jakie mozna sobie wyobrazic. Rozejrzyj sie chocby na uniwersytecie. Zobaczysz je na kazdym kroku, za kazdym rogiem. Lucja zatrzymala sie i rozejrzala dookola. -Gdziesmy doszli? 137 Stalismy przy balustradzie na podwyzszonym brzegu Boticzy. Doszlismy niemal do nuselskiego teatru, a ja, zaaferowany rozmowa, nawet tego nie zauwazylem. Lucja usmiechnela sie, jakby ja rozbawil moj entuzjazm dla horrorow. Byl to jednak matczyny usmiech i poczulem uklucie w okolicy serca. Przez chwile zazdroscilem temu dziecku w-Mowisz, ze dzis tez jest wiecej pytan niz odpowiedzi. Nie jestem tego taka pewna. Wezmy na przyklad przypadek. Moze przypadek to jest pytanie, ktore istnieje, ale nie zostalo postawione, Przeciez dzis spotkalismy sie przypadkiem. Poznalismy sie tez zupelnie przypadkowo. Natknales sie na mojego meza na miescie. Przeciez wasze spotkanie nie -Aha, czyli nasz spacer wedlug ciebie mozna rozumiec jako odpowiedz na pytanie, ktore wisialo w powietrzu? Jeszcze zanim to powiedzialem, uswiadomilem sobie, kogo moglo dotyczyc to pytanie, ktore wisialo w powietrzu - mnie, Nietrzaska i jej samej. Fala ciepla uderzyla mi do glowy, ale Lucja nie widziala mojego rumienca, bo odwrocila sie i oparla lokciami o balustrade. W jej pozie bylo cos kokieteryjnego, choc bez nachalnosci. Zaskoczylo mnie to i troche podniecilo. Nie umialem jednak wykorzystywac takich sytuacji, juz sie o tym przekonalem w mieszkaniu Nietrzaska. Bylo mi jej zal. I bylo mi tez Jednak mnie do niej ciagnelo. Oparlem sie o balustrade obok niej, dotykajac swoim lokciem jej lokcia. Nie odsunela sie, ale katem oka zauwazylem, ze jakby z obawy zmarszczyla czolo. Czyzbym sie mylil? Pochylilem glowe, zanurzajac spojrzenie w metnej wodzie strumyka. -Spacer jako odpowiedz? - wrocila do rozmowy, o ktorej juz prawie zapomnialem. - Moze to jest odpowiedz, a moze to tylko jakas pomylka. Popatrz! Widzisz? Tam na wodzie przy kladce... Co to jest? Chyba cos tam komus spadlo... Albo jakis zlodziej cos zgubil. Popatrzylem na przedmiot, ktory Lucja pokazywala reka, i stwierdzilem, ze to moglaby byc odpowiedz na jakies niewyslowione Odprowadzilem Lucje na przystanek tramwajowy i pomoglem jej z wozkiem. Lekko, chyba przypadkiem, poglaskala mnie po nadgarstku. Po jej odjezdzie wrocilem do strumyka i po sczernialej drabince przy kladce zszedlem do zimnej, brudnej wody. Brodzac po kolana, podszedlem do zelastwa sterczacego ze strumienia. Byla to wielka pila elektryczna, ktora zaklinowala sie miedzy kamieniami na dnie. Miala zupelnie nowy niebieski uchwyt i zlamane, niezardzewiale ostrze. 138 Z powodu zlamanego ostrza nie wyrzuca sie nowej pily. Narzedzie mialo wielkie, wygiete i dodatkowo spilowane zeby w ksztalcie pazurow jakiegos drapieznika. Umialem sobie wyobrazic pien przecinany taka pila. Rozdarty jak kartka papieru.Ten dziwny dzien - a bylo takich dni ostatnio coraz wiecej -mial swoj epilog w mieszkaniu na Proseku. Zabralem pile ze soba, bo postanowilem jak najszybciej przekazac ja do policyjnego laboratorium. Owinalem ostrze stara gazeta. Potem umylem sie, przebralem po ciemku w pizame i polozylem do lozka. Bylem zadowolony, bo mialem cos nowego dla Olejarza. Przed zasnieciem przypomnialem sobie jeszcze, ze nie podlalem kwiatow. Wylazlem spod przyjemnie rozgrzanej koldry, zapalilem swiatlo i schylilem sie po konewke. Zaraz ja upuscilem zaskoczony. Z pozielenialej lodygi winnej latorosli wyrosly w gestych kepkach wlochate, biale wlokna, ktore strzelily w gore i rozpelzly sie na wszystkie strony. Najdluzsze mialy chyba z pol metra i przypominaly wasy starego pustelnika. XIV Przetnij te wiezy, zerwij luski z oczu. tylko szaleniec w swym szalenstwie twierdzi, ze kreci kolem, ktore go toczy.T.S. Eliot poniedzialek wstalem wczesnie. Pani Frydowa, ktora od szostej rano ogladala telewizje, byla wyraznie zadowolona. Zrobila jajecznice z trzech jajek na sloninie, a stawiajac przede mna to krolewskie sniadanie, wyrazila nadzieje, ze juz znalazlem prace. - Widac to po panu - powiedziala. Nie mialem serca zaprzeczyc i z pelnymi ustami mruknalem, ze cos mi sie rysuje. Przy sniadaniu obserwowalem, jak rozwidnia sie za oknem i wstaje brudny, szarobury dzien. Zanosilo sie na snieg. Temperatura spadla niemal do zera. Na razie jednak snieg pojawil sie tylko w telewizorze. Gospodyni walnela odbiornik reka, lecz snieg na ekranie zgestnial jeszcze bardziej. Pani Frydowa wylaczyla telewizor i usiadla naprzeciw mnie. Zaczela sie dopytywac, co robilem ostatnio. Przeprosilem ja i wyszedlem do swojego pokoju, ale podreptala za mna. Pokoj byl niewywietrzony i nieposprzatany. Na nieduzym biurku lezaly trzy otwarte ksiazki, ktore zainteresowaly pania Frydowa. Bez slowa podeszla sprawdzic tytuly. "Kroniki krolewskie", "Praskie opowiesci i legendy", "Co mowi praska architektura?". Podniosla pytajaco brew i powiedziala, zebym lepiej nie wracal na te glupia uczelnie. Uspokoilem ja, ze nie mam takich zamiarow. Nastepnie wyjalem spod lozka pile i oznajmilem pani Frydowej, ze musze natychmiast pojsc na policje. Zaskoczona wycofala sie z mojego pokoju. Na obrzydliwa latorosl nawet nie zwrocila uwagi. Wyszedlem predko, bo chcialem byc jak najszybciej za drzwiami. Postanowilem pojsc piechota. Bloki wokol jeszcze spaly, ogrodki na zboczach wzgorz byly zesztywniale z zimna, chodniki 140 milczaly. Szedlem cichym krokiem. Tylko na drogach wyly silniki samochodow, za szybami pojazdow tu i tam mignela ludzka twarz -przeciagla, jasna smuga. Wydawalo mi sie, ze jestem wyjatkiem w tym ksiezycowym miescie, ktorego mieszkancy odjezdzali w nieznane -jedynym piechurem, wedrowcem, autostopowiczem. Kiedy obok mnie przejezdzal kolejny autobus, wyobrazalem sobie samolubnie, jak mnie widzi ktorys z pasazerow, zakladnikow komunikacji miejskiej. Oto ide niby samotny Indianin w zszarzalym poncho z pila elektryczna na ramieniu do lasu. Na pewno ide przed siebie, ale w porownaniu z ruchem samochodow wyglada to, jakbym stal i z jakiegos powodu tylko udawal, ze ide. Co za len, mysli sobie taki pasazer autobusu. Moze czeka, az ktos do niego dolaczy? Ale ktoz by sie odwazyl, skoro wlasnie dogania go potwor Czas i juz-juz otwiera paszcze, aby go pozrec. Bo Czas najpierw pozera powolnych, tych, ktorzy sie z nim nie scigaja. Tych, co mu nie uciekli. Przemiele ich w swoim wnetrzu i odwroci wstecz.Troche liczylem na to, ze na komendzie spotkam Rozete, ale kiedy przed dziesiata wchodzilem do gabinetu Olejarza, nie bylo u niego nikogo. Nawet nie oderwal oczu od ekranu komputera, tylko kiwnal glowa, zebym usiadl. Przez otwarte zaluzje wielkich okien widac bylo, jak snieg sypie z pozielenialych chmur, pokrywajac chodniki bialym dywanem, ktory na pewno zniknie jeszcze przed poludniem. Wieza Swietego Szczepana w mglistej zawiesinie wydawala sie jeszcze bardziej smukla. Rozpakowalem pile z gazet i polozylem ja sobie na kolanach. Celowo zahaczylem nia o metalowe oparcie krzesla, zeby wzbudzic zainteresowanie pulkownika. Wbrew moim oczekiwaniom nie przejawil entuzjazmu z powodu mojego znaleziska, ale zainteresowal sie nim na tyle, ze oddal pile do zbadania laboratoryjnego. Kiedy ja wyniesiono, podal mi jakies fotografie. -Pierwsza przyslano w czwartek, druga w piatek - powiedzial - a te ostatnia przed chwila. Obejrzalem zdjecia uwaznie. Byly bardzo ciemne, ale tu i owdzie przeswitywaly w tej czerni jasniejsze, ciemnoczerwone miejsca. Na pierwszej fotografii nie bylo niemal nic widac, jakis zakurzony teren, kawalki gruzu i pare kamieni o trudnej do okreslenia wielkosci. Za nimi brudna sciana z jasnobrazowym lub ochrowym tynkiem. Drugie zdjecie, troche jasniejsze - to samo miejsce, tylko kadr przesuniety bardziej w prawo. Nie bylo juz 141 widac dwoch kamieni z lewego kranca pierwszego zdjecia, za to po prawej stronie pojawila sie niebieska plama. Zdjecia robiono noca, ale bez flesza. Na trzecim zdjeciu kadr przesuniety byl jeszcze bardziej w prawo. Przybylo na nich niebieskich plam, a w dodatku pojawila sie jakas podluzna mglawica. Jednak z powodu niedostatecznego oswietlenia nie sposob bylo odgadnac, co w sobie kryje. Na biala, rozmazana linie na krawedzi zdjecia zachodzila czarna plama. Byla zaokraglona i od gory do dolu zajmowala jakas jedna szosta kadru. Wszystkie trzy fotografie mialy bardzo zla ostrosc.Wzruszylem ramionami. -Prawdopodobnie chodzi o dalsze ostrzezenie, tym razem dla pana -powiedzialem. - Widac, ze maja czas i stopniuja napiecie, zeby strach w panu narastal. Jutro, pojutrze na pewno przysla nastepne zdjecie i potem sie pan dowie, o co chodzi. -Nic podobnego nie zdarzylo mi sie dotad.To dziwne. Jakby... No, w koncu moze to byc jakis wariat. Ktos taki jak ten dziadek, ktory dzwonil do nas w zeszlym tygodniu, chyba we wtorek, tak, we wtorek wieczorem. Powiedzial telefonistce, ze zgubil diadem, wiec przelaczyla go do nas. Mowil, ze chodzi o cos, co zgubil, a jednoczesnie ukradziono nam to wszystkim. Gadal zupelnie bez sensu. Bredzil, ze na to patrzy, ale juz tego nie ma. Ze mu ostatnio pod oknami laza jacys dziwni ludzie, tymczasem policjanta nie uswiadczy sie tam przez caly rok. -Mowil, ze patrzy na cos, czego tam nie ma? Na diadem? -Tak. Nie potraktowali go powaznie, ale nazwisko i adres zanotowali, bo sie przy tym upieral. Zaprosili go na komende, lecz on nie chce wyjsc z domu, choc mieszka niedaleko stad. Zaproponowalem, ze odwiedze tego dziadka. Pulkownik zaakceptowal ten pomysl i wydawalo mi sie, ze nawet troche liczyl na te propozycje. Moze nie chcial wysylac na taki spacer swoich ludzi. Kartke z adresem wcisnalem do kieszeni. Dopiero teraz moglem Olejarzowi przedstawic hipoteze, ktora omawialem z Gmundem. Mruzyl oczy i sluchal mnie z uwaga. Kiedy skonczylem, wezwal z pomieszczenia obok sekretarke i poprosil ja o przyniesienie akt sprawy pani Pendelman. Kiedy czekalismy na nie w milczeniu, podszedl do okna, wycierajac sobie uszy zwinieta chusteczka. Sekretarka przyniosla skoroszyt, Olejarz go otworzyl, przelecial wzrokiem jakis dokument, a nastepnie podal mnie. Wygladal przy tym, jakby mi okazywal nadzwyczajny szacunek. Popatrzylem na papier. Wszystko sie zgadzalo. Pani inzynier Milada Pendelman pracowala w Urzedzie Miejskim przez prawie trzydziesci lat, 142 caly czas w tym samym wydziale planowania przestrzennego.-To znaczy, ze mam racje - powiedzialem z satysfakcja. - Czyli jednak nie polityka, lecz architektura. -A motyw? - Olejarz patrzyl na mnie z obloku papierosowego dymu. W wyrazie jego twarzy odczytywalem podstep i zwatpienie. -Motyw trzeba bedzie ustalic. W kazdym razie Pendelmanowa i Gregora zabil ten sam czlowiek i wszystko wskazuje na to, ze jest to zupelny szaleniec, wysoce niebezpieczne indywiduum lubujace sie w teatralnych efektach. A pomiedzy tymi dwoma zabojstwami omal nie rozwalil Zahira. To tez byla jedna z jego teatralnych inscenizacji. -Naprawde pan mysli, ze wszystko zrobil ten sam osobnik? Niech pan zauwazy, ze musialby pokonywac rozne niezwykle przeszkody: parkan na moscie Nuselskim, schody na wieze kosciola Swietego Apolinarego, maszty pod Wyszehradem. -Tam mial do dyspozycji dzwig. -No i co z tego? Niech mi pan lepiej wyjasni, dlaczego ofiary sie nie bronily. Ze staruszka nie mial na pewno tyle pracy co z Zahirem. Zreszta Zahir opisal, jak to bylo. Ale co z Gregorem? To byl przeciez kawal chlopa. No i co? Zostaly po nim tylko nogi. -To znaczy, ze sprawcy dzialaja w grupie. Moze to jakas sekta albo terrorysci. Albo to i to. Olejarz zawahal sie. -Moze pan ma racje... Ale czemu nie przyznali sie do tych zabojstw? Terrorysci tak sie nie zachowuja. Na wszelki wypadek polece jeszcze raz zbadac te kostki brukowe, ktorymi grozono Pendelmanowej i Gregorowi, i ten list, ktory dostal Zahir. No prosze, Gregor tez dostal brukowa kostke. Przypomnialem sobie te moja, ktora ukrylem w szufladzie biurka. Idac do Olejarza, nie zamierzalem o tym mowic, ale teraz opowiedzialem mu wszystko, co mi sie przytrafilo w Instytucie Hlawy. Nie wspomnialem jednak o Rozecie w oknie instytutu ani o jednorozcu na stole prosektoryjnym. Wyjasnilem, ze w instytucie szukalem znajomego, a zloczyncy mnie sledzili i wykorzystali sprzyjajaca okazje, zeby mnie postraszyc. Olejarz sluchal z pociemnialymi oczami, potem wybuchnal gniewem i zabronil mi prowadzenia sledztwa na wlasna reke. Zwymyslal mnie za to, ze mu nic nie powiedzialem od razu w piatek. W koncu, juz lagodniejszym tonem, polecil mi przyniesc kostke do zbadania i porownania z tymi pozostalymi. Patrzac przez okno, dodal, ze nie chce mnie miec na 143 Jego troska wydawala sie szczera, ale kto wie? Mogla to byc zaszyfrowana grozba.Przed dwunasta wstal i zaprosil mnie na obiad do kantyny na dole. Przyjalem zaproszenie. Przy bufecie wybralem grochowke i jakies danie bezmiesne. Nie wiadomo czemu mloda kucharka nalala mi na talerz az po brzegi. Z druga dziewczyna z kuchni mialy jakis powod do smiechu. Idac do stolika, niechcacy wylalem troche zupy na tace. Na widok wybranych przeze mnie potraw Olejarz nieznacznie podniosl brwi. Sam nie wzial zupy, ale zamowil piwo. Dla mnie tez. Jeszcze zanim za nie zaplacil, postawil mi na tacy szklanke z wysoka piana tak gwaltownie, ze prawie wytracil mi wszystko z rak. W talerzu zostala juz tylko polowa zupy. Z kuchni buchala para przesycona zapachem duszonego miesa. Smierdzialo czosnkiem i imbirem. W stolowce bylo pelno ludzi, trzesly mi sie rece i mialem wrazenie, ze wszyscy obserwuja mnie sponad talerzy, jak zataczam sie z pelna taca na sliskiej posadzce. Slyszalem wyraznie, ze brzek talerzy ustaje i w moja strone odwracaja sie ci, ktorzy siedza do mnie plecami. Zobaczylem przed oczami mgle i zakrecilo mi sie w glowie, z nosa poleciala mi krew. Czulem sie jak uwieziony w klatce. Nie od razu podnioslem glowe. Cos laskotalo mnie nad gorna warga. Pare kropel oderwalo sie z cieplej struzki pod nosem i wpadlo do zupy. W gestej zielonkawej cieczy pojawily sie trzy ciemne plamy. Mrugalem oczami, ktore zaczely mi lzawic od pary z kuchni. Stalem na srodku stolowki, katem oka widzialem pulkownika, ktory siadal przy stole na koncu sali i machal do mnie reka. Oprocz niego nikt nie zwracal na mnie uwagi i chyba nikt sie ze mnie nie smial, wiec kamien spadl mi z serca. Pewniejszym krokiem przemierzalem stolowke. Ale zaraz taca omal nie wypadla mi z dloni. Po prawej stronie, tuz przy ruchomej tasmie na brudne naczynia, siedziala Rozeta. Byla sama przy stole i chetnie bym sie dosiadl, ale nie odwazylem sie jej pokazac z krwawiacym nosem. Dziwne, ale znowu wygladala inaczej. Ani sladu po szczuplej twarzy z Instytutu Hlawy. Znow miala pelne policzki, silny kark scisniety kolnierzem, masywny tors rozpychajacy czarna koszule munduru. Metrowe brzuszysko - jak mowi stary wiersz. Jak mozna tak szybko przytyc? Jej mundur jakby sie skurczyl, stal sie ciasny. Policjantka uwieziona we wlasnym mundurze. Kobieta uwieziona przez wlasne cialo. Rozeta miala przed soba jeden talerz gleboki i dwa plytkie. Wszystkie puste. 144 A w dodatku trzy miseczki - jedna nie calkiem pusta i dwie pelne. Budyn waniliowy z sokiem malinowym i bita smietana. Kiedy ja mijalem, konczyla oproznianie pierwszej miseczki i zdazylem zauwazyc, ze siega po nastepna. Wygladala jakos nieszczesliwie. Zmusilem sie, zeby sie przy niej nie zatrzymac.Ruchomy pas na brudne naczynia skrzypial na tle stolowkowych odglosow, a odlozone talerze trzesly sie na nim i cicho brzeczaly. Wyobrazalem sobie, ze te wszystkie wstretne resztki obiadow, ktore sunely na zaplecze, trafiaja do nienasyconych ust Rozety. Szybko wyjrzalem przez okno po lewej stronie sali, zeby uspokoic sie widokiem wysokiego nieba. Zobaczylem na nim stado krukow. Przy obiedzie Olejarz zaczal opowiadac o chlopakach, ktorzy przepadli gdzies bez wiesci w zeszlym tygodniu. Mieli po siedemnascie lat i chodzili do liceum jezykowego. Uczyli sie srednio. Ostatnio jakos bardziej kolegowali sie ze soba, czesto sie odwiedzali, chodzili razem na koncerty. Oczywiscie policja przypuszczala, ze chlopcy uciekli z domu, ale ich rodzice odrzucili te przypuszczenia, bo w obu wypadkach nie bylo zadnych powazniejszych konfliktow rodzinnych. Prowadzacy sledztwo uwazal jednak, ze chodzi o tajna wycieczke, moze nawet za granice bez wiedzy i pozwolenia rodzicow. Z ta teoria nie zgadzalo sie jednak to, ze chlopcy nie zabrali zadnych rzeczy osobistych ani paszportow. Mieli na sobie zwykle ubrania na jesienna pogode. Jeden z nich wzial deskorolke i powiedzial matce, ze idzie z kolega pod Nowa Scene Teatru Narodowego i wroci przed polnoca. Policja jednak upierala sie przy tajnej wycieczce. Olejarz twierdzil, ze mlodziez robi sobie takie eskapady do Amsterdamu. Wyrazilem zastrzezenie, ze te wycieczki odbywaly sie glownie wtedy, gdy w Pradze bylo trudno o narkotyki. Olejarz przerwal mi machnieciem reki i powiedzial, ze wie o tym doskonale, lecz wobec rodzicow tych chlopcow sledczy musieli sie trzymac jakiejs teorii. W rzeczywistosci byli bezradni i mieli tylko nadzieje, ze chlopcy gdzies sobie przedluzyli balowanie i wroca z koncem tygodnia. Ale nie wrocili, wiec na pewno nie nalezalo dalej lekcewazyc ich znikniecia. Kiedy pilismy kawe, przysiadl sie do nas jakis dryblas w bialym fartuchu, ktory wsciekle atakowal nozem kawalek twardej wolowiny. Mial przetluszczone czarne wlosy o metalicznym polysku i geste, staroswieckie wasy w tym samym kolorze, troskliwie pielegnowane i podkrecone misternie do gory. Nosil binokle, ktore wraz z bialym fartuchem moglyby budzic respekt, gdyby osobnik ten nie byl uflejtuszony i z daleka nie smierdzial 145 potem. Robil wrazenie, jakby dopiero co wyszedl z sepiowego dagerotypu.Bylem pewien, ze juz go gdzies widzialem, a on, zujac wolowine, spogladal na mnie jak na kogos, kogo zna, ale nie sprawia mu to radosci. Olejarz przedstawil mi go jako doktora Truga, patologa sadowego i wykladowce na Uniwersytecie Karola. Nagle mnie oswiecilo. Przypomnialem sobie, gdzie go spotkalem. Pierwszy raz w miniony poniedzialek, kiedy z niechecia przyjechal pod Palac Kongresowy po nogi zamordowanego Gregora. A drugi raz w ostatni piatek na korytarzu Instytutu Hlawy. Czy to on robil sekcje jednorozca? Przypomnial mnie sobie, nie byl mniej spostrzegawczy ode mnie i zaraz spytal, co robilem w piatek w instytucie. Tym razem nie moglem sklamac, ze odwiedzalem znajomego, bo z pewnoscia znal tam wszystkich, wiec z kamiennym wyrazem twarzy powiedzialem, ze sprawdzalem tam pewien trop, ale nie moge o tym mowic, bo to tajemnica sluzbowa. Pulkownik przymruzyl oczy, lecz milczal. Wyjal z kieszeni marynarki chusteczke i przylozyl ja sobie do prawego ucha. Trug wzruszyl ramionami i zadal mi pytanie, od ktorego zakrztusilem sie kawa: czy ten trop nie ma przypadkiem czegos wspolnego z szyba okienna rozbita w prosektorium? Rzucilem okiem na Olejarza, ktory ukryty za jedwabna chusteczka nieznacznie pokrecil glowa. Powiedzialem wiec, ze nie wiem o zadnym Spozywajac obiad, Trug bez zadnych oporow zapoznawal nas z wynikami testu na obecnosc krwi na ostrzu pily. Byly pozytywne. Rozesmialem sie z satysfakcja. Olejarz, tym razem panujac nad soba znakomicie, pokiwal tylko glowa. W spojrzeniu, ktore na mnie skierowal, bylo jednak uznanie - co podwoilo moja satysfakcje - a zarazem ironiczny usmiech z powodu mojej dziecinnej radosci. Jednak doktor odwrocil sie ode mnie z niesmakiem i rozmawial juz tylko z pulkownikiem. Powiedzial, ze sie cieszy z naszego zadowolenia, lecz zarazem musi nas rozczarowac. Z wlasnej inicjatywy porownal probke krwi z pily z krwia z odcietych nog, ale nie przynioslo to zadnych rezultatow. Brudna woda Boticzy, zawierajaca mnostwo chemikaliow, tak naruszyla metal, ze trudno na nim stwierdzic obecnosc czegokolwiek. Grupy krwi i wieku probki na pewno nie da sie Po poludniu poszedlem odwiedzic staruszka, ktory we wtorek telefonowal na policje. Mieszkal niedaleko, na Lipowej, zaraz przy skrzyzowaniu, 146 nad ktorym na tle ciemniejacego nieba wznosil sie graniastoslup wiezy Swietego Szczepana.Staruszek nazywal sie Waclawek i nie otworzyl mi drzwi, poniewaz nie mialem sie czym wylegitymowac. Na moja propozycje, aby potwierdzil moja tozsamosc, dzwoniac na policje, w ogole nie zareagowal. Rozmawial ze mna przez szpare w drzwiach z zasunietym lancuchem. Nawet nie widzialem dobrze jego twarzy. Wszystko, co zobaczylem, to jego poczerwieniala lysina, krzywy nos, worki pod zaognionymi oczami i pomarszczona skora na indyczym karku. Nie chcial ze mna rozmawiac, tylko powtarzal, ze juz wszystko policji powiedzial, ze korony tam nie bylo, widzial to na wlasne oczy, ktos ja ukradl, ale potem zwrocil. Nic wiecej mowic nie chcial i nie uslyszalbym nawet tyle, gdybym nie wsadzil nogi miedzy drzwi. Probowalem go podejsc pytaniem, co w takim razie widzial, skoro nie bylo tam "tej korony", ale bez skutku, bo dalej twierdzil, ze nic. Probowalem sie jeszcze dowiedziec, czy ta korona, o ktorej mowi, to ten diadem, o ktorym mowil przedtem. Warknal, ze owszem, i z calej sily nadepnal mi na noge. Nie bylo to bolesne, ale instynktownie ja cofnalem. Zaczepilem przy tym o jego kapec i wyciagnalem go za prog. Trzasnely drzwi. Dzwonilem, ale nie otwieral. Wlozylem pantofel za klamke i dalsza rozmowe ze swiadkiem znikniecia korony "nalezacej do nas wszystkich" uznalem za daremna. W duchu wymyslalem pulkownikowi, ze dal mi zadanie, ktorego nie wykonalby nawet doswiadczony detektyw. Zgodnie z moim przypuszczeniem snieg szybko stopnial, ale wciaz bylo nieprzyjemnie. Cieszylem sie na cieply pokoik u pani Frydowej i na lekture, w ktorej pograze sie rozlozony na miekkim dywanie. Gdybym wiedzial, co mnie czeka po powrocie do domu, wcale bym sie nie spieszyl na Prosek. Ledwie wszedlem do domu, pani Frydowa oznajmila, ze do konca miesiaca mam jej oddac klucze od mieszkania. Stala w przedpokoju i trzesla sie jak osika. Byla zdenerwowana, ale w jej oczach dostrzeglem takze strach. Mimo lekkiego zszokowania spokojnie poprosilem ja o wyjasnienia. Usiedlismy w jej malutkim salonie, dokad bardzo rzadko mnie wpuszczala. Nad telewizorem schowanym pod szydelkowana narzuta z motywem rozy i jablek granatu wisial poczernialy krucyfiks. Pani Frydowej rwal sie glos. Pokazywala na korytarz, na drzwi mojego pokoju i zaprzysiegala mnie na wszystkie swietosci, zebym to wyrzucil. 147 Nie wiedzialem, o co jej chodzi. O te diabelska rosline! - pokrzykiwala moja gospodyni, czyniac raz po raz znak krzyza. Domyslilem sie, ze mowi o mojej dzikiej winorosli, i rozesmialem sie. Powiedzialem, ze jezeli tylko to jej przeszkadza, to wyniose rosline na smieci i sprawa bedzie zalatwiona. Pokrecila jednak przeczaco glowa. Nie przekonala jej nawet moja propozycja podwyzszenia czynszu o piecset koron miesiecznie. Urazilo ja to tylko i jeszcze bardziej usztywnilo. Twierdzila, ze ze mnie i tak nic porzadnego nie bedzie, ze nie trzymam sie niczego na stale, nie dokonczylem studiow i nawet z policji mnie zwolnili, nie umiem znalezc sobie pracy i jest przekonana, ze wlasciwie wcale nie chce jej znalezc. Zaprzeczylem. Powiedzialem, ze wlasnie znowu zostalem na probe przyjety do policji i robie tez inne rzeczy, ale zignorowala to. Mowila, ze milczala dlugo i modlila sie za mnie, ale nie przypuszczala, ze zaczne sie zajmowac czarami. Lamentowala, ze hodujac na wlasnej piersi zmije, mogla skonczyc posiekana na kawalki. Zirytowalo mnie to, a zarazem rozbawilo. Gdzies w glebi ducha wybuchnalem rozpaczliwym smiechem -szalency groza mi smiercia, pracodawca nie bierze mnie serio, a gospodyni smiertelnie sie mnie boi! Powiedzialem jej, ze robi z igly widly i sadzi in-Jak dotad bylem przekonany, ze moja gospodyni jest osobka dziwaczna, ale mila, i nigdy nie przyszloby mi do glowy w jakikolwiek sposob jej ublizyc. Musiala sie jednak we mnie nagromadzic jakas niechec, o ktorej nie mialem pojecia. Poczulem sie zraniony jej nienawiscia i glupio oddalem cios za cios. Chcialem przeprosic, ale bylo juz za pozno. Moja replika dotknela ja do zywego. Nagle pani Frydowa zmienila sie w godna politowania staruszke. Zaczela ciezko oddychac, wybaluszajac krotkowzroczne oczy i przyciskajac koscista dlon do pomarszczonej szyi. Zaraz wyrzucila z siebie wszystko. Powiedziala, ze jest ze mna bardzo zle. "To zielsko" wczoraj bylo tylko uschnieta winorosla, a dzisiaj omal nie dostala z jego powodu wylewu. Po poludniu, kiedy poszla przewietrzyc moj pokoj, pedy winorosli rzucily sie na nia jak macki potwornej osmiornicy. Nie, mam jej nie przerywac, ona te rosline zna i chciala zrobic z nia, co bylo trzeba, od razu kiedy przynioslem galazke do jej domu, bo zerwalem ja na zboczu pod Karlowem, gdzie przez cale wieki popelniano grzech rozpusty, a morderstwa byly na porzadku dziennym. Na tym zlowieszczym miejscu, gdzie czarownice odprawialy swoje sabaty, hasajac na czarnych, zielonookich kozlach. I wszedzie, gdzie odbywaly sie te sprosnosci, wyrastaly wasate winorosle. 148 Bog tak pokaral miasto plugawe i nie daj Boze, zeby z tego wyrosly winogrona. Bo takie winogrona pecznieja, pekaja i wydaja na swiat czarty zarazone morem, ktore wygubilyby to miasto ze wszystkim, co w nim zyje. No i co mialem na to odpowiedziec? Wstalem i poszedlem do swojego pokoju. Tam zobaczylem te dziwne biale wlokna wiszace z kwietnika. Rzeczywiscie, spadaly na podloge i nie wygladaly zbyt ponetnie. Z pewnoscia jednak nie byly to macki, ktore by sie na mnie rzucily albo grozily gwaltowna smiercia. Obejrzalem je z bliska przy oknie, w szarym swietle popoludnia. No i stwierdzilem, ze nie byly wcale czescia winorosli, poniewaz winorosl zupelnie uschla. Biale pedy wyrastaly z lodygi, ale byl to pasozyt podobny do sporyszu, moze nawet - tak jak on - trujacy. To jakas plesn, pomyslalem, czujac lekki zapach penicyliny. Wlasciwie juz przedtem zniszczylem te rosline, kiedy do jalowej przestrzeni mieszkania w bloku przynioslem kawaleczek sredniowiecza. Romantyczne pomyslySpakowalem swoje rzeczy, ktore zmiescily sie do dwoch walizek i plecaka. Nie moglem wyniesc wszystkich ksiazek naraz, wiec ulozylem je w szafie i zapewnilem pania Frydowa, ze zabiore je w ciagu tygodnia. Uspokoila sie juz troche i nawet przypomniala, ze mnie nie wyrzuca, ale daje mi miesieczne wypowiedzenie. No bo gdzie bym poszedl, a ona nie jest z tych, co wyrzucaja lokatorow na bruk. W trakcie pakowania rzeczy zastanawialem sie, do kogo mam sie zwrocic o pomoc. Najpierw pomyslalem o Nietrzasku, potem o Gmundzie. Wykrecilem numer profesora, ale po uslyszeniu sygnalu odlozylem sluchawke. Mialbym sypiac na lezaku w jakiejs komorce lub kuchni bardzo blisko Lucji, ktorej kroki i glos slyszalbym w pokoju obok? Jak dlugo bym to zniosl? I czym by sie to moglo skonczyc? Wykrecilem numer hotelu Bomdnes i uzyskalem polaczenie natychmiast. Zanim sie przedstawilem, jakis glos poinformowal mnie, ze dodzwonilem sie do informacji kolejowej, ale z powodu awarii informacja nie moze byc udzielona. Nastepnie ktos odlozyl sluchawke. Nie mialem watpliwosci, ze to Prunslik. Wykrecilem ponownie, przygotowujac replike, ale tym razem w sluchawce odezwal sie Gmund. Opowiedzialem mu krotko o swojej sytuacji. Gmund bez wahania zaoferowal pomoc. Powiedzial, ze czeka w hotelu i daje mi pokoj w swoim apartamencie, gdzie bede mogl mieszkac az do ukonczenia naszej wspolpracy. Bedzie wiec czas, zeby znalezc jakies odpowiednie mieszkanie na potem. 149 Nie bylem w stanie mu podziekowac. Po prostu zabraklo mi slow, a jednoczesnie nie chcialem, zeby slyszal, jak z emocji sciska mi sie gardlo.Rozstanie z pania Frydowa trwalo chwilke. Zamierzalem jej podac reke, ale poniewaz w drugiej trzymalem nieszczesna wasata rosline, odskoczyla ze strachem i zamknela sie w saloniku. Przez drzwi umowilismy sie jeszcze co do odebrania moich ksiazek. Nie domagalem sie zwrotu zaplaconego czynszu - nie mialo to juz sensu, listopad sie konczyl, a za grudzien jeszcze nie zaplacilem. Czynsz grudniowy zaplace gdzie indziej. Klucze zostawilem na szafce w przedpokoju. Nim zatrzasnalem za soba drzwi, uslyszalem jeszcze obietnice pani Frydowej, ze bedzie sie za mnie modlic. Roslina, ktora odwazylem sie przesadzic z Nowego Miasta na Prosek, zemscila sie na mnie. Z jej powodu stracilem dach nad glowa. Wrzucilem ja do kubla na smieci przed domem. Blaszane wieko zamknelo sie za nia z trzaskiem, ktory rozlegl sie posrod blokow osiedla jak wolanie o pomoc. Bylem wolny. XV Jestem wolny jak kamien, co spada tam, gdzie spada.Jestem wolny jak ktos, kto dal slowo. Richard Weiner drodze do hotelu dwukrotnie potknalem sie na kocich lbach. Sodowe zarowki latarn ulicznych mrugaly rozowo i jakos niesmialo rozpalaly sie do bialosci. Trasa tramwaju numer 3 byla zmieniona, musialem wysiasc juz przy ulicy Myslika i na jej srodku przewrocilem sie jak dlugi. Moja walizka la sie i na jezdnie wypadlo z niej pare ksiazek i jakies inne rzeczy. Wszystkie, oprocz rozbitego lusterka, upchalem z powrotem do walizki i omal nie postradalem przy tym zycia, bo z ciemnosci wychynela biala dorozka, ktora z jekiem klaksonu otarla sie o mnie swoim twardym bokiem. Spojrzalem za nia jak za oddalajacym sie wrogiem, ktorego ciosu uniknalem o wlos. Od strony rzeki swiecily w ciemnosci kwadratowe witryny galerii Manes jak fosforyzujace pstre ekrany. Za szklem w zoltej poswiacie poruszaly sie cienie ludzi z kieliszkami w rekach. Odbywal sie tam jakis wernisaz - mila impreza dla zaproszonych i ludzaca pantomima dla laikow przechodzacych wlasnie ulica. Wydalo mi sie dziwne, ze nie swiecilo sie w zadnym oknie hotelu Bouvines. Tylko w recepcji dostrzeglem zielone swiatlo lampki, a obok niej glowe pochylona nad ksiazka. Zanim zdazylem sie przedstawic, recepcjonista przywital mnie i powiedzial, ze o mnie wie. Siegnal za siebie po klucz, podal mi go i dodal tytulem wyjasnienia, ze pan Gmund musial odejsc w pilnej sprawie, nie przeszkodzi mi to jednak zakwaterowac sie w jego apartamencie. Przeznaczono dla mnie niebieski pokoj. 151 Zamknal przeszklone drzwi i powiesil na nich tekturke z angielskim napisem Back soon. Potem pomogl mi przeniesc walizki, bo nie dzialala winda. Podobno z powodu nadmiernej wagi pana Gmunda naderwaly sie w niej stalowe liny. Nie od razu zorientowalem sie, ze to zart, ale i tak zachowywalem milczenie, bo byl raczej obrazliwy dla rycerza. Recepcjonista postawil walizki przed drzwiami pokoju i zatrzymal sie wyczekujaco. Kiedy go zapewnilem, ze juz dam sobie rade, odmeldowal sie. Jego prostolinijnosc byla mi na reke. Nie wiedzialbym, jak wreczyc muW apartamencie Gmunda bylo przyjemnie, chociaz niezbyt cieplo. W ciemnosci przedpokoju mrugalo pomaranczowe swiatelko termostatu. Po omacku znalazlem wylacznik, nacisnalem go i po kremowych scianach rozlalo sie swiatlo trzech dwuramiennych kinkietow. Wciagnalem walizki pod drewniany wieszak i polozylem na nie plecak. Wieszak byl pusty, tylko parasol w kacie swiadczyl o tym, ze ktos tu mieszka. Przedpokoj zostal posprzatany, ciemnozielony dywan odkurzony. Wydawalo mi sie dziwne, ze nie ma w nim zadnych butow, ktorych Gmund, jako czlowiek zamozny, musial miec mnostwo. Moze wszystkie byly schowane w trzech waskich szafach stojacych przy przeciwleglej scianie. Az zaswedzialy mnie rece, zeby je otworzyc i sprawdzic, co jest w srodku, ale udalo mi sie pokonac ciekawosc. W przedpokoju bylo czworo drzwi. Dwoje po lewej stronie, jedne na wprost i jedne po prawej. O ile dobrze pamietalem z mojej poprzedniej wizyty, do salonu prowadzily te na wprost. Skierowalem sie wiec do pierwszych drzwi na lewo, za ktorymi - jak myslalem - mogl byc niebieski pokoj. Nacisnalem klamke, otworzylem i zaraz sie cofnalem. Za drzwiami zobaczylem waski korytarzyk biegnacy prawdopodobnie rownolegle do glownego korytarza za glowna sciana. Budynek byl kiedys twierdza z wieza posrodku, ktora pozniej, w czasach baroku i klasycyzmu, obudowana zostala wygodnymi pokojami i otoczona paroma galeriami. Galerie z czasem zmienily sie w korytarze. Z powodu dlugotrwalych prac budowlanych mogly sie wytworzyc miejsca bez przyporzadkowanej funkcji - na przyklad taki korytarzyk. Liczyl sobie jakies piec, szesc metrow, a na jego koncu znajdowaly sie zamkniete drzwi. Byl bardzo waski, mniej wiecej na szerokosc ramion, a czerwony kolor jego scian dzialal szczegolnie Podszedlem do drugich drzwi w lewej scianie przedpokoju i otworzylem je. Jakas komorka... Nie, ciemnia fotograficzna. W malym pomieszczeniu, gdzie zmiescilby sie najwyzej jeden czlowiek, stal stolik na metalowych nogach, a na nim powiekszalnik. Na blaszanych polkach lezaly plastikowe rynienki, jakies zarowki, jakies przyrzady i stosy zoltych, 152 czerwonych i szarych pudelek z tektury, zapewne z papierem fotograficznym. Przy scianie przytwierdzona byla waska i bardzo gleboka emaliowana umywalka. Prawdopodobnie specjalnie do celow laboratoryjnych. Przypominala tornister. Sterczal nad nia mosiezny kran. Nad poleczkami pod sufitem czernial maly, okragly wentylator. Przy sto-Cicho zamknalem ciemnie i podszedlem do drzwi, za ktorymi, jak przypuszczalem, znajdowal sie pokoj goscinny Gmunda. Zajrzalem tam. Wszystko bylo jak poprzednio. Klin swiatla padal na bialy dywan, ktory swoja miekkoscia i gestoscia kusil stopy. W cieniu nieopodal stal stoliczek, przy ktorym poprzednim razem jadlem kolacje, a z tylu, obok ciemnego kominka - barek na kolkach. Zaslony w oknach byly zaciagniete. Juz chcialem poczekac w tym milym pomieszczeniu na powrot gospodarza, ale po chwili sie rozmyslilem. Nie chcialem sprawic wrazenia kogos, kto nie potrafi sie zakwaterowac, choc sie go o to prosi. Prunslik by mnie wysmial. Sprawdzilem ostatnie drzwi w przedpokoju, te z prawej strony wejscia. Okazalo sie, ze za nimi jest toaleta. Rzucilo mi sie w oczy, ze deska sedesowa na lsniacej porcelanowej muszli sklada sie z trzech elementow: dolna deska wykonana z jakiegos szlachetnego drewna, chyba mahoniowego, byla niezwykle szeroka. Na niej kladlo sie deske druga, znacznie mniejsza, jakie uzywane bywaja w domach z malymi dziecmi. Wykonana byla z jasniejszego drewna, chyba orzechowego. Obie deski przykrywala klapa z intarsjowana szachownica z obu uzytych pod spodem rodzajow drewna. Po jednej stronie sedesu wbudowane bylo radio, po drugiej wisiala przeszklona szafeczka pelna kolorowych buteleczek i malutkich szkatulek z bialego metalu. Wrocilem do przedpokoju zdecydowany trafic do drzwi, ktore otworzylem na poczatku, i przejsc waskim korytarzem do niebieskiego pokoju. Zebralem w sobie odwage i zrobilem krok naprzod. W korytarzu nie bylo swiatla. Sciany i niski sufit wylozono tapeta z czerwonego materialu, bardzo miekkiego w dotyku. Nie zauwazylem na niej szwow. Myslalem, ze wystarczy zrobic pare krokow, by sie dostac do drzwi po drugiej stronie, ale zrobilem ich kilkanascie. Im dalej, tym korytarz byl ciasniejszy. W koncu musialem sie pochylic i isc bokiem. Sufit obnizal sie stopniowo i wlasnie to sprawialo wrazenie, ze korytarz jest krotki. Wchodzacy dawal sie zwiesc optycznemu zludzeniu zwyklej perspektywy, a w rzeczywistosci przestrzen zmniejszala sie coraz bardziej. Przy koncu czerwonego korytarza bylo juz tak ciasno, ze z trudem sie przepychalem. 153 Mimo ze sciany byly miekkie, nie poddawaly sie i zaczynalo brakowac powietrza. Wyciagnalem reke do drzwiczek po drugiej stronie. Mialy rozmiary wiekszego swietlika i byly bez klamki. Zauwazylem tylko dziurke od klucza w mniej wiecej polowie ich wysokosci. Mialem nadzieje, ze drzwi nie sa zamkniete. Jezeli za nimi znajdowalby sie niebieski pokoj, nie musialbym wracac do goscinnego i czekac tam na przyj scie Gmunda.Drzwi nie byly zamkniete, stawialy jednak pewien opor, przymocowane chyba grubymi sprezynami. Skulony przepchnalem sie w ciemnosc za nimi i spadlem z jakichs schodkow. Nie widzialem ich w ciemnosci. Drzwiczki znajdowaly sie nad nimi, wyzej niz wejscie z przedpokoju. Podloga w czerwonym korytarzu musiala wiec stopniowo sie podnosic, czego zupelnie nie zauwazylem. Drzwiczki zatrzasnely sie za mna i znalazlem sie w absolutnym mroku. Nie widzialem zupelnie nic, nawet swojej reki, ktora podnioslem przed oczy. Zaraz tez uswiadomilem sobie, ze choc ciemnosc byla zupelna, o ciszy nie moglem powiedziec tego samego. Skads dolatywal slaby szum. Podnioslem sie, pomacalem sciane obok schodkow i zaraz znalazlem przelacznik. W swietle okazalo sie, ze jestem w przedpokoju, z ktorego przed chwila wszedlem do czerwonego korytarza. Zakrecilo mi sie w glowie, a reka sama wystrzelila mi do przelacznika - tym razem zeby swiatlo zgasic. Mialem wrazenie, ze to jakis koszmar. Dokadkolwiek bym szedl, po zrobieniu kilku krokow znowu jestem w miejscu, z ktorego wyszedlem. Zgasilem swiatlo, odetchnalem gleboko i zapalilem swiatlo ponownie. Nie byl to jednak ten pierwszy przedpokoj, lecz jakis inny, bardzo do tamtego podobny. Oswietlenie, zielony dywan i drzwi dookola wygladaly tak samo, ale zauwazylem pewne roznice. W kacie obok stal wieszak, parasola jednak przy nim nie bylo. W pierwszym przedpokoju nie bylo tych dwoch schodkow, z ktorych spadlem. No i wychodzilo sie stamtad na zewnetrzny hotelowy korytarz. Za mna byly tylko drzwiczki, przez ktore sie tu wepchalem. Oparlem sie o sciane obok nich i z zadowoleniem stwierdzilem, ze jest pewna. Przy jej koncu, w prawym rogu przedpokoju, za mala wneka, znajdowaly sie nastepne drzwi. W prostopadlej scianie, ktora rowniez konczyla sie wneka, bylo drzwi dwoje, a w scianie naprzeciw mnie rowniez dwoje. W sumie szescioro, liczac drzwiczki do Postanowilem, ze bede je sprawdzal po kolei, przeciwnie do ruchu wskazowek zegara. Najpierw wneka i znowu, po nacisnieciu klamki, poczulem sie zdezorientowany, bo okazalo sie, ze drzwi otworzyly sie do 154 mrocznego salonu z bialym dywanem. Nie zauwazylem ich, kiedy bylem w tym pokoju poprzednim razem. Wtedy z miejsca, gdzie sie posilalem delicjami Gmunda, nie bylo widac, ze pokoj, ktory zakresla czwarta czesc okregu wokol centralnej wiezy budynku, ma jeszcze jedno wyjscie. Przeszedlem do pierwszych drzwi po lewej. Nie roznily sie od innych, ale cos mnie tknelo, zeby przedtem w nie zapukac, choc bylem przekonany, ze w calym mieszkaniu nie ma nikogo. Pokoj mial dwie czesci. Przednia z obnizonym sufitem oddzielona byla od tylnej przepierzeniem i ciezkimi, chyba brokatowymi zaslonami zwiazanymi w polowie sznurami z kitka. Na materiale czerwonymi odblaskami odbijalo sie swiatlo z przedpokoju. Z tylu pod oknem stalo podwojne lozko, a obok niego szafka nocna ze sterta ksiazek. Biale kartki otwartych woluminow swiecily takze na rogu biurka, ktore wystawalo spoza zaslony. Okno wychodzilo na ciemne podworze hotelowe. Wszystko zanurzone bylo w polmroku, W przedniej czesci pokoju, oprocz stolika do gry, fotelika, staroswieckiego wieszaka i przeszklonej szafy, w ktorej tloczyly sie ksiazki, w scianie po lewej stronie rozeznalem zarys drzwi. W pokoju unosil sie niemal niewyczuwalny zapach tytoniu. I jeszcze cos. Jakis szczegolny szum zaklocal grobowa cisze tych starodawnych komnat. W tym miejscu slyszalo sie go troche wyrazniej. Nie osmielilem sie wejsc do tego pokoju, bo z pewnoscia nalezal do rycerza z Lubeki. Po cichu zamknalem drzwi.Podszedlem do nastepnych i przylozylem do nich ucho, poniewaz wydalo mi sie, ze szum pochodzi wlasnie stamtad. Nie mylilem sie, ale gdy tylko to stwierdzilem, szum ustal. Wystraszyl mnie jakis brzek, chyba metalu o metal. Ktos zatem musial byc w srodku. Potem uslyszalem jeszcze slabe klapniecie, cos zaszelescilo i znowu zrobilo sie cicho. Nie chcialem uciekac. Az tak bardzo sie nie wystraszylem. Odwazylem sie nawet lekko nacisnac klamke. Ktos tam byl. Poznalem to od razu. Przez szpare w drzwiach wcisnelo sie swiatlo i wilgotne, cieple powietrze, przesiakniete wonia, ktora przypominala mi roze tuz przed zwiednieciem. Otworzylem drzwi troche szerzej i zajrzalem do srodka. Zobaczylem maly przedpokoik; drzwi naprzeciw byly otwarte, a dwoje drzwi po bokach zamkniete. Te po prawej musialy prowadzic do sypialni Gmunda. Jednak moja uwage przykuly otwarte drzwi naprzeciw. Za ich skrzydlem widac bylo wycinek oswietlonej lazienki - kawalek umywalki z wielkimi mosieznymi kranami, nad nimi fragment lustra i kremowobiale, drobno zylkowane kafelki. A obok... Cos bardzo dziwnego. Ogromna drewniana balia, z ktorej unosila sie para, stala pod baldachimem jakiegos tureckiego 155 z ciezkimi rozsunietymi zaslonami w kolorze ciemnoczerwonym, zdobionymi bialym zygzakiem i czarnymi fredzlami. Lazienka pani na zamku! To stad rozlegal sie ten szum.Woda byla teraz zakrecona. Juz chcialem za soba zamknac drzwi w domniemaniu, ze ktos, kto zakrecil wode, odszedl do ktoregos z pokojow. Nie spodziewalem sie juz nikogo w lazience. Tymczasem przed umywalka nagle pojawila sie naga kobieta. Rece podnosila do swoich dlugich ciemnych wlosow, ktore spinala w wezel z tylu glowy. Trzymajac w zebach spinki, wpatrywala sie w swoje odbicie w lustrze. Zalowalem, ze jest tak male, odbijala sie w nim tylko jej twarz. Widzialem profil ciezkich piersi w ksztalcie dojrzalych gruszek o skorze troche jasniejszej niz na ramionach. Wychylilem sie jeszcze bardziej, zeby zobaczyc i zapamietac kazda falde, kazda wypuklosc tego dorodnego ciala. Bylo to cialo Rozety. Przesunalem spojrzenie na jej posladki, jedwabiste i gladkie, choc gdzieniegdzie dal sie zauwazyc celulitis. Biodra nie przechodzily w tegie uda, ale byly spiete jakas dziwna bielizna, nieproporcjonalnie ciasna i sciagajaca cialo, blyszczaca jak polerowany metal. Dziewczyna stala na palcach, opierajac sie cialem o umywalke. Rozlegl sie metaliczny chrzest i na biodrze dziewczyny poruszyla sie klodeczka o skomplikowanym ksztalcie. Wygladala jak herb i w srodku miala krzywa dziurke od klucza. Zanim drzwi lazienki zamknely sie z trzaskiem, zobaczylem jeszcze w lustrze sploszone oczy Rozety. Odwrocilem sie i wycofalem do przedpokoju. Zostaly mi jeszcze drzwi naprzeciw wyj scia z czerwonego korytarza. Ostatnia szansa na znalezienie niebieskiego pokoju. Nie bylo czasu do namyslu. Musialem sie schowac, zanim Rozeta pojdzie zobaczyc, kto ja podgladal. Mogla miec bron. Bylem przekonany, ze mnie nie poznala, ale gdybym tam nadal sterczal... Nacisnalem klamke. Nastepny ciemny przedpokoj. Wsliznalem sie do srodka i zamknalem drzwi za soba. No oslep trafilem lokciem w przelacznik i oparlem sie o sciane. Tutaj wszystko urzadzone bylo inaczej. Po prawej byla lazienka, a naprzeciw wejscia pokoj, ktory wygladal jak sklad mebli i rekwizytow teatralnych. Na srodku, tylem do siebie, staly dwie szafy. Wokol porozstawiane byly rozmaite krzesla, stolki, taborety, kwietniki, a takze zelazny ruszt, w ktorym rozpoznalem sredniowieczny ogrzewacz. Byly tu jeszcze odrapane pianino i dwa antyczne gipsowe posagi naturalnych rozmiarow. 156 Bezglowy meski tors sluzyl jako wieszak, u jego rak wisialy kamizelki, marynarki i ciemne plaszcze. Posag kobiecy byl bez rak i na szyi zawieszony mial pek kolorowych krawatow. Ubrania poniewieraly sie tez na podlodze, sfatygowane i zupelnie nowe, a takze mnostwo koszul w firmowych celofanowych opakowaniach.Chociaz w tym balaganie nie bylo zadnego sensu, dalo sie tu mieszkac. Meble tak rozmieszczono, ze miedzy nimi tworzyly sie uliczki, ktorymi moglem sie przedostac do tylnej czesci pokoju, gdzie, jak przypuszczalem, powinno byc lozko. Wrocilem do przedpokoju i uslyszalem, jak w pomieszczeniu obok otworzyly sie drzwi. Wiedzialem, ze to Rozeta. Na pewno sprawdzala, czy oko, ktore zobaczyla w uchylonych drzwiach, bylo tylko przywidzeniem. Nie moglem teraz wyjsc, wiec skierowalem sie do ostatnich drzwi. Popchnalem je i wreszcie znalazlem sie w moim nowym mieszkaniu. Szary, sfatygowany dywan, rozkladana kanapa z tapicerka w malwy, akwamarynowe zaslony w oknach, stol nakryty obrusem z prowansalskim wzorem, na scianach obrazki ze stawami i trzcina, niegustowna lampka w ksztalcie dzwonka. Niebieski pokoj. Nieladny, raczej chlodny, bezosobowy i smutny, typowo hotelowy. To dziwne, ale gdy zamknalem za soba drzwi, zostawiajac Rozete, Gmunda i Prunslika na pastwe ich oblednego, widmowego przybytku, zaczalem sie tu czuc jak u siebie w domu. XVI Widze, jak spadasz: grozny jak strzala z ukrycia.Richard Weiner ieczorem zasnalem na kanapie w ubraniu i obudzilem sie dopiero rano. W nocy ktos przyniosl do pokoju moje bagaze, wiec rano moglem sie przebrac. W lazience, ktora dzielilem z Prunslikiem, wzialem zimny prysznic. Na stoliku w salonie znalazlem wiadomosc, ze na sniadanie mam zejsc do holu. W Bouvines sie nie gotowalo, ale sniadania podawano tam krolewskie. Dwa z trzech nakrytych stolikow byly wolne, a przy ostatnim siedzial moj gospodarz w bialej koszuli i szkarlatnej kamizelce. Obok niego Rozeta i Prunslik. Rozeta byla w cywilu - w bialej bluzce i brazowej spodnicy. Prunslik jak zwykle w kolorze szaroniebieskim. Na schodach zawahalem sie, czy w ogole do nich podchodzic, ale Gmund zauwazyl mnie, zyczliwie sie usmiechnal i skinal zapraszajacym gestem. Po zamowieniu kawy i jajka na miekko u kelnera podziekowalem Gmundowi, ze przyjal mnie na mieszkanie, tracac przy tym na wlasnych wygodach. Nie omieszkalem nadmienic, ze omal nie zabladzilem w jego apartamencie jak w labiryncie. Kiedy Gmund przepraszal mnie za swoja nieobecnosc poprzedniego wieczora - musieli z Prunslikiem cos zalatwic i wrocili podobno dopiero nad ranem - katem oka obserwowalem Rozete. Siedziala zacieta, nawet nie przywitala sie porzadnie, tylko w milczeniu skubala suchy rogalik i nachmurzona mella go miedzy zebami. Zauwazywszy moje ciekawskie spojrzenie, Prunslik wyjasnil nie bez zlosliwosci w swoim wysokim, ostrym glosie, ze slicznotka znowu trzyma diete. Zgromila go spojrzeniem, ale sie nie odezwala. Prunslik dodal, ze trzyma za nia kciuki, i podniosl szklanke porto, jakby pil za jej zdrowie. Wino to bylo cale jego sniadanie. Tymczasem Gmund z niezmaconym spokojem 158 pochlanial jajka na miekko, zagryzajac je pajda ciemnego, grubo posmarowanego chleba.Wiedzialem, ze nie powinienem o tym wspominac, ale poniewaz nie dawalo mi to spokoju, zupelnie konwersacyjnym tonem zauwazylem, ze w hotelu mieszka takze Rozeta. Obserwowalem, jak zareaguje, i nie zawiodlem sie: zacisnela piesci tak gwaltownie, ze zupelnie zgniotla swoj rogalik, a potem zapytala, skad mi sie wzielo to przypuszczenie. Odpowiedzialem, zupelnie bez ironii, ze to tylko wrazenie, ze moge sie mylic. I zapytalem, czy w takim razie tylko rezyduje tu tymczasowo, tak jak ja. Odpowiedziala, ze nic mi do tego. -Mam nadzieje, ze jestes juz na tyle duzy, zeby bez klopotu odnalezc swoja lazienke - dodala lodowato. W tej chwili wtracil sie Gmund, choc nie wiedzial, o co chodzi. Wyczul tylko pretensje pod moim adresem w glosie Rozety. Zapytal, jak mi sie spalo, a ja opowiedzialem mu o swoim wieczornym bladzeniu po calym apartamencie, co rozbawilo Prunslika. Bardzo ich zainteresowalo to, ze do drugiego przedpokoju dostalem sie nie przez drzwi we wnece, ale czerwonym korytarzem, czyli byla szatnia. Nie komentowali tego jednak, tylko wymienili znaczace spojrzenia. O tym, ze zagladalem do roznych pokoi, a nawet do jednej lazienki, postanowilem nie wspominac. Dopytywalem sie, kogo moim najsciem pozbawilem pokoju, ale Gmund tylko machnal reka i powiedzial, ze i tak musieli z Raymondem kiedys sie ograniczyc... Nie dokonczyl i poprosil mnie, zebym o tym, kto mieszka i pomieszkuje w hotelu, nie wspominal Olejarzowi. Na dzwiek tego nazwiska Prunslik podskoczyl i potrzasnal glowa, jakby sobie wytrzepywal wode z ucha. Jego smiech byl ostry jak scyzoryk. Nastepnie Gmund wypisal mi czek na sume wielokrotnie wyzsza, niz moglbym zazadac za swoje uslugi. Wiedzialem, ze jest to tez zaplata za moje milczenie. Honorarium przyjalem z wdziecznoscia. Nie odmowilem takze, kiedy Prunslik poczestowal mnie szklanka porto. Nalewane z butelki, ciemnoczerwone wino zapienilo sie jak wypluwana krew. Tracilem sie ze wszystkimi na zdrowie i znaczaco sklonilem glowe przed Rozeta. Usmiechnela sie wymuszonym, nieobecnym usmiechem, a z jej oczu, ktore unikaly mojego spojrzenia, wyczytalem smutek. Wino bylo swietne i wspaniale koilo skolatany umysl. Olejarz mial zly dzien i wygladal na zmeczonego. Przemierzal swoj gabinet tam i z powrotem dlugimi, nerwowymi krokami. 159 Z jednego ucha sterczala mu biala chustka, a do drugiego przyciskal sluchawke telefonu. Aparat trzymal pod pacha. Domagal sie jakichs wynikow z laboratorium i wygladalo na to, ze klocil sie z Trugiem, ktory sie nie kwapil do ich analizy. Dopiero po dwoch nastepnych rozmowach i awaryjnym czyszczeniu ucha - od czego zrobilo mi sie slabo - spojrzal na mnie. Zrobil zdziwiona mine, jakby zapomnial, ze siedze w rogu gabinetu juz od pol godziny. Odwrocil sie bez slowa do biurka, wzial z niego fotografie i mi ja przyniosl. Zdjecie bylo czwarte z tej serii, ktora pokazywal mi ostatnio. Chociaz znowu rozmazane, nie pozostawialo watpliwosci, co mialem przed oczami.To samo brudne miejsce, co na poprzednich fotografiach, kadr przesuniety jeszcze bardziej w prawo, inaczej naswietlony i z lepsza ostroscia, tym razem bardziej niz dostateczna. W poprzek lezalo cialo bez zadnych oznak zycia. Cialo mezczyzny. Nie byl to Gregor, bo zwloki mialy nogi. Sterczaly do przodu, skosem do fotografujacego, a tulow i glowa opadaly do tylu. Po lewej stronie zdjecia widac bylo wyraznie tenisowki i schodzone spodnie. Gdzies niedaleko umieszczono zrodlo swiatla, ktore pozostawalo poza kadrem. Barwa strumienia swietlnego, jego pochylenie i polozenie blisko ziemi wskazywaly na to, ze pochodzil z reflektorow samochodu. Twarz umarlego zlewala sie niemal zupelnie z szarym tlem. Dalo sie jednak zauwazyc, ze to ktos mlody. Z oswietleniem kontrastowala ciemna, rozpieta koszula w kratke, spodnie z rozpietym zamkiem blyskawicznym byly troche sciagniete z bioder. Odsloniety chudy brzuch swiecil straszna biela przypominajaca swiezo wypatroszona rybe. Rana ciagnela sie od mostka az w okolice lonowe. Podobnie jak w przypadku nog Gregora, tu tez nie bylo widac zadnej krwi. Czyste ciecie. W jednym miejscu, troche powyzej pepka, rana otwierala sie szerzej. W jamie brzusznej cos blyszczalo metalicznie. Moze to byl noz, ktorym chlopaka rozpruli? Nie mialem watpliwosci, ze chodzi o morderstwo. Sekcji zwlok nie robi sie ubranym trupom. Druga ofiara tylko nieznacznie wylaniala sie z ciemnosci, nie odcinajac sie prawie wcale od tla. Spojrzalem na nia dopiero wtedy, kiedy juz sie oswoilem z ta potwornoscia na pierwszym planie fotografii. O mur, ktory byl bez watpienia murem z poprzednich zdjec, o popekana, pozolkla szarosc rozswietlona niebieska plama i linia w tym samym kolorze, opieral sie czarny krag ze zlotymi odblaskami gdzieniegdzie na obwodzie, ktore braly sie z promieniowania zrodla swiatla poza kadrem. Wydalo mi sie to dziwne z dwoch powodow. Po pierwsze, swiatlo bylo biale, a nie zolte, po drugie, czarny krag zupelnie je pochlanial. 160 Dlaczego wiec blyszczalo tych kilka zlotawych punktow? Pod spodem, rozwalona jak kukla, lezala jakas postac ze zwieszona glowa i rekami przywiazanymi do kregu. Twarzy nie bylo widac, ale swiatlo padalo na jakis waleczek wiszacy z ust, rysujacy sie ciemno na tle niebieskiego podkoszulka i wygladajacy troche jak cygaro. Najdziwniejsze bylo to, ze podkoszulek i spodnie - nie liczac paru ciemnych plam na udach - mialy taki sam kolor, jakby to byl obcisly blekitny kombinezon.Nie rozpoznawalem sam siebie. Swego wlasnego ja, ktore patrzylo na to straszne zdjecie bez wspolczucia. A moze ja juz tez bylem ofiara zbrodni? Moze ktos wypatroszyl mnie ze wszystkich uczuc? I wlozyl w cienki kombinezon, ktory nie przepuszcza zycia? Tylko nie to! Tylko nie to. Moze chorobliwa estetyka tych zdjec nie pozwalala mi sie litowac nad tym dwojgiem ludzi? Fotografia jak z przedstawienia teatralnego przyszpilona na gazetce sciennej. Wlasnie tak to czulem. Zaaranzowana w taki sposob smierc nie moze przeciez byc rzeczywista. Moze wyjasni ja koniec tej inscenizacji, a przy okazji takze zagadke obcietych nog lopoczacych nad Wyszehradem i pewnej powieszonej staruszki, ktora wiatr kolysal pod mostem Nuselskim. Ale czy moze to byc wymowka dla stwardnialego serca? -Zostawmy na razie te fotografie, tak jak pan nie moge teraz powiedziec o nich nic sensownego, ale mam nadzieje, ze sie to zmieni, kiedy dostane powiekszenia - powiedzial Olejarz nadzwyczaj zgodnie z moimi odczuciami. - Czy pan wiedzial, ze podobny anonim, ktory dal nam Zahir, dostal tez Gregor? Pendelmanowa moze tez dostala. Nie mielismy o tym pojecia, bo nic nam o tym nie raczyli powiedziec. Kiedy jednak podobna przesylke dostal w zeszlym tygodniu Barnabasz, kapitan Junek kazal zbadac wszystko, co zostalo po Gregorze. Znalazl to u niego na biurku, ale na sprawdzenie rzeczy pozostalych po pani Pendelman bylo juz za pozno. Nowy wlasciciel mieszkania wszystko wyrzucil. Kto wie, ile listow z pogrozkami dostala. I wcale nie musiala wiedziec, o co chodzi, bo od razu wrzucala je do kosza. -Ostatnio mowilem panu, ze obie ofiary mialy zwiazek z architektura. Wzieliscie ten trop pod uwage? -Jak to? Panu sie wydaje, ze sami nie wpadlismy na to przedtem? - warknal Olejarz. - Ten trop badamy juz od dawna. Nie chcialem wszczynac klotni. Usmiechnalem sie tylko i z zaciekawiona mina pozwolilem mu dalej mowic. -To bardzo wazny watek. Teraz jeszcze dokladniej chronimy Zahira i Barnabasza. Ani jeden, ani drugi nie widza powodow, ktore by ich 161 narazaly na czyjas smiertelna nienawisc. Nie maja, oczywiscie, zadnych wrogow i bardzo niechetnie wspolpracuja. Obaj sa tepymi pyszalkami, a jeden gorszy od drugiego. Barnabasz to straszny krezus i prawdziwa bestia. Jest jednym z najbardziej wplywowych budowniczych w Pradze. Z moimi ludzmi w ogole nie chce rozmawiac i chociaz jego zycie jest prawdopodobnie zagrozone, nie wpuszcza ich do domu, ktory zbudowal sobie nad Bertramka. Wie pan, jak go pilnuja? Obserwuja dom z altany w ogrodzie. A Zahir nie jest lepszy. Niby jakos pomaga, ale codziennie jest u innej baby, wiec nie da sie go upilnowac.-A te dwa nowe trupy? Jaki maja zwiazek z ta sprawa? -Jak pan wpadl na to, ze maja z nia jakis zwiazek? -Zajmuje sie pan nimi osobiscie. Dlaczego pan tej sprawy nie przekazal komus innemu, skoro w miescie grasuje zwyrodnialy morderca? Ja tylko dodalem jeden do jednego. -Jest pan bardzo spostrzegawczy. Owszem, intuicja podpowiada mi, zebym nie przekazywal sprawy innym. Zreszta te fotografie byly zaadresowane do mnie. -No dobrze. Pamieta pan, jak ostatnio mowilem o teatralnosci tych dwoch morderstw na Nowym Miescie i ataku na Zahira? No i niech pan popatrzy: te zdjecia tez sa takie. Zarowno w tym, jak sa zaaranzowane, jak i w tym, jak byly panu dostarczone. Moze da sie z nich wyczytac wiecej, niz mozna rozeznac golym okiem? Sa niejasne, nieostre i... -Bierze mnie pan za glupca? - przerwal mi Olejarz. - Niech pan tu podejdzie, cos panu pokaze. Na monitorze jego komputera wszystkie cztery zdjecia ulozone byly w ciag zajmujacy caly ekran. Pulkownik powiekszyl niektore szczegoly parokrotnie, ale obraz przeswietlil sie i spolaryzowal, wiec bylo widac tylko prostokatne, rozmyte plamy. Rozbolaly mnie od tego oczy. -Mysli pan prawidlowo - ciagnal pulkownik lagodniejszym tonem - ale jestem o krok przed panem. Tutaj komputer, jak w wiekszosci wypadkow, do niczego nam sie nie przyda. Trzeba zastosowac tradycyjne metody fotograficzne. Zaraz jak te zdjecia przyszly, wezwalem Truga i polecilem pilne opracowanie tego materialu. Chcialem dostac wyniki jeszcze przed obiadem. Strasznie sie z tym meczyl, chcial przesunac termin na jutro, ale troche go zdopingowalem. Na szczescie mam sposob, aby go zmusic do lepszej wspolpracy. Kiedys pracowal jako chirurg, mial jednak niezbyt pewna reke. Za to mial pewna pozycje w komitecie miejskim partii. Pewnego razu reka zawiodla go przy zupelnie banalnej operacji, tyle ze zmarl mu pod nozem pewien dyplomata... Do miedzynarodowego skandalu jednak nie 162 doszlo. Trug zostal patologiem. Przedtem mowienie o tym bylo zakazane, a teraz byloby niewygodne. Niech pan tez to zachowa dla siebie. Oryginaly zdjec zwrocil mi przed pana przyjsciem, a z powiekszeniami ma tu byc lada chwila. Chocby nic z tego nie wyniklo, niech sie troche nad tym pomeczy. - I potem, usmiechajac sie bezkrwisty-mi ustami, jakby do siebie dodal: - I niech nie probuje sie stawiac, lajdak jeden.Dalsze pretensje pod adresem patologa staly sie niemozliwe, bo przeklinany doktor wtargnal wlasnie do gabinetu i podal naczelnikowi jakies papiery. Wlosy mial rozczochrane, a wasy zjezone, na zachmurzonym czole i dziobatym nosie perlil sie pot. Trug mial na sobie sztruksowe spodnie i tweedowa marynarke. Olejarz wezwal go prawdopodobnie w chwili, kiedy tamten wychodzil na wyklad. -Lepiej sie nie dalo - warknal patolog na powitanie i zaczal kaszlec. Bez pytania o pozwolenie wyciagnal z kieszeni zmieta paczke papierosow, wyjal jednego, zapalil, paczke polozyl na stoliku. Na papierosach widnial krotki napis cyrylica. Trug gwaltownie, nerwowo wydmuchiwal smierdzacy dym. Dopiero teraz zauwazyl, ze jestem w gabinecie, i z niesmakiem wykrzywil nos. Tak jakbym to ja smierdzial, a nie on. Chyba ze nie spodobal mu sie zapach mojej liliowej wody po goleniu. Ja tez nie bylem zachwycony tym spotkaniem. Trug, choc nie lalo mu sie z uszu jak Olejarzowi, wydawal mi sie odrazajacy. Zdjecia lezaly na stole rozlozone w wachlarz jak karty. Byly jeszcze mokre i pachnialy chemikaliami - amoniakiem i formaldehydem, a w dodatku czulem jeszcze zapach lulka, w kazdym razie czegos, od czego gorzkniala mi slina w ustach. Ale to nic w porownaniu z groza widoczna na zdjeciach. Przyniesione przez Truga fotografie przenikal jakis zly czar, bo okazaly sie wyrazne, bardzo wyrazne. Wygladaly jak trojwymiarowe. Jakby dawaly wglad w rzeczywisty swiat. Olejarz i ja wytrzeszczalismy oczy, broniac sie przed groza, ktora od nich bilo, a z tylu diabelski doktor pochylal sie nad nami, plujac siarka za nasze kolnierze. Mimo powiekszenia nadal nie bylo widac, co to za czarny krag na rozmazanym, szarym tle z niebieskim zygzakiem. Teraz wygladal bardziej na obrecz oparta o sciane, owinieta ciemnym papierem, przez ktory tu i tam przeswituje zloto. Byly do niego przymocowane jakies ozdobne ciernie, wystajace skosem w przod, w kierunku obiektywu. Do tych cierni przywiazano watle ramiona trupa, opartego polsiedzaco o sciane wewnatrz obreczy. 163 Gdzies zupelnie zniknal gladki niebieski kombinezon, ktory przedtem rzucal sie w oczy. To, co wydawalo sie kombinezonem, bylo po prostu naga skora. W ustach tkwilo jakies aluminiowe naczynko.Drugie cialo bylo rozjasnione i wyostrzone do tego stopnia, ze uwidocznily sie pojedyncze zadrapania i since w okolicy pepka, na piersiach i na szyi. Twarz tez bylo widac lepiej: gladka, spokojna i zalosnie mloda. Szesnascie lat? Siedemnascie? Najbardziej przykuwalo uwage to straszne rozciecie na brzuchu, zwlaszcza miejsce, gdzie sie otwieralo. Teraz dalo sie zauwazyc, jak skora w tej okolicy, zwlaszcza w lewej czesci brzucha, nienaturalnie sie wydyma. W ciemnosci po obu stronach rany blyszczal srebrzysty metal: krotka paleczka zakonczona kulista glowka, owinieta zielonym materialem. Od ogladania tych makabrycznych zdjec i wdychania dymu z ruskiego tytoniu zakrecilo mi sie w glowie. Podnioslem sie i podszedlem do tej czesci okna, ktora dalo sie otworzyc. Kiedy wychylalem sie, zeby zaczerpnac praskiego powietrza, ktore w porownaniu z papierosem Truga pachnialo rajskim ogrodem, zegar na wiezy kosciola Swietego Szczepana zaczal wybijac poludnie. Pod wplywem dzwonow skierowalem wzrok na wieze kosciola ozdobiona zlocista krolewska korona. I nagle ten widok uswiadomil mi sens tych strasznych fotografii, ktore przed chwila widzialem. XVII Umarli smiercia plugawa, schwytani w siec wrzaskow (swoich wlasnych wrzaskow).Richard Weiner opiero przed poludniem gesta mgle poranna rozwial polnocno-zachodni wiatr, ktory przyniosl tez przelotne deszcze. Gdzie sie podzialy kolory jesieni? Kasztanowce na placu Karola ze stoickim spokojem znosily przeciwnosci jesiennej pogody. Nie mialy juz nic do stracenia. W ciagu tygodni wszystkie liscie opadly, zmieniajac dawny Targ Bydlecy w rozlegla, zaniedbana mogile. W ostatnich dniach radni Nowego Miasta obudzili sie na chwile z jesiennej drzemki i urzadzili sprzatanie placu, werbujac do tej akcji caly oddzial bezdomnych. Liscie zostaly wywiezione, pod drzewami odslonila sie pobladla trawa i stechla, napeczniala wilgocia gleba. Pare ostatnich listkow zostalo na ulicy, jakby to byly talary rozrzucone przez jezdzca cwalujacego noca przez miasto. Bylem jednak oczarowany ostatnia jesienna feeria kolorow podczas sprzatania lisci. Uniformy sprzatajacych swiecily we mgle jak swietliki, ktore postanowily swiecic takze jesienia. Nawet ulica Ressla, uboga w odcienie szarosci, nie zostala tym razem pominieta. Pewnego ranka pojawily sie tu zolte, mrugajace swiatla otoczone bialo-czerwonymi barierkami. Nie wiadomo bylo jednak, co sie stalo. Ruch najpierw sie zmniejszyl, a nastepnie ulozyl w rytm regulowany przez awaryjny semafor. Jeden pas jezdni zostal zamkniety i nie bylo na to rady. Kierowcy znosili to niechetnie, jak zwykle kiedy w jezdzie pojawiaja sie niespodziewane przeszkody. A ja sie ucieszylem, bo przynajmniej przez jakis czas latwiej bedzie przejsc na druga strone przez te, zazwyczaj morderczo ruchliwa ulice. Trzeba tylko zaslonic twarz chustka. 165 Samochod jadacy wolno zabija wolniej niz samochod rozpedzony, ale robi to bardziej wytrwale i systematycznie.Czesciowe wylaczenie ulicy Ressla z ruchu spowodowala, jak wyczytalem w popoludniowce, dostawcza avia przewozaca kwiaty i owoce, ktora kolo kosciola Swietych Cyryla i Metodego ugrzezla w jezdni do polowy kol. Kierowca i jego pomocnik wyskoczyli na ulice. Pierwszy odszedl kilka krokow, by umiescic na jezdni ostrzegawczy trojkat, a drugi pobiegl do podziemnej stacji metra zadzwonic po pomoc drogowa. Mieli wielkie szczescie. Kiedy kierowca sie odwrocil, auta juz nie bylo. Po powrocie kolega zastal go z trojkatem w rece stojacego nad glebokim kraterem i ryczacego ze smiechu. Moje rozwiazanie zagadki zdjec przyslanych do komendy policji nie zostalo nigdy definitywnie potwierdzone. Sprawe odlozono ad acta - tak to przynajmniej wygladalo na zewnatrz. Ale sledztwo trwalo dalej. Takiego zachowania policji nie spodziewalem sie jednak po naradzie sledczych zajmujacych sie niewyjasnionymi zabojstwami na Nowym Miescie, podczas ktorej - na zyczenie Olejarza -prezentowalem swoja hipoteze. Wszyscy mnie wtedy traktowali serio i sluchali w skupieniu, a kiedy naczelnik przyznal mi racje, nikt nie probowal polemizowac. Nawet kapitan Junek, najwiekszy sceptyk, ktory nie wierzyl, ze w jakikolwiek sposob moge sie jeszcze przysluzyc policji, musial w koncu przyznac, ze jedynie moja hipoteza posuwa sledztwo o krok do przodu. Przekonalo go pewne znalezisko, ktore poczatkowo wydawalo sie bez znaczenia, a pozniej stalo sie kluczowe. Chodzilo o polowke deskorolki, ktora pewien rzetelny posterunkowy znalazl przy bocznym wej sciu do kosciola Swietego Dla mnie to jest dowod, powiedzialem sledczym. Dwie ofiary na zdjeciach to wedlug mnie dwaj zaginieni niedawno chlopcy. Zostali zabici z powodu swojej glupoty, straszliwie ukarani za wybryk, za ktory pewnie rodzice co najwyzej odebraliby im na jakis czas kieszonkowe. Ci dwaj mlodzi gniewni wyrazili swoj bunt sprejem na scianie swiatyni, a za profanacje zawsze placi sie wysoka cene. Chlopak, ktory mial ten napis na sumieniu, zostal rozebrany do naga i dokladnie pokryty tym swinstwem, ktorym poplamil sciane kosciola. Skora dusila sie dlugo i powoli. Musial strasznie cierpiec. Mordercy wsadzili mu w usta opakowanie po farbie, kiedy jeszcze zyl. Drugi chlopak (ten, ktory wyszedl z domu z deskorolka) 166 prawdopodobnie oslanial kolege i zostal ukarany lagodniej - smiercia szybka i mniej okrutna. Jego twarz miala obojetny wyraz. Do rozprutego brzucha mordercy wcisneli mu pol deskorolki. Calej sie chyba nie dalo. Z rany wynurzala sie oska z zielonym koleczkiem. Odnaleziona druga polowka deskorolki miala kolka w tym samym kolorze.Deskorolka nie zostala przecieta, tylko rozlamana. Mordercy pozostawili ja celowo pod kosciolem jako znak dla policji, a jednoczesnie ostrzezenie dla wszystkich, ktorym przyszloby jeszcze do glowy profanowac swiatynie Panska. Podobna funkcje mial pelnic tajemniczy krag oparty o pobazgrana sciane. Byl to symbol mocy wladcy, ktory zbudowal ten kosciol: krolewska korona. Ta moc nadal go chroni. Dlatego zdjeto ja ze spiczastej wiezy i przywiazano do niej czlowieka, ktory podniosl reke na krolewska budowle. Coz za straszliwa sprawiedliwosc! Ale jakze... Nie, nie dokoncze tej nieludzkiej mysli. Jezeli pamietamy, w jaki sposob dokonano poprzedniego zabojstwa, nietrudno wyobrazic sobie i tej karkolomnej zbrodni. Poprzednio mordercy wykorzystali dzwig drogowy, ktory potem zostawili policji jako wskazowke, a nastepnie ukradli go jeszcze raz. Prazanie, jak wiadomo, malo przygladaja sie swojemu miastu i niewiele potrafia dostrzec. Nie oplaca im sie zadzierac glowy, aby przyjrzec sie fasadom, gzymsom i kariatydom, z powodu zafaj danych chodnikow, o czym sie przekonal niejeden turysta. Nic wiec dziwnego, ze znikniecie diademu z wiezy Swietego Szczepana zauwazyl tylko pewien emeryt z kamienicy naprzeciw. Jego zeznanie, ktore wydawalo sie niejasne, a nawet belkotliwe, teraz dokladnie pasuje do hipotezy. Jak wyjasnic zbrodnie popelniona na tych dwoch nieletnich? Dlaczego jest taka ekscentryczna, teatralna? Moze po to, zebysmy od razu rozpoznali jej zwiazek z pozostalymi niewyjasnionymi morderstwami na Nowym Miescie z ostatnich miesiecy. Nadal nie wiemy, o co tu chodzi. O kare? O zemste? O zastraszenie? Tylko jedno wiemy z pewnoscia: morderstwa - w tym jedno usilowanie - traktowane sa jak widowisko. Dochodzi do nich w bezposredniej bliskosci nowomiejskich kosciolow albo nawet w ich wnetrzu. Jak juz mowilem, moja koncepcja zrobila na sledczych pewne wrazenie. Junek z uwaga mruzyl oczy. Sciagal usta, jakby sie wgryzal w cos kwasnego, ale nie chcial tego dac po sobie poznac. Inni, ktorych znalem tylko z widzenia, w milczeniu robili notatki. Rozeta usmiechala sie jednym kacikiem ust, jakby miala niejakie watpliwosci, czy przypadkiem nie 167 zwariowalem, a kiedy skonczylem, podniosla tez drugi kacik ust i zaczela klaskac bezglosnie. Potem stuknela paznokciem w swoja bransoletke z zegarkiem i lekko skinela glowa. Zrozumialem, ze chce ze mna porozmawiac. Ona! Ze mna! Wyschlo mi w gardle. Cala wilgoc z ust w zagadkowy sposob podniosla mi sie do oczu. Nie bylem w stanie nic powiedziec ani zrobic zadnego gestu. Poczulem zawrot glowy. Z calej sily oparlem sie o stol, ktory zawirowal razem ze mna, ale nikt tego nie zauwazyl. Wszyscy moi sluchacze siedzieli na swoich krzeslach jakOlejarz wychodzil z siebie ze zdenerwowania. W uszach bulgotalo mu jak w kraterach wulkanow, ledwie nadazal zmieniac czyste chusteczki, syczac z bolu. Nim zakonczyl zebranie, poprosil mnie jeszcze o chwile rozmowy. Kiedy juz zostalismy sami, zapytal, czy nie chcialbym od nowego roku wrocic do pracy w policji. Z kamienna twarza odpowiedzialem, ze sie nad tym zastanowie, a w duchu tryumfowalem. Rozeta czekala przed budynkiem - korpulentna dziewczyna w jasnym prochowcu i w kwiecistej chustce niemodnie zwiazanej pod broda. Jej punktualnosc mi schlebiala, musialem przepraszac za spoznienie. Wiatr hulal po ulicy, lomotal latarniami, to walil po twarzy, to uderzal w plecy, porywajac moje slowa gdzies w kierunku placu Karola. Schowalismy sie przed nim w pobliskiej kawiarni, gdzie po chwili moglismy sie juz rozgrzewac goracym grogiem. -Dlaczego sie tak patrzyles? - zaczela tonem (wbrew spojrzeniu, ktorym mnie uszczesliwila podczas zebrania) zaskakujaco chlodnym. - Na pewno cos zatailes, no nie? Powiedz mi wszystko. -Ja patrzylem? Ty patrzylas. I nie wiem nic wiecej oprocz tego, co powiedzialem. Chcialas sie ze mna spotkac, zeby wiecej wyciagnac? -Chce ci cos powiedziec, gluptasie. Boje sie o ciebie, bo i ty mozesz byc w niebezpieczenstwie. -Doprawdy? W zyciu nie slyszalem nic przyjemniejszego. Mozesz to powtorzyc? -To nie sa zarty. Posluchaj! Nie wiem, co sobie o mnie ubzdurales, i jest mi to obojetne. Lepiej zebys sie do moich spraw nie mieszal. Zaszkodzisz tylko sobie, nie mnie. Wyobrazenia, ktore masz o sobie, sa falszywe. Niczemu nie ufaj, bo sie bardzo rozczarujesz. -Nie ufac niczemu? Niczemu? W takim stanie juz bylem i nie ma nic gorszego. Ale to moze raczej ty wtracasz sie w moje sprawy. Przeciez ja o tobie nic nie wiem. Tylko pare rzeczy mi w tobie nie pasuje. 168 -To sie nimi nie zajmuj. Ja tu nie jestem wazna.-W takim razie kto? -Sam mowisz, ze o mnie nic nie wiesz. No i dobrze, bo jakbys sie czegos dowiedzial, mogloby ci sie to nie spodobac. Nie jestem ladna. Nie jestem wyksztalcona. Nie jestem interesujaca. -I to mi chcialas powiedziec? Jesli sie z toba nie zgodze, uznasz to za komplement? -Bzdura. Mowisz jak ten duren Zahir. -Po co te wyzwiska? Nie rozumiem, po co wlasciwie tu siedzimy. Myslalem, ze chodzi o randke, choc nie bardzo w to wierzylem. Nie wiem, kim jestes i czego sie mozna po tobie spodziewac. -To wybacz mi chociaz. Nawet to, co sie moze nie stanie. Mam nadzieje. Nie moge ci tego teraz wyjasnic. Przynajmniej nie teraz. Jesli do czegos dojdzie... nie bede nic mogla zrobic. Ale nie zginiesz, jesli nie bedziesz przeszkadzal. A potem sie przyzwyczaisz. -Czemu mam nie przeszkadzac? Do czego mam sie przyzwyczaic? Nie wiedzialem, o czym mowi, a jej ton dzialal mi na nerwy. Nie spodziewalem sie po niej milosnych wyznan i ulzylo mi, ze nie o to chodzi, ale jej slowa mnie rozdraznily. -Bylam w podobnej sytuacji. Mieszkam u niego, ale to nie znaczy, ze jestem jego sluzaca. Nic mu nie jestem winna. On tez mi nie jest. Na razie mi to pasuje. Sama zdecyduje, co robic dalej. -Ja nie mam do ciebie zadnych pretensji. Jak bym mogl? Coz mnie to... -No wlasnie, zupelnie nic - przerwala mi. Chcialem powiedziec, ze to nieporozumienie, ze nie przyszlo-by mi do glowy patrzec na nia z gory tylko dlatego, ze mieszka w apartamencie Gmunda, ale nie dala mi szansy, bo zadala takie pytanie, ze mnie zatkalo. -Od kiedy nas szpiegujesz? -Szpieguje? -Prunslik widzial cie ostatnio w ogrodzie u Katarzynek, kiedy z Mateuszem... -Ach, Prunslik! Lajdak jeden. A spytalas go, co on tam robil? -Jeszcze sie z nim policze, nie boj sie. I nie wchodz juz do mojej lazienki. -Nie orientuje sie w Bomdnes. Zajrzalem tam przypadkiem. -Ale trwalo to dosc dlugo. -Dlugo? No, moze... Ten turecki namiot nad balia... No i ta metalowa bielizna... -Zdziwiles sie? -Bylem porazony. To wszystko bylo... piekne. 169 -Nie musisz mi sie zwierzac z twoich wrazen. Sama nie wiem, co myslec o Mateuszu. Moze juz jutro odejde od niego.-Dlaczego? Co jest miedzy wami? -Nie powiedzialabym ci tego, nawet gdybym wiedziala. Jezeli ja wytrzymam, a ty sie sprawdzisz, sam sie wszystkiego dowiesz. -Jak mam sie sprawdzic? W czym? I po co mi to? -Zebys sie odnalazl. To malo? Tak jak ja sie odnalazlam. Chociaz nie wiem... Mateusz ci w tym pomoze, tak jak pomogl mnie. Bylam w strasznym stanie, a on mnie z tego wydobyl. -"Wydobyl mnie z dolu zaglady i z kaluzy blota, a stopy moje postawil na skale i umocnil moje kroki". Psalm 40, jeszcze nie zapomnialem. Podniosla sie gwaltownie. Usmiechnela sie do mnie krotkim, niespodziewanie przyjaznym usmiechem i odeszla. Grogu, do ktorego wsypala cztery lyzeczki cukru, nawet nie skosztowala. Lyknalem z jej szklanki. Grog byl obrzydliwie przeslodzony. A jednak zasmakowal mi bardziej niz moj. Chlipalem ze szklanki Rozety, przypominajac sobie wypowiedziane przez nia chwile przedtem slowa. Wydawalo mi sie, ze powinienem w nich znalezc jakas alegorie, ale tym razem jeszcze jej nie znalazlem. Pierwszy tydzien grudnia uplynal mi w dobrym nastroju. Znowu wloczylem sie po ulubionych zakatkach miasta, ktore na nowo bralo mnie w objecia, ukazywalo malo znane schowki i zdradzalo drobne tajemnice swojej slawnej historii. Powietrze bylo przezroczyste, szczypal lekki mroz i spadl drugi snieg, ktory utrzymal sie dluzej niz pierwszy. Przemienil halasliwe ulice w ciche korytarze wiodace w nieznane, cudownie wyczyscil narozniki, rozswietlil ujscia pasazy, tchnal w miasto laskawosc dla jego niegodziwych mieszkancow. Osniezone dachy gotyckich kosciolow i daszki barokowych kopul przypominaly ilustracje ksiazek czytanych w dziecinstwie. Snieg padal na te dachy tak samo przed stu, trzystu, szesciuset laty, a nawet wczesniej. Zycie pod pierzyna sniegu wloklo sie coraz wolniej. Najszybciej przez Prage sunely sanie. Zwloki chlopakow spod kosciola Swietego Szczepana sie nie znalazly. Jedyny cien na te jasne od sniegu dni rzucil Zahir, ktory zadzwonil, zeby mi pogratulowac zmiany adresu, i oznajmil, ze juz nie bedzie mnie potrzebowal, poniewaz przez dwadziescia cztery godziny na dobe chroni go teraz policja. Prosil, zebym sie nie przejmowal i wzial to z tej lepszej strony. Kiedy go chronilem, bal sie o mnie bardziej niz ja o niego. A teraz 170 skonczyly sie zarty, bo dostal kostke brukowa. Owszem, taka sama jak inni, zielonkawa. Nie, nic mu nie rozbili, dostal ja poczta w przesylce ekspresowej.A gdy otrzymal te przesylke, zaczal sie bac. Podzielilem sie z nim wielka nowina o tym, ze juz niedlugo znowu wloze policyjny mundur i moze bede zajmowal sie jego sprawa. Nawet przez sluchawke dalo sie odczuc, ze jest zaskoczony. Wiedzialem, ze nie uwaza mnie za dobrego policjanta po tym, jak mu sie niedawno zgubilem. Zaraz mi powiedzial, ze teraz bedzie z nim wspolpracowac Rozeta. Poniewaz milczalem, zapytal, co o tym mysle. Milczalem dalej. Poczulem bol w piersiach, jakby mi tam ktos wlaczyl elektryczna maszyne do szycia. Zyczylem Zahirowi powodzenia z Rozeta, zgadujac, jaki ma w tej chwili wyraz twarzy. Mruga swoimi wilgotnymi oczkami i lubieznie sie usmiecha. To nie bylo dla mnie mile wyobrazenie, ale przykre mysli o Rozecie w objeciach Zahira rozwiala wesola wizja tego, jak mu opadnie szczeka, kiedy wymaca pod jej spodnica metalowa bielizne. Rozsmieszylo mnie to. Zle zrozumial moj smiech i zaczal tlumaczyc, ze Rozeta leci na facetow, ktorzy dobrze wiedza, o co w zyciu chodzi. Dla odmiany zapytalem, czy oprocz tego pocztowego ostrzezenia ma jeszcze jakies powody, zeby sie czuc zagrozony. Niechetnie odpowiedzial, ze chyba go ktos sledzi. No i wlasnie dlatego potrzebuje profesjonalnej ochrony. Poradzilem mu kapitana Junka, choc pamietalem, ze mnie przed nim ostrzegal. I znowu mnie nie zrozumial. Wydalo mu sie, ze chce mu odradzic Rozete. Potem pozegnal sie i poprosil o przekazanie pozdrowien rycerzowi z Lubeki. Wymienil ten tytul z wyrazna ironia, przeciagajac i zwezajac pierwsza sylabe w nazwie tego miasta tak, ze zabrzmialo w niej niemieckie slowo Liebe. Czyzby cos wiedzial o dziwnym zwiazku Mateusza i Rozety? Na koniec palnal jeszcze glupkowato, ze jak nie ta, to bedzie inna i nie radzilby mi z tego powodu skakac z mostu Nuselskiego, bo sa na to w Pradze bardziej romantyczne miejsca, na przyklad Petrzynska Wieza. Chcialem mu jeszcze powiedziec, zeby bardziej polegal na sobie niz na policji, ale sluchawka byla juz glucha. Glucha jak inzynier Zahir. Gmund chyba szczerze sie ucieszyl, ze policja znowu nabrala do mnie zaufania. Nawet Prunslik dopadl mnie w hotelowym holu i pogratulowal mi, potrzasajac reka jak wariat. Jego slowa zaklopotaly mnie jak zwykle. Powiedzial, ze stara milosc nie rdzewieje, ale on wolalby miec mnie zawsze na oku. Gmund gratulowal mi naprawde wielkodusznie. Zaprosil mnie na wystawna kolacje do jakiegos klubu i napomknal, ze wkrotce 171 moja czesc przyjecie.Wynajal mnie od Olejarza jeszcze na pare tygodni, poki nie dokonczy pracy, ktora teraz sprobuje przyspieszyc. Odwiedzalismy koscioly Nowego Miasta codziennie. Najczesciej Swietego Szczepana i Swietego Apolinarego. Gmund szkicowal, liczyl, mierzyl, a ja blakalem sie od oltarza do oltarza, katem oka obserwujac Rozete. Ignorowala mnie W tym czasie znowu zdziwila mnie nazwa Siedmiokoscielec, ktora Gmund powtarzal coraz czesciej, nie wyjasniajac jednak, co wlasciwie znaczy. Przedtem wstydzilem sie zapytac, a teraz bylo ju za pozno pytac wprost. Podejrzewalem, e mowi o jakims miescie za granica, ktorego architektura sie inspiruje. Oczywiscie przyszedl mi te na mysl wegierski Pecs. Tym bardziej zaskoczyly mnie slowa Gmunda, e Siedmiokoscielec mialby byc w Czechach, ba, nawet w Pradze. Jedyna podobna nazwa, o ktorej slyszalem, to plac Pieciokoscielny na Malej Stranie i ulica Piecioko-scielna, ktorej nazwa pochodzila od kamienicy Przy Pieciu Kosciolach. Ale ta nazwa ju dawno zostala zarzucona, prawdopodobnie dlatego e powstala przez pomylke. Nigdy bowiem w tym ciemnym zakatku pod Hradczanami nie stalo obok siebie piec kosciolow. Za kadym razem kiedy rycerz z Lubeki wspominal o Siedmiokoscielcu, mialem ochote dowiedziec sie czegos wiecej o tym zagadkowym miejscu. W koncu wyrobilem sobie o nim jakies pojecie: obszar Siedmiokoscielca wyznaczaly koscioly praskiego Nowego Miasta powstale z inicjatywy cesarza Karola IV. Niektore byly fundowane przez niego - czy to w miejscu dawnych swiatyn romanskich, czy to na nowych parcelach. Bylem zdumiony, bo ten obszar jest moja ulubiona czescia miasta. Czulem sie jednak glupio, bo nie umialem okreslic, o jakie dokladnie koscioly chodzi. Na przyklad Najswietsza Maria Panna na Slupi. Na oko niepozorny kosciolek skulony gdzies z boku, w dodatku przekazany prawoslawnym. A wlasnie tym budyneczkiem rycerz Gmund interesowal sie szczegolnie i wlaczyl go do swojego planu, w ktorym - jak sie wkrotce przekonalem - mial odegrac identyczna role z kolosami, takimi jak Emauzy i Karlow. A tych dwoch kosciolow nie odwiedzalismy jeszcze ani razu. Bylem te pewien Swietego Szczepana i Swietego Apolinarego, ktore stanowily niezbywalna czesc Siedmiokoscielca. Nie mialem pewnosci co do Swietej Katarzyny, ktorej w XIX wieku nie poddano romantycznej regotyzacji i tylko jej dzwonnica miala dawny, oryginalny ksztalt. Doliczylem sie w sumie szesciu swiatyn, a rycerz mowil o Siedmiokoscielcu. 172 Moze tym siodmym jest Swiety Henryk? - pytalem sam siebie. Albo raczej Swiety Marcin? A co ze Swietym Piotrem? Co z Matka Boska Sniezna? Co ze Swietym Waclawem na Zderazie? Ich wspanialy gotyk, ktory zaczal mnie pod wplywem Gmunda fascynowac, bezdyskusyjnie kwalifikowal je na te liste, ale ich lokalizacja, jak sie domyslalem, nie byla dostatecznie magiczna.-Oczywiscie - westchnal kiedys Gmund - okolice Swietego Piotra i Swietego Lazarza bardzo mnie pociagaja, ale nalezy znac granice swoich mozliwosci. Pomyslalem, ze ja akurat znam granice swoich mozliwosci, bo sam jednak nie wpadne na to, ktory z kosciolow Nowego Miasta w Pradze mialby byc siodmy na liscie Gmunda. Przynajmniej jeszcze przez jakis czas. XVIII Stanmy tuz pod katedra i poczekajmy.Pociaga nas niebezpieczenstwo? Czy raczej przyciaga nasze kroki do katedry jej majestat? T.S. Eliot eszlismy pod niebotyczne sklepienie karlowskiego kosciola, zadzierajac w zachwyceniu glowy. Gmund trzymal kapelusz w jednej rece, a w drugiej laseczke, a ja wlozylem rece do kieszeni, bo w kosciele bylo lodowato. Przez wysokie okna przenikalo swiatlo, z naszych ust wznosily sie do gwiazd na sklepieniu obloczki pary. Zachwyt rycerza z Lubeki byl spontaniczny, nie mniejszy niz moj, choc Gmund widzial juz to zloto-niebieskie malowidlo kilka razy. Tym razem zadnej asysty policyjnej nie bylo. Nagle okazalo sie, ze moje towarzystwo wystarczy. Nie bylem w ostatnich latach w kosciele Najswietszej Marii Panny i Karola Wielkiego, i teraz czulem sie, jakbym wrocil do dalekiej przeszlosci, kiedy kosciol byl zupelnie nowy. Tam, gdzie kiedys bylo ciemno, teraz bylo jasno, a gdzie kiedys odpadal tynk i wzerala sie plesn, teraz byly czyste, suche sciany, lsniace krolewskim karminem i zlotem. Zloty ornament na czerwonym tle pozostal, gdyz odpowiadalo to gotyckiemu zdobieniu swiatyni, ale gwiezdziste niebo pomiedzy zebrami sklepienia zdobilo kosciol pierwszy raz. Ogromna osmioramienna gwiazda sklepienia pochodzi z XVT wieku, kiedy malowanie nocnych firmamentow juz wyszlo z mody. Od starego, zaprojektowanego poczatkowo, lecz nigdy niezrealizowanego sklepienia to, co widzielismy teraz, nie roznilo sie bardzo, moze tylko stopniem geometrycznej komplikacji i dziwna plytkoscia, ktora wywolywala wrazenie, ze caly dach wznosi sie lekko na cienkich belkach i podporach. 174 Szlif Gmunda dodal karlowskiemu brylantowi olsniewajacego piekna. Tym razem Gmund wyrzekl sie swojego purytanskiego gustu, wrogiego architektom renesansu, baroku i klasycyzmu.Nie zawsze zgadzalem sie z jego pogladami. Mieszkajac razem w hotelu Bouvines, zblizylismy sie na tyle, ze moglismy sie spierac, nie narazajac na szwank naszej przyjazni. Teraz tez, stojac pod zwornikiem sklepienia, sprzeciwialem mu sie, biorac w obrone zdobienia tego kosciola, takie jak rzezby, slepe okna i slynne Swiete Schody. Szkoda by bylo ich sie On twierdzil, ze nie moze na to patrzec. Niemal jak barbarzynski nowator Jozef II, ktory w 1786 roku polecil kosciol zdekonsekrowac i przebudowac na szpital dla nieuleczalnie chorych. Gmund nienawidzil go bardziej niz Dientzenhoferow, praskich architektow, ktorych dzialalnosc -jak twierdzil - spowodowala w Pradze nieobliczalne szkody. Z prorocka emfaza twierdzil, ze nastana jednak lepsze czasy, kiedy rzadzacy beda mieli lepszy gust. -Nie sadze - zaoponowalem. - Regotyzacje kosciola planowano na poczatku XX wieku, ale radni sie nie zgodzili. Ludzie polubili pyzate aniolki, wystawne oltarze i baniaste wieze. Przebudowa kosciola wedlug wczesniejszych planow przynioslaby straty wieksze niz wartosc tego, co chcialby pan przywrocic. -Prosze spojrzec w gore! - wykrzyknal Gmund. - Zebra krzyzuja sie jak pedzace przez kosmos komety, po ktorych zostaja swietliste echa. Nieodgadniona jest ich geneza i niedosiezne przeznaczenie. Komety sa nietykalne. Gotyckie koscioly tez powinny takie byc. Ich ochrona jest moja misja. Usmiechnalem sie. Oderwal wzrok od zwornikow i spojrzal mi prosto w oczy. -Co by pan chcial uslyszec? Ze postepuje nie fair? -Jakzebym mogl pana oskarzac? -Nie chcialbym przed panem ukrywac moich metod dzialania, ale nie jestem pewien, czy dojrzal pan juz dostatecznie do przyjecia niektorych prawd. Prosze mi wybaczyc, lecz na razie nie ma pan mojego pelnego zaufania. Moze kiedys to nastapi, moze nigdy. Niech pan wiec na razie nie zadaje pytan, tylko odpowiada na moje pytania. -Chetnie, jezeli bede umial. Caly czas pamietam, ze jestem pana dluznikiem. -Bierze mnie pan za kupca. Nikt mi nie jest nic winien. Przynajmniej na razie. Gdyby Prunslik cos sugerowal, prosze tego nie brac powaznie. Ja nie robie z panem biznesu. Chodzi mi tylko o przyjacielskie przyslugi. 175 -Mam teraz dzieki panu dach nad glowa. Chcialbym sie za to odwdzieczyc, ale jak pan widzi, nie bardzo mam czym. Jaki tam ze mnie-Nie o to chodzi. A poza tym moze wiem lepiej niz pan, na co pana stac. Usiedlismy w jednej z lawek, Gmund na samym krancu, bo dalej sie nie miescil. -Ciekawi mnie pana wiedza historyczna - ciagnal. - Studiowal pan historie... -Owszem, ale przestalo mnie to bawic. -Nawet sredniowiecze pana nie interesowalo? Przeciez byla to pana ulubiona epoka, nieprawdaz? -Interesowalo mnie sredniowiecze, ale inaczej niz na uniwersytecie. Bylo mi zupelnie obojetne, kto, gdzie i kiedy panowal, przeciwko komu spiskowal i czyje karal intrygi. Mialem to gleboko w nosie. Pragnalem innej wiedzy. -Jakiej? -Chcialem wiedziec, jak wygladalo zycie na co dzien. Marzylem o tym, zeby sie przeniesc w czasie do Pragi XVI, XIII lub XI wieku, zobaczyc, co zwykli ludzie jedli wtedy na obiad, porozmawiac o ich sprawach, dowiedziec sie, co mysla, o czym marza, za czym tesknia, czego sie boja, a co im sprawia przyjemnosc. Nigdy nie mialem nauczyciela, ktory by mi na takie pytania odpowiedzial. No, moze jednego, jeszcze w liceum, ale potem wyjechal. -A pana rodzice? Nie popierali pana zainteresowan? -Nie umieli sobie wyobrazic, jak ktos moze chciec stale drazyc przeszlosc, kiedy terazniejszosc bez przerwy napiera. Kiedy jednak postanowilem zdawac na uniwersytet, nie przeszkadzali mi w tym, tylko wzruszali ramionami. Moze gdyby... Zreszta niewazne. Wtedy byli juz dawno po rozwodzie. -Musialo to byc dla pana przykre, ale pan juz ich wsparcia nie potrzebowal. A moze tak? Ale dlaczego pan potem rzucil studia? -W pewnym momencie stracilo to sens. Nie wiedzialem, co robic dalej. Wolalbym jednak o tym nie mowic. To tez juz przeszlosc. -Stracilo sens, powiada pan. A przeciez nadal pana fascynowala historia. Wielka, romantyczna historia. -Tak, ta fascynacja pozostala. Moze ze szkoda dla mnie. Bo jaki jest sens fascynowac sie dzis historia? To, co pan mowi, jest jakies niespojne. Rozumiem, ze historia nie zawsze przysparzala panu radosci, ale niech mi pan powie konkretnie, co pana tak dreczylo? Moze mnie tez to pomoze. A chce mi pan przeciez pomoc. 176 -Wie pan, sam nie bardzo rozumiem, jak to... Mysle, ze byl to taki eskapizm dziecka, ktore bylo niezadowolone z wlasnego domu, z konfliktu miedzy rodzicami. Choc "niezadowolone" to za slabe okreslenie, nalezaloby raczej powiedziec... Niech pan sobie wyobrazi moja sytuacje. Nienawidzilem rzeczywistosci wokol mnie, terazniejszosci. Przyszlosc wydawala mi sie straszna, beznadziejna. Potrzebowalem poczucia bezpieczenstwa, spokoju dla swoich mysli, a nie strachu i beznadziei. Odsuwalem sie na bok, wybieralem samotnosc, przyciagaly mnie ruiny sredniowiecznych zamkow. Tam juz bylo po wszystkim, juz sie stalo, co sie mialo stac. Dzialalo to na moja wyobraznie. Spedzalem tam duzo czasu, ale zawsze chcialem miec taki zamek dla siebie. Kiedys pod jakims zamkiem czekalem pol dnia, az wyjdzie stamtad rodzina, ktora urzadzila w nim sobie piknik. W innym zamku wszedlem do czesci, gdzie wstep byl wzbroniony, bo niedaleko znajdowalo sie lotnisko wojskowe. Musialem byc ostrozny. Za takie wybryki grozilo wyrzucenie ze szkoly. To w lepszym wypadku, bo w gorszym mozna bylo dostac kule w leb od patrolu. Nigdy mnie nie zlapali, ale matka miala do mnie pretensje, ze sie wlocze, i przewidywala, ze zle skoncze. Co do tego chyba miala racje.-Ale co pan! Niech pan sie nie lituje nad soba. Zle panu? A co pan ciekawego odkryl na tych zamkach? -Musze pana rozczarowac. Nie bylem poszukiwaczem skarbow ani amatorem mocnych wrazen jak na horrorach. Takie glupstwa zawsze byly mi obce, choc zdarzalo sie, ze na niektorych zamkach mialem dziwne przezycia, widzialem i slyszalem zdumiewajace rzeczy. Nigdy nikomu o tym nie opowiadalem i nie chce, zeby to zabrzmialo banalnie. -No, ale niech pan sprobuje. -Jak juz mowilem, sam nie bardzo rozumiem, co sie ze mna stalo. Moge tylko podac panu przyklad. Kiedy mialem czternascie albo pietnascie lat, wybralem sie na zamek Troski z zamiarem wyjscia na jego wieze od strony poludniowej, najbardziej niedostepnej. Poczatkowo szlo mi to latwo, podchodzilem lasem, podpierajac sie kijem. Potem przytrzymywalem sie korzeni i kamieni, zbocze bylo coraz bardziej strome, a coraz bardziej kreta sciezka wreszcie zniknela zupelnie. W gorze nie bylo juz drzew ani zadnych innych roslin, tylko naga, spekana skala. Wiedzialem, ze wspinajac sie dalej, narazam zdrowie, a moze nawet zycie, ale nie przypuszczalem, ze narazam rowniez zdrowy rozsadek. Stalo sie bowiem cos nieoczekiwanego. W chwili kiedy pod wyzsza wieza zamkowa przyciskalem rece do twardego, rozgrzanego kamienia, nagle gwaltownie zmienila sie pogoda. Poczulem w rekach przyplyw zimna, ktore szybko zaczelo przenikac 177 az do serca. W plecy powialo chlodem, wiatr zaczal wyc, a na karku poczulem pierwsze krople deszczu.Gdybym nie czul ciepla promieniujacego od kamienia, chyba zrezygnowalbym z dalszej wspinaczki. Sprobowalem podejsc jeszcze pare metrow, a kiedy juz nie bylo czego sie chwycic i o co oprzec glowe, zawrocilem, zszedlem troche w dol i sprobowalem w innym miejscu. W tej wlasnie chwili uslyszalem glos. Przestraszony podnioslem glowe i zobaczylem twarz. Dziewczyna w czerwonej sukni przechylala sie przez mur, ktory laczy dwie wieze -Panne i Babe. Patrzyla daleko przed siebie i pokazywala cos reka. Podniesionym, niespokojnym tonem nie zwracala sie jednak do mnie - jak poczatkowo myslalem - lecz do kogos, kto prawdopodobnie stal za nia. Slyszalem glos wyraznie, a mimo to nie rozumialem pojedynczych slow i nie wiem, do kogo byly skierowane. To raczej nie byla przewodniczka. Mur, na ktory opadala fala jej jasnych wlosow ponad czerwonym plisowanym rekawem jej sukni, wydawal sie zupelnie nowy, wyzszy i potezniejszy od tego, ktory znalem. Zrobilem dwa kroki na skalnym gzymsie i wyciagnalem lewa reke do pierwszego, polozonego najnizej, kamiennego bloku w tym murze. Dotknalem go i poczulem, jakby ktos uderzyl mnie w glowe workiem pelnym roznych glosow i odglosow. -I co pan uslyszal? -Wszystko. Szczekanie psow i rzenie koni, dzieciecy smiech i drwiny wyrostkow, rozgniewane glosy mezczyzn i wesole glosy kobiet, zachrypniete glosy starcow, charkot umierajacych, dzwony pogrzebowe, ale takze stukot nowych podkow, strzelanie z bicza, muczenie bydla i chrumkanie swin, plusk wody, lomot jakiegos prostego narzedzia, walenie w kowadlo, brzek zbroi. Co chwila sygnal obozowej trabki i harmider bijatyki, zawsze ten sam i za kazdym razem inny. Nie gluszylo to szelestu jedwabi, mruczenia kotow i szeptow kolyszacych sie jak pajeczyna w niezglebionych ciemnosciach. Zatkalem uszy palcami, ale to nie pomoglo. Uswiadomilem sobie, ze mam zamkniete oczy, wiec je otworzylem. I znow zobaczylem te dziewczyne. Patrzyla na mnie ze zdziwieniem i cos wolala, ale z powodu tego halasu, ktory wychodzil z kamienia, nie slyszalem jej.Teraz pokazywala reka gdzies pod mur zamkowy. Spojrzalem w tym kierunku i ku swojemu zdumieniu zauwazylem sciezke, ktora przedtem zupelnie przeoczylem. Biegla zboczem tuz pod murem pomiedzy krzewami ostrezyn az pod druga, nizsza i szersza wieze, gdzie w skale czernialy niepozorne drzwiczki. Sciezka byla piekielnie waska. Bylem przekonany, ze tedy nie dam rady przejsc, nie utrzymam sie przy zboczu i spadne w dol. 178 Niemniej poszedlem nia, poniewaz dziewczyna na murach zamku byla najpiekniejsza kobieta, jaka widzialem w swoim krotkim zyciu. W jej oczach wyczytalem blaganie, ktore nakazywalo mi dzialac. Bylem zdecydowany na wszystko.Stalo sie jednak to, czego sie balem. Zejscie do sciezki okazalo sie bardzo trudne. Posliznalem sie na mokrej skale i potoczylem w dol, w cierniste krzewy. W tej samej chwili wszystko ucichlo. Nie byl to upadek dlugi ani niebezpieczny. Zdarlem sobie skore na rekach, podrapalem twarz i szyje, bolesnie potluklem zebra. Wstalem i jakos sie pozbieralem. Nie ogladalem sie juz za siebie. Kiedy wrocilem miedzy drzewa, deszcz, jak na komende, przestal padac. Niebo znowu bylo czyste i blekitne. -To rzeczywiscie bardzo interesujace i niepokojace - powiedzial wolno Gmund, skubiac palcami brode. - I bardzo znamienne. Zdarzylo sie panu cos takiego pozniej? -Owszem. -Niech mi pan powie, jak sie pan czuje w tym kosciele? Mysli pan, ze mogloby sie tu panu przytrafic cos podobnego? Na przyklad teraz? -Trudno powiedziec. Takie stany miewalem rzadko i zawsze przychodzily same z siebie. Nigdy mi na nich nie zalezalo, bo -prosze mi wierzyc - trudno sie po nich opamietac i wrocic do codziennosci jakby nigdy nic. A poza tym nielatwo wracac do swiata, ktory, w odroznieniu od tamtego, jest nudny i ubogi. Przyznam sie, ze wolalbym zostac w tamtym swiecie. Nie ma jednak takiej mozliwosci. Nie zalezy to ode mnie. -Nudny, ubogi swiat, powiada pan. Niech pan podniesie glowe i popatrzy na moj gwiezdzisty firmament! Widzi pan to bogactwo? -Pan tylko potwierdza moje slowa - ciagnalem ze smutkiem. - Zeby sie wzniesc ponad marnosc naszej codziennosci, musimy wciaz spogladac w gore. -Wyjal mi pan to z ust, Kwiatoslawie. Patrzec w gore i za siebie - oto jedyne wyjscie w naszej smutnej sytuacji na przelomie wiekow. Bede wobec pana szczery i powiem otwarcie: jest pan czlowiekiem, ktorego szukalem przez cale zycie. Tylko pan nam moze odpowiedziec na pytania, ktore... Nie podobal mi sie jego stanowczy, zapalczywy ton. Odsunalem sie instynktownie. -Jak to? Nam? - zapytalem. -No mnie, Raymondowi i... i innym. Ludziom, ktorzy potrzebuja dokladnie poznac przeszlosc, zeby... -Zeby? -Zeby sie znowu mogla stac terazniejszoscia. 179 -A coz to za pomysly? Pan wie, ze ze mnie marny historyk. Interesuja mnie rzeczy, ktorymi nie interesuja sie uczeni. Interesuje mnie... zycie w przeszlosci, tamta wspolczesnosc, chwila obecna w czasie, ktory wprawdzie juz dawno uplynal, przynajmniej dla nas, ale nadal trwa dla wszechswiata. To pan mial na mysli? Interesuje mnie na przyklad, co pomyslal sobie bednarz Krzysztof Naprawnik dwudziestego piatego pazdziernika 1411 roku, kiedy wyszedlszy ze swojego domu Pod Zlotym Krzyzykiem ulica Nekazanka w kierunku Przykop, namacal w swojej sakiewce dziwny kanciasty przedmiot, ktorego tam na pewno nie wlozyl i ktory chyba do niego nie nalezal. Jakie studium historyczne odpowie mi na-Zadne. To nie jest przedmiot naukowych dociekan. Pana zainteresowania nie maja podstaw naukowych, poniewaz zadnych domnieman na ten temat, jakkolwiek by byly przekonujace, nie da sie po prostu udowodnic. -No wlasnie. Historycy uwazaja takie tematy za bzdurne. Dlatego ucieklem z uniwersytetu. Fakty to jest cos, czego nienawidze najbardziej. Ograniczaja mnie, petaja mi ruchy, przytlaczaja do ziemi i odbieraja chec zycia. -Potwierdza pan moja teze. Potrzebujemy pana. Zaplace panu, oczywiscie. To mnie rozsmieszylo. -Cieszy mnie pana entuzjazm, panie rycerzu, ale wciaz jeszcze nie wiem, czego pan ode mnie oczekuje. -Chyba pan juz rozumie, ze nie moge tego panu powiedziec wprost. Nie chcialbym pana odstraszyc, a jednoczesnie wiem, ze pan nie lubi, jak sie panu wyklada kawe na lawe. Odpowiem panu pytaniem. Wylazl z lawki, przeszedl na prawa strone nawy glownej i oparl sie reka o sciane w miejscu, nad ktorym zebrowanie sklepienia rozgalezialo sie w bukiet smuklych, wyprezonych zdzbel. Odwrocil sie do mnie i zapytal: -Czy pan wie, kto zbudowal te swiatynie? -Budowe zaczal, zdaje sie, mistrz Mateusz, pana imiennik. -Arras? Mozliwe, ale pewnosci co do tego nie ma. -No to moze jego uczen, Piotr Parler z Gmund, znowu pana imiennik. W zwiazku z Karlowem wymienia sie go najczesciej. -O ile mi wiadomo, Parler przybyl do Pragi dlugo po rozpoczeciu budowy tego kosciola. Jezeli nia kierowal, to tylko jako kontynuator, ktory realizuje cudzy projekt. -Legenda mowi o niejakim Boguslawie Stanku, ktory podpisal cyrograf z diablem. Wzniosl to wspaniale sklepienie, ale po jego skonczeniu 180 wszyscy sie bali zdjac rusztowania, zeby sie nie zawalilo. Z podszeptu diabla budowniczy zapalil rusztowania, a kiedy drewniana konstrukcja runela, rzucil sie w ogien. Byl bowiem przekonany, ze zawalilo sie cale sklepienie. Ale jego dusza i tak juz byla zaprzedana pieklu.-Czy jest w tej legendzie jakies ziarno prawdy? -Nie mam pojecia. -Naprawde nie wie pan? -Przepraszam za brak taktu, ale musze zapytac, czy pan sobie ze mnie kpi? -W zadnym wypadku. - Nagle spowaznial. - Zdaje sie, ze pan naprawde nic o sobie nie wie. Prosze sie nie bac, nie bede nalegal, ale niech pan pozwoli. Skinal w moim kierunku. Mial twarz nieprzenikniona. Nadal budzil we mnie zaufanie jak przy pierwszym spotkaniu, ale jednoczesnie znowu poczulem strach. Balem sie go jak kogos, komu nie mozna sie oprzec. Skinal na mnie ze swojej wysokosci zyczliwie i przyjaznie, ale w jego wielkich zielonych oczach odczytywalem rozkaz. Poszedlem do niego. W tej samej chwili cos poruszylo sie nad drzwiami wejsciowymi. Na balkonie, ktorego drzwi otwieraja sie tylko na nieprzenikniona sciane, bezglosnie wstala jedna z rzezb. Nie byla to Matka Boska ani swieta Elzbieta, ani swiety Jozef, ani Zachariasz, ktorzy tworzyli tam grupe. Byla to jakas piata figura, ktora wsliznela sie pomiedzy tamte, zeby lepiej widziec nawe i prezbiterium. Strzasnawszy proch z ubrania, przeskoczyla balustrade i na oczach drewnianych, zdziwionych figur - teraz nawet ja bylem jedna z nich - zsunela sie po jonskiej kolumnie na posadzke i stanela kolo Gmunda. Zakrecilo mi sie w glowie. Nagle potrzebne mi bylo jakies oparcie. Wyciagnalem reke przed siebie i asekurowany lwia lapa rycerza z Lubeki oparlem sie o chlodna sciane. XIX Odniescie zegary!Sam czas mi w sercu bije. K. Kraus ylem wzorem bezruchu. Wisialem w przestrzeni, wpisujac w nia swoj nieruchomy skok. Rozdzieralem swoim cialem powietrze i zrzucalem swoja niema groze w dol, na maluczkich. Wiedzieli, ze ich nie skrzywdze, bo nie moglem sie ruszyc z miejsca, ktore mi wyznaczono, a jednak z sie w matczynych ramionach. Niewielka to byla dla mnie uciecha. Po latach spotkala mnie kara. Przybyli smiercionoscy w zelaznych kapeluszach i kamizelach uszytych z ksiezych ornatow, stracili mnie w otchlan i roztrzaskali na kawalki, potlukli na amunicje do wielkich kusz na kolach. Kusze byly znaczone czerwonym kielichem na czarnym polu, choragwiami chamow i bratobojcow, ktorzy bardzo sie bali mnie i moich braci. I wlasnie dlatego nas zniszczyli. Blednowiercy. Zostala po mnie ta opowiesc, lecz uslyszy ja tylko ktos, kto umie sluchac. Bylem elementem konstrukcji nosnej i systemu oporowego. Spelnialem najwazniejsze zadanie - odwadnialem dach. Gdyby mnie nie bylo, woda przedarlaby sklepienie i zalala kosciol. Wplywala we mnie z tylu, wytryskiwala z przodu. Przeplywala zmyslnie przeze mnie i bylem z tego dumny. Bryzgalem donosniej niz inni moi kamienni bracia i bylem z nich naj szkaradniej szy. Moje cialo sterczalo w przod na duzej wysokosci, wiec zeby uniknac zawrotow glowy, patrzylem przed siebie. Patrzec w gore sie balem - nie jestem godzien spogladac w te strone, choc moje oczy zdolne byly do takiego patrzenia, a kto by twierdzil, ze nie, jest obrzydliwym klamca. Wznosil sie nade mna ogromny szpic i jeszcze dwa mniejsze po bokach, ktore razem wskazywaly miastu, dokad swoj wzrok ma kierowac. 182 Moim zadaniem bylo odprowadzanie wody ze srodkowego dachu i spod polnocno-wschodnich scian. Gnala ja do mnie kamienna rynna wbudowana w gzyms nad zoltym murem. Czasem przedostalo sie do mnie troche wody z czesci poludniowo-zachodnich. Nie odtracalem jej i wypluwalem ja eleganckim lukiem podle francuskiego obyczaju.Choc oczy omal mi z orbit nie wyszly, samego siebie nigdy nie widzialem. I dobrze, bo nie bylem nadobny. Po wygladzie dwoch najblizszych z moich siedmiu braci zgadywalem ksztalt swojego zebatego, smoczego grzbietu i podluznego tulowia ze skarlowacialymi lapami zlozonymi na piersiach oraz kolczastym ogonem zwinietym w diabelska szostke. Widzialem tylko pare dlugich, wygietych rogow nad swoim rozdziawionym pyskiem, z ktorego sterczaly kly. Owego ranka padal srebrny deszcz. Zimna woda chlodzila mi gardlo i podniebienie. Wypelniala mi gebe, choc bryzgalem nia bez przerwy. Chmury staly wysoko, a krople nie padaly gesto, wiec daleko widzialem. Bylo jednak duzo halasu. Od switu spod dachu dochodzily odglosy pracujacych mlotow i dlut. W glebi pode mna kleczacy w trawie rzemieslnik szlifowal ciezki, ociosany kamien. Jeden z tysiecy kamieni, z ktorych buduje sie nowy klasztor rosnacy obok kosciola. Kamieniarz nie znal zycia poza swoja praca, a Bog ukaral za to innych. Stalo sie to tak: Na rajskich stokach Wiatrowca, ktore przez wieki mialem ogladac swymi ciekawymi oczami, znowu sie budowalo. Tamtejszy kosciol stal dluzej od naszego, ale wciaz brakowalo mu dachu. Teraz byl niemal gotowy. Ruchome ramiona dwoch dzwigow, wielkiego i malego, zatrzymywaly sie tylko na noc i w niedziele. W ow czwartek zatrzymaly sie jednak zaraz rano, kiedy plac budowy zaroil sie od rzemieslnikow. Nie wiadomo skad pojawil sie herold z jasna choragwia dosiadajacy gniadosza. Stanal w strzemionach i reke wyrzucil przed siebie w przesadnej gestykulacji. Jego slowa nie dochodzily do mnie, ale zanim jeszcze skonczyl mowic, wokol powstalo wielkie poruszenie. Murarze, kamieniarze i dekarze zaczeli biegac w te i we w te, jedni jeli sie przebierac w czyste ubrania, drudzy rzucili sie w strone kadzi z woda przywieziona z Boticzy, zeby sie umyc. Nie zdazyli. Herold zwinnie zeskoczyl z konia, przyklakl na jedno kolano i schylil glowe w poklonie. W tej chwili na zoltej elewacji prezbiterium pojawil sie cien jezdzca, ktory objechal kosciol z poludniowego zachodu, ni stad, ni zowad wynurzyl sie zza wegla, omijajac trzy przypory na pol zadaszonej wiezy. Byl wysoki, ale nieladnie zgarbiony. Z ramion splywal mu dlugi, ciezki plaszcz podrozny, barwy ciemnozielonej o matowym, aksamitnym odcieniu. 183 Na glowie mial przepaske ze skory srebrnego lisa, a pod nia szpakowate wlosy. Rzemieslnikow, ktorzy niechetnie ustepowali przed jego wysokim, kroczacym wolno koniem, nie zauwazal, a oni padali przed nim na kolana jak podcieci. Z widocznym cierpieniem, ze skreconym w bok tulowiem patrzyl w gore. Ukleknal przed nim czlowiek, ktorego dobrze znalem -mistrz nasz i zarzadca budowlanych warsztatow, nieduzy grubas w czarnych szatach i z czarna czapka w dloni. Tlumaczyl cos jezdzcowi niespokojnie i chyba ze skrucha. Pan machnal nad nim reka w poblazliwym gescie. Mistrz upadl na twarz.Nagle otoczyla garbusa gromada pstro odzianych rycerzy i na chwile zniknal mi z oczu. Po czym sposrod tej cizby wynurzyl sie konski leb, za nim lisi diadem, a w koncu rozgniewana twarz. Jezdziec ruszyl prosto na mnie... Do naszego kosciola. Nikt nie odwazyl sie podazyc za nim. Tymczasem pod Swietego Apolinarego przybywala kolumna jezdzcow. Oprocz rycerzy byly tez konie z przytroczonym ladunkiem, z bialymi, czerwonymi i niebieskimi nosidlami. Wtoczyly sie tez wielkie drabiniaste wozy o czterech, szesciu i osmiu kolach. Jezdziec ponaglil konia i na oczach zdziwionych ludzi spod kosciola beztrosko poklusowal przez sad i winnice po sciezce, gdzie zbocze stawalo sie urwiste i stromo spadalo w strone nowego klasztoru serwitow na Slupi, dumy tutejszych ciesli. Sciagnal cugle i odwrocil glowe. Zdawalo sie, ze nasluchuje. Moze wiatr przywial do niego rytmiczny stukot z wnetrza naszego kosciola. Moze go to zaciekawilo. Ponaglil konia do cwalu. Kamieniarz, ktory od rana harowal w dole pode mna, niczego nie zauwazyl. Jezdziec zblizyl sie do niego od tylu i z usmiechem na pokrytej bliznami twarzy zajrzal mu przez ramie. Wolnym, wyuczonym i ostroznym ruchem wydostal stopy ze strzemion i zeskoczyl na ziemie. Zrobil pare krokow, ciezko kulejac. Gdyby nie rzenie konia, kamieniarz nic by nie zauwazyl. Podniosl wzrok, wykrzywil mu sie ruch reki i walnal sie obuchem w kciuk. Widzialem, ze gromada ludzi, ktorzy obserwowali to wszystko z drugiego wzgorza, zafalowala niespokojnie. Na twarzy zgarbionego mezczyzny pojawil sie usmiech. Zawahal sie. Znowu dobiegly go odglosy pracy z kosciola. Zdjal z glowy lisia przepaske i wszedl przez portal. Nie wiem, co w kosciele sie stalo. Stukot ustal i po chwili garbus wypadl stamtad bez diademu i poczerwienialy na twarzy. Zdawalo sie, ze zupelnie przestal kulec. Wskoczyl na konia jak mlodzik, ale kiedy 184 poprawial sie w siodle, twarz znow mu sie wykrzywila z bolu i pozostal zgiety. Dzgnal boki wierzchowca zlotymi ostrogami i pogalopowal przez winnice. Gnal zboczem w dol jak szalony. Rycerze spod Swietego Apolinarego wyroili sie jak osy i rzucili sie garbusowi naprzeciw. Jednoczesnie wozy i nosidla ruszyly w strone nowej ulicy opadajacej lagodnie od budynku kapituly.Nazajutrz na ruchomym ramieniu dzwigu, jakies dwanascie sazni od kosciola, powieszono pewnego szlachcica i dwoch kamieniarzy. Pracowali w naszym kosciele. Rzemieslnik z dolu oderwal sie od swojego zajecia i z zalozonymi rekami patrzyl na ten ponury spektakl. Kiedy egzekucja sie skonczyla, westchnal glosno i w gestej ciszy dolecialy mnie jego slowa: -Nieszczesny to wladca, ktory tak karze swoje najwierniejsze slugi. -Dalej! Pochylal sie nade mna, sciskajac moje ramiona swoimi niedzwiedzimi ramionami. Trzasl sie caly, miesnie drgaly mu nerwowo, oddychal szybko i nierowno, szerokie usta wykrzywial w strasznym grymasie. Byl wsciekly i balem sie, ze zaraz mnie zmiazdzy lub roztrzaska o posadzke. Najbardziej przerazily mnie jego oczy - w przeciwienstwie do rozedrganego, napietego ciala byly zimne i kamienne jak dwa grozne jadeity, zielone pociski w kuszy gniewu. -Dalej! Musi pan to dokonczyc. Mowi pan, ze tam byl dach. Juz wtedy na kosciele byl dach! Co tam robili ci ludzie i dlaczego zostali ukarani? Kim byl ten szlachcic? -Nie wiem, co bylo dalej. -Nie pamieta pan tego? Niedokonczona budowa karlowskiego kosciola, naprzeciwko Swiety Apolinary, no i ten jezdziec... W imie sprawiedliwosci Bozej. -Mialem atak... Strasznie sie czuje. Niech pan mnie zostawi. Nic nie wiem, nie rozumiem, o co panu chodzi. -To niemozliwe. Pan lze! - huczal Gmund. - Pan dobrze wie, czemu ich kazal powiesic! Ja tez musze wiedziec na pewno! Taka hanba! I to wlasnie jego! Co za zalosna pomylka! -Przepraszam za moje brednie. To sa wlasnie te stany, ktore mi sie zdarzaja od dziecinstwa. Prosze mi dac spokoj. -Nic wiecej nie wie - powiedzial ktos, kto stal za Gmundem. Prunslik. 185 Gmund uwolnil mnie z kleszczy swoich lap. Powoli dochodzilem do siebie. Poprawilem zmiety prochowiec. Rycerz z Lubeki odsunal sie nieco, ale nie spuszczal ze mnie morderczego spojrzenia. Po chwili wzruszyl ramionami.-Przepraszam. Nie chcialem sie uniesc, ale pana opowiesc zrobila na mnie duze wrazenie. Jestem zdumiony, ze pan wie o tych gargulcach. -Prosze? -O gargulcach na karlowskim kosciele. Nie ostaly sie dlugo, bo zniszczyly je husyckie hordy. Wojsko bylo zabobonne, balo sie roznych potworow, nawet kamiennych rzygaczy. Rozbili je na amunicje. Jak im sie udalo nadlamac takiego smoka, demona, zwierzaka albo grzesznika, reszte za nich zrobila juz sila ciazenia. Kamien rozpadal sie na kawalki, ktore potem dzielni husyci zakopywali w ziemi, zeby stracony potwor sie nie ms- Nic o tym nie wiem. Ide do domu, zle sie czuje. -Chwileczke! Niech pan poczeka. Chodzmy razem na gore, na poddasze. Tam sobie pan na pewno przypomni. Dobrze pana nagrodze, nie pozaluje pan. -Watpie, czy mam jeszcze cos do powiedzenia. Jestem wyczerpany. Innym razem chetnie, ale teraz prosze mnie nie zmuszac, zebym wchodzil na poddasze kosciola. Mam lek wysokosci i przestrzegam zakazow. Poza tym dlaczego nie ma tu dzis nikogo z policji? Przesliznalem sie pomiedzy nimi, pobieglem do wyjscia i oparlem sie o ciezkie drzwi. Zanim sie za mna zamknely, uslyszalem jeszcze polecenie Gmunda, abym przyszedl na spotkanie nastepnego dnia o tej samej porze. Najchetniej bym odmowil, ale lozko, w ktorym juz tak bardzo chcialem zasnac, znajdowalo sie w hotelu Bouvines, gdzie korzystalem z goscinnosci tego dziwaka. Dol w ulicy Ressla, otwarta rana w ciele miasta i jawne oskarzenie pochmurnego nieba, zaczal w tym czasie budzic coraz wieksze zainteresowanie. Zagladali w te czelusc przechodnie, a nawet rzucali monety, zeby sprawdzic, jak jest gleboka. Kierowcy chcieli wiedziec, jak dlugo jeszcze bedzie tu trwalo ograniczenie ruchu. Zblizywszy sie do tej wyrwy w jezdni, mozna bylo poczuc slodko-kwasny smrod, ktory z pewnoscia podtruwal najblizsza okolice. Owoce w zimnej, czarnej jamie psuly sie powoli, dopiero po kilku dniach zaczelo sie gnicie. Smrod byl odurzajacy. Gnijace mango, pomarancze, cytryny i brzoskwinie pomieszane z butwiejacymi 186 irysami, frezjami i cyklamenami dawaly sie przechodniom we znaki.Proby wydobycia samochodu dostawczego z rozpadliny skonczyly sie niepowodzeniem. Grozily dalszymi osunieciami gruntu. Nastepnego dnia po wypadku przeprowadzono w tym miejscu pod ulica badania geologiczne i archeologiczne. Okazalo sie, ze miedzy bylym kosciolem Swietego Karola Boromeusza z przyleglym klasztorem i kosciolem Swietego Waclawa znajduja sie rozlegle komory, ktore prowadza az do arealu klasztoru Emaus. Sprawa zaczely sie zajmowac popoludniowki, ktore wyczuly dobry material. Mozna bylo w nich wyczytac, ze w tym miejscu znajdowaly sie w pradawnych czasach jaskinie, w sredniowieczu przebudowane na piwnice, o ktorych pozniej, w epoce reform jozefinskich, odkad klasztor i kosciol byly nieczynne, zupelnie zapomniano. Minal tydzien, a dziura w ulicy Ressla nadal zatruwala przechodniow jadowitymi wyziewami. W czelusc opuscili sie na linach speleolodzy, a ich podziemne odkrycia zadziwily mieszkancow Pragi i wladze miejskie. Pod kosciolami odkryto krypte dluga na dwiescie metrow i szeroka na trzydziesci, kilkupietrowa, kryjaca w sobie prawie trzysta zamurowanych cel. Badacze nie sprawdzili, co kryje sie w tych komorkach pograzonych w wiecznej ciemnosci, ale historycy i archeolodzy zgodzili sie, ze moze to byc rozlegle podziemne cmentarzysko i kostnica wykorzystywana przez mnichow z klasztoru krzyzownikow przy Swietych Piotrze i Pawle oraz przez benedyktynow z klasztoru na Slowanach. Specjalisci uzyskali zgode na dokladne zbadanie podziemi, poniewaz przypuszczali, ze z naukowego punktu widzenia znalezisko moze byc bezcenne. Miejski wydzial komunikacji jednak nie zamierzal wyrazic na to zgody. Chodzilo o bezpieczenstwo przechodniow i zmotoryzowanych -argumentowali urzednicy. W kazdej chwili moze sie zapasc cala zachodnia czesc placu Karola. To samo co z dostawcza avia moze sie stac z pobliskimi budynkami oraz wielka czescia kompleksu politechniki. Nie mozna igrac z bezpieczenstwem mieszkancow. Urzednicy dysponowali przy tym wyliczeniami, ktore mogly budzic apokaliptyczne nastroje. W tej sytuacji zaproponowali szybkie i bezpieczne rozwiazanie, ktore zalatwialo problem zapadajacej sie ulicy raz na zawsze. Uchwalili najlepszy, latwy do realizacji plan: bez wzgledu na wartosc odkrycia caly obszar podziemia zalac betonem. Przeciwko tej decyzji glosowala grupa architektow, ktora w radykalizmie i prymitywizmie planu doszukiwala sie interwencji tak 187 betonowego lobby. Architekci zaproponowali wlasny, niepochopny i bardziej subtelny plan. Upierali sie przy tym, zeby dac czas archeologom na ekshumacje bezcennych szczatkow i dokladne ich przebadanie. Nastepnie, jezeli sie okaze, ze klasztorne piwnice nie maja wartosci zabytku, ktory nalezaloby zachowac z tytulu odpowiedniej ustawy, mozna tam zbudowac podziemne garaze, a dodatkowo kolektory ciepla wydobywajacego sie na powierzchnie z goracych zrodel pod Skalka.Do grona najaktywniejszych architektow tej grupy nalezal miedzy innymi Zahir. Bylem troche zaskoczony, kiedy w gazecie przeczytalem jego nazwisko pod listem otwartym apelujacym do wladz miejskich o zdrowy rozsadek w rozwiazywaniu tej sprawy. A jeszcze bardziej zaskoczylo mnie, kiedy w innej gazecie przeczytalem, ze glownym ekspertem zwolennikow zabetonowania podziemi zostal inzynier Barnabasz. W tej sprawie opowiadalem sie po stronie grupy umiarkowanych architektow. Ich projekt umozliwial rozne warianty i zmiany, a poza tym znalem Zahira osobiscie. Zdecydowalem sie nawet zadzwonic do niego z wyrazami poparcia, ale uniemozliwil mi to pulkownik Olejarz, ktory nastepnego dnia po moich nieprzyjemnych odwiedzinach kosciola na Karlowie wezwal mnie na komende. Ku memu zaskoczeniu zlecil, bym razem z kapitanem Junkiem zajal sie ochrona Barnabasza. Zaoponowalem od razu. Poprosilem, zeby mi nie zlecal tego zadania, poniewaz nie zgadzam sie z Barnabaszem, i samokrytycznie dodalem, ze juz raz nawalilem w podobnej sytuacji i ktos przeze mnie stracil zycie. Opowiedzialem mu nawet, ze na Szczepanskiej zgubilem Zahira. Zeby go przekonac, wyznalem, ze Zahir wynajal mnie jako swojego ochroniarza. Powinienem byl wiedziec, ze nie dyskutuje sie z policjantem takim jak Olejarz. Nie chcial mnie sluchac. Odparl, ze moje interesy z Zahirem go nie interesuja, a jezeli chodzi o pania Pendelman, to z pewnoscia mi wiadomo, ze ta sprawa nie zostala zamknieta, tylko odlozona i nie powinienem pochopnie posypywac sobie glowy popiolem. Mam zostac w Pradze i czekac na instrukcje. Powinienem byc do dyspozycji, poki nie zostane powolany do innego zadania. Obiecal mi pokoj w policyjnej bursie, dokad moglem przeprowadzic sie w ciagu miesiaca. Wyjal jakis blankiet i napisal, ze przydziela mi krotkofalowke, ktora mialem pobrac z magazynu. Potem spojrzal na mnie badawczo i dopisal na blankiecie sluzbowy pistolet, kabure i dwadziescia naboi. Nie sprzeciwilem sie, choc bylem przekonany, ze nie zasluguje na jego zaufanie. 188 Pistolet byl wielki i ciezki, futeral uwieral mnie pod pacha. Kiedy pobieralem ten sprzet i odznake policyjna, czulem sie jak chlopak, ktory bedzie sie bawil w policjantow i zlodziei. Na szczescie prochowiec, ktory dostalem od Pendelmanowej, dobrze kryl te kabure. Bron mialem juz przedtem, ale tamten pistolet byl mniejszy i nie wygladal tak groznie. Przypiety byl z tylu na paskach, prawie wcale go nie czulem. Nigdy nawet nie pomyslalem, ze moglbym go uzyc. A ten pistolet, ktory mialem teraz, zlowieszczo przypominal mi o sobie bez przerwy.Wyprobowalem krotkofalowke i zglosilem sie do Junka. Mimo szumow w odbiorniku wyczulem w jego tonie wyrazne niezadowolenie, ze znowu musi ze mna wspoldzialac. Powiedzial, ze jak zawsze informuje sie go w ostatniej chwili i trudno mu na razie wyobrazic sobie dobra prace w takim zespole. Gdyby krotkofalowka miala sluchawke, Junek rzucilby nia teraz z trzaskiem. Wlozylem aparat do kieszeni, zyczac sobie, zebym nie musial go uzywac. Wszystkie te sprawy spowodowaly, ze nie moglem zdazyc na spotkanie z Mateuszem Gmundem, a mimo to poszedlem przez Albertow, co zamiast dziesieciu minut zajelo mi trzy kwadranse. Moze zrobilem to troche na przekor, a moze dlatego ze zaczal padac snieg. Trzeci snieg tej jesieni. Za slupskim kosciolem skrecilem w ulice Gorska, a potem wszedlem pomiedzy budynki wydzialu medycyny i nauk biologicznych. Przez chwile bladzilem bezmyslnie, sluchajac wiatru, ktory przewalal sie tedy to z polnocy, to z zachodu i huczal tak, jakby budynki w purystycznym stylu z poczatku stulecia wyposazone byly w specjalne wzmacniacze jego straszliwych odglosow. Chroniac sie przed zawieja, wszedlem do przeszklonej rotundy Instytutu Purkyniego. Jej ksztalt przypominal dom modlitewny. Poczulem niepokoj i zatrzymalem sie. Piec wielkich okien na pierwszym pietrze i dziesiec mniejszych na drugim ostro kontrastowalo z biala, lodowata pokrywa na stozkowatym dachu, parapetach i chodniku. Okna byly zasloniete czarnymi zaslonami. Rotunda wygladala jak czarna latarnia morska, ktora nigdy nie swieci - symbol zaslepienia, z jakim nauka starala sie przenikac tajemnice bytu. Nie mialem pojecia, jakie msze odprawiano za tymi martwymi oknami, ale majac w pamieci inna swiatynie nauki, ktorej fasada majaczyla nieopodal w zawiei, ruszylem szybko w strone albertowskich schodow. 189 Cos jednak mnie zmusilo, zebym sie zatrzymal jeszcze raz. Na skrzyzowaniu Albertowa i Wotoczkowe j, przy brukowanym chodniku rosnie za plotem wierzba placzaca. Ktos stal pod jej golymi, wygietymi galeziami. Opierajac sie o plot, przez siatke zagladala kobiecina w dlugim plaszczu i z brazowa torebka. Przez wielkie okulary na nosie patrzyla w glab ogrodu nalezacego do Instytutu Biologii Eksperymentalnej. To, co ja tak zainteresowalo, bylo dobrze widoczne. Ze sniegu wyrastaly rosliny o niebieskich, zoltych i pomaranczowych lodygach i lisciach z klebkami nieapetycznych owocow, ktore byly pogryzione. Snieg wokol tych roslin byl podeptany, niektore slady wiodly az do plotu. Byly to slady kopyt, ale czegos podobnego nigdy nie widzialem. Slady przypominaly konskie kopyta, lecz byly male, a co najdziwniejsze, mialy ksztalt ostrych lukow. Oczywiscie, te kopyta nie byly podkute, ale jakie szczescie moglaby przyniesc podkowa takiego konia? XX Niewiele wiemy o przyszlosci, tylko tyle ze z pokolenia w pokolenie ciagle przychodzi to samo. Ale ludzie slabo sa ucza na cudzych bledach.T.S. Eliot pieral sie o drzwi na progu kruchty kosciola i palil cygaro. Kiedy podszedlem, wyrzucil niedopalek w snieg i otworzyl mi drzwi. Mialem wrazenie, ze jest skruszony. - Ciesze sie, ze pan sie nie przestraszyl i dzisiaj spotykamy sie znowu - powiedzial, zamykajac za nami drzwi karlowskiego kosciola. - Przepraszam. -Nie zalezy mi na tym, ale przyznaje, ze troche mnie pan wystraszyl. Powoli obchodzilismy osmioboczna nawe. Z powodu zimna nie mozna bylo usiasc. -Wstydze sie przede wszystkim ze wzgledu na pana. Jak pan zapewne wie, mam wysokie mniemanie o sobie i przywiazuje wage do tego, by przekonywac ludzi srodkami, ktore z grozbami i przemoca nie maja nic wspolnego. Tym razem chodzilo jednak o sprawe, ktora ma dla mnie fundamentalne znaczenie. No, ale pan sie nie zgodzil. -Omal mnie pan nie udusil. Jaki by pan mial pozytek z mojego trupa? -Prosze juz mi tego laskawie nie przypominac. I niech mi pan wybaczy. Bardzo mi przykro, prosze mi wierzyc. -Juz bym panu wczoraj przebaczyl, ale - o ile wiem - nie wrocil pan na noc do hotelu. -Bylismy z Raymondem w terenie. Czyzbym wygladal na zmeczonego? 191 A wie pan, ze to pana wina? Dzieki panu moglismy dzialac. Sprawy znow posunely sie do przodu.-Co pan ma na mysli? -Pamieta pan, co pan wczoraj mowil? Tam, pod kolumna? -Niezbyt wyraznie. Pan rzeczywiscie jakos to wykorzystal? Plotlem glupstwa. -To ma dla nas wielkie znaczenie. -Znowu pan uzywa liczby mnogiej. Ma pan na mysli siebie i Prunslika? -Owszem, w zasadzie chodzi o nas dwoch. No, moze jeszcze o kogos, ale o tym innym razem. -A skad pan wie, ze nie zmyslam? Moze wyczulem, ze pana nadzwyczajne zainteresowanie historia tego miejsca moge jakos wykorzystac. Pieniadze i tak dalej. -Albo dach nad glowa? -No wlasnie, przeciez tyle panu zawdzieczam, wiec dlaczego nie zrewanzowac sie fantazjowaniem o przeszlosci kosciolow Nowego Miasta? Owszem, troche przesadzam, ale wtedy, u Swietego Szczepana, patrzyl pan na mnie tak jak wczoraj, a kiedy potem na Slupi zrobilo mi sie slabo i zaczalem mowic od rzeczy, Prunslik zapomnial o swoich dowcipach i skwapliwie notowal moje brednie. -Przypuszczam, ze mialby pan powod do oszustwa, ale znam pana na tyle, by wiedziec, ze nie jest pan oszustem. -Naprawde nie mam pojecia, dlaczego pan mi ufa. -O wielu sprawach nie ma pan jeszcze pojecia, ale niech pan sie tym nie przejmuje. To sie z czasem zmieni. A co do pana wiarygodnosci, to przeciez mozna rozne rzeczy sprawdzic. Mam takie mozliwosci. -Czyli zna pan jeszcze kogos takiego jak ja, z kim pan to sprawdza. Kogos, kto ma podobne uposledzenie. -Nazwalbym to raczej talentem, ale nie bede sie sprzeczal. Zyjemy w epoce informacji, a informacja potwierdzona ma dziesieciokrotnie wyzsza cene niz niepotwierdzona. Wiedza o tym nawet tacy ignoranci jak dziennikarze. -A kim jest drugie zrodlo? Znam te osobe? Gdzie ja pan trzyma, w jakiejs piwnicy? Albo wiezy? -Zasmuca mnie pan, Kwiatoslawie, bo zrobil sie pan zgorzknialy. Przeciez nie jestem tyranem. Mam jeszcze raz pana przeprosic? Nie trzeba, ale niech pan sie nie dziwi, ze jestem ostrozny. Pan oczekuje ode mnie informacji, a ja nie mam prawa oczekiwac ich od pana? 192 Mowi pan, ze nie jest tyranem. To kim pan wlasciwie jest?-Powiedzmy, ze kims w rodzaju slugi. -Gadanie. Ma pan zbyt wielkie wplywy, moze nawet wladze i czasem -jestem o tym przekonany - stosuje niezbyt czyste metody. Ludzie panu ustepuja i ulegaja. Prosze sie nie gniewac, ale mam powazne podejrzenie, ze korumpuje pan urzednikow w ratuszu, a moze nawet ludzi z policji. Wiem, ze to brzydkie podejrzenie, ale musialem to powiedziec. -Nie szkodzi. Ma pan racje. Paru ludzi rzeczywiscie musialem kupic. Przekupuje sie slabych, silnych trzeba oszukac. -Cenie sobie pana szczerosc. Ja tez bede wobec pana szczery: zawiodl mnie pan. -No nie! Moze wiazal pan ze mna zbyt wielkie nadzieje? -Zdziwi sie pan, ale owszem. Z Prunslikiem nie, bo to wariat, moze nawet niebezpieczny. O panu mialem jednak bardzo dobra opinie. Do wczoraj. -Coz, przykro mi. - Gmund wzruszyl ramionami, potem usmiechnal sie obludnie. - Rozumiem, ze chce pan dowiedziec sie o mnie jak najwiecej, zwlaszcza teraz, kiedy znow pan pracuje w policji. Musi pan wiedziec, z kim pan ma do czynienia. No wiec, jak powiedzialem, jestem tylko sluga. To musi panu na razie wystarczyc. -Czyim sluga? Spowaznial. -Rozumiem pana rozgoryczenie i podoba mi sie pana idealizm. Musi pan zrozumiec, ze ja tez mam pewne idealy. Nawet grzesznicy je maja. Prawdopodobnie moje idealy sa nieosiagalne, ale - jak pan sie juz wielokrotnie mogl przekonac - robie wszystko, zeby sie choc zblizyc do swego idealu. -Jest pan wiec fanatykiem. -To slowo nie wydaje mi sie obrazliwe. -Fanatyzm jest smiertelnym zagrozeniem. -A jest pan przekonany, ze umie go pan rozpoznac? Zreszta zgadzam sie z panem w zupelnosci. Fanatyzm jest naprawde niebezpieczny, trzeba bronic sie przed nim zdecydowanie i bezwzglednie. Ale uwaga: taka obrona tez moze latwo przerodzic sie w fanatyzm. Czy i wtedy bedzie sprawiedliwa? Mysle, ze tak. -Pan zapewne uwaza, ze wasze dzialania sa fanatyczna obrona pewnych wartosci. Mozna to tak rozumiec. Obawiam sie jednak, ze ktos taki jak Olejarz potraktowalby to inaczej. 193 -Jesli dobrze rozumiem, chodzi o to, ze cel uswieca srodki. Pan naprawde uwaza, ze wyzsze cele usprawiedliwiaja podlosc?-Gdybym tak nie uwazal, nie dzialalbym w ten sposob. Choc z mojego punktu widzenia chodzi o obrone, osobie pokrzywdzonej moj czyn wyda sie podly. Nie dogadamy sie. Nie jestem demokrata, zebym sie z kazdym dogadywal. -Nie jest pan demokrata? Lepiej niech pan tego glosno nie powtarza. -Dlaczego? Sa teraz jakies inne trendy? -Kim pan w takim razie jest? -Juz panu mowilem. Jestem sluga. Chociaz w pana oczach, Kwiatoslawie, wygladam troche bardziej romantycznie. Dla pana jestem zagadkowym cudzoziemcem, prawda? -Owszem. Mam jednak nieprzyjemne wrazenie, ze moje zludzenie teraz pryslo. Zagadkowy cudzoziemiec - to jak bohater brukowej literatury. I ten pana Siedmiokoscielec tez. Co to wlasciwie znaczy? -To moze miec sto roznych znaczen. -Na przyklad? -Stan umyslu. -Nie spodziewalem sie po panu takiego banalu. -Ale to jest trafny banal. -I ja mam osiagnac ten stan umyslu? -No wlasnie. -Czyli nie mam kierowac sie swoim rozumem, tylko przejsc na pana strone? Rozesmial sie. -Wlasnie rozum tam pana zaprowadzi. Rozum i uczucie. Zreszta... juz pan troche jest po naszej stronie. -Pan chyba wie o mnie wiecej niz ja. A jezeli pan sie myli? -Nie myle sie. -A jesli pana zawiode? -Chcialby mnie pan zawiesc? -Nie chcialbym, ale jezeli nie bede mial innego wyjscia...? Jestem pana dluznikiem, panie rycerzu. Moze jednak przyjsc taka chwila, kiedy moje sumienie samo, niezaleznie ode mnie, wystapi przeciwko panu i pana podejrzanym planom. Nie bedzie to dla mnie mile, ale przypuszczam, ze do tego dojdzie. -Ja tez. To bedzie bardzo ciekawe. - I niebezpieczne. -Mozliwe. Niebezpieczenstwo pana nie pociaga? -Zupelnie nie. Nie jestem lowca przygod. -Wiec nie pojdzie pan ze mna na gore? 194 -Na jaka gore?-Miedzy niebem a ziemia. Na poddasze kopuly. -Nie mam zamiaru. Po co bym tam wchodzil? -Zajrzalby pan znowu w przeszlosc. Tak jak wczoraj. A ja bym tylko sluchal. -Nie da rady, nie mam zamiaru tego powtarzac. Szkodzi mi to. A poza tym mam lek wysokosci. -Naprawde? A jak pan wchodzil na wieze Swietego Apolinarego, to sie pan nie bal. -Skad pan wie? -Skad wiem? Od Olejarza. -A nie byl tam pan przypadkiem w tym samym czasie? Albo Prunslik? -Zmienmy temat. Pytal pan o Siedmiokoscielec. Ciesze sie, ze to pana ciekawi. To dobry znak. Co by pan chcial wiedziec? -Chodzi o siedem gotyckich kosciolow, tak? -Mozna by tak w skrocie powiedziec. -Najwazniejsze z nich to Karlow i Swiety Szczepan, prawda? -Najwazniejsze? Nie, nie sa najwazniejsze. To po prostu dwa z siedmiu. -A o ktore koscioly jeszcze chodzi? Swiety Apolinary, Emau-zy, na Slupi i... Swieta Katarzyna. -Bardzo dobrze. -Ale ze Swietej Katarzyny zostala tylko wieza! Sam kosciol nie ma z pana gotykiem nic wspolnego. -Wyglada to okropnie, prawda? -Uchyla sie pan od odpowiedzi. Dlaczego traktuje pan te wieze, jakby to byl caly kosciol? -Przeszkadza to panu? -No pewnie. Ta budowla juz nie pelni swojej funkcji. -Przeciez mozna to naprawic. Sam pan dobrze wie, w jakim stanie byl w ubieglym stuleciu kosciol Matki Boskiej na Trawnicz-ku albo Swiety Apolinary, albo w koncu ta swiatynia, w ktorej teraz jestesmy. Albo na przyklad Matka Boska Sniezna. Przeciez to byla taka ruina jak obecnie klasztor w Sazawie! Z kosciola zostalo tylko cudowne prezbiterium. Wystarczylo je tylko z pietyzmem regotyzowac. Gdyby to ode mnie zalezalo, gdyby ten kosciol nalezal do mojego rewiru, dobudowalbym nawe glowna i na pewno nie zapomnialbym o pieknych gotyckich wiezach. -Chce pan powiedziec neogotyckich. Ale co pan! Katedra na Hradczanach jest w polowie nowa. I co z tego? Taki byl plan Arrasa i Parlera. Nie szkodzi, ze nie dokonczono go w sredniowieczu, lecz w XX wieku. Wazne, ze przez caly czas chodzi o dniowieczu, lecz w XX wieku. Wazne, ze przez caly czas chodzi o oryginalny projekt, ze realizuje sie plany jego tworcow. Jezeli nie chcemy zniewazyc dziela swoich przodkow, jezeli nie chcemy szydzic z epoki, w ktorej zyli i bez ktorej nas by nie bylo, musimy podporzadkowac sie ich estetyce, musimy poklonic sie przed nimi i spelnic ich zyczenia. Musimy sie cofnac - zrobic w tyl zwrot. Inaczej zginiemy. -Prosze sie nie gniewac, ale wydaje mi sie przesada twierdzenie, ze zginiemy, poniewaz zmieniajace sie estetyki odrzucily gotyk i inaczej budowano koscioly. -Pan mysli, ze to przesada? Zaczelo sie w renesansie, kiedy wielu zuchwalcow z dloni, ktore dotad byly poboznie zlozone, zrobilo sobie lunete. Ci zuchwalcy przystawili ja do swojego butnego oka i zamiast w gore, do nieba, zaczeli patrzec przed siebie. Coz innego mogli zobaczyc niz swoich bliznich, takich jak ich Pan Bog stworzyl? No i tak tez wygladaly ich okropne budowle, rozbudowane chlewy dla wystrojonych fircykow, ciekawych glownie tego, co inni maja pod suknia. Fuj, widze w tym nasza epoke. Barok, co prawda, znowu zezowal na sutanny, ktore bardziej mialy zaslaniac niz uwypuklac, ale renesansowa pycha w ludziach przetrwala, a juz najgorsi byli architekci. Na gotyckie iglice nalozyli cebule i makowki, symbole swoich pustych lbow. Wymyslali najdziwniejsze ksztalty okien, wyburzajac dla nich prastare, swiete mury. Nie mieli do tego prawa! Po najgorsze przyklady nie trzeba daleko chodzic. Wystarczy sie obejrzec, o, na tamte okna. Wygladaja jak swieze rany w chorym ciele. A plany barokowych budowli? Im glupsze, tym lepsze, tym bardziej podziwiane! Kwadrat, kolo, prostokat i osmioscian juz nie wystarczaly. Musieli pchac sie z elipsami, rozgwiazdami i obrzydliwie zaokraglonymi rogami. Erlach i Dienzenhoferowie stworzyli najgorszy kicz. Najgorsza szmire! -Co do tego nie zamierzam sie klocic. Mam taki sam gust jak pan. Ale ktory kosciol jest siodmy? Swiety Marcin? Swiety Henryk? A moze Swiety Piotr? -Pan nie wie? -Skad mam wiedziec. Wiele razy pan mowil o siedmiu kosciolach. Chodze z panem od jednego do drugiego i slucham, jak je pan przebuduje, ale na razie jest ich szesc. -Lepiej bedzie, Kwiatoslawie, jak sie pan sam domysli. Nie watpie, ze sie to panu uda. Jest pan przeciez historykiem. -Niedokonczonym historykiem. -Tym wieksze ma pan szanse. -Niech pan mi da jakas wskazowke. -Prosze sie kierowac wlasnym wechem. 196 -Przeciez nie jestem psem. Zreszta historykiem i policjantem tez nie.-Ale moze pan potrzebuje pana? -Moze. Tylko gdzie go szukac? -Jest pan przeciez w kosciele. Tu go pan znajdzie. -Gdzie jest? Gdzie? -Chcial pan wskazowki? No to prosze. Zna pan weduty Wincentego Morstadta? Praski Zamek z Jelenia Fosa. Most lancuchowy. Widok na Mala Strane... -Wszyscy to znaja... -A widzial pan jego wedute z kosciolem Swietego Szczepana? -No tak... Juz sobie przypominam, chociaz niedokladnie. Czy to jest ten widok od tylu? Od strony prezbiterium? -No wlasnie. Malarz patrzyl od poludniowego wschodu. Wedlug mnie to jedna z jego najlepszych prac. Nie byl artysta europejskiego formatu, ale jego obrazy maja ogromna wartosc dla historykow. Ratusz Starego Miasta, Brama Prochowa, most Karola, katedra Swietego Wita. Wiele ma pocztowkowy charakter, nie niosa zadnej glebszej tresci. Co innego widok na Swietego Szczepana. Jest w tym obrazie cos niepewnego, niejasnego, zagadkowego. Moze nawet jakas tajemnica. Sam Swiety Szczepan nie jest tu najwazniejszy. Po prawej stronie widac rotunde Swietego Longina, po lewej czworokatna dzwonnice, a jeszcze dalej kaplice Wszystkich Swietych. Zupelnie z przodu - jakas pozioma belke i oparte o nia deski. To chyba jakas rampa. Co robi na tym obrazie? Nie mam pojecia. Nadaje to jednak temu widoczkowi bardziej osobisty, niemal intymny charakter. Jakby sie zagladalo na podworko rodzinnego domu, za chwile pojawi sie tata i zacznie majsterkowac. -Ta weduta ma rzeczywiscie jakis domowy charakter. Jeszcze wzmacniaja to wrazenie cztery postacie: matka z dzieckiem na trawie przed rotunda, mezczyzna w kapeluszu i troche dalej, przy kaplicy, jakas kobieta. Cztery postacie na laczce, za ktora jest niewidoczny cmentarz, to jak na Morstadta, ktory lubil umieszczac na swoich obrazkach tlumy, niewiele. Choc miejsce znajduje sie jeszcze w obrebie nowomiej-skich murow, ma na tym obrazku wyrazny charakter i czar peryferii. O wirtuozerii malarza swiadczy sposob zakomponowania budowli na obrazie. Z powodu perspektywy i rozmieszczenia od lewego gornego rogu do prawego dolnego, co optycznie poglebia przestrzen. W prawym dolnym rogu jest jeszcze jedna budowla, bardzo odlegla i najmniejsza ze wszystkich, ale jej wieza, bez watpienia, wznosi sie wysoko. Wzdluz kosciolka idzie do niej blotnista droga, prosto na polnocny zachod. Co to za budowla? Jak pan mysli? 197 -Droga idzie na polnocny zachod, a wieza jest bardzo wysoka. Przychodzi mi do glowy tylko ratusz na Bydlecym Targu.-Dobrze! -Ale mnie chodzi o kosciol. -Powoli, Kwiatoslawie, powoli. W przeciwnym razie moje wskazowki beda na nic. A poza tym jeszcze nie skonczylem. Wciaz pan nie wie, co na obrazie Morstadta podoba mi sie najbardziej. Nie to, ze udokumentowal stan pewnych obiektow w pewnej epoce. Zielona laka, wydeptana sciezka, drewniane ploty ogrodow, pare niskich budynkow. Niskich, rozumie pan? I w tej scenerii wznosza sie cztery wspaniale budowle. Kaplica, rotunda, dzwonnica i ta najwyzsza - swiatynia. Widac je z daleka, sa przepiekne, cudowne. Ludzie, ktorzy do nich ida, nie moga byc brzydcy. To dostojne piekno lamie w nich wszelkie zlo. Taka ma moc, niech mi pan wierzy. No bo co moze byc wspanialszego niz kosciol wyrastajacy wprost na lace, kamien wznoszacy sie z ziemi, do ktorej zawsze nalezal? Kosciol Swietego Ducha na Starym Miescie mial szczescie, bo pozostawiono wokol niego zielona murawe. Pecha miala jednak jego wieza, ktora w baroku oszpecono saracenskim turbanem. Tylko architektura sredniowiecza jest wielka, Kwiatoslawie, tylko gotycka architektura jest moralna. Moralnosc ludzi i moralnosc architektury to sa naczynia polaczone. W imie zachowania zycia na Ziemi juz nigdy nie dopuscimy do tego, zeby swiatynie zaslonily jakies swieckie budy, jak to sie stalo ze Swietym Marcinem, Swietym Piotrem, Swietym Henrykiem i innymi kosciolami w Pradze. Miasto, ktore pozwoli, zeby banki, kamienice czy biurowce przerosly i zaslonily koscioly, nie zasluguje na nic innego jak wegetacja pod kuratela spekulantow, dozorczyn i biurowych szczurow. Wznoszenie budynkow w okolicy swiatyn jest zabronione. Jest zakazane wznoszenie budynkow wyzszych niz wieze kosciolow. Nie mozna bawic sie w bogow. -Przeciez to nie jest zakazane. -To jest moj zakaz! Jak Bog da, zadbam o to, zeby nowa zabudowa respektowala prastare prawo ustanowione przez zalozyciela gornego Nowego Miasta. Swiety Szczepan i inne koscioly maja tu nadal krolowac. -I to jest ta pana wskazowka? Przeciez kosciol Swietego Szczepana juz raz wymienilem. -Niech pan nie udaje naiwnego. Pan wie, ze tu nie chodzi o zadne zgadywanki. Niech pan sie tylko zastanowi, a dojdzie pan do tego, ktory to jest ten siodmy kosciol. No, ale musze juz isc, wiec pytam po raz ostatni: idzie pan ze mna na poddasze? 198 -Niech pan sie nie gniewa, ale nie.-Pan sie mnie boi? -I pana, i siebie. -I ciekawosc nie bedzie silniejsza od tego strachu? -Nie jestem ciekawy, co tam jest. Bardzo pana prosze, niech pan mnie juz nie przekonuje. -Boi sie pan dowiedziec czegos o sobie? Moze by to panu pomoglo. Odnalazlby pan sam siebie, Kwiatoslawie. Bylby juz czas najwyzszy. -Moze wlasnie tego sie boje. Wiem, ze to tchorzostwo, ktorego juz nigdy nie przemoge. -Szkoda. Wiec do zobaczenia. I poszedl. XXI Brzmial tam chwiejnych kopyt pogrzebowy dzwon.Oldfich Mikulaek ierwsze dwa tygodnie adwentu tonely w blocie. Zytnia i Jeczmienna na plac Karola gnaly potoki czarnoburej brei, zalewajac park jak wiosenna powodz. Czarne pnie akacji staly w glebokich kaluzach laczacych sie w podluzne jeziorka, w ktorych zlamane sylwetki drzew odbijaly sie straszliwie. Wzdluz krzewow w dolnej czesci placu nawarstwilo sie bagno, tworzac groble i dwa rozlegle czarne stawy. A z nieba spuszczala sie ciagle kurtyna deszczu, gestsza i ciemniejsza niz poprzednie, tak jakby swiety Piotr chcial nia zaslonic ten straszny spektakl, ktory rozgrywal sie w Pradze pod sam koniec XX wieku. Nic nie zatrzymalo wody na odcinku jezdni od Jeczmiennej do Ressla, wiec przetoczyla sie tamtedy jak rzecznym korytem. Kiedy opadla, okazalo sie, ze rozpadlina w ulicy Ressla powiekszyla sie niemal dwukrotnie. Smrod zgnilizny sie zmniejszyl, bo podziemia byly zatopione. Z ulicy znikly ostrzegawcze barierki rozstawione przedtem wokol miejsca awarii. Utonely w dziurze wraz z bialo-czerwonymi tasmami, ostrzegawczymi znakami drogowymi i mrugajacymi zoltymi swiatlami. Teraz kierowcy nie mieli najmniejszego pojecia o grozacym niebezpieczenstwie. Widzac przed soba czerniejaca wyrwe w asfalcie, objezdzali ja po chodniku. Zanim policja zamknela ulice, pewien taksowkarz odmowil stania w kolejce i probowal objechac rozpadlisko z drugiej strony, chodnikiem kolo kosciola Swietych Cyryla i Metodego. Drogo zaplacil za swoja zuchwalosc. Volkswagen ledwie-ledwie przesliznal sie kolo krateru, a cwaniacki taksowkarz zatrzymal sie i opuscil okno, zeby pokazac czekajacym w kolejce po drugiej stronie kierowcom gest zwyciestwa. Jego rozesmiana geba tryumfujacego 200 zawodnika przypominala wieprzowa glowizne. W tej samej chwili samochod zapadl sie pod ziemie, a na ulice trysnal gejzer brunatnej wody. I bylo po taksowce. Zarloczna dziura rozdziawiala paszcze i polykala wszystko, co sie znalazlo w jej zasiegu. Razem z chodnikiem wyrwala ze sciany kosciola kawal muru wysoki mniej wiecej na metr, w sam raz na nisze z nagrobkiem.Wszystkich tych szczegolow dowiedzialem sie od Zahira, ktory wowczas robil tam z geodetami pomiary. Referowal mi to przez telefon smutnym glosem. Byl przekonany, ze ten nieszczesliwy wypadek pomoze zwolennikom Barnabasza i ulatwi przyjecie "betonowego" planu naprawy. Nastepnego dnia taksowke wyciagnieto dzwigiem. Nie wpadla az tak gleboko jak avia. Zatrzymalo ja gotyckie sklepienie jednej z piwnic. Volkswagen byl wypelniony woda, ale nie znaleziono kierowcy. Moze wypadl z samochodu, moze udalo mu sie wylezc na powierzchnie, moze utonal i opadl jeszcze nizej, w zatopione piwnice. Po tym wypadku ulica Ressla zostala zamknieta z obu stron, a do niebezpiecznego miejsca mialy dostep tylko samochody zarzadu drog, sluzb technicznych i policji. Spotkalem Zahira przy rozpadlisku i niewiele brakowalo, a bym go nie rozpoznal. Byl jeszcze bardziej smutny, niz wydawalo mi sie przez telefon. Powiedzial, ze poprzedniej nocy u burmistrza zebrala sie rada, ktora juz przeglosowala wariant "betonowy". Kustykal o kulach wzdluz barierek jak weteran wojny na Bliskim Wschodzie. Czarne wasy, przedtem najezone jak szczoteczka do butow, zwiedly zupelnie i wydawalo sie, ze zaraz splyna mu na marynarke. -To musi byc kara - mowil polglosem, zezujac na mnie zaczerwienionymi z niewyspania oczami. - Kara za to osiedle. Wiedzialem, ze sie cos stanie. Juz od lata czulem to w kosciach. I to okaleczenie jest za kare. I to, ze Rozeta mnie odpalila. Zadna mnie jeszcze tak nie potraktowala, ale sprobuje z nia ostatni raz. Nie wiedzialem, o czym mowi, wiec pocieszylem go tylko, ze do wiosny bedzie chodzil jak przedtem. Zdziwilo mnie, ze niepowodzenia zawodowe i osobiste tak go pograzyly. Inzynier Don Juan wygladal gorzej niz po torturach u Swietego Apolinarego. Widzialem, ze chce sie zwierzyc, wiec szedlem z nim powoli do Waclawskiego Pasazu i usiedlismy w przeszklonym barze rozswietlonym bez sensu ostrymi jarzeniowkami. Widac nas bylo z zewnatrz jak na dloni, ale Zahirowi zupelnie to nie przeszkadzalo. Zaraz sie rozgadal. Zaczal od Rozety. Wystarczyla jedna niewinna rozmowa telefoniczna, a przestala go lubic. Nie ma pojecia dlaczego. Znali sie z widzenia, 201 opowiadal jej o swojej pracy, bo chcial zrobic na dziewczynie wrazenie. Powtarzal, ze jest architektem. Zapytala go oschlym tonem, co takiego wybudowal. Zaskoczony wymienial projekty, ktore zrealizowal. Przerwala mu ostrym, histerycznym smiechem, a potem bez slowa odlozyla sluchawke. Powiedzialem, ze mnie tez nie idzie z Rozeta latwo i ta atrakcyjna dziewczyna jest dla mnie taka sama zagadka jak dla niego. Dodalem, ze jedyna znana mi osoba, ktora dobrze sobie z nia radzi, jest Mateusz Gmund, rycerz z Lubeki. Zahir jeszcze bardziej posmutnial. Pociagnal mocno z kieliszka i rozgadal sie o swojej przeszlosci.Wyjasnil mi, ze od kilku lat ostro rywalizuje z Barnabaszem. Nie zawsze tak bylo, jakies pietnascie lat temu pracowali razem w pewnym zespole. Wykonali kilka projektow, przewaznie osiedla mieszkaniowe. Jeden z projektow okazal sie zly. Juz po oddaniu budynkow do uzytku w wyniku wad projektowych zginelo w nich kilkanascie osob. Sprawa jednak nie wyszla na jaw. Wszyscy wspolwinni kryja sie nawzajem, choc minelo sporo czasu. Patrzylem na tego sympatycznego pragmatyka, niemal nie rozpoznajac w nim dawnego Zahira. Nigdy nie przyszloby mi do glowy, ze jego biografia zawiera jakas krwawa tajemnice. Wypil juz chyba ze cztery kieliszki jakiegos likieru i wyraz twarzy mial coraz bardziej zrozpaczony. Poprosilem go, zeby mi opowiedzial wszystko o tych wadliwych projektach, a on zrobil to bez wahania. Chodzilo o szereg blokow na praskim osiedlu Opatow. Zespol zaprojektowal jakis nowy system przeciwpozarowy. Wykorzystano w nim material produkowany przez firme, ktorej dyrektor byl dobrym kolega Barnabasza. System funkcjonowal bez zarzutu, ale w bloku, gdzie zostal zainstalowany, zaczeli umierac ludzie. Umierali na raka. Takze male dzieci. Ten blok nadal stoi, oswiadczyl niemal bezglosnie Zahir ze spojrzeniem utkwionym w barowy blat ze sztucznego tworzywa. Ludzie juz tam nie umieraja z tego powodu, bo material przeciwpozarowy przestal promieniowac. W latach osiemdziesiatych najwyzsza cene za ten eksperyment zaplacilo dziewietnastu ludzi, w tym jedenastu nieletnich. O tej aferze wiedzialo sie w kregach specjalistow, ale nie mozna bylo o niej mowic. Milczeli ci, ktorzy to zaprojektowali, i ci, ktorzy to zatwierdzili. Moze nawet znalem niektorych. Sprawcy zaczeli unikac sie nawzajem i zeby ulzyc sumieniu, jedni zwalali wine na drugich. Nie tylko Barnabasz i Zahir zaczeli sie nienawidzic w zwiazku z ta sprawa. Oni pierwsi przestali tez ze soba wspolpracowac i znalezli dla siebie nowe miejsca pracy. Potem zaczela sie miedzy nimi twarda konkurencja. Mlodszy Zahir mial wiecej sukcesow w realizacji 202 projektow. Barnabasz zas, jako wysoki urzednik, mial wladze. Obaj -podobnie jak reszta wspolwinnych - nie chcieli pamietac o wadliwym projekcie. Znalazl sie tez ktos, kto nie wytrzymal presji sumienia. Pewnego jesiennego dnia 1978 roku zabral ze soba pierzyne i na zakrecie przed dworcem Smichowskim polozyl sie pod nia do snu na torach. Lokomotywa, ktora tedy cofala sie do parowozowni, nie obudzila go.-Ten list - zakonczyl Zahir swoj smutny monolog - ten anonim, ktory dostalem, znaczy, ze ktos o tym wszystkim wie i chce nas rozliczyc. Przypomnialem sobie dzieciece rysunki w tym liscie, domki bez dachu. I zrozumialem, dlaczego sa niedokonczone. Tylko na pozor brakowalo im dachu. W rzeczywistosci mialy dach, ale nie dalo sie go narysowac, bo byly to bloki. Bloki z zupelnie plaskim dachem. Jeszcze trzy razy chodzilem z rycerzem z Lubeki wizytowac koscioly, ale sytuacja miedzy nami sie zmienila. Nie bylo zaufania i dobrej atmosfery, tylko smutek i zly humor. Zrodlem tej melancholii nie byla teraz jakas budowla i jej oplakany stan, lecz - jak wyczulem - moja niechec do zapadania w odmienne stany swiadomosci. Uwazalem bardzo, zeby trzymac sie z dala od prastarych scian kosciolow i dotykac tylko tych, ktore sa ewidentnie nowe. Kosciol w Emauzach pod wezwaniem Najswietszej Marii Panny, Swietych Hieronima, Wojciecha, Prokopa, Cyryla i Metodego byl pierwotnie gotycka trojnawowa swiatynia wyswiecona w 1372 roku w obecnosci cesarza Karola, ale juz dawno stracil swoje surowe, strzeliste piekno. Wielokrotnie przebudowywany, doznal licznych, bolesnych znieksztalcen. Najwiekszym ciosem byla barokowa adaptacja w XVII wieku, kiedy dobudowano dwie wielkie wieze, na ktore z poczatkiem nastepnego stulecia nasadzono dwie brzuchate kalarepy. Zniszczony zostal meski charakter tej budowli sprzyjajacy modlitwie chorwackich benedyktynow z przyleglego klasztoru. Odtad z wygladu przypominal korpulentna przekupke, ktora zakonowi wieszczy upadek. Pod koniec XIX wieku niemieccy benedyktyni przywrocili kosciolowi gotyckie rysy, ale byl to gotyk gornoniemiecki, obcy Czechom. Swiatynia miala odtad spiczaste, zdobne wieze i przesadnie wysoki trojkatny szczyt, ktory upodobnil ja do umocnionej bramy miejskiej albo do hali targowej. W lutym 1945 roku spadly na nia bomby alianckiego 203 lotnictwa, ale czy mozna oczekiwac od Amerykanow, aby odrozniali sredniowieczny kosciol od fabryki broni? Dzisiejszy, poniekad prowizoryczny wyglad kosciola, z frontonem z betonu i szkla oraz dwiema skrzyzowanymi, pozlacanymi u gory iglicami, jest efektem ostatniej jego przebudowy przeprowadzonej w latach szescdziesiatych XX wieku.Gmund wynajal profesjonalnego fotografika do zdokumentowania wnetrza kosciola. Skupil sie przede wszystkim na oknach w prezbiterium z wyzlobionymi misternie oscieznicami, ktore obok okien w kosciolach Swietego Szczepana, Swietego Apolinarego i Najswietszej Marii Panny na Slupi sa przykladem najsubtelniejszej sztuki kamieniarskiej dojrzalego gotyku. Nigdy w historii ornamentyka tak harmonijnie nie laczyla sie z funkcja. Nic nie moze przewyzszyc doskonalosci tej architektury. Do kosciola na Slowianach chodzilem z rycerzem Gmundem w wolnych chwilach po sluzbie. Zgodnie z rozkazem naczelnika przez dwanascie godzin na dobe zajmowalem sie ochrona inzyniera Barnabasza. Nadzorowal mnie kapitan Junek, ktory mi nie ufal i w zwiazku z tym czuwal nad bezpieczenstwem zagrozonego budowniczego razem ze mna. Bral wszystkie nocne sluzby, przez co byl zupelnie wyczerpany i wygladal jak widmo - widmo z palcem na cynglu pistoletu sluzbowego. Jesli to bylo mozliwe, unikalem go i z daleka obserwowalem, jak bardzo jest pewny siebie i ile jest szalenstwa w jego postepowaniu. Dwa razy zdybalem go spiacego w samochodzie sluzbowym na placu budowy przy ulicy Ressla. Gdyby go nakryl Olejarz, wywalilby go z policji. Podejrzewalem, ze naczelnik zdaje sobie sprawe, ze ten uparty oficer czyha na jego miejsce, a takie zaniedbanie obowiazkow byloby dobrym pretekstem do pozbycia sie zbyt ambitnego podwladnego. Jednak Olejarz nie nakryl go i sprawy potoczyly sie inaczej. W srode rano, dokladnie tydzien po grudniowej odwilzy, w niebieskim pokoju zadzwonil telefon. Stanowczy, nieznany mi meski glos przekazal polecenie pulkownika Olejarza. Mialem natychmiast pojsc na ulice Ressla. Barnabasz czeka na mnie przy rozpad-lisku. Nie ma przy nim Junka, ktory wdal sie noca w jakas bojke i teraz lezy z rozbita glowa w szpitalu. Olejarz posle tam kogos w ciagu godziny, a na razie, poniewaz bylem najblizej, mialem tam pojsc natychmiast. Przypomnialem sobie ranek, kiedy obudzil mnie dzwonek u drzwi pani Pendelman. Juz wiedzialem, ze nie ma nic gorszego, niz byc wyrwanym z domu w takich okolicznosciach. Dobrze nas XX wiek przygotowal na okropienstwa, ktore moze przyniesc taki poranek. 204 Na Ressla dotarlem w dziesiec minut. Bylo zimno, tylko jeden stopien powyzej zera. Dookola panowal spokoj. Nawet wiatr, ktory przez tyle dni miotal sie po miescie, teraz ucichl. Ulica nadal byla na calej dlugosci zamknieta dla ruchu. Dzwig, betoniarka, walec drogowy i woz z asfaltem odpoczywaly w ciszy pod schodami do kosciola Swietego Waclawa. W srodku wypelnionego, swiezo zaasfaltowanego dolu stal troche krzywo czerwono-bialy stozek, pacholek. W glebi przepadly wszystkie cenne archeologiczne znaleziska z grobami i mumiami mnichow wlacznie. Dostep do nich uniemozliwily zelazne plyty i szerokie szyny tworzace w podziemiach solidne zbrojenie zalane betonem. Jakies dwadziescia metrow od pacholka w kierunku placu parkowala biala skoda bez zadnych oznakowan, ale numer rejestracyjny wskazywal, ze jest to woz policyjny. W srodku nie bylo nikogo.Oczekiwalem, ze zza rogu lada chwila wyjdzie Barnabasz, ktory mial tu na mnie czekac. Minuty plynely, a dookola wszystko trwalo nadal w bezruchu. Nawet papiery i niedopalki przy krawezniku, nawet kilka ostatnich lisci akacji przywianych tu z pobliskiego placu Karola. Chodzilem ulica tam i z powrotem, patrzac co chwila na zegarek. I nagle w pol kroku zatrzymal mnie jakis dzwiek, z poczatku slaby, a potem coraz bardziej wyrazny. Regularny stukot i szum wody. Odwrocilem sie zdjety wyobrazeniem fali powodziowej, ktora gna ulica Jeczmienna w kierunku rzeki. Ale nic takiego nie zobaczylem, nic tam nie plynelo i nie bylo tam zadnej maszyny napedzanej woda. A wlasnie odglos czegos takiego slyszalem. Tak jakby krecilo sie drewniane kolo. Wielokolowy mechanizm napedzany woda. Mlyn? Dwa mlyny, co Skad dolatywaly te odglosy? Obracalem sie wokol wlasnej osi, uderzajac sie sztywna od zimna dlonia w ucho. Bylem przekonany, ze to halucynacje. Skad by sie tutaj, w poblizu kosciola Swietych Cyryla i Metodego, wziely mlynskie kola? Najblizszy mlyn, ktory tu kiedys stal, znajdowal sie pod stara wieza wodna, tam gdzie dzis stoi budynek Manesa. W latach dwudziestych zniszczona renesansowa zabudowa ustapila miejsca funkcjonalistycznej galerii, ale paradoksalnie uratowalo to kamienna wieze, ktora architekt zakomponowal do nowoczesnego kompleksu. Dwa mlyny, jakbym je mial przed oczami, polaczone wysokim, siodlowym dachem siegajacym do polowy Pacholek sie przesunal. Zamrugalem przekonany, ze wzrok mnie mami. Widzialem jednak wyraznie, ze przedtem pochylal sie w prawo, a teraz w lewo, sam z siebie, bo wiatru nie bylo. I potem przekrecil sie znowu, wracajac do poprzedniej pozycji. 205 Podszedlem do niego i uklaklem na swiezo polozonym asfalcie. Na bialym pasku pacholka zauwazylem rysunek - trzy skaczace diably z widlami nabazgrane dziecieca reka. Stozek znowu sie poruszyl. Pod spodem cos bylo. Cos zywego. Aby zobaczyc, co to jest, polozylem sie na asfalcie. Byl przyjemnie cieply. Nie dostrzeglem jednak niczego pod czerwonym brzegiem pacholka. Lezalem na pustej ulicy i przez moment chcialem zamknac powieki, zdrzemnac sie w tej blogoslawionej ciszy.Nagle pacholek obrocil sie znowu, a ja zobaczylem przed soba czyjes oczy. Pod bialo-czerwonym stozkiem jak pod blazenska czapka ukrywala sie twarz. Skoczylem na rowne nogi, zlapalem pacholek obiema rekami i pociagnalem w gore. Odezwalo sie stekniecie. Pacholek wysliznal mi sie z rak. Zlapalem go znowu, tym razem od spodu, i szarpnalem w gore. W absurdalnych sytuacjach przychodza czlowiekowi do glowy absurdalne porownania. Czulem sie jak dziadek wyrywajacy rzepke. Ale nie wymagalo to takiego wysilku jak w ruskiej bajce. Stozkowata czapka odpadla na bok, odslaniajac dziwna bulwe. Byl to Barnabasz zaasfaltowany w wypelnionej betonem jamie. Wygladalo na to, ze zostal na stojaco pogrzebany zywcem. Twarz mial jak zepsuty pomidor - pomarszczona, poparzona, pokryta szarymi i czarnymi strupami z cementu i asfaltu. Nieszczesnik byl nieprzytomny i ewidentnie sie dusil. Rzezil, z najwiekszym trudem lapiac oddech. Wytrzeszczone, postawione w slup oczy mocno nabiegly krwia. Z rozbitych ust sciekala slina. Belkotal. Potworna, belkoczaca rzepa na czarnym zagonie smierdzacym smola, zgnilymi pomaranczami i przypalonym miesem. Przypomnialem sobie o krotkofalowce w kieszeni plaszcza. Wyjalem ja, wlaczylem, ale juz nie zdazylem nic powiedziec. Pod bialym autem, ktore wzialem za woz policyjny, gniewnie pisnely opony. Mechaniczny zwierz ruszyl do ataku. Teraz juz wiedzialem, ze to zasadzka, samochod pedzi w moja strone, zeby mnie zabic, a jednak stalem w miejscu jak sparalizowany. Przez glowe przeleciala mi ostatnia, zbedna mysl: Juz nie zdaze odpowiedziec na "co jest?", ktore Olejarz szczeknal do krotkofalowki. Chetnie rzucilbym jedno slowo i byloby to bardzo Smierc uderzyla jednak gdzie indziej. Pare krokow przede mna woz gwaltownie zahamowal, wpadl w poslizg i zmienil kierunek. Z zablokowanymi kolami elegancko sunal po swiezym asfalcie. Chociaz nie jechal z wielka szybkoscia, jego prawe kolo grzmotnelo w glowe Barnabasza jak gilotyna. Rozlegl sie obrzydliwy trzask i glowa wyleciala jak wystrzelona z procy. Samochod nie zatrzymal sie, przez chwile gnal przed siebie w slad za glowa, ktora toczyla sie w dol ulicy Ressla, a nastepnie skrecil w 206 Dittricha. Zniknal za rogiem, a ja nawet nie widzialem kierowcy.Nie zemdlalem. Nie moglem sobie na to pozwolic. Ale nie moglem milczec. Stalem w rozkroku nad mikrofalowka, ktora lezala obok szyi Barnabasza pozbawionej glowy. Z rekami przycisnietymi do uszu wrzeszczalem "nieeee! nieeee!", aby zagluszyc szalony lomot mlynskich kol w zburzonych Szytkowskich Mlynach. Trwalo to dosc dlugo. Potem wszystko sie zmienilo i na ulicy wyroily sie czarne mundury. Pojawila sie tez szara kurtka, a lysy facet, ktory byl w nia ubrany, szedl prosto na mnie. W uszy mial wcisniete dwie biale chusteczki i idac, perorowal gwaltownie. Tak to przynajmniej wygladalo, bo jezyk wsciekle poruszal mu sie w ustach. Nic nie slyszalem, zupelnie ogluchlem. Chcialem wyjac rece z kieszeni i uswiadomilem sobie, ze z calej sily przyciskam je do uszu. Rozluznilem uscisk i opuscilem je. Szczekanie mlynskich kol natychmiast ustalo. Uslyszalem glos Olejarza. Mowil cos o -Junek jest w szpitalu - baknalem. - W nocy sie wplatal w jakas bojke. -Pan zwariowal! - warknal pulkownik. - Nie slyszy pan, co mowie? Ktos pana nabral z tym szpitalem. Junek lezy w kaluzy krwi w mieszkaniu Barnabasza. Ktos przebil mu glowe od ucha do ucha zabytkowym sztyletem, ktory rzucil przy zwlokach. Poczulem zal. Nie z powodu Junka, ale z powodu siebie. Bylem pewien, ze jego smierc przypisza mnie, dodadza do mojego, juz i tak dosc obciazonego rachunku. W duchu zegnalem sie z ich zaufaniem, ktorym cieszylem sie znowu od niedawna. Nie bylem w stanie przypomniec sobie nawet polowy cyfr z numeru rejestracyjnego bialej skody, chociaz go dokladnie widzialem. Wystarczylby tylko jeden telefon, by sprawdzic, ze policja nie uzywa tablic z numerami takiej serii. Jeszcze jedna z moich fatalnych pomylek. Po poludniu wkroczyl do akcji patolog Trug. Jak zawsze, kiedy nalezalo wykonac jakas subtelna, ale szczegolnie obrzydliwa prace. Glowa Barnabasza poturlala sie ulica Ressla az na nabrzeze, gdzie jeden z filarow Tanczacego Domu odbil ja jak pilke w kierunku bramki, czyli balustrady przy chodniku nad rzeka, gdzie sie zaklinowala w zelaznych kwietnych splotach. Trug wydostal ja stamtad pilka chirurgiczna. Okragly otwor w balustradzie jest tam jeszcze do dzis. 207 Kiedy wieczorem znowu zostalem sam na zamknietej ulicy Ressla, przypomnial mi sie ruchomy dzwig, ktory rano widzialem pod kosciolem Swietego Waclawa. Pomaranczowa tatra, model, ktory juz dawno wyszedl z uzycia. Do czego drogowcom byl potrzebny dzwig? Zbieglem pod kosciol i przyjrzalem sie maszynom budowlanym. Betoniarka, walec drogowy, woz z asfaltem. Dzwig zniknal. Teraz bylem pewien, ze to ta sama maszyna, za pomoca ktorej maniakalny zabojca umiescil nogi inzyniera Gregora na masztach kolo Centrum Kongresowego i zdjal krolewska korone ze szpica wiezy kosciola Swietego Szczepana, aby w nia wplesc cialo mlodego wandala. Ale nie przyszlo mi do glowy, zeby zawiadomic o tym Olejarza.Do hotelu Bouvines wrocilem wieczorem. Myslalem o tym, co powiedzial mi pulkownik, kiedy po poludniu odjezdzal z miejsca zbrodni. Podszedl do mnie na nabrzezu. W prawym uchu mial pelno tego swojego swinstwa i wygladal tak, jakby jego tez ktos probowal zaasfaltowac. A powiedzial mi cos takiego: -Co jest bardziej zalosne od bodyguarda, ktory nie upilnowal swojego klienta? Bodyguard, ktory nie upilnowal dwoch klientow. Pana chyba diabli nadali policji. Moze pan sobie tego nie uswiadamia, moze pan zamyka na to oczy, a moze gra pan z nami w jakas nieczysta gre, ale wyglada na to, ze wszystkie te morderstwa popelnione zostaly na czesc jednego czlowieka, choc nie mozna tego racjonalnie wyjasnic. Chce pan wiedziec, o kogo chodzi? Nie domysla sie pan? No, widze, ze juz panu cos swita. Chodzi o najgorszego policjanta na swiecie. Chodzi o pana. XXII Gniesz sie blyskawica, wieczyste rozdarcie aksamitnej, stromej czaszy czerni.Richard Weiner olicja pozostala wierna swoim sprawdzonym metodami szybko znalazla glownego podejrzanego. Gdybym nie byl w ponurym nastroju, smialbym sie do rozpuku, poniewaz tym podejrzanym byl... inzynier Zahir. Poczatkowo odrzucilem to podejrzenie jako czysty nonsens, ale potem musialem przy-ze mialo ono pewna watlutka logike. Przypomnialem sobie niedawna rozmowe z Zahirem w Waclawskim Pasazu. Przeciez Zahir mowil mi o swojej rywalizacji z Barnabaszem. Moze komus innemu powiedzial zbyt wiele? Ostatnio wiecej pil i mogl sie nie upilnowac. Owszem, moglo tak byc. A jezeli podobnie jak Barnabasza nienawidzil tez Gregora i Pendelmanowej? Moze zamordowal cala trojke, a okaleczona noga -rzeczywiscie ciezko zraniona, co przeciez widzialem na wlasne oczy -zapewniala mu stuprocentowe alibi. Niedoszla ofiara morderstwa jest przeciez najmniej podejrzana! Moze Zahir okaleczyl sie sam. Jako fanatyczny sedzia wlasnych i cudzych grzechow bylby z pewnoscia do tego zdolny, a powieszenie sie w dzwonnicy Swietego Apolinarego wymagalo tylko odpowiedniej dawki nienawisci do samego siebie popartej zwinnoscia. Zahir akurat wyjechal sluzbowo do Lubiany. Tak bardzo lubil swoj samochod, ze zrezygnowal z wygod samolotu. Mial wrocic za dziesiec dni. Dostalismy polecenie utrzymywania tego podejrzenia w tajemnicy. Zabroniono nam tez poczynienia wstepnych krokow zwiazanych z jego zatrzymaniem. Naczelnik uznal za bezsensowny pomysl zablokowania mu konta. Zahir moglby sie wystraszyc i zostac za granica. 209 Raptem wszyscy byli pewni, ze to wlasnie on jest morderca. W zespole sledczych, w ktorym ze mna nikt nie rozmawial, wszyscy uznali to za pewnik. Slowa Zahira o tym, ze chyba znalem niektorych budowniczych smiercionosnego osiedla, wciaz mnie dreczyly. Nie powiedzial, ze ich znam, ale ze ich znalem, tak jakby juz nie zyli. Nawet ja przez chwile uleglem pokusie, zeby widziec w nim maniakalnego zabojce. Szybko jednak uprzytomnilem sobie, ze nie ma na to zadnego dowodu. Na przyklad grafficiarze, jeden pomalowany i uduszony, drugi z wbita w brzuch deskorolka, zupelnie nie pasowali do tej teorii. Nie pasowaly do niej takze budowle historyczne. Jednak o morderczym aspekcie gotyckich kosciolow nie moglem powiedziec naczelnikowi.W zwiazku z podejrzeniem i przygotowywanym oskarzeniem Zahira przyjeto moja propozycje, zeby porownac kostki brukowe z zielono zylkowanego granitu. Bez watpienia pochodzily z tego samego miejsca, mialy taki sam kolor, taki sam ksztalt i za kazdym razem tak samo byly zlowieszcze. Zamierzalem bez porozumienia z dowodztwem przekonac Truga, zeby osobiscie przeprowadzil badania chemiczne. Bylem gotow nawet go zaszantazowac. Juz sobie wyrobilem zdanie o jego eksperymentach ze zwierzetami i bylem przekonany, ze trudno byloby mu sie wytlumaczyc z jednorozca. W nastepny poniedzialek zostal definitywnie zalatwiony problem rozpadliny przy ulicy Ressla i podziemi pod placem Karola. Olejarz nie chcial widziec sie ze mna, Gmund mnie nie potrzebowal i wygladal na jeszcze bardziej osowialego. Tak jakby zgaslo swiatlo, ktore nadawalo blask jego eleganckiej powierzchownosci. Tak jakby popekala cienka warstwa hartowanego szkla, ktora go dotad chronila. Niemal nie mieszkal w hotelu. Od wielu dni nie widzialem takze Prunslika, ale wieczorami nie odnosilem wrazenia, ze zostalem sam w Gmundowym apartamencie. W korytarzach unosil sie slodkawy zapach, od ktorego krecilo mi sie w glowie i draznilo w gardle. Nie wiedzialem, co to za zapach, ale kiedy pewnego ranka znowu poczulem go w salonie, bylem prawie pewny, ze to opium. Zdawalo mi sie, ze opiumowy dym przedostaje sie z pokoju Prunslika. Czulem sie taki samotny, ze raz czy drugi przemoglem sie i zapukalem do jego drzwi. Nikt mi nie odpowiedzial. Nie dochodzily zza nich ani ciche glosy, ani podejrzane szmery, ani deliryczny smiech. Nie odwazylem sie jednak nacisnac klamki. 210 Zalezalo mi takze na rozmowie z Rozeta. Chcialem jej opowiedziec o nieporozumieniach z policja i problemach z Gmundem. Dwa razy zauwazylem ja na sniadaniu, ale jak tylko zobaczyla mnie w drzwiach, wstawala od stolika i ruszala do wyjscia. Nawet nie zdazylem sie z nia przywitac. Potem nie widywalem jej juz na sniadaniach. Probowalem zaaranzowac jakies niby to przypadkowe spotkanie. Wstawalem przed szosta i wyczekiwalem na nia na korytarzach tego dziwnego hotelu. Nie zapukalem jednak do jej drzwi. Nie pozwolilo mi na to poczucie, zeW koncu postanowilem wywnetrzyc sie przed profesorem Nie-trzaskiem, bo wiedzialem, ze wyslucha moich lamentow i da mi jakies rozgrzeszenie. Poszedlem do niego bez zapowiedzi po pewnej bezsennej nocy, a on przywital mnie ze wzruszajaca radoscia. Musialem wygladac marnie, bo przyjal mnie troskliwie, posadzil przy stole w kuchni i zaparzyl mi mocna herbate, ktora sowicie oslodzil i wzmocnil rumem az po brzeg kubka. Usiadl naprzeciw i poprosil, zebym mu wszystko powiedzial. Szczerosc przyniosla mi ulge. Slabosc sprzyjala jednak popelnianiu bledow. Zreferowalem mu sprawe nowomiejskich morderstw od poczatku do konca, nie pomijajac szczegolow o policyjnym sledztwie, ktore jak dotad nie przynioslo w tej sprawie znaczacego postepu. Opowiadalem o wszystkim bez powsciagliwosci i czulem, jak prad tej narracji rozluznia moje napiecie. Zwierzylem sie tez z moich watpliwosci zwiazanych z oskarzeniem Zahira, a nawet podzielilem sie przypuszczeniem, ktore kielkowalo we mnie juz od dawna. Podejrzewalem, ze w jakis zagadkowy sposob zamieszany jest w te sprawe moj dobroczynca Mateusz Gmund. Nie powinienem byl sie z tym spieszyc. Najskrytszych mysli lepiej nie wypowiadac na glos. Nie trzask, ktory dotad sluchal mnie uwaznie i - jak mi sie zdawalo - ze wspolczuciem, uslyszawszy nazwisko rycerza z Lubeki zrobil nieprzyjemny grymas i spochmurnial. Opanowal sie jednak natychmiast i zapytal, skad mi to przyszlo do glowy. Spojrzal przy tym z troska gdzies ponad moja glowa. Odwrocilem sie i ujrzalem Lucje stojaca w drzwiach do sypialni. Trzy zmarszczki pytajaco przecinaly jej czolo. Prawdopodobnie wszystko slyszala i nie wiedziala, co o tym myslec. Tymczasem jej leciwy malzonek zrobil sie raptem sploszony jak zajac. Rozzloszczonym, drzacym glosem poprosil ja, zeby zajela sie dzieckiem i zostawila nas samych. Poczulem, ze ja to dotknelo. Korcilo mnie, zeby sie za nia wstawic, ale wahalem sie zbyt dlugo, a ona zamknela za soba drzwi. 211 Nietrzask domyslil sie, ze juz wiecej mu nic nie powiem, i zaczal okazywac zniecierpliwienie. Spojrzal na zegarek i zabebnil palcami o blat stolu. Powiedzial, ze ma spotkanie w Klubie Historykow, i zaproponowal, zebym go odprowadzil. Zrozumialem, ze czas konczyc, i podnioslem sie z krzesla. Po schodach zeszlismy w milczeniu i przed domem pozegnalismy sie zaklopotani. Poszedlem w przeciwna strone, choc nie mialem przed soba zadnego konkretnego celu.Powietrze przepelnione bylo swiatlem, ktore klulo mnie w zrenice i utrudnialo widocznosc. Ze spuszczona glowa i spojrzeniem wbitym w chodnik poszedlem ulica Waclawska, minalem przecznice Na Morani, skad nogi same poniosly mnie do klasztoru Emaus. Stanalem przed nim jak pielgrzym i przypomnial mi sie ow fragment z ewangelii swietego Lukasza, do ktorego nawiazano w 1372 roku, kiedy nadawano klasztorowi nazwe. Chetnie odwolywal sie do niego ojciec Florian w swoich kazaniach. "Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej szescdziesiat stadiow od Jerozolimy. Rozmawiali oni z soba o tym wszystkim, co sie wydarzylo. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z soba, sam Jezus przyblizyl sie i szedl z nimi. Lecz oczy ich byly niejako na uwiezi, tak ze Go nie poznali". Odwrocilem sie mimowolnie, przekonany, ze za mna ktos stoi. Nigdzie jednak nie bylo zywej duszy. Pnie kasztanowcow tonely w mlecznej mgle, a na zlowieszczych kamiennych schodach pod kosciolem tulily sie do siebie dwa zdretwiale golebie. Obszedlem kompleks budynkow klasztornych. Instynktownie skulilem sie, przechodzac kolo siedziby Naziemnych Robot Budowlanych i Praskiego Budownictwa. Smutne to byly budynki, typowe produkty butnych firm architektonicznych - trzy kanciaste szklarnie, groznie balansujace na betonowych kurzych nogach. Juz przez kilka dziesiecioleci obrazaly kosciol Swietego Hieronima swoim funkcjonalistycznym prostactwem. Dzis wynajmowane sa za slone pieniadze miedzynarodowym organizacjom, ale przeciez ktos je zaprojektowal i wybudowal. Czyli ktos dopuscil sie zbrodni na gotyckiej Pradze. Kto? Gregor? Barnabasz? Pani Zatrzymalem sie pod prezbiterium kosciola na Wyszehradzkiej i podnioslem wzrok, zeby przyjrzec sie niesamowitym czarnym okienkom w gornej czesci budowli, ktore nadawaly jej romanski wyglad. Z choru, jak przed szesciuset laty, wznosila sie cienka sygnaturka - symbol najslynniejszej epoki w dziejach budownictwa. Na dach, ktory go podpiera, przeznaczyl cesarz Karol IV caly las. Do budowy murow sprowadzono najlepszy 212 szary kamien, taki sam, z ktorego cesarz polecil zbudowac most laczacy Stare Miasto i Mala Strane. He takiego kamienia trzeba bylo zuzyc na kosciol o dlugosci piecdziesieciu metrow?Potem poszedlem Wyszehradzka, mijajac kosciol Swietego Jana Nepomucena zaprojektowany przez Dientzenhofera. Nie najgorzej go tu umiescil, tylko ze budowla ma dosc nieszczesliwie wychylone wieze, przez co calosc wyglada jakos kulawo. Czy wierni, ktorzy chodza do takiego kosciola, nie sa narazeni na zwatpienie? Zszedlem ze Skalki, minalem Ogrod Botaniczny i drugi kosciol Dientzenhofera - pod wezwanie Matki Boskiej Bolesciwej - niepozorna budowle polaczona z nieciekawym klasztorem siostr elzbietanek. Dotarlem na Albertow, gdzie nie moglem nie zatrzymac sie pod gotyckim kosciolem slupeckim, ktory swoim prostym pieknem i doskonala linia silnie kontrastowal z barokiem tamtych nieszczesnikow. Dlugo wpatrywalem sie w sciany z zoltego kamienia, mala kwadratowa nawe i niski chor, ktory nadawal tej budowli swojski charakter wiejskiego kosciolka z jakiejs spokojnej i bezpiecznej okolicy. Staralem sie juz nie myslec o ojcu Florianie, ktory przypomnial mi sie raptem kolo Emauzow. Teraz tez - tak jak wtedy, kiedy spacerowalem tu z Lucja -powoli obszedlem kosciol dookola. Nie moglem sobie odmowic tej przyjemnosci. Kosciolek nie pozwalal mi sie oddalic. Jeszcze przez dluga chwile nie bylem w stanie oderwac sie od tej wspanialosci, ktora slupeckiej Najswietszej Marii Pannie przywrocil przed stu trzydziestu laty Bernard Zatrzymalem sie nagle w pol kroku, zastanawiajac sie, co ja tu wlasciwie robie. To chodzenie wokol kosciola zaczelo mi sie wydawac podejrzane. Bardzo to przypominalo jakis rytual! Tak jakbym sie z ulubionymi swiatyniami podswiadomie zegnal. Obejrzalem sie ostroznie za siebie, bo znowu mialem wrazenie, ze z oddali sledza mnie jakies szydercze oczy. Nie zauwazylem jednak nikogo. Spojrzalem w kierunku Wietrznika, gdzie niewyraznie rysowala sie niemal ludzka, skulona sylwetka Swietego Apolinarego. Wydalo mi sie, ze jego rozmyte ksztalty poruszaja sie, ale byl to efekt wywolany pewnie przez mzawke, ktora kleila mi sie do rzes. Uleglem czarom i poszedlem w tamta strone. Kosciola Swietego Apolinarego nie da sie obejsc dookola. Poniewaz jednak podchodzilem do niego po schodach od ulicy Studniczkowej, mialem dosc czasu nacieszyc sie jego widokiem od odwroconej od miasta poludniowej strony, gdzie zbocze opada dosc stromo. Gora obszedlem ogrod przyparafialny i podszedlem do kosciola od wschodu. Nie moglem odmowic sobie przyjemnosci podejscia pod prezbiterium i dotkniecia 213 sciany pod wysokimi oknami. Tylko tak mozna odbudowywac budowle zniszczone przez czas i ludzi. Tylko tak wolno odnawiac stare koscioly. Josef Mocker, ktory przed stu laty przywrocil tej swiatyni pierwotna wspanialosc, byl rzeczywiscie najwiekszym czeskim architektem czasow nowozytnych, godnym nastepca Piotra Parlera i Mateusza z Arras. I do dzis nikt nie moze z nim sie rownac.To dziwne. Tynk, w ktorego peknieciach jeszcze przed kilkoma tygodniami gniezdzily sie karaluchy, teraz byl zupelnie gladki. Znikly takze plamy podchodzacej coraz wyzej wilgoci, podobnie jak zielony mech tuz przy ziemi. Kosciol blyszczal nowoscia i kipial zdrowiem. Swiecil w mlecznej mgle, jakby byl naladowany sloneczna energia. Wieza wydawala sie bardzo wysoka, nie bylo widac jej szczytu. Wystarczylo przymknac oczy, zeby ujrzec szerokie, ojcowskie ramiona, ktore kosciol otwieral przed wiernymi. Poszedlem na polnoc ulica Winniczna i tuz przed skrzyzowaniem wszedlem przez niewielka zelazna furtke za mur bylego klasztornego ogrodu siostr katarzynek. Tutaj, w cieniu posagowej wiezy, natknalem sie kiedys na Gmunda z Rozeta i podgladajacego ich Prunslika. Teraz nikt w ogrodzie nie zazywal pokatne j rozkoszy, ale bylem pewien, ze w tym celu przychodzilo tu wiele par. Milczaca kampanila byla wyrozumiala dla ludzkich grzechow, bo sama stala w zenujacym in flagranti objeta przez nieudana dzwonnice Dientzenhofera. To byla profanacja gotyckiego fletu barokowa beczka, zawstydzajace widowisko zmajstrowane przez zwyrodnialego architekta, ktorego estetyke ukochal obrzydliwy wiek XX. Spragniony pociechy pobieglem Lipowa i juz od skrzyzowania z Jeczmienna widzialem tryumfalny diadem krolewski na wiezy Swietego Szczepana. Powoli doszedlem do kosciola, dotykajac pieszczotliwie spojrzeniem rozkosznych nieregularnosci jego ciezkiej bryly - kamiennej slimacznicy ze skosnymi oknami na poludniowej fasadzie, renesansowych schodow w czesci polnocnej i poteznej przypory wychodzacej skosem z polnocnego naroznika. Harmonijne, neogotyckie okna Mockera, nagrobki mieszczan przy scianach - to wszystko przypominalo czasy, kiedy warto bylo jeszcze zyc w pelni, obawy o jutro powierzajac Wszechmogacemu. Zazdroscilem rycerzom, ktorzy tu spoczywali, i mialem im za zle, ze zaden z nich nie wybral mnie posrod gwiazd, aby mnie splodzic. Bylbym nawet zadowolony, gdybym mial ojca z biedoty, czemu nie? Glod i niedole w blogoslawionym XIV, nawet husyckie zawieruchy w nieszczesnym wieku XV, napuszony renesans w nastepnym stuleciu, ba, nawet przekleta wojna 214 trzydziestoletnia bylaby lepsza niz ta nedza XX wieku, stulecia zgnilego i toksycznego.Najblizsze otoczenie kosciola nie sprawialo dobrego wrazenia. Dolne pietra sasiednich kamienic mialy rozbite okna i zniszczone elewacje. Z pewnoscia juz tu nikt nie mieszkal. Chodniki byly rozkopane, ale nie wygladalo to na remont linii przesylowej gazociagu. Teren tu sie obnizal, kosciol na takim tle zdawal sie wiekszy, szerszy i potezniejszy. Na skrzyzowaniu Szczepanskiej i Zytniej nie dzialala sygnalizacja swietlna, na srodku jezdni stalo nie wiadomo po co drewniane rusztowanie, wstrzymujac ruch uliczny. Przyszlo mi do glowy, ze ta ulica tez by mogla sie zapasc i pogrzebac w swoich wnetrznosciach kilku zaprzysiezonych zwolennikow betonu. Dreszcz przeszedl mi po plecach. Pod sciana, gdzie sfotografowano zabitych grafficiarzy, lezala wiazanka zwiedlych Minelo poludnie, mgla opadla i wyszlo szare, zasnute cieniem slonce -brudna plama na niebieskim niebie. Gaslo coraz bardziej, niemal jak przy zacmieniu, zmierzch zapadal juz o pierwszej po poludniu, a noc zaczynala sie o czwartej. Ochlodzilo sie. Przygnebienie, ktore mnie ogarnelo przed Swietym Szczepanem, probowalem rozproszyc szybkim marszem ulica Do Karlowa. Po drodze zauwazylem, ze letni palacyk Michny jest zamkniety. Jego zaniedbanie klulo w oczy, kontrastujac pod tym wzgledem z wieza Swietej Katarzyny, ktora widzialem teraz z przeciwnej strony i z wiekszego oddalenia. Ponad mur wznosily sie tylko jej gorne czesci zakonczone spiczastym grotem, a przeciez dalo sie zauwazyc ewidentne oznaki prac renowacyjnych wykonywanych niedawno: krawedzie dachu pokryte byly nowa miedziana blacha, kamienie swiecily biela, a gdzie jeszcze przed tygodniem widzialem potluczone gzymsy, teraz blyszczaly nowe, precyzyjnie dopasowane elementy z kamienia. Szedlem szybko dalej, ale jeszcze pare razy ogladalem sie za siebie na odnawiana wieze. Potknalem sie przy tym pare razy o kostki brukowe, ktore ktos powyrywal z chodnika i ulozyl w nieregularne piramidki. W dziurach po usunietym bruku gdzieniegdzie wytworzyly sie kaluze, a tam, gdzie woda zdazyla wyschnac, obrzydliwe bagno mieszalo sie z piaskiem i smieciami. Rozrzucony sklad, porozlewana czern drukarska, pomyslalem. Moze jakis cenzor powiedzial: "Dosc!", i nakazal zaczac na nowo. W jezdni bylo wiecej dziur. Jesli do tej waskiej uliczki wjezdzalo auto, musialo sie poruszac bardzo powoli i zabawnym zygzakiem. Przecznica za ulica Wenziga byla jeszcze bardziej rozkopana. 215 Rozposcieralo sie tam wielkie czarne bagnisko, z ktorego tylko gdzieniegdzie wystawaly kamienne wysepki. Poki sie dalo, przeskakiwalem z jednej na druga, a potem, zeby przejsc, musialem szukac miejsc, ktore sprawialy wrazenie suchszych i bardziej pewnych.Za budynkiem wydzialu lekarskiego zobaczylem kosciol. Bruk zniknal prawie zupelnie. Tak jakby go stad wywieziono. Koleiny na srodku nie mialy jednak sladow opon samochodowych. Czy przejezdzaly tedy tylko wozy drabiniaste? Podnioslem jedna z kostek i przyjrzalem jej sie z bliska. Nie byla szara, biala ani rdzawa jak kostki na Starym Miescie. Miala zielone zylkowanie. Kostki brukowe, ktorymi rozbijano okna w mieszkaniach praskich architektow i urzednikow budowlanych, pochodzily Nagle uslyszalem cos, co brzmialo jak niecierpliwe westchnienie. Podnioslem glowe. Przede mna stal kosciol Najswietszej Marii Panny i Karola Wielkiego w calym swoim uroczystym majestacie - szosta swiatynia praskiego Siedmiokoscielca. Promienie slonca padaly na trzy miedziane kopuly niemal pionowo, latarnie palaly w tej lunie niby pochodnie jakiejs mitycznej latarni morskiej. Znowu poczulem bol w oczach i przymknalem powieki. Kiedy wreszcie przyzwyczailem sie do tego nadprzyrodzonego blasku i moglem sie znowu rozejrzec, zobaczylem Stala w drzwiach polnocnego portalu, tam gdzie poprzednio Grmind, i obserwowala mnie uwaznie. Miala na sobie dluga czarna szate, w ktorej wygladalaby jak siostra zakonna, gdyby nie to, ze jej wlosy byly rozpuszczone i spadaly wzdluz bladej, szczuplej twarzy na ramiona. Twarz miala nieprzenikniona. Oczy, ktorymi wpatrywala sie we mnie, nie wyrazaly niczego konkretnego. W ich niesamowitej pustce, a takze w mocno zacisnietych wargach zobaczylem premedytacje. Zmienila sie. Wygladala obco i nieprzystepnie, jak ta kobieta, ktora juz kiedys widzialem... No tak, to wlasnie ona stala w oknie Instytutu Hlawy. Jej Zanim zdecydowalem sie ja zawolac, zniknela mi z oczu. Bylem przekonany, ze weszla do kosciola, choc dzis nie jestem juz tego pewien. Moze stala tam nadal, tylko ja juz jej nie widzialem. A moze to nie ja stalem przed kosciolem. Moze znajdowalem sie w zupelnie innym czasie niz ona. W mroznym powietrzu zapachnialo kadzidlem. Otwarty kosciol wzywal mnie do swego wnetrza. Czulem, ze to pulapka, ale bez wahania ruszylem do srodka. W kosciele swiatla nie byly zapalone. Z blasku na zewnatrz wstapilem w zloto-czerwonawy polmrok, w ktorym migotal tylko wieczny plomyczek 216 nad oltarzem. Zloto-czerwone sciany swiecily matowo. Zdretwiale figury na oltarzach i w emporach czekaly na kogos, kto je ozywi. Ciezka won wisiala w powietrzu jak zly omen.Uslyszalem za plecami ciche, powolne kroki. Odwrocilem sie z lomoczacym sercem. Nawa kosciola byla pusta. Dzwiek dochodzil z graniastoslupa zachodniej wiezy. Podszedlem do niej z mocnym poczuciem deja vu: Apolinary, schody, czlowiek na wiezy. Mimowolnie siegnalem po pistolet. Wyjalem go z futeralu pod pacha, ale na razie nie odbezpieczylem. Do strzalu uprawnialo mnie tylko bezposrednie Wszedlem na pierwsze pietro i zajrzalem do kruchty z organami. Nie bylo tam nikogo. Wytezylem sluch, ale nic nie uslyszalem. W kosciele panowala cisza. Na drugie pietro wchodzilem ostroznie, delikatnie stawiajac stopy na zakurzonych stopniach, zeby sie nie zdradzic. Prawy nadgarstek zaczal mi sie trzasc i nie mozna go bylo uspokoic nawet mocnym usciskiem drugiej reki. Musialem przelozyc pistolet do lewej dloni i oswoic sie z mysla, ze jezeli bede musial strzelic, to na pewno sie postrzele. Dzwony tym razem wisialy cicho. Nikt tu na prozno nie dzwonil, nikt nie hustal sie na ich sercach. Male pomieszczenie pod nimi bylo puste. Szare swiatlo przenikalo tu przez jedno z dwoch okienek, drugie bylo zamurowane. W kacie walaly sie sznury i poskladane worki. O sciane oparte byly jakies dechy. Zauwazylem przy nich drzwiczki umieszczone pol metra nad podloga. Przypomnialy mi drzwiczki w apartamentach Gmunda, przez ktore z takim trudem przechodzilo sie do drugiej, ukrytej czesci mieszkania. Tu jednak brakowalo schodkow. Klamka znajdowala sie wysoko, mniej wiecej na wysokosci mojego czola. Nacisnalem ja i drzwiczki gladko otworzyly sie w moja strone. Byly zelazne, zardzewiale. Zauwazylem, ze mialy jednak swiezo naoliwione zawiasy. Podnioslem noge, ruszylem przed siebie i znalazlem sie... w cyrku. Przynajmniej tak to wygladalo na pierwszy rzut oka. Znieruchomialem, balansujac w pol-przysiadzie na waskim kamiennym progu. Przede mna otwierala sie przepasc, lej zwezajacej sie ciemnosci, ktory wchlanial niemal caly zolty blask przenikajacy tu przez otwor u szczytu kopuly i male swietliki w belce nad obwodem osmiokata. Po obu stronach czernialy podobne lejowate jamy, a regularnosc osmiokatnego obwodu naruszal teraz jeden obcy ksztalt - ja. Osiem lejow martwego, smierdzacego powietrza oddzielaly od siebie owalne grzebienie, tak jak gory oddzielaja dwie doliny. Te przerazajace platki okwiatu wyznaczaly srodek wybudowanego 217 kunsztownie kielicha przerosnietego zebrami. W mroku swiatyni to miejsce wznosilo sie lekko i slabo fosforyzowalo. Nie docieral tu zgielk dnia, mozna bylo uslyszec najcichszy szept. Czas, ktory gnal na zewnatrz, tutaj niesmialo dreptal w miejscu. Sklepienie kosciola widzialo sie tu od podszewki, jakby z perspektywy Adresata Wszystkich Modlitw. Kopula wznosila sie nade mna jak baldachim chroniacy rzadki kwiat.Cien mignal w polmroku po drugiej stronie. Tak jakby przemknal czarny kaptur i machnal szeroki rekaw. Zrobilem dwa niepewne kroki po gladkiej kamiennej lawie, ktora rozchodzila sie na boki. Nastepny krok dodal mi odwagi. Postanowilem dzialac. I to byl moj blad. Zawolalem Rozete po imieniu. W tej samej chwili wzbil sie przede mna oblok trzepoczacych cieni, powietrze zawirowalo szalenczym pedem jak przed kloszem gargantuicznej pompy prozniowej. Kopula rezonowala niczym stary dzwon. Skrzydla bily o skrzydla i pierze unosilo sie dookola. I zaraz potem, w chwili mojej nieuwagi, spadl na mnie cios. Miekki i ciezki jak pierzyna. Zartobliwy szturchaniec z ukrycia. Potknalem sie raz, potem drugi. I uniknalbym upadku, gdyby nie moj nieslawny plaszcz detektywa, ktory nadepnalem. To on, podarunek martwej wdowy, zrzucil mnie w dol, w glab ciemnego leja. Wybuch smiechu rozlegl sie na poddaszu. Lewym lokciem zahaczylem o mur, prawa reka daremnie szukalem jakiegos uchwytu, nogami wierzgalem w ciemnosci, nie znajdujac zadnego oparcia. Spadalem smiesznie i zalosnie w dol, w glab ciemnej tutki, jakbym slizgal sie na dzieciecej zjezdzalni, az wbilem sie w jej waskie, miekko wyscielane, ale pewne dno. Bylem wsciekly, gotow strzelac, ale juz nie mialem w rece pistoletu. Musial mi wypasc podczas tego zalosnego slizgu. Schylilem sie wiec i probowalem go wymacac w ciasnej przestrzeni wokol nog. Uchwycilem cos twardego i zbadalem to palcami. Byl to niewielki klebek pior i drobnych kosci, ktory rozpadl mi sie w dloni. Zdechly golab. Mialem pod nogami dziesiatki, moze nawet setki zdechlych golebi. Ugrzezlem po kolana w ptasim grobie, najbardziej chyba zapaskudzonym z wszystkich osmiu, ktore byly na tym poddaszu. Odczulem to teraz wszystkimi zmyslami i zoladek zaczal mi podchodzic do gardla. Opanowalem sie najwiekszym wysilkiem woli. Tylko tego brakowalo, zebym tu jeszcze zaczal rzygac. Padlina na poddaszu kosciola, ptasie cmentarzysko miedzy niebem a ziemia. 218 Czy wlasnie to chcial mi pokazac Gmund?Poprzysiaglem sobie zemste na Rozecie za te zdradziecka zasadzke. Cedzilem te przysiege przez zeby, powtarzajac ja co najmniej sto razy. Wscieklosc podobno tlumi rozpacz. W moim przypadku nie potwierdzilo sie to jednak. Zawsze jestem wyjatkiem. Daremnie poszukiwalem najmniejszego wystepu w murze, ktorego moglbym sie zlapac lub oprzec na nim noge. Rzucalem sie w tej czarnej toni grzaskiego scierwa jak topione kocie. I nic, tylko wypolerowany kamien zebrowego sklepienia sliski jak lod i cegly, mlodsze i szorstkie, ale nie dajace zadnego oparcia. Rozkraczylem sie szeroko, opierajac sie plecami o sciane nosna. W takiej pozycji moglem sie podciagnac najwyzej o metr. Ale od miejsca, z ktorego ktos mnie stracil, dzielily mnie jeszcze co najmniej dwa metry. Zebra rozchodzily sie, a pole sklepienia miedzy nimi rozszerzalo. Nie pozostawalo nic innego, jak tylko zjechac z powrotem w glab smierdzacej jamy. Nawet alpinista nie wydostalby sie stad w ten sposob. Ze zgroza uswiadomilem sobie jeszcze, ze te sciany moga byc slabe. Gdyby jedna z nich pekla, wysypalaby sie wraz ze mna do glownej nawy kosciola. A moze wlasnie na to licza moi przesladowcy? Opanowalem wscieklosc i zaraz poczulem przerazajacy ucisk wokol kregoslupa. Opadl mnie strach, ktory zaczal wyciskac ze mnie krople smiertelnego potu. Pot palil w oczach, mieszajac sie ze lzami bezsilnosci. Jak moglem byc takim glupcem! Zgnije tu w tej padlinie... I nagle z ciemnosci leja usmiechnela sie do mnie twarz Lucji, alabastrowo biala i malenka, jak twarzyczka porcelanowej lalki. Na malutkim czolku zobaczylem trzy zmarszczki. Coz za okropny widok! Tak jakby lowcy glow wysuszyli i zmniejszyli te glowe do rozmiarow glowki noworodka. Poderwalem sie znowu, lecz odsunac sie nie bylo dokad. Z odchylona do tylu glowa patrzylem na tego homunkulusa. Zauwazylem, ze sie porusza, a wlosy i cialo ma sinawe. Byla to figurka z bialego kamienia. Wyciagnalem reke, ale nie dosieglem jej. Wydalo mi sie to dziwne, bo przestrzen na wysokosci moich ramion nie byla szersza niz na wyciagniecie reki. Probowalem dotknac figurki palcami, lecz natrafialem tylko na sklebiony kurz, za kazdym razem wyslizgiwala mi sie z palcow. Jej cialo bylo wygiete w ksztalcie litery S, miala wysadzony bok i wystajacy brzuch. Zrozumialem, ze patrze na gotycka rzezbe przyszlej Bogurodzicy. Rzezbiarz podkreslil linie pionowe w modelunku twarzy, w zarysie rak zlozonych pod brzuchem i w pofaldowaniu bogatej szaty dokladnie zakrywajacej cialo. Gotycka madonna. Jej podobienstwo do Lucji bylo nieprawdopo- 219 dobne. Nie umialem sobie tego wyjasnic. Lagodna, niebieskawa twarzyczka Marii miala subtelne rysy i zamkniete oczy. Wylaniala sie z ciemnosci wyraznie i dzieki slabemu swiatlu z kopuly swiecila delikatnie. Jej cialo bylo jednak niemal niewidoczne. Domyslalem sie go raczej, niz je widzialem.Mala madonna nie byla sama. Po mojej lewej stronie miedzy ceglami sklepienia wmurowano podstawke, z ktorej wyrastalo kamienne drzewo. Jego galezie, bezlistne i wykrzywione niby rece starca cierpiacego na podagre, obsypane byly owocami. To jednak nazbyt nie obciazalo galezi. Jabluszka byly pomarszczone i lazily po nich robaki. Zblizylem sie, zeby zobaczyc je dokladniej, lecz zaraz ze strachu odsunalem glowe. Robak, ktorego zobaczylem z bliska, mial ludzka glowe. Podnosil ja w moja strone, wykrzywiajac usta wypelnione drobnymi zabkami. Katem oka zauwazylem jeszcze jedna twarz, tym razem naturalnej wielkosci, wyciosana w bialym kamieniu. Lysy zarlok o spiczastych uszach i szerokiej szczece przezuwal cos, mruzac oczy z rozkoszy. Usta mial rozdziawione i wyraznie slyszalem jego pomlaskiwanie. Zajrzalem w glab tych ust. Zobaczylem w nich ciemnosc, ale w glebi gardla cos bielalo, cos podluznego, o znajomym ksztalcie, co wcisnal ktos zlosliwie w ten chamski pysk. To byla reka, malutka ludzka reka wyciagnieta blagalnie w strone wylotu paszczy, ktora zamyka sie bezpowrotnie. W glebi, w ciemnosci blysnela twarz czlowieczka, ktory pogodzil sie z tym, ze umiera, ale jest zdruzgotany rodzajem tej smierci. Na glowie ludozercy nasadzony byl jakis trojkat, ktory poczatkowo wzialem za czapke blazenska, potem za trojkat Oka Opatrznosci, by w koncu odkryc, ze to ekierka, zwykly, znany od starozytnosci przyrzad geometryczny. Wpleciono do niego jakiegos nieboraka, ktory mial ramiona przywiazane do przyprostokatnych, a nogi uwiezione w przeciwprostokatnej, podobnej do klody pregierza. Figurka byla naga i miala dziure w szczuplej klatce piersiowej, z ktorej ktos wyrwal serce. Nieopodal siedzial na trojnogu kamienny mnich w kapturze nasunietym na glowe. Zgiety nad karta papieru lub pergaminu, jednym zezowatym okiem obserwowal lysego, a drugim ukrzyzowanego i cos rysowal. Jednak spod kaptura nie wylaniala sie twarz czlowieka, lecz bestii - lekko usmiechnieta paszcza lwa o zmarszczonych nozdrzach. Z tylu, za lwem w habicie, wisial pion murarski, ktory poczatkowo wzialem za lwi ogon. Tez byl wyrzezbiony z kamienia. Rzezbiarz zastapil w nim sznurek drutem. Pion byl troche wygiety. Siedzial na nim zgarbiony karzel z rogami - pewnie diabel - i smial sie oblesnie. Jego wygiete, 220 kosmate boki mialy chyba wzbudzac wrazenie, ze diabel chce rozhustac pion.Pion wskazywal nastepna straszna scenke: twarz kobiety poczerwieniala z bolu, o rysach sciagnietych przedsmiertnym skurczem. To byla twarz Rozety. Z jej wykrzywionych ust ciekly po brodzie kamienne strumyczki krwi. Pulchne cialo, nagie i powyginane, miotalo sie pod kopytem zwierzecia o poteznym tulowiu i dlugiej szyi. Bestia wygladala na dorodnego, dzikiego i nieokielznanego konia. Na jej lbie zauwazylem jednak wrzecionowaty rog. Sterczal z czola nad wytrzeszczonym wsciekle okiem. Przygwazdzal Rozete do cokolu, grzeznac w jej rozdartym brzuchu z okrucienstwem rzeznickiego noza. Natychmiast zwrocilem oczy do malej madonny, aby z jej spokojnego usmiechu zaczerpnac sil i odnalezc rownowage. Ale madonna juz sie nie usmiechala. Jej usta wykrzywial teraz okropny grymas wyrazajacy rozkosz i zarazem cierpienie. Spojrzenie pol-zamknietych oczu macily kamienne lzy. Cialo, przedtem niemal niewidoczne, teraz calkowicie otwieralo sie na pokaz. Bylo jednak zmienione, mialo pusty tulow. Ramiona madonny same otworzyly go jak skrzydla oltarza, aby bylo widac, co jest w srodku. A tam siedzialo Dzieciatko na ozdobnym tronie. Raczki mialo rozpostarte, jego majestat tchnal duma, jakby mowilo: "Zobaczcie, co potrafie!". Z glowy sterczaly mu dwa dlugie, proste promienie przysuniete do siebie jak ramiona cyrkla, ktore wyznaczaja linie przecinajace sie zawsze w jakims imaginatywnym punkcie. I rzeczywiscie. Choc nie bylo tego widac, promienie znad glowy Dzieciatka przecinaly sie w poduszeczce serca Jego Matki, po ktorej ciekly ciezkie krople krwi. Twarz Dzieciatka, dziwnie mi znajoma, dziko sie smiala bezzebnymi ustami, a jego szeroko otwarte oczy emanowaly szalenstwem. Pamietam te twarz z dawnych lat, kiedy jeszcze nie mieszkalem w Pradze. Byla to twarz smutnego dziecka, straconego dla zycia i opuszczonego przez swiat. Juz nic wiecej nie chcialem ogladac. Rzucilem sie wsciekle na ten teatrzyk, okladalem go piesciami i kopalem z calej sily w ataku niepoczytalnosci, ale uderzylem tylko w cegly, w gladkie wewnetrzne mury sklepienia. Miotalem rozpaczliwie glowa w przod, a tu niespodziewanie lej, w ktorym tkwilem, drgnal i ruszyl w kierunku przeciwnym do wskazowek zegara. Najpierw wolno, potem coraz szybciej obracal sie w dzikim wirze. Sila odsrodkowa przyciskala mnie do sciany bezwzgledna, niewidzialna dlonia, podczas gdy moje nogi wciskaly sie jak korek coraz bardziej w dol. Wirujacy lej kreslil w powietrzu blyszczacy bialy krag, ale ja nie umialem 221 rozpoznac, czy to tylko zludzenie optyczne, czy wir zmienil sie w kamien. Wszystko wokol mnie huczalo i dudnilo. Udalo mi sie oderwac glowe od sciany i zajrzec do srodka wirujacego kregu. Zobaczylem straszne kola zebate jakiegos mechanizmu, a takze mlot kolyszacy sie to w jedna, to w druga strone. Bylo to serce jakiegos olbrzymiego dzwonu. Niestety, uswiadomilem to sobie w chwili, kiedy spadlo prosto na mnie. Przyjalem ten cios z ulga. Jak ulaskawienie i wybawienie. XXIII Rozjasnijcie powietrze! Oczysccie firmament! Obmyjcie wiatr! Wezcie kamien po kamieniu I obmyjcie je.T.S. Eliot igdy przedtem nie widzialem takiego koloru rozy. Platki jak swieza, gesta krew z polyskiem czarnej masy perlowej, plynaca wolno. Mlode kwiaty w obfitych bukietach ulozone w trzech wielkich wazonach. Jeden stal na stoliku, drugi na biurku, trzeci przy oknie. Za oknem bylo ciemno. Pelno tow w pokoju. To na pewno z mojego powodu. Szkarlat astrow i cynober dalii zmieszane w wazonach z granatowego szkla. Przy drzwiach, na podlodze, doniczka z palonej gliny z wysoka afrykanska malwa. Niezliczone purpurowe gozdziki przetykane gdzieniegdzie rumianymi tulipanami. Instynktownie spojrzalem w kierunku wneki, gdzie kiedys pojawilo sie widmo chinskiej wazy ze smokiem i kaliami. Teraz na malym szklanym postumencie lezalo tu zerwane anturium polozone z wyrafinowana niedbaloscia. Zolty dziobek we wnetrzu czerwonego serca byl juz zwiedniety. Szkarlatny pokoj przystrojony na moja czesc kwiatami. Dlaczego mi nadskakuja z taka bezwstydnoscia? I co to tam lezy obok doniczki? Jakis kawal splatanego zelastwa rozdziawiony jak wnyki. Ktos zauwazyl moje zdziwione spojrzenie i pospieszyl z wyjasnieniem: - To jest pas cnoty. Byl to rzeczywiscie pas cnoty i juz go gdzies widzialem. Wtedy byl wlozony na nagie cialo, teraz lezal bezuzyteczny, bezsensownie wystawiajac na pokaz swoj prymitywny mechanizm. Wzdrygnalem sie i zamknalem mocno oczy. Mialem nadzieje, ze kiedy je znowu otworze, obudze sie juz na dobre. 223 -Alez pan rozrabial - powiedzial ten sam glos co przedtem. - Byl panciekawy, co sie dzieje z Rozeta? Co robila w takim miejscu? Byl pan ciekawy prawdy, ktora przed panem ukrywa? Pan nie zrozumial, ze ojcem prawdy jest czas. No i czas ukaral pana za to. Przeciez znam ten bezczelny ton. Nie zamierzalem reagowac. -Czas jest ojcem prawdy - uslyszalem znowu. Nie mialo sensu dalej udawac spiacego. -Nie rozumiem - zawarczalo mi w gardle. Nie mialem pewnosci, czy to, co powiedzialem, bylo zrozumiale. Uslyszalem jednak odpowiedz. -To ja, Raymond. Mowie do pana. I nalezaloby moje slowa zaraz wyrzynac na poddaszu karlowskiego kosciola. Niech pan jednak uwaza, zeby ktos pana nie nabral. Wystraszylem sie, ze jestem sam na sam z tym wariatem. Rozejrzalem sie ostroznie wokol. Lezalem na kanapie przykrytej karminowa kapa w perskie wzory i ktos pochylal sie nade mna. Tak, to Prunslik. Usiadlem powoli, trzymajac w dloniach glowe jak pekniety dzbanek. Balem sie, ze jesli ja puszcze, rozleci sie na tysiac kawalkow. Uslyszalem charakterystyczny dzwiek tabletki rozpuszczanej w wodzie. No prosze, ktos tu sobie zdaje sprawe z tego, jak sie czuje. Otworzylem oczy. Z odleglosci mniej wiecej jednego metra przygladal mi sie badawczo rycerz z Lubeki. Usmiechal sie. -Nie jest to madrosc Prunslika, ale pewnego filozofa zyjacego w czasach znacznie mlodszych od naszych. -Raczej starszych - powiedzialem ochryple. -Mlodszych, mlodszych, Kwiatoslawie. Czas sie starzeje, podobnie jak czlowiek. Tylko glupiec mogl wymyslic takie pojecia jak "nowoczesnosc", "nowozytnosc", "mlody swiat" i temu podobne bzdury. Logika jezyka przeciwstawia sie porzadkowi kosmicznemu, to fakt ogolnie znany. Jezyk stworzyly sprytne, ale niepokorne, aroganckie dzieci, ktore nazywane sa ludzmi. A ludzie przywykli mierzyc wszechswiat swoja karzelkowata skala. Czy w 1382 roku czas byl starszy niz dzisiaj? Z punktu widzenia historykow tak. A co pan na to jako historyk? Swoich przodkow nazywamy ojcami i dziadami. Przypisujemy im podeszly wiek. Ale czy czas nie zestarzal sie od tamtej epoki o szesc stuleci? Czy czas jest coraz mlodszy? Bynajmniej! Czas to starzec nad grobem, ktory sie przed nim wciaz usuwa. Zgodnie z nasza rachuba zbliza sie poczatek trzeciego tysiaclecia i mysle, ze nie tylko ja czuje w zwiazku z tym nadchodzacy zmierzch. Zmierzch ludzkosci. Ludzie samozwanczo uznali sie za bogow i teraz spotka ich za to kara. 224 Nadejdzie sprawiedliwosc. Znajda sie tez tacy, ktorzy wszystko naprawia -wyslannicy czasu. Oni powstrzymaja upadek.-Nie rozumiem, o co panu chodzi - jeknalem zalosnie. Rozrywalo mi glowe. -Pan mnie nie rozumie, ale przeciez juz pan wszystko wie. Spokojnie. Medrzec wszystko poznaje, nie chodzac nigdzie, i wszystko rozroznia, nie patrzac na nic. Laozi mogl to powiedziec, bo pewnie znal kogos takiego. Jestesmy bardzo panu wdzieczni, Kwiatoslawie. Ja, Raymond i... inni czlonkowie naszego stowarzyszenia. -Nic nie wiem o zadnym stowarzyszeniu. -Wie pan o nim dobrze, tylko pozostawia pan te wiedze gleboko w podswiadomosci, nie slucha swej fenomenalnej intuicji. To zabawne. Zadna wyuczona sprawnosc na nic sie tu panu nie przyda. Potrzebny bylby odpowiedni kamien, ale na razie go nie mamy. -Kamien, owszem. Kamienie zawsze mowily mi wiecej niz podreczniki. Ciesze sie, ze pan to rozumie. To znaczy, ze jeszcze nie -Bal sie pan, ze zwariuje? To wzruszajace. Wzruszajacy jest ten Kwiatoslaw, prawda, Raymondzie? Prunslik lypnal na mnie swoim okrutnym zezem i rzekl obludnie: -Jest wzruszajacy jak baranek. Prosze sobie wyobrazic, ze przez caly czas, jak byl w tej wiszacej jamie, gdzie znalazl sie z przyczyny swojej niezgrabnosci i przy odrobinie naszej pomocy, w ogole nie przyszlo mu do glowy, zeby skorzystac z krotkofalowki, ktora mial w kieszeni swojego brudnego prochowca. Mysle, ze jest juz ostatecznie po naszej stronie, rycerzu. -Doprawdy bardzo mnie to cieszy. Mozna powiedziec, ze jest juz pan w naszym kregu. W objeciu obreczy. Ostatecznie mamy ja w naszym znaku. Obrecz i mlotek - to narzedzia z herbu naszego bractwa. -No nareszcie! - nie wytrzymalem. - Zabawa w masonerie jest troche zenujaca w naszych czasach. Gmund puscil te nieuprzejmosc mimo uszu. -Na poczatku lat siedemdziesiatych XIV wieku stowarzyszenie zalozyli czterej wierni poddani cesarza Karola IV, jego najbardziej zaufani doradcy. Z powodu strasznego uchybienia jeden z nich stracil zycie. Cesarz zmarl niedlugo potem i zastanawiano sie, co bylo prawdziwa przyczyna jego smierci. Teraz juz to wiem. To byl zal, zal z powodu straty. Przepraszam, ciezko mi o tym mowic, okolicznosci tej sprawy poznalem dopiero niedawno - wlasnie dzieki panu. Trzej pozostali wojewodowie zalozyli bractwo. Mieli po temu szereg poboznych powodow, ale przede wszystkim 225 chodzilo im o zbudowanie w Pradze kosciolow o takim pieknie i majestacie, jak sobie tego zyczyl cesarz. Uznali sie za kontynuatorow jego dziela. Kaplica Bozego Ciala to byl pomysl cesarza Karola. Za jego zycia zbudowano na Targu Bydlecym tylko drewniana wieze, ktora byla zaledwie niejasna zapowiedzia przyszlej wspanialej swiatyni. Taki byl los wiekszosci pomyslow cesarza. Tylko nieznaczna ich czesc udalo sie zrealizowac. Mimo to nalezy czcic jego pamiec przy kazdej okazji. Bez niego nie byloby pana, mnie ani naszego miasta. Nie byloby tez Bractwa-Moglem sie tego domyslic. Sugeruje pan, ze kaplica Bozego Ciala -jak katedry w Strasburgu i Kolonii czy klasztor w Batalha - byla budowla wolnomularska. -W zadnym wypadku. Nie jestesmy wolnomularzami. Wolni jestesmy tylko w tych granicach, ktore wyznaczaja nam Bog, wladca oraz obrecz, ktora mamy w herbie. Ona nakazuje nam chronic budowle stworzone przez naszych przodkow. -Mowi pan chyba o ochronie zabytkow? A kto to jest ten wladca? -Musze przyznac, ze z wladca nie bylo w ostatnim czasie najlepiej, ale to sie zmieni. A co do ochrony, to sam pan sie domyslil, o jakie koscioly chodzi. -Na razie bylo ich szesc. -Szesc? Naprawde pan mysli, ze wybralismy te diabelska liczbe? -Wiem, ze jest ich siedem. I juz teraz wiem, ktory jest siodmy. To nieistniejaca kaplica Bozego Ciala. -Wspaniale! - zacharczal Prunslik, skladajac szyderczy poklon. -Wiedzialem, ze pan jest z nami - powiedzial Gmund z radoscia. - Wiedzialem od samego poczatku. Obrecz, a w niej zawieszony mlot, cyferblat i wskazowka, zegar i jego wahadlo. Nieskonczony czas i przyrzad dzielacy go na odcinki ludzkich zywotow. Mial pan kiedys taki sen? -Mialem. Nie byl to jednak sen, tylko... cos innego. -Och, ta pana wyjatkowa zdolnosc zagladania w glab przeszlosci. W poszukiwaniu takich ludzi jak pan zjezdzilem caly swiat i w koncu znalazlem pana w gniezdzie mojego rodu. To nie moze byc przypadek. -Nie rozumiem, jak pan mnie znalazl. -Pomogla mi Rozeta. Wyczula to. Ma taki sam dar jak pan. Wasze sny maja zrodlo w jakims niedoborze organicznym. Mowi o tym pewna sredniowieczna teoria. Sa to zle sny, ale prawdziwe. Skryte gleboko uczucia pozwalaja wam odrozniac halucynacje od objawionej prawdy, przemawiaja do was slowem i obrazem. Takie widzenia znal swiety Augustyn, a opisal 226 je w swoim traktacie Izydor z Sewilli. To nic nowego pod sloncem.-Obrecz i mlot - taki zestaw moze wybrac tylko dla siebie jakis totalitarny rezim. -Drogi przyjacielu! - westchnal ciezko Gmund. - Bedzie pan musial zaakceptowac fakt, ze nasze bractwo nie uznaje zasad demokracji. Idzie w przeciwnym kierunku. Nie prowadzi do piekla. To tylko ludzie sa zabobonni i wystraszeni. Przywykli do postepu zyja w przekonaniu, ze nie ma innej drogi niz do przodu. Pozalowania godny blad. Trzeba im otworzyc oczy. -I jak to sobie pana bractwo wyobraza? Czy ludzie nie powinni byc wolni? -Wolni? - powtorzyl rozdrazniony. - Coz to jest wolnosc? Wiezy, ktorych nie widac. Dlatego stale sie potykamy. Dlatego padamy na twarz. Ja oferuje lepsze zycie w feudalnym kraju kierowanym przez jednego wladce, ktory na poczatek zostanie wybrany. Niech sobie plebs wybiera. Jezeli pan bedzie bystry, motloch wybierze pana. W XX wieku dosc bylo na to przykladow. Ja mowie cos innego: swiecka wladza nalezy sie krolowi, duchowa Kosciolowi. I niech wszyscy wiedza, na czym stoja. A wladza absolutna nalezy do Boga. -Jaki Kosciol ma pan na mysli? -Powszechny, oczywiscie. Monarchia jest tysiac razy lepsza niz demokracja. Demokracja jest dynamiczna i szybka, nastawiona na ciagly wzrost wszystkiego, co mozliwe i niemozliwe. Zyje kultem nowosci. Co za ohyda! Co za zboczenie! Ta przegadana demokracja ze swoim oswieconym postepem, dobrobytem i pragmatyzmem doprowadzi nas az do konca, do konca Zachodu. Dlugo byl przygotowywany ten koniec i nie wiadomo, kiedy sie zaczal. Moze wtedy, gdy zlikwidowano praskie klasztory i zmieniono je w szpitale dla umyslowo chorych? Moze wtedy, gdy na rozkaz jozefinskich urzedasow plytami nagrobnymi ze scian najswietszej kaplicy Bozego Ciala wybrukowano Konski Targ? Czy mozna sie dziwic, ze od tego czasu ten plac jest przeklety? Ze stal sie z niego rynsztok przezywany Waclawakiem? Czyja to mogla byc sprawka, jak nie antychrysta? Oswiecony cesarz zniosl poddanstwo. Ale czyz nie byl to blad? Albo czy nie uczynil tak po to, by sto piecdziesiat lat pozniej mogli dojsc do wladzy dwaj najwieksi tyrani wszech czasow? Chamy, ktore sie mscily za swoje urazone i ponizone ego! Arystokraci nigdy by do czegos takiego nie dopuscili. Monarchowie nie pozwoliliby na cos tak nieludzkiego jak XX wiek. Mijajace stulecie jest najlepszym dowodem na to, ze nisko urodzeni nie potrafia rzadzic. 227 Teraz chodzi o to, zeby oddalic chwile zguby. Spowolnic postep. Zamrozic go. Monarchia oferuje powolne, stale zycie, szacunek dla przeszlosci, milosc do tradycji. Niezmiennosc. Porzadek. Spokoj. Cisze. Czas. Ocean czasu. Zloty wiek monarchii zawsze byl najpiekniejszym okresem naszych dziejow. Wiek XIV, a zaraz po nim wiek XIX. Och, chcialbym moc wracac do przeszlosci tak jak pan! Nie zdaje sobie pan sprawy, jak bardzo zaluje, ze urodzilem sie tak pozno. W tym piekle z katorga elektrycznej techniki.Opowiem panu troche o klubie, do ktorego dzis pana przyjmujemy. Prosze, moze pan cos zje. Wieczor bedzie dlugi... Popatrzyl na zegarek i dwa razy niecierpliwie stuknal laska o podloge. Zrozumialem to jako dodatkowe ponaglenie do jedzenia. Uswiadomilem sobie bol spowodowany przez glod, ktory rosl we mnie w trakcie tych koszmarnie dlugich godzin uwiezienia na koscielnym poddaszu. Stolik uginal sie pod srebrnymi tacami, zdobnymi misami, salaterkami i sosjerkami zawierajacymi rozne przedziwne potrawy. Slowa rycerza z Lubeki budzily we mnie strach, a zarazem dzialaly na mnie kojaco. Nie odbieraly mi apetytu. Wiedzialem, ze z pelnym brzuchem trudno protestowac, ale czy zamierzalem jeszcze przeciwstawiac sie Gmundowi? Slinka ciekla mi do ust, lecz niezwyklosc potraw, ktore mialem przed soba, zmuszala do ostroznosci. Najpierw zdziwila mnie metna galaretka, ktora bylo czuc ryba, i rzeczywiscie odkrylem w niej platki lososia. Niezbyt mi smakowala. Potem zainteresowalem sie ciemna, niemal czarna kasza zmieszana z marynowana kapusta, pachnaca gozdzikiem, tymiankiem i winnym octem. Skosztowalem jej ostroznie, ale byla tak kwasna, ze wykrzywilem usta w grymasie. Prunslik, ktory badawczo mnie obserwowal, wyraznie sie z tego ucieszyl, a jego zadowolenie jeszcze wzroslo, kiedy zauwazyl moje wahanie nad zawartoscia nastepnego polmiska. Byly w niej trzy ryby - chyba plotki - zanurzone w bialej pascie. Wygladaly jak zastygle pod powierzchnia zamarznietego jeziora. W owalu wokol ich cial blyszczaly pomaranczowe kulki jarzebiny. Nabralem troche pasty na noz i delikatnie go liznalem. Rozpoznalem wieprzowy smalec. Apetyt na ryby zaraz mi przeszedl. Podnioslem szybko pokrywe stojacej z boku wazy i wystraszony natychmiast odlozylem ja z powrotem. Z sosu cebulowego wygladala barania glowa o pustych oczodolach i zakreconych zoltych rogach. Po dlugim wahaniu, ktore Gmund przyjal z wyrozumialym usmiechem, a ktos inny uznalby za niegrzecznosc, siegnalem wreszcie po szyszkowaty zrazik, zamoczylem go w ciemnofioletowym sosie i wlozylem do ust. Smakowalo dziwnie. Czerwone mie- 228 so nie bylo zmielone, lecz grubo posiekane i mocno przyprawione. Wyczulem jalowiec, szafran i jeszcze cos, co moglo byc tatarakiem. Ciemny smak dawno zapomnianej kuchni przodkow.-Widze, ze nie jest to panu wstretne - pochwalil mnie Gmund, choc z powodu przypraw cierply mi usta. - Szybko pan sie przyzwyczaja. To dobry znak. Juz niedlugo bedzie pan jadl takie potrawy codziennie, ale zapewne nie w takich ilosciach, bo spalby pan wiecej, niz potrzeba. - Za smial sie bez wesolosci i mowil dalej. - Niech pan smialo je i pije do woli. To Chateau-Landon jest wysmienite. Raymond panu naleje. Widzi pan te rubinowa iskre? Wino bylo rzeczywiscie wspaniale, ale pilnowalem sie, zeby nie wypic za duzo. Skinalem glowa nad krawedzia kielicha, a Gmund rozgadal sie znowu. -Bylismy bogatym bractwem, ale nie zamykalismy sie dla nikogo. Mogloby to pana zainteresowac, moj mily demokrato. Poczatki byly smutne. Czterech zalozycieli, a potem... juz tylko trzech. I tych trzech sku pilo wokol siebie czterdziestu braci, zgromadzenie dziesieciokrotnie wiek sze. Patronowal nam sam krol i cesarz Karol TV. Chyba dlatego budowa kaplicy trwala tylko jedenascie lat, choc niejeden z nowomiejskich koscio low budowano trzy, a nawet piec razy dluzej, a pare pechowych swiatyn nie dokonczono nigdy, na przyklad kosciola Matki Bozej Snieznej. Gotycki kosciol Bozego Ciala, pierwotnie drewniany, pozniej przebudowany na kamienny, postawiono na planie osmioramiennej gwiazdy lub skomplikowanego wielokata opartego na krzyzu wykreslonym symetrycznie wzdluz osi od wejscia do prezbiterium. Najglebsze fundamenty mialy ksztalt kola zebatego - dlatego dzis tak trudno okreslic dokladny ksztalt tej budowli. Nie jest tez jasne, ile ramion sluzylo jako boczne kaplice, piec czy szesc, a moze nawet siedem, jezeli wylaczy sie wneke, gdzie bylo wejscie. Wspanialosc kosciola Bozego Ciala byla nieporownywalna z niczym, nie tylko w owczesnym, ale i w dzisiejszym swiecie. Dzieki temu Targ Bydlecy w Pradze stanowil przez wiele wiekow srodek swiata. Jezeli chcialby pan choc w przyblizeniu wyobrazic sobie cudowny ksztalt tej swiatyni, jej harmonie i wyrafinowane piekno, niech pan polaczy w wyobrazni kosciol Karola Wielkiego z belwederem Gwiazda, dodajac do tego monumentalnosc cesarskiego kosciola w Akwizgranie. Albo inaczej. Prosze wyobrazic sobie nie jedna budowle, lecz cale miasteczko najezone spiczastymi wiezyczkami, pelne wylomow i zalomow z mrocznymi zakatkami, cala symfonie iglastych i stozkowatych pionow skupionych jak owieczki wokol pasterza, ktorym byla ogromna czteroboczna wieza z namiotowym dachem. Nasz kosciol byl przeznaczony do wystawiania swietych relikwii. Sciagaly do nich tysiace pielgrzymow z naszego krolestwa, z Brandenburgii, Polski i calej Europy. Odwiedzic kaplice Najswietszego Ciala i Krwi Panskiej oraz Najswietszej Marii Panny - bo tak ja wtedy nazywano - bylo sprawa prestizu kazdego dobrego chrzescijanina. W czasie swiat ogloszonych przez cesarza Targ Bydlecy wypelnial sie ludzmi, a kaplica wznosila sie nad tlumem jak wyspa posrod przeplywajacych wod. Potem nastal okres rownie slawny, choc dla mnie mniej sympatyczny. W trzecim roku nieszczesnego XV wieku nasze bractwo podarowalo kosciol uniwersytetowi. Zupelnie dobrowolnie i bardzo glupio. Zaraz tam zaczeto przyjmowac eucharystie pod dwiema postaciami i wkrotce ogloszono haniebne kompaktaty. -No tak. Wyryto je jak przykazania Mojzesza na dwoch kamiennych tablicach i napis pozlocono. -Straszne, prawda? A pozniej wmurowano te tablice do sciany kosciola! Coz za profanacja. Cesarz Karol IV musial sie przewracac w glo - I to wiele razy, bo pozniej glosil tam kazania Munzer. -Ten niewierny Tomasz! Pieniacz i panteista! Ten Judasz niemiecki! Brawo, Kwiatoslawie, wyjmujesz mi to z ust. My dwaj naprawde znajdujemy wspolny jezyk. Rycerz z Lubeki radosnie potrzasnal moja prawica. Zaraz dobiegl Prunslik i uscisnal moja lewa dlon. Jego wariactwa juz mnie nie zaskakiwaly. -Pod koniec XVIII wieku rozebrano kosciol na material budowlany. Gdzie wtedy bylo wasze bractwo? Gmund zrobil mine, jakbym go spoliczkowal. -To jest bardzo bolesne pytanie, ale ma pan do niego prawo. Juz w XVII wieku dzialalnosc bractwa wyraznie oslabla, a najciezszy cios zadalo mu oswiecenie. Znowu ta przekleta epoka. Rozkwitly wtedy, paradoksalnie, towarzystwa wolnomularskie, ale skoncentrowaly sie na innych, calkiem zbednych dzialaniach, przede wszystkim na oswiacie. -Uwaza pan oswiate za cos zbednego? -A pan nie? Po co oswiata? Do czego nas doprowadzila? Do tego diabelnego stulecia, gdy kostucha kosila nas jak przejrzale zboze, piecdziesiat, szescdziesiat milionow klosow. I jeszcze jej bylo malo. A przez caly czas miala na swojej trupiej czaszce nasadzona maske dobrotliwego ojczulka tego czy innego narodu. -Ale pan tez sie urodzil w XX wieku. -Kazde zlo w koncu podetnie galaz, na ktorej siedzi. Odnowienie bractwa nie jest zasluga moja, lecz moich przodkow. Moj pradziadek, o ktorym 230 juz panu kiedys opowiadalem, byl budowniczym. Wspolpracowal z Mockerem i Wiehlem w dziele regotyzacji kosciolow Nowego Miasta.-I byl czlonkiem Bractwa Bozego Ciala? -On i wielu innych. Na przelomie XIX i XX wieku wstapily do bractwa pierwsze kobiety. -A Rozeta? Domyslam sie, ze tez jest w bractwie. Co sie z nia teraz dzieje? -Czuje w pana glosie niepokoj. Boi sie pan o nia? -Oczywiscie. -Czy pan ja kocha? Nie odpowiedzialem. Zbladzilem wzrokiem do wneki w scianie, gdzie obok wiednacego anturium lezalo to zelastwo. Gmund skierowal spojrzenie w te sama strone i usmiechnal sie smetnie. -Ten pas cnoty - rzekl cicho - jest tak samo falszywy jak maska Rozety. Jej tajemnica nie jest tajemnicza, lecz prozaiczna i... straszna. Podszedl do zelastwa, podniosl je i dotknal w miejscu, gdzie znajdowaly sie dwa zebate otwory. -To jest falsyfikat, wytwor lubieznych zachcianek XVIII wieku. Sredniowiecze nie bylo tak okropne, jak uznawano w pozniejszych epokach. Tak je przedstawiano w oswieceniu, a nasi historycy chetnie przejeli te klamstwa. Ten pas nabylem w pewnym angielskim antykwariacie. Sprzedal go kolekcjoner, kiedy sie dowiedzial, ze nie jest to prawdziwe narzedzie tortur z XH[wieku, tylko zwykly zart. Takich podrobek bylo mnostwo. Falszerstwem jest nawet zelazna dziewica norymberska. Nigdy nie ociekala krwia kochankow. Zreczni rzemieslnicy skonstruowali ja w okolicy 1830 roku. -Dlaczego wiec Rozeta miala to na sobie? -Z powodu pana. Gdyby pan mial wiecej doswiadczen z kobietami, toby pan wiedzial, ze pozwalaja sie przylapac tylko wtedy, kiedy same tego chca. -Czyli wiedziala, ze zabladze do jej lazienki? -Wczesniej czy pozniej musialo sie to stac. Chciala panu okazac swoja nieprzystepnosc, ale zarazem musiala wzbudzic w panu pozadanie. -Po co? -Z powodu bractwa. Prosze nie zapominac, ze wlasnie ona rozpoznala w panu ten wspanialy talent. Pojawil sie pan we wlasciwym czasie. Poczatkowo jej zadanie bylo inne. Miala skorumpowac naczelnika policji, zeby zaczal dla nas pracowac. Ale pan byl dla nas o wiele bardziej wazna zdobycza. Olejarz to potulny buldog, lecz nie ma nawet krztyny takiego talentu jak pan. Stara sie bardzo, wyciska z siebie siodme poty, ale nic z tego. Bez trudu sie go pozbedziemy, kiedy naprawde zacznie nam deptac po pietach, zostawimy go. Latwo ulega szantazowi. Dobrze pan odgadl, ze te jego uplawy z uszu to wyrzuty sumienia. Pomylil sie pan tylko co do Barnabasza. Nie mial na naczelnika zadnego haka. Ja o nim wiem wiecej. Wystarczyla tylko sugestia, i juz go mialem w garsci. Mysli pan, ze gdyby nie to, oddalby mi pana do dyspozycji? Zrobilby z pana popychadlo, ktore az do emerytury drepcze wokol blokow. W zyciu by pan nie dostal awansu. -A Rozeta? Czemu dla pana pracuje? -Ciekawi pana, dlaczego Rozeta wstapila do Bractwa Bozego Ciala? Wie pan, Rozeta nie jest w stu procentach kobieta. -To jakis nonsens! -Owszem, jest osoba plci zenskiej, jest bardzo ladna, ale nie moze miec dzieci. Jeszcze jako nastolatka musiala sie poddac pewnej operacji. Cos trzasnelo. Spadl wazon z gozdzikami popchniety przez Prunslika, ktory byl blady jak sciana, a w oczach mial - to niemozliwe - wielkie lzy. Rycerz podniosl brew i mowil dalej. -Dotknietych wtedy bylo wielu. Jej nie spotkalo to najgorsze. Jak Bog da, dozyje poznego wieku. 0 tej sprawie przed dwunastoma laty mowila cala Praga. Byla to jedna z jej publicznych tajemnic. Rozeta mieszkala kiedys z matka w Holeszowicach. Potem musialy sie przeprowadzic z powodu budowy metra i dostaly mieszkanie w bloku na osiedlu Opatow. W bloku smierci. Byl to taki maly architektoniczny eksperyment. -Chwileczke, znam te historie! Rozeta stala sie ofiara tej nowej technologii przeciwpozarowej, prawda? Gmund przytaknal w milczeniu, a na podloge spadl nastepny wazon, tym razem z rozami. Woda natychmiast wsiakla w dywan i odlamki szkla wbily sie w delikatna tkanine. Prunslik lypnal na tulipany, ktore tez mial w zasiegu reki, i znowu wyciagnal reke do uderzenia. Cofnalem sie instynktownie, ale on tylko wyjal jeden tulipan z wazonu i zaczal go wachac z zamknietymi oczami. Nagle odgryzl glowke kwiatu i polknal ja -Jak juz mowilem, Rozeta przeszla operacje guza macicy i w ten sposob ocalila zycie. Wstrzas psychiczny przyszedl pozniej. Byla swietna uczennica, mature zdala wzorowo, chciala zostac tlumaczka. Bez problemow dostala sie na studia i... zaraz potem zalamala sie psychicznie. Pooperacyjna trauma dala o sobie znac. Rekonwalescencja byla dluga. Dziewczyna wyszla z tego, ale od tamtego czasu cierpi na bulimie. Zataila to, wstepujac do policji. -Smutna historia. 232 -Wiedzial pan o tym?-A skad! Tylko dziwilo mnie, ze Rozeta potrafi tak szybko stracic i przybrac na wadze. -Dzieje sie to nagle i nieoczekiwanie. Bardzo ja to dreczy. -Gdzie jest teraz? Chcialbym ja zobaczyc, pobyc z nia troche sam na sam. -Chetnie to panu umozliwimy, prawda, Raymondzie? - Spojrzal na zegarek. - Moze juz czas, abysmy zaprowadzili Kwiatosla-wa do tajemniczej damy jego serca. -Chwileczke - powiedzialem pewniejszym glosem. - Prosze mi jeszcze powiedziec, czy zabojstwo Pendelmanowej to tez wasze dzielo? -A kogoz by innego? - odpowiedzial stanowczo Gmund. Na jego twarzy nie drgnal nawet miesien. - Byla w zmowie z najwiekszymi lotrami i szkodzila naszemu swietemu miastu przez cale dziesieciolecia. Nie mialo znaczenia, ze byla kobieta, bo ze swojego urzedu czynila takie spustoszenia jak awarski najezdzca. Praga jest rodzaju zenskiego - jedni jej zagrazaja, inni ja podziwiaja. Wszyscy sie do niej zalecaja, wszyscy staraja sie ja zdobyc. Uwazam sie za rywala architektow, budowniczych i urzednikow. Oni to miasto chca wykorzystac. Ja z podziwem i szacunkiem padam mu do stop jak przed krolowa moich marzen. -I nikt nie moze panu stanac na przeszkodzie. -A co w tym dziwnego? Gregor i jemu podobni zgwalcili Prage nowymi szosami i zmotoryzowana horda, ktora ja zajezdza. Gregor przyczynil sie do zbudowania betonowego koryta nad nuselska dolina, choc istnialy mozliwosci znacznie lepszych rozwiazan komunikacyjnych w tym miejscu, na przyklad zelazna konstrukcja mostowa, cos jakby wieza Eiffla rozszerzona po obu stronach i przerzucona przez doline. Albo na przyklad cos w rodzaju wysokiego rzymskiego akweduktu. Dolem jezdziloby metro, a na gorze zbudowano by szeroki chodnik dla pieszych albo nawet jezdnie, ale, oczywiscie, wezsza i nie tak ruchliwa jak magistrala, ta jadowita zmija zatruwajaca miasto. Bractwo bedzie mialo pelne rece roboty. Zauwazyl pan, ze kosciol sie podniosl i wypieknial po tym, jak pomscilismy j ego zbezczeszczenie? -Mowi pan o Gregorze i Pendelmanowej. A Barnabasz? -Ach, to nastepny lotr jakich malo. Nie tylko zbudowal te wszystkie mieszkalne chlewiki w Poludniowym Miescie, ale przede wszystkim zamieszany byl w afere opatowska. To on przeforsowal budowe Centrum Kongresowego, tej straszliwej hydry na Wyszehradzie, oraz mauzoleum na Zizkowie, tego gigantycznego menhiru bedacego swiadectwem wspolczesnego poganstwa Czechow. Barnabasz byl odpowiedzialny za to, ze nie ma w Pradze miejsca, skad by nie bylo widac betonowych blokow. Hotel Bou-vines jest chwalebnym wyjatkiem. -Poki sie nie wyjdzie na wieze - dodal cierpko Prunslik. - Widac stamtad Prosek, Haje, Jinonice i Czarny Most. Mozna sie krecic w kolko bez sensu, bo Gregorzy, Barnabaszowie, Zahirowie i Pendelmanowe zdeformowali horyzont calej panoramy miasta. Na szczescie nie jest to nieodwracalne. -Powiedzial pan "Zahirowie". Czy to znaczy... -Boi sie pan o niego? - zapytal Gmund. - Panu naprawde na nim zalezy? Policja podejrzewa go o zabicie Barnabasza, moze wiec wysliznie sie nam jeszcze i pojdzie siedziec do jakiegos przytulnego pudla. Nie pierwszy raz by go pan uratowal. -A wtedy u Swietego Apolinarego wciagneliscie mnie w swoja gre. -Taka mamy metode. Kazdy sam wpada do swojej pulapki -zachichotal przyboczny Gmunda. -Czyli to pan rozhustal dzwon. Ale jak pan sie stamtad wydostal? -Poczekalem, az waszmosc raczy zejsc ze schodow - smial sie Prunslik i wyjasnil mi, gdzie sie potem ukryl. Wisial pokrecony jak diabel po slepej stronie wiezy od polnocy. W miejscu gdzie wieza oddziela sie od dachu kosciola. Rzeczywiscie, mozna tam bylo sie ukryc, ale wtedy nie przyszlo mi to do glowy. -Za niecala godzine pana przyjaciel Zahir ma randke z Rozeta -powiedzial rozbawiony Gmund - w pewnej restauracji na Winohradach. Umowil sie z nia, wracajac z zagranicy. Co za zachcianki! Moze pan cos w tej sprawie zrobi? -Mysli pan, ze ona... Chcialbym jednak jeszcze cos wyjasnic. Dlaczego zrzuciliscie mnie do tego leja pod sklepieniem? -Poniewaz chcielismy, zeby nam pan dopelnil to, o czym przedtem tylko wspominal. Prosze mi wybaczyc, ale bylem zrozpaczony, ze pan nie chce wspolpracowac. Moglismy pana zwiazac i wydobyc to z pana przemoca, ale pan by sie bronil, jeszcze by zrobil krzywde sobie albo komus z nas. Albo wystraszylby sie smiertelnie. Roznie moglo byc, a zaden nieprzyjemny wypadek nie byl nam potrzebny. Ale po co ta nieszczesliwa mina? Chyba nie jest panu przykro, ze pana oszukalem? Niech pan mi wierzy, to dla dobra sprawy. Nie mialem juz czasu. O ile mi wiadomo, spodobal sie pan pewnej pani. Zaraz by pana uwiodla i dla nas bylby pan nie- Chce pan powiedziec... To znaczy, ze... -No pewnie, dobrze pan przypuszcza. Pana dziwna zdolnosc 234 ogladania przeszlosci ma zwiazek z cielesnym niepokalaniem. Niech pan sie mnie nie pyta dlaczego. Po prostu tak jest i niech pan bedzie wdzieczny za ten dar.-Czyli Rozeta ma takie same zdolnosci jak ja? -Do pewnego stopnia. Ona jednak nie musi odmawiac sobie cielesnych przyjemnosci. Niech pan jej nie ma za zle tych przyziemnych uciech. Ma duze problemy ze zdrowiem, a jej zdolnosc wgladu do przeszlosci jest znacznie mniejsza niz pana. Ale niech sie pan nie obawia, nie zgorzknieje pan w starokawalerstwie. Kiedy juz wykorzystam pana zdolnosci, dobrze pana ozenie. -Na przyklad z wdowa - zachichotal Prunslik. - Znam jedna taka mloda i ladna, jej stary jeszcze zyje, co prawda, ale to juz dziadek nad grobem. Warto poczekac. -Nie miala prawa mnie zdradzic. -Rozeta? Jako dziewczyna, ktora pana oczarowala, z pewnoscia nie, ale jako ofiara nowoczesnych czasow, na pewno tak. Ta mala zdrada pomoze jej sie zemscic i przygotuje droge naprawy. Takie jest rowniez zyczenie bractwa. I mam nadzieje, ze pan tez wkrotce bedzie sobie tego zyczyl. -A co mowilem na tym poddaszu? -Majaczyl pan, ale informacja dla nas byla w tym majaczeniu jasna i nawiazywala do tego, o czym pan mowil poprzednio. Waclaw Hazmburk, byly wojewoda z Usteku i zaufany doradca cesarza Karola IV, wybral sie pewnego smutnego ranka w roku Panskim 1377 do nowo zbudowanego kosciola przy klasztorze augustianow, krotko przedtem poswieconego Najswietszej Marii Pannie i Karolowi Wielkiemu. Chcial w nim osobiscie dopilnowac wyciosania rytualnych znakow Bractwa Swietego Karola, ktore zalozyl z trzema zaprzyjaznionymi rycerzami. I tego wlasnie dnia pojawil sie tam cesarz, choc wizyta cesarska nie byla zaplanowana w tym miejscu, lecz u Swietego Apolinarego. Kiedy jednak cesarz pojawil sie na Karlowie i zastal tam na poddaszu dwoch rzemieslnikow ciosajacych z kamienia siedem bestii nocy, uznal, ze chodzi o zbezczeszczenie kosciola, i kazal nastepnego dnia powiesic trzech winowajcow. Cale poddasze, wiezbe, a potem caly kosciol na jego rozkaz przebudowano. Z poprzedniego kosciola zostaly tylko gargulce, ktore czterdziesci lat pozniej rozwalili husyci. Przez cale zycie studiowalem dzieje mojej rodziny, zeby sie dowiedziec, dlaczego Waclaw Hazmburk stracil zaufanie krola i swoja szlachetna glowe. Dopiero pan mi to powiedzial, cudowne dziecko widzace Wlasnie dzieki panu wiem, ze cala ta sprawa to byl nieszczesliwy wypadek i glupie nieporozumienie. Tak to juz bywa z igraszkami historii. 235 Nawet tak przenikliwy i rozsadny wladca jak Karol nie byl nieomylny. Siedem kamiennych bestii zamknietych w obreczy z mlotem mialo chronic ten i szesc innych kosciolow. Jak pan wie, kamienne potwory na gotyckich katedrach pelnily zazwyczaj prosta funkcje - mialy usuwac wode z dachu. Ale ksztalt pokrzywionych gorgon i rozgniewanych gryfow nie wynikal wylacznie z tej funkcji. Towarzyszyla temu jeszcze wiara w opiekuncza moc bestii.Moj przodek zostal stracony, cesarz Karol zadreczal sie z powodu swojej pochopnosci, a zycie toczylo sie dalej. Trzej pozostali rycerze z bractwa wybrali inny kosciol, gdzie na poddaszu zostaly umieszczone rytualne symbole, a bractwo przyjelo od niego swoja nazwe. Byla to kaplica Bozego Ciala na Targu Bydlecym. Za panowania Waclawa IV powstalo Bractwo Bozego Ciala, ktore mialo chronic swiatynie Nowego Miasta i karac kazdego, kto podniesie na nie reke. Oko za oko, zab za zab, reka za reke, noga za noge, cios za cios, siniec za siniec, blizna za blizne. Najwyzszy juz czas, zeby ludzie wrocili do umowy, ktora Mojzesz zawarl z Jahwe. Czy nie lepiej, zeby umarlo paru glupich, nieudolnych i niemoralnych urzedasow, niz zebysmy mieli zginac wszyscy? Mamy zginac przez barbarzyncow, ktorzy zamiast uzdy trzymaja w rekach kierownice? Mamy zatruc sie spalinami w naszym wlasnym miescie? No, niech pan powie, co jest lepsze? Gmund patrzyl mi w oczy i czekal na odpowiedz. Milczalem. Strach zamknal mi usta. Balem sie Gmunda, bractwa i samego siebie. Milczalem, choc slowa palily mnie w jezyk. Zamknalem oczy i probowalem polknac te slowa, ale ugrzezly w gardle jak osc, ktora kluje nie do zniesienia. Musialem je wykaszlec, wypluc w ataku watpliwosci i sprzeciwu. No i wypowiedzialem slowa aprobaty. Gmund mial racje. Nareszcie zeslano mi nauczyciela. XXIV Ide. W ojczysta, ciezka glina krok sie nurza. Isc- o tym tylko mysle. Z wami - tego tylko pragne.Richard Weiner zulem sie, jakby mnie prowadzono na egzekucje. Rycerz z Lubeki szedl obok mnie w milczeniu. Czulem na rekach jego niewidzialne okowy. Prunslik szedl z tylu, pogwizdujac. Moze mnie pilnowal, a moze nie zareagowalby wcale, gdybym probowal uciekac. Ksiezyc byl poklocony z noca, choc mieli razem swietowac pelnie. Nastaly glebokie ciemnosci. Nie rozpoznawalem ulic. Swiecila najwyzej jedna latarnia na piec. Potykalem sie o porozrzucane kostki bruku. Dwukrotnie omal nie upadlem, ale Gmund zlapal mnie zawczasu. Z podziwu godna pewnoscia unikal niebezpiecznych miejsc, tak jakby wiedzial, gdzie ich nalezy oczekiwac. Nie spotykalismy przechodniow ani samochodow. Ale skad by tu mialy byc, skoro jezdnie juz nie byly jezdniami. Posrodku jednej z ulic - byla to chyba Katarzynska - stal czarny kopiec, wyzszy od doroslego czlowieka, smierdzacy z dala spalenizna. Przez sciany z gliny, drewna i lisci przenikal pomaranczowy zar. Nie wiedzialem, co to bylo, ale zawsze tak wyobrazalem sobie mielerz. Od szczypiacego swadu zaczely mi lzawic oczy. Na szczescie rozwiewal go wiatr. Z oddali dolecial pisk hamulcow, potem za ciemna bryla kamienicy zaczela wyc syrena karetki pogotowia, ktora zaraz umilkla. Kolo komendy policji zachrzescilo mi pod butami szklo. Duzo rozbitego szkla. Obejrzalem sie. W budynku komendy nie palila sie nawet jedna zarowka. Tylko pochodnia plonela na scianie przy bramie glownej, ktora, ku mojemu zdziwieniu, otwarta byla na osciez. 237 Droga na Karlow zajela nam najwyzej pol godziny.Na magistrali bylo cicho. Ruch drogowy zupelnie zanikl, na chodnikach nie bylo ani jednej zywej duszy. Tu tez nie dzialalo oswietlenie. Chyba ktos je wylaczyl. Swiecilo sie tylko w niektorych oknach kamienic. W dole na ulicy bylo ciemno. Kiedy wyciagnalem przed siebie reke, rozeznalem jej kolor i ksztalt, ale wszystko, co bylo dalej, tonelo w zimnej czerni. Wysoko nad nami wynurzaly sie z niej trzy kopuly kosciola. Na tle pozielenialej miejskiej poswiaty rysowaly sie jak wyciete z pozlacanego papieru. Pamiatka z podrozy na Wschod, Istanbul by night. Kosciol juz niedlugo bedzie mial dach taki jak na poczatku, w ksztalcie trzech namiotow, wysoko, trzy razy wyzej niz mury dookola. Bedzie go widac nawet z Stali tu ludzie, jakby na cos czekajac. Ich blade twarze slabo fosforyzowaly, to znikaly, to pojawialy sie znowu. Bylo ich wielu i zdawalo sie, ze czekaja wlasnie na nas. Ktos podszedl do Gmunda, wzial go za lokiec i odciagnal na bok. Prawie nic nie widzialem, dolecial mnie tylko szept, w ktorym zabrzmialy tony sprzeciwu. To byl stlumiony glos kobiecy. Ta kobieta zrobila potem krok w moja strone - przynajmniej tak mi sie zdawalo - ale zaslonila ja potezna sylwetka w kapeluszu. Potem znowu odezwaly sie podniesione glosy i sylwetka sie odsunela. Kobieta podeszla do mnie. Nagle znalazla sie tak blisko, ze nawet w ciemnosci ja rozpoznalem. To byla ta druga Rozeta. Ta szczupla, z waska twarza, zapadnietymi policzkami i niepokojacym spojrzeniem, ciemnym jak ciemnosc wokol. Jej twarz przypominala biala maske. -Pod kosciol - powiedziala twardym glosem. Poszedlem za nia. Wyraznie widzialem jasna plame scisnietej reki i zaraz sie domyslilem, co ta dlon trzyma. Plot wokol karlowskiego kosciola zniknal, weszlismy do parku wokol niego w takim miejscu, gdzie nigdy nie bylo furtki. Pod murem prezbiterium palily sie dwie pochodnie. Rozeta zatrzymala mnie, podniosla reke i wymierzyla we mnie z mojego pistoletu sluzbowego. Bylem pewien, ze zaraz nacisnie cyngiel. I zrobila to w tej samej chwili, kiedy ugiely sie pode mna kolana. W ciszy rozleglo sie metaliczne pykniecie, a ja padlem jak podciety. Nadal jednak zylem. Rozeta pochylila sie nade mna i pokazala mi pelny magazynek. Wsunela go do rekojesci i oddala mi bron. Wziela mnie pod ramiona i pomogla wstac. 238 -Musialam cie ukarac, bo widziales mnie naga - powiedziala.-Przeciez to byla pulapka! Poglaskala mnie po twarzy. -Wiem, ze to nie twoja wina. Gdyby tak bylo, zginalbys dzis wieczorem razem z Zahirem. Mial juz tu byc. Czulem w skostnialej dloni rekojesc pistoletu, ktora promieniowala jeszcze cieplem Rozety. Schowalem bron do kieszeni na piersi. Nie uciskala mnie, tylko grzala jak podarowany medalion. Dziewczyna odwrocila twarz i spojrzala w kierunku czarne go zarysu mostu Nuselskiego. Nagle oswietlil ja blysk reflektora. Usmiechala sie zyczliwie. Na glowie miala kaptur mnisiego habitu. Szate zdobil na piersiach emblemat wyszyty srebrna nicia: mlot w obreczy. Swiatla przecinaly gesta ciemnosc bialymi snopami, zmieniajac wylot mostu w scene teatralna. Rozpoznalem niektore osoby na tej scenie. Co najmniej czterdziestu ludzi ubranych podobnie jak Rozeta, z kapturami na glowach, tworzylo polkole. Widzialem Gmunda, najwieksza figure posrod tego zgromadzenia spiskowcow, ale nie bylo kolo niego Prunslika. Zauwazylem natomiast profesora Nietrzaska, ktory usmiechal sie smutnawo i nie spogladal na zblizajacy sie samochod, lecz na kosciol, tak jakby w cieniu miedzy przyporami szukal swojego najzdolniejszego Troche dalej spod faldow kaptura wyzierala twarz Truga, pochmurna i zacieta, o rysach znieksztalconych przez wscieklosc. Patrzyl prosto na mnie. Kiedy zauwazyl moje spojrzenie i krotkie machniecie reka, odwrocil oczy, splunal i wydobyl reke z szerokiego rekawa, aby sprawdzic czas na zegarku. Zobaczylem jeszcze jedna znajoma twarz. Nieduza glowa, gniewnie sciagniete usta i wielkie okulary. To ta kobiecina, ktora wyrzezbionej dziewczynce pod Swietym Apolinarym zdjela z glowy wianek z podbialu. Samochod wypadl z mostu i na chwile zniknal za zakretem. W tej chwili gdzies z boku zaczal burczec silnik i cos sie poruszylo w ciemnosci po drugiej stronie ulicy. A potem na magistrale wyjechal pomaranczowy dzwig. Kabina wydawala sie pusta, ale tu i tam za szyba maszyny, w rytm ruchow niewielkiego kierowcy pojazdu, przeskakiwal plomien rudych wlosow. Zahir zawsze jezdzil za szybko. Teraz jego auto takze nie przyhamowalo ani nie skrecilo na sliskiej jezdni, ktora konczyla sie tam, gdzie 239 zaczynal sie Siedmiokoscielec. Uderzenie w dzwig bylo niemal nieslyszalne. Rozlegl sie tylko trudny do opisania dzwiek jakby gwaltownie gniecionej puszki od piwa. Zrobilo sie ciemno. Potem swiatlo wynurzylo sie znowu z ciemnosci i znowu w nia zapadlo, wynurzylo sie i zgaslo. Samochod krecil sie jak diabelski mlyn zerwany z podstawy. Wylecial cicho w ciemnosc, czyniac wspaniale, swietliste salta. Wystrzelil pionowo w gore, wysoko nad nasze glowy, a potem linia jego lotu zakrzywiala sie z wolna. Rozeta smiala sie i klaskala jak dziecko w cyrku. Za nic w swiecie nie chcialbym teraz spojrzec jej w twarz.Wiedzialem, co zrobie. Pobiegne schodami na Albertow, zgubie sie posrod budynkow uniwersytetu i jak najszybciej zadzwonie do Olejarza. Jesli puszcza sie za mna w pogon, zaczne strzelac, mam dosyc naboi. A jezeli mnie dostana, ostatni naboj bedzie dla mnie. Ale przedtem bede sie bronil i nie oszczedze nikogo. Pomszcze Zahira, ktorego wlasnie morduja na moich oczach, starego Nietrzaska, ktorego wciagneli do swojego krwawego klubu, no i siebie. Bo wykorzystali mnie do swoich strasznych celow. I pomszcze tez Rozete, bo z nieszczesliwej ofiary naukowego postepu zrobili krwiozerczego potwora. Wiedzialem, co zrobic, ale nic nie zrobilem. Ta wspaniala, nieszczesliwa dziewczyna przywrocila mnie do zycia, umozliwila ucieczke, wybawila z szalenstwa, ktore na mnie czekalo w przedhusyckim bractwie. Jak moglbym ja opuscic? Patrzcie. Samochod zatrzymal sie w powietrzu, potem zacznie sie znizac, zeby wreszcie skosem upasc na magistrale. Na razie jednak wisi nad polkolem Bractwa Bozego Ciala i jasno oswietla ciemny cyferblat ksiezyca, ktory w czerwonej zorzy wyplywa nad Prage jak na plotnie Caspara Davida Friedricha. Zelazne wahadlo w ksztalcie mlotka zwalnia tempo i dlugosc swoich wychylen. Az wreszcie zupelnie sie zatrzymuje, drzac tylko nieznacznie. Wszyscy patrza w gore. Nikt nie jest w stanie sie poruszyc. Nie moge nawet mrugnac powieka. Stalo sie niemozliwe. Czas sie zatrzymal i czekal na polecenie. A potem... Potem wahadlo samo z siebie poruszylo sie znowu i powoli, coraz bardziej zaczelo sie wychylac. Nim czarny woal zasloni ogromny cyferblat, cos zmieni sie w jego akwarelowej twarzy. Czy jest to prawdziwa wskazowka? Czy tylko wilgotna smuga po niewidzialnym pedzlu? Juz nie wskazuje polnocy, ale mieknie, faluje, zwija sie i zeslizguje o kilka pol do tylu - w nieznany bezczas. Dziewczyna przede mna obserwowala to przedstawienie nieruchomo jak posag. Nagle kaptur spadl jej na ramiona, odslonil ciemne wlosy 240 i jasny krazek na ciemieniu. Byl to wianek z zoltych kwiatow. Poczulem slabosc i odretwienie. Zrobilem krok, odgarnalem te ciezkie wlosy i pocalowalem biala szyje pod nimi.Przez ostry luk, ktory wykreslil maly samochod sportowy, jak przez gotyckie okno zajrzalem do cudownego swiata rozswietlonego boska swiatloscia. A Rozeta byla ze mna. W tej straszliwie pieknej, cudownie przedluzonej chwili zostalem ulaskawiony. Moglem wreszcie sie zakochac. Epilog Po co sie spieszyc? Nie uciekaj lotem! Tutaj juz cudom nikt sie nie opiera. Martwy dzien znowu oczy swe otwiera. Czas biegnie z powrotem.K. Kraus hwala Bogu, skonczyla sie zima. Dluga, lodowata zima trwajaca prawie siedem wiekow. Przez szesc tygodni od Nowego Roku miotala mna goraczka. Nie wiedziec czemu polozono mnie w czerwonym korytarzu apartamentu Gmunda, w bylym hotelu Bouvines. Wyscielane sciany dawaly cieplo i bezpieczenstwo, a kiedy w nie walilem glowa, odplacaly mi glaskaniem. Przez caly ten czas ktos sie mna opiekowal i przynosil mi jedzenie. Prawdopodobnie byla to Rozeta i wstydze sie gleboko, ze widziala mnie w tak mizernym stanie. Pozbawiony swiadomosci, co sie ze mna stalo, narzekalem bez ustanku. A jednak zima sie skonczyla i pewnego dnia wstalem jak nowo narodzony. Wiosna przyszla pozno. Dopiero pod koniec kwietnia drzewa puscily paki i dopiero teraz, po uplywie dalszego miesiaca, zakwitly bzy. Powoli, gesto, bardzo rozrzutnie. Gdy tylko zaczalem poruszac sie o wlasnych silach, wyprowadzilem sie z Bouvines. Z okna swojego nowego mieszkania zobaczylem najpierw kwitnaca biala gestwine. Jak takie piekno ogarnac? Wyciagnac ku niemu reke? Schowac je do kieszeni? Przycisnac do ciala pod koszula? Takie piekno moze czlowieka zadreczyc, bo jest bezlitosne i niemoralne w swojej obojetnosci. Calymi godzinami z okna patrze na kwiaty, wacham je na odleglosc i dotykam w wyobrazni. Przynosza mi je do pracowni, a ja zanurzam glowe w ich odurzajacych chmurach. I skrycie marze o tym, zeby byc waza karmiaca je ze swoich glebin. 242 Do mojego starego imienia dodano teraz nowe. Seminarzysci zartobliwie, ale bez zlosliwosci nazywaja mnie Dalimilem. Stalem sie bowiem - na bezrybiu i rak ryba - kronikarzem naszego malego swiata. To zajecie raczej dla mnicha, ale poniewaz nie ma tu na razie mnichow, nasz pan powierzyl to zadanie mnie.Z okna Domu Fausta, ktory jest mi wiezieniem, mieszkaniem i pracownia, wygladam na polnocna strone. Plac zalewa swiatlo dla malarza szczodrobliwe. Rano chlodnymi palcami obmywa mu mysl i wzrok, kreslac na siatkowce jego oka doskonale wzory dla niezgrabnej reki. Wieczorami swawolnie przenika mu do serca i lechce ow organ bedacy siedliskiem uczuc. Moj pan Mateusz nadal zabiera mnie z soba do kosciolow, ale dla pewnosci mam zwiazane rece i opaske na oczach. Nadal slucha glosow mowiacych przeze mnie. To, co najwazniejsze, wydostal ze mnie na poddaszu karlowskiego kosciola. Teraz juz tylko uzupelnia niektore braki, ale zarazem wie, ze plotno, ktore maluje, nigdy nie moze byc ukonczone. Dlatego juz nie chodze z nim tak czesto jak kiedys. To dobrze, bo mam duzo pracy z iluminowaniem kroniki, ktora pisze piorem i galasowym inkaustem, a koloruje jaskrawymi pigmentami. Jestem mistrzem inicjalu. Moje splecione lodygi, liscie i kwiaty, sposrod ktorych wychylaja sie bestie, przychodzi ogladac cale miasto. Bo ja jestem dla nich, a oni sa dla mnie. Gdyby sie tu pojawil jakis wedrowny malarz, liczac na zamowienie, wygnaliby go. Prosze spojrzec na to K. Prawda, ze mi sie nadzwyczajnie udalo? A to zlocenie! Jak sie postawi te litere na prawym boku, to przypomina M, a przewrocone na lewy bok wyglada jak W. M jak Mocker? W jak Wohlmuth? K jak...? Ach, ci dawni mistrzowie! Czego w kronice nie umiem opisac slowami, to wymaluje w iluminacjach. Czasami jest na odwrot. Zajmuje szczegolna pozycje, zawdzieczam to Wszechmogacemu, albowiem to On mnie obdarzyl zdolnoscia widzenia przeszlosci i wyjatkowa wiedza o czasach minionych. Bez znajomosci dziejow popadlibysmy w chaos. Dobry pan Mateusz otrzymal od nas przezwisko Wielki, co nas z poczatku bawilo, ale dzis wymawiamy je z najwyzszym szacunkiem i powaga. Albowiem nasz pan jest dla nas Wielkim Wzorem, Najgorliwszym Uczniem Naszych Przodkow i Prawa Reka Opatrznosci. Nie nadajesz sie do nauki, nie nadajesz sie do praktycznego rzemiosla, moze nadajesz sie do sztuki - tak mi powiedzial, kiedy juz wydobrzalem, choc tego, o czym mowil, nie nazywamy tutaj sztuka. Ale to wlasnie on odkryl we mnie talent malarski, a ja mu za to wiernie sluze. Bo jak bym na chleb mogl zarobic, gdyby moj pan nie korzystal z mojego 243 daru widzenia przeszlosci? Nie nadaje sie do rzemiosla innego niz pisarskie i malarskie, zaden z cechow nie przyjalby mnie na ucznia. Garncarze, rzeznicy, farbiarze, srutarze, golibrody, zlotnicy, siodlarze, drzewiarze, bednarze, stolarze, krawcy, platnerze, cyrulicy, ludwisarze, alchemicy, garbarze, mydlarze i wszyscy inni rzemieslnicy dobrze strzega swojego rzemiosla i konkurencji przypuscic nie moga. Dzieki temu zyja spokojnie, powiekszajac swoj majatek, a niektorzy maja nawet po kilka domow. Czas teraz plynie powoli. I tak jest bardzo dobrze.Najwiekszy plac na swiecie, na ktory popatruje ciekawie od rana, ma teraz nowy wyglad. Nowy, to znaczy dokladnie taki sam jak w XIV wieku. Gorne Nowe Miasto w Pradze - czyli Siedmiokoscielec - pokonalo odwieczna ludzka sklonnosc do burzycielstwa. Odtad nic tu sie nie zmieni. Kamien zostanie na kamieniu. Jak nakazal cesarz Karol IV, wszystkie budowle beda tylko z kamienia, jednopietrowe, z wysokim dachem, z wysklepionymi piwnicami, gdzieniegdzie podcienia, a z tylu waskie ogrodki warzywne. Tylko z planem ulic bedzie problem. Doswiadczenie czasow minionych pokazuje, ze linie proste przymuszaja szalencow do szybkiej jazdy i sa przyczyna wielu nieszczesc. W odroznieniu od reszty ludzkosci nasze przedhusyckie bractwo wyciaga nauke z historii. Zamierzamy wyznaczyc i zbudowac waskie uliczki z ostrymi zakretami, ciemnymi przejazdami i nieoczekiwanymi naroznikami. Aby kazdy, czy to jezdziec, czy pieszy, zwolnil tempo z szacunku dla naszego kamiennego Nie wiem, jak wygladaja teraz miejskie bramy, bo dotad tam nie bylem. Siedmiokoscielec ochraniaja kamienne mury z zebatymi blankami oraz piec ufortyfikowanych bram. Swinska Brama jest z nich najwieksza. Jej proporce widac ze wszystkich zakatkow naszego malego swiata. Mury jednak nie zatrzymuja trujacych gazow, ktore przenikaja do nas stamtad, gdzie nadal uzywa sie nienaturalnych srodkow transportu. Budza jednak respekt, bo odpieraja wandali i innych bezboznikow. Tam za murami slychac skargi na nasze gnojowiska i wylewanie nieczystosci przez blanki. Kanalizacje zlikwidowalismy jeszcze w zimie, a jej podziemne tunele sluza nam teraz jako zbrojownie i magazyny. Kiedy dojdzie do wojny ze Starym Miastem - a mysle, ze do niej dojdzie w ciagu najblizszego roku -bedziemy mieli podziemne przejscie do rzeki. Po przeciwnej stronie placu, obok ratusza, stoi Nowa Brama, z kruzgankami, otworami strzelniczymi i dziewiecioma wiezyczkami, na ktorych wisza proporce o barwach naszego pana. 244 Kto pod nia przechodzi, czuje nad soba moc gotyckiego luku i wstapiwszy do naszego grodu, zachowuje sie jak baranek.Przed ratuszem postawiono pregierz. Bardzo to doprawdy pozyteczny wynalazek i zacna daje mozliwosc przywracania rozumu krnabrnym mieszczanom. Istnieje nawet lista grzesznikow oczekujacych. Obok pregierza stoi szubienica. Na razie tylko na postrach. Pare razy niepokoili nas obcy najezdzcy. Przejezdzali w swoich metalowych pudlach po placu, zagrazajac naszym ludziom. Probowali ich fotografowac, poki im tych maszynek na zdjecia nie zabrali i nie roztrzaskali. Dopada sie takiego ptaszka, daje mu po glowie i na pare dni zakuwa w dyby, a jego diabelski woz pali sie tymczasem na granicy. Metalowe czesci zabieraja kowale, bo metal moze sie przydac na miecze i kraty. Jednego razu stalo sie nieszczescie. Auto wpadlo od Jeczmiennej na Targ Bydlecy przez otwarta mala brame, bo dzien byl targowy. Powstalo wielkie zagrozenie. Reflektory auta oslepialy kupcow. I stalo sie cos strasznego. Dziecko wpadlo pod kola i zginelo na miejscu. Kierowca chcial uciec, ale od nowego traktu posrodku placu dogonil go piekarz Marcin Bula i lopata walnal w okno tej morderczej maszyny. Rozwalil je bez trudu. Woz wpadl w poslizg i zatrzymal sie. Kierowca wypadl zza kierownicy z zakrwawiona twarza, jeczal, nie mogl mowic z powodu rozwalonej szczeki. Nie opuscila go jednak zuchwalosc. Zaczal wymachiwac reka, w ktorej mial pistolet, bron przestarzala, ale jednak prawdziwa. Wymierzyl krotko i strzelil piekarzowi w piers. W tej samej chwili spadl na obcego napastnika grad strzal. Jedna rozerwala mu ramie, druga przewiercila bok. Zaraz tez rzucili sie na niego mieszczanie, ale wbrew oczekiwaniu nie zabili go od razu. Zaciagneli go do pregierza i zakuli w dyby. Nazajutrz wykluli mu oczy, albowiem one dopuscily do zabicia dziecka, ktorego mialy strzec. Nastepnego dnia przebili mu gwozdziami prawa noge, albowiem ona naciskala pedal gazu, prymitywna bron dawnego poganstwa. A nastepnego jeszcze dnia obcieli mu rece, albowiem to wlasnie one mordowaly, trzymajac kierownice. Najezdzca sie wykrwawil. Nie widzialem tego incydentu, bo bylem wtedy zajety w Emauzach, ale to okrutne widowisko bez sedziego i kata mialo cala gromade widzow. Byli wsrod nich rajcowie, ktorzy patrzyli na wszystko z okien ratusza. Nie odwazyli sie ingerowac. Piekarz Bula wylizal sie z ran, wywarem z podbialu leczyla go zielarka, ta sama kobiecina, ktora poznaliscie na poczatku naszej opowiesci. Zostal potem podwyzszony do godnosci wojewody pomocniczego. Samochod tez ukarano. Podziurawiono mu opony, 245 rozwalono swiatla, wyrwano skrzynie biegow. Rece kierowcy razem z dzwignia skrzyni biegow zostaly przybite po zewnetrznej stronie Nowej Bramy na postrach zwolennikom dwudziestowiecznych porzadkow. Od tego czasu nikt juz do nas nie przyjezdzal sie popisywac.Targ rybny i nabialowy mamy w soboty, a targ miesny w czwartki. Kramarze wystawiaja swoj towar nawet w dni postu. Rajcowie nie sa surowi i z rzadka uciekaja sie do kar. Kwitnie handel bydlem. Po zburzeniu domow, ktorych nie bylo w planach cesarza Karola IV, przybedzie pastwisk. Pod murami zieleni sie winnica i w lecie zbierzemy pierwsze plony z naszych pol. W niedziele chodze na msze do Emauzow, gdzie mam najblizej. Pare razy bylem u Swietego Waclawa, jest tam zacny kanonik. Raz w tygodniu przychodzi do mnie Nietrzask na trik-traka. Bardzo juz niedomaga. Medycy i aptekarze, ktorzy mieszkaja na parterze, a za domem pielegnuja zagon ziol, nie daja mu wiele czasu. I tak, odwracajac przy grze klepsydre, stary profesor przygotowuje mnie do zycia z Lucja, mloda pania z zatroskanym czolem i gorzkawym usmiechem. To ladnie z jego strony. Obiecalem mu, ze jak odejdzie do wiecznosci, bede dobrym ojcem dla jego Lucja odwiedza mnie w jego towarzystwie, jak przystoi kobiecie. Kiedy podnosi na mnie swoje madre, szare oczy, oprocz melancholii widze w nich obietnice czulosci. Uswiadamiam sobie wtedy z zachwytem, ze jedyna niedoskonaloscia tej kobiety, mojej ziemskiej wybranki, jest jej przystepnosc. I czasem bywa mi teskno. Lucja chetnie mnie slucha (albo moze tylko udaje?), kiedy opowiadam jej o jednorozcu, ktorego nigdy nie widziala, a ja, owszem, widuje go czesto, choc zupelnie mi na tym nie zalezy. Jak obojetni bywamy wobec posiadanych przez nas darow. Przy srebrzystej pelni ksiezyca, ktorej juz nie gasza latarnie uliczne, to niepodkute zwierze pojawia sie w okolicy, podnoszac swoj wrzecionowaty rog. Dobrze sie rozumiemy. Ale jak moj pan mnie ozeni, jednorozec zniknie na zawsze. Na razie jednak przychodzi i schlebia mojej proznosci. Wraz z pierwszym wieczornym trabieniem odkladam pioro i pedzel, bo nie umiem pracowac przy swietle lojowek. O zmierzchu rzucam sie do okna, aby popatrzec na plac, gdzie wieczorami Mateusz Wielki przychodzi sprawdzac postepy prac budowlanych. Bywa, ze jest z nim Rozeta, ktora czasem skinie na mnie reka i spojrzy tym swoim pustym spojrzeniem. Nadal mnie ono zadziwia, bo jest zupelnie bez wyrazu. Na swoich obrazkach przedstawiam ja z przezroczystym woalem na twarzy przykrywa- 246 jacym misterna fryzure i splywajacym na piersi. Znam jej straszliwa tajemnice, a jednak nigdy nie zrozumiem tej kobiety. Sny o czarnym aniele przynosza mi pocieche. Bedzie moja pania, kiedy oboje znajdziemy sie w czysccu.Mateusz i Rozeta naleza do wyzszej kategorii. Rycerz ubiera sie okazale, nosi czerwona szate i mocny, skorzany pas, u ktorego wisi miecz wojewody z drogocennymi kamieniami na rekojesci. Szlachetne kamienie zdobia rowniez suknie jego przyjaciolki, splywajace az do ziemi, niebieskie albo czarne, z szerokimi rekawami, przepasane na biodrach zlotym lancuchem z dzwoneczkami. Ja zas ubieram sie skromnie. Mam gruba bluze, waskie portki, skorzane buty z cholewami i wydluzonymi noskami. Nie wynosze sie ponad swoj stan - akceptuje go i jestem zado- Wielokrotnie umieszczalem mojego pana i Rozete w iluminacjach, w ktorych wykorzystuje ksztalt wysokich okien swiatynnych, tak milych rycerzowi z Lubeki. Zdobie je bogato w kwietne motywy. Raz wyobrazilem Mateusza i Rozete jako Adama i Ewe. Pozwolilem sobie na zart z pana Prunslika, naszego najwyzszego komornika, ktorego wyobrazilem jako weza. Innym razem namalowalem Swieta Rodzine w stajence, wojewode jako Jozefa, pania jako Maryje, a Dzieciatku, nad ktorym sie pochylaja, nadalem swoje rysy. Wiem, ze to byl grzech, ale juz sie z niego wyspowiadalem i za pokute obiecalem ksiedzu wykonac projekt nowych witrazy do klasztoru na Slowianach. W pogodne dni czekam niecierpliwie na zachod slonca. Musze bardzo sie wychylic z okna, aby w czerwonych promieniach rozeznac wiezyczke palacu Bouvines, ktory jest tymczasowa siedziba naszego wladcy. Niedaleko, na lewo, wznosi sie nad dachami inna wieza - zameczek cesarza Waclawa budowany na swoim wlasciwym miejscu. Juz nie moge sie doczekac, kiedy slonce blysnie na jego blankach, a nasz pan Mateusz zaprosi mnie do swojego nowego domu. Najmilszy memu sercu jest jednak widok placu budowy za wielka, wspaniale rzezbiona studnia, do ktorej rzemieslnicy i gospodynie chodza po wode. Jak feniks z popiolow na miejscu bylego parku wyrasta kaplica Bozego Ciala, dokladnie taka sama jak kiedys. Stanie tu jako symbol naszej przemienionej epoki. Prace budowlane prowadzi nasz mistrz Zahir. Po tym, jak przezyl swoja wlasna egzekucje, Rozeta - za przyzwoleniem rycerza - go ulaskawila. Inzynier przyzwyczail sie do nowych warunkow i nie wydaje mi sie, zeby mu jakos przeszkadzalo to, ze nie moze chodzic. 247 Czterej uczniowie przenosza go po placu budowy na specjalnych noszach i nigdy go nie opuszczaja. Jego tez wymalowalem na obrazku. W objeciach pieknej laziebnej.Poki trwa budowa kaplicy Bozego Ciala, msze sa odprawiane w prowizorycznym drewnianym budynku, gdzie przechowuje sie zloty oltarz z kosciola Swietych Piotra i Pawla na Wyszehradzie. Nasi ludzie pod przewodnictwem pana rycerza wydobyli go niedawno z dna rzeki. Potwierdzilo sie w ten sposob prawo naszego wladcy do sprawowania wladzy. Juz teraz licznie pielgrzymuja do zlotego oltarza zbozni prazanie, a przed trzema tygodniami przyjechal mu sie poklonic arcybiskup z Nie ma pod sloncem nic nowego i nigdy, przenigdy nie bedzie. Najwyzszy czas powrocic do sprawdzonej, szlachetnej przeszlosci. Jestesmy wyznawcami starych drog prowadzacych wstecz. Nasi przyjaciele w Piasku, Usteku, Czeskim Debie i Jindrzychowym Hradcu ida juz za nami. Jezeli Bog sie zmiluje, caly kraj pojdzie w objecia sredniowiecza. Konczy sie era nowozytna. Oddajmy czesc panu naszemu i madremu wladcy Mateuszowi. Gdyby nie on, wpadlibysmy w otchlan zepsucia jak reszta ludzkosci. W ostatniej chwili przebudzil w nas wewnetrzne widzenie i obrocil spojrzenie wstecz. Tylko tak odwroceni przetrwamy apokalipse. Tylko z taka wiara wejdziemy w nowy wiek rajski. Piekny i blogoslawiony wiek XIV. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/