Ken McClure KAMELEON Przeklad Maciej Pintara "Coz, ze czlowiek dostrzega obracajace sie nieustannie kolo przeobrazen, ktorym ulegaja wszystkie smiertelne istoty.Gdyby nie to, ze mysli i czuje, ich niestalosc bylaby okrutna drwina co tak wielu doprowadza do upadku." Edmund Spenser PROLOG -Zadnych drinkow. Gdzie mieszkasz?-Spicers Row. To studio, a wlasciwie poddasze, ale jest przytulne. Samochod przemknal ciemnymi ulicami i zatrzymal sie piszczac na skrzyzowaniu pomiedzy Barton Road a Spicers Row. -Dalej pojdziemy pieszo. -Jak sobie zyczysz. Podazyli wzdluz Spicers Row i zatrzymali sie przed pograzonym w ciemnosciach wejsciem. Gail szperala przez chwile w torebce, sposrod licznych kobiecych drobiazgow wygrzebala wreszcie pek kluczy. Uniosla reke i wlozyla jeden z nich do zamka, niezgrabnie przytrzymujac torebke ramieniem. W oknie parteru po lewej stronie zza zaslony wyjrzala czyjas twarz. -Wscibska stara krowa! - syknela Gail. Mezczyzna odwrocil glowe w prawo i postawil kolnierz. Gail nie zastanowil wcale ten gest. Byla przyzwyczajona, ze mezczyzni w jej towarzystwie mieli postawione kolnierze i rzucali ukradkowe spojrzenia. To, ze chcieli dyskrecji, zwiazane bylo z jej praca. Zaczela wspinac sie na krete drewniane schody, nielitosciwie skrzypiace. W polowie drogi zatrzymala sie i powiedziala: -Nie zlapales mnie za tylek. Wszyscy to robia, kiedy wchodze po tych schodach. Ty masz klase. To mi sie w tobie podoba. Mezczyzna cos mruknal. Wdrapali sie wreszcie na gore, Gail otworzyla drzwi i zapalila swiatlo. Weszli do srodka i gdy Gail wlaczyla grzejnik, pokoj wypelnil sie zapachem przypalonego kurzu, ktory osiadl na czesciach dawno nie uzywanego urzadzenia. Zdjela zakiet i rzucila niedbale na lozko. Podeszla do mezczyzny i z usmiechem polozyla mu rece na ramionach. -Zabawimy sie? - spytala kuszaco. Mezczyzna rozgladal sie nie zwracajac uwagi na dziewczyne. Plakaty na scianie przedstawialy gwiazdy filmu i muzyki pop. Jeden duzy reklamowal greckie wyspy. -Bylas tam? - zapytal. -Jeszcze nie - odparla Gail. Mezczyzna przez chwile patrzyl na nia bezmyslnie, po czym z powrotem zaczal ogladac pokoj. -To niewiele, ale to moj dom. - Gail usmiechnela sie nieco sztucznie. Mezczyzna nie odpowiedzial usmiechem. Jego milczenie Gail wziela za niesmialosc. Cofnela sie o krok i zaczela zdejmowac ubranie ze zdecydowaniem i wprawa, jak kobieta, ktora wie, co podnieca mezczyzn. Gdy zostala w samej bieliznie, zapytala z udawana niesmialoscia: -Moze dalej mialbys ochote mi pomoc? -Kladz sie. -Wiec jestes typem wladczego mezczyzny... - znowu sie usmiechnela i polozyla na lozku wkladajac; rece pod glowe. Do wezglowia lozka przywiazane byly girlandy wstazek. Mezczyzna ujal je delikatnie w dlon i przeczesal palcami. Wygladal, jakby doznawal jakiegos zniewalajacego uczucia. -Ach, wiec to jest to, co lubisz... Dlaczego nie. - Gail uniosla przeguby rak. - Zwiaz mnie. Zwiaz mnie, a wtedy bede calkowicie na twojej lasce. Chcialbys tego? - wyszeptala ochryple. Po raz pierwszy mezczyzna usmiechnal sie, a Gail uznala to za pewien sukces. Czekala, az przymocuje przeguby jej rak do rogow lozka, a potem siegnie po dwie nastepne wstazki, by zrobic to samo z kostkami. -Nie sadzisz, ze najpierw powinienes zdjac mi majteczki? - zachichotala, jakby byla niesmiala uczennica. Ale mezczyzna robil wrazenie, ze tego nie slyszy. Kiedy skonczyl, wyprostowal sie i z podziwem patrzyl na swoje dzielo. Gail zaczela udawac, ze zmaga sie z wiezami. -Teraz mnie masz - wyszeptala. - Co ze mna zrobisz? Nad gorna warga mezczyzny pojawily sie kropelki potu. Miesnie lewego policzka lekko zadrzaly. Wymamrotal cos, moze w obcym jezyku, bo dziewczyna nie mogla nic zrozumiec. -O czym ty mowisz? - zapytala z odcieniem niepokoju w glosie. Mezczyzna siegnal do marynarki i wyciagnal aksamitna sciereczke. Rozwinal ja ostroznie i wydobyl metalowy przedmiot. Przysunal go do Gail. -Wiesz, co to jest? - zapytal chrapliwie. Jej oczy zrobily sie okragle ze strachu. -To noz... - wyjakala. - Jeden z takich, jakich uzywaja lekarze... Przerazenie scisnelo jej gardlo. Patrzyla bezradnie, jak mezczyzna wolno przysuwa ostrze do jej skory. Zawahal sie, a potem szybkim ruchem przecial jej ramiaczka biustonosza. Usunal material, przylozyl plaska strone ostrza do jej ciala i delikatnie przesunal nim wzdluz i w poprzek brzucha. Potem rozcial reszte bielizny. Na jego twarzy pojawil sie zagadkowy usmiech i Gail odzyskala glos. -Uwazaj, ta bielizna kosztowala fortune - zazartowala nerwowo. - Jest francuska. Mezczyzna spojrzal na Gail nieobecnymi oczami, ale za chwile jego wzrok nagle stal sie twardy. Jej strach przerodzil sie w przerazenie. Otworzyla usta do krzyku, ale natychmiast zakryl je reka i zblizyl swoja twarz do jej twarzy. -Masz racje... - wyszeptal. - Takich nozy uzywaja lekarze... * 1* Jak sie czujesz? - zapytala meza Sue Jamieson.Scott Jamieson spojrzal w gore na ladna dziewczyne, ktora stala nad nim z usmiechem, z lekko przechylona na bok glowa. -Zakochany - odparl. -Badz powazny. -Jestem powazny. -Nie jestes - zasmiala sie Sue. -Wracaj do lozka. -Nie ma czasu. Nie mozesz sie spoznic na spotkanie - usiadla na brzegu lozka i zartobliwie potargala mezowi wlosy. -Alez mamy czas... - Scott Jamieson objal ja ramieniem i przyciagnal do siebie. Ale Sue pozostala nieugieta. -Nie ma na to czasu! - powiedziala odpychajac go. Jamieson usmiechnal sie i rozluznil uscisk. -Kocham cie - powiedzial cieplo. -Wiem. Ja tez cie kocham. Ale teraz... prysznic! - zakomenderowala Sue. -Wygralas - przyznal Jamieson wyskakujac z lozka. Sue popatrzyla na blizny na jego ciele i w przyplywie czulosci pocalowala jego ramie. -Zmienilas zdanie? - zapytal. -Odczep sie! Przygotuje sniadanie. Jamieson odkrecil prysznic, gdy nagle poczul w dloni ostre uklucie. Zaklal cicho z bolu i uwaznie przyjrzal sie swoim palcom. Robil to tysiac razy przedtem, ale i tym razem nie zobaczyl niczego nienaturalnego, zadnego znieksztalcenia, zadnych oznak, z powodu ktorych nie powinien znow trzymac w reku skalpela. Gdyby jeszcze zniknelo to sztywnienie rak, ktore przeszkadzalo mu calkowicie panowac nad skalpelem. Wszystko w swoim czasie, Jamieson - powiedzial sobie i natychmiast uspokoilo go takie filozoficzne nastawienie. Bylo to zdanie, ktorego nie moglby wypowiedziec w pierwszych miesiacach powrotu do zdrowia, gdy mieszanina frustracji, wspolczucia dla samego siebie i slepej zlosci rzadzily jego umyslem, czyniac zycie nieznosnym. Za to Sue nigdy sie nie zalamala. Od czasu wypadku byla podpora, pielegnujac meza najpierw w cierpieniu fizycznym i pozniej, gdy nadeszlo psychiczne zalamanie. Sprawila, ze radzil sobie w sprawach codziennych. Wiedzial, ze musi zdecydowac sie na zmiane specjalizacji. Z poczatku nie mogl pogodzic sie z ta mysla, ostatecznie jednak ja zaakceptowal. Praca w dziedzinie patologii byla jakas ewentualnoscia, ale przebywanie wsrod trupow i mdlego zapachu formaliny nie bylo zbyt atrakcyjne. Wielu patologow, ktorych znal, popadalo w alkoholizm i Jamieson mogl ich zrozumiec. Dla niego medycyna oznaczala ratowanie zycia, a nie zajmowanie sie przyczynami zgonow. Jednoczesnie wiedzial, ze takie zapatrywanie jest uproszczeniem, ale obcowanie wylacznie ze smiercia nie bylo dla niego. Pozostawala radiologia i specjalizacje laboratoryjne - hematologia, biochemia i mikrobiologia. Jamieson spedzil juz poltora roku szukajac dla siebie odpowiedniego miejsca w medycynie, by w koncu przyznac, ze poniosl porazke. Jego teoretyczne osiagniecia podczas kursow doksztalcajacych byly wprawdzie bez zarzutu, ale od kiedy zapal do nauczenia sie czegos nowego oslabl, nie opuszczalo go niepokojace uczucie, ze zadna specjalizacja laboratoryjna nigdy go w pelni nie usatysfakcjonuje. Ze swoim usposobieniem nie nadawal sie do takiej pracy. Zbyt dobrze poznal podniecajace wyzwania chirurgii. Wreszcie Jamieson byl bliski porzucenia medycyny i zajecia sie interesami, ktore prowadzil jego ojciec. Wtedy jeden z konsultantow na ostatnim kursie doksztalcajacym przekonal go, by pozwolil zglosic swoja kandydature na pewne stanowisko. Konsultant uwazal, ze Jamieson doskonale sie do tego zajecia nadaje. Nie powiedzial jednak, na czym dokladnie ta praca mialaby polegac. Ograniczyl sie do informacji, ze nie bedzie to zwyczajne zajecie ani siedzenie za biurkiem. Przyznajac ostatecznie, ze nie ma nic do stracenia, Jamieson przyjal zaproszenie na rozmowe do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. Scott Jamieson mial trzydziesci trzy lata i byl o osiem lat starszy od swojej zony, Sue. Wychowal sie w miasteczku mlynow, Galashiels, usadowionym na brzegach rzeki Tweed w spokojnej, gorzystej Szkocji. Byl najstarszym synem zamoznego wlasciciela mlyna. Ksztalcil sie w szkole Merchiston Castle w Edynburgu, jak przedtem jego ojciec. Zdolnosci do nauki, sprawnosc Fizyczna i wdziek osobisty sprawily, ze szkolne lata uplywaly bez zadnej porazki i wyrobily mu pewnosc siebie, ktora nie przerodzila sie w wynioslosc. Zawdzieczal to swojemu ojcu oraz calemu srodowisku, z ktorego pochodzil, gdzie panowala trzezwosc myslenia oraz twarde stapanie po ziemi. Co innego byc kapitanem szkolnej druzyny rugby, a co innego wyjsc na boisko w sobotnie popoludnie z zawodnikami miejscowych druzyn, zwariowanymi na punkcie tego sportu. W rodzimym blocie zarozumialosc zle sie zazwyczaj konczyla. Po ukonczeniu szkoly Jamieson, zanim zaczal studiowac medycyne na uniwersytecie w Glasgow, przepracowal rok w mlynie ojca. Nowe doswiadczenie podobalo mu sie, ale wiedzial, ze jego zycie musi sie spelnic inaczej. Totez odetchnal z ulga widzac, ze ojciec zbyt na niego nie liczy, a nadzieje wiaze raczej z dwoma mlodszymi synami. Na uniwersytecie Jamieson nie od razu dostosowal sie do wymagan, jakie stawiano na pierwszym roku medycyny. Za bardzo udzielal sie towarzysko, a za malo przykladal do nauki i omal nie oblal egzaminow. Jednak jakos uporal sie z nimi, a potem pilnowal sie, by nie powtorzyc tego samego bledu. Ostatecznie ukonczyl studia jako jeden z trzech najlepszych w swojej grupie. Po zaliczeniu nadobowiazkowego przedmiotu studiow w szpitalu Bostonskiej Akademii Medycznej w Stanach Zjednoczonych przebywal w dwoch londynskich placowkach i potem podjal decyzje, ze zostanie chirurgiem. Sue byla studentka pielegniarstwa. Jamieson poznal ja, kiedy jako mlodszy chirurg pracowal w szpitalu Addenbrooke w Cambridge. Jak wielu jego kolegow mial sporo przyjaciolek, ale wpadl po uszy, gdy spotkal prawdziwa milosc. Od razu wiedzial, ze Sue jest dziewczyna, ktora chce poslubic. I tak sie stalo osiem miesiecy pozniej. Ojciec Sue, makler gieldowy z Surrey, wyprawil im wspaniale wesele w wiosce, w ktorej wychowala sie jego corka. Pobrali sie w wiejskim normandzkim kosciele w piekny sloneczny dzien. Scott i jego bracia ubrani byli w galowe szkockie stroje, ktore kolorystycznie wspolgraly ze szlachetna zielenia angielskiej laki. Szkocka krata mieszala sie z tafta, a szampan pienil sie w kieliszkach. Obie rodziny i tlum przyjaciol celebrowali slub mlodej pary, przed ktora perspektywy na nowej drodze zycia wydawaly sie nieograniczone. Teraz niestety nieprzygotowany na zadne przeciwnosci losu Jamieson nie byl w stanie pozbierac sie po wypadku samochodowym. Najpierw przez blisko dwa tygodnie byl nieprzytomny, a kiedy wreszcie odzyskal przytomnosc, byl bardzo slaby. I gdy tylko zaczely wracac mu sily, nabral przekonania, ze jego zycie bardzo szybko wroci do normy, ze znow bedzie operowal i na nowo podejmie wspinaczke na szczyty zawodowej kariery. Kiedy jednak zdal sobie sprawe z tego, ze powrot do zdrowia bedzie dlugim i powolnym procesem, a odzyskanie calkowitej sprawnosci rak wciaz stoi pod znakiem zapytania, zrobil sie drazliwy i poirytowany, jak nigdy dotad. Jego gwaltownosc w stosunku do personelu szpitalnego, a w szczegolnosci do ludzi, ktorzy sie najbardziej o niego troszczyli, polaczona byla z dlugimi okresami ogromnego rozczulania sie nad samym soba. Zaczal tez myslec o samobojstwie. Przez caly ten czas Sue wykazywala wyjatkowa jak na swoj wiek dojrzalosc i wspierala meza w tym najczarniejszym okresie zycia, W koncu pogodzil sie z tym, co go czekalo. A raczej, co ich czekalo, jak nieustannie podkreslala Sue. W rezultacie udalo sie jej doprowadzic Jamiesona do stanu, w ktorym poczul sie zawstydzony swym nieznosnym zachowaniem. Odtad z kazdym dniem jego stan poprawial sie i choc kariera jako chirurga byla bardzo niepewna, to wyraznie odrodzil sie dla Sue jako jej maz, ten dawny Scott Jamieson. -Powodzenia - powiedziala, gdy odwrocil sie ku drzwiom i pocalowal ja w policzek. -Jesli beda chcieli, zebym prowadzil ewidencje basenow dla chorych, nie przyjme tej pracy - ostrzegl Jamieson. - Zrozumiano? -Zrozumiano - odparla z usmiechem Sue. - Ale na wszelki wypadek przygotuje na kolacje cos wyjatkowego. Stala na drodze i machala, dopoki samochod nie zniknal za rogiem przy koncu alei. W lipcu lub sierpniu wyjazd do centrum Londynu ze spokojnej wsi w hrabstwie Kent, gdzie oboje z Sue mieszkali, zawsze wymagal od Jamiesona wielkiego mestwa. W sloneczne dni dokuczal upal i irytowaly tlumy ludzi. Dzis bylo duszno, mglisto i szaro, co dawalo budynkom londynskiego City oslone anonimowosci. Zatrzymal sie przy wjezdzie do podziemnego parkingu na tylach Trafalgar Square i odebral kwit. Przez piec minut krazyl wolno szukajac miejsca, az zobaczyl stanowisko, ktore zwalnial wlasnie jakis starszy jegomosc. Mezczyzna mial trudnosci z wyjazdem i kazdej probie wycofania samochodu towarzyszyl nadmierny wzrost obrotow silnika. Kiedy wreszcie wyjechal, caly poziom parkingu zasnuty byl unoszacym sie w powietrzu niebieskim dymem spalin. Jamieson zamknal samochod i pobiegl schodami w gore, by udac sie w kierunku Whitehall. Mijal grupy turystow spacerujacych bez celu, czasem przedzieral sie przez tlum i musial sie zatrzymywac. Trzykrotnie probowal wyminac jakiegos Japonczyka z aparatem "Nikon" przy twarzy, ktory zastapil mu droge, az zona cudzoziemca powstrzymala swego meza od tej natarczywosci i skonczylo sie na wymianie wschodniego uklonu i zachodnio-europejskiego usmiechu. Przy wejsciu do Ministerstwa Spraw Wewnetrznych Jamieson zostal zatrzymany przez straznika, ktoremu musial pokazac list polecajacy. Czekal chwile. Wartownik przeczytal list i przeprowadzil krotka rozmowe telefoniczna. Potem poprosil Jamiesona, by zaczekal na panne Roberts, i wskazal mu lawke w hallu. Siedzial wiec bezczynnie i obserwowal przechodzacych urzednikow. Mlody czlowiek z powazna mina, w okularach zsunietych na nos, szedl korytarzem szurajac nogami i przegladajac plik papierow. Stawial stopy skierowane na zewnatrz, co nadawalo mu wyglad komika z niemego filmu. Tak byl wpatrzony w swoje dokumenty, ze wszedl prosto na dwie dziewczyny niosace filizanki z herbata. Dziewczyny zachwialy sie i herbata chlapnela na podloge. Chlopak spojrzal nieprzytomnie znad papierow, jakby w ogole nie zauwazyl, ze to on byl powodem zamieszania. Usmiechnal sie zdawkowo i odszedl. Dziewczyny poslaly mu wsciekle spojrzenia. Jamieson usmiechnal sie do panienek wspolczujaco, a jedna z nich kiwnela mu porozumiewawczo glowa. Z przeciwnej strony nadeszli dwaj mezczyzni ubrani z nieco staroswiecka elegancja w ciemne garnitury. Szli wolno, rozmawiali podniesionymi glosami. Jamieson zauwazyl, ze umundurowani wartownicy wyprezyli sie na ich widok. -Oczywiscie - powiedzial jeden z panow. Mineli Jamiesona nie zwracajac uwagi na jego obecnosc. - Takiego upowaznienia moze udzielic tylko sam minister. Gdy mijali wartownikow, nie rzucili nawet okiem na ich sluzbista postawe, calkowicie pochlonieci rozmowa. Chron mnie Boze przed takim biurowym towarzystwem - pomyslal Jamieson. Nagle w drzwiach jednej z wind pojawila sie kobieta w kostiumie koloru fiolkowego i zdecydowanym krokiem podeszla do Jamiesona. W reku trzymala klipbord. -Doktor Jamieson? - zapytala. Potwierdzil i kobieta postawila na klipbordzie znaczek. - Jestem Roberts. Zechcialby pan pojsc ze mna... Wymienili krotkie usmiechy, gdy ich oczy spotkaly sie w windzie. Potem kobieta spuscila wzrok, a Jamieson przez reszte podrozy uwaznie wpatrywal sie w wyswietlane numery pieter. Poczul mocny zapach perfum, ktorych uzywala kobieta, i probowal przypomniec sobie ich nazwe. W zamknietym pomieszczeniu windy zapach byl silny i z jakiegos powodu wrecz drazniacy. "Femme"! - powiedzial w mysli, zanim drzwi windy zdazyly sie otworzyc. Zrozumial tez, dlaczego zapach tak go draznil. Jako nastolatek mial wakacyjny romans z dziewczyna, ktora pozniej skrapiala swoje listy tymi wlasnie perfumami. Drzwi windy zamknely sie i kobieta poprowadzila go korytarzem do drzwi z napisem "Sala nr 4". Jamieson zostal na chwile sam w malym przedpokoju, po czym kobieta wrocila i oznajmila: -Komitet oczekuje pana. Panna Roberts przytrzymala drzwi i Jamieson wszedl do duzego pokoju, ktory bylby sloneczny, gdyby nie zachmurzone niebo. W srodku siedzialo trzech mezczyzn. Ten, ktory zajmowal srodkowe miejsce, przedstawil pozostalych. -Doktor Armour - powiedzial wskazujac sasiada z lewej, drobnego, siwego mezczyzne z muszka. -Doktor Foreman - rzekl nastepnie, zwracajac sie w prawo. Krepy mezczyzna z prostymi wlosami nad niskim czolem lekko skinal glowa. -Ja nazywam sie Macmillan - zakonczyl prezentacje wracajac spojrzeniem do Jamiesona. W jego wzroku nie bylo natarczywosci, ale Jamieson mial swiadomosc, ze jest poddawany ocenie. Macmillan byl po piecdziesiatce. Lekko opalona cera tego wysokiego, szczuplego mezczyzny kojarzyla sie Jamiesonowi z wygodnym zyciem. Srebrzysta czupryna zaczesana do tylu opadala swobodnie na kolnierz niebieskiej koszuli w prazki. -Pozwoli pan, ze wyjasnie... - zaczal Macmillan -... iz reprezentujemy sekcje Kontroli Naukowo - Medycznej. Twarz Jamiesona nie wyrazala zadnego uczucia, wiec Macmillan kontynuowal. -Jestesmy stosunkowo malym zespolem, nasz personel liczy dwadziescia osob. Badamy i, jesli to mozliwe, rozwiazujemy problemy z dziedziny medycyny pojawiajace sie na polu nauki w naszym kraju. -Przepraszam, chyba nie rozumiem... - powiedzial Jamieson. -Szczerze mowiac, trudno to blizej sprecyzowac. Zakres naszych zainteresowan jest szeroki i roznorodny. -Powiedzial pan "problemy" - zauwazyl Jamieson. - Jakiego rodzaju? Macmillan zlaczyl dlonie tak, ze czubki palcow stykaly sie ze soba, a potem rozlozyl rece w nieokreslonym gescie. -Sprawy zwiazane z praktyka lekarska, z etyka, z wypadkami i od czasu do czasu z przestepczoscia. -Nadal nie rozumiem - wyznal Jamieson, patrzac na Foremana. -To chyba policja zajmuje sie sprawami natury kryminalnej? -W rzeczy samej - odparl Foreman. - Ale tylko wtedy, gdy zostanie ustalone, ze popelniono przestepstwo. A to czasami nie jest takie jednoznaczne. Bywaja wypadki, kiedy policja nie moze po prostu dzialac bez ekspertyzy. Maja oczywiscie specjalistow, na przyklad w brygadzie do scigania naduzyc, ale gdy wkraczaja na pole nauki i medycyny, potrzebuja pomocy ekspertow. -A zaklad medycyny sadowej? - zapytal Jamieson. - I ekspertyz naukowych? -Sluszna uwaga, ale to chlopcy z zaplecza. Zarowno jesli chodzi o posiadana praktyke, jak i nastawienie do pracy. Przewaznie sa potrzebni po wypadku. Od czasu do czasu potrzebujemy ludzi na pierwszej linii frontu. Wtedy wlasnie wkracza Kontrola Naukowo - Medyczna. Dam panu przyklad. Calkiem niedawno w pewnym uniwersyteckim miescie na polnocy kraju wyszlo na jaw przestepstwo zwiazane z narkotykami. Policji nie udawalo sie ustalic, skad pochodzil towar, dopoki nie wyslalismy na miejsce naszego czlowieka. Trzy tygodnie pozniej znalismy odpowiedz. Produkowalo go czterech doktorantow na wydziale medycyny. Malo brakowalo, a zarzuciliby rynek srodkami odurzajacymi. Wszyscy pracowali w roznych sekcjach i kazdy byl odpowiedzialny za zdobywanie kilku chemikaliow potrzebnych do produkcji. Poniewaz skladniki byly rozlozone na czterech roznych listach zamowien, nic nie wzbudzalo podejrzen. Dopiero nasz czlowiek, ktory mial dostep do dokumentow i czas, by sie temu uwaznie przyjrzec, zorientowal sie, o co chodzi. -Rozumiem - powiedzial Jamieson. - Ja bym na to nie wpadl. Nie mam pojecia, jak wyprodukowac LSD. -Nie oczekujemy tego od pana - odparl Armour. - Nasz czlowiek w tamtym przypadku byl biochemikiem. A, jak powiedzial Macmillan, zakres naszych dzialan jest szeroki, musimy dobierac ludzi roznych specjalnosci do naszej roboty. Oto jeszcze taki przyklad. Jedna z naszych najwiekszych firm farmaceutycznych znalazla sie w klopotliwym polozeniu z powodu poglosek, ze rzekomo odniosla sukces w walce z AIDS. Jeden z naszych ludzi trafil na slad pewnego naukowca, ktory pracowal w prestizowym instytucie biotechnologii na wiodacym uniwersytecie. Zainwestowal on wszystkie pieniadze w akcje wspomnianej juz firmy farmaceutycznej. Potem sfabrykowal historie o tym, ze instytut wynalazl skuteczna szczepionke, a wlasnie ta firma farmaceutyczna uzyskala prawo do jej wytwarzania. Wiadomosc dostala sie do gazet, a poniewaz pochodzila od autorytetow w swiecie nauki, prasa polknela haczyk i opublikowala to. Akcje firmy skoczyly w gore, a facet niezle zarobil. -Ja nie kupilem nawet jednej akcji British Gas - przyznal sie Jamieson. -Znow jestesmy zgodni co do tego, ze i w tej dziedzinie nie jest pan ekspertem - powiedzial Macmillan. -A zatem? -Jest pan chirurgiem, a ponadto ma pan duza wiedze z zakresu innych specjalizacji lekarskich dzieki dodatkowemu przeszkoleniu, ktore odbyl pan po tym nieszczesnym wypadku samochodowym. To sprawia, ze - wedlug nas - bedzie pan cennym nabytkiem dla Kontroli Naukowo - Medycznej. -Powiedzial pan, ze dazycie, by odpowiedni ludzie wykonywali odpowiednia robote. Czy w moim przypadku ma pan cos konkretnego na mysli? - spytal Jamieson. -Tak - odparl Macmillan. - To problem z dziedziny chirurgii, a nie kryminalistyki. Dlatego sadzimy, ze pan jest wlasciwym czlowiekiem. -Zamieniam sie w sluch - powiedzial zaintrygowany Jamieson, po raz pierwszy zainteresowany perspektywa nowej pracy. Macmillan otworzyl lezace przed nim akta i wyjal dokument znajdujacy sie na wierzchu. Byl to maszynopis sporzadzony na niebieskiej kartce. Wreczyl go Jamiesonowi. Jamieson zaczal czytac probujac sie skoncentrowac, mimo iz czul na sobie spojrzenia trzech mezczyzn. Z dokumentu dowiedzial sie, ze w ostatnim czasie na oddziale ginekologicznym szpitala Kerr Memorial w Leeds zmarly po operacji dwie kobiety na skutek infekcji. -Na czym polegal problem? - zapytal Jamieson. -Obie kobiety przeszly niewielki zabieg chirurgiczny, ktory wykonano prawidlowo. Po operacji pacjentki zostaly zakazone Pseudomonas, a leczenie okazalo sie nieskuteczne - wyjasnil Macmillan. -Wie pan dlaczego? -Nie dzialaja antybiotyki. -To typowe dla Pseudomonas - powiedzial Jamieson. -Zgadza sie - odparl Armour. - Ale ten przypadek okazal sie szczegolnie trudny. Nie daly mu rady nawet specjalne leki. -Paskudna sprawa - rzekl Jamieson. - Czy udalo sie ustalic zrodlo infekcji? -Nie. I to jest glowna zagadka w calej tej sprawie - odpowiedzial Macmillan. - Mimo ze personel laboratorium mikrobiologicznego przeprowadzil szczegolowe badania i dezynfekcje na wielka skale po drugim zgonie, problem nie zniknal. Trzy dni temu nastepna pacjentka dostala objawow tej samej infekcji. Jej stan jest bardzo ciezki. -To wszystko jest rzeczywiscie zagadkowe - powiedzial Jamieson. - Na pewno przy wspolpracy personelu chirurgicznego z laboratoryjnym mozna bedzie znalezc zrodlo infekcji i wyjasnic przyczyne epidemii. -Dotknal pan sedna sprawy mowiac "wspolpraca" - odezwal sie Armour. - Ordynator oddzialu chirurgii w Kerr Memorial to raczej trudny facet. Nazywa sie Thelwell. Obecnie wini laboratorium za niepowodzenia w odnalezieniu zrodla infekcji. Richardson, konsultant - bakteriolog, naturalnie nie zgadza sie z ta opinia. Twierdzi, ze - jesli sale oddzialowe i operacyjne sa czyste - wine za infekcje ponosi personel chirurgiczny. -Obie strony bronia swoich racji - dodal Macmillan. -To utrudnia sprawe - zauwazyl Jamieson. -Lokalna prasa nie zrobila jeszcze uzytku z rozdzwiekow wsrod personelu szpitala, ale to kwestia czasu. Sa juz oznaki wykorzystywania tej sprawy do rozgrywek politycznych. Wie pan, ciecia budzetowe to - brudne szpitale, zmniejszenie liczby personelu, pogorszenie warunkow dla pacjentow. -A jaka moja role widzi pan w tej sprawie? - zapytal Jamieson. -Jest pan chirurgiem. Potrafi pan odroznic dobra praktyke lekarska od zlej. Spedzil pan ponadto wystarczajaco duzo czasu w pracowniach mikrobiologicznych, by znac sie na tej stronie zagadnienia. Jesli zdecyduje sie pan do nas przylaczyc, chcielibysmy, aby pan tam pojechal i dobrze sie przyjrzal sytuacji. Sprobowal dowiedziec sie, gdzie tkwi problem i w miare mozliwosci uporzadkowal sprawy. -Moja obecnosc nie bedzie tam chyba mile widziana - zastanowil sie na glos Jamieson. -Na pewno - zgodzil sie Armour. - W zadnym zawodzie wtracanie sie kogos z zewnatrz nie jest mile widziane. A juz najmniej w naszym. Jamieson pokiwal glowa i spytal: -A jesli odmowia wspolpracy? -Nie moga - odrzekl Macmillan. - Bedzie pan mial wszelkie pelnomocnictwa rzadu Jej Krolewskiej Mosci, pozwalajace panu prowadzic dochodzenie wedlug panskiego uznania. Wolelibysmy, aby nie nadepnal pan na odcisk zbyt wielu osobom. Ale z drugiej strony, jesli paru facetow bedzie udawalo glupiego, to jednak gdy chodzi o ludzkie zycie, tytuly i stanowiska przestaja sie liczyc. -Rozumiem. -Jutro w porze lunchu musimy wiedziec, czy zdecydowal sie pan zasilic nasze szeregi - powiedzial Macmillan. -Czy to bedzie nie na miejscu, jesli... - zaczal pytajaco Jamieson. -Otrzyma pan wynagrodzenie rowne pensji starszego chirurga - powiedzial Macmillan. -Nie potrzebuje czasu na podjecie decyzji - odrzekl pewnym glosem Jamieson. - Juz zdecydowalem. Mozecie panowie na mnie liczyc. -Doskonale... - Macmillan wstal i uscisnal dlon Jamiesona. Armour i Foreman uczynili to samo. - Panna Roberts zapozna pana ze szczegolami, gdy bedzie pan wychodzil. Jesli juz zacznie pan dzialac, tym wieksza jest szansa, ze szybciej sprawa sie wyjasni. -Pojade tam jutro, jesli tak bedzie dobrze - odparl Jamieson. -Lepiej niech pan to zabierze - rzekl Macmillan wreczajac mu akta dotyczace Kerr Memorial. - Znajdzie pan tu informacje o kadrze lekarskiej. Dobrze jest wiedziec cos o miejscu, do ktorego sie jedzie. Jamieson opuscil pokoj i udzielil pannie Roberts informacji niezbednych do sporzadzenia dokumentacji zwiazanej z jego wyjazdem. Ona z kolei zaopatrzyla go w stosowne upowaznienia i dwie karty kredytowe. Zalaczyla tez wykaz dopuszczalnych wydatkow. Potem zapytala, czy moglby zrobic sobie fotografie i przejsc rutynowe badanie lekarskie jeszcze tego samego popoludnia. Jamieson obiecal wrocic po lunchu. Opuszczajac budynek stwierdzil, ze dawno juz nie mial tak dobrego samopoczucia. Znalazl wreszcie odpowiednia prace, a nie tylko miejsce na kursie doksztalcajacym czy uzupelniajacym. Praca zapowiadala sie niezwykle interesujaco. Zadzwonil do Sue z pierwszej napotkanej budki telefonicznej. -To wspaniale! - ucieszyla sie Sue. - Co to dokladnie jest? -Opowiem ci, jak wroce do domu. Ale to cos uzytecznego i podoba mi sie. -Poznaje po twoim glosie - rozesmiala sie, - Kiedy zaczynasz? -Jutro. -Tak szybko?! -W Leeds. -W Leeds?! - wykrzyknela Sue z przerazeniem. - Czy to znaczy, ze musimy sie przeprowadzic do... -Nie, nie znaczy - przerwal jej Jamieson. - Zostajemy na miejscu, ale jesli ta praca wypali, moze nie byc mnie w domu przez jakis czas. Porozmawiamy o tym, jak wroce. -O ktorej bedziesz w domu? -Wczesnym wieczorem. -Kup butelke wina - zakonczyla Sue. Zaczelo padac, gdy Jamieson wyruszyl w droge powrotna szosa A2 w kierunku Canterbury. Kiedy zostawil za soba miasto i podazal drogami wsrod sadow owocowych, widok ciezkich chmur zapowiadal prawdziwa ulewe. Gdy wrocil, Sue podala kolacje, a Jamieson snul swa opowiesc. Po szybach domku splywaly strugi wody. -Brzmi to tak, jakbys mial zostac czyms w rodzaju lekarza - detektywa - powiedziala. -Niezupelnie. Mysle, ze w tym wypadku chodzi raczej o to, by ktos z zewnatrz dojrzal cos, co ludzie zbyt zaangazowani w sprawe mogli przeoczyc. -Nie widac lasu spoza drzew. -Cos w tym rodzaju. -Chcesz jeszcze wina? -Musze popracowac - odrzekl Jamieson. -W nasz ostatni wspolny wieczor? -Musze przeczytac papiery dotyczace szpitala. Przepraszam, ale to wazne... Sue usmiechnela sie i pocalowala go w czolo. -Wiec zabieraj sie stad, a ja posprzatam. Jamieson wzial akta, ktore przywiozl do domu, i poszedl na gore. Wszedl do malego pokoju przeznaczonego do pracy i zapalil lampe stojaca na biurku tuz pod oknem. Przez chwile obserwowal strugi deszczu na szybie, potem ustawil odpowiednio lampe i zaczal wertowac papiery. Duzego swiatla nie zapalal. Latwiej mu bylo skoncentrowac sie przy malej lampie. Dwie godziny pozniej mial rozeznanie niezbedne do rozpoczecia dzialan w Kerr Memorial i byl z siebie zadowolony. Zapoznal sie z zyciorysami szesciu czlonkow kadry lekarskiej szpitala oraz z osobami nalezacymi do szpitalnej hierarchii. Zamknal teczke z aktami i przeciagnal sie na krzesle rozprostowujac rece. Do pokoju weszla Sue i stanawszy za mezem, otoczyla go ramionami. Policzek przytulila do jego glowy. -Nie dokonczylismy pewnej sprawy - powiedziala. -Czyzby? -Dzis rano... Nagle, jednoczesnie zamilkli. -Psssyt! Sluchaj! - odezwala sie Sue. Wsluchiwali sie razem w odglosy deszczu za oknem uderzajacego o dach i kropli spadajacych z galezi wierzby. -Kocham to miejsce - powiedziala Sue. Jamieson pocalowal jej wlosy. -Wiem. Ja tez. Chcialbym, zebysmy dozyli tu starosci. Chcialbym siedziec przed domem w letni wieczor i patrzec na nasze wnuki bawiace sie wokol starego domu, ktory stal tu sto lat wczesniej, niz Bonnie Prince Charlie pomaszerowal na poludnie. -I kto tu jest sentymentalnym starym gluptasem? - spytala Sue. -Ja - odparl Jamieson. - Do jutra. Odwrocila twarz w jego strone i powiedziala miekko: -Przynajmniej do tego czasu jestes moj. - Pociagnela jego glowe i pocalowala mocno w usta. Nastepnego ranka Jamieson wstal pierwszy. W lazience uslyszal, jak Sue wstala rowniez i zeszla na dol. Docieraly do niego takze dzwieki plynace z radia. Wycierajac sie wyjrzal przez okno, by stwierdzic, ze ciagle pada. Zaklal cicho na mysl, ze w taka pogode musi jechac na polnoc, mokra autostrada, wyprzedzajac wielkie ciezarowki ograniczajace widocznosc i chlapiace na boki blotem. Spojrzal na niebo, czy jakis przeswit dalby nadzieje na przejasnienie, ale skrzywil sie i powlokl do sypialni ubrac sie. Zszedl na dol w granatowym garniturze, poprawiajac za ciasno zawiazany krawat. -Czy wygladam na detektywa? - zapytal. -Nie. Wygladasz na lekarza. -Czy to niedobrze? Sue usmiechnela sie i powiedziala: -Nie, stary, wygladasz po prostu swietnie. -Moze powinienem miec na sobie stary plaszcz przeciwdeszczowy i ciagle drapac sie w glowe? -Pielegniarki prawdopodobnie zrobilyby ci kapiel - odparla Sue. -W porzadku - poddal sie Jamieson. -W Leeds znaleziono wczoraj zamordowana prostytutke. Slyszalam w radio - powiedziala Sue nalewajac kawe. -Nie jest to najbezpieczniejsza profesja. -Zachowam to w pamieci na wypadek, gdyby nie podobala ci sie twoja nowa praca. Jamieson usmiechnal sie. -Widze, ze jestes zdenerwowany. -Troche - przyznal. - Bede zadowolony, kiedy dzisiejszy dzien sie skonczy i bede to juz mial poza soba. -Rozumiem cie - powiedziala Sue. - Sprobujesz zadzwonic do mnie dzis wieczorem? -Oczywiscie - odparl. - Przy odrobinie szczescia to naprawde nie powinno trwac zbyt dlugo. -A bakteria, ktora stwarza tam te wszystkie problemy... Co to dokladnie jest? - zapytala Sue. -Nazywa sie Pseudomonas. To po prostu zwykla pospolita bakteria, ktora lubi wilgoc. Czesto wystepuje w wazonach z kwiatami oraz ogolnie w szpitalach. Problem zaczyna sie wtedy, gdy dostanie sie do otwartej rany i spowoduje infekcje, poniewaz trudno ja wyleczyc. Ta sprawa wyglada szczegolnie zle. -To jest absurdalny koszmar - isc do szpitala na zupelnie prosty zabieg i przypadkowo nabawic sie czegos takiego, co powoduje smierc - mowila smutnym glosem Sue. Jamieson przytaknal. -To zawsze latwo moze sie zdarzyc, a taka sprawa podrywa zaufanie do sluzby zdrowia. Dlatego rzad chce to szybko zakonczyc. - Jamieson podniosl torbe podrozna i wolna reka objal Sue. - Zadzwonie wieczorem. -Uwazaj na siebie - powiedziala. * 2* Gordon Thomas Thelwell byl wytworem swoistego wychowania.Jesli kiedykolwiek posiadal zdolnosc okazywania emocji, to zostal jej skutecznie pozbawiony podczas pobytu w ekskluzywnej prywatnej szkole, w ktorej obsesja byla samodyscyplina. W zyciu bezwzglednie przestrzegal, by jego nienaganne prowadzenie sie i postawa wzbudzaly powszechny szacunek i stwarzaly wizerunek odpowiadajacy wyobrazeniom o wyzszych warstwach klasy sredniej. Na jego waskich wargach rzadko goscil usmiech, a jesli juz sie pojawil, przypominal raczej jakis nienaturalny grymas. Kiedy mowil, monotonia jego glosu wspolgrala z monotonia jego ulubionych ciemnych garniturow. Nakrochmalone kolnierzyki koszul sprawialy wrazenie, jakby zostaly specjalnie skonstruowane, by zapewnic mu maksimum niewygody i przywodzily na mysl swieckich kaznodziejow. Thelwell potrafil byc wystarczajaco wymowny wyglaszajac swe zdania o innych, wydajac polecenia mlodszemu personelowi lekarskiemu lub czytajac lekcje podczas niedzielnych nabozenstw. Ale prywatne porozumiewanie sie z bliznimi zawsze sprawialo mu trudnosc. Towarzyska pogawedka byla mu obca, a wesolosc i poczucie humoru nalezalo - wedlug niego - do trywialnosci. Gdy byl zdenerwowany, mowil polykajac niektore sylaby, mial tez sklonnosc do sarkazmu, co dowodzilo, iz niewiele go obchodza uczucia innych. Gdy byl zadowolony, wyrazal to ledwo widocznym skinieniem glowy i krotkim sciagnieciem warg. Gordon Thomas Thelwell na pewno nie wygralby konkursu na najbardziej popularna osobe wsrod personelu szpitala Kerr Memorial. Szanowany byl jednak jako swietny, moze wrecz doskonaly chirurg i uwazany za filar lokalnej spolecznosci. Fakt, ze Thelwell byl ojcem dwoch dziewczynek, stanowil przedmiot lekcewazacych komentarzy wsrod mlodszych pielegniarek, ktore nie mogly, lub tez wolaly sobie nie wyobrazac Thelwella w lozku z jakakolwiek kobieta. Ci, ktorzy znali Marion, jego zone, uwazali, iz jest zenska kopia meza. Ale gdy Thelwell rzadko sie usmiechal, Marion obowiazkowo nosila na twarzy wieczny usmiech z gatunku tych, ktore przyobleka krolowa podczas otwarcia fabryki herbatnikow, gdy musi pozdrowic cala zaloge. Kiedy Marion nie musiala zajmowac sie codziennymi sprawami "dziewczat", jak miala zwyczaj mowic o swoich corkach, pograzala sie w dzialalnosci charytatywnej. Szczegolnie interesowal ja los zwierzat i uposledzonych dzieci. Ostatnimi czasy zabrala sie za organizowanie imprez, z ktorych fundusze przeznaczone byly na zakup wyposazenia dla miejscowego szpitala. Jako przewodniczaca Towarzystwa Przyjaciol Szpitala Kerr Memorial przekazala niedawno tej placowce dwa nowe inkubatory. Ceremonia wreczenia zostala opisana w lokalnej prasie, a zdjecie i artykul oprawione w ramke staly teraz na toaletce Marion. Podobnie jak maz, Marion uwazala, ze poczucie humoru i uleganie namietnosciom nie budza ludzkiego szacunku. W innej epoce oboje mogliby z powodzeniem znalezc dla siebie odpowiednie miejsce w Indiach lub jakims innym odleglym zakatku Imperium, gdzie Thelwell bylby autorytarnym Komisarzem Okregowym, a Marion odgrywalaby znaczaca role pomagajac w utrzymywaniu tubylcow w posluszenstwie. Budzik w sypialni Thelwellow zadzwonil o siodmej. Marion jak zawsze wstala pierwsza. Okryla sie luzno szlafrokiem i poszla do kuchni nastawic czajnik. Wracajac do sypialni sprawdzila, czy dziewczynki juz sie obudzily. Potem rozsunela zaslony. -O Boze... - powiedziala z niechecia - znowu pada. -Istotnie - odparl machinalnie jej maz. -Masz dzis duzo zajec, kochanie? -Dwie eksploracje i hysterotomie. No i ten cholerny facet przyjezdza z ministerstwa. -Jaki facet? -Jakis wscibski gosc z Ministerstwa Zdrowia przyjezdza z Londynu, by, jak to nazywaja, "rzucic okiem na nasz problem". -Jestem przekonana, ze chca tylko pomoc, kochanie. Sadzisz, ze do czwartej uda ci sie wrocic? -Nie wydaje mi sie. Wedlug naszego znakomitego dyrektora do spraw medycznych, mam obowiazek zabawiac tego natreta i udzielac mu wszelkiej pomocy - glos Thelwella byl pelen jadu. - Dlaczego pytasz? -O czwartej mam zebranie komitetu. Zastanawialam sie, czy nie powinnam poprosic pani Rivers, zeby przypilnowala dziewczynek? -Byloby dobrze. Zadzwonie do ciebie pozniej, kiedy skoncze z Panem Wscibskim. -Czy nie jestes zbyt surowy w ocenie tego czlowieka? Przeciez im wczesniej sprawa infekcji zostanie wyjasniona, tym lepiej dla wszystkich, prawda? -Thelwell rzucil zonie spojrzenie sugerujace, ze podaje w watpliwosc rzecz oczywista. -Czlowiek z Londynu nie jest tym, czego potrzebujemy w Kerr Memorial, Marion. Potrzebny jest nam kompetentny oddzial mikrobiologii. Gdybysmy mieli pracownie, ktora potrafilaby porzadnie wykonac swoja robote i znalezc zrodlo tej cholernej zarazy, nie potrzebowalibysmy interwencji z zewnatrz. Myslalem, ze to rozumiesz. -Tak, kochanie... -Dzien dobry, tatusiu. - Do pokoju weszla jedenastoletnia dziewczynka z buzia zarozowiona od mycia. -Dzien dobry, Nicola. -Dzien dobry, tatusiu. - Druga dziewczynka, nieco wyzsza od siostry, weszla do pokoju i stanela obok Nicoli. Buzie rowniez miala zarozowiona. -Dzien dobry, Patrycjo. - Rytual zostal dopelniony. Obie dziewczynki wyszly z pokoju wyprowadzone przez matke. Thelwell mogl wstac i stawic czolo nadchodzacemu dniu. -Policja znalazla w miescie zamordowana kobiete. Dzis w nocy - powiedziala Marion zaraz po tym, jak podala Thelwellowi sniadanie zlozone z dwoch jajek na miekko (ani mniej, ani wiecej, tylko trzy minuty, pietnascie sekund). - Prostytutke. Thelwell wydal cichy pomruk niezadowolenia rozgladajac sie za solniczka. Jego przesadne poruszenie sprawilo, ze Marion natychmiast mu ja wreczyla. -Biorac pod uwage, jakie zycie prowadza, dziwie sie, ze nie znajduja ich wiecej - powiedzial. Zdecydowanym ruchem noza odcial wierzch jajka. John Richardson, lekarz bakteriolog szpitala Kerr Memorial, ziewnal i podrapal sie po nie ogolonym podbrodku. Skrzywil sie, zobaczywszy za oknem deszcz. -Na Boga Ojca... Wpedzi mnie to do grobu - mruknal. -Juz wiem, dlaczego za ciebie wyszlam - odezwal sie spod koldry kobiecy glos. - Z powodu twojego zarazliwego optymizmu. -Cos mi sie zdaje, ze nie zalezy ci na tym, zeby dostac dzis herbate do lozka... -Cofam to, co powiedzialam - odparl rozleniwiony glos. Richardson usmiechnal sie. -Z takim przywiazaniem do zasad powinnas byla zostac politykiem. Kawa czy herbata? -Herbata... Wczesnie wstales. -Mam dzis mnostwo pracy i faceta z Londynu, wiesz, tego, o ktorym ci mowilem. Przyjezdza dzisiaj... - powiedzial Richardson wciaz patrzac na deszcz za oknem. -Detektyw z ramienia rzadu - rzekla Claire Richardson z uroczysta kpina. -To wlasnie on. -Kim on wlasciwie jest? Biurokrata? -Nie. O ile wiem, ma kwalifikacje lekarskie. Przysyla go pewna komisja zwana Kontrola Naukowo - Medyczna. -Myslisz, ze jego przyjazd cos zmieni? Richardson wzruszyl ramionami i znow podrapal sie w podbrodek. -W normalnych warunkach powiedzialbym, ze nie. Ale kto wie? Obecnie jestem gotow zgodzic sie na wszystko, zanim ktos jeszcze niepotrzebnie umrze. Sprawdzilismy wszystko, co tylko przyszlo nam do glowy, zeby znalezc zrodlo infekcji, i nadal jestesmy w martwym punkcie. -To frustrujace. -I zenujace - dodal Richardson. - Wychodze na kompletnego glupca, czego nigdy nie omieszka wytknac mi Thelwell. -Nie moga winic ciebie. Rejestrujesz wszystkie testy. Poza tym jestes jednym z najbardziej doswiadczonych bakteriologow w okregu. -To nic nie znaczy, kiedy kobiety zaczynaja umierac, a ja nie potrafie wyjasnic dlaczego. -W dalszym ciagu nie masz pojecia, skad moze sie brac ta infekcja? -Zadnego. -Czy to troche nie dziwne? Richardson usmiechnal sie cierpko. -Jakbym zaczynal slyszec Thelwella... -Przepraszam. Nie chcialam, zeby to tak zabrzmialo. Po prostu wydaje sie dziwne, ze nie mozna uporac sie ze znalezieniem zrodla infekcji, skoro sam mowiles, ze jest to pospolity rodzaj bakterii, o ktorym tak duzo wiadomo. Richardson spojrzal na zatroskana twarz zony i usmiechnal sie. -Wiem, ze nie mialas nic zlego na mysli - powiedzial lagodnie. - I masz racje. To dziwne. Dlatego mam wrazenie, ze nie przeoczylismy niczego w testach. Zrodlo infekcji nie jest ukryte w szpitalu. Ona jest przenoszona przez czlonka personelu. -Ale na pewno sprawdzaliscie caly personel? -Oczywiscie - przytaknal Richardson. - I wszystkie testy byly negatywne. -Jestescie w punkcie wyjscia. Richardson potakujaco skinal glowa i odwrocil sie slyszac z kuchni dzwiek wylaczajacego sie czajnika. Woda sie zagotowala. -Jak sie spisuje twoj nowy asystent? - zawolala Claire. -Evans? Jest pierwsza klasa. Claire Richardson usmiechnela sie czule, gdy maz pojawil sie z powrotem w drzwiach niosac tace z herbata i herbatnikami. -Mowisz tak o calym swoim personelu. Porzadny z ciebie facet, Johnie Richardson. -Nonsens... - odburknal Richardson. - On jest doskonalym mikrobiologiem i jego pomoc stanowi dla mnie duze odciazenie. Claire usmiechnela sie. Jakikolwiek komplement zawsze wprawial jej meza w zaklopotanie, ktore poznawala po okreslonym zachowaniu - wyciagal lewa reke i nerwowo drapal sie w szyje. Nigdy mu nie mowila o swoim spostrzezeniu. -Gdybym byla znowu mloda, zakochalabym sie w tobie po raz drugi - powiedziala. -Czego to niektore kobiety nie powiedza, zeby dostac herbate do lozka... - wymamrotal Richardson i szurajac nogami wyszedl z pokoju. Jamieson skrecil w brame Kerr Memorial, ale umundurowany straznik pilnujacy wjazdu nakazal mu gestem reki, by zatrzymal samochod. Spokojnie czekal, az czlowiek w mundurze przyjrzy sie dokladnie przedniej szybie samochodu. -Brak przepustki - zabrzmialo jak wyrok smierci, kiedy wykonal nastepne polecenie i opuscil boczna szybe. Jamieson siegnal do wewnetrznej kieszeni i przedstawil dowod tozsamosci wydany mu przez Whitehall. Mezczyzna spojrzal na fotografie, potem na Jamiesona. Powtorzyl te czynnosc trzykrotnie, zanim zdecydowal sie przeczytac to, co bylo napisane na karcie identyfikacyjnej. Uczynil to z taka starannoscia, jakiej nie powstydzilby sie nawet ksiegowy w Banku Angielskim. Mezczyzna wyprostowal sie i oddal Jamiesonowi karte. -Nie mam instrukcji - powiedzial zakladajac rece do tylu i nie majac zamiaru ruszyc sie z miejsca. -Ze co prosze?! - odezwal sie Jamieson widzac, ze straznik uznal sprawe za zakonczona. -Mam takie instrukcje - odparl czlowiek w mundurze - ze nikt nie przekroczy tej bramy bez przepustki wystawionej i podpisanej przez administracje szpitala. Bedzie pan musial odjechac. Jamieson spojrzal mu w twarz, ale on odwrocil wzrok i utkwil tepo w jednym punkcie myslac, ze taka postawa wzbudza wiekszy respekt. Jamieson chcial cos powiedziec, ale ugryzl sie w jezyk i wycofal samochod z bramy. Zalana deszczem tylna szyba nie ulatwiala zadania, co nie poprawialo mu humoru. -Ladny poczatek... - mruknal. - Wszelkie pelnomocnictwa rzadu Jej Krolewskiej Mosci, a ja nie moge wjechac przez jakas cholerna brame... Po pieciominutowym bladzeniu po ulicach znalazl miejsce do zaparkowania i z westchnieniem wylaczyl silnik. Przez kilka minut czekal w nadziei, ze zanim rozpocznie spacer z powrotem do szpitala, deszcz troche sie zmniejszy. Przez moment wydawalo mu sie nawet, ze dostrzegl na niebie oznaki przejasnienia. Ale to bylo zludzenie. Deszcz padal coraz mocniej i nastroj Jamiesona pogarszal sie tym bardziej, im bardziej mokre stawaly sie jego wlosy. Przyszlo mu na mysl, ze czlowiek przy bramie zostal poinstruowany, by uniemozliwic mu dostanie sie do szpitala. To miala byc czesc trudnosci, na jakie byl przygotowany. Ale zaraz odrzucil to podejrzenie. Czyz taka gra nie bylaby po prostu zbyt dziecinna? Przechodzac obok straznika nie patrzyl na niego. Czul sie jak wziety do niewoli zolnierz, ktoremu kazano maszerowac ulicami przed frontem zwycieskiej armii. Poszedl dalej wedlug znakow droga do administracji szpitala. -Czy byl pan umowiony? - uslyszal, gdy zazadal widzenia sie z dyrektorem administracyjnym. Kobieta mowila nosowym, placzliwym glosem, ktory czynil ja malo atrakcyjna bardziej niz fakt, ze byla przygarbiona i miala cere blada jak papier. Jej wlosy upiete byly w siwy kok, a okulary wisialy na zlotym lancuszku. -Niezupelnie... - odparl Jamieson. - Ale jestem pewien, ze mnie oczekuje. Kobieta poslala mu wymuszony usmiech, w ktorym nie bylo wesolosci, ale przekonanie, ze przylapala go na klamstwie. -Pan Crichton nie ma czasu dla nikogo, kto nie byl umowiony. Jamieson, ktorego wlosy wciaz byly mokre od deszczu, poczul, ze z trudem opanowuje irytacje. Wyciagnal dowod tozsamosci i po krotkim zastanowieniu polozyl go wolno na biurku tuz przed kobieta. Starajac sie trzymac jezyk na wodzy, powiedzial: -Prosze mu tylko powiedziec, ze przyjechalem. Urzedniczke zaczelo opuszczac zadowolenie z samej siebie.. -Bede musiala sprawdzic... - zajaknela sie. Odwrocila sie na piecie i wciaz sciskajac w dloni dowod Jamiesona, zniknela za drzwiami. Wrocila kilka sekund pozniej w towarzystwie niskiego, drepczacego za nia mezczyzny. Teraz on mial w lewej dloni dowod Jamiesona, prawa zas przyciskal do nosa wielka biala chustke. Jamieson musial odczekac, az facet skonczy wycieranie nosa. -W czym moge pomoc? -To pan jest dyrektorem administracyjnym szpitala? Czlowieczek usmiechnal sie przepraszajaco. -Niestety nie... Jestem Cartwright. Obawiam sie, ze pan Crichton nie ma czasu dla nikogo, kto nie byl umowiony. Zniecierpliwienie Jamiesona wzielo gore nad opanowaniem, gdy u jego stop utworzyla sie kaluza deszczowej wody. Wyciagnal sie nad pulpitem biurka i powiedzial z naciskiem: -Panie Cartwright, niech pan bedzie uprzejmy poinformowac pana Crichtona, ze czekam, ale juz! Sposob zachowania Cartwrighta natychmiast ulegl zmianie. Jego twarz przybrala wyraz ledwo tlumionego oburzenia. Nastroszyl sie. Jego autorytet zostal zakwestionowany. Jamieson zauwazyl, ze kobieta sztywnieje, gotowa wesprzec kolege w nowej kampanii przeciw niemu, postanowil wiec zaatakowac jako pierwszy. -Ministerstwo Spraw Wewnetrznych w porozumieniu z Ministerstwem Zdrowia przyslalo mnie tutaj, bym spotkal sie z dyrektorem administracyjnym szpitala. Ale panstwo oboje najwyrazniej zdecydowaliscie, ze nalezy mi to uniemozliwic. W czyim interesie lezy to, zebym umiescil ten fakt w moim sprawozdaniu? Proponuje, zeby sie panstwo nad tym zastanowili. Przez moment wygladalo na to, ze Cartwright nie zamierza ustapic. Po chwili jednak skapitulowal i wyszedl z pokoju. Kobieta, unikajac wzroku Jamiesona, wrocila do pisania na maszynie. Po kilku minutach pojawil sie przerazliwie chudy mezczyzna. Mierzyl dobrze ponad metr osiemdziesiat i mial duza, niemal calkiem lysa glowe. Okulary, ktore nosil, wydawaly sie dla niego za male. Zwrocil Jamiesonowi jego karte identyfikacyjna, usmiechnal sie i wyciagnal reke. -Doktor Jamieson? Jestem Hugh Crichton. Oczekiwalem pana... Przemokl pan. Zabral Jamiesona do swojego biura i zaproponowal whisky. Jamieson byl sklonny skorzystac z propozycji, ale uprzytomniwszy sobie, ze jest czwarta po poludniu, odmowil. Zauwazyl, ze cera Crichtona miala wyraznie zolty odcien. Zastanawial sie, czy mialo z tym cos wspolnego naduzywanie alkoholu. -Moze cos innego? - zapytal Crichton. -Poprosze o przepustke na wjazd. Crichton przechylil do tylu glowe i rozesmial sie. -Rozumiem... Mial pan utarczke z naszym Norrisem. Przepraszam, powinienem byl to przewidziec. Zaraz to zalatwimy. Nacisnal guzik interkomu i poprosil kobiete po drugiej stronie linii o przygotowanie przepustki dla Jamiesona. -Herbata? Kawa? - zapytal nie zdejmujac palca z przycisku. -Poprosze o herbate. Czekajac, az ja przyniosa, Crichton zapytal Jamiesona, czego bedzie potrzebowal, by zainstalowac sie w szpitalu. -Pokoju, telefonu, dostepu do rejestrow szpitalnych, byc moze rowniez miejsca w laboratorium. Crichton skinal glowa. -Mysle, ze przewidzialem wiekszosc pana potrzeb - powiedzial. - Zalatwilem panu pomieszczenie biurowe w bloku administracyjnym szpitala. Doktor Carew, nasz dyrektor do spraw medycznych, prosil poszczegolnych lekarzy, by wspolpracowali z panem w zakresie swoich specjalnosci i zapewnili panu odpowiednie warunki do pracy, jesli bedzie pan tego potrzebowal. Pozwolilem sobie rowniez zalatwic panu pokoj w czesci mieszkalnej dla lekarzy. Gospodyni juz go przygotowala, Nie wiedzialem, czy bedzie pan chcial mieszkac na terenie szpitala, czy tez nie? -Owszem - przytaknal Jamieson. - Jestem panu wdzieczny. -Nie ma za co. Moze chcialby pan tam teraz pojsc, zeby sie wysuszyc, zanim zacznie pan prace? Jamieson skinal glowa i dopil herbate. -A pozniej? - zapytal Crichton. - Od czego chce pan zaczac? -Jesli mozna, chcialbym najpierw zobaczyc sie z doktorem Carew. -To tez przewidzialem - usmiechnal sie Crichton. - Doktor Carew oczekuje pana o piatej. Teraz z kolei Jamieson sie usmiechnal. -Moze powinien mi pan po prostu powiedziec, co jeszcze pan przewidzial i od tego zaczniemy. -Pomyslalem, ze moze bedzie pan chcial zamienic kilka slow z doktorem Thelwellem i doktorem Richardsonem, wiec zorganizowalem male zebranie u mnie w biurze o szostej. Bedzie pan mogl poznac tych panow i przy szklaneczce sherry omowic plany na jutro. -Swietnie - odparl Jamieson. Crichton znow przycisnal guzik interkomu i nachylil sie, by zakomunikowac: -Doktor Jamieson zatrzyma sie w czesci mieszkalnej. Prosze poinformowac gospodynie i poprosic panne Dotrice, zeby byla tak uprzejma i wskazala doktorowi Jamiesonowi droge. Jamieson podziekowal dziewczynie, ktora towarzyszyla mu w drodze do jego pokoju, zamknal drzwi i gleboko westchnal. Pokoj byl przygnebiajaco spartanski, ale posiadal wszystko, czego Jamieson potrzebowal. Bylo tu lozko, stol, krzeslo, telefon i lampa do czytania, ktora teraz wlaczyl, by rozproszyc ponurosc tego pomieszczenia. Byla rowniez mala lazienka, ktora najwyrazniej zrobiono calkiem niedawno, wydzielajac ja po prostu z rogu pokoju. Jamieson napuscil wody do wanny i zdjal ubranie. Dotknal starego zelaznego grzejnika. Byl zimny jak lod, podobnie jak suszarka do recznikow. Zauwazyl pojedynczy scienny piecyk elektryczny, umieszczony nad wanna. Wlaczyl go do sieci i byl lekko zaskoczony, gdy cichy, postekujacy dzwiek oznajmil mu, ze urzadzenie dziala. Jamieson sprawdzil stopa temperature wody i w chwile pozniej zanurzyl sie w wannie, pozostawiajac ponad powierzchnia tylko twarz i czubki kolan. Wydal z siebie westchnienie ulgi i, chcac jak najdluzej rozkoszowac sie przyjemna chwila, lezal bez ruchu, obserwujac pare unoszaca sie w kierunku wysokiego spekanego sufitu. Napiecie po podrozy i zmeczenie z powodu pokonywania biurokracji zaczely go opuszczac. Usypiajaca cisze przerwal ostry dzwonek telefonu i Jamieson przymknal oczy z niedowierzaniem. Przez moment zastanawial sie, czy nie zignorowac dzwoniacego aparatu, ale zawsze istnialo prawdopodobienstwo, ze to moze byc Sue, ktora chce sie dowiedziec, czy szczesliwie dotarl na miejsce. Wyciagnal prawa reke i chcac sie podniesc, chwycil chromowana raczke umieszczona nad wanna. Byl juz prawie w pozycji pionowej, gdy raczka nagle oderwala sie od sciany. Jamieson ciezko runal do tylu i zanurzyl sie w wannie. Upadajac uderzyl o dno wanny podstawa kregoslupa i trzasnal mocno lewym lokciem o boczna sciane. Przeklenstwo zamarlo mu na ustach, gdy spojrzal w gore. To, co zobaczyl, przerazilo go. Poltora metra nad nim elektryczny grzejnik wysunal sie z uchwytow i zawisl niebezpiecznie na resztkach srub. Raczka, ktora chwycil, odrywajac sie od sciany odslonila rowek, gdzie biegly przewody elektryczne. Naderwala tez tynk za grzejnikiem. Jamieson wpatrywal sie w rozzarzony przedmiot bojac sie nawet oddychac. Grzejnik wysunal sie jeszcze dalej. Gdyby wpadl do wody, porazenie pradem byloby smiertelne. W tle wciaz odzywal sie dzwonek telefonu. Uczucie paniki podpowiadalo mu, by podciagnal sie i wyskoczyl z wanny. Ale to moglo byc najgorsze wyjscie, gdyz grzejnik trzymal sie tak slabo, ze najlzejsze drzenie moglo spowodowac jego wpadniecie do wody. Woda! - pomyslal Jamieson. Musial sie pozbyc wody z wanny! Gdyby mu sie to udalo, wtedy moze uniknalby smierci od porazenia pradem. Nie odrywajac oczu od rozgrzanej do czerwonosci spirali, probowal ostroznie znalezc duzym palcem nogi korek od wanny. Wyczul pod woda lancuszek i przesunal stope tak, by znalazl sie miedzy palcami. Tylko w ten sposob mogl odetkac otwor. Czul, jak metalowe ogniwa wbijaja mu sie miedzy palcami. Korek ani drgnal, ale bol byl teraz sprawa drugorzedna. Nie przestawal naciskac na lancuszek, az wreszcie korek ustapil. Uslyszal bulgotanie wypuszczanej z wanny wody. Musial teraz dzialac bardzo rozwaznie, bo gdyby nagle szarpnal korkiem, czesc zatrzymanego w rurze powietrza moglaby spowodowac wibracje wystarczajaca do calkowitego oderwania sie grzejnika od sciany. Stopniowe wypuszczanie wody wymagalo pozbycia sie paniki. Z wanny wydostawala sie tylko mala rowna struzka. Kiedy wanna byla do polowy oprozniona, Jamieson uslyszal dzwiek klucza wkladanego do zamka w drzwiach sasiedniego pokoju. Znow ogarnela go fala przerazenia. Na milosc boska, nie trzaskaj drzwiami, czlowieku! - modlil sie slyszac, ze pokoj zostal otwarty. Tych kilka sekund trwalo wiecznosc. Drzwi trzasnely i grzejnik uwolnil sie z uchwytow. Teraz wypadki nastapily jeden po drugim. Jamieson wyrwal korek, ktory trzymal noga, cisnal na bok chromowana raczke, ktora wciaz tkwila w jego dloni, i wyciagnal do gory rece. Spadajacy grzejnik przypiekl mu skore, az czuc bylo zapach spalonego ciala. Jamieson nie zwolnil uscisku. Odwrocil sie i szarpnal z calej sily. Wysokie napiecie przeszylo go powodujac zacisniecie szczek i spazmatyczne drzenie calego ciala, ale desperacka gra o zycie oplacila sie. Szarpniecie bylo wystarczajaco silne, by oderwac grzejnik od przewodow i przerwac doplyw pradu. Strach, ze nieodwracalnie okaleczyl sobie rece, sprawil, ze Jamieson zapomnial o bolu i grzejniku, ktory caly rozgrzany zapalil dywanik lezacy na podlodze. Szarpnal kran z zimna woda i wlozyl rece pod lodowaty strumien. Jego cialo drgalo gwaltownie na skutek szoku i bolu. Wtem dalo sie slyszec pukanie do drzwi, ale Jamieson nie zareagowal. Wciaz siedzial w wannie trzymajac rece pod strumieniem wody. -Czy wszystko w porzadku? - zapytal przytlumiony glos. Jamieson nie mogl odpowiedziec. Dzwonil zebami, a jego cialo wciaz sie trzeslo. Pukanie stalo sie glosniejsze, glos rowniez. -Slowo daje! Czuje spalenizne! Czy na pewno wszystko w porzadku? Jamieson probowal zmusic sie do zapanowania nad zacisnietymi szczekami. Z jego ust najpierw wydobyl sie tylko dzwiek przypominajacy belkot, ale po chwili udalo mu sie nadludzkim wysilkiem wydobyc z siebie slabe wolanie o pomoc. Drzwi otworzyly sie z impetem i szczuply mezczyzna o rudych wlosach zajrzal do lazienki. -Dobry Boze! - wykrzyknal, gdy jego wzrok padl na zwisajace ze sciany przewody. Chwycil recznik, by ochronic rece przed oparzeniem, podniosl grzejnik i umiescil go bezpiecznie w umywalce. Szybko zadeptal tlacy sie dywanik i podszedl do Jamiesona. -Jak to wyglada? - zapytal, probujac blizej przyjrzec sie rekom Jamiesona. Jamieson potrzasnal glowa, dajac do zrozumienia, ze nie ma pojecia. -Pozwoli pan, ze spojrze... - powiedzial mezczyzna. Jamieson powoli wyciagnal rece spod strumienia wody, a mezczyzna zakrecil kran. Jamieson spodziewal sie ostrej fali bolu, gdy jego oparzenia zostana wystawione na dzialanie powietrza, i byl lekko zaskoczony, ze bol nie jest az tak bardzo dotkliwy. Z pewnoscia nie bylo to oparzenie drugiego stopnia ani nic znacznie gorszego. -Chyba sie panu udalo... - rzekl rudowlosy mezczyzna, delikatnie badajac rece Jamiesona. Jamieson, bedac jeszcze czesciowo w szoku, spojrzal uwazniej na mezczyzne. Zauwazyl orli nos, wklesniete policzki i charakterystyczna cere, ktora zawsze idzie w parze z rudymi wlosami. W tym wypadku trwale blizny po tradziku mlodzienczym byly tego dowodem. -Glownie powierzchowne oparzenia - powiedzial mezczyzna. -Musial pan na czas wlozyc rece pod zimna wode. Jamieson przytaknal. Mial w pamieci wspomnienie z dziecinstwa, gdy bawil sie na zawieszonej nad rzeka linie. W pewnym momencie rozluznil nieco uchwyt i zjechal do samego dolu liny, z koniecznosci uzywajac dloni jako hamulcow. Oparzenia na jego rekach moglyby byc powazne. Tak sie jednak nie stalo, bo zaraz wlecial do rzeki. Nagle zanurzenie w zimnej wodzie uchronilo rece od trwalych obrazen. Nigdy nie zapomnial o takim sposobie leczenia oparzen. Teraz zamknal oczy z uczuciem ulgi i nagle opanowalo go zmeczenie. Rudowlosy mezczyzna zauwazyl to. -Lepiej bedzie, jak zabierzemy pana do szpitala, stary. Jest pan w szoku. Podniosl z podlogi recznik i owinal nim ramiona Jamiesona. Potem pomogl mu wstac. Obaj nie zwrocili uwagi na to, ze kable zasilajace grzejnik wciaz wystaja ze sciany i sa pod napieciem. Gdy przy pomocy rudowlosego Jamieson probowal stanac na nogi, zawadzil udem o przewody. Prad jeszcze raz porazil jego cialo, przerzucajac gwaltownie przez brzeg wanny. Jamieson wyladowal na resztkach wciaz dymiacego dywanika. Rudowlosy, izolowany suchym recznikiem, przewrocil sie obok Jamiesona nie szczedzac przeprosin i klnac jednoczesnie wlasna glupote. Swiadomosc, ze z rekami nie jest tak zle, przyniosla Jamiesonowi ulge, i lezac na podlodze i patrzac w gore na zaniepokojona twarz rudego faceta zdobyl sie na krzywy usmiech. -Dobrze sie pan czuje? - zapytal tamten, obawiajac sie, ze grymas Jamiesona moze byc oznaka jakichs zaburzen nerwowych. -Szczerze mowiac... bywalo lepiej - odparl Jamieson chrapliwym glosem. Mezczyzna usmiechnal sie. -Jestem Clive Evans. -Scott Jamieson... Wybaczy pan, ze nie podam reki... Lozko Jamiesona bylo otoczone goscmi. Chudej postaci dyrektora administracyjnego przypominajacej wielkiego owada towarzyszyl nizszy, bardziej elegancki mezczyzna z siwymi wasami i wlosami rowniez przyproszonymi siwizna, ktory przedstawil sie jako Norman Carew, dyrektor do spraw medycznych szpitala Kerr Memorial. Trzeciego z gosci, szpakowatego, krepego mezczyzne, przedstawiono jako Johna Richardsona, lekarza bakteriologa. -Drogi doktorze, to straszne... - zaczal Crichton. - Ze tez cos takiego musialo sie panu przytrafic. Wprost nie mam slow... -Takie rzeczy sie zdarzaja... - odparl krotko Jamieson, zyczac sobie, zeby Crichton przestal byc taki wylewny w swoich przeprosinach. Z jakiegos powodu zachowanie dyrektora sprawialo, ze czul sie bardziej chory, niz byl w rzeczywistosci. To go irytowalo. Carew zaczal w tym samym tonie co Crichton. Jamieson ponownie musial zapewniac, ze, jego zdaniem, to byl po prostu wypadek, ktorego nie sposob przewidziec. To mogloby zdarzyc sie gdziekolwiek, a jego oparzenia, aczkolwiek bolesne, sa tylko powierzchowne i niegrozne i poza tym nie doznal zadnych powaznych obrazen. -A ja mialem nadzieje, ze bedzie okazja napic sie sherry... - powiedzial Richardson i atmosfera natychmiast zrobila sie swobodniejsza. Jamieson i pozostali mezczyzni usmiechneli sie. Crichton spojrzal bokiem na Normana Carew. -Pan Thelwell zaluje, ze nie mogl przyjsc... - zaczal tonem, w ktorym Jamieson wyczul lekkie zaklopotanie -... ale prosil, zebym przekazal panu wyrazy wspolczucia. Ma nadzieje spotkac sie z panem, kiedy tylko pan wydobrzeje. Jamieson przypomnial sobie, ze Thelwell to ten, ktorego opisano mu jako "trudnego" we wspolpracy. Ucieszyl sie wiec, ze ich spotkanie sie odwlecze. Jak na jeden dzien mial dosyc "trudnosci". Im predzej dzisiejszy dzien minie, tym lepiej. -Czy ma pan jakies zyczenia? - zapytal Crichton, gdy trzej mezczyzni zaczeli zbierac sie do wyjscia. -Chcialbym zadzwonic do zony - odparl Jamieson. -Oczywiscie! Siostra przyniesie panu telefon. Zyczymy dobrej nocy. Jamieson popatrzyl za odchodzacymi. W kilka chwil pozniej pielegniarka dostarczyla mu telefon i mogl zadzwonic do Sue. -Scott! - ucieszyla sie Sue. - Skad dzwonisz? -Z lozka - odparl. -O tej porze? -Mialem maly wypadek. Jamieson przedstawil zonie wlasna wersje przebiegu zdarzenia, odpowiednio pomniejszajac caly dramatyzm wypadku. Ale nie uspokoilo to Sue. -Przeciez mogles stracic zycie! - wykrzyknela. -Ale nie stracilem i wszystko jest w porzadku - uspokajal ja. -A twoje rece?! Mowiles, ze... -Powierzchowne oparzenia. To wszystko... - przerwal Jamieson. -Przyjezdzam do Leeds! - zadecydowala. -Nie ma mowy - odparl. - Czuje sie doskonale i chce zabrac sie do roboty tak szybko, jak to tylko bedzie mozliwe. Nie chce, zeby ten glupi wypadek urosl do rozmiarow afery, ktorej nie ma. Zostan w domu. Zobaczymy sie, jak przyjade na weekend albo przy innej najblizszej okazji. W porzadku? W sluchawce zapanowala dluga cisza, zanim Sue przytaknela. -Juz za toba tesknie - powiedziala. -Ja za toba tez - odparl Jamieson. Ledwo zdazyl odlozyc sluchawke, kiedy rozleglo sie pukanie do drzwi. Do pokoju wszedl Clive Evans. -Pomyslalem sobie, ze zajrze, zeby zobaczyc, jak pan sie czuje. -Dobrze sie pan spisal - usmiechnal sie Jamieson. Mogl sie teraz lepiej przyjrzec swojemu gosciowi. Evans byl sredniego wzrostu, troche po trzydziestce. Jamiesonowi wydalo sie, ze w jego glosie pobrzmiewa lekki walijski akcent. -Nie zdazylem panu wyjasnic, ze mam w czesci mieszkalnej pokoj obok pana - powiedzial Evans. - Dlatego poczulem spalenizne. -Rozumiem... Nalezy pan do personelu szpitala? -Jestem asystentem bakteriologiem na oddziale mikrobiologii. -U doktora Richardsona? -Zgadza sie. -Od dawna? -Blisko dwa miesiace. Jamieson usmiechnal sie. Byl zadowolony, ze znalazl kogos spoza szpitalnej hierarchii z kim mogl porozmawiac. - Musi pan byc bardzo zaangazowany w sprawe ustalenia zrodla infekcji? - zapytal. Evans przytaknal. -Robimy, co mozemy, ale bez powodzenia. I winia nas za to, ze nie potrafimy niczego znalezc. -Ma pan jakies wlasne przypuszczenia? -To zupelna zagadka. Wszystkie probki, ktore pobralismy z sal operacyjnych i oddzialowych na chirurgii, a byly ich setki, daly wynik negatywny. Ale pan Thelwell nie przyjmuje tego do wiadomosci. Uwaza, ze jestesmy niekompetentni i wszedzie wyglasza to zdanie. -A co pan o tym mysli? -Doktor Richardson jest jednym z najlepszych specjalistow. -A Thelwell? -Obawiam sie, ze nie mam zdania na jego temat. Chirurgia to nie moja specjalnosc. Jamieson skinal glowa. Podobala mu sie lojalnosc Evansa i jego rozsadek. -Jak pan mysli, kiedy bedzie pan na chodzie? - zapytal Evans. -Jutro - odparl Jamieson zdecydowanie. - Rano zmienia mi opatrunki i zabieram sie do roboty. -Wiec pewnie jutro sie zobaczymy. Evans wyciagnal reke, by uscisnac dlon Jamiesona, i nagle uswiadomil sobie, ze to nie najlepszy pomysl. Obaj sie rozesmieli. Jamieson zauwazyl na wewnetrznej stronie prawego przegubu Evansa czerwony slad od oparzenia. -To od piecyka w lazience? - spytal. -Nic takiego... - zapewnil go Evans, opuszczajac rekaw i wstajac z krzesla. -Ktos to powinien obejrzec - powiedzial Jamieson stanowczym tonem. - Oparzenia latwo ulegaja zakazeniu. Niech pan poprosi pielegniarke, zeby to porzadnie opatrzyla. -Naprawde nie ma sie czym przejmowac - zapewnil Evans. -Ledwo przecieta skora. Jamieson spojrzal na niego z powatpiewaniem. -Jestem panu bardzo wdzieczny za pomoc; - powiedzial. -Nie ma o czym mowic... - odparl Evans. - Lepiej juz sobie pojde. Mam dzis nocny dyzur. Kiedy za Evansem zamknely sie drzwi, Jamieson polozyl sie na poduszce i spojrzal na swoje obandazowane rece, myslac o tym, co go spotkalo. -Co za poczatek... - mruknal. - Co za cholerny, straszny poczatek! * 3* Jamieson slyszal, jak deszcz wciaz pada na dziedziniec miedzy blokiem, w ktorym spal, a starym budynkiem z kamienia mieszczacym oddzial polozniczy i ginekologiczny. Pacjentka, Sally Jenkins, slyszala odglos ulewy spadajacej na brukowane podworze szpitala. Brzuch bolal ja i nie mogla zasnac. Pielegniarka zapewniala ja, ze to zupelnie naturalne po kazdej operacji.Dostanie tabletke i rano poczuje sie duzo lepiej. Maz Sally - Keith - rowniez nie widzial powodow do niepokoju. Rozmawial z panem Thelwellem. Operacja przebiegla pomyslnie. Chirurgowi udalo sie zlokalizowac blokade w jajowodach, z powodu ktorej Sally nie mogla zajsc w ciaze. Obawa, czy schorzenie nie spowodowalo nieodwracalnych zmian, okazala sie bezpodstawna. Panu Thelwellowi udalo sie usunac zator i teraz nie bylo juz zadnych powodow, dla ktorych nie moglaby miec dzieci. Urodzi Keithowi syna. Chlopca, ktorego w soboty bedzie zabieral na ryby, podczas gdy ona z corka... tak, chcialaby miec rowniez corke... gdy ona z corka spedza przyjemnie czas w domu. Corce dadza na imie Alicja po matce Keitha. Spodoba sie jej to. Miedzy nia i Sally zawsze panowaly chlodne stosunki. Sally wiedziala, ze starsza pani wini ja za to, ze po pieciu latach malzenstwa nie dala jej wnukow. Alicja - tesciowa - wolala, zeby syn ozenil sie ze Stella Gorman. Chodzil z nia, kiedy poznal Sally. Ojciec Stelli Gorman byl wlascicielem warsztatu samochodowego na Trafalgar Street i Alicja juz zaczynala ukladac Keithowi plany na przyszlosc, gdy wszystko poszlo zupelnie nie po jej mysli. Keith ozenil sie z Sally, a poniewaz jej ojciec nie mial ani warsztatu samochodowego, ani innego prywatnego interesu, Keith wciaz pracowal jako mechanik w miejskiej zajezdni autobusowej. Sally usmiechnela sie w ciemnosci, mimo ze bol, zamiast sie zmniejszac, narastal. Nie chciala stale zawracac glowy pielegniarkom, ale czula, ze jest z nia coraz gorzej. Moze gdyby udalo jej sie dalej marzyc o dzieciach, lub przynajmniej wsluchac sie w odglos deszczu za oknem, odwrociloby to jej uwage od bolu. Sally lubila odglos deszczu, przypominal jej oboz harcerski w lesie Dean, gdzie pojechala z kolezankami wiele lat temu. Padalo bez przerwy tydzien. Spedzaly cale godziny lezac w namiotach i po prostu sluchaly, jak deszcz uderza o plotno. Zastepowa coraz to wymyslala jakies nowe gry slowne, zeby je czyms zajac. Sally juz sie to sprzykrzylo i na ochotnika kazdego ranka szla po swieze mleko dla wszystkich na pobliska farme. Jej gumowce chlupaly w blocie, a deszcz bebnil o kaptur skafandra, Tak jak teraz, gdy uderzal w parapet. Nowe uklucie bolu przeszylo jej cialo rozwiewajac mysli o deszczu i dzieciach. Poczula, ze traci oddech, i siegnela po dzwonek, Jej palce zacisnely sie na przycisku z calej sily. Czula bol kazdym nerwem ciala. Jej plecy wygiely sie w odruchu obronnym, lecz to tylko spotegowalo bolesne napiecie szwow w dolnej czesci brzucha. Krzyk Sally Jenkins zmieszal sie z dzwiekiem dzwonka. Pielegniarka dyzurna na oddziale imienia Ksieznej Marii wezwala przez telefon lekarza, ktory poczatkowo nie kwapil sie z przyjsciem. Byl pewien, ze to zwykla pooperacyjna dolegliwosc. Ale siostra nie dawala za wygrana. Zagrozila, ze bezposrednio skontaktuje sie z panem Thelwellem. -To moze byc jeszcze jeden przypadek infekcji - powiedziala. -To niemozliwe - upieral sie lekarz. - Pan Thelwell przeprowadzal dzis operacje w sali na oddziale ortopedii. Tam nie bylo jeszcze przypadku infekcji. -Wiec moze byc wlasnie teraz - odparla pielegniarka odkladajac sluchawke. Kolejny krzyk przeszyl szpitalna cisze budzac pacjentki i stawiajac na nogi reszte oddzialu. Zaspane chore szukaly u siostry wyjasnienia. -Wszystko w porzadku, pani Cartwright... zajmujemy sie tym... Nie ma powodow do niepokoju, pani Elms... Prosze spac, pani Brown... Nie ma powodow do niepokoju... - odpowiadala pielegniarka spieszac na pomoc do Sally Jenkins. Dyzurujacy lekarz, stale mieszkajacy na terenie szpitala, zjawil sie w ciagu paru minut. Bialy fartuch zalozyl na wciagnieta pospiesznie koszule, przy ktorej trzy guziki wciaz pozostawaly nie zapiete. Sluchajac pielegniarki, przegarnial palcami nie uczesane wlosy. Sally miala temperature czterdziesci stopni i klasyczne objawy zakazenia, Normalnie przepisalby zapewne antybiotyki, ktorych skutecznosci mogl byc pewien. Ale w sytuacji infekcji na oddziale nie mogl podjac takiej decyzji. Jesli mial teraz do czynienia z zakazeniem Pseudomonas, to zastosowanie penicyliny - najbezpieczniejszej, bo nie powodujacej dzialan ubocznych - nie odniosloby skutku. Z drugiej strony zaden inny srodek, ktorym dysponowal, nie zdzialal wiele w poprzednich przypadkach. Lekarz zawahal sie przez moment, rozwazajac wszystkie "za" i "przeciw". Bylo po polnocy, ale czul, ze nie moze sam ponosic odpowiedzialnosci za pacjentke. Zadzwonil wiec pod domowy numer Thelwella. Telefon odebrala zona. -Przepraszam, ze przeszkadzam o tej porze, pani Thelwell, czy moglbym rozmawiac z mezem...? Mowi Graham Dean ze szpitala. Dzwonie w waznej sprawie. -Przykro mi, Grahamie, Gordon jeszcze nie wrocil. Byl dzis umowiony na kolacje. Chcesz, zebym zostawila mu wiadomosc? Dean opisal zwiezle stan Sally Jenkins i poprosil o przekazanie informacji mezowi, kiedy wroci do domu. Powiedzial tez, ze sprobuje sie skontaktowac z zastepca Thelwella. W spisie telefonow odnalazl numer starszego chirurga, Philipa Mortona. Tym razem mial wiecej szczescia. Opisal sytuacje i Morton zapewnil, ze bedzie na miejscu w ciagu pietnastu minut. W zwiazku z przypuszczeniem, ze ujawnil sie kolejny przypadek zakazenia Pseudomonas, Morton polecil Deanowi natychmiast rozpoczac stosowanie antybiotykow. -Niech pan zacznie od pyopenu. -A przeciw bolowi? - zapytal lekarz. -Omnopon. Normalna dawka - odparl Morton. Drzwi do mieszkania w suterenie otworzyly sie. Mokre od deszczu okna przyslonily ciezkie zaslony. Dopiero kiedy zostaly zaciagniete, drzwi sie zamknely. Zaryglowano je od wewnatrz na dwa zamki. Mezczyzna, ktory wszedl do srodka, przez chwile stal nieruchomo w ciemnosci, opierajac sie plecami o drzwi. Wsluchiwal sie we wlasny oddech. Czul otaczajaca go wilgoc i zimno wokol siebie. Przez jego twarz przebiegl lekki usmiech. W porzadku. Tak powinno byc. Wlaczyl swiatlo, czterdziesto-watowa zarowka nie rozpraszala zbytnio ciemnosci. Wolno przeszedl do lazienki. Nad wanna wisial gumowy fartuch. Narzedzia chirurgiczne lezaly rzedem na zlewie, tam gdzie je zostawil. Byly czyste i suche. Gotowe do uzycia. Zdjal fartuch znad wanny, zlozyl starannie i zapakowal do teczki. Jej wnetrze chronila polietylenowa wykladzina. Mezczyzna dumny byl z siebie, ze przywiazuje wage do szczegolow. Nie mialo byc zadnych sladow krwi, ktore moglyby go zdradzic. Krew nie mogla byc nigdzie tam, gdzie nie powinno jej byc. W oddzielnej przegrodce teczki trzymal plastikowe torby. Przeliczyl je i dolozyl jeszcze kilka. Tasmy samoprzylepnej bylo wystarczajaco duzo. Odlozyl teczke i poszedl do kuchni. Otworzyl drzwi lodowki. W srodku, w dwoch plastikowych torbach lezalo to, co usunal z Gail Spooner. Mezczyzna wydal z siebie pomruk zadowolenia. Jednej szerzacej zepsucie suki mniej. O jedna mniej z tych, co nieostroznych mezczyzn chwytaja w sidla, wciagaja w pulapke za pomoca jedwabi i perfum. Coz za glupi ludzie, ze nie rozumieja, jakie nedzne stworzenia kryja sie za kuszaco usmiechnietymi twarzami i ladnymi strojami. Ale nie tylko mezczyzn nalezy winic. Natura dobrze wyposazyla te suki. Jak latwo ulec ich sztuczkom! Wiedzial to az za dobrze. Mezczyzna zamknal oczy i otrzasnal sie, jakby uwalniajac od wlasnej udreki. Jego matka, niech ja Bog blogoslawi, zawsze ostrzegala go przed falszem i przebiegloscia kobiet. I on jej wierzyl. Ale tej jednej nocy, gdy z bramy wprost na niego wyszla dziewczyna, poczul nagle slabosc. Chcial ja odepchnac, ale cos pociagalo go do niej. Pamietal, jak stal i wdychal slodki zapach perfum. Czul, jak jej cialo ociera sie o niego i jak wzbiera w nim pozadanie i chec, by scisnac jej piersi wysuwajace sie ku niemu z odpietej do polowy bluzki. Dziewczyna wziela go za reke usmiechajac sie i zaciagnela w mrok zaulka, gdzie chwycila go za krocze chwalac to, co tam wyczula. -Chcesz mnie, prawda? - jeczala. A im wiecej mowila, tym bardziej jej pozadal. Zaplacil jej, ile chciala, a ona zabrala go do brudnego pokoju w rozpadajacym sie domu czynszowym. Lozko cuchnelo potem, a przescieradla byly mocno poplamione. Ale w tym momencie to nie mialo znaczenia. Nic nie mialo znaczenia. Wsrod calego tego plugastwa wciaz jej pragnal. Byl rozpalony i podniecony. Pragnal ja posiasc i calkiem stracil panowanie nad soba. Dziewczyna zachecala go, az wzial ja szybko i gwaltownie jak zwierze. Gdy bylo po wszystkim, lezal tam, a jej smiech dzwieczal mu w uszach. Kiedy namietnosc opadla, stalo sie dla niego jasne, ze dziewczyna schwytala go w pulapke. Jej sztuczki sprawily, ze zrobil cos calkowicie wbrew swej woli. Dostrzegl to nagle z cala wyrazistoscia. Wstydzil sie, czul sie zbrukany i byl wsciekly. Czul, ze musi odegrac sie na niej. Zaczal wiec bic ja piescia w twarz, a potem kopac do nieprzytomnosci. Zemscil sie, przez dluzszy czas nie bedzie mogla wabic nikogo swa uroda. Ale dla niego bylo juz za pozno. Zarazila go. Zarazila go straszna choroba. Poczatkowo byl tylko piekacy bol, gdy oddawal mocz. Nie mogl uwierzyc, ze to cos wiecej niz lekkie zapalenie drog moczowych. Wtedy pojawil sie szankier. Zniknal sam, ale on wiedzial, ze to tylko jeden z symptomow, jedna ze sztuczek Treponema pallidum. Wiedzial, ze objawy wroca, a wraz z nimi nadejdzie nastepna faza choroby. Wysypka, wtargniecie bakterii do calego organizmu, zmiany patologiczne w kosciach i stawach, moze nawet w centralnym systemie nerwowym. Wreszcie slepota i byc moze choroba umyslowa. Dziewczyna zarazila go syfilisem. Wspolczesne metody leczenia antybiotykami powinny byly okazac sie skuteczne. Ale nie dosc, ze samo leczenie w tej przekletej klinice - gdzie podejmuje sie doprawdy wzruszajace proby zachowania anonimowosci "... pacjenta przez zastapienie nazwisk numerkami - bylo, Bog wie, jak zenujace, to jeszcze los mial dla niego cos w zanadrzu. Antybiotyki okazaly sie nieskuteczne wobec odmiany syfilisa ktorej padl ofiara. Choroba uparcie nie ustepowala. W jego organizmie trwala wojna i Treponema wychodzila z niej "zwyciesko. Nie konczacy sie potok frazesow i uspokajajacej gadaniny, ktory nieprzerwanie plynal z ust personelu kliniki, mial go przekonac, ze sytuacja jest pod kontrola, jednak on wiedzial swoje. Ci ludzie chcieli go wyleczyc, ale to sie nie udawalo. Byl chory nieuleczalnie. Istnieje psychiczny prog ludzkiej wytrzymalosci, ktory okresla, ile bolu i cierpienia jest w stanie zniesc czlowiek, zanim straci wladze nad swym umyslem. Na szczescie w normalnych warunkach niewielu ludzi ma okazje zblizyc sie do tej granicy. Ale dla czlowieka - ktory przez cale zycie byl samotny, w szkole trzymal sie na uboczu, bo smialy sie z niego dziewczyny i szydzili chlopcy, i ktory bal sie zyc bez matczynej milosci dajacej mu poczucie bezpieczenstwa - zlapanie tej choroby przekraczalo granice psychicznej wytrzymalosci. Gdy rok temu umarla na zapasc jego matka - a stalo sie to nieoczekiwanie i nagle - doznal szoku. Pewnego ranka wszedl do sypialni, matka lezala zimna jak lod, z otwartymi oczami. Poczul sie zdradzony i samotny. Przez cale tygodnie nie byl w stanie mowic. Zabrano go do kliniki na wzgorzu, gdzie calymi dniami siedzial w wiklinowym fotelu i wpatrywal sie w sciane calkowicie zamkniety w sobie, nie majac ochoty na komunikowanie sie ze swiatem w obawie przed kolejnymi niespodziankami zycia. Dostawal leki, ktore w nocy pozwalaly mu zasnac, a za dnia przytepialy jego poczucie rzeczywistosci. Byl sztucznie uwalniany od stresu, dopoki z czasem nie wyzdrowial na tyle, by dac zyciu jeszcze jedna szanse. Uznal swa chorobe za rezultat zle ulokowanej wiary. Tym razem nie popadl powtornie w otepienie. Nie pogodzil sie ze swoim przeznaczeniem, nie pogodzil sie pokornie ze swoim cierpieniem. Nie bylo balansowania na krawedzi rzeczywistosci i obledu. Przebyl te droge bezpowrotnie. Tym razem przepelnial go gniew, palacy gniew, ktory nie znal granic. Nie potrzebowal teraz ani pigulek, ani zyczliwych slow. Pragnal zemsty. Musial pozbyc sie jeszcze slabosci ulegania diabelskiemu urokowi kobiet. Na to nie byl jeszcze uodporniony. Przekonal sie o tym, gdy ostatnio przywiazal te suke do lozka. Poczul wtedy przyplyw pozadania, czul to nawet teraz, kiedy o tym myslal. Odpial suwak i siegnal do spodni, nie przestajac myslec o sztuczkach, jakich uzylaby panienka, zeby go zwabic. Ponczochy, bielizna, perfumy, smiejace sie czerwone wargi... Musi sie zabezpieczyc przed tymi pokusami. Wylaczyl swiatlo i w ciemnosci sutereny zaspokoil sie sam. Nie mogl sobie pozwolic na slabosc podczas wykonywania zadania, jakie go czekalo. Zawinal narzedzia chirurgiczne w szmatke, zeby nie brzeczaly. Ostrza tkwily w foliowych pochewkach chroniacych je przed stepieniem. Zatrzasnal teczke i, zanim otworzyl drzwi, zgasil swiatlo. Czekal przez chwile nasluchujac, ale wszedzie panowala cisza. Deszcz ciagle padal. To dobrze. Na ulicach nie bedzie duzo ludzi. Ale beda dziwki. Zawsze tam byly, bez wzgledu na pogode. A on bedzie czuwal. Gordon Thelwell zadzwonil do szpitala za pietnascie pierwsza, zeby zawiadomic, ze wlasnie wrocil do domu i wie, iz lekarz dyzurny, Dean, probowal sie z nim wczesniej skontaktowac. Rozmawial z pielegniarka dyzurujaca w nocy na oddziale, gdzie lezala Sally Jenkins, i otrzymal meldunek o jej aktualnym stanie oraz o srodkach przepisanych przez Phillipa Mortona. -To przerazajace! - wykrzyknal. - Caly ten szpital to siedlisko zarazy! Pielegniarka milczala czekajac, co jeszcze powie. Thelwell zapytal, jakie probki zostaly wyslane do laboratorium. Siostra zajrzala do rejestru i udzielila mu informacji. -Mam nadzieje, ze nie czekaja tak po prostu z innymi - powiedzial Thelwell. -Byly oznakowane jako pilne i dyzurny mikrobiolog dostal polecenie, zeby sie nimi natychmiast zajac - odparla. Thelwell chrzaknal i zapytal, czy Dean jest jeszcze na oddziale. -Nie, sir - odpowiedziala. - Wyglada na to, ze stan pani Jenkins chwilowo sie poprawil. Doktor Dean wyszedl mniej wiecej pietnascie minut temu. Thelwell znow chrzaknal i poprosil, zeby go informowac, jesli stan pacjentki ulegnie zmianie. -Oczywiscie, sir - zapewnila go pielegniarka. -Zobaczymy, jak sie bedzie czula rano. -Tak jest, sir - powiedziala i odlozyla sluchawke. -Jakies klopoty, kochanie? - zapytala Marion Thelwell siadajac na lozku i mrugajac oczami z powodu ostrego swiatla, ktore zapalil maz. -U jednej z moich pacjentek jest podejrzenie infekcji rany pooperacyjnej - odparl chlodno Thelwell. Marion Thelwell przestala mrugac oczami. Wygladala na zaniepokojona. -Jeszcze jeden przypadek? - westchnela. - Myslalam, ze miales dzis operowac w sali na oddziale ortopedii... -Operowalem w sali na oddziale ortopedii! - warknal Thelwell. -Tak, kochanie... Thelwell pozalowal, ze odezwal sie tak ostro. Przeprosil zone. -Obawiam sie, ze jestem troche podenerwowany. Ta sprawa daje mi sie we znaki. -Rozumiem, kochanie. Chodz do lozka. -Pozniej. -Dobrze, kochanie. Scott Jamieson obudzil sie o trzeciej nad ranem. Zazwyczaj budzil sie o tej porze, gdy mial jakis klopot. Swiadomosc, ze jest jednym z tysiecy innych ludzi, ktorzy regularnie budza sie o tej porze, nie byla zadnym pocieszeniem. Natura zarzadzila, ze trzecia nad ranem to godzina, o ktorej ludzie z najprzerozniejszymi problemami - od zbyt wysokiego podatku gruntowego do prawdziwej depresji endogennej - beda sie budzic, by spojrzec w oczy swemu osobistemu pieklu. Optymizm potrzebuje swiatla dziennego. Rozpacz dobrze czuje sie w ciemnosciach. Czul sie obco lezac w sali szpitalnej z przytlumionym swiatlem i wsluchiwal sie w odglosy nocy. Brakowalo mu Sue. Brakowalo mu tego, by otoczyc ramieniem jej spiace cialo i przytulic do siebie. Postanowil, ze w przyszlosci sprzeciwi sie kazdej ewentualnej propozycji, by spali oddzielnie. Draznil go tak niefortunny poczatek nowej pracy. Odruchowo zgial palce obu zabandazowanych rak sprawdzajac, na ile bedzie to bolesne. W rzeczywistosci nie mialo to znaczenia, gdyz juz postanowil, ze rano rozpocznie zlecone mu dochodzenie bez wzgledu na to, jak sie bedzie czul. Ale okazalo sie, ze z palcami nie jest tak zle. Jego niecierpliwosc i chec, by jak najszybciej zabrac sie do pracy, nie byly spowodowane zniecierpliwieniem i wymuszona bezczynnoscia. Kontrola Naukowo - Medyczna mogla poczuc sie zobowiazana do przyslania na jego miejsce kogos innego, a to oznaczaloby, ze przegral. Taki stan rzeczy byl calkowicie nie do przyjecia dla Scotta Jamiesona niezaleznie od okolicznosci, jakie mogly go usprawiedliwiac. Podczas gdy w sali szpitalnej Scott Jamieson zamykal oczy i probowal znowu zasnac, w domu Johna Richardsona, obok jego lozka, zadzwonil telefon. Minelo kilka chwil, zanim obudzony nagle Richardson oprzytomnial i podniosl sluchawke. -Przepraszam, ze pana budze - uslyszal glos Clivea Evansa. -Ale kilka godzin temu zostalem wezwany do pacjentki po operacji. To pani Sally Jenkins, jedna z pacjentek pana Thelwella. Ma objawy infekcji pooperacyjnej i asystent pana Thelwella wzial probki do badania. -I...? -Laseczki gram - ujemne i dodatni test na oksydazy. Wyglada na to, ze znow mamy Pseudomonas. Pomyslalem, ze chcialby pan o tym wiedziec... -Tak, dziekuje - odparl Richardson odkladajac sluchawke. Jego zona, ktora obudzil dzwiek telefonu, zapytala, o co chodzi. -Jeszcze jeden przypadek infekcji pooperacyjnej na ginekologii. -Myslalam, ze Thelwell zamknal sale operacyjna na oddziale ginekologii. -Owszem - odparl w zamysleniu Richardson. - Nalegal na przeniesienie zaplanowanych operacji na ortopedie, dopoki nie znajdziemy zrodla epidemii. -Wiec wyglada na to, ze on przenosi infekcje. Richardson spojrzal na zone. -Od dawna mowie dokladnie to samo. Jesli nie mozemy znalezc zrodla infekcji w szpitalu, to nalezy go szukac wsrod personelu. Nalezy wziac ponownie probki badan od calego zespolu chirurgicznego. Nosiciel musi byc wsrod nich. To jedyne logiczne wytlumaczenie. Z jakiegos nieznanego powodu musielismy go przeoczyc... -Albo ja. -Albo ja... za pierwszym razem. Do uszu Jamiesona dotarly pierwsze odglosy. Kiedy sie calkiem obudzil, zaczal rozrozniac slowa. W progu jego pokoju staly dwie pielegniarki. Jedna z nich oparla reke na klamce, druga stala w korytarzu trzymajac metalowa tace. -Mowia, ze pocial ja na kawalki - powiedziala jedna z dziewczyn. -Tez to slyszalam - przytaknela druga. - Nie rozumiem, jakim cudem nikt nie slyszal jej krzykow. -Moze slyszeli... tylko udawali, ze nie slysza. Takie czasy. Ludzie po prostu nie chca sie wtracac w cudze sprawy. Pielegniarka trzymajaca reke na klamce zauwazyla nagle, ze Jamieson juz nie spi. Przerwala rozmowe, weszla do pokoju i zamknela za soba drzwi. -O co chodzilo? - zapytal Jamieson. -Rozmawialysmy o prostytutce, ktora znaleziono zamordowana kilka dni temu u nas w miescie - odparla dziewczyna. -Zona mowila mi o tym - rzekl Jamieson. - Slyszala w radio. -Ja nie tylko zamordowano - powiedziala pielegniarka. - Mowi sie, ze zostala okaleczona, pocieta na kawalki. Jamieson skrzywil sie. -Oni mowia, ze to jakis Kuba Rozpruwacz - dodala dziewczyna. Jamieson domyslil sie, ze "oni" to brukowe gazety goniace za sensacja. -Jak sie pan czuje? -Jestem zdrow jak ryba. Chcialbym wyjsc stad zaraz po zmianie opatrunkow. -Mysle, ze powinien pan poczekac, az obejrzy pana doktor Carew. Jest pan waznym pacjentem. Jamieson usmiechnal sie. Rozbawila go otwartosc dziewczyny. -Na wlasna odpowiedzialnosc - powiedzial. -Jak pan chce, panie doktorze... Krotko po sniadaniu Jamieson wrocil do swojego pokoju w czesci mieszkalnej dla lekarzy. Z zadowoleniem zauwazyl, ze sciana za wanna zostala naprawiona, a grzejnik tkwil z powrotem w uchwytach. Mimo wszystko nie wyobrazal sobie, zeby mial go znow wlaczyc bez wzgledu na temperature panujaca w pokoju. Zadzwonil do dyrektora administracyjnego, zeby zawiadomic, ze jest gotow do spotkan z ludzmi. Crichton byl zaskoczony. Wyrazil nawet obawe, czy Jamieson nie za wczesnie opuscil szpital. Jego zdaniem, nie bylo to rozsadne. Jamieson zniosl cierpliwie uwagi, a potem poprosil o pomoc w zorganizowaniu dnia. -Coz za zrzadzenie losu, doktorze... - odparl Crichton. - Pacjentka, ktora pan Thelwell wczoraj operowal, dostala zakazenia, mimo ze operacja zostala przeprowadzona w innej sali, w innej czesci szpitala. Mamy spotkanie o dziesiatej, zeby omowic sytuacje. Moze zechcialby pan przyjsc? -Owszem, chetnie - odparl Jamieson. - Jedno pytanie. Dokad zabrano pacjentke po operacji? -Do sali pooperacyjnej na ginekologii. -Dziekuje - powiedzial Jamieson i rozlaczyl sie. A zatem przeniesienie operacji do innej sali niczego nie zmienilo - pomyslal. Pozostaje personel chirurgiczny i sala pooperacyjna na oddziale ginekologii jako potencjalne zrodla infekcji. Pacjentka zostala zabrana tam z powrotem. Jamieson zrobil w pamieci liste pytan, ktore bedzie chcial zadac podczas zebrania. W biurze Hugha Crichtona, gdzie odbywalo sie zebranie poswiecone dyskusji na temat ostatniego przypadku infekcji, panowala atmosfera ogolnego przygnebienia. Crichton zwrocil sie do mezczyzny, ktory siedzial z powazna mina i zacisnietymi ustami. -Wydaje mi sie, ze nie mial pan jeszcze okazji poznac doktora Jamiesona, nieprawdaz? Odwrocil sie do Jamiesona. -Doktorze Jamieson, to pan Thelwell, nasz chirurg konsultant na oddziale ginekologii. Jamieson usmiechnal sie przez stol. W odpowiedzi Thelwell wykonal ledwo dostrzegalne skinienie glowa. Nastepnie Jamieson zostal przedstawiony Phillipowi Mortonowi, asystentowi Thelwella, i Cliveowi Evansowi. Przy tym ostatnim Jamieson nadmienil, ze zdazyli sie juz spotkac. -Przede wszystkim, panowie, jaki jest dzisiaj stan pacjentki? - zapytal Crichton. -Jej stan jest bardzo zly - odparl Thelwell. - Antybiotyki nie skutkuja. -Wiec to ta sama odmiana infekcji co poprzednio? -Na to wyglada - powiedzial John Richardson. - Bedziemy pewni, kiedy dostaniemy antybiogram. -Czy jest jakis postep w ustalaniu zrodla epidemii? - zapytal Carew. Richardson pokrecil przeczaco glowa. Thelwell parsknal. Jego reakcja sprawila, ze pozostali mezczyzni nerwowo poprawili sie w swoich krzeslach. Richardson zachowal sie jednak tak, jakby nie slyszal odglosu, ktory wydal Thelwell. -Wszystkie probki, ktore zdjelismy w salach operacyjnych i szpitalnych, mialy wynik ujemny, jesli chodzi o obecnosc bakterii, ktora nas interesuje - powiedzial spokojnie. - Faktem jest, ze poziom czystosci jest tam raczej wysoki. Thelwell wydal z siebie nastepne parskniecie. Carew poslal mu gniewne spojrzenie, ale nie odezwal sie. -Skad pobierano probki? -Ze wszystkich plaskich powierzchni ze scianami wlacznie. Ze wszystkich mokrych miejsc, ze zlewow, odplywow i wazonow w salach - odpowiedzial Richardson. -I brak Pseudomonas? - Znalezlismy Pseudomonas, owszem, ale nie te odmiane, ktora nas interesuje - odezwal sie Clive Evans. Jamieson zauwazyl, ze gdy Evans jest spiety, blizny na jego twarzy przybieraja bardziej sina barwe. -Co z probkami powietrza? -To tez sprawdzilismy - odparl Richardson. - Wszystkie testy na obecnosc Pseudomonas byly ujemne. -Czy mam racje uwazajac, ze skoro ostatnia operacja miala miejsce na oddziale ortopedii, to sale operacyjne na oddziale ginekologii sa wolne od podejrzen? - zapytal Hugh Crichton. -Mysle, iz mozemy przyjac taka hipoteze - odparl Richardson. -Co nam wiec pozostaje? -Przebadac personel medyczny lub cos w salach szpitalnych, o czym nie pomyslelismy. -Domyslam sie, ze sprawdziliscie juz, panowie, probki pobrane od personelu? - zapytal Jamieson. Richardson przytaknal. -Sprawdzilismy wszystkich. Wzielismy wymazy z nosa i spod pach dwukrotnie, za kazdym razem innego dnia. U jednej z pielegniarek znalezlismy Haemolotic streptococci, ale nie Pseudomonas. -A narzedzia i materialy opatrunkowe? -Sa sterylizowane w naszym centralnym dziale sterylizacji i dostarczane bezposrednio do sal operacyjnych w sterylnych opakowaniach. -Jak czesto sprawdzane sa sterylizatory? -Autoklawy sa wyposazone w szereg automatycznych zabezpieczen na wypadek awarii. -Cos jeszcze? - zapytal Jamieson. -Doktor Evans jest odpowiedzialny za bezpieczenstwo w zakresie mikrobiologii w CDS - powiedzial Richardson spogladajac na swego mlodszego kolege. -Termoelementy glownego sterylizatora sa sprawdzane co tydzien. Osobiscie przeprowadzam kontrole. Urzadzenie jest w doskonalym stanie. Codziennie ktos z dzialu mikrobiologii, przewaznie ja sam, sprawdza urzadzenia rejestrujace pozostalych autoklawow. Mamy zapis pracy kazdego z nich - wyjasnil Evans. - Jesli chcialby pan to sprawdzic, rejestry sa w naszym biurze. -Mysle, ze na tym etapie chcialbym przyjrzec sie wszystkiemu, z wynikami testow powietrza i wymazow wlacznie - powiedzial Jamieson. Evans wygladal na lekko zaskoczonego, ale Richardson powiedzial krotko: -Tak. Kiedy chcialby pan przyjsc? -Natychmiast po zebraniu, jesli to panu odpowiada. -Oczywiscie. Carew odkaszlnal. -A teraz, panowie, przejdzmy do najwazniejszej kwestii. Czy mozemy pozwolic sobie, by na oddziale ginekologicznym szpitala Kerr Memorial nadal przeprowadzane byly zabiegi chirurgiczne? Gordon Thelwell wygladal, jakby nie dopuszczal istnienia jakiegos innego rozwiazania. -Musimy! - powiedzial z naciskiem. - Moja lista oczekujacych pacjentek jest juz tak dluga, jak korki na ulicach w czasie swiat. Kazde zawieszenie dzialalnosci pogorszy tylko sprawe. -Musimy wziac pod uwage, ze dwie kobiety zmarly po zabiegu, a stan trzeciej jest bardzo ciezki - odparl Carew. -Ta liczba musi byc rozpatrywana w kontekscie ogolnej liczby operacji przeprowadzanych na moim oddziale - odpowiedzial Thelwell. Chlod tego oswiadczenia wywarl na Jamiesonie nieprzyjemne wrazenie. Zauwazyl, ze nie na nim jednym. -Mezowie zmarlych kobiet nie beda rozpatrywac ich zgonow w kontekscie jakichkolwiek liczb - powiedzial sucho Richardson. -Gdyby panski oddzial, doktorze, robil, co do niego nalezy, moze nikt nie musialby stawac przed takim problemem - odcial sie ostro Thelwell. Richardson z impetem pochylil sie do przodu, zdolal jednak w pore zapanowac nad soba. Wzial gleboki oddech i powiedzial: -Robimy, co w ludzkiej mocy, by zidentyfikowac zrodlo infekcji i zamierzamy nadal to robic, poczawszy od kolejnego sprawdzenia zespolu chirurgicznego i pielegniarek w salach pooperacyjnych. -Moze tym razem powinnismy wyslac probki bezposrednio do Pracowni Laboratoryjnej Publicznej Sluzby Zdrowia - powiedzial Thelwell. - Moze oni beda w stanie znalezc ta przekleta bakterie. Jamieson zauwazyl blysk gniewu w oczach Richardsona i jednoczesnie bezradnosc Normana Carew w obliczu wrogosci miedzy dwoma panami. -Wymazy trafia do szpitalnego laboratorium zgodnie ze zwyklym trybem postepowania - wtracil sie Jamieson. Thelwell zareagowal tak, jakby to zdanie wymierzone bylo przeciwko niemu. -A kim pan jest, jesli wolno spytac, zeby podejmowac tego rodzaju decyzje? - zapytal cedzac slowa. -Przekona sie pan. Jestem do tego upowazniony - odparl swobodnie Jamieson, spogladajac na Crichtona i Carew. -Doktor Jamieson ma takie upowaznienie, panie Thelwell - potwierdzil Crichton. Na twarzy Thelwella pojawil sie ironiczny usmiech. -Wiec urzednik panstwowy rzadzi teraz chirurgia w Kerr Memorial... -Jestem chirurgiem - odparl Jamieson. - I moje zaangazowanie w sprawy Kerr Memorial skonczy sie w momencie, gdy na panskim oddziale przestana niepotrzebnie umierac ludzie. A skoro juz mowimy o panskim oddziale, panie Thelwell, to chcialbym, zeby mi go pokazano... jeszcze dzis. Jamieson bez zmruzenia oka wytrzymal spojrzenie Thelwella. To Thelwell pierwszy odwrocil wzrok i powiedzial: -Bedzie panu towarzyszyl pan Morton, - Wolalbym, zeby to byl pan - odparl Jamieson, zdecydowany zaakcentowac na samym poczatku, ze wymaga podporzadkowania mu sie. Mial nadzieje, ze nie bedzie musial tego ponownie przypominac. Po raz kolejny Thelwell zawahal sie, co ma odpowiedziec. W jego oczach pojawily sie gniewne blyski, waskie wargi zadrzaly, zanim - ku uldze zebranych - wydobyla sie z nich lakoniczna odpowiedz. -Dobrze. Niech sie pan skontaktuje z moja sekretarka. Umiesci pana w moim rozkladzie zajec. -Wciaz jeszcze nie podjelismy decyzji co do listy pacjentek czekajacych na zabieg - przypomnial wszystkim Carew. -Myslalem, ze podjelismy - odparl chlodno Thelwell. -Pan wyrazil swoja opinie, panie Thelwell - powiedzial Carew. - Ale decyzja nie zostala podjeta. Musimy rozwazyc rozne rozwiazania. -To znaczy? -W zasadzie mamy trzy. Pierwsze - czasowo zawieszamy wykonywanie zabiegow. Drugie - zaczynamy kierowac pacjentki do innych szpitali. Trzecie - przeprowadzamy nadal operacje w nadziei, ze przy wyjatkowej czujnosci ze strony nas wszystkich problem sie nie powtorzy. -Z drugiej propozycji nie uda sie nam skorzystac, obawiam sie... - powiedzial Crichton. - Jestem w kontakcie ze wszystkimi szpitalami. Nie maja mozliwosci, by przyjac ktorakolwiek z naszych pacjentek, poza wyjatkowo ciezkimi naglymi przypadkami. Ich listy oczekujacych sa po prostu tak dlugie, jak nasza. -Wiec zawieszamy lub dzialamy z wieksza ostroznoscia. -Jestem oburzony podtekstem tej uwagi, Carew - powiedzial lodowato Thelwell. -W tym, co powiedzialem, nie bylo nic osobistego, Thelwell. Jesli postanowimy, ze zabiegi chirurgiczne na ginekologii maja byc wykonywane, procedura aseptyczna musi byc scislej przestrzegana na kazdym terenie. Jednoglosnie zdecydowano, ze na razie zabiegi chirurgiczne na oddziale ginekologicznym szpitala Kerr Memorial beda nadal wykonywane. -Chcialbym zaproponowac pewna zmiane - powiedzial Jamieson. -A mianowicie...? - Zapytal Carew. -Pacjentki ginekologii stale umieszczane sa w tych samych salach szpitalnych. Mysle, ze byloby dobrze umieszczac je przez pewien czas na innym oddziale. Czy to mozliwe? Po krotkiej naradzie Crichton przyznal, ze istnieje taka mozliwosc. Oddzial Aleksandry byl od kilku miesiecy zamkniety z powodu braku pielegniarek, a raczej z powodu braku pieniedzy na pensje dla pielegniarek. Po odpowiednim przygotowaniu mogl byc ponownie otwarty dla pacjentek po zabiegach. -Ile czasu to zajmie? - zapytal Jamieson. -Potrzebujemy dwoch dni - odparl Crichton. -Zatem proponuje, by przeprowadzanie zabiegow chirurgicznych wznowic dopiero, kiedy nowe miejsce bedzie gotowe. Mezczyzni zgromadzeni wokol stolu z aprobata skineli glowami. -Kiedy pacjentki opuszcza sale, w ktorych teraz leza, przeprowadzimy tam dezynfekcje - powiedzial Richardson. -Dobrze - zgodzil sie Crichton. -Jeszcze cos, panowie? - Carew rozejrzal sie. Nikt sie nie odezwal. -W porzadku. Mozemy wracac do naszych obowiazkow. * 4* Po wyjsciu z zebrania Jamieson powiedzial Evansowi, ze chce na chwile wpasc do swojego pokoju i zabrac teczke, zanim pojda do oddzialu mikrobiologii. Evans zgodzil sie mu towarzyszyc.-Jeszcze nie widzialem, zeby ktos tak postawil sie Thelwellowi - powiedzial powaznie, gdy przechodzili przez brukowany dziedziniec w drodze do poczernialego budynku z kamienia, gdzie miescily sie mieszkania lekarzy. Jamieson z niechecia myslal o pierwszym spotkaniu z Thelwellem. Musial przyznac, ze okazalo sie ono gorsze, niz sie spodziewal, ale nie chcial wdawac sie w rozmowe o Thelwellu z innym przedstawicielem szpitalnego personelu. Zignorowal wiec komentarz Evansa i spojrzal w gore na rzad kamiennych popiersi umieszczonych na wystepach muru od strony wejscia do budynku. Korozja piaskowca wyzarla niektore napisy. Nazwiska i daty byly trudne do odczytania, ale udalo musie odczytac najwazniejszy: "John Thurlow Kerr, Profesor Medycyny, 1881-88". -Ambicja zalozyciela, by pozostac niesmiertelnym - powiedzial Evans. Jamieson przez chwile zastanawial sie, dlaczego wszystkie popiersia i posazki wygladaly prawie tak samo. Jaki byl tego sens? Co powinno mu przyjsc na mysl, gdy patrzyl na kruszace sie kamienne popiersie? Przypuszczal, ze Evans trafil w sedno swoja uwaga o checi pozostania niesmiertelnym. Doprawdy wzruszajace. Zastanawial sie jak musial wygladac szpital w roku 1881 i jak wiele bolu i cierpien widzialy i slyszaly te sciany, ilu nieszczesc ludzkich byly swiadkami, Gdyby tylko mogly mowic... Choc moze lepiej byloby nie slyszec. Czy ludzie w tamtych czasach pokladali w swych uzdrowicielach taka sama nadzieje jak dzis? Czy obdarzali ich taka sama slepa wiara? Czy patrzyli z ufnoscia, gdy przystawiano im pijawki, by puscic krew pod "uczonym" okiem medrcow w surdutach, jasnie panow medykow, Thelwellow tamtej epoki, dla ktorych powatpiewanie we wlasna madrosc nie mialo miejsca? Refleksje nad zawodem lekarza i historia medycyny sprawily, ze Jamieson mial na ten temat mieszane uczucia. Czy istnieje jakas inna grupa zawodowa tak konserwatywna w swych pogladach, tak nieznosnie zamknieta, tak zdecydowanie broniaca sie przed ludzmi z zewnatrz? - zastanawial sie. Watpil w to i uznal, ze nie ma zbyt wielkich powodow do dumy. Spojrzal na brodata twarz Johna Thurlowa Kerra i zaczal rozmyslac o rozwoju medycyny przy koncu dziewietnastego wieku. Zabieg chirurgiczny przebiegal przy przejmujacych krzykach operowanych bez narkozy i srodkow znieczulajacych i bylo prawie "zagwarantowane" ropne zakazenie ran pooperacyjnych. Porod z goraczka poporodowa u wielu kobiet. Chorobe przenosili prawie wylacznie sami lekarze, ktorzy z ignorancja wlasciwa tamtej epoce bezceremonialnie przechodzili wprost z prosektorium do izby porodowej, nieswiadomie roznoszac infekcje, by je potem rozpaczliwie usilowac wyleczyc. Ilu lekarzy przyznalo sie wowczas do takiego postepowania, gdy wreszcie rola bakterii w zakazeniach zostala okreslona? Pewnie niewielu. Pokora nie byla cnota owczesnych medykow niezaleznie od tego, czy byli lekarzami z Harley Street, czy afrykanskimi szamanami. I jedni, i drudzy starali sie swoimi sposobami utrzymac pacjentow w niewiedzy na temat ciala, bo to sluzylo ich interesom. I jedni, i drudzy aplikowali swoje tajemnicze mikstury w atmosferze mistycyzmu podtrzymywanej po to, by zachowac swoja pozycje w spoleczenstwie. "Jakie bedzie dzialanie penicyliny, panie doktorze?" - "Zwalczy zakazenie, pani Brown". Ale ilu lekarzy ogolnych wiedzialo, jak naprawde dziala penicylina? Z cala pewnoscia niewielki procent. Jamieson wiedzial, bo chcial wiedziec. Taka mial nature. Dlatego zostal polecony Kontroli Naukowo-Medycznej. -Za sekunde wracam... - powiedzial do Evansa i wbiegl po schodach, by zabrac z pokoju teczke. Gdy wszedl, zatrzymal sie na chwile, zeby poprawic zsuwajacy sie bandaz na lewej rece. Kiedy go zawiazal, zastanowil sie, co wyniosl z dzisiejszego zebrania. "Trudny" to nie bylo okreslenie, ktore pasowalo do Thelwella. To byl najprawdziwszy sukinsyn, ktorego zachowanie nie znajdowalo usprawiedliwienia. Carew byl zbyt slabym czlowiekiem, by moc z dobrym skutkiem piastowac stanowisko dyrektora do spraw medycznych. Nadawal sie do otwierania uroczystosci w szpitalu i do rozmow z paniami z kola gospodyn domowych, a nie do szefowania ludziom takim jak Thelwell. Crichton wydawal sie w porzadku, ale oczywiscie jako zwykly administrator nie mogl sie wtracac do spraw medycznych. Phillip Morton rowniez sprawial dobre wrazenie, zwlaszcza ze malo mowil. Jamieson nie zazdroscil mu pracy w charakterze podwladnego Thelwella. Richardson tez wygladal na porzadnego faceta. Jamieson podziwial jego opanowanie wobec jawnie prowokacyjnego zachowania Thelwella. Zastanawial sie, czy wynikalo to z opanowania Richardsona, czy tez z braku zapalu do walki czlowieka w podeszlym wieku. Clive Evans sprawial wrazenie kompetentnego, byl lojalny w stosunku do Richardsona, poza tym staral sie pomoc, jak umial. Teraz czekal na dole. Jamieson poszedl za Evansem waska alejka miedzy znakami wskazujacymi droge do kliniki chorob skornych w jednym kierunku i do szpitalnej pralni - drugim. Mial nadzieje zobaczyc nowoczesny oddzial mikrobiologi, ale kiedy Evans skrecil w lewo i zeszli po kilku kamiennych stopniach, zaczal podejrzewac najgorsze. Nie mylil sie. Dzial mikrobiologii miescil sie na parterze, w suterenie jednego z najstarszych budynkow szpitalnych. -Biuro doktora Richardsona jest tam... - powiedzial Evans wciaz wskazujac droge. Laborantka z recepcji przyjmujacej probki spojrzala z usmiechem na Jamiesona. Odwzajemnil usmiech. Usmiech jest potrzebny, gdy jest sie zdanym na pomoc innych. Daje poczucie bezpieczenstwa, jak widok znaku nawigacyjnego, ktory dostrzeze zeglarz przemierzajacy nieznane morza. Jamieson poczul, ze zaczyna dostawac klaustrofobii. Posuwali sie dlugim korytarzem miedzy rzedami malych pomieszczen laboratoryjnych, ktorych metraz nie dawal upowaznienia nazwie "sala". Byly niewiele wieksze od kabin. Miejscami na korytarzu bylo tak ciasno, ze z trudem mozna bylo sie przecisnac, gdyz na zewnatrz wystawione byly lodowki i inne wieksze urzadzenia laboratoryjne. Pokoj Richardsona byl nieco wiekszy i mial duze okno. Jamieson zauwazyl, ze nie wpuszcza ono tyle dziennego swiatla, by mozna bylo zrezygnowac ze sztucznego oswietlenia. Budynek naprzeciwko byl oddalony nie wiecej niz o dwadziescia metrow. -Zorganizowalem dla pana pokoj na dole - powiedzial Richardson. - Wprawdzie niewielki, ale jak pan sam widzi, troche u nas ciasno. -Jestem pewien, ze bedzie dobry - odparl Jamieson. -Jesli bedzie pan czegos potrzebowal, wystarczy powiedziec. Clive Evans zdjal marynarke i wdzial bialy laboratoryjny fartuch. Kiedy zawinal mankiety rekawow od koszuli, Jamieson znow zauwazyl czerwone slady oparzenia na jego przegubie. Zapytal, czy cos z tym zrobil. -Ooo... To zupelny drobiazg - upieral sie przy swoim Evans. -Nie ma sprawy. -Co sie stalo? - zapytal Richardson. -Doktor Evans oparzyl sie wczoraj ratujac mnie przed porazeniem pradem - wyjasnil Jamieson. -Naprawde? - zdziwil sie Richardson zaniepokojony obrazeniami kolegi. - Czy ktos to obejrzal, Clive? Moze powinienes miec opatrunek. Pochylil sie, by moc z bliska przyjrzec sie ranie, ale Evans powtorzyl, ze to drobiazg i opuscil rekawy. Odwrocil sie do Jamiesona. -Jesli pan chce, oprowadze pana po laboratorium. Jamieson zwiedzil najpierw klitki ulokowane na parterze. Evans objasnial mu przeznaczenie kazdej z pracowni. Potem zaprowadzil na dol do oswietlonej zimnym, fluorescencyjnym swiatlem sutereny, Weszli do dlugiego, niskiego pomieszczenia. -To przygotowalnia - powiedzial. - Cale nasze szklo i oprzyrzadowanie jest tu czyszczone i sterylizowane. Trzy kobiety pracowaly przy zlewach z nierdzewnej stali. Jamieson zauwazyl, ze sterylizator parowy jest wlaczony. Uslyszal trzask przekaznika zwiekszajacego doplyw pary i urzadzenia utrzymujacego temperature. -Jak pan widzi, mamy jeden duzy autoklaw, zasilany bezposrednio para ze szpitala. Uzywamy go do sterylizacji kazdego narzedzia po uzyciu podczas operacji i zabiegow. Dodatkowo mamy trzy piece na gorace powietrze i kilka niskocisnieniowych kocherow do szybkiego sterylizowania. -Czy sterylizujecie cos dla innych izb lub oddzialow? - zapytal Jamieson. -Nie. Cala ogolna sterylizacja odbywa sie w urzadzeniu glownym CDS. -Rozumiem - powiedzial Jamieson. Zauwazyl, ze z kobiet pracujacych przy zlewach leje sie pot. Spojrzal w gore szukajac na suficie wyciagu. -Niestety, nie mamy klimatyzacji - powiedzial Evans, jakby czytal w jego myslach. - O ile wiem, doktor Richardson prosi o nia od dawna, ale bez rezultatu. Szpital ma wiele innych potrzeb. Ale nie jest az tak zle, kiedy sterylizator jest wylaczony. -Ale dosc strasznie, kiedy jest wlaczony - odparl Jamieson. Obaj ruszyli dalej korytarzem sutereny. Jamieson musial schylac glowe, zeby nie zawadzic o rury biegnace pod sufitem. Nieco nizszy Evans nie mial tego problemu. -To moje laboratorium - powiedzial Evans, gdy weszli do kwadratowego pokoju, niewiele wiekszego od reszty pomieszczen z wyjatkiem pokoju Richardsona. -A ten, obawiam sie, jest czasowo panski. - Evans otworzyl drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Jamieson zajrzal do malego, waskiego pokoju, ktory przypominal mu szafe w scianie. Bylo tu biurko, telefon i ruchoma lampa. Na nic wiecej nie bylo miejsca. Na biurku lezaly dwie teczki z aktami. -Te akta zawieraja informacje, o ktore pan prosil - powiedzial Evans. - Jesli bedzie pan czegos potrzebowal, jestem naprzeciwko. Jamieson podziekowal, zdjal marynarke i powiesil ja na oparciu krzesla. Usiadl i rozejrzal sie po scianach. Gdy wyciagal reke, mogl dotknac kazdej z nich. Na gorze znajdowalo sie okienko. Szyba z grubego zbrojonego szkla wpuszczala zaledwie slad dziennego swiatla. Mniej niz o brzasku - pomyslal Jamieson. -North Tower sto piec - szepnal wlaczajac lampe. Otworzyl teczki i zabral sie do roboty. Po dobrych dwoch godzinach studiowania akt Jamieson nie znalazl zadnego uchybienia w postepowaniu dzialu mikrobiologii, zmierzajacym do wykrycia zrodla infekcji. Zgodnie z dokumentacja wszystkie zalecane, standardowe procedury byly przestrzegane z drobiazgowa skrupulatnoscia, a wszystkie testy byly przeprowadzane wielokrotnie. Ale wyniki wciaz byly te same. Zadnych sladow bakterii, ktora byla zmora zabiegow chirurgicznych na oddziale ginekologicznym. Jamieson wrocil do wynikow testow, jakim poddany byl personel. Staral sie znalezc cokolwiek, co odbiegaloby od normy. Nagle cos znalazl. Jedna z pielegniarek i jeden z czlonkow zespolu chirurgicznego mieli calkowicie negatywne wyniki testow przeprowadzonych przy dwoch oddzielnych okazjach. To bylo zastanawiajace. U wiekszosci ludzi wystepuja rozmaite rodzaje nieszkodliwych dla nich bakterii - w nosie, gardle i na skorze. Bywa jednak, ze w pewnych okolicznosciach bakterie te moga stwarzac zagrozenie dla innych. Szczegolnie gdyby to byli pacjenci z otwartymi ranami. Istnieje kilka mozliwych wytlumaczen calkowicie ujemnych wynikow testow i Jamieson zaczal je rozwazac. Na przyklad gdyby ktos byl poddany leczeniu antybakteryjnemu, wowczas normalna flora bakteryjna w jego organizmie zostalaby zniszczona. Gdyby jednak przed, przeprowadzeniem testu ktos posmarowal miejsca, z ktorych mialy byc brane probki, kremami antyseptycznymi, sprawa wymagalaby wyjasnienia. Jamieson spisal z karty testow odnosne numery, Postanowil pojsc tym tropem dopiero, gdy przeczyta wszystkie dokumenty. Zakonczyl przegladanie papierow dotyczacych personelu i przeszedl do raportow laboratoryjnych na temat zarazka powodujacego infekcje. Cechy charakterystyczne kultury bakterii byly zarejestrowane i jej tozsamosc nie pozostawiala zadnych watpliwosci. Gdy tylko zobaczyl wyniki testow antybiotykowych, wiedzial, na czym polega problem. Organizm wydawal sie odporny na kazdy ze znanych antybiotykow znajdujacych sie na liscie srodkow dopuszczonych do stosowania. Po prostu nie bylo mozliwosci wyleczenia takiego zakazenia. -Nic dziwnego, ze zmarly... - powiedzial cicho Jamieson. Uodpornianie sie bakterii na antybiotyki nie jest niczym nowym. Ten proces trwa caly czas. Jak na zlosc - szczegolnie w szpitalach. Przy tak wielkiej ilosci stosowanych lekarstw, to po prostu naturalna obrona bakterii, ktore zmieniaja swoja postac w kolejne mutacje. Gdy wiec pacjentowi podano antybiotyk, nowy mutant zdolny jest wytrzymac jego dzialanie i moze przetrwac, a nawet sie rozmnozyc. Staje sie dominujaca forma infekcji. Nie wykryty oraz nie zniszczony moze przetrwac dostatecznie dlugo, by zarazic innych pacjentow. Bakteria Pseudomonas od poczatku byla naturalnie odporna na wiekszosc antybiotykow. Trwanie w srodowisku szpitalnym powodowalo zwiekszenie odpornosci jej na leki i uczynilo bardzo niebezpieczna. Pomimo to Jamieson uwazal uporczywosc tej odmiany Pseudomonas panoszacej sie w szpitalu Kerr za zaskakujaca. Clive Evans uchylil drzwi i zapytal, jak leci. -Wiem teraz troche wiecej, niz wiedzialem wczesniej - odparl Jamieson. -To dobrze. Chce pan, zebym pokazal, gdzie jest stolowka? Jamieson spojrzal na zegarek i ze zdziwieniem stwierdzil, ze jest juz po pierwszej. -Chce najpierw zadac kilka pytan. Mozna? -Oczywiscie. -Dwie osoby z personelu chirurgicznego maja ujemne wyniki w dwoch kolejnych badaniach. Czy to bylo wyjasniane? -Nie. Nie zauwazylem tego - wyznal Evans. -Dobrze byloby ich sprawdzic. -Wlasnie dzis rano wzielismy kolejne wymazy, ale ma pan racje, powinnismy byli to wylapac. Kto to jest? -Nie potrafie panu powiedziec. Na liscie, ktora mi pan dal, sa tylko numery. Oto one... - Jamieson wreczyl Evansowi kartke. Evans schowal papier do kieszeni i obiecal, ze sprawdzi. -Jakie ma pan nastepne pytanie? -Czy sprawdzaliscie obecnosc czynnikow powodujacych uodpornienie Pseudomonas? -Nie - odparl Evans. - Doktor Richardson nie sadzil, by to mialo sens. Jesli bakteria jest odporna na leczenie antybiotykami, to jest. Jego zdaniem, dla pacjentow nie ma wielkiego znaczenia, dlaczego jest odporna. - Evans zauwazyl wyraz twarzy Jamiesona i szybko dodal: - To slowa doktora Richardsona. -To mogloby pomoc w ustaleniu, skad sie wziela bakteria - stwierdzil kategorycznie Jamieson. -Rozumiem - odparl z zaklopotaniem Evans. - Nie wzielismy tego pod uwage. Skoncentrowalismy sie na probach oddzialywania antybiotykow, ktore sa dla nas dostepne. Doktor Richardson sadzil, ze moze bedziemy w stanie znalezc jakas kombinacje antybiotykow, ktora bylaby skuteczna. -Dodajac jeden do drugiego otrzymuje sie trzeci - usmiechnal sie Jamieson. - Dobra mysl. Macie juz jakies efekty? -Jeszcze nie, ale ciagle probujemy. -Moze w Londynie mogliby pomoc - powiedzial Jamieson. -Dokad mam wyslac probke bakterii? -Niech pan ja wysle do laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej w Londynie i oznaczy "Priorytet E" - odpowiedzial Jamieson uzywajac kodu, ktory otrzymal na wypadek, gdyby potrzebowal szybkiej naukowej ekspertyzy. Dal Evansowi adres laboratorium. -Cos jeszcze? - zapytal Evans. -Mowil pan cos o lunchu? W szpitalnej stolowce Jamieson zjadl lunch, o ktorym nalezaloby jak najszybciej zapomniec, i wrocil do swojej "szafy" na oddziale mikrobiologii. Zadzwonil do sekretarki Thelwella, zeby umowic sie na spotkanie. Otrzymal odpowiedz, ze chirurgowi najbardziej odpowiadalaby godzina czwarta. Jamieson powiedzial, ze przyjdzie. Kiedy odlozyl sluchawke, wszedl Evans. Wreczyl Jamiesonowi kartke papieru. -Tu sa nazwiska tych dwojga, ktorzy mieli ujemne wyniki w obu testach. Szkoda, ze nie zauwazylem tego wczesniej. Jamieson glosno odczytal tresc kartki. -Starsza pielegniarka Laura Fantes i... pan Gordon Thomas Thelwell. Dziekuje. Wspomne mu o tym, kiedy bede u niego - powiedzial starajac sie opanowac podniecenie. -Bardzo dobrze - odparl Evans z ledwo wyczuwalnym zadowoleniem w glosie. - Czy moge jeszcze w czyms pomoc? -Chcialbym miec troche miejsca w laboratorium - powiedzial Jamieson. -Troche miejsca w laboratorium? - powtorzyl jak echo Evans. -Tak, miejsce w laboratorium i kulture bakterii Pseudomonas. Chce sie temu osobiscie przyjrzec i przeprowadzic wlasne testy. To zyczenie wprawilo Evansa w chwilowe zaklopotanie, - Raczej nie cierpimy na nadmiar przestrzeni, jak pan zapewne sam zauwazyl. Nie mam pojecia, gdzie... Chyba ze chcialby pan skorzystac z miejsca u mnie. Jesli nie mialby pan nic przeciwko temu, to oczywiscie... -To milo z panskiej strony - powiedzial z usmiechem Jamieson. - Wystarczy kawalek stolu. Evans zabral Jamiesona do swojego laboratorium po drugiej stronie korytarza. Tam przedstawil mu dziewczyne z ciemnymi wlosami upietymi z tylu w staranny kok i w duzych okularach, co jej wygladowi dodawalo powagi. Byla tak pochlonieta swoim zajeciem, ze w pierwszej chwili nie podniosla wzroku. -To Moira Lippman, jedna z naszych starszych laborantek - powiedzial Evans. - Jestem pewien, ze udzieli panu wszelkiej pomocy i szczegolowych informacji. Wreszcie dziewczyna podniosla glowe i usmiechnela sie. Podniosla rowniez dlonie w rekawiczkach, jakby usprawiedliwiajac sie, ze nie moze Jamiesonowi uscisnac dloni. -Rozumiem - powiedzial odwzajemniajac usmiech. -Moira, doktor Jamieson chcialby dostac kulture Pseudomonas. Mozesz sie tym zajac, jak tylko znajdziesz wolna chwile? Dziewczyna skonczyla swoja prace i podeszla do zlewu. Sciagnela skazone rekawiczki i wrzucila je do otwieranego pedalem kubla na smieci. Lokciem otworzyla kran i umyla rece. Kiedy je wysuszyla, podeszla do Jamiesona wskazujac rzad tekturowych pudelek pod stolem. -Tu sa rekawiczki i maski - powiedziala. - Rekawiczki chirurgiczne nie beda dla pana dobre przez te bandaze na rekach. Moze pan uzywac tych. duzych plastikowych sluzacych do badan. Pudelko jest obok drzwi. Sprobuje znalezc dla pana fartuch.: Kiedy Jamieson mial juz na sobie caly zestaw ubrania ochronnego, zlozony z maski, rekawic, fartucha laboratoryjnego i fartucha gumowego, Moira powiedziala: -Wszystkie niebezpieczne bakterie trzymamy w lodowce z czerwona tasma przyklejona w poprzek drzwi. -Rozumiem - odparl Jamieson patrzac na trupia czaszke i skrzyzowane piszczele widniejace posrodku czerwonej wstegi. -Normalnie nie sklasyfikowalibysmy Pseudomonas jako smiertelnej bakterii, ale ta szczegolna odmiana zasluzyla sobie na to. Moira otworzyla kluczem drzwi lodowki. Klucz nosila przypiety pod klapa fartucha. Wyjela plastikowe naczynie zawierajace galarete koloru slomkowego. Powierzchnia galarety upstrzona byla koloniami zyjatek, ktore mialy blady niebiesko - zielony odcien. -Nie mozna sie pomylic - powiedziala Moira. - Pigment zdradza ja za kazdym razem. -Pyocyanin - odparl Jamieson. -Odrobil pan lekcje - usmiechnela sie dziewczyna. - Ktos mi mowil, ze jest pan chirurgiem. -W tej chwili czlowiekiem do wszystkiego - odparl z usmiechem Jamieson. Spojrzal na naczynie i wyczul nikly zapach swiezo koszonej trawy, ktory kojarzyl mu sie z Pseudomonas od czasu, gdy uczyl sie mikrobiologii. Uwieziona w naczyniu bakteria wygladala tak nieszkodliwie. Pigment mial nawet ladny kolor. Jego nazwa - pyocparrin - brzmi niewinnie, dopoki nie uswiadomic sobie, jakie robi spustoszenie wytwarzajac wielkie ilosci ropy. Organizm Sally Jenkins poznal dzialanie Pseudomonas. Umierala na zakazenie, ktore zamienilo jame brzuszna w ropiejaca, gnijaca mase. Bakteria dostala sie bez przeszkod przez rany pooperacyjne i rozprzestrzeniala dalej z kompletna odpornoscia na podawane w duzych ilosciach leki. Teraz Sally miala zaatakowany krwiobieg, co powodowalo zaniki swiadomosci. Przy lozku siedzial jej maz i z poczuciem bezsilnosci przezywal swoja osobista tragedie. -Czy nic nie mozna juz zrobic? - wyszeptal chrapliwie. - Do diabla, musi byc jakies wyjscie? Phillip Morton bez zadnych emocji pokrecil przeczaco glowa. -Przykro mi - powiedzial po prostu. - Moze byloby lepiej, gdyby pan na chwile wyszedl? -Nie - odparl z uporem Jenkins, chwytajac zone za reke. - Chce byc z nia. Nie wyjde. Sally! Slyszysz mnie? Morton i siostra oddzialowa wymienili spojrzenia. Oboje czuli sie bezradni. Nie ma nic gorszego niz swiadomosc, ze przypadek jest beznadziejny, a najblizsi chorego nie moga w to uwierzyc. Sally rzucala sie w goraczce i siostra czuwajaca nad nia miala trudnosci z ocieraniem potu z jej twarzy. Oddech Sally byl szybki, z trudem lapala powietrze. Jej palce poruszaly sie niespokojnie, jakby szukajac ucieczki przed bolem. Byla nieprzytomna i nie bylo z nia zadnego kontaktu. Nagle znieruchomiala. Jej szyja zesztywniala. Przez sekunde panowala cisza, potem z gardla Sally wydobylo sie dlugie chrapliwe westchnienie, a jej cialo pograzalo sie powoli w objeciach smierci. Morton i pielegniarki zachowali spokoj, ale dla Jenkinsa cierpienie dopiero sie zaczynalo. Rzucil sie na cialo zony i lkal spazmatycznie. Ustami rozpaczliwie szukal jej nieruchomych palcow, jakby chcial pocalunkami porozumiec sie z nia i przywolac ja z powrotem. -Nie opuszczaj mnie! - lkal. - Nie opuszczaj mnie, Sal! Morton poprowadzil siostry do drzwi. -Zostawmy go na chwile samego z zona - powiedzial cicho. Moira Lippman obserwowala Jamiesona, ktory wlasnie siadal, by zaszczepic swieza kulture pseudomonas znajdujaca sie w naczyniu, ktore wyjela z lodowki. Jamieson palnikiem rozgrzal do czerwonosci drut sluzacy do okulizacji, po czym odczekal chwile, az nieco ostygnie, a nastepnie dotknal nim kultury bakterii dawcy. Przeniosl drut na swieza kulture, stopniowo rysujac nim powierzchnie substancji. -Duzo mozna sie dowiedziec o ludziach ze sposobu, w jaki pracuja przy tym - powiedziala Moira. -Naprawde? - zapytal Jamieson, lekko ubawiony tym stwierdzeniem. -To troche tak jak z charakterem pisma. Spokojni, niesmiali ludzie stawiaja mnostwo cienkich linijek, ciasno jedna obok drugiej. Ekstrawertycy robia kilka szerokich rys i koncza ostatnia zawijasem, jakby stawiali swoj podpis. -A jak ja wypadlem? - spytal Jamieson. Moira wziela do reki naczynie i przez szklana pokrywke spojrzala na galaretowata powierzchnie. -Linie doskonale rowne, staranne, o wlasciwych proporcjach, o doskonalym nachyleniu. Powiedzialabym, ze wykonal je ktos skrupulatny, kto przywiazuje duza wage do szczegolow. -Ciesze sie. Uspokoila mnie pani - usmiechnal sie Jamieson. Moira wlozyla pojemnik do inkubatora. -Co wlasciwie chce pan zrobic z ta bakteria? - zapytala. -Chce wykonac rutynowe testy biochemiczne, dopasc bestii, jak pani woli. W tej chwili mamy tylko zestaw faktow i liczb zapisanych na papierze. Wydaje mi sie, ze jesli sam to wykonam, to moze bede mial lepsze wyobrazenie, o co w tym wszystkim chodzi. -Standardowy zakres testow? -Pelny zakres. -Nie bedzie ich pan w stanie zrobic, dopoki hodowla bakteryjna przez noc nie wyrosnie. Chce pan, zebym przygotowala tuby na jutro rano? -To by mi bardzo pomoglo - przytaknal Jamieson. - Ale nie chce przeszkadzac pani w innych zajeciach. -Nie ma problemu - odparla Moira, - Pokaze panu, gdzie je znalezc, na wypadek gdybym rano musiala pojsc na oddzial. Jamieson zadzwonil do administracji szpitala, zeby zapytac o starsza pielegniarke Laure Fantes. Z grafiku pracy wynikalo, ze siostra Fantes ma wolne do nastepnego dnia, do godziny siodmej czterdziesci piec rano. Kiedy pomyslal, ze rozmowa z siostra bedzie musiala poczekac, uslyszal, ze Laura Fantes mieszka w domu pielegniarek na terenie szpitala. Istniala szansa, ze ja tam znajdzie. Jamieson zapytal, jak moze tam trafic, po czym podziekowal i ruszyl na poszukiwania. Znalazl sie na placu przed rozleglym, ciemnym trzypietrowym budynkiem, ktory stal obok szpitalnej kuchni. Szyld oznajmial, ze jest to "Dom imienia Thelmy Morrison dla Pielegniarek". Na frontowej scianie, nad wejsciem witraz w oknie przedstawial pielegniarke pochylona nad zolnierzem rannym w wojnie krymskiej. Czy takie "dziedzictwo" jest az tak wazne, zeby je upamietniac? - zastanawial sie Jamieson. Jego zdaniem, ciagle aluzje do historii pelnej wojen, zabijania i okaleczania oraz gloryfikowanie uczestnikow byly irytujace. Czasem myslal, ze byloby naprawde calkiem przyjemnie zyc w kraju, ktory nie mialby tak wielkich tradycji i zwiazanych z tym rozmaitych bzdur. Gdzies, gdzie domy bylyby nowe i wszystko dzialaloby, jak nalezy. Ale czy istnieje takie miejsce? Na placu panowal halas. Powietrze wypelnial brzek wozkow rozwozacych posilki i syk pary z kuchni, ktorej trzy wejscia gospodarcze wychodzily na dziedziniec. Portier szamoczacy sie z ciezkim kontenerem, ktorego kolka nie chcialy sie toczyc po kocich lbach, spiewal arie operowa niemilosiernie falszujac. Jamieson pomyslal, ze facet byc moze czeka na "odkrycie". Ktos z telewizyjnego programu "Szukamy talentow" wynurzy sie zza jednej ze skrzyn i uczyni go gwiazda. Otoczenie bylo przerazajace. Jamieson wspolczul pielegniarkom z nocnej zmiany, ze musialy spac w ciagu dnia w tym harmidrze. Wszedl do budynku, na wprost mial przed soba schody i korytarze biegnace po obu stronach. Nie znalazl jednak listy lokatorow ani planu pokoi. Zobaczyl biurko, ale nikt przy nim nie siedzial. Wygladalo na to, ze w poblizu nie ma w ogole nikogo. Miejsce wydalo sie Jamiesonowi dziwne. Sprawialo wrazenie kosciola. Taka atmosfere stwarzalo swiatlo wpadajace przez okienne witraze, ktore, jak zauwazyl, zajmowaly cala sciane na podescie schodow. Poszedl korytarzem, ktorego wyblakly czerwony dywan tlumil odglos krokow. Stechle powietrze mialo w sobie chlod charakterystyczny dla starych budowli z kamienia. Spojrzal na misternie utkana pajecza siec na bebnie hydrantu i nagle uslyszal odglos otwierajacych sie drzwi wejsciowych. Mezczyzna w zle dopasowanym niebieskim mundurze, trzymajacy w reku spodek i filizanke, przecial korytarz szurajac nogami. Usadowil sie za biurkiem i siegnal po gazete. Nie zauwazyl wczesniej Jamiesona, wiec byl zaskoczony, gdy ten nagle podszedl i odkaszlnal dla zwrocenia na siebie uwagi. -Ej! Co pan kombinujesz? - zapytal, najwyrazniej przestraszony. - Tu nie mozna wchodzic! -Szukam siostry Fantes - odparl Jamieson. -To powinien pan zapytac, a nie wloczyc sie po korytarzach. -Nie bylo pana tutaj - skwitowal uwage Jamieson, wskazujac wzrokiem filizanke i spodek. Mezczyzna wyczul, ze ma do czynienia z kims waznym, i spuscil z tonu. -Czy wolno spytac, kto jej szuka? - zapytal niemal przymilnie. -Jestem doktor Jamieson. Przychodze w sprawie sluzbowej, nie prywatnie - powiedzial Jamieson uprzedzajac nastepne pytanie. -Zaraz sprawdze, czy jest, panie doktorze - obiecal mezczyzna z grymasem, ktory zapewne mial byc uprzejmym usmiechem, lecz nadal mu wyglad jamnika z bolacym zebem. Jedna reka wlozyl okulary i przebiegl palcem po liscie lokatorow. Podniosl sluchawke telefonu i wystukal trzy cyfry. Czekajac, az ktos sie zglosi, poslal Jamiesonowi jeszcze jeden krzywy usmiech. Wygladal na rozczarowanego przedluzajaca sie cisza w sluchawce, w koncu jednak ktos odebral telefon, Wreszcie przekazal wiadomosc osobie na drugim koncu linii. -Zaraz zejdzie, panie doktorze - oznajmil odkladajac sluchawke, za pierwszym razem nie trafiajac nia na widelki. - Moze pan poczekac w swietlicy. To tam... Jamieson pomaszerowal za jego przygarbiona postacia wzdluz korytarza parteru i zostal wprowadzony do obszernej sali. Byl tu wysoki, elegancki kominek z ozdobnym ekranem przeciwogniowym. Obok stala mosiezna skrzynia na drewno. Zimne pokoje i wygasle kominki, pomyslal Jamieson. Jest w tym cos bardzo brytyjskiego. Na bialych scianach wisialy w regularnych odstepach wyblakle olejne obrazy, przedstawiajace sceny z angielskiej wsi. Pare foteli pamietajacych lepsze czasy rozstawiono na podlodze z linoleum. "Przeglad Pielegniarski" i rozne inne magazyny kobiece lezaly porzadnie poukladane na niewielkim czarnym stoliku. Jamieson spojrzal na zegarek. Bylo pietnascie po trzeciej. Drzwi otworzyly sie i do sali weszla niewysoka kobieta okolo trzydziestki. Byla waska w ramionach i szeroka w biodrach. Cicho zamknela drzwi i przedstawila sie jako Laura Fantes. Jamieson rowniez przedstawil sie i wyjasnil, co robi w Kerr Memorial. -Rozumiem - powiedziala dziewczyna, ale widac bylo, ze usiluje odgadnac, dlaczego Jamieson chcial widziec sie wlasnie z nia. -Chodzi o wymazy, ktore zostaly pobrane do testow w ramach sprawdzania personelu - objasnil Jamieson. -Wyniki byly przeciez negatywne - powiedziala szybko dziewczyna. -Zgadza sie. Dlatego tu jestem. -Nie rozumiem... -Byly zbyt negatywne. Dziewczyna ze zdziwieniem potrzasnela glowa. -Zbyt negatywne? -Zadnych bakterii. Zero - odrzekl Jamieson. -Czy to zle? - spytala. Najwyrazniej uwazala, ze nie. -To nie jest zle - powiedzial spokojnie Jamieson. - To jest nienormalne. Chyba ze poddala sie pani leczeniu z zastosowaniem srodkow antybakteryjnych. Wtedy, oczywiscie, sprawa jest jasna. Ale... nie ma o tym wzmianki w pani ksiazeczce zdrowia. Dziewczyna przez moment wytrzymala spojrzenie Jamiesona, potem spuscila glowe i utkwila wzrok w podlodze. Jej ramiona opadly. -Ale bylam glupia - powiedziala cicho. - Powinnam byla o tym pomyslec. Ale bylam glupia! Jamieson spokojnie czekal, az dziewczyna powroci do rownowagi. Gdzies trzasnely drzwi i ich odglos przerwal przedluzajaca sie cisze. -Ma pan calkowita racje - powiedziala cicho Laura Fantes. -Lecze sie. -O co chodzi? -Zapalenie pecherza. Biore ampicyline. Przez moment Jamieson nie mogl zrozumiec, co bylo powodem takiego zdenerwowania dziewczyny. Zapalenie pecherza jest dosc powszechna dolegliwoscia wystepujaca u mlodych kobiet. Jest to zwiazane z aktywnoscia seksualna. Dlatego ta dolegliwosc nazywana jest zapaleniem "milosnym". Ale trudno to uznac za powod do zazenowania i trzymania sprawy w tajemnicy. Po chwili domyslil sie i zapytal: -Nie poszla pani do lekarza? Dziewczyna potrzasnela glowa. -Zabrala pani lekarstwo z oddzialu? Laura Fantes przytaknela. Jamieson wydal z siebie przeciagle westchnienie. -Zdaje sobie pani sprawe z tego, ze wynoszenie jakichkolwiek srodkow z oddzialu jest wykroczeniem, ktore kwalifikuje pania do natychmiastowego zwolnienia? - zapytal. Dziewczyna przytaknela. -Oczywiscie. To byla glupota z mojej strony. Chyba po prostu nie pomyslalam o tym w pore. Dosc czesto dostaje zapalenia pecherza i moj lekarz zawsze daje mi ampicyline. Pomyslalam, ze tym razem bedzie tak samo, wiec nie chcialo mi sie jechac przez cale miasto i czekac czterdziesci minut w poczekalni. To takie przygnebiajace. -Jak dlugo jest pani pielegniarka? - spytal Jamieson. -Od dziewieciu lat. -Myslala pani o malzenstwie? Dziewczyna usmiechnela sie kwasno. -Co za ironia losu. Dostalam zapalenia pecherza, kiedy wyjechalam na tydzien z moim chlopakiem na jeziora. Pod koniec urlopu zerwalismy ze soba na dobre i teraz to... - spojrzala na Jamiesona z rezygnacja. - Co teraz bedzie? Jamieson popatrzyl na zalosna postac stojaca przed nim i zaczal rozwazac mozliwosci. Zajecie oFICjalnego stanowiska w tej sprawie byloby proste. Mogl zlozyc meldunek, dziewczyna stracilaby prace i sprawa skonczona. Ale byly pewne okolicznosci: dziewczyna dobijala trzydziestki, stracila chlopaka. A nie byla najatrakcyjniejsza dziewczyna, jaka Jamieson kiedykolwiek widzial. Co sie z nia stanie, jesli straci rowniez prace? Gorzej, nie tylko prace. Zawod. Prawdopodobnie czekaloby ja zgorzkniale staropanienstwo. Papiery wystawialy jej wspaniale swiadectwo jako pielegniarce. Czy byloby w porzadku zniszczyc jej zycie? Przepisy byly bezwzgledne. Nie mialo znaczenia, jakie lekarstwo zostalo skradzione i z jakiego powodu. W tym przypadku akurat Jamieson byl innego zdania. Kazda dziewczyna, ktora przepracowala dziewiec lat w takiej instytucji, jak Kerr Memorial, i spedzila ten czas mieszkajac w takim miejscu, jak Dom dla Pielegniarek Thelmy Morrison, zaslugiwala na wzgledy. To nie byla morfina, tylko ampicylina. Antybiotyk, ktory prawie kazdy trzyma u siebie w lazience. Jamieson wzial gleboki oddech. -Nic - odpowiedzial. -Nie rozumiem. - Laura wygladala na zaskoczona. -Dzis wieczorem odbedzie pani podroz przez cale miasto i poczeka pani te czterdziesci minut w poczekalni razem z krzyczacymi dziecmi i kaszlacymi osobami, majacymi bronchit. Poczyta pani stare numery "Puncha" i "Czym jezdzic", dopoki dzwonek pani nie wywola i powie pani swojemu lekarzowi ogolnemu, ze ma pani zapalenie pecherza. To jest jedyny sposob, w jaki w przyszlosci zaopatrzy sie pani w ampicyline. Nigdy, przenigdy nie wezmie pani niczego wiecej z oddzialu. Czy to jasne? Laura Fantes wygladala, jakby nie wierzyla wlasnym uszom. Jej twarz rozjasnila sie jak wschod slonca, gdy szukala slow, by wyrazic swoja wdziecznosc. -Nigdy nie bede potrafila odwdzieczyc sie za to... -Zmykaj - odparl Jamieson. Spojrzal na zegarek. Nadszedl czas, by zobaczyc sie z Thelwellem. Nie cieszyl sie na to spotkanie. Kiedy opuszczal dom pielegniarek, utalentowany muzycznie portier usilowal wlasnie wziac najwyzsze tony Nessun Dorma. Nie udalo sie. * 5* Jamieson wszedl na oddzial ginekologiczny bocznym wejsciem, ale znalazl waskie przejscie prowadzace do schodow. Droga byla jednak zastawiona duzymi kartonami, przy ktorych dwaj pracownicy fizyczni czekali na sluzbowa winde.-Momencik... - powiedzial jeden z nich widzac nadchodzacego Jamiesona. Jamieson skinal glowa. Musial zaczekac. Winda byla stara, nie miala obudowanych bokow i bardziej przypominala zelazna klatke niz nowoczesny dzwig. Platforma pojawila sie w otworze sufitu, zwolnila i zatrzymala sie na poziomie podlogi. Jeden z mezczyzn odciagnal harmonijkowe drzwi, drugi popchnal ku niemu pudla i zaladowal do srodka. Droga byla wolna. Jamieson wspial sie po schodach i idac wedlug strzalek wskazujacych kierunek trafil do biura Thelwella. Zapukal krotko i wszedl do srodka. -Doktor Jamieson? - zapytala kobieta siedzaca przy maszynie do pisania. - Pan Thelwell oczekuje pana. Prosze wejsc. Wskazala drzwi z ciemnego drewna znajdujace sie za nia i Jamieson dostrzegl na nich mosiezna tabliczke z napisem "G. T. Thelwell". Thelwell rozmawial wlasnie z Mortonem. Skwitowal przybycie Jamiesona krotkim skinieniem glowy i poprawil sie na krzesle, jakby chcial dac Mortonowi do zrozumienia, ze ich pogawedka dobiegla konca. Morton zrozumial i wstal. Wychodzac usmiechnal sie do Jamiesona. -Jak rece? - zapytal. -Duzo lepiej - odparl Jamieson. -Prosze usiasc - zaprosil Thelwell. Jamieson usiadl. -Niestety nasza pacjentka, pani Jenkins, zmarla dzis po poludniu - powiedzial Thelwell, gdy Morton zamknal za soba drzwi. -Przykro mi - odrzekl Jamieson. - Umarla wyjatkowo szybko. -Co pan ma na mysli? -Od momentu pojawienia sie infekcji do chwili zgonu minelo niewiele ponad jeden dzien - odparl Jamieson. - To niespotykane. -Co pan sugeruje? - natarl Thelwell. Jamieson zrozumial, ze kazde podejrzenie, iz ktos zamierza oczerniac oddzial Thelwella, wywolywalo u niego oburzenie. -Sugeruje, ze bakteria, ktora powoduje infekcje, jest nie tylko trudna do zwalczenia, ale rowniez wyjatkowo jadowita - odpowiedzial z calkowitym spokojem. Thelwell uswiadomil sobie, ze zbyt pochopnie ocenil intencje Jamiesona i mruknal: -Myslalem, ze pan wie... We wszystkich trzech przypadkach w ciagu dwunastu godzin po infekcji nastepowala ogolna posocznica. -Nie wiedzialem - powiedzial Jamieson. -No wlasnie... co wlasciwie chce pan zobaczyc? -Wszystko. Sale na oddziale, sale operacyjna, sale pooperacyjna, umywalnie... slowem wszystko. Przez moment wygladalo na to, ze Thelwell zamierza sie sprzeciwic, ale nic takiego nie nastapilo. Wstal i powiedzial: -Najlepiej bedzie, jak zaczniemy od razu. Podczas zwiedzania Jamieson stopniowo przekonywal sie, ze ma przed soba to, czego sie spodziewal. Dobrze prowadzony oddzial, kierowany energiczna reka, nie rozniacy sie od innych placowek Panstwowej Sluzby Zdrowia. Oczywiscie, na tyle czysty i nowoczesny, na ile pozwalal na to budzet i lokalizacja w ciasnocie starych budynkow. Nie zauwazyl zadnych rzucajacych sie w oczy niedociagniec zarowno jesli chodzilo o sprawy zasadnicze, jak i proceduralne. Thelwell zaznajomil go z obowiazujacym na oddziale porzadkiem dnia i przyjetymi normami postepowania. Jamieson rozgladal sie i robil notatki, ale nie znalazl nic, co byloby niewlasciwe w szpitalnych warunkach. -Gdzie przechowywane sa instrumenty chirurgiczne? - zapytal, gdy Thelwell skonczyl oprowadzac go po sali operacyjnej. Thelwell podszedl do stalowej szafki i otworzyl ja. Wewnatrz znajdowaly sie trzy opakowania z narzedziami chirurgicznymi. Na kazdym widniala etykietka CDS informujaca o tym, ze instrumenty przeszly przez sterylizator. Informacja zawierala date i podpis pracownika, ktory dokonywal kontroli. Kazde z opakowan mialo ponadto szeroka tasme z zaczernionym probnikiem paskowym oznaczajacym, ze przebywalo w sterylizatorze przez okreslony czas w wymaganej temperaturze. Jamieson z zadowoleniem skinal glowa. Thelwell zamknal szafke. -Kiedy przeprowadza pan nastepna operacje? - zapytal Jamieson. -Jutro - odparl Thelwell. -Myslalem, ze uzgodnilismy, iz zabiegi nie beda przeprowadzane do momentu przygotowania nowej sali pooperacyjnej? -Jamieson byl zaskoczony. -To nagly wypadek - odrzekl Thelwell. - Ale wzielismy panskie zyczenia pod uwage i urzadzilismy dla pacjentki osobna sale w bocznym pokoju na dole. -Co to za przypadek? -Nowotwor jajnika. Z tym nie mozna zwlekac. -Znow bedzie pan operowal na ortopedii? - spytal Jamieson. Thelwell pokrecil przeczaco glowa. -Nie - odrzekl. - Wiemy juz, ze infekcja nie ma nic wspolnego z sala operacyjna, wiec wracam tutaj. Dzisiejszej nocy ta sala operacyjna dodatkowo zostanie poddana gruntownej dezynfekcji, dla pewnosci z sufitem wlacznie. Caly zespol chirurgiczny zostal dzis ponownie poddany testom. Wzieto wymazy, zeby sie upewnic, ze nikt nie jest nosicielem tej cholernej zarazy. Po operacji pacjentka zostanie umieszczona od razu w sali, o ktorej wspomnialem, i tam bedzie miala zapewniona opieke do czasu, az powroci do zdrowia. Pokoj, podobnie jak sala operacyjna, zostanie wyczyszczony i zdezynfekowany od gory do dolu. -Coz, nie ma sie do czego przyczepic - powiedzial Jamieson. -To milo z panskiej strony, ze pan sie zgadza - odparl Thelwell z drwina w glosie, ktora Jamieson zignorowal i powiedzial: -Chcialbym uczestniczyc w jutrzejszej operacji. Wyczul poruszenie Thelwella, ale waskie wargi pozostaly zacisniete, a twarz, z wyjatkiem oczu, nie zdradzala zadnych uczuc. Minelo pelne dziesiec sekund, zanim uslyszal: -W jakim charakterze, jesli wolno spytac? - Kazda sylaba tego pytania zostala starannie wyrecytowana. -Jako obserwator - odparl Jamieson. Jego opanowanie wydawalo sie doprowadzac Thelwella do wscieklosci. -Nie poddal sie pan testom - powiedzial Thelwell. -Owszem, poddalem sie - odrzekl Jamieson. - Przeprowadzilem je osobiscie na mikrobiologii, zanim tu przyszedlem. Thelwell przelknal to z trudem i uznal sie za pokonanego. -A zatem, dobrze... - powiedzial. - Niech pan bedzie w umywalni o dziesiatej. Zakladam, ze panskie wymazy sa w porzadku. -Dziekuje. Thelwell spojrzal na zegarek. -Jesli to wszystko, pozwoli pan, ze zakonczymy nasze spotkanie. Mam dzis wieczorem probe choru. -Prawde mowiac, jest cos jeszcze - odparl Jamieson. - Chcialbym porozmawiac o panskich wymazach. Chcialbym, zeby mi pan wyjasnil, dlaczego wyniki panskich dwoch ostatnich wymazow z nosa byly calkowicie ujemne. Thelwell zatrzymal sie w pol kroku. -Nie rozumiem... - zajaknal sie, ale oczywiste bylo, ze bardzo dobrze rozumie. Jamieson milczac czekal, az uslyszy wyjasnienie, i tak tez sie stalo. -W interesie moich pacjentek mam zwyczaj stosowac krem "Naseptin". Oto dlaczego moje wymazy byly czyste - uslyszal. - Trudno mi sie od tego odzwyczaic. Po prostu musialem zapomniec o tym, ze nie powinienem uzywac kremu w dniach, kiedy byly przeprowadzane testy. Jamieson potrzymal go chwile w niepewnosci, zanim oznajmil rzecz oczywista. -Przedmiotem testow jest ustalenie, kto z personelu jest nosicielem zarazkow zagrazajacych pacjentom. Gdyby kazdy wysterylizowal sobie przed testem kanaly nosowe, nie byloby sensu przeprowadzac badan. Jamieson wiedzial, ze mimo ironicznej miny, Thelwell wije sie w srodku z zaklopotania. -Juz powiedzialem... - rzekl Thelwell. - Nie pamietalem, zeby nie uzyc kremu w dniach testow. Mam na glowie mnostwo spraw. Jamieson spokojnie przygladal mu sie ciekaw, czy to bylo wszystko, co Thelwell mial do powiedzenia. Cierpliwosc oplacila sie. -W porzadku. Jesli koniecznie musi pan wiedziec... - przemowil Thelwell - nie chcialem, zeby ten idiota, Richardson, narobil mi klopotu. Ten niekompetentny facet stwierdzilby prawdopodobnie, ze znalazl tyfus w moich przewodach nosowo - gardlowych. Jamieson omal nie stracil nad soba panowania. Co sie tu, do diabla, dzieje? - pomyslal. To szpital czy dom wariatow?! Paranoja Thelwella, przypadek kliniczny! Na razie postanowil jednak spojrzec na sprawe z dystansem, Musial wziac pod uwage, ze Thelwell mowi prawde o codziennym uzywaniu kremu. -Moze pojutrze moglby pan dostarczyc do laboratorium jeszcze jeden wymaz? - zaproponowal. -Oczywiscie... - mruknal Thelwell. Mial najwyrazniej dosyc tej rozmowy. -Przyjemnej proby - powiedzial Jamieson. - To miejscowy chor? -Tak... Tak... - wyjakal Thelwell zazenowany naglym przejsciem do towarzyskiej pogawedki. - Z kosciola St. Serf. Wykonujemy Te Deum. -To mile - odparl Jamieson, choc nie bylo to wlasciwe slowo. Mezczyzna stal w mrocznym wejsciu do sklepu i obserwowal ulice. Panienki stale tam byly. Pojawialy sie, to znow znikaly w ciemnosci w imitacjach lamparcich futer i w sztucznych skorach, ale nie dal sie zwiesc. Polowa z nich byla rejestrowana, a ford sierra zaparkowany na Clarion Street moglby z powodzeniem miec na dachu niebieska lampe blyskowa zamiast dwoch ponurych facetow w srodku, jedzacych kanapki i spogladajacych na zegarki. Czy mysleli, ze jest kompletnym idiota? Czy naprawde spodziewali sie, ze znow zaatakuje w ten sam sposob? Ze wlezie wprost w tak kiepsko przygotowana pulapke jak jaki chory umyslowo? Nie byl zly, dziwil sie tylko, jak mogli byc tak glupi. Ale smierc frajerom... Z prawej strony nadjechal autobus i zatrzymal sie tuz przed nim. Mezczyzna postawil kolnierz i wsiadl. Dzis wieczorem skoncentruje sie na czyms innym. Ta perspektywa wydawala sie tym przyjemniejsza, ze policjanci spedza zapewne cala noc na zimnie, a kto ochrania te plugawe kreatury, zasluguje na wszelkie niewygody. Autobus zatrzymal sie na petli. Mezczyzna wysiadl i ruszyl przed siebie niosac teczke i nasuwajac mocniej kapelusz, gdyz zaczelo padac. Ale do mieszkania w suterenie mial niedaleko. Wkrotce bedzie mogl zasiasc do swojej wieczornej pracy. Skrecil w alejke oddzielajaca glowna ulice od tej, przy ktorej miescila sie suterena. Po drodze omijal stosy pudel i makulatury wystawiane do wywiezienia. Lokalizacja mieszkania byla idealna dla jego celow. Wszystkie budynki wokol zajmowane byly przez biura. Noca rzadko ktos sie tu pojawial. Teraz rowniez okna na calej ulicy byly ciemne. Z wyjatkiem jednego. Swiatlo palilo sie w biurze mierniczym na pietrze po przeciwnej stronie. Widok byl tak niezwykly, ze mezczyzna zatrzymal sie na chwile na koncu alejki i spojrzal w gore. Byl zdziwiony. Nikt nie pracowal tu przedtem o tak poznej porze. Jego wrodzona ostroznosc kazala mu rozwazyc wszystkie mozliwe komplikacje. W oknie pojawila sie mloda kobieta. Smiejac sie zaczela zaciagac zaslony, gdy wtem zza niej wylonil sie chlopak i objal ja w talii. Mezczyzna stojacy w mroku obserwowal, jak czlowiek w oknie kladzie rece na piersi kobiety i sklania glowe na jej szyi. -Glupiec! - syknal gniewnie, gdy ujrzal, ze kobieta znow sie smieje i glaszcze swego towarzysza po wlosach. - Nie rozumiesz, ze ona chce cie schwytac w pulapke?! Zaluzje zamknely sie z trzaskiem i nie bylo juz nic widac. Mezczyzna na dole stal wciaz na rogu alejki i patrzyl w okno, nerwowo przelykajac sline. Wreszcie uspokoil sie. Mial robote do wykonania. Zszedl po schodach do sutereny i otworzyl drzwi, jak najciszej potrafil. Nie chcial, zeby para na gorze cos uslyszala i wyjrzala przez okno. Choc watpil, zeby to bylo mozliwe. Ten biedny glupiec mial teraz co innego w glowie. Ale... jak zwykle, ostroznosc byla najwazniejsza. Cicho zamknal za soba drzwi i, zanim zapalil swiatlo, zasunal zaslony w oknie. Pajak umknal w gore po swej pajeczynie, widoczny nagle na tle bialych scian, ale mezczyzna nie zwrocil na niego uwagi. Otworzyl drzwiczki malej metalowej szafki i przyjrzal sie jej zawartosci. Doskonale - pomyslal - wszystko idzie dobrze. Kiedy nadejdzie czas na zmiane, bedzie gotowy i wszystko bedzie sie moglo zaczac od poczatku. Zamknal szafke i przeszedl do kuchni. Zapalil mala punktowa lampe umieszczona na srodku stolu. Najpierw rzucila przytlumione purpurowe swiatlo, ale z minuty na minute jej blask stawal sie coraz jasniejszy. Tym razem mezczyzna wrocil z sypialni ubrany w bialy kombinezon. Na twarzy mial przezroczysta plastikowa maske. Sprawdzil, czy mankiety kombinezonu przylegaja scisle do rekawiczek oraz czy jego ubior dobrze ochrania szyje. Nie moglo byc zadnych bledow. Po dluzszych ogledzinach byl zadowolony z zabezpieczenia. Przystapil do pracy. Minely dwie godziny, zanim uznal, ze zrobil wystarczajaco duzo jak na jeden wieczor. Wylaczyl lampe i zdjal maske. Zimne powietrze sutereny owionelo jego spocone czolo. Wzdrygnal sie lekko, gdy wstal i przystapil do sprzatania. Kiedy wszystko znalazlo sie w bezpiecznym wnetrzu metalowej szafki, westchnal z zadowoleniem i spojrzal na zegarek. Ostatni rzut oka na termometr umieszczony na wierzchu szafki upewnil go, ze tego wieczoru nie ma nic wiecej do zrobienia. Wylaczyl juz swiatlo w pokoju i mial wlasnie otworzyc drzwi wejsciowe, kiedy uslyszal glosy dochodzace z ulicy. Zamarl w ciemnosci, nasluchujac. Do jego uszu docieraly glosy kobiety i mezczyzny, ale nie mogl rozroznic slow. Wraz z uplywem czasu stawal sie coraz bardziej zniecierpliwiony. Czekanie w bezruchu powodowalo, ze coraz dotkliwiej odczuwal zimno i wilgoc. Bardzo wolno przekrecil zamek, calym ciezarem ciala napierajac na drzwi w obawie, by nie stuknely o framuge i nie narobily halasu. Wydawalo sie, ze minela wiecznosc, zanim uchylil drzwi na szerokosc jednego cala, by slyszec rozmowe na zewnatrz. W miare jak sluchal, dochodzil do przekonania, ze glosy musza nalezec do pary, ktora widzial w oknie po przeciwnej stronie ulicy. Najwyrazniej romans w biurze dobiegl konca. Mezczyzna i kobieta wlasnie wychodzili. Zastanawial sie, gdzie to robili? Na biurku? Wijac sie na podlodze jak zwierzeta? Moze oparci o sciane, bo ta suka tak go podniecala? Pomyslowosc takich kobiet nie miala granic. Oto dlaczego on sam musial byc rownie przebiegly, jesli chcial z nimi walczyc. Slyszal, jak kobieta upierala sie, zeby chlopak nie odwozil jej do domu. Jest juz spozniony i mialby w domu jeszcze wiecej klopotow. Z powodzeniem ona moze pojechac autobusem. Przystanek jest tuz za rogiem i bedzie w domu za pietnascie minut. -Jestes pewna? - zapytal. -Absolutnie - odparla kobieta. Nastepnie dluzsza chwila ciszy i czlowiek w suterenie domyslal sie, ze tamci znowu sie obsciskiwali. Stal tak w przycmionym swietle padajacym z ulicy, a jego twarz wykrzywil grymas wstretu. Uslyszal kilka pozegnalnych dobranoc" wymowionych szeptem a potem osobne kroki i domyslil sie, ze,. para rozstala sie. W kilka sekund pozniej dal sie slyszec odglos odjezdzajacego samochodu. Mogl teraz bezpiecznie wyjsc. W jego glowie zaczynal kielkowac pewien pomysl. Nie planowal tego, ale czy mogl przepuscic taka okazje? Ostroznie! Musi byc ostrozny! Nie planowane akcje zawsze sa niebezpieczne. Spontaniczne dzialanie moze zakonczyc sie kleska. Ale z drugiej strony nie wolno mu zrezygnowac z okazji uwolnienia spoleczenstwa od kolejnej kreatury. Ponownie zamknal drzwi i jeszcze raz zasunal zaslony, zanim zapalil swiatlo. Poszedl do lazienki, zdjal ze sznura gumowy fartuch wiszacy nad wanna, zlozyl go szybko i wepchnal do teczki. Narzedzia lezaly gotowe na brzegu zlewu. Szybko zawinal je w sciereczke. Kiedy cicho zamykal za soba drzwi sutereny, pomyslal, ze jesli ta suka bedzie stala na przystanku, kiedy tam dotrze, to znak, ze los mu sprzyja. Jesli nie, wroci do mieszkania i zrezygnuje ze swego zamiaru. Gdy w pospiechu przemierzal alejke, zawadzil noga o brzeg kartonowego pudla i omal nie runal jak dlugi, w pore jednak udalo mu sie odzyskac rownowage. Upomnial samego siebie, ze ma bardziej uwazac, i zwolnil, by doprowadzic sie do porzadku. Wygladzil przod plaszcza, poprawil kapelusz i wyszedl zza rogu kierujac sie w strone przystanku autobusowego. Jeszcze tam byla! Stala tam, suka jedna, w spodniczce opinajacej posladki, z rozcieciem z tylu ukazujacym trojkat bialej halki, w zakiecie skrojonym celowo tak, by uwydat znial ponetnosc jej piersi. Odwrocila sie i spojrzala na niego obojetnie. Gdy podszedl blizej, jej twarz pozostala bez wyrazu. W taki sposob patrzyla na niego zawsze kazda dziwka. Jakby byl powietrzem. Zerknal na jej szyje i na lekko wyniosly profil, gdy odwrocila glowe. Kogo ona chce nabrac na ten przyzwoity wyglad? Naprawde wyobraza sobie, ze on da sie zwiesc tej grze pozorow? Ze pod ta powierzchownoscia nie widac jej zepsucia? Nadjechal autobus i kobieta wsiadla. Miala trudnosci ze wspieciem sie na wysoki stopien z powodu obcislej spodniczki. Musiala lekko schylic sie i nieco ja podciagnac. Mezczyzna byl za nia i poczul, jak krew uderza mu do glowy. Nagle zdal sobie sprawe, ze ona wlasnie probuje odwrocic jego uwage od zadania, jakie ma wykonac, uzywajac diabelskich sztuczek. Posluguje sie wlasnie ta bronia, by go wczesniej zaskoczyc! Poczul, jak wzbiera w nim podniecenie, twardosc w kroczu i kropelki potu nad gorna warga. Ale zwalczyl to uczucie. Nie moglo nim rzadzic! Kobieta poprosila o bilet za piecdziesiat pensow. Mezczyzna odczekal chwilke udajac, ze szuka w kieszeni drobnych, i kupil taki sam. Odbierajac bilet, nagle zawadzil teczka o podstawe automatu. Instrumenty chirurgiczne zabrzeczaly dzwiecznie, wysuwajac sie z zawiniatka. -Co tam trzymasz, bracie? - zainteresowal sie kierowca. - Klejnoty Korony? Mezczyzna zdobyl sie na usmiech, ale wypadlo to nienaturalnie i wymuszenie. Usilujac zachowac spokoj, przeszedl do tylu autobusu i zajal siedzace miejsce. Nie byl tu narazony na ciekawskie spojrzenia. Siedzial cztery rzedy dalej niz kobieta, ktora sledzil. Byl na siebie wsciekly. Zmarnowal szanse! Nie moze teraz zrealizowac swego planu. Kierowca zapamietalby, ze wsiadal do autobusu na tym samym przystanku co ta kobieta. Brzekiem narzedzi chirurgicznych zwrocil na siebie uwage. Dlaczego nie poswiecil wiecej czasu, by je porzadnie zapakowac? Autobus skrecil w jasno oswietlona ulice. Okoliczne puby - zgodnie z przepisami - opuszczala wlasnie klientela. Panowal tu ruch i gwar. Mezczyzna skrzywil sie odruchowo widzac grupe mlodych ludzi, ktorzy na widok nadjezdzajacego autobusu rzucili sie pedem w kierunku przystanku. Drzwi otworzyly sie. Dwaj mlodzi ludzie wszczeli ze soba klotnie przy wsiadaniu. Kierowca usilowal uspokoic mlodziencow, ale spotkal sie z potokiem wyzwisk i zamilkl. Mlodziency rzucili pieniadze za bilety i zaczeli rozrabiac na dobre. Bylo ich pieciu. Przepychali sie w glab autobusu. W pewnym momencie zrzucili kapelusz starszemu mezczyznie, po czym wsadzili mu go z powrotem na glowe, nasuwajac mocno na oczy. Jego protesty spotkaly sie z chamskimi drwinami. -Co z toba, dziadku? Osleples? Nastepnie ich uwage zwrocila kilkunastoletnia dziewczyna i zaczeli wypowiadac glosne uwagi na temat jej wygladu. -Ladne cycuszki, niesmiala buzka! - huknal jeden z rozrabiakow ku glosnej uciesze pozostalych. -I ladny maly tyleczek. Zaklad, ze mialbys z nia niezla zabawe. -Myslisz, ze trzeba sprobowac? - zapytal inny i na chwile zamilkli. -Jasne... dawaj ja! - ryknal jeden z chlopakow gapiac sie ostentacyjnie na jej nogi. Dziewczyna zerwala sie z miejsca i pobiegla do kierowcy, proszac by pozwolil jej wysiasc i wezwal policje. Z poczatku kierowca nie kwapil sie, by to zrobic, ale gdy starsza kobieta siedzaca blisko poparla dziewczyne, siegnal po radio. -Rusz to, a wyladujesz w pieprzonym szpitalu! - ostrzegl przywodca grupy ruszajac przejsciem miedzy siedzeniami w kierunku kierowcy. Ten usmiechnal sie przepraszajaco do dziewczyny i odlozyl aparat. Otworzyl drzwi i powiedzial: -Biegnij prosto do domu, zlotko. Tak bedzie najlepiej. Dziewczyna wysiadla pospiesznie z autobusu, a chuligani wywrzaskiwali przez okno wyzwiska pod jej adresem i ordynarnymi gestami pokazywali, co chcieliby z nia robic. Teraz zwrocili uwage na kobiete w obcislej spodniczce. -A co my tu mamy? - zapytal jeden z nich siadajac naprzeciwko niej. Pozostali tez sie przyblizyli. -Tylko spojrzcie... Dziewczyna starala sie zachowac spokoj. Z godnoscia odwrocila sie do okna. -Takie troche starsze sa lepsze - oznajmil przywodca bandy. -Wiedza, o co chodzi - odwrocil sie do kobiety. - Prawda, kochanie? Kobieta nie odwracala sie od okna. Przywodca przesiadl sie na miejsce obok niej i przysunal blizej. -Wiesz co i jak, prawda, kochanie?! Mialas w swoim czasie kilku facetow, no nie? Jasne, ze mialas. Zaloze sie, ze jak juz zaczniesz, to jestes bestia... Jeden z chlopakow wyskoczyl na srodek przejscia miedzy siedzeniami i zaczal szybko poruszac biodrami w przod i w tyl, ku uciesze pozostalych. Kobieta nie wytrzymala, ze zloscia odwrocila sie od okna. -Bydlaki! - syknela. Uwaga spowodowala tylko glosny smiech. Chlopaki porozwalali sie na siedzeniach. Jeden z pasazerow, mezczyzna w srednim wieku, stracil cierpliwosc. -Zamknijcie wreszcie wasze parszywe geby! - wykrzyknal. Jego twarz poczerwieniala z gniewu. Chuligani wymienili rozbawione spojrzenia i ruszyli w jego kierunku. -Kogo my tu widzimy? - zapytal przywodca grupy. -Wyglada mi na frajera - odpowiedzial mu jeden z kolegow. -Zaloze sie, ze haruje w banku, bo na takiego wala mi wyglada - powiedzial szef gangu. -Tak, prosze pana... nie, prosze pana... Trzy worki pelne, prosze pana... - zaczal malpowac ktorys z pozostalych. -Wiec jak, zasuwasz w banku? - zapytal przywodca przysuwajac twarz do glowy mezczyzny. -Zamknij sie i zjezdzaj - odparl pasazer. -A co? Zalatwisz nas? - zapytal szef. Jego glos byl spokojny, ale czaila sie w nim grozba, a w usmiechu nie bylo nic wesolego. -Nie macie za grosz przyzwoitosci - wybelkotal nerwowo mezczyzna. - Rodzice nie mowili wam, jak nalezy sie zachowywac? Czy sa tacy jak wy? Holota! Z twarzy przywodcy grupy calkiem zniknal usmiech. Odwrocil sie do kolegow. -On mowi o mojej mamusce! Slyszeliscie, co o niej powiedzial?! -Stary skurwiel! -Dowal mu! -Na milosc boska, przestancie! Dajcie mu spokoj! - wstawila sie za pasazerem kobieta. Ale jej interwencja spotkala sie z gwaltowna reakcja. -Zamknij sie! Zaraz do ciebie przyjdziemy, kochanie! - krzyknal szef bandy nie odrywajac wzroku od mezczyzny, ktory byl teraz jego celem. Nikomu nie wolno mowic tak o mojej matce, nikomu... Jasne?! Mezczyzna nie zdazyl nic powiedziec. Napastnik nie dal mu zadnej szansy. Trzasnal go bykiem w twarz lamiac mu nos i miazdzac okulary. Mezczyzna osunal sie bez tchu i krew trysnela na siedzenie. -Na milosc boska, niech sie pan zatrzyma! - krzyknela w kierunku kierowcy kobieta. Poparli ja inni pasazerowie. Swiadomosc, ze grupa bezsilnych dotychczas osob zwiera nagle szeregi i zamierza stawic opor, zachwiala pewnoscia siebie przywodcy bandy. -Slyszeliscie, co powiedzial o mojej mamie? - zwrocil sie do pasazerow, jakby w nadziei, ze jego zachowanie wzgledem pobitego pasazera znajdzie u pozostalych usprawiedliwienie. - Slyszeliscie go! Stary skurwiel. Zasluzyl na to, co go spotkalo, jak rany... Koledzy przytakneli mu, ale ich zapal do poparcia prowodyra przygasl nieco, gdy zdali sobie sprawe, ze wszyscy pasazerowie sa przeciwko nim. Spojrzeli na nieszczesna postac mezczyzny trzymajacego sie za twarz. Krew splywala po jego nadgarstkach wsiakajac w mankiety koszuli. Kobieta w obcislej spodniczce wysunela sie ze swego miejsca i nacisnela przycisk awaryjnego otwierania drzwi. Wyjscie otworzylo sie z sykiem i kobieta wysiadla, po czym szybko oddalila sie w ciemnosc. Chuligani juz mniej odwaznie rozejrzeli sie dookola, za to kierowca odzyskiwal pewnosc siebie i zamierzal nacisnac przycisk od radia. -A pieprzyc ich! - warknal przywodca grupy. - Banda walow! Zrywamy sie stad Mlodzi ludzie wysypali sie przez otwarte drzwi i pobiegli w ciemnosci nocy. -Dorwijmy jakas panienke! - dobieglo jeszcze do uszu pasazerow. -Jedz pan, na litosc boska! Zanim zmienia zdanie i wroca! - zawolal ktos do kierowcy. Co za szczesliwy traf, pomyslal mezczyzna z tylu autobusu. Udalo mu sie utrzymac anonimowosc za sprawa bandy tych mlodocianych bydlakow, tych smieci z miejskich ulic, chuliganow ozlopanych piwskiem. Wstal z siedzenia i nacisnal przycisk. Gdy spojrzal w lusterko, kierowca unikal jego wzroku i mezczyzna poczul zadowolenie. Jego rozumowanie bylo sluszne, kierowca na pewno go nie zapamieta. Nie bedzie pamietal o incydencie z dzwieczacymi narzedziami chirurgicznymi. Bedzie mial tylko wspomnienie awantury z chuliganami. Sterroryzowanych pasazerow i wlasny strach uniemozliwiajacy mu jakiekolwiek dzialanie. Gdy mezczyzna opuszczal autobus, ludzie zgromadzili sie wokol rannego pasazera dyskutujac, czy lepiej bedzie zawiesc go do szpitala, czy tez powinni poczekac na przybycie policji. Kiedy stawial stope na krawezniku, uslyszal, ze zadecydowali jechac do szpitala. Poczekal, az autobus odjedzie, i zaczal zawracac do przystanku, gdzie wysiedli kobieta i chuligani. Wracal zaledwie trzysta metrow, ale kiedy tam dotarl, nie zobaczyl nikogo. Stal przez chwile bez ruchu, rozgladajac sie jak dzikie zwierze, weszace w ciemnosci nocy. "Okolica byla spokojna. Ulica szeroka. Okalaly ja po obu stronach drzewa. Dodatkowo jedna jej czesc oddzielal od osiedla domkow szeroki trawnik. Po stronie, gdzie stal, widnialo ogrodzenie, a za nim rozciagaly sie geste zarosla. Dalej mogly znajdowac sie korty tenisowe, teren do gry w kule, park lub nawet staw z przystania i lodkami. Nagle wydalo mu sie, ze uslyszal smiechy. Zaczal nasluchiwac, znow cos uslyszal. Tym razem byl pewien, smiechy dochodzily z zarosli, z odleglosci okolo stu metrow od miejsca, w ktorym sie znajdowal. Rozejrzal sie. Wciaz byl sam. Ruszyl wolno, uwazajac, by nie zrobic najmniejszego halasu. Kierowal sie w strone, z ktorej dochodzily odglosy. To byli oni! Zabawiali sie z kobieta. Slyszal ich szepty, gdy klocili sie, kto ma byc nastepny. -Zaslon jej usta! - syknal jeden glos. -Na rany, rozloz jej nogi! - zazadal drugi. -Boisz sie, ze cie ugryzie? -No, zaczynaj! Mety - pomyslal mezczyzna. Ciemny motloch, ktory zasluguje na wszystko, czego mozna dostac od dziwki. Ale dzisiejszej nocy wykorzysta ich zamiary dla swoich celow. Jutro pasazerowie autobusu bez watpienia zeznaja, ze to oni wysiedli za kobieta, a ostatnie slowa ich szefa brzmialy: "Dorwijmy jakas panienke!" Nadszedl czas na dzialanie. Mezczyzna pokonal jeszcze trzydziesci metrow chodnika i przeskoczyl ogrodzenie. Przykucnal na moment w bezruchu, a po chwili zaglebil sie cicho w zarosla. Okrazyl miejsce, w ktorym znajdowala sie grupa, i gdy zajal dogodna pozycje, glosno krzyknal: -Policja! Wychodzic! Dalo sie slyszec przeklenstwa i odglos lamanych galezi. Chuligani w poplochu, na oslep rzucili sie do ucieczki, po czym ruszyl w kierunku, z ktorego dochodzil szloch. Kobieta lezala na ziemi i podpierajac sie na lokciu lkala. Do polowy byla naga, a to, co miala na sobie, bylo w strzepach. -Dzieki Bogu... - wyszeptala slabym glosem. - Dzieki Bogu, ze pan sie pojawil... Mezczyzna spojrzal na jej wlosy ubrudzone ziemia i slady krwi na twarzy w miejscach, gdzie zostala uderzona. Popatrzyl na jej opadajace piersi. Przygladal sie, jak bohatersko stara sie reka zaslonic przyrodzenie, i stwierdzil, ze to tez sa sztuczki, ktorych uzywa, zeby na niego dzialac. Poczul twardosc swego krocza i byl na siebie wsciekly. -Nie wciagniesz mnie w pulapke, dziwko! - wysyczal rozpinajac spodnie i obnazajac sie. W oczach kobiety widac bylo przerazenie. Jej koszmar zaczynal sie od nowa. Przez moment nie mogla uwierzyc w to, co sie dzieje. Chciala krzyczec, ale zanim zdazyla wydobyc z siebie glos, mezczyzna zdzielil ja reka w twarz. Rozciagnela sie na ziemi. Mezczyzna przygladal sie jej cialu, smuklym udom i na jej oczach dokonal gwaltownej masturbacji. -Nie jestes mi potrzebna, suko! Nie wciagniesz mnie w pulapke! - wysapal szczytujac nad jej sponiewieranym cialem. Kobieta zalkala wpijajac palce w ziemie. Przerazenie i szok odebraly jej zdolnosc kojarzenia. Nie zwrocila uwagi, jak mezczyzna otwiera teczke i wyciaga z niej gumowy fartuch. Nie dostrzegla blysku chirurgicznych narzedzi rozkladanych na plastikowej folii. Mezczyzna szybkim ruchem zabil ja i "wycial zlo" z kolejnej kreatury. Ale jesli obwinieni za to mieli byc chuligani, bylo jeszcze cos do zrobienia. Dobrze bylo calkowicie zeszpecic zwloki. Zatem nozem rozplatal cale cialo. Cofnal sie i zdjal fartuch. Rozlozyl go na ziemi i zwinal plamami krwi do srodka. Nastepnie wlozyl go do plastikowej torby i umiescil w teczce. Instrumenty chirurgiczne zostaly zapakowane i trafily do innej plastikowej torby. Rekawiczki do nastepnej, po czym teczka zostala zamknieta. Nie ogladajac sie za siebie mezczyzna przedarl sie przez zarosla. Nagle zamarl. Za drzewami blyskalo niebieskie swiatlo. Przykucnal w trawie tuz przy ogrodzeniu. Swiatlo przyblizalo sie. Czekal. Policyjna panda z dwoma funkcjonariuszami przejechala wolno wzdluz ulicy. Policjanci uwaznie obserwowali okolice. Mezczyzna wiedzial, ze szukaja mlodych chuliganow. Kierowca autobusu lub szpital, do ktorego trafil ranny pasazer, musieli zlozyc meldunek. Policja bedzie krazyla po ulicach demonstrujac swa obecnosc, ale dopoki nie natrafia na zabita kobiete, nic sie nie wydarzy. Potem dopiero rozpeta sie pieklo. Kiedy zapadla cisza i samochod zniknal za rogiem na koncu ulicy, mezczyzna wspial sie szybko na ogrodzenie - Szedl krokiem pewnym i zdecydowanym, jaki pasuje do porzadnego czlowieka z teczka. * 6* Jamieson wrocil do swego pokoju w rezydencji dla lekarzy o dziewiatej. Byl w miescie, zeby cos zjesc. Czul potrzebe oderwania sie od szpitala chocby na krotko. Znalazl wloska restauracje, ktorej atmosfera sprawila, ze przez chwile zapomnial o deszczu za oknem. Pomogly mu w tym dobra muzyka i plakaty reklamujace podroze po krainach slonca. Ale teraz z powrotem znalazl sie w klasztornych pomieszczeniach wiktorianskiej budowli z kamienia bez dostatecznego ogrzewania. Dotknal grzejnika umieszczonego pod oknem i wprawdzie - mimo cienkich bandazy na rekach - poczul lekkie cieplo, lecz moze to jego rece ogrzaly metal... Sprawdzil cieplo rur prowadzacych do kaloryfera. Wlot byl minimalnie cieplejszy niz wylot. Dlaczego w tym kraju sprawnie dzialajacy system ogrzewania to taki wielki problem? - zastanawial sie. Czy to nie jest to, co Brytyjczycy przegapili, gdy wymyslali silnik parowy, telewizje, narkoze czy radar? A moze byl to skutek wiary, ze niewygoda jest zbawienna dla duszy?Spuscizna reformacji? Byc moze. Ciezka praca, zimne prysznice i biegi przelajowe odegraly duza role w ksztaltowaniu charakteru w latach szkolnych. Dorastal w przekonaniu, ze lekarstwo zawsze musi byc niesmaczne, zeby pomoglo. Czy to wszystko bylo zaplanowanym systemem przygotowujacym do zycia w kraju, gdzie w domach panuje wieczne zimno i wilgoc, a hotele maja nieustanny problem z ciepla woda? Samotne przebywanie w obcym miescie i patrzenie na deszcz za oknem dzialalo na niego gorzej, niz chcialby sie przyznac. Jamieson zadzwonil juz tego wieczoru do Sue i pragnal bardzo uslyszec ja jeszcze raz, ale nie zadzwonil. Postanowil zrobic cos innego - pojechac do domu na weekend. Nagle zadzwonil telefon. Odebral i uslyszal glos doktora Carew. -Dzis wieczorem zostanie przeprowadzona sekcja zwlok pani Jenkins. Pomyslalem, ze moze chcialby pan uczestniczyc. Jamieson spojrzal na zegarek. Bylo pol do dziesiatej. -To bardzo niezwykly przypadek, nie sadzi pan? - zapytal. -Uwazalismy, ze tak bedzie najlepiej, jesli chcemy miec absolutna pewnosc, ze to Pseudomonas byla przyczyna jej smierci. Im szybciej sie o tym przekonamy, tym lepiej. Jamieson zgodzil sie przyjsc. -Prosektorium jest przy kostnicy - objasnil Carew. -Gdzie to jest? -Nieopodal wschodniej bramy po lewej stronie jest kepa drzew. Za nimi jest kostnica. Gdy Jamieson wyszedl na dwor, deszcz juz nie padal, ale nieprzyjemny wiatr wial mu prosto w twarz. Do wschodniej bramy bylo okolo trzystu metrow. Kiedy mijal kepe drzew, nagly podmuch wiatru stracil z galezi reszte kropli sprawiajac Jamiesonowi lekki prysznic. Drzewa zaslanialy kostnice przed ciekawym ludzkim wzrokiem. Tymczasem on strzasajac wode z ramion zastanawial sie nad sila psychologii w leczeniu, w ktorym niezbedne jest zaufanie do lekarzy. Jesli pacjent trafi do szpitala, o ktorym wie, ze jest najlepsza placowka, gdzie zapewnione bedzie mial odpowiednie leczenie, to juz jest polowa sukcesu w bitwie o jego zdrowie. Nic bardziej niepozadanego niz przypomnienie o mozliwosci niepowodzenia. Dlatego tez widok kostnicy ukrywany jest przed oczami pacjentow. Jamieson nacisnal klamke frontowych drzwi. Byly zamkniete. Okrazyl budynek i znalazl z tylu male niebieskie drzwi. Byly otwarte. Wszedl i znalazl sie w skapo umeblowanym pomieszczeniu. Na wieszakach rzedem wisialy fartuchy. Nizej, pod lawka, staly gumowce. Jamieson myslal, ze sekcja juz sie zaczela. Zdjal marynarke, powiesil ja na wolnym kolku, dobral pare butow w swoim rozmiarze, wzial fartuch plocienny oraz gumowy. Kiedy uporal sie z zalozeniem calego tego rynsztunku - co nie bylo takie latwe - otworzyl drzwi do nastepnego pomieszczenia i znalazl sie w hallu. Zobaczyl trzy pary drzwi, ale tylko za jednymi palilo sie swiatlo. Zapukal i wszedl, Byl w prosektorium. Z trzech stolow umieszczonych na podwyzszeniach obok siebie jeden byl zajety. Sufitowe oswietlenie wzmacnialy dwie potezne lampy umieszczone nad stolem. W ich swietle Jamieson zobaczyl wozek z instrumentami chirurgicznymi i pracujacego samotnie patologa. Mezczyzna podniosl wzrok i powiedzial: -Domyslam sie, ze to pan Jamieson. Uprzedzono mnie, ze - byc moze - pan przyjdzie. Jestem Vogel. Jamieson ocenil, ze Vogel ma okolo szescdziesiatki. Byl siwy, nosil okulary i dlugie zwisajace wasy. Mocno zawiazany fartuch uwydatnial jego brzuch, a podwiniete rekawy ukazywaly potezne rece o grubych nadgarstkach. Na lewym przegubie mial duzy zegarek z nierdzewnej stali. Jamieson podszedl blizej i zauwazyl, ze Vogel otworzyl juz cialo Sally Jenkins. Usuwal wlasnie z jego wnetrza niektore organy. -Niech pan spojrzy, co za pomyje - powiedzial podnoszac dlon z wycieta duza partia tkanki, ktorej Jamieson nie mogl rozpoznac nie wiedzac, skad zostala usunieta. -Zakazenie Pseudomonas? - zapytal. -Nie ma co do tego watpliwosci. To czuc. Jamieson zorientowal sie, ze Vogel nie zartuje, i pochylil sie. Wyczul ten sam zapach swiezo skoszonej trawy, ktorym pachniala hodowla bakterii w laboratorium. -Zgadza sie - powiedzial. -Niech pan popatrzy na to spustoszenie - rzekl Vogel. Podniosl chora tkanke i zachecal Jamiesona, zeby przyjrzal sie dokladniej. Jamieson niezbyt sie kwapil. Mial dosyc tego widoku i zapachu. Nigdy nie pasjonowal sie patologia. Skinal tylko glowa i popatrzyl na biala twarz zmarlej, wygladajaca jak z marmuru. Wydawala sie taka mloda. Tymczasem Vogel zajal sie splukiwaniem stolu za pomoca weza przymocowanego do blatu. Nieczystosci splywaly do rur odplywowych. -Jest z pol tuzina rodzajow bakterii, ktore poznaje po zapachu - powiedzial. - Pseudomonas poznaje najlatwiej. -Musi pan w tym dlugo siedziec. -Trzydziesci lat temu, zanim zostalem patologiem, zajmowalem sie oparzeniami. Wtedy Pseudomonas byla plaga. Jesli tylko dostala sie do ran, nie bylismy w stanie praktycznie nic zrobic. Przez ten cholerny zarazek mnostwo ludzi umarlo w strasznych bolach. Dzisiaj mamy srodki, ktore daja sobie z tym rade. Ale to, co tu mamy, widzi sie nieczesto. Jamieson spojrzal na Vogla i nagle szybko odwrocil glowe. Obawial sie, zeby nie bylo widac zdumienia, jakie go ogarnelo na sformulowanie "to, co tu mamy". Sally Jenkins byla dla Vogla jedynie przedmiotem, nad ktorym pracowal. Nie chcial krytycznie oceniac stosunku do pracy swojego kolegi, ktory w pewnym sensie mial racje. Postac lezaca na stole byla po prostu jeszcze jednym trupem, jeszcze jednym zagadnieniem medycznym, ktore nalezalo zbadac i opisac. Ale dla Jamiesona Sally Jenkins byla wciaz pacjentka, a jej smierc w tak mlodym wieku - absolutna tragedia. -Stopien zniszczenia tkanki w tym okreslonym przypadku jest wart zastanowienia - ciagnal Vogel. - Spowodowanie tak rozleglych wewnetrznych uszkodzen w tak krotkim czasie to cos niebywalego. Niech pan popatrzy. Jamieson spojrzal na rozkladajaca sie, znieksztalcona tkanke, ktora jeszcze dwa dni wczesniej byla zdrowa macica. -Zabierzemy to do laboratorium - powiedzial Vogel. - Ale nie mam najmniejszych watpliwosci, ze te kobiete zabila Pseudomonas. Jamieson wyszedl i udal sie do budynku dla lekarzy. Tym razem nie mial nic przeciwko silnemu wiatrowi, ktory przedmuchiwal go i ubranie na wylot. Zawsze po wyjsciu z oddzialu patologii czul sie brudny. To, co mial na sobie, przesiakniete bylo zapachem trupow i formaliny, czego nielatwo bylo sie pozbyc. Pamietal, ze dawno temu miejscowe kino w jego rodzinnych stronach zaczelo stosowac taki sam odswiezacz powietrza, jaki byl uzywany w szpitalnej kostnicy. Przestal tam chodzic na filmy, gdyz zapach kojarzyl mu sie zupelnie z czym innym niz z kinem. Wrocil do pokoju i wzial goraca kapiel, a potem w elektrycznym czajniku, ktory stanowil wyposazenie pokoju, zagotowal wode na kawe. Zamierzal wczesnie polozyc sie spac. Nazajutrz mial pojsc na sale operacyjna, po raz pierwszy od swojego wypadku. Wprawdzie tylko w charakterze obserwatora, ale sam fakt przebywania tam znaczyl dla niego bardzo wiele. Lezac w lozku wrocil myslami do pamietnego dnia. Tego ranka jechal autostrada M6, gdy nagle jadaca z przeciwnego kierunku furgonetka zlapala gume i skrecila gwaltownie na jego pas. Przeciela pas oddzielajacy jezdnie i szarpnieta raptownie, przewrocila sie na bok tuz przed jego samochodem. Nie byl w stanie nic zrobic i wpadl na nia z pelna szybkoscia. Przez dlugi czas po tym zdarzeniu Jamieson byl nieprzytomny, ale kiedy sie ocknal, powoli zaczal sobie przypominac rozne szczegoly. Naturalnie nie wszystko i nie od razu, ale stopniowo i w najmniej oczekiwanych momentach zaczely powracac fragmenty calego zdarzenia. Pewnego wieczoru uswiadomil sobie nagle, ze pamieta twarz kierowcy furgonetki. Musial ja zobaczyc na moment przedtem, zanim jego samochod wbil sie w przewrocony pojazd, a sam widok trwal zaledwie ulamek sekundy, ale Jamieson zapamietal przerazenie na twarzy mezczyzny, Pasazer furgonetki, kilkunastoletni chlopiec, zdazyl sie tylko zdziwic, zanim zabrala go smierc. Zderzak samochodu Jamiesona trafil go w przepone brzuszna i roztrzaskal o tylny slupek kabiny. Jego ramiona i nogi zostaly wyrzucone w powietrze, jakby wykonywal trudny skok o tyczce w szkolnej sali gimnastycznej. To bylo nastepne wspomnienie fragmentu zdarzenia trwajacego zaledwie ulamek sekundy, ale zachowalo sie w podswiadomosci Jamiesona niezatartym sladem tamtego strasznego dnia. Wlasnie ten obraz regularnie go przesladowal. Wiedzac, ze ma byc w umywalni o dziesiatej, Jamieson poszedl najpierw do pracowni mikrobiologicznej. Wszedl tam dokladnie o dziewiatej. Chcial sprawdzic, czy jego wymazy z nosa sa wolne od zarazkow chorobotworczych i czy kultury Pseudomonas, ktore zaszczepil poprzedniego dnia, juz wyrosly. Z obydwu wynikow byl zadowolony, a Moira Lippman zaproponowala, ze chetnie przygotuje odczynniki biochemiczne potrzebne do testow, gdy on bedzie na sali operacyjnej. Zgodzil sie pod warunkiem, ze nie bedzie to kolidowalo z wlasciwymi jej zajeciami w laboratorium. -Nie ma sprawy - usmiechnela sie dziewczyna. - Dam sobie rade. Poza tym, mam w tym swoj wlasny interes, zeby wreszcie polozono kres infekcji - dodala. -Powie mi pani jaki? - zapytal Jamieson. -Tak, w przyszlym tygodniu w Kerr Memorial ma operacje moja bratowa. -Rozumiem - odparl. W umywalni sali operacyjnej na oddziale ginekologii pielegniarki musialy poczynic dodatkowe przygotowania dla Jamiesona. Poniewaz bandaze na rekach uniemozliwialy mu umycie dloni, owinely je dodatkowo wysterylizowanymi swiezymi bandazami, na ktore wlozone zostaly specjalne wysterylizowane rekawiczki. Mankiety zostaly zaklejone sterylna tasma. Jedna z pielegniarek pomogla mu wlozyc na twarz maske, zeby bylo mu wygodnie. Tak przygotowany mogl wkroczyc na sale operacyjna. -Dzien dobry - powiedzial, kiedy znalazl sie wewnatrz. Thelwell, ktory juz tam byl i przygladal sie przygotowaniom pacjentki do operacji, podniosl na Jamiesona wzrok, ale nie odpowiedzial. Uczynil to natomiast Phillip Morton, ktory mial asystowac przy operacji, i pielegniarka. -Jaka muzyka, sir? - zapytala siostra. -Mysle, ze Mozart - odparl Thelwell. - Chyba ze ktos ma cos przeciwko temu? Nikt nie mial. Niechby sprobowali cos miec! - pomyslal Jamieson. Pierwsze tony Eine Kleine Nachdmusik wypelnily sale stwarzajac nastroj jak w samolocie, na ktorego poklad wchodza wlasnie pasazerowie. Phillip Morton czuwal nad mlodszym lekarzem, ktory dezynfekowal miejsca na ciele pacjentki, gdzie mialo byc dokonane pierwsze ciecie. Reszte ciala przykryl zielony material, tylko to jedno miejsce zostalo odsloniete. -Jestesmy gotowi, sir - powiedzial Morton. Thelwell spojrzal na anestezjologa. -Czy pacjentka dobrze spi, doktorze Singh? -Jak dziecko, sir - odparl Hindus. Thelwell zaczal od objasnienia skierowanego do mlodszego lekarza i dwoch studentow medycyny, ktorzy uzyskali pozwolenie uczestniczenia w operacji. Siostra przyciszyla nieco muzyke i Thelwell zaczal mowic. -Pani Edelman ma dwadziescia dziewiec lat. Jest zona niemieckiego inzyniera przebywajacego w Wielkiej Brytanii sluzbowo w filii koncernu samochodowego, dla ktorego pracuje. -BMW - podpowiedzial Morton, ale Thelwell zgromil go wzrokiem i ciagnal dalej. -Pani Edelman ma jedno dziecko, trzyletniego chlopca. Nastepna ciaza zakonczyla sie poronieniem w osiemnastym tygodniu. W zeszlym roku poronila po raz drugi, rowniez mniej wiecej w osiemnastym tygodniu. Oboje z mezem postanowili nie podejmowac dalszych prob. Kilka tygodni temu dostala silnych boli w okolicach podbrzusza i przez lekarza ogolnego zostala skierowana do nas. Badania, ktore przeprowadzilismy, wykazaly duza narosl na prawym jajniku. Istnieje obawa, ze to nowotwor zlosliwy. Dzis, korzystajac z pomocy oddzialu patologii, zamierzamy podjac decyzje co do dalszego postepowania. Jamieson obserwowal siostre ukladajaca narzedzia chirurgiczne. Wiedziala, w jakiej kolejnosci maja lezec i o co najpierw poprosi Thelwell, wiec trzymala to w pogotowiu. Mlodsza pielegniarka czekala za nia, gotowa do wymiany instrumentow po uzyciu. Po raz kolejny Jamieson zobaczyl to, co juz wiedzial. Thelwell byl kompetentnym chirurgiem. Nie bylo mowy o zadnym bledzie przy przeprowadzaniu delikatnej, choc wrecz banalnej operacji. Dyscyplina w sali operacyjnej byla wzorowa. Caly zespol dzialal sprawnie jak ludzie, ktorzy wzajemnie dobrze sie znaja. -Jaki jest stan pacjentki? - zapytal Thelwell anestezjologa, czekajac wraz z calym zespolem na orzeczenie oddzialu patologii po zbadaniu wycinka tkanki pobranej z jajnika pacjentki. -Dobry. Zadnych problemow - odparl mezczyzna siedzacy u wezglowia kobiety. Thelwell ponownie spojrzal na zegarek z mina wyrazajaca niezadowolenie. -Za kazdym razem trwa to coraz dluzej - mruknal. Nikt sie nie odezwal. Wszyscy wiedzieli, ze Thelwell w takim momencie zawsze mowil to samo. I nigdy nie mial racji. Laboratorium patologiczne zawsze sprawnie wykonywalo swoje zadanie, gdy chodzilo o nagle wypadki. Drzwi uchylily sie i ubrana w zielony fartuch kobieta powiedziala: -Niestety, nowotwor zlosliwy. -Dziekuje - odrzekl Thelwell odwracajac sie znowu do anestezjologa. - Stan pacjentki nadal w porzadku? -Zadnych problemow. -Zatem mozemy zaczynac. Thelwell ponownie na uzytek mlodszego lekarza i studentow opisal dokladnie tkanke, ktora mial wyciac, i przy asyscie Phillipa Mortona przystapil do operacji. Jamieson podziwial profesjonalizm, z jakim ja przeprowadzil. Nie bylo wahania, nie bylo ani sekundy przerwy na dyskusje lub zastanawianie sie. Byl precyzyjny i podejmowal decyzje we wlasciwym czasie. Zabieg zostal wykonany w tempie godnym pochwaly. Phillipowi Mortonowi pozostalo zaopatrzyc rane po operacji, zanim pacjentke zaczeto stopniowo budzic z narkozy. -Dziekuje wszystkim - powiedzial Thelwell sciagajac rekawiczki i wychodzac z sali operacyjnej. Jamieson przylaczyl sie do niego, by zdjac fartuch i maske. -No i co pan zobaczyl, Jamieson? - zapytal Thelwell. -Wspanialego chirurga przy pracy i asystujacy mu zespol pierwszej klasy - odpowiedzial Jamieson. Thelwell chrzaknal i Jamieson wyczul, ze jest podejrzliwy jesli chodzi o komplementy. Ale to jest charakterystyczne dla tego typu osobowosci. -To uprzejmie z panskiej strony - powiedzial tonem ironicznie grzecznym., Przez moment Jamieson nie mogl znalezc odpowiedniego slowa, ktorym chcialby nazwac Thelwella. W koncu pomyslal sobie tylko krotko - a gowno... -Rozwiazal pan nasz problem z infekcja? - zapytal Thelwell usmiechajac sie z wyzszoscia. -Jeszcze nie, ale rozwiaze - odparl Jamieson, jak mogl najspokojniej i spojrzal Thelwellowi prosto w oczy. Wiedzial, ze Thelwell nieczesto spotyka sie w swoim otoczeniu z jakimkolwiek sprzeciwem, gdzie wydaje mu sie, ze jest krolem. Tym razem w jego spojrzeniu pojawila sie niepewnosc. Jamieson, ktory tego wlasnie oczekiwal, poczul zadowolenie. -Licze, ze bedzie pan pamietal o dostarczeniu do laboratorium swoich wymazow z nosa. Bez srodkow antyseptycznych - powiedzial wkladajac marynarke i kierujac sie do wyjscia. Thelwell spurpurowial. -Zegnam, panie Thelwell - dorzucil Jamieson. Po drodze na oddzial mikrobiologii spotkal Clivea Evansa zdazajacego do stolowki na spozniony lunch. Zapytal, czy moze sie przylaczyc. Byla prawie druga i to, co pozostalo na podgrzewanych metalowych tacach stojacych na kontuarze, wygladalo jeszcze mniej zachecajaco niz zwykle. Jamieson zrezygnowal z ciezkostrawnych potraw i wzial jedynie salatke. Evans zaryzykowal i wzial kotlet mielony. Znalezli czysty stol, ale halas utrudnial rozmowe. Personel stolowki czyscil wlasnie stoly i zeskrobywal do metalowych pojemnikow resztki jedzenia z talerzy. -Jak poszla poranna operacja? - zapytal Evans. -Przebiegla prawidlowo, ale nowotwor u pacjentki okazal sie zlosliwy, jak sie tego obawiano. -To pech - odparl Evans. -Przy okazji poprosilem pana Thelwella, zeby w wolnej chwili dostarczyl do laboratorium nowy wymaz z nosa. W czasie ostatniego testu uzywal kremu antyseptycznego. -Teraz tez? - Evans uniosl brwi. Jamieson byl ciekaw, co mial na mysli, ale kiedy Evans zauwazyl, ze mu sie prZyglada, szybko zmienil temat. -Czy z pielegniarka bylo podobnie? - zapytal. -Nie - odparl Jamieson. - Byla leczona antybiotykami. -Wiem od Moiry, ze chce pan przeprowadzic wlasne testy na Pseudomonas. -Tak, w mysl zasady "poznaj swego wroga". Musze sam rozgryzc te bakterie. Jesli ma pan cos przeciwko temu, ze odrywam panne Lippman od jej pracy, ja przeprowadze testy. -Moira twierdzi, ze potrafi pogodzic jedno z drugim, wiec nie widze problemu. -To swietnie. Lubie panne Lippman. Wyglada na osobe majaca duza wiedze i doswiadczenie. -Zgadza sie. Ma jedno i drugie - przyznal Evans. Jamieson zauwazyl, ze personel kuchni aluzyjnie spoglada na zegarki i wymienia za kontuarem przyciszone komentarze. -Zdaje sie, ze naduzywamy ich goscinnosci - rzekl. Evans rozejrzal sie bezradnie dokola i wzruszyl ramionami. -Wiec lepiej chodzmy - powiedzial wstajac. Jamieson o czwartej zakonczyl przygotowywanie swych testow biochemicznych, ktore mial przeprowadzic na Pseudomonas, i wybral sie do Johna Richardsona, Zamierzal przedyskutowac z nim wyniki ostatnich badan personelu. -Wszystkie odczynniki byly ujemne, jesli chodzi o obecnosc bakterii, ktorej szukamy - westchnal z rezygnacja Richardson. -A probki z sali operacyjnej sprzed dezynfekcji przeprowadzonej wczorajszej nocy? -Negatywne. -Zatem nie posunal sie pan naprzod - rzekl Jamieson. -Niestety, nie. Evans mowil mi, ze wyslaliscie bakterie do panskich laboratoriow na specjalne testy. -Tak, chce sie dowiedziec, dlaczego ona jest taka odporna na leczenie antybiotykami. -Czy to cos da? Jamieson i Richardson wiedzieli, ze pacjenta nie musi obchodzic, dlaczego bakteria jest odporna na tak wiele antybiotykow. Pacjent czeka, zeby mu pomoc:. -Wiem, ze to problem akademicki - powiedzial, - Ale to przede wszystkim mogloby nam umozliwic poznanie srodowiska, w ktorym rozmnozyla sie bakteria. Konkretnie chce sie dowiedziec, jaka role w calej tej sprawie odgrywaja chromosomy, a co mozna przypisac dodatkowym, nabytym czasteczkom D.N.A. Richardson przetarl oczy, jakby byl bardzo zmeczony. -Zakladajac, ze ten cholerny stwor nie posiada dodatkowych czasteczek D.N.A, jaki wysnulby pan wniosek? - zapytal. -Bylbym bardzo zdumiony. Bo to by znaczylo, ze bakteria byla odporna na wszystkie srodki sama z siebie - odparl Jamieson. -Musiala przechodzic wielokrotne mutacje. -Mogla juz wczesniej byc odporna - powiedzial Richardson. -Mogla - zgodzil sie Jamieson. - Ale to musialo trwac na przestrzeni bardzo dlugiego czasu i nalezy przypuszczac, ze stwarzaloby klopoty juz duzo wczesniej. -Zapewne - przytaknal Richardson. - Ale jakos sklanialbym sie ku tamtej lub podobnej teorii... -Nie calkiem rozumiem... - odparl Jamieson. Czul, ze Richardson cos ukrywa. Richardson wygladal na zaklopotanego. Potrzasnal lekko glowa, jakby chcial pozbyc sie mysli, ktora nie miala znaczenia. -Evans mowi mi, ze przeprowadza pan samodzielnie jakies testy - powiedzial. -Rutynowe testy biochemiczne - odpowiedzial Jamieson. - Jestem zwolennikiem gromadzenia mozliwie jak najwiekszej ilosci informacji dotyczacych danego zagadnienia, by moc kolejno przeanalizowac wszystko od poczatku. Richardson przytaknal. -Czy przeprowadza pan testy na utylizacje zrodla wegla? - zapytal. -Tak. Dlaczego pan pyta? Przez chwile Richardson milczal. Ponownie gleboko sie nad czyms zastanawial, wreszcie wzruszyl ramionami i wykonal ruchem prawej reki gest, jakby odpedzal od siebie zbedne mysli. -Bylbym ciekaw panskich wynikow, nic wiecej. -Doktorze, chcialbym, zeby mi pan powiedzial, o co wlasciwie chodzi - powiedzial Jamieson zaintrygowany zachowaniem Richardsona. -Jeszcze nie teraz - odparl Richardson. - Za wczesnie na wnioski. Zreszta to moze nie miec zadnego znaczenia. Pracownica laboratorium uchylila drzwi. -Zgodnie z prosba pan Thelwell przyslal do analizy swoj wymaz z nosa - powiedziala do Richardsona. Wygladal na zaskoczonego, wiec Jamieson pospieszyl z wyjasnieniem: -Prosilem go o to. Pan Thelwell uzywal ostatnio kremu "Naseptin" i wynik badan byl zerowy. -W porzadku - odrzekl Richardson. - Prosze powiedziec doktorowi Evansowi, zeby sie tym zajal. Chcialbym rano zobaczyc wyniki. Niech umiesci probke w moim inkubatorze. -Dobrze, panie doktorze. Jamieson wrocil do swojego pokoju z popoludniowym wydaniem miejscowej gazety, ktora wzial z wozka z prasa objezdzajacego oddzialy szpitalne. Czekajac, az napelni sie wanna, usiadl przy kawie i rzucil okiem na pierwsza strone popoludniowki. W miescie znaleziono zwloki nastepnej zamordowanej kobiety. Jej zdjecie w kostiumie kapielowym - z porcja lodow w reku, na wakacjach na jakiejs zagranicznej plazy - zamieszczone na tytulowej stronie bylo w sytuacji takiej tragedii zupelnie nie na miejscu. Byc moze, ze byla to jej ostatnia fotografia, jaka rodzina ofiary udostepnila na prosbe gazety. Sheila Stubbs byla sekretarka w firmie Licencjonowanych Uslug Mierniczych. Gazeta donosila, ze pracowala do pozna. Na obecnym etapie sledztwa policja odrzucala spekulacje, jakoby to morderstwo mialo zwiazek z innymi podobnymi wypadkami w miescie. Poszukiwano energicznie mlodocianego gangu, ktorego czlonkowie jechali tym samym autobusem co kobieta. Wzywano rowniez do zgloszenia sie swiadkow wydarzenia. W gazecie zamieszczona byla schematyczna mapka terenu z zaznaczonym krzyzykiem miejscem, gdzie znaleziono zwloki Sheili Stubs. Jamieson wzial kapiel, a potem zadzwonil do Sue. -Jak ci leci? - zapytala. -Powolutku - odparl Jamieson. -To znaczy? -To znaczy, ze ta cholerna bakteria pojawia sie nie wiadomo skad, zabija i znika. -Zatem potrwa to dluzej, niz myslales? - zapytala Sue. -Tak to zaczyna wygladac - przyznal Jamieson. -Slysze, ze jestes przybity - powiedziala wspolczujaco Sue. -Wszystko w porzadku. -Przyjedziesz na weekend do domu? -Na pewno. -Jak twoje rece? -Coraz lepiej. Zmienilem bandaze na ciensze, a za kilka dni bede mogl je calkiem zdjac. -To dobrze. Chcialabym ci jakos dodac otuchy. Gdyby ta praca byla latwa, to przede wszystkim nie poslaliby tam ciebie. Moze z tego nie zdajesz sobie sprawy? -Moze - przyznal Jamieson. - W kazdym razie zobaczymy sie jutro wieczorem. -Juz sie nie moge doczekac... - szepnela cicho Sue. -Ja tez. Kiedy rano Jamieson wszedl do pracowni mikrobiologicznej, ludzie szeptali cos po katach. Zajrzal do laboratorium Clivea Evansa, ale zastal tam tylko Moire Lippman. - Co sie dzieje? - zapytal. -Lepiej, zeby dowiedzial sie pan albo od doktora Richardsona, albo od doktora Evansa - odparla. Jamieson wzruszyl ramionami. -Gdzie ich moge znalezc? -Obaj sa w biurze doktora Richardsona. Jamieson przeszedl z powrotem przez laboratorium i zapukal do drzwi Richardsona. -Prosze wejsc - uslyszal. - Zjawil sie pan w odpowiednim momencie. Jamieson wszedl i zamknal za soba drzwi. -To znaczy? Evans wreczyl Jamiesonowi male, okragle plastikowe naczynie. -To kultura bakterii z nosa Thelwella - powiedzial. Jamieson przyjrzal sie rozrosnietej narosli i zdjal wieczko naczynia. Powachal kulture. Pachniala scieta trawa. -O Boze - powiedzial cicho. - To nasza Pseudomonas. -Po prostu - Pseudomonas - poprawil go z naciskiem Richardson. - Nie mozna jeszcze stwierdzic, ze to ta, ktora zaraza pacjentki. -Kiedy bedzie pan wiedzial. -Moira wlasnie przygotowuje testy dotyczace odpornosci na antybiotyki - odparl Evans. Jamieson byl pelen sprzecznych uczuc, Jesli Thelwell okazalby sie nosicielem zabojczej odmiany bakterii, to najprawdopodobniej on byl odpowiedzialny za smierc pacjentek w Kerr Memorial. Jak potem bedzie mogl zyc z taka swiadomoscia? Pozytywna strona tego odkrycia bylo to, ze - byc moze - zostala wyjasniona przyczyna wybuchu epidemii. Problem zostalby rozwiazany. Jego misja dobieglaby konca i moglby zameldowac Kontroli Naukowo - Medycznej, ze sprawa infekcji jest zakonczona. Jamieson byl ciekaw, jak na te cala sprawe zareaguje personel. Facet z tak nieprzyjemnym charakterem jak Thelwell nie mogl zbyt latwo liczyc na wspolczucie i zrozumienie. Na razie Evans robil wrazenie neutralnego, ale po Richardsonie widac bylo wyraznie, ze triumfuje. Jamieson nie moglby przyznac sie z reka na sercu, ze go za to potepia. Zaobserwowal, jak zle Thelwell traktuje Richardsona. Nagle przyszla mu do glowy niepokojaca mysl i zapytal: -Jaki jest stan pacjentki, ktora wczoraj operowal Thelwell? Z twarzy Richardsona i Evansa wyczytal, ze zaden z nich nie pamietal o niej i na razie tym sie nie interesowali. -Zaraz zadzwonie - zreflektowal sie Richardson. Jamieson i Evans siedzieli czekajac cierpliwie, az Richardson skonczy sluchac kogos na drugim koncu linii. Potem czekali jeszcze chwile, zanim Richardson wolno odlozyl sluchawke i przez moment zbieral mysli. -Ma dzis goraczke i bole - powiedzial wreszcie. Jamieson zobaczyl, ze z twarzy Richardsona zniknelo poprzednie zadowolenie. Rzecz oczywista, triumf nad antypatycznym kolega jest nie na miejscu, bo przeciez strasznym kosztem, okupiona zostala cala ta sprawa. -Porozmawia pan z panem Thelwellem? - zapytal Richardsona Evans. Richardson zawahal sie. -W zaistnialych okolicznosciach najlepiej bedzie, jesli ja to zrobie - wyreczyl go Jamieson. -Bylbym wdzieczny - powiedzial Richardson. - Nie za dobrze by mi to wyszlo. Jamieson wrocil do swego malego pokoju, zeby zadzwonic do sekretarki Thelwella. Na biurku lezala koperta. W srodku znalazl wiadomosc od Kontroli Naukowo - Medycznej dotyczaca Pseudomonas. Analizy nie wykryly obecnosci zadnych obcych czasteczek D.N.A. Jamieson zmarszczyl brwi. Mylil sie. Bakteria nie zawdzieczala swej odpornosci na antybiotyki wplywowi czynnikow zewnetrznych. Byla urodzonym zabojca. Byl zaskoczony i jednoczesnie cos mu mowilo, ze Richardson nie bylby zaskoczony. Podczas ich ostatniej rozmowy dawal do zrozumienia, ze przewiduje taka mozliwosc. Prosil, zeby go informowac o wynikach rutynowych testow zrodel wegla. Ciekawe dlaczego. Co podejrzewal? -Sekretarka pana Thelwella - odezwal sie glos w sluchawce. -Mowi doktor Jamieson. Chcialbym zamienic kilka slow z panem Thelwellem. -Czy to pilne? -Bardzo pilne. Richardsona nie bylo juz w biurze, kiedy Jamieson wstapil tam wychodzac z laboratorium. Zostawil mu wiec na biurku raport, ktory otrzymal z Kontroli Naukowo - Medycznej, i mala karteczke: "Mial pan racje. Ale skad pan wiedzial?" Jamieson zdawal sobie sprawe z tego, ze przekazanie Thelwellowi nieprzyjemnej wiadomosci nie bedzie rzecza latwa. Z kazdym krokiem w drodze do biura wydawalo sie to coraz trudniejsze. Kiedy wreszcie stanal przed drzwiami gabinetu, zlapal sie na tym, ze odwleka wejscie do srodka. -Pan Thelwell moze poswiecic panu piec minut - powiedziala sekretarka, gdy Jamieson wreszcie zdecydowal sie wejsc, - Ma bardzo napiety program dnia. Raczej mial - pomyslal Jamieson. Jego zycie nie bedzie juz nigdy takie samo jak przedtem. Na widok Jamiesona Thelwell przybral niezadowolona mine. -Tak? - zapytal wydajac z siebie westchnienie pelne irytacji. - Co znowu? -Przychodze w sprawie testu panskiego wymazu z nosa - powiedzial Jamieson. -O co chodzi? Tym razem nie uzywalem kremu. -Wiem. Laboratorium wyhodowalo na nim Pseudomonas. Thelwell wygladal jak razony piorunem. Jego twarz byla wsciekla, oczy rozblysly. -Nie! - wrzasnal. - Nie przyjmuje tego do wiadomosci. Richardsonowi cos sie przysnilo! Nie wierze! Po prostu nie wierze! -Widzialem kulture, panie Thelwell. Nie ma watpliwosci, ze to Pseudomonas. -To moze byc Pseudomonas, ale nie pochodzi ode mnie. Nie jest moja! Nie rozumie pan? Ten niekompetentny pajac udajacy mikrobiologa ingerowal w kultury bakterii! -Panie Thelwell, to, co pan mowi, jest pomowieniem i calkowicie pozbawione sensu - powiedzial spokojnie Jamieson. -Pozbawione sensu! - wybuchnal Thelwell. - Nazywa pan to pozbawione sensu! Facet probuje zniszczyc moja kariere i zrzucic na mnie wine za te wszystkie zgony, a pan twierdzi, ze to, co mowie, jest pozbawione sensu! Wiedzialem, ze tak bedzie! Co panu ostatnio mowilem? Ze Richardson wymysli cos, zeby narobic mi klopotow. Dziwie sie, ze nie znalazl w moim wymazie dzumy! Jamieson zaczynal byc zly. Thelwell wydawal sie nie dostrzegac nic poza swoja nienawiscia. Pacjentki liczyly sie najmniej. -Wiadomo mi, ze pani Edelman dostala dzis goraczki i ma bole - powiedzial dobitnie Jamieson. -Pani Edelman? - zapytal Thelwell, jakby nie wiedzial, o kogo chodzi. -Pacjentka, ktora operowal pan wczoraj - dodal jeszcze bardziej surowym glosem. -Co pan sugeruje? -Moze byc zakazona Pseudomonas. Ponadto istnieje dowod wskazujacy na pana jako na nosiciela infekcji w szpitalu. Musze pana prosic o zaniechanie przeprowadzania operacji do momentu wnikliwszego zbadania sprawy. -Zaniechania... - powtorzyl oszolomiony Thelwell. - To nonsens! -Tego nakazuje zdrowy rozsadek - odparl Jamieson. - Laboratorium nie ma jeszcze wynikow antybiogramu i moze sie okazac, ze jest pan nosicielem tylko pospolitej odmiany bakterii. Ale dopoki nie jestesmy tego calkiem pewni, mam zamiar poprosic wladze zwierzchnie, zeby zawiesily pana w czynnosciach, jesli nie zrezygnuje pan dobrowolnie. -Wynos sie pan! - warknal Thelwell. - Po prostu wynos sie pan! * 7* Jamieson nie odrywal wzroku od bocznego lusterka. Wjezdzal wlasnie na pas wlaczajacy sie do glownego ruchu na autostradzie prowadzacej na poludnie. Dobrze bylo jechac do domu, ale od czasu wypadku czul sie niepewnie za kierownica. Przejechal na wewnetrzny pas i przez jakis czas tak jechal. Kiedys wcisnalby pedal gazu i przeskoczyl jak najszybciej na zewnetrzny pas. Ale to bylo kiedys. Po kilku kilometrach wskoczyl w luke miedzy pojazdami i nieco przyspieszyl. Zrobil to czesciowo dlatego, ze mial przed soba dluga droge do przebycia, ale glownie z powodu terapii, jaka sobie wyznaczyl. Wypadek spowodowal u niego lek przed podrozowaniem zewnetrznym pasem. Gdy nim jechal, nie mogl uwolnic sie od wizji nadjezdzajacego z przeciwka pojazdu, ktory skreca i nagle znajduje sie przed nim. Gdy myslal racjonalnie, wiedzial, ze prawdopodobienstwo powtorzenia sie takiego samego zdarzenia jest znikome, Pomagalo mu to przelamywac strach, ale nie zatarlo wspomnienia. Kiedy zjezdzal na prawo, wysychalo mu w ustach, a puls gwaltownie przyspieszal. Nie bylo to uczucie, z ktorym nie mozna zyc, ale tez nie nalezalo do przyjemnych.Sadzil, ze im czesciej bedzie sie do takiego manewru zmuszal, tym szybciej uwolni sie od strachu. Tempo ruchu samochodow zmniejszylo sie z powodu zblizajacego sie dwukierunkowego odcinka drogi. Szybkosc pojazdow zmalala do pelzania z powodu samobieznego dzwigu znajdujacego sie na czele kolumny. Jamieson skorzystal z tych chwil, ze nie musi byc skoncentrowany na prowadzeniu samochodu, i zaczal myslec o ostatnich wydarzeniach. Przypomnial sobie, jak zachowal sie Thelwell, gdy mu powiedziano o wynikach testu. To, ze czlowiek tak porywczy i zmienny mogl byc chirurgiem, wydawalo sie dosc niepokojace. Jednak po namysle Jamieson zmienil zdanie. Kiedy sie dobrze nad tym zastanowil, doszedl do wniosku, ze wielu chirurgow, ktorych zna, lub znal, mialo zmienny charakter. Wiekszosc z nich mozna byloby nazwac ekstrawertykami, kilku mialo nadto rozbudowane ego. Ale Thelwell byl wyjatkowo nieprzyjemny. Ciekawe, jak zachowa sie, jesli laboratorium stwierdzi, ze jest nosicielem wlasnie tej zabojczej odmiany bakterii. Oczywiscie istniala mozliwosc, ze odmiana Pseudononas wykryta w wymazie Thelwella nie jest ta, ktora robila takie spustoszenie wsrod kobiet, ale Jamieson czul, ze to bylby wyjatkowy zbieg okolicznosci. Wolal byc przygotowany na najgorsze. Kiedy na drodze nic sie nie zmienilo i samochody nadal posuwaly sie w zolwim tempie, Jamieson poczal rozwazac absurdalne zarzuty Thelwella, jakoby wyniki mialy byc sfabrykowane. Absolutnie nie moglby uwierzyc, zeby Richardson spreparowal wyniki testu. To po prostu nie miescilo sie w glowie. Ale... czy aby na pewno? Moze w Kerr Memorial nie bylo rzeczy niemozliwych? Na przestrzeni tego tygodnia zdazyl nabrac glebokiej niecheci do tego miejsca. Nie bylo nic nadzwyczajnego w personalnych konfliktach. To czesto zdarza sie w kregach lekarskich, ale zazwyczaj sprowadza do wyglaszania zlosliwych uwag i robienia insynuacji. Te drobne konflikty rzadko przeradzaja sie w otwarta wojne i nie skrywana wrogosc. Stosunki w Kerr Memorial byly - delikatnie mowiac - nietypowe. Wygladalo na to, ze wlasne ambicje stawiane byly ponad dobro pacjenta. Co z tym powinienem zrobic? - zastanawial sie. Nie bylo prostego rozwiazania. Niewlasciwe zachowanie Thelwella nie stanowilo wykroczenia wymagajacego wszczynania postepowania dyscyplinarnego. Na pewno nie dawalo podstaw do zawieszenia go w czynnosciach sluzbowych. Jamieson w myslach probowal nawet sformulowac takie oskarzenie, ale nic z tego nie wychodzilo. Thelwell przypominal agresywnego kierowce. Nic sie jeszcze nie stalo, ale istniala potencjalna mozliwosc katastrofy, bez wzgledu na to, jak wysokie bylyby jego kwalifikacje. Gdyby okazalo sie, ze Thelwell jest nosicielem zabojczej bakterii, natychmiast zostalby zawieszony w czynnosciach. Jesli mialby szczescie, moglby po odpowiednim okresie leczenia powrocic do zawodu. Gdyby podporzadkowal sie i pokornie poddal kuracji, oczysciloby to go z zarzutow, ze jest winny jako nosiciel choroby. Jamieson pomyslal nagle, ze przeciez istnieje taka mozliwosc. W przeciwnym razie Thelwell bylby niebezpieczny dla pacjentek i musialby pozegnac sie z kariera chirurga. Wszyscy ludzie nosza w sobie wiele bakterii, ktore stwarzaja potencjalne zagrozenie dla zdrowia, ale naturalne zdolnosci obronne organizmu wystarczaja, by sobie z tym poradzic. Jesli jednak z jakiejs przyczyny system odpornosci organizmu zostanie zniszczony, wystepuje zachwianie rownowagi, a nastepnie infekcja. Pacjenci oddzialow chirurgii sa na to szczegolnie narazeni. Wraz z pierwszym nacieciem cialo traci najskuteczniejsza i podstawowa obrone. Sterylne otoczenie na sali operacyjnej chroni pacjenta, ale jesli z jakichs przyczyn pojawi sie odporny na wszystko zarazek, sterylnosc pomieszczenia, narzedzi, rekawiczek na niewiele sie zda. Jamieson probowal przestac juz myslec o tym wszystkim i przelaczyl samochodowe radio na pasmo FM, nadajace muzyke klasyczna, Dzwieki utworu Vivaldiego wypelnily wnetrze auta akurat w momencie, gdy korek na drodze sie skonczyl i mozna bylo przyspieszyc. Nagle kilku czlonowa ciezarowka zjezdzajaca z wewnetrznego pasa znalazla sie tuz przed nim, zmuszajac go do ostrego hamowania. Natychmiast spojrzal w lusterko wsteczne, aby upewnic sie, czy jadacy za nim pojazd zdazyl w pore wyhamowac. Zdazyl. Jego kierowca pokrecil tylko glowa. Wyprzedzajac ciezarowke Jamieson spojrzal w gore na szoferke. Kierowca przypalal wlasnie papierosa. Wydawal sie nie myslec w ogole o tym, ze przed chwila spowodowalby wypadek. Jamieson westchnal. Gdyby istnial jakis sposob pokazania ludziom, ktorzy nigdy tego nie doswiadczyli, co dzieje sie z cialem ludzkim, gdy czlowiek znajdzie sie pomiedzy zderzajacymi sie metalowymi czesciami! Kiedy o tym pomyslal, przypomnial sobie chlopca z furgonetki. Mimo chlodu poczul na czole krople potu, a potem zawrot glowy. Przy pierwszej sposobnosci zjechal na wewnetrzny pas i zwolnil, spokojnie jadac za samochodem ciagnacym przyczepe kempingowa. Usilnie staral sie skupic cala swoja uwage na szczegolach tylu przyczepy, aby obraz tamtego wypadku z chlopcem nie powrocil ponownie. Ktos inny przeszedlby do porzadku dziennego nad incydentem z ciezarowka. Co dzien setki razy zdarzaja sie takie sytuacje na szosach, ale Jamieson nie byl jeszcze w stanie wyzbyc sie urazu. Jak zwykle opuscil autostrade przed Canterbury, by moc nacieszyc sie widokiem miasta wylaniajacym sie od strony wschodniej. Bylo skapane w blasku zachodzacego slonca, a strzelista wieza katedry koncentrowala na sobie cale sloneczne swiatlo, jakby bylo to jej boskie prawo. Przygladal sie widokowi jadac obwodnica na wschod do Dover Road i wkrotce potem do odjazdu w kierunku Patrixbourne. Gdy wjechal do wsi, uslyszal spiew ptakow. Byl znow w miejscu, gdzie czas plynie spokojnie, w otoczeniu, ktore on i Sue tak bardzo pokochali. Cokolwiek zdarzyloby sie na swiecie, Patrixbourne pozostanie nie zmienione. Bedzie tak trwac, jak trwa od czasow rzymskich. Zjechal z drogi na zwirowy podjazd wiodacy na parking przy domku i wylaczyl silnik. Najpierw slyszal tylko cisze zapadajacego zmierzchu, potem wylowil z niej dzwieki. Gdzies w oddali odezwal sie koscielny dzwon, a odglos pilki uderzanej rytmicznie kijem, dochodzacy skads niedaleko, oznaczal, ze trenuje miejscowa druzyna krykieta. Wkrotce zapadajaca ciemnosc wygoni ich z boiska do pubu. Sue zarzucila mu rece na szyje, gdy stanal w wejsciu i zaczeli sie calowac. -Wejdzmy do srodka, zanim sasiedzi zaczna gadac - powiedziala. -A niech tam. -Sadzac po glosie, masz lepszy humor. Jamieson przytaknal. -Zdaje sie, ze znalezlismy zrodlo infekcji - powiedzial. - Wyglada na to, ze glowny chirurg z oddzialu ginekologii jest nosicielem bakterii. -Biedny czlowiek - odparla Sue. - Jak to znosi? -Niezbyt dobrze - odpowiedzial Jamieson. -Znalezc sie w takiej sytuacji... Jamieson nie zaprzeczyl. -Nie ma jeszcze absolutnej pewnosci, ale laboratorium bedzie to wiedzialo jutro rano - wyjasnil. - Zadzwonie do nich, jak wstane. -Zatem twoja pierwsza praca dla Kontroli Naukowo - Medycznej dobiegla konca. -Pewnie tak - zgodzil sie Jamieson. - Choc, szczerze mowiac, nie napracowalem sie zbytnio. Po prostu zaproponowalem, zeby chirurg, o ktorego chodzi, poddal sie rutynowemu testowi wymazu z nosa. Robil to juz wczesniej, rzecz jasna, ale w momencie przeprowadzania poprzednich testow uzywal kremu antyseptycznego, wiec wyniki byly negatywne. -I ty to odkryles? - zapytala Sue. -No... tak. -Zatem rozwiazales problem. Kontrola Naukowo - Medyczna bedzie zadowolona. -Moze mnie jeszcze tak od razu nie zwolnia - usmiechnal sie Jamieson. -Jestes zbyt skromny - powiedziala z naciskiem Sue. - Musimy twoj sukces uczcic. Uniosla do gory butelke wina, ktora wyjela z lodowki. -Co ty na to? -Dlaczego nie... - zgodzil sie Jamieson. Po kolacji zdjal buty i wyciagnal sie na sofie. Czul sie nasycony i zadowolony. -Jaki jest Kerr Memorial? - zapytala Sue. -To smutne miejsce. Stare budynki i ludzie starajacy sie walczyc z trudnosciami. Jak wszedzie. -Jesli rano dostaniesz telefon z informacja, ze chirurg jest nosicielem, bedziesz musial wracac? -Na krotko. Zeby zakonczyc sprawe. -A potem? Co bedziesz robil? -To, co Kontrola Naukowo - Medyczna ma dla mnie w zanadrzu. Sue przeniosla sie na sofe, Na chwile uniosla glowe Jamiesona, by moc usiasc i ulozyc ja na swoich kolanach. -Teskniles za mna? -Bardziej niz to potrafie wyrazic. -Idziemy wczesnie spac? -Idziemy. Rano Jamieson wstal pierwszy, zeby przygotowac sniadanie. Dzien byl,. Piekny, wiec czekajac, az zagotuje sie woda, wyszedl do ogrodu. Zaden najmniejszy podmuch wiatru nie stracal kropel rosy z pajeczyny rozpietej na krzaku. Wiejski kot podkradajacy sie do ptakow czmychnal na widok zblizajacego sie Jamiesona kopiacego od niechcenia jablko, ktore wlasnie spadlo z drzewa. Byl przy koncu ogrodu, gdy uslyszal telefon. Dzwonil John Richardson. -Pomyslalem, ze zadzwonie pierwszy, nie czekajac na panski telefon - powiedzial. -To dobrze. -Obawiam sie, ze bakteria Thelwella to ta wlasnie zabojcza odmiana. Ma te sama odpornosc na antybiotyki. -A wiec, to jest to - skonkludowal Jamieson. -Pozornie - odparl Richardson glosem pelnym wahania. -Nie rozumiem... - powiedzial Jamieson. - Znalazl pan zrodlo infekcji. Thelwell jest nosicielem bakterii. Wszystko pasuje. Jakiego innego dowodu moglby sie pan spodziewac? -Wiem, ze tak to wyglada... - zgodzil sie Richardson. - Ale chcialbym z panem porozmawiac, zanim podamy to do wiadomosci. -O czym? -Wolalbym nie mowic przez telefon. Moze moglby pan wpasc do laboratorium w drodze powrotnej? -Nie bedzie mnie do jutra wieczor. O ile oczywiscie nie ma zadnego innego waznego powodu, dla ktorego mialbym wracac wczesniej. -Wystarczy, ze pan bedzie jutro wieczorem. Poczekam na pana w laboratorium. O ktorej mozna sie pana spodziewac? -Okolo osmej. -W porzadku. -Kto to byl? - zawolala z sypialni Sue. -John Richardson, bakteriolog z Kerr Memorial - odpowiedzial Jamieson w zamysleniu. - Thelwell jest nosicielem zabojczej bakterii. -Wiec juz po sprawie? -Mysle, ze tak. Ale Richardson chce ze mna porozmawiac, zanim sporzadzi ostateczny raport. Sue ubrala sie i zeszla na dol. Wyczula, ze cos jeszcze nie daje mu spokoju. Kiedy go o to zapytala, powiedzial: -Richardson. -A o co chodzi Jamieson milczal przez chwile, a potem wkladajac chleb do tostera odezwal sie: -Wygladalo na to, ze naprawde nie wierzyl w to, co mi mowil. -Myslisz, iz wie, ze sie myli? Jamieson usmiechnal sie kwasno. -Tak utrzymuje Thelwell. Uwaza, ze Richardson w jakis sposob spreparowal te sprawe. -Moj Boze, co to za ludzie! - zawolala Sue. - A co ty sadzisz? -Widzialem kulture bakterii. To Pseudomonas. On tego nie spreparowal. -Wiec nie widze problemu - rzekla Sue. -Ani ja - przyznal Jamieson. - I to mnie wlasnie trapi. Ale jesli cos jest nie tak, dowiem sie jutro wieczorem. Maly ruch na drodze w niedzielny wieczor i wspomnienie przyjemnego weekendu sprawily, ze Jamieson prowadzac samochod ani razu sie nie zdenerwowal. Kiedy wszedl do swego pokoju i rozpakowywal torbe, wciaz byl w dobrym humorze. Zamierzal napic sie kawy, zanim zejdzie porozmawiac z Richardsonem, a potem sporzadzic raport dla Kontroli Naukowo - Medycznej. Gdyby zostalo mu troche czasu, a Richardson nie wynalazlby czegos nowego, moglby wpasc na drinka do pobliskiego hotelu i potem polozyc sie wczesniej spac. Kiedy zamierzal przeciac dziedziniec w kierunku schodow wiodacych do laboratorium, spostrzegl oddalajaca sie w pospiechu postac. Po sposobie poruszania sie od razu rozpoznal Gordona Thelwella. Zdziwil sie. Co chirurg robil o tej porze w szpitalu? Na kamiennych schodach laboratorium Jamieson musial szczegolnie uwazac, bo zrobilo sie ciemno, a najblizsza lampa na scianie nie dzialala. Pchnal drzwi i po omacku probowal znalezc wlacznik swiatla. Udalo mu sie to dopiero za trzecim razem. Spod drzwi Johna Richardsona saczylo sie swiatlo, ale kiedy zapukal, nikt nie odpowiedzial. Zapukal ponownie i wszedl do srodka. Pokoj byl pusty. Na biurku palila sie lampa i lezaly jakies papiery. Obrotowe krzeslo stojace za biurkiem bylo odwrocone w prawo, jakby Richardson przed chwila z niego wstal. Sadzac, ze Richardson wyszedl na chwile, Jamieson usiadl, by na niego zaczekac. Mijaly minuty, wreszcie Jamieson zdecydowal sie odnalezc Richardsona. Przeszukal parter - bez rezultatu. Po konsultancie nie bylo sladu. Nawolywania tez nic nie daly. Jamieson ruszyl po schodach w dol do sutereny. Zatrzymal sie, bo wydalo mu sie, ze cos slyszy. Dzwiek przypominal skrzypiace drzewo. -Jest tam ktos? - zapytal. Jego glos przerwal cisze, ktora budzila w nim lekki niepokoj. Nie bylo odpowiedzi. Tylko znow skrzypiacy dzwiek. -Doktorze Richardson? Jamieson zszedl do podnoza schodow i probowal znalezc wlacznik swiatla, gdy cos twardego otarlo sie o jego twarz. Raptownie wciagnal powietrze i cofnal sie, wyrzucajac w gore rece, by odepchnac to cos, czymkolwiek bylo. Kiedy tego dotknal, wiedzial juz dokladnie, co to jest. To byla stopa. Ludzka stopa w bucie, ale na poziomie jego twarzy! Puls Jamiesona skoczyl gwaltownie i oblal go pot: Wyciagnietymi plasko dlonmi szalenczo probowal znalezc wlacznik swiatla, jak mim stojacy przed wyimaginowana sciana. W koncu trafil i oswietlil zjawe. John Richardson wisial na jednej z drewnianych belek wspierajacych sufit. Skorzany pasek wrzynal sie gleboko w jego szyje, oczy mial wytrzeszczone, a siny, rozdety jezyk wystawal z ust. Kiwajace sie na pasku cialo powodowalo skrzypiacy dzwiek. Jamieson stal jak wryty i przez kilka sekund wpatrywal sie w upiora. Byl wstrzasniety przerazajacym jego wygladem, posiniala cera i makabrycznym wyrazem twarzy. Jakos zupelnie nie na miejscu bylo to, ze zegarek na reku Richardsona wciaz chodzil. W ciszy Jamieson slyszal tykanie. Kiedy tarcza zegarka przesunela sie przed jego oczami, dostrzegl sekundnik wykonujacy swe okrazenie. Pomyslal, ze nalezy odciac Richardsona, ale latwiej bylo to pomyslec, niz zrobic. Poza tym, nic by juz to nie dalo - czlowiek byl martwy. Co do tego nie mial zadnych watpliwosci. Nie bylo szansy uratowania go. Ponadto policja zapewne wolalaby, aby wszystko pozostalo nie ruszane do momentu jej przyjazdu. Jamieson zadzwonil z najblizszego telefonu. Potem poprosil telefonistke ze szpitalnej recepcji, by wezwala dyrektorow - administracyjnego i do spraw medycznych. Nie powiedzial jej, o co chodzi, nadmienil tylko, ze sprawa jest niezwykle wazna i powinni sie zjawic jak najszybciej. Odlozyl sluchawke i w laboratorium zapadla cisza. W momentach takich jak ten zalowal, ze juz nie pali. Rzucil palenie piec lat temu. Ale teraz zapalenie papierosa daloby mu prawdziwa ulge. Jamieson stal z tylu, gdy policyjny fotograf robil zdjecia Richardsona z roznych stron. Potem cialo odcieto i ulozono na podlodze. Inspektor zostawil specjalistow od medycyny sadowej przy ich zajeciach i podszedl do Jamiesona. -To pan znalazl zwloki? - zapytal. - Nazywam sie Ryan. Gdzie moglibysmy porozmawiac? Jamieson zaprowadzil go do biura Richardsona. Spodziewal sie, ze Carew i Crichton zajrza tam zaraz po przybyciu do szpitala. Moglby im wtedy opowiedziec, co zaszlo. Jamieson przekazal Ryanowi szczegoly dotyczace czasu i okolicznosci znalezienia ciala Richardsona. Wyjasnil, jaka pelni funkcje, i powiedzial, ze prowadzi sledztwo w sprawie wybuchu epidemii, w wyniku ktorej w szpitalu Kerr Memorial zmarly trzy pacjentki. -Obaj. Pan i ja - odrzekl inspektor. -Slucham? "- Ja tez prowadze sledztwo w sprawie smierci kilku kobiet - powiedzial policjant. -Aa... tak. Te morderstwa. Czytalem w gazecie, ze poszukujecie gangu w zwiazku z ostatnim zabojstwem. -Sa w to zamieszani - rzekl inspektor. - Ale nie oni popelnili morderstwa, tylko jakis szaleniec. -Szaleniec? -Typ rozpruwacza - odparl Ryan. - Tak nam powiedzieli ludzie od medycyny sadowej. Ostatnia ofiara byla ciezko pobita i okaleczona, ale brakowalo czesci jej ciala, jak u poprzednich. To rozpruwacz. Dzialal wedlug tego samego scenariusza. -Moj Boze... To brzmi przerazajaco - powiedzial Jamieson. - Macie juz cos? Ryan pokrecil glowa. -To typ przebieglego zabojcy. Takiego jest najtrudniej znalezc. Przy wiekszosci morderstw jest mnostwo sladow, sa jacys podejrzani. Kiedy mamy do czynienia z szalencem, sprawa wyglada inaczej. Trudnosc polega na tym, ze jest samotnikiem, bez przyjaciol, bez rodziny, bez osobistych powiazan z ofiarami. Moze miec jakas obsesje albo motyw moze w ogole nie istniec poza tym, ze ofiary znalazly sie w niewlasciwym miejscu o niewlasciwej porze. -Rozumiem - odparl Jamieson. - Jesli to pana moze pocieszyc, to myslalem, ze ja znalazlem juz mojego winnego, a raczej, ze on znalazl... wskazal glowa Richardsona. - Teraz wcale nie jestem pewien. Nie rozumiem, co sie wlasciwie tu dzieje. Carew i Crichton przybyli niemal rownoczesnie i byli zaszokowani tym, czego sie dowiedzieli. Jamiesona zastanowilo to, ze obaj natychmiast uznali, ze Richardson popelnil samobojstwo. -Dlaczego? - zapytal wyreczajac Ryana. -John zyl pod wielka presja sprawy zwiazanej z infekcja - powiedzial Carew. - O wiele bardziej sie tym przejmowal, niz to okazywal. To calkiem jasne, ze po prostu nie wytrzymal. -W duzej mierze powinien uwolnic sie od tej presji - odrzekl Jamieson. - Wczoraj dzwonil do mnie do domu. Mial dowod, ze pan Thelwell jest nosicielem bakterii powodujacej infekcje. Carew i Crichton wymienili spojrzenia. -Pan Thelwell mu nie wierzyl - powiedzial Carew. -Gorzej - dodal Crichton. - Upieral sie, ze doktor Richardson z premedytacja sfabrykowal wynik. Nalegal, by zasiegnac opinii innego laboratorium. -I...? -W sobote Publiczna Sluzba Zdrowia wziela do testu drugi wymaz pana Thelwella. Otrzymal wynik dzis rano. Byl negatywny. Nie znaleziono zadnych sladow Pseudomonas. -Rozumiem... - powiedzial wolno Jamieson, wciaz nie mogac uwierzyc, ze Richardson sfalszowal test w laboratorium. - To samo w sobie nie jest rozstrzygajace - rzekl i przypomnial, ze Thelwell podczas poprzednich testow uzywal kremow antyseptycznych, twierdzac, ze ma taki zwyczaj. -Przypuszczam ze to mozliwe - zgodzil sie Carew. - Ale kiedy dzis rano powiadomilem doktora Richardsona o wyniku testu przeprowadzonego przez PSZ, zareagowal co najmniej dziwnie. -To znaczy jak? -Tak jakby byl tego pewien. -Nie rozumiem - odrzekl Jamieson. -Kiedy mu to oznajmilem, poszarzal na twarzy i musial usiasc. Potem powiedzial - "To wszystko moja wina". -"Wszystko moja wina"? Czy to oznacza, ze przyznal sie do sfalszowania testu? - zapytal ze zdumieniem Jamieson. -Niezupelnie... - odparl Carew. - Kiedy wypowiadal te slowa, to tak, jakby mowil do siebie. Gdy go zapytalem, co ma na mysli, odpowiedzial, ze teraz juz wie, o co chodzilo, i wkrotce bedzie po wszystkim. -Co mial na mysli? -Nie wiem. Nie powiedzial nic wiecej. Ale teraz wydaje sie calkiem oczywiste, co mial na mysli, nie sadzi pan? Wygladal na calkowicie zalamanego. Biedny czlowiek... -Obawiam sie - odezwal sie Crichton - ze jest dowod na to, iz doktor Richardson byl odpowiedzialny za rozmyslne spreparowanie wyniku testu niekorzystnego dla pana Thelwella. Mysle, ze presja spowodowana brakiem rezultatow w poszukiwaniu przyczyn wybuchu infekcji sprawila, iz posunal sie za daleko i podjal desperacka decyzje uwolnienia sie od tego problemu. Zakazajac wymaz pana Thelwella nieuleczalna odmiana Pseudomonas chcial wykazac, ze jednoczesnie znalazl przyczyne i nosiciela infekcji. Jamieson zauwazyl wyraz rozbawienia na twarzy Ryana i uchwycil jego spojrzenie. -Czy to na powaznie? - szepnal inspektor wykorzystujac chwile, kiedy Crichton i Carew zajeci byli rozmowa miedzy soba. -Obawiam sie, ze tak - odparl Jamieson. -Co sie stalo? - zapytal glos od drzwi. Jamieson odwrocil sie i ujrzal Clivea Evansa. -Zdarzyl sie wypadek - odpowiedzial Carew. -Doktor Richardson nie zyje. Powiesil sie - dodal Crichton. Evans osunal sie na krzeslo i wolno potrzasnal glowa. -Nie wierze... - wymamrotal. -Moge zapytac, co pana sprowadza dzisiejszego wieczoru w to miejsce, doktorze? - spytal Ryan. -Mam dyzur - odparl Evans nieobecnym glosem. - Jestem dyzurnym bakteriologiem. John byl po poludniu. Kiedy pozniej Ryan i Jamieson poszukiwali Evansa, znalezli go pracujacego w jego wlasnym laboratorium. Jamieson pamietal ze Evans byl w biurze Richardsona, kiedy przyslano wymaz Thelwella. Pamietal rowniez, ze Richardson zlecil Evansowi przeprowadzenie testu. Kiedy go o to zapytal, Walijczyk poprawil okulary. -Zgadza sie - odparl. - Zaszczepilem wymaz do dwoch kultur. -A potem? -Nie rozumiem - odparl Evans. -Co pan zrobil z kulturami? Trzymal je pan w swoim laboratorium? A moze gdzie indziej? Odczytal pan rano wyniki? To pan znalazl w probce bakterie Pseudomonas i zidentyfikowal ja? -Nie - odpowiedzial Evans, wyraznie zaklopotany seria pytan. - Doktor Richardson powiedzial, ze chce osobiscie odczytac wyniki, wiec wlozylem probki do inkubatora w jego laboratorium. To on odczytal wyniki. On znalazl Pseudomonas i sporzadzil raport. -Uwaza pan, ze to mozliwe, zeby doktor Richardson ingerowal w probki, ktore umiescil pan w inkubatorze? - zapytal Jamieson. -Co to za pytanie?! - wykrzyknal Evans. -Musze je zadac - odparl Jamieson. -Wszystko jest mozliwe. -Czy rozpoznalby pan naczynia i moglby stwierdzic, ze zostaly zamienione? -Mysle, ze tak - odparl z wahaniem Evans. - Napisalem cos na nich pisakiem. -Moglby pan sprawdzic? - poprosil Ryan. Evans na krotko opuscil pokoj i wrocil z dwoma plastikowymi naczyniami. -To sa kultury z wymazu pana Thelwella - oznajmil. -Czy sa na nich panskie oznaczenia? Evans obejrzal naczynia z obu stron. -Nie - odparl z wyrazna niechecia. -Zatem doktor Richardson mogl zamienic naczynia. -Przypuszczam, ze tak - odrzekl Evans z bolesnym wyrazem twarzy. - Co sie, do diabla, dzieje? -Istnieje podejrzenie, ze doktor Richardson odebral sobie zycie po sfalszowaniu wyniku testu pana Thelwella - wyjasnil Jamieson. -Dobry Boze... - powiedzial wolno Evans. - Ostatnio zyl w wielkim napieciu, jak my wszyscy. -Lubil pan Richardsona? - zapytal Ryan. -Tak - odrzekl Evans. -Ale teraz sadzi pan, ze zamienil pojemniki, prawda? -Teraz tak mysle. -Mysli pan, ze az tak bardzo nienawidzil Thelwella? -Na pewno go nie lubil, ale nie sadze, zeby kierowal sie nienawiscia, nawet jesli zrobil to, co sie sugeruje. Pan Thelwell winil doktora Richardsona za niepowodzenia laboratorium w zidentyfikowaniu zrodla infekcji w szpitalu. Doktor Richardson przeczuwal, ze wina w tym wzgledzie jest po stronie zespolu chirurgicznego. Moze to powodowalo u niego taki stres, ze za wszelka cene chcial miec jakis dowod. Na pewno zyl w wielkim napieciu. -Ktory doprowadzil do samobojstwa? -Kto to moze wiedziec? Jamieson przytaknal skinieniem glowy, ale przypomnial sobie, ze widzial Gordona Thelwella przemykajacego ukradkiem w okolicach laboratorium na moment przedtem, zanim sam tam dotarl. Zastanawial sie, czy ma powiedziec o tym Ryanowi. Zdecydowal jednak, ze na razie zachowa to dla siebie. Jamieson lezal na lozku i probowal myslec spokojnie i rzeczowo. Nie bylo to latwe. W jego glowie klebily sie watpliwosci i podejrzenia. Co robil Thelwell w poblizu laboratorium, jesli nie przyszedl do Richardsona? Jesli Richardson naprawde sfalszowal wynik testu, zeby spowodowac pozorne wyjasnienie infekcji i zdjac brzemie ze swego oddzialu, to dlaczego, na Boga, zachowal sie tak, jak sie zachowal? W rozmowie telefonicznej dawal przeciez wyraz swoim watpliwosciom co do wyniku testu. Czyz w jego wlasnym interesie nie lezalo, zeby miec jak najbardziej wiarygodny raport, rozstrzygajacy wreszcie sprawe? Przeciez to wlasnie Richardson byl tym, ktory chcial opoznic zamkniecie sprawy i najpierw porozmawiac z Jamiesonem. O czym? Wstal i podszedl do okna, zeby spojrzec w dol na dziedziniec. Moze ciemnosc, a moze ponure budynki sprawily, ze pomyslal o tym, co powiedzial inspektor Ryan. Obaj poszukiwali zabojcow. Ryan tropil oblakanego psychopate, a on - okrutna, bezrozumna bakterie. Jego zabojca byl niewidocznym golym okiem zyjatkiem w ksztalcie laseczki, mierzacym tylko trzy tysieczne milimetra dlugosci, ale - podobnie jak tamten czlowiek - zabijajacym bezlitosnie kobiety w tym miescie. Jamieson wyjal z teczki notatnik i zaczal spisywac to, co juz wiedzial. Infekcje powodowala wyjatkowo jadowita odmiana Pseudomonas niemozliwa do wyleczenia. Bakteria zostala wyodrebniona z drog oddechowych chirurga, ktory stal na czele skazonego oddzialu. To powinien byc koniec sprawy, ale teraz w zaistnialych okolicznosciach byl to raczej poczatek. Bakteriolog, ktory zidentyfikowal przyczyne epidemii, nie zyl i istnial dowod sugerujacy, ze sfalszowal wynik testu laboratoryjnego w celu obciazenia chirurga, po czym odebral sobie zycie. Jakie mozna juz teraz wysnuc wnioski? Jamieson stwierdzil z niechecia, ze nie ma mowy o szybkim powrocie do domu. Sprawy skomplikowaly sie od momentu, gdy zaczynal dochodzenie. Sam zarazek stanowil zagadke, choc nalezal do z pozoru pospolitego rodzaju bakterii. Ta szczegolna odmiana wydawala sie wyjatkowa pod wzgledem jadowitosci i odpornosci na leki. Laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej nie udalo sie wyjasnic przyczyn tak silnego dzialania Pseudomonas, ale z jakiegos powodu Richardson nie byl tym zaskoczony. Tylko dlaczego? Co wiedzial? I czy ta wiedza, ktora posiadal, miala jakis zwiazek z jego smiercia? Jamieson zasepil sie nie znajdujac odpowiedzi. Tymczasem postanowil zajac sie pilniejszymi sprawami. Po pierwsze, musial rano zobaczyc sie z Thelwellem, zeby poinformowac go, ze nadal obowiazuje go zakaz przeprowadzania operacji, mimo iz ostatni jego wynik testu z laboratorium Publicznej Sluzby Zdrowia byl negatywny. Gdyby mial z tym klopoty, Jamieson zazada trzech negatywnych wynikow z rzedu, przeprowadzi mu testy w trzech roznych terminach i pod scisla kontrola. -To smieszne! - wybuchnal Thelwell. - Publiczna Sluzba Zdrowia calkowicie oczyscila mnie z zarzutow. To calkiem oczywiste, ze Richardson sfabrykowal wynik, zeby ukryc wlasna niekompetencje. Jest to calkiem oczywiste dla kazdego, kto ma wspolczynnik inteligencji wyzszy od dzdzownicy! Jamieson zignorowal ten komentarz. Przyszedl tu przygotowany na Thelwella w najgorszym wydaniu i nie rozczarowal sie. Byl zdecydowany trzymac nerwy na wodzy. -Pojedynczy wynik negatywny z PSZ nie wystarczy, zeby pana oczyscic z zarzutow, i pan dobrze o tym wie. Nalezy przeprowadzic szereg nastepnych testow, i to pod wlasciwa kontrola, aby moc z cala pewnoscia stwierdzic, ze nie jest pan zakazony. -Ze nie jestem zakazony! - wrzasnal Thelwell. - Po pierwsze, nigdy nie bylem zakazony! To wszystko wymyslil ten kretyn, Richardson! -To jeszcze nie zostalo stwierdzone ponad wszelka watpliwosc - powiedzial spokojnie Jamieson. Zlosc i frustracja niemal odebraly Thelwellowi glos. -Czlowiek popelnia samobojstwo, prawda? Jak tylko zapoznal sie z raportem PSZ, prymitywnie powiesil sie na sznurze! Czego pan jeszcze chce? -Dwoch nastepnych negatywnych wynikow testow z PSZ - odparl Jamieson. -A tymczasem listy moich pacjentek wydluzaja sie i wydluzaja - powiedzial Thelwell potrzasajac z irytacja glowa. -Lepiej, zeby byly to panskie listy niz rubryki zgonow. -Chce, zeby zostalo umieszczone w protokole, ze z cala stanowczoscia sprzeciwiam sie panskiej ingerencji w sprawy mojego oddzialu - wysyczal przez zacisniete zeby. -Myslalem, ze bezpieczenstwo panskich pacjentek jest wazne tak dla pana, jak i dla mnie - powiedzial Jamieson. -Co to ma znaczyc? - warknal Thelwell. Irytacja nie pozwolila Jamiesonowi powstrzymac sie od komentarza. -Entuzjazm, z jakim w zaistnialych okolicznosciach rwie sie pan do stolu operacyjnego, wskazuje na zupelne lekcewazenie konsekwencji. Zrodlo infekcji na panskim oddziale nie zostalo jeszcze ustalone. Czy nie obchodza pana te kobiety? Oczekiwany wybuch nie nastapil. Zamiast tego Jamieson zostal uraczony przedstawieniem - czyms w rodzaju rozstroju nerwowego. Przynajmniej tak to wygladalo. Thelwell zbladl jak plotno, a jego rece zaczely sie gwaltownie trzasc. W jakis czas pozniej odzyskal glos. Jamieson cierpliwie czekal na zaatakowanie. -Jakim prawem mowi pan takie rzeczy?! - chrapliwie wrzasnal Thelwell. Jamieson byl zaskoczony reakcja Thelwella na swoje slowa. Nawet jak na Thelwella bylo to zbyt dramatyczne. Byl pewien, ze przesadzone reakcje Thelwella na kazdy objaw krytyki pod jego adresem moga oznaczac jakies ukryte zaburzenia kliniczne. -Panie Thelwell - powiedzial. - Taki sposob prowadzenia rozmowy donikad nas nie zaprowadzi. Proponuje, zebysmy porozmawiali pozniej, po serii panskich testow i po zakonczeniu przez policje sledztwa w sprawie smierci doktora Richardsona. -Jakiego sledztwa? Czlowiek popelnil samobojstwo. -O tym zadecyduje policja, kiedy zbierze wszystkie fakty. -Jakie fakty? Co pan sugeruje? -Niczego nie sugeruje, ale prawdopodobnie beda chcieli wiedziec, dlaczego widziano pana w poblizu laboratorium wczoraj o osmej wieczorem. Thelwell zrobil sie tak blady, iz Jamieson byl pewien, ze zemdleje. Uchwycil sie krawedzi stolu i wyszeptal: -Kto mnie widzial? -Ja - odparl Jamieson. -Rozumiem... powiedzial im pan? -Jeszcze nie, ale zamierzam to zrobic. Najpierw chcialem sie dowiedziec, jak pan to wyjasni. Thelwell zwiesil glowe i w pokoju zalegla cisza, ktora wydawala sie trwac wiecznosc. -Przypuszczam, ze pan mi nie uwierzy, ale poszedlem tam tylko po to, zeby mu wygarnac, co mysle na temat testu - przemowil wreszcie. - Poczatkowo nie mialem takiego zamiaru, ale mijajac szpital w drodze na probe choru, zobaczylem u niego swiatlo. Wiec wstapilem. -I...? -Nie zyl, kiedy wszedlem. Zwisal z belki, jak padlina u rzeznika. -Dlaczego nie zadzwonil pan na policje? - zapytal cicho Jamieson. -Z powodu tego, co pomysleliby ludzie. Z powodu tego, co pan teraz mysli. -To, co ja mysle, nie ma znaczenia. To policje bedzie pan musial przekonac. Gordon Thomas Thelwell zostal przesluchany przez policje jeszcze tego samego popoludnia. Przesluchanie trwalo ponad dwie godziny, po czym krotko po piatej pozwolono mu isc do domu. Jamieson, ktory czekal na wynik przesluchania w laboratorium, otrzymal od Ryana telefoniczna wiadomosc. -Wypuscilismy go - powiedzial inspektor. -Co pana przekonalo? - zapytal Jamieson., - Protokol z sekcji zwlok sugeruje, ze to moglo byc samobojstwo. Nie znaleziono zadnych innych obrazen, a facet zyl w powaznym stresie. Byloby bardziej oczywiste, gdyby przed smiercia zostawil list, ale mamy tylko to, co mamy. Jesli nie bylo morderstwa, nie moglo byc zabojcy. -Jakie wrazenie sprawil na panu Thelwell? - spytal Jamieson. -Dziwaczny facet - odparl Ryan. - Jesli chce pan znac moje zdanie, to Richardson nie byl jedynym, ktory cierpial z powodu stresu w tym panskim szpitalu. Czy jest moze jeszcze cos, co powinienem wiedziec, a czego do tej pory pan mi nie powiedzial? -Nie sadze. Jamieson spotkal sie z doktorem Carew, zeby przedyskutowac weryfikacje listy pacjentek z oddzialu ginekologii oczekujacych na zabieg chirurgiczny i omowic prowadzenie przez dzial mikrobiologii dalszych poszukiwan zrodla infekcji. -Do czasu wyznaczenia nastepcy Richardsona oddzialem mikrobiologii bedzie kierowal doktor Evans. Phillip Morton bedzie operowal na ginekologii, ale tylko w naglych przypadkach. -Poprosilem o przyslanie nam do pomocy paru osob z Ministerstwa Zdrowia - powiedzial Jamieson. -Co oni wlasciwie maja robic? - zapytal Carew. -Tylko to, co ciagle robia ludzie Richardsona - odrzekl Jamieson. Beda pobierac probki ze wszystkich mozliwych miejsc w salach operacyjnych i w salach chorych z nadzieja, ze beda mieli wiecej szczescia niz my. Im wiecej ludzi bedzie sie tym zajmowalo, tym wieksze mamy szanse cos znalezc. -Chce pan jeszcze robic jakies testy na Pseudomonas? - zapytala Moira Lippman, gdy Jamieson wszedl nastepnego ranka do laboratorium. Jamieson, ktory przez ostatnie godziny nie myslal o zagadnieniach z dziedziny biochemii, zastanowil sie przez moment. W koncu doszedl do wniosku, ze moglby z powodzeniem wrocic do testow. Mialby zajecie jezeli powtorzy sie przypadek infekcji pooperacyjnej. Odrzekl, ze moze zaczac chocby zaraz. Moira Lippman usmiechnela sie i pomogla mu wlozyc fartuch. Praca w laboratorium dzialala na Jamiesona kojaco. Dawala mu chwile wytchnienia od powazniejszych spraw, ktore dzialy sie w szpitalu. Nie byl zbyt blisko zaznajomiony z procedura przygotowywania testow, wiec nie mogl przeprowadzac ich bez zastanowienia. Musial koncentrowac sie na tym, co robi, i w razie potrzeby siegac do instrukcji laboratoryjnych. Kiedy byl pochloniety swoim zajeciem, nie myslal o innych sprawach. Poznym popoludniem oderwal go od pracy telefon Thelwella. Serce Jamiesona zamarlo, gdy uslyszal jego glos. Ale chirurg byl juz znacznie spokojniejszy niz podczas ostatniego spotkania. -Czym moge sluzyc, panie Thelwell? - zapytal Jamieson. -Wlasnie otrzymalem drugi negatywny wynik wymazu z laboratorium Publicznej Sluzby Zdrowia - powiedzial Thelwell. -To wspaniale - odrzekl Jamieson. -Chcialbym wrocic do moich zajec - oswiadczyl Thelwell. -Wymagane sa trzy negatywne wyniki, panie Thelwell - odpowiedzial Jamieson, czujac, jakby podpalil lont. -To biurokratyczny nonsens i pan dobrze o tym wie! - wrzasnal Thelwell. -Juz o tym rozmawialismy. Trzy wyniki, panie Thelwell - powiedzial Jamieson. Thelwell trzasnal sluchawka. -I wzajemnie, panie Thelwell - mruknal Jamieson polglosem i wylaczyl sie. * 8* Do mieszkania w suterenie mezczyzna dotarl pozniej, niz zamierzal.Mial mnostwo do zrobienia. Na pocieszenie pomyslal, ze przynajmniej bedzie pod dachem, a nie na deszczu. Od szesciu godzin lalo jak z cebra. Na ulicach byla istna powodz, bo studzienki odprowadzajace wode zaczynaly sie przepelniac. Opuscil parasol i strzasnal z niego wode. Potem kilkakrotnie otworzyl go szybko i zamknal, zeby predzej wysechl. Towarzyszyl temu dzwiek podobny do trzepotu skrzydel ptaka. Zanim zdjal plaszcz, przykucnal przed starym gazowym kominkiem. Udalo mu sie go rozpalic dopiero trzecia zapalka. Niebieskie plomienie zabarwialy sie na zolto, lizac spekane przez lata palenisko. Grzal przez chwile rece, potem zdjal plaszcz i powiesil go na drzwiach. Wlozyl fartuch, maske i rekawiczki, po czym zapalil lampe nad swoim stanowiskiem pracy. Uznal, ze choc na nastepna faze projektu jest jeszcze troche za wczesnie, to jest ona wykonalna. Wybieganie mysla w przyszlosc bylo kluczem do sukcesu. Wyjal z lodowki szereg malych szklanych fiolek i zabral sie do pracy. Gdy wraz z uplywem godzin wszystko szlo zgodnie z planem, poczul lekkie odprezenie. Z obawy przed ingerencja kogokolwiek w jego sprawy zyl w ogromnym napieciu, ale to tylko potegowalo podniecenie. Im wieksze bylo niebezpieczenstwo, tym silniejsze byly emocje. Ludzie! Coz to za idioci! Ale nie powinien tracic czujnosci i popadac w zbytnie zadowolenie. Gdyby druga faza planu przebiegla pomyslnie, powinien zawczasu pomyslec o trzeciej, a moze i czwartej. A potem pojawi sie problem czyjegos wscibstwa. Mozna by go szybko rozwiazac raz na zawsze, ale to nie wymagalo natychmiastowego dzialania. Nie wolno sie goraczkowac. Trzeba przemyslec sprawe. Wstal i zaczal sprzatac. Zdjal ubior ochronny, stanal przy zlewie i podwinal wysoko rekawy. Musial sie dokladnie umyc. Nagle uslyszal pukanie do drzwi. Odglos sprawil, ze zamarl w kompletnej ciszy czujac przyspieszone bicie serca. Na stole stal palnik. Nad niebieskim plomieniem wciaz umieszczona byla laboratoryjna zlewka. Odglos gotujacej sie wody byl w tej ciszy nadzwyczaj glosny. Do tej pory nie popelnil zadnego bledu, uspokajal sam siebie. Nie bylo powodu, by wpadac w panike. Niemozliwe, zeby to byla policja. Zastanawial sie, czy gdyby pozostal cicho i nie odpowiadal na pukanie, ten ktos po drugiej stronie drzwi dalby za wygrana. Spojrzal na gotujaca sie wode. Byl ciekaw, czy slychac ja na zewnatrz. Nagle szklane naczynie zatrzeslo sie na drucianej siatce i woda wewnatrz zabulgotala jeszcze glosniej. Minelo trzydziesci sekund i pukanie sie powtorzylo. Mezczyzna przelknal sline. Ze zdenerwowania wyschlo mu w ustach, ale wciaz nie bylo powodu do paniki. Postanowil otworzyc. Musialo istniec jakies najzupelniej banalne wytlumaczenie, dlaczego ktos puka i kto to jest. Wyciagnal korek z umywalki, wyszedl z lazienki i zamknal za soba drzwi. Szybko rozejrzal sie po pokoju sprawdzajac, czy na widoku nie ma niczego, co by go moglo zdradzic. Na stole wciaz stalo pudelko z rekawiczkami chirurgicznymi. Schowal je i wolno podszedl do drzwi. Nagle zatrzymal sie w pol drogi, wrocil do naczynia z wrzaca woda i wyjal z szafki nad zlewem sloik rozpuszczalnej kawy. Postawil go obok zlewki z wrzatkiem. Musial miec jakies wytlumaczenie gotowania wody. Otworzyl drzwi i ujrzal stojaca w progu kobiete. -Strasznie mi przykro, ze niepokoje pana o tak poznej porze, ale zobaczylam swiatlo - powiedziala. - Jedyne na calej ulicy. -Tak...? - Odparl chlodno. -Zepsul mi sie samochod, a budka telefoniczna na rogu jest zdewastowana. Czy pozwolilby mi pan skorzystac z telefonu? Mezczyzna patrzyl na nia przez chwile w milczeniu, weszac jakis podstep. Moze ta suka zostala przyslana celowo, zeby wciagnac go w pulapke? Wszystko na to wskazywalo. Czerwone usta, biale zeby, duze piersi. Niebieskie oczy usmiechaly sie do niego, szydzily, chcialy, zeby odwzajemnil usmiech, zeby sie osmielil. Nie ulegl. Wiedzial, ze kazda oznaka slabosci z jego strony spowoduje tylko wzmozony wysilek, zeby go usidlic. Czul jej zapach. Zesztywnial, gdy zauwazyl jej powiekszony brzuch. Wystawiala na pokaz swoja przeszlosc. Ale on byl gotow. -Oczywiscie - powiedzial. - Prosze wejsc. Kobieta weszla i odglos padajacego deszczu oslabl, gdy zamknal za nia, drzwi. -Gdzie...? - Zapytala. Mezczyzna wskazal stolik, na ktorym stal telefon. Kobieta usmiechnela sie i przechodzac lekko otarla sie o niego ramieniem. Zesztywnial, gdy poczul dotkniecie. Boze, ona byla niezla! O wiele bardziej subtelna niz dziwki, ale tak samo diabelska! Poczul zadze i nerwowo przelknal sline, gdy podniosla sluchawke. Stala do niego tylem. Widzial zarys odznaczajacej sie pod spodniczka bielizny na opietych materialem posladkach. Przeniosla ciezar ciala na druga noge, odwrocila sie i usmiechnela do niego czekajac na polaczenie. Ale jej usmiech przybladl nieco, gdy go nie odwzajemnil. Z powrotem odwrocila sie twarza do sciany. Suka zaczynala rozumiec, ze przejrzal jej gierki. Byl z tego zadowolony. Chcial, zeby wiedziala. Chcial, zeby sie bala. Podszedl do miejsca, w ktorym stalo naczynie z wrzaca woda. -Kochanie, to ja. Ten cholerny samochod nawalil i... Glos kobiety zamienil sie w krzyk, gdy strumien wrzacej wody padl na jej kark. Upuscila sluchawke i osunela sie nagle na kolana, probujac ukryc twarz schylila sie w daremnym odruchu unikniecia bolu nie do zniesienia. Glebokimi haustami usilowala nabrac powietrza, lecz nie byla juz zdolna wydobyc z siebie krzyku. Szok scisnal jej krtan. Probowala jeszcze zaslonic twarz, ale bylo za pozno. Chlusnela na nia nastepna porcja cieczy. Tym razem zimna, ale w kilka sekund pozniej zamienila sie w ogien. Nozdrza kobiety wypelnily opary kwasu. Jej oczy zmienily sie zarzace wegle. Niewyobrazalny wrecz bol, jakiego dotad nie zaznala, targnal jej calym cialem. Skora, jeszcze przed chwila bez skaz, poczela tlic sie i luszczyc calymi platami. Wargi wydely sie, powiekszajac dwukrotnie, a jezyk pokryl sie bablami rosnac tak, jakby chcial rozsadzic jej usta. Skowyczac jak ranne zwierze czolgala sie po podlodze, szukajac na slepo ucieczki od koszmaru. Mezczyzna podniosl zwisajaca sluchawke telefonu, z ktorej dobiegal jeszcze wolajacy daleki glos, odlozyl ja na widelki i po raz pierwszy lekko sie usmiechnal. -Teraz dopiero widze, jak naprawde wygladasz - syknal. - Kiedy nie ma juz pudru i szminki, pokazujesz prawdziwa twarz. Jestes wstretna! Zla. Poszedl do lazienki i wrocil ubrany w gumowy fartuch. Mial ze soba instrumenty chirurgiczne. Podloga byla zalana krwia, a mezczyzna musial do rana pozbyc sie zwlok. Zastanawial sie, jak to zrobic. Gdyby udalo sie podzielic trupa na kawalki, sprawa bylaby latwiejsza. W tej chwili problem polegal na tym, ze nie mial w mieszkaniu pily. Byly noze, ktorymi moglby sobie poradzic "z cialem i sciegnami, ale nie z koscmi. Nie mogl ryzykowac wyjscia: z mieszkania w celu zdobycia pily. Musial wobec tego kosci polamac. Najgorsza byla pierwsza noga. Nie wiedzial, z jaka sila powinien ja naciskac, zeby pekla. W koncu udalo mu sie. Uzyl drewnianego kloca, stanowiacego punkt podparcia, o ktory opieral po kolei kazda konczyne. Szybkie uderzenie. pieta nogi powodowalo pekniecie kosci. Pot lal sie z niego, zanim zdolal pociac cialo i zapakowac do szesciu plastikowych workow. Teraz musial postanowic co dalej. Oczywiscie najlepszym rozwiazaniem byloby zakopanie zwlok w jakims ustronnym miejscu. Ale tak jak nie bylo potrzeby trzymania w suterenie pily, nie bylo powodu, dla ktorego musialby miec tu lopate. Nawet gdyby wymyslil jakies odludne miejsce, nie mial czym wykopac dolu. W gre wchodzila jeszcze rzeka albo kanal, ale obydwa rozwiazania mialy wady. Z gazowego kominka, ktory uprzednio wylaczyl, dochodzily trzaski stygnacego paleniska. Spojrzal na stare, przypalone urzadzenia i pomyslal nagle o ogniu. To byloby najlepsze rozwiazanie. Oczywiscie nie domowe palenisko, ale piec w kotlowni lub, jeszcze lepiej, piec krematoryjny. Takie sa w wielu miejscach, ale tylko w dwoch znalezienie w piecu ludzkich kosci nie wywolaloby sensacji. W krematorium albo w szpitalu! To drugie miejsce byloby o wiele lepsze. Przede wszystkim musialby wziac swoj samochod. Zazwyczaj nie przyjezdzal nim do mieszkania w suterenie, wolal srodki komunikacji publicznej, ktore pozwalaly na zachowanie anonimowosci. Samochody maja numery. Nagle ciarki przeszly mu po plecach. Ta kobieta miala samochod! Zepsul jej sie w poblizu, dlatego przeciez podeszla do tych drzwi! Policja bedzie go szukac! Jej maz musial sie z nimi skontaktowac, kiedy rozmowa telefoniczna zostala przerwana. Jak mogl byc az tak glupi, zeby przeoczyc samochod? Przypomnial sobie slowa kobiety: "... zobaczylam swiatlo. Jedyne na calej ulicy". Mezczyzna biegiem rzucil sie do drzwi i wylaczyl swiatlo. Stal w ciemnosci oddychajac nierowno. Zaczynal wpadac w panike. Skup sie! - nakazywal sobie. - Nie panikuj. Mysl! Policja nie patroluje rutynowo tej ulicy. Jest duza szansa, ze ani oni, ani nikt inny nie bedzie mial okazji pojawic sie tutaj i zobaczyc porzucony samochod. Ale trzeba go stad zabrac. Jest za blisko, zeby mozna sie tym nie przejmowac. Nagle przypomnial sobie, ze nie ruszy stad samochodu, bo jest zepsuty! Poczul, ze jest w niebezpieczenstwie, wiec jeszcze raz sprobowal wziac sie w garsc. Istniala szansa, ze awaria samochodu miala zwiazek z padajacym od kilku godzin deszczem. Mogla zamoknac instalacja elektryczna. Byl tylko jeden sposob, zeby sie o tym przekonac. Przetrzasnal torebke kobiety i znalazl kluczyki z emblematem "Volkswagen" na lancuszku. Wlozyl plaszcz i nowe chirurgiczne rekawiczki. Nie chcial zostawiac na pojezdzie zadnych sladow. Uchylil drzwi. Wokol panowala cisza. Deszcz przestal padac, ale bulgotanie dochodzace z rynny umieszczonej z boku budynku swiadczylo o tym, ze ulewa skonczyla sie dopiero przed chwila. Samochod byl zaparkowany na koncu ulicy. Mezczyzna ucieszyl sie, ze to granatowy volkswagen polo, jakich bylo w miescie tysiace. Otworzyl drzwi, a potem maske. Brudny silnik swiadczyl o tym, ze dawno nikt tam nie zagladal i niezbyt sie przejmowano stanem technicznym. Taki typowy "drugi samochod" do jezdzenia w poblizu domu, zeby zrobic zakupy i zawiezc dzieci do szkoly. Nie mial zadnej wartosci poza ta, ze istnial. Nie to co cavalier lub sierra, ktora lsnila jak slonce i zaslugiwala na natychmiastowe zajecie sie nia z powodu najmniejszego kaszlniecia silnika. Mezczyzna zdjal kopulke aparatu zaplonowego i wytarl jej wnetrze chusteczka. Rozchylil styki przerywacza, wsunal miedzy nie rog chusteczki i oczyscil je do sucha. Zalozyl z powrotem kopulke i wytarl przewody prowadzace do swiec oraz glowny przewod idacy od cewki zaplonowej. Zadowolony z siebie opuscil maske i sprobowal uruchomic samochod. Silnik zaskoczyl i zaczal pracowac na wolnych obrotach. Znow wszystko szlo dobrze. Z powrotem nabieral pewnosci siebie. Moze udaloby sie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Samochod byl caly brudny. Trudno bylo odczytac numery na tablicach rejestracyjnych. Mozna byloby jeszcze bardziej ubrudzic tylny numer i odlamac rog przedniego, a potem zaryzykowac przejazd przez miasto, wtedy nie musialby uzywac swojego samochodu, ktory najpierw trzeba byloby tu przyprowadzic. Zrobil trzy okrazenia szarpiac autem, gdyz nie byl przyzwyczajony do sprzegla w polo, i podjechal do schodow wiodacych w dol do mieszkania. Sprawdzil starannie, czy zadna z toreb nie przecieka, ustawil je rzedem przy drzwiach, a potem po cichu zaladowal szybko do samochodu. O trzeciej trzydziesci rano postac w bialym kubraku i spodniach oraz w chirurgicznej masce i czapce wkroczyla do kotlowni szpitala Kerr Memorial pchajac przed soba wozek. Dozorca odlozyl gazete i wstal od stolika, na ktorym mial torbe z kanapkami i do polowy oprozniona butelke mleka. -Czego pan tu szuka? - zapytal podejrzliwie. -Mam partie towaru do spalenia w piecu - wymamrotala biala postac. -O tej porze? Wie pan, jakie sa przepisy. Maja byc odpowiednie pojemniki i odpowiednia pora. -To wyjatkowa sytuacja. -Co znaczy, wyjatkowa? -Ciezki wypadek samochodowy. Te resztki i kawalki odjeli tamci na gorze. -To niech poczekaja do rana. Przepis to przepis. -Nie rozumie pan... Jedna z ofiar miala AIDS. Palacz cofnal sie i spojrzal spode lba na torby. -Ja ich nie dotkne - burknal. -Nie musi pan - odparl mezczyzna w bieli. - Niech pan tylko otworzy drzwi, a ja je tam wrzuce. Palacz zawahal sie przez chwile, zanim ustapil. -Zalatwione - powiedzial. Poszedl pierwszy w kierunku pomieszczenia, w ktorym staly piece, i otworzyl jedne z trzech metalowych drzwiczek. -Wrzuc pan to tutaj. Stanal z boku i przygladal sie, jak biala postac oswietlona pomaranczowym blaskiem bijacym z pieca wrzuca do ognia kolejne torby. -To mowisz pan, ze gdzie byl ten wypadek? - zapytal. -Na obwodnicy. -Musiala byc cholerna kraksa, jezeli trzeba bylo odjac wszystkim konczyny. Ciekawe, ze nie slyszalem o tym w radio. -Przypuszczam, ze nie podadza tego, dopoki nie zawiadomia najblizszej rodziny. -Pewnie tak - zgodzil sie palacz, ktoremu te wyjasnienia wydaly sie zupelnie prawdopodobne. - Niektorzy jezdza jak wariaci. Mozliwe, ze byli zalani. Zal mi tych, co sie w takie cos wpakuja nie z wlasnej winy. Widac, nigdy nie wiadomo, kiedy wybije czyjas godzina. Mezczyzna w bieli spojrzal znad maski na palacza, w jego oczach zamigotalo odbicie plomieni. Bylo w nich cos, co sprawilo, ze palacz poczul sie niepewnie. Pomyslal, ze moze ogien sprawia, ze oczy tamtego sa jakies dziwne. -Chce pan filizanke herbaty? - zapytal. -Nie, dzieki. Lepiej juz pojde - odparl mezczyzna. Postapil krok naprzod i zamknal drzwiczki pieca. -Moze pan teraz zdjac maske - powiedzial palacz. -Co? - zapytala postac w bieli. -Panska maska. Ciagle pan ja ma na sobie. -Aaa... to... - odrzekl mezczyzna probujac sie rozesmiac. - To juz nawyk w naszym zespole. -A skad pan jest? - spytal palacz. -Z... izby przyjec - odrzekl mezczyzna po chwili wahania. -Moglbym przysiac, ze znam wszystkich portierow z izby przyjec. Ale wydaje mi sie, ze pana jeszcze nie widzialem. Panski glos brzmi troche za inteligentnie jak na portiera. Nie jest pan chyba studentem medycyny, co? Jednym z tych, co tu udaja robotnikow? -Nie. -Bedzie pan musial to podpisac - powiedzial palacz wreczajac mezczyznie formularz rejestracyjny przypiety do podkladki z pozaginanymi rogami, do ktorej przywiazany byl sznurkiem tepy olowek. - Po lewej wpisz pan drukowanymi literami nazwisko. Po prawej podpis. W srodku napisz pan, co poszlo do spalenia i z czyjego upowaznienia. Mezczyzna wzial formularz i wpisal cos szybko i niewyraznie. Oddal podkladke z kartka palaczowi. -Ciagle ma pan na sobie te maske - zauwazyl palacz, probujac odczytac to, co zostalo wpisane w rubryki. Odchylil glowe do tylu, by moc spojrzec na kartke przez dolna polowke okularow, i podniosl papier blizej swiatla. - Jeszcze troche, a pomysle, ze boi sie pan ode mnie czyms zarazic. Spojrzal na mezczyzne i ich oczy spotkaly sie. Maska wciaz przykrywala jego twarz. -Nie moge odczytac nazwiska, kto wydal upowaznienie. Co tu jest napisane? - zapytal. -Doktor Mullen. -Doktor Mullen nie ma dzis nocnego dyzuru - odrzekl cicho palacz. Widzialem, jak wychodzil o piatej po poludniu. Znow uchwycil spojrzenie oczu znad maski. Tym razem nie odbijaly sie w nich plomienie. W tym wzroku bylo cos zatrwazajacego. -Kim pan jest? - wyszeptal cofajac sie o krok i siegajac do wiszacego na scianie telefonu. - Co tu jest grane? Precyzyjnie zadany cios trafil palacza w szczeke. Ale jego osuwajace sie cialo nie zdazylo dotknac ziemi. Mezczyzna w bieli chwycil go i ulozyl na podlodze. Przyjrzal mu sie i postanowil upozorowac wypadek. Wszystko musi sie dokladnie zgadzac. Byl mniej wiecej tego samego wzrostu co palacz. Stanal naprzeciw pieca na rozstawionych nogach, wyprezyl cialo i pochylil sie do przodu opierajac rece na ziemi. Kiedy jego glowa dotknela metalowych drzwiczek, stopa zrobil na ziemi znak i tak ulozyl pogrzebacz. Czlowiek jego wzrostu mogl potknac sie i w tym miejscu poleciec do przodu, uderzajac glowa w drzwiczki pieca. Mezczyzna przyciagnal nieprzytomnego palacza i ulozyl jego cialo, przy piecu. Teraz sprawe musial zalatwic jednym uderzeniem. Podniosl cialo na ile tylko dal rade, ujal glowe w obie dlonie, odgial wolno do tylu i z cala sila, na jaka bylo go stac, trzasnal o metalowe drzwiczki. Rozlegl sie przyprawiajacy o mdlosci odglos, ktory wskazywal, ze sie udalo. Dotknal tetnicy szyjnej i poczul niepokoj. Wyczuwal slaby puls, ale wraz z uplywem sekund uderzenia stawaly sie coraz slabsze, az wreszcie zamarly. Palacz nie zyl. Mezczyzna ulozyl jego konczyny tak, by upozorowac potkniecie o pogrzebacz i w konsekwencji uderzenie glowa o drzwi pieca. Rozejrzal sie sprawdzajac, czy wszystko jest na swoim miejscu, zabral wozek i cicho opuscil kotlownie. Kiedy w srodowy poranek Jamieson wyszedl ze swojego pokoju i podazal w kierunku oddzialu mikrobiologicznego, zauwazyl dwa wozy policyjne zaparkowane w poblizu wejscia do recepcji szpitala. Gdy wszedl do laboratorium, zapytal Moire Lippman, co sie dzieje. -Nie slyszal pan o wypadku, ktory zdarzyl sie w nocy? - spytala. -Nie. Prosze mi powiedziec, co sie stalo. -Archie Tratter, ktory mial nocna zmiane w kotlowni, przewrocil sie i uderzyl glowa o drzwiczki pieca. Nie zyl, kiedy go rano znaleziono. -Biedny gosc... Ten szpital chyba jest przeklety - powiedzial Jamieson. -Niech pan tak nie mowi - zaprotestowala Moira. - Dzisiaj przyjmuja na operacje moja bratowa. -Przepraszam. Na pewno wszystko bedzie dobrze. -Jak wypadly panskie testy? - spytala Moira widzac, ze Jamieson oglada tuby, ktore zaszczepil we wtorek. Jamieson w zamysleniu pokrecil glowa. -Nie jestem pewien... Wyglada na to, ze mam kilka niecodziennych wynikow. -Az tak? -Wydaje mi sie, ze trzy z testow biochemicznych nie odpowiadaja temu, co jest opisane w podreczniku. -Nie jest to az tak niezwykle, zeby nie mozna bylo mowic o wyjatkowym przypadku - odrzekla Moira. -Ale trzy razy? -Troche duzo... To fakt - zgodzila sie dziewczyna. -Co pani o tym sadzi? - zapytal Jamieson. Moira usmiechnela sie. -Wolno mi zasugerowac... blad w eksperymencie? -Uwaza pani, ze cos spapralem? - spytal Jamieson z kwasnym usmiechem. - Moze ma pani racje. Jestem raczej amatorem. -Chce pan, zebym powtorzyla te testy? - zapytala Moira. - Moglby pan je porownac. -Mowi pani powaznie? -Oczywiscie. To zaden klopot. Naprawde. -Jest pani aniolem - odrzekl Jamieson. -Jakies problemy? - zapytal Clive Evans wchodzac do laboratorium i widzac, ze oboje trzymaja w rekach testowe tuby. Jamieson wyjasnil mu, o co chodzi. -Nie ma sie czym przejmowac. To sie ciagle zdarza - uspokoil go Evans. - Czasem nawet mysle, ze jesli kiedykolwiek uda mi sie przeprowadzic doswiadczenie, ktorego wyniki beda zgodne z opisem w podrecznikach, to bede musial jakos to uczcic i postawie sherry wszystkim z laboratorium. -Bylem przekonany, ze to ja cos zepsulem - powiedzial Jamieson. - Moira ma zamiar powtorzyc te testy. -Spokojnie... Jestem pewien, ze panskie testy byly dobrze przeprowadzone. Pelno jest dookola nietypowych odmian. -Myslalam, ze trzy nietypowe wyniki to troche duzo, doktorze Evans - odezwala sie Moira. -Przyznaje, ze nie co dzien sie to zdarza, ale bywaly juz takie przypadki - odparl Evans. Moira wzruszyla ramionami i juz sie nie odezwala. W koncu to Evans mial wieksze doswiadczenie. Harry Plenderleith nie byl zachwycony faktem, ze musi teraz pracowac w miejscu, gdzie niespelna dwanascie godzin wczesniej zmarl czlowiek. Nie trzeba bylo domyslac sie, gdzie znaleziono zwloki, gdyz na betonowej podlodze wciaz widnialo obrysowanie ciala wykonane kreda przez policje oraz widoczna byla brazowa plama pozostala po kaluzy krwi. Wszystko to sprawialo, ze nie czul sie zbyt pewnie, wiec dla dodania sobie odwagi glosno pogwizdywal. Nigdy nie lubil zmarlego. Nie bylo sprawy, w ktorej Trotter i on kiedykolwiek by sie zgadzali. Teraz, gdy tamten nie zyl, swiadomosc, ze jego duch wciaz moze krazyc gdzies w poblizu, dzialala niepokojaco na wyobraznie Plenderleitha. Podszedl do pieca numer 2 i stwierdzil, ze zupelnie wygasl. Wlozyl na twarz maske ochronna i zaczal wygarniac popiol, wzniecajac przy tym tumany pylu. Ledwo przystapil do pracy, gdy pogrzebacz zawadzil o cos ciezkiego i jakis przedmiot wpadl z loskotem do skrzyni na popiol. Odlozyl na moment pogrzebacz i siegnal tam, by przekonac sie, co to jest. Znalazl dluga kosc. Oczyscil ja z pylu i chcac sprawdzic jej pochodzenie, zaczal przymierzac w rozny sposob do wlasnego ciala. Ostatecznie uznal, ze trzyma w reku kosc udowa. -Biedny facet... - mruknal polglosem i wrocil do wygarniania popiolu z dna paleniska. Do skrzyni wpadly jeszcze jakies kosci i Plenderleith poczul sie nieswojo. Nieraz trafialo mu sie znalezc przypadkowo kosc, gdy zapieczetowane worki z sal operacyjnych ladowaly na dole, ale ta ilosc przekraczala dotychczasowe wyobrazenia. Jego niepokoj spotegowal sie, gdy ostatnia rzecz wytoczyla sie z pieca i wpadla do skrzyni z popiolem. Kiedy w chwile pozniej siegnal po sluchawke telefonu, szpitalna telefonistka nie mogla doszukac sie w jego slowach sensu. Poprosila, zeby sie uspokoil. -Mowie pani, ze tu popelniono jakies cholerne morderstwo! - upieral sie. -Niech pan zacznie od poczatku. Znalazl pan jakies kosci, kiedy czyscil pan piec, tak? -Szczatki ludzkie! To znalazlem! Telefonistka kazala mu poczekac przy aparacie i porozumiala sie z kims, po czym wrocila na linie. -Moj szef mowi, ze to nic niezwyklego - powiedziala. - Kiedy podejmowal pan prace, musiano pana uprzedzac o tym, ze zdarzaja sie szczatki pozostale po amputacjach. -Szczatki po amputacjach?! - wykrzyknal Plenderleith - Chce mi pani wmowic, ze komus amputowano glowe?! -Wiec to nie upadek byl przyczyna zgonu? - zapytal inspektor Ryan. -Musialby wpasc na te drzwiczki z predkoscia osiemdziesieciu kilometrow na godzine - odparl policyjny lekarz. -I co pan o tym sadzi? -Rozciecie na glowie jest za glebokie jak na przypadkowy upadek, aczkolwiek wyglada na uderzenie drzwiczkami od pieca. Wiec albo ktos wyjal je z zawiasow i walnal go nimi w glowe, albo tez spowodowal takie zderzenie drzwiczek z glowa denata, zeby wygladalo to na wypadek. -Dziekuje, doktorze - powiedzial policjant. Chcial jeszcze cos dodac, kiedy ktos wszedl do pokoju i wzial go na strone. Zamienili kilka slow i inspektor ponownie zwrocil sie do lekarza. -Obawiam sie, ze mamy dla pana cos jeszcze... -Nie narzekam na brak zajec, wiec co takiego macie? - zapytal doktor. -Sterte kosci z pieca, ktory obslugiwal nasz niezyjacy przyjaciel dokonczyl inspektor. - Dokonano w nim kremacji ciala. -Nigdy nie jest tak zle, zeby nie moglo byc gorzej. -Czesci ukladanki zaczynaja do siebie pasowac... Jamieson wciaz jeszcze byl w laboratorium, kiedy dowiedzial sie, ze przypadkowa smierc Archiego Trottera uznano za morderstwo. Powiedziala mu o tym Moira Lippman, ktora nasluchala sie krazacych na ten temat poglosek, gdy byla w stolowce na lunchu. Ludzie zaczeli plotkowac, kiedy policja "wziela pod lupe" teren przy kotlowni. -A jaki byl motyw? - zapytal Jamieson. -To naprawde przerazajace - powiedziala Moira. - Podobno rano znaleziono w piecu krematoryjnym ludzkie kosci. -To niekoniecznie oznacza, ze... -Ale to byl caly szkielet. Jamieson byl zaszokowany. Pogloska, ze w szpitalu popelniono morderstwo, spowodowala, ze postanowil natychmiast, pod byle pretekstem wyjsc z laboratorium. Wrocil do swego pokoju i przez centrale telefoniczna polaczyl sie z Kontrola Naukowo - Medyczna w Londynie. Poprosil, zeby go dyskretnie informowano o wszystkich nowych wydarzeniach zwiazanych z ta sprawa. Otrzymal zapewnienie, ze miejscowa policja zostanie o tym zawiadomiona i odpowiednio poinstruowana. Kiedy wrocil do laboratorium, zastal Moire rozmawiajaca przez telefon. Zanim odlozyla sluchawke, uslyszal, jak odetchnela z ulga i podziekowala komus po drugiej stronie linii. -Wlasnie sprawdzalam, jak sie czuje moja bratowa - powiedziala. -Wszystko w porzadku? - zapytal Jamieson. -Tak, tylko jeszcze nie ma pewnosci, kiedy bedzie operowana. Jest jakies opoznienie. -Gdzie jest doktor Evans? -W biurze doktora Richardsona - odparla dziewczyna. Jamieson opuscil Moire Lippman, przebyl korytarz i wspial sie na schody wiodace na parter. Byl juz na gorze, kiedy uslyszal odglos pioruna. Zatrzymal sie przy jednym z okien i spojrzal na ciemniejace niebo. Nagle jego uwage przykula postac po przeciwnej stronie podworza. Poznal Thelwella, ktory wlasnie wyszedl z drzwi prowadzacych do centralnego oddzialu sterylizacji. Jamiesona zastanowilo, co chirurg mogl tam robic. Uswiadomil sobie, ze juz po raz drugi widzi Thelwella przekradajacego sie w dziwnym miejscu. Poprzednio wysledzil go w poblizu laboratorium bakteriologicznego w nocy, kiedy powiesil sie Richardson. Zadaniem oddzialu byla sterylizacja materialow i opatrunkowych i instrumentow chirurgicznych. Jaki powod mogl miec Thelwell, zeby teraz tam przebywac? Po kilkuminutowym namysle Jamieson postanowil zaspokoic swoja ciekawosc. Uwazal, ze wyjasnienie tej sprawy nalezalo do niego. Wtem niebo zasnulo sie i strugi deszczu zaczely bezlitosnie tluc o szyby okna, niemal calkowicie przeslaniajac widok podworza. Przystanal w wejsciu czekajac, az skonczy sie oberwanie chmury. Przypuszczenia, ze tak silny deszcz nie moze trwac dlugo, okazaly sie sluszne. Po trzech minutach niebo zaczelo sie przejasniac, a deszcz zmniejszyl sie na tyle, ze Jamieson nie moknac mogl szybkim biegiem pokonac podworze i dopasc drzwi centralnego dzialu sterylizacji. Wilgotnosc powietrza byla tak duza, ze po przekroczeniu progu zauwazyl wilgoc zbierajaca sie na pokrytych kafelkami scianach. Przebyl korytarz i znalazl sie przed uchylnymi ciezkimi drzwiami z mosieznymi uchwytami. Napis nad nimi glosil, ze miesci sie tu "Hala sterylizacyjna". Jamieson pchnal jedna z polowek drzwi i poczul jeszcze wieksza wilgotnosc powietrza. Skrecil w lewo, tak jak wskazywala strzalka. -Gdzie tu jest szef? - zapytal jedna z osob ubranych na bialo. Musial podniesc glos, zeby przekrzyczec donosny syk pary, ponadto czlowiek, ktorego zaczepil, mial maske ochronna przykrywajaca cala twarz. Wskazano mu zielone drzwi. Jamieson podszedl i zapukal. -Wejsc - uslyszal. Wysoki, zwalisty mezczyzna siedzial za biurkiem, ktore bylo za male i jeszcze bardziej podkreslalo mase ciala czlowieka. Gruba, ciezka dlonia uzbrojona w dlugopis przesuwal po jakiejs liscie odznaczajac kolejne pozycje. Jak wszyscy tutaj, ubrany byl w biale bawelniane spodnie i biala chirurgiczna bluze wycieta pod szyja w trojkat, skad widac bylo mocno owlosiona jego piers. W pokoju unosil sie mocny zapach niezbyt drogiej wody po goleniu. -Jak rozumiem, pan jest tu szefem? - zapytal Jamieson. -A o co chodzi? - odpowiedzial pytaniem na pytanie. Jamieson wyjasnil mu, kim sam jest. -Naczelny sanitariusz Blaney - przedstawil sie mezczyzna. Sciskajac wyciagnieta ku niemu nad biurkiem reke Jamieson poczul, ze byla miekka i zwiotczala. -Czym moge sluzyc? -Kilka minut temu byl tu pan Thelwell - odparl Jamieson. -Zgadza sie. -Czego chcial? -Nie jestem pewien, czy powinienem rozmawiac o... - twarz Blaneya przybrala podejrzliwy wyraz. Jamieson byl przygotowany na taka odpowiedz. -Jesli zadzwoni pan pod wewnetrzny 2631, do pana Crichtona... - przerwal Blaneyowi -... to uslyszy pan, ze mam prawo zadawac takie pytania. -Wierze panu na slowo - odrzekl Blaney. - Pan Thelwell) sam odbiera opakowania ze swoimi instrumentami chirurgicznymi. Jamiesona zatkalo. Musial nabrac powietrza, zanim zapytal: -Co to wlasciwie znaczy? - Pan Thelwell zada, zeby instrumenty dla jego sali operacyjnej wydawac jemu osobiscie. -Zawsze tak bylo? -Nie. Dopiero od kilku tygodni. -Po prostu przychodzi tu i zabiera opakowania ze swoimi instrumentami? - zapytal Jamieson. -Nie tylko - odparl Blaney. - Nadzoruje proces sterylizacji. -Co dokladnie robi? -Sprawdza wskazniki cisnienia i temperatury w czasie pracy autoklawu, pilnuje przyrzadow rejestrujacych, czeka na instrumenty i zabiera je do swojej sali operacyjnej. -Czy pan Thelwell mowil, dlaczego to robi? - zapytal Jamieson. -Srodki ostroznosci - wyjasnil Blaney. -Srodki ostroznosci... - powtorzyl w zamysleniu Jamieson. -Tak jest - odrzekl Blaney. - Czy cos nie w porzadku? -Nie... nic... - powiedzial Jamieson, ale w glowie klebily mu sie rozne mysli. Nie spodziewal sie uslyszec tak rewelacyjnej informacji jak ta, ze w czynnosci dostarczania narzedzi chirurgicznych z dzialu sterylizacji do sali operacyjnej uczestniczy Thelwell. -Pan Thelwell jest bardzo skrupulatny - ciagnal Blaney. - Nie zostawia niczego przypadkowi. Chociaz doktor Evans co tydzien przeprowadza probe tych maszyn, a urzadzenia rejestrujace sa zawsze w porzadku, Thelwell lubi wszystkiego dogladac sam. -Czy pan Thelwell zabiera tylko swoje wlasne instrumenty? - zapytal Jamieson starajac sie, by wygladalo to na zwyczajne pytanie zadane z czystej ciekawosci. -Nie. Zabiera wszystkie opakowania przeznaczone dla oddzialu ginekologii - odrzekl Blaney. - Chyba nie ma w tym nic zlego? - dorzucil zaczepnie widzac zmarszczona mine Jamiesona. Jamieson odparl, ze nie, ale jego umysl pracowal na najwyzszych obrotach. -Moze ma pan ochote zobaczyc, jak wygladaja rutynowe czynnosci? - zapytal Blaney. Jamieson spojrzal na niego, - Czemu nie? - odrzekl z usmiechem. Blaney oprowadzil go po sali sterylizacyjnej zatrzymujac sie od czasu do czasu i wyjasniajac to, co wydawalo sie niezbedne. -Czy zawsze uzywacie tego samego sterylizatora do narzedzi chirurgicznych? - zapytal Jamieson. Blaney przytaknal wskazujac jeden z autoklawow. -Tego... - powiedzial. - Wszystko, co trafia na ginekologie, przechodzi przez ten sterylizator. Jamieson przyjrzal sie tarczom instrumentow kontrolnych. -Co by sie stalo, gdyby zawiodl system doprowadzajacy pare? -Maszyna wylaczylaby sie sama i nie wykonalaby cyklu pracy. -A gdyby awaria nastapila w trakcie cyklu pracy? -Staloby sie to samo. Zaprogramowany cykl pracy zostalby przerwany i musialby rozpoczac sie jeszcze raz, a urzadzenie rejestrujace wykazaloby awarie. -Czy jest tu reczne sterowanie? - zapytal Jamieson. -Nie rozumiem - powiedzial Blaney. -Czy mozna pominac automatyke i nakazac maszynie podjecie pracy w dowolnym momencie, bez rozpoczynania cyklu sterylizacji od poczatku? -Ale po co ktos mialby to robic? - zapytal Blaney. -Jest taka mozliwosc? -Nie. Automatyczny wlacznik czasowy nie pozwoli na uruchomienie maszyny, dopoki temperatura nie osiagnie wymaganej wartosci. Nie wlaczy sie on rowniez wtedy, gdy w czasie trwania cyklu pracy temperatura spadnie ponizej tej wartosci. Program zostanie skasowany i dopiero gdy temperatura znow sie podniesie, bedzie mogl rozpoczac sie od nowa. Jamieson spojrzal na urzadzenie rejestrujace. -Przechowujecie te wykresy? - zapytal. -Wszystkie - przytaknal Blaney. -Wiec gdybym pana poprosil o zapis cyklu pracy, ktory sledzil wlasnie pan Thelwell, moglby mi go pan pokazac? -Oczywiscie. -Chcialbym na niego spojrzec - powiedzial Jamieson. Blaney wzruszyl ramionami, poprosil Jamiesona, zeby zaczekal, i poszedl do biura. Kiedy wrocil, mial w reku zwoj papieru milimetrowego. -To ten - podal zapis. - Odatowany i podpisany inicjalami. Powiodl palcem wskazujacym po niebieskiej linii. -Jak pan widzi, cykl przebiegl normalnie. Temperatura wzrastala stopniowo w miare naplywania pary i przy 131 stopniach Celsjusza wlacznik czasowy uruchomil sie. - Palec Blaneya przesuwal sie po wzniesieniu na wykresie. - Temperatura utrzymywala sie na stabilnym poziomie do momentu wylaczenia sie zegara... - palec Blaneya podazyl w dol za niebieska linia... i zaczela spadac, gdy doplyw pary zostal odciety. -Dziekuje panu. - Jamieson zanotowal w pamieci numer wykresu i zapytal: - Mowil pan, ze jak czesto maszyna jest sprawdzana? -Doktor Evans sprawdza ja raz w tygodniu, czasem nawet dwa razy. -Nie mozna wymagac niczego wiecej - stwierdzil Jamieson. Blaney usmiechnal sie skromnie. -Robimy, co mozemy... Jamieson wrocil na oddzial mikrobiologii z zamiarem porozmawiania z Clivem Evansem, ale w tej chwili jego mysli byly calkowicie zaprzatniete tym, ze Thelwell zabiera instrumenty chirurgiczne z centralnego dzialu sterylizacji i ma je w swoim posiadaniu, zanim zostana uzyte. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Znalazl Evansa w pokoju, ktory byl kiedys biurem Richardsona. Grzebal w jakichs papierach. -Sprawdzam tylko zalegle raporty laboratoryjne - powiedzial Evans wyjasniajacym tonem, kiedy zobaczyl Jamiesona. -Znalazl je pan? -Jeszcze nie. Czym moge sluzyc? -Chcialem z panem porozmawiac na temat wspolpracy z ludzmi ze Sluzby Zdrowia. Chodzi o to, zebyscie nie zaczeli wchodzic sobie wzajemnie w droge - powiedzial Jamieson. -Kiedy przyjezdzaja? - zapytal Evans. -Jutro rano. -Moze pogadam sobie z ich szefem, zanim zaczna dzialac i uzgodnimy jakis system... -Dobry pomysl. Przyprowadze ich tutaj do laboratorium, kiedy sie zjawia - powiedzial Jamieson. -Czy cos jeszcze? - zapytal Evans widzac, ze Jamieson nie spieszy sie z wyjsciem, - Kiedy po raz ostatni sprawdzal pan sterylizator chirurgiczny w CDS? - zapytal Jamieson. Evans wygladal na zaskoczonego. -Dzis rano. Dlaczego pan pyta? -Wszystko bylo w porzadku? -Jak najbardziej. Zawsze tak jest. Nie rozumiem, do czego pan zmierza. -Temu laboratorium nie udalo sie, jak na razie, znalezc zarazka powodujacego zakazenie ani w salach operacyjnych, ani w salach dla chorych, ani w powietrzu, ani gdziekolwiek indziej, prawda? -Niestety, tak - przyznal Evans. -O ile sie orientuje, ilosc sposobow powstawania infekcji jest bardzo ograniczona. Jedna z mozliwosci jest taka, ze jakas osoba jest nosicielem zakazenia i przekazuje je pacjentkom. -Jak Thelwell? -Jak ktos, kto jest nosicielem - potwierdzil Jamieson. - Inny sposob to zakazenie instrumentow i materialow opatrunkowych znajdujacych sie w sali operacyjnej. -To niemozliwe - powiedzial Evans. - Sa po sterylizacji w zapieczetowanych opakowaniach. -Wiec laboratorium nie zawraca sobie glowy sprawdzaniem ich, zgadza sie? -Nie ma takiej potrzeby. -Sprawdza sie maszyny, ale nie sprawdza sie tego, co z nich wychodzi? -Nie ma takiej potrzeby - powtorzyl Evans. -Chce, zeby sprawdzil pan wytypowana partie narzedzi chirurgicznych z sali operacyjnej na oddziale ginekologii. -Kiedy? -Dowie sie pan. -Pan tu jest szefem - odrzekl Evans tonem, w ktorym wyczuwalo sie, ze to, co ma zrobic, uwaza za strate czasu. Jamieson byl w stanie go zrozumiec, ale nie poinformowal go, ze Thelwell odbiera instrumenty z centralnego dzialu sterylizacji. Evans wtedy bez trudu odgadlby, dlaczego dostal takie polecenie. Na razie to, o czym Jamieson myslal, bylo zbyt przerazajace, by mozna bylo o tym glosno powiedziec. Jesli winne byly narzedzia chirurgiczne, to ich zakazenie nastepowalo juz po sterylizacji. I nie bylo tu juz zadnego przypadku. Zakazenia dokonywano z premedytacja! Kobiety w Kerr Memorial umieraly na skutek zamierzonej infekcji. Byly mordowane! * 9* Przypuszczenie, ze Gordon Thomas Thelwell moglby rzeczywiscie naruszac opakowania z wysterylizowanymi instrumentami chirurgicznymi, zanim zostana uzyte w sali operacyjnej, bylo tak nieprawdopodobnym pomyslem, ze Jamieson mial duze trudnosci z uwierzeniem w to bez wewnetrznego oporu i powtarzania sobie, ze to musi byc jakas pomylka. Cos takiego bylo po prostu niewyobrazalne! Nierzeczywisty koszmar rodem z domu wariatow! A moze szalony wytwor jego wlasnej wyobrazni, powstaly na skutek glebokiej niecheci do tego czlowieka... jednak mysli o tym wszystkim nie dawaly mu spokoju. Kiedy wieczorem lezal na lozku, nieruchomo wpatrujac sie w sufit, jakas czastka jego umyslu podpowiadala mu, ze powinien to wszystko jeszcze raz dokladnie rozwazyc. Powinien myslec logicznie, nie kierujac sie emocjami. Nie mial prawa odrzucac z gory zadnej ewentualnosci bez wzgledu na to, jak mogla byc odrazajaca. Trzeba bylo przemyslec wszystko na zimno i beznamietnie. Rozpoczal wiec segregowac w mysli wydarzenia, czujac, ze wlasciwie zupelnie nie ma do tego serca. Faktem bylo, ze Thelwell odbieral instrumenty chirurgiczne z centralnego dzialu sterylizacji osobiscie. Zdaniem Jamiesona, nie mogl miec ku temu zadnego waznego powodu. Byl chirurgiem konsultantem nie portierem czy tez pracownikiem fizycznym na posylki.Chirurgiem! Jesli chodzil po instrumenty osobiscie, moglo to oznaczac tylko jedno. Mial jakis wazny osobisty powod. Dlaczego chcial polozyc na nich reke, zanim dotra do sali operacyjnej? Co zamierzal z nimi robic? Jamieson wiedzial, ze odpowiedz sama nie spadnie mu z nieba. Musial przeprowadzic w tej sprawie sledztwo. Czas na myslenie sie skonczyl. Nadszedl czas}." dzialania. Jamieson znal numery opakowan, ktore Thelwell odebral wczesniej "z centralnego dzialu sterylizacji. Zapamietal je, kiedy ogladal wykresy sporzadzone przez urzadzenia rejestrujace przebieg procesu sterylizacji. Musial pojsc na oddzial ginekologii i poszukac ich. Ale przedtem powinien sie upewnic, ze nie ma juz Thelwella. Spojrzal na zegarek. Byla osma. Nalezalo przypuszczac, ze chirurg poszedl do domu juz dawno, ale na wszelki wypadek polaczyl sie z centrala telefoniczna i poprosil o polaczenie z Thelwellem. Po dwuminutowym oczekiwaniu centrala poinformowala, ze Thelwella nie ma w szpitalu. Jamieson dostal sie na oddzial ginekologiczny bocznym wejsciem uznawszy, ze im mniej osob go zobaczy, tym lepiej. Wprawdzie nie zamierzal posuwac sie do tego, zeby kryc sie po katach, jednak slyszac kroki pielegniarki zatrzymal sie u szczytu schodow. Dopiero kiedy kroki ucichly, skrecil za rog i szybko podazyl korytarzem starajac sie zachowac cisze. Sala operacyjna miescila sie na koncu korytarza po prawej stronie. Podwojne uchylne drzwi - z okraglymi oszklonymi otworami, odrapane z farby w miejscach, gdzie uderzaly w nie uchwyty wozkow - prowadzily do pomieszczenia, do ktorego dyzurni przywozili pacjentki w dniu operacji. Tu byly przekazywane w rece zespolu chirurgicznego. Zapach eteru mieszal sie z mocna, nieprzyjemna wonia srodkow dezynfekujacych. Jamieson wkroczyl do wlasciwej sali operacyjnej i zapalil swiatlo. Cale pomieszczenie zalal natychmiast ostry blask. Choc temperatura wewnatrz sali byla wysoka, polysk nierdzewnej stali i ceramicznych kafelkow sprawial, ze pomieszczenie wydawalo sie zimne. Butle z gazem umieszczone na wozku anestezjologicznym, porysowane i odrapane od ciaglego wymieniania, nie pasowaly do nieskazitelnych metalowych powierzchni. Jamieson rozejrzal sie bacznie. Jego uwage zwrocila metalowa szafka. Przypomnial sobie, ze podczas oprowadzania go po oddziale Thelwell mowil, iz tu przechowywane sa instrumenty chirurgiczne. Czul, jak wali mu serce, gdy podszedl do szafki i przyklekajac otworzyl ja. W srodku bylo szesc opakowan z instrumentami. Obejrzal po kolei kazde z nich i sprawdzil numery. Mialy oznaczenia od dwunastu do siedemnastu. Opakowan z numerami od osiemnastu do dwudziestu czterech - tych, ktore Thelwell wczesniej zabral z centralnego dzialu sterylizacji - brakowalo! Jamieson poczul, ze jeza mu sie wlosy na glowie. Zrobilo mu sie nagle zimno. Do tej chwili w glebi duszy wierzyl, ze podejrzenia okaza sie bezpodstawne, ale brak instrumentow wskazywal cos wrecz przeciwnego. Wtem drzwi otworzyly sie. Jamieson upuscil opakowanie, ktore trzymal w reku. Odwrocil sie blyskawicznie i ujrzal dyzurnego pracownika wtaczajacego wozek z dwoma butlami gazowymi. - Mozna je wymienic? - zapytal mezczyzna. -Oczywiscie - odparl Jamieson, czujac zazenowanie, ze dal sie przestraszyc. Zamknal wolno szafke i bezwiednie potarl palcami czolo zastanawiajac sie, co ma dalej robic. Bylo jasne, ze Thelwell nie przyniosl instrumentow bezposrednio do sali operacyjnej. Co zrobil z opakowaniami, ktorych brakowalo? Jamieson nie zamierzal zgadywac. Musial stanac z Thelwellem twarza w twarz i zapytac go wprost, co sie, do diabla, dzieje?! Wrocil do swojego pokoju i poprosil centrale telefoniczna o numer domowy Thelwella. Telefon odebrala jedna z coreczek. -Taty nie ma - powiedziala. - Ma dzis wieczorem probe choru. Czy moge wiedziec, kto dzwoni, zeby przekazac mu wiadomosc? -Nie rob sobie klopotu. To nic waznego - odrzekl Jamieson i odlozyl sluchawke. Czul sie tak, jakby uszlo z niego powietrze. Przygotowal sie na nieunikniona konfrontacje, a teraz okazalo sie, ze proba choru pokrzyzowala plany. Narastalo w nim uczucie zawodu. Pomyslal, ze Thelwell czesto chodzi na proby choru. Kosciol St. Serf - przypomnial sobie. Te Deum. Postanowil nie czekac do jutra. Musial pojechac do kosciola i porozmawiac z Thelwellem, kiedy wyjdzie z proby. Wlozyl marynarke i juz mial wyjsc z pokoju, gdy zadzwonil telefon. -Mowi Macmillan... -Kto? -Macmillan... Kontrola Naukowo - Medyczna, Londyn... Jamieson przeprosil, ze go nie poznal. Zauwazyl, ze jest bardziej spiety, niz sobie z tego zdawal sprawe. -Oto informacje, o ktore pan prosil. Kosci, ktore znaleziono, to szczatki niejakiej Mary Louise Chapman. Maz zglosil jej zaginiecie ostatniej nocy. Miala dwadziescia osiem lat i byla w piatym miesiacu ciazy. Specjalisci od medycyny sadowej ustalili jej tozsamosc na podstawie kartoteki dentystycznej. -Szybko to ustalono - przyznal Jamieson. -W tej chwili sprawy dotyczace zaginionych kobiet maja pierwszenstwo przed innymi zgloszeniami. Policja pracuje na pelna pare - odparl Macmillan. -Jasne - powiedzial Jamieson. - Ale mimo wszystko to i tak szybko. -Prawde mowiac, policja podejrzewala, ze to moze byc pani Chapman. Znaleziono jej samochod zaparkowany w alejce na tylach szpitala. -Rozumiem. -Czy to ma jakis bezposredni zwiazek z panskim sledztwem? - zapytal Macmillan. Jego pytanie podsunelo Jamiesonowi nowa koszmarna teorie. -Nie jestem pewien - odrzekl. -Zdaje sie, ze sprawy tam na miejscu nie wygladaja tak prosto, jakby sie moglo poczatkowo wydawac, co? -To prawda - przyznal Jamieson nie chcac na razie niczego wyjasniac. -Potrzebuje pan pomocy? -Teraz jeszcze nie. Adres kosciola St. Serf byl w w ksiazce telefonicznej. Ulatwieniem poszukiwan bylo to, ze widac go z daleka. Jamieson skrecil w zadrzewiona aleje na zachod od EIarden Road. Do celu prowadzila go strzelista wieza St. Serf, az dotarl do parkingu przed kosciolem, zajetego przez rzad wozow "Volvo" i innych dobrych marek, i byl zmuszony poszukac wolnego miejsca dla swego samochodu. Okolica byla ladna i sprawiala przyjemne wrazenie, Swiatynia stala w otoczeniu dobrze utrzymanego cmentarza, a poludniowa sciana budowli porosnieta byla dzikim winem. Teraz liscie byly zielone, ale Jamieson wyobrazil sobie, jak bedzie wygladalo tu jesienia, gdy wino przybierze czerwona barwe kontrastujaca z zoltym kolorem lisci spadajacych z rosnacych wzdluz granicznego muru brzoz. Przejechal okolo dwustu metrow, zanim w koncu znalazl miejsce do zaparkowania. Bylo dosc blisko wylotu jednej z alejek dojazdowych i stwierdziwszy, ze nie utrudni nikomu wyjazdu, Jamieson zostawil samochod i ruszyl pieszo w kierunku kosciola. Z bocznej nawy, w ktorej palily sie swiatla, dochodzil spiew. Spojrzal na zegarek. Do dziesiatej brakowalo pieciu minut. Moze skoncza o dziesiatej - pomyslal. Przespacerowal sie po jednej stronie ulicy, potem przeszedl na druga i zawrocil. Wieczor byl piekny. Ogrodom okolicznych domow najwyrazniej dobrze zrobily ostatnie deszcze. Bezwietrzna atmosfere wieczoru wypelnial mocny zapach kwiatow. Jamieson pomyslal o Sue i o domu. Wtem zauwazyl, ze z kosciola zaczynaja wysypywac sie ludzie. Zajal pozycje na wprost wyjscia, zeby dostrzec Thelwella. Chodnik zaroil sie wesolo rozmawiajacymi ludzmi i Jamieson musial wytezyc uwage, zeby nie przeoczyc Thelwella. Po dziesieciu minutach tlum zaczal rzednac i Jamieson stwierdzil, ze w jakis sposob go przeoczyl. Odglosy zatrzaskiwanych drzwi od samochodow i zapuszczanych silnikow stawaly sie coraz rzadsze. Wkrotce w alei zapanowal spokoj i zapadla cisza, a Thelwell wciaz nie wychodzil. Minelo kolejne dziesiec minut, zanim pojawila sie kobieta dzwigajaca pod pacha plik papierow i trzymajaca w ustach klucz. Zamknela drzwi i odwrocila sie. Jamieson zglupial. Jak to sie stalo, ze zgubil Thelwella w tlumie? Podszedl do niej. -Mialem nadzieje spotkac tu pana Thelwella - powiedzial uprzejmym tonem. - Czy to mozliwe, zebym go przeoczyl? -O nie! - wykrzyknela kobieta. - Pana Thelwella dzisiaj nie bylo. -Aha... - odrzekl Jamieson starajac sie nie okazywac zaskoczenia. - Jest pani pewna? -Pan Thelwell nie przychodzi na proby juz od jakiegos czasu - pospieszyla z wyjasnieniem kobieta. - Domyslam sie, ze ostatnio ma zbyt wiele zajec w szpitalu. Wie pan, jest naczelnym chirurgiem w Kerr Memorial. Maja tam jakies klopoty. -No tak, rzeczywiscie... - odparl w zamysleniu. - Powinienem byl wziac to pod uwage. Jamieson usiadl za kierownica, zastanawiajac sie nad kolejnym odkryciem. Wszystkie te proby choru, na ktore rzekomo uczeszczal Thelwell, byly wymyslem. Prymitywnym klamstwem. Co naprawde robil w te wieczory? Gdzie byl dzisiaj? Czy to mialo zwiazek z tym, co dzialo sie w szpitalu? Jamieson jezdzil przez jakis czas bez celu, starajac sie zrozumiec sens tego wszystkiego, po czym postanowil zatrzymac sie przed domem Thelwella. Mial zamiar porozmawiac z nim otwarcie o tym, czego sie dowiedzial. Zaparkowal samochod po drugiej stronie ulicy, jakies piecdziesiat metrow od domu Thelwella i postanowil czekac. O jedenastej trzydziesci jego czuwanie zostalo wynagrodzone. Zza rogu ulicy wyjechalo ciemnozielone volvo - kombi Thelwella. Jamieson juz zamierzal wysiasc z samochodu spodziewajac sie, ze Thelwell zaparkuje na ulicy lub przynajmniej wysiadzie, zeby otworzyc brame wjazdowa. Tymczasem Thelwell skrecil od razu na podjazd, a brama otworzyla sie automatycznie sama. Zanim Jamieson dotarl przed dom, brama byla juz zamknieta, a samochod Thelwella zniknal w garazu. Ogrod zalalo swiatlo z otwartych drzwi frontowych, w ktorych ukazala sie zona Thelwella. -Pozno wrociles, kochanie... - dolecialo do uszu Jamiesona. -Proba trwala dluzej, niz sie spodziewalem, a potem wpadlem na drinka z Rogerem Denby - odrzekl Thelwell. Thelwell potrafi bardzo przekonywajaco klamac - pomyslal Jamieson. To, co powiedzial zonie, brzmialo calkowicie naturalnie. Jamieson zastanawial sie, czy powinien przycisnac Thelwella tu i teraz, ale po namysle zrezygnowal. Na razie wystarczyla mu pewnosc, ze Thelwell nie mowi prawdy nikomu, nie wylaczajac wlasnej zony. Wrocil do samochodu i pojechal z powrotem do szpitala. Byl jeszcze w korytarzu, kiedy uslyszal dzwoniacy w pokoju telefon. W pospiechu otworzyl drzwi i rzucil sie w kierunku aparatu. Zlapal sluchawke z widelek, bojac sie, ze ktos, kto dzwoni akurat teraz, wylaczy sie. Zdazyl. -Gdzie sie podziewales? - zapytala Sue. - Caly czas probuje sie do ciebie dodzwonic. -Musialem wyjsc - odparl Jamieson nie wdajac sie w dalsze wyjasnienia. -W sobote jestesmy zaproszeni na kolacje. Pomyslalam, ze lepiej sie upewnie... -Sue, nie wydaje mi sie, zebym mogl przyjechac do domu w najblizszy weekend - przerwal Jamieson. -Ach... - glos Sue zamarl na chwile. - Szkoda... Mialam ci o czyms powiedziec... -Naprawde zaluje, ale sprawy przybieraja taki obrot, ze po prostu nie moge wyjechac. Co chcialas mi powiedziec? -Nie przejmuj sie. To moze poczekac - odparla Sue. - Uwazaj na siebie. -Ty tez. -Cholera... - mruknal pod nosem Jamieson odkladajac sluchawke. Sue wydawala sie bardzo zawiedziona. To bylo do niej niepodobne. Jamieson wstal o siodmej, umyl sie, ogolil i o pol do osmej udal na sniadanie. Do swego pokoiku na oddziale mikrobiologii wszedl o osmej. Na korytarzu sprzataczki oproznialy wlasnie kosze na smieci. Upychaly makulature do duzego pojemnika, ktory wozily na malym plaskim wozku po calym oddziale. -Tak sie porobilo, ze strach w nocy wyjsc na ulice - uslyszal glos jednej z nich. -Moj Stan mi nie pozwala - oswiadczyla druga. - Po tym, co sie stalo z ta Chapman?! Mieszkamy niecaly kilometr od tamtego miejsca! -Lepiej uwazac, co? Jamieson przysluchiwal sie ich rozmowie przez kilka chwil, po czym otworzyl drzwi. Jedna ze sprzataczek wykrzyknela z przerazeniem: -O moj Boze! Ale mnie pan przestraszyl! Przez moment myslalam, ze to moze byc on! -Przepraszam - powiedzial Jamieson. - A skad pani wie, ze on to nie ja? -Bo pan to doktor Jamieson - odrzekla kobieta. -Co nie znaczy, ze nie moglby byc rozpruwaczem - wtracila jej kolezanka. -Chyba nie... - odparla po namysle kobieta. - Nie jest pan nim, co? -Nie, nie jestem - uspokoil ja Jamieson. -Ciekawa jestem, co robi policja? - powiedziala ze zloscia druga kobieta. -Swieta racja. Czlowiek nie moze bezpiecznie wyjsc wieczorem z domu, a tamci maja darmowe mundury i dodatki na czynsz! -A jak maja piecdziesiatke, ida na dobra emeryturke. Chlopak mojego szwagra, Ronnie, wstapil do policji, to wiem... Jamieson wycofal sie i zamknal drzwi. Czul, jak pulsuje mu w skroniach. W uszach brzmialy slowa kobiety: "Co nie znaczy, ze nie moglby byc rozpruwaczem". W jego umysle pojawilo sie straszliwe podejrzenie, ze cos laczy morderstwa popelniane na kobietach w miescie ze zgonami w szpitalu. Thelwell ingerowal w dostarczanie instrumentow chirurgicznych do sali operacyjnej i klamal twierdzac ze wieczorami uczeszcza na proby choru. Potwornosc tego podejrzenia sprawila, ze Jamieson przez kilka minut siedzial jak sparalizowany. Czy to mozliwe, zeby Thelwell nie tylko z premedytacja powodowal zgony pacjentek w szpitalu, ale jeszcze byl... rozpruwaczem z miasta? Po chwili Jamieson zaczal myslec rozsadniej. Trzeba bylo zdobyc niezbite dowody. Byl ciekaw, czy daty zabojstw pokrywaja sie z datami prob choru. Mozliwe, ze daloby sie to sprawdzic w kosciele St. Serf. Ale to moglo zaczekac. W tej chwili najpilniejsze bylo zdobycie listy pacjentek, ktore mialy byc dzis operowane na oddziale ginekologii. Zadzwonil do pielegniarki dyzurujacej w sali operacyjnej. -Pan Morton operuje o dziesiatej - uslyszal. - Czy bedzie pan obecny przy zabiegu? Jamieson potwierdzil. Jednoczesnie zabronil przystepowania do operacji, dopoki nie przyjdzie. -Dobrze, panie doktorze - odrzekla siostra nieco zaskoczona. Jamieson zadzwonil do Blaneya z centralnego dzialu sterylizacji i zapytal, czy ma w zapasie dodatkowe narzedzia chirurgiczne dla ginekologii. -Okolo tuzina kompletow - odrzekl Blaney. -Potrzebne sa mi trzy. -Kiedy? -Natychmiast. Zaraz po nie przyjde. Kiedy Jamieson wracal z instrumentami, na parking wjechal Clive Evans. Jamieson zaczekal na niego przy wejsciu do laboratorium. -Chce, zeby poszedl pan dzis ze mna na sale operacyjna. Chyba nie sprawi to panu zadnego klopotu? -Nie, nie wydaje mi sie - odparl Evans. - A powie mi pan po co? -Chce, zeby zabral pan kilka opakowan narzedzi chirurgicznych i zbadal je pod katem zakazenia bakteryjnego. -Jak pan sobie zyczy - odrzekl Evans. - Czy te rowniez? - wskazal instrumenty, ktore trzymal Jamieson. -Nie. Te zostana dzis uzyte przy operacji - powiedzial Jamieson. - Tylko tam jeszcze o tym nie wiedza. - Spojrzal na zegarek i dodal: Wpadne do panskiego biura za pietnascie minut. Pojdziemy razem na oddzial ginekologii. Jamieson wszedl na sale operacyjna i serce w nim zamarlo. W umywalni przygotowywal sie Thelwell. Chirurg przemowil pierwszy. -Mniemam, ze nie ma zadnych przeszkod, bym mogl byc obecny w mojej wlasnej sali operacyjnej jako obserwator? - zapytal kwasno. -Nie - odparl Jamieson. - Pod warunkiem ze wyniki panskich wymazow sa nadal negatywne, ze uzyl pan kremu ochronnego do nosa i ze nie podejdzie pan do stolu operacyjnego na bezposrednia odleglosc. -Moje wymazy zawsze byly negatywne - odrzekl Thelwell przez zacisniete usta. - Ale uzylem kremu bakteriobojczego, co mam zwyczaj robic przed kazda operacja. Jamieson stanal przy umywalce obok Thelwella i zaczal szorowac rece i przedramiona. To samo uczynil Clive Evans. - Widze, ze obecny jest rowniez przedstawiciel naszego szacownego oddzialu mikrobiologii - zadrwil Thelwell. - Czemu zawdzieczamy ten zaszczyt? -Jestem tu na prosbe doktora Jamiesona - odrzekl beznamietnie Evans. -Ach, tak... - powiedzial Thelwell z grymasem, ktory w jego oczach mial zapewne uchodzic za usmiech. Zespol chirurgiczny - w skladzie: doktor Phillip Morton, jego asystent, anestezjolog, siostra dyzurna i mlodsza pielegniarka - juz czekal, kiedy Thelwell, Jamieson i Clive Evans weszli na sale. -Czy mozemy zaczynac? - zapytal Morton. -Jeszcze nie - odparl Jamieson. - Siostro, prosze mi pokazac instrumenty przygotowane do dzisiejszej operacji. Siostra bez slowa wreczyla mu opakowania. Jamieson obejrzal je zwracajac uwage na numery. Przelknal sline widzac, ze roznia sie one od tych, ktore znalazl w szafce poprzedniego wieczoru. Te, ktore teraz ogladal, byly tamtymi, ktorych wowczas brakowalo! Tamtymi, ktore Thelwell odebral osobiscie z centralnego dzialu sterylizacji! Ktos musial wlozyc je do szafki w nocy! Jamieson podszedl do szafki i otworzyl ja. Narzedzi, ktore powinny tu byc, brakowalo! Odwrocil sie. -Chce, zeby korzystal pan dzis z tych narzedzi - powiedzial do Mortona wskazujac ruchem glowy instrumenty, ktore trzymal Evans. - Doktor Evans zabierze pozostale do analizy. -Co sie, u licha, dzieje?! - wykrzyknal Morton. -Na wyjasnienia bedzie czas pozniej - odparl Jamieson. - Prosze zrobic tak, jak mowie. -Dobrze - powiedzial Morton wzruszajac ramionami. -Zaczekajcie! - wtracil sie Thelwell. - Pozwalam sobie przypomniec wszystkim, ze to wciaz jest moj oddzial i moja sala operacyjna. Zadam wyjasnienia, co tu sie dzieje! -Niech pan to po prostu traktuje jako wyrywkowa kontrole instrumentow chirurgicznych - odpowiedzial Jamieson. - Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda, panie Thelwell? Oczy Thelwella, patrzace na niego znad maski, zablysly gniewem. -Wole byc informowany o takich rzeczach - odrzekl chirurg. -Chyba nie zadam zbyt wiele? -Wyrywkowe kontrole przestalyby nimi byc, gdyby o nich uprzedzano - powiedzial Jamieson. -Czy moge przystapic do operacji? - zapytal zniecierpliwionym tonem Morton. -Oczywiscie - odrzekl Jamieson. - Juz wychodzimy. Clive Evans zrobil krok ku drzwiom, ale w tym samym momencie uczynil to Thelwell. Kolizja byla nieunikniona. Instrumenty chirurgiczne wypadly z rak Evansa i rozsypaly sie po podlodze. -Niezdarny idiota! - parsknal Thelwell i zniknal za uchylonymi drzwiami. Oszolomiony Evans spojrzal na Jamiesona. -Wpadl na mnie celowo! - wykrzyknal. Jamieson z przygnebieniem potoczyl wzrokiem po rozsypanych wokol nozach, skalpelach oraz kleszczach i westchnal. Przeprowadzanie testow na sterylnosc bylo teraz bezcelowe. Evans zaczal zbierac z podlogi narzedzia. -Co mam z nimi zrobic? - zapytal. -Niech pan je odda do CDS do wyczyszczenia i sterylizacji - odrzekl Jamieson. - Mam zamiar zamienic kilka slow z panem Thelwellem. Byl wsciekly na to, co sie stalo, ale jednoczesnie przerazal go wniosek, jaki nalezalo z tego wysnuc. Jesli Thelwell celowo wpadl na Evansa, to oczywiste, ze chcial przeszkodzic w badaniu instrumentow. To bylo sprytne posuniecie, wykonane bez namyslu. Zdolnosc szybkiego podejmowania decyzji, spryt i przebieglosc. Czyz nie tak Ryan scharakteryzowal psychopatow? Jamieson zastal Thelwella w jego gabinecie zajetego otwieraniem listow. Poniewaz w sekretariacie nie bylo nikogo, po prostu pchnal uchylone drzwi. W pierwszej chwili Thelwell nie zorientowal sie, ze Jamieson stoi w progu. Byl jeszcze wyraznie zdenerwowany. Mozna to bylo poznac po sposobie, w jaki otwieral poczte. Szybkim precyzyjnym ruchem wsuwal ostrze srebrnego noza do papieru w rog koperty i rozpruwal ja od gory jednym cieciem. Jamieson odkaszlnal i Thelwell podniosl na niego wzrok. -Czego pan chce? Moze to jeszcze jedna wyrywkowa kontrola? - warknal. Jamieson staral sie opanowac. -Przed chwila w sali operacyjnej rozsypal pan narzedzia chirurgiczne uniemozliwiajac ich przebadanie. Uwazam, ze naleza mi sie jakies wyjasnienia - powiedzial. -O czym pan, do cholery, mowi?? - wybuchnal Thelwell. - Ten idiota wpadl wprost na mnie. Typowy podopieczny Richardsona. A teraz, jesli pan tak uprzejmy, mam cos do zalatwienia. Thelwell usiadl i zaczal czytac swoja poczte, jakby Jamiesona nie bylo juz w pokoju. -Chce dokladnie wiedziec, co zrobil pan z instrumentami, ktore odebral pan wczoraj z CDS - powiedzial wolno i spokojnie Jamieson, obserwujac uwaznie Thelwella. Thelwell przestal czytac, rozparl sie na krzesle i wydal z siebie dlugie powolne westchnienie. -Nie do wiary... Wiec o to chodzi... Jamieson czekal. -Przynioslem je tutaj - uslyszal odpowiedz. -To znaczy gdzie? -Tu, na moj oddzial. -Dlaczego lekarz chirurg bawi sie w szpitalnego gonca? - spytal wolno Jamieson. -Poniewaz lekarz chirurg na tyle troszczy sie o swoje pacjentki, ze woli kontrolowac sterylizacje instrumentow, ktore maja byc uzyte do przeprowadzenia operacji, i nie dopuszczac do tego, zeby przed uzyciem ktos sie do nich dobieral, Jamieson poczul sie zaskoczony szczeroscia odpowiedzi Thelwella. Musial byc ostrozny. Nie mial do czynienia z idiota. Czy Facet jest po prostu sprytny, czy genialnie sprytny? Stwarza pozory, ze usiluje wytropic czyjes dzialania wiedzac, ze sam bedzie o nie oskarzony? -Dobieral? - zapytal Jamieson. -Przyszlo mi do glowy, ze taka ewentualnosc istnieje - odrzekl Thelwell. -Rozumiem... - powiedzial Jamieson. - A zatem wczoraj przyniosl pan instrumenty z CDS do sali operacyjnej i osobiscie wlozyl je do szafki? - zapytal probujac zastawic na Thelwella pulapke. -Niezupelnie... - odrzekl Thelwell omijajac zasadzke. - Przez noc trzymalem je zamkniete w moim biurku. Dostarczylem je do sali operacyjnej dzis rano, na krotko przed operacja. -A co z instrumentami, ktore juz tam wczesniej byly? Thelwell otworzyl szafke z lewej strony biurka i wyciagnal opakowania. ktore zamienil. -Zamierzalem zaniesc je z powrotem do CDS do powtornej sterylizacji - wyjasnil. -Ma pan powod, by sadzic, ze ktos manipuluje przy opakowaniach z instrumentami? - zapytal Jamieson. -To tylko wzgledy bezpieczenstwa - odrzekl Thelwell. - Ale uznalem to za uzasadnione dzialanie. A poniewaz panu, rzecz jasna, przyszlo do glowy to samo co mnie, trudno bedzie panu nie zgodzic sie z moim punktem widzenia. Jamieson nie odpowiedzial. -Zapewniam pana - ciagnal Thelwell - ze instrumenty, ktore upuscil na podloge Evans, byly calkowicie sterylne i znajdowaly sie pod kluczem tu, w moim biurze od momentu, w ktorym zostaly wyjete z autoklawu w CDS. -Rozumiem - odparl Jamieson. Nie udalo mu sie przylapac Thelwella na klamstwie. Jego wyjasnienia mozna bylo uznac za prawdopodobne. - Moze uda sie nam osiagnac kompromis? -W jakiej sprawie? -W sprawie uzgodnienia procedury sterylizacji i przechowywania instrumentow chirurgicznych i materialow opatrunkowych - zaproponowal Jamieson. -Jak pan to widzi? -Proponuje, zeby instrumenty chirurgiczne nie byly w ogole przechowywane w salach operacyjnych. Bylyby pobierane z CDS tuz przed uzyciem. Thelwell zastanawial sie przez moment. -Zgoda - powiedzial. -Zabiore je ze soba. - Jamieson wskazal ruchem glowy opakowania pochodzace z biurka Thelwella. Chirurg wreczyl mu je bez slowa. Po uzgodnieniu nowej procedury z centralnym dzialem sterylizacji i administracja szpitala Jamieson wrocil do swego pomieszczenia w laboratorium. Moira Lippman poprosila go o chwile rozmowy. -Oczywiscie - zgodzil sie. -Powtorzylam panskie testy z Pseudomonis - powiedziala. Jamieson usmiechnal sie. -I co? -Mial pan calkowita racje. Trzy wyniki roznily sie znacznie od ogolnie przyjetych w biochemii. Prawde mowiac, przeprowadzilam jeszcze dodatkowe testy i znalazlam dwie nastepne roznice. -W sumie piec?! - wykrzyknal Jamieson. Moira Lippman przytaknela. -To bardzo dziwne. Mozna by pomyslec, ze... Nie, to smieszne. -Co to znaczy? - zapytal. -Nie, nic. Naprawde. Nie warto nawet o tym wspominac. Mowiac to odwrocila sie na piecie i odeszla. Jamieson stwierdzil w duchu, ze nie cierpi takiego zachowania. Pierwszy sygnal, ze w sali pooperacyjnej na ginekologii dzieje sie cos niedobrego, dotarl do Jamiesona o trzeciej trzydziesci. -Prosil pan, zeby informowac pana na biezaco o kazdym nowym przypadku infekcji pooperacyjnej w szpitalu... - uslyszal w sluchawce glos Hugha Crichtona. -Zgadza sie - Osiem kobiet, ktorym w ciagu ostatnich dziesieciu dni przeprowadzono na oddziale ginekologii zabiegi chirurgiczne, dostalo silnej goraczki i wykazuje objawy zakazenia ran pooperacyjnych. Jamieson na moment zamknal oczy. -Niech pan mowi dalej - powiedzial. -Prawde mowiac, niewiele wiecej mam w tej chwili do zakomunikowania. Probki sa w drodze do laboratorium. Po prostu pomyslalem, ze powinien pan wiedziec... -Jaki jest stan tych kobiet? - zapytal Jamieson, Crichton odkaszlnal nerwowo. -Bardzo ciezki. To wszystko nastapilo nagle i obserwujemy ciagle pogorszenie... -Dziekuje, ze powiadomil mnie pan o tym. Jamieson odlozyl sluchawke i podparl glowe rekami. Znowu przypadki zakazenia i znow na oddziale Thelwella. Jesli to znowu ta cholerna odmiana Pseudomonas, caly oddzial trzeba bedzie zamknac. Nie ma wyjscia. Wstal i poszedl do Clivea Evansa. -Wlasnie sie dowiedzialem - powiedzial Evans. - Probki beda tu lada chwila. -Wiec dopiero jutro rano bedzie pan wiedzial, czy to Pseudomonas? -O, jutro z cala pewnoscia. Ale natychmiast mozemy przyjrzec sie probkom pod mikroskopem i wysnuc jakies wstepne wnioski. -Kiedy bedzie pan w stanie cos powiedziec? -Za pol godziny. -Zawiadomi mnie pan natychmiast, jak tylko cos pan ustali? -Naturalnie. Jamieson wlasnie po raz czwarty tego dnia usilowal bezskutecznie polaczyc sie telefonicznie z Sue, gdy wszedl Evans. Jamieson odlozyl sluchawke. -Obejrzalem probki pod mikroskopem - powiedzial Evans. -I...? - Zapytal z niepokojem Jamieson. -Nie sadze, zeby to byla Pseudomonas. -Nie?! - wykrzyknal Jamieson. -Probki zawieraja kuleczki Gram - dodatnie zamiast Gram - ujemnych paleczek. -Jaki mozna zatem wysnuc wniosek? -Wszystko wskazuje na razie na to, ze mamy do czynienia z zakazeniem Staphylococcus - odrzekl Evans. -Z inna infekcja niz dotychczas?! - zapytal zaskoczony Jamieson. -Na to wyglada, ale nie bedziemy miec pewnosci do jutra rana, dopoki nie wyhoduje sie kultury bakterii. Jamieson odwrocil glowe. Nie mogl uwierzyc w to, co oznaczaly slowa Evansa. -Jeszcze jeden wybuch epidemii na tym samym oddziale, spowodowany przez zupelnie inna bakterie? - mruknal. -Wydaje sie, ze tak... - odrzekl Evans. Widzac, ze Jamieson pograzyl sie w rozmyslaniach, dodal: - Pan wybaczy, mam cos do zrobienia... -Dziekuje - odparl bezwiednie Jamieson. O szostej trzydziesci udal sie na oddzial ginekologii. Stan zakazonych kobiet znow sie pogorszyl i zaczynano liczyc sie z tym, ze niektore z nich moga nie dozyc rana, jesli nie zostanie zastosowany wlasciwy antybiotyk. Roznice zdan na temat sposobu leczenia infekcji zdazyly juz spowodowac rozdzwiek miedzy Thelwellem a jego zespolem. Wszyscy byli zgodni co do tego, ze penicylina jest w takich przypadkach nieskuteczna, Nie bylo w tym nic dziwnego, gdyz wiekszosc odmian gronkowcow wystepujacych w szpitalach zdazyla sie przez lata na ten lek uodpornic. Ale upor Thelwella, zeby kontynuowac stosowanie cephalosporinu wbrew argumentowi Mortona, ze nie przynosi to pozadanych efektow, wprowadzil atmosfere wrogosci. Potrzebna byla interwencja Jamiesona, ktory zasugerowal, zeby zastosowac jednoczesnie wiecej niz jeden antybiotyk. Po krotkiej dyskusji uzgodniono, ze zastosowane zostana trzy leki, a pacjentki poddane beda scislej obserwacji, by w razie nieskutecznosci zmienic sposob leczenia. Jamieson poprosil pielegniarke oddzialowa o chwile rozmowy na osobnosci. -Siostro, ile pacjentek ma pani na oddziale? -Siedemnascie. -I tylko osiem z nich dostalo zakazenia? -Jak na razie - odparla siostra. -Czy te osiem kobiet ma ze soba cos wspolnego? - zapytal Jamieson. -Nie rozumiem... -Staram sie znalezc powod, dlaczego osiem z siedemnastu pacjentek dostalo zakazenia ran pooperacyjnych, a pozostale dziewiec - nie. Czy te osiem mialo operacje tego samego dnia? W tej samej sali operacyjnej? Czy zabiegi przeprowadzal ten sam chirurg? Rozumie pani, o co chodzi... -Sprawdze to. Jamieson udal sie za siostra do dyzurki. Zorientowawszy sie, ze tylko przeszkadza wiszac jej nad glowa, odwrocil sie i zaczal ogladac pocztowki przypiete do sciany. Dwie z nich przedstawialy skapane w sloncu srodziemnomorskie plaze, reszte stanowily smiale kartki znad morza, prawie wylacznie ukazujace dobrze zbudowane siostry i opatrzone podpisami w stylu: "Rowna baba!" - Tylko dwie mialy operacje tego samego dnia - powiedziala pielegniarka. - Niektore zabiegi wykonywal pan Thelwell, inne - doktor Morton. Dwie operacje odbyly sie na oddziale ginekologii, szesc - w sali operacyjnej na ortopedii. Nie ma widocznych zwiazkow... -Jakis musi istniec - stwierdzil z przekonaniem Jamieson. - Jesli wszystkie zostaly zakazone w tym samym czasie, to musi byc jakas wspolna przyczyna. -Nic nie przychodzi mi do glowy - rzekla siostra. -W tej chwili mnie tez nie... - przyznal Jamieson. Musi istniec jakas cecha laczaca te wypadki. Jest ich za duzo, zeby mowic o przypadkowym zakazeniu rany bakteria, ktora na dodatek wzielaby sie z powietrza. Do dyzurki weszla inna pielegniarka, przeprosila i powiedziala, ze z pania Galbraith jest bardzo niedobrze. Siostra oddzialowa wyszla. Jamieson uslyszal krzyki dochodzace z sali. Opuscil oddzial ginekologii i zrezygnowany wrocil do siebie. Kiedy wchodzil po schodach, nagle wydalo mu sie, ze uslyszal slaby szmer dochodzacy z polpietra, jakby ktos tam stal. Zatrzymal sie, ale bylo cicho. Normalnie w takiej sytuacji nie zwracalby na to uwagi, ale teraz jego nerwy byly zbyt napiete. W tym szpitalu dzialy sie rzeczy dziwne, zeby nie powiedziec straszne. Swiadomosc ta sprawila, ze opanowal go strach. Stal sie podejrzliwy. Nie mogl pozbyc sie wrazenia, ze ktos czai sie za rogiem. Doszedl do konca schodow, ale przed zakretem wykonal stopa glosne stapniecie, majace sugerowac, ze jeszcze krok i wyloni sie zza rogu, po czym odchylil do tylu reke zaciskajac piesc. Z cienia wylonilo sie czyjes ramie i Jamieson juz byl przygotowany do zadania ciosu, gdy doslownie w ostatniej chwili zorientowal sie, ze nadgarstek, ktory mignal mu w przelocie, nalezy do kobiety. -Co, do diabla...! - Wykrzyknal chwytajac ukrywajaca sie postac za oba nadgarstki i wyciagajac ja z cienia. -Opanuj sie! - uslyszal glos Sue. - Co ci jest? Zaskoczenie i przerazenie tym, co moglo sie przed chwila stac, odjelo Jamiesonowi mowe. Po chwili wykrzyknal: -Na Boga! O malo cie nie uderzylem! -Wyobrazalam sobie przyjemniejsze powitanie - powiedziala Sue. - Dlaczego jestes taki nerwowy? -Co tu robisz?! - zawolal Jamieson. - Probuje sie do ciebie dodzwonic przez caly dzien. -Czy musimy rozmawiac na schodach? Jamieson otworzyl drzwi i oboje weszli do srodka. -Czulam sie winna po tym, jak rozmawialam wczoraj z toba przez telefon, wiec pomyslalam sobie, ze przyjade, zeby cie przeprosic. Ludzie ze strozowki przy bramie powiedzieli mi, gdzie mieszkasz. Kiedy bylam przy drzwiach wejsciowych, zobaczylam, ze przechodzisz przez podworze, wiec chcialam zrobic ci niespodzianke. Jamieson pokiwal glowa, wzial ja w ramiona i mocno przytulil. Wciaz byl jeszcze wytracony z rownowagi. -Jestes szalona - mruknal. -Ladne przywitanie. -Przepraszam! To cudownie, ze jestes, ale... -Spokojnie. Nie zamierzam ci przeszkadzac. Wiem, jak jestes zajety. Mam pokoj w hotelu. Myslalam po prostu, ze skoro ty nie mozesz przyjechac, to ja cie odwiedze i... powiem ci nowine. -Jaka nowine? -Jestem w ciazy. Bedziesz ojcem. * 10* To wspaniala wiadomosc! - wykrzyknal Jamieson chwytajac Sue w objecia i przyciskajac mocno do siebie. Przytulil sie policzkiem do jej glowy, gdy odezwala sie nieco dziecinnym glosem:-Naprawde sie cieszysz? -Czy sie ciesze? Jak mozesz w to watpic?! Jestem wprost zachwycony! Nie potrafie powiedziec, jak bardzo! Puscil Sue i rozlozyl rece, jakby dziekowal Bogu. Wyraz jego twarzy nie pozostawial zadnych watpliwosci, co w tej chwili czuje, i Sue usmiechnela sie szeroko. Jamieson spojrzal jej prosto w oczy i zobaczyl w nich to co kiedys, pod koniec swojego pobytu w szpitalu po wypadku samochodowym. W dniu, w ktorym zdal sobie sprawe, jaki byl uciazliwy i nieznosny. Przeprosil wtedy Sue za swoje zachowanie. Dla niej to byl moment, w ktorym wiedziala, ze odzyskala meza, ze Iamieson nie zmienil sie pod wplywem ciezkich przezyc po wypadku, czego obawiala sie w najtrudniejszych momentach. Uzalajacy sie nad soba, dokuczliwy potwor, ktorego zachowanie znosila cierpliwie przez cale miesiace, zniknal. Wtedy patrzyli dlugo sobie w oczy w milczeniu i zrozumieli wszystko. Sue rozplakala sie wtedy po raz pierwszy od wypadku, ale byly to lzy ulgi i szczescia. Uslyszeli pukanie do drzwi. W progu stal Clive Evans. -Zdawalo mi sie, ze slysze glosy - powiedzial Evans. -Niech pan wejdzie - zaprosil go Jamieson. - Pozna pan moja zone. Przywiozla mi wspaniala wiadomosc - jego twarz rozpromienil usmiech. - Bede ojcem. -Moje gratulacje - powiedzial cieplo Evans. - Czy to pierwsze dziecko, pani Jamieson? - zapytal potrzasajac jej dlonia. -Tak, pierwsze. Prosze mi mowic Sue. -Czego sie spodziewacie? Chlopca czy dziewczynki? Sue spojrzala na Jamiesona. -No? - zapytala. -Wszystko jedno - odparl otaczajac ja ramieniem. - Nie mialabys chyba nic przeciwko temu, zeby to byl chlopiec i zeby gral na skrzydle w druzynie Szkocji. Bo ja, szczerze mowiac, nie bylbym zawiedziony. Ale nagle smiech zamarl mu na ustach, gdy spojrzal na Evansa. Z wyrazu jego twarzy widac bylo, ze cos jest nie w porzadku. -Cos sie stalo? - zapytal. Evans przytaknal skinieniem glowy. -Przyszedlem, zeby panu powiedziec, ze jedna z kobiet w sali numer osiem zmarla, a stan dwoch innych szybko sie pogarsza. Antybiotyki nie dzialaja. -To jakis obled - powiedzial Jamieson. - Chyba nie mamy nastepnego przypadku infekcji, ktora nie daje sie wyleczyc? Jest pan pewien, ze tym razem to nie Pseudomonas? Evans spojrzal przepraszajaco i wzruszyl ramionami. -Moge tylko powiedziec, co znalazlem pod mikroskopem. To zdecydowanie wyglada na zakazenie bakteria Staphylococcus. Ale uwazam za mozliwe, ze Pseudomonas tez sie jeszcze gdzies czai. Do rana nie bedziemy niczego pewni. Jamieson westchnal zawiedziony. -Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zacisnac zeby i czekac. -Obawiam sie, ze tak - przyznal Evans. Jamieson podziekowal mu za przekazanie informacji i odprowadzil do drzwi. -Czym on sie zajmuje? - zapytala Sue. -Clive Evans? Kieruje laboratorium bakteriologicznym do chwili wyznaczenia nastepcy Richardsona. Ma pokoj obok. -Wyglada na to, ze ten problem z infekcja staje sie coraz powazniejszy - powiedziala Sue. Jamieson przytaknal i opowiedzial jej o osmiu kobietach, ktore zostaly zakazone w ciagu ostatnich dwunastu godzin. -Osiem kobiet?! - wykrzyknela Sue. -Na przestrzeni kilku godzin. -Wszystkie mialy operacje tego samego dnia? - zapytala Sue. -Myslalem o tym - przyznal Jamieson. - Ale okazuje sie, ze nie i jak dotad nie udalo mi sie znalezc zadnego elementu, ktory by laczyl te przypadki. Sue przeanalizowala wszystkie mozliwosci, ktore wczesniej rozwazal Jamieson z siostra oddzialowa, po czym zamilkla pograzajac sie w myslach. Jamieson nastawil wode na kawe. -Dlaczego tym razem zakazenie nastapilo dopiero po tak dlugim czasie? - zapytala po chwili. - O ile pamietam, mowiles, ze we wczesniejszych przypadkach infekcja nastepowala w kilka godzin po operacji... -Tak bylo - przytaknal Jamieson. - Ale, wedlug Evansa, mamy teraz do czynienia z inna bakteria. -To nie szpital - powiedziala Sue. - To siedlisko zarazy! -Alez nie! - zaprzeczyl Jamieson. Spojrzala na niego zaskoczona. -Wszystko jest nieskazitelnie czyste i sterylne. Na tym polega problem, ze nie mozna ustalic, skad sie bierze zakazenie. Nie spada przeciez z nieba. -I nic ci nie przychodzi do glowy? Zaden pomysl? -Tylko jeden - odparl niechetnie Jamieson. -No... Powiesz mi? -Ze to celowe dzialanie. Sue nie mogla uwierzyc wlasnym uszom. Minela dluzsza chwila, zanim szepnela z przerazeniem: -Chyba nie mowisz powaznie? -Chcialbym sie mylic. Ale skoro po wszystkich testach, ktore zostaly wykonane, nie mozemy ustalic zrodla infekcji, to musze brac pod uwage ewentualnosc celowego dzialania. -Ale... jak? Dlaczego? - spytala Sue. Nie mogla sobie tego wyobrazic. -W tej chwili przypuszczam, ze ktos z rozmyslem manipuluje instrumentami chirurgicznymi. -To straszne i nieprawdopodobne! - wykrzyknela Sue. - Musi byc chyba jakies inne wytlumaczenie. Kto przy zdrowych zmyslach moglby cos takiego robic? -Nikt przy zdrowych zmyslach - przyznal Jamieson kladac nacisk na slowo "zdrowych". -Masz na mysli kogos chorego psychicznie? Wsrod personelu? -Oczy Sue zrobily sie okragle z przerazenia. -Szczerze mowiac, nie wiem jeszcze dokladnie, co mam myslec, ale pewne rzeczy trzeba wyjasnic. -Jakie rzeczy? -Takie jak to, ze chirurg konsultant sam zajmuje sie odbieraniem narzedzi chirurgicznych z dzialu sterylizacji i trzyma je przez noc w swoim biurze. Jak to, ze ten sam chirurg klamie mowiac, ze wieczorami uczeszcza na proby choru, bo wcale tego nie robi. -Wiec o to chodzi... - powiedziala Sue. - Domyslam sie, ze mowa o panu Thelwellu. Jamieson przytaknal. -Pytales go? -Jesli chodzi o instrumenty, tak. -I...? -Powiedzial, ze zabral je po to, zeby nikt sie do nich nie dobral. -Zatem rozumuje tak samo jak ty? -Albo sam sie do nich dobiera - odpowiedzial Jamieson. -Chirurg?! - wykrzyknela Sue. - Myslisz, ze Thelwell sam powoduje zakazenie u wlasnych pacjentek? -Powiedzialem, ze rozwazam taka ewentualnosc - odparl Jamieson. - Musze to brac pod uwage, a poza tym facet jest dziwny, zachowuje sie jak paranoik. -Ale to nie musi oznaczac, ze jest psychopata - zaprotestowala Sue. -Nie - przyznal Jamieson. - Ale klamie. Opowiada swojej rodzinie, ze chodzi na proby choru, a wcale tam nie bywa. -Moze ma romans - odrzekla Sue. - Nie widze zwiazku miedzy tym, ze opuszcza proby, a tym, ze w szpitalu umieraja kobiety. -Nie o to chodzi. Mialem na mysli zgony poza szpitalem. Sue popatrzyla na meza z obawa, ze to on oszalal. -Nie wierze, ze mowisz to powaznie! Chodzi ci o te morderstwa popelniane w miescie? -Jest chirurgiem. Wiem od policji, ze wszystkie tamte zabojstwa to robota jakiegos rozpruwacza. Wycina ofiarom czesci ciala. -Ludzie zawsze mysla, ze tego typu zbrodni dokonuja lekarze - odrzekla Sue. - A ja jeszcze nie slyszalam, zeby tak bylo. -To prawda - przyznal Jamieson. - Ale jest cos, co trzeba wziac pod uwage. Pomijam to, ze Thelwell to paranoik i ze lze twierdzac, iz chodzi na proby. Wtraca sie w dostarczanie sterylnych narzedzi do sali operacyjnej, a zwloki ostatniej ofiary znaleziono w szpitalnym piecu krematoryjnym. To daje do myslenia, prawda? -Czy on wciaz operuje? - spytala Sue. -Nie. Musialem zawiesic go w obowiazkach, kiedy Richardson znalazl w jego wymazie bakterie powodujace infekcje. Ale gdy laboratorium Sluzby Zdrowia ostatecznie oczysci go z zarzutu nosicielstwa, nie bede mial sposobu, zeby przeszkodzic mu w wykonywaniu zabiegow. -Jesli rzeczywiscie podejrzewasz to, o czym mowisz, czy nie powinienes pogadac z policja? - zapytala Sue. -Naprowadzilem ich na Thelwella, kiedy zajmowali sie smiercia Johna Richardsona - powiedzial Jamieson. - Ale nie chce sprawiac wrazenia, ze osobiscie sie uwzialem na faceta. Poza tym potrzebuje czegos wiecej niz podejrzen, zeby zlozyc na policji doniesienie przeciwko wybitnemu chirurgowi, ordynatorowi i zarazem filarowi miejscowej spolecznosci. -A co z jego rzekomymi probami choru? Dokad on naprawde chodzi? -Zamierzam sie tego wkrotce dowiedziec. -Chcesz go sledzic? To masz na mysli? - zapytala zdumiona Sue. -Dokladnie - przyznal Jamieson. - On nie wie, ze ja wiem o jego klamstwach na temat prob choru. A to mi daje przewage. -Nie sadzisz, ze w tej zabawie w detektywa posuwasz sie za daleko? Moze powinienes zostawic takie rzeczy zawodowcom? Jamieson skinal glowa. -Zgadzam sie z toba, ale to naprawde prosta sprawa pojechac raz za Thelwellem, zeby przekonac sie, gdzie bywa. Przyrzekam, ze jesli dowiem sie czegos, przekaze cala sprawe policji. Sue usmiechnela sie. -W porzadku. Ale tylko raz. Hugh Crichton zaproponowal, zeby Jamiesonowie przeniesli rzeczy do pokoju na drugim pietrze budynku dla lekarzy, zamiast trzymac dla Sue oddzielny pokoj w hotelu. Oboje byli z tego bardzo zadowoleni. W przeprowadzce pomogl im Clive Evans. -Koniec z dzwiganiem - zapowiedzial Jamieson. -Troche jeszcze za wczesnie na takie zakazy - usmiechnela sie Sue. Kiedy wszystko bylo juz na gorze i Evans wyszedl, Jamieson zauwazyl, ze Sue jest dziwnie przygaszona. -O co chodzi? - zapytal. Spojrzala na niego. -Nagle poczulam sie glupio - powiedziala. -Dlaczego? -Myslalam, ze dobrze robie przyjezdzajac do ciebie. Ale teraz, kiedy tu jestem, czuje, ze powinnam byla zostac w Kencie. -Wcale nie - odrzekl miekko Jamieson. - To cudownie miec cie przy sobie. Nalezymy do siebie, Tyle tylko, ze pobyt tutaj nie bedzie dla ciebie zbyt rozrywkowy. Musze zalatwic te sprawe do konca. -To jasne - odparla Sue. -Chodzmy gdzies na kolacje wszyscy troje - zaproponowal, delikatnie klepiac ja po brzuchu. Byli mniej wiecej w polowie kolacji, gdy nagle Sue odlozyla noz i widelec i spojrzala na Jamiesona szeroko otwartymi oczami. -Co sie stalo? - zapytal. -Te kobiety wcale nie zostaly zakazone podczas operacji - powiedziala. -Slucham? - Jamieson byl zaskoczony. -Zostaly zakazone na oddziale - odparla Sue. - Nie w czasie zabiegu. Teraz z kolei Jamieson odlozyl noz i widelec. -Mow dalej. -Infekcje spowodowalo cos w sali pooperacyjnej - powiedziala Sue. -Zostala wymyta i zdezynfekowana - zaoponowal Jamieson. -Nie to mam na mysli. -Wiec co? -Opatrunki. -Opatrunki? -Istnieje prawdopodobienstwo, ze wszystkim tym kobietom zmieniono opatrunki podczas jednego obchodu. Oto kiedy mogla sie wdac infekcja. Oto dlaczego wszystkie zachorowaly jednoczesnie. Bakteria byla w opatrunkach. -Zakazone opatrunki? - zapytal cicho Jamieson. - Boze, mozesz miec racje! Wstal od stolika i ruszyl w kierunku telefonu obok baru. Wykrecajac numer szpitala obserwowal Sue bawiaca sie sztuccami. Oczekiwanie na polaczenie wydawalo sie przeciagac w nieskonczonosc. -Kerr Memorial - uslyszal wreszcie w sluchawce. -Z ginekologia - powiedzial. - Oddzial pooperacyjny. -Numer zajety. Poczeka pan? -Tak - powiedzial zaciskajac zeby z emocji. Widzac na sobie spojrzenie Sue, wzruszyl ramionami. -Chirurgia, pielegniarka dyzurna - uslyszal. -Tu doktor Jamieson, siostro. Potrzebne mi sa informacje na temat uzywania materialow opatrunkowych na oddziale. -Co pana dokladnie interesuje? - zapytala siostra. -Wszystko. Jak, kiedy i w jakiej kolejnosci przebiega zmiana opatrunkow. Kto sie tym zajmuje i czy tryb postepowania jest zawsze taki sam. Slowem, wszystko. -Rozumiem - powiedziala siostra Roache. - Nowe pacjentki traktowane sa na indywidualnych zasadach, wiec tu nie ma regul. Po kilku dniach pobytu na oddziale maja zmieniane opatrunki po porannym obchodzie, czyli od okolo dziesiatej trzydziesci, w kolejnosci. -Wszystkie? -Tak. -Ma pani obecnie na oddziale siedemnascie pacjentek, prawda? -Tak, siedemnascie. Jamieson zaklal pod nosem. Jesli wszystkim po kolei pacjentkom zmieniano opatrunki, to dlaczego tylko osiem dostalo zakazenia? -Rozmiar! - szepnela Sue, ktora podeszla, by przysluchac sie rozmowie. - Zapytaj o rozmiar opatrunkow! -Jakiego rozmiaru opatrunki sa uzywane, siostro? - zapytal Jamieson. Musial chwile zaczekac, by pielegniarka mogla to sprawdzic. Kiedy ponownie uslyszal glos siostry Roache, bylo w nim podniecenie. -Zdaje sie, doktorze, ze znalazl pan! Osmiu zakazonym kobietom zalozono dwustumilimetrowe opatrunki. Pozostalym - inne rozmiary. -Czy wszystkie te opatrunki o rozmiarze dwustu milimetrow pochodzily z jednego opakowania? - zapytal Jamieson wstrzymujac oddech. -Na to wyglada - odrzekla siostra. -Czy jeszcze jakies pozostaly? -Bede musiala to sprawdzic. -Jesli pani znajdzie, prosze odlozyc je na bok. Niech nikt ich nie rusza. Musze je zabrac do laboratorium. -Oczywiscie. Jamieson odlozyl sluchawke. -Mialas racje - powiedzial do Sue. - Jestes genialna. To opatrunki. Niesterylna paczka opatrunkow. -Ale jak to sie stalo, ze byly niesterylne? - zapytala Sue. Jamieson potrzasnal glowa. Byl pelen czarnych mysli. Gdy tylko wrocili na teren szpitala, Jamieson udal sie natychmiast na oddzial ginekologii do siostry oddzialowej. Wreczyla mu opakowanie, w ktorym pozostaly tylko dwa opatrunki. Musial bardzo uwazac, zeby zadnego nie dotknac. -Starsza pielegniarka Telfer mowila, ze razem z praktykantka Bailey zmieniala opatrunki z tego opakowania - powiedziala siostra. Przed udaniem sie do laboratorium Jamieson zapytal o stan pacjentek. -Nie jest dobrze. Jeszcze nie spotkalam sie z tak silna infekcja. Jamieson nie poinformowal jej, ze maja do czynienia z zupelnie nowym zakazeniem. W drodze na mikrobiologie zastanawial sie nad ta sytuacja. Fakt, ze dwa zupelnie rozne zarazki zbieraly tak straszne zniwo na jednym tylko szpitalnym oddziale, coraz bardziej utwierdzal go w przekonaniu, ze zakazenie nie bylo dzielem przypadku. Cos sie za tym krylo. Cos zlowrogiego. W laboratorium zauwazyl swiatlo, W pracowni zastal Moire Lippman. -Nie wiedzialem, ze ma pani dyzur dzis w nocy. Dobrze trafilem - powiedzial. -Czym moge sluzyc? - zapytala Moira. Jamieson wyczul w jej glosie pewna rezerwe, ale udal, ze tego nie zauwazyl. Poprosil o przeprowadzenie testow mikrobiologicznych na materialach opatrunkowych. -Oczywiscie - odrzekla Moira. - Prosze je zostawic. Zaraz sie nimi zajme. Odwrocila sie do swego stanowiska i z powrotem zajela probkami, nad ktorymi pracowala. Jamieson poczul sie zmuszony zapytac o powod jej zachowania. -Cos sie stalo? Moira Lippman odlozyla tuby, ktore trzymala w rekach, i oparla sie dlonmi o blat. -Moja bratowa jest jedna z tych zakazonych kobiet - powiedziala cicho. -Bardzo mi przykro... Nie wiedzialem... - odrzekl miekko Jamieson. - Jaki jest jej stan? -Bardzo ciezki. Jak zreszta wszystkich pozostalych. Moira odwrocila sie na obrotowym krzesle i spojrzala Jamiesonowi prosto w oczy. -To, co sie tu dzieje, to jakis obled. -Smialo. Niech pani mowi - zachecil ja. -Tym razem to zakazenie spowodowane przez Staphylococcus. Jednak ta bakteria zachowuje sie dokladnie tak samo jak Pseudomonas. Zadne zwykle antybiotyki nie moga sobie z tym poradzic. Stajemy na glowie, zeby znalezc kombinacje lekow. Dwie nie dajace sie wyleczyc infekcje wystapily niemal jednoczesnie. Jak to mozliwe? -Infekcje nie poddajace sie leczeniu to nic nowego - odrzekl Jamieson. -Ale dwie naraz? Na tym samym oddziale? Cos mi w tej calej sprawie nie gra. -Jesli to pania pocieszy, uwazam podobnie - zapewnil ja Jamieson. - Ale w tej chwili nie moge jeszcze powiedziec nic wiecej. Moira przytaknela, a potem lekko potrzasnela glowa, po czym wrocila do przerwanej pracy. Jamieson wyszedl i gdy przechodzil przez szpitalny dziedziniec, z bocznych drzwi oddzialu ginekologicznego wylonilo sie dwoch portierow pchajacych przykryty wozek. Skierowali sie ku kostnicy. -Nie mozesz spac? - szepnela Sue. -Przepraszam, jesli cie obudzilem - uslyszala w ciemnosci glos Jamiesona. -Nic nie szkodzi. O czym myslisz? -O tym, co powiedziala Moira Lippman, kiedy z nia rozmawialem. Stwierdzila, ze "cos nie gra". Faktycznie, w szpitalu na jednym oddziale zdarzaja sie jednoczesnie dwa tak smiertelne zakazenia. -Uwazasz, ze jej rowniez przyszlo do glowy, iz mozliwe jest rozmyslne spowodowanie infekcji? - spytala Sue. -Nie, nie wydaje mi sie - odparl Jamieson. - Mowila po prostu o bakteriach. -Nie rozumiem, do czego zmierzasz... - powiedziala Sue. -Jak spowodowalabys zakazenie instrumentow chirurgicznych, gdybys chciala to zrobic? -To proste. Pewnie zerwalabym plombe na sterylnym opakowaniu i wystawila je na dzialanie powietrza. Moze upuscilabym je na podloge albo naplulabym na nie. Naprawde nie wiem... Ale pewnie zrobilabym cos w tym rodzaju. -I wtedy stalyby sie niesterylne? -Oczywiscie. Uwazasz, ze nie? -Zgoda, ale pomysl przez chwile. Pojdz krok dalej. Na dzialanie jakich bakterii bylyby narazone? -Aaa... chyba wiem, o co ci chodzi... - rzekla Sue. - Raczej slaba jest szansa, zeby w ten sposob przylgnelo do nich cos naprawde niebezpiecznego, czy tak? -Dokladnie.. Nie mowie, ze to niemozliwe, ale watpliwe. Gdyby bylo inaczej, wszyscy bysmy ciagle chorowali. Dzieki Bogu, czynnikow chorobotworczych naprawde niebezpiecznych jest niewiele i nie wystepuja zazwyczaj jednoczesnie. -Wiec gdyby zrobic to dwa razy przy dwoch oddzielnych okazjach, niebezpieczenstwo byloby jeszcze mniej prawdopodobne. -Zgadza sie - odparl Jamieson. - Dlatego uwazam, ze potrzeba o wiele wiecej, niz tylko otwarcia sterylnych opakowan. -Gdyby przestepca byl nosicielem jadowitego organizmu, mialby mozliwosc zakazenia instrumentow lub opatrunkow wlasna wydzielina. Jamieson skinal glowa, ale nie calkiem zgodzil sie z Sue. -Szansa na to, zeby ktos byl nosicielem dwoch zabojczych organizmow jednoczesnie, jest tak znikoma, ze wrecz niemozliwa. I jak by je od siebie oddzielil? -Rozumiem - odrzekla Sue. - Wiec jak to zrobil, zakladajac, ze to "on"? Masz jakis pomysl? -Zadnego - przyznal Jamieson. -Mowiles, ze chyba doktor Richardson mial jakies zdanie na temat pierwszej bakterii - przypomniala Sue. -Ale nie powiedzial mi jakie - odparl Jamieson. -Moze powiedzial to komus innemu? -Na przyklad? -Moze swojej zonie? Jamieson odwrocil glowe i pocalowal Sue w policzek. -Teraz wiem, dlaczego cie kocham - szepnal. - Jestes absolutnym geniuszem. Kiedy o osmej rano Jamieson wszedl do laboratorium, zaskoczyla go obecnosc Moiry Lippman. -Juz zdazyla pani wrocic?! Tak wczesnie?! -W ogole nie bylam w domu. Nie oplacilo mi sie wychodzic. W nocy bylo tyle roboty... -Musi pani byc wykonczona - powiedzial Jamieson. -Wszystko w porzadku. I tak nie moglabym zasnac wiedzac, co sie dzieje z Jenny. -Jaki jest dzisiaj stan pani bratowej? - zapytal Jamieson. -Jest bardzo slaba, a nowe srodki nie dzialaja zbyt skutecznie. -Przykro mi... Ogladala juz pani kultury bakterii? -Doktor Evans mial racje. To Staphylococcus. Jest odporny na wszystkie rodzaje penicyliny, nawet na specjalne antyseptyczne wersje. Erytromycyna rowniez odpada. Ale wpadlam na pewien pomysl. -Naprawde? Na jaki? -Kilka miesiecy temu szpital uczestniczyl w programie doswiadczalnym z nowym antybiotykiem firmy farmaceutycznej "Steadman". Lek nazywa sie loromycyna. Przygotowywalam proby laboratoryjne i zostalo mi jeszcze troche tego specyfiku. Byl wciaz w lodowce, wiec wyprobowalam go na Staphylococcus. Zadzialal. Lekarze mogliby go zastosowac, gdyby dostali z firmy odpowiednia ilosc. -Dobra robota - pochwalil Jamieson. - Juz im pani mowila? -Dzwonilam na oddzial dziesiec minut temu. Maja jeszcze kilka tuzinow zastrzykow pozostalych po tamtym eksperymencie. Pan Morton juz zaczal je stosowac, a pan Crichton stara sie o dostawe od firmy "Steadman". -Cale szczescie... - powiedzial Jamieson. - Mam nadzieje, ze nie jest za pozno... Moira przytaknela. -Czy znalazla pani zarazek na opatrunkach? - potwierdzila. -Byly ciezko skazone Staphylococcus. Nie ma watpliwosci, ze tym razem one byly przyczyna infekcji. Jamieson przyznal, ze na ten pomysl wpadla jego zona. -Tez Jest lekarzem? - zainteresowala sie Moira. -Pielegniarka. -Bystra kobieta - przyznala Moira. -Jest tutaj, w szpitalu - powiedzial Jamieson. - Przyjechala wczoraj. -To niezbyt rozsadne - odrzekla Moira. Jamieson spojrzal na zegarek. Musial sprawdzic rejestr przebiegu sterylizacji materialow opatrunkowych i udal sie do CDS. Wychodzac zderzyl sie z Clivem Evansem, ktory wlasnie szedl do laboratorium. Jamieson przyznal, ze mikrobiolog bezblednie rozpoznal nowa bakterie. Evans skinal glowa. Jego zdaniem, badania mikroskopowe byly wystarczajaco jasne. Kiedy uslyszal od Jamiesona, ze Moira Lippman pracowala cala noc, powiedzial, ze nalezy sie jej wolne. -Posle ja do domu - obiecal. -Wiedzial pan, ze jej bratowa jest wsrod tych zakazonych kobiet? - zapytal Jamieson. -Nie... nie wiedzialem - wyznal Evans. -Jej stan jest bardzo ciezki. Natomiast Moirze udalo sie znalezc skuteczny antybiotyk. Moze szczescie usmiechnelo sie do nas wreszcie i uda nam sie zwalczyc te cholerna bakterie. -Przy odrobinie szczescia powinno sie udac - odrzekl Evans. -Nalezy nam sie to - powiedzial Jamieson. Kiedy pchnal drzwi i znalazl sie w dziale sterylizacji, znow poczul znajoma wilgotnosc powietrza, otaczajaca go jak ogromny oblok. Chwilami przypominalo mu to wizyty u fryzjera. Bez wzgledu na to, jaka pogoda byla za oknem, we wnetrzu malego zakladu zawsze bylo goraco i wilgotno. Przechodzac do sali na tylach, w ktorej strzyzono mezczyzn, widzial rzedy kabin. Szpary w zaslonach pozwalaly mu dostrzec kobiety w pozycji pollezacej na fotelach. Plukano im wlosy w bialych emaliowanych zlewach, a potem suszono w metalowych parujacych helmach. Wilgoc z para unosily sie w powietrzu tak jak tu. Naczelny sanitariusz Blaney byl w hali sterylizacyjnej. Rozmawial wlasnie z kims, gdy na widok Jamiesona przerwal ruszyl sie z miejsca. Na jego twarzy nie bylo usmiechu. -Potrzebne sa mi pewne informacje - zagadnal Jamieson, ale Blaney skinal tylko glowa. -W sali pooperacyjnej na ginekologii znalazla sie paczka niesterylnych opatrunkow dwustumilimetrowych - ciagnal Jamieson. -Oto ich numer... - wreczyl Blaneyowi zanotowane cyfry. -To niemozliwe - odparl Blaney krecac przeczaco glowa. -A jednak sie zdarzylo - powiedzial Jamieson. - Chce zobaczyc zapis pracy sterylizatora. Blaney wzruszyl ramionami. -Nic to panu nie da... - mruknal. Poszedl do biura i wrocil po chwili z tarcza wykresu. -Bez zarzutu - powiedzial. - Niech pan sam sprawdzi. Jamieson przesledzil przebieg krzywej. Blaney mial racje. Przebieg cyklu pracy sterylizatora nie odbiegal od normy. Byl bez zarzutu pod kazdym wzgledem. -Nie tu nalezy szukac przyczyny... - westchnal ciezko. -Mowilem panu, ze to niemozliwe - odrzekl Blaney. -W jaki sposob materialy opatrunkowe docieraja na oddzialy? - spytal Jamieson. -Zabiera je portier. -Zawsze? -O co panu chodzi? Jamieson wyczul w glosie Blaneya agresywnosc. Bylo jasne, ze aluzja do Thelwella, ktory sam odbieral instrumenty, rozdraznila sanitariusza. -Zadalem panu pytanie - powiedzial. Ostry ton jego glosu podzialal. Blaney odparl spokojnie: -Tak, zawsze... -Czy istnieje mozliwosc dokladnego ustalenia, co dzialo sie z ta paczka od momentu wyjecia jej ze sterylizatora? - zapytal Jamieson. -Ze szczegolami... - odparl Blaney. -To na co pan czeka? - zapytal spokojnie Jamieson, przeszywajac go wzrokiem nie pozostawiajacym watpliwosci, ze sprzeciwianie sie nie byloby najlepszym pomyslem. Blaney ruszyl przodem do biura, po czym przystapil do wertowania pliku papierow. Wyciagnal z niego zolta kartke i przylozyl ja do wykresu, ktory wciaz trzymal w reku. -Oto formularz komisyjnego protokolu z tego wlasnie cyklu pracy sterylizatora - powiedzial. - Sa na nim trzy podpisy: Johna Hargreavesa, czyli pracownika, ktory zaladowal partie opakowan z materialami opatrunkowymi do sterylizatora i uruchomil autoklaw; doktora Evansa, gdyz wlasnie wtedy kontrolowal prace urzadzenia, oraz moj, poniewaz pozniej sprawdzalem wykres pracy maszyny i oddalem wysterylizowana partie opatrunkow do uzytku. -Co dalej? - zapytal Jamieson. Blaney ponownie spojrzal na formularz. -Cala partia zostala zmagazynowana w przeznaczonym do tego celu czystym pomieszczeniu, w ktorym pozostawala do piatku, kiedy to zabrano opatrunki na ginekologie. -Kto zabral? -Jeden ze szpitalnych portierow. Nie wiem, ktory to byl, ale odbior pokwitowala starsza pielegniarka Kelly. -Tego samego dnia? - zapytal Jamieson. -Tak. A zatem nie bylo zadnej nieprawidlowosci w dostarczaniu opatrunkow do miejsca ich przeznaczenia, odkad opuscily dzial sterylizacji - pomyslal Jamieson. Gdyby opakowania zostaly naruszone, musialoby sie to stac w ciagu tych trzech dni, kiedy lezaly na oddziale, zanim zostaly uzyte, albo podczas dwudniowego przechowywania ich w magazynie w dziale sterylizacji. Tej drugiej ewentualnosci nie bral przedtem pod uwage. Moze instrumenty chirurgiczne i materialy opatrunkowe zostaly skazone, zanim w ogole opuscily dzial sterylizacji? Zmrozilo go to podejrzenie. Spojrzal Blaneyowi prosto w oczy, ale nie dostrzegl w nich nic szczegolnego. -Kto odpowiada za magazyn? - zapytal. -Ja. -Chce go obejrzec. Blaney wzruszyl ramionami i z obojetna mina zaprowadzil Jamiesona do dlugiego, waskiego pomieszczenia wypelnionego metalowymi stelazami, na ktorych spoczywaly instrumenty chirurgiczne i materialy opatrunkowe. W magazynie nie bylo okna. Umieszczona pod sufitem fluorescencyjna lampa wydawala od czasu do czasu buczacy dzwiek. Gdy Jamieson posuwal sie tam i z powrotem waskimi przejsciami, Blaney tkwil milczaco w drzwiach. Jamieson nie spodziewal sie znalezc tu niczego podejrzanego. Chcial po prostu sprawdzic, jak zachowa sie Blaney podczas ogledzin magazynu. Staral sie uchwycic jakis objaw zdenerwowania, ale Blaney przez caly czas nie dal po sobie niczego poznac. -Czy to bedzie wszystko? - zapytal, kiedy Jamieson zakonczyl inspekcje. -Na razie... - uslyszal w odpowiedzi. Jamieson otrzymal numer telefonu zony Richardsona, Claire, od Hugha Crichtona. Zadzwonil do niej przed dwunasta i zapytal, czy moglby z nia porozmawiac. -O czym? -O pani mezu. Najpierw nastapila chwila ciszy, po czym Claire Richardson przemowila lekko ironicznym tonem, ale w jej glosie byla gorycz. -To cos nowego. Mialam wrazenie, jakby wszyscy w tym cholernym szpitalu udawali, ze John w ogole nie istnial. Poza Clivem Evansem i Moira Lippman nikt nawet nie raczyl pojawic sie na pogrzebie. Banda drani. John poswiecil temu podlemu szpitalowi dwadziescia lat zycia. -Bardzo mi przykro... - odparl Jamieson zgodnie z prawda. Lubil Johna Richardsona. -O czym chce pan porozmawiac? -Wolalbym powiedziec to pani osobiscie. -O, u licha! - powiedziala Claire Richardson. - Kiedy? -Czy wspolny lunch wchodzilby w rachube? - zapytal ostroznie. Ku swemu zaskoczeniu uslyszal smiech kobiety. -Od chwili, kiedy ostatni raz bylam zaproszona na lunch, minelo dosc duzo czasu. Niech bedzie. Umowili sie w restauracji o pierwszej. Jamieson czekal tylko piec minut. Kiedy pojawila sie Claire Richardson, uscisneli sobie rece. Mimo usmiechu na twarzy byla smutna. Nie obnosila sie wprawdzie ze swym bolem, ale z jej jakby nieobecnego spojrzenia Jamieson wywnioskowal, ze nie pogodzila sie ze strata meza. Podczas wspolnego lunchu okazalo sie, ze jest kobieta inteligentna, obdarzona poczuciem humoru i Jamieson stwierdzil w duchu, ze zdecydowanie mu sie podoba. Prawdopodobnie Richardsonowie musieli byc bardzo szczesliwa para. Pasowali do siebie. Obawial sie, ze rozmowa moze byc trudna. Ale atmosfera spotkania okazala sie bardzo mila. Kiedy na zakonczenie lunchu kelner podal kawe, Claire zapalila papierosa i wypuszczajac klab dymu powiedziala: -A teraz niech mi pan powie, czego chcial sie pan dowiedziec? -Czy John duzo pani opowiadal o swojej pracy? - zapytal Jamieson. -Mowil mi wszystko. -Zatem wie pani wszystko na temat infekcji na oddziale ginekologii w Kerr Memorial? Claire Richardson odrzucila do tylu glowe i rozesmiala sie. Ale w jej smiechu nie bylo nic wesolego. -Czy wiem?! - wykrzyknela. - Przezywalam razem z Johnem kazda piekielna minute tej historii. Udreke, gdy nie mogl znalezc zrodla infekcji, podniecenie, gdy odkryl, ze Thelwell jest nosicielem bakterii, a pozniej... -Co bylo pozniej, pani Richardson? - zapytal Jamieson niecierpliwie, pochylajac sie w jej kierunku. Gdy przerwala, przez jej twarz przemknal cien smutku. -Nie wiem. John zaczal miec watpliwosci. Wydawal sie bardzo przybity, calkowicie zamknal sie w sobie, co bylo do niego niepodobne. Zawsze dzielilismy nasze smutki i radosci... Godzinami przesiadywal sam w gabinecie, a potem... sam pan wie. -Odebral sobie zycie - powiedzial delikatnie Jamieson. Oczy Claire Richardson nagle zablysly. -O nie! - syknela. - Nigdy w zyciu w to nie uwierze. -Jak to? -Zostal zamordowany. Jamiesona zaskoczyla pewnosc, z jaka to wypowiedziala. -Ale dlaczego? - zapytal cicho. -Skad mam, do diabla, wiedziec! - odparla szybko, siegajac do torebki po chusteczke i przykladajac ja do oczu. - Po co pan o to wszystko pyta? Jamieson zastanawial sie przez moment, ile powinien jej powiedziec, po czym rzekl: -Wydaje mi sie, ze pani maz cos odkryl. Cos, co mialo zwiazek z infekcja. Cos bardzo istotnego, o czym nikomu nie powiedzial. Jestem pewien, ze w ten wieczor, kiedy umarl, mial zamiar powiedziec to mnie. Ale przyszedlem za pozno... Spojrzenie Claire Richardson ozywilo sie. -To bylo motywem zabojstwa? Ktos zabil Johna, zeby powstrzymac go od powiedzenia panu czegos? - zapytala. -Mozliwe... - przytaknal Jamieson. -Gdyby mogl pan to udowodnic, nigdy bym panu tego nie zapomniala. -Bede zatem potrzebowal pani pomocy. Musze sie dowiedziec, co odkryl pani maz. -Ale ja nie mam pojecia... - Claire Richardson rozlozyla bezradnie rece. -Niech sie pani zastanowi. Cokolwiek powiedzial w okresie, kiedy juz zamknal sie w sobie, moze miec ogromne znaczenie. Moze cos zanotowal? Mowila pani, ze spedzal duzo czasu w swoim gabinecie. Moze zostawil jakies papiery? -Nie sadze... - odparla w zamysleniu. - Ale byla jedna rzecz... -Tak? -Tej nocy, kiedy to wszystko sie zaczelo, spacerowal tam i z powrotem po swoim gabinecie. Slyszalam, jak kilka razy powtorzyl: "Brak pecherzy. Nie bylo pecherzy". Jamieson nic z tego nie rozumial, wiec Claire Richardson wzruszyla ramionami. -Wiem, ze to brzmi bez sensu... - powiedziala. - Ale tak wlasnie mowil. -Brak pecherzy? Na czym? A moze na kim? Claire potrzasnela glowa. -Niech pani sie zastanowi - powiedzial Jamieson. - Moze John mowil cos jeszcze. Cokolwiek. Jesli cos pani sobie przypomni, prosze do mnie zadzwonic. -Dobrze - przyrzekla Claire. Uscisneli sobie rece i rozstali sie. Jamieson wlasnie zaczal opowiadac Sue o spotkaniu z Claire Richardson, gdy zadzwonil telefon. -Zmarla druga kobieta zakazona Staphylococcus - powiedzial Clive Evans. - Ale pozostale zaczynaja reagowac na loromycyne. -Cale szczescie - odrzekl Jamieson. - A jaki jest stan bratowej Moiry Lippman - Niestety... To wlasnie ona jest druga ofiara infekcji. -Jasna cholera... -Chcialem zawiadomic pana mozliwie jak najszybciej, ale nie moglem pana nigdzie znalezc. -Bylem na lunchu z Claire Richardson. -O, naprawde...? Jak sie czuje? -Jakos sie trzyma. Tak bym to okreslil. -Nie wiedzialem, ze pan ja zna - powiedzial Evans. -Nie znalem jej wczesniej, ale chcialem z nia porozmawiac. Wydaje mi sie, ze John Richardson wiedzial na temat infekcji cos, czego nikomu nie powiedzial. Mialem nadzieje, ze moze wspominal o tym wlasnej zonie. -I co? -Niestety... -Szkoda... A czego mial sie pan nadzieje dowiedziec? - zapytal Evans. -Trudno mi to sprecyzowac... Chodzi o to, ze kiedy poprosilem Kontrole Naukowo - Medyczna o analizy Pseudomonas, otrzymalem wyniki swiadczace o tym, iz bakteria jest odporna na wszystkie antybiotyki sama z siebie, wiec bylem zaskoczony. Ale Johna Richardsona to jakos nie zaskoczylo. Wygladalo wrecz na to, ze wlasnie tego sie spodziewal. -Dziwne... - rzekl Evans. -Panu tez zapewne o niczym nie wspominal? -Niestety, nie. Kiedy skonczyli rozmowe, Jamieson powiedzial Sue o smierci drugiej kobiety. -Chyba teraz trzeba bedzie zamknac caly oddzial, prawda? - spytala Sue. Jamieson zaczal sie przechadzac po pokoju. -Teoretycznie, nie ma potrzeby - powiedzial. - Sytuacja wyglada tak. Doszlo do dwoch wypadkow zakazenia bakteria Staphylococcus. Przyczyna infekcji zostala rozpoznana. Dwie kobiety zmarly, ale obecnie sytuacja jest wlasciwie nieco opanowana i sa wszelkie szanse na to, ze pozostale pacjentki uda sie wyleczyc dzieki zastosowaniu loromycyny. Owszem, skutki byly tragiczne, ale to sa przypadki, ktore od czasu do czasu moga sie zdarzyc. -Tyle ze czesciej w Kerr Memorial niz w jakimkolwiek innym szpitalu - odrzekla Sue. Jamieson w milczeniu pokiwal glowa. -Czy jest jeszcze cos, co mozesz w tej sprawie zrobic? - zapytala cicho Sue. -Nie. Wszystko co mam, to tylko podejrzenie, ze glowna przyczyna,. infekcji pozostaje celowe skazenie instrumentow chirurgicznych i materialow opatrunkowych. A tego rodzaju rzeczy nie mozna mowic oficjalnie nie majac zadnych dowodow na ich poparcie. -Ale przeciez zmarlo kilka kobiet - odparla Sue. - Za pierwszym razem trzy, teraz dwie nastepne... -Nie musisz mi o tym przypominac - powiedzial Jamieson. -Przepraszam. Nie o to mi chodzilo... -W porzadku. To ja powinienem cie przeprosic - powiedzial Jamieson obejmujac Sue. - To miejsce zle na mnie dziala. Nie cierpie go. Nienawidze tu kazdego kamienia, kazdego skrawka powierzchni tego cholernego szpitala. -Ale wiem, ze sie nie poddasz. Wyswietlisz te sprawe. Wtedy wrocimy do naszego domku w Kencie i bedzie tak jak dawniej. -Mysle o tym z przyjemnoscia - szepnal Jamieson czujac na policzkach wlosy Sue. Odezwal sie telefon. W sluchawce Jamieson uslyszal glos Claire Richardson. -Prosil pan, zebym zadzwonila, jesli przyjdzie mi cos do glowy, co moze sie przydac. -Tak. -Przejrzalam jeszcze raz rzeczy w gabinecie Johna i natknelam sie na cos, o czym nigdy nawet slowem mi nie wspomnial. -Naprawde? -To wizytowka szpitala. Jest na niej numer telefonu. -Szpitala? - powtorzyl Jamieson czujac sie tak, jakby wypuszczono z niego powietrze. -Tak. Najwyrazniej John kontaktowal sie z tym szpitalem w przeddzien swojej smierci. Nigdy o nim nie slyszalam i jestem pewna, ze John nigdy mi nic na ten temat nie mowil. Czy sadzi pan, ze to moze miec jakis zwiazek ze sprawa? -Nie mozemy lekcewazyc zadnego sladu, pani Richardson. -Prosze mi mowic Claire. -Dobrze, Claire. Co to za szpital? -Costello Court. Znajduje sie w Willow Norton, w Norfolk. Chce pan numer telefonu? Jamieson zapisal go. -Sprawdze to - powiedzial. - Wielkie dzieki. -Jesli to cos waznego, da mi pan znac? -Oczywiscie. -To brzmi jak nazwa domu starcow - powiedziala Sue, gdy Jamieson skonczyl rozmawiac i natychmiast zaczal wykrecac numer szpitala. Poczekala cierpliwie, az czegos sie dowie i zapytala: - No i...? Jamieson odlozyl sluchawke i podszedl wolno do okna. -To nie jest dom starcow - odrzekl. - To klinika psychiatryczna. -Costello Court to klinika psychiatryczna? - Sue byla zaskoczona. -Nie maja tam laboratorium, wiec Richardson nie mogl tam dzwonic w sprawach sluzbowych. -Wiec po co telefonowal do kliniki psychiatrycznej? -Moze mial przyjaciela lub kolege wsrod tamtejszego personelu? -Gdyby tak bylo, jego zona wiedzialaby o tym. Jamieson zastanawial sie przez chwile. -Wszyscy twierdzili, ze napiecie, w jakim zyl, dalo mu sie we znaki, Moze zamierzal tam nieco odetchnac, zanim nastapi calkowite zalamanie? -Po czym, zamiast tego, postanowil sie zabic? - zapytala Sue cynicznym tonem. Jamieson zdawal sobie sprawe z niedorzecznosci takiego przypuszczenia. -Chodzi o to, ze Claire Richardson nie wierzy w samobojstwo meza - powiedzial. -W zadnych okolicznosciach nie byloby jej latwo pogodzic sie z tym - odparla Sue. - Byla jego zona. Samobojstwo zawsze postrzegane jest jako zdrada ukochanej osoby. -Ciekaw jestem, co powiedzialaby na taki pomysl, ze jej maz zamierzal zostac pacjentem Costello Court? -Zapytaj ja. -Zrobie to jutro - odrzekl Jamieson. * 11* Klinika psychiatryczna! - wykrzyknela Claire Richardson, gdy zadzwonil do niej Jamieson. - Po coz, na Boga, John kontaktowal sie z klinika psychiatryczna?!-Tego wlasnie musimy sie dowiedziec - odpowiedzial Jamieson. - Jest pani pewna, ze maz nigdy o tym nie wspominal, nawet mimochodem? -Absolutnie pewna. -Claire, pani maz zyl w straszliwym napieciu. Przyszlo mi do glowy, ze - byc moze - rozwazal mozliwosc skorzystania z krotkiego pobytu w takim szpitalu, zeby po prostu troche sie odprezyc. Czekajac na reakcje Claire Richardson Jamieson czul napiecie, jakie wywolala jego sugestia. Wiedzial, ze Claire mialaby ochote poslac go do wszystkich diablow z takim pomyslem, ale sie powstrzymuje zapewne przyznajac w duchu, ze maz naprawde przezywal powazny stres. -Nie mowiac mi o tym? Wykluczone - stwierdzila w koncu. -W takim razie musial miec inny powod, zeby tam telefonowac - odrzekl Jamieson dyplomatycznie. - Moze nie mialo to nic wspolnego z nasza sprawa. -Byc moze. Jamieson obiecal informowac Claire o wszystkim i odlozyl sluchawke. Wydal z siebie dlugie westchnienie i spojrzal na Sue. -Sugerowanie Claire Richardson czegos takiego nie bylo najszczesliwszym pomyslem... - powiedzial. -Nie nalezalo oczekiwac, ze bedzie inaczej. -Zapewne... Ale moze ona ma racje. Moze Richardson mial inny powod, zeby kontaktowac sie z Costello Court. -Na przyklad? Jamieson nie odpowiedzial od razu. -Moze pamietal, ze w przeszlosci, w innym szpitalu zdarzyl sie podobny przypadek infekcji i chcial dokonac wymiany doswiadczen? - odezwal sie po chwili. -Wiec sadzisz, ze w szpitalu psychiatrycznym maja oddzial ginekologiczny? - zapytala Sue. W jej slowach nie bylo sarkazmu, ale Jamieson dostrzegl lekki usmiech blakajacy sie w kacikach jej warg. -Potrafilas doszukac sie slabego punktu w moim rozumowaniu - powiedzial usmiechajac sie. Postukal dlugopisem o zeby i nagle zapytal: -A moze Richardson dowiadywal sie o pacjenta? - Zamilkl na moment, spojrzal na Sue i dodal: - Albo o kogos, kto byl kiedys pacjentem?! Sue w lot pojela do czego zmierza. -Thelwell! - wykrzyknela. -Otoz to! - Jamieson z podnieceniem rozgladal sie za kartka, na ktorej zapisal numer telefonu. - Jesli Thelwell byl pacjentem szpitala dla psychicznie chorych, to mamy cos, co nalezy zbadac. -Wystarczy, ze zadzwonisz do tamtego szpitala i po prostu zapytasz? - w glosie Sue brzmialo powatpiewanie. -Nawet nie zamierzam probowac - zaprzeczyl Jamieson. - Nie powiedzieliby mi tego. Zadzwonie do Macmillana z Kontroli Naukowo-Medycznej. Niech oni to ustala. Macmillan byl nieosiagalny, ale panna Roberts przyjela wiadomosc i zapewnila Jamiesona, ze otrzyma zadana informacje natychmiast, jak tylko uda sie cos ustalic. -Co teraz? - zapytala Sue. -Dzis wieczorem musze wyjsc - odparl Jamieson. -Dokad? -Thelwell ma dzis probe choru. Zaczelo padac, kiedy Jamieson ulokowal sie w samochodzie na koncu ulicy, gdzie mieszkal Thelwell. Co chwila musial uruchamiac wycieraczki, by cokolwiek widziec. Kiedy po raz nie wiadomo ktory spojrzal na zegarek, bylo jedenascie po siodmej. Czternascie po siodmej na chodniku przed domem pojawila sie postac Thelwella. Chirurg zamknal za soba furtke od ogrodu, wcisnal glowe w ramiona, postawil kolnierz swojego ciemnego plaszcza i podszedl do samochodu. W kilka sekund pozniej ciemnozielone volvo jechalo w kierunku miasta. Poczatkowo Jamieson myslal, ze Thelwell rzeczywiscie zamierza jechac na probe choru. Jego samochod podazal prosto do kosciola St. Serf. Ale Jamieson stal sie czujny, gdy volvo pomknelo dalej, do miasta. Na skrzyzowaniu Thelwell zdazyl przeciac przecznice na zoltym swietle. Jamieson musial wyhamowac i poczekac na zielone. Dogonil Thelwella na nastepnych swiatlach. Miedzy nim a volvo znajdowaly sie dwa samochody. Rover metro i ford escort. Gdy zapalil sie zielony sygnal, samochod Thelwella wyskoczyl do przodu. Ford utknal na skrzyzowaniu. Jamieson zaklal pod nosem. Wjezdzali w ruchliwa czesc miasta i latwo mogl zgubic volvo. Wreszcie escorta udalo sie uruchomic i ruszyl z miejsca na zbyt wysokich obrotach, majacych - byc moze - zagluszyc zaklopotanie kierowcy. Jamieson przycisnal pedal gazu starajac sie nadrobic strate, gdy nagle na jego pas z boku zaczal wjezdzac autobus. Nie zamierzajac ustepowac mu pierwszenstwa Jamieson nie zmienil pasa i nacisnal sygnal klaksonu modlac sie jednoczesnie w duchu, by kierowca autobusu powstrzymal sie od zajechania mu drogi. Manewr sie udal, ale gdy Jamieson spojrzal w lusterko wsteczne, zdazyl dostrzec ordynarny gest kierowcy autobusu. -Tobie tez... - mruknal pod nosem starajac sie rozpaczliwie odszukac volvo. Zaczynal obawiac sie, ze zgubil Thelwella. Warunki ruchu poprawily sie, ale gdy nie dostrzegl przed soba volvo, serce w nim zamarlo. Zblizal sie bowiem do rozjazdu w ksztalcie litery Y i nie mial pojecia, w ktora strone teraz pojechac. Gdyby wybral prawa, okrazylby dworzec i dojechal do centrum handlowego. Jesli skrecilby wlewo, musialby przejechac przez dzielnice "czerwonych latarni"... Podjal decyzje. Liczac, ze dopisze mu szczescie, skrecil w lewo. Los mu sprzyjal. Kiedy pokonal jednokierunkowy odcinek i spojrzal przed siebie na pusta ulice, zdazyl dostrzec zielone volvo skrecajace w lewo u podnoza wzniesienia. Mogl to nie byc samochod Thelwella, ale z drugiej strony rownie dobrze mogl to byc wlasnie ten. Jamieson zwolnil i skrecil w lewo, w ulice, w ktora przypuszczalnie volvo zjechalo z glownej ulicy. Nie mogl byc pewien, ze to akurat tutaj, gdyz w tej okolicy co kilkadziesiat metrow bylo szereg przecznic prowadzacych do walacych sie domow czynszowych na tylach glownej arterii. Ale po samochodzie Thelwella nie bylo sladu. Jechal wiec wolno waskim zaulkiem rozgladajac sie, i jednoczesnie sprawdzajac w lusterku wstecznym, czy nie tamuje ruchu. Po obu stronach uliczki rozlokowane byly bary i restauracje, a wiele z nich wystawilo na chodnik tablice reklamowe, przeszkadzajac pieszym, ktorzy wciaz schodzili na jezdnie, by je ominac. Z greckiej restauracji wytoczyl sie nagle pijany facet, ktoremu w opuszczeniu lokalu pomogl energicznie gestykulujacy, sniady mezczyzna, ubrany w smoking. Jamieson musial nagle zahamowac, zeby nie potracic pijaka, ktory znalazl sie tuz przed maska samochodu. Na szczescie jechal bardzo wolno. Facet obrzucil auto metnym spojrzeniem i zatoczyl sie z powrotem w strone kraweznika. Na rogu staly tam dwie prostytutki. Jamieson zatrzymal sie na przecieciu ulic. Jedna usmiechnela sie, druga oparla reke na biodrze. Staly razem i Jamieson pomyslal, ze praca parami ma im zapewnic bezpieczenstwo. Ciekaw byl, w jakim stopniu, ale uznal, ze interes kreci sie zapewne jak zwykle, bez wzgledu na ryzyko. Platne urlopy i zwolnienia lekarskie sa nieznane w najstarszej profesji swiata. Jamieson skrecil za rog i rozejrzal sie po obu stronach ulicy. Ani sladu volvo Thelwella. Zjechal na bok i zatrzymal sie nie wylaczajac silnika. Musial sie zastanowic, co ma robic dalej. Z baru nieopodal dolatywala muzyka jazzowa wykonywana na zywo. Melodia wydala mu sie znajoma, ale co to bylo, wylecialo mu z glowy. Przebiegl w myslach kilka mozliwych tytulow, zanim przypomnial sobie, ze to CheYokee. Nie mial pojecia, ze jego postoj zostanie jednoznacznie zrozumiany przez czarna dziewczyne ubrana w obcisly bialy sweterek pod rozpieta skorzana kurtka i w czarna welniana spodniczke mini. Ruszyla w kierunku samochodu i przez opuszczona szybe Jamieson slyszal jej ocierajace sie o siebie grube uda. Usmiechnal sie blado i uniosl do gory rozpostarta dlon dajac dziewczynie do zrozumienia, ze nie jest zainteresowany. Wycofala sie wzruszajac wzgardliwie ramionami. Jamieson poczul sie zazenowany. Doszedl wrecz do absurdalnego wniosku, ze powinien przeprosic dziewczyne... Kiedy juz mial zamiar odjechac, ktos od zewnatrz otworzyl drzwi i ospaly meski glos zapytal: -Czyzby skonczyla nam sie benzynka, sir? Ton, podobnie jak samo otwarcie drzwi jego wozu, natychmiast rozdraznily Jamiesona. Ponadto facet go zaskoczyl. -Nie, mamy benzyne... - odparl zachowujac celowo liczbe mnoga. Byl przekonany, ze facet przedstawi mu sie za chwile jako policjant. Zgodnie z przewidywaniem w reku mezczyzny pojawila sie otwarta legitymacja. -Wiec co my tu kombinujemy, jesli wolno spytac? - odezwal sie ponownie protekcjonalny glos. Jamieson odczytal z legitymacji interesujace go szczegoly. Facet byl zwyklym stojkowym. -Pracujemy - odparl pokazujac swoje dokumenty. - Pracujemy dla Kontroli Naukowo - Medycznej i mozemy sie ostro wkurzyc, jesli jakis dupowaty kraweznik spieprzy nam nasze dochodzenie. Bo nie potrzebujemy tu towarzystwa. -Przepraszam, sir... - odrzekl policjant, momentalnie zmieniajac sposob zachowania. - Myslalem, ze... -Wiem, co mysleliscie - przerwal mu Jamieson. - Mam zamiar troche sie tu pokrecic. -W porzadku, sir. -Nie widzieliscie gdzies w poblizu zielonego volvo kombi? - zapytal Jamieson. -Niejedno. -Nigdy bym nie przypuszczal, ze jest tu ich az tyle - powiedzial Jamieson. -Zdziwilby sie pan... Oprocz yuppies, ktorzy przyjezdzaja tu na kolacje i zeby pooddychac "niebezpieczna atmosfera" tej dzielnicy, mamy tu mnostwo miejscowych, ktorzy sie dorobili. Mieszkanie w sercu miasta zrobilo sie modne dzieki przemowieniom ksiecia Karola. Holoty jezdzacej volvo stale przybywa. Mieszkaja w przerobionych na domy garazach i w przebudowanych magazynach. Potrzebuja kombi, zeby wozic do parku swoje labradory, zeby mogly sie tam wysrac. Czasami tak sobie mysle, ze niedlugo wszystkie okoliczne dziwki beda jezdzic jak krolowe. Jamieson nie usmiechnal sie. Zastanawial sie nad tym, co uslyszal. Nalezalo brac pod uwage ewentualnosc, ze i Thelwell mogl miec w tej dzielnicy wlasne mieszkanie. Dla zabojcy mialoby ono oczywiste zalety. Wygodniej byloby mu dzialac stad niz z domu. Mialby miejsce, w ktorym mozna po zabojstwie przebrac sie, umyc, doprowadzic do porzadku. Nie musialby wracac do domu w ubraniu poplamionym krwia, a z tego, co Jamieson slyszal o ofiarach, wynikalo, ze morderstwa byly bardzo krwawe. To mialoby nawet uzasadnienie z punktu widzenia psychiatrii. Thelwell mogl cierpiec na rozdwojenie jazni. Mieszkanie tutaj moglo mu sluzyc za baze dla drugiego "ja". Jak w przypadku Mr Hydea. Jamieson ponownie zapuscil sie w labirynt bocznych uliczek, by w koncu znalezc miejsce do zaparkowania samochodu, ktore opuszczal bialy golf G.T.I. Kierowca wlasnie wystartowal, jakby bral udzial w wyscigu w Le Mans. Jamieson wjechal tylem na to miejsce i wylaczyl silnik. Oparl rece na kierownicy ze wzrokiem utkwionym przed siebie i przemysliwal niepowodzenie w sledzeniu Thelwella. Usmiechnal sie kwasno na wspomnienie tego, co powiedzial Sue, ze sledzenie Thelwella mialo byc dziecinnie latwe. Teraz przekonal sie, jak bardzo sie mylil. Zgubil go i tyle. Byl juz prawie zdecydowany dac sobie spokoj i wracac do szpitala, gdy nagle przez skrzyzowanie oddalone od niego nie wiecej niz piecdziesiat metrow przemknelo zielone volvo. Stalo sie to tak szybko, ze nie zdazyl dostrzec kierowcy. Wiedzac, ze wyjechanie ciasno zaparkowanym samochodem zajmie troche czasu, wyskoczyl i pobiegl do skrzyzowania, zeby zobaczyc, dokad pojechalo volvo. Zdazyl zauwazyc, ze auto skreca w polowie ulicy z lewo. Szybko rozwazyl, czy warto wracac po swoj samochod, i zdecydowal sie zaryzykowac - pobiegl majac nadzieje, ze volvo jest juz blisko swego celu. Dotarl tam, gdzie widzial je ostatni raz, i ostroznie wyjrzal zza rogu. Zobaczyl szeroka ulice bez wylotu, na koncu znajdowal sie dziedziniec firmy budowlanej, ogrodzony wysoka palisada. Zielone volvo stalo zaparkowane przy bramie z napisem gloszacym, ze jest uzywana przez dwadziescia cztery godziny na dobe. W samochodzie nie bylo nikogo. Nasuwalo sie pytanie: dokad udal sie Thelwell? Jamieson przyjrzal sie oknom po obu stronach ulicy. Doszedl do wniosku, ze Thelwell nie zdazylby przejsc dluzszego dystansu niz polowa ulicy. To ograniczalo obszar poszukiwan do czterech wejsc wiodacych do czynszowych mieszkan. Kiedy sie nad tym zastanawial, uslyszal za soba rozmowe. Obejrzal sie. Mocno pijany zolnierz wspieral sie na dziewczynie dwukrotnie mniejszej od niego, ktora starala sie za wszelka cene utrzymac go w pozycji pionowej. Para skrecila w zaulek. Jamieson cofnal sie i ukryty w cieniu sklepowych drzwi obserwowal niepewny chod tamtych dwojga, dopoki nie przeszli obok. Juz mial wyjsc z ukrycia, gdy zolnierz przewrocil sie na ziemie. -O Boze! - wykrzyknela jego towarzyszka z wyraznym miejscowym., akcentem. - Daj spokoj! Obudz sie! Nie mozesz tu spac! - Kiedy nawolywania nie odniosly skutku, dziewczyna zaczela przymilnie: - Daj spokoj, kochanie. No... wstan! Mielismy sie zabawic, pamietasz? Zolnierz wydal z siebie pijacki chichot, ale nawet nie probowal sie podniesc. -Mielismy sie zabawic... - powtorzyl belkotliwie, po czym monotonnym glosem zaczal podspiewywac: - Mielismy sie zabawic... mielismy... Dziewczyna stracila wreszcie panowanie, gdy po raz trzeci nie udalo jej sie postawic zolnierza na nogi. -Jesli myslisz, ze targalam cie cala droge tylko po to, zebys sie tu teraz wylozyl, to sie grubo mylisz! - wrzasnela. Jamieson zauwazyl, ze zaczela przeszukiwac kieszenie zolnierza i wyciagnela mu portfel. -Zostaw to! - syknal wowczas z ciemnosci. Zaskoczona wygladala na przerazona. -Kto to? - zapytala trzesacym sie glosem. - Gdzie pan jest? Podniosla sie i rozejrzala nerwowo. -O Boze! - wykrzyknela. Strach wzial w niej gore. Cisnela portfel na lezacego zolnierza i zaczela uciekac. Jamieson podciagnal zolnierza do pozycji siedzacej i ulokowal go na chodniku. Portfel wsunal mu z powrotem do kieszeni. Uznal, ze to najlepsza rzecz, jaka w tych okolicznosciach moze zrobic, i ruszyl przed siebie. Tak naprawde wciaz jeszcze nie mial pojecia, co zrobi, kiedy znajdzie Thelwella, ale przeczucie mowilo mu, ze na zastanawianie sie nad tym ma jeszcze duzo czasu. Trafil na kolejne drzwi i postanowil poczekac. Po polgodzinnym chodzeniu od drzwi do drzwi szczescie usmiechnelo sie do niego. W jednym z oswietlonych okien dostrzegl sylwetke bardzo przypominajaca Thelwella. Podszedl do drzwi wejsciowych domu i nacisnal klamke. Znow mial szczescie. Drzwi nie byly zamkniete. Wsunal sie do srodka, po czym cicho i dokladnie zamknal je za soba wstrzymujac oddech, gdy powoli opuszczal klamke. Kiedy postawil noge na pierwszym stopniu schodow, uswiadomil sobie nagle z cala wyrazistoscia bezsens tej calej akcji. Byc moze, przyjdzie mu lada chwila stanac oko w oko z psychopatycznym zabojca, a szansa na to, ze facet padnie na kolana i wyspiewa mu wszystko, byla raczej nikla. Swiadomosc tego sprawila, ze poczul, jak napinaja mu sie miesnie calego ciala. Musial byc przygotowany na wszystko, choc jesli Thelwell nie mial broni lub noza, nie bylo sie tak znowu czym przejmowac. Poza tym Jamiesonowi wydawalo sie, ze ma przewage, bo w gre wchodzi element zaskoczenia... W sekunde pozniej nagly brak swiatla na klatce schodowej zaskoczyl jego samego. Stal wiec bez ruchu w ciemnosci tak czarnej, ze niemal mozna bylo jej dotknac. Byl w polowie trzeciej kondygnacji schodow. Zalowal, ze nie ma zapalek lub zapalniczki. Powietrze pachnialo wilgocia a na twarzy czul jego wyrazny chlod. Nagle gdzies nad soba uslyszal odglos przypominajacy szurniecie, Raptownie wstrzymal oddech. "k - To ty, Thelwell?! - zawolal i gdy uslyszal lekkie drzenie wlasnego glosu, byl zly na siebie. Cisza. A potem nastepny odglos szurniecia noga, tym razem z innej strony. -Skoncz te zagrywki, Thelwell! - odezwal sie Jamieson stanowczo, choc bynajmniej nie czul w sobie odwagi. Cisza. Noga poszukal konca stopnia i zszedl o jeden schodek w dol. Staral sie poruszac cicho, ale serce walilo mu tak szybko i mocno, iz byl pewien, ze je bylo slychac. Przywarl plecami do sciany, by miec pewnosc, ze nie zostanie zaskoczony z tylu. Doszedl do wniosku, ze nikt nie moze go zaatakowac rowniez z przodu, gdyz mial przed soba porecz, a za nia znajdowala sie gleboka czelusc klatki schodowej. Mial wrazenie, ze w ciemnosciach jest wiecej osob niz jedna. Zblizali sie z gory i z dolu schodow. Ze zdenerwowania chcial cos glosno powiedziec, ale zmusil sie do zachowania ciszy, zeby nie zdradzac swej obecnosci. -Sssy... - uslyszal nagle gdzies ponad soba, jakby czail sie tam syczacy waz. -Sssy... - odpowiedzial inny glos z dolu. Bawia sie ze mna - pomyslal Jamieson. Te dranie bawia sie ze mna! Opanowala go wscieklosc, ktora zagluszyla uczucie strachu. Z trudem zachowal spokoj. Zdal sobie sprawe z tego, ze czajacy sie w ciemnosci ludzie nie moga go widziec, podobnie jak on nie mogl widziec ich. Powoli siegnal noga w dol w kierunku nastepnego stopnia... Ale tym razem ktos podcial mu ja naglym, gwaltownym szarpnieciem! Zwalil sie ciezko na kamienne schody, przyjmujac caly impet upadku na policzek. W glowie pokazaly mu sie gwiazdy, a z ust wydobyl sie okrzyk bolu. Potezny cios czyjejs piesci trafil go w prawa nerke. Znow wyrwal mu sie okrzyk, gdy w obronnym odruchu probowal zwinac sie w klebek. Wyrzucil do tylu reke majac nadzieje, ze jego cios dosiegnie kogos, ale zamach byl za slaby. Odpowiedzia ze strony napastnika bylo kopniecie w brzuch, ktore pozbawilo Jamiesona tchu. -Za rece go! - uslyszal w ciemnosci wsciekly glos. Poczul, jak ktos wykreca mu ramiona do tylu i dzwiga do gory. Na jego cialo spadlo z gluchym lomotem kilka nastepnych ciosow. Nagle zorientowal sie, ze jest przechylony przez porecz. Mysl, ze za moment moze zostac zrzucony w dol na pewna smierc, dodala mu sil. Wyrzucil za siebie prawa noge i trafil w golen jednego z atakujacych. Napastnik zawyl i rozluznil chwyt na jego ramieniu. Jamieson wykorzystal to, by podciagnac sie nieco do gory i obrocic. Zamachnal sie na drugiego z napastnikow, ale nie trafil. W tym samym momencie cos ciezkiego i twardego uderzylo go w bok glowy pozbawiajac wladzy w nogach i rekach. -Przetrac skurwielowi kark! - uslyszal starajac sie zachowac resztki przytomnosci. -Zalatwimy go na cacy! - odpowiedzial drugi glos. -Oderzne mu jaja - ozwal sie znow pierwszy. Jamieson uslyszal metaliczny dzwiek otwieranego w ciemnosci noza. Panika i strach popchnely go do dzialania. Po raz drugi udalo mu sie oswobodzic prawe ramie. Wyprowadzil cios z cala sila, na jaka bylo go stac, i tym razem trafil... w sciane. Nastepne gwaltowne uderzenie w glowe pozbawilo go przytomnosci na dobre, jeszcze zanim bol ze zranionej reki zdazyl dotrzec do jego swiadomosci. Kiedy Jamieson sie ocknal, bol rozsadzal mu czaszke. Czul sie tak, jakby dwa hydrauliczne mloty probowaly wybic mu oczy z orbit. Najlzejszy ruch glowy powodowal, iz bol stawal sie nie do zniesienia. Bal sie, ze znow straci przytomnosc. Mogl myslec troche jasniej tylko wtedy, gdy lezal nieruchomo jak kloda i prawie nie oddychal. Zorientowal sie, ze rece ma skrepowane na plecach i lezy na szorstkim, niezbyt czystym kocu. W pomieszczeniu unosil sie stechly mdly odor i zapach potu, a powietrze bylo ciezkie. Ale przynajmniej zyl. Gdzies z oddali dobiegaly dzwieki muzyki pop, a w dole na ulicy slychac bylo halasliwy smiech jakiejs mlodej dziewczyny. Fakt, ze wciaz zyje, byl dla Jamiesona zaskakujacy. Zastanawial sie nad tym i niczego nie rozumial. Z dwoch napastnikow zaden nie byl Thelwellem. Tego byl calkowicie pewien. Wiec kto go zaatakowal i dlaczego? Psychopaci nie miewaja wspolnikow. To wszystko nie mialo sensu. Uslyszal na schodach kroki i poczul niepokoj. Byl zwrocony twarza do sciany. Drzwi za jego plecami sie otworzyly. Bol pod czaszka nie pozwolil mu odwrocic glowy. Od kiedy odzyskal przytomnosc, nie ruszyl sie wiecej niz o kilka centymetrow. Rozblyslo swiatlo i jego wzrok padl na wyblakla zielona tapete. Zorientowal sie po odglosach dochodzacych zza jego plecow, ze do pokoju weszlo wiecej osob niz jedna. -Ciagle jest nieprzytomny - uslyszal. -Odwroc go - powiedzial szorstki glos. Dlon zacisnela sie brutalnie na ramieniu Jamiesona. Przed oczami zawirowaly mu gwiazdy, gdy ktos przekrecil go na plecy. Skrzywil sie i zaklal szeptem. -Obudzil sie - powiedzial beznamietnie facet stojacy w nogach lozka. - Jest przytomny. Jamieson powoli otworzyl oczy odczuwajac przy tym bol i spojrzal na mowiacego. Mial przed soba wysokiego, poteznie wygladajacego faceta okolo trzydziestki, ubranego w droga skorzana kurtke i rozpieta pod szyja koszule, ktora sprawiala wrazenie jedwabnej. Ale eleganckie ciuchy nie byly w stanie zatuszowac prostackich rysow twarzy ani spojrzenie spode lba, ktore wygladalo na staly sposob bycia. Drugi mezczyzna, o cala glowe nizszy, ubrany byl w drobno prazkowany garnitur, odrobine za obcisly, Mial waskie usta i czarne wasy, ktore czesciowo zaslanialy blizne po lewej stronie twarzy, biegnaca az do podbrodka. Obaj mezczyzni wygladali na przybyszow z rejonu Morza Srodziemnego, ale mowili z miejscowym akcentem. -Sharon! Chodz tutaj! - krzyknal przez ramie wysoki. Dziewczyna w wieku okolo dwudziestu pieciu lat, w spodniczce odslaniajacej prawie cale uda, wsunela sie bokiem do pokoju. Mimo mlodego wieku jej twarz nosila oznaki przedwczesnego starzenia sie. Przesadny makijaz nie mogl zamaskowac zapadnietych policzkow i oczu. W wieku trzydziestu lat, bez wzgledu na ilosc uzywanego makijazu, pozostanie z niej tylko paskudna karykatura kobiety - pomyslal Jamieson. -Widzialas go juz kiedys? - zapytal Dziewczyna przyjrzala sie Jamiesonowi, jakby ogladala martwy przedmiot. -Chyba nie... - odpowiedziala niepewnie. - Trudno powiedziec. Ogladam tylu w ciagu jednej nocy. Jamieson odniosl wrazenie, ze jej stwierdzenie bylo oskarzeniem skierowanym przeciwko nizszemu mezczyznie, ktory rzucil ostrzegawczo pod jej adresem: -Przestan pieprzyc i odpowiadaj po prostu na pytania! -Juz dobrze, Louis... - odparla poslusznie dziewczyna robiac potulna mine. Spojrzala powtornie na Jamiesona i powiedziala: - Jezeli to ten skurwiel, to ja bym... Zabraklo jej slow, wiec zamachnela sie gwaltownie na Jamiesona. Odwrocil glowe, ale jeden z dlugich paznokci dziewczyny zadrasnal mu twarz, zanim wysoki facet zdazyl ja odciagnac. Jamieson poczul struzke krwi splywajaca po policzku. -O co, do diabla, chodzi? - zapytal, czujac w glowie bol i zamet. Jego glos brzmial chrapliwie. -Nie odstawiaj przed nami niewiniatka, skurwielu! - warknal wysoki facet. Spojrzal na swego kompana i powiedzial: - Nadal uwazam, ze powinnismy to sami zalatwic. Zarznac go i po sprawie. Po raz drugi Jamieson uslyszal dzwiek otwierajacego sie sprezynowego noza. Ale tym razem dostrzegl rowniez jego blysk w reku wysokiego mezczyzny. -Dlaczego to wszystko robicie? O co wam chodzi, na Boga? Kim jestescie? Czego ode mnie chcecie? Pytania Jamiesona zostaly zignorowane. -Ronnie ma racje - odezwala sie dziewczyna. - Dajcie skurwielowi nauczke. Albo lepiej zostawcie go mnie i dziewczynom! Jamieson w oszolomieniu spojrzal na nia, miala mine wyrazajaca najwyzsza pogarde. -Co ja ci, do diabla, zrobilem? - zapytal. -Chodzi o to, co moglbys zrobic, ty swinio! - warknela dziewczyna probujac znow dosiegnac Jamiesona. Zostala jednak powstrzymana. -Juz nie zdazy... - powiedzial nizszy mezczyzna. -Czy ktos mi wreszcie powie, o co chodzi? - poprosil blagalnie Jamieson. Na ulicy rozlegl sie nagle dzwiek policyjnych syren. Wysoki facet podszedl do okna, otworzyl je i wyjrzal na zewnatrz. Jamieson uslyszal trzask zamykanych drzwi samochodowych i postawil wszystko na jedna karte. -Na pomoc! - wrzasnal na cale gardlo. - Policja! Jestem tutaj! Pomocy! Ku jego zdumieniu nikt z obecnych w pokoju nie probowal go nawet powstrzymywac. Cala trojka zachowywala sie tak, jak gdyby nic sie nie stalo. Wysoki zamknal okno i podszedl do drzwi wejsciowych, by je otworzyc. Dziewczyna i nizszy facet czekali cierpliwie, az do pokoju wkrocza policjanci. -To jest ten skurwiel, panie wladzo - oznajmil nizszy mezczyzna. Facet w rozpietym plaszczu utorowal sobie droge miedzy umundurowanymi funkcjonariuszami. - To jest panski zabojca. Jamieson zamknal oczy. Wszystko nagle stalo sie jasne. Mysl, ze wzieto go za morderce, nie podzialala zbyt dobrze na jego bolaca glowe. -Wyglada na to, ze juz sie nim zajeliscie po swojemu, Louis - powiedzial policjant patrzac na twarz Jamiesona. -Musielismy go obezwladnic, inspektorze. Nic ponadto. Caly czas powstrzymywalem tu obecna Sharon, zeby nie probowala pozbawic go jego klejnotow, ze tak to nazwe, - To jakas straszna pomylka - wymamrotal Jamieson. -Gdybym tak dostawal funta za kazdym razem, kiedy to slysze... - powiedzial znudzonym glosem policjant. Byl w srednim wieku, lysiejacy, mial krotko przystrzyzone wasy i wyglad czlowieka zmeczonego zyciem. Widzial juz i slyszal nieraz wszystkie takie historyjki. Mowil tak, jakby Jamieson byl nieobecny w pokoju. Przypominal mu pewien typ lekarzy, co to dyskutowali z kolegami o stanie pacjenta w podobny sposob, stojac obok lozka chorego i nie zwracajac na niego najmniejszej uwagi. -Wiec mowiles, ze co on robil, Louis? - zapytal inspektor. -Czail sie w zaulku, sprawdzal drzwi, patrzyl w okna. Chlopcy uwazali na wszystkich swirow na ulicach, a tu pojawil sie ten... -Godna pochwaly postawa obywatelska, Louis - powiedzial policjant. - A swoja droga, takie rzeczy chyba psuja interes, co? -Nie wiem, o czym pan mowi, inspektorze - odrzekl Louis z mina urazonej niewinnosci. -Oczywiscie, ze nie wiesz... Jamieson sprobowal usiasc prosto, ale dwoch umundurowanych policjantow powstrzymalo go. -Nie jestem zabojca! - zaprotestowal. - Moja marynarka... Sprawdzcie w mojej marynarce. Tam sa dokumenty. Inspektor skinal glowa, a potem z obojetna mina wzial do reki portfel Jamiesona. Przetrzasnal jego zawartosc i natrafil na legitymacje Kontroli Naukowo - Medycznej. Zamarl, wypuscil wolno powietrze i spojrzal w sufit. -Slodki Jezu... - powiedzial cicho. Louis i wyzszy facet wyczuli, ze cos nie jest w porzadku. Zaczynali byc zdenerwowani. -To przeciez morderca, no nie? - zapytal niepewnie Louis. -Ty glabie! - odparl spokojnie inspektor. - Wiesz, na kogo napadliscie? Na funkcjonariusza Kontroli Naukowo - Medycznej. -A to znaczy, ze on jest gliniarzem...? - Zapytal wysoki facet z glupawa mina. -Mozna tak powiedziec... - odparl inspektor. -No... ale... skad mielismy wiedziec? - zapytal Louis tonem skargi. -Zapytacie o to sedziego. -Sedziego? Chce pan powiedziec, ze ma pan zamiar nas oskarzyc? -Oskarzyc?! Dobre sobie! - wykrzyknal inspektor. - Jak ta sprawa trafi do sadu, najpewniej zamkna was i wyrzuca klucz! -Cholera! - powiedzial Louis. - Czlowiek probuje pomoc policji jak porzadny obywatel, a tu... -Louis, zajmujesz sie streczycielstwem, od kiedy odrosles od ziemi na tyle, zeby odrozniac wlasna dupe od dziury w murze. Skoncz te gadke o porzadnym obywatelu. -Nie zamierzam wnosic skargi - odezwal sie Jamieson siadajac z grymasem bolu po uwolnieniu rak przez jednego z policjantow. -To bardzo wspanialomyslny gest z panskiej strony, sir - odparl inspektor. - Ale na pewno oddalby pan przysluge miastu uwalniajac na jakis czas ulice od tych smieci. -Nie... - powiedzial Jamieson. - To byla moja wina. Powinienem byl zdawac sobie sprawe z tego, ze ktos moze rozumowac tak jak ci faceci. -Jest pan pewien, ze...? Jamieson przytaknal ruchem glowy, rozcierajac bolace nadgarstki. -Dzieki - powiedzial Louis slabym glosem. -Tak, dzieki... - powtorzyl jak echo wysoki facet. - Bez urazy, co? -Jesli moge sie panu jakos odwdzieczyc, to... - zaczela Sharon z wymuszonym usmiechem. Jamieson usmiechnal sie mimo bolu. -Udam, ze tego nie slyszalem, Sharon... - mruknal inspektor - jesli znikniesz mi z oczu w ciagu pieciu sekund. Sharon ulotnila sie, a dwoch policjantow pomoglo Jamiesonowi stanac na nogi. -Najlepiej bedzie, jak zabierzemy pana do szpitala na zbadanie - powiedzial inspektor. - Nawiasem mowiac, co pan robil w tej okolicy? -Szukalem wlasciciela zielonego volvo kombi, zaparkowanego na koncu ulicy. -Volvo kombi? -Zielone. Policjant podszedl do okna i odwrocil sie do Jamiesona z obojetna mina. Nietrudno bylo zgadnac, co ma zamiar powiedziec. -Nie ma go, co? - zapytal Jamieson. -Nie, sir. Bylo dobrze po polnocy, zanim Jamieson dotarl z powrotem do pokoju w szpitalu. Sue zaniemowila na jego widok. Usiadl wolno w fotelu i poprosil ja o drinka, a potem opowiedzial, co zaszlo. -Wiec nawet sie nie dowiedziales, co Thelwell tam robil? - zapytala Sue. Pomyslala: Przeciez ci mowilam - ale nie powiedziala tego glosno. Jamieson potakujaco skinal glowa. -Bardziej jak Clouseau niz jak Poirot. Sue usmiechnela sie ogladajac jego skaleczenia i siniaki. -Ale chyba uda mi sie ustalic, czy Thelwell ma lub wynajmuje mieszkanie w tamtym domu, a jesli tak... -To co? - zapytala podejrzliwie Sue. -Przekaze informacje policji. -A jesli nie? -Nie wiem... - wyznal Jamieson. -Kiedy cie nie bylo, dzwonili z Kontroli Naukowo - Medycznej. Thelwell nigdy nie byl pacjentem Costello Court. -Wspaniale zakonczenie wspanialego dnia - westchnal Jamieson, delikatnie masujac koniuszkami palcow stluczony policzek. -Aha... Dzwonila tez Moira Lippman. -Co mowila? - zapytal Jamieson. -Ze jest w laboratorium i chce z toba porozmawiac. -Alez nie powinno jej tam byc! - wykrzyknal Jamieson. - Spedzila tam cala ostatnia noc. Wpedzi sie w chorobe. O ktorej to bylo? -Okolo jedenastej. Jamieson wykrecil wewnetrzny numer laboratorium, ale nikt nie odbieral telefonu. -Musiala pojsc do domu. Mam nadzieje, ze nic jej sie nie stalo. Myslalem, ze Clive Evans namowil ja, zeby wziela troche wolnego. Jak brzmial jej glos? -Byla jakby troche zemocjonowana. Zapytalam, czy moge w czyms pomoc, ale odpowiedziala, ze musi porozmawiac z toba o wynikach jakichs testow. Mowi ci to cos? Jamieson pokrecil glowa. -Moze powinienem zadzwonic do niej do domu? Sue spojrzala na zegarek. -Juz pozno - powiedziala. - Czy nie mozna z tym zaczekac do rana? -Nie - odparl zdecydowanie Jamieson. Przerzucal strony swojego notesu, choc przeszkadzal mu w tym bandaz na palcach prawej reki stluczonej uderzeniem piescia w sciane. -Cholera! Nie zapisalem jej domowego telefonu. Moze Clive jeszcze nie spi. Zszedl na dol i przemierzyl korytarz wiodacy do pokoju Clivea Evansa. Spod drzwi padalo waskie pasmo swiatla, wiec delikatnie zapukal. -Co to, u licha?! - wykrzyknal Evans ujrzawszy since na twarzy Jamiesona. -To dluga historia. Potrzebny mi jest pilnie domowy telefon Moiry Lippman. -Alez oczywiscie... - odrzekl Evans. - Niech pan wejdzie. Czy cos sie stalo? Byl zdumiony, kiedy Jamieson powiedzial mu o telefonie Moiry. -Wyniki testow?! - zawolal. - Przeciez nie bylo jej dzisiaj w pracy! Rano poslalem ja do domu. Pracowala przez cala noc. I jeszcze smierc jej bratowej... Byla wykonczona. -Musiala przyjsc do laboratorium wieczorem. Sue mowila, ze wlasnie stamtad telefonowala. Kto ma dzis nocny dyzur na telefon? -Ja - odrzekl Evans. - Wlasnie stamtad wrocilem. Musialem sie z nia minac. -Mogla odkryc cos waznego. -Nie mam pojecia co... Nie mialaby wieczorem tyle czasu, zeby przeprowadzic testy i od razu miec wyniki. -Musze z nia porozmawiac. Evans zgodzil sie. -Mozemy do niej zadzwonic stad - powiedzial podnoszac sluchawke. Kiedy czekali na polaczenie, Jamieson zerknal na zegarek. Bylo dwadziescia po pierwszej. W ciszy, jaka panowala w pokoju Evansa, uslyszal, ze ktos po drugiej stronie linii odebral telefon. Evans poprosil do aparatu Moire. -Nie ma jej? O tej porze? Nastapila chwila ciszy. -Mowi pani, ze dokad...? Jamieson zauwazyl, ze Evans odkladajac sluchawke zmarszczyl brwi. -Nie ma jej. Wspollokatorka powiedziala, ze wyszla mniej wiecej przed godzina. -Mowila dokad? - zapytal Jamieson. -Poszla na spotkanie z panem Thelwellem. Jamieson poczul sie, jakby ktos wlasnie wlaczyl w jego glowie maszyne w rodzaju takich, jak modele silnikow w muzeach. Sa przeciete na pol, zeby bylo widac, jak dzialaja. Kola obracaja sie, tryby zazebiaja, walki poruszaja w gore i w dol, ale w rzeczywistosci nic z tego nie wynika. Po prostu wszystko sie tylko rusza... Potarl czolo i szepnal: -Co jest, do diabla...? -Wszystko to jest strasznie zagadkowe - powiedzial Evans. * 12* Jamieson poczul, ze wlosy jeza mu sie na glowie. Obawial sie, ze Moira jest w niebezpieczenstwie, ale nie mogl powiedziec tego Evansowi bez ujawnienia mu swoich podejrzen. Powiedzial tylko:-Czego ona, u diabla, moze chciec od Thelwella o tej porze? Evans wzruszyl ramionami. -Jesli nie mogla znalezc ani pana, ani mnie, a miala cos waznego, to moze zadzwonila do pana Thelwella? - podsunal. -Zatelefonuje do niego - powiedzial Jamieson i nakrecil numer. Minelo troche czasu, zanim odebrano telefon. Byl zaskoczony, ze o tej porze uslyszal drzacy glosik jednej z corek Thelwella. -Tak. Slucham...? -Chcialbym rozmawiac z twoim ojcem - powiedzial Jamieson zdziwiony, ze dziewczynka nie jest juz w lozku. -To niemozliwe - brzmiala odpowiedz. Jamiesonowi zdawalo sie, ze w glosie malej wyczul lkanie. Zmarszczyl brwi i spojrzal na Evansa. -To bardzo wazna sprawa - powiedzial do sluchawki. - Moze moglbym porozmawiac z twoja mama, jesli ojca nie ma...? -Nie, nie moze pan z nia rozmawiac... Mamusia jest zdenerwowana. Niech pan zadzwoni kiedy indziej. Polaczenie zostalo przerwane. Jamieson wymienil z Evansem zaskoczone spojrzenia. -Rozumie pan cos z tego? - zapytal. Evans wzruszyl ramionami i podrapal sie w glowe. -W domu Thelwella cos sie najwyrazniej stalo - powiedzial. -Zadzwonie jeszcze raz do Moiry - zdecydowal Jamieson. Sprawdzil telefon w notesie Evansa i szybko nakrecil numer. Po drugiej stronie linii ponownie odezwal sie glos wspollokatorki. -Nie, jeszcze nie wrocila. Czy cos sie stalo? -Szczerze mowiac, nie wiem... - odparl Jamieson czujac rosnacy niepokoj. - Gdyby niedlugo przyszla, moglaby pani poprosic ja o skontaktowanie sie z centrala szpitala i zostawienie wiadomosci dla doktora Jamiesona? -Oczywiscie. To w takim razie niech mi pan da znac, jesli znajdzie ja pan pierwszy. -Naturalnie - odrzekl Jamieson. -I co teraz? - zapytal Evans. Jamieson wahal sie przez chwile. -Chyba pojade do Thelwella - powiedzial w koncu. -O tej porze?! - wykrzyknal Evans. -Sam pan powiedzial, ze cos sie tam stalo. Chce sie przekonac co. -Jade z panem - postanowil Evans widzac, ze Jamieson juz sie zdecydowal. Jechali pustymi ulicami i dotarli do Latimer Gardens w niecale dziesiec minut. Przed domem Thelwella stalo jego volvo. Tuz za nim zaparkowany byl bezowy rover, ktory wydal sie Jamiesonowi znajomy. -Samochod Normana Carew - powiedzial Evans. -A co Carew, u diabla, tu robi? Jamieson zatrzymal sie za roverem i w towarzystwie Evansa ruszyl energicznym krokiem w kierunku furtki. Kiedy mijal volvo, dotknal dlonia maski samochodu. Byla zimna. Thelwell musial byc w domu juz od jakiegos czasu. Nacisneli dzwonek przy drzwiach wejsciowych i w progu ukazal sie Carew. Na jego twarzy odmalowal sie wyraz zaskoczenia. -Skad wiedzieliscie? - zapytal Jamiesona i Evansa. - Myslalem, ze to policja. -Policja? - zdziwil sie z kolei Jamieson. -Lepiej wejdzcie - odrzekl Carew." Kiedy zamykal za nimi drzwi, polozyl reke na ramieniu Jamiesona dajac mu do zrozumienia, zeby chwile zaczekal. -Niestety... Zdarzylo sie nieszczescie... - szepnal. Serce Jamiesona zamarlo. - Jakie nieszczescie - zapytal Evans., - Pan Thelwell nie zyje. Jamieson byl oszolomiony. Obawial sie, ze cos zlego stalo sie Moirze Lippman, ale to co uslyszal, bylo ostatnia rzecza, ktorej sie spodziewal. Oczekiwal od doktora Carew szczegolowej relacji i z trudem zapanowal nad soba, gdy ten pokrecil glowa, wbil wzrok w podloge i z ostentacyjnym.. wyrazem zalu na twarzy wymamrotal z namaszczeniem: -Tragedia... tragedia... Wspanialy czlowiek... przyznaje, moze nie zawsze najlatwiejszy we wspolzyciu, ale to czesto idzie w parze. Nie sadzi pan? Jamieson uznal pytanie za smieszne, tak jak smiechu warta byla wyrazna potrzeba Carew ulozenia na poczekaniu tresci klepsydry dla Thelwella. Thelwell byl kupa gowna. Nienawidzili go prawie wszyscy. Klepanie komunalow mozna bylo odlozyc na pozniej. Teraz nie bylo na to czasu. Jamieson natychmiast potrzebowal odpowiedzi na kilka pytan. -Co sie stalo? - zapytal ignorujac to, co powiedzial Carew. -Odebral sobie zycie. -Thelwell?! - wykrzyknal niemal odruchowo Jamieson. - Popelnil samobojstwo? Carew nerwowym spojrzeniem obrzucil drzwi znajdujace sie za jego plecami i Jamieson domyslil sie, ze w pokoju musi byc rodzina Thelwella. -Przepraszam... - powiedzial przyciszonym glosem. - Ale, moim zdaniem, pan Thelwell nie nalezal do ludzi zdolnych odebrac sobie zycie. -I mnie sie tak zdawalo - zgodzil sie Carew, znow przesadnie potrzasajac glowa. - A jednak ten biedny czlowiek posunal sie do tego. Ktoz z nas wie, co sie naprawde dzieje w umysle innego czlowieka? -Jak to sie wlasciwie stalo? - zapytal Evans z silnym walijskim akcentem, przy ktorym pelen czci szept Carewa wydawal sie zabawny. Carew spojrzal na niego z niesmakiem i zwrocil sie do Jamiesona. -Zona powiedziala, ze wrocil z proby choru bardzo roztrzesiony. Chyba poszedl prosto do swego gabinetu i zamknal drzwi na klucz. Po jakims czasie zaniepokojona tym, ze nie odpowiada, wezwala na pomoc sasiada i wywazyli drzwi. Pan Thelwell nie zyl. -Chcialbym go zobaczyc - powiedzial Jamieson. Carew wygladal na zaszokowanego. -Czy to naprawde konieczne? Policja jest juz w drodze i nie sadze, zeby... -Chcialbym go zobaczyc - powtorzyl Jamieson. -Jak pan sobie zyczy... - ustapil Carew. - Jest na gorze. Jamieson i Evans wspieli sie po wylozonych zielonym dywanem schodach i staneli przed debowymi drzwiami. Carew otworzyl je z wyrazna niechecia. Rozleglo sie skrzypniecie. -Nikt niczego nie dotykal - powiedzial. - I stanowczo zalecam, zeby wszystko pozostalo tak, jak jest, dopoki policja nie wykona swoich czynnosci. - Postapil krok do tylu przepuszczajac Jamiesona, ktorego sladem podazyl natychmiast Evans, sciagajac na siebie kolejne oburzone spojrzenie Carewa. Jamieson nie byl przygotowany na widok, jaki ukazal sie jego oczom i lekko sie wzdrygnal. Nie wiadomo, dlaczego wyobrazal sobie, ze Thelwell odebral sobie zycie za pomoca trucizny lub jakichs proszkow. Tymczasem cialo chirurga lezalo w poprzek biurka w kaluzy krwi. W jego prawej dloni wciaz tkwil skalpel, ktorym rozplatal sobie tetnice szyjna. Jamieson lekko sie skrzywil, bo przypomnial sobie, jak Thelwell otwieral poczte nozem do papieru. W szeroko otwartych oczach chirurga pozostal po smierci ten sam wyraz ponurego gniewu, jaki czesto wyzieral z jego spojrzenia za zycia. -Do licha! - powiedzial szeptem Evans. - Dlaczego, u diabla...? -Zostawil zonie krotki list - odezwal sie Carew wyciagajac z kieszeni koperte. Wreczyl ja Jamiesonowi. Jamieson wydobyl z koperty i rozlozyl kartke niebieskiego papieru. Tresc byla nastepujaca: "Kochana Marion. Wyglada na to, ze wszystko wyjdzie na jaw, a ja nie znioslbym wstydu. Prosze cie, sprobuj zrozumiec, ze drzemia w czlowieku sily, ktorym nie sposob sie oprzec bez wzgledu na to, jak silna ma sie wole. Probowalem, lecz przegralem i musze za to zaplacic". W podpisie widnialo "G". Jamieson oddal kartke Carewowi, ktory powiedzial: -Bardzo dziwne, zgodzi sie pan ze mna? Jamieson ledwie skinal glowa. -Co powiedziala jego zona, kiedy to przeczytala? - zapytal. -Marion byla calkowicie zaskoczona - odparl Carew. - Biedna kobieta zupelnie nie ma pojecia, co to ma znaczyc. -Jest w tym cos z poezji... - powiedzial nagle Evans przekrzywiajac glowe i przypatrujac sie zwlokom Thelwella. -Co mianowicie? - warknal Carew, wciaz oburzony obecnoscia Evansa. -Ze pan Thelwell wlasnorecznie pozbawil sie zycia, zupelnie jak doktor Richardson. Jakby im obu bylo to sadzone. Wiecznie skloceni za zycia, polaczeni razem w uscisku takiej samej smierci, mozna by powiedziec... Po raz drugi Jamieson zwrocil uwage na silny walijski akcent Evansa. Czesto zauwazal, ze ludzie bedacy pod wplywem stresu ujawniaja akcent, ktory w innych okolicznosciach jest ledwo zauwazalny lub wrecz nie do uchwycenia. -Nie widze w tym nic poetyckiego - odrzekl obcesowo Carew. -Cala ta historia z infekcja wyrzadzila szpitalowi i jego reputacji nieopisane szkody. I jeszcze musialo zdarzyc sie to... Jamieson przygladal sie cialu Thelwella. -Rozumie pan tresc listu? - zapytal Carew. Jamieson nie kwapil sie z odpowiedzia. Wreszcie odrzekl: -Chyba bedziemy musieli poczekac, az wszystko wyjasni policja. -Policja? Nie rozumiem... Jamieson spojrzal na Carewa, ktory wydawal sie oczekiwac dalszych wyjasnien. -Jesli pan Thelwell mial cos do ukrycia, to drobiazgowe sledztwo na pewno ujawni wiele szczegolow - powiedzial. Carew sprawial wrazenie kompletnie oszolomionego. Nie spodziewal sie, ze Jamieson zakonczy temat w ten sposob. -Nie rozumiem, do czego pan zmierza - odrzekl. - Co pan ma na mysli mowiac, ze mial cos do ukrycia? A coz on mogl miec do ukrycia? Gordona Thelwella nie interesowalo nic poza jego praca i rodzina. No... moze tylko chor..; -Pan Thelwell przestal spiewac w chorze dawno temu. Jesli o tym mowa, ostatniego wieczoru wcale nie byl na probie. Podobnie jak nie spedzil w kosciele wielu innych wieczorow. Carew ze zdumienia otworzyl usta. -Za pozwoleniem... Wiec dokad w takim razie chodzil? - zapytal. -Dzisiejszej nocy pojechal do dzielnicy "czerwonych latarni". Moze zawsze tak robil. Oczy Carewa zrobily sie okragle. -Gordon Thelwell?! - zawolal. - Chce pan powiedziec, ze utrzymywal stosunki z... prostytutkami? Ostatnie slowo Carew wypowiedzial w taki sposob, jakby samo jego brzmienie bylo dla niego obraza. -Co rzeczywiscie robil z nimi lub im, to sprawa, ktora musi wyjasnic policja - odrzekl Jamieson. Carew nagle pojal w pelni ukryte znaczenie tego, co powiedzial Jamieson. Wzniosl oczy ku niebu. -Ma pan na mysli... zabojstwa?! To niemozliwe! Moj Boze! Jaki ma pan na to dowod? -Nie mam - przyznal Jamieson. - Ale jestem pewien jednego. Nie chodzil na zadne proby choru. Po wykonaniu przez policje rutynowych czynnosci cialo Gordona Thomasa Thelwella zostalo umieszczone w zwyklej czarnej furgonetce i zabrane do miejskiej kostnicy. Jamieson i Evans w milczeniu odprowadzili wzrokiem odjezdzajacy pojazd i wolno ruszyli w kierunku samochodu, pozostawiajac Carewowi pocieszanie zony i corek Thelwella. Kiedy zblizyli sie do auta, Jamieson zamarl nagle bez ruchu. Nie odpowiedzial, gdy Evans zapytal go, co sie stalo. Odwrocil twarz w kierunku zywoplotu ciagnacego sie wzdluz ulicy i ogradzajacego od frontu dom Thelwella. -O co chodzi? - zapytal Evans. Jamieson nadal milczal. Evans, ktory byl juz na jezdni kierujac sie do auta, zawrocil i stanal obok niego. -Co sie stalo? -Czuje pan cos? - zapytal Jamieson. Evans wciagnal nosem nocne powietrze. -Wilgotne liscie? Trawa? -Nie. Cos innego. Evans ponownie pociagnal nosem. -Perfumy - powiedzial. -Perfumy - przytaknal Jamieson. - Takie, jakich uzywa Moira Lippman. -Jest pan pewien? Jamieson nie odpowiedzial. Podszedl do zywoplotu i sprobowal go rozchylic, by zajrzec w glab. Stwierdzil jednak, ze jest za ciemno. -Wracam tam - zwrocil sie do Evansa. Poszli obaj z powrotem, weszli furtka i skreciwszy znalezli sie w ogrodzie, na tylach zywoplotu. Jamieson zaklal, kiedy galaz, ktorej nie zauwazyl w ciemnosci, uderzyla go w posiniaczony policzek. -Zapach staje sie coraz mocniejszy - stwierdzil, kiedy zblizyli sie do okraglej altany w najciemniejszym kacie ogrodu. -Przydaloby sie swiatlo - powiedzial Evans. -Mam w samochodzie latarke - odrzekl Jamieson. - Moglby ja pan przyniesc? Jest w schowku na rekawiczki - wyjasnil wreczajac Evansowi kluczyki. Evans wrocil w ciagu trzydziestu sekund, oswietlajac sobie droge wzdluz zywoplotu waskim snopem swiatla latarki, okrazajac zardzewialy beben od ogrodowego weza i omijajac sterte plyt chodnikowych lezaca obok altany. Jamieson poczul, jak ogarnia go zle przeczucie. Z ociaganiem dotknal klamki i zamarl na moment, wyczuwajac jej zardzewiala powierzchnie. -Zamkniete? - zapytal Evans opacznie tlumaczac sobie wahanie Jamiesona. Jamieson przekrecil klamke. Zapach perfum stal sie niemal duszacy. Wzial z rak Evansa latarke i skierowal strumien swiatla na podloge. Ujrzal sterte workow. Obok lezala czarna damska torebka. Byla splaszczona tak, jakby ktos na niej stanal. Zrodlem silnego zapachu perfum byl rozbity flakonik wystajacy z jej wnetrza. Nietrudno bylo rozpoznac ksztalt ciala lezacego pod sterta workow. -Moj Boze... - szepnal Jamieson przyklekajac i usuwajac worek lezacy na wierzchu. W swietle latarki skierowanej na twarz lezacej postaci unosila sie lekka mgielka kurzu z juty i ziemniakow. Trudno bylo mu rozpoznac w Moirze Lippman dziewczyne, ktora znal z laboratorium. Musial na moment odwrocic glowe, by sie opanowac i powstrzymac odruch wymiotny. Narzedziem mordu dokonanego na Moirze byla para ogrodowych nozyc, ale dziewczyna nie zostala nimi po prostu zakluta. Jej cialo zostalo systematycznie okaleczone. Zwloki byly rozprute od podbrzusza az do gardla. Ktos probowal rowniez otworzyc brutalnie jej czaszke. Obok trupa lezaly zakrwawione nozyce. -Sukinsyn... - wyszeptal Jamieson. - Skonczony sukinsyn. -Mysli pan, ze to dlatego Thelwell sie zabil? - zapytal cicho Evans. -Tak przypuszczam - odrzekl Jamieson. - Chodzmy, trzeba z powrotem wezwac policje. -Co za potwor! - wykrzyknela Sue, kiedy Jamieson opowiedzial jej, co sie wydarzylo. - Jak mozna dopuscic sie czegos takiego?! -Deprawacja szalencow nie zna granic - odrzekl Jamieson. -Ale nie mozna tlumaczyc wszystkiego choroba umyslowa. To nie wystarczy - powiedziala Sue ze skarga w glosie. -Wiem, co masz na mysli - odrzekl jej Jamieson. - Chodzi ci o to, ze takie podejscie do sprawy oslabia chec zemsty, czy tak? -No wlasnie... - przyznala Sue. -Coz... jest martwy i nie dosiegnie go juz niczyja zemsta. Bez wzgledu na to, jakimi ukrytymi pobudkami kierowal sie za zycia i co mialby na swoje usprawiedliwienie. -Czy to oznacza koniec tej sprawy? - spytala. -Mysle ze tak. -Wygladasz na wykonczonego - Sue delikatnie pogladzila jego wlosy. -Nie moge powiedziec, ze bedzie mi przykro opuszczac to miejsce - stwierdzil Jamieson. -Ani mnie - przytaknela Sue. - Wiesz, przyszlo mi to do glowy juz wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczylam brame szpitala. Odnioslam wrazenie, jakby czailo sie tu jakies zlo. Oboje wyjrzeli przez okno patrzac na zalegajaca w dole ciemnosc. Z klapy jednego ze smietnikow cicho zeskoczyl na ziemie kot i poczal skradac sie wzdluz sciany w poszukiwaniu zdobyczy. Zaczelo padac. -Co za bagno... - powiedzial Jamieson szeptem. -Nie mogles zrobic nic wiecej - odezwala sie Sue pocieszajaco. Ale w tej chwili nic nie bylo go w stanie pocieszyc. Pierwsze zadanie, jakie zlecila mu Kontrola Naukowo - Medyczna, okazalo sie koszmarem. Dwaj lekarze konsultanci i starsza laborantka nie zyli, a przedtem piec pacjentek, ktore zmarly na zakazenie. -Wszystko z powodu jednego przekletego wariata - mruknal. Przyszla mu do glowy niespodziewanie refleksja, jak wspanialym urzadzeniem potrafi byc umysl ludzki posiadajacy zdolnosci, ktorym nie jest w stanie dorownac zaden komputer. Lecz kiedy ten potencjal zwroci sie w zla strone... Jamieson wzdrygnal sie lekko. -Przypuszczam, ze nigdy nie dowiemy sie, jak udalo mu sie skazic instrumenty chirurgiczne i materialy opatrunkowe ta zabojcza bakteria, prawda? - zapytala Sue. -Chyba nie... - zgodzil sie Jamieson, ale jego mysli wciaz krazyly wokol wstrzasajacego widoku, jaki przedstawialo soba cialo Moiry Lippman. -Szkoda... - powiedziala Sue. - Zwlaszcza w swietle tego, co mowiles ostatniej nocy, jak nieprawdopodobny wydaje sie fakt, by mogl to zrobic przypadkowo. -Musi wystarczyc nam swiadomosc, ze wiecej juz tego nie zrobi - odparl Jamieson, Sue lekko skinela glowa. -Czy udalo ci sie ustalic, dlaczego Moira chciala sie z toba zobaczyc? - zapytala. Jamieson zaprzeczyl. -Cokolwiek miala mi do powiedzenia, zabierze to ze soba do grobu. -Myslisz, ze wlasnie z tego powodu wyszla z domu o tak poznej porze, noca? Jamieson potrzasnal glowa. -Nie wiem. Rano sprawdze jej biurko. Moze cos zanotowala. -A moze znalazla cos, co juz przedtem odkryl doktor Richardson, jak przypuszczales? Cos na temat infekcji? Jamieson odniosl niejasne wrazenie, ze Sue chce go na cos naprowadzic. Tu wskazowka, tam pytanie... Nagle wydalo mu sie, ze wie, do czego Sue zmierza. -Gdyby odkryla, ze Thelwell ma cos wspolnego ze zgonami kobiet, nie pojechalaby do niego, nie sadzisz? - powiedzial. -Owszem, tez tak uwazam - przyznala Sue. -Ale z drugiej strony... - powiedzial Jamieson w zamysleniu - Thelwell byl odpowiedzialny za smierc jej bratowej. Ludzie robia dziwne rzeczy, gdy jakas sprawa dotyczy ich osobiscie. Mogla pojechac tam wiedzac, ze Thelwell jest zabojca. -Masz na mysli to, ze szukala zemsty? - zapytala Sue. - Biedna dziewczyna... Zamilkli oboje. Nagle Sue spojrzala na zegarek. -Boze! Zobacz, ktora godzina! Jamieson usmiechnal sie lekko i objal ja ramieniem. -Chodzmy spac. Ani na biurku Moiry Lippman, ani przy jej stanowisku pracy, ani nigdzie indziej nie bylo sladow, ktore swiadczylyby o jakims odkryciu, mogacym zaniepokoic ja do tego stopnia, ze chciala skontaktowac sie z Jamiesonem, a w ostatecznosci z Thelwellem. Jamieson przejrzal wszystkie szuflady biurka, a gdy poszukiwania okazaly sie bezowocne, obejrzal znajdujace sie w inkubatorach kultury bakterii opisane przez Moire. Nie znalazl niczego, co wykraczaloby poza laboratoryjna rutyne. Klal wlasnie pod nosem, gdy uslyszal za soba glos Clivea Evansa. -Wszystko juz sprawdzilem. Niczego nie znalazlem. -Dziwne - odrzekl Jamieson. - Musiala cos gdzies zapisac. -Moze zabrala to na spotkanie z Thelwellem? - podpowiedzial Evans. -A niech to... - zaklal Jamieson. Nie usmiechala mu sie nastepna wizyta w domu Thelwella. -Sprawdzi pan to? Jamieson skinal glowa. -Mam jechac z panem? -Nie ma potrzeby - odparl Jamieson. Zostawil Evansa samego i poszedl zatelefonowac do inspektora Ryana, zeby zalatwic sobie wstep do domu przy Latimer Gardens. Odetchnal z ulga, gdy uslyszal, ze Marion Thelwell wyjechala wraz z corkami na kilka dni do krewnych. Specjalisci od medycyny sadowej zakonczyli swe czynnosci zarowno w domu, jak i w ogrodzie, a klucze moze otrzymac od policjanta, ktory pelni straz przed domem i nie pozwala zblizac sie ciekawskim. Policjant przy furtce zesztywnial na widok zblizajacego sie Jamiesona i stanal w pogotowiu, zeby natychmiast zastapic mu droge. Zapewne myslal, iz ma do czynienia z kolejnym dziennikarzem poszukujacym sensacji dla swej gazety. Jamieson pokazal dowod tozsamosci i oznajmil, ze ma zgode inspektora Ryana na wejscie do domu. Funkcjonariusz musial to sprawdzic poslugujac sie przypietym do klapy munduru radiem i wsrod trzasku zaklocen Jamieson uslyszal wreszcie slowo "potwierdzam". Dom byl cichy, a cisza wiszaca w powietrzu wydawala sie wrecz przytlaczajaca, jakby sciany i podlogi mialy Jamiesonowi za zle, ze tu wtargnal. Wszedl wolno po schodach nie chcac wywolac najlzejszego nawet halasu. Czul sie jak intruz naruszajacy czyjs prywatny smutek. Otworzyl drzwi pokoju, ktory byl jeszcze niedawno gabinetem Gordona Thelwella i wszedl do srodka. Na biurku chirurga nie znalazl nic, co swiadczyloby, ze Thelwell kontaktowal sie z Moira Lippman. Jamieson przejrzal szuflady, a pozniej kosz na smieci. Bez rezultatu, Byl pewien, ze Moira zrobilaby jakas notatke. Przez telefon powiedziala Sue, ze chce rozmawiac na temat wynikow jakichs testow. To oznaczalo, ze gdzies powinny znajdowac sie notatki. Ludzie pracujacy w laboratoriach odruchowo sporzadzaja notatki. Czy Thelwell je zniszczyl? - zastanawial sie Jamieson. Dopuszczal taka mozliwosc. W takim razie, jak to zrobil? Nie opuszczal pokoju. Tak twierdzila jego zona. W gabinecie nie bylo ani kominka, ani maszyny do niszczenia dokumentow. Przeszukal wszystko jeszcze raz, ale efekt byl taki sam, jak za pierwszym razem. Moze Moira nie przyniosla ze soba notatek? Ale skoro nie bylo ich ani tu, ani w laboratorium, to gdzie jeszcze mogly byc? W jej mieszkaniu? Jamieson zdecydowal, ze to nastepne miejsce, do ktorego bedzie musial sie udac. Zaczal po sobie sprzatac. Wlasnie wkladal smieci z powrotem do kosza, gdy uslyszal na schodach kroki. Pierwsza mysla, jaka przyszla mu do glowy, bylo to, iz na gore idzie policjant. Ale gdy drzwi otworzyly sie ujrzal w nich Marion Thelwell. Jamieson poczul cos w rodzaju winy. Byl zaklopotany. Zaczal przepraszac usprawiedliwiajac swa obecnosc tym, ze wedlug jego informacji dom mial byc pusty. -Przyjechalam zabrac troche rzeczy dla dziewczynek - wyjasnila Marion Thelwell glosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. - Czy znalazl pan to, czego pan szukal? Jamieson przyjrzal sie jej smutnym oczom i glebokim bruzdom pokrywajacym twarz. Oczywiste bylo, ze nie mogla w nocy zmruzyc oka. -Prawde mowiac, nie - odrzekl cicho. -A co chcial pan znalezc? -Kiedy panna Lippman przyjechala zobaczyc sie z pani mezem ostatniej nocy, prawdopodobnie miala ze soba jakies notatki, moze dziennik laboratoryjny. Tego szukalem. Marion Thelwell przez dluzsza chwile przygladala sie Jamiesonowi surowo, a potem wolno i dobitnie powiedziala: -Ta Lippman dzwonila do Gordona ostatniej nocy i powiedziala, ze musi z nim porozmawiac. Staral sie jej to wyperswadowac, powiem wiecej, zakazal jej wrecz tu przyjezdzac. Ale uparla sie, ze przyjedzie mimo wszystko. Tyle ze nigdy tu nie dotarla. -Ale... -Powtarzam, nigdy tu nie dotarla. Musiala zostac zamordowana gdzie indziej, a potem ktos umiescil jej zwloki w naszej altanie. Jamieson spuscil glowe starajac sie ukryc wyraz niedowierzania, ktory musial byc widoczny na jego twarzy. -A gdzie byl w tym czasie pani maz? - zapytal z najwieksza delikatnoscia, na jaka bylo go stac w tych okolicznosciach. -Gordon byl zamkniety w swoim gabinecie, jak juz mowilam policji. W ogole nie wychodzil z domu. Wzrok Jamiesona odruchowo powedrowal ku oknu wychodzacemu na ogrod. Thelwell mogl opuscic pokoj wychodzac przez okno. -Czy moge zapytac, skad pani wie, ze osoba, ktora dzwonila, byla Moira Lippman? - spytal Jamieson. -Bo to ja odebralam telefon. -A skad zna pani tresc rozmowy? -Przysluchiwalam sie rozmowie z drugiego aparatu w hallu - odrzekla Marion Thelwell bez cienia zazenowania. Jamieson przygladal sie jej bez slowa. W koncu poczula sie zobowiazana do udzielenia mu dalszych wyjasnien. -Wiedzialam, ze Gordon nie chodzil na proby choru od jakiegos czasu. Podejrzewalam, ze mogla byc inna kobieta, choc raczej trudno byloby mi w to uwierzyc. -Dlaczego? - zapytal Jamieson, wyczuwajac w glosie Marion Thelwell dziwna nute. Wzruszyla smutno ramionami. -Gordon nigdy nie byl dobrym kochankiem. Milosc fizyczna nie interesowala go zbytnio nawet w czasach, gdy sie do mnie zalecal. Jamieson skinal glowa. -Czy nigdy nie miala pani ochoty przekonac sie, dokad udawal sie maz, kiedy wychodzil z domu? - zapytal. -Na poczatku, tak. Ale pozniej przestraszylam sie. Doszlam do wniosku, ze wole nie wiedziec... Marion Thelwell zaczela drzec nie mogac opanowac emocji. Jamieson uznal ten objaw za niepokojacy, gdyz nie mogla wydobyc z siebie glosu. Jej cialem wstrzasaly tylko bezglosne konwulsje. Postanowil ja jeszcze przycisnac. -Z powodu zabojstw w miescie? - zapytal. Marion Thelwell nie przestawala sie trzasc. Bez slowa skinela potakujaco glowa. Jamieson objal ja ramieniem i zmusil, zeby usiadla. -Przydaloby sie pani cos mocniejszego - powiedzial miekko. -Znajde tu cos do picia? Gestem prawej reki wskazala sekretarzyk. Jamieson otworzyl go i znalazl krysztalowa karafke oraz cztery szklanki stojace na srebrnej tacy. Napelnil szkocka jedna ze szklanek i podal ja Marion Thelwell. -Wiele pani przeszla - powiedzial patrzac, jak Marion pociaga dlugi lyk alkoholu. - Jest pani zupelnie wykonczona. -To nic w porownaniu z tym, co nas jeszcze czeka - odrzekla w zamysleniu. Jamieson musial w duchu przyznac, ze trudno sie z tym nie zgodzic. - Nie tyle martwie sie o siebie, ale o dziewczynki - ciagnela. - O ich kontakt z innymi dziecmi. Bedziemy musialy gdzies wyjechac. Tam gdzie nikt nas nie zna. Zaczac nowe zycie. Czy nie tak sie to mowi? Nowe zycie... Zaslonila dlonia twarz i zamknela oczy. W pokoju zapadla cisza. Jamieson mial trudnosci ze znalezieniem domu, w ktorym mieszkala Moira Lippman. Dwukrotnie musial sie zatrzymywac, by zapytac o droge, zanim trafil na boczna uliczke i dostrzegl numer domu, ktorego szukal. Spodziewal sie, ze moze nikogo nie zastac. Wspollokatorka Moiry mogla byc w pracy. Byl wiec zadowolony, gdy przez drzwi uslyszal pytanie: -Kto tam? -Doktor Jamieson ze szpitala Kerr Memorial - odparl. - Ostatniej nocy rozmawialem z pania przez telefon. -Moze pan udowodnic, ze pan to pan? - zapytal glos. Jamieson wsunal swoj dowod tozsamosci w otwor na listy i cierpliwie czekal. Najpierw uslyszal dzwiek zdejmowanego lancucha, a potem przekrecanego zamka. Drzwi uchylily sie na kilka centymetrow i ukazala sie w nich szczupla, ciemnowlosa dziewczyna w wieku okolo dwudziestu pieciu lat. Miala blada cere i duze piwne oczy, w ktorych widac bylo cien leku. Jamieson usmiechnal sie. -Lepiej byc ostroznym - stwierdzila dziewczyna otwierajac szerzej drzwi i pozbywajac sie ostatnich oporow przed wpuszczeniem Jamiesona do srodka. -Obawialem sie, ze moze pani byc w pracy - powiedzial Jamieson. -Nie bylabym w stanie po tym, co stalo sie z Moira - odparla dziewczyna. - Poza tym policja chciala zadac mi kilka pytan. -Na przyklad? -O ktorej Moira wrocila, o ktorej wyszla... Takie rzeczy... -Byla pani w domu, kiedy Moira wrocila ostatniej nocy ze szpitala? - "zapytal Jamieson. -Tak, bylam. -Czy Moira cos przyniosla? -Tylko swoja teczke. Dlaczego pan pyta? Jamieson poczul podniecenie. Ignorujac jej pytanie sam zapytal: -Moge ja zobaczyc? -Niestety nie - potrzasnela glowa dziewczyna. -Dlaczego? -Bo kiedy Moira wychodzila, zabrala ja ze soba. -Jest pani tego calkowicie pewna? - zapytal Jamieson. -Absolutnie. Widzialam, jak wyjmowala z teczki jakies papiery, przegladala je, a potem schowala z powrotem. Pamietam, ze powiedziala, iz musi je pokazac komus ze szpitala. Chyba wymienila nazwisko Thelwell... Napije sie pan kawy? Jamieson z roztargnieniem przytaknal. Jesli Moira zabrala swoje notatki ze soba, to dlaczego nie bylo ich w domu Thelwella? Co sie z nimi stalo? Teczki nie bylo ani w altanie, obok jej ciala, ani w gabinecie Thelwella. Wiec gdzie, do diabla, byla? -Zamyslil sie pan - uslyszal glos dziewczyny, ktora wrocila do pokoju niosac dwa kubki rozpuszczalnej kawy. Jamieson usmiechnal sie przepraszajaco. -Prosze mi wybaczyc... To nie bylo zbyt grzeczne z mojej strony. Porozmawiali troche o Moirze, zgadzajac sie co do tego, ze byla bardzo mila osoba. Jamieson zapytal dziewczyne, czy pracuje w tej samej specjalnosci. -Jestem fizykoterapeutka w szpitalu Royal - odparla. - Bakterie przyprawiaja mnie o rozstroj nerwowy. -Wiec nie rozmawialyscie zbyt czesto na temat pracy? -Rzeczywiscie, nie. Choc oczywiscie pytalam Moire o te infekcje. -I co mowila? - ze zakazenie wywolaly bakterie, ktore trudno zwalczyc. Nie pamietam, jak je nazwala. -I nic ponadto? - zapytal Jamieson. -Byc moze... - usmiechnela sie dziewczyna. - Ale pewnie wylecialo mi to z glowy. Wiekszosci tego, co mowila, nie rozumialam. Jamieson usmiechnal sie i rozmowa zeszla na inne tematy. Siedzac rozgladal sie po mieszkaniu. Bylo schludne i czyste, ale zaden mebel nie pasowal do pozostalych. Typowy przyklad mieszkania wynajetego wraz z umeblowaniem - pomyslal. Sam w takim mieszkal jako student. Dopil kawe i uznal, ze czas na niego. On i dziewczyna uscisneli sobie rece przewidujac, ze zapewne spotkaja sie ponownie na pogrzebie. Zanim uruchomil silnik samochodu, siedzial przez chwile zastanawiajac sie nad losem zaginionej teczki. Jej odnalezienie mialo duze znaczenie. Moze Thelwell wyrzucil ja gdzies poza domem po zamordowaniu Moiry Lippman?, Wrzucil do smietnika? Ukryl w kupie ogrodowego kompostu? Postanowil pojechac na Latimer Gardens, zeby to sprawdzic. -Szuka pan czegos konkretnego, sir? - zapytal policjant obserwujac, jak Jamieson oproznia worek na smieci stojac na zewnatrz kuchennych drzwi domu Thelwella. -Teczki. Funkcjonariusz pomogl mu przerzucic odpadki, a po upewnieniu sie, ze nie ma tam niczego, wsypali je z powrotem do worka. Potem obaj rozrzucili widlami kupe kompostu. Bez rezultatu. -Dlaczego sadzil pan, ze teczka tu jest, sir? - zapytal policjant. -Ludzilem sie tylko, ze jest - odparl Jamieson. Funkcjonariusz wygladal na zaskoczonego. -Ludzil sie pan, sir? Jamieson wzruszyl ramionami. -Tak. Bo jesli jej tu nie ma, to znaczy, ze ktos ja zabral. A to z kolei oznacza, ze bede musial zadac sobie trud, zeby sie dowiedziec, kto i dlaczego. -Caly czas gryziesz sie tym wszystkim - powiedziala Sue patrzac na Jamiesona stojacego przy oknie plecami do niej. -Zgadza sie - przyznal. -Chcesz o tym pogadac? -Ta sprawa nie daje mi spokoju. Od samego poczatku cos tu nie gra. -Mozesz mowic jasniej? -Najpierw Richardson odkrywa cos, co ma zwiazek z infekcja, po czym popelnia samobojstwo nie zdazywszy nikomu nic powiedziec. Potem Moira Lippman odkrywa cos, byc moze to samo, po czym zostaje zamordowana nie zdazywszy nikomu nic powiedziec. -Thelwell zabil oboje. Chcial ich uciszyc - podsunela Sue. -A potem sam popelnil samobojstwo? Po co zawracac sobie glowe zabijaniem kogos, zeby go uciszyc, skoro ma sie zamiar samemu popelnic samobojstwo? -Facet byl oblakany. -Byc moze, ale to wszystko nie jest takie proste. -Nie nadazam... -W biurze Richardsona nie bylo zadnych papierow, zadnych notatek sugerujacych, jaka teorie opracowywal. -Thelwell je zabral - podpowiedziala Sue. -Teraz to samo stalo sie z notatkami Moiry Lippman. Zostala zamordowana, a po notatkach ani sladu. -Bo je rowniez zabral Thelwell. -Thelwell ich nie mial. Przeszukalem wszystko. -Moze je zniszczyl, - Ale jak? Marion Thelwell jest pewna, ze jej maz nie opuszczal swego gabinetu ostatniej nocy. Zgodnie z tym co mowi, upieral sie, zeby Moira Lippman nie odwiedzala go. To ona nalegala. A teraz mamy uwierzyc w to, ze Thelwell wyszedl przez okno swojego gabinetu, poczekal na przyjazd Moiry, zabil ja w ogrodzie, wdrapal sie z powrotem do domu, zniszczyl jej notatki i teczke, Bog zreszta wie jak, a potem popelnil samobojstwo? Przeciez to bez sensu. -A istnieje alternatywa? - zapytala Sue. Jamieson odwrocil sie. -Istnieje. Ktos inny zabil Moire Lippman i zabral jej notatki - stwierdzil patrzac na Sue. -Nie Thelwell? Nie bardzo trafia mi to do przekonania - powiedziala wolno. Jamieson zmusil sie do usmiechu. -Ale moze masz racje - odrzekl. - Moze takie wlasnie irracjonalne zachowanie cechuje wariata. -Co masz zamiar zrobic? -Zostawic to wszystko policji. Ze swej strony bede sie domagal, by wszystkie narzedzia chirurgiczne znajdujace sie w magazynie i wszystkie materialy opatrunkowe w salach na oddziale ginekologii poddano powtornej sterylizacji. Mysle, ze kiedy to zostanie zrobione, bedzie mozna wznowic przeprowadzanie zabiegow chirurgicznych. A ja bede mogl zlozyc raport Kontroli Naukowo - Medycznej. -A potem bedziemy mogli pojechac do domu? -Tak - usmiechnal sie Jamieson. -Kiedy? -Za kilka dni. -Zaczynam odliczac godziny. -Poodliczamy je w lozku. * 13* Deszcz uporczywie bebnil w wysokie okna budynku przez cala noc.Jamieson zapadal co najwyzej w lekka drzemke, a o siodmej zrezygnowal ostatecznie ze snu i wstal z lozka. Myl sie i golil jak najciszej, zeby nie budzic Sue, ktora pograzona byla w glebokim snie. Kiedy wyszedl z lazienki wycierajac twarz recznikiem, spojrzal na jej profil na tle poduszki. W naglym przyplywie czulosci zapragnal poglaskac ja dlonia po policzku. Cofnal reke, gdy Sue poruszyla sie przez sen i przekrecila na drugi bok. Wytarl twarz do sucha i wyjrzal przez okno majac nadzieje, ze ulewa troche sie zmniejszyla. W dole, na podworzu byly wielkie kaluze, a na ich powierzchni rozpryskiwaly sie nieprzerwanie wielkie krople padajacego deszczu. W powietrzu wisiala ciezka, szara mgla. Po przeciwnej stronie brukowanego dziedzinca grupka pielegniarek kulila sie w swych czerwonych pelerynach. Rozmawialy stojac w wejsciu prowadzacym na oddzialy. Jamieson spojrzal na zegarek. O tej porze dzienna zmiana zastepowala nocna. Mozna bylo z latwoscia domyslic sie, co jest tematem rozmow pielegniarek. O dziewiatej caly szpital bedzie wiedzial o smierci Thelwella. Sue otworzyla oczy i wydala z siebie senny pomruk. -Kawy? - zapytal Jamieson wlaczajac elektryczny czajnik. -Poprosze... Wczesnie wstales! -Deszcz nie dawal mi spac. -Tylko deszcz? - zapytala Sue wyczuwajac z jego glosu, ze cos jest nie tak. Potrzasnal glowa, dajac do zrozumienia, ze to nic waznego. -Po prostu zastanawialem sie nad tym, o czym rozmawialismy wieczorem. W tej calej sprawie czegos nie rozumiem. Wydaje mi sie ciagle, ze powinienem cos jeszcze dostrzec, ale nie potrafie i to mnie gnebi. -Moze za gleboko w tym tkwisz. Moze powinienes przyjrzec sie wszystkiemu z dystansu. -Moze... - przyznal Jamieson. - Ale uwazam, ze skoro Richardson potrafil wpasc na cos, co dotyczylo zakazen, a potem to samo udalo sie Moirze Lippman, to chyba ja tez powinienem zorientowac sie, o co chodzi. -Niekoniecznie. Oboje byli bakteriologami, a ty nie jestes. Jamieson spojrzal na Sue z takim wyrazem twarzy, jakby wlasnie podsunela mu jakis pomysl. -Moze wlasnie o to chodzi... - powiedzial. - Zakladalem, ze odkryli cos, co mialo zwiazek ze zrodlem i, rozprzestrzenianiem sie infekcji. Ale moze to bylo cos, co dotyczylo samych bakterii. Cos, co moze dostrzec tylko ekspert. To by sie zgadzalo z tym, dlaczego Richardsona interesowaly wyniki testow przeprowadzonych na Pseudomonas przez Kontrole Naukowo - Medyczna. Nie byl nimi wcale zaskoczony, choc takie wyniki powinny zaskoczyc kazdego. Niestety nie mial okazji powiedziec mi dlaczego. Z drugiej strony trudno dociec, czego mogly dowodzic testy dotyczace samych bakterii. Widzialem wszystkie wyniki testow przeprowadzonych przez ludzi Richardsona. Sam rowniez przeprowadzalem niektore testy. Byli w to zaangazowani takze ludzie z Kontroli Naukowo - Medycznej. W efekcie mamy dwa wyjatkowo jadowite mikroorganizmy, bardzo trudne do zwalczenia, ktore wykazuja kilka odbiegajacych od normy wlasciwosci biochemicznych. -To znaczy? -Pseudomonas kilkakrotnie roznila sie od tego, co na jej temat mowia podreczniki - odrzekl Jamieson. -Jaki mozna z tego wysnuc wniosek? - spytala Sue. -Trudno byloby ja uznac za typowego przedstawiciela odmiany - powiedzial. - Faktem jest, ze obie bakterie to wyjatki pod wzgledem ich wysokiej odpornosci na antybiotyki. -Czy rozmawiales z kims na ten temat? - zapytala Sue. -Oczywiscie - odparl Jamieson. - Moira Lippman byla zaskoczona, ze Pseudomonas tak znacznie odbiega od normy, ale Clive Evans nie uwazal tego za cos nadzwyczajnego. -Hmy... To nie wnosi wiele do sprawy... - westchnela Sue. - Jak sam powiedziales wieczorem, najwazniejsze jest to, ze juz teraz nie powinno zdarzyc sie wiecej przypadkow zakazenia pooperacyjnego w Kerr Memorial. Zadbales o to. Teraz kiedy Thelwell nie zyje, problem - w jaki sposob spowodowal zakazenie w salach operacyjnych i szpitalnych - staje sie mniej lub wiecej problemem akademickim. -O ile nie bedzie nastepnych zgonow - odrzekl Jamieson. -Jakie masz plany na dzisiejsze przedpoludnie? -Mam zamiar napisac sprawozdanie. -A potem? -Po poludniu pojde do CDS, zeby dopilnowac powtornej sterylizacji wszystkich narzedzi chirurgicznych i materialow opatrunkowych z oddzialu ginekologii. -A wieczorem wyjdziemy cos zjesc - zaproponowala Sue. -Dobry pomysl - przyznal Jamieson. Sporzadzaniem raportu pochloniety byl do jedenastej. Nie przepadal za papierkowa robota, wiec zasiadl do pracy w szpitalnym archiwum, gdzie nie bylo okien, przez ktore mozna wygladac. Ich brak mial ulatwic koncentracje. O jedenastej pietnascie jedna z urzedniczek delikatnie postawila na jego biurku filizanke kawy, Na spodeczku lezal biszkopt. -Mam nadzieje, ze nie wezmie mi pan za zle, jesli spytam... - zaczela... - chodza sluchy, ze pan Thelwell nie zyje... -Niestety, to prawda - odrzekl Jamieson zastanawiajac sie, czy biszkopt nie jest przypadkiem forma zaplaty za uzyskana wiadomosc. -Chyba powinnam teraz powiedziec, ze jest mi przykro - stwierdzila dziewczyna. -Ale...? - Podpowiedzial Jamieson. -Ten czlowiek przyprawial mnie o gesia skore - odrzekla. -Znala go pani? -Niezbyt dobrze... - odpowiedziala natychmiast dziewczyna. -Ale nie trzeba go bylo dobrze znac. Nikt go przeciez nie lubil. Ciekawe, co sobie mysla ludzie tacy, jak on? -Nie rozumiem, o co pani chodzi. -No... Mysli pan, ze zdaja sobie sprawe z tego, ze nikt ich nie lubi? Wyczuwaja to? Dlaczego nic z tym nie zrobia? A moze to ich nie obchodzi? Jak pan mysli? -Nie mam pojecia - odparl Jamieson. - Moze tacy ludzie nawet tego nie wiedza o sobie, ze sa naprawde nieprzyjemni. -Ale przeciez wszyscy potrzebujemy serdecznosci. Odwrocila sie na piecie i odeszla pozostawiajac go z mysla, ze co do jednego na pewno miala racje: nie trzeba bylo znac Thelwella, zeby go nie lubic. Byl antypatycznym typem czlowieka. Jamieson zastanawial sie, jaka role w ocenie Thelwella odgrywala jego wlasna, instynktowna niechec. Zawsze latwo uwierzyc we wszystko, co najgorsze, gdy mowa o ludziach, ktorych sie nie lubi. Robi sie to bez zastanowienia, jest sie na to przygotowanym, chce sie wrecz, zeby tak bylo naprawde. Ale czy jest to sprawiedliwe? Deszcz ustal i niebo zaczelo sie przejasniac, wiec Sue podjela decyzje. Pod pretekstem zakupow postanowila pojechac autobusem do miasta. W rzeczywistosci nie miala zadnego powodu, zeby tam jechac, ale pociagala ja perspektywa znalezienia sie w tlumie spieszacych dokads ludzi. Kazdy powod byl dobry, by choc na pewien czas opuscic szare mury szpitala. Wyjrzala przez jedno z okien z widokiem na petle autobusowa na tylach szpitala i dostrzegla stojacego tam pietrusa. Kierowca siedzial w kabinie czytajac gazete. Sue chwycila plaszcz i pedem zbiegla po schodach. W miescie panowal duzy ruch, ale, nie majac zamiaru kupowac niczego konkretnego, mogla spacerowac do woli i darowac sobie odwiedzanie najbardziej zatloczonych sklepow. Jej uwage zwrocila witryna sklepu "Mothercare". Z przyjemnoscia przygladala sie rzeczom, ktore w niedalekiej przyszlosci mieli kupowac razem ze Scottem. Z trudem zapanowala nad checia wejscia do sklepu i zwierzenia sie sprzedawczyni, ze jest w ciazy. Odruchowo obronnym gestem rekami oslaniala brzuch, gdy przechodzila przez jezdnie, a potem po zatloczonym chodniku, kierujac sie do drzwi "Marksa i Spencera". Zatrzymala sie przy stoisku z odzieza meska podziwiajac szetlandzkie pulowery i zastanawiajac sie, czy nie kupic jednego z nich dla Scotta. Jedyna rzecza, ktora ja powstrzymywala, bylo to, ze Scott lubil sam wybierac sobie ubrania, choc prawde mowiac, nie cierpial chodzenia po sklepach. Zazwyczaj zdarzalo sie to dwa lub trzy razy do roku, w godzinach porannych i tylko wowczas, gdy zostal do tego zmuszony. Sue natomiast uwazala, ze moze to za niego robic, bo zdazyla juz poznac gust meza. Gladki szary pulower podobalby mu sie. Wybrala odpowiedni rozmiar i zaczela ogladac, gdy nagle zorientowala sie, ze przypatruje sie jej mezczyzna stojacy przy drugim koncu lady. Robil to niepokojaco natarczywie. Odwrocila wzrok, ale wciaz czula jego obecnosc. Wydawalo jej sie, ze juz gdzies go widziala, ale nie mogla sobie uswiadomic, gdzie. Potem nagle uswiadomila sobie, ze mezczyzna jechal dluzszy czas tym samym autobusem, co ona. Nie pamietala, gdzie wsiadl. Po raz pierwszy zauwazyla go dopiero, gdy juz miala wysiasc. Stal obok niej na pomoscie. To wspomnienie zaniepokoilo ja. Czy wydawalo jej sie, czy rzeczywiscie wciaz sie jej przygladal? Jako kobieta atrakcyjna przyzwyczajona byla do meskich spojrzen, lecz sama nigdy nie zachowywala sie kokieteryjnie. Teraz zdobyla sie na odwage i celowo spojrzala mezczyznie prosto w oczy zimnym, obojetnym wzrokiem. Ku jej zaniepokojeniu wpatrywal sie w nia dalej i, co gorsza, nietrudno bylo odgadnac, co mysli. Na jego twarzy malowal sie wyraz czystej nienawisci. Poczula, ze rece zaczynaja jej lekko drzec. Odlozyla pulower i rozejrzala sie. Poczula prawdziwy strach. Jej oddech stal sie nierowny, krew pulsowala w skroniach a nogi zaczynaly robic sie miekkie. To smieszne - probowala uspokoic sama siebie - przeciez nie jestes sama ciemna noca w pustym parku, na litosc Boska! Jestes w srodku zatloczonego sklepu o jedenastej przed poludniem. Wokol sa ludzie! Odwrocila sie tylem do kontuaru i odeszla w kierunku dzialu odziezy damskiej. Czula sie bezpieczniej, gdy po drodze musiala przeciskac sie przez tlum ludzi. Chciala sie nawet obejrzec, zeby sprawdzic, czy mezczyzna podaza za nia, cos ja jednak powstrzymalo. Jakby obawiala sie, ze samo odwrocenie glowy moze go przyciagnac. W koncu jednak zerknela ukradkiem za siebie. Musiala sie przekonac. Znalazla stojak z wiszacymi plaszczami i udajac, ze je oglada, odwrocila sie lekko, niby przypadkiem. Ujela w dlon brzeg jednego z plaszczy, zeby sprawdzic gatunek materialu i nagle czyjas reka dotknela jej plecow. Wstrzymala oddech sztywniejac na calym ciele. -Przepraszam, moja droga, chcialabym przejsc - odezwala sie niska staruszka w ukwieconym kapeluszu, przygladajac sie dramatycznej reakcji Sue z lekkim zdziwieniem. Sue usmiechnela sie, zeby pokryc zaklopotanie i usunela z drogi, po czym wrocila do ogladania plaszczy. Pochylila glowe, ale oczami starala sie dostrzec, co dzieje sie wokol. Mezczyzny jednak nie dostrzegla. Dopiero teraz wydala z siebie dlugie powolne westchnienie czujac, ze przez caly czas wstrzymywala oddech. Zastanawiala sie, czy twarz mezczyzny o przerazliwym wyrazie widziala naprawde, czy tez byl wytworem jej wyobrazni. Chodzac po sklepie nie mogla jednak uwolnic sie od tej dziwnej twarzy. Moze ten czlowiek cierpial na jakas chorobe? - pomyslala. Moze mial jakis atak miesni twarzy, ktorego nie mogl opanowaC? Paraliz Bella albo cos podobnego? Probowala oderwac sie od tych ponurych rozmyslan i podeszla do rzedu nocnych koszul. Ogladajac je uswiadomila sobie, ze niedlugo jej tusza zacznie sie zmieniac i zadna z nich nie bedzie pasowac. Skoro juz tu jestem - pomyslala - moge rowniez rzucic okiem na sukienki ciazowe. Ruszyla do dzialu z rzeczami dla przyszlych matek. Byly tam rozmaite dlugie szaty. Sue wybrala najbardziej atrakcyjne, a raczej najmniej nieatrakcyjne i powoli sprawdzala metki szukajac swojego rozmiaru. Gdy rozsunela rzad ubran, by wyciagnac jedno z nich, zamarla z przerazenia. Po drugiej stronie stojaka stal nieznajomy mezczyzna. Byl zaledwie o metr i patrzyl na nia przez szpare miedzy wiszacymi ubraniami. Jego oczy ukryte za malymi okraglymi okularkami plonely nienawiscia. Sue bezwiednie cofnela sie o krok i uniosla reke do szyi. Na moment stracila oddech. Nagle zdala sobie sprawe z tego, ze za soba ma sciane. Z przerazenia otworzyla usta. -Czego... pan... chce? - wyjakala usilujac katem oka znalezc droge ucieczki. -Zemsty - syknal bez wahania mezczyzna, jakby oczekiwal pytania Sue. -O czym pan mowi? Nigdy pana nie widzialam. To jakas pomylka... -Nalezysz do niego, a ja chce cie jemu zabrac. Chce, zeby sie przekonal, jak to jest. Mezczyzna postapil krok naprzod i Sue stracila nad soba panowanie. Wrzasnela na cale gardlo zamykajac oczy i zaciskajac piesci w obronnym gescie. -Prosze pani! Prosze pani! Co sie stalo? - uslyszala zatroskany glos. Sue otworzyla oczy i ujrzala sprzedawczynie ujmujaca ja za ramie. Ludzie wokol zaczeli sie jej przygladac szepczac miedzy soba. -Tu byl mezczyzna:.. - wybelkotala Sue. Sprzedawczyni rozejrzala sie. Sue zrobila to samo, ale po mezczyznie nie bylo sladu. -Przed chwila tu byl... - zaszlochala Sue. - Powiedzial, ze chce sie zemscic... - Jej slowa zabrzmialy glupio, w oczach kobiety dostrzegla niedowierzanie. -Zemscic? Za co? -Nie wiem... - wyznala bezradnie Sue. -Moze napije sie pani herbaty? - zapytala lagodnie sprzedawczyni. -Nie, nie, dziekuje... - odparla Sue skrepowana ludzkimi spojrzeniami i swiadomoscia, ze jest przedmiotem komentarzy. Rozpaczliwie pragnela wyrwac sie z tego sklepu. - Czy moglaby pani wezwac mi taksowke? -Alez oczywiscie. Moze wejdzie pani na chwile? Sprzedawczyni zaprowadzila Sue do drzwi z napisem: "Wstep tylko dla personelu", a kiedy weszly, posadzila ja przy biurku, sama zas podniosla sluchawke telefonu. Sue byla rada, ze nie musi dluzej znosic ludzkich spojrzen. Uspokoila sie i zaczela odzyskiwac panowanie nad soba. -Taksowka bedzie tu za piec, dziesiec minut - oznajmila sprzedawczyni odkladajac sluchawke. - Na pewno dobrze sie pani czuje? Sue skinela glowa i zdobyla sie na usmiech. Podziekowala za uprzejmosc. -W dzisiejszych czasach coraz wiecej jest roznych dziwakow - stwierdzila sprzedawczyni. - Nie wiem, dokad to nas zaprowadzi. Sue skinela glowa. Nikt nie musial jej o tym przypominac. Swiat wokol Sue wydal jej sie nagle bardziej wrogi niz przedtem. Obawiala sie nawet przejsc od drzwi sklepu do taksowki, ktora zjawila sie po trzech minutach, glosno klekoczac dieslowskim silnikiem. -Szybko przyjechala - powiedziala na pozegnanie sprzedawczyni. - Na pani miejscu wypilabym mocnego drinka po przyjezdzie do domu. Sue podziekowala jej za uprzejmosc i pospiesznie wsiadla do samochodu. Solidny dzwiek, jaki wydaly zatrzaskiwane drzwi, uspokoil ja. -Do szpitala Merr Memorial - powiedziala sadowiac sie na tylnym siedzeniu. Niemal podswiadomie sprawdzila, ze wszystkie szyby sa zamkniete. Taksowka ruszyla i skierowala w strone szpitala. Sue patrzyla przez okno na ulice, ale byla wciaz zbyt zdenerwowana, by skoncentrowac sie na widokach przesuwajacych sie przed jej oczami. Nie pamietala, zeby kiedykolwiek przedtem byla tak przestraszona. Serce jeszcze teraz walilo jej mocno w piersi. Stopniowo zaczela jednak dostrzegac normalne zycie toczace sie na ulicach. Ludzie robili zakupy, pracowali, bawily sie dzieci. Chciwie chlonela te obrazy i uspokajala sie powoli. Mijaly minuty i Sue otworzyla torebke, by wyjac z niej portmonetke. Sprawdzala zawartosc portmonetki, choc wiedziala, ze wystarczy jej pieniedzy na taksowke. Spojrzala na taksometr i zamarla. Nie byl wlaczony. Jak zahipnotyzowana patrzyla tam, gdzie powinny wyskakiwac cyfry. Licznik stal na zerze. Czy sklep mogl z gory oplacic kurs? Nie widziala, zeby ktokolwiek placil kierowcy. Poza tym nikt w sklepie nie pytal jej, dokad jedzie. W glowie Sue zaczely brzmiec slowa sprzedawczyni: "Szybko przyjechala... Szybko przyjechala..." Nagle zdala sobie sprawe ze strasznej prawdy. Ta taksowka nie przyjechala na wezwanie ze sklepu. Zjawila sie przed drzwiami z calkiem innego powodu. Oczy Sue powoli powedrowaly w kierunku lusterka kierowcy. Znalazla tam odbicie oczu patrzacych na nia zza malych okraglych okularkow. Wybuch paniki spowodowal, ze krzyknela. -Czego pan ode mnie chce?! - zawolala tlukac piesciami w szybe oddzielajaca ja od kierowcy. Ale czlowiek prowadzacy samochod nie zareagowal. Taksowka przyspieszyla. Szybkosc byla za duza, by Sue mogla zaryzykowac wydostac sie z auta w biegu. Na korbce do opuszczania szyby zacisnela jedna reke, druga nie przestawala walic w szklana przegrode. Chciala w ten sposob zwrocic uwage kogos z zewnatrz na swe rozpaczliwe polozenie, ale wydawalo sie, ze swiat postanowil ja zignorowac. Nikt nie spojrzal. Nikogo to nie obchodzilo. -Czy wszyscy jestescie slepi?! - wrzasnela czujac, jak zalewa ja fala rozpaczy i przerazenia. - Wypusc mnie! Wypusc mnie! - zawolala blagalnie do kierowcy. - To jakas pomylka! Nie znam cie! Ty tez mnie nie znasz! Taksowka skrecila w waski zaulek i Sue ponownie uchwycila sie klamki drzwi. Nagle stracila rownowage, gdy kierowca wykonal gwaltowny zakret w poprzek ulicy i zaparkowal auto bokiem tak blisko sciany, ze zablokowal jej jedyna droge ucieczki. Wyskoczyl z samochodu, by zatarasowac soba drzwi z drugiej strony i otworzyl je dopiero wtedy, gdy Sue pozbierala sie z podlogi. W jego reku blysnal dlugi waski noz. -Jedno slowo, a... rozumiesz? - syknal. Sue tylko skinela glowa. -Wysiadaj! Wyszla z samochodu. Mezczyzna chwycil ja za ramie, poprowadzil przez waskie drzwi, a potem przez ciemny korytarz, w ktorym unosil sie zapach oleju i benzyny. Zatrzymal ja, by wolna reka zapalic swiatlo. Sue rozejrzala sie. Pomieszczenie przypominalo piwnice. Kamienne sciany musialy byc malowane dawno temu. Teraz byly pozieleniale od wilgoci i odpadala z nich farba. Kierowca otworzyl drewniane drzwi. -Wlaz! - warknal wpychajac Sue do srodka. Gdy po chwili zapalil swiatlo, zorientowala sie, ze jest w garazu. Nie bylo tu samochodu, tylko beczka z olejem i dwa kola ze zdartymi oponami lezace na zatluszczonej podlodze. Na jednej scianie wisial czarny gumowy waz, na drugiej - kalendarz przedstawiajacy na wpol rozebrana dziewczyne reklamujaca samochodowe uklady wydechowe. Szczerzac w usmiechu zeby wydawala sie drwic z Sue. -To ty jestes tym zabojca, prawda? - wyjakala ze strachem Sue. Mezczyzna nie odpowiedzial. Umysl Sue wypelnila bezgraniczna rozpacz. Scott sie mylil. To nie Thelwell byl rozpruwaczem. Morderca byl tu, razem z nia w jakims odludnym miejscu i nikt nie wiedzial nawet, gdzie jej szukac! -Co masz zamiar ze mna zrobic? - zapytala rozpaczliwie, chcac uslyszec, jaki czeka ja los. -Zrobie, co mi sie bedzie podobalo - warknal mezczyzna. - Ruszaj sie! Sue poczula mocne pchniecie w plecy, potknela sie i upadla jak dluga na podloge, zdzierajac sobie skore na lokciu i na kolanach o szorstki beton. W mgnieniu oka mezczyzna skrepowal w kostkach jej nogi kablem elektrycznym, ktory wyciagnal ze starej komody. Czula, ze jej strach sprawia mu przyjemnosc. Napawal sie nim. Zesztywniala, gdy polozyl reke na jej kolanie i czekal, jak zareaguje. Wydawal sie zadowolony, ze ja to przeraza i wolno wsunal reke pod jej spodnice, ugniatajac noge i patrzac w oczy. -Nie! Prosze! Nie! - poprosila blagalnie przez lzy splywajace jej po twarzy, ale reka pelzla coraz wyzej. Rozpaczliwie rzucala glowa raz w lewo, raz w prawo. Poczula kciuk wsuwajacy sie pod jej bielizne i bladzacy po jej lonie. Pomyslala, ze juz tylko pare sekund do momentu, w ktorym mezczyzna uzyje noza. -Na milosc boska, przestan! - wrzasnela. Mezczyzna natychmiast zdzielil ja w twarz. -Milcz, glupia krowo! - warknal. Wyraznie zadowolony z tego, ze przerazenie Sue roslo, poczal ja dalej krepowac. Rozpostarl jej rece i przywiazal kazda do metalowego kolka wystajacego z betonu. Potem oplotl ja sznurem w pasie i rowniez przywiazal do metalowych uchwytow. -A teraz najwazniejsze... - odsapnal rozciagajac przewod elektryczny, ktory po chwili zaczal wplatac w jej wlosy. Mieszanina bolu i strachu doprowadzila Sue do lkania. Mezczyzna przyjrzal sie swemu dzielu i chrzaknal z zadowoleniem. -Tak bedzie dobrze... - mruknal. Wlosy Sue byly teraz w kilku miejscach przywiazane mocno do kabla. Mezczyzna naciagnal jego drugi koniec i umocowal go scisle do czegos, co znajdowalo sie nad jej glowa. Gdy mezczyzna sprawdzal, czy przewod zostal maksymalnie napiety, poczula straszny bol. Metalowe kolka trzymaly jej rece - przy podlodze, wlosy ciagnal do gory elektryczny przewod. Byla calkowicie unieruchomiona. Mezczyzna popatrzyl na nia z zadowoleniem. -Za jakis czas przyjedzie po ciebie twoj maz - powiedzial. Przykleknal obok i przyjrzal sie jej przerazonej twarzy. - Wiesz, co sie wtedy stanie? - zapytal. Nie odpowiedziala. Wpatrywala sie w niego rozszerzonymi ze strachu oczami. -Nie wiesz? Wiec ci powiem. Jego samochod przetnie wiazke promieni podczerwonych na zewnatrz, przed drzwiami garazu. Kiedy to nastapi, drzwi sie otworza. A wtedy... - mezczyzna zawiesil glos pozwalajac, by Sue sama wyobrazila sobie, co sie stanie. Z jej przerazonych oczu widac bylo, ze rozumie. -Tak jest! - ciagnal szeptem. - Kabel jest przywiazany do silnika poruszajacego drzwiami. Z twojej glowy zostanie zdjety skalp, co wiecej, twoj maz bedzie sie temu przygladal. Moze wtedy zrozumie, co sie czuje w takich chwilach. Skurwiel! Sue otworzyla usta do krzyku, ale mezczyzna wepchnal jej do gardla szmate. Podniosl sie i jeszcze raz sprawdzil naprezenie kabla. Potem z wyrazem zadowolenia na twarzy podszedl do drzwi, zgasil swiatlo i wyszedl. Sue zostala w ciemnosci, sam na sam ze swym strachem. Jamieson skonczyl sprawozdanie dla Kontroli Naukowo - Medycznej, zakleil koperte i pozostawil ja do wyslania, po czym udal sie na oddzial ginekologiczny, ktorego urzedujacym ordynatorem byl teraz Phillip Morton. Omowil z nim liste oczekujacych pacjentek i uzgodnil, ze zabiegi chirurgiczne zaczna byc ponownie wykonywane, jak tylko pierwsza partia wysterylizowanych na nowo narzedzi i materialow opatrunkowych dotrze na oddzial. -Dzis rano otrzymalismy z Publicznej Sluzby Zdrowia wynik ostatniego wymazu pana Thelwella - powiedzial cicho Morton, kiedy Jamieson wstal szykujac sie do wyjscia. -I...? -Jest negatywny - odrzekl Morton. Kiedy Jamieson zaczal schodzic po schodach, uslyszal dzwonek telefonu. W sekunde pozniej drzwi gabinetu Mortona otworzyly sie i rozleglo sie wolanie wzywajace Jamiesona z powrotem. Wbiegl na gore i wzial do reki sluchawke. Po chwili Morton wyszedl cicho zamykajac za soba drzwi. -Jamieson, slucham... -To dobrze. Mimo ze Jamieson uslyszal tylko dwa slowa, nie spodobal mu sie ton glosu w sluchawce. Poczul nagle zaniepokojenie. -Kto mowi? - zapytal. -To niewazne. Wlasnie spedzilem przedpoludnie z panska zona, doktorze - powiedzial szyderczo brzmiacy glos. -Ach, tak? Ale kto mowi? - powtorzyl Jamieson czujac coraz wieksza obawe, ze cos stalo sie Sue. -To bardzo atrakcyjna pani. Jamieson przelknal sline. Wyobraznia zaczela podsuwac mu rozne obrazy. -Kto mowi? - zapytal ponownie, starajac sie, by jego glos brzmial spokojnie, ale znow musial przelknac sline. Zaschlo mu w ustach. -Naprawde bardzo atrakcyjna. Wprost nie mozna sie jej oprzec, ze tak powiem... Przynajmniej ja tak uwazam... bo nie moglem... Wiec ja posiadlem... - w sluchawce rozlegl sie chichot. -Gdzie jest Sue? Co pan jej zrobil? - zapytal Jamieson rozgoraczkowanym tonem. -Och... teraz moze pan ja odzyskac - odparl glos. - Juz z nia skonczylem. -Co to ma znaczyc? Co pan jej zrobil? - Jamieson juz prawie krzyczal. -Mialem ja, doktorze. Zabawialem sie z nia. Pieprzylem ja. Zerznalem do nieprzytomnosci. Czy naprawde chce pan znac szczegoly? A moze wolalby pan uslyszec je od niej? Wciaz ma nadzieje, ze chce ja pan z powrotem, zwazywszy, w jakim jest stanie... Jamieson musial oprzec sie o biurko. Sprobowal gleboko odetchnac, ale udalo mu sie tylko wciagnac kilka urywanych lykow powietrza. -Gdzie jest moja zona? - wykrztusil szeptem. - Co pan z nia zrobil? Wtedy uslyszal adres. Rozejrzal sie, szukajac na biurku Mortona czegos do pisania. Rozrzucil jakies rzeczy i chwycil do reki dlugopis. Potem na pierwszej lepszej kartce zapisal to, co uslyszal. -Garaz numer siedem. West Side Mews - powtorzyl. -Szczesciarz z pana, doktorze - powiedzial glos. - Ona sie cudownie pieprzy. W sluchawce zapadla cisza. Jamieson poczul wscieklosc i paniczny lek o Sue. Dopadl do klamki i z rozmachem otworzyl drzwi. Poniewaz w poblizu nie bylo Mortona, zbiegl po schodach i zatrzymal pierwsza napotkana osobe. Musial sie dowiedziec, gdzie jest West Side Mews. Portier z pralni rozwozacy po salach posciel podrapal sie w glowe. -Na lewo od Croxton Road. Druga albo trzecia przecznica w lewo, za swiatlami przy Midgely Road - powiedzial po chwili namyslu. Jamieson wypadl na zewnatrz. Nie zdazyl uslyszec ostatnich slow portiera: -Zaraz... A moze myslalem o Weston Mews... Jamieson skrecil ostro w Weston Mews i kiedy dostrzegl nazwe ulicy, z wsciekloscia walnal dlonmi w kierownice. -Glupi duren! Zabraklo mu slow. Wyskoczyl z samochodu i podbiegl do pierwszego przechodnia, jakiego zauwazyl. Byl to listonosz roznoszacy poczte w porze lunchu. -West Side Mews? - usmiechnal sie poblazliwie. - To daleko stad, kolego... Stad musi pan skrecic w lewo i... Jamieson probowal sie skupic, zeby zapamietac szczegoly, ale nie przychodzilo mu to latwo. Udreka stawala sie nie do zniesienia, wyjasnienia listonosza zdawaly ciagnac sie w nieskonczonosc. Ale popedzanie go niczego by zapewne nie zmienilo. - ... i to bedzie trzecia przecznica. Nie mozna nie trafic. Rozlegl sie pisk opon, gdy Jamieson nie zwracajac uwagi na inne samochody ostro zakrecil w poprzek ulicy. Przod samochodu wskoczyl na chodnik i przewrocil pojemnik na smieci. Bylo mu to obojetne, podobnie jak przeciagly ryk sygnalu i wsciekle gesty kierowcy nadjezdzajacego wlasnie pojazdu, ktoremu zajechal droge. Strzalka szybkosciomierza siegnela prawie dziewiecdziesieciu kilometrow, gdy z wyciem silnika pognal przed siebie wyprzedzajac dlugi sznur wlokacych sie pojazdow. Ale po chwili zmuszony byl zwolnic. Blysk swiatel nadjezdzajacej z przeciwka cysterny z benzyna dal mu do zrozumienia, ze kierowca nie zamierza ustapic mu z drogi. -Cholerny wariat! - uslyszal z szoferki cysterny, kiedy sie mijali. Jamieson nie zwrocil na to uwagi. Byl teraz zdolny myslec tylko o Sue, i o tym, co przezywa. -Na milosc boska, ruszaj! - wycedzil przez zacisniete zeby widzac, ze mimo zapalajacego sie w przodzie zielonego swiatla, czolo kolumny pojazdow nie posuwa sie. - Potrzebne ci pieprzone osobiste zaproszenie?! Niecierpliwie wyciagal szyje, by zobaczyc, co spowodowalo zator i dostrzegl na dachu samochodu tablice z litera "L". -Jezu Chryste! - wykrzyknal glosno, walac dlonia w kierownice. Po chwili mocno potarl czolo reka. To byl podswiadomy gest wyrazajacy zlosc na samego siebie. - Panuj nad soba, na litosc boska! Panuj! - mruknal. Mimo wscieklosci na sytuacje na drodze oraz potwornych mysli o polozeniu Sue, chwilami zmuszal sie i zaczynal myslec racjonalnie. Zastanawial sie, dlaczego ten facet w ogole do niego zadzwonil. Po co ktos, dopuszczajacy sie napadu na tle seksualnym, mialby telefonowac do meza ofiary? By chelpic sie swym wyczynem? W takim razie czy to przypadkiem nie on, Jamieson, byl wlasciwym celem ataku? Nie Sue, tylko on? Kto zrobilby cos takiego i dlaczego? Kiedy samochody ponownie musialy sie zatrzymac, po raz pierwszy przyszlo mu do glowy, ze telefon mogl byc jakims okrutnym zartem. Nie mozna bylo tego wykluczyc. Nie zdazyl sprawdzic, czy Sue w ogole wyszla z budynku. Moze siedzi tam i zastanawia sie, gdzie on sie podzial? Ale gdyby tak bylo, po co mezczyzna dawalby mu adres? A moze byla to sztuczka majaca na celu zwabienie go w pulapke? Ale nagle pomyslal, ze Sue moze teraz lezec poturbowana, samotna i przerazona w jakims zamknietym miejscu i poprzednia mysl natychmiast odrzucil. Kiedy wrzucil pierwszy bieg i ruszal ze skrzyzowania, ponownie zalala go fala gniewu. Na przecieciu ulic za sklepem rowerowym Helforda skrecil w lewo i zdal sobie sprawe, ze nie pamieta, jak ma dalej jechac. Zatrzymal samochod i podbiegl do kobiety pchajacej wozek z zakupami, zeby zapytac o droge. Przestraszyla sie i zaczela uciekac. -Niech sie pani nie obawia! Chce tylko zapytac, jak dojechac do West Side Mews... - probowal ja uspokoic. Ale kobieta nie sluchala. Obcy mezczyzna zaczepiajacy ja na ulicy w tym miescie, po wszystkim, co sie wydarzylo, zdawalo jej sie wystarczajaco niebezpieczne. Jamieson rozejrzal sie za kims innym. Ulica nadjezdzal na rowerze kilkunastoletni chlopiec. Rower byl za duzy, totez jechal stojac na pedalach. Kiedy zrownal sie z nim, Jamieson zawolal: - Gdzie jest West Side Mews, synu!? -To w lewo, prosze pana. Za zoltym sklepem. Jamieson skrecil w lewo, w zaulek. Pomalowany na zolto dom okazal sie malym urzedem pocztowym. Na zewnatrz byla budka telefoniczna. W dodatku pusta. Sprawdzenie, czy telefon od nieznajomego byl zartem czy tez nie, potrwa minutke, pomyslal Jamieson i zadzwonil do szpitala. W jego pokoju nikt nie podnosil sluchawki. Poprosil o polaczenie z Evansem i natychmiast uslyszal jego glos. -Widzial pan Sue? Jest w rezydencji? - zapytal. -Nie ma jej - odpowiedzial Evans. - Spotkalem ja wczesniej i powiedziala, ze wybiera sie do miasta po zakupy. Chybajeszcze nie wrocila. -Slodki Jezu... - wymamrotal Jamieson. -Cos sie stalo? -Sue zostala zraniona. Niech pan przysle karetke i policje na West Side Mews. Jamieson podal Evansowi adres i upewnil sie, czy go prawidlowo zapisal. -To pilne! - dodal, zanim odlozyl sluchawke unikajac zbednych pytan. Wyszedl z budki i postanowil zostawic samochod tam, gdzie go zaparkowal, po czym pobiegl za rog i wpadl na West Side Mews. Garaz numer siedem byl ostatni w rzedzie. Jamieson zatrzymal sie na srodku ulicy i spojrzal na biala siodemke wymalowana nad drzwiami. Wokol panowala cisza. W zaulku nie bylo nikogo. Kiedy powoli ruszyl w strone drzwi garazu, slyszal wlasny oddech. Nad drzwiami zobaczyl okno. Przez brudna szybe mozna bylo dojrzec jakies rupiecie. Jamieson domyslil sie, ze znajduje sie tam cos w rodzaju magazynu. Tuz pod oknem dostrzegl urzadzenie do wysylania wiazki promieni podczerwonych. Bylo to czarne plastikowe pudelko i wystajaca z niego niewielka rurka. Jamieson patrzyl na urzadzenie i pomyslal, ze w dzisiejszych czasach takie sterowanie drzwiami garazowymi to nic nadzwyczajnego. Ale promienie podczerwone moga miec szereg innych zastosowan, pomyslal o materialach wybuchowych. Ostroznie podszedl do malych drzwi z boku garazu. Byly zamkniete. Wokol wciaz panowala cisza. Nie bylo zadnych oznak zycia, zadnych dzwiekow dochodzacych z ktoregokolwiek garazu. Jamieson wpatrywal sie w drzwi i nagle w jego umysle zrodzilo sie straszliwe podejrzenie, ze Sue moze byc juz martwa. Cofnal sie i calym cialem rzucil sie na drzwi. Nie puscily, ale trzask, jaki wydaly, brzmial zachecajaco. Jeszcze dwukrotnie natarl na nie, zanim z hukiem wpadly do srodka i odbily sie od sciany. Stanal i nasluchiwal, ale wokol panowala cisza. Przekroczyl prog i znalazl sie w waskim korytarzu ze schodami, ktore prowadzily na poddasze. Tuz przy schodach, na lewo zauwazyl drzwi, za nimi powinien byc garaz. Jamieson wolno nacisnal klamke. Drzwi otworzyly sie. Wewnatrz panowala ciemnosc. Po omacku poszukal na scianie kontaktu. Gdy rozblyslo swiatlo, ujrzal przerazone oczy Sue i knebel w jej ustach. Nie mogla wydac z siebie glosu. Rzucil sie w jej strone, myslac tylko o jednym. Zyje! Dlaczego ten sukinsyn zwiazal ja w taki sposob? Dlaczego przywiazal jej wlosy kablem do sufitu? Zaczal szukac w kieszeniach scyzoryka, by uwolnic Sue, gdy uslyszal samochody policyjne skrecajace w zaulek. Usmiechnal sie do Sue, zeby byla spokojna, ale nagle dostrzegl w jej oczach bezgraniczne przerazenie. Nie bylo w nich ulgi! Cos musialo byc nie tak! Wskazala wzrokiem na cos, co bylo w gorze i Jamieson spojrzal na sciane nad jej glowa. Jej wlosy nie byly przywiazane do sufitu, byly przywiazane do... -Jezu Chryste! - przerazliwie wrzasnal Jamieson, gdy nagle to stalo sie dla niego jasne. W tym samym momencie pierwszy z policyjnych samochodow przecial wiazke promieni podczerwonych na zewnatrz garazu. Silnik przy drzwiach wlaczyl sie i wlosy Sue zostaly szarpniete, a jej glowa uderzyla mocno o sciane. -Nie! - krzyknal Jamieson zrywajac sie na rowne nogi i wbijajac ramie w mechanizm napedowy. Potworny bol omal nie rozsadzil mu czaszki, gdy cialo przedramienia wciagniete zostalo przez poruszajace sie tryby. Poczul, jak stalowa dzwignia zatrzymuje sie na kosci i pociemnialo mu w oczach... Maszyneria stanela i garaz wypelnil sie dymem i zapachem spalenizny. Glowny bezpiecznik przepalil sie i zgaslo swiatlo. Gdy Jamieson doszedl do siebie, ujrzal twarze Clivea Evansa i dwoch policjantow probujacych go uwolnic z potrzasku. -Bedziemy musieli wezwac straz pozarna - powiedzial jeden z nich. -Sami sobie poradzimy, jesli przyniesiecie tamten podnosnik hydrauliczny - odparl Evans przejmujac dowodzenie akcja. -Sue... - wymamrotal Jamieson. - Gdzie jest Sue? -Z panska zona wszystko w porzadku, sir - powiedzial lagodnie jeden z policjantow. - Zemdlala, ale nic jej nie grozi. Inny policjant przyprowadzil garazowy podnosnik na kolkach. W oddali zabrzmial dzwiek syreny nadjezdzajacej karetki. Clive Evans instruowal, jak ustawic podnosnik i polecil policjantowi, zeby zaczal pompowac. Stalowy drazek przyciskajacy ramie Jamiesona do kola napedowego uniosl sie powoli. Wsrod westchnien ulgi Jamieson oswobodzil reke. Teraz mozna bylo ocenic, w jakim stopniu zostala uszkodzona. -Kosc nie jest zlamana - powiedzial Evans. - Ale cialo wyglada kiepsko. Zostana panu na pamiatke blizny. Jamieson nie przejal sie tym zbytnio. Trzymajac zraniona reke zgieta na brzuchu, podszedl do Sue i przykleknal. Jeden z policjantow trzymal jej glowe. Byla nieprzytomna, ale ani jej wlosy, ani skora na glowie nie ucierpialy. -Och... Kochanie... - powiedzial miekko Jamieson. -Bede musial zajac sie panskim ramieniem - powiedzial Evans. Jamieson wstal powoli, nie przestajac szczesliwymi oczami patrzec na Sue. Evans tymczasem zatamowal krwawienie zakladajac mu na reke prowizoryczna opaske uciskowa. Ambulans zabral Jamiesona i Sue do Kerr Memorial. W karetce Sue odzyskala przytomnosc. Ulga na widok siedzacego obok niej Jamiesona spowodowala, ze na chwile zapomniala, co zrobil, zeby ja uratowac. -Twoja reka! - szepnela. - Twoja biedna reka! -Wszystko bedzie dobrze - uspokoil ja Jamieson. Sue spojrzala na Evansa szukajac potwierdzenia. Evans potakujaco skinal glowa. -Och, Scott! - wykrzyknela Sue nie mogac opanowac wzruszenia. Po jej policzkach splynely lzy. -No juz... juz - szepnal Jamieson. - Nic ci juz nie grozi, Sue. Oboje jestesmy bezpieczni - powiedzial biorac ja za reke. Cialem Sue wstrzasnal dreszcz. Jamieson poczul najpierw lekkie drzenie jej reki, potem cala zaczela sie trzasc. Mowienie przychodzilo jej z trudem. -Ten czlowiek... - wyjakala. - Jak ktos mogl... Jamieson probowal ja przytrzymac uspokajajacym ruchem reki, ale w calym ciele zaczynal czuc bol promieniujacy od ramienia, naplywajacy coraz mocniejszymi Falami, az w koncu stracil przytomnosc. * 14* Przykro mi... Stracila dziecko - powiedzial Phillip Morton, ktory zostal wezwany do zbadania Sue.Jamieson skinal glowa i odwrocil wzrok. Nie mial ochoty na niczyje wspolczucie w momencie, kiedy czul sie tak nieodporny na ciosy. Od chwili, w ktorej podsluchal, ze Sue krwawi, spodziewal sie tego, co uslyszal od Mortona. Lezal na wpol nieprzytomny na wozku w drodze na izbe przyjec, ale dotarly do niego strzepy rozmowy. Sluch jest zmyslem, ktory przy takich wypadkach jest najmniej narazony, a potem pierwszy zaczyna prawidlowo funkcjonowac. Teraz, kiedy bol byl juz opanowany, gdyz jego reka zostala opatrzona i pozszywana, siedzial razem z Clivem Evansem, ktory z dobrej woli towarzyszyl mu czekajac, az Morton skonczy badac Sue. Mimo najgorszych obaw kurczowo trzymal sie resztek nadziei, ze moze cos zle zrozumial i ta wiadomosc okaze sie nieprawda. Morton pozbawil go zludzen. Jamieson poczul, ze opadaja mu ramiona, a nogi robia sie strasznie ciezkie. -Przykro mi... - powiedzial Evans kladac reke na ramieniu Jamiesona. -Tak sie nieszczesliwie zlozylo - odezwal sie Morton. - Ale panska zona jest mloda, silna i nie ma powodow, dla ktorych... Jamieson nie sluchal. Znal te rutyne. Chcial tylko jednego. Byc przy Sue. -Chce ja zobaczyc - powiedzial. -Oczywiscie... - odrzekl Morton odsuwajac sie, by go przepuscic. Jamieson otworzyl drzwi lewa reka, prawe ramie mial na temblaku. Sue lezala nieruchomo z oczami utkwionymi w sufit. -Hej? Jak sie czujesz? - zapytal miekko. Jego slowa byly w tym momencie smieszne. Wiedzial przeciez dokladnie, jak sie czuje. Ale musial jakos zaczac rozmowe, a kazda rozmowa wymaga slow. Sue nadal patrzyla w sufit, jakby nie slyszala tego, co powiedzial. Jamieson dostrzegl lze splywajaca po jej policzku. Odwrocila glowe i spojrzala na niego. -Przepraszam... - szepnela. - Strasznie cie przepraszam... -Idiotka! - powiedzial Jamieson szeptem, biorac ja za reke. -Tylko ty sie liczysz. Nic wiecej. -Ale tak chciales tego dziecka... - powiedziala nie mogac juz powstrzymac potoku lez. -Jeszcze bedziemy miec dzieci. Mamy na to cale zycie. Teraz ty jestes najwazniejsza. Boze! Jakaz to byla ulga, ze znalazlem cie zywa... Nie potrafie nawet powiedziec, jak bardzo sie balem... Odchodzilem od zmyslow... Sue polozyla mu reke na ustach. -Wiem... - wyszeptala. - Wiem... Przez moment trwali oboje w milczeniu szczesliwi, ze nie potrzebuja slow. Czuli, ze naprawde naleza do siebie. -Nie moge przestac myslec o tym, co by sie stalo, gdybys podjechal pod garaz samochodem, zamiast przyjsc pieszo - powiedziala po chwili Sue. - Wciaz sie nad tym zastanawiam, wciaz to przezywam. Nie potrafie uwolnic sie od tego koszmaru. Co sprawilo, ze zostawiles samochod kawalek dalej? Jamieson poglaskal ja po wlosach. -Mozesz byc wdzieczna korkom ulicznym. Mialem czas, zeby sie zastanowic. -Opowiedz mi, jak to bylo. Jamieson opowiedzial jej, jak poczatkowo wpadl w panike, gdy okazalo sie, ze pojechal pod zly adres i jak pozniej zaczal rozwazac, co kryje sie za telefonem od nieznajomego nie wykluczajac, ze to okrutny zart. -Zatrzymalem sie przy budce telefonicznej za rogiem ulicy, przy ktorej sa garaze i zadzwonilem do szpitala, zeby sprawdzic, czy jestes - ciagnal. - Evans powiedzial mi, ze pojechalas do miasta. Wiec kazalem mu wezwac policje. Kiedy wyszedlem z budki, bylem tak blisko zaulka, ze zostawilem samochod tam, gdzie stal i pobieglem... -Dzieki Bogu... - powiedziala Sue. -No wlasnie... - przyznal Jamieson. -Scott... -Tak...? -Co ten mezczyzna powiedzial przez telefon? -Mase obrzydliwych bzdur. -A dokladniej? - zapytala Sue. Jamieson opowiedzial jej. -Wiesz, ze to nieprawda? Jamieson scisnal jej ramie. -Nie chce, zebys pomyslal, ze stracilam dziecko z powodu tych rzeczy... - powiedziala Sue. - Jesli o to chodzi, to nawet mnie nie dotknal... Chyba tylko dlatego poronilam, ze tak mnie przestraszyl. Teraz kiedy jestes ze mna i czuje sie bezpieczna pod twoja opieka, to moze brzmi glupio, ale wtedy... Myslalam, ze to ten zabojca... Czlowiek, ktory pocial tamte kobiety... Nigdy nie przypuszczalam, ze mozna sie tak bac. Sue znow zaczela sie trzasc. Jamieson przytulil ja, a kiedy sie uspokoila, powiedzial miekko: -Clive mowil mi, ze na dole czeka policja. Chcieliby z toba porozmawiac, jesli czujesz sie na silach. Sue skrzywila sie. -Jesli dzis nie jestes w stanie o tym rozmawiac, powiem im. Ale im predzej zaczna szukac tego wariata, tym lepiej. Wiec cokolwiek bedziesz mogla im powiedziec... -A pozwola ci zostac przy mnie? -Zgodzimy sie na rozmowe tylko pod takim warunkiem. -W porzadku. Porozmawiam z nimi. Znaczy - my porozmawiamy. Dwaj policjanci wygladali na przyzwoitych, wspolczujacych facetow, ale Jamieson czul sie w obowiazku przypomniec im na wszelki wypadek o przejsciach Sue i poprosil, zeby obchodzili sie z nia delikatnie. -Naturalnie, sir - uspokoil go inspektor. - Bedziemy tu mozliwie jak najkrocej. Sue opowiedziala im o mezczyznie spotkanym w sklepie oraz o wypadkach, jakie potem nastapily. -Mowil pani, ze chcial sie zemscic? - zapytal inspektor. -Tak powiedzial. -Ale nie mowil. Za co? Niczego nie dawal do zrozumienia? -Nie. -I nigdy przedtem nie widziala pani tego mezczyzny? -Nie. Tylko w autobusie. Policjanci wymienili spojrzenia. -W autobusie? - zapytal inspektor. -Tak, jechal do miasta tym samym autobusem, co ja. I wysiadl tam, gdzie ja - odrzekla Sue takim tonem, jakby jej informacja byla niewiele znaczacym drobiazgiem. -Nie wspominalas o tym wczesniej - wtracil Jamieson. -Nie? To przepraszam. -Pani Jamieson, to bardzo wazne. Nie zauwazyla pani, gdzie ten mezczyzna wsiadl do autobusu? - zapytal inspektor. Sue potrzasnela przeczaco glowa i powiedziala usprawiedliwiajaco: -Nie, nie zauwazylam. -Czy w drodze do miasta wygladala pani przez okno autobusu, pani Jamieson? -Tak, wygladalam. -Ale nie przypomina sobie pani, zeby ten mezczyzna wsiadal? -Nie. -A czy to mozliwe, zeby juz byl w autobusie, kiedy pani wsiadla? -Ale ja wsiadlam tu, przy szpitalu - odrzekla Sue. - Na petli. -Zgadza sie, to koncowy przystanek - przytaknal policjant. -Czy w autobusie siedzieli juz jacys ludzie, kiedy pani wsiadala - Bylo troche ludzi. -Czy ten mezczyzna mogl znajdowac sie wsrod pasazerow? -Mozliwe. Wsiadajac nie zwracalam zbytniej uwagi na ludzi, ktorzy byli w autobusie. Poszlam od razu na gore. -Dziekuje, pani Jamieson. Jamieson zrozumial, do czego zmierzal policjant. Tamten mezczyzna nie pojawil sie w sklepie nagle, ni stad, ni z owad. Sledzil Sue. Co wiecej, wygladalo na to, ze sledzil ja od samego szpitala. -Jest jeszcze cos - powiedziala Sue. -Prosze mowic, pani Jamieson. -Byl w przebraniu. -W przebraniu? -Mial peruke. Zauwazylam to, kiedy zblizyl sie do mnie w garazu. Wasy tez mial sztuczne. Zaczynaly sie odklejac z jednej strony. -Duzy mezczyzna, silnie zbudowany... - mowil inspektor. Sue potakiwala. -Pomijajac wlosy i wasy, czy przychodzi pani na mysl ktos podobnie zbudowany, kogo spotkala pani ostatnio? Sue potrzasnela glowa. -Duzo o tym myslalam, ale nikt nie przychodzi mi na mysl. Prawie nikogo w tym miescie nie znam! - dodala. -A pan? - policjant zwrocil sie do Jamiesona. - Czy ten rysopis cos panu mowi? -Musialbym sie zastanowic - odrzekl Jamieson krecac glowa. -Dziwne... - powiedzial inspektor. - To calkiem jasne, ze ten mezczyzna nie jest naszym slynnym rozpruwaczem. Nie interesowala go wcale panska zona, uzyl jej tylko jako narzedzia. Chodzilo mu o pana. Z jakiegos powodu bardzo mu zalezalo, zeby ugodzic wlasnie w pana. Czy nie przychodzi panu do glowy nikt, kto moglby miec jakis powod, zeby tak wobec pana postapic? -Nie, inspektorze. Nie mam pojecia... Do pokoju wszedl Phillip Morton i zazadal, zeby zakonczyc przesluchanie. Sue potrzebowala snu. Policjanci nie oponowali. Podziekowali Sue i Jamiesonowi i wyszli. Jamieson jeszcze przez chwile zostal sam na sam z Sue, po czym w towarzystwie Clivea Evansa wrocil do siebie. -Przydaloby sie panu cos mocniejszego - powiedzial Evans przygladajac sie Jamiesonowi. - Jeden glebszy bylby na miejscu. -Nawet dziesiec glebszych - odparl Jamieson. -Wyskoczymy gdzies? Jamiesonowi nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac. -Dobry pomysl - odparl. Jamieson zdazyl wypic dwie duze whisky, zanim zorientowal sie, ze Evans pije tylko sok pomaranczowy. -Pan nie pije? - zapytal. -Nigdy nic mocniejszego od tego. - Evans postukal palcem w swa szklanke. -Bardzo madrze... - usmiechnal sie Jamieson oprozniajac swoja. -Zamowie panu nastepna - zaproponowal Evans. -Jesli pan nie pije, to dziekuje! - zaprotestowal Jamieson, ale zanim sie obejrzal, Evans zdazyl zamowic kolejke. -Mial pan cholernie ciezki dzien. Niech pan to potraktuje leczniczo, jak polowa naszych pacjentow. Jamieson wypil drinka. Musial przyznac w duchu, ze whisky dobrze mu robi. Caly czas byl pod dzialaniem tak silnego stresu, ze ledwo to wytrzymal. Dopiero teraz zaczal sie odprezac. -Jakie ma pan dalsze plany? - zapytal Evans. -Kiedy Sue poczuje sie lepiej, wrocimy do Kentu, zeby troche odetchnac. Byloby idealnie, gdybym zabral ja gdzies na wakacje. Zobaczymy... Tak czy inaczej, powinnismy wyjechac do konca tygodnia i nie moge powiedziec, zebym z zalem opuszczal to miejsce. -Ma pan na mysli szpital czy miasto? -Jedno i drugie. -Jestem w stanie to zrozumiec - przyznal Evans, - Dla pana pobyt tutaj nie byl najprzyjemniejszy. -Dla nikogo z nas nie byl to najprzyjemniejszy okres. W tym bagnie... -No coz... Juz po wszystkim - odrzekl Evans. -Dzieki Bogu - powiedzial Jamieson. - Cholera! Mialem sprawdzic, co z powtorna sterylizacja narzedzi i opatrunkow z ginekologii. -Wszystko w porzadku. Juz to zrobilem. Kazda sztuka przeszla przez autoklaw i wrocila w nowym sterylnym opakowaniu. -Dzieki... - odrzekl Jamieson. - Szkoda, ze nie moge postawic panu drinka. -Przysle mi pan z Kentu truskawki, kiedy nadejdzie sezon - powiedzial Evans. -Zgoda. Obiecuje. Wykonywanie zabiegow chirurgicznych na oddziale ginekologicznym wznowiono w Kerr Memorial w srode, w trzecim tygodniu pobytu tutaj Jamiesona. Operacje zaczeto wykonywac zgodnie z ulozonym harmonogramem, wedlug listy oczekujacych pacjentek. Ani pod koniec pierwszego dnia, ani w ciagu dwoch nastepnych nie wystapily zadne problemy pooperacyjne. W sobote rano, kiedy Jamieson i Sue szykowali sie do wyjazdu, wygladalo na to, ze wszystko na oddziale wrocilo do normy. Hugh Crichton zegnajac Jamiesonow zyczyl im powodzenia. Oslaniajac przed deszczem glowe teczka z dokumentami, wolna reka przytrzymywal dla Sue drzwi od strony kierowcy. Jamieson nie mial juz ramienia na temblaku, ale z reka nie bylo jeszcze na tyle dobrze, by mogl wytrzymac za kierownica tak dluga podroz. Kiedy przejezdzali przez brame szpitala, Jamieson obejrzal sie, a potem zapytal Sue: -Zadowolona jestes, ze wyjezdzamy? -Przeciez znasz odpowiedz na to pytanie - odparla. Mineli juz autostrade na poludnie, gdy Sue zapytala: -Czy myslales o tym mezczyznie w peruce? -Duzo o nim myslalem, ale nic nie wymyslilem - odrzekl Jamieson. - A ty? Sue przez chwile milczala zajeta czekaniem na dogodny moment, by wyprzedzic jadaca przed nimi ciezarowke. Kiedy bezpiecznie zakonczyla wyprzedzanie, powiedziala: -Wydaje mi sie, ze to homoseksualista. -Dlaczego tak sadzisz? -W pewnym momencie wlozyl mi reke pod spodnice... -I to swiadczy o jego sklonnosciach homoseksualnych? -Zrobil to, zeby mnie przestraszyc i udalo mu sie. Ale po jego oczach widzialam, ze go to nie podnieca. Mogl wykrecic mi reke... -Moze powinnas powiedziec o tym policji. -Ale to wlasciwie zaden dowod, prawda? Moze to nawet nic waznego. To przeciez nie tlumaczy jego nienawisci do ciebie ani nie wyjasnia, dlaczego tak bardzo chcial cie zranic. -Chyba masz racje. -Dreczy cie to? -Oczywiscie - odparl Jamieson. - Glownie dlatego, ze nic z tego nie rozumiem. Nie wyobrazam sobie, co moglbym zrobic, zeby ktos az tak mial mnie nienawidzic. A ktos najwidoczniej ma powod. Zamilkli oboje na kilka minut. Potem Sue zapytala: -Kiedy wybierasz sie na spotkanie z ludzmi z Kontroli Naukowo-Medycznej? -Pojade do Londynu w poniedzialek, jesli nie masz nic przeciwko temu. Im szybciej bede mial to z glowy, tym lepiej. -Naturalnie. Niedzielny poranek byl piekny, wiec Sue i Jamieson mogli sie w pelni nacieszyc zaplanowanym spacerem. Po calonocnym deszczu w powietrzu unosil sie zapach mokrych lisci, ktory wdychali z przyjemnoscia, idac objeci polnymi drozkami. Tak wyliczyli czas, ze w porze lunchu doszli do wioski Bridge i mogli zjesc posilek w swym ulubionym pubie. Ale mimo usilowan, by ich zycie wygladalo tak, jak przedtem, dla obojga stawalo sie jasne, ze to wymaga czasu. A koszmarne wspomnienia ze szpitala Kerr Memorial nie opuszcza ich tak z dnia na dzien. Dawniej chwile milczenia nie byly niczym nienaturalnym. Teraz rozmowa nie kleila sie. Kazde wiedzialo, ze oboje bladza myslami roztrzasajac to, co wydarzylo sie na przestrzeni kilku ostatnich tygodni. W pewnym momencie Jamieson przyznal, ze caly czas przesladuje go mysl o czlowieku, ktory uprowadzil Sue. -Wiesz, co mnie najbardziej gnebi? - zapytal. - Mysle, ze nienawisc tego czlowieka do mnie ma jakis zwiazek z wydarzeniami, ktore mialy miejsce w szpitalu. Poza szpitalem nie poznalem wlasciwie nikogo poza para wloskich kelnerow, kiedy poszedlem, zeby cos zjesc. A napiwek, ktory im zostawilem, nie byl wcale najgorszy. Sue usmiechnela sie widzac, jak Jamieson probuje zartowac, ale wypadlo to blado. -To chyba niemozliwe, zeby ktos mogl cie winic za zgony w szpitalu - powiedziala. -Mam nadzieje... - odrzekl Jamieson. - Ale moze ktos uwaza, ze powinienem byl zrobic wiecej, niz zrobilem. Ze powinienem byl wyswietlic te sprawe wczesniej. I wini mnie za smierc zony lub corki? -Nie brzmi to prawdopodobnie. - Sue energicznie pokrecila glowa. Jamieson przyznal jej racje. -Nie sadzisz chyba, ze on moze jeszcze probowac mscic sie na tobie, prawda? - zapytala z obawa w glosie. -Nie, oczywiscie, ze nie... - odrzekl Jamieson. - No dobrze... - przyznal po chwili, napotykajac niepewne spojrzenie Sue. - Prawda wyglada tak, ze nie mam pojecia. Moze bedzie probowal... Trudno cokolwiek przewidziec, skoro nie wiadomo, z kim sie ma do czynienia. -Tak juz lepiej... - powiedziala Sue. - Nie oszukuj mnie. -Zglosil sie doktor Jamieson - powiedziala panna Roberts do aparatu, ktory miala pod reka. -Prosze przyslac go na gore - odrzekl czyjs glos. -W porzadku... Znam droge - powiedzial Jamieson kierujac sie w strone windy. -Nie, nie, tak nie wolno! - zatrzymala go panna Roberts podniesionym glosem, po czym dodala przepraszajaco; - Goscie moga poruszac sie po Ministerstwie tylko w towarzystwie upowaznionej osoby. Taki jest przepis. Jamieson z usmiechem zastosowal sie do jej polecenia i zaczekal, az dolaczy do niego umundurowany straznik. W windzie zartowali na temat pogody i Jamieson dowiedzial sie, ze pan Jackson spedzil urlop w Torquay, a pogode mial "w kratke". -Milo mi pana widziec - powiedzial Macmillan, kiedy Jamieson wszedl do pokoju. Jamieson przywital sie kolejno z nim, z Armourem i z Foremanem podajac lewa reke. -Nie robilem tego od czasu, kiedy bylem w harcerstwie - zazartowal Armour. -Zdaje sie, ze przezyl pan ciezkie chwile - powiedzial Macmillan. -Moja zona przezyla jeszcze ciezsze - odrzekl Jamieson. -Paskudna sprawa - odezwal sie Foreman. Dwaj pozostali mezczyzni ze zrozumieniem pokiwali glowami. -Wciaz nie domysla sie pan, dlaczego tamten chcial panu zaszkodzic? - zapytal Foreman. -Nie, ale mam przeczucie, ze to mialo zwiazek z afera w szpitalu. Musialo miec. -Dlaczego? - zapytal Armour. -Pomijajac fakt, ze poza szpitalem wlasciwie nikogo nie poznalem, wydaje mi sie, ze za problemem z infekcja kryje sie cos wiecej, niz udalo mi sie ustalic. Istnieja rozne niejasne watki, na pierwszy rzut oka nie powiazane ze soba. Podejrzewam, ze niektore sa dosc istotne. -Ale posredni dowod przemawiajacy przeciw Thelwellowi byl bardzo przekonywajacy. Nawet jesli list, ktory pozostawil przed popelnieniem samobojstwa, byl niejasny - powiedzial Macmillan. -Zgoda - przyznal Jamieson. - Ale wciaz mnie to dreczy. Macmillan usmiechnal sie kwasno. -Musimy byc pragmatyczni - powiedzial. - Jesli sprawa infekcji w Kerr Memorial zostala wyjasniona, zrobilismy, co do nas nalezy. I na tym koniec. -To, co powiem, ma tylko posredni zwiazek ze sprawa, ale wiadomo, ze w ciagu ostatnich dziesieciu dni nie zdarzylo sie w miescie zadne morderstwo - dodal Armour. -Moze nigdy nie poznamy calej historii - dorzucil Macmillan. - Ale powtarzam, jesli problem w Kerr Memorial zniknal wraz ze smiercia tego Thelwella, to nam wystarczy. -W porzadku, sir - odrzekl Jamieson. Macmillan wstal. Dla Jamiesona byl to sygnal, ze powinien uczynic to samo. -Przykro mi, doktorze, ze panskie pierwsze zadanie wykonywane dla nas okazalo sie tak fatalne w skutkach. Z powodu tych urazow musi pan zrobic sobie krotki urlop, zanim pomyslimy o nowej sprawie, w ktorej bedzie mogl pan nam pomoc. -Przyjemnie bedzie spedzic troche czasu z zona - odrzekl Jamieson. - Chyba jestem jej to winien. -Oczywiscie - zgodzil sie Macmillan. - Aha, przy okazji... wyciagnal brazowa koperte -... mam dla pana raport z naszego laboratorium, o ktory pan prosil. Wyjechal pan z Leeds, zanim moglismy go panu przekazac. Jamieson spojrzal zaskoczony. -Prosilem tylko o jeden raport i otrzymalem go - powiedzial. Jedna reka wyciagnal z otwartej koperty dokument i przeczytal. Byl to analityczny meldunek na temat bakterii Staphylococcus, ktora spowodowala wybuch drugiej epidemii zakazen w Kerr Memorial. -Dziwne... - mruknal. - Nie przypominam sobie, zebym o to prosil... Nagle spojrzal na fotokopie prosby o sporzadzenie raportu przypieta do dokumentu i zrozumial. U dolu widnial podpis: "M. Lippman, w/z Dra Jamiesona". Moira Lippman przyslala do laboratorium kultury bakterii i poprosila o sporzadzenie raportu. -Zagadka wyjasniona? - zapytal Armour. -Tak, dziekuje - odrzekl Jamieson. Wciaz byl zaskoczony, ale nie chcial teraz rozwodzic sie na ten temat. Schowal raport do kieszeni. -Bedziemy w kontakcie - powiedzial Macmillan. Jamieson mial przeszlo dwie godziny do odjazdu pociagu, ktory zatrzymywal sie na malenkiej stacyjce w Bekesbourne Halt, o poltora kilometra od jego domu w Patrixbourne. Nie przeszkadzalo mu to, nie musial sie nigdzie spieszyc. Mial teraz okazje, by spokojnie zastanowic sie, dlaczego Moira Lippman wyslala swoja prosbe do laboratorium Kontroli Naukowo-Medycznej. Czy po prostu uwazala, ze on sam bedzie potrzebowal takiej analizy? Przeciez wyslal Pseudomonas. A moze miala wlasny powod? Cos, co bylo zwiazane z jej odkryciem? Jamiesonowi wydalo sie to ekscytujace, ale nie bylo sensu probowac odcyfrowywac raportu w brudnej i wilgotnej poczekalni dworca kolejowego. Lepiej bylo zaczekac, az znajdzie sie w domu i bedzie mial pod reka potrzebne ksiazki, - Jak poszlo? - zapytala Sue. -W porzadku. Sprawa infekcji zostala zakonczona, wiec sa zadowoleni. -Sam mowiles, ze to bylo najwazniejsze - powiedziala Sue. -Jak spedzilas czas podczas mojej nieobecnosci? - zapytal Jamieson. -Na sprzataniu! - odrzekla. - Nie bylo nas tak dlugo, ze dom zarosl brudem. -Nie powinnas na razie robic takich rzeczy - powiedzial Jamieson miekko. - Jeszcze na to za wczesnie. Sue zesztywniala, kiedy jej dotknal i odwrocila sie. -Bylo, minelo, a ja czuje sie dobrze - odparla tonem wykluczajacym dalsza dyskusje. Poszla do kuchni i wlaczyla czajnik. -Dlaczego nie powiedziales mi, ze policja obserwuje dom? - zapytala. Jamieson byl zaskoczony. Zastanawial sie, czy nie udawac, ze nie wie, o czym mowa, ale ostatecznie skapitulowal. -Przepraszam - powiedzial. - Nie chcialem cie niepokoic. Po prostu uwazalem, ze to dobry pomysl zeby ktos mial na oku dom, kiedy zostalas sama, a ja bylem w Londynie. Zalatwilem to z Kontrola Naukowo - Medyczna. -Nastepnym razem uprzedz mnie, zgoda? - powiedziala Sue ostrym tonem. -Zgoda - odrzekl potulnie Jamieson. -Gdyby ten facet, ktorego zobaczylam dzis rano na koncu alejki, nie wygladal na policjanta, moglabym pomyslec, ze to zupelnie ktos inny. -O Boze! Nie wzialem tego pod uwage - przyznal Jamieson. -Przepraszam cie. To byla z mojej strony bezmyslnosc. Sue upuscila lyzeczke i zamiast ja podniesc, schowala twarz w dloniach. Jamieson natychmiast podszedl do niej i objal ja ramieniem. Czul, ze wciaz jest bardzo spieta. Pomalu uspokoila sie i zajela robieniem kawy. -Opowiedz mi wszystko o pobycie w Londynie - poprosila niosac do pokoju tace z kawa w filizankach. -Zdarzyla sie jedna dziwna rzecz... - Jamieson opowiedzial o prosbie Moiry Lippman wyslanej do laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej. -I nic ci nie powiedziala? - spytala Sue. -Posluzyla sie moim nazwiskiem, ale slowem mi o tym nie wspomniala. -Co wynika z raportu? -Przywiozlem go ze soba. Musze nad nim posiedziec. -Czy to znaczy, ze wieczor zamierzasz spedzic na gorze? - zapytala Sue. -Popracuje tam troche. - Jamieson pocalowal jej wlosy. - Nie za dlugo. Obiecuje. Po pewnym czasie Jamieson zrobil sobie przerwe i wyjrzal przez okno. Jego wzrok padl na wierzbe stojaca w ogrodzie. Zawsze uwazal, ze najladniej wyglada o zmierzchu. Jej galazki opadaly dotykajac trawnika, jakby byly zmeczone po calym dniu pracy. Na tle wieczornego nieba rysowaly sie sylwetki drzew rosnacych na koncu boiska do krykieta. Jamieson zaciagnal zaslony, zapalil lampe i usiadl z powrotem przy biurku. Moira Lippman prosila o szczegolowa analize biochemiczna bakterii zwanej Staphylococcus. Analiza zostala przeprowadzona przez ludzi z laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej. Niektore testy zostaly zdublowane, gdyz Moira sama wykonala je wczesniej w Kerr Memorial. Podsumowanie wynikow stwierdzalo, ze bakteria byla gronkowcem o duzym stezeniu dodatnim, wysoce niebezpiecznym dla organizmu ludzkiego i odpornym na wiele sprawdzonych srodkow leczniczych. Gdyby nie to, ze Moira Lippman przypomniala sobie o probach z loromycyna, co okazalo sie skuteczne w walce osiem kobiet zakazonych ta bakteria w szpitalu Kerr Memorial mogloby umrzec. Na nieszczescie dwom z nich stosowanie loromycyny rozpoczeto za pozno. Jak na ironie jedna z dwoch zmarlych kobiet byla bratowa Moiry. Jamieson przesledzil wyniki testow biochemicznych i uznal, ze nie potrafi ich samodzielnie rozszyfrowac. Siegnal po egzemplarz Malej Encyklopedii Bakteriologicznej Bergeya i poszukal w spisie tresci hasla Staphylococcus. Minelo troche czasu, od kiedy ksiazka po raz ostatni byla w uzyciu. Na wierzchu zebrala sie gruba warstwa kurzu, ktora Jamieson zdmuchnal, po czym zajrzal do spisu tresci. Odszukal tabele zawierajace potrzebne mu informacje i wypisal prawidlowe wartosci odnoszace sie do testow wymienionych w raporcie. Kiedy porownal je z wynikami uzyskanymi w laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej, zaczal dostrzegac rozbieznosci. Zanim skonczyl, odnalazl cztery niezgodnosci miedzy wynikami testow laboratoryjnych a wzorcami wynikow podanymi w ksiazce Bergeya. -Zupelnie jak Pseudomonas... - mruknal. Czy o tym chciala porozmawiac Moira Lippman? Czego to dowodzilo? -Scott! Juz pol do jedenastej - dobiegl go z dolu glos Sue. -Obiecales! Jamieson odruchowo spojrzal na zegarek. Nie zdawal sobie sprawy, ze uplynelo tyle czasu. -Ide... - odpowiedzial. Powoli zamknal ksiazke i odlozyl ja na polke. Cos zaczynalo mu switac w glowie. Nie potrafil tego jeszcze dokladnie okreslic, ale musial istniec powod trwalych odchylen cech bakterii ze szpitala od norm przewidzianych w podrecznikach. Porzadkujac notatki postanowil to jeszcze dokladnie przemyslec. Ale to moglo zaczekac. Minelo osiem dni, zanim Kontrola Naukowo - Medyczna ponownie sie odezwala. Sue i Jamieson spedzali wieczor poza domem. Wrocili tuz po jedenastej i ledwie przekroczyli prog, zadzwonil telefon. -Jamieson, slucham... -No... Nareszcie pana zlapalem. Mowi Macmillan. Jamieson spojrzal na zegar wiszacy na scianie. Jesli Macmillan dzwonil do niego o tej porze, cos musialo sie stac. -Obawiam sie, ze mamy klopot... - uslyszal w sluchawce. Poczul w zoladku dziwna slabosc. Zdazyl sie juz przekonac, ze kiedy ci na gorze przybieraja lagodny ton glosu i uzywaja slow w rodzaju "klopot", prawie zawsze maja na mysli cos znacznie gorszego. -Co sie stalo? -W Kerr Memorial wybuchla nowa epidemia zakazen. Znowu na oddziale ginekologii. Jamieson zamknal oczy. Slowa, ktore uslyszal, obezwladnily go na moment. Mily nastroj wieczoru prysl. Poczul, jak odplywa z niego energia, jakby wyszlo z niego powietrze. -Niech pan mowi dalej - powiedzial ochryplym glosem. Musial odkaszlnac, zeby wydobyc z siebie nastepne slowa. -Obawiam sie, ze nie jest dobrze. Infekcja zaatakowala piec kobiet. -Jaka jest przyczyna? -Bakteria nie zostala jeszcze zidentyfikowana. Na razie Phillipowi Mortonowi udalo sie ustalic, ze zrodlem byla prawdopodobnie partia kroplowek z roztworem soli fizjologicznej. Laboratorium wlasnie przeprowadza analize. -Wracam tam - powiedzial Jamieson. - Chcialbym, zeby Kontrola Naukowo - Medyczna zalatwila jeszcze kilka spraw. -Slucham. -Niech ludzie z laboratorium zdobeda tyle rodzajow antybiotykow nie posiadajacych legalizacji, ile sie tylko da. -Nie posiadajacych legalizacji?! - wykrzyknal Macmillan. -Tak. Chodzi mi o srodki, na ktorych produkcje firmy farmaceutyczne nie uzyskaly jeszcze licencji. -Ale dlaczego? -Wydaje mi sie, ze nalezy spodziewac sie takich samych trudnosci w leczeniu tej epidemii. Bakteria bedzie odporna na dotychczasowe antybiotyki. Jesli to Staphylococcus, mozemy znow uzyc loromycyny. Ale jesli to jest Pseudomonas, bedziemy mieli problem. Chyba ze panscy ludzie zdazyli juz cos zaradzic. -Nic mi na ten temat nie wiadomo - odrzekl Macmillan. - Myslelismy, ze juz z zakazeniami bedziemy miec spokoj. -Chcialbym, zeby wasze laboratorium przetestowalo na obu bakteriach srodki, ktore wczesniej nie byly dostepne na rynku. Jest szansa, ze niektore okaza sie skuteczne, jak loromycyna. Uzycie przez nas antybiotykow, ktore nie sa jeszcze zalegalizowane, bedzie bezprawne i musi pan uzgodnic to z gora, ale mysle, ze okolicznosci zmuszaja nas do tego. -Jak najbardziej - zgodzil sie Macmillan. - Pogadam, z kim trzeba. -Zamilkl na chwile, po czym dodal: - Niech pan poslucha. Jesli wolalby pan nie angazowac sie ponownie w te sprawe... Chodzi mi o panska zone i w ogole... Wie pan, co mam na mysli. Bedziemy w stanie to zrozumiec. -Rano wracam do Leeds - odparl krotko Jamieson. Sue stala obok i przygladala mu sie, kiedy odkladal sluchawke. -Slyszalam ostatnie zdanie - powiedziala cicho.;. - Sprawa w Kerr Memorial nie jest jeszcze zakonczona. Musze to zalatwic, Sue. Nie moge tego tak zostawic. -Alez rozumiem... - zapewnila go. - Co sie wydarzylo? Jamieson powtorzyl jej rozmowe z Macmillanem. -Jak to sie stalo? -Nie wiem, ale zamierzam sie dowiedziec, chocby miala to byc ostatnia rzecz, ktora zrobie. Sue przyjrzala sie wyrazowi jego twarzy. -Oczywiscie - rzekla po prostu. -Uwazam, ze byloby najlepiej, gdybys na kilka dni wyjechala do ojca - zaproponowal Jamieson. -Nie - odparla zdecydowanie Sue. -Co? -Powiedzialam: nie. Jade z toba. -To szalenstwo! Po tym, co ostatnio przezylas... -Przestan traktowac mnie jak dziecko, dobrze?! Jestem twoja zona! To nasz problem, nie tylko twoj! Jade z toba. Jamieson musial ustapic. Tym razem nie mial wyjscia. Kiedy nastepnego dnia przed poludniem Jamieson i Sue dotarli na miejsce, ujrzeli przed brama Kerr Memorial tlumek ludzi. Ci z kamerami to byli prawdopodobnie dziennikarze. -Zdaje sie, ze tym razem sprawa nabrala rozglosu - powiedzial Jamieson, kiedy czekali, az wartownik podejdzie do samochodu i sprawdzi dokumenty. -Myslalem, ze juz nas pan opuscil, sir... -Ja tez tak myslalem. Straznik z trudem utorowal sobie droge w tlumie ludzi i otworzyl brame. Sue byla skrepowana tyloma spojrzeniami. Wydawalo jej sie, ze jest przedmiotem umieszczonym na wystawie. Zwierzyla sie z tego Jamiesonowi. -Lepiej od razu damy Crichtonowi znac, ze przyjechalismy - zadecydowal zatrzymujac samochod przed budynkiem administracyjnym. -Poczekam - odparla Sue. Jamieson wysiadl i z rozmachem zatrzasnal jedna reka drzwi. Pobiegl po schodach przeskakujac po dwa stopnie. Jego buty piszczaly na swiezo wypolerowanym linoleum, gdy przemierzal korytarz wiodacy do biura Crichtona. Stanal przed drzwiami i zapukal. -Kto tam? - dobiegl go glos z wnetrza pokoju. Jamieson uchwycil w pytaniu nute zdziwienia. Crichton nie mogl sie spodziewac, ze mozna ominac recepcjonistke i sekretarke i znalezc sie przy jego gabinecie bez zapowiedzi. -To ja, Jamieson - powiedzial zagladajac do pokoju. - Wpadlem tylko, zeby sie zameldowac, ze jestem z powrotem. Crichton zaprosil go gestem do srodka i wskazal krzeslo, po czym wrocil do przerwanej rozmowy telefonicznej. -Przykro mi, obecnie nie mamy na ten temat nic wiecej do oznajmienia - uslyszal Jamieson. - Nie, nic! - Crichton odlozyl sluchawke i zaczal bebnic palcami w blat biurka. Byl wyraznie przygnebiony. -Wrocily klopoty? - zapytal Jamieson. Crichton podniosl wzrok. -Zeby pan wiedzial... - odparl. - Na skutek ostatniej epidemii infekcji zmarla juz jedna kobieta, a cztery inne sa w ciezkim stanie: Gazety uczepily sie tego i nawoluja do szukania winnych. Konserwatysci winia dyrekcje za spadek poziomu higieny w szpitalu. Lebourzysci winia rzad za ciecia budzetowe i braki personelu. Tak czy owak, moje biuro przypomina linie frontu. -Czy jest juz raport laboratorium na temat roztworu soli fizjologicznej? -Tak. Dotarl pol godziny temu. -Jest to Staphylococcus czy Pseudomonas? - zapytal Jamieson. -Ani jedno, ani drugie - odrzekl Crichton. -Nie rozumiem... -Ja tez nie... - powiedzial Crichton ze zbolala mina. - Ale laboratorium twierdzi, ze jest to calkiem inna bakteria. -Trzecia bakteria?! - wykrzyknal Jamieson. - To absurdalne! -Tak tez uwaza sie poza szpitalem. Nawiasem mowiac, przy bramie juz klebi sie rozwscieczony tlum... -Widzialem - odrzekl Jamieson. -Ludzie uwazaja ten szpital za gniazdo zarazy. A nam zarzucaja, ze za wszelka cene staramy sie to ukryc. -Zabiegi chirurgiczne na ginekologii wstrzymano? -Oczywiscie. Znow odezwal sie telefon. Jamieson wstal. -Zobaczymy sie pozniej... - szepnal, gdy Crichton podnosil sluchawke. Jamieson i Sue wprowadzili sie do tego samego pokoju, ktory zajmowali poprzednio. Nie byli zbyt rozmowni. Oboje czuli sie przygnebieni koniecznoscia powrotu. Rozleglo sie pukanie. Kiedy Jamieson otworzyl drzwi, w progu stal Clive Evans. -Zobaczylem panstwa samochod - powiedzial drapiac sie w glowe. -Wszystko zaczelo sie od poczatku? - zapytal Jamieson, gdy Evans wszedl. -Obawiam sie, ze tak. Jest nawet gorzej. -Co pan o tym sadzi? -Wiemy, ze tym razem zrodlem infekcji byly butelki z roztworem soli fizjologicznej uzywanej do kroplowek. Dzieki Bogu, pan Morton odkryl to, zanim zostaly zakazone nastepne kobiety. -Crichton powiedzial mi, ze mamy jeszcze jedna bakterie. -To prawda. Tym razem to Proteus i... -Niech zgadne. Jest odporny na antybiotyki, jak dwie poprzednie bakterie? "- przyznal Evans. -Przeprowadzaliscie testy na synergizm antybiotykow? -Trwaja. Na razie bez rezultatow. -Niech pan wysle czesc do Kontroli Naukowo - Medycznej, dobrze? Oni tez nad tym popracuja. -W porzadku. -Przeprowadzil pan pelna analize biochemiczna bakterii? - zapytal Jamieson. -Jeszcze nie. Nie bylo na to czasu. -Kontrola Naukowo - Medyczna zajmie sie rowniez tym problemem. Niech pan wysle im bakterie tak szybko, jak to tylko mozliwe. Bedziemy mogli przyjrzec sie blizej wszystkim trzem raportom. -Trzem? - zapytal Evans. -A, tak... Nie mowilem panu. Moira Lippman poprosila laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej o analize Staphylococcus. Mysle, ze wlasnie o tym chciala z nami porozmawiac, zanim zginela. -Naprawde? - spytal Evans. - Co wynikalo z raportu? -Miedzy opisem z raportu a opisem w podrecznikach medycznych co do zachowania sie Staphylococcus sa pewne rozbieznosci. To samo dotyczy dwoch pozostalych bakterii. -Jak skomentowali to panscy ludzie? - zapytal Evans. -Jeszcze z nimi nie rozmawialem - odrzekl Jamieson. - Wydawalo sie, ze sprawa jest zakonczona. Ale jesli i tym razem dostaniemy podobny raport, to cos w tym musi byc. Cos, czego nie dostrzegamy. -Jesli pan chce, moglbym pojechac do laboratorium okregowego i poprosic o przeprowadzenie testow na tej ostatniej bakterii. Co pan na to? Zajeloby mniej czasu... - zaproponowal Evans. - Zaoszczedzilibysmy jeden dzien. -Dobry pomysl - odparl Jamieson. - Ale niech pan zrobi jedno i drugie. Chcialbym, zeby Kontrola Naukowo - Medyczna spojrzala na problem pod katem sposobu leczenia. Zamierzam zajac sie historia tej skazonej partii roztworu soli i dowiedziec sie, w jaki sposob zostala zainfekowana. Dasz sobie rade sama, Sue? -Oczywiscie. Moze moglabym w czyms pomoc? -Nie sadze. Przynajmniej na razie - odrzekl Jamieson. - A co z panem, Clive? Potrzebuje pan pomocy? -Dzieki. Zadzwonie do pana, jesli cos przyjdzie mi do glowy - powiedzial Evans. * 15* Evans i Jamieson zostawili Sue sama i udali sie razem do laboratorium.Evans mial zadzwonic do laboratorium okregowego, zeby zapowiedziec, ze przywiezie probki, Jamieson zamierzal zasiasc do pracy w swym dawnym pokoiku. -Zebralem wszystkie informacje na temat skazonego roztworu soli, ktore, moim zdaniem, moga byc panu potrzebne - odezwal sie Evans, kiedy dochodzili do schodow wiodacych w dol, do oddzialu mikrobiologii. - Zostawilem je na panskim biurku. Ale nie sadze, zeby cos pan w nich znalazl, przestudiowalem je juz dosc dokladnie. Jesli bedzie pan jeszcze czegos potrzebowal, prosze powiedziec ktoremus z technikow. Jamieson zamknal zasoba drzwi i zdjal marynarke. Usiadl na obrotowym krzesle, czul sie, jakby ktos wlozyl mu na ramiona olowiany pancerz. Powrocil do krainy ze zlych snow. Przed nim na biurku lezala tekturowa teczka z dokumentami. Otwierajac ja wiedzial, ze przegladanie papierow dotyczacych skazonego roztworu soli fizjologicznej bedzie rutynowa czynnoscia i mial wrazenie, ze czas sie cofnal. Byl calkowicie pewien, ze cala dokumentacja bedzie w najlepszym porzadku, jak poprzednio. Po godzinie przypuszczenie potwierdzilo sie. Procedury obowiazujace przy sterylizacji byly w oczywisty sposob przestrzegane, a kontrole przeprowadzano wlasciwie. Praktycznie nie bylo sposobu, by roztwor soli fizjologicznej mogl zostac skazony czymkolwiek, a co dopiero zabojcza bakteria. Ta okreslona partia roztworu zostala dostarczona bezposrednio na oddzial ginekologii i tym razem nie moglo byc mowy, by ingerowal w nia Thelwell. A mimo to roztwor zostal skazony, w wyniku czego zmarla juz jedna kobieta. Rozwazajac rozne teorie Jamieson zastanawial sie nad mozliwoscia czyjejs ingerencji w partie roztworu podczas przechowywania jej na wydziale ginekologii. Czy nalezalo brac pod uwage to, ze skazony roztwor byl straszliwym spadkiem po Thelwellu? Czy mogl skazic go, zanim umarl? I do tej pory roztwor byl nie uzywany? -Jamieson sprawdzil daty sterylizacji i dostawy na oddzial. Dalo mu to jasna odpowiedz. Nie bylo to mozliwe. Kiedy roztwor zostal wysterylizowany i dostarczony na oddzial ginekologii, Thelwell nie zyl juz od dwoch dni. Jesli ktos skazil go podczas przechowywania, to na pewno nie Thelwell, Jamieson zajal sie wstepnym raportem dotyczacym ostatniej infekcji i stwierdzil, ze musi dowiedziec sie czegos wiecej o bakterii. Udal sie do jednej z sasiadujacych z jego pokojem pracowni i poprosil laboranta o interesujaca go literature. Technik siegnal na polke i wyciagnal egzemplarz Mikrobiologii w medycynie McLennana. -Zapewne znajdzie sie tu wszystko, czego pan szuka - powiedzial wreczajac ksiazke. -Zaraz ja odniose - odrzekl Jamieson. -Nie ma pospiechu. Jamieson zajrzal do spisu tresci i przerzucil kartki znajdujac interesujace go haslo: "PROTEUS: organizm Gram - ujemny, nie powodujacy fermentacji laktozy, czesto spotykany w sciekach, glebie i nawozie. Zwykle kojarzony z zakazeniem drog moczowych, ale bedacy rowniez przyczyna innych, czesto duzo powazniejszych infekcji. Nazwa pochodzi od greckiego boga morza, Proteusa, ze wzgledu na sklonnosc do ujawniania szeregu zmieniajacych sie cech charakterystycznych kultury". Dalej nastepowal dokladny opis kultury bakterii i szczegoly z zakresu biochemii. Ponizej znajdowal sie ustep poswiecony metodom leczenia. Wymieniono tu cztery antybiotyki. Jamieson zauwazyl, ze odmiana bakterii, ta wystepujaca obecnie w szpitalu, niestety wykazuje juz odpornosc na wszystkie wymienione leki. Gdy usilowal przypomniec sobie, co z greckiej mitologii wie o Proteusie, zadzwonil telefon. -Slyszalem, ze pan wrocil - poznal glos inspektora Ryana. -Moglibysmy zamienic kilka slow? -Naturalnie. Bede jeszcze przez jakis czas w laboratorium. Niech pan do mnie zajrzy. Ryan zjawil sie w ciagu pietnastu minut. Obaj mezczyzni wymienili uscisk dloni i uwagi. -Jak posuwa sie sledztwo? - zapytal Jamieson. Policjant wzruszyl ramionami. -Jesli ma pan na mysli to, czy udalo nam sie posmiertnie obciazyc Thelwella morderstwami rozpruwacza, odpowiedz brzmi: nie. Wciaz nie mamy zadnego dowodu wskazujacego jednoznacznie na to, ze mial cos wspolnego z zabojstwami. Same poszlaki. Ale, o ile wiem, pan tez ma klopoty? -Tak, ponownie wystapily zakazenia pooperacyjne i nie wiemy, dlaczego - powiedzial Jamieson. -I tym razem nie moze to miec nic wspolnego z Gordonem Thomasem Thelwellem, co? - zapytal Ryan. -Nie - odparl Jamieson. - Ten fakt nie uszedl mojej uwadze. Udalo sie panu ustalic cos w zwiazku z datami prob choru Thelwella? -Nie pasuja do siebie w sposob doskonaly - odrzekl Ryan. - Jedno z morderstw zostalo popelnione akurat w taki wieczor, kiedy Thelwell nie mial proby, ale nie bylo go w domu. -Wytropil pan, dokad sie udal? -Owszem - odparl Ryan. - Byl w miescie na jakiejs uroczystosci w Rotary Club. -I...? -Uczestniczyl w niej. -Wiec nie mogl tego wieczoru popelnic morderstwa? - zapytal Jamieson. -Niestety, nie mozemy tego stwierdzic z cala pewnoscia - westchnal Ryan. - Mialby mozliwosc wymkniecia sie na tyle, zeby zdazyc to zrobic. Impreza odbywala sie niedaleko miejsca, w ktorym dokonano zabojstwa. Wystarczylaby jego trzydziesto minutowa nieobecnosc. Sprawa nie jest rozstrzygnieta. -Rozumiem, ze Thelwell nie posiadal ani nie wynajmowal mieszkania w miescie, w budynku, do ktorego za nim wszedlem? Policjant potrzasnal przeczaco glowa. -Nie. Sprawdzilismy wszystkie siedem mieszkan, rozmawialismy z ich wlascicielami i lokatorami, ale nie ustalilismy zadnych powiazan Thelwella z tym miejscem. Powiedzialbym panu o tym wczesniej, ale zeby nabrac calkowitej pewnosci, musielismy zaczekac na powrot z zagranicy wlasciciela jednego z mieszkan. Dzis rano ujrzalem raport. - Ryan pokazal Jamiesonowi kawalek papieru. - Nikt nie przyznaje sie do znajomosci z Thelwellem. -Szkoda - powiedzial Jamieson. - Wciaz zatem nie wiemy, co robil tamtego wieczoru w tamtym miejscu? -Niestety. -I co pan sadzi? -Na temat Thelwella? Nie jestem pewien. Prawde mowiac, czekalismy, zeby sie przekonac, czy nie bedzie wiecej zabojstw. -Tak, jak zakazen? - usmiechnal sie kwasno Jamieson. -Wlasnie - przyznal Ryan. - I prosze, co sie stalo. -A jesli nie byl zabojca, to dlaczego sam sie wykonczyl i czego dotyczyl jego list pozegnalny? -Tu ma pan racje - zgodzil sie Ryan. - Trudno uwierzyc, ze byl niewinny. Nawet jego wlasna zona nie jest pewna, do czego mogl byc zdolny. -A jesli zdarzy sie nastepne morderstwo? - zapytal Jamieson. -To mamy do czynienia z psychopata, ktorego schwytanie bedzie dla policji koszmarnie trudne. Bo okaze sie zapewne, ze nie dziala zgodnie z jakimis regulami, ktore mozna by ustalic i nie ma wyraznych motywow, poza jakims nonsensownym, zrozumialym tylko dla niego samego. Z natury rzeczy tacy mordercy sa samotnikami. Nie maja wiec rodziny ani przyjaciol, ktorzy mogliby czegos sie domyslac. I przewaznie sa bardzo inteligentni. -Inteligentni? -Sa pomyslowi i przebiegli. Znajduja przyjemnosc w rywalizacji, w grze, w walce umyslow. Jak na ironie wlasnie to zazwyczaj doprowadza ich do wpadki. Lubia ryzyko, staja sie zbyt nieostrozni, zbyt pewni siebie i czesto kusza los. Wreszcie popelnia blad i wtedy ich lapiemy. Ale czekanie na taki moment powoduje, ze kazdy ma nerwy napiete do granic wytrzymalosci. -Wierze... - zapewnil policjanta Jamieson, - Jesli morderca bylby ktos inny, a nie Thelwell, to powinnismy dostac juz od niego jakas wiadomosc. Ale jak na razie nic takiego sie nie wydarzylo. -Jakiego rodzaju wiadomosc? -Psychopaci lubia prowadzic z policja swego rodzaju gre. Maja zwyczaj podsuwania nam jakiegos niklego sladu, jakiejs drobnej wskazowki po to, zebysmy mogli troche sie do nich zblizyc. Nie za bardzo, rzecz jasna. Podnieca ich to. Czyni gre bardziej emocjonujaca. -Mam nadzieje, ze wkrotce go pan dopadnie - powiedzial Jamieson. -Dostaniemy go z cala pewnoscia - odrzekl Ryan. - Ale wolalbym nie stawiac mojej pensji o zaklad, ze nastapi to wkrotce. W tym miescie moze sie wydarzyc jeszcze niejedna smutna historia, zanim zakonczymy sprawe. -A co z innym szalencem? - zapytal Jamieson. -Z ktorym? -Z czlowiekiem, ktory uprowadzil moja zone. -Rowniez nie ma powodow do zadowolenia - odparl Ryan. -Wyglada to na pojedynczy przypadek i nie mamy nawet wyraznego motywu popelnienia przestepstwa. A panu nic nie przyszlo do glowy? Jamieson pokrecil glowa. -Sue przyjechala ze mna - powiedzial. -Nie wiedzialem - mina Ryana wyrazala zdumienie. - Chcialby pan, zebysmy na nia uwazali? -Dyskretnie - odrzekl Jamieson. -Dopilnuje tego. Jamieson zanotowal sobie w pamieci, ze ma uprzedzic Sue, Ryan wstal. Na pozegnanie uscisneli sobie rece. Jamieson zastanawial sie wlasnie, jaki powinien byc jego nastepny krok, gdy jego uwage zwrocil papier lezacy na koncu biurka, Przypomnial sobie" jak Ryan wyciagal go z kieszeni i kladl wlasnie tam. Jamieson siegnal po kartke i zaczal ja czytac. Mial przed soba kopie protokolu przesluchania wlasciciela ostatniego mieszkania. Tego, ktory byl za granica. Okazala sie nim kobieta, ktora przez caly miesiac przebywala na Teneryfie. Podczas jej nieobecnosci mieszkanie stalo puste. Nie bylo w tym nic godnego uwagi, podobnie jak w odpowiedziach na zadawane jej pytania. Ale kiedy Jamieson dotarl do konca protokolu i spojrzal na podpis przesluchiwanej, poczul nagle przyspieszone bicie serca, a po plecach przeszly mu ciarki. Nazwisko wlascicielki mieszkania brzmialo Jennifer Blaney! Uznal, ze to nie moze byc przypadek. Blaney to niezbyt pospolite nazwisko. Musial istniec zwiazek miedzy Jennifer Blaney a naczelnym sanitariuszem Blaneyem, ktory kierowal centralnym dzialem sterylizacji w Kerr Memorial. Jamieson zaczal sie nad tym zastanawiac i z kazda chwila czul, ze jest coraz blizej odkrycia prawdy. Blaney zapytany, jaki interes mial Thelwell w przychodzeniu do dzialu sterylizacji, byl bardzo poruszony. Jamieson wowczas uznal to za wrogosc spowodowana wtracaniem sie w sprawy zawodowe Blaneya. Nie bral pod uwage tego, ze miedzy Blaneyem a Thelwellem mogly istniec jakiekolwiek stosunki. Wciaz wydawalo sie to raczej absurdalne, ale przeciez znal obu mezczyzn tylko od strony sluzbowej. Jamieson zastanawial sie nad tym, gdy nagle zmrozila go inna mysl. Blaney byl duzym, dobrze zbudowanym mezczyzna. Czlowiek, ktory uprowadzil Sue, odpowiadal takiemu wlasnie rysopisowi. Tetno Jamiesona skoczylo gwaltownie, gdy uswiadomil sobie zbieznosc pewnych faktow. Jesli miedzy Blaneyem a Thelwellem istnial jakikolwiek zwiazek bez wzgledu na to, jak bardzo moglo sie to wydawac nieprawdopodobne, to calkiem mozliwe, ze Blaney uwazal Jamiesona za osobiscie odpowiedzialnego za smierc Thelwella. A jesli tak, to motyw porwania Sue stawal sie jasny. Tamten mezczyzna mowil o zemscie. Oko za oko, zab za zab. A moze ukochana osoba za ukochana osobe? Jamieson zadzwonil do szpitalnej recepcji i zapytal o inspektora Ryana. Powiedziano mu, ze wlasnie wyszedl. Jamieson odlozyl sluchawke i zastanawial sie, co robic. Krew szybko krazyla mu w zylach, a w glowie wirowaly domysly i motywy, bo nagle poczul, ze oto znalazl sie o krok od rozwiklania calej tej sprawy. Blaney stal na czele centralnego dzialu sterylizacji. To dawalo mu nieograniczone mozliwosci ingerowania w proces sterylizacji instrumentow, opatrunkow czy czegokolwiek. Moze byl dobrowolnym wspolnikiem Thelwella? To by wyjasnialo, w jaki sposob opatrunki i roztwor soli fizjologicznej mogly zostac skazone, mimo ze przedtem zostaly prawidlowo wysterylizowane. To Blaney mogl spowodowac skazenie sterylnych opakowan, zanim zostaly dostarczone na oddzial! A moze przez caly czas chodzi tylko o Blaneya? Moze Thelwell w ogole nie mial nic wspolnego z infekcja? Umysl Jamiesona pracowal na najwyzszych obrotach. Musial troche ochlonac, zeby zastanowic sie, w jaki sposob Blaney zdobyl bakterie i dokonal procesu skazenia. Bez rozwiklania tego fragmentu zagadki cala teoria Jamiesona okazywala sie diabla warta. Nie potrafil odpowiedziec sobie na to pytanie. Ale jedno wiedzial na pewno. Musial zapytac pana Blaneya o kilka rzeczy. I jesli okazaloby sie, ze to on jest sprawca porwania Sue, mieliby do wyrownania osobiste porachunki. Jamieson zdawal sobie sprawe z ryzyka, gdyby chcial na wlasna reke przyprzec Blaneya do muru. Emocjonalne zaangazowanie w sledztwo nie bylo pozadane. Powinien zaczekac na Ryana i zapoznac go ze wszystkimi faktami. Ale wbrew zdrowemu rozsadkowi chec do szybkiego dzialania okazala sie silniejsza. Wstal zza biurka, wlozyl marynarke i udal sie do centralnego dzialu sterylizacji. Z determinacja ruszyl przed siebie. Myslal o tym, co wycierpiala Sue i o dziecku, ktore oboje stracili. Nie wiedzial jeszcze, co powie Blaneyowi, ale to w niczym nie zmienialo jego zamiaru. Energicznie otworzyl drzwi i znalazl sie w parnym korytarzu. Stanowiska, przy ktorych pakowano instrumenty, swiecily pustkami. Jamieson spojrzal na zegarek. Byla pora lunchu. Moze Blaney rowniez wyszedl, by cos zjesc? Minal rzad blyszczacych sterylizatorow i znalazl sie przed drzwiami biura Blaneya. Pchnal je i wszedl. Blaney siedzial wewnatrz jedzac kanapki. Na widok Jamiesona jego reka zawisla w powietrzu. Na twarzy widac bylo zmieszanie, niedowierzanie i zaskoczenie. -Tak...? - Powiedzial. Jamieson patrzyl na niego wyobrazajac sobie, jak wygladalby w peruce i z doklejonymi wasami. Potem spojrzal na tluste dlonie, ktore przywiazaly wlosy Sue do silnika poruszajacego drzwiami od garazu. -Czego pan chce? - wyjakal Blaney. Jamieson wyczytal z jego twarzy, ze ma poczucie winy i wezbral w nim gniew. -Ty skurwielu! - wycedzil chlodno. Blaney powoli podniosl sie z krzesla i poczal sie cofac, ale nie mial dokad. -O czym pan mowi? - zapytal szukajac katem oka drogi ucieczki. -Gra skonczona, Blaney. Ale zanim oddam cie policji, nalezy mi sie cos od ciebie za to, co zrobiles Sue. Blaney przestal udawac niewinnego. Jego dolna warga zaczela drzec. -Zabiles Gordona Thelwella! - krzyknal oskarzycielsko. - Doprowadziles go do tego! Zaszczules go tak, ze odebral sobie zycie! Ty go zabiles! Ty jestes za to odpowiedzialny! Byl dla mnie wszystkim, a ty mi go odebrales. Zasluzyles na cierpienie! Zasluzyles na to, by przezyc to, co ja przezylem! Rozpalony swoja wlasna retoryka chlusnal nagle zawartoscia filizanki wprost w twarz Jamiesona. Kawa nie byla goraca, ale na chwile go oslepila. Blaney skorzystal z okazji, ominal go i rzucil sie do drzwi. Jamieson wysunal noge i Blaney runal jak dlugi, ladujac przez prog w hali sterylizacyjnej. Ale zanim Jamieson zdazyl wytrzec oczy, Blaney byl juz z powrotem na nogach chwytajac stalowe naczynie pelne instrumentow chirurgicznych zanurzonych w roztworze antyseptycznym. Jamieson uniosl obie rece zaslaniajac sie przed gradem skalpeli i kleszczy lecacych wprost na niego. Poczul na dloniach i czole kilka drobnych drasniec, ale nie zwazajac na to ruszyl na Blaneya. Nagle stanal. W reku Blaneya pojawil sie noz uzywany do sekcji zwlok. Jamieson jak zahipnotyzowany wpatrywal sie w dlugie ostrze z czarna, kosciana rekojescia tkwiaca w zacisnietej dloni Blaneya. Fakt, ze Jamieson wstrzymal atak, dodal Blaneyowi pewnosci siebie. Usmiechnal sie polgebkiem i warknal ironicznie: -No, podejdz, doktorku, jak jestes taki cwaniaczek. Na co czekasz? Zmienilismy taktyke, co? Jamieson rzeczywiscie musial zmienic taktyke. Szalenstwem bylo w pojedynke wszczynac akcje przeciwko Blaneyowi. To byl blad, ktory mogl sie teraz zemscic. Patrzyl na noz ostry jak brzytwa, tkwiacy w dloni Blaneya. Ostrze, ktore dobrze znalo ludzkie wnetrznosci. -Kto to zrobil, Blaney? - wychrypial. - Kto skazil instrumenty, opatrunki i roztwor? Ty? Czy Thelwell? A moze obaj? Ty chory skurwielu! Wyraz zaskoczenia przemknal przez twarz Blaneya. -O czym ty, u diabla, mowisz? -To was podniecalo? Dwie stare cioty przeciw wszystkim kobietom? -Jestes szalony - odparl Blaney. Byl wsciekly, wypowiedz Jamiesona sprowokowala go do agresji. Zamachnal sie nozem, ale Jamieson zrecznie odskoczyl w bok i chwycil go za ramie. Wykrecil je do tylu tak, ze Blaney sie zachwial, ale nie stracil rownowagi. Proba rozluznienia chwytu reki Blaneya sciskajacej rekojesc nie powiodla sie. Jamieson byl zbyt pochloniety walka o noz. Nie spodziewal sie, ze nagle Blaney wykona sklon i z latwoscia przerzuci Jamiesona przez bark. Jego cialo dlugim slizgiem po plytach podlogi trafilo w stojacy pod sciana stolik. Z przewroconego stolika spadaly na podloge stalowe naczynia, a Jamieson rozpaczliwie probowal odzyskac orientacje w sytuacji. W pore dostrzegl uniesiony wysoko noz i rzucajacego sie na niego Blaneya z polprzytomnym, wscieklym wzrokiem. W desperackiej probie obrony gwaltownym ruchem podniosl do gory obie nogi i przerzucil Blaneya nad swoja glowa. Czaszka Blaneya z przyprawiajacym o mdlosci trzaskiem uderzyla o wylozona kafelkami sciane. Jamieson lezal przez moment nieruchomo, oddychajac ciezko. Nie bylo watpliwosci, ze Blaney nie stanowi juz zagrozenia. Po takim uderzeniu glowa w sciane musial byc nieprzytomny, jesli nie martwy. Jamieson podniosl sie wolno i podszedl do niego, sprawdzil puls i bez trudu wyczul mocne, regularne uderzenia. -Masz chyba leb z kamienia, Blaney... - powiedzial do nieprzytomnego mezczyzny wiazac mu na plecach rece kawalkiem gazy. Spokojny, ze Blaney zostal unieruchomiony, zadzwonil po policje. Czekajac patrzyl na lezacego mezczyzne i w pewnym sensie doznawal uczucia zawodu. Gdyby Blaney byl przytomny, moglby wyjasnic wiele rzeczy. Jamieson byl o tym przekonany. Spojrzal na stalowe naczynia lezace na podlodze i podjal decyzje. Napelnil jedno z nich zimna woda i wylal na twarz Blaneya. Nie widzac zadnej reakcji, powtorzyl czynnosc. Blaney poruszyl sie. Ledwie wydal z siebie pierwsze stekniecie swiadczace o tym, ze odzyskuje przytomnosc, Jamieson przystapil do zadawania pytan. -No, dalej, Blaney, Jak to zrobiles? Jak skaziles instrumenty i opatrunki? Blaney rozejrzal sie polprzytomnie. Jamieson powtorzyl pytanie. -Nie badz smieszny... - jeknal Blaney. - Nie mialem z tym nic wspolnego. -Chcesz powiedziec, ze to Thelwell? -Ty glupi skurwielu! Myslisz, ze tak wlasnie bylo? Myslisz, ze Gordon i ja mordowalismy pacjentki? - Blaney parsknal. Jego twarz wykrzywil usmiech, w ktorym nie bylo wesolosci. - Chryste... - powiedzial. - Jestes stukniety na tym punkcie! -Dawales wszystkie instrumenty dla oddzialu ginekologii Thelwellowi, zamiast wysylac je na oddzial przez portiera. Dlaczego? -Do cholery, przeciez wiesz! Gordon ci powiedzial. Bal sie, ze ktos moze cos z nimi robic, wiec zabieral je natychmiast, jak tylko zostaly wysterylizowane, i chowal w bezpiecznym miejscu. Trzymal je tam do chwili, az beda potrzebne. -Albo do chwili, az bedzie mogl spowodowac ich zakazenie smiercionosna bakteria - powiedzial Jamieson, - Smiercionosna bakteria?! - parsknal Blaney. - A skad, u diabla, Gordon mialby wziac smiercionosna bakterie?! Byl chirurgiem, na litosc boska! Jamieson zmienil temat. -Powiedz mi, dlaczego Thelwell opuszczal proby choru? - zazadal. -Gordon i ja mielismy zwyczaj spotykac sie raz w tygodniu. Tylko na tyle moglismy sobie pozwolic bez wzbudzania podejrzen. Jezdzilismy do hotelu. A kiedy moja siostra wyjechala na wakacje za granice, wzialem klucz i korzystalismy z jej mieszkania przez caly miesiac jej nieobecnosci. -Dlaczego Thelwell sie zabil, skoro nie mial na sumieniu morderstw? - zapytal Jamieson. -Bo myslal, ze wyjdzie na jaw to, iz sie spotykamy! Kiedy poszedles za nim do mieszkania mojej siostry, uznal, ze to nieuniknione. -Skad wiedzial, ze go wtedy sledzilem? -Tamtej nocy obaj slyszelismy cie na schodach, Wolales go po nazwisku. Byl przekonany, ze wszystko o nas wiesz. Ale ty nie wiedziales, co? -Nie wiedzialem... - przyznal Jamieson. -Po prostu, taki czlowiek jak Gordon nie znioslby skandalu i osmieszenia. Byl bardzo wrazliwy. -Czyzby? - zapytal ozieble Jamieson. Oczy Blaneya zaplonely. -A tak, skurwielu! Nikt go tak naprawde nie rozumial! Zaczal sie nagle szarpac, by uwolnic sie z wiezow, ale jego wysilki byly bezcelowe. Wlasnie w tym momencie zjawila sie policja. Blaney zostal formalnie oskarzony i zabrany. W pierwszej kolejnosci na przeswietlenie glowy. Inspektor Ryan zostal, by porozmawiac z Jamiesonem. -No coz... - powiedzial. - Jedna tajemnice udalo sie wyjasnic. Teraz przynajmniej wiemy, dlaczego panska zona zostala zaatakowana. A kiedy utniemy sobie pogawedke z panem Blaneyem, byc moze wyjasnimy takze inne sprawy. Jamieson skinal glowa, ale po jego minie widac bylo, ze nie jest o tym przekonany. -Cos nie tak? - zapytal Ryan widzac, ze Jamieson nie podziela jego optymizmu. -Zanim sie zjawiliscie, pogadalem sobie z Blaneyem o zwiazkach Thelwella ze zgonami w szpitalu - odrzekl Jamieson. - Blaney utrzymuje, ze ani on, ani Thelwell nie mieli z tym nic wspolnego. -A co mial innego powiedziec? Jamieson spojrzal na Ryana. -Problem w tym, ze ja mu wierze - rzekl. - Wedlug niego, Thelwell popelnil samobojstwo myslac, ze zamierzam ujawnic jego stosunki homoseksualne z Blaneyem i w ten sposob go zniszczyc. Myslal, ze o wszystkim wiem... Po wyjsciu Ryana Jamieson zostal sam. Ociagal sie z opuszczeniem centralnego dzialu sterylizacji. Uslyszal odjezdzajacy samochod inspektora i wolno usiadl przy biurku w poblizu autoklawow. Sam nie wiedzial, po co zaczal przegladac sterte wykresow kontrolnych. Choc nie mogl darzyc Blaneya sympatia, musial przyznac, ze to, co powiedzial, brzmialo wiarygodnie. Ale jesli ani Blaney, ani Thelwell) nie byli zamieszani w roznoszenie zakazenia, a Thelwell naprawde chronil instrumenty, tak jak utrzymywal, to w jaki sposob mogly one ulec zakazeniu? Chyba ze w ogole nie byly wysterylizowane. Ta mysl byla absurdalna. Sam przeciez ogladal wykres kontrolny pracy sterylizatora w dniu, w ktorym Thelwell) osobiscie odebral instrumenty. I widzial wszystkie inne wykresy. Jamieson wstal i podszedl do autoklawu. Stal przed nieruchoma stalowa maszyna. Blaney wskazal mu ja jako te, ktora sluzyla do sterylizacji wszystkiego, co trafialo na oddzial ginekologii. Nie dosc, ze sprawdzane byly wszystkie wykresy, to jeszcze Clive Evans przeprowadzal cotygodniowa kontrole urzadzenia tuz przed jego uruchomieniem. Jamieson wolno obszedl maszyne i znalazl rury zasilajace umieszczone z tylu urzadzenia. Leniwie przeciagnal dlonia po gladkiej miedzianej instalacji. Maszyna miala jakies dodatkowo poprowadzone rury ulatwiajace przylaczenie termoelementow testowych, pozwalajacych skontrolowac warunki panujace wewnatrz komory sterylizacyjnej. Jamieson sprawdzil, dokad prowadza rury, i znalazl kilka malych rurek wchodzacych z powrotem do maszyny. Przez moment byl zaskoczony. Ich istnienie nie mialo logicznego uzasadnienia. Wpatrywal sie w nie dobra minute, zanim rozejrzal sie szukajac srubokreta. Musial zdjac boczna oslone maszyny. Znalazl narzedzie, ktorego szukal, w szufladzie z napisem "Narzedzia". Zdjal pokrywe i zauwazyl, ze male rurki biegna na zewnatrz komory sterylizacyjnej i lacza sie ze wskaznikami umieszczonymi z przodu maszyny. Ale dlaczego? Do czego potrzebny byl odczyt dzialania urzadzenia kontrolnego akurat na wskaznikach z przodu maszyny? Jamieson jeszcze raz przesledzil przebieg rurek i nagle poczul, jak krew uderza mu do glowy. Pojal naraz logike rozmieszczenia zaworow. W oslupieniu wpatrywal sie w dwa czerwone zawory umieszczone w gornej czesci maszyny. Pomyslal, ze chyba sie myli. Ponownie obejrzal caly obwod i doszedl do tego samego przerazajacego wniosku co przedtem. W tej maszynie komora sterylizacyjna odcieta byla od linii zasilajacych, a wciaz mozna bylo odczytac ze wskaznikow i urzadzenia rejestrujacego przebieg pracy, cisnienie i temperature panujace w rurach zasilajacych. Termometr wskazywal sto trzydziesci stopni Celsjusza, gdy w rzeczywistosci sterylizator byl zimny jak lod. -Boze Wszechmogacy... - szepnal Jamieson, gdy wszystko zrozumial. Instrumenty chirurgiczne i materialy opatrunkowe byly skazone, zanim znalazly sie w sterylizatorze, potem poddawane byly pozornej sterylizacji i trafialy na oddzial. Blaney slusznie zapytal, skad on lub Thelwell mieliby wziac zabojcza bakterie. Do tego potrzebny byl specjalista... Jamieson poczul, jak przebiega go lekki dreszcz. Jaki specjalista? Oczywiscie, mikrobiolog! I Ten ktos musialby byc mikrobiologiem! Kobieta lub mezczyzna umiejacym obchodzic sie z bakteriami i wirusami. Wiedzacym, jak je wyhodowac, jak nimi manipulowac, jak je... zmieniac! W tym szpitalu byly trzy osoby posiadajace takie umiejetnosci. Dwie z nich nie zyly: John Richardson i Moira Lippman. Trzecia to... Clive Evans! Elementy ukladanki nagle zaczely do siebie pasowac. Richardson i Moira zostali zamordowani, gdyz specjalistyczna wiedza pozwolila im odkryc prawde. Tak tez sugerowala Sue. Evans nie tylko prowadzil badania laboratoryjne w zwiazku z infekcjami. Odpowiadal rowniez za kontrole sterylizatorow! Przychodzil do centralnego dzialu sterylizacji rzekomo po to by sprawdzic dzialanie urzadzen, w rzeczywistosci zas dokonywal skazenia zawartosci maszyn sterylizacyjnych! Przez caly czas chodzilo o Clivea Evansa! On byl zabojca! Jamiesonowi zakrecilo sie w glowie, gdy uswiadomil sobie, jak Evans po mistrzowsku potrafil skierowac podejrzenia na nieszczesnego Thelwella. To on sfalszowal wynik testu wymazu Thelwella wiedzac, jak wplynie to na, i tak juz napiete, stosunki miedzy Thelwellem a Richardsonem. To Evans rozsypal narzedzia chirurgiczne w sali operacyjnej, ale zrobil to tak, by podejrzenie padlo na Thelwella. Spryciarz... ale oblakany. Kompletnie oblakany! Przypomnial sobie o Costello Court, szpitalu psychiatrycznym, z ktorym kontaktowal sie przed smiercia John Richardson. Podniosl sluchawke telefonu i poprosil o polaczenie z numerem Kontroli Naukowo-Medycznej w Londynie. -Natychmiast potrzebna mi jest nastepujaca informacja, powtarzam, natychmiast! Musze wiedziec, czy czlowiek o nazwisku Clive Evans byl kiedykolwiek pacjentem szpitala psychiatrycznego Costello Court. A jesli tak, to dlaczego. Interesuja mnie wszystkie szczegoly tej sprawy. Prosze oddzwonic pod numer... - Jamieson podal wewnetrzny, pod ktorym byl uchwytny. Odpowiedz nadeszla po dwunastu minutach. Dzwonil sam Macmillan. -Musialem stawac na glowie, zeby sie tego dowiedziec, Jamieson. Lepiej, zeby sie okazalo, ze ma pan naprawde wazny powod, by o to pytac. -Mam. -Doktor Clive Linton Evans byl pacjentem Costello Court od trzeciego lipca ubieglego roku do czternastego marca roku biezacego. Trafil tam z powodu ciezkiego zalamania psychicznego, ktore nastapilo po tym, jak zarazil sie od prostytutki choroba weneryczna. Sadzono nawet, ze moze juz z tego nie wyjsc, ale pewien altruistycznie nastawiony lekarz - jednego ze szpitali na polnocy kraju - wzial go pod swoje skrzydla i postanowil przeprowadzic przez okres rehabilitacji. Opinie lekarskie na temat przypadku Evansa byly w Costello Court wyraznie podzielone. Jeden z psychiatrow podczas konsylium posunal sie nawet do tego, by zasugerowac, ze Evans moze ich wszystkich wywiesc w pole. Padlo slowo "psychopata", ale opinie doktora zlekcewazono. Jak rozumiem, natknal sie pan na doktora Evansa? -Jest czlonkiem tutejszego personelu - odrzekl Jamieson. -Moj Boze! - wykrzyknal Macmillan. - I mysli pan... -Ja to wiem. Wlasnie odkrylem, jak to robil. Lepiej sie rozlacze i wezwe policje. -Mozemy w czyms pomoc? Jamieson juz mial odpowiedziec, ze nie, gdy cos sobie przypomnial. -Kim byl w mitologii greckiej Proteusz? - zapytal. -Dobry Boze! - zawolal Macmillan. - Niech pomysle, o ile mnie pamiec nie zawodzi, bogiem morza, ktory mogl dowolnie zmieniac swoja postac. -Wlasnie to chcialem wiedziec - powiedzial Jamieson i odlozyl sluchawke. W ciszy, jaka zapadla, slyszal wlasny oddech. Trudno mu bylo uwierzyc?" w potwornosc zbrodni Evansa. Obecna infekcja spowodowana przez bakterie Proteus byla oblakanczym zartem! Evans dowolnie zmienial jej postac! Z rozmyslem "projektowal" bakterie, zanim uzyl ich do skazenia opatrunkow i wyposazenia oddzialu szpitalnego. Zmienial je tak, by byly odporne na leki. Uzycie odmiany Proteus do spowodowania ostatniej infekcji i aluzja tkwiaca w nazwie byly checia zakpienia sobie z wszystkich. Tak jak powiedzial Ryan. Arogancja kompletnie oblakanego psychopaty! Wyniki wczesniejszych testow biochemicznych staly sie teraz dla Jamiesona calkiem jasne. Bakterie swoim zachowaniem tak drastycznie roznily sie od podrecznikowych wzorcow, bo byly sztucznie zmieniane! Evans z premedytacja powodowal ich genetyczne zmiany, po to by staly sie bardziej jadowite i zeby nie mozna bylo wyleczyc zakazen, jednoczesnie takie dzialanie wywolywalo w bakteriach szereg innych zmian. Do tego musial dojsc Richardson, a pozniej to samo odkryla Moira Lippman! Jamiesonowi udalo sie w koncu zlapac Ryana. -Moze pan przyjechac z powrotem do CDS w Kerr Memorial? - zapytal przez telefon. - To bardzo pilne! * 16* Ryan zjawil sie w ciagu dziesieciu minut. Jamieson opowiedzial mu wszystko i pokazal instalacje, ktora odkryl z tylu sterylizatora.Przy zdjetej oslonie inspektor sam mogl dotknac rurek i przekonac sie, dokad prowadza.;Jamieson wyjasnil mu, do czego sluza pokretla zaworow. -Oblakany skurwiel... - szepnal Ryan. Jamieson przekazal mu wiadomosc, jaka otrzymal z Costello Court. -Wiec dlaczego, do cholery, nie zatrzymali go pod kluczem? - zapytal Ryan ze zloscia. - Chyba powinni byc bardziej ostrozni, skoro mieli jakies watpliwosci co do jego poczytalnosci? -Zgadzam sie. Oblakanemu uwierzyli na slowo, ze jest zdrowy - przyznal Jamieson. -Mam wrazenie, ze polowe naszego czasu tracimy na tropienie takich wlasnie ludzi, o ktorych wczesniej wiadomo bylo, ze nie powinni zyc bez nadzoru. -W wypadku Evansa opinie lekarzy byly podzielone - powiedzial Jamieson. Wyraz twarzy Ryana wyraznie mowil, co mysli o opiniach lekarzy. -I facet laduje na stanowisku szefa szpitalnego laboratorium! Slowo daje! Kerr Memorial to pracodawca, ktory daje wszystkim rowne szanse, tak?! Choroba psychiczna nikogo nie dyskwalifikuje! Jamieson musial przyznac Ryanowi racje. Podzielal jego oburzenie. Nie mogl znalezc zadnych slow na obrone istniejacego systemu. -Czy wszystkie zakazone rzeczy pochodzily z tej maszyny? - zapytal Ryan. Jamieson przytaknal. -Sprawdzilem to czekajac na pana. Instrumenty, opatrunki i skazony roztwor soli fizjologicznej byly sterylizowane w tej wlasnie maszynie. Za kazdym razem nastepowalo to natychmiast po "kontroli" urzadzenia przeprowadzanej przez Evansa. -Coz... Zatem jestesmy w domu - odrzekl Ryan. -Jeszcze nie calkiem - ucial krotko Jamieson. Opowiedzial Ryanowi o wytwarzaniu nowych mutacji bakterii i zakonczyl: - Nie wiem, gdzie to robil ani jak, ale chcialbym sie dowiedziec. -Jak wywoluje sie zmiany w bakteriach? - zapytal Ryan. -Jest kilka sposobow. Mozna tego dokonac za pomoca srodkow chemicznych lub przez naswietlanie ultrafioletowe albo promieniami Rentgena. W rzeczywistosci to nie takie trudne... - Jamieson urwal nagle w polowie zdania i wykrzyknal: - Brak pecherzy! -Slucham? -Zona Johna Richardsona powiedziala mi, ze jej maz tuz przed smiercia byl czyms zaniepokojony. Slyszala, jak w kolko mowil sam do siebie: "Brak pecherzy". Mowil o dloni Evansa! -Przepraszam, ale nie nadazam... -Kiedy pierwszy raz tu przyjechalem, mialem wypadek z elektrycznym grzejnikiem w lazience, choc teraz watpie, czy to byl wypadek. Evans mial pokoj obok mojego i mozliwe, ze on to zaaranzowal. Pojawil sie wtedy, zeby mnie ratowac, i zauwazylem pozniej, ze ma na reku slad od oparzenia. Myslalem, ze oparzyl sie pomagajac mi. Zwrocilem na to uwage Richardsonowi. Ale nie bylo pecherzy! Tylko czerwony slad. To byl slad promieniowania! Richardson musial odkryc, ze zakazenia powodowaly mutanty bakterii, a potem uzmyslowil sobie, co oznaczal slad na reku Evansa. -Wiec doszlo do konfrontacji z Evansem i Evans go zabil - dokonczyl Ryan wstajac. - Czy Evans jest teraz w laboratorium? -Nie. Pojechal do laboratorium okregowego. Nie wroci wczesniej niz za godzine. Ryan zastanawial sie przez chwile. -Nie ma powodu, by wszczynac alarm - powiedzial. - Nie zdarzylo sie nic, co mogloby wzbudzic jego podejrzenia. Zaczekamy, az wroci i wtedy go zlapiemy. -Chce sie rozejrzec po jego biurze i laboratorium. Jestem ciekaw, czy znajde jakis slad zrodla promieniowania - odrzekl Jamieson. -Sciagne tu wiecej naszych ludzi - powiedzial Ryan. Laborant, ktory pozyczal Jamiesonowi ksiazke z zakresu bakteriologii, wszedl do pracowni Evansa akurat wtedy, gdy Jamieson przeszukiwal jedna z szafek. -Moge w czyms pomoc? - w jego tonie czaila sie nuta zarzutu. -Czy gdzies w laboratorium jest lampa ultrafioletowa? - zapytal Jamieson. -Nie. A dlaczego...? -A zrodlo promieni Rentgena? -Nie. -A jest zapasowy klucz do biura, w ktorym urzeduje doktor Evans? -Mamy w biurze klucz uniwersalny. -To niech go pan przyniesie, dobrze? -Jest pan pewien, ze powinien pan to robic? - spytal laborant, gdy Jamieson otworzyl biuro Evansa i zaczal przetrzasac szuflady i szafki. -Jestem o tym calkowicie przekonany - odparl Jamieson. - Jesli pan chce, moze mi pomoc - dorzucil. - Szukamy jakiegos zrodla promieniowania, najprawdopodobniej lampy ultrafioletowej. Laborant wzruszyl ramionami i otworzyl drzwiczki szafki. Dziesiec minut pozniej Jamieson musial sie przyznac do porazki. Usiadl w fotelu Evansa i zaklal. -Nic, cholera jasna! -Nic - przytaknal laborant zamykajac ostatnia szafke. -Co on z tym, do diabla zrobil? - mruknal Jamieson. Laborant nie odezwal sie. Jamieson otworzyl szuflade biurka i juz mial ja zamknac z powrotem, gdy zauwazyl mala brazowa buteleczke lezaca na starym domowym rachunku za elektrycznosc. Wzial ja do reki myslac, ze to aspiryna i odczytal napis na nalepce. Glosil on, ze to nitrosoguanidyna. -Do czego to uzywacie? - zapytal. -Nie uzywamy tego - odparl laborant. - Ale niech pan uwaza. To silny mutagen. -Oto odpowiedz na pytanie, ktore dopiero mialem zadac - powiedzial Jamieson. - Ale jeszcze nie znalezlismy zrodla promieniowania. -Chcialby pan, zebym dalej szukal w innych pracowniach? -Bylbym wdzieczny. Jesli pan cos znajdzie, niech pan zaraz da mi znac, dobrze? Bede u siebie. -Co mam powiedziec, jesli wroci doktor Evans? -On juz nie wroci. Jamieson wbiegl po schodach i poczul sie zawiedziony, nie zastawszy nikogo w swoim pokoju. Na stoliku do kawy lezala kartka. Jamieson zrobil sie smiertelnie blady, gdy przeczytal jej tresc. "Pojechalam z Clivem do laboratorium okregowego. Do zobaczenia. Caluje. Sue". Z trudem zapanowal nad soba. Nie ma powodu do obaw, uspokajal sie. Clive Evans nie ma pojecia, ze jestesmy na jego tropie. Nie do pomyslenia, zeby mial zrobic krzywde Sue i zwrocic na siebie uwage... Zaraz, zaraz... Fakt, ze Sue wyjechala w towarzystwie psychopatycznego mordercy, ktory pala szczegolna nienawiscia do kobiet, to nie powod do wszczynania alarmu? To jest powod, jak cholera! Skurcz przerazenia scisnal Jamiesonowi zoladek. Niemal sfrunal po schodach, pedzac z powrotem do centralnego dzialu sterylizacji. Zadzwonil do Ryana, ktory przyjechal natychmiast. -Niech pan sie uspokoi! - zaczal go przekonywac inspektor mowiac mu to samo, co sam juz zdazyl sobie powiedziec. -Trzeba go zdjac! Natychmiast! - zazadal Jamieson. -Jesli nagle zobaczy w lusterku scigajace go wozy policyjne, panska zona znajdzie sie w duzo wiekszym niebezpieczenstwie niz teraz - argumentowal Ryan. Jamieson musial ustapic, ale nie byl w stanie rozsadnie myslec. Chcial dzialac. Nie mogl usiedziec na miejscu. -Wie pan co... - zaproponowal Ryan. - Niech pan zadzwoni do laboratorium okregowego i jesli Evans jeszcze tam jest, niech pan poprosi do telefonu zone. Powie jej pan, zeby znalazla jakas wymowke i nie wracala z Evansem. Na przyklad, ze musi pan tam sam pojechac i wtedy ja pan zabierze. -Dobry pomysl - odrzekl Jamieson. Chwycil sluchawke telefonu i poprosil centrale o polaczenie z laboratorium okregowym. Patrzyl na Ryana bebniac niecierpliwie palcami po biurku. -Laboratorium okregowe. -Tu doktor Jamieson ze szpitala Kerr Memorial. Czy doktor Evans i moja zona sa jeszcze u was? -Slucham? - zapytal glos. -Doktor Evans zawiozl do was do analizy kultury bakterii. Umawial sie telefonicznie dzis rano. Myslalem, ze moze jeszcze tam jest. -Prosze chwile zaczekac. -W czym problem? - zapytal szeptem Ryan. -Nie wiem - odparl Jamieson wzruszajac ramionami. Czul, ze za chwile oszaleje. Uslyszal odglos sluchawki podnoszonej po drugiej stronie linii. -Nie mamy w naszym rejestrze wzmianki, ze doktor Evans kontaktowal sie z nami - powiedzial czyjs glos. -Na pewno? - zapytal Jamieson chrypiac i czujac, jak krew odplywa mu z twarzy. -Z cala pewnoscia. -Wiec nie bylo go u was? -Nie. Jamieson odlozyl sluchawke. Przez moment nie mogl wymowic slowa. -O co chodzi? - zapytal Ryan. - Co sie stalo? -Evansa tam nie ma. W ogole tam nie byl. Nie dzwonil, nie zamierzal tam wcale jechac. Musial wiedziec, ze depcze mu po pietach i teraz ma Sue! -Dobra - powiedzial Ryan. - Wysle za nimi jednostke specjalna. Niech sie pan nie martwi, znajdziemy ich. To mowiac wyszedl, zostawiajac Jamiesona samego. Jamieson osunal sie na krzeslo. Stanal w obliczu kolejnego koszmaru. Dokad Evans mogl zabrac Sue? Co jej zrobil? Nie znajdowal zadnej odpowiedzi, ale kiedy myslal o tym, przepelnila go rozpacz. Probowal rozumowac logicznie i oszacowac, co wie o Evansie, w nadziei ze podsunie mu to jakis slad. Ale tylko ogarnial go coraz wiekszy strach. Nie udalo mu sie wpasc na zaden pomysl. Kiedy juz niemal zupelnie nie wiedzial, co poczac, uswiadomil sobie nagle, ze skoro poszukiwania zrodla promieniowania w laboratorium okazaly sie bezowocne, to Evans musi przeprowadzac swoje doswiadczenia z bakteriami gdzie indziej! Musi miec jakis lokal w miescie! Trzeba dowiedziec sie gdzie! Pobiegl znow do laboratorium, zeby zapytac technikow, czy wiedza o takim miejscu, ale nie mial szczescia. Wiedzieli tylko, ze Evans mieszka w budynku dla lekarzy. Nikt nie znal zadnego innego adresu. -Nie natknalem sie nigdzie na lampe ultrafioletowa - powiedzial laborant, ktory wczesniej pomagal Jamiesonowi w poszukiwaniach. Jamieson skinal glowa. -Czy mam to odlozyc na miejsce? - zapytal technik pokazujac mala brazowa buteleczke, ktora Jamieson znalazl w szufladzie Evansa. Jamieson w roztargnieniu kiwnal glowa, ale pytanie laboranta wywolalo z jego pamieci okolicznosci, w jakich znalazl buteleczke. Zobaczyl ja lezaca w szufladzie na... rachunku za elektrycznosc! Dlaczego Evans dostal rachunek za elektrycznosc, skoro mieszkal w szpitalnym budynku dla lekarzy? Az podskoczyl i pobiegl korytarzem do biura Evansa. Wpadl do pokoju potracajac przestraszonego laboranta i rzucil sie do szuflady. Na rachunku byl adres mieszkania Evansa. W samochodzie panowalo milczenie. Sue patrzyla na ulice, przypominajac sobie swa przerazajaca podroz taksowka. Gdy dostrzegla zatloczone wejscie do "Marksa i Spencera", ciarki przeszly jej po plecach. Wzdrygnela sie. -Zimno? - zapytal Evans siegajac do galki od ogrzewania. -Nie... - odparla Sue. - Tylko... jakbym poczula powiew smierci... -Dosc niesamowite wyrazenie... - powiedzial Evans. -Tak. -A wie pani, skad sie wzielo? -Niestety... nie. -Pomowmy o mogilach, glistach, epitafiach... -Co?! -Szekspir. Ryszard Drugi. -Aaa... - powiedziala Sue. -Mam nadzieje, ze nie bedzie pani miala nic przeciwko temu, jesli pojedziemy troche okrezna droga. Chcialbym zabrac cos z mieszkania. -Alez skad... Nie wiedzialam, ze ma pan mieszkanie. -Tak naprawde, to raczej studio. -Jest pan artysta? - zapytala Sue. -Lubie udawac, ze tak jest. -To interesujace - odrzekla Sue. Samochod zwolnil i skrecil z glownej arterii. Po przejechaniu kilku bocznych uliczek zatrzymal sie. -Mam tu mieszkanie w suterenie - powiedzial Evans. -W suterenie?! - wykrzyknela Sue. - Myslalam, ze artysci potrzebuja mnostwo swiatla. Evans przez moment przygladal sie jej w milczeniu. -Musimy korzystac z tego, na co nas stac - powiedzial. -Oczywiscie - usmiechnela sie Sue. -Moze chce pani zobaczyc kilka moich skromnych prob? -Z przyjemnoscia, Clive - odrzekla Sue. - Podziwiam kazdego, kto umie rysowac lub malowac. -Obawiam sie, ze moje prace nie sa zbyt dobre. -Jestem pewna, ze po prostu przemawia przez pana skromnosc. Evans zszedl pierwszy po kamiennych stopniach. Sue cierpliwie czekala, az upora sie z zamkami. W koncu otworzyl drzwi. Powietrze wewnatrz wydawalo sie zimne i wilgotne. Przez krociutka chwile Sue czula dziwny niepokoj, nie wiedzac dlaczego. Weszla do srodka. W slabo oswietlonym pomieszczeniu zrobilo sie nagle jeszcze ciemniej, gdy Evans zamknal za nia drzwi. -Bede musial wlaczyc siec - powiedzial. -Odsune zaslony, dobrze? - zaproponowala Sue robiac krok w strone ciezkich kotar. -Nie. Prosze tego nie robic - uslyszala za plecami. Glos Evansa brzmial teraz inaczej. Byl spokojny i apodyktyczny. Gdy rozblyslo swiatlo, Sue odwrocila sie. Evans stal oparty plecami o drzwi i wpatrywal sie w nia. Byl zmieniony. -Nie rozumiem... - powiedziala. - Gdzie sa obrazy? -Nie ma zadnych obrazow - odparl Evans powolnym, monotonnym glosem. Sue przyjrzala mu sie, wyraz jego oczu rowniez sie zmienil. Wygladaly teraz, jakby byly z matowego szkla. Uslyszala, ze dziwnie oddycha. Wciagajac i wypuszczajac powietrze przez zacisniete zeby, wydawal syczacy dzwiek. -Czy to jakis niesmaczny zart? - zapytala czujac, ze serce zaczyna jej walic ze strachu. -Zaden zart - szepnal Evans. - To wszystko jest smiertelnie powazne. Sue ruszyla w kierunku drzwi, ale Evans przesunal sie zagradzajac jej droge. -Prosze mnie stad wypuscic! - zazadala drzacym glosem. -Nigdzie nie pojdziesz - uslyszala. - Najpierw zajme sie toba, a potem tym wscibskim prostakiem, ktory jest twoim mezem. Zaczyna byc stanowczo zbyt dokuczliwy. Przeszkadza mi. -Przeszkadza? W czym? -W moim dziele - odparl Evans, po raz pierwszy podnoszac glos. Sue byla przerazona zmiana, jaka w nim zaszla. Jego oczy zaplonely nagle slepa nienawiscia, a sposob wypowiadania slow przywodzil na mysl religijnego fanatyka. Ze strachu zrobilo jej sie slabo. -Co to znaczy, w panskim dziele? - wyjakala. -W moim dziele oczyszczenia tego miasta z zepsucia, jakie szerza kobiety. Na zewnatrz wszystkie wygladacie porzadnie, ale to tylko fasada. Wewnatrz jestescie zepsute! Brudne i zepsute! Sue krzyknela, gdy Evans zaczal sie do niej zblizac. Cofajac sie szukala wyciagnieta za siebie reka jakiejs przeszkody, ktora stalaby jej na drodze. Bala sie spuscic z oka zblizajacego sie do niej szalenca. Zawadzila noga o stol, szybko przeszla na druga strone. -Dziwka! - syknal Evans. - Stad nie ma ucieczki! Tymczasem chwilowo byla bezpieczna za stolem oddzielajacym ja od Evansa. Sledzila jego ruchy, robila wszystko, zeby nie mogl jej dosiegnac, ale wiedziala, ze ta barykada wkrotce przestanie ja chronic. Tak sie stalo. Evans poteznym kopnieciem usunal z drogi przeszkode i gwaltownie rzucil sie przed siebie. Cofajac sie Sue o cos zawadzila i runela na podloge. Probujac sie! podniesc zlapala raczke od drzwi lodowki, ale z powrotem upadla, a drzwi otworzyly sie z impetem. Oswietlone wnetrze lodowki w ciemnym pomieszczeniu sutereny mialo jakas moc przyciagania wzroku. Sue spojrzala w jasne wnetrze i zobaczyla, co tam bylo. Jej zmysly nie mogly w to uwierzyc. Zemdlala. Kiedy odzyskiwala przytomnosc, miala wrazenie, ze budzi sie ze zlego snu. Ale koszmar trwal dalej na jawie. Lezala na polowym lozku ze zwiazanymi rekami i nogami. Usta miala przewiazane chusteczka, ktora przytrzymywala knebel. Gdy poruszyla glowa, poczula, ze wciska sie jej, glebiej do gardla. Przerazona nagle tym, ze sie udusi, ponownie szarpnela;glowa, by uzyskac dostep powietrza. Ale strach dzialal przeciwko niej.! Gwaltowny oddech wzmagal zapotrzebowanie na tlen. Slyszala szybkie uderzenia pulsu w uszach. Evans zauwazyl, ze sie poruszyla. Podszedl do polowego lozka. Z dolu wydawal sie bardzo wysoki. Mial na sobie dlugi ;gumowy fartuch, a w reku trzymal noz chirurgiczny. -Obudzilas sie? To dobrze. To wazne, bys byla przytomna w momencie! twojego oczyszczenia. W chwili gdy z twego nieczystego ciala zostanie usuniete zlo. Sue zdretwiala z przerazenia, gdy Evans pochylil sie nad nia i rozcial ubranie. Zauwazyla, ze wodzi wzrokiem po jej piersiach. Zdawalo sie, ze toczy z samym soba jakas wewnetrzna walke. Nad jego gorna warga pojawily sie kropelki potu, a ospowata twarz smiertelnie pobladla. Mamrotal cos pod nosem. Jego rece zawisly nad jej biustem. Nagle spojrzal w sufit, jakby szukajac tam jakiejs wskazowki, po czym cofnal dlonie i zajal sie zdejmowaniem z Sue reszty odziezy. Odrzucila do tylu glowe i ponownie poczula, jak knebel wsuwa sie coraz glebiej do gardla. Zbieralo jej sie na "wymioty. Gdyby to nastapilo, udusilaby sie majac zablokowane usta. Nie miala czasu zastanawiac sie zimno i bez emocji, byla jak zwierze w pulapce, i o to wlasnie Evansowi chodzilo. Gdy czlowiek rozpaczliwie czepia sie ostatniej szansy ratunku, nie ma miejsca na jakiekolwiek kalkulacje. Sue gwaltownie szarpnela glowe w przod probujac pozbyc sie knebla. Nagle odezwaly sie glosy i uderzenia piesci w drzwi od zewnatrz. -Sue?! Jestes tam?! - poznala glos Jamiesona. Evans wyprostowal sie i zamarl w bezruchu. W jego oczach pojawila sie niepewnosc, ale noz wciaz jeszcze trzymal uniesiony. A Sue desperacko walczyla o haust powietrza. -Sue! Evans! Slyszycie mnie?! Evans stal jak posag, dopoki nie uslyszal na kamiennych stopniach odglosu oddalajacych sie krokow. Odprezyl sie, a noz powoli zaczal opuszczac w dol. Spojrzal na Sue. Jadowity grymas wykrzywil mu ospowata twarz. -Wiec on wie! - syknal. - Ten wscibski idiota wie! Ale zjawil sie za pozno! Gdy noz zaczal zblizac sie do jej ciala, Sue wstrzymala oddech. Wydala z siebie stlumiony okrzyk, gdy nagle zagluszyl go halas tlukacego sie szkla. Szyba zostala wybita. Evans odskoczyl od Sue i rzucil sie na wchodzacego przez okno Jamiesona. Noz zatoczyl w powietrzu polkole i trafil Jamiesona w ramie. Z rany trysnela krew ochlapujac Evansa. Ale cios nie naruszyl miesni. Mezczyzni zaczeli wzajemnie zachodzic sie z bokow. Evans nie przestawal machac w powietrzu nozem, trzymajac Jamiesona na dystans. -Ty oblakany skurwielu! - szepnal Jamieson. - Ty szalony, oblakany skurwielu! -Nie rozumiesz... - odcial sie Evans. - Ona jest zlem. One wszystkie sa zlem. Byles slepy. To jej spojrzenia oslepily cie. Ale ona w koncu cie zniszczy. Jamieson z niedowierzaniem spojrzal na niego. Mial przed soba naprawde umyslowo chorego faceta. Zaryzykowal i na moment rzucil okiem na Sue. Przerazila go sinosc jej cery. Knebel w ustach Sue coraz bardziej wciskal sie jej do gardla. Dusila sie. Ten widok pozbawil Jamiesona czujnosci. Evans w pelni wykorzystal moment nieuwagi, chwycil ze stolu lampe ultrafioletowa i cisnal nia w Jamiesona. Trafiony w skron rozciagnal sie jak dlugi na podlodze. Czaszke wypelnil bol, a oczy przyslonila mgla. Dostrzegl jednak zblizajacego sie Evansa. Zaczal w panice, po omacku szukac kolo siebie czegos, co mogloby posluzyc za bron przeciw szalencowi. Wtem jego dlon natrafila na lezacy na podlodze duzy kawalek szkla z rozbitego okna. Zdazyl w ostatniej chwili. Gdy Evans rzucil sie na niego, nadstawil pionowo przed soba szklane ostrze. Cialo Evansa calym ciezarem spadlo na ostry czubek. W ostatniej chwili Jamieson zobaczyl jeszcze wyraz zdumienia na jego twarzy. Cialo jego zesztywnialo na moment, a potem przygniotlo Jamiesona. Wiedzial, ze powinien natychmiast znalezc sie przy Sue, ale wydostanie sie spod lezacego na nim ciala nie bylo latwe. Udalo mu sie w koncu zepchnac z siebie trupa i slaniajac sie na nogach ruszyl na pomoc Sue. Byla nieprzytomna i niebezpiecznie posiniala. Rozcial chustke, a potem wyciagnal z ust knebel. Wzial ja za reke, ale nie wyczuwal pulsu. Zrozpaczony zaczal wdmuchiwac jej powietrze do ust. Bez rezultatu. Caly czas robil sztuczne oddychanie, gdy nadjechala policja. Do mieszkania wszedl inspektor Ryan. Szybko zorientowal sie w sytuacji i pierwsza rzecza, ktora zrobil, bylo wezwanie przez radio karetki. Potem podszedl do stolu i stanal cicho obok Jamiesona. -Ambulans jest w drodze - powiedzial. - Co z nia? Jamieson potrzasnal glowa, jakby chcial sie opedzic od natretnego pytania. Cala jego uwaga skoncentrowana byla na tym, co robil. Jeden z policjantow wlasnie wszedl, otworzyl lodowke i zwymiotowal na widok jej zawartosci. W tym momencie Sue kaszlnela i Jamieson przerwal reanimowanie. To jedno kaszlniecie bylo dla niego najcudowniejszym dzwiekiem, jaki kiedykolwiek slyszal. Jamieson z inspektorem Ryanem patrzyli wyczekujaco na Sue, ktora powoli zaczynala samodzielnie oddychac. Po kilku minutach otworzyla oczy. Spojrzala na Jamiesona i znow je zamknela. Ryan, podobnie jak Jamieson, wiedzial doskonale, ze istnieje niebezpieczenstwo uszkodzenia mozgu tym wieksze, im dluzej Sue pozbawiona byla doplywu tlenu do organizmu. -Juz po wszystkim, kochanie - szepnal Jamieson. - Jestes bezpieczna. Nikt cie juz wiecej nie skrzywdzi. Przedluzajaca sie chwila ciszy byla pelna cierpienia. Nagle Sue otworzyla usta. -Wydaje mi sie, ze juz to kiedys slyszalam - powiedziala. Jamieson wydal z siebie przeciagle westchnienie ulgi, a Ryan usmiechnal sie do niego. Wygladalo na to, ze zdrowie Sue nie jest zagrozone. -Juz po wszystkim, kochanie - powtorzyl Jamieson. - Wracamy do domu. Dwa dni pozniej Jamieson i Sue ostatecznie opuscili Kerr Memorial. Moze dlatego, ze swiecilo slonce, szpital wydal sie im obojgu bardziej przyjaznym miejscem, niz na to zaslugiwal. Phillip Morton z zalem zegnal sie z nimi. Ostatnia wiadomoscia, jaka im przekazal, byla informacja, ze cztery kobiety zakazone bakteria Proteus zaczynaja reagowac na jeden z antybiotykow przyslany przez laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej i zapewne powroca do zdrowia. Ale kiedy przejezdzali przez brame, ani Sue, ani Jamieson nie mieli ochoty obejrzec sie za siebie. Sue wlaczyla radio. Rzecznik prasowy rzadu zapewnial wlasnie przeprowadzajacego z nim wywiad dziennikarza, ze kontrola kwalifikacji personelu szpitalnego jest przeprowadzana skrupulatnie i spoleczenstwo nie ma powodu do niepokoju. Jamieson wyciagnal reke i wylaczyl odbiornik. "KB" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/