KOTOWSKI KRZYSZTOF Japonskie ciecie KRZYSZTOF KOTOWSKI 2003 Wydanie polskie Data wydania: 2003 Projekt okladki: Zbigniew Mielnik Ilustracje na okladce: CORBIS Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Zmigrodzka 41/49, 60-171Poznan tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl ISBN 83-7301-460-8 Wydanie elektroniczne Trident eBooks ROZDZIAL 1 Pan Czesio z pewnoscia nie mial zbyt inteligentnej miny. Jego wylupiaste oczy spogladaly ze strachem w kierunku butelek z wodka, a zeby szczekaly za zacisnietymi ustami, jakby od kilku godzin stal na mrozie. Rece, ktore trzymal na blacie, pocily sie niemilosiernie, ale bal sie siegnac po chusteczke.Pan Czesio byl czlowiekiem dosc otylym i nie lubil zbyt ciasno zapinac paska. Teraz jednak, w tej dosc stresujacej chwili, poczul, ze spodnie zsuwaja mu sie coraz bardziej, co zwiekszylo jeszcze jego przerazenie, bo odwrocony byl, nie da sie ukryc, tylem do sali. Lokal zwany przez okolicznych pijaczkow pieszczotliwie U Kotka - ktorego zreszta byl wlascicielem - o tej porze zwykle swiecil pustkami. Obecnie nie bylo tu nikogo procz niego i faceta o twarzy wymuskanego gogusia, w okrutnie niemodnym juz garniturze. Gogus stal spokojnie tuz obok, trzymajac pistolet wycelowany niestety w jego glowe. -Zrozumiales pytanie? - spytal beznamietnie. -Tak, tak, jasne, oczywiscie, bez watpienia - dukal pan Czesio najszybciej jak potrafil, z lekiem oczekujac na rozwoj wypadkow. -No wiec? -Ja jej nie widzialem... moze kto inny. Zwykle jestem na zapleczu i... -Spodnie opadly ci juz do pol dupy, a wciaz krecisz. - Mina Gogusia nie wrozyla nic dobrego. -Nie klamie... aaaa, wlasnie cos sobie przypomnialem! -Zamieniam sie w sluch. - Gogus zajrzal panu Czesiowi gleboko w oczy. -Moglby pan jeszcze... tak troche dokladniej ja opisac? - wyjakal barman, czyniac pewne starania, aby na jego twarzy pojawil sie niesmialy usmiech. -Wysoka blondynka, szafirowy pierscionek, niebieska sukienka, dlugie wlosy... -Aaaaa, ta pani. Noooo... byla tu, ale chyba nie sama... - Pot z jego twarzy sciekal juz strumyczkami. Gogus zacisnal zeby i pewniej chwycil pistolet. -Dlugo tu byli? -Godzine, moze troche dluzej. -Znasz tego faceta? -To taki lekarz. Wpada tu czasem i podrywa laski... to znaczy, towarzyszy roznym paniom. -Czy oni...? -Bardzo kulturalnie sie zachowywali - odparl szybko Czesio, zazegnujac w zarodku niebezpieczenstwo. - Szczegolnie ta pani. On wpada tu czesciej. -Wiem, lajzo, ze wpada. Dlatego tu jestem! -Moze piwko? - Panu Czesiowi udalo sie wreszcie usmiechnac. -Whisky z cola. - Gogus opuscil pistolet. Barman podciagnal spodnie i podreptal do polki, aby zdjac z niej butelki. Nalal szybko do szklanki troche szkockiej, po czym profesjonalnie odmierzyl tyle coli, ile trzeba. Klopotliwy gosc stal chwile bezradnie przy barze, a nastepnie schowal bron, wzial szklanke i wypil jednym haustem jej zawartosc. -Popraweczka? - jeknal niesmialo pan Czesio. -Nie wiem. - Gogus wyraznie robil sie coraz smutniejszy. -No to popraweczka. Nie zalowal whisky, majac nadzieje, ze uspokoi faceta przynajmniej na pewien czas. Obserwowal teraz uwaznie, jak tamten ponownie wychyla drinka, stawia cicho szklanke na blacie i niczym zahipnotyzowany odwraca sie, by ruszyc do wyjscia. Przez chwile krokom Gogusia towarzyszyla niemal absolutna cisza. Pan Czesio pelnym przerazenia wzrokiem pozegnal go, a nastepnie opadl ciezko na najblizsze krzeslo. Siedzial tak jakis czas, patrzac zamyslony w dal jak zolnierz w radzieckim filmie wojennym, az wreszcie wolno i dostojnie wycedzil: - Kurrrrwa! Doktor Robert Czechowicz nie bez zdziwienia stwierdzil, ze zginely mu majtki. Jeszcze raz uwaznie przyjrzal sie Jolce lezacej wciaz w lozku i z jej zalotnego usmiechu slusznie odczytal, kto za tym stoi. -Nie wyglupiaj sie, spoznie sie do roboty. Oddawaj gacie! - zarzadzil nie znoszacym sprzeciwu tonem. Dziewczyna podniosla sie wolno, nie spuszczajac z niego wzroku. Jej nagosc milo kontrastowala ze skromnym wyposazeniem kawalerki Czechowicza. Balaganiarstwo Roberta nie przeszkadzalo jego przyjaciolce, dawalo za to doskonala pozywke dla kpin i zartow. Najwyzej trzydziestometrowe mieszkanko pelne bylo cisnietych pod sciany ksiazek, papierow niewiadomego pochodzenia, nierzadko ubran wyrzuconych z szafy przy okazji szukania czegos potrzebnego, a nawet butelek po coli, sokach owocowych i... wodeczce. Dosc duzo miejsca zajmowaly co prawda polki na ksiazki niemal calkowicie wypelniajace dluzsza sciane naprzeciwko okien, ale nawet tam trudno bylo o porzadek, szczegolnie ze nie byly pelne. Szafa tuz przy wejsciu do przedpokoju byla oczywiscie otwarta, dzieki czemu Jola mogla bez problemu skontrolowac jej zawartosc. Podeszla teraz do niego wolno, jakby kazdy krok wymagal przemyslenia, i delikatnie zakryla mu oczy dlonia, usmiechajac sie zalotnie. -A ty jestes chirurg miekki - blyskawicznie zjechala palcami w dol ciala Roberta - czy twardy? Czechowicz drgnal. -Sytuacja staje sie coraz bardziej niebezpieczna - mruknal, czujac z niepokojem, co Jolka wyprawia palcami. -Niebezpieczenstwo to twoj zywiol - powiedziala z ironia. -Nie zartuj. - Robertowi nadludzkim wysilkiem udalo sie wyrwac z jej uscisku, co bylo niestety troche bolesne. - Ten twoj mafioso biega za mna po calym miescie. -Spokojnie, jest niegrozny. Ma tylko romantyczne usposobienie. Dam sobie z nim rade. -Dzis rano wystraszyl podobno pana Czesia z Kotka. Witek mi mowil przez telefon. Machal skurwiel spluwa tak, ze biedak malo nie padl trupem na sam jego widok. -Mowilam ci, ze ma romantyczne usposobienie. W koncu ma zostac moim mezem. -Po co to robisz? Przeciez i tak nigdy za niego nie wyjdziesz. -Nigdy nie mow "nigdy". Swiat pelen jest niespodzianek. -Jolka, to jest bandyta. Powinien siedziec w pudle. - Czechowicz zanurkowal pod lozko w poszukiwaniu majtek. -Przesadzasz. To ty powinienes siedziec za te setki zlamanych serc niewiescich... -Setki. - Robert popukal sie w czolo rozdrazniony przedluzajacymi sie poszukiwaniami. - Moglabys mi pomoc?! -Sa w przedpokoju. - Parsknela smiechem, opadajac na lozko. Czechowicz pobiegl w kierunku drzwi wejsciowych. Slipki wraz z koszulka i spodniami lezaly na podlodze. -Jasna cholera, spoznie sie! Ktora godzina?! - krzyknal do dziewczyny. -Troche po siodmej. O ktorej masz byc w szpitalu? -O wpol do osmej. Mam dzis noc, a nie spalem ani chwili. -Przespisz sie na dyzurze. -Zwariowalas?! Przeciez dzisiaj sobota. Wypadkow wystarczy do rana. Widzac, ze Robert jest naprawde zaniepokojony, Jolka szybko siegnela po sukienke i buty. -Podrzucic cie? -Nie, pojade swoim. Jestes gotowa? -Sekunda, pojde tylko po torebke do lazienki. Przerazenie w oczach pacjenta nie gaslo. Mloda pielegniarka starala sie go uspokoic na wszelkie mozliwe sposoby, ale kiedy sama poczula, ze wpada w panike, zawolala pospiesznie Czechowicza. -Panie doktorze, mam tu pogarszajacy sie stan! -Co masz? - skrzywil sie Robert, ale na szczescie nikt nie uslyszal jego uwagi. - Jeszcze chwile! - krzyknal w kierunku pielegniarki, ale tak, by nie przestraszyc starszej kobiety, nad ktora sie wlasnie pochylal. - Prosze sie nie martwic - zwrocil sie teraz do niej. - Niczego groznego u pani nie widze i mysle, ze to dzisiejszy upal spowodowal chwilowe omdlenie. Na wszelki wypadek chcialbym jednak zatrzymac pania na obserwacji, zgoda? -Ale ja sie dobrze czuje, panie doktorze... -Wierze, ale jest juz noc. Ochlodzilo sie i stad lepsze samopoczucie. EKG jest w porzadku, ja na razie, jak mowilem, tez niczego zlego nie widze, ale chcialbym pania poobserwowac dwa, trzy dni. Boli pania czasem glowa? - Raz jeszcze zajrzal pacjentce w oczy, zwracajac szczegolna uwage na reakcje zrenic. -Oj, panie, ciagle! -Bierze pani jakies proszki? -A ten lapap, czy jak on tam... corka mi daje. -I przechodzi? -Przechodzi, przechodzi, panie doktorze. -No to dobrze. Prosze tu chwile poczekac, zaraz doktor Sawicki sie pania zajmie. Spotkamy sie pozniej, dobrze? -Dobrze, dobrze, panie doktorze, ale ja sie dobrze czuje... Robert przebiegl wzrokiem po sali przyjec. Zaczynal sie robic coraz wiekszy ruch. Drzwi na korytarz juz sie wlasciwie nie zamykaly, a lekarze i pielegniarki nie mieli nawet chwili, by usiasc. Nie spodziewal sie, ze ta noc bedzie az tak ciezka. Teraz stalo sie jasne, ze do drugiej, trzeciej moze zapomniec o odpoczynku. Zwykle wlasnie dopiero o tej porze, po pierwszej "fali", na pewien czas wszystko sie uspokajalo, by nad ranem znowu wrocic do stanu z poznego wieczoru. Czechowicz nabral gleboko powietrza i zmruzyl lekko oczy, jakby to mialo pomoc mu sprawniej podsumowac sytuacje. Na pierwszym stole przytomny pacjent, 45 lat. Silne, piekace bole zamostkowe, niepokoj. Na drugim postrzelony chlopak, przed chwila przywieziony, obok przerazona mlodziutka pielegniarka. Na trzecim facet po wypadku motocyklowym, chyba zlamana noga, ale ogolny stan dobry. Do sali pospiesznym krokiem wszedl mlody, zdolny i, jak twierdzila wiekszosc pielegniarek, diabelnie przystojny neurolog Marek Sawicki w towarzystwie doswiadczonego kardiologa Stefana Koucha, faceta "przy kosci", ale jak na swoj wiek i wage wyjatkowo energicznego i ruchliwego. Podeszli do Roberta, uwaznie obserwujac sale. -Kobieta po omdleniu, szescdziesiat siedem lat - zaczal Czechowicz, nie czekajac na pytania. - Chyba w porzadku, ale mysle, ze trzeba ja jeszcze troche poobserwowac. Obiecalem, ze zajmiesz sie nia, Marek. -Jasne. A ten, przy ktorym stoi Zozun? - Sawicki przelknal resztki kanapki. -Serducho, to dla Stefana. Niech Zozun wraca na gore. Kouch bez slowa ruszyl w kierunku lozka, na ktorym lezal pacjent z bolami zamostkowymi. -Pani Aniu! - rzucil szybko Robert do przechodzacej pielegniarki. -Tak, panie doktorze? -Prosze wziac pacjenta z "trojki" na pierwsze pietro i zawolac doktora Bazynskiego. -Przepraszam, panie doktorze - pielegniarka niesmialo rozejrzala sie po sali - ale doktor Bazynski jest u nas na stazu... -Pani Aniu - Czechowicz zatrzymal na niej wzrok lekko zniecierpliwiony jej watpliwosciami - skonczyl studia, wiec chyba da sobie rade ze zlamaniem kosci strzalkowej, prawda? -Tak, oczywiscie. - Kobieta spuscila wzrok i potulnie podreptala do motocyklisty. Robert wyjrzal jeszcze na korytarz, upewniajac sie, czy nie ma nikogo nowego, po czym szybko podszedl do "dwojki". Pacjent mial najwyzej 20 lat. Wygladal na stalego bywalca silowni, nosil krotko ostrzyzone wlosy i tatuaz na przedramieniu, przedstawiajacy dziwaczny miecz rodem z powiesci Sapkowskiego. Krew na jego koszuli zaczynala zasychac, co dawalo pewna nadzieje, ze pielegniarka zdolala przynajmniej czesciowo zatamowac krwotok. Przerazony chlopak patrzyl blagalnie na Roberta szeroko otwartymi oczami, nie zwracajac uwagi na wysilki mlodej kobiety w bialym fartuchu, ktora opatrywala jego rane. Czechowicz siegnal po sluchawki i wytarl koncowke o fartuch. -Prosze mu to zalozyc. - Wskazal maske tlenowa. Chlopak jednak wyrwal sie pielegniarce. -Ja nie wiem, skad on sie wzial i dlaczego strzelal! - wybelkotal do Czechowicza. -Ty tez miales bron - odpowiedzial spokojnie lekarz, nie przestajac go osluchiwac. -Wrobili mnie, to nie ja! - zacharczal chlopak. -To nie moja sprawa, opowiedz to gliniarzom. -Ale niech pan mi uwierzy! -Posluchaj! - ucial zdecydowanie Robert. - Staram sie ci pomoc. Nie jestem policjantem ani prokuratorem, tylko lekarzem. Jesli nie przestaniesz sie wiercic, bede cie musial przywiazac. Brales cos ostatnio? -Czy ja umieram?! -Nie umierasz, ale bardzo utrudniasz mi prace. Paliles cos? Brales amfe, jakies spidy? -Nie dzisiaj. -Na pewno? -Jak mame kocham! -Biedna ta twoja matka - mruknal Czechowicz do siebie. - Kaska, jestes gdzies?! - krzyknal w glab sali. -Tu. Wylonila sie doswiadczona pielegniarka. -Chodz do mnie! -Lece! -Masz cukrzyce, epilepsje... to znaczy, padaczke? - spytal znowu chlopaka. -Nie! -Ty! - rzucil do przerazonej dziewczyny usilujacej zalozyc rannemu maske. - Zadzwon na blok i powiedz, zeby przygotowali zestaw podstawowy. -Co jest? - spytala Kaska, ktora dopiero co do nich podbiegla. -Nie slysze oddechu po prawej - rzekl cicho do niej. - Rura do klatki, zdjecie i na blok. -Dobra. -I podaj mu dyche valium. Mloda dziewczyna wciaz szarpala sie z maska. -Jeszcze tu jestes? - spytal spokojnie Robert. -Probuje... -Mialas sprobowac zadzwonic. -Przepraszam... - Pielegniarka wybuchnela placzem i pobiegla do telefonu. -Miej troche serca - mruknela Kaska, siegajac po ampulke. - Ona jest tu dopiero trzy dni. -Nic jej nie bedzie, szybciej okrzepnie - odparl, zrecznie nakladajac pacjentowi maske tlenowa. -Zabieram go - oznajmila pielegniarka, lapiac uchwyt lozka. Robert ponownie rozejrzal sie po sali. Sytuacja wygladala na opanowana. "Jedynka" pojechala na trzecie pietro, "trojka" na chirurgie. Kaska wyprowadzala wlasnie "dwojke", aby zawiezc ja na blok operacyjny. Sawicki zabral na oddzial kobiete po omdleniu. Sala z wolna pustoszala. Zapowiadala sie chwila przerwy. Przy telefonie stala wciaz zaplakana pielegniarka, patrzac ze strachem na Czechowicza. Robert odetchnal gleboko i podszedl do niej. -Jak masz na imie? - spytal z usmiechem. -Magda - odparla hardo. -Posluchaj, Magdo. Wlasnie sie dowiedzialem, ze jestes u nas od niedawna. -Trzy dni. - Dziewczyna otarla oczy chusteczka. -To, ze masz jeszcze male klopoty z opanowaniem sie, nie stanowi problemu. To normalne. Kazdy z nas to przeszedl. Gorzej, ze nie potrafisz tego ukryc przed pacjentami. -Nie musial pan tak sie do mnie odzywac. - Zacisnela mocno usta. Robert milczal przez chwile, przygladajac sie jej uwaznie. Byla szczupla, niska, nie miala wiecej niz 20 lat. Niemodna blond grzywka co chwila opadala jej na oczy, wiec niemal bez przerwy ja odgarniala. Z pewnoscia jej uroda nie zwalala z nog, ale miala sympatyczna, mila twarz. -Wyobraz sobie taka sytuacje. - Czechowicz zdecydowal sie na krotki wyklad. - Jestes w szpitalu, lezysz na lozku. Dwadziescia minut wczesniej ktos wpakowal w ciebie dwie kule. Nad toba stoi osoba, ktora teoretycznie ma ratowac ci zycie. A ona jest przerazona i wrzeszczy na cale gardlo, ze twoj stan sie pogarsza. Co czujesz? Dziewczyna spuscila wzrok. -Kazdy sie boi - kontynuowal Robert - ale mowiac z lekka pretensjonalnie, my tu ratujemy ludziom zycie i nie mozemy - ujal pielegniarke za podbrodek, aby spojrzec jej gleboko w oczy - okazywac leku, ktory moglby zaszkodzic pacjentom. -Ja nie wiem, czy potrafie... -Ja tez nie wiem, ale jednego jestem pewien: opanowanie to tylko kwestia dyscypliny i treningu. Niesmialy usmiech dziewczyny zachecil Roberta do snucia kombatanckich wspomnien. -Kiedy pietnascie lat temu przyszedlem do tego szpitala bylem chyba bardziej przerazony niz ty. Az ktoregos dnia opieprzyl mnie jeden doswiadczony lekarz, tak ze o malo nie poderznalem sobie zyl skalpelem. Dziewczyna podniosla zdecydowanie wzrok. Przygladala sie Czechowiczowi uwaznie, ale z lekkim niedowierzaniem. -Wkurzylem sie, i o to chodzilo - ciagnal Robert jak gdyby nigdy nic. - Od tamtej pory to byla kwestia nie tylko bezpieczenstwa pacjentow czy profesjonalizmu, ale takze ambicji. Teraz dobiegam czterdziestki i wiem, ze bylo mi to potrzebne. Magda powaznie pokiwala glowa. -Masz ochote na kawe? -Mhmm. -To idz do mojego gabinetu, zaraz tam przyjde. Pielegniarka raz jeszcze otarla oczy chusteczka i wyszla z sali. Kiedy Robert odwrocil sie, zobaczyl przed soba skrzywionego Koucha. -Dlaczego zawsze opowiadasz swiezakom te glupia historyjke? -Nastrajam ich - oznajmil Czechowicz. -Tymi wymyslami? -Niewazne, czy to prawda. Wazne, rozumiesz, ze w pewnym momencie taki swiezak zaczyna czuc... -Moglbys przestac? - zachnal sie kardiolog. - Wez jakiegos draga, zjedz kanapke, napisz wiersz o pieknie istnienia, ale miej litosc. Dzis jest ciezka noc, daj ludziom zyc. - Kouch pokrecil glowa i poczlapal do wyjscia. -Co z pacjentem? - Czechowicz zatrzymal go w drzwiach. -Wiencowa, ale nie ma zawalu. Przyjalem go. Kto operuje tego podziurawionego? -Czarek. -A ty? -Bede tutaj. Nie sadze, zeby to byl koniec. Jakby na potwierdzenie jego slow do sali zajrzala zaniepokojona kobieta. Szukala wzrokiem lekarza. -W czym moge pomoc? - spytal Robert. -Moj maz... - Przerwala, szukajac slowa. -Prosze wejsc. -Ide na gore - rzucil Kouch i machnal reka do Czechowicza. W drzwiach minal sie z lysawym mezczyzna w srednim wieku. Jego zona trzymala go mocno za reke. Sala wygladala jak pobojowisko, lecz przez chwile oprocz nich jakims cudem nikogo w niej nie bylo. Resztki opatrunkow, gazy, fragmenty gipsu, pobrudzone krwia przescieradla tworzyly dosc ponury widok. Robert szybko ocenil wzrokiem stan pacjenta, ale poniewaz nie krwawil i byl przytomny, podszedl do telefonu, aby wezwac pomoc do sprzatniecia sali; w trakcie ostrego dyzuru robiono to przynajmniej dwa, trzy razy. Wreszcie odlozyl sluchawke i pozwolil mowic niewysokiej blondynce okolo czterdziestki trzymajacej troskliwie za ramie chorego. -Moj maz ma straszne drgawki, serce wali mu jak mlot, chyba ma zawal - strzelala jak z karabinu maszynowego. -Prosze sie polozyc. - Czechowicz wskazal jedyne pozostale na sali lozko, wkladajac sluchawki. Mezczyzna trzasl sie jak na mrozie, byl skulony, a twarz ukrywal w dloniach. Usiadl ostroznie na lozku. Spojrzal na lekarza i dopiero wtedy sie polozyl. Robert kilkakrotnie przylozyl koncowke sluchawek do klatki piersiowej pacjenta, po czym zdjal je na chwile. -Bral pan dzisiaj jakies leki? -Nnnie. -On niczego nie chce brac - wtracila zona. -Zdarzalo sie to juz kiedys? -Co? - spytal niesmialo mezczyzna. -Taki stan. -Nie. - Pokrecil glowa, spogladajac tym razem na zone. - To znaczy... nie az taki. -Prosze sprobowac szeroko otworzyc oczy. - Robert przyjrzal sie uwaznie zrenicom, korzystajac z malej latarki. Mezczyzna wciaz drzal. Czechowicz odlozyl przyrzad na stol. -Czuje pan taki... dziwny lek? -Tak, bardzo... bardzo silny. -Niech pan sprobuje lezec spokojnie. - Robert zauwazyl, ze do sali weszla Kaska. - Daj z szafki lorafen, jeden miligram - rzucil w jej kierunku - i podlacz EKG. -To mi nie zaszkodzi? - spytal z niepokojem mezczyzna. -Z pewnoscia nie. Jak sie pan nazywa? -Tyszka, Jacek Tyszka. -Panie Jacku, prosze to polknac. - Pielegniarka podala mu tabletke i szklanke wody. -Na pewno? -Jest pan w szpitalu. Nic sie nie stanie. Caly czas jestem z panem. -Na co to? -Znikna drgawki, przestanie sie pan bac - uspokoil go Robert. -Czy ja mam zawal? -Jestem pewien, ze nie, ale sprawdzimy to. Na twarzy pielegniarki pojawil sie lekki usmiech, lecz szybko zniknal, kiedy Czechowicz skarcil ja wzrokiem. Skonczyla podlaczac elektrody i uruchomila elektrokardiograf. Drgawki nagle ustaly. -Chyba pomaga ten lek - powiedzial mezczyzna przejetym glosem. Robert usmiechnal sie do niego, kiwajac glowa, choc wiedzial, ze lorafen z pewnoscia nie zaczal jeszcze dzialac. Kaska podala mu wykres. Przyjrzal mu sie uwaznie, pokiwal glowa i oddal go pielegniarce. -I co, w porzadku? - spytal z lekiem pacjent. -W porzadku. Troche szybszy puls, ale w porzadku. Niech pan sprobuje rozluznic brzuch, musze tu pana troche pouciskac. Zona Jacka Tyszki uwaznie przygladala sie wszystkiemu, co robi lekarz. Czasem tylko patrzyla na pielegniarke, jakby szukala potwierdzenia slusznosci decyzji podejmowanych przez Czechowicza. -No dobrze - zawyrokowal wreszcie Robert. - Moze pan zapiac koszule i spodnie. - Siegnal po skierowania i recepty. Przez chwile cos pisal, a nastepnie odlozyl dlugopis. - Prosze panstwa, prosze mnie uwaznie posluchac. Mezczyzna usiadl na lozku, wbijajac paznokcie w spodnie. -Poczekajcie sekunde - rzucil Czechowicz w strone dwoch dziewczyn, ktore przyszly posprzatac, i odwrocil sie do Tyszki. - To, co pana spotkalo, to najprawdopodobniej pierwszy objaw tak zwanej nerwicy lekowo-depresyjnej. Takie stany niestety moga sie powtarzac, ale w dzisiejszych czasach potrafimy sobie niezle z tym radzic. Jacek Tyszka przygladal sie mu, jakby mowil zupelnie nie na temat. -Ale ja nie moglem oddychac, walilo mi serce. Czytalem, ze tak sie objawia zawal, i... -Prosze pana - przerwal Robert spokojnym glosem - depresja potrafi genialnie nasladowac objawy wielu chorob. Wywoluje przy tym lek, stany apatii, smutku, tyle tylko ze jest to, mowiac wprost, takie chemiczne oszustwo. Zbyt mala ilosc pewnych zwiazkow w mozgu plus stres i mamy to, co pan wlasnie przezyl. -Az trudno w to uwierzyc... - baknal niesmialo mezczyzna. -Czy teraz czuje sie pan lepiej? -Znacznie. -No wlasnie. Nie podalem panu leku kardiologicznego, tylko benzodiazepine antylekowa. Objawy powoli ustepuja, prawda? -Tak... - Pacjent zdobyl sie nawet na usmiech. -To skierowanie do psychiatry. - Robert wreczyl Tyszce kartke. -Do psychiatry?! - jeknela zona. -To lekarz jak kazdy inny. Ja jestem chirurgiem i nie pomoge pani mezowi tak jak specjalista. A sami mozecie nie dac sobie z tym rady. -Alez panie doktorze - kobieta otarla twarz chusteczka - moj maz jest biznesmenem. Gdyby ktos sie dowiedzial... byloby po nim! -Prosze pani - Czechowicz zerknal w kierunku drzwi, aby upewnic sie, czy nie pojawili sie nowi pacjenci - badania wskazuja, ze najliczniejsza grupe chorych na wszelkie odmiany depresji stanowia tak zwani ludzie sukcesu. Artysci, biznesmeni, nawet politycy. Jestem pewien, ze w biurze pani meza znalezlibysmy niejeden ciekawy przypadek. -Tyle ze to ukrywaja... - wtracil Tyszka, kiwajac z przekonaniem glowa. Wyraznie poczul sie pewniej, a na jego twarzy zagoscil nawet niesmialy usmiech. Oddychal wolniej i spokojniej, jakby odpoczywal po ciezkim wysilku. -Nie ma powodu, by specjalnie naglasniac to w pracy, ale tez nie powinien pan sie tego wstydzic, szczegolnie przed soba. Depresja jest dzis choroba spoleczna. Wiedza panstwo dlaczego? Bo wiekszosc osob, gdy dostaje podobne skierowanie, krzyczy tak jak pani: "O Jezu! Psychiatra!" -Ale panie doktorze, czy maz...? -Ze sprawnoscia intelektualna pana Jacka wszystko jest w porzadku. Oczywiscie moze czasami zapominac o pewnych sprawach. Bedzie mial trudnosci z przypomnieniem sobie jakiegos wyrazu, ale sa to zwykle objawy nerwicowe. Nie nalezy sie tym specjalnie przejmowac. - Robert usmiechnal sie, sprawdzajac, czy komunikat dotarl do adresatow. - Mimo wszystko pojawilbym sie na panstwa miejscu u kardiologa - ciagnal. - I zrobilbym podstawowe badania. Tu sa skierowania. - Podal kolejne kartki. -Nie wiem, jak panu dziekowac - powiedzial juz glosniej Jacek Tyszka. -Naprawde nie ma za co. Wypisze panu leki. Prosze je brac, ale tylko do wizyty u kardiologa i psychiatry, dobrze? -Dobrze, panie doktorze. W drzwiach pojawil sie Sawicki. -Sa pacjenci? - spytal Robert. -Nie, ale w twoim gabinecie czeka obiecujaca osoba... -Zaraz przyjde. - Czechowicz sie usmiechnal. - Niech chwile odpocznie. Z pewnoscia jeszcze nie koniec wrazen na dzisiaj. Profesor Lech Wasylyszyn opadl ciezko na fotel. Chwile trwal w bezruchu, po czym wolno przysunal sie do biurka. Wyciagnal szuflade i wyjal teczke z napisem "Prywatny Instytut Leczenia Nerwic i Depresji - Spis Pacjentow", ale nie spieszyl sie z jej otwarciem. Klimatyzacja zaczela wyraznie szwankowac, co objawialo sie niemilym zapachem podgnilych jajek. Draznilo to dodatkowo profesora, ktory i tak juz od pewnego czasu wyprowadzony byl z rownowagi. Siegnal po pilota, aby wylaczyc chlodzenie. Wolal juz meczyc sie w przegrzanym gabinecie, niz siedziec w smrodzie. Doktor Andrzej Korwin spoznial sie, ale profesor nie tym sie niepokoil. Uznal nawet, ze to dobra okazja do zebrania mysli, co wlasnie teraz bylo mu szczegolnie potrzebne. Za oknem sierpniowe slonce rozpalalo ulice i dachy domow; tegoroczne lato bylo trudne do wytrzymania. W takich chwilach Lech Wasylyszyn lubil wspominac zabawne spotkanie z grupa francuskich psychiatrow na ostatnim zjezdzie w Paryzu, dwa lata temu, kiedy to szacowni uczeni z szacownego kraju zabojadow wyglosili swiatla uwage na temat roznicy klimatow miedzy zaprzyjaznionymi krajami. W skrocie, profesorowie wyobrazali sobie Warszawe jako wiecznie zasypana sniegiem zapadla miescine, na ulicach ktorej od czasu do czasu na zmiane z reniferami spaceruja biale niedzwiedzie. Az trudno bylo uwierzyc, ze ci wyksztalceni, poniekad obyci ludzie maja tak nieprawdopodobnie zalosna wiedze o krajach wschodniej Europy. Dla Wasylyszyna bylo to tym bardziej oburzajace, ze w koncu jeden z tych zasniezonych, prymitywnych krajow wydal Kopernika, Chopina, Sklodowska-Curie czy Jana Pawla II. Mimo ze minelo juz tyle czasu, profesor nadal nie kryl niecheci do tych nadetych gburow i podkreslal niejednokrotnie pogarde dla tego typu ludzi. Tym wieksza byla satysfakcja Wasylyszyna, kiedy rok pozniej szacowna delegacja zabojadow musiala zlozyc rewizyte w Warszawie. Obserwujac tonacych w strugach potu uczonych, ktorzy wchodzili po raz pierwszy do hotelu Sobieski, profesor dlawil sie w myslach ze smiechu. Widzial w ich oczach wielkie znaki zapytania oraz ciezka do zniesienia tesknote za chlodnym, klimatyzowanym pokojem hotelowym i napawal sie swoja mala zemsta. Pukanie do drzwi wyrwalo go z zamyslenia. Wyprostowal sie, po czym leniwie otwierajac teczke, mruknal: -Prosze. Chociaz zaproszenie nie bylo zbyt glosne, drzwi otworzyly sie i do gabinetu wkroczyl doktor Andrzej Korwin w towarzystwie wysokiego, barczystego mezczyzny o malo przyjaznym wyrazie twarzy. Miesniak wyraznie nie pasowal do tego otoczenia, a juz z pewnoscia nie do schludnych, ubranych w biale fartuchy lekarzy. Byl ostrzyzony na zapalke, mial na sobie nieapetyczny T-shirt kupiony zapewne pod Stadionem Dziesieciolecia, sprane dzinsy, laciate adidasy, a na nadgarstku zlota bransolete, na widok ktorej nawet doswiadczony profesor skrzywil sie z niesmakiem. -Siadajcie - rzekl beznamietnie Wasylyszyn i zajrzal do teczki. Korwin z niepokojem obserwowal oblicze szefa, tylko od czasu do czasu spogladajac na sasiada. Profesor tymczasem nie spieszyl sie z rozpoczeciem rozmowy i wolno czytal materialy. Wreszcie doktor pochylil sie do towarzyszacego mu mezczyzny. -Gorec - powiedzial cicho, wciaz obserwujac szefa - zrob nam herbaty. Mezczyzna powoli wstal i wyszedl z gabinetu. -Jestes pewien, ze ten polmozg bedzie lojalny? - mruknal Wasylyszyn znad papierow. -Gorec pracuje dla nas od pol roku - odparl szybko Korwin. - Nie ma z nim klopotow. -Nie pytam, od jak dawna dla nas pracuje - burknal profesor, nie odrywajac wzroku od materialow - tylko czy jestes pewien, ze do konca pozostanie lojalny. -Odkad zostal szefem ochrony, wszystko odbywa sie bez zarzutu. - Mlody lekarz nie mowil juz tak pewnie, zwlaszcza od momentu kiedy Wasylyszyn dosc gwaltownie oderwal sie od papierow i zawiesil na nim zniecierpliwione spojrzenie. - No... moze z wyjatkiem tego ostatniego wypadku - wydukal, spuszczajac wzrok jak uczniak. Profesor wciaz jednak go obserwowal, chociaz na razie nic nie mowil. Drzwi otworzyly sie i do gabinetu wkroczyl Gorec, trzymajac tace z napojami. Postawil ja na biurku i bez slowa usiadl na swoim fotelu. Wasylyszyn raz jeszcze przyjrzal sie teczce, wreszcie zamknal ja i popatrzyl chlodno na siedzacych przed nim mezczyzn. -Znalezliscie go? - spytal spokojnie. -Jeszcze nie - odparl Korwin. - Ale Gorec mowi, ze to kwestia godzin. Miesniak skinal glowa. -Teraz nie ma juz znaczenia, czy znajdziecie go za trzy czy trzydziesci godzin - oznajmil dosc obojetnie profesor. - Najprawdopodobniej jakies dwadziescia minut temu stracil przytomnosc. Gdy sie obudzi, niczego nie bedzie pamietal. -A jego wizyta tutaj? - spytal Gorec. Korwin ukryl twarz w dloniach. -No wlasnie, panie kierowniku ochrony - burknal nie bez ironii Wasylyszyn. - Facet zglasza sie do osrodka, w ktorym leczy sie depresje, nagle zasypia i budzi sie cholera wie gdzie, nie rozumiejac, o co chodzi. Bo nie pamieta, ze wyszedl, a raczej uciekl o wlasnych silach, kiedy nie przypilnowaliscie go w czasie proby! -Tak to bedzie wygladalo z jego punktu widzenia - dodal Korwin. -Zamknij sie, Andrzej, i nie przerywaj mi - warknal profesor. - Ktora to byla jego proba? -Czwarta. -Posluchaj. - Wasylyszyn zwrocil sie teraz do Gorca. - Jesli nie dostanie odpowiedniego leku, przez kilkadziesiat minut bedzie oszolomiony i bezradny. Moze wygladac na narkomana i za takiego beda go brali na ulicy. Niewykluczone, ze nawet zgarnie go policja. Wtedy juz byloby bardzo zle. Musicie go znalezc, zanim ktokolwiek sie nim zainteresuje. Potem zacznie odzyskiwac swiadomosc i przypomni sobie wszystko, co sie dzialo przed proba. Jesli tak sie stanie i ktos mu uwierzy, beda bardzo powazne klopoty. -Wszyscy go szukaja, nie ucieknie - zapewnil Gorec. -Juz uciekl - przerwal mu profesor. - A ty masz za wszelka cene sprowadzic go z powrotem. Inaczej zafunduje ci taki odlot, ze powrot zajmie ci cale lata. Gorec nie nalezal raczej do strachliwych, ale Wasylyszyn byl jednym z niewielu ludzi, ktorych sie obawial. Wiedzial, ze z profesorem nie ma zartow i kazde jego slowo nalezy traktowac powaznie. -Moge wyjsc? - spytal cicho. -Natychmiast dzwon, kiedy juz sie wszystko wyjasni. -Oczywiscie. Gorec podniosl sie i szybko wyszedl z gabinetu. Profesor skinal na Korwina, by jeszcze chwile zostal. -Pilnuj go - rzekl cicho, gdy ochroniarz zniknal za drzwiami. -Moze mu pan ufac - odparl Korwin. - To bardzo pewny czlowiek. -Slyszalem i wierze ci. Jestes lekarzem, a nie policjantem, i rozumiem to, ale mimo wszystko prosze, zebys mial na niego oko. -Jak pan sobie zyczy, ale mysle, ze to zbedne. -Bedziesz tego samego zdania, gdy wyladujemy w wiezieniu z dozywociem? - Zajrzal mlodemu lekarzowi w oczy. Korwin wciagnal gleboko powietrze. -Przepraszam, ale chyba cos tu smierdzi. - Skrzywil sie, czujac resztki zapachu wydzielanego przez klimatyzacje. -Coraz bardziej - mruknal zimno profesor. Korwin zamarl na chwile. -Bede mial na niego oko - powiedzial i dopil herbate. Doktor Robert Czechowicz przebil sie przez tkanke tluszczowa i dotarl do sieci wiekszej otrzewnej. Skalpel wydawal mu sie jednak dziwnie ciezki, przez co niewygodnie lezal w dloni. Kazdy nastepny ruch byl coraz trudniejszy, jakby palce trzymajace noz nienaturalnie odretwialy, niezdolne do precyzyjnych ciec. Twarz wilgotniala mu od potu, ale nie czul goraca. Nagle wykonal niespodziewany ruch i w jednej sekundzie potezny strumien tetniczej krwi chlusnal mu w twarz. Otarl szybko oczy gaza. Krwotok stawal sie coraz obfitszy. Aorta zstepujaca?! - pomyslal przerazony. Przeciez nie powinno jej tu byc!!! Spojrzal w panice na twarz pacjenta i zauwazyl z trwoga, ze pod powiekami jego galki oczne zaczynaja wykonywac dziwne ruchy. Wreszcie oczy sie otworzyly. Mezczyzna spokojnie wyjal rurke intubacyjna. -No i co teraz bedzie? - mruknal, patrzac hipnotycznie prosto w oczy doktora. -Nie wiem, gdzie jest zespol... - jeknal zdruzgotany Czechowicz. -Uciekli. Jestes nedznym lekarzem. Za chwile sie wykrwawie, a ty stoisz tu jak kretyn. -Nie jestem zlym lekarzem - baknal Robert. - Ciezko pracuje i wszyscy mowia, ze jestem najzdolniejszy na tym oddziale. -Nie sluchaj ich, to hipokryci. Beda sie podlizywac, dopoki nie staniesz sie niepotrzebny. Wyssa z ciebie wszystko i znikna... Mezczyzna opadl z powrotem na stol. Wlaczyl sie jakis dziwny alarm, ktorego Czechowicz nigdy wczesniej nie slyszal. Skalpel wypadl mu z reki... Zerwal sie nagle, otwierajac oczy. Przez zaluzje wpadalo popoludniowe slonce. Bylo goraco i dosc duszno. Otarl reka pot z czola, budzac sie do reszty. Staral sie opanowac oddech i uspokoic. Telefon dzwonil od pewnego czasu, ale Robert nie zwracal na niego uwagi. Siegnal po szklanke z woda i szybko ja oproznil. Wzial gleboki oddech, po czym wcisnal na aparacie, ktory stal tuz obok, na stoliczku, guzik "phone". -Robert? Jestes tam? - uslyszal glos Jolki. -Tak - powiedzial cicho zaspanym wciaz glosem. -Jeszcze spisz?! Jest trzecia po poludniu! -Odsypiam dyzur, mialem idiotyczny sen. - Rozejrzal sie po pokoju, szukajac butelki coli. -Wieczorem zabieram cie na przyjecie, pamietasz? -A ten twoj gogus? - Robert byl juz prawie calkowicie przytomny. -Wyjechal na tydzien do Szczecina. O co ci chodzi? Mowiles, ze chcesz tam pojsc. Bedzie ten slawny psychiatra, pamietasz? Beda Gutowiczowie, ten jajoglowy... jak on sie nazywa... Skotnicki. -Wiem, w porzadku. - Czechowicz spuscil nogi na podloge, zdjal sluchawke ze stacji i wstal. - Musze gdzies wpasc, ale pozniej po ciebie przyjade. -O siodmej? -Bede. Odlozyl sluchawke na stacje. Przeciagnal sie, czujac, jak miesnie przyjemnie relaksuja sie po snie. Z pewna nadzieja spojrzal w strone lodowki, liczac na to, ze zostalo w niej jeszcze kilka jajek. Ser zolty z pewnoscia zjedzony, wedlina i twarozek - tak samo. Mogl liczyc tylko na jajecznice. Na drzwiach lodowki znalazl na szczescie ocalale trzy jajka, co rozwiazywalo problem sniadania. Polke nizej stala margaryna, a o polowie bulki zostawionej poprzedniego dnia w "chlebownicy" jeszcze pamietal. Zerknal na grafik przygwozdzony magnesem do drzwi lodowki i z ulga zauwazyl, ze w pracy ma sie pojawic dopiero pojutrze o dziewiatej. Sala widzen przypominala zaniedbana, nadajaca sie do remontu stolowke. Oprocz kilku rozchwianych stolikow, przy ktorych siedzieli juz wiezniowie oczekujacy na rodziny i przyjaciol, wlasciwie zadnych mebli tu nie bylo. Swiatlo wpadajace przez zakratowane okna obnazalo ponura brzydote odrapanych scian, ale malo kto zwracal na to uwage. Wiekszosc skazanych rownie dobrze moglaby sie spotykac z bliskimi w piwnicy, byle tylko miec taka mozliwosc. Przy jednym ze stolikow Robert dostrzegl wpatrzonego w okno wysokiego mezczyzne. Mial okolo szescdziesieciu lat, ale niemal calkowicie siwe wlosy sprawialy, ze wygladal na troche starszego. Wystukiwal palcami na blacie marszowy rytm, nucac cicho pod nosem Yellow Submarine Beatlesow. Byl starannie ogolony, siedzial prosto, elegancko, moze nawet dumnie. Czechowicz pomyslal, ze widok tego dystyngowanego czlowieka wsrod zwyklych przestepcow, ktorzy nierzadko mieli wypisana na twarzach swoja przeszlosc, jest jeszcze bardziej absurdalny niz historia, ktora go tu sprowadzila, a z ktorej zrozumieniem Robert wciaz mial sporo problemow. Podszedl i usiadl na krzesle po drugiej stronie stolika. -Czesc, tato - mruknal cicho, patrzac przez moment na straznika stojacego przy drzwiach. Mezczyzna odwrocil sie od okna i szeroko usmiechnal. -Czesc, synku. Co u ciebie slychac? -Przepraszam, ze ostatnio nie bylem, ale wypadl mi niespodziewany dyzur. - Robert odetchnal gleboko. -Nie przejmuj sie. - Stary Czechowicz machnal reka. - Wazne, ze jestes teraz. -Jak jest? - Robert wciaz mowil bardzo cicho. -Ciezko, ale sie przyzwyczajam. -Jak twoi... koledzy z pokoju? - Nadal ciezko mu bylo wymowic slowo "cela". -W porzadku. To tacy faceci jak ja. Nikogo nie zabili, nikogo nie napadli. -Tu nie ma takich jak ty. - Robert poprawil sie nerwowo na krzesle. - To kryminalisci. Stary Czechowicz pokrecil z rozczuleniem glowa. -Ja tez jestem przestepca, synku - odparl spokojnie. - Oszukalem panstwo na grube pieniadze i dlatego tu jestem. Popelnilem blad, ale fakt jest faktem. Pogodz sie z tym i nie udawaj, ze nic sie nie stalo. Tyle razy juz o tym rozmawialismy. -Tato, jak tylko... -Ty wciaz udajesz, ze jest jak dawniej. - Mezczyzna przerwal na chwile. - Ale nie akceptujac sytuacji, w jakiej sie znalezlismy, utrudniasz mi zniesienie tego i... sam sie wpedzasz w niepotrzebne komplikacje. -Niepotrzebne komplikacje?! - Robert pierwszy raz podniosl glos. - Co to za sformulowanie?! -Nie klocmy sie. - Stary Czechowicz zamknal na kilka sekund oczy, jakby zbieral mysli. - Wiesz, zabrali tego faceta od nas - wybuchnal nagle, probujac zmienic temat. -Jakiego faceta? -Tego, o ktorym ci ostatnio opowiadalem. Tracil przytomnosc, mial drgawki... -A, wiem - przypomnial sobie Robert. - Ten z epilepsja. -No wlasnie. Kiedy do nas przyszedl, od razu dostal tego ataku. Pamietasz, mowilem ci o tym. Zjawil sie lekarz i pare dni pozniej gdzies go przeniesli. -Nie mial w papierach, ze jest chory? -No, nie. A co u ciebie? -Jakos leci. -Mow prawde, bo i tak poznam, ze cos sie dzieje. -Ogolnie wszystko w porzadku, tylko wciaz mam te sny... -Znowu?! -Kilka razy w miesiacu. Stary Czechowicz rozejrzal sie po sali, jakby sprawdzal, czy zaden z wiezniow ich nie podsluchuje. -Wciaz ta kobieta w dziwnym stroju? -Wierzysz mi? - Zajrzal ojcu gleboko w oczy. -Oczywiscie. Jestes lekarzem, nie mowilbys mi glupot. Robert pokiwal glowa. -Widzisz, ona jest taka... realna. Gdybym zobaczyl ja na ulicy, poznalbym bez problemu. Zwykle jesli sni ci sie ktos, kogo nie znasz, nie zapamietujesz jego twarzy. To po prostu wytwor umyslu, ale ona... -Caly czas wyglada tak samo? -Tak, jest ubrana bogato, w stylu bliskowschodnim. W tych snach... przyjaznimy sie, moze nawet ona mnie kocha. -No, tym bym sie nie martwil. - Ojciec sie usmiechnal. -Ale zawsze po jakims czasie - ciagnal powaznie Robert - zaczyna sie dziac cos zlego. Nie potrafie tego dokladnie okreslic, ale wiem, ze nadciaga niebezpieczenstwo. Probuje sie obudzic, ale nie moge. W pewnym momencie juz wiem, ze snie, a wciaz nie moge odzyskac przytomnosci. Czasem wydaje mi sie, ze juz sie obudzilem, wstaje i znow widze te kobiete. A najgorsze jest to, ze kiedy wreszcie udaje mi sie ocknac, nie pamietam, co sie stalo. To znaczy, o jakie niebezpieczenstwo chodzilo. -Jak to mozliwe? -Wyraznie to czuje. Niepokoj, lek, pozniej cos sie dzieje, ale po przebudzeniu nie pamietam tego. Tylko te kobiete i dziwne rzeczy, ktore niekiedy robimy. -To znaczy? -Chodzimy po jakims palacu, potem jestesmy na pustyni, bladzimy po jaskiniach... trudno mi to wyjasnic. Stary Czechowicz patrzyl jakis czas na syna, nic nie mowiac. -Myslales o tym, zeby pojsc do psychologa? - zapytal po chwili. -Jestem lekarzem, dam sobie rade. -Ale nie psychologiem. Robert machnal reka, jakby nie chcial juz o tym mowic. -To tylko sny. Nieprzyjemne, ale tylko sny. -Kiedy ostatnio ci sie to przytrafilo? -Pare dni temu, chociaz dzisiaj tez mialem idiotyczny sen. Nie, nie o tej kobiecie - dodal szybko, uprzedzajac pytanie ojca. - O szpitalu. Kroje faceta, a tu nagle znika moj zespol, pacjent sie budzi i opowiada mi jakies glupoty, w dodatku bluzgajac krwia. Stary Czechowicz skrzywil sie i zaslonil mimowolnie usta. -To wszystko jest bez sensu - ciagnal Robert. - Chyba musze wziac urlop. -Masz nerwy w fatalnym stanie. Uwazam, ze powinienes poprosic kogos o pomoc. -Koniec widzen, prosze konczyc! - uslyszeli glos straznika spod drzwi. -Dbaj o siebie. - Robert ponownie sciszyl glos. - Nikt ci tu nie probuje robic krzywdy? -Alez skad! Mowilem ci, ze w mojej celi siedza sami defraudanci. Takie glupoty sa tylko w amerykanskich filmach. -Trzymaj sie, tato. - Czechowicz wstal, pochylil sie i pocalowal ojca w policzek. -Bedzie dobrze. - Starszy mezczyzna podniosl sie, ale jeszcze na chwile sie zatrzymal. - Wiesz co? Dwie cele dalej jest facet, ktory lubi trzymac reke nad palaca sie swieczka. Taka ma zabawe. Kilka razy mocno sie poparzyl. Podobno widzial to w jakims filmie. Zapytalem go, jak to robi, ze tak wytrzymuje bol. A on mi na to: "Najwazniejsze to sie nie przejmowac". -No fakt. - Robert z dezaprobata pokrecil glowa. -Bedzie dobrze. - Stary Czechowicz usmiechnal sie i szybko ruszyl w strone wyjscia dla wiezniow. Willa, przynajmniej z zewnatrz, prezentowala sie okazale. Na tle sasiednich domow wyrozniala sie nie tylko wielkoscia, ale takze - co lubili podkreslac gospodarze - oryginalnymi rozwiazaniami architektonicznymi. Kilkupoziomowy dach, duzy taras, kilka balkonow i przedziwna kolorystyka calosci zwracaly uwage, szczegolnie zas zielona dachowka i czerwone ramy okien na tle bialo-brazowego tynku. Ta czesc Mokotowa nigdy do najbiedniejszych nie nalezala, ale raczej utrzymywala sie w tradycyjnym stylu. Niestety, odkad kilka ekstrawaganckich nowobogackich rodzin wprowadzilo tu tak daleko idacy "niepokoj tworczy", ta czesc dzielnicy na zawsze zmienila charakter i klimat. Na szczescie po zderzeniu z ucielesnieniem szalonych wizji gospodarzy goscie mogli troche wypoczac w tradycyjnych ogrodach, ktore - co ciekawe - w wiekszosci nawiazywaly forma do tradycji, i to nierzadko sprzed XX wieku. Robert nigdy tu nie byl, ale Jolka lubila zabierac go na przyjecia do swoich znajomych, niejednokrotnie chwalac sie interesujacymi przyjaciolmi, takimi jak chocby kontrowersyjny dziennikarz Adam Pil czy znany psycholog i psychiatra Kamil Kostecki, ktory mial byc jednym z gosci. O gospodarzach do niedawna Robert niewiele wiedzial, ale w samochodzie Jola nie proznowala. Zdazyla wylozyc mu pol ich zyciorysu, od skromnego poczatku w postaci sklepiku ze zdrowa zywnoscia, az do wielkiego przedsiebiorstwa sprowadzajacego i produkujacego leki naturalne. Jak to skrotowo ujela, byli "nadziani po pachy", ale woda sodowa do glow im nie uderzyla. Pozostali sympatycznymi, skromnymi ludzmi, choc trzeba tez przyznac - dosc rozrywkowymi. Przyjecie mialo charakter typowego stand-up, wypelnionego przyciszonymi rozmowami o interesach, polityce i rozrywce, ze starannie dobranym acid-jazzem w tle. Glowny salon, w ktorym zgromadzilo sie najwiecej gosci, nie byl juz tak odwazny architektonicznie, jak sugerowal widok z zewnatrz. Mial przynajmniej 60 metrow, a mimo to byl doskonale i - co rzadkie - gustownie oswietlony. Wysoki jak na willowe budownictwo sufit stwarzal wrazenie przestrzeni i swobody, a przy tym elegancji i, subtelnie zaznaczonego wystrojem wnetrza, szacunku dla tradycji. -O, jest Kostecki - zapiszczala Jola, szturchajac w bok Roberta. -Widze - mruknal jakby od niechcenia, rozgladajac sie po salonie. Na widok psychiatry nie znani mu ludzie kiwali przyjaznie reka badz pozdrawiali go szerokim usmiechem. -Chodz, przedstawie cie. - Jola pociagnela go mocno za rekaw marynarki. Czechowicz mimo swojej niezachwianej pozycji nie znal zbyt wielu slaw. Jedyna osoba publiczna, z ktora sie przyjaznil, byl Jedrzej Morawiecki, kolega jeszcze z ogolniaka. Jedrzej kilka lat temu zrobil dosc gwaltowna kariere w mediach. Po czternastu latach jako prezenter i producent w radiu, a pozniej rowniez w telewizji, zostal przed kilkoma miesiacami rzecznikiem prasowym rzadu, co niestety ograniczalo czas, jaki mogli sobie poswiecic. Mimo to nie zaniedbywali znajomosci i przynajmniej kilka razy w miesiacu spotykali sie na lampce wina lub brydzu z zona i siostra Jedrzeja. -Hej! Jestes tu? - Jola potrzasnela zamyslonym Robertem. -Przestan. Jasne, ze jestem - mruknal, zblizajac sie do stojacego w rogu z lampka bialego wina i - co ciekawe - pozbawionego towarzystwa doktora Kosteckiego. -Panowie pozwola. - Jola usmiechnela sie. - Nasz wspanialy psychiatra i psycholog, doktor Kamil Kostecki. Znacznie mniej wspanialy, choc przystojny gbur i niewdziecznik, Robert Czechowicz, chirurg i podrywacz. -Milo mi pana poznac. - Kostecki wyciagnal przyjaznie reke, usmiechajac sie szeroko. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. - Robert mocno uscisnal dlon psychiatry. -To chyba rzadkie, ze psychiatra jest rownoczesnie psychologiem? - wtracila Jola, zagladajac gleboko w oczy Kosteckiemu. -Jest nas kilku - odpowiedzial uprzejmie lekarz. - Interesuje sie pani naszym zawodem, pani Jolu? -Okazyjnie - odparla zalotnie. - Nie kazdy potrafi tak skutecznie zajrzec do damskiej duszy... -W zdrowa dusze zajrzec jest znacznie trudniej. Nas nauczono pomagac tym cierpiacym i zagubionym... -Och, panie doktorze. - Jola przybrala filozoficzna mine. - W dzisiejszych czasach kazdy jest troche zagubiony, a nawet jesli nie, to powinno to nalezec do dobrego tonu. -Typ tworczej skromnosci? -Niegroznej i wyuzdanej hipokryzji. -Gratuluje. Jak to rzekl niegdys swiatle Konfucjusz: "Czlowiek tym rozni sie od zwierzecia, ze z wszystkich falszywych krokow umie uczynic cnote". -Dokucza mi pan, doktorze. - Jola ponownie sie usmiechnela. - Ale wybaczam panu. Za kare zostawiam pana z tym nudziarzem, musze przywitac sie z przyjaciolmi. -Prosze jej wybaczyc, bywa nieznosna - powiedzial Czechowicz, odprowadzajac wzrokiem przyjaciolke. -Niech pan uwaza, doktorze - rzekl dosadnie Kostecki. - Z inteligentnymi kobietami zycie jest ciekawe i... krotkie. -Nie smiem polemizowac. - Roberta rozbawila ta uwaga. -Przejdzie sie pan ze mna na taras? - spytal pogodnie psychiatra. -Oczywiscie. - Czechowicz ujal kieliszek wina i ruszyl w kierunku wielkich drzwi balkonowych. Taras byl bardzo duzy, ale mimo cieplego wieczoru nikt nie kwapil sie na razie do podziwiania nocy. Robert oparl sie o balustrade i patrzyl jakis czas w milczeniu na miasto. -Wiele dobrego o panu slyszalem - powiedzial Kostecki, przerywajac chwile ciszy. - Najlepszy uczen profesora Zielinskiego, swietny chirurg, a przy tym dobrze potrafiacy kierowac zespolem. -Dziekuje. - Robert byl troche oniesmielony. - Jest pan bardzo uprzejmy. Choc nie wiem, skad czerpie pan te zbyt laskawa dla mnie wiedze. -Chcialbym poradzic sie pana jako lekarza. - Kostecki zignorowal skromnosc Czechowicza. -Slucham? - Robert nie potrafil ukryc zdziwienia. -Wie pan, ze zajmuje sie hipnoza. -Oczywiscie. -Lecze w ten sposob silne leki depresyjne i fobie okolonerwicowe. Wierzy pan w skutecznosc tych metod? -Przyznam, ze nie mam zdania. -Uprzejmie, ale nieszczerze. - Psychiatra usmiechnal sie. - Rozumiem pana, doktorze. Wydaje sie panu, ze w panskiej specjalnosci takie metody nie moga znalezc zastosowania. -Pan ma inne zdanie? Kostecki odstawil kieliszek na pobliski stolik i, podobnie jak Robert, przez chwile przygladal sie swiatlom miasta. -Gral pan kiedys w go? - spytal nagle. -Obawiam sie, ze nie. -To chinska gra, znana juz cztery tysiace lat temu. Jej wynalezienie przypisuje sie cesarzowi Shun, wladcy Chin z dwudziestego trzeciego wieku przed nasza era. Podobno spisal zasady z mysla o swoim synku, dla ktorego trening ten mial byc szkola myslenia. W rzeczywistosci to niezwykle skomplikowana gra strategiczna o znacznie wiekszej liczbie kombinacji niz na przyklad szachy. -Interesujace - przyznal Czechowicz. -Walczac z psychoza lub nerwica pacjenta, lubie myslec o go. Mozg to mocny przeciwnik, a w dodatku najczesciej nas lekcewazy. Nie docenia nas i postrzega cialo jako prymitywny zlepek prostych urzadzen, takich jak serce, watroba czy nerki. Dlatego wykorzystuje tylko niewielki procent swojego potencjalu, dajac nam zludzenie swiadomosci, a czasem nawet wysokiej inteligencji. Tak naprawde nie wiemy, co jest dalej. Sa cale partie mozgu, o ktorych nie mamy niemal zielonego pojecia. Nie jest pan ciekaw, co tam sie kryje? -Oczywiscie, ze jestem - odparl Robert. Psychiatra skinal nieznacznie glowa, jakby chcial wyrazic szacunek dla tej deklaracji. -To banal - ciagnal Kostecki - ale psychiatria jest po prostu pojedynkiem z wlasnym umyslem. To strategiczna gra, w ktorej, co ciekawe, obaj konkurenci bez zenady oszukuja. Umysl podpowiada czlowiekowi strach przed jezdzeniem winda, serwuje astme lub wysypke o podlozu stresowym, a chorego na depresje oszukuje obrazem ponurego, szarego swiata. Lekarz takze oszukuje, zmieniajac lekami chemie, stosujac psychoterapie, wreszcie zadajac podstepnemu draniowi cios w plecy... hipnoza. Baju-baju, skonstatowal w myslach Robert, ale przysluchiwal sie z zainteresowaniem, choc nie potrafil zgadnac, dlaczego ten wybitny lekarz i naukowiec poswieca mu tak wiele czasu. Byc moze po prostu lubil opowiadac o sobie, wsluchujac sie narcystycznie w tembr swojego glosu i szukajac objawow zachwytu u sluchaczy. A moze chodzilo o cos innego, mniej przyziemnego, lecz niekoniecznie interesujacego skromnego chirurga. Przemeczony Czechowicz nie mogl tego dnia sprawic satysfakcji rozmowcy swym zaangazowaniem i podziwem. Ograniczyl sie wiec do uprzejmego, choc niespecjalnie tworczego skupienia uwagi. -Mialem wczoraj pacjenta, ktoremu panskie metody z pewnoscia dalyby wiele dobrego - powiedzial, rowniez odstawiajac kieliszek. -Wiekszosci panskich pacjentow moglyby one dac sporo korzysci - podchwycil Kostecki. -Wiem, ze wy, psychiatrzy, uwazacie, ze do konca zdrowych ludzi nie ma. - Czechowicz usmiechnal sie. - Ale bylbym za bardziej optymistyczna wersja oceny stanu naszej populacji. -Nie rozumie pan - zaoponowal psychiatra. - Panskim pacjentom przed i po zabiegu towarzysza silny stres, lek, niepewnosc. Skutecznosc panskiego leczenia, stan organizmu w trakcie operacji i podczas rekonwalescencji scisle zalezy od stanu psychiki. -To nie potwierdzone naukowo teorie. -Nawet jesli, to co szkodzi wprowadzic, chocby eksperymentalnie, taki eklektyczny sposob terapii. Naukowo dawno juz dowiedlismy, ze hipnoza nie powoduje zadnych efektow ubocznych. -Podniosloby to koszty. -Niech pan nie przesadza. Czasem warto wsluchac sie w mysli starozytnych medykow chinskich. Wciaz jestesmy o lata swietlne za nimi. Robert zdecydowal, ze nadeszla pora na niewielki bunt. -Chce pan dac nadzieje zestresowanym pacjentom, eksperymentujac z niekonwencjonalnymi metodami, ktore dodatkowo obudza ich strach? Kostecki nie odpowiedzial od razu. Spokojnie przygladal sie mlodszemu koledze po fachu. -Wspomnialem dzis panu o go. Jest taki ruch, szczegolnie podstepny i skuteczny. Nazywa sie "hasami" albo inaczej "japonskie ciecie". Nie tylko ogranicza pole dzialania przeciwnika, ale takze nie daje mu uciec. Atakuje z dwoch stron. Pan uderza z jednej, ja z drugiej i nagle jest o czym pisac habilitacje. - Kostecki ponownie zajrzal gleboko w oczy Robertowi. Tym razem Czechowicz nie odpowiedzial, probujac odgadnac, czy zamiary pana doktora nie wykraczaja przypadkiem lekko poza balangowa pogawedke. -Probowal pan kiedys tego? - zagadnal Kostecki. -Czego? -Hipnozy. Chocby dla zabawy. -Raczej nie. -Jest pan zawsze usmiechniety? Pelen zdrowego zadowolenia? Niczego pan nie potrzebuje? -Nie narzekam. Czasem mam koszmary senne, nic wielkiego. - Szybko pozalowal, ze to powiedzial. -Nie lekcewazylbym snow. Freud wiedzial to juz sto lat temu. -To nic takiego. - Czechowicz marzyl, aby wreszcie pogadac o pogodzie. -Czy te sny sie powtarzaja? -Raczej tak. -Sa podobne? Takie same? -Podobne... Sni mi sie ciagle ta sama osoba. - Chirurg ponownie ugryzl sie w jezyk. -Zna pan te osobe? -Nie. -Zagadkowe... -To naprawde zaden problem. Jesli tylko bede mial jakiekolwiek klopoty, blyskawicznie zjawie sie w panskim gabinecie. -Po co czekac? - uslyszeli za soba kobiecy glos. -Pani Jola jest za. - Kostecki rozesmial sie. -Bylby pan w stanie zahipnotyzowac tego niedowiarka? Tu i teraz? -Nie mowicie powaznie - mruknal Czechowicz, zbierajac sie do ucieczki. -Alez najzupelniej powaznie - odparl pogodnie Kostecki. - Mamy tu nawet pokoj do takich rozrywek. Wiele osob poddalo sie eksperymentowi i byly bardzo zadowolone. -Do tego trzeba szczegolnych warunkow. Przeciez to trudne... - bronil sie Robert. -Nic podobnego - zaoponowal psychiatra. - Wolberg opisal kiedys przypadek dziewczynki, ktora opanowala technike hipnozy, ogladajac wylacznie film. Pozniej skutecznie wyprobowywala zdobyta wiedze na innych dzieciach. -Przeciez to zabawa, nie badz gburem - zakwilila Jola. -Tylko mala hipotaksja - zapewnil Kostecki. Czechowicz nie mial wyjscia. Wykrzywil usta w cos na ksztalt usmiechu i skinal glowa. -No dobrze, czemu nie. - Z pewnym zdziwieniem doszedl do wniosku, ze nawet podoba mu sie ten pomysl. -To idziemy. - W oczach Joli blysnely iskierki. Ruszyla zwawo w strone salonu, szukajac wzrokiem gospodyni. Stala dosc blisko, przy tacy z ciastkami. -Gosiu, dasz klucz do gabinetu? - wyrecytowala tajemniczo. -Macie nowa ofiare? - spytala zalotnie kobieta. -Cicho. - Jola szturchnela przyjaciolke. - Ploszysz zwierzyne. Gospodyni wyjela z kieszeni klucz i wreczyla go dyskretnie Kosteckiemu, po czym wmieszala sie w tlum gosci. -Chyba czesto korzystacie z tego pokoju, skoro pani domu trzyma klucz przy sobie - mruknal Robert. -Spokojnie. Oprocz tego, ze jestesmy satanistami, wszystko z nami w porzadku. - Jolka wybuchnela smiechem. - Idziemy. Ruszyla w kierunku schodow na gore. -Jak wiele osob jest podatnych na hipnoze? - spytal Czechowicz, idac potulnie za dziewczyna. -Kratochvil twierdzi, ze tylko piec procent calkowicie nie nadaje sie do tego - odpowiedzial Kostecki. - Ale nawet wsrod tych osob predyspozycje z czasem moga sie zmieniac. -Zdarzaja sie... no, jakies wypadki? - Robert zorientowal sie, ze to pytanie zabrzmialo dosc glupio. Psychiatra potraktowal je jednak powaznie. -Pacjenci zawsze sie budza. Nawet jesli terapeuta nie wybudzi ich osobiscie. Czechowicz poczul sie znacznie pewniej. Zauwazyl, ze sennosc mija, a gore bierze ciekawosc. Zdecydowal sie nawet uwazniej przyjrzec pupie Jolki wchodzacej po schodach, co bylo objawem coraz lepszego humoru. -Aszszsz!!! Robert nagle zbudzil sie i szeroko otworzyl oczy. Natychmiast napotkal spokojny wzrok doktora Kosteckiego, metr dalej na fotelu siedziala usmiechnieta Jola. Znow byl w nieduzym, zaciemnionym gabinecie, do ktorego przyprowadzili go niedawno. Siedzial dziwnie skulony na wielkim skorzanym fotelu i, ku swojemu zdziwieniu, nie pamietal nic z seansu. -Co ja powiedzialem? - zdziwil sie, prostujac nogi. -Trudno stwierdzic. Wyszedl pan z transu dosc gwaltownie, ale wszystko jest w porzadku - zapewnil go psychiatra. -Dlaczego nic nie pamietam? - Robert byl lekko rozdrazniony. -Tak sie niestety zdarza. Pani Jola wszystko panu opowie. - Kostecki sie usmiechnal. Czechowicz spojrzal odruchowo na zegarek. -Co?! - powiedzial glosniej, niz planowal, ale czul sie dziwnie rozdrazniony. - Dlaczego to trwalo tak dlugo? -Nie przesadzaj, niecala godzine. - Jola machnela reka. Dziwny niepokoj i bol glowy nie podobaly sie Robertowi. Wstal jednak bez wysilku i rozejrzal sie po pokoju. -Dajcie mi cos do picia. -Jasne. - Dziewczyna zachichotala i podeszla do barku. - Byles bardzo niegrzeczny, opowiadales o naszym wczorajszym popoludniu. Swintuszek... - Pokiwala palcem. -Bardzo smieszne. -Prosze sie nie obrazac, seans byl bardzo udany. Chetnie podyskutuje o tym z panem, doktorze - wtracil powaznie Kostecki. -Jak tylko chwile odpoczne - powiedzial niepewnie Czechowicz, otrzepujac spodnie. -Panska komorka zadzwonila dziesiec minut temu, numer wyswietlil sie na aparacie. - Psychiatra podal mu telefon. Czechowicz dostrzegl na wyswietlaczu domowy numer Jedrzeja Morawieckiego. -Przepraszam - rzucil. - Musze zadzwonic. - Wyszedl na korytarz i wystukal numer. -Slucham - uslyszal glos przyjaciela. -Co sie stalo? Rzad upada? -Nie. - Morawiecki rozesmial sie. - Mam do ciebie wielka prosbe. -Dawaj. -Za dwa dni musze spotkac sie z prasa w sprawie tej regulacji o prawach chorych, wiesz, o co chodzi? -Jasne. -W medycznych sprawach srednio sie orientuje. Przejrzysz materialy i przelozysz mi kilka spraw na polski? Chirurg zerknal na zegarek. -Wiesz co, moge wpasc nawet zaraz. -Powaznie?! -Jestem na przyjeciu, ktore troche mnie juz zmeczylo. Chetnie sie wyrwe. -Doskonale, czekam. Czechowicz rozlaczyl sie i wrocil do gabinetu. -Mam nadzieje, ze mi wybaczycie - zaczal przepraszajaco. - Obawiam sie, ze musze jechac. Nie obrazisz sie, Jolu? -Przyzwyczailam sie. Takie zycie dziewczyny lekarza. -Wynagrodze ci to. - Poczul nagle silny bol glowy, wiec zamknal na chwile oczy i przetarl czolo dlonia. - Odwiezc cie? -Nie, jeszcze troche tu zostane. -Cholernie rozbolala mnie glowa. - Czechowicz poklepal sie po kieszeniach. - Nie mam niczego przy sobie. -Szewc bez butow chodzi - powiedziala ze wspolczuciem Jolka. - Masz, zostaly mi dwa panadole. Wreczyla mu tabletki. -Dzieki. To sie zdarza? - spytal Kosteckiego. -Rzadko, ale to nic groznego. Mimo wszystko radzilbym lyknac ten paracetamol juz w domu. Bezposrednio po seansie moze panu spowolnic reakcje za kierownica. Robert schowal tabletki do kieszeni. -Jakos wytrzymam. Dziekuje za pelen wrazen wieczor. -Mam nadzieje, ze sie jeszcze spotkamy. -Z pewnoscia. Przeciez nie dowiedzialem sie, co wam naopowiadalem w czasie tej zabawy. Ale mozemy to odlozyc przynajmniej do jutra. -Pani Jola nas ze soba skontaktuje. Licze, ze przekonam pana do terapii eklektycznej. -Przemysle to - rzucil Czechowicz w drzwiach. - Milego wieczoru. Gdy drzwi sie otworzyly, Robert ujrzal Ewe, zone Jedrzeja. -Czesc - rzucila wesolo. - Jest u siebie, troche rozbolala go glowa. -Jego tez? - Czechowicz pocalowal Morawiecka w czolo. - To chyba jakas epidemia. Wkroczyl do przedpokoju, przeszedl kilka metrow i otworzyl drzwi gabinetu. Pokoj, w ktorym pracowal rzecznik rzadu, byl od dawna przedmiotem zazdrosci Roberta. Idealny porzadek, dwa biurka: jedno do komputera, drugie do pracy papierkowej, kanapa "do myslenia", jak to nazywal Jedrzej, a na malym regale wieza stereo, z ktorej dobiegala czesto cicha muzyka relaksacyjna. Calosc swietnie dopasowana, czego Czechowicz nigdy w swoim mieszkaniu osiagnac nie potrafil. -Ales ty odpieprzony - buchnal smiechem Morawiecki. -Mowilem ci, ze bylem na przyjeciu. -A tak, tak... Zerkniesz? - Jedrzej podal mu papiery. -Jest tego troche... -Odwdziecze sie. -Nie wyglupiaj sie. - Robert znow zlapal sie za glowe. -Ciebie tez boli leb? - Na twarzy Morawieckiego widac bylo zmeczenie, ktore jednak nie psulo mu dobrego nastroju. -Ach, szkoda gadac. - Robert machnal reka, nie odrywajac wzroku od materialow. - Moge wziac to do domu? -Oczywiscie, ale blagam, uwazaj. Czechowicz wstal. -Wiesz, rzeczywiscie nie najlepiej sie czuje. Pojade teraz do siebie, a pogadamy jutro. -Jasne. Nie masz jakichs prochow? Wszystko mi sie skonczylo. Lekarz wyjal z kieszeni panadol od Jolki. -Trzymaj, ja i tak mam tego sporo w domu. -Ratujesz mi zycie. -Jasne. Nie przepracuj sie. Robert schowal dokumenty do teczki, ktora podal mu Jedrzej, i wyszedl z gabinetu. Szybko pozegnal sie z Ewa i zbiegl do samochodu. W niedzielny wieczor nie bylo specjalnego ruchu, wiec po dwudziestu minutach stal juz przed swoimi drzwiami. Z ulga wszedl do mieszkania. Zdjal buty, poszedl do kuchni i wyjal z lodowki wode mineralna. -Cholera! - mruknal pod nosem, po raz kolejny widzac puste niemalze polki. - Chyba nigdy nie znajde czasu na zakupy. Otworzyl szafke nad lodowka, wyjal z niej panadol i polknal dwie tabletki. Zdjal pospiesznie marynarke i krawat, po czym opadl ciezko na lozko. Dzwonek telefonu, ktory zaczal brzeczec nieznosnie, przywital ze zloscia. -Odpieprzcie sie! - rzucil w strone aparatu. Niestety, ktos nie dawal za wygrana. Po krotkiej przerwie telefon znow zadzwonil. Czechowicz podniosl sluchawke. -Slucham - burknal zniecierpliwiony. -Robert! Blagam, przyjedz tu! - Ewa Morawiecka byla przerazona. -Co sie stalo? Przeciez wyszedlem od was pol godziny temu. -Cos sie stalo z Jedrzejem! -Co?! -Pare minut temu stracil przytomnosc. Chcialam wezwac pogotowie, ale chwile potem obudzil sie i... - Zaczela plakac. -Spokojnie, opowiedz wszystko po kolei. -Nie poznal mnie! -Nie poznal cie?! A w ogole cos mowil? -Nie wiem. Belkotal cos w jakims dziwnym jezyku... potem krzyczal i pytal o cos... Ale na pewno nie po polsku. -Boze, o czym ty mowisz? - Czechowicz szybko zaczal szukac w pamieci czegos, co mogloby do tego pasowac, ale zadne schorzenie nijak sie mialo do opisu Ewy. -Gdzie on teraz jest? -Wybiegl z domu. Sluchaj, on zna tylko angielski, ale to na pewno nie bylo po angielsku. -Zaraz przyjade. Wiesz, gdzie zadzwonic? -Tak. Jedrzej dal mi kiedys ten telefon. -Dobrze. Tylko nie mow im na razie nic o tym... innym jezyku. Powiedz, ze wyszedl i nie wrocil na czas. Ja zaraz przyjade. -Robert, co sie stalo? -Nie wiem. To moze byc wiele rzeczy. Najwazniejsze teraz to szybko go znalezc. Czekaj na mnie. - Odlozyl sluchawke i spojrzal z przerazeniem w lustro. - Boze, o co tu chodzi? ROZDZIAL 2 -Co robimy?-A skad ja mam, kurwa, wiedziec?! Co z Miszka? -Pobiegl z doktorem i z tym poliglota za rzecznikiem. -No to czekamy na telefon. - Roslon zaciagnal reczny hamulec, wylaczyl silnik i rozparl sie na fotelu. -Beda wkurwieni, ze nikt nie pilnuje Czechowicza. -Teraz juz nic sie nie stanie. Trzeba tylko zgarnac tego kretyna, bo ma znana morde i w dodatku jest politykiem. Jak ten burdel wyjdzie na jaw, bedzie rozpierducha. Siedzacy obok Kuba Wirski popatrzyl chwile na starszego kolege, po czym rowniez przeciagnal sie na fotelu. Wygladal niemal jak dzieciak w tej przyciasnej koszulce i pepegach, ale w jego spojrzeniu czailo sie cos niepokojacego. Nawet Roslon, ktory z poczatku nie byl zachwycony nowym partnerem, widzac w nim zoltodzioba, z czasem nauczyl sie go szanowac, chociaz chlopak jeszcze sie wlasciwie niczym nie wykazal. Jednak jego nienaturalna, biorac pod uwage wiek, powaga i wyjatkowa sumiennosc zjednywaly mu respekt starszych kolegow. -Ktora godzina? - spytal Roslon. -Dochodzi pierwsza. Roslon rozejrzal sie po ulicy. W poblizu nie bylo nikogo, a od kilku minut nie przejechal zaden samochod. Nic dziwnego - osiedle juz spalo, a uliczka, przy ktorej zaparkowali, sluzyla mieszkancom wlasciwie wylacznie jako droga dojazdowa do blokow. -Do rana jeszcze daleko, troche tu chyba posiedzimy - zawyrokowal. -Slonce wzejdzie dzis o 4.21 - powiedzial powaznie Wirski. Roslon spojrzal na dzieciaka, nie ukrywajac zdziwienia. -Skad to wiesz? - spytal rozbawiony. -Sprawdzilem. To mogloby byc wazne. -Jestes fanatykiem. -O ktorej zadzwoni Gorec? -Pewnie lada chwila. Kuba, ile ty masz lat? -Dlaczego chcesz wiedziec? -Z ciekawosci. Nie musisz mowic. -Dwadziescia trzy. -Nie wygladasz na tyle. - Roslon wyszczerzyl zeby w usmiechu. Wirski chcial jeszcze cos powiedziec, ale zadzwonil telefon. -Tak? - Roslon odpial pas, aby wygodniej mu bylo rozmawiac. -Jak sytuacja? - spytal Gorec. -Lapia go. Ci dwaj faceci, co przyjechali piec minut temu, sa w srodku. -Dobra. Poczekajcie tam, a gdyby cos sie zmienilo, dzwoncie. -Zrozumialem. - Roslon przerwal polaczenie. -Co robimy? - spytal ponownie Wirski. -Czekamy. -Popatrz! - Kuba gwaltownie poruszyl sie na fotelu. Z naprzeciwka zblizala sie czerwona mazda Czechowicza. -Ja chrzanie... - jeknal Roslon. -Dzwon - powiedzial juz spokojniej Wirski, nie spuszczajac wzroku z samochodu lekarza. Trzej mezczyzni zblizali sie ostroznie do skulonego pod sciana starej kamienicy Jedrzeja Morawieckiego. Jego wzrok swiadczyl, ze jest przerazony i zupelnie zdezorientowany. Ujrzawszy nadchodzacych, jeszcze mocniej przylgnal do sciany domu i zakryl twarz rekami. Biegl tak dlugo, ze teraz nie byl juz w stanie dalej uciekac. Ledwie lapiac oddech, krzyczal groznie w kierunku mezczyzn, prawdopodobnie w nadziei, ze ich odstraszy. W pobliskiej kamienicy skrzypnelo okno. -Co sie tam dzieje?! - wrzasnela zaspana kobieta w srednim wieku. -Przepraszamy, wszystko w porzadku - odpowiedzial szybko jeden z mezczyzn i rozejrzal sie z niepokojem. -A temu co jest? - Kobieta dostrzegla pod murem skulona postac. -Jestesmy lekarzami, musimy pomoc temu panu. Wszystko jest pod kontrola. - Mezczyzna pospiesznie wyjal bialy fartuch z torby, z ktora nie bez trudu biegl za Morawieckim. -Sami wariaci i chuligani, cholera jasna! - stwierdzila kobieta i zamknela okno. Mezczyzna szybko wlozyl fartuch i raz jeszcze zlustrowal otoczenie. Nikogo oprocz nich na razie nie bylo widac. -Poznajesz, co to za dialekt? - spytal stojacego obok brodacza. -Raczej nie - mruknal tamten, przysluchujac sie belkotowi Morawieckiego. -Postaraj sie, znasz przeciez, do cholery, czterdziesci siedem jezykow! -To na pewno zaden wspolczesny. Przypomina troche olmecki z epoki preklasycznej... -Jestes w stanie cos do niego powiedziec? -Zartujesz? Ten jezyk wymarl dwa i pol tysiaca lat temu! Nauka zna go w szczatkowej formie. -A cos zblizonego? Z tej samej grupy...? -Olmekowie zyli trzy tysiace lat temu na terenie dzisiejszego srodkowego Meksyku - przerwal mu z rozdraznieniem brodacz. - Masz jakis pomysl, doktorku? Rozmowie dwoch mezczyzn przysluchiwal sie obojetnie trzeci, wysoki i barczysty, wyraznie malo zainteresowany ich wywodami. Wygladal raczej na ochroniarza rozgladajacego sie uwaznie w poszukiwaniu ewentualnego niebezpieczenstwa. Nagle Morawiecki przestal krzyczec i ponownie niesmialo spojrzal na trzech mezczyzn. Ci stali piec metrow od niego, lecz nie usilowali podejsc blizej. Dosc juz mieli uganiania sie o pierwszej w nocy za nadspodziewanie szybkim uciekinierem. Chwilowa cisze przerwal sygnal telefonu pierwszego z mezczyzn. -Tak? -To ty, Korwin? -Tak, panie profesorze. -Daj Karola. Lekarz podal aparat brodaczowi. -Witam, profesorze - rzekl spokojnie mezczyzna, nie spuszczajac z oka Morawieckiego. -Jak stoja sprawy? -Narobiliscie sporego balaganu. Co ja mam z nim teraz zrobic? -Musisz mi wybaczyc, to sie nie powtorzy. Nie ryzykujcie. Niech ten, jak mu tam, Miszka go stamtad zabierze. Ktos moze was zobaczyc. -Na razie jest pusto. - Naukowiec nie chcial mowic o kobiecie z okna. -To dobrze, przywiezcie go tu szybko. Brodacz przerwal polaczenie, oddal aparat Korwinowi i przetarl twarz chusteczka. -Ty, Miszka, pilnuj go - zarzadzil, spogladajac w strone barczystego dragala. -OK. -Ty zadzwon do Gorca i powiedz mu, co i jak. - Wskazal z kolei na Korwina. - Ja ide po samochod. Lekarz bez slowa wybral numer. -Co mam zrobic, jak znowu zacznie uciekac? - spytal Miszka. -Masz go zatrzymac. - Brodacz odwrocil sie, nie czekajac na kolejne pytania. - Co za kretyni... - mruknal pod nosem, po czym szybko ruszyl w strone samochodu. Miszka rzucil Korwinowi pytajace spojrzenie. -To nie o nas - uspokoil go lekarz. Obaj agenci przygladali sie uwaznie Ewie Morawieckiej. Zaden z nich nie okazal zniecierpliwienia, sluchajac tego, co zona rzecznika prasowego rzadu miala im do zakomunikowania. Morawiecka nie wspomniala o dziwnym jezyku i objawach oczywistej jej zdaniem paranoi, ograniczyla sie jedynie do skromnego opisu "niezwyklego zachowania" meza tuz po odzyskaniu przytomnosci oraz jego zaginiecia. Sklamala za rada Roberta, mowiac, ze maz wyszedl dosc dawno i ze nigdy tak pozno nie wracal. Probujac opanowac drzenie rak, wpila paznokcie w kanape, na ktorej siedziala, i niecierpliwie oczekiwala reakcji agentow. Trzeba przyznac, ze wygladali dosc groteskowo o pierwszej w nocy w niemalze identycznych czarnych garniturach, przypominajac do zludzenia Flipa i Flapa. -Jest przepracowany, to moga byc zwykle objawy zmeczenia - stwierdzil wreszcie pierwszy z nich, zdecydowanie tezszy i chyba troche starszy. -Moze po prostu wyszedl na dluzszy spacer i zaraz wroci. Z pewnoscia jednak to sprawdzimy - dodal drugi, chudy jak szczapa, ze zludzeniem wiecznego usmiechu na twarzy. -Co ja mam teraz robic? - spytala Ewa Morawiecka. -Jesli pani pozwoli, kolega zostanie tu, az wszystko sie wyjasni - odparl gruby, powoli unoszac sie z fotela. - A ja postaram sie szybko znalezc pani meza. -Oczywiscie - rzucila Ewa. - Niech panowie robia co trzeba. Czechowicz przygladal sie rozmowie, od czasu do czasu potakujac tylko ze zrozumieniem, jakby chcial potwierdzic slowa przyjaciolki. -Chcesz, zebym zostal? - spytal ja, odprowadzajac wzrokiem agenta zmierzajacego do drzwi. -Nie, lepiej jedz sie przespac. Panowie z pewnoscia wszystkim sie zajma. Robert ujal opiekunczo jej dlon i usmiechnal sie delikatnie, jakby chcial powiedziec: "Wszystko bedzie dobrze". -Dzwon, jak tylko cos sie wydarzy - rzekl cieplo. -Oczywiscie. Pocalowal Ewe w czolo, siegnal po kluczyki do samochodu, pozegnal sie z agentem siedzacym na jednym z foteli i wyszedl, dajac do zrozumienia, aby nikt go nie odprowadzal. Na klatce schodowej spotkal czekajacego na winde grubego. -Co pan o tym mysli? - zagadnal agenta. -Zdarza sie - odparl mezczyzna. - Znajdzie pan dla nas troche czasu rano? Z panem tez musimy porozmawiac. -Oczywiscie - rzekl Robert, otwierajac drzwi windy, ktora wlasnie przyjechala. Gdy weszli do srodka i dzwig ruszyl, Czechowicz przypomnial sobie cos jeszcze, ale nie byl pewien, czy warto o to pytac faceta w czarnym garniturze, ktory w nocy nosi ciemne okulary. -Przypomnialo sie panu cos waznego? - spytal nagle agent, obserwujac lekarza. -Ja... - baknal zaskoczony Robert - zastanawiam sie, czy nie byl uczulony na paracetamol... -Z tego, co wiem, pan Morawiecki na nic nie jest silnie uczulony - oznajmil gruby. - Dlaczego pan pyta? -Na pol godziny przed tym, jak stracil przytomnosc, dalem mu proszki na bol glowy, ale ja naprawde znam go od lat i nie przypominam sobie zadnych jego alergii. -Wie pan - westchnal cicho agent, jakby bal sie, ze ktos go uslyszy - mnie ta cala sprawa wydaje sie troche niejasna... -Co pan ma na mysli? -Uwazam, ze pani Morawiecka nie mowi nam calej prawdy. -Odniosl pan takie wrazenie? - Robert udal, ze jest zdziwiony. -Jest pan ich przyjacielem. - Agent uwaznie obserwowal twarz Czechowicza. - Niech pan mi powie, w interesie pana Morawieckiego: czesto sie sprzeczali? Wie pan, co mam na mysli. -Obawiam sie, ze nie moge sluzyc pomoca w tej sprawie - odparl powaznie Robert. - Przy mnie zawsze byli zgodnym malzenstwem. -Hmm - mruknal pod nosem gruby, szybko orientujac sie, ze rozmowa tego typu w windzie nie ma sensu, szczegolnie ze dzwig wlasnie dojechal do parteru. Czechowicz otworzyl drzwi i puscil agenta przodem. -Wezwac panu taksowke? - rzucil przez ramie facet w czerni. -Dziekuje, mam samochod. - Robert pozegnal sie i ruszyl szybkim krokiem na parking. Przeszedl obok stojacego przy krawezniku opla, z ktorego po chwili wysiadl wysoki, z wygladu bardzo jeszcze mlody mezczyzna. Czechowicz wsiadl spokojnie do swojego wozu i natychmiast odjechal. Mezczyzna odprowadzil go wzrokiem, po czym wyjal cos spod lekkiej kurtki, schowal za plecami i pomaszerowal energicznie w strone agenta, rozmawiajacego przez telefon przy swoim samochodzie. Gruby skonczyl rozmawiac, kiedy mezczyzna znajdowal sie jakies dziesiec krokow od niego, ale na reakcje bylo juz za pozno. Agent zdazyl tylko dostrzec pistolet, ktory ten blyskawicznie uniosl, by wymierzyc w glowe ofiary. Precyzyjny strzal przypominajacy stlumione kichniecie natychmiast powalil grubego na chodnik. Mezczyzna rozejrzal sie jeszcze, sprawdzajac, czy nikt go nie widzial. Gdy upewnil sie, ze wszystko jest w porzadku, machnal w kierunku opla. Wygramolil sie z niego inny mezczyzna, znacznie starszy, ale z pewnoscia wciaz trzymajacy forme. Podszedl szybko do mlodszego kolegi, aby pomoc mu umiescic zwloki agenta w bagazniku jego wozu. Nie bylo to proste, przede wszystkim ze wzgledu na wage ciala, ale poradzili sobie nadspodziewanie latwo. Jeszcze raz rozejrzeli sie po ulicy, a nastepnie ruszyli w strone bloku, w ktorym mieszkal Jedrzej Morawiecki. Robert nie spal juz, kiedy ktos zadzwonil do drzwi. Obudzil sie o siodmej rano i, mimo nadludzkich wysilkow, nie mogl zasnac. Czul lekki bol glowy, ale panadol, ktory zazyl dwadziescia minut temu, zaczynal powoli dzialac. Spojrzal na zegarek - 9.24. Po drodze do drzwi wszedl do lazienki, aby wziac stamtad szlafrok. Byl prawie pewny, ze to Jolka, zarzucil go wiec dosc niechlujnie, nie dbajac o skromnosc. Wyjrzal zapobiegliwie przez wizjer, by upewnic sie co do swoich przeczuc, ale tu sie zawiodl. Za drzwiami stal wysoki, lysy facet wymachujacy policyjna legitymacja. Najwyrazniej wyczuwal jego obecnosc w mieszkaniu. Kiedy Robert otworzyl, mezczyzna przywolal zawodowy usmiech. Pozwolil przyjrzec sie legitymacji, po czym schowal ja do wewnetrznej kieszeni popielatej marynarki. -Komisarz Mariusz Reiss, nie przeszkadzam? - spytal, zagladajac Czechowiczowi przez ramie. -Nie rozumiem. - Lekarz pokrecil wolno glowa. -Ja w sprawie zaginiecia pana Jedrzeja Morawieckiego. - Usmiech nie znikal z ust komisarza. - Moge wejsc? Robert otworzyl szerzej drzwi, aby go wpuscic. -Prosze - rzekl dosc chlodno, ale uprzejmie. Odsunal sie, poprawiajac nieco wlosy i szlafrok. Policjant wszedl pewnym krokiem, rozgladajac sie uwaznie. W kilka sekund zlustrowal kawalerke Czechowicza, ale nie zmienil wyrazu twarzy, choc balagan musial go zgorszyc. -Prosze, niech pan siada. - Robert wskazal krzeslo stojace na tle wneki kuchennej. -Dziekuje. - Reiss zdjal marynarke. - Nie zajme panu duzo czasu. -Nie dzwonilem jeszcze dzisiaj do Ewy... to znaczy, do pani Morawieckiej. - Czechowicz uprzedzil pierwsze pytanie komisarza, siadajac na lozku. - Miala bardzo ciezka noc, mam nadzieje, ze zdecydowala sie choc troche przespac. -Raczej nie spi - rzekl beznamietnie Reiss. -Skontaktowal sie pan z nia? -Nie zdazylem. Pani Morawieckiej nie ma w mieszkaniu i nikt nie wie, gdzie jest. Jak zakladam, pan tez nic nie wie? - Wbil wzrok w Roberta, obserwujac jego reakcje. -Oczywiscie, ze nie - odparl zaskoczony Czechowicz. - Zreszta caly czas byla pod opieka agentow Biura Ochrony Rzadu. -Obaj agenci, ktorzy wczoraj opiekowali sie pania Morawiecka... nie zyja. - Usmiech Reissa przestal byc szczery. Nie spuszczal wzroku z gospodarza, majac nadzieje, ze wzbudzi w nim niepokoj, a co za tym idzie - niepewnosc. -Jak... jak to mozliwe? - Czechowicz poczul, ze nerwy boczne kregoslupa funduja mu nagly skurcz plecow. -Widzi pan... a ja myslalem, ze to pan odpowie mi na to pytanie. - Usmiech zastapila cyniczna mina zwyciezcy pastwiacego sie nad ofiara. - To pan jest ostatnia osoba, z ktora rozmawiali. Kilka minut po pierwszej skontaktowal sie z nami jeden z agentow. Kiedy przyjechalismy tam, juz nie zyl. -Czy pan mnie o cos podejrzewa? - spytal naiwnie Robert. Reiss zignorowal pytanie. -Byl pan wczoraj u Morawieckich? -Przeciez pan wie, ze tak. -Byc moze, ale chcialem to uslyszec od pana. W jakich godzinach? -Bylem tam wczoraj dwa razy. Najpierw okolo jedenastej wieczorem, krotko, i niecale dwie godziny pozniej... -O ktorej pan stamtad wyszedl? - przerwal mu policjant. -Za drugim razem? -Tak. -Bylo... nie pamietam dokladnie, ale okolo pierwszej. -Agenci zostali w mieszkaniu? -Tylko jeden, drugi wyszedl ze mna. Reiss spuscil na moment wzrok z Roberta, by zerknac do notatnika, ktory wyjal z wewnetrznej kieszeni marynarki. -Tego wlasnie agenta - rzekl po chwili - znaleziono z kula w glowie w bagazniku jego wozu. - Ponownie wbil wzrok w oczy Czechowicza. - Smierc nastapila okolo pierwszej w nocy - ciagnal. - Czyli wlasnie w momencie, kiedy byl... z panem, panie doktorze. -Chyba pan zartuje! Podejrzewa pan, ze zabilem agenta, porwalem jakims cudem Ewe Morawiecka, a potem spokojnie wrocilem do domu, by sie troche przespac?! - Robert z wysilkiem przelknal sline. -Nie wiem. - Reiss wzruszyl ramionami. - Ale przyzna pan, ze to troche dziwne. Dwoch swietnie wyszkolonych agentow ginie w srodku nocy, a ostatnia osoba, ktora ich widziala, jest pan. Nikt nie mogl wiedziec, ze akurat oni przyjada po telefonie pani Morawieckiej. Na nich po prostu padlo, wiec to raczej nic osobistego. - Przerwal na chwile, by wyciagnac papierosa. Nie pytajac Roberta o zdanie, zapalil i mocno sie zaciagnal. Czechowicz podsunal mu popielniczke stojaca zawsze na stole. -Oni zgineli - kontynuowal policjant - bo zobaczyli lub dowiedzieli sie czegos waznego. Bardzo waznego. I na tyle niebezpiecznego, by zabic. A w mieszkaniu Morawieckich byla tylko pani Ewa, oni i... pan, panie doktorze. Agenci nie zyja, kobieta zniknela, a pan... spi sobie najzwyczajniej w swiecie we wlasnym lozku. Chyba nie podejrzewa pan, ze zona rzecznika prasowego zabila dwoch doswiadczonych agentow w chwile po tym, jak przyjechali pomoc odnalezc jej meza. -Oczywiscie, ze jej nie podejrzewam. Dziwi mnie tylko, ze sugeruje pan, ze ja sam to zrobilem. -Nikt nie mowi, ze zrobil to pan sam... - Usmiech policjanta wrozyl gwaltownie nadciagajace czarne chmury. -To jakis koszmar. - Robert przetarl czolo rekawem szlafroka. - Znalem Morawieckich od lat. Jak moglbym zrobic cos takiego?! Krotki wybuch paniki Czechowicza nie wywarl na Reissie wiekszego wrazenia. -Kiedy byl pan tam pierwszy raz, spotkal sie pan z rzecznikiem? - spytal, z satysfakcja zauwazajac drzenie rak gospodarza. -Tak. -O czym rozmawialiscie? -O nowych przepisach wykonawczych ustawy o ochronie praw pacjentow. Mialem mu pomoc wyjasnic kilka zagadnien i problemow dotyczacych sluzby zdrowia. - Czechowicz staral sie szybko przywyknac do nowej sytuacji. Zdenerwowany, a juz - nie daj Boze - spanikowany, moglby popelnic sporo bledow. Obawial sie jednak, ze na opanowanie sie jest juz odrobine za pozno. -Co sie stalo potem? -Wrocilem do siebie, chcialem zasnac. Przeszkodzil mi telefon od Ewy... to znaczy, pani Morawieckiej. -Co mowila? -Byla przestraszona. -Dlaczego? -Jej maz wyszedl z domu i nie wrocil o umowionej porze - sklamal Robert. -I co? Pojechal pan tam? -Tak jak mowilem. Byli juz tam ci dwaj agenci. Pani Morawiecka miala specjalny telefon, pod ktory nalezalo dzwonic w razie jakiejkolwiek nieprzewidzianej sytuacji lub niebezpieczenstwa. Numer dostala od meza. -Wiem, ale ja chcialbym sie dowiedziec, o czym rozmawial pan z agentami. Czechowicz wzial gleboki oddech i raz jeszcze przyjrzal sie komisarzowi. Powoli sie uspokajal i jak mu sie wydawalo, przejmowal kontrole nad swoimi reakcjami. -Pan nie jest zwyklym policjantem - powiedzial nagle glosem, w ktorym nie bylo cienia watpliwosci. Uwaga ta rozdraznila Reissa. -Prosze odpowiedziec na pytanie - ponaglil ostrzegajacym tonem. -Centralne Biuro Sledcze? Urzad Ochrony Panstwa? -Panu ma wystarczyc legitymacja, ktora pokazalem - odparl z naciskiem Reiss. - Jest z pewnoscia prawdziwa. Czechowicz po raz pierwszy tego ranka sie usmiechnal. -Oczywiscie - potwierdzil z nuta tryumfu w glosie. -Pytalem o temat panskiej rozmowy z agentami obecnymi u pani Morawieckiej. -Wiem, o co pan pytal. Odpowiedz brzmi: o niczym. -Slucham? -Obaj panowie rozmawiali z pania Morawiecka, ja tylko wspieralem ja duchowo. Moje zeznania w tamtej sytuacji nie mogly miec znaczenia. -Ani jednego slowa? - Reiss nie dawal za wygrana. -Nic waznego - odparl Robert z naciskiem. -Ja uznam, co bylo wazne, a co nie - warknal ze zloscia policjant. Czechowicz odpowiedzial na te uwage wymownym milczeniem. Teraz juz calkowicie spokojnie przygladal sie komisarzowi. Reiss zgasil papierosa. -Przypominam panu, doktorze, o co tu chodzi - pouczyl go z naciskiem. - Jest pan podejrzany o powazne przestepstwa. Dosyc tej zabawy! O czym rozmawial pan z agentami?! -No wiec powiedzialem "Dzien dobry", a wtedy pierwszy z nich odpowiedzial "Dzien dobry", drugi skinal uprzejmie glowa... -Dosc tego! - syknal Reiss. - Posluchaj, doktorku! Zaraz zabiore cie w takie miejsce, gdzie bedziesz spiewal jak skowronek z Romea i Julii, ale nie bedzie ci sie to podobalo! -Grozi mi pan, panie... policjancie? - wycedzil Robert. Komisarz zerwal sie z krzesla, ale nie zrobil nawet jednego kroku. Niespodziewanie jego twarz wypogodniala. -Niech pan bedzie rozsadny. To nie zarty. Tuz po panskiej wizycie znika rzecznik rzadu. Po nastepnej ginie jego zona, a dwoch agentow rzadowych znajdujemy martwych: jednego w bagazniku samochodu, drugiego w mieszkaniu. Jesli nie udzieli pan wyczerpujacych wyjasnien, czeka pana sad, a byc moze tez paka do konca zycia. Nie rozumie pan tego? -Skoro tak, powinienem chyba zadzwonic do adwokata. Reiss pokrecil z niezadowoleniem glowa. Wyjal z kieszeni zlozony dokument i podal go Czechowiczowi. -To nakaz aresztowania. Niech pan go sobie przeczyta. Robert przyjrzal sie uwaznie papierom. -Tym bardziej - odparl, oddajac dokument. Policjant niespiesznie usiadl na krzesle. -Jedrzej Morawiecki to panski przyjaciel? -Oczywiscie. -Wiec niech pan pomoze nam go znalezc. Byc moze rzeczywiscie jest pan niewinny. Moze przed panska wizyta u rzecznika stalo sie cos, co moglo miec znaczenie, a pan nie zwrocil na to uwagi. -Bylem na przyjeciu. Dwie, moze trzy godziny. -Sam? -Z przyjaciolka. -Nazwisko? -Ona nie ma z tym nic wspolnego. -Niech pan nie zaczyna - zachnal sie policjant. -Zostala na przyjeciu. Nawet nie wiedziala, do kogo ide. Nie powiedzialem jej tego - wyjasnil Robert. -Nie znala panskich planow? -Nie planowalem wizyty u Morawieckich. Jedrzej zadzwonil do mnie i poprosil o pomoc w sprawie tych dokumentow. To nic niezwyklego, rzecznicy czesto radza sie ekspertow. -I tak po prostu wyszedl pan z przyjecia, nikomu nic nie mowiac? -Przeprosilem, pozegnalem sie i wyszedlem. Nie bylo specjalnie interesujaco. Policjant wstal, ale tym razem spokojnie. Wyjal drugiego papierosa i zapalniczke, po czym przeszedl sie wzdluz pokoju. -Jeszcze raz zapali pan bez pozwolenia, a zloze na pana skarge - ostrzegl spokojnie Czechowicz. Reiss wybuchnal smiechem. Schowal papierosa i zapalniczke, a nastepnie raz jeszcze przyjrzal sie uwaznie lekarzowi. -Twardy z ciebie facet, doktorze - stwierdzil pogodnie. - Myslalem, ze jestes tylko zwyklym konowalem, ktoremu ktos dal w lape, i dlatego wpakowales sie w klopoty, ale ty jestes albo bardzo bystry, albo bardzo winny. -Wszystko to jest tak naciagane, ze mam wrazenie, ze to pan przyszedl tu po lapowke - odgryzl sie Robert. -Uwazaj, czlowieku. - Reiss uniosl groznie palec. - Igrasz z ogniem. Nie oplaci ci sie to. Czechowicz rowniez wstal, nie przejmujac sie chamstwem komisarza. -Posluchaj no, kolego. Jestesmy mniej wiecej w tym samym wieku, wiec chyba szybko mnie zrozumiesz - powiedzial zdecydowanym tonem. - Nie jestem jednym z tych glupawych, podrzednych bandziorow, z ktorymi codziennie gadasz. Jestem lekarzem i nigdy nie mialem najmniejszych klopotow z prawem, wiec troche wiecej szacunku, bo kiedys mozesz trafic na moj stol. Dosc juz mam tej twojej impertynenckiej gadki i calego tego teatrzyku. Masz nakaz aresztowania, wiec musisz sie zastanowic, czy z niego skorzystasz czy nie. Ide teraz do lazienki sie ubrac. Rozumiem, ze kiedy wroce, poznam decyzje. - Odwrocil sie, nie czekajac na reakcje policjanta, i wszedl do lazienki. Zamknal za soba drzwi i szybko odkrecil kurek z zimna woda. Przemyl dokladnie twarz, a potem spojrzal w lustro. - Jezu, mam przechlapane... - szepnal z przerazeniem do swojego odbicia. Raz jeszcze chlusnal w twarz zimna woda, po czym siegnal po spodnie i koszule. Chcial jak najszybciej wyjsc z mieszkania. Obawial sie dalszej rozmowy z tym glina, a sytuacja stawala sie coraz bardziej nerwowa. Mial nadzieje, ze ostatnia prowokacja odniosla skutek. Pojada na komisariat, gdzie bedzie bezpieczniejszy. Zadzwoni do adwokata, a wsrod innych glin Reiss nie bedzie byc moze mogl pozwolic sobie na jakiekolwiek naduzycia. Ponownie spojrzal w lustro, nabierajac powietrza w pluca. -Wyjde z tego - dodal sobie otuchy i otworzyl drzwi. Policjant stal nad krzeslem. -Jest pan podejrzany o wspoludzial w podwojnym morderstwie oraz w porwaniu panstwa Ewy i Jedrzeja Morawieckich - zakomunikowal oficjalnie. - Aresztuje pana w celu wyjasnienia... -W porzadku, mozemy isc - przerwal Robert. - Mam nadzieje, ze daruje mi pan kajdanki. -Licze na panski rozsadek. Samochod stoi kilka metrow od wejscia. -A mowil pan, ze nie zajmie mi wiele czasu... -Klamalem. - Reiss rozesmial sie oblesnie. -Pan prowadzi. - Czechowicz wskazal policjantowi drzwi. Zjezdzali winda w milczeniu. Reiss wiedzial, ze lekarz nie bedzie probowal uciekac, gdyz potwierdzilby tylko swoja wine. Mimo wszystko obserwowal go. Nie zalozyl doktorowi kajdanek, poniewaz zalezalo mu, aby zaden z sasiadow nie zorientowal sie, ze Czechowicz jest aresztowany. Sprawa byla delikatna i kazdy dodatkowy swiadek moglby tylko zaszkodzic. Wychodzac z bloku, Robert rozejrzal sie dookola. -Gdzie jest ten samochod? - spytal Reissa, ktory tuz za drzwiami siegnal oczywiscie po papierosy. -Tam. - Komisarz wskazal na ciemne volvo stojace dwadziescia metrow dalej. - Niech pan... Czechowicz spojrzal na ulice, ale po chwili odwrocil sie w strone policjanta. Reiss nagle przerwal zdanie, opadl na sciane i powoli zaczal sie osuwac na chodnik. Dopiero po ulamku sekundy do swiadomosci Czechowicza dotarlo, ze uslyszal cos w rodzaju stlumionego kichniecia. W pierwszym momencie nie zorientowal sie, o co chodzi, ale gdy tylko zobaczyl coraz obfitsza struzke krwi na czole policjanta, rzucil sie odruchowo na ziemie, probujac rownoczesnie zobaczyc, z ktorej strony padl strzal. Szybko dostrzegl brudnozielonego opla oraz zakonczona tlumikiem lufe pistoletu w oknie. Reiss padl ciezko na ziemie. Jego oczy wciaz byly otwarte, ale nie dawal znaku zycia. Pasazer opla otworzyl drzwi, ale nie zamierzal strzelac do doktora. Kleknal na ziemi, zwracajac sie w strone ciemnego wozu Reissa, z ktorego blyskawicznie wyskoczylo dwoch mezczyzn. Obaj jednak po trzech krokach rzucili sie na ziemie i momentalnie podczolgali do najblizszego samochodu. Z zielonego opla wysiadl drugi mezczyzna. Schowal sie za drzwi, dajac reka jakies znaki koledze. Oba samochody dzielilo mniej wiecej trzydziesci metrow. Padly kolejne strzaly. Dopiero teraz wiekszosc przechodzacych w poblizu osob zorientowala sie, ze dzieje sie cos niedobrego. Policjanci nie mieli tlumikow, a ich strzaly rozbudzily uspiona ulice. Ktos krzyknal, kilka osob zaczelo uciekac. Czechowicz zerwal sie na nogi i zaczal biec wzdluz budynku, usilujac jak najszybciej dopasc naroznika. Sam nie wiedzial, w ktorym momencie podjal taka decyzje. Teraz chcial tylko jak najpredzej uciec z tego miejsca. -Stoj! - uslyszal za soba, ale byl juz za rogiem. Pedzil waska ulica miedzy blokami. Uslyszal kolejne strzaly i krzyk przerazonych przechodniow. Przecial niewielki trawnik, nastepnie plac zabaw dla dzieci i wreszcie wypadl na glowna ulice. Tu po raz pierwszy obejrzal sie za siebie. Nikt go nie gonil. Po chodnikach spokojnie spacerowali ludzie nieswiadomi strzelaniny na osiedlu. Dostrzegl autobus podjezdzajacy na przystanek. Podbiegl jeszcze kilkadziesiat metrow i wskoczyl w ostatnie drzwi, ktore zamknely sie tuz za nim. Autobus odjechal. Robert ciezko opadl na fotel, ukrywajac twarz w dloniach. -No, i co teraz? - mruknal bezradnie do siebie. ROZDZIAL 3 -Co?!Ksiazka, ktora przed chwila profesor Lech Wasylyszyn trzymal w rekach, opadla ciezko na blat. Gorec, Roslon i Kuba Wirski stali niecaly metr przed biurkiem. Troche z boku, na niewielkim fotelu, siedzial zaklopotany Andrzej Korwin. Wszyscy w milczeniu czekali cierpliwie, az profesor choc troche sie uspokoi. -Co to znaczy twoim zdaniem "zlikwidowani"?! - wrzasnal Wasylyszyn. -To byli agenci Biura Ochrony Rzadu, panie profesorze - jeknal Gorec. - Gdyby wywiezli z domu Morawieckich informacje, ktore przekazala im ta kobieta, wszystko mogloby wyjsc na jaw. -Ty tu jestes pracownikiem ochrony, tak jak ci idioci! - Wasylyszyn wskazal Roslona i Wirskiego. - A od decyzji jestem ja! -Oczywiscie, panie profesorze. - Gorec spojrzal na Korwina, oczekujac pomocy. -Profesorze - wtracil cicho doktor - sytuacja wymknela sie spod kontroli, nie bylo innego wyjscia. -Zawsze jest inne wyjscie niz zabicie czlowieka - powiedzial juz spokojniej Wasylyszyn. - A ten policjant? -Nie wiemy, skad sie wzial - przyznal Gorec. - Jego ludzie zaczeli strzelac do Kuby i Roslona, kiedy ci czekali na Czechowicza. -To Czechowicza tez zastrzeliliscie? Ponury dowcip profesora nie spodobal sie Korwinowi. -Nie mogli go tu sprowadzic, bo zaatakowali ich tamci policjanci - powiedzial dobitnie. - Uciekl, ale znajdziemy go tak jak tamtego, pare dni temu. -Tamtego znalezliscie dopiero, kiedy oprzytomnial. Poza tym to byl zwykly urzedniczyna, a to jest bystry lekarz. Masz jakies pomysly, lysa palo? - Profesor ponownie spojrzal na Gorca. -Gliniarze mysla, ze to on maczal palce w zalatwieniu agentow BOR-u, wiec wszyscy go szukaja. Bedzie uciekal, musi sie ukryc. Na razie nie jest niebezpieczny. -A jak go zlapia i zacznie mowic? -On tak naprawde nic nie wie - wtracil szybko Korwin. - Nie ma pojecia, co z nim robimy, a jezeli zacznie opowiadac o wypadku z Morawieckim, nikt mu nie uwierzy. -Takie to proste. - Wasylyszyn usmiechnal sie ironicznie. - Zostawiacie na ulicy trzy trupy, swiadka i nie ma sprawy! Kube Wirskiego powoli rozmowa ta zaczynala nudzic, wiec poswiecil kilka chwil na rozszyfrowanie tytulu ksiazki, ktora profesor upuscil na biurko. Normy i... kliniczna interpretacja ba... dan diagnostycznych w... medycynie wewnetrznej. -Przeszkadzam ci, chlopcze?! - warknal nagle w jego strone Wasylyszyn. Wirski nie zmienil nawet wyrazu twarzy. Spokojnie przeniosl wzrok na profesora i pokrecil glowa. -No, to teraz najprzyjemniejsza czesc programu - zwrocil sie do wszystkich Wasylyszyn. - Co, do cholery, stalo sie w domu tego Morawieckiego?! -To byla pomylka - powiedzial Korwin. -A moze mi laskawie wyjasnisz, jak do niej doszlo. -Morawiecki jest przyjacielem Czechowicza. Spotkali sie tego wieczoru i Czechowicz musial mu to przypadkowo dac. -A skad on to mial?! -To byl pomysl doktora Kosteckiego. Profesor wstal z fotela, rozlozyl bezradnie rece i odwrocil sie do okna. -To kretyn! - mruknal, zaciskajac wargi. Gorec ponownie spojrzal na Korwina, jakby chcial zapytac: "Co dalej?" -Co z ta strzelanina, o ktorej przeczytalem rano w gazecie? - rzucil po chwili Wasylyszyn, nie odwracajac sie od okna. -Nikomu nic sie nie stalo - odpowiedzial szybko Gorec. - Udalo nam sie uciec. -Nie liczac policjanta, ktorego zastrzelil ten niewinnie wygladajacy chlopczyk... - Wasylyszyn skupil sie na odbiciu Wirskiego w szybie. -On naprawde mogl zbyt duzo wiedziec. Spedzil u tego lekarza sporo czasu. Profesor odwrocil sie od okna. -Przed chwila uslyszalem, ze zeznania Czechowicza nie sa niebezpieczne! -To nie byl zwykly gliniarz - bronil sie Gorec. - Sprawdzilem w swoich zrodlach. Zaden z chlopakow go nie znal. Nie wiemy, skad sie wzial. Nie moglismy ryzykowac. -Dosc tego! - Wasylyszyn opadl ciezko na fotel. - Skoro ten policjant dotarl do Czechowicza, musial miec wczesniej kontakt z zastrzelonymi agentami. I nie sadze, aby te wiedze zatrzymal dla siebie. Istne bagno. Nie chce wiecej tego sluchac. Wybudziles Morawieckiego? - spytal nagle Korwina. -Nie. -To dobrze, odstawiamy go na miejsce. Zona zostaje. On zajmie sie szukaniem jej, a to skieruje sledztwo na inne tory. Oprocz ewentualnych niewiarygodnych zeznan tej kobiety nie maja nic. Nigdy tu nie trafia. Pozniej sie zastanowimy, co z nia zrobic. Szukajcie Czechowicza. Robert uwaznie przygladal sie wejsciu F do budynku Telewizji Polskiej przy ulicy Woronicza. Czekal na parkingu juz poltorej godziny, wiec co pewien czas zmienial miejsce, zeby nikt nie zwrocil na niego uwagi. Raz jeszcze poprawil na nosie ciemne okulary i dyskretnie odwrocil sie, ujrzawszy w poblizu dwie kobiety rozmawiajace o jakiejs odprawie. Minely go jednak, nie przejmujac sie zupelnie jego obecnoscia. Mezczyzna, na ktorego czekal, pojawil sie w drzwiach. Byl mniej wiecej w jego wieku, moze troche mlodszy. Na ekranie wydawal sie nizszy. Poklepal sie po kieszeniach spodni w poszukiwaniu kluczykow i ruszyl w strone swojego samochodu. Byl skupiony i nie zorientowal sie, ze Robert idzie kilka metrow za nim. Gdy wyjal pilota, by otworzyc swoja honde, Czechowicz go dogonil. -Przepraszam bardzo! - zawolal. Mezczyzna odwrocil sie. -Pan Adam Kniewicz? -Tak. O co chodzi? Lekarz zdjal okulary. -Nazywam sie Robert Czechowicz. Na twarzy dziennikarza pojawil sie cien niepokoju. -O Boze, to pan? Opublikowalem dzisiaj w telewizji list gonczy za panem. -Wiem. Widzialem ten program... na dworcu... -Nie powinienem z panem rozmawiac. Szuka pana policja i mowiac szczerze, kazdy na moim miejscu by tam teraz zadzwonil. -Niech pan tego nie robi - poprosil spokojnie Robert. - Mysli pan, ze bedac winnym, przychodzilbym w to miejsce i zaczepial znanego dziennikarza? -Nie wiem. Czego pan oczekuje? -Pomocy. -Ode mnie? A jak ja moge panu pomoc? -Czytalem panska historie, te sprzed roku. Byl pan w podobnej sytuacji jak ja teraz. Pamieta pan afere z Zygzakiem? -Oczywiscie, ale... - Kniewicz zamyslil sie na chwile. - Dobra, niech pan wsiada. - Rozejrzal sie uwaznie po parkingu i szybko wskoczyl do samochodu. - Mam piec minut, niech pan mowi. -Prosze pana, prosze pana... - powtarzala mloda kobieta, klepiac lekko po ramieniu Jedrzeja Morawieckiego. - Dobrze sie pan czuje? Morawiecki powoli otwieral oczy. Stala nad nim przysadzista brunetka i coraz mocniej szarpala go za koszule. Swiadomosc wracala szybko. -Gdzie ja jestem? - jeknal, przecierajac oczy. -Lezy pan na lawce - odparla rzeczowo kobieta. - Obawiam sie, ze wczoraj ostro pan zabalowal. Morawiecki podniosl glowe. W oddali dostrzegl swoj blok. Bez problemu usiadl na lawce, starajac sie przypomniec sobie, co sie stalo. -Od dawna pani tu jest? - spytal. -Przechodzilam po prostu. Myslalam, ze zle sie pan poczul. Wszystko w porzadku? -Chyba tak, bardzo dziekuje. -A ja to skads pana znam. Nie spotkalismy sie na jakichs wczasach? -Nie, chyba nie. Musze juz isc. - Morawiecki wstal, chcac przekonac sie, czy nie ma klopotow z rownowaga. Uklonil sie uprzejmie kobiecie i ruszyl w strone domu. Szedl niespiesznie i odzyskiwal sily. Poklepal sie po kieszeniach, sprawdzajac, czy ma przy sobie telefon. Niestety wszystkie byly puste. Odczuwal dziwny niepokoj, ktorego nie potrafil wytlumaczyc. Jadac winda, probowal za wszelka cene przypomniec sobie, jak znalazl sie na lawce przed blokiem, ale umysl odmawial mu posluszenstwa. Kiedy stanal przed swoim mieszkaniem, zorientowal sie, ze nie ma kluczy. Nacisnal klamke, lecz drzwi byl zamkniete. Zapukal. Prawie natychmiast mu otworzono, ale zamiast zony pojawil sie mezczyzna w czarnym garniturze. -Kim pan jest? - spytal szybko Morawiecki. -Biuro Ochrony Rzadu. Jest pan bezpieczny. - Na twarzy mlodego czlowieka pojawila sie ulga. -Legitymacja? -Oczywiscie. - Mezczyzna siegnal do kieszeni i pokazal dokument. Morawiecki przyjrzal sie mu uwaznie, po czym szybko wszedl do domu. -Gdzie jest moja zona? -Niestety, nie wiemy. Pan rowniez do tej pory uznawany byl za zaginionego. Co sie stalo, jesli moge spytac? Morawiecki zastanawial sie chwile. -Nie pamietam - powiedzial cicho. - Chyba stracilem wczoraj wieczorem przytomnosc, tu, w domu. Potem... czarna dziura. -Nie bylo pana prawie dwa dni. -Dwa dni? - Morawiecki podszedl do fotela, aby usiasc i zebrac mysli. - Czy moja zone porwano? -Obawiam sie, ze tak. Rzecznik ukryl twarz w dloniach. -Dzwon, do kogo trzeba. -Wierzy mi pan? - spytal Robert Czechowicz, kiedy juz skonczyl opowiadac. -Dziwnie to brzmi, ale nie wyglada pan na podwojnego morderce i porywacza. - Adam Kniewicz patrzyl zamyslony na kwietnik przed przednia szyba wozu. Wciaz siedzieli w hondzie dziennikarza. -Ma pan teraz dwa wyjscia - podsumowal nie bez leku Robert. - Wyrzucic mnie z samochodu i zadzwonic na policje albo poswiecic mi troche wiecej niz piec minut. -Jestem tylko dziennikarzem, nie policjantem. Nie zdolam wyciagnac pana z tego. -Policja, jak pan wie, odpada. Pomoc moze mi tylko czlowiek majacy dostep do srodkow masowego przekazu, a rownoczesnie ktos, kto przezyl juz tego typu "przygode". Kniewicz nie odpowiedzial od razu. Przyjrzal sie raz jeszcze doktorowi, a nastepnie niezwykle skomplikowanemu ukladowi bratkow na kwietniku. Wreszcie siegnal po telefon. -Co pan robi? - spytal lekarz. -Dzwonie do kogos, kto pomoze. Czechowicz usmiechnal sie i odetchnal z ulga. -Naprawde panu dziekuje, ja... -Prosze tak do mnie nie mowic. Mam na imie Adam. Mezczyzna z entuzjazmem wyciagnal reke. -Robert. Naprawde ciesze sie, ze cie poznalem. -Mam nadzieje, ze nie bede tego zalowal. -Nie pozalujesz. Byc moze znowu bedziesz mial temat zycia. -Dosc juz mam tych tematow zycia - jeknal Kniewicz. Lekarz spojrzal na zegarek. -I tak straciles juz znacznie wiecej niz piec minut. Dziennikarz usmiechnal sie i pokrecil z niedowierzaniem glowa. -Coz, jest jeden plus. Przynajmniej teraz nie do mnie strzelaja. Wybacz, ze tak zaczynamy nasza znajomosc, ale musisz wysiasc. -Rozmysliles sie? -Nie, ale nie mozesz slyszec tej rozmowy. -Jasne. - Czechowicz szybko wysiadl, rozgladajac sie uwaznie. Postanowil przejsc sie na krotki spacer i pozwolic Adamowi swobodnie dzialac. Byl zadowolony. W niecala godzine przekonal dziennikarza, ze jest niewinny. No, moze nie calkiem przekonal, ale przynajmniej zasial sporo watpliwosci co do prostej wersji policji. Jest dobrze, teraz tylko nie moze zrobic zadnego bledu i musi uwazac. Usiadl na pobliskiej lawce i zamknal na moment oczy, probujac sie zrelaksowac. Zastanawial sie przez chwile, czy zadzwonic do Jolki, ale zrezygnowal. Pewnie juz slyszala w telewizji o calej aferze, a najprawdopodobniej jest obserwowana. Otworzyl oczy i dostrzegl machajacego do niego dziennikarza. Wstal natychmiast i podbiegl do samochodu. -No i jak poszlo? - spytal szybko. -Dobrze. - Adam podal mu kartke. - Masz tu adres. Badz tam o szostej. -Dopiero o szostej? -To nie pogotowie ratunkowe. Spadles z nieba, czlowieku. Ona, zanim sie toba zajmie, musi zalatwic kilka spraw. Poza tym... wiesz, kazdy ma szefa. Jego tez musi przekonac. -Ona? Kniewicz rozesmial sie na widok bezradnej miny doktora. -Tak, ona. Tez tak zareagowalem, kiedy ja poznalem. Kilka razy uratowala mi zycie i robila to, jak by ci to powiedziec, wyjatkowo spektakularnie. -A kim ona jest? -Wszystko w swoim czasie. Albo mi ufasz, albo nie. -W porzadku. Co mam do tej pory robic? -Unikac klopotow i ludzi. Nie korzystaj z wlasnego samochodu, nie odwiedzaj miejsc, w ktorych czesto bywales, a juz z pewnoscia nie wracaj do swojego mieszkania. -Wierzysz mi? - spytal ponownie Robert, obserwujac reakcje Adama. -Na razie, jak to mowia w jednym z programow, wzruszyla mnie twoja historia. -A ona? -Co ona? -Wierzy w moja niewinnosc? -Spokojnie. Nie sadzisz chyba, ze zdazylem jej to wszystko opowiedziec? Skupilem sie na rzeczniku prasowym rzadu. -Umiesz trafic w sedno. Adam ponownie sie usmiechnal. -Widzisz, ona miedzy innymi pilnuje, zeby niektorym waznym osobom nie przydarzaly sie podobne historie. Musze jechac. -Zalatwic kilka spraw? -Wlasnie. Drzwi otworzyla szczupla, wysoka dziewczyna. Miala na sobie jasnoniebieskie dzinsy i sportowy T-shirt. Ciemnoblond wlosy do ramion zaslanialy czesc twarzy, ale Kniewicz od razu ja poznal. -Witaj, Ultra, kupa czasu - powiedzial, przygladajac sie jej z zainteresowaniem. -Chyba ostro sie nudziles, skoro znow sie spotykamy - westchnela. -Urocza jak zawsze. - Adam usmiechnal sie szeroko i pocalowal ja w policzek. -Gdzie ten twoj klient? - spytala, wpuszczajac go do srodka. -Zaraz powinien przyjsc. Oczywiscie, jesli go nie zlapali. Agentka pokiwala ze zrozumieniem glowa i zamknela drzwi. -Czego sie napijesz? -Wodka z martini, wstrzasnieta, nie mieszana. -Humorek ci sie wyostrzyl - zauwazyla z przekasem. - A moze byc woda, dokladnie zmieszana z wyciagiem z koki i wzbogacona dwutlenkiem wegla? -Oczywiscie. Co to za mieszkanie? - spytal Kniewicz, siadajac na kanapie. Papierowa teczke, ktora trzymal pod pacha, polozyl na stoliku. -Na takie wlasnie okazje. - Ultra podala mu szklanke coca-coli. Dziennikarz rozejrzal sie dookola. Pokoj byl niewielki, ale przytulny. Kanapa, dwa fotele, stolik. Na przeciwleglej scianie drzwi do kuchni. -Kawalereczka? -Pokoj z kuchnia. Trzydziesci jeden metrow, na krotko idealny. -Co robilas ostatnio? - Kniewicz zmienil nagle temat. -Bylam sporo za granica. Masz szczescie, ze mnie zastales. Jestem wlasciwie na urlopie. -Co powiedzial pulkownik? -Zainteresowal go rzecznik. Wiesz, ze sie znalazl? -Nie pisali o tym w gazetach. -Nie pisali nawet o tym, ze zniknal. -Masz wolna reke? -Na razie tak. Przygotowales mi to, o co prosilam? -Oczywiscie. - Adam siegnal po teczke, by podac ja dziewczynie. Ultra wyjela z niej materialy i szybko przekartkowala. -To wszystko, co o nim masz? -Tak. Te na wierzchu sa z policji, dalej ze szpitala, kilka prasowek z jego kliniki... -Skad tak szybko to wziales? Kniewicz usmiechnal sie szeroko. -Mialem na to az szesc godzin. -Kokiet. - Ultra pokrecila glowa zgorszona. - Duzo ludzi w to wciagnales, profesjonalisto? -Daj spokoj, nic nie wiedza. Mamy jego list gonczy, wiec to nic niezwyklego. Policja, jak wiesz, to takze nie problem, wspolni przyjaciele od Ryska Snopczyka, a przy innych sprawach trojka. Dziewczyna odlozyla na chwile materialy i zamyslila sie. -To juz rok... -Tak - powiedzial cicho Adam. - Bylem u niego kilka dni temu. Sporo kwiatow. Chlopaki dbaja, corka oczywiscie tez. Ultra wstala, aby wyjac z lodowki troche lodu. -Ciepla jakas ta cola - zauwazyla. -Mnie tez wez ze dwie kostki. Kniewicz uslyszal jek drzwi zamrazalnika. -Wierzysz mu? - spytala nagle dziewczyna. -Dotychczas wierzylem na dziewiecdziesiat procent. Po tym, jak znalazl sie rzecznik, prawie na sto. A co ty o tym sadzisz? -Musze z nim pogadac. - Ultra postawila naczynie z lodem na stoliku i ponownie usiadla na fotelu. - Troche mnie dziwi, ze dales sie tak szybko przekonac. Adam wzruszyl ramionami. -Jego opowiesc jest logiczna, spojna i bardzo prawdopodobna. Za to wersja, ktora dostalem dzis rano od gliniarzy, naciagnieta, nie poparta dowodami i, miedzy nami mowiac, glupawa. Mam uwierzyc, ze szanowany, lubiany przez kolegow, nie karany lekarz bierze ni stad, ni zowad udzial w przestepstwie przeciwko rodzinie swojego najlepszego przyjaciela? Ze strzela niczym zawodowiec do "borowikow", porywa rzecznika prasowego rzadu, ktory zreszta po kilku godzinach sie znajduje, wreszcie idzie to odespac i daje sie zaskoczyc policjantowi we wlasnym domu? - Przerwal, aby przyjrzec sie reakcji Ultry. - No, zdecydujmy sie - ciagnal. - Albo jest diabelnie bystrym przestepca, albo idiota. Ani to, ani to nijak do niego nie pasuje. Dziewczyna kiwala nieznacznie glowa, jakby zgadzala sie z tym, co mowi Adam, a rownoczesnie zastanawiala sie, czy przypadkiem w jego mysleniu nie ma istotnych luk. -Myslisz, ze ktos robi go w konia? - spytala wprost. -Mysle, ze to przypadek. Ktos chcial czegos od Morawieckiego, a Czechowicz znalazl sie w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. To wszystko. Jest tylko swiadkiem, a my musimy sie dowiedziec, kto i czego chce od rzecznika milosciwie nam panujacego rzadu. To mi smierdzi polityka. -Tobie wszystko smierdzi polityka. -Zobacz, jak... Przerwalo mu pukanie do drzwi. Ultra szybko wstala, zeby wpuscic goscia. Zanim nacisnela klamke, przylozyla palec do ust, dajac Kniewiczowi do zrozumienia, by nie kontynuowal. Kiedy Czechowicz pojawil sie w progu, sprawial wrazenie zmieszanego. -Ja do pana... -Kniewicza - dokonczyla dziewczyna z uprzejmym usmiechem. -Wlasnie. -Wejdz, Robert - powiedzial glosno dziennikarz. - Sami swoi, jestes tu bezpieczny jak u mamy. Czechowicz wszedl do mieszkania, rozgladajac sie uwaznie. Zatrzymal wzrok na Ultrze i probowal ocenic pierwsze wrazenie, jakie wywarla na nim osoba, ktora miala byc podobno antidotum na wszystkie jego klopoty. -Agentka Ultra - przedstawil dziewczyne wyraznie rozbawiony Adam. - Doktor Robert Czechowicz, lekarz z przejsciowymi klopotami. -Witam. - Ultra usmiechnela sie uprzejmie. - Siadaj. Moge ci mowic po imieniu? -Oczywiscie. - Czechowicz ze zdumieniem zauwazyl, ze agentka ma rzadka zdolnosc wzbudzania zaufania, i to niemal od pierwszej chwili. Jej bystre spojrzenie nie mialo nic z natarczywosci czy podejrzliwosci. Zachowywala sie naturalnie, nie silac sie na pretensjonalna grzecznosc czy nachalna wylewnosc. Sprawiala wrazenie zwyklej trzydziestolatki. Miala szczupla, ale wysportowana sylwetke, a doskonale dopasowane spodnie i T-shirt zdradzaly klopotliwa prawde, ze jest cholernie pociagajaca. -Jakies dodatkowe klopoty, o ktorych nie wiem? - spytal wstepnie Kniewicz. -Nie, nikt nie zwrocil na mnie uwagi. -Na razie - zauwazyla Ultra. Robert wciaz jeszcze byl nieco spiety, ale staral sie nadrabiac to spokojnym tonem. -Przepraszam, ze o to pytam - rzekl niepewnie, ale dosc pogodnie. - Ultra to nazwisko? -Nawet nie probuj. - Adam sie rozesmial. - W zyciu ci nie powie, jak ma na imie, nie mowiac juz o nazwisku. -To taki... pseudonim sluzbowy - odparla dziewczyna. -Przepraszam, ja tylko... -Daj spokoj, Robert - przerwal mu dziennikarz. - Musimy pogadac, jesli chcesz, zebysmy ci pomogli. -Mam wszystko opowiedziec? -Nie wszystko - rzekla Ultra. - Adam przekazal mi juz to, o czym rozmawialiscie, ale musisz troche bardziej wysilic pamiec. -Powiedzialem wszystko i staralem sie byc mozliwie najbardziej dokladny. -Chcesz coli? - spytala jakby nigdy nic. -Tak. Prosze. -W porzadku, wrocmy do przyjecia. Moglbys mi powiedziec, z kim tam rozmawiales? -Przyszedlem z Jola, moja przyjaciolka... -Sypiasz z nia? - przerwala mu Ultra. Czechowicz przez chwile nie wiedzial, co odpowiedziec, ale doszedl do wniosku, ze kombinowanie nie ma sensu. -Tak. -To bylo przyjecie u twoich czy jej przyjaciol? -Jej. -Hmm. Co dalej? -Dluzej rozmawialem wlasciwie tylko z jednym czlowiekiem. Nazywa sie Kamil Kostecki. To psychiatra i psycholog. -Mily? -Raczej tak, ale troche upierdliwy. Czesto wracal do jakiejs starochinskiej gry strategicznej. Ma na tym punkcie hopla. -Go? Chirurg zmruzyl oczy, przygladajac sie agentce z podziwem. -Tak, go. -Tlumaczyl ci, jak sie w to gra, mowil o przepisach, partiach? -Raczej nie. Dosc duzo mowil o jakims zagraniu, dzieki ktoremu przeciwnik zostaje osaczony ze wszystkich niemal stron. Ha... -Hasami. Kniewicz pokiwal glowa z uznaniem. -Tak, hasami - potwierdzil Robert. -Zdecydowanie poszerza ci sie szosty zmysl, Ultra - rozesmial sie dziennikarz. -Troche szacunku, gwiazdo mediow. - Poslala mu zalotne spojrzenie. - Jestem piec kyu. -A bez metafor? -To bardzo skomplikowana gra i trudno sie jej nauczyc. Dlatego jakies trzy tysiace lat temu Chinczycy wprowadzili stopnie mistrzowskie, jak w karate czy kung-fu. Szescdziesiat kyu to ktos, kto dopiero dowiedzial sie, ze istnieje taka gra, trzydziesci kyu zna juz przepisy i wie, o co chodzi. I tak do jedynki. Po jednym kyu jest pierwszy dan. Dan to juz stopien profesorski, jest ich dziewiec. Najwyzszy stopien wtajemniczenia to zawodowe dziewiec dan. Proste. -Czesto grasz? - spytal Czechowicz. -Okazjonalnie, ale trwa to juz pare lat. Jestem niezla. - Ultra usmiechnela sie. -O czym jeszcze rozmawialiscie? - spytal Adam. -O hipnozie - odparl lekarz. - Pytal o moje poglady dotyczace terapii antylekowej. Probowal przekonac mnie do stosowania hipnozy przed - i pozabiegowej. -Co ty na to? -Nie bylem przygotowany na taka rozmowe, mowiac szczerze, nie zdradzilem specjalnego entuzjazmu. -Mowiles, ze byl upierdliwy. -Tak. Zaproponowal mi nawet krotki seans. Ultra z zainteresowaniem zajrzala Robertowi w oczy. -Zgodziles sie? - spytal Adam. -Tak. -No, to jak widac na zalaczonym obrazku, kilka istotnych szczegolow pominales - mruknela agentka. -Nie wydawalo mi sie to istotne. -Poddajesz sie hipnozie, godzine pozniej twoj przyjaciel, z ktorym sie spotykasz, swiruje, a ty mowisz mi, ze to nieistotne?! -Jaki to moze miec zwiazek? - zachnal sie Czechowicz. - To ja poddalem sie hipnozie, nie on. To nie jest zarazliwe. -Mam prosbe - powiedziala spokojnie Ultra. - Nie filozofuj. Umawiamy sie tak: jesli chcesz, bysmy ci pomogli, to mowisz wszystko, a nie tylko to, co tobie wydaje sie wazne. Ja ci nie mowie, jak najlepiej wyjmowac kamienie z nerek, wiec i ty nie ucz mnie zawodu. -Wyluzuj, Ultra - rzucil litosciwie Adam. - Daj mu spokoj. Jest zdenerwowany i probuje poskladac sie do kupy. -Jak wyszedl ten seans? - spytala dziewczyna, rzucajac Kniewiczowi wymowne spojrzenie sugerujace, aby sie nie wtracal. -Mial trwac dziesiec minut, a trwal godzine. -To normalne? -W hipnozie terapeutycznej tak. Ale umawialismy sie na krotka zabawe. -Wkurzyles sie? -Zadzwonil Morawiecki, wiec natychmiast wyszedlem. Skorzystalem z okazji. Zreszta cholernie bolala mnie glowa. -Wziales jakies proszki? -Jolka dala mi dwa panadole, ale nie wzialem ich. Kostecki powiedzial, ze po seansie i paracetamolu moge miec trudnosci z prowadzeniem. -To mozliwe? -Nie mozna tego wykluczyc. To on napisal z tego doktorat, wiec nie mialem powodu, by mu nie wierzyc. Agentka zamyslila sie. -Kiedy polknales tabletki? -Po powrocie do domu. Dlaczego pytasz? -Bo cos mi sie tu nie podoba. Dobrze sie po nich czules? -Doskonale. Kniewicz wzruszyl ramionami, czujac, ze ta spiskowa teoria dziejow do niczego nie doprowadzi. Dziewczyna jednak byla uparta. -Jeszcze raz. Wziales dwie tabletki od tej Jolki, pojechales do Morawieckiego, potem do domu i tam je zazyles? -No, prawie. Zazylem swoj domowy panadol, bo tamten dalem Jedrzejowi. Tez go leb wtedy bolal. Cisnienie bylo fatalne. Ultra postawila ciezko szklanke na stole i spojrzala szybko na Adama, szukajac jakiegos odzewu. Kniewicz poczul lekki niepokoj, ale nic jeszcze nie wskazywalo na to, ze cos wydaje mu sie szczegolnie podejrzane. -Chcesz powiedziec - rzekla dobitnie Ultra - ze dales Morawieckiemu tabletki, ktore dostales od tej kobiety? -O czym ty myslisz? To byly opakowane firmowo panadole. Paracetamol to jeden z najbezpieczniejszych lekow. Jedrzej nie byl na to uczulony. Nie szukaj tutaj czegos, co nie jest mozliwe. Nie da sie podrobic opakowanych, zabezpieczonych lekow. -Naiwniak - powiedzieli niemal rownoczesnie Ultra i Adam. Czechowicz pociagnal duzy lyk coli i pokrecil z niedowierzaniem glowa. -No dobrze, tylko po co? Jolka to moja przyjaciolka. Po co mialaby dawac mi lek, po ktorym zaczalbym swirowac? To sie nie trzyma kupy. -Trzeba ja o to zapytac - powiedzial spokojnie Adam. -Tak po prostu? - Robert wciaz uwazal, ze cale to rozumowanie jest idiotyczne. -Dlugo ja znasz? - spytala spokojnie Ultra. Na twarzy Czechowicza pojawilo sie cos na ksztalt wstydu. -Dwa miesiace - odparl szybko. - Mam do niej zadzwonic? -Bron Boze. Wiesz chyba, gdzie mieszka? -Wiem, ale rzadko tam bywalem. Zwykle spotykalismy sie u mnie. -W porzadku, reszte opowiesz po drodze. - Ultra wstala, dajac Adamowi znak, aby sie zbieral. - Przejedziemy sie. ROZDZIAL 4 Adam wjechal dwoma kolami na kraweznik i zatrzymal samochod. Siedzaca obok Ultra przyjrzala sie uwaznie jasnokremowej kamienicy po drugiej stronie jezdni, po czym odwrocila glowe do tylu, w kierunku Roberta.-Na pewno tu? - spytala sucho. -Na pewno. -Jak wchodzimy? - zapytal Kniewicz. Agentka przez chwile nic nie mowila, tym razem obserwujac wejscie do budynku. -Ja i Robert idziemy, ty, Adam, zostajesz. Jakby co, dzwonisz na moja komorke. Sprawdz przy okazji, czy jest tu drugie wyjscie. -W porzadku - mruknal spokojnie dziennikarz. -Ty sie witasz. - Wskazala na Czechowicza. - Ja jestem twoja przyjaciolka, ktora ci pomaga. Jak myslisz, moze byc teraz w domu? -O tej porze wraca zwykle z pracy. -Gdzie pracuje? -W firmie internetowej. -Byles kiedys u niej w robocie? -Po co? -Jasne... - Agentka pokrecila glowa z dezaprobata. -Ultra, Adam! - Lekarz wychylil sie nagle z tylnego siedzenia. - To jej samochod! Bialy seat wylonil sie zza zakretu i wolno zaparkowal na chodniku niedaleko wejscia. Po chwili wysiadla z niego wysoka blondynka, zabrala z tylnego siedzenia torebke i zatrzasnela drzwi. -To ona? - spytal Adam. -Tak. -Spadamy stad - rzucila niespodziewanie Ultra. Kniewicz odwrocil sie w jej strone. Niepokoj dziewczyny przestraszyl go. -Co jest grane? -Wlacz silnik i spokojnie odjedz. Najlepiej tak, zeby nie zwrocila na nas uwagi. -Znasz ja? - spytal zdezorientowany Robert. -Tak. Gorzej, ze ty jej nie znasz. Dziennikarz powoli ruszyl. Zjechal z kraweznika, pokonal kilkanascie metrow i skrecil w pierwsza przecznice w prawo. Jolka nie zwrocila uwagi na ich samochod. Wystukala kod na domofonie i weszla do srodka. -Co chcesz zrobic? - spytal Czechowicz. -Zastanowic sie. Tu mozesz zatrzymac - powiedziala do Kniewicza. -Skad ja znasz? Co ona zrobila? Popelnila jakies przestepstwo? - Czechowiczowi niespodziewanie zadrzal glos. Adam zatrzymal samochod na poboczu. -Stawiam niesmialo teze, ze to jej kolezanka z pracy - mruknal, patrzac za przednia szybe. - Mam racje, Ultra? -Nie pracuje bezposrednio ze mna. -Ale...? - Kniewicz obrocil sie w jej strone i uniosl wysoko brwi. -Ona... Nie moge wam powiedziec, dla kogo pracuje. Przynajmniej dopoki nie udowodnimy jej, ze dzialala na szkode... -Panstwa? - dokonczyl dziennikarz. - Slyszalem to w jakims amerykanskim filmie. Przestan, Ultra! Byc moze wszyscy narazamy zycie. Czym ona sie zajmuje? -Raczej nie jest informatykiem - jeknal Robert. -Raczej dziwne jest to, ze jeszcze zyjesz, skoro znasz ja dwa miesiace. -To cyngiel - zawyrokowal Adam. -Nie tylko - poprawila go niechetnie Ultra. - Ale jest w tym bardzo dobra. Czechowicz kolejny raz pokrecil z niedowierzaniem glowa. -Jezu, o czym wy mowicie? Sluzby specjalne, zabojstwa? Przeciez nie zyjemy w... -Stanach Zjednoczonych? - spytal z przekasem Kniewicz. - I tam, i tu nazywa sie to tak samo: eliminacja osob zagrazajacych bezpieczenstwu narodowemu. -Przestancie! - warknela Ultra. - Nie macie o tym pojecia. Naogladaliscie sie paranoicznych thrillerow i gadacie glupoty. Dajcie mi sie skupic. -Nie lubisz jej - stwierdzil Robert wyjatkowo pewnym glosem. Ultre zaskoczyla ta uwaga. -Powiedzmy, ze nie pochwalam jej metod. Ale to teraz nie jest wazne. Wazne jest to, ze ktos kazal jej, by cie pilnowala, ale nie moge jakos wpasc po co. -Nie wiesz, czym sie ostatnio zajmowala? - wtracil dziennikarz. -Handlarzami bronia. Troche wspolpracowalismy przy tej sprawie. Nasi ludzie doprowadzili ja do faceta, ktory mial pewne kontakty z nimi. Drobny cwaniaczek, ale im bardzo przydatny. -Gogus... - wyrecytowal Robert ze scisnietym gardlem. -Co? - spytala Ultra. -Mnie mowila, ze to jej narzeczony. Poznala go przede mna. On rzeczywiscie sie w niej zakochal. -Nie wolno wam o tym z nikim rozmawiac - ostrzegla agentka. -Jasne - odpowiedzieli niemal rownoczesnie. -Mowie powaznie. To scisle tajne. -Scisle rzecz biorac, to juz dupa mnie boli od siedzenia w tym samochodzie - podsumowal Adam. - Idziemy tam czy nie? -Mysle! - warknela Ultra. - Nie chce, zeby mnie czyms zaskoczyla. A ty nie patrz tak - rzucila w strone Czechowicza. - Nie zawsze mozna miec szczescie do kobiet. -Fakt - burknal lekarz. - Ostatnio poznaje same agentki abstrakcyjnie tajnych sluzb, o ktorych nikt nic nie wie. -Na tym polegaja tajne sluzby. - Kniewicz parsknal smiechem. - Nikt nic o nich nie wie. -Bardzo smieszne - syknela Ultra. - To moze sam tam pojdziesz i wyciagniesz od niej to co trzeba? -W porzadku. - Dziennikarz podniosl rece w gescie pojednania. - Bede grzeczny. Dziewczyna zamyslila sie, ale po chwili klasnela lekko dlonmi, jakby chciala powiedziec, ze ma juz w glowie caly plan. -Dobrze, w takiej sytuacji idziemy tam wszyscy. Jak zobaczy mnie i ciebie razem - wskazala Roberta - bedzie zaskoczona. Przez chwile nie bedzie wiedziala, co robic. Ciebie zna z telewizji. - Spojrzala na Adama. - A to juz w ogole wyprowadzi ja z rownowagi. Dopoki nie bedzie wiedziala, co jest grane, wyciagniemy od niej wszystko, co sie da. Jak opanuje sytuacje, to koniec, nic juz wtedy nie zdzialamy. -Przy dziennikarzu niczego nie powie - stwierdzil Kniewicz. -Mylisz sie - odparla Ultra. - Jesli cos nabroila, bedzie probowala sie bronic. Ty bedziesz jej polisa ubezpieczeniowa. Nie wyspiewa wszystkiego, ale moze uda nam sie domyslic, po co przykleila sie do Roberta. - Wyjela spod wiatrowki pistolet i ostroznie go przeladowala. -To konieczne? - spytal Czechowicz, wyraznie sie krzywiac. -Nie, ale jakos rece mi zdretwialy. Jeszcze jakies pytania? To idziemy. -Juz ide, misiu! - krzyknela zza drzwi Jolka, uslyszawszy dzwonek. Po kilku sekundach drzwi otworzyly sie na osciez. Usmiechnieta twarz przez chwile tepo patrzyla na gosci, a potem pojawil sie na niej wyraz totalnego zaskoczenia. Ultra zapobiegawczo postawila stope w progu. -No coz, to nie misio - rzekla chlodno. - Ale my tez zapewnimy ci dobra rozrywke. Jolka przebiegla szybko po nich wzrokiem, najdluzej zatrzymujac sie na Robercie. Nie znalazla jednak na jego twarzy zadnej odpowiedzi. -Co ty tu robisz, Ultra? - spytala z niepokojem. -A jak myslisz? - odpowiedziala pytaniem agentka, wskazujac na Czechowicza. -Nie mieszaj sie do tego. Nie wiesz, o co tu chodzi. -To mnie oswiec. Bo nawet jak na moj gust trup sciele sie zbyt gesto. Chcesz gadac tu czy moze jednak wejdziemy? Jolka na chwile zamarla, jakby szybko analizowala sytuacje, po czym szerzej otworzyla drzwi, wpuszczajac wszystkich do srodka. Idac do salonu, Ultra nie spuszczala jej z oczu. Pozwolila sobie na to dopiero, kiedy wszyscy usiedli. Pokoj byl dosc duzy, ale skapo umeblowany. Zielone sciany niezbyt pasowaly do brazowej kanapy i czarnych krzesel, ale Ultra wiedziala, ze to nie jest mieszkanie Jolki. Usiadla ostroznie na najblizszym krzesle, katem oka rejestrujac, ze Robert i Adam sadowia sie na kanapie. -Kiedy przyjdzie "misio"? - spytala. -Najdalej za piec minut. -Przesun spotkanie. -Nie moge, to lacznik. Wiesz, do cholery, o czym mowie! -Nie klam, zlikwidowalas Gogusia dwa dni temu! Jolka zacisnela usta, spogladajac mimo woli na obu mezczyzn. -Co ty robisz?! - syknela cicho. - Przy nich mowisz o takich rzeczach?! -To nie pieprz. On malo przez ciebie dzisiaj nie zginal. - Wskazala na Roberta. Czechowicz patrzyl na Jolke zmeczonym wzrokiem, nie mogac uwierzyc w to, co widzi i slyszy. -Ten tez jest lacznikiem - rzekla juz spokojniej, siegajac po sluchawke. Ultra obserwowala z podziwem, jak spokojnym, przekonujacym tonem przeklada spotkanie. -Jak ty masz teraz na imie, Olena? Jolka? - spytala, gdy tamta zakonczyla rozmowe. -Olena? - Czechowicz pokrecil z niedowierzaniem glowa. -To jej prawdziwe imie, ale uzywa raczej tylko pseudonimu Sil - wyjasnila Ultra. - Z filmu. Koledzy ja tak nazwali. Jakos przypominala im bohaterke Gatunku - dodala z przekasem. - Chyba glownie z charakteru. -Czego chcesz? - spytala niecierpliwie Sil. -Chce wiedziec, kto ci kazal przyhartowac Roberta Czechowicza i po co. A przede wszystkim, dlaczego gania go teraz cale miasto. -Nie patrz tak na mnie, Robert - rzucila Sil w jego strone. - Nie spadlby ci wlos z glowy. Mialam pilnowac, zebys byl zdrowy i caly. Sa ludzie, ktorzy bardzo cie potrzebuja. Ta afera z rzecznikiem to zwykla pomylka. Dales mu przypadkowo tabletki ode mnie i wszystko sie spieprzylo. A potem gnoje zaczeli strzelac, no i afera dosiegla nawet ciebie. Czechowicz wciaz jednak patrzyl na nia, nie zmieniajac wyrazu twarzy. Przez chwile nie mogl sie zdobyc na zadne pytanie ani odpowiedz. Sprawial wrazenie bardzo zmeczonego, moze nawet zrezygnowanego. Piekna twarz Joli z wolna tracila swoje cieplo i zamieniala sie w zimne, wyrachowane oblicze Sil - dziewczyny, ktorej nie znal i o ktorej nie mial zielonego pojecia. Naiwne przekonanie o bezproblemowym, szczerym zwiazku pryslo jak banka mydlana, co bylo tym bardziej zaskakujace i przykre, ze w zamian otrzymal jedynie niepewnosc i strach. Ultra wstala i wolnym krokiem podeszla do szafy. Otworzyla ja i usmiechnela sie gorzko. Pod pustymi polkami i wieszakami lezala wypchana, nie zamknieta jeszcze torba podrozna. Sil zwiesila glowe. -Cos ty narobila? - zapytala spokojnie Ultra. -W porzadku. Pohandlujemy? - W jej oczach widac bylo szczery niepokoj, co przekonalo Ultre, aby troche odpuscic. -Co masz dla nas? - rzekla pojednawczo. -Informacje. -Co my mozemy ci dac? -Zapomniec o mnie na przynajmniej trzy dni. -Trudne. -Oplaci sie wam. Ultra spojrzala na Adama. Pokiwal zdecydowanie glowa, jakby zgadzal sie na uklad. Czechowicz odwrocil glowe w strone okna i sprawial wrazenie, ze ta rozmowa w ogole go nie interesuje. -Co to byly za tabletki, Jolu? - spytal nagle, wciaz patrzac tepo gdzies w przestrzen za szyba. -To dosc skomplikowane - odparla, biorac gleboki oddech. - Nie wiem dokladnie, co to jest. Ludzie, dla ktorych pracowalam, nigdy mi tego nie powiedzieli. O ile sie orientuje, to jakis eksperymentalny srodek powodujacy najpierw krotkotrwala utrate przytomnosci, a pozniej bardzo specyficzne halucynacje. Czlowiek zmienia osobowosc... nie potrafie tego wytlumaczyc. -A co potrafisz wytlumaczyc? - zainteresowal sie Adam. -Oni zajmuja sie hipnoza i prowadza na jej temat badania. Te leki w jakis sposob wspomagaja caly proces. Kiedy wprowadzaja kogos w trans, osobowosc tego czlowieka po prostu sie zmienia. Rozumiecie? Pacjent zasypia i budzi sie jako ktos inny. Robert spojrzal wreszcie na Sil. -Jak to mozliwe? -To ty jestes lekarzem, nie ja. Nie mam o tym pojecia. Moim zadaniem bylo tylko karmic cie tym co pewien czas. -Po co?! -Ci ludzie czasem zabierali cie w nocy i odstawiali nad ranem. Nikt nigdy sie nie zorientowal. Ty niczego nie pamietales. Rozpuszczalam to w coli, wodzie mineralnej, roznie. Ultra spojrzala na Czechowicza. Przerazenie w jego oczach kazalo jej przejac inicjatywe. -To nie ma nic wspolnego z agencja? -Nie, to prywatna sprawa. Po prostu wynajeli zawodowca. Byli bardzo hojni, ale i ostrozni. Nie przeszkadzalo mi to w normalnej robocie. Moze nie do konca bylo to w porzadku, ale nikomu nie dziala sie krzywda. Ta hipnoza byla calkowicie bezpieczna. -Przeciez nie masz pojecia, co to za lek - wtracil Robert. -Na ile moglam, sprawdzilam go. To krotkotrwale dzialajacy halucynogen. Kiedys bylam swiadkiem, jak wzial go jeden z tych lekarzy. Nic sie nie stalo. Belkotal w jakims niezrozumialym jezyku, zachowywal sie dziwnie, ale pozostali pilnowali go i po godzinie mu przeszlo. Chcialam miec pewnosc, ze to czysta robota, i udowodnili mi wtedy, ze wszystko jest w porzadku. -Ile razy tam bylem? - spytal Czechowicz. -W ostatnich dwoch miesiacach... kilka. Adam spojrzal na Roberta, sprawdzajac, czy jeszcze jakos sie trzyma. -Dlaczego uciekasz? - spytala Ultra. -Jak to dlaczego? Zgineli ludzie. Nie mialam z tym nic wspolnego, ale jak dowiedza sie o tym w agencji, to juz po mnie. Za pol godziny przyjdzie facet, ktory mnie stad zabierze. To dobra przykrywka. Ten koles to prawdziwy lacznik z tymi handlarzami. Wiesz, o co chodzi, Ultra? -Wiem. A Gogus? -To pionek, ale dzieki niemu dotarlam do tego co trzeba. -Co z nim pozniej zrobisz? -Nic zlego, wykonam zadanie. Ale musze sie trzymac z dala od tej bandy konowalow. -I ja mam w to uwierzyc? - Ultra lekko przymruzyla oczy. -Nie potrafie ci tego udowodnic. Ci faceci przeprowadzaja eksperymenty na ludziach, a do tego zabijaja. Gdybym robila to sluzbowo, nie byloby sprawy, ale... no, sama wiesz. To byla kupa kasy. Miej troche zrozumienia... -O tym, ze prowadza eksperymenty, wiedzialas juz dawno - mruknela sucho dziewczyna. - Wysylalas go na rzez i nawet gdyby wieszano go tam za lewe jajo, mialabys to w dupie. -Uuuu... - Kniewicz skrzywil sie z niesmakiem. -Przestan! - uciela Sil. - Mam ci przypomniec twoje wyczyny? -Nigdy nie robilam tego na wlasna reke. Wykonywalam rozkazy i czemus to sluzylo. Nie porownuj mnie do siebie. Tobie chodzi wylacznie o pieniadze. -Nie rozumiesz, o co mi chodzi. Chce was na nich naprowadzic. Oni maja mnie za byla policjantke. Ja juz niczego nie zdzialam, ale ty mozesz ich udupic. I to w imieniu agencji. Ultra nabrala gleboko powietrza, aby chwile zastanowic sie, co robic. Niemal na pewno krylo sie za tym znacznie wiecej, niz mowila Sil, ale bylo za wczesnie, aby to z niej wyciagnac. Postanowila uwaznie jej posluchac, a co bedzie dalej, czas pokaze. Teraz nalezalo jak najszybciej dotrzec do lekarzy. -Jak ich znajdziemy? - spytala prosto z mostu. -Nigdy tam nie bylam, nie znam ich nazwisk. Kontaktowalam sie z nimi wlasciwie tylko przez Kamila Kosteckiego. -Tego Kosteckiego? - spytal zaskoczony Kniewicz. -Tak. Dziwisz sie, ze jest w to zamieszany? A jednak. Czuje przez skore, ze cala ta afera ujawni jeszcze przynajmniej kilku znanych lekarzy. Musicie dostac sie do nich przez niego. -Dobrze. Co jeszcze wiesz? -Wszystko najprawdopodobniej finansuje bogata firma archeologiczna. -Firma archeologiczna?! - spytal z niedowierzaniem Czechowicz. -Nie dziw sie. Co prawda wykopaliska archeologiczne finansowane sa najczesciej przez bogatych filantropow lub panstwo, ale zdarzaja sie wyjatki. Ta firma zyje z wykopalisk. Znajduja cos cennego, sprzedaja to i kopia dalej. Maja oddzialy na calym swiecie. To wplywowi ludzie, podobno otrzymali pozwolenia nawet od Chinczykow, a kopia wszedzie. -Co moga miec wspolnego lekarze z archeologami? - rzekl Adam, spogladajac porozumiewawczo na Ultre. -No prosze, naiwny dziennikarz. Dzisiaj to juz rzadkosc. A w telewizji wygladasz na bystrzejszego. Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, drogi kolego, to zawsze chodzi o pieniadze. Ale reszty musicie sie dowiedziec sami. Firma nazywa sie Pretergate. Nie sadze, aby dalo sie im cokolwiek udowodnic. Jesli tam pojdziecie, spuszcza was z klozetem. Placa podatki, ze wszystkiego sie rozliczaja, sa czysci. Wiem jednak, ze najprawdopodobniej finansuja nielegalne eksperymenty, tyle ze nie mam na to dowodow. -Skad o tym wiesz? -Tego nie moge powiedziec, zreszta nie pomogloby wam to w niczym. -Pomogloby sie domyslic, czy nie pakujesz nas w jakies gowno. -Ultra, zastanow sie. Po co mialabym to robic? Ja tez chce ich dorwac. Mam przez nich cholerne klopoty. Prosze was, idzcie juz. -Jeszcze jedno. - Ultra podniosla reke, aby Sil nie wstawala. - Gdzie jest zona rzecznika? -Jestem prawie pewna, ze trzymaja ja u siebie. Gdzie? Nie wiem. To jedyny swiadek eksperymentu i dlatego raczej jej nie wypuszcza. Byc moze juz ja zlikwidowali. Czechowicz ukryl twarz w dloniach, nie mogac wydusic ani slowa. -Jak wygladali ci, ktorzy przychodzili w nocy po Roberta? - spytal Kniewicz. -Zwykle bylo ich trzech. Dwoch osilkow i facet wygladajacy na lekarza. Wysoki, w okularach, szczuply. Blondyn, lekko lysiejacy od czola, okolo czterdziestu lat. Czesto uzywal medycznych okreslen. Nie wiem, jak to robili, ze nikt ich nigdy nie widzial. Malo mowili. Przychodzili tylko po niego. Idzcie juz! Ultra wstala i kiwnela na obu mezczyzn. Sil zlapala ja raptownie za ramie. -Ultra, daj mi wyjechac. - W jej glosie slychac bylo mieszanine leku i nadziei. -Masz dzien. -Dwa. Ultra zatrzymala na niej wzrok, po czym nieznacznie skinela glowa. -Idziemy - rzucila w strone Adama i Roberta. Obaj bez slowa ruszyli w kierunku drzwi. Czechowicz zatrzymal sie przy Sil, chcac jeszcze cos powiedziec, ale stwierdzil, ze wlasciwie nie ma to sensu. -Chyba sie juz nie zobaczymy, Jolu? - zapytal spokojnie. Sil usmiechnela sie cieplo, jak dawniej. -Trzymaj sie od nich z daleka, Robert. Wiesz tyle, ze juz nie zrobia ci nic zlego. Gdy drzwi sie zamknely, Ultra zaczela zbiegac po schodach, jakby dom mial sie za chwile zawalic. Adam i Robert dopadli ja dopiero na ulicy. Dziennikarz zlapal agentke za reke. -Puscisz ja tak?! - spytal zirytowany. Ultra puknela sie w czolo. -Oczywiscie, ze nie. Ale nie wierze, by robila to na wlasna reke. -Myslisz o agencji, dla ktorej na co dzien pracuje i ktora tak przed nami ukrywasz? -Wlasnie dlatego tak ja przed wami ukrywam. Szybko do samochodu. Musze do kogos zadzwonic, a nie chce tego robic na ulicy. -Klamala? - spytal Robert. -Jak z nut - odparla Ultra. - Nie sadze, by uciekala ze wzgledu na agencje. Mysle tez, ze wie o lekarzach znacznie wiecej, niz mowila, ale z jakiegos powodu chce nas w to wciagnac. Dlatego mam nadzieje, ze akurat ta czesc byla prawdziwa. -Jak mogla to wszystko wykombinowac? - skrzywil sie Adam. - Przeciez nie miala pojecia, ze tu przyjdziemy. -Moze skorzystala z okazji, a my akurat bylismy pod reka. Moze jakims cudem przewidziala to. Nie wiem. Ale szybko sie dowiem. Pulkownik Piotr Krentz nalezal do najbardziej opanowanych ludzi, jakich znala Ultra, a jednak agentka zauwazyla w jego oczach lekki niepokoj. Cywil spoza branzy z pewnoscia nie dostrzeglby roznicy w spojrzeniu szefa agencji, ale Ultra znala go zbyt dobrze. Jego z pozoru flegmatyczny sposob bycia zrecznie maskowal wszelkie oznaki emocji, czyniac z niego uosobienie chlodu, opanowania, moze nawet wyrachowania. Piotr Krentz byl stosunkowo mlodym dowodca, nie przekroczyl jeszcze piecdziesiatki, lecz na jego skroniach pojawily sie juz gdzieniegdzie siwe wlosy, dzieki ktorym wygladal powazniej. Ultra skonczyla wlasnie obszerny meldunek i siedziala naprzeciwko niego, oczekujac na to, co powie. Krentz wyjal z kieszeni swoje lekko przyciemniane okulary. -Sil... - mruknal tak cicho, ze agentka ledwie go uslyszala, po czym spuscil wzrok i chwile przygladal sie niewielkiemu pajakowi spacerujacemu po biurku. - Co o tym sadzisz? - spytal swojego zastepce, Krzysztofa Bauera, szczuplego, wysokiego majora o pogodnej, opalonej twarzy. Bauer siedzial na kanapie ustawionej pod sciana. Byl mniej wiecej w wieku Krentza, ale sprawial wrazenie odrobine weselszego i, mowiac wprost, bardziej kontaktowego. Jego zywy, donosny glos wyraznie kontrastowal z niskim pomrukiem pulkownika, niezmiennie zrownowazonym, ale zimnym jak lod. Cala trojka milczala jakis czas, zastanawiajac sie, co moze wynikac z faktow przedstawionych chwile wczesniej przez Ultre. -To chyba nie nasza sprawa, Piotr - rzekl Bauer, siegajac po papierosy. -Nie pal tu - skarcil go Krentz. - Po calym dniu czuje sie jak w wedzarni. -Puscimy ja? - spytala niesmialo Ultra. Pulkownik westchnal ciezko. -A masz lepszy pomysl? -Przykleic kogos do niej. -Zorientuje sie - wtracil Bauer. - To nie dziewczynka ze szkoly wdzieku. Moze byc z tego wiecej klopotow niz korzysci. -Sliska sprawa - potwierdzil Krentz. - Ona moze wykonywac jakies zadanie, a my nie mamy na razie prawa o nic pytac. Jesli sie wtracimy, mozemy nie tylko wyjsc na idiotow, ale przede wszystkim spieprzyc cos cholernie waznego. -Tu gina ludzie - zauwazyla Ultra. Pulkownik pokrecil glowa. -Nie brala udzialu w tej hecy z agentami UOP-u, a na zlikwidowanie Gogusia dostala zgode. Nic na nia nie mamy. -A dostarczanie Czechowicza tym rzeznikom? -Daj spokoj - rzekl Bauer. - Nic o tym nie wiesz. Moze ich rozpracowuje, moze nagadala ci glupot, a moze w ogole nie ma zadnych "rzeznikow" i sprawa dotyczy czegos zupelnie innego. Ona pracuje dla rzadu, my zajmujemy sie sprawami prezydenta. Jesli cos interesuje jego, interesuje tez nas. A na razie sprawa tych lekarzy obchodzi go tyle, co poziom skokow narciarskich w Chinach Ludowych. -Zwolnij, Krzysztof - mruknal Krentz. - Nie wierze, ze nasza kochana Sil z bratniej agencji stala sie nagle tak otwarta i szczera. To oczywiste, ze o cos jej chodzi, nie rozumiem tylko, jak mogla przewidziec, ze do niej przyjdziecie. -Nie mogla - odparla Ultra. - Ale mogla wykorzystac sytuacje. Jest bystra, po prostu improwizowala. Moze bylo tak: miala zadanie z Gogusiem i tymi od broni, a rownoczesnie krecila na boku niegrozna, za to dochodowa chalture. Kiedy tamci zaczeli strzelac, zorientowala sie, ze wdepnela w gowno, i usilowala sie jakos z tego wywinac. Napatoczylismy sie, a ona postanowila skierowac nas na odpowiednie tory, zeby moc sie ulotnic. My ich zalatwiamy, wszyscy wyciszaja sprawe, ludzie Maliniaka z jej agencji potwierdzaja zgodnie, ze Sil nigdy tam nie bylo. -Oskarzasz agentke rzadowa o korupcje - zauwazyl Bauer. -Nie przesadzaj z ta korupcja. - Krentz machnal reka. - Nie ona pierwsza i nie ostatnia dorabia na boku, ale akurat tutaj nie zgadzam sie z Ultra. Tu chodzi o cos wiecej. Choc co do Malinowskiego z pewnoscia masz racje. Kiedy idzie o jego ludzi, zrobi wszystko, zeby ich ochronic. Nawet jesli zlapiemy go za reke, bedzie sie upieral, ze to nie jego reka. No dobrze, musimy konczyc. Wasze zdanie? -To nie nasza sprawa - powtorzyl z naciskiem Bauer. - Nie mieszajmy sie do tego. -Ultra? -Chce sie tym zajac. Krentz wstal zza biurka i przeszedl sie wolno po gabinecie. -Dobrze - mruknal po chwili. - Zbadaj, co to za firma archeologiczna, i chron lekarza. Sprobuj dotrzec przez Kosteckiego do tych ludzi, ale bardzo ostroznie. Zostaw rzecznika rzadu. Wiem, ze to moze byc powiazane, ale nie mozemy tego ruszac. Pogadam z Maliniakiem. Podpuszcze go i moze cos z niego wyciagne. Masz codziennie meldowac, co jest grane. -Tak jest. -Co w tym wszystkim robi Kniewicz? -To, co zwykle - odpowiedzial Bauer za Ultre. - Wpieprza sie, myslac, ze zbawia swiat. -Jesli cos schrzani - pulkownik uniosl groznie palec - bedzie na ciebie. -To on znalazl Czechowicza - przypomniala agentka. - Nie moge go teraz odsunac. -Nawet gdybys probowala, i tak nic by z tego nie wyszlo. Znamy go nie od dzis - mruknal z rezygnacja Krentz. - Ale ty masz juz doswiadczenie w nianczeniu go. Bauer parsknal smiechem. -Co robimy z Sil? - spytala Ultra. -Nic. Zostaw ja. Maliniak sam ja znajdzie. -Oczywiscie, jesli jeszcze bedzie chcial jej szukac - wtracil major. -Bedzie. Nie wierze, zeby wykombinowala to wszystko sama. Cos mi mowi, ze to nie byla zwykla, samodzielna chaltura... ROZDZIAL 5 Adam Kniewicz wkroczyl do bufetu przy studiu numer trzy. W budynku przy Woronicza 17 telewizja miala piec takich bufetow na pierwszym pietrze oraz kawiarnie Kaprys na parterze. Adam od pol godziny szukal wszedzie Alicji Mendrzejewskiej, dziennikarki z Redakcji Edukacyjnej, ale dopiero teraz, wlasnie w "trojce", dostrzegl ja przy stoliku pod sciana. Jadla wolno rybe po grecku, czytajac jakas gazete. Byla starsza od Kniewicza przynajmniej o dziesiec lat, ale ubierala sie jak dwudziestolatka, zwykle w sprane dzinsy i luzne, wyciagniete ze spodni koszule. Miala krotkie wlosy koloru swiezej marchewki, zadbane i starannie wymodelowane, ale Adam dostrzegl, ze na jej twarzy nie ma nawet cienia makijazu.-Masz chwile, Ala? - spytal, podchodzac do stolika. Mendrzejewska zlozyla gazete. -Siadaj - odparla rezolutnie. - Co sie stalo? -Nic wielkiego, po prostu szukam kogos, a slyszalem, ze ty masz najlepszy zeszyt z dobrze gadajacymi specjalistami. Usmiechnela sie z duma. -Kto to ma byc? -Ktos od archeologii. -Jakiej? -Co "jakiej"? -Jakiej archeologii? Srodziemnomorskiej, polskiej...? Adam wzruszyl ramionami. -Nie wiem, po prostu archeologii. Kobieta polknela ostatni kawalek ryby. -Nie zajmujesz sie juz polityka? - spytala, przygladajac mu sie badawczo. -To dodatkowy temat. Wyjasniam pewna sprawe. Mendrzejewska przysunela sie do niego zaciekawiona. -Jakas afera? Powiedz cos! -Zadna afera. - Kniewicz machnal reka. - Po prostu musze troche uzupelnic wiedze. -Trutututu peczek drutu - mruknela z konspiracyjnym usmieszkiem. - Niech bedzie po twojemu. - Wytarla serwetka dlonie i usta, po czym wyjela z torebki notatnik elektroniczny. Nacisnela kilka guziczkow i zaczela przegladac nazwiska. - Grzegorczyk... hmm, jest w Tunezji. Kralowa... nie, tez nie. Moze profesor Czyzewski? -Od jakiej archeologii? - spytal Adam nie bez ironii. -To mol ksiazkowy. Wlasciwie caly czas siedzi w domu i pisze. Bardzo dobrze gada. Chcesz go do programu? -Mozliwe - sklamal Kniewicz. -Jesli nie wiesz, o co dokladnie chodzi, ten bedzie najlepszy. Poza tym najszybciej go znajdziesz. Powolaj sie na mnie. Notuj telefon. Profesor Marian Czyzewski mieszkal na Pradze w zadbanej willi otoczonej skromnym ogrodkiem. Zamiast dobermanow lub owczarkow alzackich, ktore zwykle widuje sie na tego rodzaju posesjach, Adam dostrzegl za plotem radosnego yorkshire terriera z kokardka na glowie, ktory z pewnoscia bez problemu zmiescilby sie mu w kieszeni plaszcza. -Czesc, kurdupel. - Kniewicz pomachal mu reka. - Masz jakies imie? Pies przyjaznie zamerdal ogonem. Adam wcisnal guzik przy bramie. Prawie natychmiast odpowiedzial mu brzeczyk otwierajacy furtke. Rownoczesnie otworzyly sie drzwi willi i stanal w nich dosc wysoki szescdziesieciolatek. Byl szczuply, dobrze zbudowany, choc cere mial raczej blada. Jego pogodnej twarzy powagi dodawala rozlegla lysina ciagnaca sie od czola tuz za czubek glowy. Popoludnie bylo troche chlodne, wiec profesor zdecydowal sie na granatowy pulower. -Dzien dobry, panie profesorze. To ja dzwonilem - powiedzial Adam, podchodzac do gospodarza. Czyzewski wyciagnal dlon. -Witam pana, prosze wejsc. Napije sie pan kawy? -Raczej wody lub soku. - Kniewicz podal mu reke. -Pani Malgosia zaraz cos przyniesie, niech sie pan rozgosci. - Profesor usmiechnal sie. - A ty pilnuj domu - rzucil przyjaznie do zdezorientowanego psa, gdy Kniewicz zniknal w przedpokoju. Salon, w ktorym naukowiec przyjal Adama, polaczony byl z kuchnia i raczej nie przypominal pokoju archeologa. Komplet skorzanych foteli, kanapa, szerokoekranowy telewizor, wysokie sciany ozdobione kilkoma nie znanymi dziennikarzowi obrazami, eleganckie okna i... zadnych trofeow. Po kuchni krzatala sie niska, tega kobiecina w srednim wieku - najpewniej gosposia. -Dla pana kawka, profesorze? - spytala, odwracajac sie na chwile w strone salonu. -Tak, pani Malgosiu - odparl Czyzewski i wskazal Adamowi fotel. Sam usiadl na kanapie, zalozyl noge na noge i spojrzal pytajaco na dziennikarza. -Przepraszam, ze przeszkadzam... - zaczal Kniewicz. -Nie ma najmniejszego problemu. W czym moge pomoc? Kniewicz skinal glowa, dziekujac za zrozumienie, poprawil sie w fotelu i zaczal prosto z mostu: -Panie profesorze, mial pan kiedys kontakt z firma Pretergate? Czyzewski usmiechnal sie szeroko. -To mniej wiecej tak, jakby spytal pan informatyka, czy slyszal o firmie Microsoft. Oczywiscie, ze mialem kontakt, i to wiele razy. To zmora nas wszystkich. -Zmora? -Pozwolilem sobie na zart, panie redaktorze - uspokoil go profesor. - Pretergate to potezna, nowoczesna firma. Zatrudnia mloda, bardzo zdolna i ambitna kadre naukowa, ale my, starzy, nie za bardzo ich lubimy. -Dlaczego? -Mowiac wprost, to nie nasze pokolenie. My lubimy grzebac sie w historii, kopac, odkrywac, a oni... chyba nawet nie obraziliby sie, gdyby to uslyszeli... przede wszystkim lubia pieniadze. Pretergate to biznes, ale coz, nie oni pierwsi wpadli na to, ze nawet z archeologii mozna czerpac regularne, wysokie zyski. Pani Malgosia podala Adamowi sok jablkowy. Przed profesorem postawila kawe. -Firma archeologiczna - dziennikarz zastanawial sie chwile - to chyba rzadkosc? -Nie, panie redaktorze. W Polsce jest sporo takich firm i nawet niezle prosperuja, na przyklad przy budowie autostrad. -Nie rozumiem. -Zanim ktokolwiek wybuduje autostrade, ma obowiazek wynajac archeologa, ktory sprawdza, czy na tym terenie nie ma pod ziemia istotnych dla nauki przedmiotow. -I na tym mozna zarobic? -Ooo, i to niezle. - Profesor usmiechnal sie. - Czy pan wie, ze nie moze nawet zbudowac glebokiej piwnicy bez pozwolenia archeologa, ktory ma prawo stwierdzic, ze wlasnie w tym miejscu znajduje sie stanowisko? I to pan za to placi. Kniewiczowi wyrwalo sie westchnienie pelne szczerego zaskoczenia. -A Pretergate?... -Nieee, oni to zupelnie inna sprawa. Ci ludzie nie szukaja drobiazgow. To lowcy, a ich lupy to zawsze skarby z najwyzszych polek. -Czegos tu nie rozumiem. - Kniewicz pokrecil glowa. - Nie znam sie na tym, ale chyba... po pierwsze, nie tak latwo znalezc cos cennego, za co zaplacono by odpowiednie pieniadze, a po drugie, jesli ktos wykopie mumie, relikwie czy bron sprzed kilku tysiecy lat, powiedzmy w Egipcie, wszystko to nadal nalezy do tego kraju i nie mozna tych rzeczy ot tak sobie wywiezc. -Poniekad ma pan racje - przytaknal profesor. - Ale czasy sie zmieniaja. Kiedys bylo tak, jak pan mowi. No, moze z wyjatkiem wod eksterytorialnych, gdzie kazde znalezisko zawsze nalezalo do tego, kto je odkryl. Teraz wygrywaja silniejsi i skuteczniejsi. Wyprawy archeologiczne spod znaku Pretergate obwarowane sa tysiacami umow i innych dokumentow. Slowem, to transakcje. -Jakiego typu? -Wytlumacze to panu. Powiedzmy, ze jakiemus rzadowi lub organizacji zarzadzajacej historycznym majatkiem swojego kraju zalezy na posiadaniu okreslonego znaleziska. Dlaczego tego chce? Bo firma Pretergate powiadomila ich, ze wie, gdzie jest na przyklad kronika Li Sy, kanclerza chinskiego cesarza Shi Huangdi, zakonczona okolo 215 roku przed nasza era. I rzad, w tym wypadku chinski, ma do wyboru: zrezygnowac, szukac jej niczym igly w stogu siana przez sto lat lub dostac ja na tacy od Pretergate. Co wybierze? Kontrakt z firma. Oczywiscie to duze uproszczenie, ale tak to mniej wiecej wyglada. -Niesamowite... -Sporo jest wariatow, mitomanow i oszustow proponujacych podobne uslugi, ale zwykle to amatorzy i latwo ich rozpoznac. Co do Pretergate, kazdy wie, ze oni nie zartuja. Sa bardzo skuteczni. Wydaja setki tysiecy dolarow na badania, dochodzenia, nawet na tak zwanych detektywow historycznych. Zatrudniaja archeologow, antropologow, historykow, poliglotow, geografow, kartografow, biologow, geologow, etologow i kogo jeszcze sie da. A pozniej oferuja swoje uslugi, najzwyczajniej w swiecie sprzedajac zgromadzona wiedze. Najczesciej nie musza nawet kopac, a pieniadze dostaja za konsultacje. -Ucza? -Tak przynajmniej jest napisane w kontraktach. Najdrozsza w dzisiejszych czasach jest, panie redaktorze, informacja. Sam pan to zreszta wie. -Rzeczywiscie sa skuteczni? -Niewiarygodnie. Ostatnie trzy lata zdumialy nawet najwieksze autorytety archeologii i historii. -Nie wzbudzaja kontrowersji w srodowisku? - Kniewicz byl zdumiony. - Etyka zawodowa... dobro kulturowe... -To juz nie te czasy, panie redaktorze. - Profesor usmiechnal sie dobrotliwie. - Przeciez i do nas przyjezdzaja konsultanci z wielu krajow wysoko rozwinietych, doradzaja w sprawach produkcji przemyslowej, biznesu, a nawet kultury i biora za to tak nieprawdopodobne pieniadze, ze nie miesci sie to w glowie. Pretergate ceni sie wysoko, ale badz co badz dziala dla dobra wiedzy i kultury historycznej, a pieniadze... Coz, to jeden z najstarszych wynalazkow, panie redaktorze. - Czyzewski przerwal na chwile, aby wypic lyk kawy. - To jednak nie oznacza, ze nie sa kontrowersyjni. Tyle tylko ze z innego powodu. -Z jakiego? - zainteresowal sie Adam. -Ich ostatnie badania i znaleziska... jak by to najprosciej powiedziec... nie mieszcza sie w ramach przyjetych praw historycznych, ktore sa juz w zasadzie aksjomatami. Mowiac wprost, staraja sie wywrocic do gory nogami czesc naszej wiedzy archeologicznej i zaprzeczyc od dawna obowiazujacym prawom. -Chyba nie do konca rozumiem. - Kniewicz pokrecil glowa. -Podam panu kilka przykladow. Pretergate wydala ostatnio ogromne pieniadze na badania tak zwanej kuli z Ottosdal. To potrojnie zlobiona metaliczna kula znaleziona w prekambryjskim osadzie datowanym na dwa miliardy osiemset milionow lat! Rozumie pan, co to oznacza? Nie dosc, ze kula jest metaliczna, to jeszcze ktos wyzlobil na niej trzy rownolegle pasy w okresie, kiedy na Ziemi nie istnialo zadne inteligentne zycie! -Falszerstwo? - spytal zdezorientowany Kniewicz. -Firma przygotowuje dowody i, jak mowili mi koledzy, obalic je bedzie szalenie trudno. Ta kula rzeczywiscie tam byla. Oglosza to, opublikuja bestseller, sprzedadza temat prasie i telewizji. W sumie, znowu niezle zarobia. -Trzeba im przyznac, ze nudni nie sa. -Takich przykladow jest wiecej - ciagnal profesor. - Zelazny kubek z Wilburton datowany na trzysta dwanascie milionow lat, czyli sprzed epoki dinozaurow. Narzedzia neolityczne ze wzgorza Tuolumne Table sprzed piecdziesieciu milionow lat, a wiec skonstruowane na czterdziesci dziewiec milionow lat przed pojawieniem sie na Ziemi czlowieka. Czaszka z Piltdown, szkielet z Liujiang w Chinach, kosci z Trenton... jest tego troche. Adam wstal z fotela, by podejsc do okna i uporzadkowac sobie wszystko, co uslyszal. -Skad jest ta firma? - spytal po chwili, kierujac wzrok na profesora. -Zalozycielem jest bogaty Hindus, ktory w latach dziewiecdziesiatych wyemigrowal do Australii. Wraz z kilkoma wspolnikami utworzyl firme i odniosl nieprawdopodobny sukces. Dzis Pretergate ma oddzialy niemal na calym swiecie, takze w Polsce. Zatrudniaja najzdolniejsza kadre i czerpia z tego zyski. -Skad my to znamy... -No wlasnie, nasi najlepsi ludzie. Mamy doskonalych antropologow, geografow, poliglotow. Na przyklad doktor Karol Meisnner moze sie pochwalic znajomoscia ponad czterdziestu jezykow, w tym kilku wymarlych! -Niezle... - Adam kolejny raz pokrecil z niedowierzaniem glowa. -Imponujace, prawda? Ale sa tacy ludzie. Sam niezle znam osiem. Najtrudniej nauczyc sie pierwszych trzech, pozniej idzie szybciej. Lacina pomaga opanowac wiekszosc zachodnich jezykow europejskich. Hiszpanski jest bardzo podobny do portugalskiego, a dzieki temu ma pan z glowy cala Ameryke Poludniowa. W naszym zawodzie przydaja sie tez greka i arabski. Dziennikarz usmiechnal sie ze zrozumieniem. -Znam tylko angielski i troche hiszpanski. -W panskim zawodzie wystarczy, jesli dobrze mowi pan po polsku. U nas jest troche inaczej. Dziennikarz westchnal niezauwazalnie i ponownie zblizyl sie do fotela. -Panie profesorze - zaczal wolno - ta Pretergate finansuje podobno pewne badania medyczne. Wie pan cos o tym? Profesor zastanawial sie chwile. -Jak panu mowilem, finansuja sporo badan. O medycznych... chyba nie slyszalem, ale to mozliwe. Z pewnoscia nie robia tego bezinteresownie. Moze podatki? Moze do czegos im to potrzebne? Tutaj panu nie pomoge. Adam schylil sie po szklanke i wypil reszte soku. -Dziekuje panu za te rozmowe. Bardzo mi pomoze w... nowym programie. -Prosze dzwonic, kiedy tylko bedzie pan czegos potrzebowal. -Raz jeszcze dziekuje - powtorzyl Kniewicz, sciskajac mocno na pozegnanie dlon profesora. -Spisz? - uslyszal Robert. Glos byl znajomy. Nalezal do kobiety, ktora widzial juz tak wiele razy. Otworzyl oczy i wstal. Znow przed nim stala, usmiechajac sie delikatnie. Byla tak piekna i dumna, a jej stroj - choc z pozoru dziwny i ponad wszelka watpliwosc pochodzacy z dalekiego kraju - paradoksalnie byl Robertowi bliski, cala jego symbolika natomiast zrozumiala. Rozumial tez jezyk, ktorym do niego mowila, mimo ze nawet nie wiedzial, z jakiego kraju pochodzi; to szczegolnie go zdumiewalo. -Musimy jechac - powiedziala cicho. -Musimy? - Robert popatrzyl dookola. Siedzial na lace otoczonej wysokimi gorami. Byl pewien, ze nigdy tu nie byl, a jednak to miejsce rowniez bylo znajome. -Pokaze ci, gdzie to ukrylam. Tylko ty bedziesz znal tajemnice. Czechowicz rozejrzal sie z niepokojem. -Dlaczego... tu jestem? -Kocham cie - oznajmila kobieta, zamykajac oczy. -Ja tez cie kocham... - Robert powiedzial te slowa jak w transie. -Ale musisz odejsc. Oboje o tym wiemy. -Oboje o tym wiemy - powtorzyl jak echo. Kobieta pogladzila go dlonia po policzku. -Jedzmy juz - rzekla smutno, spogladajac za jego plecy. - Nie moga nas zobaczyc, pospiesz sie - ponaglila. Czechowicz odwrocil sie i spostrzegl dwa konie. Podszedl do jednego z nich i poglaskal go delikatnie po szyi. Z zadziwiajaca lekkoscia wskoczyl na siodlo i sciagnal wodze. Kobieta siedziala juz na drugim. Wciaz spogladala smutno, ale tym razem w strone gor. Jej kon, podobnie jak jego, byl calkowicie czarny, co przejmujaco kontrastowalo z biala suknia, ktora opadala az za strzemiona. Kobieta odrzucila wlosy na plecy i puscila sie galopem wzdluz wawozu. Robert ruszyl za nia. Jechali coraz szybciej, szybciej... -Ale kiedy?!... - Czechowicz zerwal sie z kanapy, na ktorej zasnal przed kilkoma minutami. Chwile potrwalo, zanim sie otrzasnal i zapanowal nad przyspieszonym oddechem. Otarl pot z czola i spojrzal na zegarek - piata po poludniu. Poprawil koszule i spodnie. Rozejrzal sie. Wciaz byl w mieszkaniu, w ktorym ukryla go Ultra. Wieczor w parku Saskim byl dosc chlodny jak na sierpien, ale na niebie nie widac bylo zadnej chmury, a wiatr tylko lekko poruszal liscmi na drzewach. Kaczki i golebie, rozczarowane coraz mniejsza liczba dokarmiajacych je ludzi, wypatrywaly ostatnich spacerowiczow, poswiecajac cala energie na znalezienie jak najpozywniejszej kolacji. Piotr Krentz szedl wolno alejka, jakby sprowadzala go tu jedynie relaksujaca przechadzka. Rozpial swoj dlugi, czarny plaszcz i siegnal do kieszeni po chusteczke. Nie mogl sie pozbyc meczacego go od kilku dni kataru, i to mimo kilogramow zazywanej witaminy C i disophrolu. Zatrzymal sie na chwile. Piecdziesiat metrow dalej dostrzegl siedzacego samotnie na lawce Tadeusza Malinowskiego, z ktorym umowil sie w tym miejscu. Przysadzisty, niewysoki szescdziesieciolatek jakby nigdy nic karmil kaczki. Ubrany byl podobnie jak Krentz, w plaszcz, tyle tylko ze ciemnozielony. Niemal nie zareagowal, kiedy pulkownik dosiadl sie do niego, cala uwage poswiecajac ptakom. -Jak leci, Tadziu? - spytal leniwie Krentz i rozparl sie na lawce. -Wszystko w normie. A u ciebie jak zdrowie? -Lekkie przeziebienie. Przejdzie. Malinowski obrocil sie, aby przyjrzec sie pulkownikowi. -Wygladasz na zapracowanego - zawyrokowal. -Takie zycie. Zima zrobie sobie troche wolnego. To bezpieczne miejsce? -Tak. Chlopcy wszystko sprawdzili i sa w poblizu. Co sie stalo? - Rzucil miedzy kaczki kolejny kawalek chleba. -Nic wielkiego. Potrzebuje rady. Malinowski usmiechnal sie szeroko. -Zaczynam sie bac. Powinienem? -Alez skad. To wylacznie przyjacielska pogawedka. - Krentz przerwal na pare sekund, aby przetrzec okulary. - Jedna z moich agentek - rzekl - spotkala ostatnio... Sil. Pogadaly chwile, ale Sil byla chyba troche zajeta, wiec nie mogla poswiecic jej zbyt wiele czasu. Powiedziala jednak kilka rzeczy, ktore mnie zaintrygowaly. Co mam z tym zrobic, Tadziu? Malinowski niemal nie zareagowal. -Wiesz, ze podobno kaczki i golebie lacza sie w pary na cale zycie? - spytal powaznie. -Slyszalem o golebiach. -Wsrod golebi potrafie odroznic samice od samcow, ale wsrod kaczek... -Mowia, ze te bardziej kolorowe to samce - podpowiedzial Krentz. - Odwrotnie jak u ludzi, tu faceci sa piekniejsi. -Zostaw Sil w spokoju, Piotr. Ona robi swoje - rzekl wywazonym tonem Malinowski. - Jesli zaczniecie jej przeszkadzac, narobicie klopotow. -Przyszedlem tu po rade, Tadziu. Co mam z tym wszystkim zrobic? - Pulkownik rozlozyl rece. -Zostawic to nam. Wy jestescie agencja prezydencka, my rzadowa. To dotyczy wylacznie spraw premiera i jego ludzi. Szkoda waszej fatygi. -Oczywiscie - przytaknal Krentz. - Po prostu odnioslem wrazenie, ze Sil potrzebuje niewielkiej pomocy, bo w natloku zadan, jakie jej powierzyles, chyba sie troche pogubila... -Panuje nad sytuacja, ale dziekuje, ze o nas pamietasz. - Malinowski kolejny raz uprzejmie sie usmiechnal. -A tak po znajomosci... nie poznalbys mnie z pewnym interesujacym czlowiekiem? Nazywa sie Kamil Kostecki, to psychiatra. -Jak sam wspomniales, to lekarz. Wystarczy do niego zadzwonic. Ponadto jest osoba publiczna, czesto wypowiada sie w telewizji. -To prawda - przyznal pulkownik. - Tyle tylko ze jakos nie wypowiada sie o swoich zwiazkach z pewna grupa zajmujaca sie na dosc duza skale eksperymentami medycznymi. A moze ty cos o tym wiesz? -Nie slyszalem o zadnych eksperymentach medycznych. -Rozumiem - przytaknal Krentz. - Nie bede ci zawracal glowy. W wolnej chwili poradze sie premiera. Wiesz, szefow rzadow interesuja czasem takie ciekawostki. Niedlugo bedzie swietna okazja. Jesli dobrze pamietam, pojutrze wszyscy jestesmy zaproszeni na uroczysty koncert w operze. -Jestes uroczy, jak zwykle - rzucil chlodno Malinowski. -Taki zawod, Tadziu. Trzeba cwiczyc odpornosc na stres i przykrosci. Mnie na przyklad szczegolna przykrosc sprawia, kiedy starzy przyjaciele wciskaja mi kit, a pozniej dziwia sie, dlaczego nasza przyjazn sie chwieje. Ale coz, nam chyba cos takiego nie grozi? -Prywatny Instytut Leczenia Nerwic i Depresji. Ursynow, tuz pod lasem. Wiecej nie moge ci powiedziec. Ale uwazaj, tam smierdzi klopotami na kilometr. -Czego dowiedziala sie tam Sil? -Daj mi dokonczyc to, co zaczalem, Piotr. Obiecuje, ze jak bede wszystko wiedzial, pierwszy sie o tym dowiesz. -Co to za typy? - spytal spokojnie Krentz. -Ostroznie z tym. Zanim czegos tam dotkniesz, sprawdz, jak bardzo parzy. Przysiegam ci, ze na razie sam bladze we mgle. To bardzo niebezpieczni i wplywowi ludzie. Tych kilku konowalow to przykrywka. Ale jednego mozesz byc pewien: Sil jest w porzadku. Krentz odetchnal gleboko. Ponownie wyjal chusteczke i wytarl nos. -Mam prosbe - powiedzial po chwili. -Duzo tych prosb jak na jedno spotkanie. -Pogadaj z gliniarzami, zeby zluzowali troche Czechowicza. Malinowski obrocil sie raptownie w strone Krentza. -Zwariowales?! Zgineli ludzie z BOR-u i facet z CBS! Jak to sobie wyobrazasz?! -On jest czysty, gwarantuje. -Nawet gdyby tak bylo, jest waznym swiadkiem. -Tydzien. -Nie ma mowy. -Dostarcze go prosto przed twoje oblicze, slowo. -Jego ojciec, byly prezes DOTOMILU, siedzi w wiezieniu. Wyludzenie podatku VAT, poza tym... -Wiesz, ze to niewazne - przerwal mu pulkownik. -Tydzien i ani dnia dluzej, ale zostaw Olene w spokoju. -Sil jest twoja. Jesli nie pracuje dla tych lekarzy, z mojej strony nic jej nie grozi. Malinowski pokrecil glowa. -Oczywiscie nie moge liczyc, ze nie bedziecie sie wpieprzac? -Na pewno nie bedziemy wam przeszkadzac. Sprawy rzecznika nawet nie ruszymy. Interesuje nas tylko Czechowicz. -A niby jak to sobie wyobrazasz? Oni sie przyjaznia, a caly balagan zaczal sie od ich ostatniego spotkania. Krentz zajrzal Malinowskiemu gleboko w oczy. -Dobrze wiesz, ze caly ten balagan zaczal sie duzo wczesniej. Chcesz mi wmowic, ze pracujesz nad tym dopiero od chwili porwania rzecznika? -Piotr, po co mamy sobie wchodzic w droge? -Masz racje, po co? I tu, drogi przyjacielu, jest miejsce na wspolprace naszych bratnich agencji. -Uwielbiam twoje niesmiertelne poczucie humoru. - Malinowski powrocil do karmienia kaczek. -Nie zartuje, Tadziu - odezwal sie powaznie pulkownik. - Chce dobrze zalatwic te sprawe. -Jasne - rzucil z przekasem Malinowski. - A niby o co innego mogloby ci chodzic? Krentz podniosl sie wolno z lawki. Rozejrzal sie uwaznie i podal reke Malinowskiemu. -Badzmy w kontakcie - rzekl, przytrzymujac troche dluzej jego dlon. -A jest inne wyjscie? - burknal Malinowski. -Nie ma i dlatego zawsze tak dobrze sie rozumiemy. Major Krzysztof Bauer rozesmial sie glosno, opadl na kanape, na ktorej Piotr Krentz zwykle przyjmowal gosci, i z animuszem uderzyl dlonia w oparcie. -Rzeczywiscie tak ci powiedzial? - parsknal, nie przestajac rechotac. -Nie tylko nakierowal nas tam, gdzie mamy sobie zrobic wycieczke, ale jeszcze dal do reki przewodnik, zebysmy sie przypadkiem nie zgubili - odparl pulkownik. Bauer wolno powaznial. -W co on nas pakuje? - spytal z obawa w glosie. Krentz rozlozyl rece. -Malinowski nie jest moze idealem, ale nie wyglada mi na kogos, kto zrobilby nam tego typu swinstwo. Zaufalbym mu. -Po co to robi? -Moze nie ma wyjscia. Wystawil Olene na wabia, a my zlapalismy haczyk. Rozejrzyjmy sie uwaznie. -Nie ufalbym mu tak do konca - westchnal Bauer. -Nikomu nie mozna ufac do konca. - Pulkownik sie usmiechnal. - Ale mozna udawac, ze tak wlasnie robimy. Gdzie Ultra? -Juz tu idzie. W tym momencie rozleglo sie pukanie do drzwi. -Wejdz! - rzucil Bauer. Agentka smialo podeszla do biurka Krentza. -Jak idzie? - spytal prosto z mostu pulkownik. -Robimy dokumentacje. -A Robert Czechowicz? -Dostarczylismy mu kilkanascie ksiazek, o ktore prosil, i pracuje. Siedzi na "mecie". -Nie musisz juz go tak skrzetnie ukrywac. Dogadalem sie z Maliniakiem. Mamy okolo tygodnia. -Wspaniale - powiedziala agentka. - To bardzo pomoze. -Wiem, ale uwazaj. Nie tylko gliniarze go szukaja. Ultra ze zrozumieniem pokiwala glowa. Przy okazji zerknela w strone Bauera, ktory probowal wyjac z kieszeni paczke papierosow, ale skarcony spojrzeniem przez Krentza szybko ja schowal. Pulkownik wyciagnal z szuflady notatnik i wolno go otworzyl. -Dowiedz sie wszystkiego, co mozesz, o Prywatnym Instytucie Leczenia Nerwic i Depresji na Ursynowie - rzekl po chwili. - A pozniej przejdz sie tam. Tylko nie wymachuj zadna legitymacja, a tym bardziej spluwa. Wymysl cos i postaraj sie za bardzo nie zapasc im w pamiec. -Tak jest. -Jakies pytania? -Czy Kniewicz?... -To twoja sprawa - przerwal jej pulkownik. -Rozumiem. Odmeldowuje sie. Dziewczyna zniknela za drzwiami. Krentz spojrzal na rozradowanego Bauera. -No i czego rechoczesz? -Alergie masz na tego Kniewicza, czy co? - Major ponownie sie rozesmial. - Chlopak zawsze byl wobec nas w porzadku. Pulkownik zwiesil glowe. -Jasne, ale widzisz, Krzysiu, od roku, na przyklad gdy otwieram wlasna lodowke, mam takie leki, ze znajde go w srodku. I troche mi to przeszkadza. Bauer ukryl twarz w dloniach, probujac bezskutecznie spowazniec. -Idz stad, nie denerwuj mnie! - burknal pulkownik. Nie czekajac na dalsze zachety, major poderwal sie z kanapy. -Milego dnia - rzucil w drzwiach, po czym zatrzasnal je, ratujac sie przed kolejnym wybuchem smiechu. ROZDZIAL 6 Robert Czechowicz byl tak pochloniety lektura, ze dopiero po kilku sekundach zwrocil uwage na zgrzytajacy w zamku klucz. Drzwi sie otworzyly i do mieszkania weszla Ultra, a moment pozniej Adam, ktory dzwigal spora paczke zwiazanych gazet.-Jak idzie? - spytal Kniewicz, rzucajac pod sciane tobol z prasa. -Juz koncze, chodzcie tutaj - odparl lekarz. -Za chwile! - krzyknela z kuchni Ultra. - Ktos chce herbaty? -Ja coli - rzekl Czechowicz. Adam machnal tylko dziewczynie, aby niczego mu nie nalewala, i usiadl przy stole obok Roberta. -No, to co takiego ciekawego jest w tej hipnozie, panie doktorze? - spytal, przygladajac sie ksiazkom rozlozonym na blacie. Czechowicz wzruszyl ramionami. -Czytam o tym od dobrych kilku godzin i niczego podejrzanego nie widze. To bardzo pozyteczna metoda terapeutyczna i relaksacyjna, calkowicie bezpieczna dla pacjenta. Chyba nie tedy droga. Jolka musiala cos pokrecic. -Niemozliwe - zaoponowala Ultra, stawiajac na stoliku szklanke z cola. - Cos w tym musi byc. -Byles im do czegos potrzebny - potwierdzil dziennikarz. - Cos tam z toba robili. Z jakiegos powodu ryzykowali uklad z ta cala Sil. -Sprawdziles, czy nie masz sladow igiel lub ciec? - zapytala Ultra. -Kilkakrotnie. Jestem czysty na sto procent. Zadnych iniekcji, uszkodzen naskorka, nic. Adam rozlozyl rece. -Sam juz nie wiem. -No dobrze. - Agentka podsunela sobie fotel i usiadla przy stoliku naprzeciw Roberta. - Opowiedz w skrocie, o co tu chodzi. Tylko bez tego belkotu z amerykanskich horrorow. Co mozna zrobic z pacjentem za pomoca tej hipnozy? -Posluchajcie. - Czechowicz siegnal po szklanke i wypil lyk coli. - Normalnie umysl czlowieka funkcjonuje tak, aby caly czas analizowac, porownywac, dostosowywac, zapamietywac i tak dalej. Dzieki temu mamy okreslone nawyki, zwyczaje, zasady. Czegos sie wstydzimy, czegos boimy, czegos nie lubimy, a cos tam sprawia nam niezwykla przyjemnosc. To proste. Agentka i dziennikarz pokiwali glowami. -Hipnoza - kontynuowal Robert - wprowadza osrodkowy uklad nerwowy w stan tak wielkiej relaksacji, ze wyzwala go z wiekszosci tych cech. -To znaczy? - spytala rzeczowo Ultra. -To znaczy, ze umysl zahipnotyzowanego przestaje byc psychicznym i obyczajowym cenzorem swojego wlasciciela, "zapominajac" o wiekszosci nawykow. -Jak to sie objawia? -Mowiac mozliwie najprosciej, umysl jest tak rozleniwiony i odprezony, ze nie chce mu sie korzystac z wlasnych zasobow i przyjmuje niemal kazda sugestie z zewnatrz. Przykladowo, jesli lysemu kazesz sie ladnie uczesac, bedzie sie czesal z przekonaniem, bo jego umysl zapomnial, ze czlowiek ten nie ma na glowie chocby jednego wlosa. Zahipnotyzowany, ktory smiertelnie boi sie psow, bedzie bez najmniejszej obawy przytulal wkurzonego rottweilera, jesli tylko prowadzacy mu to zasugeruje. Rozumiecie, o co chodzi? -Czyli takiej osobie mozna wmowic wszystko! - podsumowala agentka. Czechowicz usmiechnal sie i pokrecil glowa. -O to wlasnie chodzi, ze nie. Istnieja w nas wrodzone instynkty, ktorych nawet hipnoza nie jest w stanie wymazac. Nalezy do nich na przyklad instynkt przetrwania. Zdrowego czlowieka nawet w hipnozie nie da sie zmusic do popelnienia samobojstwa albo do wyjscia na ulice i zabijania, dajmy na to, wszystkich wygladajacych na prostytutki kobiet w krotkich spodniczkach. Adam spojrzal na Ultre, jakby oczekiwal jakiegos wyjasnienia. -Nie wiem. - Agentka wzruszyla ramionami. - To tylko ksiazki. Moze ci lekarze wpadli na cos, o czym nikt nie ma jeszcze zielonego pojecia. Szukaja ludzi slabych, uleglych, niedojrzalych, ktorzy stanowia wiekszosc klienteli psychiatrow. -Robert nie pasuje do takiego wzorca - zauwazyl Kniewicz. -I dlatego Sil odurzala go prochami - odparla dziewczyna. -To nie ma sensu. - Dziennikarz pokrecil glowa. - Maja tylu pacjentow pod reka, a ryzykowaliby przestepstwo na lekarzu?! Z jakiegos powodu musi im chodzic o konkretne osoby. -Co ty o tym sadzisz? - spytala agentka Czechowicza. -Nie macie racji. -W czym? -To, czy ktos ma silny czy slaby charakter, nie ma z punktu widzenia hipnozy znaczenia. Zaradni, niezaradni, latwowierni, niedowiarki... to bez roznicy. Zasada Ochorowicza. -To znaczy? - zainteresowal sie dziennikarz. -Pod koniec XIX wieku doktor Julian Ochorowicz sformulowal zasade mowiaca o tym, ze oczekiwanie na reakcje organizmu na bodziec przyspiesza te reakcje, niezaleznie od wiary czy nastawienia. -Oczekiwanie na ziewniecie szybko spowoduje ziewniecie. -Wlasnie. Ciezko cos takiego przezwyciezyc. To sie nazywa ideoplastia. Podobnie jest z hipnoza. Charakter, swiatopoglad czy dojrzalosc psychiczna nie maja znaczenia, jesli chodzi o podatnosc na nia. Bodzce powodujace zapadanie w sen hipnotyczny beda dzialaly rownie skutecznie. -Kazdego mozna bez problemu wprowadzic w trans? - spytala dla porzadku Ultra. -Teoretycznie tak, chociaz o podatnosci na tego typu relaksacje decyduje kilka czynnikow. Nie tych jednak, o ktorych mowiliscie. Czesc ludzi poddaje sie temu latwiej, czesc trudniej, ale jesli nie chcesz, nikt cie nie zahipnotyzuje. Wystarczy, ze nie bedziesz wykonywala polecen. Adam wstal, wlozyl rece do kieszeni i przeszedl sie po pokoju. -No dobrze - powiedzial po chwili. - Zalozmy, ze dam sie wprowadzic w trans, a hipnotyzer zakoduje mi w podswiadomosci jakis wyraz lub haslo, na ktore po obudzeniu bede reagowac w sposob zasugerowany podczas seansu. -Skad ci to przyszlo do glowy? - skrzywil sie Robert. -Pamietasz taki stary film z Charlesem Bronsonem? Mial chyba tytul Telefon. Facet dzwonil do osob "zaprogramowanych" wczesniej podczas hipnozy, czytal im fragment wiersza, ktory ich podswiadomosc zapamietala, i zmuszal do robienia roznych dziwnych rzeczy. -Bzdury. -Jestes pewien? -Juz wam mowilem. Tego typu zmuszanie, programowanie czy inne cuda, ktore widziales na filmach, nie sa mozliwe. -W porzadku. - Dziennikarz podniosl rece, jakby chcial dac do zrozumienia, ze sie poddaje. - A te cale halucynacje, o ktorych prawdopodobnie wszyscy slyszelismy? Ogladales chyba ten film na Discovery? -To zupelnie inna sprawa. Jest cos takiego jak halucynacje pozytywne i negatywne. Mozna na przyklad zasugerowac pacjentowi, ze trzyma na kolanach puszystego kotka, a on bedzie przekonany, ze to prawda. Bedzie go glaskal i przytulal, choc w rzeczywistosci zwierze nie istnieje. -Niezle. - Agentka rozesmiala sie. - Podoba mi sie. -Efektowne, ale do niczego sie nie przydaje - podsumowal Czechowicz. -Nie badz taki pewien - zaoponowala Ultra. - Jesli moja robota nauczyla mnie czegokolwiek, to tego, jak bardzo niewiele jest rzeczy niemozliwych. Nie masz pojecia, ile nieoczekiwanych zjawisk i niepraktycznych z pozoru przedmiotow wykorzystuja przestepcy. Robert wypil reszte coli, po czym postawil szklanke na stole troche glosniej, niz zamierzal. -Strescilem wam mniej wiecej to, co najwazniejsze - oznajmil po chwili. - Co teraz robimy? -Przejdziemy sie tam - rzekla spokojnie agentka. -Chyba zartujesz? - Czechowicz otworzyl szeroko oczy. -Wrecz przeciwnie. Lekarz obrocil sie w strone Kniewicza. -Ma racje - potwierdzil dziennikarz. - Inaczej niczego sie nie dowiemy. -Chcecie mnie tam zabrac? -Tak - odparla agentka. -Przeciez oni mnie tam znaja! -Ale nie wiedza, ze ty znasz ich - zauwazyl Adam. - Nigdy nie byles tam z wlasnej woli, nie pamietasz zadnej z tych wizyt. Zawsze zabierali cie nieprzytomnego, niczego sie nie domysla. Czechowicz potarl nerwowo czolo reka. -Jak chcecie to zrobic? -Spokojnie. - Ultra usmiechnela sie. - Wszystko ci powiemy. Jeszcze coli? Kawiarenka miescila sie przy niewielkiej uliczce, jakies trzysta metrow od glownego rynku w Nowym Targu. Na zewnatrz staly zaledwie trzy stoliki, ale o tej porze to zdecydowanie wystarczalo. O jedenastej przed poludniem klientow bylo tu jak na lekarstwo i mimo slonecznej pogody tylko dwa zewnetrzne stoliki byly zajete. Przy jednym z nich starszy pan popijal spokojnie kawe, przegladajac gazety. Przy drugim mloda, atrakcyjna kobieta saczyla gin z tonikiem. W srodku bylo kilka osob, ale wiekszosc stanowili tubylcy, najczesciej pozbawieni pracy lub stalego zajecia. Pili piwo "na kreche", zyjac nadzieja, ze gospodarzowi wystarczy cierpliwosci do lepszych czasow. Do stolika, przy ktorym siedziala kobieta, dosiadl sie elegancki czterdziestolatek. Nie wygladal na kogos, kto pochodzi z tych stron, a jego twarz zdradzala nie tylko znuzenie, ale i rozdraznienie. Krytycznie spojrzal przez szybe na pijacych w srodku, po czym przysunal sie blizej. Teczke, ktora mial ze soba, polozyl obok krzeselka. -Jak leci, Sil? - spytal obojetnie kobiete, ktora sprawiala wrazenie, jakby w ogole nie zwrocila uwagi na nowego towarzysza. -Swietnie - odparla chlodno, nadal wpatrujac sie w drinka. - Co mam robic? -Zniknac na pewien czas. Troche narozrabialas i musi sie uspokoic. -Wszystko jest w porzadku. Nie wiem, o co ci chodzi. - Dopiero teraz spojrzala na mezczyzne. Do stolika podszedl mlody chlopak, by przyjac zamowienie. -Wode sodowa prosze - mruknal elegancik. Poczekal, az kelner zniknie za drzwiami, a nastepnie znowu zwrocil sie w strone kobiety. - Wkurzylas szefa. -Nie rozumiem. - W oczach Sil dalo sie zauwazyc cien niepokoju. -Przestraszyl go Krentz. Przyszedl i zaczal wywijac kajdankami dla ciebie. Kobieta nie odpowiedziala. Pociagnela kolejny lyk ze szklanki i zamknela na chwile oczy. -Co to byla za historia z Ultra, lekarzem i tym Kniewiczem? - spytal elegancik. -Zaskoczyli mnie, ale opanowalam sytuacje. Wykonalam rozkaz. Tak jak planowalismy, wcisnelam im te klinike i zniknelam. -Za wczesnie. Mialas, do cholery, czekac na sygnal. Sil nie dala po sobie poznac zniecierpliwienia. -Co mialam robic? Pojawili sie nagle w mieszkaniu, trzeba bylo szybko reagowac. W ten sposob stalo sie to nawet bardziej wiarygodne. -Ale wzmoglo czujnosc Krentza. -Kupili to. Wszystko jest w porzadku. Powiedz szefowi, ze nie musi sie niczym martwic. Przerwali na moment, widzac, ze zbliza sie do nich kelner. Postawil na stoliku szklanke z woda. Elegancik odczekal jeszcze chwile, a potem powiedzial spokojnie: -Bedziemy w kontakcie. Na razie znikasz. -Powiedz mu - rzekla z naciskiem - ze wszystko jest pod kontrola. -To sie okaze - odparl mezczyzna, nie zmieniajac obojetnej miny. - Na razie poobserwujemy, jak pojdzie ludziom pulkownika. -Co robi Ultra? -Chyba szykuje wycieczke do instytutu. -A lekarz? -Nic mu nie jest. Zluzowalismy go troche, a gliniarze maja dac spokoj na kilka dni. Jak on, do cholery, dotarl do Ultry?! -Nie mam pojecia. - Sil mocno zacisnela dlonie. - Zastanawialam sie nad tym juz tysiace razy. -Wiesz, co bedzie, jak wyjdzie na jaw, ze narazalas cywila?! Po cholere mowilas im o jego wizytach w instytucie?! - Elegancik podniosl glos, ale szybko sie opanowal. -Bo tak bylo trzeba! - syknela z naciskiem. - Nie wiedzialam, czego sie dowiedzieli, i nie moglam ryzykowac. A ty jak bys sie zachowal, gdyby ktoregos dnia twoj klient zjawil sie w drzwiach z Ultra pod pacha?! Do tego jeszcze ten dziennikarz! Mogli mnie i cala akcje zalatwic na amen, a teraz jeszcze nie wszystko stracone. Na przekonanie ich mialam piec minut! -Uspokoj sie! - Mezczyzna polozyl znaczaco reke na jej dloni. - Nie chce, zeby ktos zaczal sie nam przygladac. Sil nabrala gleboko powietrza w pluca. Potarla delikatnie palcami czolo i ostroznie sie rozejrzala. -Jedz do Rabki i zostan tam - dodal agent po kilku sekundach. - Skontaktuje sie z toba. - Szybko wstal, wzial teczke i odszedl w strone rynku. Sil dokonczyla drinka, polozyla na stoliku trzydziesci zlotych i rowniez wstala. -Pieprzona Ultra! - warknela przez zeby, ruszajac w przeciwnym kierunku niz elegancik. Andrzej Korwin zapukal do gabinetu Wasylyszyna juz trzeci raz w ciagu ostatniej godziny. -Znowu dzwonili - rzucil od progu. -Wejdz - mruknal znad biurka profesor, przegladajac jakies papiery. -Co z nimi zrobimy? - spytal Korwin. - Ciagle chca rozmawiac z panem. Wasylyszyn podniosl wzrok. -Trzeba im pozwolic przyjsc. -Jak to? - zaniepokoil sie doktor. Profesor pokrecil glowa. -Nie mozemy wzbudzac podejrzen. Jesli dziennikarze chca obejrzec instytut, nie wolno zachowywac sie jak ktos, kto ma cokolwiek do ukrycia. Korwin usiadl powoli na krzesle. Jego spojrzenie wskazywalo, ze intensywnie analizuje za i przeciw. Profesor, widzac zafrasowanie asystenta, wypogodnial i spokojnie podal mu paczke papierosow. -Nie, dziekuje. - Korwin pokrecil glowa. -Przypomnij mi, co to za ludzie. -Adam Kniewicz, ten facet z telewizji, jakas jego kolezanka z redakcji i konsultant medyczny. -Mowiles, ze to Czechowicz... -Wlasnie, tego sie boje najbardziej. Gdzie oni go dorwali? Wasylyszyn uniosl dlon, ponownie uspokajajac Korwina. -On niczego nie pamieta i nie ma pojecia, ze kiedykolwiek tu byl. Oddzwon i powiedz, ze moga zwiedzic instytut, a ty ich oprowadzisz. Niech ten Gorec ma na nich oko i szybko sie ich pozbadzmy. Daj delikatnie do zrozumienia, ze krecic nie moga, poniewaz nasi pacjenci sobie tego nie zycza. Doktor wciaz nie wygladal na przekonanego. -A jesli to nie jest przypadek? Jesli rzeczywiscie czegos sie dowiedzial i teraz sciaga tu pismakow? -To niczego nie udowodni. Dziennikarze zobacza wzorowa poradnie dla osob z problemami depresyjnymi i wyjda zachwyceni. Co z ta wynajeta przez Gorca kobieta? -Powiedziala, ze musi wyjechac na tydzien, aby uniknac klopotow z szefami. Ona nic nie powie. Za dobrze jej placimy, a poza tym raczej nikt by jej nie uwierzyl. Gorec ma ja w garsci: to byla policjantka, obecnie pracujaca w jakiejs firmie ochroniarskiej. Tym razem profesor spowaznial, a jego twarz ponownie stala sie surowa. -A co ona wie? -Tylko to, co dotyczylo Czechowicza. Jest w to wplatana i nie sadze, aby ryzykowala, mowiac mu cokolwiek. To ona podawala mu haerotex. Wasylyszyn zamyslil sie. -Nigdy jej tu nie przywozcie. -Oczywiscie - potwierdzil szybko Korwin. -Czy ona wie cos o ostatnich klopotach Czechowicza? -Pewnie tak, udawala jego dziewczyne. -Jak na to zareagowala? -Troche sie wystraszyla, ale Gorec ja uspokoil. Mimo wszystko chciala wyjechac. Mysle, ze dopoki jest przestraszona, nie bedzie z nia najmniejszych klopotow. W razie czego nasi chlopcy zadbaja, aby wszystko bylo w porzadku. -Nie chce o tym slyszec. Korwin po raz pierwszy tego dnia sie usmiechnal. -Nie musi sie pan niczym martwic, profesorze. -Nie jestem przekonany - mruknal pod nosem Wasylyszyn. - Ale chwilowo to niewazne. W kazdym razie dobrze pilnujcie tych dziennikarzy. Budynek przypominal mala, ale dosc nowoczesna dwupietrowa szkole lub niewielki biurowiec. Stal na granicy lasu otoczony dosc wysokim plotem. Sciany z jasnobrazowych metalicznych plyt wygladaly solidnie i wzbudzaly zaufanie. Przed wejsciem rozciagal sie dosc duzy trawnik z kilkoma laweczkami, urzadzony na ksztalt parku. Wysypane drobnym zwirem alejki przecinajace trawe byly zadbane, a lawki przykladnie odmalowane. Napis nad wejsciem budynku - Prywatny Instytut Leczenia Nerwic i Depresji - nie byl zbyt wielki, jakby projektant chcial zachowac subtelna skromnosc i szacunek dla pacjentow. W srodku Ultre, Adama i Roberta zaskoczyl przyjazny, niemal domowy wystroj w zadnym wypadku nie przypominajacy szpitalnego. Usmiechnieta sekretarka czekala juz na nich przy swoim stoliku kilka metrow od wejscia, po prawej. -Dzien dobry panstwu. - Przywitala ich uprzejmym uklonem, wstajac z krzesla. - Prosze spoczac na kanapie, doktor Korwin zaraz po panstwa przyjdzie. -Pusto tu troche u was - zauwazyl Czechowicz. Na korytarzu nie bylo zywej duszy. -Jest wczesne popoludnie, a pacjenci umawiani sa na konsultacje zwykle od godziny drugiej - odpowiedziala sekretarka. - W tej chwili odbywaja sie zajecia tylko ze stalymi pensjonariuszami. Czechowicz skinal glowa ze zrozumieniem. Ultra czujnie sie rozgladala, Adam wiec - sprawiajacy wrazenie lekko znudzonego - usiadl na kanapie i pociagnal lekko agentke za bluzke, dajac jej do zrozumienia, by nie rzucala sie zbytnio w oczy. Dwadziescia metrow od nich niemal bezszelestnie otworzyly sie jasnobrazowe drzwi po prawej stronie korytarza i pojawil sie w nich wysoki czterdziestolatek w bialym fartuchu. Raznie podazyl w ich kierunku. -Andrzej Korwin - przedstawil sie, wyciagajac reke najpierw do Ultry, a nastepnie do Adama i Roberta. Kniewicz wstal, aby podac dlon lekarzowi. -Adam Kniewicz z TVP, to moja asystentka Anna Rosloniak, a to doktor Robert Czechowicz, wspolpracujacy z nami konsultant, ktory pomoze nam zrozumiec, o co tu wlasciwie chodzi. - Dziennikarz usmiechnal sie. -Pan jest psychiatra? - spytal uprzejmie Korwin, zwracajac sie do Roberta. -Nie. - Czechowicz uwaznie przyjrzal sie rozmowcy, usilujac znalezc najmniejsza chocby przeslanke potwierdzajaca, ze sie kiedykolwiek widzieli. - Pomagam panu Kniewiczowi, starajac sie tlumaczyc na jezyk przecietnego widza tajniki roznych dziedzin medycyny. Twarz psychiatry byla niezmiennie spokojna, wrecz beznamietna. -To nie jest program dla specjalistow - pospieszyl z pomoca Adam. -Oczywiscie. - Korwin wskazal reka korytarz, zapraszajac gosci do zwiedzania. Szli chwile w milczeniu, mijajac kolejne plakaty reklamowe rozwieszone na scianach. Po kilkudziesieciu metrach korytarz skrecal w prawo. Korwin doprowadzil ich do windy, po czym zatrzymal sie, wcisnal guzik i raz jeszcze zwrocil sie do Adama. -Pan raczej specjalizuje sie w programach politycznych, prawda? - spytal, przygladajac sie uwaznie dziennikarzowi. -Specjalizuje sie w tematyce spoleczno-politycznej - poprawil go Kniewicz. - Depresja to dzis choroba spoleczna, zgodzi sie pan ze mna? -Niestety - przyznal psychiatra, kiwajac glowa. Winda przyjechala. Korwin otworzyl drzwi, wpuscil wszystkich do srodka, wszedl i nacisnal guzik z dwojka. -Przez telefon mowil pan, ze chce sie zapoznac z naszymi metodami - upewnil sie psychiatra, nie spuszczajac wzroku z Adama. -Z tego, co wiemy, wasze metody sa bardzo interesujace i... nowoczesne. - Dziennikarz usmiechnal sie. - Oczywiscie, jezeli to mozliwe, chcielibysmy zwiedzic osrodek. Winda zatrzymala sie na drugim pietrze. -To, co nie narusza dobr pacjentow, przekazemy panstwu najlepiej jak potrafimy. - Korwin otworzyl drzwi, aby wypuscic gosci. Korytarz na drugim pietrze byl zdecydowanie jasniejszy. Wiekszosc powierzchni po prawej stronie stanowily okna, z zewnatrz widoczne jako brazowawe plyty. Po lewej co kilka metrow widac bylo drzwi, wszystkie zamkniete. Panowala niemal idealna cisza. Korwin wkroczyl do jednego z pomieszczen i ruchem reki poprosil gosci, aby weszli za nim. Kremowoniebieski pokoj, idealnie czysty i - jak sie okazalo po zamknieciu drzwi - wspaniale wyciszony, zrobil na nich duze wrazenie. Nie bylo tu zadnych mebli oprocz bialej kozetki, na ktorej lezal welniany koc, oraz obszernego fotela o regulowanym nachyleniu oparcia. Jasnoniebieski antystatyczny dywan pokrywal cala podloge. Doktor Korwin ustawil sie naprzeciw gosci i odczekal chwile, az wszystko dokladnie obejrza. -To jeden z pokojow nazywanych przez nas "goscinnymi" - oznajmil. - Trafiaja tu pacjenci z rozpoznanymi nerwicami, zaburzeniami depresyjnymi lub innymi schorzeniami wymagajacymi psychoterapii torowej. Kniewicz skinal glowa. -Moglby pan wytlumaczyc, na czym polega "terapia torowa"? - spytal, sprawdzajac reka twardosc kozetki. -Oczywiscie - odpowiedzial Korwin z usmiechem. - Umownie nazywamy tak dostosowanie metod leczenia do konkretnego przypadku. Zwykle po wizycie u psychiatry pacjenci otrzymuja leki i odsylani sa do domow. Nastepna wizyta odbywa sie mniej wiecej miesiac pozniej i na tym leczenie sie konczy. My postepujemy inaczej. Ultra zerknela w strone Roberta, sprawdzajac, czy sie jakos trzyma, ale jego kamienny wyraz twarzy uspokoil ja. -Na parterze tego budynku, w zwyklych gabinetach, odbywamy pierwsze spotkania z potencjalnymi pacjentami. Po wstepnym rozpoznaniu, ktore trwa czasem dosc dlugo, przypisujemy tak zwany wstepny tor dzialan. Obejmuje on nierzadko wspolprace z lekarzami innych specjalnosci i, oczywiscie, psychologami. Zdarza sie nawet, ze pacjenci zostaja u nas kilka lub kilkanascie dni. Pokoj, w ktorym sie znajdujemy, sluzy do spotkan z psychoanalitykiem. -Imponujace - przyznal Czechowicz, choc bez cienia emocji. -Dziekuje - zrewanzowal mu sie Korwin. - Nasze metody maja starannie opracowany harmonogram. Bez przerwy obserwujemy postepy pacjenta i dostosowujemy do nich dalsze poczynania, rownowazac oddzialywanie farmakologiczne, psychoterapeutyczne... -Hipnoze? - dopowiedziala niesmialo Ultra. -Tak, pani redaktor. - Korwin sie usmiechnal. - Domyslilem sie, ze to glownie bedzie panstwa interesowac. Postaram sie jeszcze o tym dokladniej opowiedziec. Prosze za mna. Otworzyl drzwi i wyszedl na korytarz. Ultra, Kniewicz i Czechowicz raz jeszcze uwaznie rozejrzeli sie po pokoju, a nastepnie podazyli za nim. Mineli kilkoro drzwi, gdy Korwin otworzyl kolejne, poczekal, az wejda do srodka, i zamknal je za soba. -To jeden z wielu naszych gabinetow lekarskich. Jak wspomnialem, nie interesuje nas dzialanie wycinkowe. Nie ograniczamy sie do podawania lekow i odsylania chorych do domu. W tym miejscu nasi pacjenci moga liczyc na pelna opieke medyczna. Depresja czesto wiaze sie, jak pewnie doskonale pan wie - tu wskazal Czechowicza - z roznego rodzaju dolegliwosciami, takimi jak dusznosci, zaburzenia akcji serca, klopoty z przewodem pokarmowym czy zawroty glowy. Tutaj odpowiedni specjalisci, rownolegle z naszymi dzialaniami, prowadza leczenie indywidualne dostosowane do konkretnych przypadkow. Pomieszczenie niczym nie roznilo sie od zwyklych gabinetow lekarskich w przychodniach, tyle tylko ze raczej tych dla zamozniejszych klientow. Czechowicz obejrzal uwaznie szafke z lekarstwami, przebiegl wzrokiem po biurku oraz kozetce i ponownie skupil sie na opowiesci Korwina. -Jestesmy przygotowani na wszelkie sytuacje - ciagnal psychiatra. - Mozemy wykonac w tym budynku EKG, EEG, ERM, USG i oczywiscie badania krwi. Jak wiec panstwo widza, jestesmy niemal calkowicie samowystarczalni. -To niezwykle, biorac pod uwage sytuacje naszej sluzby zdrowia - wtracil Kniewicz. -Pragniemy uchodzic za chlubny wyjatek - oswiadczyl dumnie Korwin. - W Polsce jest juz sporo prywatnych osrodkow na dosc wysokim poziomie, ale to wciaz kropla w morzu potrzeb. Wszystko jest kwestia... -Pieniedzy? - podsunela niesmialo Ultra. -Myslalem raczej o odpowiednim podejsciu do problemu i wlasciwym systemie pracy. - Lekarz usmiechnal sie. - Ale oczywiscie finanse stanowia niebagatelny element. -Jesli to nie tajemnica... z czego sie utrzymujecie? - Dziewczyna zrobila niewinna mine, idealnie wczuwajac sie w role poczatkujacej dziennikarki. -Mamy kilku hojnych sponsorow, jednak bez ich zgody nie chcialbym sie zaglebiac w ten temat. W miare mozliwosci staramy sie chronic ich interesy. Dokumenty dotyczace finansow sa do wgladu wylacznie dla odpowiednich sluzb kontrolnych. Prasie ich nie udostepniamy. Ponadto nie ukrywamy, ze nasze uslugi nie sa tanie. -Spodziewam sie - rzekl Kniewicz. - Jestescie takze osrodkiem badawczym? Pytanie to, wbrew oczekiwaniom calej trojki, nie zmienilo pogodnego wyrazu twarzy Korwina. -Nasza ambicja jest stale ulepszanie metod - przyznal. - Prowadzimy roznego rodzaju badania, ale nie sadze, zeby specjalnie zainteresowaly one panstwa widzow. -Niech pan chociaz zdradzi, w jakim kierunku prowadzicie te badania - poprosila przemile Ultra, wciaz usmiechajac sie od ucha do ucha. Obserwujac agentke, Kniewicz z trudem zachowywal powage. Katem oka dostrzegl zamyslona twarz milczacego od dobrych kilku minut Roberta. Czechowicz sprawial wrazenie, jakby nie sluchal rozmowy; uwaznie lustrowal wzrokiem cale pomieszczenie. Jego nastroj zaniepokoil dziennikarza. Mogl zdradzic prawdziwy cel ich wizyty, a co najgorsze, rzeczywista wiedze o swoich zwiazkach z tym miejscem. -Wlasnie! - wtracil rezolutnie Adam. - Pan nam opowie o badaniach, a doktor Czechowicz pomoze zrozumiec to wszystko. Prawda, panie doktorze? -Oczywiscie. - Robert wyrwal sie z zamyslenia. Na szczescie mial juz pogodniejsza mine. Korwin usmiechnal sie tajemniczo. -No dobrze - rzekl, kiwajac glowa. - Jesli maja panstwo ochote sluchac nudnych wykladow skromnego naukowca, sluze. -Nigdzie nam sie nie spieszy - upewnil go Kniewicz. -Zdaje pan sobie sprawe, ze nie mozemy wpuscic tu kamer? -Powiadomiono mnie o tym. -Bedzie pan zdany na osobista relacje. -Wiem i dlatego staram sie jak najdokladniej poznac wszelkie wasze sukcesy. Korwin zatrzymal na chwile wzrok na Adamie, po czym znowu szeroko sie usmiechnal. -W takim razie zapraszam do pokoju, w ktorym wygodniej nam bedzie rozmawiac. - Otworzyl drzwi, dajac uprzejmie do zrozumienia, zeby szli za nim. Na korytarzu siegnal do kieszeni po telefon. Ultra, udajac zainteresowanie zupelnie czym innym, uwaznie sluchala tego, co mowi. -Idziemy do was... Wiem... Wszystko gotowe?... Nie przerywajcie... No, czesc. Prosze za mna! - zwrocil sie do calej trojki. Droga byla dosc dluga i kreta. Musieli zejsc pietro nizej i kilkakrotnie skrecic roznej wielkosci korytarzami, zanim dotarli do ciemnoniebieskich drzwi. Zatrzymali sie na znak lekarza. -Prosze teraz o cisze - rzekl Korwin powaznie. - W tej chwili za tymi drzwiami prowadzone jest badanie za pomoca hipnozy. Pani Zofia, ktora zgodzila sie na panstwa wizyte, jest w transie. Prosze wolno i jak najciszej wejsc za mna i niczego na razie nie mowic. Czy wszystko jest dla panstwa jasne? Przytakneli. Korwin otworzyl wolno drzwi i dal znak, aby szli za nim. Kiedy znalezli sie w pomieszczeniu, psychiatra zamknal je ostroznie. Panowal tu polmrok, wiec przez chwile ich oczy przyzwyczajaly sie do nowych warunkow. Sala byla dosc duza, miala okolo piecdziesieciu metrow kwadratowych. Zaciagnieto ciezkie kotary. Slabiutkie swiatlo dochodzilo tu wylacznie z dwoch lampek umieszczonych naprzeciwko siebie na scianach. Tuz obok drzwi stalo kilka krzesel. Korwin wskazal je gosciom, dajac znak, by usiedli. W glebi na fotelu siedziala z zamknietymi oczami czterdziestokilkuletnia kobieta w skromnej jasnej sukience. Przy fotelu stal lekarz w fartuchu. Z tej odleglosci Adam, Ultra i Robert nie widzieli dokladnie jego twarzy, szczegolnie ze stal bokiem do nich. Na oko byl w wieku pacjentki. Drugi lekarz, siedzacy na krzesle kilka metrow dalej, przygladal sie uwaznie badaniu, ale chyba nie uczestniczyl w nim. Byc moze byl praktykantem, na co wskazywalby jego mlody wiek. -Nie lubilas Anny? - spytal cicho lekarz. -Balam sie jej - odpowiedziala pacjentka. -Jak sie czulas, kiedy dowiedzialas sie, ze nie bedzie juz z toba mieszkac? -Bylam... nie wiem... -Nie boj sie. Jej tu nie ma. Na twarzy kobiety pojawil sie grymas wysilku. -Ona nie da mi spokoju... -Posluchaj, Zosiu. Anna nie wroci i nie bedzie cie juz niepokoic. Jestes silna i samodzielna. Nie bedziesz juz sie jej bala. Twoj strach nie ma podstaw. -Moj strach nie ma podstaw... -Twoj strach nie ma podstaw. -Moj strach nie ma podstaw... -Nie bedziesz juz sie tego bala. -Nie bede juz sie tego bala. -Nie bedziesz juz sie tego bala. -Nie bede juz sie tego bala. -Zosiu... -Tak?... -Przed chwila dolaczyli do nas goscie. -To bardzo mile. -Pani Maria, pan Wieslaw i pan Wladek. Przyszedl tez doktor Korwin. Wezme cie pod reke i podejdziemy przywitac sie z nimi. -Z przyjemnoscia. Lekarz pomogl wstac pacjentce, a nastepnie podszedl z nia do Ultry, Adama i Roberta. Kobieta wyciagnela reke, aby sie przywitac. Lekko uscisnela dlon kazdego z gosci, usmiechajac sie szeroko. -Niesamowite... - wyszeptal Kniewicz. Korwin zdecydowanym ruchem przypomnial mu, aby sie nie odzywal. Lekarz prowadzacy oparl dlon na ramieniu pacjentki. -Pani Maria, pan Wieslaw i pan Wladek musza juz isc - powiedzial spokojnie, dajac rownoczesnie znak gosciom, zeby nie ruszali sie z miejsca. - Pozegnajmy ich. -Do widzenia - szepnela pacjentka, klaniajac sie lekko. Psychiatra dal znak, ze goscie moga sie odezwac. -Do widzenia - mrukneli niesmialo. Korwin podszedl do drzwi, otworzyl je i po chwili zamknal. Lekarz prowadzacy usiadl na krzesle obok Roberta. -Chodz, Zosiu, usiadz obok mnie. Pacjentka podeszla i usiadla na kolanach oslupialego Czechowicza. -Wiesz, co sie stalo z pania Maria, panem Wieslawem i panem Wladkiem? -Musieli juz isc - odparla pewnym glosem. -Nie ma ich tu? -Oczywiscie. Przeciez wyszli. -W porzadku, Zosiu. Chodzmy do twojego fotela. Lekarz pomogl wstac kobiecie i dal znak Korwinowi, aby wyprowadzil gosci. Ultra, Adam i Robert podniesli sie mozliwie najciszej i wyszli z sali. Na korytarzu Korwin usmiechnal sie do nich tajemniczo. -Jak sie panstwu podobalo? Kniewicz pokiwal glowa z uznaniem. -Robi wrazenie. -Co sie w tej chwili dzieje? - spytal Robert. -Doktor Lechubowicz wybudza pacjentke. Zaraz do nas wyjdzie. -Czy ta pani jest na cos chora? - zainteresowal sie dziennikarz. -Cierpi na rodzaj nerwicy lekowej, ale o tym opowie juz prowadzacy. Niemal w tym samym momencie otworzyly sie drzwi i wyszedl zza nich Lechubowicz. -Pacjentka jest teraz pod opieka mojego asystenta, mozemy chwile porozmawiac - oznajmil. -Jak to mozliwe, ze ta pani nie wiedziala, ze siada na moich kolanach? Lekarz splotl rece, poswiecajac kilka sekund na zastanowienie. -To, co panstwo widzieli, to przyklad tak zwanych halucynacji negatywnych. Sa one mozliwe w hipnozie dzieki calkowitej relaksacji umyslu pacjenta, i to do tego stopnia, ze nie ma on ani sily, ani ochoty analizowac podsuwanych mu informacji. Taka osoba przyjmuje wszystko... no, moze prawie wszystko, co jej sie powie, nie poddajac tego najmniejszej krytyce. -Slyszelismy jednak, ze takiej osoby nie da sie zmusic do zrobienia... powiedzmy, krzywdy sobie lub komukolwiek - wtracila Ultra. -To prawda. -Dlaczego? -Jest sporo teorii, my rowniez prowadzimy na ten temat badania. W gre wchodzi instynkt, wewnetrzna wrodzona moralnosc... byc moze gleboko zakorzeniony w mozgu sygnal alarmowy uruchamiany, kiedy tylko zyciu zagraza niebezpieczenstwo. Co do podloza tych zachowan, pewnosci na razie nie ma, ale bardzo powazne teorie potrafia juz to w znacznym stopniu wyjasnic. -Czym zajmuja sie tu panstwo z punktu widzenia badan naukowych? - spytal wreszcie Czechowicz. Psychiatra ponownie nie odpowiedzial od razu. Spojrzal na chwile w gore, jakby probowal znalezc jak najprostsza, a rownoczesnie najbardziej lapidarna odpowiedz. -Najogolniej rzecz ujmujac, badamy tu granice sugestii hipnotycznych, praktyczne wykorzystanie ogladanych przed chwila przez panstwa halucynacji negatywnych i pozytywnych - zaczal, wazac kazde slowo. - Probujemy zglebiac sposoby zakorzeniania w pamieci dlugotrwalej wzmocnien pozytywnych, i tak dalej. Ma to naszym zdaniem ogromne znaczenie przy leczeniu wszelkiego rodzaju depresji, nerwic, a nawet uzaleznien i niektorych psychoz. -Z pewnoscia poprosimy pozniej doktora Czechowicza, aby nam to przelozyl na jezyk laikow. - Adam usmiechnal sie. - Ale gdyby mogl pan powiedziec nam jeszcze kilka slow na temat tych halucynacji... -Rozumiem. - Tym razem Lechubowicz odpowiedzial niemal natychmiast. - Tak zwane halucynacje negatywne mieli panstwo okazje obserwowac przed momentem. Prosze nie przywiazywac sie do pejoratywnego wydzwieku tego slowa. Z medycznego punktu widzenia jest on w tym wypadku nieuzasadniony. Byl to dosc prosty eksperyment. Nadalem panstwu fikcyjne imiona i zasugerowalem, ze wlasnie opuszczacie sale. Pacjentka przyjela to do wiadomosci, nie rewidujac stanu rzeczy, nawet gdy usiadla na kolanach "nie istniejacej" osoby. -Ciezko w to uwierzyc. - Adam pokrecil z powatpiewaniem glowa. -Prosze wybaczyc - kontynuowal doktor - ale jest pan ograniczony sposobem myslenia czlowieka calkowicie przytomnego. Malo kto pamieta, ze kieruje nami rodzaj "komputera", ktorego najmniejsza usterka ma kolosalne znaczenie. Nasz mozg to nic innego jak potwornie sprawna biologiczna maszyna zawiadujaca doslownie wszystkim! Kiedy wiec doprowadzimy ten "komputer", te "maszyne" do stanu, w ktorym wykonuje ona tylko czesc funkcji analitycznych, syntetycznych i rozpoznawczych... mamy taki wlasnie obraz. -Ale jakie to moze miec znaczenie terapeutyczne? - spytala Ultra. -Zasadnicze. Przeciez dzieki temu "bocznymi drzwiami" wprowadzamy do mozgu informacje, ktore normalna droga docieralyby tam dlugie lata. Jesli ma pani pacjentke, ktora boi sie jezdzic winda, to psycholog tlumaczacy jej nonsens tej fobii jest wlasciwie bezradny w porownaniu z mozliwosciami sugestii hipnotycznych. -Mozg zapamietuje te sugestie? - Dziewczyna uniosla znaczaco brwi. -Zapamietuje. - Lechubowicz usmiechnal sie, konspiracyjnie znizajac glos. - Ale trzeba oczywiscie nad tym popracowac. Wprowadzenie sugestii nie oznacza jeszcze, ze latwo zazebi sie ona z pamiecia czy zniweluje wstrzasy z przeszlosci, ale to temat na znacznie dluzsza dyskusje. -Nie powiedziales jeszcze o halucynacjach pozytywnych - wtracil Korwin. -No wlasnie... Halucynacje pozytywne to takie, dzieki ktorym pacjent widzi, slyszy, a nawet czuje nie istniejace przedmioty lub osoby. Mozna mu na przyklad zasugerowac obecnosc kota, psa czy chomika, wylacznie o tym mowiac. Podajemy wtedy zahipnotyzowanemu doslownie powietrze, udajac jednak, ze trzymamy zwierze, i zachwycamy sie nim, mowiac: "Jaki sliczny kroliczek..." albo "Jaki mily piesek..." Wiedza panstwo, o co chodzi. Pacjent to podchwytuje. Bierze od nas "zwierzatko", glaszcze je, opisuje, jakie ma sliczne futerko, a co najdziwniejsze, jest absolutnie przekonany, ze rzeczywiscie trzyma na kolanach prawdziwego psa czy krolika. -Na co cierpi ta kobieta? - spytal Adam. -Nie moge panstwu dokladnie o tym opowiedziec. Dbamy tu o dobro pacjentow. Powiem tylko, ze ma zle wspomnienia z dziecinstwa. Wychowywala ja macocha, ojciec wczesnie zmarl. Mimo ze wyprowadzila sie i wyjechala ponad dwadziescia lat temu, traumatyczne wspomnienia wciaz hamuja ja w wielu dziedzinach. - Lechubowicz klasnal. - Obawiam sie, ze musze panstwa opuscic. - Grzecznie sie uklonil i zniknal w sali. Korwin przygladal sie chwile gosciom, jakby badal ich reakcje na ten krotki wyklad, po czym wskazal droge do windy. -Dzis nie mozemy juz poswiecic panstwu wiecej czasu - oznajmil. - Gdyby mieli panstwo jakiekolwiek pytania, nasz telefon jest do dyspozycji. Droge do wyjscia pokonali w milczeniu. Obojetna mina Korwina rozdraznila Czechowicza. Nie czul sie tu dobrze i trudno bylo mu to ukryc. Caly ten blichtr, ta niby domowa atmosfera, nowoczesnosc, nadopiekunczosc lekarzy robily na nim wrazenie starannie budowanej hipokryzji. Byc moze zabraklo mu w tym momencie obiektywizmu, ale calosc zdecydowanie tracila falszem. Mijajac jednak stolik sekretarki, uprzejmie pozegnal sie z nia, podobnie jak Ultra i Adam. Cala trojka podziekowala Korwinowi, a nastepnie opuscila zaklad. Po kilkudziesieciu metrach pierwsza odezwala sie dziewczyna. -Co myslicie? -Napchali nas chwytliwymi cyrkowymi numerami i wykopali za drzwi - mruknal dziennikarz, ktory dopiero teraz pozwolil sobie na okazanie niezadowolenia. -Ja tez tak mysle - stwierdzila agentka. - Ale nie tak to sobie wyobrazalam. -Forsa kapie ze scian, a ci lekarze jakby sie urwali z jakiegos horroru - burczal dalej Kniewicz. -Biedaku. - Ultra rozesmiala sie. - Taki znany dziennikarz i tak cie olali... -A ty, jak zwykle, rozkoszna jak skowronek. Co ci sie tak humor wyostrzyl? Tak ci sie podobalo? -Bardzo mi sie nie podobalo. - Agentka nagle spowazniala. - Jak sie czujesz? - rzucila do Roberta. Czechowicz wciaz szedl zamyslony. -W jednym z tych gabinetow w szafce z lekami byly ampulki z marcaina, efedryna, epinefryna i kilkoma innymi lekami troche nie pasujacymi do psychiatrii - rzekl po chwili. -Przeciez powiedzieli, ze pracuja tu lekarze roznych specjalnosci - zauwazyla Ultra. -Tak, ale jakos o anestezjologach nie wspomnieli. Po cholere im silne leki antywstrzasowe, do znieczulen oponowych i ogolnych zreszta tez? -Mowisz o takich... do usypiania? - upewnil sie Adam. -Tak - potwierdzil Czechowicz. Wlasnie doszli do samochodu. -Wskakujcie - zarzadzila agentka, siadajac na tylnym siedzeniu. - Zastanowimy sie po drodze. Kniewicz zajal miejsce za kierownica, poczekal, az Robert usiadzie obok niego, zapalil silnik, wyjechal z parkingu i skrecil w strone lasu. -Co ty robisz? - spytala agentka, rozgladajac sie dookola. -Parkuje w lesie. -Po co? -Wracam tam. -Co?! -Rozejrze sie sam, bez pomocy pana Korwina. -Chyba zwariowales?! - Ultra byla naprawde zaniepokojona. -Nie, nie zwariowalem. - Adam odjechal kawalek i zatrzymal sie z boku drogi. -Ide z toba - powiedzial spokojnie Czechowicz i wysiadl. -Zostajesz? - Kniewicz odwrocil sie do agentki. -A niby jak chcecie tam wejsc?! -Zaimprowizujemy. Idziesz? Dziewczyna patrzyla przez chwile z niedowierzaniem to na jednego, to na drugiego, po czym wysiadla z wozu i z wsciekloscia trzasnela drzwiami. ROZDZIAL 7 Sil spieszyla sie. Wiedziala, ze jest spozniona, ale sygnal przyszedl zbyt pozno. Minela polane i wyszla na piaszczysta droge. Okolo stu metrow dalej, przy wiejskiej kapliczce na skrzyzowaniu czekal juz elegancik. Ujrzawszy go, zwolnila i spokojnie sie rozejrzala. Otaczaly ja lany zboz rozsiane po rozleglych pagorkach i tworzace mila dla oka, urokliwa, a nawet romantyczna dla wrazliwszych duchem kwintesencje krajobrazu przedkarpackiego. Tylko gdzieniegdzie, i to znacznie wyzej, rozciagaly sie fragmenty lasu zdobiace lagodne szczyty. Procz elegancika w poblizu kapliczki nie bylo zywej duszy. Od spotkania w Nowym Targu agent nie zmienil wlasciwie wygladu. Mimo ponad dwudziestu stopni i slonecznej pogody nie zdecydowal sie nawet zdjac marynarki.Sil zblizyla sie do niego, ostatni raz ogladajac sie za siebie. -Przepraszam, za pozno... -Nie szkodzi, wiem - przerwal jej. - Jest mala zmiana planow i stad to spotkanie. -Nie za dowcipnie tak w takim miejscu? -Daj spokoj. - Elegancik jak zwykle nie grzeszyl pogodnym nastrojem. - Wszystko w porzadku? -Odpoczywam. Co mogloby byc nie w porzadku? -W Warszawie nasi przyjaciele wykazuja niepokojaca aktywnosc. -A co z Ultra i reszta? -Dzialaja powoli, wlasciwie nic nie wiedza. Sil pokrecila glowa z dezaprobata. -Przeciez szef chcial, zebysmy sie wycofali. -To prawda i na razie tak pozostanie, ale musisz czesciej zmieniac mety. -Przeciez minelo ledwie kilka dni! -Nie szkodzi - rzekl agent z naciskiem. - Dzis wyprowadzisz sie z Rabki. Sil spojrzala na drewniana, zniszczona juz przez korniki Matke Boska w niebiesko-bialej szacie. -Domyslaja sie, kim jestem? Elegancik wzruszyl nieznacznie ramionami. -Ci z zakladu Wasylyszyna raczej nie. -A tamci? -Tamci tez raczej nie, ale sadze, ze to kwestia czasu. -Nie powinnam wrocic? - Uznala, ze to dobry moment na kolejna probe. -Trzymaj sie planu. Szef wie, co robi. - Agent odwrocil sie. - Jakis samochod jedzie. Udawajmy malzenstwo na spacerze. Ku zdumieniu Sil, elegancik usmiechnal sie nieznacznie i objal ja wpol. Zaczeli wolno isc, czekajac, az woz ich wyprzedzi. Jak na tak waska droge czarne audi jechalo dosc szybko. Starali sie nie patrzec w tamta strone i cala uwage poswiecali ogromnemu lanowi zboza rozpoczynajacemu sie kilka metrow za kapliczka. W te wlasnie strone zmierzali, obejmujac sie, zdaniem agentki, zbyt ochoczo. Gdy samochod byl jakies dwadziescia metrow za nimi, Sil obejrzala sie. Chciala zapamietac twarze kierowcy i ewentualnych pasazerow, na wszelki wypadek. Uznala, ze to naturalne, iz przechodnie obserwuja przejezdzajace wozy. W samochodzie siedzialo dwoch mezczyzn, ale agentka nie zdazyla dobrze im sie przyjrzec. -Padnij! - krzyknela, zaskakujac kompletnie elegancika, i w sekunde przylgnela do ziemi. Agent nie zdazyl zareagowac, nim padl pierwszy strzal. Sil blyskawicznie zerwala sie na nogi i wskoczyla w zboze. Biegla chwile pochylona nisko, po czym zatrzymala sie. Kleknela na lewym kolanie i szybko wydobyla bron z kabury przymocowanej do paska. Byla pewna, ze nie jest ranna, ale nie miala pojecia, co sie stalo z elegancikiem. Uznala, ze na razie nie powinna sie wychylac, wiec uwaznie nasluchiwala. Samochod sie zatrzymal. Uslyszala, jak otwieraja sie jedne i drugie drzwi. Nie odbezpieczyla jeszcze pistoletu. Nie chciala, aby napastnicy upewnili sie, ze ma bron. Rozlegl sie drugi strzal i Sil zwiesila glowe bezsilna. Wiedziala, ze kula przeznaczona byla dla umierajacego agenta. Po chwili zaczela sie przesuwac w lewo, aby moc zaatakowac pod innym katem. Poruszala sie bardzo wolno, starajac sie nie wydawac zadnych odglosow. Nie bylo to proste, ale pracujacy silnik znacznie zwiekszal jej szanse. -Widzisz ja? - uslyszala meski glos. -Nie - odpowiedzial drugi mezczyzna. -Zgas ten cholerny silnik. Sil zatrzymala sie. Teraz najciszej jak mogla odbezpieczyla bron. Slyszala kroki mezczyzny idacego wzdluz pola. Wsluchiwala sie w nie, aby zorientowac sie, gdzie sie znajduje. Czekala, az zgasnie silnik, wiedzac, ze wtedy drugi mezczyzna bedzie zajety wyjmowaniem kluczykow ze stacyjki i na kilka sekund stanie sie niegrozny. Gdy tylko silnik zgasl, blyskawicznie wstala, trzymajac pistolet w obu dloniach. Niemal idealnie wyczula polozenie idacego wzdluz pola wysokiego osilka w brazowej koszuli. Byl odwrocony w lewa strone, dzieki czemu miala duzo czasu. Dwa strzaly powalily natychmiast przeciwnika. Drugi mezczyzna wychylil sie z wozu i zamarl. Nie mial w reku broni. Sil spokojnie wymierzyla w klatke piersiowa i nacisnela spust. Pocisk rzucil go na samochod, po ktorym zsunal sie na ziemie. Agentka szybko podbiegla do mezczyzny, wciaz trzymajac bron w pogotowiu. Przerazenie w oczach rannego przekonalo ja ostatecznie, ze jest niegrozny. -Kto was przyslal? - spytala zimno. -Ja jestem tylko kierowca - wyjeczal tlustawy blondyn o dosc tepym wyrazie twarzy. -Masz dwie sekundy. -Zaczekaj! - wrzasnal blagalnie. - Pracuje dla chlopakow z miasta, jego nie znam... Kazali mi z nim pojechac. On nie jest stad. Przerwal mu napad kaszlu i bolu. -Dla kogo pracujesz? -Ja... dla Kostyry i Kostka. Kurwa, oni mnie zabija! -Nie martw sie. Nikogo nie mozna zabic dwa razy. -Ty... - Tluscioch patrzyl blagalnym wzrokiem na Sil. - Litosci... -Chyba zartujesz. - Agentka wymierzyla w jego glowe i strzelila dwa razy. Opuscila bron i podeszla do elegancika lezacego na poboczu. Przyklekla, aby dotknac jego szyi. Upewniwszy sie, ze nie zyje, przeszukala marynarke i spodnie, oprozniajac kieszenie. Zza paska wyjela pistolet, ktorego nie zdazyl nawet uzyc. Dziesiec metrow dalej, nie dajac znakow zycia, lezal osilek. Mimo to podeszla tam, by wpakowac w niego reszte magazynka; niemal calkowicie zmasakrowala mu twarz. Rozejrzala sie uwaznie. Nawet na horyzoncie z zadnej strony nie widac bylo nikogo. Wyjela telefon i wystukala numer. Niemal natychmiast w sluchawce rozlegl sie glos Tadeusza Malinowskiego. -Slucham. -Tu Olena. -Dlaczego dzwonisz pod ten numer?! -Czarny nie zyje. -O Boze... Kiedy? -Przed chwila, zaskoczyli nas. Mialam sporo szczescia. -Ilu ich bylo? -Dwoch. Nie zyja. -Dobrze. Wiesz, co robic? -Zabezpiecze wszystko. Kto to mogl byc? Malinowski nie odzywal sie przez chwile. -Chyba oni - mruknal zrezygnowany. -Na pewno nie ci od lekarzy? -Raczej nie. Nie znalezliby cie. A juz z pewnoscia nie zaskoczyliby Czarnego. -Co mam robic? -Wracaj, teraz nie ma juz co sie bawic. Chce, zebys przypilnowala Ultre. Sil zrecznie ukryla zadowolenie. -Wynajeli ludzi z mafii krakowskiej. -O Boze... ale bagno. -Moze sie czegos dowiem... - powiedziala z nadzieja agentka. -Nie szalej, Olena. Wroc i dokoncz, co zaczelas. I tak juz nie da sie niczego ukryc. -Bede ostrozna, moze... -Dobrze - przerwal Malinowski. - Masz czas do jutra. Jesli sie nie uda, chce cie widziec pojutrze rano. -Tak jest. -Olena! - powiedzial to, kiedy Sil chciala sie juz rozlaczyc. -Tak? -Trzymaj spluwe za paskiem. Nie chce nowych klopotow. -Tylko sie rozejrze - odparla uspokajajaco. -Znamy sie nie od dzis, wiec chce ci zadac bezposrednie pytanie. Czy jest szansa, ze zamiast wciskac mi kit, po prostu postarasz sie choc przez pewien czas byc grzeczna dziewczynka? -Bede rozsadna, szefie. Ma pan to jak w banku. Malinowski rozlaczyl sie, ale agentka wiedziala, ze raczej jej nie uwierzyl. Nie dziwila mu sie. Ona sama chybaby sobie nie uwierzyla. Plot z metalowej siatki nie byl zbyt wysoki, mial najwyzej trzy metry, wiec Adam pokonal go bez problemu. Ultra z niepokojem rozgladala sie, probujac jeszcze go powstrzymac. -Robisz to bez zadnego przygotowania! - szeptala nerwowo, zaciskajac dlonie. - Nie znasz sie, do cholery, na tym! -Ultra! - Kniewicz obejrzal sie za siebie i dal znak Robertowi, ze moze przechodzic. - Nie poznaje cie. Pamietasz, ile razem przeszlismy? Pamietasz, co sie dzialo rok temu? -O co ci chodzi? - Agentka pokrecila glowa. -Pamietasz Dabki? Denie? Christa? -Oczywiscie - odparla zniecierpliwiona. -I porownujesz to do tego?! - Adam wskazal energicznie tylna czesc budynku instytutu, przy ktorej sie znajdowali. - Przy tamtej hecy to jak zabawa w przedszkolu! -Powiedzialabym raczej, ze jak zabawa na polu minowym. - Ultra z trwoga zauwazyla, ze Robert pokonal juz plot. Kniewicz ponownie rozejrzal sie uwaznie. -Chodz tu szybko! - syknal do agentki. -Zartujesz?! -A smiejemy sie? -Masz nakopane! Gdzie bedziesz szukal? W piwnicy?! - Wbila w niego stanowcze, zniecierpliwione spojrzenie. -Dobra mysl - rzucil Adam do Roberta. Czechowicz przygladal sie chwile Ultrze, rozlozyl przepraszajaco rece, a nastepnie odwrocil sie i ruszyl wolno w strone budynku. Kniewicz podazyl za nim. Dziewczyna miala ochote wyjac pistolet i zastrzelic ich. Blyskawicznie wspiela sie na plot i niemal bezszelestnie przeskoczyla na druga strone. -Tylko sie rozejrzymy - probowal ja uspokoic Kniewicz. -Akurat - mruknela ze zloscia. -Moze wejdziemy tedy? - zaproponowal Czechowicz, wskazujac niewielkie drewniane drzwi przypominajace wejscie kuchenne. -W porzadku. Ostroznie - odparl Adam. Podeszli mozliwie najciszej, uwaznie obserwujac teren. Ku ich zdziwieniu Czechowicz bez trudu otworzyl drzwi i znalezli sie w niewielkim, slabo oswietlonym korytarzu. Podloga byla kamienna, a dosc intensywny zapach przekonal ich, ze rzeczywiscie sa w poblizu kuchni. Kilka metrow dalej, po prawej ujrzeli otwarte drzwi, zza ktorych dochodzily odglosy gotowania, smazenia i glosne rozmowy. Na wprost dostrzegli niewielkie schody prowadzace na gore. -Co robimy? - spytal Adam, ostroznie wygladajac zza wejscia do kuchni. -Na razie same glupoty - warknela Ultra. -Widze, ze wciaz brakuje ci optymizmu i zapalu - skomentowal krytycznie dziennikarz. -Poczekajcie! - przerwal im Robert. - Chyba ktos idzie tymi schodami. Zamilkli na chwile. Uslyszeli kroki gdzies wyzej, ale na razie nikogo nie widzieli. Schodki po kilku stopniach zakrecaly w prawo i niknely za sciana. -Spieprzajmy stad - zaproponowala stanowczo Ultra. -Ona ma racje, Adam - poparl ja Robert. - Innym razem. Odwrot byl szybki i niestety znacznie glosniejszy, niz planowali. Tuz przed drzwiami agentka obejrzala sie do tylu. Czlowiekiem idacym po schodach okazal sie wysoki, krotko ostrzyzony miesniak w bialej koszulce na ramiaczkach. Widziala go nie dluzej niz sekunde, ale i to wystarczylo, by przekonac sie, ze maja klopoty. -Szybciej! - syknela blagalnie, popychajac Kniewicza. Wypadli na zewnatrz. -Kto to? - spytal szybko Czechowicz. -Chyba jakis ochroniarz - rzucila szybko dziewczyna. - Biegiem do plotu! Jest chyba cos w twierdzeniu, ze ucieczka przed niebezpieczenstwem odkrywa w ludziach sprawnosc i umiejetnosci, o ktore nawet by sie nie podejrzewali. Gdy skrzypnely drzwi i pojawil sie w nich osilek, cala trojka byla juz po drugiej stronie plotu. Nikt jednak nie przygladal sie ochroniarzowi. Biegli przez las w strone samochodu. Adam widzial go juz miedzy krzewami, kiedy nagle wyrosl przed nim mlody mezczyzna. Mial najwyzej dwadziescia kilka lat, ale jego wzrok nie wrozyl nic dobrego. Musial byc ukryty za jednym z drzew, podobnie jak jego kolega, ktorego po chwili dostrzegli kilka metrow dalej. Kniewicz nie zdazyl sie zatrzymac. Mezczyzna wymierzyl mu cios prosto w splot sloneczny. Uderzenie powalilo dziennikarza na ziemie i pozbawilo na kilka sekund oddechu. Czechowicz rzucil mu sie na pomoc, ale drugi mezczyzna, znacznie starszy, lecz, jak sie okazalo, niezwykle silny, pchnal go brutalnie na najblizsze drzewo. Lekarz uderzyl sie dotkliwie w glowe i rowniez upadl. Mlodszy napastnik doskoczyl do Ultry i grzbietem otwartej dloni trzasnal ja w prawy policzek na tyle mocno, ze i ona stracila rownowage. Agentka przylgnela do ziemi, ale blyskawicznie podniosla wzrok i nie zwracajac uwagi na bol, uwaznie obserwowala rozwoj wypadkow. Mlodszy z mezczyzn podszedl do Czechowicza i stanal nad nim, jakby go pilnowal. Starszy schylil sie nad Kniewiczem. Widzac to, Ultra siegnela powoli za pasek, gdzie miala bron. Byla pewna, ze upadajac, nie odslonila jej i napastnicy nie maja pojecia, ze jest uzbrojona. Polozyla dlon na pistolecie i czekala. Mezczyzna zlapal brutalnie dziennikarza za kolnierz. -Posluchaj uwaznie, pismaku - mruknal spokojnie, ale groznie. - Jeszcze raz cie tu zobacze... albo ktores z nich - wskazal Roberta i dziewczyne - a tak zdrutuje ci szczeke, ze bedziesz mogl robic za antene satelitarna. Zrozumiales? Adam skinal glowa. -Jeszcze jedno: nie widziales nas tu. Kniewicz ponownie skinal glowa, krzywiac sie z bolu. Mezczyzna chwile przygladal sie mu, po czym puscil jego koszule i skinal na mlodszego. Ultra zdjela dlon z kabury. Obaj napastnicy upewnili sie, czy nikt nie widzial zajscia, i odeszli spokojnie w strone instytutu. Czechowicz rozmasowal sobie tyl glowy i szybko podszedl do podnoszacej sie agentki. Wyciagnal dlon, aby obejrzec jej twarz. -Odpieprz sie! - warknela, odtracajac jego reke. Kniewicz z trudem stanal na nogach, wciaz jeszcze trzymajac sie za brzuch. -Oddychaj wolno i spokojnie - rzekl Robert, ktory podszedl tez do niego, aby sprawdzic, w jakim jest stanie. -Sluchajcie! - Glos Ultry natychmiast dal im do zrozumienia, ze z pewnoscia nie zartuje. - Od tej chwili albo robicie, co wam mowie, albo zjezdzam stad i widzimy sie ostatni raz! Nie sprzeciwiali sie. Byli przestraszeni i niemal bez zastanowienia skineli potulnie glowami. Agentka jeszcze chwile patrzyla na nich msciwie, po czym ruszyla w strone samochodu. -Odwiezcie mnie teraz do domu - rzucila przez ramie. - Mam was dosc na dzisiaj. Robert szybko sprawdzil, czy Adam ma cale zebra. -Jak wrocimy, zbadam cie dokladniej - mruknal cicho. -Nic mi nie jest. Czechowicz obserwowal, jak dziewczyna wsiada do samochodu i zatrzaskuje drzwi. -To ma byc ta twoja superagentka? - szepnal do dziennikarza. - A gdzie jej kung-fu? Instynkt Rambo? Chyba czegos ja uczyli na szkoleniach. Nawet nie wyjela spluwy! Kniewicz raptownie odwrocil sie do niego, obserwujac, czy Ultra go nie slyszy. -Czys ty zwariowal?! Wiesz, co by bylo, gdyby wyjela pistolet albo zaczela wymachiwac nogami?! Na razie oni mysla, ze jestesmy niegroznymi dziennikarzami. Spuscili nam maly lomot, bo wiedza, ze nigdzie tego nie udowodnimy. I na tym koniec. Ale gdyby dowiedzieli sie, dla kogo ona pracuje... -Przepraszam - rzucil szybko Czechowicz. - Troche sie przestraszylem... Adam poklepal go po ramieniu. -Chodz, odwieziemy ja do domu i fundniemy cos slodkiego. Lubi slodycze. Emil Szymanski byl niewysokim, dosc szczuplym mezczyzna w - jak to lubil ostatnio mowic - wieku chrystusowym. Nie byl niestety dokladnie zorientowany, czy Jezusa z Nazaretu ukrzyzowano w trzydziestym drugim, trzecim czy czwartym roku zycia, ale stanowilo to dla niego problem drugorzedny. Szczera wiara, oddanie Bogu i regularne studiowanie Pisma Swietego byly znacznie istotniejsze niz czesciowe braki w edukacji religijnej. Okolicznosc lagodzaca stanowil z pewnoscia fakt, ze jako oddany wierny Kosciola odnalazl sie stosunkowo niedawno, wiec powoli, acz konsekwentnie wypelnial cnotami swoja dusze, wiedze niestety lekko zaniedbujac. Swiat otaczajacy Emila Szymanskiego wydawal mu sie brudny i grzeszny, choc jego dopiero co nabyty chrzescijanski instynkt mowil mu, ze kazdy jest z gruntu dobry i szlachetny, a tylko szatanski obraz naszych czasow niszczy pierwotna, dziewicza ludzka czystosc. Naprawa swiata jest wiec, jak sadzil, w naszym zasiegu, a bezczynnosc to najwiekszy grzech. Okolicznosci, ktore zmusily Emila do tak zdecydowanego zwrotu moralnego, byly byc moze nietypowe, ale nietypowe bylo przeciez cale jego zycie. Zbrodnia i wystepek czynily slepa na cnote niejedna zblakana dusze na tym lez padole, nie byl wiec wyjatkiem. Nie lubil myslec, ze grozace mu 25 lat wiezienia to decydujacy argument, ale widac opatrznosc dala mu jeszcze jedna szanse. Szedl teraz wolno do swojego domu. Rozmyslal, jak zwykle, o roznych sprawach (nie zawsze doczesnych), przy okazji zachwycajac sie urokiem zapadajacego zmierzchu. Otwierajac furtke, zauwazyl po raz kolejny z troska, ze jego ogrodek jest juz tak zaniedbany, iz kolejne przelozenie porzadkow nieodwracalnie zamieni go w zwykly smietnik. Przyrzekl sobie i wszystkim swietym, ze jutro zajmie sie tym nieodwolalnie, i pewnym krokiem wszedl do domu. -Aaaaa!!! - wrzasnal przestraszony nie na zarty, kiedy minawszy przedpokoj, ujrzal rozparta w fotelu na srodku salonu atrakcyjna blondynke, trzymajaca na kolanach grafitowego glocka. -Niespodzianka - rzekla niewinnie dziewczyna, sprawdzajac uwaznie, czy przyszedl sam. -Olena! - odetchnal gleboko Emil. - Jak tu weszlas? - Zerknal na klawiature alarmu umieszczona tuz przed wejsciem do salonu. -Tajemnica zawodowa. Siadaj - rozkazala. -Po co ci ten pistolet? - spytal z pretensja w glosie. -Na wypadek gdyby wiesci o tym, ze wlasnie odnalazles Chrystusa, byly przesadzone. Szymanski zacisnal ze zloscia wargi. -Nie kpij ze spraw, ktorych nie rozumiesz! -Siadaj! - powtorzyla Sil, tym razem bardziej zdecydowanie. Emil opadl na krzeslo tuz przy wejsciu do salonu. -Nie mozna powiedziec, ze zyjesz jak pustelnik - stwierdzila agentka, rozgladajac sie dokola. W rogu stal nowoczesny sprzet stereo, obok szerokoekranowy telewizor z systemem kina domowego, posrodku elegancki stolik, dalej skorzany komplet wypoczynkowy i szafka z trunkami. -Czego chcesz? - warknal coraz bardziej rozdrazniony Szymanski. -Musze pogadac z Kostyra. -Po co?! -Gowno cie to obchodzi. Gdzie go znajde? Emil wstal gwaltownie, ale szybko usiadl z powrotem, widzac, ze Sil mocniej zaciska palce na chwycie pistoletu. -Zlituj sie, przeciez to moj brat! -Twoj brat wyslal wlasnie do mnie dwoch mordercow - odparla zimno. -Niemozliwe! Wiedzialbym o tym... -Nic bys nie wiedzial. Nie tylko ja mam cie za idiote. Odpowiedz na pytanie. -Jak ci powiem, znow urzadzisz jatke! -Jak nie powiesz, w tempie gazeli wyladujesz w pierdlu na dwadziescia piec lat! Szymanski teatralnie ukryl twarz w dloniach. Lewa noga zaczela mu drzec, a oddech stal sie szybszy. -Ile to ma jeszcze trwac?! - jeknal rozpaczliwie. - W koncu ktos sie zorientuje, ze wam donosze. -To twoj problem. I przestan skomlec - uciela obojetnie. - Nie mam czasu nianczyc kogos takiego jak ty. Gdzie Kostyra bedzie dzis wieczorem? -Moge sie napic? - spytal cicho. Sil skinela glowa. -Zrob mi gin z tonikiem. -Jasne. - Szymanski poderwal sie i podreptal w strone kuchni; nie byla oddzielona od salonu i znajdowala sie na lekkim podwyzszeniu. Wyjal z lodowki tonik, podszedl do szafki po gin i whisky, ustawil wszystko na stole i w milczeniu rozlewal alkohol do szklanek. Po chwili podszedl do dziewczyny i podal jej ostroznie drinka. -Chce z tym skonczyc i gdzies wyjechac. Chce miec czas dla Boga. Musze przemyslec pokute i nie grzeszyc... Rozumiesz? - jeknal placzliwie. Sil przygladala sie chwile Emilowi wzrokiem, jakim lustruje sie nie do konca bezpiecznego dla otoczenia szalenca. -Tobie rzeczywiscie odwalilo - ocenila krotko, nie spuszczajac go z oka. Szymanski pokrecil glowa z dezaprobata. -Zastanawialas sie kiedys nad tym, co w zyciu najwazniejsze? - podjal z pasja. - Milosc, dobroc, szerzenie dobrego slowa... -W ustach brata szefa krakowskiej mafii brzmi to szczegolnie wiarygodnie. -Zmienilem sie! - wrzasnal niemal histerycznie. - To, co teraz robie, jest darem dla mojej rodziny! Ma ich wyzwolic! Sprowadzic na dobra droge... -Uspokoj sie - powiedziala rzeczowo Sil. - Nie chce nikomu robic krzywdy. Potrzebuje tylko wiadomosci. -On nie jest gotowy na rozmowe z toba - odparl, krazac wokol jak zranione zwierze. -Przekonam go. -Tak jak zwykle? -Powiedzialam ci juz: nikomu nic sie nie stanie. Nie histeryzuj. Po prostu umow spotkanie. -A niby jak? Domysli sie, ze z toba wspolpracuje. -Nie domysli sie - zaprzeczyla dziewczyna. - Jesli tylko zrobisz to, o co poprosze. -Musze sie wysikac - baknal Emil po chwili namyslu. -A trafisz sam do kibla? Szymanski zacisnal mocno piesci, ale nie zareagowal. Wspial sie po trzech schodkach i wszedl do toalety polozonej miedzy salonem a wejsciem do domu. Agentka miala caly czas te drzwi na oku, wiedzac, ze nawet tam sa w oknie kraty. Nie podejrzewala zreszta Emila o zadne niespodzianki. Zdawala sobie sprawe, ze boi sie jej jak malo kogo, a jakakolwiek proba oporu mialaby dla niego tragiczne konsekwencje. Nie ryzykowalby proby zlikwidowania jej, wiedzac, ze po takim numerze nie przezylby doby. Uslyszala odglos spuszczanej wody i w drzwiach pojawila sie zmaltretowana przemysleniami twarz Szymanskiego. -Co mam robic? - wydukal. -Wez telefon, zadzwon do niego i powiedz, ze zaskoczylam cie i trzymam ci wlasnie pistolet przy glowie. -O Boze, znowu kaze mi chodzic z gorylami - jeknal ponownie. - Ledwo sie ich pozbylem. -Nie uczestniczysz w jego interesach, wiec wie, ze nikt nie bedzie do ciebie strzelal. -Chyba ze z zemsty - poprawil Emil. -Nie zartuj, przeciez teraz jestes swiety. -Nie boje sie smierci. Chce tylko byc z dala od tego brudu i grzechu... -Piekne slowa - mruknela Sil, podajac mu sluchawke. Szymanski wystukal numer. -Slucham - padlo niemal natychmiast w sluchawce. -Tu Emil, Grzesiu. Mam klopot. -Jak zwykle. O co chodzi? -Pamietasz taka kobiete, ktora nazywali Sil? -Kurwa! Co sie stalo?! -Nie przeklinaj tak, Grzesiu, nie ma powodu sie unosic. -Emil, znowu zaczynasz pierdolic?! Mam cie zamknac u czubkow?! Co sie dzieje?! -Ona... celuje teraz do mnie. -Kurwa mac! Gdzie sa chlopcy?! -Poprosilem, zeby dali mi spokoj. Emil uslyszal halas przewracanych mebli. Znal dobrze brata i wiedzial, jak wyladowuje zlosc. -Czego chce? - warknal wreszcie Kostyra. -Pogadac z toba. -Daj ja. Sil wziela sluchawke. -Czego chcesz, dziwko?! - burknal. -Zamknij ryj i sluchaj - rzucila dziewczyna. - Za dwadziescia minut masz byc w knajpie U Rympalka. Punktualnie i bez numerow. -Bo co?! -Bo ja tak mowie. Swoich gnojkow zostawiasz w samochodzie. Nic nikomu sie nie stanie, mam kilka osobistych pytan. -Nie jestem kapusiem. -Nie chodzi mi o wasze sprawy. Nic nie kombinuj, uspokoj sie i przyjedz pogadac, to wszystko bedzie w porzadku. Nie radze sie spoznic. - Odlozyla sluchawke. - Widzisz, jak milo? - mruknela do Emila. -Co teraz? -Teraz jedziesz ze mna. -Dobrze zrobilas - powiedzial Piotr Krentz, wstajac zza biurka. Ultra usmiechnela sie nieznacznie. -Chodz - zachecil ja pulkownik. - Sokrates juz na ciebie czeka. Jestes zmeczona? -Nie - odparla, podnoszac sie z fotela. - Na razie nie bylo czym sie zmeczyc. -Stajesz sie zarozumiala. - Krentz rozesmial sie, otwierajac szeroko drzwi. Ultra odpowiedziala pogodnym, moze nawet zalotnym spojrzeniem, a nastepnie wyszla z gabinetu zwawym krokiem zadowolona, ze szef jest w dobrym humorze. Ostatnie wydarzenia zrelacjonowala mu krotko, nie ukrywajac, ze oczekuje rady. Na pulkowniku nie zrobil specjalnego wrazenia nawet incydent z lasu pod instytutem, ale wyraznie zaniepokoil go sposob, w jaki reagowal na to wszystko Kniewicz, a takze poszukiwany lekarz. -Czy jest jakas nadzieja na to, ze dziennikarz przestanie sie wtracac? - spytal powaznie. Agentka popatrzyla na Krentza, jakby ten opowiadal o szansach swojego dobermana na zblizajacych sie szachowych mistrzostwach Polski. -No tak - westchnal pulkownik, nie czekajac juz na odpowiedz. Zamknal drzwi na klucz i ruszyl korytarzem. Dziewczyna szla obok niego, szukajac przez chwile jak najlepszego argumentu tlumaczacego zachowanie Kniewicza. -To on przyszedl z tym do nas - przypomniala niesmialo. -Co nie oznacza, ze ma patent na wszechwiedze. To, ze przywiozlem syna do szpitala na usuniecie wyrostka robaczkowego, nie znaczy, ze bede prowadzil operacje. Ultra rozlozyla rece. Wygladalo na to, ze Krentza rozbawila cala ta sytuacja. Poklepal ja lekko po ramieniu, kolejny raz usmiechajac sie szczerze. -No coz - zawyrokowal - chyba taki juz twoj los. Bedziesz musiala go nianczyc, az zmadrzeje, a wyglada na to, ze nie nastapi to szybko. Agentki jakos nie rozbawila prorocza mysl szefa. Pokiwala tylko z rezygnacja glowa. -Musze isc na narade. - Krentz zatrzymal sie przed schodami. - Pozdrow ode mnie Sokratesa. - Podal jej reke na pozegnanie i ruszyl dalej korytarzem. -Tak jest - odparla Ultra, po czym zeszla schodami na poziom "-2", gdzie znajdowaly sie biura oficera naukowego. Aby otworzyc ciezkie metalowe drzwi, trzeba bylo sporo sily. Sokrates, jak mial w zwyczaju, krazyl zamyslony wokol stolu, na ktorym spoczywaly liczne notatki, wykresy, a nawet menzurki do jemu chyba tylko znanych eksperymentow. Kazdy wlos na glowie sterczal mu w innym kierunku, a przybrudzony fartuch i neurotyczne ruchy wykonywane w najmniej oczekiwanych momentach dopelnialy obrazu szalonego naukowca niemalze wycietego z klasycznego filmu. Ultra nie potrafila zrozumiec, jak ten roztargniony, zyjacy niezmiennie metr nad ziemia dziwak, mimo ze nieprzecietnie inteligentny, mogl skonczyc jakakolwiek szkole oficerska. Co ciekawe, w agencji zadomowil sie bez najmniejszych problemow, a warunki do pracy mial tu naprawde dobre. Oddano mu do dyspozycji trzy duze pomieszczenia, z ktorych jedno zamienil na biuro, drugie na laboratorium, trzecie zas na sale, w ktorej przeprowadzal proby zwiazane z roznymi przedsiewzieciami, chociazby nowego sprzetu. Sokrates wlasciwie caly czas spedzal pod ziemia, w laboratorium, przy komputerze lub w bibliotece. Ciezko go bylo oderwac od pracy, a juz prawdziwa tajemnica bylo, kiedy i co jada. Sprawial wrazenie samowystarczalnego, doskonale czujacego sie w swoim towarzystwie robota, ktory nie znosi rutyny dnia codziennego. Oczywiscie z najwieksza checia wymyslal nowe zabawki dla agentow, widzac w sobie wcielenie Q z filmow o Jamesie Bondzie, ale glownie wykorzystywano go jako doradce w sprawach naukowych. Jego sposob myslenia dosc znacznie odbiegal od zolnierskiego standardu, stad byc moze wzielo sie nadane mu juz dosc dawno przezwisko. Postrzegany byl bardziej jako zabawny filozof i ekscentryk niz wynalazca czy konstruktor. Sokrates, slyszac dzwiek otwieranych drzwi, odwrocil sie blyskawicznie i wbil wzrok w agentke. -A Ultra, Ultra, Ultra... no tak. Wejdz, juz koncze. Ponownie schylil sie nad stolem, by pogrzebac w papierach. Agentka odczekala, az Sokrates odtanczy swoje przy biurku, po czym zadala konkretne pytanie: -Masz to, o co prosilam? -Nie - odpowiedzial powaznie. Ultra przyjrzala sie z niepokojem jego drobnej, niewysokiej postaci. -Zartowalem! - wybuchnal nagle smiechem i uderzyl sie z rozbawieniem dlonmi w kolana. -Aha... - Dziewczyna zmusila sie do usmiechu, jak zwykle przygladajac mu sie podejrzliwie. -Ciekawa firemka ta Pretergate. - Naukowiec pokiwal palcem. - Ciekawa... -Co moze mi sie przydac? - spytala. - Jak bardzo sie kryja? -No coz, firma zostala ukryta w taki mniej wiecej sposob, w jaki Ruscy ukryli kiedys w Warszawie Palac Kultury i Nauki. Ultra uniosla brwi. -A bez metafor? Sokrates zamarl na chwile, jakby nie wiedzial, o co jej chodzi. -No wiesz... trudno ukryc trzydziestokilkupietrowy, obrzydliwy wiezowiec, nawet gdyby sie chcialo. Ale o podziemnych korytarzach, schronach i tajnych biurach za czasow komuny nikt nie wiedzial. -Do dzisiaj zreszta malo o tym wiadomo - przyznala dziewczyna. -Dzis wszystkich to guzik obchodzi. Ale do rzeczy. Pretergate to bardzo duza i wplywowa firma, majaca oddzialy na calym swiecie. -Powiedz mi cos, czego nie wiem. -Jeden z najwazniejszych oddzialow znajduje sie w Polsce, a jego kontakty z instytutem, ktory cie interesuje, sa bardzo zywe. Nikt nie ukrywa istnienia firmy ani tego, czym sie ona zajmuje, ale... -No wlasnie, co to za "ale"? Sokrates nie odpowiedzial od razu. Podrapal sie po glowie, wprowadzajac na niej jeszcze wiekszy nielad. -Widzisz... w ostatnich latach ta cala Pretergate odniosla kilka naprawde spektakularnych sukcesow, ale nie spieszyli sie z naglasnianiem tego w mediach. Zgodnie z tym, co powiedzial ci ten dziennikarz, prowadza dosc ekscentryczne badania dotyczace nietypowych znalezisk archeologicznych, ale bardzo niechetnie rozmawiaja o tym z prasa. -Zastanawiasz sie, o co tu naprawde chodzi? -To niby nic trudnego, bo gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniadze, tylko ze w tym wypadku sprawa sie na tym nie konczy. Ponownie przerwal na chwile, by przetruchtac wokol stolu, jakby szukal natchnienia. -No wydus wreszcie, co ci lezy na watrobie - ponaglila go Ultra. Sokrates rozlozyl rece. -Z naukowego punktu widzenia to wlasciwie niemozliwe! -Co? -Taka skutecznosc. Trafiaja w sedno niemal w stu procentach i nawet nie zalezy im na rozglosie. Stad zreszta tak malo wiedza o nich zwykli ludzie. Popytalem troche kolegow archeologow, oczywiscie tych nie zwiazanych z nimi, i wszystko to jest co najmniej dziwne. Badania i wykopaliska, ktore prowadza, to jak... szukanie igly w stogu siana, a jednak niemal zawsze im sie udaje! Szukaja czegos, podpisuja na to kontrakt i predzej czy pozniej znajduja. -Adama tez to dziwilo - wtracila dziewczyna. -Mowisz o tym dziennikarzu? -Tak. -No wlasnie. Wyobrazasz sobie biegacza, ktory niemal zawsze wygrywa, a stroni od pelnych stadionow i dziennikarzy, uciekajac od slawy? -Fakt, to dziwne. -To nienaturalne i po prostu podejrzane. Teraz z kolei agentka rozlozyla rece. -O co ich mamy oskarzyc? Ze sa za dobrzy? Ze sa skromni? Ze profesjonalnie szkola kadry i wspomagaja instytucje charytatywne? -Nie wiem. - Sokrates raz jeszcze podrapal sie po glowie. - To billingi rozmow miedzy nimi a instytutem, ktory cie interesuje. W ciagu ostatniego miesiaca dzwonili do siebie czesciej niz ja do swojej staruszki mamy. - Podal jej papiery. -Dbasz o mame? - spytala, usmiechajac sie lekko. -Bardzo - fuknal urazony. - Ty tez powinnas! -Powinnam - przyznala dziewczyna. - Co proponujesz? -Przyjrzec sie im. Z tego, co wiemy, nikt jeszcze tego nie robil. Na razie uwazani sa za prymusow-skaucikow, ale moze ta droga dotrzesz do instytutu, i to z tej strony, o ktora ci chodzi. -Co jeszcze? Sokrates siegnal po zielona teczke. -Przygotowalem ci dosc dokladny raport. Historia, sukcesy, moja analiza naukowa ich wazniejszych badan i opublikowanych odkryc. -Po polsku? -Staralem sie. - Naukowiec usmiechnal sie potulnie. Ultra wziela od niego teczke i otworzyla. -Do czego mi sie to przyda? -Przez jakis czas bedziesz mogla udawac doktorantke. -Slucham?! -Polacy kopia obecnie w Platamonas. Jesli chcesz uwaznie im sie przyjrzec, nie da sie inaczej, jak przejechac sie tam i... podejsc jak najblizej. Agentka obserwowala go kilka sekund. -Gdzie to jest? -W Grecji, a zeby bylo nastrojowo, w poblizu Olimpu. -O Boze. Nie mogli kopac gdzies na Mazurach? Sokrates pokrecil z dezaprobata glowa. -Oni nie szukaja drobniakow, dziecinko. Jak juz jada, to po takie starocie, na widok ktorych kazdemu opada szczena! -Czego tam szukaja? -Tak zwanego oltarza Manetona. -A co to takiego? Sokrates zrobil tajemnicza mine. -Dokladnie nie wiadomo. Zdobylismy troche nieoficjalnych informacji, ale korzystaj z nich tylko w ostatecznosci. Maneton byl kaplanem egipskim zyjacym w trzecim wieku przed nasza era. Napisal historie swojego kraju od czasow mitycznych az do smierci Aleksandra Wielkiego. To wie kazdy historyk. Ale juz nie kazdy wie, ze Maneton znal, a moze nawet przyjaznil sie z Ariomachem z Samos, podroznikiem i, jak bysmy to dzis powiedzieli, poszukiwaczem przygod. Ariomach byl Grekiem, jednak wielokrotnie odwiedzal Egipt i spotykal sie z Manetonem. W czasie jednej z tych wizyt Egipcjanin podarowal mu cos, co obecnie archeolodzy nazywaja oltarzem Manetona, tyle ze nikt dokladnie nie wie, czym naprawde jest ow skarb. Wiadomo tylko, ze to cos bardzo waznego. Podejrzewa sie, ze moze to byc nawet jego zaginiona historia Egiptu. Do dzis zachowaly sie tylko jej fragmenty. Nie musze ci mowic, jakie by to mialo znaczenie, gdybysmy nagle dowiedzieli sie na przyklad, kto zamordowal Tutanchamona, co stalo sie z Amenhotepem III, a moze nawet... kto naprawde wybudowal piramidy. -Ariomach znal pismo egipskie? -Nie wiem, ale chyba nie musial. Maneton doskonale wladal greka, zreszta jego historia napisana jest po grecku. -A te nieoficjalne informacje? - spytala Ultra. -Polacy z Pretergate odkryli niedawno, ze oltarz zostal ukryty w Grecji, wlasnie w poblizu Platamonas. Malo tego, dowiedzieli sie podobno bardzo dokladnie, gdzie kopac. Nikt nie wie skad i w jaki sposob. -Nikt ich nie pytal? - zdziwila sie agentka. -Oczywiscie, ze pytal. Zaslaniaja sie jednak tajemnica zawodowa i nic nie mozna na to poradzic. Nie popelniaja przestepstwa. To nie prawo karne, ktore nie pozwala zatajac informacji dotyczacych sledztwa. To archeologia. - Uniosl filozoficznie palec. - Zreszta postepuja dosc sprytnie. Najpierw proponuja swoj udzial w wykopaliskach, na przyklad w poszukiwaniach grobowca Nechona, ale twierdza, ze gromadzeniem informacji zajma sie dopiero wtedy, gdy zobowiaze ich do tego umowa. W ten sposob sugeruja, ze nic nie wiedza, wiec nie ukrywaja niczego przed nauka. Pozniej prowadza bardzo skrupulatne dochodzenie historyczne i... najczesciej trafiaja w dziesiatke! -Jak bardzo sa bogaci? -Dosc, ale bez przesady. To zamozna firma, lecz w skali swiatowej nie naleza do krezusow. Zyja z zamowien, sa dofinansowywani przez panstwa, na terenie ktorych prowadza badania, a takze czerpia zyski z tak zwanych deep-down treasures. -Skarby? -To potoczna nazwa. Na swiecie jest wielu poszukiwaczy skarbow i wiele miejsc, w ktorych mozna tych skarbow szukac. Najczesciej w glebinach morskich. Oczywiscie Egipcjanie, Grecy czy Chinczycy nie dadza ci wywiezc niczego, co uznaja za swoj skarb narodowy, ale jak juz wspomnialem, jest wiele miejsc, w ktorych jak ktos cos znajdzie, to jego. Nie musze ci mowic, ze w tym rowniez sa dobrzy. -A te akcje charytatywne, wspolfinansowanie badan medycznych? - spytala Ultra. -Stac ich na to. Poza tym, z roznych punktow widzenia, to oplacalne. Szczegoly znajdziesz w raporcie. Agentka zamknela teczke i wziela do reki billingi. - Ryzykowna nazwa... Pretergate. - Zastanawiala sie chwile, pytajac wzrokiem o zdanie Sokratesa. -Prawda? Troche judzaca. Od czasu Watergate Amerykanie lubia dodawac koncowke - gate do nazw afer czy skandali politycznych. Wiesz, Irangate i tak dalej. Alepraeterita to po lacinie po prostu "przeszlosc". I tak zamiast intrygujaco prowokujacej nazwy otrzymujemy nudne i dosc pretensjonalne "wrota do przeszlosci". Ot, i cala afera. -Dziekuje za to. - Ultra wskazala na teczke. - Myslales kiedys o zmianie fryzury? -Jakiej fryzury? - spytal powaznie Sokrates. -Niewazne. Szef kazal cie pozdrowic. Kostyra dlugo nie wychodzil z samochodu. -Nie idz tam, szefie - ostrzegl po raz kolejny siedzacy wraz z nim na tylnym siedzeniu potezny, ostrzyzony na zapalke grubas. Kostyra wciaz nic nie mowil, patrzac zacietym wzrokiem w odlegly punkt gdzies za boczna szyba. Ochroniarz siedzacy z przodu, podobnie jak kierowca, rowniez milczal, czekajac na rozkazy. -To moze byc pulapka! - nalegal grubas. -Tutaj? Wsrod setki ludzi? - mruknal jakby od niechcenia Kostyra. -Tych od Ludka wyrznela do ostatniego! W jedna noc! Pamietasz, szefie? Ona i jej ludzie. Wyrzneli wszystkich, a do telewizorni nadali, ze to my. Jak najdalej od niej, szefie! -Ludek rozwalil ich czlowieka - powiedzial cicho Kostyra, nie odrywajac wzroku od szyby. -Kurwa, fajnie sie z nim pracowalo... -Zamknij sie, Kolo, mysle. Przez kilkadziesiat sekund w samochodzie panowala calkowita cisza. -Moze chca, zebysmy wycofali sie z centrum? - odezwal sie wreszcie ochroniarz. -Mozliwe - przyznal Kostyra, odwracajac sie wreszcie od szyby. -Nic na nas nie maja - wtracil Kolo. -Wiem, ale skoro tu przyjechala, cos sie musialo stac. Co sie ostatnio dzialo? -Nic! - jeknal bezradnie grubas. - Od kilku tygodni cisza i spokoj, tylko drobne interesy, na pewno nie na ich kaliber. -No dobra - zawyrokowal Kostyra. - Siedzcie tu i ma byc spokoj. Nie chce klopotow. Nie prowokujcie niczego. Nie moze jej spasc wlos z glowy, bo znowu bedzie jatka. -A jak zacznie strzelac? -Jakby chciala strzelac, inaczej by to urzadzila. Siedzcie tu i uwazajcie, a jak cos spierdolicie, zajebie! -Jasne, szefie. - Kolo pokiwal glowa w imieniu wszystkich. Kostyra wysiadl wolno z samochodu i wszedl do restauracji. Knajpa U Rympalka nie nalezala do najelegantszych, ale byla duza i tania, wiec bywalo w niej sporo ludzi. Nie inaczej bylo i tym razem. Brzek kufli z piwem, glosne rozmowy, czasem wesole badz gniewne pokrzykiwania klientow wypelnialy jak co dzien lokal, od lat stawiajac go wsrod nieco lepszych, ale jednak "mordowni". Kostyra tu nie bywal i Sil doskonale o tym wiedziala. Dostrzegl ja siedzaca w towarzystwie Emila przy stoliku pod sciana. Rozejrzal sie oczywiscie dokladnie i podszedl ostroznie. Ona poznala go natychmiast, mimo ze od ostatniego, niezbyt zreszta milego ich spotkania uplynelo ponad pol roku. Byl przeciwienstwem swojego brata. Wysoki, poteznie umiesniony za sprawa setek godzin spedzonych na silowni, pewny siebie i arogancki. Nie znosil upokarzajacych spotkan z takimi jak ona ludzmi, ktorych musial sie bac; doprowadzaly go one do furii. Dobrze jednak pamietal, do czego jest zdolna ona i ludzie, ktorzy ja otaczaja, wiec nie mial wyjscia. -Siadaj - rzucila sucho w jego strone, wskazujac krzeslo. -Czego chcesz? - spytal spokojnie Kostyra. -Pogadac. -To wszystko? -To zalezy od odpowiedzi. Opadl na krzeslo, nie spuszczajac z niej wzroku. -Opatrznosc jest po naszej stronie, Grzesiu - wtracil uspokajajaco Emil. Kostyra zamknal na chwile oczy, starajac sie nie zwracac uwagi na to, co mowi ten idiota, jego brat. -Daj mu stad wyjsc - poprosil, wskazujac na niego palcem. - On nie bierze udzialu w zadnych interesach. -To nie potrwa dlugo. - Agentka wyjela z kieszeni nieduze zdjecie i pokazala mu dyskretnie, uwazajac przy tym, aby nikt im sie nie przygladal. - Widziales ostatnio tego faceta? Kostyra drgnal. -Chyba zartujesz... - baknal szybko, odrywajac wzrok od fotografii. -Przyszedl do ciebie i zaplacil za rozwalenie dwojki agentow, mam racje? - Spojrzenie Sil stalo sie lodowate jak syberyjska zima. -Jakich agentow?! - Kostyra powiedzial to nazbyt glosno. Dziewczyna wyraznie odczula, ze pytanie nie tylko go zaskoczylo, ale i nie na zarty przestraszylo. -Nie mam czasu na pierdoly, zginal moj partner! - warknela. -Posluchaj... - Gangster uniosl reke, starajac sie zachowac spokoj. - Nie szalej. Masz nas za glupcow? Myslisz, ze pakowalibysmy sie w taki szajs po tej historii z Ludkiem? -Zadalam ci pytanie. Byl u ciebie czy nie? Kostyra przez chwile milczal. Patrzyl to na agentke, to na Emila, zaciskajac bezsilnie dlonie. -Nie mialem pojecia, o co chodzi. A juz na pewno nie wiedzialem, ze chodzi o ciebie - wydusil wreszcie. -Nie o to pytalam. -Nic mi nie mowil. Poprosil tylko o kierowce znajacego teren. Dalem. Byl z jakims facetem. Wysoki blondyn, elegancki. Agentka jeszcze przez pewien czas przygladala mu sie uwaznie, po czym spokojnie opuscila wzrok, jakby chciala sie nad czyms zastanowic. -Uwierz mi, niczego nie wiedzielismy! - nalegal Kostyra. - Jak mam ci to udowodnic? Sil nie spieszyla sie z odpowiedzia. Emil od pewnego juz czasu mial zamkniete oczy i nieznacznie poruszal ustami. -Modlitwy chyba nie wystarcza - mruknela dziewczyna, patrzac na niego z dezaprobata. -Powiedz wreszcie, czego chcesz! - wybuchnal Kostyra. -Wierze ci - odparla spokojnie. - Ale wszystkie sprawy trzeba zalatwiac do konca. -To znaczy? -Chcialabym, zebys wyswiadczyl mi przysluge. -Co mialbym zrobic? Kobieta pogladzila delikatnie blat stolu. -Ten czlowiek jeszcze do ciebie przyjdzie. Wysluchasz go uwaznie, a pozniej dyskretnie zlikwidujesz. -Co?! -Nie przerywaj mi - uciela stanowczo. - I nie odmawiaj. Bardzo by mnie to zasmucilo. -Nie wiesz, kim on jest?! - jeknal Kostyra. - To tak, jakbysmy sami zalozyli sobie petle na szyje. -On jest nikim - odparla powoli Sil. - To tylko pionek wyslany przez waznych dla nas ludzi. Chce im cos przekazac i tak to odbiora. Beda doskonale wiedzieli, ze nie wy to wykombinowaliscie. Jesli zalatwicie to po cichu, nie bedzie klopotow. Tym razem nawet gdybyscie opisali to w gazecie, zemsta bedzie ostatnia rzecza, o ktorej pomysla. -Widzisz, jaki masz dar przekonywania? - mruknal Kostyra, krecac z rezygnacja glowa. - Kilka slow z twych pieknych ust i znow jestem beztroski jak osesek. -Przestan sie mazgaic! - przerwala rozdrazniona agentka. - Zachowujesz sie jak ten kretyn. - Klepnela w ramie modlacego sie wciaz Emila. - Masz dwie mozliwosci: my albo oni. Jesli dobrze postawisz, bedzie jak dawniej. Ale jesli zaczniesz kombinowac... -Dobra, dobra... cos sie wymysli. - Kostyra sie rozejrzal. Nikt nie zwracal na nich uwagi. - Jaka mam gwarancje? -Pojebalo cie? - Sil mocno puknela sie w czolo. - Wez stad tego idiote, zanim wyklepie jakies nieszczescie, ale dopiero piec minut po moim wyjsciu. - Wstala, nie spuszczajac z niego wzroku. -Co z tym blondynem? - spytal cicho. -O blondyna nie musisz sie juz martwic, ale jesli on - popukala palcem w odwrocone zdjecie lezace na stole - przyjdzie z kimkolwiek, to... sam wiesz. Nikt nie moze wrocic stad zywy. -Boze - jeknal Kostyra. - Jestes potworem. -I kto to mowi - rzucila lekcewazaco, zabierajac kurtke z krzesla. - Milego wieczoru dla calej rodziny! ROZDZIAL 8 Schody zdawaly sie nie miec konca. Robert uniosl wzrok. Labirynt ginal w ciemnych, niemal czarnych chmurach. Pod stopami rozciagala sie bezkresna przepasc, ktorej dna nie sposob bylo dostrzec. Kobieta trzymala go za reke. Znow byla tak samo ubrana - w biala wschodnia szate, lekka i zwiewna, zakrywajaca calkowicie stopy. Szla wolno, lecz pewnie, co jakis czas odwracajac sie, aby na niego spojrzec. Podazajac za nia, Robert nie byl zaniepokojony. Nie interesowala go przyszlosc ani przeszlosc. Nie chcial wiedziec, jak dlugo beda sie wspinac ani dokad prowadza schody. Otaczajaca ich szarosc nie przerazala go. Czul sie bezpieczny i szczesliwy - jakby wrocil do miejsca i czasu, w ktorych najbardziej byl soba, z kims, kogo kochal tak mocno, ze zapomnial o jakichkolwiek celach, przyczynach czy wydarzeniach. Chcial zatrzymac ten moment. To, co sie musialo stac za chwile, mialo tak nikle znaczenie, ze niewarte bylo nawet zastanowienia. Niepokoila go tylko wiedza. Pojawila sie nagle i poglebiala z kazdym pokonywanym stopniem. Wypelniala go, czynila silniejszym, ale na koncu kazdej mysli pozostawalo zawsze pytanie.-Chcesz wiedziec? - spytala kobieta. -Nie wiem - odpowiedzial. -Nie boj sie, nie zostaniesz sam. -Ty odejdziesz... -Tak, ale rownoczesnie zawsze tu bede. Przekonasz sie. To nie jest trudne. Trudna jest tylko swiadomosc tego, co da ci wiedze. Robert nagle zauwazyl, ze nie trzyma juz jej za reke. -Nie! - Jego krzyk odbil sie echem, ale on nie byl w stanie dostrzec niczego procz labiryntu schodow. Zadnych scian, murow czy gorskich zboczy. Kobieta byla coraz dalej. -Nie! - Czechowicz zerwal sie z poduszki. Zapalil blyskawicznie lampke nocna i otarl pot z czola. Posciel lezala na podlodze. Oddychal szybko, ale zaczynal juz dochodzic do siebie. Spojrzal na zegarek - byla druga w nocy. Podniosl koldre i powoli polozyl sie na plecach. Postanowil zaczekac kilka minut, nim znowu sprobuje zasnac. Andrzej Korwin szedl korytarzem tak, aby jak najpozniej dotrzec do gabinetu Wasylyszyna. Idacy obok Gorec, szef ochrony, podobnie jak doktor nie mial zbyt zadowolonej miny. Ciezko go bylo oskarzyc o zdolnosc do jakiejkolwiek glebszej refleksji, ale tym razem jego twarz zdradzala zamyslenie wykraczajace zdecydowanie poza obowiazki, ktore tu przed nim postawiono. Wizyta u profesora od pewnego czasu napawala go niepokojem, wiec z ulga przyjal deklaracje Korwina, ktory zobowiazal sie wziac na siebie zadanie wytlumaczenia wszystkiego Wasylyszynowi. -Od jak dawna sie nie zglasza? - spytal lekarz. -Nie mamy z nia kontaktu juz prawie tydzien. Ma wylaczony telefon, nie stawila sie na umowione spotkanie, nie wiemy, gdzie jest - odpowiedzial szczerze Gorec. -Na ile moze nam zaszkodzic? -To zwykla ekspolicjantka, a w tej chwili w dodatku skorumpowana - stwierdzil z przekonaniem ochroniarz. - Przestraszyla sie po tamtej hecy i prysnela. -Jestes pewien, ze to tylko byla policjantka? -Sprawdzilem. Wiem, gdzie pracowala, ludzie, ktorym ufam, sporo o niej wiedza. -A jej obecni pracodawcy sie nie niepokoja? -Ci ochroniarze? -Tak. -Jest na urlopie. Dobrze wykorzystala moment. -Co o tym myslisz? -Poczekajmy dwa tygodnie, az z tego urlopu wroci. Mamy na nia tyle hakow, ze bedzie siedziala cicho. Moze byc pan pewien. Korwin westchnal cicho. -Moze masz racje. Bardziej niepokoja mnie nasi ostatni goscie. -Troche ich wystraszylismy. Nawet gdyby probowali rozrabiac, nikt im nie uwierzy. -Mam dziwne przeczucie, ze nie sa tymi, za ktorych sie podaja. -Doktorze, to zwykle dzieci telewizji. - Gorec usmiechnal sie z wyzszoscia. - Zeby pan widzial, jakie mieli geby. Dalismy im po klapsie, a miny mieli takie, jakby przejechal po nich czolg. -Nie wspominaj o tym staremu. -Jak pan sobie zyczy, doktorze. Naprawde, na razie nie ma sie czym martwic. -Tym, ze stracilismy kontrole nad Czechowiczem, tez nie? Gorec spuscil wzrok. Chwilowo nie przychodzila mu do glowy zadna swiatla mysl, wiec wolal sie nie odzywac. Do drzwi gabinetu Wasylyszyna zostalo im najwyzej kilka metrow i droge te pokonali w milczeniu. Korwin zapukal cicho, ale donosny glos profesora natychmiast mu odpowiedzial: -Prosze! Tym razem Wasylyszyn nie byl niczym zajety. Wyraznie czekal na te wizyte. Kiedy pokazali sie w drzwiach, przygladal im sie uwaznie, jakby z kazdego ich ruchu chcial wyciagnac jakas informacje. -Dzien dobry, panie profesorze - powiedzieli niemal rownoczesnie. -Kiedy zobacze znowu Czechowicza w gabinecie? - spytal prosto z mostu Wasylyszyn. -Jest maly klopot z ta laczniczka - odezwal sie niesmialo Korwin. -Zamieniam sie w sluch - mruknal groznie profesor. -Ona znikla... - zaczal Gorec, ale szybko przerwal, widzac pelne dezaprobaty spojrzenie doktora. -Znikla? - spytal Wasylyszyn, nie zalujac sobie ironii. -Przestraszyla sie. Mowilem panu, profesorze - wyjasnil spokojnie Korwin. - To nic nie znaczy. Zreszta to tylko chwilowe opoznienie, znajdziemy inne dojscie do Czechowicza. -Klienci sie niepokoja. Andrzej, to zaczyna nam szkodzic. Jesli sie nie pospieszycie i ich zawiedziemy, wyladujemy w wynajetym mieszkaniu na Ursynowie jako banda konowalow szukajacych rozpaczliwie pacjentow. Zdajesz sobie z tego sprawe? Doktor przez chwile sie zastanawial. -Gorec, mozesz nas zostawic? - rzucil nagle do ochroniarza. -Oczywiscie - odparl osilek bez zastanowienia. Uklonil sie nieznacznie profesorowi i zniknal za drzwiami. Wasylyszyn, mimo ze nie zmienil specjalnie wyrazu twarzy, oczekiwal natychmiastowych wyjasnien, a Korwin szybko to wyczul. -Panie profesorze - zaczal niesmialo - bedzie nam potrzebna pomoc... no, wie pan kogo. Prosze pozwolic mi do nich zadzwonic. -To ostatecznosc - odparl sucho Wasylyszyn. -Byc moze nie ma powodow do niepokoju, ale ta policjantka i ci dziennikarze... -Co ty chcesz zrobic?! -Chce, aby dobrze ich sprawdzono. -Klamiesz. Chcesz zabic dziewczyne i unieszkodliwic tych dziennikarzy - mruknal groznie profesor. -Nie mozemy ryzykowac. -Chcesz zabijac ludzi?! Czys ty postradal zmysly?! Jestes lekarzem! Robimy to, co robimy, w tajemnicy, bo nasze niezbyt bystre niestety spoleczenstwo nie doroslo jeszcze do tego, aby to zrozumiec. My tu posuwamy nauke o lata swietlne, a te twoje bydlaki strzelaja do policjantow i porywaja ludzi, z ktorymi nasze badania nie maja nic wspolnego. Mozesz mi powiedziec, co ja mam zrobic z ta zona rzecznika rzadu?! -Sam pan mowil, ze nasze plany beda wymagaly poswiecen, a moze i ofiar. -Tak, ale tylko tych koniecznych! - Profesor wyraznie podniosl glos. -Kontakt, o ktorym panu mowilem, jest konieczny - naciskal Korwin. - Jesli przestaniemy byc czujni, wszystko, co do tej pory osiagnelismy, moze lec w gruzach. Wasylyszyn oparl lokcie na biurku i ukryl twarz w dloniach. -Nie chce o niczym slyszec - westchnal cicho po chwili. - Zadzwon, jesli musisz, i powiedz im prawde. Nic poza tym. Niczego im nie sugeruj. Nie strasz ich konsekwencjami. A juz na pewno nie sugeruj im zabijania ludzi. Oni sie na tym znaja znacznie lepiej od nas. Niech sami pomysla, co trzeba robic. Ja... nie chce o niczym slyszec. -Oczywiscie, panie profesorze. -Sprowadz mi tu z powrotem Czechowicza, reszte zalatw tak jak trzeba. -Nie musi sie pan o nic martwic. Wasylyszyn podniosl glowe i zlustrowal Korwina groznym spojrzeniem. -Posluchaj, Andrzej. Jestem byc moze stary, ale nie jestem idiota. Wiec nie traktuj mnie tak i zniknij mi z oczu, zanim naprawde sie zdenerwuje. -Przepraszam, panie profesorze, ja tylko chcialem... -Wyjdz! -Tak jest, panie profesorze. Mieszkanie Ultry nie zmienilo sie specjalnie od ostatniej wizyty Adama. Dwa pokoje, mala kuchnia, skromna lazienka. Porzadek i czystosc. Niewiele mebli, niewiele ozdob, styl raczej ascetyczny. Dominowala tu biel przypominajaca nieco sterylny klimat siedzib braminow, ktory pamietal z domu Janti, tajemniczej, wychowanej na Wschodzie kobiety, ktora poznal rok temu dzieki Ultrze. Od tej chwili wyczulony byl na wszelkie podobienstwa do tamtego miejsca i zachowywal ogromny sentyment dla wszystkiego niemal, z czym sie wowczas zetknal. Choc wiec do magii domu Janti bylo tu daleko, cieple wspomnienia wywolaly usmiech na jego twarzy. Teraz spokojnie przygladal sie agentce pakujacej do torby najpotrzebniejsze rzeczy, rozparty na jedynym tu chyba krzesle. Stopy polozyl wyzej, wychodzac z zalozenia, ze taka postawa poprawia krwiobieg i ulatwia myslenie. -Bedziemy tam siedziec caly czas w hotelu? - spytal trzeci juz chyba raz tego dnia. -Mozesz nie jechac. -Jestem ci potrzebny. -Robert jest mi potrzebny. - Ultra sie usmiechnela. - Ty, jak zwykle, znacznie mniej. -Ja tez cie lubie, ale dlaczego kazesz nam sie nudzic w jakiejs greckiej ruderze, kiedy sama bedziesz spacerowala po jaskini lwa. Spojrzala na niego z politowaniem. -To niebezpieczne, daj sobie pomoc - dodal potulnie Kniewicz. -Nie przesadzaj - zachnela sie agentka. - To, ze podejrzewamy ich o kontakty z ludzmi, ktorych podejrzewamy o eksperymenty, ktore jak podejrzewamy, sa nielegalne, to jeszcze nie koniec swiata. To po prostu zwykla obserwacja. Agencja umiescila mnie tam jako doktorantke, wy nie bedziecie mieli szans zrobic dwoch krokow za ogrodzenie. -Wow! Jak to zrobili? Ultra ponownie usmiechnela sie szeroko. -Korzystasz z kazdej okazji, cwaniaku? -Wiesz, jak jest. Taki zawod. Dziewczyna przerwala na chwile pakowanie. -I co ci przyjdzie z takich informacji? Opublikujesz je? Przeciez wiesz doskonale, ze nigdy ci na to nie pozwolimy. -Chodzi o to, ze zaczyna mi sie podobac ta robota - mruknal zaczepnie. -Nie miales dosyc rok temu? Malo najadles sie strachu? -A wygladam na przestraszonego? Ultra pokrecila glowa z niedowierzaniem. -Prosze bardzo. Zapraszam do szkoly oficerskiej, potem dwuletnie, potwornie ciezkie szkolenie, praktyka w szkole FBI w Quantico i mozesz sie do mnie zglosic po referencje. -Juz biegne, ale wczesniej powiedz, co mam zabrac do tej Grecji. -Napisze ci na kartce. Osobistych rzeczy jak najmniej. Dzwonek telefonu oderwal na chwile agentke od torby. -Slucham. -Tu Robert - rozleglo sie w sluchawce. -Czechowicz? -Nie, de Niro. Co mam zabrac? Ultra wzniosla oczy ku niebu. -Nastepny - warknela zniecierpliwiona. - Nie jedz na razie do domu i siedz na tylku na mecie. Ja pojde po to, co trzeba. -Przeciez sama mowilas, ze mam juz spokoj. -Przyjedziemy do ciebie za godzine. Poogladaj telewizje, zjedz kanapke, palnij sobie cole i nie truj. Zajmiemy sie wszystkim. -Jak chcesz - odparl mrukliwie i sie rozlaczyl. -Jest podobny do ciebie sprzed roku - rzucila Ultra do Adama, odkladajac sluchawke. -Jest podobny do kazdego, komu przytrafia sie taki numer. Co to? - spytal, widzac niewielkie czarne pudelko, ktore wyjela z szuflady biurka stojacego niedaleko lozka. -Zapalniczka. -Ale nie do papierosow? -W srodku ukryte sa specjalny czujnik i mikrofon, ktory odczytujac odpowiednio fale dzwiekowe, jest w stanie przekazac rozmowe z bardzo duzej odleglosci. -Jak to wyglada w praktyce? -Nie wolno ci z nikim o tym rozmawiac. -Oczywiscie. -Mozna przymocowac go na przyklad do rury od kaloryfera i przy odpowiednim ustawieniu podsluchac rozmowe z mieszkania kilka pieter wyzej. -Nie wierze - przyznal szczerze Kniewicz. -To staroc. - Ultra machnela reka. - Takich rzeczy Stasi uzywala jeszcze w latach osiemdziesiatych. Adam ponownie z uznaniem pokrecil glowa. -Ale to - agentka wyjela z szuflady buteleczke wygladajaca jak pojemnik z aerozolem - jest juz troche nowsze. -Srodek zabijajacy w sekunde? -Nie. Sztuczny piesek. Moj ulubiony. -No prosze... -Spryskujesz tym dyskretnie delikwenta, a potem mozesz go sledzic lub odtworzyc trase, jaka sie poruszal. Jesli zasuwal pieszo, mozna to zrobic nawet kilka godzin pozniej. -Tak dlugo zostaje slad zapachowy? -Bardzo dlugo. Oczywiscie dla sledzonego i dla nas to bezwonna substancja, ale dla psa to takie wrazenie, jakbys ty znalazl sie w samym srodku smazalni kurczakow. -Sa specjalnie do tego szkolone psy? -Tak, ale obecnie rzadko juz sie je wykorzystuje. Wystarczy ten czujnik. - Ultra wyjela kolejne, tym razem zielone pudelko wyposazone w kilka diod. -Sztuczny piesek - rozesmial sie Kniewicz. -Prawie tak samo czujny, a nie zre i nie wyrywa ci reki ze stawow, kiedy widzi suke. -Co to za zapach? -Kiedys robiono go z hormonow rozrodczych samic owczarkow. Teraz zostal troche zmodyfikowany, ale zasada jest podobna. Moglbys nie gniesc mojej kiecki? - spytala z nadzieja dziewczyna, widzac, jak Adam opiera reke na lezacej na lozku sukience. -Przepraszam. - Kniewicz szybko sie zreflektowal i wygladzil z szacunkiem pognieciony material. -Zebys nie pytal bez przerwy "A co to?", na koniec zagadka: Ile mam na sobie aparatow fotograficznych? Dziennikarz uwaznie przyjrzal sie agentce. -Pod bluzka... moze w broszce? -Pudlo. W jednym z guzikow, w klamerce paska i w bucie. - Ultra klasnela z zadowoleniem. - Przeciez takie rzeczy sa nawet w filmach szpiegowskich. -Na lotnisku nie wykryja tego? -Nie ma szans. Zreszta daj spokoj, zimna wojna sie skonczyla. Nikt nie bedzie szukal takiego sprzetu. Pomoz mi zamknac torbe. Adam wstal i docisnawszy kolanem, z duzym trudem zapial zamek blyskawiczny. -Jak tam u ciebie? - spytala nagle dziewczyna, gdy ponownie usiedli. Kniewicz odpowiedzial pytajacym wzrokiem. -No, dawno nie pytalam... Co tam u Marty? Dziennikarz usmiechnal sie szeroko. -W porzadku. W tej chwili wyjechala z ekipa na Slask, cos tam kreca. -Jak wam leci? -Jak zwykle, niezle. Potrzebowalismy troche czasu, by odreagowac tamte sprawy, ale na razie do psychiatry nie chodzimy. -To dobrze. Ozeniles sie z nia? -Jeszcze nie, ale trzeba bedzie o tym pomyslec. Bedziesz swiadkiem? -Zawsze i wszedzie. -Jestes kochana. - Adam spowaznial, przygladajac sie dziewczynie. -Dobrze cie widziec w dobrej formie po roku. Myslalam, ze po tamtej aferze juz sie nie spotkamy - powiedziala cicho. -Ja tez tak myslalem - odparl, nie spuszczajac z niej wzroku. - Ale teraz wyglada na to, ze jeszcze bedziesz miala mnie dosc. Agentka podniosla sie i rozprostowala rece. -Tego jestem pewna - stwierdzila rezolutnie. - Chodz, pojedziemy po naszego doktorka. -To ty, synku? - uslyszal glos w sluchawce. -Tak. Jak dlugo mozesz rozmawiac? -Troche moge. Wszystko w porzadku? Czechowicz zastanowil sie chwile. -Tak - sklamal. - Bez problemow. A u ciebie? -Ostatnio troche ciezko. Ale jest tu psycholog, jakis tam resocjalizator i mozna wytrzymac. Gadaja, gadaja i jakos czas leci. -Tato... -Tak, synku? -Musze wyjechac, ale oczywiscie caly czas bede pod komorka, jak teraz. -Ostatnio dzwonilem i nie odbierales. -Musialem na pewien czas wylaczyc, ale teraz wszystko jest juz w porzadku. -Na pewno nic sie nie stalo? -Nie... wiesz, jest taka dziewczyna... nie chce odbierac jej telefonow. -Aaa. - Ojciec rozesmial sie, co Robertowi sprawilo duza przyjemnosc. - Zawsze miales do tego dryg. -To taka krepujaca sytuacja, nie chce zawracac ci tym glowy. -Nie wyglupiaj sie, ja tu mam czas, ale... - przerwal na chwile - musze konczyc. Do zobaczenia. Wpadniesz w przyszlym miesiacu? -Wpadne. -Na pewno niczego przede mna nie ukrywasz? -Tato, daj spokoj. -No, to trzymaj sie, synku. Lech Wasylyszyn wszedl wolnym krokiem do swojego domu. Piekna, stara willa, w ktorej mieszkal od ponad trzydziestu lat, zachowala swoj rzadki urok, mimo ze wlasciwie nigdy nie przeszla generalnego remontu. Gospodarze dbali o nia jednak na tyle troskliwie, ze jak oceniano, jeszcze przynajmniej kilka lat zadne radykalne interwencje nie beda potrzebne. Profesor wszedl do sieni, zdjal buty i wlozyl kapcie. Pokonal krotki korytarz i otworzyl drzwi do kuchni, w ktorej krzatala sie trzydziestokilkuletnia kobieta ubrana w zabawny czerwony fartuszek. Miala dosc krotkie wlosy, byla szczupla i niezbyt wysoka. Jej twarz, powazna, moze nawet troche smutna, miala lagodne, cieple rysy, choc trudno ja bylo uznac za szczegolnie piekna. Staromodne okulary dodawaly jej uroku, ale sprawialy tez, ze wygladala na troche starsza. -Czesc, tato. - Cmoknela go w policzek. - Jak w pracy? -Troche ciezki dzien. Jak sie dzis czuje mama? -Lepiej niz wczoraj. Nawet pospacerowala po ogrodku. -To dobrze. Pojde do niej. - Przeszedl ciezkim krokiem do sypialni. Zastal zone lezaca w lozku i ogladajaca kreskowki. Zblizyl sie cicho i usiadl obok niej. - Dobry wieczor, Marysiu. - Troskliwie objal jej siwa glowe i pocalowal w czolo. -Jestes juz, Lenku. - Maria Wasylyszyn dopiero teraz oderwala sie od telewizora. - Poczytasz mi? -Oczywiscie, tylko sie umyje. - Usmiechnal sie cieplo. -Pozno dzis wrociles, Lenku. Nie mecza cie tam bardzo? -Nie, Marysiu, wszystko jest w porzadku. Jak ci minal dzien? -Wspaniale. - Starsza pani radosnie uderzyla dlonmi w koldre. - Byl... to znaczy byl... ten... -Hydraulik. -No wlasnie. Ale niepotrzebnie. Kazio takie rzeczy naprawia szybciej i lepiej i... w ogole chyba on byl niepotrzebnie. -Popsul nam sie kran nad wanna, wiec trzeba bylo wezwac hydraulika - wyjasnil cierpliwie profesor. -Powinienes zadzwonic do Kazia. Wasylyszyn poglaskal ponownie zone po glowie. -Marysiu, nasz syn nie zyje od dziesieciu lat - rzekl po jakims czasie. W pierwszej chwili starsza pani nie zareagowala, a nastepnie siegnela po pilota i zrobila glosniej. -Pojde sie odswiezyc - powiedzial profesor, wstajac. - A jak wroce, to ci poczytam. -To, co czytales mi wczoraj? - spytala, wpatrujac sie w ekran. -Tak. Bardzo lubisz te ksiazke. - Wasylyszyn schylil sie, podniosl z podlogi stary, wysluzony egzemplarz Ani z Zielonego Wzgorza i polozyl go na stoliku. -Ach, tak... To poczytaj mi, Lenku. Nie chce mi sie jeszcze spac. -Przyniesc ci herbaty? -Herbaty? Hmm, tak, wypije herbate. Moj kochany Lenku, tak cie mecza w tej pracy. Wasylyszyn raz jeszcze pocalowal zone i wyszedl do lazienki. Odkrecil kran i z zadowoleniem stwierdzil, ze hydraulik dobrze sie spisal. Dopiero teraz zdjal marynarke i powiesil ja w niewielkiej drewnianej szafce zrobionej kilka lat temu specjalnie na jego zamowienie. Lazienka byla na tyle duza, ze w niczym to nie przeszkadzalo, a ulatwialo zycie starszym juz przeciez lokatorom. Profesor rozsunal krawat i podwinal rekawy koszuli, by umyc rece, lecz nagle poczul, ze musi na chwile usiasc na brzegu wanny. Kilka razy odetchnal gleboko i rozmasowal starannie kark. Nie mial zbyt wiele czasu, ktory moglby przeznaczyc wylacznie dla siebie. Bardzo jednak potrzebowal chociazby kilku chwil by odpedzic zle mysli. Dawno juz przyzwyczail sie do nich, a wiedza doswiadczonego lekarza niewiele tu pomagala. Pomagaly wspomnienia. Marzec 68 roku, piekna doktorantka z etnologii, ktorej nabil guza, biegnac ulica. Mieszkal niedaleko, zaprosil ja wiec do domu, zapewniwszy, ze jest dobrze zapowiadajacym sie lekarzem, choc nie nadmienil, jakiej specjalnosci. Do tej pory trudno mu bylo uwierzyc w milosc od pierwszego wejrzenia, ale pamietal dobrze, jak wtedy opatrywal jej glowe, trzesac sie niczym uczniak w obawie, ze zbyt szybko wyjdzie, a on nigdy juz jej nie zobaczy. Smiala sie pozniej wielokrotnie, ze zostala ranna podczas demonstracji, ale nie z winy milicji, tylko przyszlego meza. Potem ciezkie czasy, usuniecie Marii z uniwersytetu, wyjazd do Koszalina, w ktorym spedzili kilka biednych, ale szczesliwych lat. I wreszcie pobyt za granica. Tam urodzila sie ich corka, dwa lata pozniej syn... Profesor zauwazyl, ze okno, w ktore wpatrywal sie od kilku minut, traci ostrosc. Szybko otarl wilgotne oczy recznikiem, zdjal krawat i wstal, by sprawdzic, czy strumien ma odpowiednia temperature. Nie spieszyl sie. Wyregulowal wode tak, aby byla dosc chlodna, i dokladnie umyl rece az po lokcie, a nastepnie twarz. Zmoczyl troche recznik, zeby wytrzec szyje. Chlod na karku sprawil mu ulge, a przy tym lekko orzezwil. Podniosl glowe znad wanny i spojrzal w lustro. Nie potrafil zdobyc sie na usmiech, ale jego twarz zachowala spokoj i rownowage. Wolno wyszedl z lazienki. Zerknal do kuchni, jednak postanowil nie przeszkadzac corce zajetej przygotowywaniem obiadu. -Pomoc ci w czyms? - spytal na wszelki wypadek w progu. -Nie, tato, wiesz przeciez, ze lubie gotowac sama - odparla, nie odwracajac sie od dymiacych garnkow. -Pojde do mamy - mruknal cicho, bardziej chyba do siebie niz do niej. Maria zareagowala na powrot meza nie skrywana wesoloscia. Usiadla, poprawiajac sobie poduszke, i nawet przestala interesowac sie telewizorem. -Co bedziemy dzisiaj robic? - spytala rezolutnie. -Poczytam ci, tak jak obiecalem. -Aaa, tak... A jaka ksiazke? -Te, co wczoraj, dalszy ciag. Widzac zaklopotanie na twarzy zony, siegnal po lezacy na stoliku egzemplarz Ani z Zielonego Wzgorza, aby jej pokazac. -Nie chce tej! - zdecydowala znienacka. -W porzadku. - Usmiechnal sie cieplo. - Wybierzemy cos innego. - Przeszedl na druga strone sypialni, gdzie stal niewielki regal z najbardziej potrzebnymi ksiazkami. Siegnal po jedna z nich i pokazal zonie. - Moze te? -O czym jest? - spytala. -Zobaczysz - rzekl, siadajac obok niej na brzegu lozka. Otworzyl ksiazke i zaczal czytac: - "Pewnego jesiennego dnia w drugiej cwierci szesnastego wieku w starozytnym miescie Londynie urodzil sie chlopiec w ubogiej rodzinie Canty..." -O czym to jest? - przerwala mu zona. Wasylyszyn zamknal na chwile ksiazke. -O chlopcu z biednej rodziny, ktory przez przypadek zamienil sie miejscami z ksieciem Edwardem, pozniejszym krolem Anglii. Opisal to Mark Twain. Pamietasz tego pisarza? Pani Maria zastanawiala sie chwile. -A ty go znasz, Lenku? Profesor otworzyl ponownie tom. -Posluchaj dalej. "Tegoz dnia urodzilo sie inne dziecie angielskie w bogatej rodzinie Tudor, ktora pragnela go bardzo. Pragnela go cala Anglia..." - Przerwal na moment, dostrzeglszy, ze oczy Marii powoli sie zamykaja. Przeczytal jeszcze kilka zdan, czekajac, az zasnie, po czym polozyl ksiazke na stoliczku. Maria Wasylyszyn nie obudzila sie nawet wtedy, gdy profesor uniosl ja lekko, by ulozyc w pozycji do snu. Nie sprawilo mu to specjalnej trudnosci. Wciaz byl silny, a ona nie byla ani tega, ani wysoka. Poprawil troskliwie koldre i cicho wyszedl do kuchni. -Przepraszam, ze podam tak pozno - powiedziala corka, widzac, ze wchodzi. - Mama bardzo mnie dzis absorbowala. -Nie szkodzi, nie przejmuj sie, Aniu - uspokoil ja. - Trzeba pojechac po zakupy? -Nie dzisiaj. - Machnela reka. - Mamy troche zapasow. -Kiedy pani Jadzia przyjdzie posprzatac? -Jutro. -To dobrze. Profesor podszedl do stolu i usiadl na swoim krzesle. -Kedy przestanie nas poznawac, tato? - spytala nagle Anna, nie odwracajac sie od kuchni. Wasylyszyn nie odpowiedzial od razu. -Nie wiem, mozliwe, ze juz niedlugo. -Spi? -Tak. - Profesor wyczul, ze Anna bliska jest placzu. - Nie mysl o tym wszystkim, coreczko. -Tato... ja tylko - cisnela scierka w kierunku zlewu - chcialabym, zeby... -Nie mysl o tym, coreczko - przerwal jej lagodnie. - Nie mysl... Jechali wynajetym samochodem juz co najmniej trzy godziny. Dobrze, ze zblizal sie wieczor, bo o drugiej, kiedy wysiedli z samolotu, upal byl nie do zniesienia. Opel byl duzy i wygodny, ale niestety mial uszkodzona klimatyzacje. Prowadzil Adam, a siedzaca obok Ultra obserwowala z zainteresowaniem widoki. Krajobraz wzdluz autostrady z Aten do Salonik, biegnacej niemal wylacznie wybrzezem, byl mieszanina bogatej srodziemnomorskiej roslinnosci oraz skalistych wzgorz, a w niektorych miejscach nawet dosc wysokich szczytow. Grecja, w wiekszosci gorzysta, tylko w czesci Tesalii, na niektorych wyspach i gdzieniegdzie na wybrzezu zbiega niemalze do morza, ukazujac rzadka urode swych nizin. Jednak wlasnie najwyzszy grecki masyw gorski, slynny Olimp, lezy prawie nad samym morzem. I choc dawno juz przestal goscic groznych, msciwych bogow, nadal sciaga skutecznie turystow napychajacych kieszenie potomkom odkrywcow demokracji i filozofii zycia. -Jak oni nie lamia sobie jezyka na tych nazwach? - mruknal z tylnego siedzenia Robert, wpatrujac sie w przewodnik. -Thessalonike? - rozesmial sie Adam. -Saloniki to pol biedy - Czechowicz machnal reka - ale powtorz na przyklad szybko Agios Pantelemonas albo Boreios Euboikos Kolpos. Dziennikarz pokrecil z rozbawieniem glowa. -Daj spokoj. Daleko jeszcze? -Powiem ci, jak trzeba bedzie skrecic do Platamonas. Mysle, ze godzina to minimum. -Kto w ogole nazwal to autostrada? Przeciez tu sa tylko dwa pasy! - jeknal niecierpliwie Kniewicz. -Jak to kto? - Ultra wzruszyla ramionami. - Grecy, zeby jakos rozliczyc sie z pieniedzy przekazanych na ten cel przez Unie. -Pierwszy raz widze dwupasmowa autostrade. Nawet nasza "katowicka" ma cztery pasy - pomstowal Adam. -Nie narzekaj - mruknela agentka. - Nie ma tloku, odpoczniesz w hotelu. - Przetarla dlonmi oczy i odwrocila sie do Roberta. - Podaj mi teczke. -Te z papierami? -Tak, chce raz jeszcze ja przejrzec. -Opowiesz nam troche o tym? -W hotelu. -A co niby mamy teraz innego do roboty? - wtracil sie dziennikarz. Ultra wziela podana przez Czechowicza teczke, otworzyla ja i chwile szelescila dokumentami, starajac sie jakos je uporzadkowac. -Jak chcecie - zgodzila sie. - Moze zacznijmy od kontaktow. Billingi wskazuja na to, ze Pretergate i instytut na Ursynowie dzwonia do siebie bardzo czesto. -Skoro jedni sponsoruja drugich... - przypomnial Kniewicz. -Ile mozna gadac o sponsoringu? - zaoponowala dziewczyna. - To podejrzanie czeste kontakty. Nie ma dnia bez przynajmniej dwoch, trzech rozmow. Wniosek moze byc tylko taki: musza miec jeszcze inne interesy oprocz tych, o ktorych wiemy. -Tak sadza twoi ludzie w agencji? -Tak. -Kto z kim gada? -To trudno ustalic, bo w billingach mam tylko numery, ale fakt jest faktem. -Powiedz o ludziach - wtracil Czechowicz. Ultra szukala jakis czas odpowiedniej kartki. -O Pretergate wiecie dosc duzo: bogaci, tajemniczy, hojni, bardzo skuteczni. W Polsce oddzial prowadza Karol i Jan Gesliccy. Bracia. Bardziej biznesmeni niz archeolodzy. Zajmuja sie forsa i organizacja. Od prawdziwej roboty jest niejaki Leszek Gozlakow, typowy jajoglowy. Doktorat w dwudziestym piatym roku zycia, liczne prace na temat metodologii badan archeologiczno-historycznych, analizy, wykopaliska, interpretacje danych i tak dalej. Rozwiedziony, nie ma dzieci. Zatrudniaja wielu ciekawych ludzi, na przyklad Karola Meisnnera, jezykoznawce i poliglote. To nieprawdopodobne, ale facet zna ponad czterdziesci jezykow! Siedzi glownie za granica, lecz czesto wpada do Polski. Podobno dosc blisko przyjazni sie z Gozlakowem. Jest tu sporo nazwisk, jednak chyba nie ma sensu, zebym o wszystkich wam teraz mowila. Jesli ktos bedzie szczegolnie potrzebny, wtedy go przerobimy. -A instytut? - spytal Robert. Agentka znow poswiecila kilka sekund na wydobycie odpowiedniego dokumentu. -Podobnie jak Pretergate, to dosc mloda firma, jesli mozna tak powiedziec o miejscu, w ktorym leczy sie nerwice i psychozy. Istnieje od dziesieciu lat. Zalozycielem i dyrektorem generalnym jest profesor Lech Wasylyszyn, wybitny psychiatra. Dziesiec lat temu jego syn zginal w wypadku, najechal na niego pijany kierowca. Mieszka z zona i corka. Zona ma Alzheimera, ale opiekuje sie nia w domu. -O Boze - westchnal Adam. - Nie ma facet latwego zycia... -Doktor Mengele tez nie mial latwego zycia - burknal Czechowicz. -Bardzo pomaga mu corka, z wyksztalcenia filolog, ale nie pracuje - wyjasnila Ultra. - Cale zycie mieszkala z rodzicami, nigdy nie wyszla za maz. -A ten, ktory nas oprowadzal? - spytal Kniewicz. -Doktor Andrzej Korwin, asystent Wasylyszyna. Kawaler, samotnik, podobno bardzo ambitny. O instytucie mowil prawde, ich metoda to tak zwane dzialania wielotorowe. Zatrudniaja mnostwo lekarzy roznych specjalnosci. Zdaniem naszych chlopcow wiekszosc z nich nie ma pojecia o nielegalnych eksperymentach firmy. Byc moze odpowiedzialna jest za to jedynie garstka wtajemniczonych. -Wiemy cos o tych miesniakach, od ktorych dostalismy wpierdziel? - spytal ponownie Adam. -Na razie niewiele, ale za kilka dni powinnismy dostac wiecej danych. Szefem ochrony jest niejaki Zenon Wellman, pseudonim Gorec. Pracowal w kilku agencjach ochrony, zatrudnial sie tez do strzezenia Ruskich na Stadionie Dziesieciolecia. Zywe kontakty z Pruszkowem, ale nigdy nie byl karany. Od lat wspolpracuje z Romanem Rogalskim, znanym jako Roslon. Ponadto instytut zatrudnia w tym charakterze jeszcze przynajmniej dziesiec osob. -Lewa ta ochrona - podsumowal Kniewicz. - Chociazby za to mozna by sie do panow z instytutu przyczepic. -Nie takie to proste - zaprzeczyla Ultra. - Zaden z nich nie byl karany. Sprytnie to urzadzili. Wybrali ludzi z odpowiednia przeszloscia i slono im placa. Zeby ich napoczac, trzeba by najpierw cokolwiek im udowodnic. -Pacjenci nie byliby zadowoleni, gdyby sie dowiedzieli, kto pracuje dla ich lekarzy - zauwazyl Czechowicz. -Masz racje - przyznala dziewczyna. - Mozna by im zaszkodzic, moze nawet zdyskredytowac ich w oczach klientow, ale nic poza tym. Ich trzeba udupic, Robert. Udowodnic wine i wyslac do pierdla. Czechowicz pokiwal glowa. -Przejrzyj te papiery. - Podala mu teczke. - Kiedy juz tam wejde, bede miala do ciebie kilka pytan. Hotel Hellas w slonecznym Platamonas byl trzypietrowa buda ustylizowana na model, jak to okreslali starzy bywalcy, "sredniopolgrecki". Wiekszosc wysilkow wkladanych przez wlascicieli takich przybytkow tubylczej goscinnosci w wyciaganie forsy od turystow od lat skupiala sie na dostosowaniu jedzenia, atmosfery czy mieszkania do takich warunkow, aby wczasowicze mieli wrazenie, ze w pelni chlona "greckosc", a rownoczesnie dziwnym trafem czuja sie jak w domu. Stad polski turysta moze przezyc niemaly wstrzas, znajdujac w karcie takie pozycje, jak "bigos po grecku" czy "schabowy a la Olimpus"; Anglicy bywaja powiadamiani o slynnym greckim zwyczaju spozywania herbatki o piatej; Wlosi zas lamia sobie jezyk na przedziwnej nazwie greckiego placka z roztopionym serem, fragmentami mielonego miesa, cebuli i innych warzyw, ktory ciezko im doprawdy odroznic od swojskiej pizzy. Nie jest juz obecnie tajemnica, ze coraz trudniej znalezc na greckim wybrzezu prawdziwa grecka knajpe, w ktorej podadza tzatziki czy gyros, nie silac sie na dostosowywanie tradycyjnych potraw do dajacej gwarancje dobrego zarobku macdonaldyzacji. Niestety, prawdziwa Grecja zaczyna sie dopiero kilkadziesiat kilometrow od morza i nic sie na to nie da poradzic. A styl dosc eufemistycznie zwany "polgreckim" zanika wprost proporcjonalnie do malejacego prawdopodobienstwa, ze w okolicy moze sie zablakac jakis niezbyt rozgarniety turysta. W miejscowosci takiej jak Platamonas latwo zrozumiec, na jakich przeslankach opiera sie powiedzenie "udawac Greka", i to od razu doglebnie. Adam Kniewicz, mieszkajacy na ostatnim pietrze hotelu Hellas, okazal sie wielce pojetnym uczniem. Zerwal sie na rowne nogi o pierwszej w nocy, gdy zorientowal sie, ze jego lozko jest calkowicie przemoczone. -Kurwa mac! - wrzasnal, ladujac na podlodze. -Co sie dzieje? - spytal zaspany Robert Czechowicz, przecierajac oczy. -Chyba pada deszcz! - warknal Kniewicz przez zeby. -Zdarza sie. -Ale wprost na moje lozko! - dokonczyl dziennikarz. -Jak to mozliwe? - Lekarz usiadl i zapalil lampke nocna. -Ten cholerny dach przecieka! - jeknal Adam. -Ja mam sucho. -Bo spisz po drugiej stronie pokoju, a dziura jest nade mna! Czechowicz wstal i wolno podszedl do lozka Kniewicza, aby lepiej sie przyjrzec. -Cholera - przyznal nie bez zdziwienia - cieknie jak z kranu. -Co ty powiesz... -Chodzmy do wlasciciela. - Siegnal po lezacy na krzesle dres. Kniewicz stal oslupialy. -No, idziesz? - spytal Czechowicz. -Ide - burknal Adam, po czym wciagnal krotkie spodenki. Czechowicz otworzyl drzwi i wyszli na korytarz. Na dole slychac bylo odglosy zabawy, co dawalo nadzieje, ze wlasciciel jeszcze nie spi. Zeszli po schodach. W recepcji nie bylo nikogo, ale przez otwarte drzwi restauracji dostrzegli faceta, ktory przedstawil im sie wczoraj jako Mikis, wlasciciel hotelu. Siedzial usmiechniety, przygladajac sie dwom tanczacym parom oraz szczerbatemu akordeoniscie ochoczo przygrywajacemu niedobitkom bardzo juz nietrzezwych gosci. Mikis mial okolo czterdziestu lat, geste, czarne wlosy oraz twarz niezbyt oswieconego rolnika. Ujrzawszy w drzwiach dwojke nowych gosci, podniosl sie i podszedl do nich. -Klopoty ze snem? - spytal po angielsku. -W naszym pokoju z sufitu leje sie woda - zaczal prosto z mostu Czechowicz. -Bo pada deszcz - odparl Mikis. Lekarz przez chwile nie mogl uwierzyc w to, co uslyszal. -Zaklej dach albo daj nam inny pokoj - warknal Kniewicz. -I don't... excuse me? - Mikis nagle zapomnial angielskiego. -Moj kolega nie moze spac! - burknal gniewnie Robert. -Who? -Adam, moj kolega! -Who? -Who, who, who?! Co ty, kurwa, sowa jestes?! - nie wytrzymal Kniewicz. - Ja! Rozumiesz?! Dawaj inny pokoj! -I'm sorry, I dont understand... I speak poor... I must go... professional duties... - Mikis odwrocil sie, by uciec. -Tu masz obowiazki! - krzyknal jeszcze za nim Kniewicz. - Wracaj! Grek ruszyl szybko w kierunku kuchni. Machal bezradnie rekami w odpowiedzi na wrzaski Roberta i Adama, od czasu do czasu odwracal sie w ich strone, by z usmiechem wyznac Sorry, I don't understand, i wreszcie zniknal za drzwiami dla obslugi. Oslupiali turysci stali jeszcze jakis czas, a ich polnocnoeuropejskie umysly staraly sie pojac, jak moglo dojsc do tak abstrakcyjnej sytuacji. Gdy sie wreszcie odwrocili, dostrzegli czekajaca na schodach Ultre. -O co poszlo? - spytala spokojnie. -O dziure w dachu - wyjasnil wsciekly Kniewicz. -Moze jednak zmienimy hotel? - zaproponowal Robert. -Wolalabym nie. Z pewnoscia jutro dziura w dachu zniknie. -Przeciez slyszalas, co powiedzial! - jeknal dziennikarz. -Tacy juz sa. Beda machali rekami, udawali, ze nie wiedza, o czym mowisz, a o piatej rano wysla na dach robotnikow. Zobaczycie. -Moze jednak... -Nie chce sie rzucac w oczy w jakims wypasionym hotelu - przerwala dziewczyna. - Przespijcie sie dzisiaj w moim pokoju, a jutro wszystko wroci do normy. Chwila ciszy oznaczala, ze nie sa zadowoleni z takiego rozwiazania. -Mieliscie robic to, o co was poprosze - przypomniala im. Czechowicz rozlozyl rece. -Jak uwazasz - mruknal cicho i ruszyl w kierunku schodow. Wciaz niepocieszony i wyprowadzony z rownowagi Kniewicz podazyl za nim, pomstujac msciwie. Zblizajac sie do gabinetu premiera, Jedrzej Morawiecki mial zle przeczucia. Mimo ze nie byl w najlepszym stanie psychicznym, po dwoch latach pracy na stanowisku rzecznika rzadu potrafil wyczuwac niebezpieczenstwa i zrecznie je omijac. To jednak dotyczylo glownie przeciwnikow politycznych, duzo trudniej natomiast bylo stawiac czolo zagrozeniom we wlasnych szeregach. "Strzez mnie, Boze, od przyjaciol, z wrogami sam sobie poradze", przypomnial sobie aforyzm i nacisnal klamke poteznych drzwi. Premier siedzial przy biurku i czytal jakies sprawozdanie. Nie zareagowal na szmer otwieranych drzwi. Mial mniej wiecej szescdziesiat lat, calkowicie siwe, ale geste i starannie uczesane wlosy oraz zdrowa, opalona cere. Jego twarz sprawiala wrazenie, ze jest lekko usmiechniety, ale kazdy, kto znal go osobiscie, doskonale wiedzial, ze nijak nie przeklada sie to na jego aktualny nastroj. W rzeczywistosci szef rzadu byl czlowiekiem chlodnym i raczej malo kontaktowym. -Wzywal mnie pan... - zaczal Morawiecki, zblizajac sie do biurka. -Juz koncze - mruknal premier znad dokumentow. Rzecznik usiadl w fotelu i przymknal na chwile oczy. Byl spokojny. Roztarl starannie dlonie i rozmasowal szyje. -Jak sie trzymasz? - spytal premier, odkladajac raport na prawa strone biurka. -Biorac pod uwage sytuacje, oceniam, ze dobrze. -Czyzby? - Szef rzadu zatrzymal wzrok na rzeczniku. -To nietypowa i stresujaca sytuacja. -Bardzo nietypowa i dlatego musimy powaznie o tym porozmawiac. Morawiecki wyczul w chlodnym tonie premiera zaklopotanie. -Co pan przez to rozumie? - spytal z wysilkiem. -Nie zdolamy dluzej ukrywac przed prasa, ze zaginela zona rzecznika rzadu. -Zdaje sobie z tego sprawe, ale sledztwo, o ile wiem, toczy sie bardzo... jest intensywne. Premier siegnal po szklanke z sokiem, ktora zawsze towarzyszyla mu w gabinecie. -Wiem, Jedrzej, jak toczy sie sledztwo. Codziennie dostaje raporty, ale to nie zmienia postaci rzeczy. Musisz odpoczac. -To znaczy? - zaniepokoil sie Morawiecki. -Notowania rzadu spadaja, mamy duzo klopotow. Nie stac nas na kolejne wpadki. Mowiac wprost, w poniedzialek mianuje rzecznikiem Burzynskiego. - Uwaznie obserwowal twarz Morawieckiego. -Kiedy mam sie podac do dymisji? - zapytal spokojnie Jedrzej. -Natychmiast. W sprawy zdrowotne nikt nie uwierzy, ale jako powod mozesz podac "wazne sprawy rodzinne". Calosc i tak predzej czy pozniej wyjdzie na jaw. Bedziemy kryci. Spokoj i opanowanie Morawieckiego zaimponowaly premierowi. -Nie traktuj tego jako odsuniecie. - Usmiechnal sie, wstajac z fotela. - W tej druzynie nadal jestes jednym z najwazniejszych trybow. Chcialbym, abys to zrozumial. -Oczywiscie. -I wpadnij na jutrzejsze przyjecie. -Moja sytuacja raczej nie sprzyja zabawom - stwierdzil dosadnie Morawiecki. Premier przyjal z pokora sposob, w jaki zostal skarcony. Pokiwal znaczaco glowa, podszedl do Jedrzeja i poklepal go lekko po ramieniu. -Dowiemy sie, kto za tym wszystkim stoi - zapewnil, ruszajac w kierunku drzwi, co oznaczalo koniec spotkania. Morawiecki wstal ciezko z fotela i rowniez podszedl do drzwi. Podal reke premierowi i wyszedl bez slowa. -Pieprz sie, skurwysynu! - mruknal pod nosem, gdy tylko drzwi sie zatrzasnely. Szli wolno pod gore piaszczysta droga. Skaly, przecinajace rzadki w tym miejscu, typowo srodziemnomorski las, dodawaly niewatpliwie uroku i tak znanemu juz na calym swiecie z urody srodkowemu wybrzezu kontynentalnej Grecji. Upalna pogoda poprawiala troche nastroj idacym, ale wilgoc po nocnym deszczu nieco jednak meczyla, zmniejszajac tempo marszu. -Udalo wam sie jeszcze zasnac po tej awanturze? - spytala nagle Ultra. -Ja padlem natychmiast - przyznal Robert. -A ty? - Obrocila sie w strone Adama. -Jest w porzadku - burknal Kniewicz. -Uspokoiles sie troche? -Wypilem kilka litrow nervosolu, bede spokojny do nastepnej zimy. Czechowicz parsknal smiechem. -Mialas racje - przyznal. - Jak wychodzilismy, widzialem robotnikow na dachu. -Ja tez. - Agentka pokiwala glowa, dostrzegajac w oddali poczatek metalowego ogrodzenia. - Zaczekajcie tu chwile, az wejde. Przejdzcie sie pozniej dokola jakby nigdy nic i wracajcie. -A jak cos zauwazymy? - spytal dziennikarz. -Moim zdaniem nie ma tu nikogo procz jajoglowych z lopatkami i szczoteczkami do czyszczenia znalezisk. -To czego tu szukamy? - spytal Robert. -Sladow tych, ktorzy pociagaja za sznurki. Moze bedziemy mieli troche szczescia. -Ci ludzie musza cos wiedziec. - Adam wzruszyl ramionami. - Nie mowcie mi, ze nie maja pojecia, czego szukac. -I co z tego? - Ultra zatrzymala sie. - Mamy na nich tylko to, ze finansuja nielegalne eksperymenty medyczne. Ci archeolodzy moga nie miec z tym nic wspolnego. Pracuja w dobrze prosperujacym molochu i wykonuja swoja robote. Wiedza, ze sa skuteczni, wiedza dlaczego i ja tez wiem: bo maja forsy jak lodu. Stac ich na dowolne badania w kazdym niemal kraju. Ich kasa otwiera najbardziej strzezone sejfy, wyciaga najwieksze, do tej pory z roznych wzgledow ukrywane tajemnice. Wszystko byloby w porzadku, gdyby nie fakt, ze te pieniadze sa zwyczajnie brudne. Pochodza byc moze z zakrojonego na szeroka skale handlu ludzkimi organami, z produkcji broni, o ktorej nie mamy pojecia, albo z gigantycznego miedzynarodowego szantazu, nie wiem. Strzelam, bo, do cholery, nie wiem nawet, jak sie do tego zabrac. Zmieniaja ludziom osobowosc. Moze robia z nich zolnierzy samobojcow, moze produkuja psychopatow majacych zabijac ludzi niewygodnych dla rzadow. Pieniadze mozna zrobic na wszystkim. -Nie strasz mnie - wtracil Czechowicz. -Z toba nic nie zdazyli zrobic, jestes lagodny jak baranek. -To sie okaze. -Teraz ty mnie nie strasz. - Adam pokrecil glowa. - Jak zaczniesz obrastac w siersc i wyrosna ci szpony, koniec z przyjaznia. -Bardzo smieszne - skomentowala ponuro Ultra. -A co nam pozostalo? - Kniewicz wzruszyl ramionami. - Zrobilas sie zrzedliwa jak moja kierowniczka produkcji. -Zostaw ja. - Robert machnal reka. - Wkurza sie, bo nic nie wiemy. -Zebys wiedzial - obruszyla sie dziewczyna. -O ktorej mialas tam byc? - spytal praktycznie dziennikarz. -Spokojnie, mam jeszcze kilka minut. -Handel informacja. To moze byc dobry trop. - Czechowicz doszedl do wniosku, ze rozmowe nalezy skierowac na poprzednie tory. -Tez tak mysle - przyznal Kniewicz. - Ruscy przez dwadziescia lat ukrywali niezbite dowody na smierc Hitlera, Anglicy nie naglasniali Katynia, gdzies w tajnych archiwach FBI jest napisane, kto zabil Kennedy'ego. Takich skrywanych tajemnic, nierzadko kompromitujacych waznych ludzi jest mnostwo. -No dobrze. - Ultra klasnela cicho, jakby chciala podsumowac ten watek. - Zrobie tam troche zdjec, sprobuje pociagnac za jezyk kilka osob. Wieczorem moze cos z tego ulepimy i bedziemy mieli od czego sie odbic. -Lec juz - ponaglil ja Adam. -W porzadku. Jak wejde, poczekajcie kilka minut i dopiero wtedy... -Juz to mowilas - zauwazyl Kniewicz. -No tak... trzymajcie sie. -Ty sie trzymaj - rzekl powaznie Czechowicz. Agentka spojrzala raz jeszcze na torebke, ktora przewiesila przez ramie, i ruszyla w strone wejscia. Teren nie wygladal na wyjatkowo silnie strzezony, ale straznicy byli dobrze widoczni. Ultra przeszla dosc dokladna kontrole i otrzymala specjalny identyfikator. W torebce nie miala oczywiscie zadnego sprzetu, ktory moglby wzbudzic podejrzenia ochrony, a mikroaparatow nie byliby w stanie wykryc zwykli straznicy dysponujacy polamatorskim sprzetem. -Prosze tu chwile zaczekac - powiedzial po angielsku kedzierzawy dryblas stojacy przed drewniana wartownia. - Zaraz ktos po pania przyjdzie. Ultra rozejrzala sie. Z tego miejsca niewiele bylo widac, a wykopaliska czesciowo skrywaly sie za lasem. Teren jednak byl pagorkowaty, wiec agentka widziala gdzieniegdzie w oddali pracujacych ludzi. Na oko ogrodzenie otaczalo spora powierzchnie. Zza drzew wylonil sie niewysoki, dosc tegi jegomosc; wyraznie podazal w jej kierunku. Podszedl i raczej obojetnie podal jej reke. -Pani Anna Jedrzejczak? -Tak. -Nazywam sie Wojciech Burchard i polecono mi, abym sie pania zajal. Rekomendowal pania profesor Mrowiec z Warszawy. Pisze pani doktorat z analizy artefaktow, mam racje? -Konkretnie z... -Mowiac szczerze, niezbyt oryginalne - przerwal jej Burchard. - Cos jeszcze da sie w tym wzgledzie wymyslic? -Zawsze sie da. - Ultre rozdraznila opryskliwosc archeologa. - Prezentuje pan dziwny poglad, biorac pod uwage range firmy, w jakiej pan pracuje. -Ja swoj doktorat juz obronilem, wiec prosze mnie nie pouczac. Idzie pani? Agentka ruszyla, majac jednak nadzieje, ze nie bedzie skazana na tego oblesnego typa przez caly dzien. Szli w milczeniu. Mineli kilka prowizorycznych drewnianych budek, najpewniej przeznaczonych do przechowywania sprzetu. Po mniej wiecej pieciuset metrach na dosc rozleglej polanie Ultra dostrzegla grupe ludzi krzatajacych sie wokol kilku pokaznych rowow. Podzielone byly siatkami odkrywkowymi, a na ich obrzezach widnialy tabliczki Platamonas/C2/2, Platamonas/C2/3, kawalek dalej S3, 50, 3,5 h-7. Przy kazdym z dolow pietrzyla sie pokazna halda. Dziewczyna podeszla do jednego z nich. Wewnatrz dostrzegla porozkladane miarki, calowki, niwelator, a nawet teodolit. -To stanowisko numer siedem - mruknal Burchard. - Kieruje nim doktor Kuc. Jest w tej chwili na naradzie, na ktorej ja rowniez musze sie zaraz zjawic. Nim wroci doktor, moze sie pani rozejrzec, ale przed zapoznaniem sie z regulaminem prosze niczego nie ruszac. Musze juz isc. - Obrocil sie na piecie i szybko odszedl. Agentka przez chwile stala w miejscu, nie bardzo wiedzac, co robic. -Najtrudniejsze za toba! - uslyszala za plecami. -Slucham? - Dopiero teraz dostrzegla wychodzaca z najblizszego wykopu ruda trzydziestolatke. Kobieta miala na sobie krotkie granatowe spodenki i zielona koszulke na ramiaczkach. Miala ladna, pogodna twarz, a przy tym donosny, niski glos. -Najtrudniejsze za toba - powtorzyla. - Poznalas najwiekszego dupka w promieniu wielu kilometrow. - Usmiechnela sie od ucha do ucha. Ultra odpowiedziala jej usmiechem. -Kamila. - Kobieta wyciagnela reke. -Anka - przedstawila sie agentka. -Jestes ta doktorantka? -Tak. Juz wszyscy tu o mnie slyszeli? -Tylko na "siodemce", nie przejmuj sie. Ludzie tu w wiekszosci sa w porzadku. -To dlaczego nagle uciekaja? -Ida na lunch. Chcesz cos zjesc? -Nie. A ty...? - spytala dziewczyna. -Jestem z ekipy Kuca, z Krakowa. -Dawno w firmie? -Pol roku. -I jak? Kamila usiadla na ziemi. -Super. Na razie super. Agentka usmiechnela sie i spoczela obok niej. -Nie idziesz jesc? -Mam wlasne jedzenie, nie lubie tych ich tutejszych wynalazkow. - Wyjela spora kanapke z niewielkiego plecaka lezacego obok haldy. -Czego tu szukacie? - spytala Ultra. Kamila pokiwala ze zrozumieniem glowa. -Nie musisz sie wstydzic. Ja, w przeciwienstwie do tego kretyna, wiem, ze jestes geologiem, a nie archeologiem. - Usmiechnela sie zawadiacko. - To zadna tajemnica. Istnieja powazne przeslanki ku temu, ze na tym terenie ukryte sa roznego rodzaju dowody na scisle zwiazki niejakiego Ariomacha z Egiptem. -Nie wiem, czy nadazam... - przyznala sie Ultra. Kamila machnela reka. -Nie przejmuj sie, zawsze gadam na skroty. Ariomach byl dosc znanym w swoich czasach podroznikiem i czesto bywal w Egipcie. Mial tam wielu przyjaciol i wlasnie jego kontakty, szczegolnie z kaplanami, najbardziej nas interesuja. Pamietaj, to bylo dwa tysiace trzysta lat temu. -Niezle... -Dlatego kopiemy. Skupiamy sie przede wszystkim na jego zwiazkach z Manetonem z Heliopolis. -Cos o tym slyszalam. Podobno Maneton byl historykiem. -Z dzisiejszego punktu widzenia tak - przyznala Kamila. - Przede wszystkim byl kaplanem, ale jak to wowczas bywalo, kaplani lubili zajmowac sie astronomia, medycyna, historia, a nawet inzynieria. -W szkole pani o tym wspominala. - Agentka sie usmiechnela. -No wlasnie. Maneton, jak pewnie wiesz, jest autorem najlepszej historii Egiptu od okresu predynastycznego do Aleksandra Wielkiego. To dzieki niej tak wiele dzisiaj wiemy o Egipcie. Wazne jest to, ze byc moze pod wplywem Ariomacha Maneton spisal swoje dzielo po grecku. A wiec olewajac kamien z Rosetty, moglibysmy czerpac wiedze o najstarszych faraonach od stuleci! -Dlaczego kopiecie wlasnie tutaj? -To dluzsza opowiesc. -I tak musze czekac na koniec jakiejs narady. Kamila ponownie machnela charakterystycznie reka. -O historii moge gadac w kolko. Na pewno cie to nie nudzi? -Skadze. -Egipt byl w tych czasach niezaleznym krajem, ale hellenistycznym. Pamietaj, to byl okres Ptolemeuszy. Prawda jest, ze jezykiem urzedowym byl juz wowczas grecki, ale wielu kaplanom, ktorych wladze dzieki opanowaniu systemu biurokracji egipskiej stale ograniczali spadkobiercy Sotera, niezbyt sie to podobalo. Jesli wiec kaplan, i to tak swiatly i odwazny jak Maneton, napisal dzielo o historii swojego kraju w obcym jezyku, to prawie na pewno ktos musial na niego wplynac. Moze wlasnie byl to Ariomach. Ultra wyjela z torby czapke i wlozyla ja na glowe. -Cholerny upal - stwierdzila Kamila. -To prawda, nie jestem przyzwyczajona. -Moze chcesz cos do picia? Agentka jakis czas nic nie mowila, oddajac sie poszukiwaniom kremu z odpowiednim filtrem. -Nie, dziekuje - rzekla po chwili. - Moge jeszcze o cos zapytac? -Jasne. -Jaki byl Egipt w tamtych czasach? Zamkniety, odosobniony, otwarty, slaby, mocny? -Sporo juz na ten temat wiemy, ale mamy nadzieje, ze te wykopaliska znacznie poszerza nasza wiedze. Za Ptolemeuszy nastapil gwaltowny rozkwit kultury. Aleksandria stala sie glownym osrodkiem wielu nauk: matematyki, astronomii, medycyny, sztuki. Hellenistyczna i orientalna kultura przenikaly sie, a owocami tych czasow sa na przyklad zalozone przez Ptolemeusza I slynne Muzeum Aleksandryjskie czy wspaniala Biblioteka Aleksandryjska. Z tego punktu widzenia bylo naprawde niekiepsko. Grunt, na ktorym wyrosla przyjazn Manetona i Ariomacha, mogl byc wowczas szczegolnie tworczy. Dlatego tu jestesmy. -No wlasnie, dlaczego tutaj? Kamila pokiwala glowa. -Bo tutaj mieszkal Ariomach. -Tu stal jego dom? -Tak. Pochodzil z wysp, ale mieszkal tutaj. Ultra zebrala sie w sobie, aby przybrac jak najbardziej obojetna mine. -Skad o tym wiecie? - spytala ostroznie. -Ha! - rozesmiala sie glosno Kamila. - To jest Pretergate. Tu kazdy ma swoje miejsce. My jestesmy od kopania. Ten facet - wskazala wysokiego mezczyzne ubranego calkowicie na zielono - jest od pilnowania obiektow, a grupa starannie wybranych naukowcow jest od badan i tak zwanych sledztw historycznych. Oni tylko przekazuja nam informacje przez kolejna grupe, ktora do tego wlasnie sluzy, i tak to sie kreci. Skad to wiedza? Nie mam pojecia. Z pewnoscia to dlugi i skomplikowany proces badawczy. Prawde mowiac, nie interesowalam sie ich metodami, za to bardzo intensywnie wynikami. Ultra pokrecila z niedowierzaniem glowa. -Nigdy nie bylas ciekawa, dlaczego sa tak skuteczni? -Wiesz, to jest tak jak z telewizorem. Mowiac szczerze, ma dla mnie drugorzedne znaczenie, jak to sie dzieje, ze na ekranie pojawiaja sie postacie, barwy i ksztalty. Interesuja mnie one same w sobie, i to mi wystarcza. Podsumowujac, mam jak najbardziej profesjonalnie wykonywac swoj zawod, nic poza tym. A ty co? Na stare lata chcesz zostac detektywem? Ultra zrecznie ukryla zaniepokojenie tym pytaniem. -Nie smiej sie ze mnie - odpowiedziala. - Po prostu jestem ciekawska. Musisz mi wybaczyc. Kiedy sie jedzie na badania do tak slynnej firmy, to sama wiesz... -Jasne. - Kamila ponownie machnela reka. - Rozumiem cie doskonale. Tez na poczatku taka bylam, ale tu sie codziennie robi tyle ciekawych rzeczy, ze ciezko sie zajmowac czymkolwiek innym. -Co spodziewacie sie znalezc? -Choc po domostwie, jak widzisz, nie zostal nawet slad, wedlug naszych informacji Ariomach wlasnie gdzies tu ukryl "oltarz" swojego przyjaciela. Moze cos z tego przetrwalo. -Oltarz? -Jak nam przekazano, we wszystkich zrodlach powtarza sie sformulowanie "oltarz Manetona", ale uwazamy, ze oprocz roznych pamiatek z Egiptu moze to byc po prostu Historia! -O! -Podejrzewa sie, ze Ariomach mial pelna jej kopie. Jak wiesz, do dzisiejszych czasow zachowaly sie tylko fragmenty. A co bedzie, jesli wykopiemy calutka, wspaniale zachowana Historie?! Wszystkim egiptologom gacie spadna z wrazenia. Byloby to najwieksze odkrycie od czasow - Kamila zastanowila sie chwile - powiedzmy, odnalezienia grobowca Tutanchamona. -To prawda - przyznala Ultra. -Tyle tylko ze Tutanchamon, kiedy go zamordowano, byl kalekim dzieckiem zastraszonym w dodatku przez Aye i jego kumpli, a tu mamy spuscizne po wielkim historyku z najwazniejszego starozytnego kraju. Slowem, bomba! -Tez tak mysle - powiedzial nagle, zaskakujac obie panie, przystojny czterdziestolatek, ktory zjawil sie ni z tego, ni z owego za ich plecami. -Pan doktor... - Kamila usmiechnela sie zalotnie. -Michal Kuc - przedstawil sie z usmiechem Ultrze, wyciagajac reke na powitanie. -Anka Jedrzejczak. -Wiem. Podobno moj kolega wzial pania za archeologa. -Twoj kolega, Michalku, pobil rekordy arogancji - oswiadczyla Kamila z oburzeniem. -Przepraszam za doktora Burcharda - rzekl Kuc. - Bywa nieprzyjemny, ale to dobry fachowiec. Przejdziemy sie? -Z przyjemnoscia. - Ultra wstala z ziemi i otrzepala spodnie. - Dzieki za ciekawa rozmowe - rzucila w strone Kamili. -Do uslug - odpowiedziala wesolo kobieta. Kuc wskazal sciezke wiodaca do nastepnego stanowiska. -Pokaze pani wszystko, co tu mamy, a pozniej pojdziemy na lunch, dobrze? -Jasne. Nieczesto bywa sie na wykopaliskach Pretergate. Doktor machnal reka niemal tak samo, jak robila to Kamila. -Mysle, ze za kilka lat rynek pelen bedzie takich firm. Kiedy archeolodzy uniezaleznia sie finansowo od rzadow czy kaprysnych sponsorow, przedsiewziecia podejmowane przez Pretergate stana sie standardem. -Az trudno uwierzyc... -Prawda? Ale pani zajmuje sie... -Zwiazkiem biochemicznej koncentracji wanadu z systemem wod powierzchniowych - dopowiedziala Ultra. -W srodowisku srodziemnomorskim? -Tak. Robilam juz analizy porownawcze w Hiszpanii i we Wloszech. Na koniec zostawiam sobie Francje. -Nie mam o tym zielonego pojecia. - Kuc usmiechnal sie. - Zostalo nam niewiele czasu, chodzmy wiec przyjrzec sie "szostce". Wczoraj znalezlismy tam kilka naprawde ciekawych rzeczy. Wlasnie tam i oczywiscie na "siodemce" bedzie pani mogla pobrac najwiecej probek. Jak dlugo bedziemy pania goscic? -Z profesorem umowilam sie na razie na trzy dni. Pozniej ewentualnie jeszcze tu wroce. -Oczywiscie. Prosze tedy. ROZDZIAL 9 Mugadi byl przerazony. Obserwowal tych dziwnych ludzi, nie majac najmniejszego pojecia, gdzie sie znajduje i skad sie tutaj wzial. Co sie stalo na drodze? Czy ktos go uderzyl i stracil zmysly? Jesli ci ludzie go porwali, to co zrobili z Agida i Raedem? Najgorsze bylo to, ze jezeli nie dotrze na czas do Kasifa, moze go to kosztowac glowe. Patrzac bezradnie na starego siwego mezczyzne w bialej szacie i na brodatego olbrzyma stojacego obok niego, czul, ze ogarnia go coraz wiekszy strach. Ten, ktory stal najblizej, byl z nich najmlodszy, ale takze w sile wieku. Mowil jednak tylko brodacz.-Korik al blakaa? -Ame kai, ame kai!!! - wrzasnal Mugadi. -No ben kai! Korik al blakaa?! Dlaczego on tego zada? Dlaczego twierdzi, ze zabil Kasifa?! Mugadi zamknal na chwile oczy. Wyjechalismy o wschodzie slonca, jechalismy dlugo, az do przeleczy. Nad rzeka postanowilismy odpoczac, bo konie byly bardzo zmeczone. Skrzynie zostaly bezpiecznie ukryte, to pewne. Ale jesli nie dojedziemy na czas do Kasifa, uzna nas za zdrajcow. Co sie stalo nad rzeka?!!! Co sie stalo nad rzeka?!!! Jakis szum... potem nagle tetent, ale nikogo nie bylo widac, a pozniej ciemnosc. Co robic?! Co robic?! -Kasif morte ka me! Ame kai!!! - wrzasnal ponownie Mugadi. -Kasif me dattoa. Kale? Kasif me dattoa. Korik al blakaa? -Noooooo!!! Karol Meisnner, mezczyzna o imponujaco dlugiej i gestej brodzie oraz wyjatkowo przenikliwych oczach koloru mocnej kawy, odwrocil sie w strone Lecha Wasylyszyna. -Mowi, ze sie boi i ze jesli nam powie, o co prosimy, Kasif go zabije. -Mowiles mu, ze zabilismy juz Kasifa i ze nic mu nie grozi? - spytal profesor. -Tak. Nie chce uwierzyc. Wasylyszyn przygladal sie jakis czas pacjentowi, az w koncu kiwnal reka do Meisnnera. -Wyjdzmy na chwile - rzekl. -Pilnuj go - rzucil brodacz do Andrzeja Korwina stojacego tuz przy przerazonym pacjencie. Doktor skinal glowa. Profesor nacisnal klamke i wyszedl z sali zabiegowej. Meisnner stal jeszcze moment, jakby sie nad czyms zastanawial, po czym ruszyl za nim. -Co proponujesz? - spytal Wasylyszyn, gdy byli juz na korytarzu. -Odlozyc sprawe do jutra, profesorze. -Przestan, do cholery, mowic do mnie "profesorze"! Co cie napadlo?! -Jak chcesz, ale uwazam, ze przy ludziach... -Powiedz lepiej, co mam przekazac klientowi. -To, co zwykle: ze bedzie gotowy na czas. -A bedzie? Meisnner przygladal sie zaniepokojonemu profesorowi, usilujac przybrac jak najspokojniejszy wyraz twarzy. -Kaze Korwinowi wybudzic pacjenta - rzekl po chwili i wszedl do sali zabiegowej. Wasylyszyn ruszyl wolno w strone swojego gabinetu. Po kilku sekundach uslyszal za soba ciezkie kroki. Meisnner dogonil go, dajac znak, ze wszystko jest w porzadku. Przez chwile szli w milczeniu, ale sapanie profesora dowodzilo zniecierpliwienia, moze nawet niepokoju. -Nie martw sie. Cos dzisiaj wymysle i jutro wszystko bedzie w porzadku - powiedzial Meisnner pewnym siebie tonem i spokojnie czekal na reakcje. -Ile lat sie znamy? - spytal nagle Wasylyszyn. -Nie pamietam - odparl zaskoczony brodacz. - Sporo. -Nigdy nie pytalem o to, ale... Jak ty to robisz? -Co? -Mam na mysli bieglosc w tak roznych jezykach. Ponad czterdziesci skomplikowanych, rozniacych sie od siebie systemow. Wciaz mnie to zadziwia. Meisnner zorientowal sie, ze to rewelacyjny temat zastepczy, wiec ochoczo zaczal wyjasniac. -Wbrew pozorom jezyki nie az tak bardzo sie roznia. Jest oczywiscie kilka grup, sa roznice geograficzne i historyczne, ale to nie takie straszne, na jakie wyglada. Najtrudniej nauczyc sie pierwszych trzech, czterech, a pozniej juz jakos leci. Widzac usmiech na twarzy przyjaciela, Wasylyszyn rowniez sie rozchmurzyl. -To nawet nie chodzi o to, ze nauczyles sie ponad czterdziestu jezykow. Mowie o tym, jak potrafisz utrzymywac to wszystko na zawodowym poziomie. Ja znam tylko angielski, francuski i szwedzki, a wciaz musze sobie przypominac najwazniejsze zwroty. Jak ty to robisz? -Cwicze - odparl pogodnie Meisnner. - Szczegolnie wymarle, jak ten, w ktorym przed chwila probowalismy cos zdzialac. Z tego zyje i, jak wiesz, niezle zarabiam. Zreszta moge cie zapewnic, ze sa lepsi. Nancy Cunningnam z Kanady zna piec jezykow wiecej, w tym plynnie dialekt buszmenow, a to, wierz mi, duza sztuka. Wasylyszyn pokiwal z uznaniem glowa. -Na czym najlepiej sie zarabia? - spytal. -Oczywiscie na wymarlych, ale teraz pracuje dla was. -Bedziesz wiedzial, co zrobic z Czechowiczem? Profesor kolejny raz zaskoczyl Meisnnera. Brodacz bez trudu zauwazyl sciagniete brwi Wasylyszyna i ten chlodny wzrok skierowany w blizej nie okreslona przestrzen. -Wiesz, gdzie on jest? - spytal niesmialo. -Wiem. -Skad?! -Od pewnych ludzi, ktorzy nam pomagaja. Ale o nich nawet ty nie mozesz wiedziec. Ultra rozlozyla zdjecia na stole. -Sa gotowe - oznajmila. Robert i Adam podeszli blizej. -Mialam mozliwosc obejrzec caly teren, pozniej zabrali mnie do czegos w rodzaju polowej stolowki - powiedziala, przygladajac sie jeszcze raz odbitkom. - Byly robione troche na oslep, ale widac na nich wiele osob. Skup sie, doktorze. Czechowicz wzial do reki kilka fotografii i zaczal je analizowac. -Jak to wyglada? - spytal dziennikarz. -Normalnie - odparla Ultra. - Zwykle wykopaliska, jedenascie stanowisk, typowi ludzie. -Myslisz, ze wiekszosc z nich nic nie wie? -Jezeli rzeczywiscie sa wplatani w to, o co ich podejrzewamy, to sadze, ze zdaje sobie z tego sprawe garstka wtajemniczonych. Rozmawialam z dziewczyna, ktora tam pracuje. Opowiedziala mi o wszystkim, co robia, bez chowania glowy do dupy. Zadnego krecenia. Tak raczej niczego nie znajdziemy. Kniewicz przeszedl sie po pokoju. Kroki stawial wolno, pocierajac palcami o spodnie, co wyraznie pomagalo mu w mysleniu. Od czasu do czasu zerkal na Roberta, ogladajacego uwaznie kolejne zdjecia, a nastepnie podchodzil do okna, jakby tam mogl znalezc odpowiedz na to, jak dobrac sie do Pretergate. -Mowilas, ze jakis facet oprowadzal cie po tych wykopaliskach... - odezwal sie wreszcie po dobrych kilkudziesieciu sekundach. -Tak. Nazywa sie Kuc, doktor archeologii. Wszystko sie zgadza, sprawdzilam jeszcze w Warszawie. -Nie odnioslas wrazenia, ze cos przed toba ukrywa, ze nie chce, zebys chodzila w jakies okreslone miejsca? Ultra nie zdolala powstrzymac usmiechu. -Nie, Adas, niczego przede mna nie ukrywal. Pokazal mi kilka dolow, poopowiadal o sprawach, ktore guzik mnie obchodzily, i zataszczyl do dusznej stodoly, ktora nazywal stolowka. Tam zrobilam te zdjecia. -Nikt sie nie zorientowal? -Na pewno nie. Te akurat - wskazala fotografie lezace na stole - robilam wyzwalaczem ukrytym w kieszeni spodni. Aparaty byly w sprzaczce paska i jednym z guzikow. Bezszelestne, nie do wykrycia. -Co on tu robi?! - odezwal sie nagle Czechowicz. Ultra i Adam szybko podeszli do stolu. -Poznajesz kogos? - spytala agentka. -To chyba dosc oczywiste, skoro mowi "Co on tu robi?" - zauwazyl Kniewicz. -To ten Kostecki z przyjecia, na ktore wyciagnela mnie Jola. - Robert wskazal mezczyzne z malym talerzykiem w reku stojacego w rogu sali. Towarzyszylo mu dwoch dragali odwroconych niestety tylem do obiektywu. -To facet, o ktorym nam opowiadales? - spytala dziewczyna. -Tak. Psychiatra, specjalista od hipnozy. Mial swira na punkcie go, pamietacie? -Pamietamy. - Adam kiwnal glowa, po czym wzial do reki zdjecie. - Kojarze goscia, byl kilka razy na Woronicza. -Nikogo wiecej nie poznajesz? - upewnila sie agentka. -Nie. Ultra usiadla na krzesle, nie spuszczajac wzroku z Czechowicza. -To chyba niezbyt normalne, by uznany lekarz bywal na wykopaliskach firmy archeologicznej - powiedziala jakby do siebie. - Krecil sie po okolicy i jadl w sluzbowej stolowce... -Nawet gdyby mial zalatwiac z nimi sprawy dotyczace sponsorowania instytutu, nie jest to chyba odpowiednie miejsce - dodal Adam. -Nikogo z pracujacych nie dziwi, ze kreci sie tam psychiatra, ktory nie ma nic wspolnego z wykopaliskami? -Nie - zaprzeczyla Ultra. - Kuc mowil mi, ze wiekszosc osob nie zna sie osobiscie. Jedni przyjezdzaja, drudzy wyjezdzaja, normalna sprawa. Tam sa ludzie z calej Polski i wielu z zagranicy. To tak, jakbys wymagal, zeby pracownica Horteksu w Koninie znala wszystkich pracownikow firmy na przyklad w Warszawie. Mowilam wam: to moloch zatrudniajacy ludzi z calego kraju. -To jest sposob - zawyrokowal Robert. -Jaki? - zainteresowal sie Adam. -Anonimowosc. Cokolwiek robisz, kimkolwiek sie otaczasz, nikogo to nic nie obchodzi. Kazdy robi, co do niego nalezy, i interes kreci sie dalej. -Na pewno ma tez jakis pretekst tlumaczacy jego obecnosc tutaj. -Racja - przyznala Ultra. Kniewicz podrapal sie po glowie. -Jak wiele osob tam pracuje? - spytal agentke. -Sto, sto piecdziesiat. -Boze, gdzie czasy Howarda Cartera i lorda Carnavona... -No dobrze. - Ultra przerwala na chwile, aby skupic na sobie uwage obu mezczyzn. - Skoro on tutaj jest, musi im byc do czegos potrzebny. -A to dlaczego? Zeby przeprowadzac eksperymenty z hipnoza na robotnikach i naukowcach? - Kniewicz wzruszyl ramionami. -Wlasnie - dodal Robert. - Jesli zarabiaja na nielegalnych eksperymentach, wykopaliska to przykrywka... -To nie przykrywka - wtracila agentka. - Zarabiaja na tym i na tamtym, i cholera jeszcze wie na czym. Jedno wspomaga drugie. Mafia nowojorska zarabia na kasynach, burdelach, bankach, oliwie, zabawkach dla dzieci, organizuje imprezy charytatywne, finansuje politykow, artystow, naukowcow. Moglabym ci tak mowic do jesieni. -Co robimy? -Jutro postaram sie jakos do niego dotrzec. Jesli zjawi sie na lunchu, bedzie mi latwiej, jesli nie, trudno, cos wymysle. Wy siedzicie tutaj i odbieracie telefony. Mysle, ze pan Kostecki zajmuje sie nie tylko psychiatria, ale takze biznesem. I czyms, za sprawa czego moglby miec duze, duze klopoty... -A my... - Adam usmiechnal sie. -A my je na niego sprowadzimy. Piotr Krentz siedzial w eleganckiej stolowce i powoli, metodycznie rozprawial sie z kotletem z indyka - specjalnoscia pani Kazi, zaufanego, ponadstukilowego kobietona szefujacego kuchni w agencji niemal od poczatku jej istnienia. Walka z nalogiem tytoniowym, ktora pulkownik prowadzil od kilku tygodni, kosztowala go sporo sil, wiec w przerwach w pracy staral sie maksymalnie odprezyc i oderwac od stresujacej rzeczywistosci. Obiad byl idealny na tego typu odpoczynek, wiec z dala od innych Piotr Krentz oddawal sie roznorakim rozmyslaniom i oczywiscie wprowadzaniu do organizmu kotleta. Jak zwykle w takich sytuacjach, osoba probujaca rzucic palenie staje sie nerwowa i - co skrzetnie zauwazyl major Bauer - upierdliwa. Krentz jednak, slynacy z opanowania i chlodu dowodca, staral sie ze wszystkich sil ukrywac napady zlego humoru, ograniczajac sie co najwyzej do wyzywania sie na Bauerze. Zintensyfikowal ostatnio, co zdziwilo nawet majora, kontakty z Janti, przewodniczka duchowa grupy braminow, ktora znal od dosc dawna, ale z ktora spotykal sie nie czesciej niz raz, dwa razy do roku. Janti, specjalizujaca sie w nauczaniu ludzi spokoju, byla idealnym antidotum na melancholie twardego pulkownika, ktory wolal juz porady owinietej od stop do glow w biale przescieradla braminki od wizyty u jakiegokolwiek psychologa. Janti stosowala medytacje, co wedlug Krentza ograniczalo sie do wzajemnego patrzenia sobie w oczy do czasu, az jedna z medytujacych osob padnie ze zmeczenia. Metoda, mimo ze drakonska, dawala jednak pewien skutek, chociaz w chwilach tworczego zamyslenia, jak to nazywala Janti, pulkownik zdaniem podwladnych stawal sie nieco dziwny. Tymczasem terapia nie przeszkadzala mu pozerac kotletow w stolowce pani Kazi, gdy przewodniczka duchowa zdecydowanie odradzala jedzenie miesa. Jak jednak wiadomo, terapia wybiorcza jest najlepsza z metod ksztaltowania u siebie dobrego humoru, z czego doskonale zdaja sobie sprawe nie tylko rzesze odchudzajacych sie czy walczacy z nalogami, ale takze ludzie tak zwanych wielkich idei, na przyklad politycznych czy religijnych. Szczegolnie te dwie ostatnie grupy wypracowaly w naszym kraju niemal genialny system ochrony swojego zycia przed wiekszoscia nakazow gloszonych przez siebie, a kierowanych agresywnie do ogolu populacji. Piotr Krentz jednak rewelacyjnie wyczuwal granice hipokryzji, jakie narzuca przyzwoitosc, i Janti o tym wiedziala. Jego uczciwosc nie ulegala kwestii, co zdaniem przewodniczki duchowej bylo czynnikiem decydujacym. Jak to powiedzial niegdys pewien general (choc w zgola innych okolicznosciach): "Sa granice, ktorych przekroczyc nie wolno". Byc moze warto pamietac o tej prostej prawdzie - uwazal Krentz - tak samo jak warto zapomniec o kontekscie, w jakim zostala wypowiedziana przez wspomnianego generala. Do stolowki wkroczyl Bauer. Jego spojrzenie nie zapowiadalo nic dobrego. Szybko podszedl do stolika Piotra Krentza, z zadowoleniem odnotowujac, ze ostatni kes kotleta zniknal w ustach pulkownika. -Co jest? - spytal dowodca niezadowolony, ze przeszkadza mu sie w posilku. -Telefon do ciebie. -Od kogo? Major podal mu aparat. -Od Maliniaka. -Teraz?! Tutaj?! -Lepiej odbierz - nalegal Bauer. Pulkownik wzial sluchawke. -Tak? -Pan Tadeusz Malinowski na linii - uslyszal damski glos. -Przelacz. - Wyjal z kieszeni chusteczke i otarl nia czolo. - Co sie stalo? - spytal, kiedy tylko w sluchawce zabrzmial znany mu dobrze glos. Bauer obserwowal uwaznie szefa. W pewnym momencie reka trzymajaca chusteczke opadla bezradnie na stol, a wyraz twarzy wskazal, ze stalo sie cos, co w najwyzszym stopniu wytracilo go z rownowagi. Otworzyl szeroko oczy, jakby nie potrafil zrozumiec tego, co przed chwila uslyszal, i szybko wstal. -Kurwa, teraz mi to mowisz?! - nie wytrzymal, ruszajac do drzwi. Dal znac majorowi, aby szedl za nim, i ponownie skupil sie na rozmowie. -Sam dopiero teraz sie upewnilem. Mam niezbite dowody - przekonywal Malinowski. -I ja mam w to uwierzyc?! - warknal Krentz do sluchawki. -Tym razem nie zartuje, Piotr. Przyznaje, badalismy sprawe od dawna, ale ciezko bylo... Chyba mnie rozumiesz? -Mozesz mi powiedziec, co ja mam teraz zrobic?! -Moze nie jest za pozno. Masz kontakt? -Nie wiem, pogadamy pozniej. - Krentz sie rozlaczyl. Pedzil bez slowa korytarzem, az w koncu zatrzymal sie przy schodach. -Krzysiek... - Popatrzyl na oczekujacego od dawna wyjasnien Bauera. -Powiedz wreszcie, do cholery, co ci powiedzial - rzekl major. Pulkownik ukladal przez chwile w myslach plan dzialania, a nastepnie polozyl reke na ramieniu zastepcy. -Skontaktuj sie jak najszybciej z Ultra, jesli to jeszcze mozliwe, i kaz jej stamtad spieprzac. -Wiedza o niej?! -Tak. -Skad?! -Pozniej pogadamy, szkoda czasu. Jesli nie bedzie z nia kontaktu, zadzwon do Kniewicza, wreszcie do czegos sie przyda. Bauer zacisnal mocno usta. -Jestesmy po pachy w gownie? -Po pachy... to malo powiedziane. Robert Czechowicz leniwie otworzyl oczy. -Teraz ty idziesz po kebaba - mruknal do Adama. -Ja bylem wczoraj - oznajmil kategorycznie Kniewicz. -Rano, a wieczorem pogoniles mnie. Dziennikarz machnal reka. -Niech ci bedzie - rzekl wielkodusznie i podniosl sie ciezko. - Na ostro, jak zwykle? -Tak. I niech dadza wiecej tego bialego. -Jasne. Cos jeszcze? Ostrygi, kawior, courvouasier? -Zrzedzisz jak stara pielegniarka - mruknal sennie Czechowicz. Kniewicz wzruszyl ramionami i wyszedl z pokoju. Zszedl wolno po schodach i wyczlapal leniwie na zewnatrz. Mimo ze hotel stal przy glownej ulicy miasteczka, samochody jezdzily tu stosunkowo rzadko. Sporo za to bylo turystow zmierzajacych na plaze badz z plazy na lunch. Pogoda byla upalna, a nocny wiatr oczyscil niebo z chmur. Powietrze doslownie stalo. Budka z kebabami, hot dogami, zapiekankami i innymi paskudztwami, w ktorej obaj sie zywili, stala wzglednie niedaleko. Adamowi droga tam i z powrotem nie zajmowala nigdy wiecej niz dziesiec minut. Mijajac opalone ciala, zalowal troche, ze nie moze spedzic czasu nad morzem, ale Ultra wyraznie prosila, by do jej powrotu siedzieli na wszelki wypadek w pokoju. Pominawszy wszelkie sprawy zwiazane z bezpieczenstwem, latwiej bylo - na przyklad w razie koniecznosci natychmiastowej ewakuacji - znalezc dwoch facetow w hotelu, niz biegac za nimi po plazy. Przy okienku z kebabami stala kobieta z dzieckiem oraz mlody czerwonoskory, ktoremu juz teraz nalezalo wspolczuc przezyc, jakie z okazji opalenizny czekaja go w nocy. Adam postanowil wystawic twarz do slonca, szczegolnie ze wlasciciel budy ostrzegl uczciwie, iz mieso nie jest jeszcze gotowe i trzeba bedzie poczekac kilka minut. Kniewiczowi nigdzie sie nie spieszylo, bo mimo sennej atmosfery spania w hotelu mial juz raczej dosc. -Dwa kebaby na ostro - powiedzial po angielsku, gdy dotarl do okienka, na chwile tylko odwracajac sie od slonca. - I poprosze duzo tego bialego sosu - przypomnial sobie. Wysoki, chudy Grek o pociaglej twarzy z wiecznie przyklejonym usmiechem pokiwal glowa i zniknal na jakis czas w kuchni. W tym czasie obok przejechaly dwa wypelnione mlodymi ludzmi samochody z pootwieranymi oknami, dzieki czemu mieszkancy Platamonas mogli bez trudu przekonac sie, jak fatalny gust muzyczny maja rozbawieni pasazerowie. Chwile pozniej na Adama wpadla mloda, ciemnowlosa dziewczyna zawziecie calujaca sie ze swoim chlopakiem, co nie tylko nie przeszkodzilo jej kontynuowac, ale takze isc dalej chodnikiem. -Prosze! Dwa kebaby! - oglosil Grek i wychylil sie z okienka. -Dziekuje. - Kniewicz wzial dwie kanapki zawiniete w serwetki i ruszyl w strone hotelu. Szedl wolno, rozkoszujac sie mijajacymi go dziewczynami w kostiumach; musial przyznac, ze przynajmniej kilka z nich zasluguje na miano wyjatkowych dziel natury. Minal juz zakret i od hotelu dzielilo go najwyzej 30 metrow, gdy niemal instynktownie stanal w miejscu. Przed drzwiami, nad ktorymi widnial napis HELLAS, stal duzy czarny mercedes. Robert Czechowicz wsiadal wlasnie do niego, trzymany mocno przez dwoch poteznie zbudowanych mezczyzn. Wszyscy trzej usiedli z tylu, natomiast idacy tuz za nimi elegancki jegomosc zatrzymal sie na chwile, rozejrzal, obszedl samochod i zajal miejsce obok kierowcy. Ubrany byl w nienaganny bialy garnitur, a w prawej dloni, ukrytej w kieszeni marynarki, sciskal prawdopodobnie pistolet. Kniewicz schowal sie szybko za naroznik. Mial nadzieje, ze w tlumie turystow zaden z mezczyzn nie rozpoznal go - na szczescie mogli go znac najwyzej ze zdjec. Nigdy nie widzial tych ludzi i nie wiedzial, kim sa. Ogarnal go strach spotegowany faktem, ze nie mial pojecia, jak sie zachowac w tej sytuacji. Mimo gwaru ulicy rozpoznal dzwiek uruchamianego silnika. Jednak dopiero gdy woz ruszyl, odwazyl sie wyjrzec zza rogu. Przez chwile rozwazal powrot do hotelu po telefon i pieniadze, ale po krotkim namysle zrezygnowal. Byl niemal pewien, ze ktos tam na niego czeka, wiec w ten sposob nie mogl ostrzec Ultry. W kieszeni mial zaledwie kilka monet, co moglo wystarczyc na troche kebabow, ale z pewnoscia nie na pociag czy autobus. Mogl jeszcze dotrzec do samochodu zaparkowanego na tylach hotelu, ale wiazalo sie z tym kolejne ryzyko, ktorego w tej chwili nie chcial podejmowac. Poza tym i tak nie mial na benzyne, wiec gra nie byla warta swieczki. Ruszyl zatem szybko w przeciwnym kierunku na poszukiwanie budki telefonicznej, choc przeczuwal, ze na ostrzezenie Ultry jest juz za pozno. Lunch nie byl specjalnie smaczny, wiec Ultra tkwila w dusznej stolowce jedynie dlatego, ze Leszek Gozlakow, prawa reka braci Geslickich w polskim oddziale Pretergate, obiecal jej piec minut rozmowy, choc wpadl do Grecji tylko na dwa dni. Poinformowal ja o tym uroczy jak zwykle doktor Wojciech Burchard, wyraznie niezadowolony, ze musi przekazac dobra wiadomosc "tej aroganckiej doktorantce". Ultra o wizycie Gozlakowa dowiedziala sie rano, gdy tylko przyszla, i od tego czasu usilnie starala sie o spotkanie. Nielatwo bylo wymyslic powod, bo niby czego moze chciec mloda doktorantka wydzialu geologii od szefa firmy archeologicznej? Zalezalo jej na poznaniu Gozlakowa, wiec postanowila nakarmic go glupotami o swoich marzeniach dotyczacych pracy dla Pretergate. Dotarla do niego nadspodziewanie szybko dzieki wstawiennictwu doktora Kuca, ktory odkad tylko sie poznali, mial do niej wyrazna slabosc. Ukladala wlasnie w myslach kilka pierwszych zdan, kiedy podszedl do niej wysoki, poteznie zbudowany mezczyzna w jasnozielonych spodniach i czarnej koszuli z dlugim rekawem, co biorac pod uwage temperature na zewnatrz, bylo czystym idiotyzmem. Mial kompletnie bezmyslna twarz, dzieki czemu Ultra szybko zrozumiala, jaka pelni tu funkcje. -Prosze za mna - burknal zamiast wstepu. Agentka szybko rozejrzala sie, gdzie moglaby zostawic talerzyk z paskudztwem wyprodukowanym dzisiaj przez tutejszych kucharzy. Pobliski stolik pelen byl juz talerzykow z nietknietym lunchem, co wywolalo rozbawienie dziewczyny. -Idzie pani? - rzucil niecierpliwie miesniak. -Ide - odparla i ruszyla za nim szybkim krokiem. Biuro terenowego kierownictwa wykopalisk znajdowalo sie dosc daleko, wiec spedzili kilka minut w lesie, zanim dotarli do sporego drewnianego budyneczku przypominajacego reklamowane ostatnio domki letniskowe do zbudowania w tydzien. Miesniak wskazal Ultrze drzwi i puscil ja przodem. Domek pozbawiony byl sieni, a pierwszym pomieszczeniem okazalo sie stosunkowo duze biuro. Procz biurka i kilku krzesel nie bylo w nim wlasciwie zadnych mebli. Ochroniarz ustawil sie pod drzwiami i kazal jej czekac. Dziewczyna usiadla na krzesle, zalozyla noge na noge i zrobila przyjazna mine, przygotowujac sie do rozmowy. Domyslila sie, ze Gozlakow jest za drzwiami prowadzacymi do dalszej czesci domku, choc na razie zadne dzwieki stamtad nie dochodzily. Miesniak nie pofatygowal sie do tej pory, aby powiadomic kogo trzeba, ze maja goscia, ale byc moze spodziewali sie jej, wiec czekala spokojnie. Dopiero po kilku minutach uslyszala, ze ktos schodzi ze schodow, otworzyly sie drzwi i wszedl niewysoki, szczuply, ubrany na sportowo mezczyzna okolo czterdziestki, a za nim przystojny mlody blondyn w bialym garniturze. Elegancik stanal przy biurku, natomiast starszy z mezczyzn podszedl do niej, aby sie przywitac. -Leszek Gozlakow. - Podal jej reke. -Milo mi. - Ultra usmiechnela sie. - Anna Jedrzejczak. Gozlakow wskazal elegancika. -To pan Grzegorz Marat, zajmuje sie bezpieczenstwem w naszej firmie. Niech pani siada. Agentka, nieco zaskoczona obecnoscia szefa ochrony, ponownie spoczela na krzesle, starajac sie, aby jej usmiech byl jak najbardziej wiarygodny. Gozlakow usiadl za biurkiem. -Zatem przyjechala pani do nas prowadzic badania nad biochemiczna koncentracja wanadu w tym regionie? -Tak - odparla szczerze zdziwiona jego wiedza na jej temat. -Opowie nam pani cos o tym? -Chetnie - powiedziala bez namyslu. - Badam podkoncentrowanie wanadu w systemach korzeniowych roslin, starajac sie ustalic, ktore gatunki wykazuja szczegolna tendencje do gromadzenia tego pierwiastka i zwiazek miedzy tym a rodzajem podloza... i oczywiscie glebokoscia zwierciadla wod gruntowych. -Dlaczego akurat to pania szczegolnie zainteresowalo? -Mowiac szczerze, od dawna interesuje mnie diagenetyczny etap wedrowki pierwiastkow. To praca na pograniczu geochemii i biologii. - Usmiechnela sie. -Dlaczego wybrala pani za teren swoich badan wykopaliska? -Bo podczas wykopalisk odkrywa sie profil glebowy, co bardzo ulatwia prace. Poza tym tylko tu moge wydatowac glebsze partie profilu. -Interesujace - mruknal Gozlakow. -Dziekuje. Prosilam o to spotkanie i chcialam pana poznac... -To sie swietnie sklada - przerwal jej nagle, rozpierajac sie na krzesle. - Bo akurat moja krotka wizyta tutaj ma wlasciwie tylko jeden cel. -Jeden cel? - powtorzyla nieco zmieszana. -Pani - oswiadczyl spokojnie Gozlakow, wbijajac w nia wzrok. - I oczywiscie dwaj pani przyjaciele, z ktorych zwlaszcza jeden jest dla nas wyjatkowo interesujacy. Nastala krotka, ale bardzo wymowna cisza. Ultra szybko przebiegla wzrokiem po pokoju, starajac sie ocenic swoje szanse, po czym blyskawicznie zerwala sie z krzesla. Niemal niedostrzegalny gest Gozlakowa w kierunku drzwi stojacy przy nich miesniak zrozumial doskonale. Ruszyl szybko w kierunku Ultry i pchnal ja brutalnie na biurko. -Moze przedstawi nam sie pani teraz prawdziwym imieniem i nazwiskiem - zaproponowal beztrosko przystojniak w bialym garniturze. Ochroniarz chwycil ja tymczasem za lewy nadgarstek. Spodziewala sie tego. Wykrecila blyskawicznie reke w prawa strone, wyzwalajac sie z uscisku. Zaskoczony mezczyzna zamarl na sekunde. Ultra najsilniej jak potrafila uderzyla go w watrobe, a nastepnie kopnela w krocze. Zawyl z bolu i zgial sie wpol, ale nie upadl. Agentka obiema rekami zlapala jego potylice i uderzyla silnie twarza zdezorientowanego miesniaka o blat biurka. Krew z rozbitego nosa zachlapala mebel. Elegancik, ktory do tej pory przygladal sie temu obojetnie, pokiwal z uznaniem glowa. Dziewczyna dopadla drzwi i wybiegla na zewnatrz. -Ruszaj za nia - warknal Gozlakow. - Ludzie nie moga jej zobaczyc, a ci kretyni na zewnatrz jej nie zatrzymaja. Ultra wiedziala, ze musi dobiec do mostka nad rozpadlina, ktorym przechodzila, idac tutaj, bo inaczej nie bedzie miala szans. Jednak po kilku metrach od strony lasu zastapili jej droge dwaj ochroniarze. Z pewnoscia nie dorownywali sila miesniakowi z biura, ale dziewczyna nie chciala ryzykowac. Zamiast uciekac w inna strone, ku ich zdziwieniu dobiegla do nich. Metr przed pierwszym padla na ziemie i podciela go silnie. Mezczyzna zwalil sie na plecy, wydajac gluche stekniecie. Agentka wiedziala, ze przez pewien czas bedzie mu brakowac oddechu, wiec cala uwage poswiecila drugiemu z napastnikow. Szybko podniosla sie z ziemi, ale bylo juz za pozno. Jego cios udalo jej sie tylko zamortyzowac, lecz niestety doszedl policzka i zachwial nia. Na szczescie odruchowa kontra wymierzona precyzyjnie w podbrodek, najczulsze miejsce na twarzy, odniosla skutek. Ochroniarz zachwial sie wyraznie zamroczony. Ultra cofnela sie o krok, obrocila blyskawicznie na lewej nodze i poteznie uderzyla mezczyzne pieta w prawa skron. Padl jak kloda niezdolny do dalszej walki. Grzegorz Marat, obserwujac katem oka, co sie dzieje, przemieszczal sie szybko w strone mostka. Wiedzial, ze w ten sposob przetnie droge dziewczynie. Kiedy Ultra znowu zaczela biec, byl dziesiec metrow przed nia. Pistolet wymierzony w jej glowe ostatecznie przekonal ja, ze wlasnie nadszedl koniec i nic juz nie da sie zrobic. Nie miala oczywiscie broni, a mezczyzna w bialym garniturze wygladal na zawodowca. Zatrzymala sie i czekala na strzal. -Nie warto ginac - powiedzial spokojnie Marat. -A lepiej wpasc w twoje lapy? -Nie chcemy zrobic ci krzywdy. Jesli uspokoisz sie i przestaniesz uczyc naszych ludzi tych fikolkow-koziolkow, wszystko ci wytlumaczymy. Ultra oddychala ciezko i starala sie zebrac mysli. -Mamy Czechowicza - ciagnal Marat, opuszczajac bron. - Wiemy, co tu robisz, choc nie dowiedzialem sie jeszcze, dla kogo pracujesz. Jedno jest wszak dla mnie pewne: nie narazisz go. I dlatego teraz spokojnie wrocimy do biura i pogadamy. Mam racje? Dziewczyna pokiwala glowa, nie spuszczajac z niego oczu. -Gdzie on jest? -W domku, z ktorego ucieklas. Na pietrze. Nagle uslyszeli sygnal telefonu komorkowego Ultry. Lezal gdzies w trawie. Agentka zgubila go podczas walki. Marat pokrecil glowa. -Nie moge pozwolic ci odebrac. -Wiem. Co teraz? - zapytala spokojnie. -Poloz sie twarza do ziemi. Wiem, ze nie masz broni, ale musze cie przeszukac. Piotr Krentz jechal szybko samochodem. Jego zachmurzone czolo i zacisniete usta wskazywaly, ze nie moze byc bardziej zdenerwowany. Spojrzal na zegarek. Minela piata, ale liczyl, ze zdazy na czas. Willa, do ktorej zmierzal, powinna lada chwila pojawic sie po prawej stronie szosy, w glebi. Raz jeszcze siegnal po swoj telefon komorkowy i nacisnal odpowiedni klawisz. -Tak - uslyszal glos Bauera. -I co? - spytal bez wstepow. -Nic, cisza. -A Kniewicz? -Tak samo. -Zadzwonie pozniej - rzucil na zakonczenie i rozlaczyl sie. Droga do poteznej willi, w ktorej odbywalo sie przyjecie, ukazala sie w zasiegu wzroku, wiec zwolnil. Skrecil w prawo, przejechal piecdziesiat metrow i stanal przed brama. Na zadanie straznika wyjal odpowiednia legitymacje, po czym wjechal do srodka. Zatrzymal sie na parkingu i szybko wyskoczyl z wozu. Podszedl do ochroniarza i wreczyl mu wizytowke, na ktorej widnialo tylko nazwisko. -Zanies to Tadeuszowi Malinowskiemu i powiedz, ze czekam tu na niego - rzekl tonem nie znoszacym sprzeciwu. Ochroniarz chwile sie wahal, ale widzac zimne spojrzenie Krentza, wszedl do srodka bez zadawania pytan. Po dwoch, moze trzech minutach w drzwiach pojawil sie Malinowski. -O, milo mi, ze pan wpadl! - Usmiechnal sie szeroko, odciagajac pulkownika w strone parkingu. Gdy przeszli kilkadziesiat metrow, jego usmiech zniknal. -Co ty wyrabiasz?! - syknal, rozgladajac sie uwaznie. - Wpadasz tu nieproszony, odrywasz mnie od ministra i machasz ochroniarzom przed oczami wizytowka. Wiesz, co bedzie, jak ktorys z tych kretynow ze srodka zobaczy nas razem?! -Mam to w dupie. Gdzie jest moja agentka? - spytal groznie pulkownik. Malinowski chwile stal bez ruchu. -Nie zglosila sie? -Probujemy sie z nia polaczyc od ponad trzech godzin! -W porzadku, daj mi troche czasu. Skontaktuje sie z toba. Jeszcze nie wiem wszystkiego, ale jak sie dowiem, bedziesz pierwszym, do ktorego zadzwonie. Krentz zlapal go silnie za ramie. -Ty chyba nie slyszysz, co do ciebie mowie! Moja agentka i dwaj cywile umieraja byc moze wlasnie dwa tysiace kilometrow stad, bo najpierw wpakowales nas w to gowno i zapomniales wspomniec o kilku faktach, a teraz chcesz mnie splawic i wrocic tam, by poklepywac sie po plecach z mordercami! -Cicho! - jeknal Malinowski. -Mam tam wejsc i spytac premiera o szczegoly? -Dobrze, pogadam z toba, tylko juz przestan. Chodz do mojego samochodu. Ruszyl w strone duzego, granatowego volvo stojacego niemal na samym koncu parkingu. Krentz ponownie zrobil spokojna, wyrachowana mine. On rowniez uwaznie sie rozejrzal, ale na parkingu oprocz nich nie bylo nikogo. Najblizsza osoba byl krecacy sie sto metrow dalej ochroniarz. Malinowski otworzyl pilotem samochod i wsiadl. Krentz zajal miejsce pasazera. -Jestes pewny, ze tu jest bezpiecznie? - zapytal na wszelki wypadek. -Na sto procent. Sprawdzam codziennie. -No dobrze - westchnal Krentz. - Co ma z tym wszystkim wspolnego rzad i dlaczego nie chciales rozmawiac o tym przez telefon? -Slyszales o facecie, ktory nazywa sie Roman Giertychowski? -Jasne. Tajny doradca ministra obrony narodowej. -Wlasnie. A wiesz, czym sie teraz zajmuje? -To nie moja dzialka. -Jest specjalista od wszelkiego rodzaju nowosci dotyczacych broni, nie tylko konwencjonalnej zreszta. Ma dbac, aby minister jak najwczesniej wiedzial o wszystkich nowinkach. Oczywiscie zajmuje sie tez projektami badawczymi i eksperymentami. Bada i opisuje, ma do tego sztab ludzi. -Chciales powiedziec: szpiegow? -Tez, ale nie tylko. -Sam nie dalby rady. -Oczywiscie, ze nie - przyznal Malinowski. - Jednak nie jestesmy sami. Amerykanie, Brytyjczycy i cala reszta z NATO robia przeciez to samo i nie ma w tym nic dziwnego. -To dlaczego o tym rozmawiamy? -Bo wszystko bylo wspaniale, dopoki nasi chlopcy nie wyszli przed szereg. -Zartujesz... Chyba nie mowisz o "tym"...?! -Nasza tajna komorka, kierowana przez Giertychowskiego, zaczela finansowac pewne eksperymenty prowadzone przez grupe wybitnych psychiatrow i neurologow pod kierownictwem znanego ci juz chyba profesora Lecha Wasylyszyna. -Na Boga, po co?! -Bo zolnierz doskonaly to najgrozniejsza konwencjonalna bron, Piotr. Krentz uwaznie przyjrzal sie Malinowskiemu. -Tadziu, naczytales sie komiksow czy mnie straszysz? -Nie udalo nam sie dowiedziec, na czym polegaja te eksperymenty, ale z pewnoscia dotycza zmian osobowosci, i to w bardzo szerokim zakresie. -Agresja, fanatyzm? - spytal z niepokojem pulkownik. -Nie o to chodzi. Nie wiem, jak to robia, ale mamy dowody na to, ze za pomoca specyficznego typu hipnozy potrafia zaszczepic w zolnierzu dodatkowe umiejetnosci, wyrobic w nim cechy, ktorych wczesniej nie mial, a nawet wplywac na jego zmysly. Taki zolnierz, na razie na krotko, ale przynajmniej na okres walki, potrafi blyskawicznie przyswoic sobie kilka jezykow obcych, ma lepszy refleks, jest inteligentniejszy, bardziej opanowany, a nawet lepiej przygotowany fizycznie. -To znaczy? -Nasze cialo wlasciwie uzaleznione jest od sprawnosci umyslu. Jesli potrafisz odpowiednio sterowac umyslem, mozesz lepiej slyszec, widziec, miec lepszy wech, a jedynym ograniczeniem staja sie wowczas mozliwosci twoich narzadow zmyslow. Pulkownik pokrecil glowa z niedowierzaniem. -Sami nie daliby rady. Nie ukryliby tego przed ministrem. -To prawda. -O Boze... Kto jeszcze jest w to zamieszany? -Sadzimy, ze prawie wszyscy. Cala gora. -A premier? Reszta rzadu? -Jestem pewien, ze powiedza mu dopiero wtedy, gdy wszystko bedzie juz gotowe. Na razie nic nie wie. Wojskowi tez chyba nie wiedza, a jezeli nawet ktorys z nich zostal wtajemniczony, to nalezy do mniejszosci. To chwilowo sprawa cywili. -Wiedziales o tym od dawna, prawda? - mruknal Krentz. -Byly poszlaki, ale pewnosci nabralem dopiero po tym, jak probowali zlikwidowac Olene. Tylko oni mogli sie dowiedziec, ze umiescilem ja w instytucie. -Zagrozeni sa wszyscy twoi agenci... -Teraz rozumiesz, dlaczego musialem was na nich napuscic? -Bo jestescie agencja rzadowa... - Krentz zastanowil sie chwile. - I chcieliscie to zalatwic rekami kogos z zewnatrz. -Gdyby nie wpadka z Czechowiczem, przekazalibysmy wam sprawe w duzo bardziej zaawansowanym stanie. Nie zdazylismy. Ultra, nie wiem jakim cudem, blyskawicznie znalazla Olene i nie bylo wyjscia, trzeba bylo improwizowac. -Czechowicz przyszedl do Kniewicza, faceta z telewizji, ktory znal Ultre. Dlatego tak szybko trafili do Sil - wyjasnil pulkownik. Malinowski pokiwal glowa. -No to wszystko jasne. -Nie mogles, do cholery, zwyczajnie przyjsc i pogadac?! Musiales koniecznie wszystko robic po swojemu? -Musialem, i dobrze o tym wiesz. Nie chce myslec, co by bylo, gdyby sie to nam wymknelo spod kontroli. -Czy to sprawa miedzynarodowa? -Obawiam sie, ze tak, ale w takim zakresie jak u nas, czyli pod stolem. Kiedy my posprzatamy u siebie i damy odpowiedni cynk, inni zrobia to samo. Krentz wypuscil glosno powietrze. -Od kogo zaczniemy? -Od Pretergate. -Skad oni ich wytrzasneli?! -Instytut Wasylyszyna i Pretergate wspolpracowali od dawna, a eksperymenty prowadzone byly na dlugo przed tym, nim wyloniono obecny rzad. Dopoki Giertychowski nie wpadl na ich slad, wykorzystywali te badania do zupelnie innych celow. Ale nasz tajny doradca, zamiast ujawnic afere, wszedl w caly uklad. Stwierdzil, ze to swietna okazja, i wykorzystal ja. -Nonsens. Po co mu nowa "zywa" bron? Nikt nam nie zagraza, mamy doskonale stosunki z Amerykanami, nic na tym nie zyskamy. -Mylisz sie. - Malinowski wyjal z kieszeni paczke papierosow. - Pamietasz wojne w Iraku? Tylko za to, ze poparlismy Amerykanow w niepopularnej poczatkowo sprawie i wyslalismy paru chlopakow na front, dostalismy cala strefe. Zawialo mocarstwem, i to tak, ze Niemcy i Francuzi mieli piane na ustach. Nie bylo zle, nie sadzisz? -Mam swoje zdanie na ten temat - odparl pulkownik, patrzac z niechecia, jak Malinowski wyjmuje papierosa z paczki. -Tak. Tylko ze niektorzy potraktowali to powaznie i rzeczywiscie chca mocarstwa nad Wisla. Juz im nie wystarcza, ze zwiekszyla sie nasza rola na arenie miedzynarodowej, i sadza, ze sposob, w jaki dzialaja, nam to zapewni. Wierza, ze sa patriotami. -Jest szansa, ze nie bedziesz palil? - spytal nagle Krentz. -A ty co? Rzucasz? -Tak. Malinowski wybuchnal smiechem i schowal paczke do kieszeni marynarki. -Wybacz, nie mialem pojecia. -Wybaczam. Mow, jaka role odgrywa w tym Pretergate. -Swietna zaslona dymna, a poza tym genialna plaszczyzna bezpiecznych kontaktow miedzy takimi jak Giertychowski w calym NATO. -Myslisz, ze az tak daleko to zaszlo? Wszyscy? -Na razie jeszcze nie, ale sprawy sa na dobrej drodze. On szuka. I to szybko. Swirow nie brakuje na calym swiecie. Krentz przetarl oczy i nie odzywal sie kilkanascie sekund. -Jak premier sie o tym dowie, zmiecie ich z powierzchni Ziemi - rzekl po chwili. -Tak myslisz? A ja sadze, ze kiedy zobaczy, jak eksperymenty przelozyly sie na sukcesy Pretergate i jak daleko zaszly sprawy... najpierw wyczysci brudy, a pozniej wystawi Amerykanom piers do orderu. -Nie wierze. -A ja nie chce ryzykowac. To on desygnowal tego ministra i odpowiada za to, co robil przez ostatnie dwa lata. -Na Boga, to przeciez twoj szef! -Cos ty dzisiaj taki religijny? Masz tego samego zwierzchnika od prawie osmiu lat. Kadencja prezydenta jest dluga, a ten ciagnie juz druga. Ja w tym samym czasie zmienilem trzech szefow. -Ciekawe, ze zaden z nich nie probowal zmienic ciebie - parsknal Krentz. -Predzej czy pozniej ktos sprobuje, ale chyba nie bedzie to rozsadne. -Masz teczki na wszystkich? Malinowski usmiechnal sie tajemniczo. -Nie zgrywaj swietoszka. Zreszta chyba nie dlatego pozbawiasz mnie lososia w galarecie i resztek bordeaux. -Daj mi Sil. -Nie jest ci potrzebna. Robi swoje, zapewniam cie. Teraz musisz zaczekac. -Chce ich ratowac - naciskal Krentz. -Nic im nie zrobia. Czechowicz jest im potrzebny, Ultre beda chcieli przeciagnac na swoja strone. -A Kniewicz? Malinowski przez chwile nic nie mowil. -Musisz byc cierpliwy. Jesli teraz wejdziesz do instytutu, wykopiesz calej trojce grob, a w Pretergate niczego nie znajdziesz. Wierz mi, to juz kwestia dni. Mam ludzi w Pretergate, ktorzy maja staly kontakt z Olena. Tez sa zagrozeni. Daj mi dzialac, a mozesz mi wierzyc, na koncu zbierzesz wszystkie laury. -Mam w dupie laury. -Podobnie jak ja, ale nie psuj roboty wielu ludzi. Mowilem ci, ze jeszcze nie wiem wszystkiego. -Co z gliniarzami? -Panuje nad sytuacja. Prowadza sledztwo w sprawie smierci tego komisarza z CBS przed domem Czechowicza, i dobrze. Na razie drepcza w miejscu, ale kiedy przyjdzie czas, podrzucimy im co trzeba. Jedyny klopot to wlasnie pan doktor. Jest potrzebny jako swiadek. Musimy go im dostarczyc, zanim sprawa zacznie za bardzo smierdziec. Na razie przekonalem chlopakow, zeby chwile zaczekali. - Zauwazyl, ze Krentz uwazniej zaglada mu w oczy. - Nie patrz tak - obruszyl sie. - Udowadniam ci w ten sposob, ze mnie rowniez zalezy na tym, aby maksymalnie przyspieszyc sprawe. Chwile niezrecznej ciszy przerwal dzwiek telefonu Krentza. -Piotr? - uslyszal glos Bauera. -Tak. Cos sie stalo? -Dzwonil Kniewicz. Udalo mu sie uciec, jeszcze sie skontaktuje. Wracaj tu. -Bede za dwadziescia minut. - Pulkownik rozlaczyl sie i usmiechnal do siebie. - To sukinsyn. - Klasnal w rece. -Co jest grane? - spytal Malinowski. -Kniewicz im zwial. -Wiec dowiemy sie, co sie stalo z reszta! Krentz polozyl Malinowskiemu reke na ramieniu. -Badz cierpliwy, przyjacielu. Jak tylko dowiemy sie, czego trzeba, i to przeanalizujemy, natychmiast do ciebie zadzwonimy. Bo, widzisz, na razie nie wiem jeszcze wszystkiego. -Humor ci sie wyostrzyl. Tyle ze ja naprawde chce ich wszystkich dorwac. Pulkownik spowaznial. -Wiem, Tadziu - uspokoil go, klepiac przyjaznie po ramieniu. - Wiem takze, ze szczegolnie teraz dolozysz wszelkich staran, by przyspieszyc sprawe. A pozniej dorwiemy ich wszystkich. Razem. ROZDZIAL 10 Drzwi otworzyly sie i Marat wpuscil Ultre do srodka. Pomieszczenie bylo nieduze, przypominajace nieco pokoj gorskiego schroniska, skromnie wyposazone, ale przytulne, co zwazywszy na okolicznosci, mialo zdaniem dziewczyny posmak gorzkiej ironii. Robert Czechowicz siedzial nienaturalnie wyprostowany. Widok agentki nie ozywil jego spojrzenia, wrecz przeciwnie - poglebil rezygnacje, bo wlasnie prysla jego ostatnia szansa. Ultra zachowala spokoj. Weszla do srodka, usiadla na krzesle wskazanym przez szefa ochrony i obojetnie oczekiwala na rozwoj wypadkow.-Za minute wracam - oznajmil Marat i wyszedl. -Co z nim? - spytala natychmiast agentka, wykonujac rownoczesnie uniesionym palcem kolko w powietrzu i liczac na to, ze Czechowicz zachowa ostroznosc w zwiazku z mozliwoscia podsluchu. -Nie bylo go w pokoju, kiedy przyszli - odparl Robert. Ultra usmiechnela sie szeroko, unoszac kciuk. -Nic ci nie jest? - spytala. -Nie, nic mi nie zrobili. A tobie? - W tym momencie dostrzegl w kaciku jej ust zaschnieta krew. - Chodz, obejrze to. -Daj spokoj, powinienes obejrzec tego, kto mi to zrobil. Czechowicz wreszcie sie usmiechnal. -Bylas niegrzeczna dziewczynka? -Oczywiscie. -Nareszcie. Zabija nas? -Ciebie na pewno nie, a do mnie tez chyba maja jakis interes. Drzwi ponownie sie otworzyly i do pokoju wszedl Marat, a za nim Kamil Kostecki. -Widze, ze nie dziwi pana moj widok, doktorze - stwierdzil psychiatra, podsuwajac sobie krzeslo. Marat ustawil sie przy drzwiach i wygladalo na to, ze nie zamierza usiasc. -Japonskie ciecie? - spytal ponuro Czechowicz. Kostecki szeroko usmiechnal sie z zadowoleniem. -Zapamietal pan? -Jakos mi sie teraz przypomnialo - odparl gorzko Robert. -Podczas naszego ostatniego spotkania - wyjasnil psychiatra Maratowi - zwierzylem sie doktorowi Czechowiczowi z mojej fascynacji starochinska gra strategiczna go. Japonskie ciecie, czyli hasami to okrazajacy pojedynczego wojownika, w niektorych wypadkach nawet dosc podstepny ruch. Taki pion ma bardzo male szanse przezycia. Marat pokiwal glowa ze zrozumieniem. -Obawiam sie, ze nasz nowy kolega poczul sie wyraznie osaczony, a moze nawet opuszczony przez swoja druzyne. -Hasami to standardowy ruch w joseki - wtracila nagle Ultra - a osaczany czesto prowokuje, aby go okrazyc, bo pozwala to zalatwic na planszy wazniejsze sprawy. I, jak to czesto bywa w go, ten, ktory osaczal, nagle widzi, ze sam jest okrazany, ale wtedy najczesciej jest juz po partii. Mysliwy staje sie zwierzyna. Jako doswiadczony gracz musi mi pan przyznac racje. - Agentka chlodno zajrzala Kosteckiemu w oczy. -Widze, ze w pani, jak juz mi opowiadano, ciezko wykrzesac nutke romantyzmu - zauwazyl zawiedziony psychiatra. -Przyzna pan, doktorze, ze chwila ku temu nie jest zbyt odpowiednia. -Tylko pozornie. W rzeczywistosci mamy wam do zaproponowania znacznie wiecej, niz podejrzewacie. -Czy to propozycja nie do odrzucenia? - spytala kwasno agentka. Kostecki zrobil przyjacielska mine. -Prosze tak tego nie traktowac. Rozumiem wasz brak zaufania, a nawet pewna obawe, ale szybko zorientujecie sie, ze mozecie dzieki temu posiasc wiedze wykraczajaca o lata swietlne poza to, z czym macie do czynienia na co dzien. Chcemy sie nia z wami podzielic. -Chcecie, zebysmy sie do was przylaczyli? - ozywil sie Robert. -Wbrew temu, co myslicie, to trzezwy i realny pomysl. Nie robimy nikomu nic zlego. -Widzialem w Warszawie - rzekl z wsciekloscia Czechowicz. - Trup scielil sie tak gesto, ze w pewnym momencie ciezko bylo utrzymac rachube! -To wynik agresji osob, ktore nie rozumialy, o co nam chodzi, i nie chcialy pojac, do czego dazymy. Kazdy krok postepu wymaga ofiar, to nieuniknione. To, co sie stalo w Warszawie, bylo niefortunnym zbiegiem okolicznosci. Ludzie gina w wypadkach samochodowych, samoloty spadaja, statki tona. Ale to jeszcze nie oznacza, ze nie mamy podrozowac. Konstruktorzy rakiet kosmicznych doskonale wiedzieli, ze wszelkie srodki transportu bywaja niebezpieczne, a jednak postanowili pojsc krok dalej. Taka juz mamy nature. Chcemy zdobywac i cos, co dzisiaj byc moze wydaje sie kontrowersyjne, jutro bedzie standardem, norma, codziennoscia. -Dlaczego wam na nas zalezy? - zapytal spokojnie Czechowicz. Kostecki nabral gleboko powietrza, przez chwile rozwazajac, na ile moze byc szczery na tym etapie. -Pan - zaczal wolno - jest jedna z tych osob, ktore sa dla nas szczegolnie cenne. -Jedna z "tych" osob? - podjal Czechowicz. -Jest grupa ludzi, w pewien sposob podobnych do pana, z ktora wspolpracujemy... -"Wspolpracujemy"? -Mozna to tak nazwac... - Kostecki zastanawial sie jakis czas. - Chodzi o to, ze osoby te, podobnie jak pan, maja ukryte gleboko w umyslach niezwykle drogocenne informacje. Sa one tyle warte, ze bardzo potezni ludzie potrafia dac za nie pieniadze, o ktorych ja i pan mozemy tylko snic. Oczywiscie nie zdaje pan sobie z tego sprawy, ale znamy sposob, dzieki ktoremu bez najmniejszego uszczerbku na panskim zdrowiu tajemnica tkwiaca w panskim mozgu ujrzy swiatlo dzienne. Czechowicz zamarl, nie bedac w stanie wydobyc z siebie slowa. Dlonie, ktore oparl na lozku, chwycily mocno materac, jakby z leku przed tym, ze w jakis niewytlumaczalny sposob moga stracic kontrole. -Natomiast pani - ciagnal Kostecki - zblizyla sie do nas w tak imponujacym tempie, nie mowiac juz o dzisiejszych popisach, ze ciezko watpic w jej profesjonalizm. Jest pani doskonalym agentem, choc nie pracuje dla rzadu, co do czego nie mamy watpliwosci. Na razie o nic nie pytamy. Mowimy tylko, ze ludzie pani pokroju sa u nas na wage zlota. Chcemy, zebyscie zastanowili sie nad nasza propozycja. Rozumiem, ze wymaga to czasu, ale bedzie go sporo w drodze do Warszawy. -Chcecie nas przerzucic do Polski?! - spytala nerwowo Ultra. -Tak. -Kiedy? Jak? -Na pania juz od pewnego czasu czeka samolot w Larisie. Wyjazd za piec minut, w samochodzie sa pani rzeczy z hotelu wraz z dokumentami. Bede pani towarzyszyl. A pan... pozostanie jeszcze jakis czas gosciem pana Gozlakowa, lecz z pewnoscia niedlugo sie zobaczymy. -A jesli w czasie podrozy sie rozmysle? - Ton, jakim Ultra zadala to pytanie, byl dosc prowokujacy. -Liczymy na to, ze nie narazi pani swojego przyjaciela, ktorym ma sie opiekowac - wyjasnil dosc chlodno Marat. Dziewczyna zatopila w nim wzrok, wyrazajac pogardliwa dezaprobate, po czym wstala z krzesla. -Dlatego lecimy osobno? Marat usmiechnal sie szeroko. -Prosze za mna. Policjant wygrzewajacy sie w popoludniowym sloncu przed posterunkiem pewnie nie zwrocilby uwagi na Adama Kniewicza, gdyby ten sie nie odezwal. Minela juz osiemnasta, ale upal wciaz rozleniwial nie tylko turystow. -Sir! - powiedzial glosno dziennikarz. Policjant otworzyl oczy. Obejrzal uwaznie cywila, ale nie uwazal za stosowne sie przywitac. -Potrzebuje pomocy. Moge wejsc do srodka i zadzwonic? - spytal Kniewicz po angielsku. Grek rozlozyl bezradnie rece i pokrecil glowa, dajac do zrozumienia, ze nie ma pojecia, o co chodzi. -Do you speak English? - spytal Adam. -No. Dziennikarz zwiesil z rezygnacja glowe. Stal tak przez chwile, zastanawiajac sie, co robic dalej. Wreszcie ponownie sprobowal wyjasnic, o co mu chodzi, tym razem na migi, od czasu do czasu tylko uzywajac poszczegolnych slow. -Help... telefono... dangerous... - mowil, bogato gestykulujac. - Enter? - Wskazal na drzwi. Policjant podejrzliwie przyjrzal sie mu, po czym niechetnie skinal glowa -Enter, enter. - Machnal reka, ale nie wstal. Ku zdziwieniu Kniewicza, ulozyl sie wygodnie na lezaku, rozpial koszule i uwazajac rozmowe za zakonczona, postanowil kontynuowac kapiel sloneczna. Adam nacisnal klamke i wszedl do srodka. Dwa kroki za drzwiami, po prawej stronie, dostrzegl balustrade, za ktora najwyrazniej miescilo sie biuro dyzurnego. Mlody, chudy Grek czytal kolumne sportowa w gazecie. -Potrzebuje pomocy, musze zatelefonowac - sprobowal Adam kolejny raz. Mlody funkcjonariusz usmiechnal sie uprzejmie, ale rowniez rozlozyl rece. -No angle, no angle. - Wyszczerzyl nie umyte najwyrazniej tego dnia zeby. -Do cholery, jestescie policjantami! Jak mozecie nie znac angielskiego?! - nie wytrzymal dziennikarz. - Wiesz, kolego, ze jestescie w Unii Europejskiej?! -Pronto? - Policjant zaniepokoil sie podniesionym tonem goscia. -Znasz portugalski? - zainteresowal sie Kniewicz. - Hiszpanski? -No angle, no angle. - Funkcjonariusz powrocil do dawnej spiewki i ponownie zaprezentowal swoj pozolkly usmiech. -W porzadku. - Dziennikarz probowal sie uspokoic. - Telefono. - Wskazal aparat stojacy na biurku. - I must... telefono. Very importante... Grek przygladal sie z zainteresowaniem cudzoziemcowi, nie wiedzac za bardzo, co ma z nim poczac, ale dostrzeglszy jego zdesperowany wzrok, postanowil byc wspanialomyslny. -Telefono OK - zakomunikowal i postawil aparat na balustradzie. Adam odetchnal z ulga i modlac sie w duchu do wszystkich swietych, aby ten gruchot laczyl miedzynarodowe, wykrecil numer. -Tak? - uslyszal po pewnym czasie damski glos. -Tu Kniewicz - odpowiedzial szybko. -Lacze. Niemal natychmiast odebral Krentz. Dziennikarz poznal go bez trudu. Charakterystyczny ciemny baryton pulkownika latwo bylo rozpoznac nawet po tak dlugim czasie od ich ostatniego spotkania. -Slucham. -To ja, Adam Kniewicz. -Doskonale. Gdzie pan jest? -Na posterunku policji. Wczesniej dzwonilem z budki, ale zabraklo mi forsy. Nie mam paszportu, pieniedzy i jestem w krotkich spodenkach! -Spokojnie. - Glos Krentza rzeczywiscie dzialal uspokajajaco. - Prosze szybko opisac, co sie stalo. Kniewicz odetchnal gleboko dwa razy i na wszelki wypadek usmiechnal sie do najwyrazniej coraz bardziej zainteresowanego policjanta. -Ultra poszla znowu na wykopaliska, a Roberta, wie pan, tego lekarza, zabrali jacys faceci. -A pan? -Przypadkowo nie bylo mnie akurat w hotelu. Poszedlem po jedzenie. -Doskonale. Wie pan cos jeszcze, co mogloby sie nam przydac? -Ucieklem, nic wiecej nie wiem. Skad oni mogli sie dowiedziec, ze tu jestesmy? To miala byc zwyczajna wycieczka do Grecji! -Niech pan sie nie przejmuje, wyciagniemy pana z tego. Chwile - dziennikarz uslyszal trzask w sluchawce - Krzysiek, daj te mape! Dobrze, juz niewazne, mam pomysl. -Jest pan tam? - upewnil sie Kniewicz. -Jestem. Prosze posluchac. Zanim do pana dotrzemy, uplynie kilka godzin, a w tym czasie musi sie pan ukryc. Z tego, co pamietam, ma pan to juz przerobione. -Ale w Polsce! -Niech pan sie nie denerwuje, bedzie dobrze. Na drodze z Platamonas do autostrady, mniej wiecej kilometr od skrzyzowania, jest niewielki stary kosciol greckokatolicki. Stoi niemal na pustkowiu. -Wiem, jechalismy tamtedy. Skad pan wie takie rzeczy? -Jestem tajnym agentem. Niech pan sie tam pojawi, ale nie wczesniej niz o siodmej rano. Nasz czlowiek rozpozna pana ze zdjecia, podejdzie i powie... pamieta pan kryptonim akcji, w ktorej towarzyszyl Ultrze rok temu? -Oczywiscie. -To haslo, dzieki ktoremu bedzie pan mial pewnosc, z kim ma do czynienia. Celowo nie mowie go przez telefon. Niech pan nie jedzie autostopem i omija ludzi. Za trzynascie godzin bedzie pan bezpieczny. -Jestem na posterunku. Moze poczekam tutaj? -Zaraz po naszej rozmowie prosze go opuscic. I niech sie pan nie zwraca do policjantow o zadna pomoc. -Ale dlaczego? -Adam, posluchaj mnie. - Kniewicz zauwazyl, ze pulkownik zrezygnowal z oficjalnych ceregieli, i sprawilo mu to przyjemnosc. - Tam nie bedziesz bezpieczny. Zrywaj sie stamtad jak najszybciej, a gdy sie spotkamy, wszystko ci wytlumacze. -W porzadku. Bede tam gdzie trzeba o siodmej. -Adam... skad masz ten numer? -Od Ultry. Kazala mi zadzwonic w razie klopotow. -Madra dziewczyna. Powodzenia. -Bedzie mi potrzebne. - Kniewicz odlozyl sluchawke. Policjant wzial telefon, postawil na biurku i zaczal cos mowic po grecku. -Szkoda, ze nie byles taki gadatliwy, kiedy tu przyszedlem - mruknal dziennikarz pod nosem i zwyczajem obu funkcjonariuszy rozlozyl bezradnie rece. Nastepnie wyszedl szybko z posterunku, bojac sie, ze dyzurny bedzie chcial wyciagnac od niego pieniadze za miedzynarodowa rozmowe. Opalajacy sie na zewnatrz policjant nawet nie otworzyl oczu. Krentz odlozyl sluchawke i przez chwile siedzial zamyslony, raz jeszcze analizujac przebieg wypadkow. Nastepnie siegnal po kawe i pociagnal duzy lyk. -Jestem tajnym agentem - powtorzyl Bauer. - Kazales zbadac to Platamonas? -Cos ty... - Pulkownik sie usmiechnal. - Wszystkie biura podrozy w miescie wciskaja wczasy w Platamonas, bylem tam z zona dwa razy. Kosciolek jest romantyczny do bolu. Major parsknal smiechem. -Co robimy? -Wyslij tam Cichego i Kaja. Nie chce robic teraz miedzynarodowego zamieszania, wiec niech leca normalna maszyna rejsowa. Samolot do Aten jest o 22.20, beda na miejscu o 1.55. Zadzwon do kogo trzeba, zeby czekaly juz tam na nich samochod i bron. A... i kaz kupic dziennikarzowi jakies spodnie. Ile nam zostalo czasu? -Niecale cztery godziny. -Zdazysz zalatwic Kniewiczowi paszport? -Bez problemu. -A z pieczatka wjazdowa? -Koniecznie? -Na wszelki wypadek. -Postaram sie. -Powiedz im, ze maja zaczac kontakt od slowa "Zygzak". -Slyszalem. Fajnie jest w tym Platamonas? -Do dupy, ale mojej zonie sie podoba. Ultra tkwila na tylnym siedzeniu miedzy miesniakiem a doktorem Kosteckim. Z przodu jechal ponadto nie znany jej ochroniarz. Miesniak mial mine zbitego psa, co biorac pod uwage krotki, ale bolesny kontakt z dziewczyna, nie bylo niczym dziwnym. Niewatpliwie szukal pretekstu do rewanzu i Kostecki natychmiast to wyczul. Zlamany nos spuchl mezczyznie niemilosiernie, czego nie mogl ukryc nawet solidny opatrunek, a genitalia po bezlitosnie precyzyjnym ciosie wciaz mu dokuczaly. Doktor doskonale zdawal sobie sprawe, ze kazdy nowy problem bedacy skutkiem nadszarpniecia meskiej dumy moze powaznie zaszkodzic calemu przedsiewzieciu, wiec trzymal reke na pulsie. Ultra siedziala spokojnie, zatapiajac wzrok w przestrzeni za przednia szyba. Wygladala, jakby przez chwile nie myslala o niczym, odpoczywajac lub pograzajac sie w letargu podobnym do medytacji, ktorej uczyla jej niegdys stara przyjaciolka Janti. Byly to jednak tylko pozory - agentka najsprawniej jak potrafila analizowala wszystkie sytuacje, mozliwy przebieg wypadkow, szanse na stawienie oporu lub ucieczke. To ostatnie oczywiscie nie wchodzilo na razie w rachube. Dopoki Robert byl w Platamonas, nie mogla ryzykowac. Zreszta, aby probowac go odbic, musialaby zlikwidowac wszystkich, ktorzy z nia jada, i liczyc na to, ze Gozlakow nie zorientuje sie na czas. Bez szans. Nie miala broni, przeciwko sobie czterech mezczyzn, a w dodatku nie wiedziala, gdzie jest Adam. Musiala czekac i uwaznie obserwowac. Prawie na pewno ani jej, ani Czechowiczowi nic nie grozi, dopoki nie znajda sie w instytucie. Caly wysilek, jaki ci ludzie wkladali w przerzucenie ich do Polski, dawal nadzieje, ze Kostecki mowil prawde. Nie znaczylo to jednak, ze to, co niemozliwe tutaj, nie bedzie wykonalne w kraju. Ultra wierzyla, ze okazja predzej czy pozniej sie nadarzy. Tylko gdzie jest Adam? Byla pewna, ze nie wrocil do hotelu, nawet jesli nie mial przy sobie pieniedzy ani dokumentow. Liczyla w duchu, ze zdazyl zadzwonic do Krentza, a jesli tak, to byla ogromna szansa, ze nie wpadnie w lapy Marata. Czlowiek Gozlakowa nie zdazy go znalezc, a chlopcy pulkownika zjawia sie w kilkanascie godzin. Wjechali do miasta. Katem oka dziewczyna zauwazyla, ze Kostecki daje dyskretny znak miesniakowi, pochylajac sie do przodu. -Moj neseser! - zazadal, klepnawszy w ramie ochroniarza siedzacego z przodu. Mezczyzna natychmiast podal mu teczke. Rownoczesnie miesniak zlapal silnie Ultre za nadgarstki. Zaskoczona probowala sie wyrwac, lecz jego potezne cielsko uniemozliwialo jakikolwiek opor. -Prosze o spokoj - powiedzial Kostecki, wyjmujac z neseseru strzykawke z nalozona igla. W srodku dziewczyna dostrzegla dwa mililitry zoltawego plynu. -Co to jest?! - warknela przez zeby. -Za chwile pani wyjasnie. - Psychiatra chwycil ja mocno lewa reka za lokiec, po czym zrecznie znalazl igla zyle i wstrzyknal specyfik. Nastepnie schowal strzykawke do teczki, a te podal siedzacemu z przodu ochroniarzowi. Agentka kilka razy odetchnela gleboko, starajac sie odzyskac rownowage. -To substancja, dzieki ktorej bedziemy pewniejsi, ze nasza przyjazn sie nie zachwieje, kiedy na przyklad znajdziemy sie na lotnisku - wyjasnil Kostecki. -Przeciez macie Czechowicza! -Och, droga pani, ludzie roznie reaguja na stres, a nasz plan musi sie powiesc. - Doktor sie usmiechnal. -Jak to dziala? - Ultra odzyskala miarowy oddech. -Nie wdajac sie za bardzo w chemiczne rozwazania, substancja, ktora pani wstrzyknalem, moze przez pewien czas bez szkody dla organizmu krazyc po krwiobiegu, jak na przyklad kontrast do badan diagnostycznych, ale po mniej wiecej szesciu godzinach rozklada sie do prostszych, bardzo groznych zwiazkow. Podsumowujac, jesli do tego czasu nie wstrzykne pani antidotum, nastapi krytyczna tachykardia i smierc. Tak wiec - puscil do niej oko - trzymajmy sie razem. -MSX-8? Taherouraksin? -Hmmm - mruknal z podziwem doktor. - Na chwile zapomnialem, kim pani jest. Zaden z tych srodkow, choc dziala podobnie. Ten specyfik opracowali nasi naukowcy. - Podkreslil slowo "nasi". - Jestem pewien, ze go pani nie zna. -Dojezdzamy - rzucil przez ramie kierowca. -Zatrzymaj sie na chwile - rozkazal Kostecki. Mezczyzna zjechal na pobocze i zahamowal. -Zostancie tu - mruknal psychiatra, wysiadajac z samochodu. Zatrzasnal drzwi i przeszedl kilka krokow. Wyjal z kieszeni telefon komorkowy i wystukal numer. -Tak? -Znalezliscie tego trzeciego? - spytal. -Jeszcze nie. -Pospieszcie sie, to zaczyna sie robic niebezpieczne. -Szefie, on niczego nie wie. Nie ma zadnego zagrozenia. -Wole byc ostrozny. Zadzwon do Kostasa, niech ruszy swoich gliniarzy. -Juz to zrobilem. -Dobrze. Chce, byscie go znalezli do zmroku. -To tylko przestraszony cywil. Nie ma szans. Jest bez forsy i paszportu. Bedzie sie staral dotrzec do ambasady albo konsulatu, a wtedy go zdejmiemy. -Obstawcie najblizsze posterunki policji. -Wlasnie to robimy. Moze byc pan spokojny. -Bede spokojny, jak wrocimy z nimi do domu. Kostecki rozlaczyl sie. Schowal telefon, wyjal paczke tic-tacow, wlozyl do ust dwie pastylki i ruszyl z powrotem do samochodu. Lech Wasylyszyn obudzil sie bardzo wczesnie. Nie wrocil tej nocy do domu. Zasnal w swoim bialym fartuchu w wygodnym fotelu i choc kozetka stala dwa metry dalej, tak wlasnie spedzil noc w gabinecie. Przetarl oczy i spojrzal na zegarek. Wskazywal kilka minut po szostej, co oznaczalo, ze spal tylko piec godzin; najczesciej jednak tyle mu wystarczalo. Wstal powoli i podszedl do czajnika, aby przygotowac sobie kawe. Zaluzje byly rozsuniete, ale podwinal je jeszcze, by moc obserwowac wstajacy dzien. Czekal, az zagotuje sie woda, przygladajac sie rezolutnemu gilowi spacerujacemu po galezi rosnacego nieopodal poteznego debu. Zapowiadal sie ciezki dzien, a byc moze i noc. Wsypal dwie lyzeczki kawy do szklanki i zalal je wrzatkiem. Podszedl do biurka i wzial do reki niewielka gipsowa rzezbe - podarunek od wdziecznego studenta Akademii Sztuk Pieknych konczacego leczenie w instytucie. Rzezba przedstawiala siedzaca postac mlodego mezczyzny skupionego na malutkim drzewku, ktore dopiero co wyroslo z trawy. Podpis na podstawce brzmial: "cras ingens iterabimus aequor" - "Jutro ruszamy w rejs na bezkresne morze". Profesor raz jeszcze uwaznie przyjrzal sie prezentowi, usmiechajac sie pogodnie. -Obys mial racje, Horacy - mruknal do siebie. Kobieta byla zbyt daleko, aby Robert mogl ja uslyszec. Mimo ogromnego wysilku nie byl w stanie zrobic nawet jednego kroku. Stal na wielkiej pustyni krwistoczerwonego piasku. Geste sine chmury calkowicie zakryly niebo, a ponure kontury skal wyrastajacych co kilkadziesiat metrow wydawaly sie ostre jak brzytwa, grozne i zarazem smutne, jakby bylo w nich zycie, ukryte i przyczajone, lecz gotowe do walki. Robert slyszal juz wyraznie tetent koni za plecami, ale nie byl w stanie sie odwrocic. Zapadal sie wolno w piasek, patrzac na kobiete w bialej sukni, ktorej slow juz nie slyszal. Konie byly coraz blizej. Robert niemal namacalnie poczul, ze nadchodzi smierc. Wydawalo sie to naturalne, ale rownoczesnie bardziej smutne niz przerazajace. Przestal sie bronic. Czekal i patrzyl, jak biala suknia znika powoli za czerwona mgla, ktora spowila pustynie. Jeszcze przez moment widzial, jak lekki wiatr zawiewa jej wlosy na twarz, i po chwili zostal sam... Ultra zauwazyla, ze jej cialo od pasa w dol jest nieprzyjemnie odretwiale, a nogi zupelnie bezwladne. Obudzila sie zaledwie przed minuta, ale odkrycie to zdazylo ja juz gwaltownie, obezwladniajaco wrecz przerazic. Podniosla nerwowo glowe. Lezala na lozku w duzej, pomalowanej na zielono sali. Pomieszczenie pozbawione bylo mebli, jesli nie liczyc umieszczonych pod sciana krzesel. W poblizu drzwi stalo kilka dziwnych urzadzen skladajacych sie z rurek, duzych menzur, przewodow i elektrod. Dwa metry od Ultry stalo lozko, na ktorym twarza zwrocona prosto do sufitu lezal Robert Czechowicz. Oczy mial zamkniete, ale agentka dostrzegla, ze oddycha. Oboje znajdowali sie niemal na srodku sali. W naroznikach zamocowane byly niewielkie kamery od czasu do czasu zmieniajace pole obserwacji. Panowala przerazajaca cisza. Nie bylo tu okien, ale dzieki lampom na suficie mozna bylo bez problemu sie rozejrzec. -Robert! - wyszeptala Ultra, nadludzkim wysilkiem starajac sie wykonac chocby najmniejszy ruch noga. Czechowicz nie reagowal. -Robert! - powtorzyla blagalnie. Po kilku sekundach jego powieki drgnely. Otworzyl na chwile oczy i ponownie je zamknal. Poruszyl glowa, uniosl ciezko rece i przetarl powieki. Obrocil glowe w strone agentki. -Ultra - mruknal sennie. -Obudz sie! Nie zasypiaj! -Nie zasypiam, cholera... Ten sen... Co sie dzieje? -Jestesmy chyba w instytucie. - Dziewczyna odetchnela z ulga, widzac przytomnego Czechowicza. - Jaki sen? Robert uniosl sie na rekach. -Niewazne... Boze, to instytut? -Kiedy cie przywiezli? -Nie pamietam, chyba w nocy. Po drodze cos mi podali. -Mozesz ruszac nogami? Czechowicz przesunal stopy na przescieradle. -Tak. -A ja nie! - jeknela niemal placzliwie Ultra. - Co oni mi zrobili?! Robert byl juz zupelnie przytomny. -Z rekami nie masz problemow? -Nie. -Dotknij ud. Sa tak nieprzyjemnie odretwiale? -Tak. -Masz glupie wrazenie, ze nie leza bezposrednio na poscieli, tylko sa jakby w gorze? -Dokladnie. Co oni mi zrobili?! -Wstrzykneli ci marcaine albo cos podobnego. Pamietasz cokolwiek? -Wyladowalismy, dali mi dwa zastrzyki, usnelam. Kiedy to przejdzie?! -Niedlugo. - W drzwiach niemal niezauwazenie pojawil sie Kamil Kostecki. Wszedl do sali w towarzystwie starszego, siwego mezczyzny w bialym fartuchu. - Jak samopoczucie? -Gdzie jestesmy? - spytal Czechowicz. -Zostaw nas samych - powiedzial starszy lekarz cicho, ale tonem nie przyzwyczajonym do sprzeciwu. -Oczywiscie. - Kostecki zniknal za drzwiami i cicho je zamknal. -Nazywam sie Lech Wasylyszyn, a panstwo sa w instytucie, ktorym kieruje - wyjasnil spokojnie lekarz, biorac krzeslo spod sciany i ustawiajac je miedzy lozkami. -Wiele o panu slyszalem, profesorze. - W glosie Roberta dawalo sie wyczuc lek, ale i podziw. -Ciesze sie, doktorze - odparl Wasylyszyn. - Ja rowniez wiele o panu slyszalem, glownie dobrego. Jest pan doskonalym chirurgiem, choc wiem, ze zaczynal pan od interny. Czechowicz spojrzal na Ultre, majac nadzieje, ze nie zostawi go samego podczas konfrontacji z profesorem. -Dziekuje - rzekl po chwili. - Dlaczego wlasciwie nas pan tu sciagnal? -Czego od nas chcecie? - rzucila Ultra, unoszac sie z wysilkiem na lokciach. Profesor usiadl wygodnie na krzesle i zalozyl noge na noge. -Doktor Kostecki z pewnoscia juz mowil, ze proponujemy wam udzial w przedsiewzieciu, ktorego skala, jak sadzimy, niedlugo przekroczy wszelkie granice dotychczasowej wiedzy medycznej - zaczal Wasylyszyn. - Chce teraz szczerze opowiedziec o tym, co tu robimy, liczac, ze to docenicie. -Szczerze? - spytala z niedowierzaniem Ultra. -Moze byc pani tego pewna. Nie wiem, czego sie pani spodziewa po tej rozmowie, ale obiecuje, ze dam wam godny material do przemyslen. -Zanim nas pokroicie, a narzady sprzedacie na czarnym rynku? - Agentka szybko pozalowala, ze to powiedziala. Na twarzy Wasylyszyna pojawilo sie rozbawienie. -Jest pani jeszcze mloda, ale wykonuje odpowiedzialny zawod, wiec nie powinna dawac sie ponosic nerwom - skarcil ja dobrodusznie. -Wydarzenia ostatnich godzin raczej nas usprawiedliwiaja. - Robert przyszedl z pomoca dziewczynie. -Byc moze - przyznal profesor - ale my tu nie zajmujemy sie czarnym rynkiem, handlem narzadami ani zadnego rodzaju, jak to pani ujela, "krojeniem" kogokolwiek. Jestem psychiatra, a w tym instytucie leczone sa nerwice, depresje, psychozy, czasem uzaleznienia. -Tylko? - upewnil sie Robert. -Ja bym powiedzial "az"! - Wasylyszyn przerwal na chwile, jakby sie zastanawial, od czego zaczac. - Slyszal pan kiedys, doktorze, o tak zwanych eksperymentach Johanssona? Czechowicz zastanawial sie jakis czas. -Tylko plotki, jak wiekszosc kolegow ze studiow. -No wlasnie. Malo kto zna prawdziwy ich przebieg i wyniki. Ultra probowala podciagnac troche nogi, by usiasc, ale wkrotce zrezygnowala. -Profesor Johansson - ciagnal Wasylyszyn - wybitny szwedzki naukowiec, pracowal w latach siedemdziesiatych dwudziestego wieku w osrodku Kierbystrud, kilkanascie kilometrow od Sztokholmu. Prowadzil tam badania nad tak zwana hipnoza wsteczna. Na czym polega zwykla hipnoza, pewnie nawet pani wie, ale tamte badania dotyczyly czegos duzo glebszego. Wasylyszyn ponownie przerwal, aby dac odpoczac swoim sluchaczom. Robert usiadl na lozku, Ultra zas - wciaz lezac - zmruzyla oczy i nie spuszczala wzroku z profesora. -Hipnoza wsteczna - kontynuowal - wyprowadzala pacjentow nie tylko poza ograniczenia wywolane stala kontrola i logiczna analiza docierajacych do mozgu przeslanek, ale takze poza czas, w ktorym mozg pacjenta powstal i egzystowal. Mowiac prosciej, pacjent cofal sie do czasow sprzed swoich narodzin, przy czym niekiedy potrafil niezwykle precyzyjnie opisywac te rzeczywistosc. Osoby biorace udzial w eksperymentach umialy z niepodwazalna historycznie wiarygodnoscia opowiadac o czasach sprzed kilkuset, a nawet kilku tysiecy lat. Wygladalo to tak, jakby wspolczesnie zyjacy czlowiek dzieki metodzie profesora Johanssona przenosil sie w przeszlosc i wcielal w szesnastowiecznego szlachcica, egipskiego chlopa z czasow szostej dynastii lub rycerza ze sredniowiecznej Polski. -Jak to mozliwe? - zapytala Ultra, spogladajac z niepokojem na Roberta. -Tym wlasnie sie tutaj zajmujemy, droga pani - wyjasnil profesor. -Reinkarnacja? Wedrowka dusz? Przenoszenie sie do poprzednich wcielen? Wierzy pan w takie rzeczy? - Czechowicz krecil z niedowierzaniem glowa. - To dylematy religijne, moze filozoficzne, ale nie naukowe. Ci ludzie mogli byc doskonale poinstruowani, badania mogly byc falszowane, aby dawaly odpowiedni efekt. -Nie, doktorze - zaprzeczyl Wasylyszyn. - To juz nie sa rozwazania filozoficzne, domniemania, plotki czy domysly. To fakty. Jak pan wytlumaczy to, ze prosta szwedzka chlopka nagle zaczyna mowic plynnie po aramejsku, nie mylac sie w zadnym szczegole dotyczacym Mezopotamii sprzed dwoch i pol tysiaca lat? Czy ze osiemnastolatek z Norwegii opowiada w sredniowiecznym francuskim o nieznanym konflikcie Ludwika V i Alfreda Wielkiego, a kobieta z Mozambiku, studiujaca wowczas w Szwecji, modli sie w staro-cerkiewno-slowianskim? Nieprawdopodobne? A jednak. Ogromna ilosc wiedzy historycznej przekazanej przez tych ludzi nie byla w ogole znana, ale nijak nie dalo sie jej logicznie wykluczyc. Slowem, wszystko sie zgadzalo. Brakujace ogniwa ukladanki pasowaly jak ulal. Wyniki byly rewelacyjne. -Gdyby to sie dalo udowodnic, Kosciol katolicki leglby w gruzach - zaoponowala Ultra. -Niekoniecznie. - Wasylyszyn podniosl palec, jakby chcial zwrocic szczegolna uwage na to, co zaraz powie. - Wedrowka dusz to tylko jedno, w dodatku najbardziej fantastyczne wytlumaczenie. A co powiecie o genetyce? Cechach przekazywanych z pokolenia na pokolenie, o informacjach tkwiacych dzieki temu gdzies w najbardziej tajemniczych partiach naszego mozgu, partiach do tej pory nie poznanych, a pamietajacych niewyobrazalnie dalekie czasy? Nieco rzecz upraszczajac, z naukowego punktu widzenia wszyscy mamy przeciez wspolnego przodka. -Co sie stalo z Johanssonem? - spytala dziewczyna. -Na polecenie rzadu badania przerwano, a osrodek zamknieto. Wszystko zostalo utajnione, a wiekszosc tasm z nagran, notatek, dziennikow ukryta w sejfach rzadowych. Dwa lata pozniej profesor Johansson zmarl. Jego zespol rozsypal sie, ale jeszcze dlugo wszyscy czlonkowie byli obserwowani. W koncu sprawa, podobnie jak jej tworca, umarla smiercia Roswell i wielu im podobnych. -Dlaczego tak zrobili?! - Czechowicz pokrecil z niedowierzaniem glowa. - Przeciez to moglo byc kolosalne odkrycie! -Wlasnie, dlaczego... - Profesor usmiechnal sie dobrotliwie. - A dlaczego do tej pory nie odtajniono akt sprawy Kennedy'ego? Dlaczego tak skrzetnie ukrywano wszelkie dowody ladowania UFO we wspomnianym juz Roswell? Dlaczego tasmy z ostatnich rozmow z zaginiona ponad szescdziesiat lat temu nad trojkatem bermudzkim eskadra mysliwcow zapuszkowane sa w sekretnych archiwach FBI? Bo rzady i tajne sluzby wiekszosci panstw sa przekonane, ze maja patent na nieomylnosc i same wiedza najlepiej, co jest potrzebne i co powinni wiedziec ich obywatele. Reszta jest top secret. Mam racje, droga pani? - Przeniosl wzrok na Ultre. -Skoro kontynuuje pan te badania, profesorze - odparla agentka, ignorujac pytanie - musial pan miec dostep do wynikow Johanssona. -To prawda. Zespol, poza obsluga, liczyl osiem osob pochodzacych z kilku krajow. Tworzylo go troje Szwedow, Fin, Amerykanka, Szwajcar, Czech i Polak. I wlasnie ten Polak przywiozl do kraju kopie dziennika Johanssona. W czasach komunistycznych kontynuacja badan byla niemozliwa, a gdyby nawet sie to udalo, bardzo ryzykowna. Ale po 89 roku pojawila sie szansa. -To pan byl tym Polakiem - stwierdzila Ultra pewna swojego podejrzenia. - To pan sprowadzil ten dziennik do Polski i czekal na odpowiedni moment. Pewnie trudno bylo znalezc po latach starych przyjaciol, ale takie instytuty jak ten powstaly juz, jak sadze, w Czechach, Szwajcarii, USA, a moze nawet w Finlandii i Szwecji. Mam racje? -Widze, ze odzyskuje pani sily - rzekl z uznaniem Wasylyszyn. - Nie mylilem sie co do pani, chcac, aby pracowala dla mnie. -Tylko ze ja juz pracuje, i to dla legalnie wybranych wladz, a pan, profesorze, ukrywa przed wszystkimi swoje eksperymenty, co najgorsze zas, rowniez przed tymi, ktorzy sa panskimi krolikami doswiadczalnymi. -To nie sa kroliki doswiadczalne - zaoponowal Wasylyszyn. - To przyszli bohaterowie. Gdybym teraz oglosil, co tu robimy, staloby sie to co w Szwecji! Bardzo chcialbym sie podzielic z wszystkimi ta wiedza, ale nie moge. -Czyzby? A chcialby sie pan podzielic charakterem swojej wspolpracy z Pretergate? - Ultra byla uparta. Profesor zachmurzyl czolo. -Nie rozumie pani calosci sprawy. -Niech mi pan da szanse. Na przyklad wyjasniajac, do czego tak bardzo potrzebujecie Roberta Czechowicza. Wasylyszyn, mimo iz agentka podniosla glos, zachowal stoicki spokoj. Nie od razu odpowiedzial, ale widac bylo, ze na razie nic nie wytracilo go z rownowagi. -Dobrze - rzekl po chwili. - Zaszlismy znacznie dalej niz profesor Johansson. Nie tylko potrafimy wprowadzac pacjentow w stan hipnozy wstecznej, ale takze poznalismy dzialajace w mozgu mechanizmy, ktore przekierowuja swiadomosc do obszarow, gdzie zgromadzone sa informacje o osobowosci, jak to nazwalismy, "predominujacej". -Czy to odwracalny proces? - spytal na wszelki wypadek Czechowicz. -Calkowicie, czego jest pan najlepszym przykladem. -Tych osobowosci moga byc w naszym mozgu tysiace! -Niewykluczone, ale z powodow, ktorych nie potrafimy jeszcze wyjasnic, za kazdym razem pacjent przybiera konsekwentnie tylko jedna, te sama postac. Dlatego nazwalismy to zjawisko "pobudzaniem osobowosci predominujacej". Wniosek z tego wysnulismy taki, ze oprocz podstawowego, nieustannie poszerzajacego sie zbioru informacji, dzieki ktoremu kazdy z nas jest tym, kim jest, istnieje byc moze jeszcze mnostwo innych, z ktorych jeden z niewyjasnionych powodow zdecydowanie dominuje. Jak wspomnialem, znamy mechanizmy biochemiczne dzialajace w mozgu podczas, jak to nazywamy tu potocznie, proby, ale oczywiscie poznanie mapy umyslu jest raczej niewykonalne. Dlatego wiemy, jakie reakcje wywolac, aby proces zapoczatkowac, ale pozniej rzadzi sie on juz wlasnymi prawami. To jednak wystarczylo, aby mogl powstac haerotex, srodek, ktory inicjuje reakcje. -Umiecie produkowac lek, ktory bez ingerencji lekarza wywoluje stan hipnozy wstecznej? -Tak, ale to juz wiecej niz hipnoza. Pacjent nie lezy na lozku z zamknietymi oczami i nie opowiada o otaczajacej go rzeczywistosci, w ktorej zyl ktos, kogo pamiec, konstrukcje psychiczna i osobowosc przechowuje w swoim mozgu. Pacjent wstaje, otwiera oczy i po prostu jest tym kims! Chodzi, dziala, rozmawia i nie wie, ze bardzo dawno temu umarl! -Ale taki czlowiek w ktoryms momencie swego zycia musi sie "budzic" - wtracila Ultra. - Jesli, jak pan powiedzial, pacjent "jest" ta osoba sprzed setek lat, musi pamietac swoje zycie z przeszlosci i nie wiedziec, co jeszcze go czeka. Jak to pogodzic z panska teoria, ze zbior informacji, z ktorych korzysta wowczas mozg, przekazywany genetycznie z pokolenia na pokolenie, jest zamkniety? Jesli nawet przyjmiemy, ze zjawisko to powoduje nie pamiec genetyczna, lecz duchowa, wynikajaca z reinkarnacji, problem pozostaje. Taki czlowiek nie moze wiedziec, jaka bedzie jego przyszlosc. -Ma pani racje - potwierdzil profesor. - W zadnym z instytutow, prowadzonych, jak slusznie sie pani domyslila, przez moich kolegow z zespolu Johanssona, nie zdarzyl sie przypadek, aby pacjent poddany probie pamietal, co go czeka w przyszlosci. Jednak w ciagu dziesieciu lat kilkakrotnie juz udalo nam sie natrafic na "predominanta" odnotowanego dosc dokladnie przez historie. Za kazdym razem wchodzilismy w niego tuz przed jego smiercia. -Czy w kazdej probie wchodzicie w ten sam moment zycia predominanta? - spytal Czechowicz. -Tak, ale co ciekawe, wszystkie poprzednie spotkania sa zapamietywane i wprowadzeni w trans pacjenci powoluja sie na nie. Wysnulismy wiec nie calkiem jeszcze udowodniony wniosek, ze osobowosc predominujaca budzi sie dla nas w momencie swojej naturalnej smierci. Dlatego pamietaja cale swoje zycie i nie wiedza, ze umarli. Potwierdza tez to sporo przypadkow predominantow ludzi starych, chorych, rannych... -Rannych? -O tak. Mielismy kilka takich prob. Zachowywali sie tak, jakby byli smiertelnie ranni. Lezeli na stole i cierpieli, mimo ze nie widac bylo zadnych uszkodzen ciala. -Zdarza sie, ze pacjent wywoluje osobowosc kogos, kto zmarl niedawno, powiedzmy, piecdziesiat lat temu? -Nigdy nie bylo takiego przypadku, ani w Szwecji u profesora, ani pozniej. Najmlodszy predominant, jesli mozna to tak okreslic, urodzil sie okolo trzystu lat temu. Ale to rzadkosc. Ciekawe jest to, ze wywolywane osobowosci zwykle sa bardzo stare, czesto z czasow starozytnych. Dlatego jest to tak niezwykle i fascynujace. Prosze sobie wyobrazic, ze maja panstwo kontakt z kims, kto urodzil sie dwa i pol tysiaca lat temu! Jak ogromna ilosc informacji mozna od kogos takiego uzyskac! Jaka wiedze! Ultra nagle poczula, ze zimny strumyczek potu splywa jej po karku. -Boze... do tego potrzebujecie Pretergate - jeknela przerazona. - Przy pomocy poliglotow dowiadujecie sie od predominantow o ukrytych skarbach, kosztownosciach, grobowcach, zaginionych ksiegach, dokumentach. I dlatego firma zawsze wie, gdzie kopac... -Na kazde przedsiewziecie potrzebne sa pieniadze, czasem dosc duze - powiedzial chlodno Wasylyszyn. -Ale to kradziez, profesorze! Czynicie ich zlodziejami i sami czerpiecie z tego zyski. -Nie zgadzam sie z pania - zaprzeczyl Wasylyszyn. - Wszystko to robimy dla nauki, a takze dla historii. Pretergate daje swiatu niedostepna do tej pory wiedze. Oni maja wiecej szczescia od nas, nie musza ukrywac wynikow swojej pracy. A my nie mamy wyjscia. -Doskonale wiadomo, ze wiele znalezisk Pretergate, przewaznie kosztownosci, sprzedawanych jest na czarnym rynku. Zysk z tego jakos nie trafia na muzea czy stypendia dla studentow archeologii. Napycha kiese i tak juz bogatym biznesmenom. Z osobami, na ktorych prowadzi pan doswiadczenia, tez nikt sie nie dzieli pieniedzmi. Wie pan, co mysle? Utrzymywanie wszystkiego w tajemnicy jest wam zdecydowanie na reke. Gdyby nawet ktokolwiek zaakceptowal panskie metody, stracilibyscie ogromne pieniadze na podatki i pozwolenia czy wskutek dzialan konkurencji swiadomej nowych mozliwosci. Niech pan wreszcie bedzie z nami szczery. Nigdy nie pozwoli pan na upublicznienie tych badan! Wasylyszyn rozlozyl rece. -Prosze pomyslec rozsadnie. Ma pani moralne watpliwosci co do sposobu zdobywania i wykorzystywania wiedzy archeologicznej. Ale czy te kilka zdobytych nielegalnie dolarow lub fakt, ze cos dzieje sie w tajemnicy, ma jakies znaczenie, kiedy w tym instytucie rodzi sie historia wielkiego odkrycia? Odkrycia o nieprawdopodobnym wrecz wplywie na wiele dziedzin naszej egzystencji w przyszlosci? Ile dowiemy sie o naszej historii i o nas samych! Ile zagadek uda sie nam rozwiklac, ile problemow rozwiazac! Z tego nie zdaje sobie pani sprawy i nie chce w ten sposob o tym pomyslec. - Profesor spojrzal na zaniepokojonego Czechowicza, a nastepnie ponownie na Ultre. - Nie ma pani racji - ciagnal. - Jestem naukowcem i cale zycie marzylem, aby oglosic wyniki swoich badan. Byc moze juz niedlugo bedzie ku temu okazja. -Niemozliwe... - jeknal Robert. -Mozliwe, doktorze. Nasze sukcesy moga sluzyc nie tylko wiedzy medycznej i archeologii. Ultra popatrzyla z podejrzliwym zaciekawieniem na Czechowicza. -Osiagnieciom instytutu od pewnego czasu przygladaja sie ludzie znacznie bardziej wplywowi niz szefowie Pretergate, ale o tym nie moge rozmawiac - rzekl spokojnie Wasylyszyn. Agentka znowu poczula zimny pot na szyi. -Czy ma to zwiazek z tym, do czego potrzebny jest wam doktor Czechowicz? - spytala najspokojniej jak potrafila. -Zapewniam pania, ze nie. Obiecalem szczerosc i bede wobec panstwa szczery. Zarzucala nam pani nielegalne dzialanie, utrzymywanie w tajemnicy przed pacjentami eksperymentow. Wasza obecnosc tutaj jest przykladem pierwszych zmian. Dokladnie opowiem, jak wyobrazamy sobie wspolprace z doktorem, i chetnie podzielimy sie zyskami. Ultra uznala to za probe przekupstwa, ale nie zareagowala, liczac, ze Robert rowniez tego nie zrobi. -Niemal kazdy przypadek laczy sie w naszych badaniach z bardzo interesujaca opowiescia historyczna. Miedzy nami mowiac, przez te wszystkie lata stalem sie juz historykiem amatorem. - Profesor usmiechnal sie. - Ale do rzeczy. Jak mowilem, do tej pory rzadko udawalo sie nam trafic na postac odnotowana w historii, ale juz kilkanascie razy nawiazalismy kontakt z predominantami znajacymi, i to dosc blisko, wybitne postacie historyczne. Pan przechowuje w sobie informacje jednego z nich. Czechowicz przelknal glosno sline. Wasylyszyn wyczul jego przyspieszony oddech. -Takie postacie - ciagnal - moga byc nawet bardziej przydatne niz te znane nam z historii. Dlatego jest pan tak cenny. Przy okazji jest pan lekarzem, a to jeszcze zwieksza panska wartosc. Drzwi sali otworzyly sie i w progu stanal nie znany Ultrze ani Robertowi mlody czlowiek w bialym fartuchu, ale profesor, nie odwracajac sie, uniosl znaczaco palec i chlopak blyskawicznie zniknal, zamykajac za soba cicho drzwi. -Historia panskiego predominanta siega szesnastowiecznej Turcji, w ktorej rzadzil sultan Kanuni, znany historii jako Sulejman Wspanialy. To jeden z najwybitniejszych wladcow osmanskich, za jego panowania imperium osmanskie osiagnelo chyba najwieksze rozmiary. -Znalem Sulejmana Wspanialego?! - wyrwalo sie Czechowiczowi. -Nie. Znal pan... to znaczy, panski predominant znal niejaka Roksolane, wzieta w jasyr Ukrainke, pozniejsza ukochana zone Kanuniego. Roksolana byla piekna kobieta, ktora niespodziewanie zawladnela calkowicie uczuciami sultana, odsuwajac w cien wszystkie rywalki. Delikatna kochanka stala sie z czasem bezwzglednym politykiem torujacym synowi Selimowi droge do tronu po Sulejmanie. Prosze sobie wyobrazic, ze ten wielki wladca, ktorego rzady byly na ogol madre i sprawiedliwe, kazal pod wplywem Roksolany zamordowac swojego syna Mustafe, aby Selim mogl bez przeszkod objac tron. Nie byla to jedyna ofiara ponetnej Ukrainki. Stojacy na jej drodze wielki pasza, jak i kilku innych, rowniez zgineli, starajac sie zapobiec dojsciu do wladzy Selima. Mimo ogromnych wplywow Roksolana chciala miec pewnosc. Jak sie chyba domyslacie, przez lata spedzone na dworze zdazyla zgromadzic ogromny majatek i ukryc go, aby mogl zostac wykorzystany do walki o tron po smierci sultana. -Kim wobec tego byl moj predominant? - spytal niepewnie Czechowicz. -Za chwile - uspokoil go profesor. - Najpierw o tak zwanej miedzynarodowej dzialalnosci Roksolany. Zona sultana ochoczo korespondowala z polskim krolem Zygmuntem II Augustem, ale nie to jest najwazniejsze. Najwazniejsza jest tu osoba polskiego poslanca, ktory dostarczal te listy, a byl nim wlasnie panski predominant, czy, jak wola niektorzy, pan w jednym ze swoich poprzednich wcielen. Zdazylismy sie juz dowiedziec, ze z czasem zdobyl on niezwykle zaufanie Ukrainki i byc moze jako jedyny wiedzial, gdzie ukryty jest jej majatek. Dal tez kawalerskie slowo honoru, ze gdyby Roksolana zmarla przed swoim mezem, dopilnuje, aby Selim mial srodki do ewentualnej walki o tron. -Sny... - westchnal cicho Robert. -Wiem - przytaknal niespodziewanie Wasylyszyn. - Pacjenci, ktorzy przeszli proby, miewaja dziwne, niezwykle wrecz realne sny. To efekt uboczny, ale niegrozny dla zdrowia. Podejrzewamy, ze pobudzona swiadomosc predominanta przebija sie do podswiadomosci pacjenta, eksponujac sie w marzeniach sennych. -Roksolana... - powiedzial wolno Czechowicz, patrzac nieruchomo na przeciwlegla sciane, jakby w ogole nie zwrocil uwagi na to, co mowil przed chwila profesor. -Zdumiewajace bylo - ciagnal Wasylyszyn - ze zaufala polskiemu szlachcicowi. Poniekad moglo to byc jeszcze zrozumiale. Jej ojczyzna byla wowczas podzielona miedzy Polske a Litwe i wlasciwie stanowilismy z wiekszoscia Ukrainy jedno panstwo. Najbardziej jednak zadziwiajacy byl fakt, co wiemy z prob z panem, doktorze, ze o swoim skarbie nie powiedziala glownemu zainteresowanemu, czyli Selimowi. Zobowiazala poslanca do przekazania mu tej wiadomosci dopiero po smierci Sulejmana, gdyby oczywiscie sama umarla przed nim. -To troche dziwne - zauwazyla trzezwo Ultra. -Mozliwe, ale jest kilka przeslanek swiadczacych o tym, ze postepowala slusznie. Selim byl utracjuszem i czlowiekiem mialkiego charakteru. Roksolana dobrze o tym wiedziala. Byc moze liczyla, ze z czasem dorosnie i dojrzeje. Na razie jednak chciala, aby pieniadze byly bezpieczne. - Profesor przerwal na chwile. Spojrzal na nieruchoma wciaz twarz Roberta i pokiwal nieznacznie glowa. - Niestety - podsumowal - jej nadzieje spelzly na niczym. Zmarla piec lat przed mezem, a pamiec poslanca siega tylko roku po jej smierci. Wnioskujemy z tego, ze musial umrzec lub zginac niedlugo po niej. Na ile sie zorientowalismy, byl niezwykle honorowym szlachcicem i nikomu nie wyjawil tajemnicy. Niestety, nie chce jej wyjawic takze nam. Skarb Roksolany wciaz czeka wiec na swojego odkrywce. Selim, mimo ze w koncu odziedziczyl tron, najprawdopodobniej nigdy o majatku matki sie nie dowiedzial. Gdy zostal wladca, wbrew temu, co sadzila Roksolana, nie byl mu on zreszta potrzebny. Byl fatalnym sultanem, za jego panowania Turcja poniosla szereg klesk i stracila wiekszosc wplywow w Europie. - Widzac, ze zarowno Ultra, jak i Robert chca cos powiedziec, Wasylyszyn uniosl reke i dobrotliwie sie usmiechnal. - Wiem, co myslicie - powiedzial szybko - ale proponuje, bysmy dali sobie troche czasu. To niesamowita okazja, w dodatku bardzo mlody predominant, co zwieksza szanse znalezienia skarbu. Wiecie wszystko, co was dotyczy. Nie rozmawiajmy juz teraz o tym. Prosze was tylko, zebyscie dokladnie wszystko przemysleli. -Nie wiemy wszystkiego - zaprzeczyl zdecydowanie Czechowicz, czym wyraznie zaskoczyl Ultre. Odczekal chwile, mierzac wzrokiem Wasylyszyna, i spokojnie, ale z wyczuwalna determinacja spytal: - Jak do was trafilem, profesorze? Skad mnie wzieliscie? Nigdy nie bylem z wlasnej woli w tym instytucie. Wasylyszyn nie odpowiedzial od razu. Po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy wstal i wolno przeszedl sie po sali z rekami zalozonymi z tylu. -Mam 74 lata - rzekl, ponownie odwracajac sie w ich strone. - Nie zostalo mi wiele czasu. Aby badania mogly dac efekt, potrzeba bylo jak najwiecej prob. Pacjenci zglaszajacy sie z dolegliwosciami nerwicowymi czy depresyjnymi nie wystarczali. Musielismy miec ich wiecej, w dodatku zachowujac dyskrecje. Tak wiec jedyna mozliwoscia byly... -Zabiegi operacyjne - dodal lodowato Robert, czujac, jak zoladek podchodzi mu do gardla. -Jak to?! - Ultra ponownie utkwila wzrok w Czechowiczu. -Musieli miec zaufanych ludzi w niektorych szpitalach - wyjasnil z rezygnacja. - Najprawdopodobniej zawozono nieswiadomych niczego pacjentow na sale operacyjna, ale zamiast propofolu czy fluotanu podawano im dozylnie haerotex i robiono doswiadczenia, a dopiero potem przeprowadzano wlasciwa operacje. Nikt sie nie zorientowal, bo pacjent po prostu tracil przytomnosc, a budzil sie juz po wszystkim. Mam racje, profesorze? Wasylyszyn przytaknal, podchodzac blizej. -Byc moze teraz jest to dla was szokujace, ale bez tego nie byloby mowy o postepie. -A sredni personel? Instrumentariuszki, asystenci... wszyscy?! -Nie jest nas az tak wielu, ale mamy kilka grup pracujacych w zespolach operacyjnych, choc na razie tylko w jednym szpitalu. - Profesor zatrzymal sie na chwile, aby spojrzec Czechowiczowi w oczy. - Panskim. -Tak byli dobierani do pracy w instytucie - wtracila Ultra. - Terapia wielotorowa - dodala z gorzka ironia. -Jak mogliscie?! - jeknal Czechowicz. -Nikomu nigdy nie stalo sie nic zlego! - Glos Wasylyszyna stal sie bardziej stanowczy. Robert opadl na poduszke. -Moja operacja usuniecia "zabki" przyzuchwowej rok temu? - spytal cicho. -Tak - odparl spokojnie profesor. - Ma pan to juz za soba, doktorze. Teraz mozecie dokonac razem wielkich rzeczy, w pelni swiadomi swojego w nich udzialu. Od was rowniez zalezy, czy kiedys to, czego tu bedziecie swiadkami, ujrzy swiatlo dzienne! Czekaja was tu nie tylko slawa i ogromne pieniadze, ale jeszcze to cos, o czym nigdy sie wam nie snilo! Pomyslcie, odkrywanie niedostepnych tajemnic, a w przyszlosci byc moze pelna wladza nad historia! - Wolno podszedl do drzwi. - Zastanowcie sie nad tym. Wroce tu za kilka godzin i oczekuje, ze otrzymam odpowiedz. - Nacisnal klamke, wolno wyszedl i zamknal za soba drzwi. W pokoju kontrolnym, kilkanascie metrow dalej, doktor Andrzej Korwin i szef ochrony Gorec obserwowali uwaznie monitory podgladu sali, z ktorej przed chwila wyszedl Lech Wasylyszyn. -Myslisz, ze to kupili? - spytal psychiatra. -Nie wiem - odparl Gorec. - Ale co bedzie, jak sie dowiedza, ze w czasie prob byly ofiary smiertelne? -Nie musza tego wiedziec. Przynajmniej na razie. -Po rozwiazaniu sprawy z Czechowiczem musimy ich zlikwidowac - stwierdzil chlodno ochroniarz. -Profesor sie nie zgodzi. -Trzeba bedzie cos wymyslic. Podporucznik Kamil Koziejuk biegl korytarzem, trzymajac biala, zlozona wpol kartke. Dotarl do schodow, wspial sie szybko dwa pietra i po kilkunastu sekundach stanal przed gabinetem pulkownika. -Wejsc! - uslyszal, nim jeszcze przebrzmialo pukanie. Nacisnal klamke i wkroczyl do srodka. Krentz, jak codziennie rano o tej porze, rozmawial z majorem Bauerem i nie lubil, kiedy mu przeszkadzano, ale sprawa byla wyjatkowa. Obaj dowodcy doskonale wiedzieli, ze jesli zdyszany Koziejuk wpada do tego gabinetu, to z pewnoscia stalo sie cos, co wymaga natychmiastowej reakcji. -Mow! - rzucil pulkownik. -Panie pulkowniku, panie majorze... Ultra jest w Warszawie! -Co?! - Bauer natychmiast podszedl do telefonu. -Poczekaj! - Krentz skinal w jego strone. - Dawaj! - poprosil o meldunek widoczny w reku Koziejuka. -Przyleciala wczoraj wieczorem prywatnym samolotem. -Miala paszport na nazwisko Anna Jedrzejczak. Jestescie pewni? -Chlopcy na dole analizuja zdjecia z lotniska. To na pewno ona. -Dobrze. Chce miec jak najdokladniejsze portreciki tych, ktorzy z nia przylecieli. A Czechowicz? -Tez przylecial, ale innym samolotem, kilka godzin pozniej. -Dziekuje, mozesz odejsc. Koziejuk zniknal za drzwiami. -Sprytne - mruknal Bauer. - Nawet nie pomyslelismy, ze beda ich sprowadzac do Polski, i to tak szybko. -To blad, Krzysztof. Powinnismy to przewidziec. - Krentz byl wyraznie rozdrazniony. - Ale skoro graja nam na nosie, paradujac po lotnisku, to znaczy, ze albo sa bardzo pewni siebie, albo bardzo ich potrzebuja. -A ty nie bylbys pewny siebie, majac poparcie poteznych ludzi z ministerstwa? -Mam poparcie poteznych ludzi i jakos nie jestem az tak pewny siebie. Dowiedz sie, co z Kniewiczem, a ja pogawedze sobie z Malinowskim. - Wyjal z kieszeni telefon i wystukal numer. - Wiesz, ze przylecieli? - spytal bez wstepow, gdy tylko uslyszal jego glos. -Wiem. Sa w instytucie. -Jestes pewien? -Tak. Instytut jest pod stala obserwacja, tak jak sie umawialismy. -Dobrze. Wkraczamy? -Przygotuj ludzi, ale poczekaj. Musze zdobyc jeszcze kilka informacji ze srodka. -Jak chcesz. To twoja akcja, ale nie narazaj Ultry i Czechowicza. -Teraz to juz nasza akcja, a robie wszystko wlasnie po to, aby nikogo nie narazac. -Nie bedziesz mial klopotow? -Zaryzykuje. Obecnie nie ma juz nic do stracenia. Zbieraj ludzi i jedziemy tam. Oczywiscie po cichu. -Jasne. - Krentz sie rozlaczyl. -I co? - spytal Bauer. -Wchodzimy. Dodzwoniles sie? -Tak. Kniewicz jest bezpieczny z chlopakami w Atenach. Wsiadaja do najblizszego samolotu. -To dobrze. - Pulkownik spoczal na fotelu. - Ale bagno - mruknal, krecac glowa. -Prezydent nie bedzie zbyt szczesliwy. -Daj mu wrocic spokojnie ze Stanow, jakos to przelknie. -A co z premierem? -To juz sprawa Malinowskiego. - Krentz usmiechnal sie pod nosem. - Ale chcialbym byc przy tej rozmowie. Mikry glosno wypuscil powietrze z pluc. Raz jeszcze spojrzal na Kostyre i Kostka, a nastepnie ponownie zaczal sie bawic sygnetem. Po tym, co dzis od nich uslyszal, nie spieszyl sie z odpowiedzia. Na dlugim stole, przy ktorym siedzial w towarzystwie swoich ludzi naprzeciwko chlopcow Kostyry i Kostka, stalo kilka butelek Johnny'ego Walkera, talerze ze stosami kanapek, kilkanascie kokilek z salatkami oraz cale mnostwo przekasek, najczesciej w formie koreczkow serowych. -Jak u mamy w domu - odezwal sie wreszcie, podnoszac wzrok na spacerujacego po przeciwnej stronie Kostyre. Kostek usmiechnal sie pod nosem. Stal niedaleko drzwi, trzymajac rece w kieszeniach spodni. Jego krostowata, chuda twarz wyrazala cos na ksztalt nonszalanckiej ironii. Szrama na prawym policzku dodawala mu swoistej powagi, ale elegancki czarny garnitur zle na nim lezal, i nie byla to raczej wina krawca. Nie lubil szopek w rodzaju spotkan rodzin z Ojca Chrzestnego oraz pelnego hipokryzji blichtru i glupawych konwenansow obowiazujacych w takich momentach. Mikry siegnal po szklanke whisky i pociagnal duzy lyk. -Szanuje cie, Kostyra - zaczal ospale. - Przestrzegasz zasad, wiesz, co to dane raz slowo. - Podniosl ciezko swoje studwudziestokilogramowe cialo i rowniez zaczal sie przechadzac. - Twoj brat zagwarantowal nam, ze bedziemy rozmawiac powaznie i to spotkanie cos wniesie. Ale martwie sie, bo to, co tu uslyszalem, dziwi mnie do tego stopnia, ze zaczynam watpic w twoja szczerosc. Kostyra spokojnie przyjrzal sie pucolowatej, spoconej twarzy Mikrego i rozlozyl rece. -Co cie niepokoi, przyjacielu? - spytal pogodnie. -Pokoj miedzy nami to rzecz bardzo wazna - odpowiedzial niemal natychmiast gangster. - Z tym sie zgadzam. Zrobimy wszystko, zeby nasze interesy ukladaly sie jak najlepiej. -Madre slowa. -Ale - Mikry uniosl filozoficznie palec - tak dluga przerwa w jakichkolwiek interesach... To zle brzmi. Dlaczego chcesz, zebym zamknal sie w domu i zerwal na wiele miesiecy kontakty z Kortiakowem? -Chodzi mi tylko o te interesy, ktore prowadzimy razem - wyjasnil pospiesznie Kostyra. - Z Kortiakowa korzystamy i my, i wy i do tej pory nie spieralismy sie w tych sprawach. Co do reszty, tylko radze sie wstrzymac. -Bede szczery, przyjacielu. - Mikry wyszczerzyl zeby, wierzac, ze ten usmiech jest aktem dobrej woli. - Nie wiem, co kombinujesz, ale nie mam gwarancji, co ty bedziesz robil przez ten czas. Jak duza osiagniesz przewage, jakie interesy zechcesz przejac... -Tu nie o to chodzi, Mikry! - Kostyra byl wyraznie zaniepokojony. - Masz moje slowo! Nie bede nic robil. Nie nawiaze zadnych kontaktow. Zawiesze wszelkie dzialania, tak jakbym na pewien czas zniknal. -I wpuscisz tu w ten sposob Myslowice? Kostyra pokrecil z dezaprobata glowa. -Przy tych, ktorzy naprawde nam zagrazaja, Myslowice to zwykla banda alfonsow! -Jakos nie wyczuwam zagrozenia, a zwykle mam nosa do takich spraw i pewnie dlatego dosc dlugo zyje. Przy okazji, zapraszam cie serdecznie na moje piecdziesiate urodziny we wtorek. -Dziekuje - odparl ponuro Kostyra. -Jestes mlody, przyjacielu, i choc dlugo wspolpracujemy, trzeba przezyc swoje, aby wszystko zrozumiec. Kostek skrzywil sie, unoszac oczy. Nie podobala mu sie ta lekcja zycia udzielana towarzyszowi. -Mowie szczerze. - Kostyra wypowiedzial te slowa szczegolnie powaznie. - Ludzie, ktorzy mnie odwiedzili, sa bardzo niebezpieczni. W przeszlosci wielokrotnie to udowadniali. To nie sa chlopcy z sasiedztwa. -Gliniarze chetnie dziela sie z nami zyskami z wielu interesow. -To nie sa gliniarze... -Tym bardziej politycy! - zaznaczyl z naciskiem Mikry. Kostyra rozlozyl bezradnie rece. Emil Szymanski przysluchiwal sie temu z duzym niepokojem. Siedzial na narozniku stolu i choc nie bral udzialu w rozmowie, zywo reagowal na kazde zdanie, poprawiajac sie co chwila na krzesle badz spogladajac nerwowo w strone drzwi. -Posluchaj, Mikry. - Kostyra przestal sie usmiechac. - Jesli nie skorzystasz z mojej rady, sprowadzisz na nas wszystkich nieszczescie. A wtedy interesy skoncza sie nie na kilka miesiecy, ale na zawsze. Miasto przejmie kto inny i to, co budowalismy tyle lat, legnie w gruzach. -Tak ci powiedzieli ci szalenie grozni ludzie z Warszawy? - spytal ironicznie Mikry. -Oni mi nic, kurwa, nie mowili! - Kostyra zacisnal zeby. - Ale wiem, co jest grane. Musimy sie przyczaic, uwierz mi, Mikry, bo obudzimy sie w gownie po pachy. Desperacja Kostyry zastanowila Mikrego, ale nie wydawal sie przekonany. Usiadl ciezko na swoim krzesle i siegnal po kanapke. Emil Szymanski spojrzal na zegarek. Wstal cicho od stolu. -Gdzie idziesz? - spytal Kostyra. -Do kibla. -Nie musisz wychodzic, masz tutaj. Chlopcy go sprawdzili. - Wskazal boczne drzwi. -Dzieki. - Emil usmiechnal sie uprzejmie i po kilku sekundach zniknal w ubikacji. Mikry ponownie zaczal sie bawic sygnetem, wykorzystujac chwile ciszy na skonstruowanie rozwaznej wypowiedzi. Kolejny raz rozejrzal sie po salonie. Zrobil to oczywiscie odruchowo, kiedy tylko przyjechal, i trzeba przyznac, ze nawet na nim miejsce to wywarlo wrazenie. Salon musial miec siedemdziesiat metrow. Z wysokiego sufitu zwisal ogromny krysztalowy zyrandol. W rogach umieszczono specjalne stoliczki i szafki przystosowane do obslugi jedzacych gosci, posrodku zas znajdowal sie ogromny stol, przy ktorym teraz siedzieli. Debowa podloga lsnila, a wielkie obrazy na scianach robily wrazenie cennych, choc Mikry oczywiscie nie mial pojecia, kto je namalowal. Na korytarz palacyku, w ktorym odbywalo sie spotkanie, prowadzily wielkie podwojne drzwi. Mikry wlasnie sie w nie wpatrywal. Kiedy potezny wybuch wyrwal oba skrzydla z zawiasow, zaskoczenie przykleilo go wrecz do krzesla. Stojacego przy drzwiach Kostka podmuch rzucil na stol, a wiekszosc mezczyzn siedzacych po tej stronie znalazla sie na podlodze. Kostyra, trafiony w plecy kawalkiem wyrwanej cegly, rowniez padl na intarsjowany blat, po czym sciagajac czesc obrusa, osunal sie na podloge. Pyl, ktory w jednej chwili wypelnil salon, na pewien czas kompletnie wszystkich zdezorientowal. Czesc oszolomionych wybuchem wciaz trzymala sie za glowy, ale kilku ludzi, zarowno Kostyry, jak i Mikrego, zdazylo sie podniesc i wyciagnac bron. Jekom rannych towarzyszylo kaslanie zaskoczonych gangsterow. Nim Mikry zdazyl zerwac sie z krzesla, do sali wbieglo pieciu ubranych calkowicie na czarno mezczyzn w kominiarkach. Dokladnie wymierzyli karabinki i krotkimi seriami likwidowali zdezorientowanych gosci. Zaden z obecnych nie mial najmniejszych szans. Mikry, trafiony prosto w piers, a nastepnie w glowe, opadl ciezko na stol. Ochroniarze scinani precyzyjnymi seriami wypuszczali bron, ktorej nikt nie zdazyl uzyc. Charakterystyczny zapach rozlanej whisky zmieszal sie z wonia prochu i tynku. Rzez trwala najwyzej kilkanascie sekund. Piatka ubranych na czarno mezczyzn przestala strzelac, jednak trzymala w gotowosci uniesione karabinki. Drzwi ubikacji otworzyly sie i wyszedl z niej przerazony Emil Szymanski. Lzy w jego oczach zirytowaly najwyzszego z napastnikow, co dalo sie zauwazyc mimo zaslaniajacej czesciowo twarz kominiarki. Szymanski zatrzymal sie na chwile, by przyjrzec sie pobojowisku, a nastepnie podszedl szybko do lezacego Kostyry. -Grzesiu... - jeknal, ujrzawszy zrezygnowana twarz umierajacego brata. Kleknal obok niego i dotknal jego czola, jakby nie mogl uwierzyc w to, co sie stalo. Kostyra z trudem otworzyl usta. Krew splywala mu po brodzie, ale wzrok utkwil w oczach Szymanskiego. Nagle nadludzkim wysilkiem zlapal go za koszule i nieznacznie uniosl sie z podlogi. -Emil... - wyszeptal, krztuszac sie krwia. -Tak, Grzesiu...? -Skad oni... wiedzieli, ze my... tu jestesmy? Kostyra upadl z powrotem na podloge. Jego martwy wzrok utkwiony byl w twarzy Szymanskiego. Klatka piersiowa przestala sie unosic i Emil zorientowal sie, ze nie oddycha. Oparl dlon na twarzy brata, aby zamknac mu oczy. -Bog tak chcial, Grzesiu... Bog tak chcial - wyszeptal niemal bezglosnie. Najwyzszy z mezczyzn opuscil wreszcie bron, podszedl do Szymanskiego i poklepal go po ramieniu. -No i cale miasto twoje - rzucil z lekcewazacym usmiechem, po czym dal znak pozostalym do odwrotu. Pokoj kontrolny dzielilo od schodow najwyzej dziesiec metrow, Sil miala wiec drzwi jak na dloni i bez problemu mogla je obserwowac. Rozejrzala sie raz jeszcze po pustym korytarzu i ruszyla w ich strone, ale juz po drugim kroku zamarla, widzac, ze klamka drgnela. Blyskawicznie wbiegla z powrotem na trzeci stopien schodow, chowajac sie za rog. Z pokoju wynurzyl sie Andrzej Korwin i poszedl w przeciwnym kierunku. Sil wychylila sie ostroznie, ale dala mu odejsc. Gdy zniknal za zakretem, niemal bezszelestnie podbiegla do drzwi. Ze srodka nie docieraly zadne dzwieki, wiec poprawila trzymany w prawej dloni pistolet i jak najciszej, ale zarazem dosc szybko otworzyla drzwi. Potezny mezczyzna odwrocil sie dopiero po chwili, spodziewajac sie zupelnie kogo innego. Zaskoczenie na jego twarzy ulatwilo Sil zadanie. Wymierzyla w niego bron, szybko lustrujac pomieszczenie w poszukiwaniu ewentualnych niespodzianek. -Gorec, jak milo... - mruknela, zerkajac na ekrany. -Co ty tu robisz?! - jeknal przerazony. -Wrocilam do pracy. Znajdzie sie cos dla mnie? -Jak sie tu dostalas?! -Normalnie, jak kazdy porzadny bandyta. Znacie sie na ochronie jak ja na tancach mandzurskich. Lapy do gory i wychodzimy. Gorec zrobil krok naprzod, ale zauwazyl, ze dziewczyna zerknela w strone korytarza, i rzucil sie na nia, wytracajac jej bron. Wypadli na zewnatrz. Sil uderzyla o przeciwlegla sciane i osunela sie na podloge. Lezac, najszybciej jak potrafila, kopnela ochroniarza w okolice kolana. Gorec rowniez upadl, co pozwolilo agentce siegnac po drugi pistolet, umieszczony na prawej lydce. Trafila probujacego wstac przeciwnika w glowe. Huk slychac bylo wszedzie. Tlumik zamontowany byl tylko przy hecklerze, ktory Gorec wytracil jej przed kilkoma sekundami. Strzal nie wywolal chwilowo zadnej reakcji, ale Sil wiedziala, ze teraz ma znacznie mniej czasu. Schowala szybko pistolet do kabury na lydce, podniosla hecklera i wpadla do pokoju kontrolnego. Rozejrzala sie po ekranach, naciskajac kolejno kilka guzikow. -W porzadku - mruknela do siebie i wybiegla na korytarz. Szybko dotarla do odpowiednich drzwi i pchnela je z impetem. Czechowicz zerwal sie z lozka. -Jola?! -Wstawajcie, zrywamy sie stad! - krzyknela, podbiegajac do nich. -Nie moge jeszcze ruszac nogami - jeknela z wysilkiem Ultra, probujac uniesc sie na rekach. -Co jej jest?! - wybuchnela Sil. -Ma chyba blokade zewnatrzoponowa, trzeba bedzie ja niesc. Pomoz mi! Robert zarzucil sobie reke Ultry na ramie. Z drugiej strony podobnie zrobila Sil. Podniesli ja. -Trzymaj sie mocno - rzucil Czechowicz i na znak Oleny ruszyli do przodu. Nogi Ultry bezwladnie ciagnely sie po podlodze. Wydostali sie na korytarz. -Gdzie jestesmy? - spytal Czechowicz. -Dwa pietra pod ziemia. Tu rzadko kto bywa, kiedy nie ma prob. Jesli szybko dotrzemy do windy, bedziemy blisko wyjscia. Najblizszy pokoj ochroniarzy jest dosc daleko. -Takie to proste? - mruknela Ultra. -No, niezupelnie. Trzeba jeszcze miec klucz od windy i kraty do bocznego korytarza. -Masz te klucze? -Mam. -Skad? -Od recepcjonistki. Ultra pokrecila z niedowierzaniem glowa. -Dobrze znasz ten instytut - rzekl ponuro Robert. - Oszukalas nas wtedy. O wszystkim wiedzialas! Z niemalym wysilkiem dotarli do windy. Sil nacisnela guzik. -Jestes boski w lozku, misku, i podobno jestes swietnym lekarzem - powiedziala, zagladajac Czechowiczowi w oczy. - I niech tak zostanie. Nie probuj isc w slady moje czy jej. Zle ci to wplynie na trawienie. Winda stanela na ich pietrze. Sil wyjela klucze i otworzyla drzwi. Weszli w milczeniu do srodka i bez przeszkod wjechali na parter. Po wyjsciu z dzwigu skrecili w prawo, by po kilkunastu metrach natrafic na zelazna krate. Agentka ponownie wyjela klucze i otworzyla przejscie. Dwadziescia krokow dalej byl juz glowny korytarz. Nagle tuz przed nimi wyrosla przerazona starsza kobieta w szlafroku. -Co pani tu robi?! - krzyknela do niej Olena. - Tu nie wolno przebywac pacjentom! Prosze wracac do swojej sali i powiedziec wszystkim, zeby na razie nie wychodzili! Widzac bron w reku Sil, kobieta odwrocila sie i zaczela biec w strone glownego korytarza. Po chwili zniknela za zakretem. Niestety sekunde pozniej wylonil sie zza niego mezczyzna z pistoletem i blyskawicznie w nich wycelowal. Sil bez problemu rozpoznala Roslona, najbardziej zaufanego czlowieka Gorca. Mezczyzna nacisnal spust, ale nie majac czasu na przygotowanie, zerwal strzal. Kula minela o milimetry szyje Sil i trafila w ramie Ultry. Ta, odrzucona do tylu, upadla wraz z Robertem na posadzke. Roslon wymierzyl dokladniej w Olene, ale agentka byla szybsza. Trafila go w srodek klatki piersiowej. Ochroniarz zdazyl jeszcze strzelic, ale pocisk ugrzazl gdzies w suficie. Mezczyzna osunal sie po scianie, wypuszczajac bron z reki. Sil podbiegla do niego, by strzelic raz jeszcze - w glowe. Robert odwrocil sie przerazony. -O Boze! - jeknal. -Pomoz mi wstac - powiedziala z trudem Ultra. Nachylil sie nad nia, przerzucil jej zdrowa reke przez swoje ramie, objal wpol i uniosl z wysilkiem. Nogi agentki nadal byly bezwladne. Sil kiwnela na nich, obserwujac glowny korytarz, z ktorego prawie wszyscy pacjenci i lekarze zdazyli juz uciec. Gdy Czechowicz z Ultra dotarli do miejsca, gdzie stala, zobaczyli lezaca na podlodze nieprzytomna recepcjonistke oraz kleczacego przy niej Korwina. Z czola kobiety saczyla sie krew po uderzeniu, jak sadzil chirurg, chwytem pistoletu. -Widze, ze metod raczej nie zmienilas. - Ultra mowila z wysilkiem, ciezko oddychajac. -Takie czasy. Idzcie do wyjscia - rzucila szybko Sil. - Reszta ochroniarzy bedzie tu lada chwila. -A ty? - spytal Czechowicz. -Musze wrocic po Ewe Morawiecka. -Boze... -Nie martw sie, wiem, ze zyje. Spieprzajcie stad. Tymczasem Korwin wstal z kolan i zastapil im droge. -Widze, ze nawet marcaina nie jest w stanie przywiazac pani do lozka - mruknal ponuro. -Jestem dosc zywotna - wyjasnila Ultra ochryple. -Zejdz nam z drogi - powiedzial spokojnie Robert. Sil wymierzyla w niego bron. -Nie robcie tego. - Korwin zwiesil glowe, ale po chwili wbil wzrok w Czechowicza. - Jesli teraz stad wyjdziesz, wszystko zaprzepascisz. Tyle lat pracy, wysilkow... pojdzie na marne. -A co proponujesz w zamian? - spytal ponuro Czechowicz. - Dreczenie nieswiadomych niczego ludzi? Zycie w takiej hipokryzji jak ty? Zabijanie swiadkow i policjantow?! -To byl wypadek. Kostecki sciagnal cie wtedy przy jej pomocy - wskazal na Sil - na to przyjecie, bo poprzednie proby nie dawaly rezultatu. Wiesz, jak ryzykowne bylo za kazdym razem przewozenie cie do instytutu i z powrotem? Kostecki byl zdania, ze eksperymenty mozna przeprowadzac u ciebie w domu. Chcial sprobowac. Zaproponowal ci zabawe w zwykla, niegrozna hipnoze. Podobalo ci sie, prawda? Juz wtedy chcial cie przeciagnac na nasza strone. W czasie seansu podal ci wziewny srodek wywolujacy krotkotrwale objawy migrenopodobne. Potem dali ci haerotex w opakowaniu panadolu, myslac, ze zaraz po powrocie do domu go zazyjesz. Jak wiesz, podany doustnie zaczyna dzialac po polgodzinie. To bylo lekkomyslne, ale byli pewni, ze zle sie czujac, natychmiast pojedziesz do domu i nawet jesli nie wezmiesz leku, ona - ponownie wskazal Olene - cos wymysli, jak zwykle zreszta. Dodalaby to do coli czy nawet do herbaty. Korwin mowil szybko, rozgladajac sie nerwowo dokola. -Po cholere o tym wszystkim gadasz?! - warknal Czechowicz. -Zeby ci wyjasnic, ze to byl wypadek. Kto mogl wiedziec, ze z tak cholernym bolem glowy bedziesz jeszcze do kogos jechal? Oddales haerotex Morawieckiemu i nieszczescia sie posypaly... Zrozum, jestes lekarzem. Konczylismy te sama uczelnie. -Byc moze - przyznal Robert - tylko ze ty chyba opusciles te kilka wykladow, na ktorych mowiono, ze to my jestesmy dla ludzi, a nie ludzie dla nas. Popieprzyly ci sie priorytety. Kariera, ktora robisz, jest gowno warta. -Nie! - krzyknal niemal histerycznie Korwin. - Nie masz racji. Jeszcze nie wszystko stracone. Pomysl, jakie to pieniadze... -Popatrz dokola! - przerwal mu Czechowicz. - To juz koniec. Koniec, rozumiesz?! Zejdz nam z drogi. Drzwi wejsciowe otworzyly sie z hukiem i do srodka wpadlo dwoch mezczyzn w antyterrorystycznych uniformach. Krotkie karabinki wycelowali natychmiast w glab korytarza. -Sil! - krzyknal jeden z nich. -W porzadku - odparla agentka. - Zajmijcie sie nim. - Wskazala na Korwina. - Ja ide po reszte. Wyzszy z mezczyzn podszedl szybko do psychiatry i rzucil go brutalnie na sciane. -Rece w gore! - krzyknal, przeszukujac go. Sil pobiegla w glab korytarza. Strzal z tamtej strony zaskoczyl wszystkich. Drugi mezczyzna z karabinkiem odruchowo wycelowal w postac, ktora mignela dwadziescia metrow od nich, przekraczajac korytarz, by zniknac za rogiem. Sil chwiala sie jakis czas, a nastepnie padla na podloge. Kilka metrow za nia pojawilo sie czterech ochroniarzy, ale ujrzawszy antyterrorystow, rzucili sie na ziemie i starali odczolgac w bezpieczne miejsce. -Jola!!! - wrzasnal Robert. -Wszyscy padnij! - rozkazal ten, ktory trzymal Korwina. Jego kolega poslal serie w kierunku napastnikow, po czym kiwnal, ze idzie do nich. W drzwiach pojawilo sie kolejnych czterech mezczyzn w czarnych uniformach. Ultra poznala wsrod nich Zelwera, kolege z agencji. -Oslaniaj go! - rozkazal natychmiast mezczyzna przytrzymujacy Korwina, wypychajac lekarza na zewnatrz. Ultra z Robertem przylgneli do posadzki. -Kim oni sa? - spytal szeptem Czechowicz. -To nasi ludzie, nie ruszaj sie. Trzej agenci znikneli im z pola widzenia. Ci, ktorzy pozostali, zajeli bez slowa stanowiska. Wkrotce uslyszeli wymiane strzalow, pozniej jeszcze jedna, a potem zapanowala cisza. Po kilku sekundach znowu rozlegly sie krzyki i odglosy walki. Przez drzwi wpadali kolejni antyterrorysci. Widzac gesty stojacego przy wejsciu dowodcy, zajmowali stanowiska lub biegli w glab korytarza. -Jeszcze sie nie ruszaj - wyszeptala Ultra. Minely przynajmniej dwie minuty, zanim uslyszeli kroki. Zelwer wracal biegiem w ich strone. Ultra spytala go wzrokiem, co maja robic. -Na razie czysto, ale uwazajcie - odparl zdyszany. - Powoli do drzwi. -Co z Jola? - spytal szybko Czechowicz. -Z kim? Ultra wskazala lezaca kilkanascie metrow dalej Sil. Zelwer pokrecil tylko wolno glowa, po czym spojrzal raz jeszcze w glab korytarza, sprawdzajac, czy jest bezpiecznie. -Jak to? - spytal oslupialy Robert. -Nadziala sie na jakiegos gowniarza. Wygladal jeszcze jak dzieciak, ale skurwysyn zaskoczyl ja. -Przykro mi - powiedziala cicho Ultra. -Trzeba jej pomoc, ona... -Ona nie zyje. - Agentka zajrzala Czechowiczowi prosto w oczy. - Naprawde mi przykro. Musimy uciekac. Pomozesz mi? Robert zastygl na chwile na kolanach. -Musimy sie spieszyc - ponaglila go agentka. Tym razem wzial ja na rece i ruszyl w kierunku drzwi. -Szybko! - krzyknal w ich strone mezczyzna zabezpieczajacy wejscie, caly czas celujac w glab korytarza, dopoki oboje nie wydostali sie na zewnatrz. Krentz odlozyl sluchawke i podszedl wolno do swojego fotela. -Koniec - powiedzial glucho do Bauera, ktory wlasnie pojawil sie w drzwiach. -Jak nasi ludzie? -Bez strat, Ultra lekko ranna. U Malinowskiego troche gorzej. Sil nie zyje, maja kilku rannych. -A Malinowski? -Rozmawialem z nim kilka minut temu. Jechal wlasnie do premiera. -No, to teraz czeka go prawdziwa przeprawa. -Niezupelnie. Przyznal mi sie, ze juz wczoraj rzucil wszystkie dowody na jego biurko. Dzisiaj dzialal na jego polecenie. Bauer zasmial sie gorzko. -Jak zwykle byl z nami szczery. -Tym razem nie dziwie sie mu. Nie pamietam, zeby przez ostatnie kilka lat stapal po az tak cienkim lodzie. Wlacz telewizor, zaraz powinny byc wiadomosci. Bauer usiadl na kanapie, siegnal po lezacego na niej pilota i nacisnal czerwony guzik. Przez dobre kilka minut ogladali notowania gieldowe, wreszcie jednak rozpoczely sie wiadomosci. Sluchali ich w ciszy. -"Odwolanie ministrow zdrowia, pracy i spraw spolecznych oraz obrony narodowej - mowila spikerka - jest kontynuacja dzialan, jak to okreslil premier, majacych na celu zwiekszenie efektywnosci funkcjonowania gabinetu, ktory jak wykazuja ostatnie badania, ma coraz mniejsze poparcie spoleczne. Komentatorzy przewiduja, ze nalezy sie spodziewac dalszych zmian". Bauer wzruszyl ramionami. -Delikatnie to on tego nie zrobil... -"Tak zwana <> zdominowala pierwsze strony gazet - uslyszeli kolejna wiadomosc. - Znany psychiatra, profesor Lech Wasylyszyn, odmowil jakichkolwiek wyjasnien dotyczacych jego powiazan ze sprawa..." -Nie mogl ryzykowac - odparl spokojnie Krentz, ignorujac wiadomosc o lekarzach. - Bez takiej zaslony dymnej pismaki moglyby cos wyweszyc i mielibysmy syfu po pachy. -I tak robota dopiero sie zacznie. Pulkownik pokrecil glowa. -My wracamy do swoich spraw. Pomozemy im rozwiazac jeszcze jeden problem, a dalej Malinowski sam musi sobie radzic. -To? - Bauer wskazal lezaca na biurku teczke, z ktorej wystawalo kilka zdjec mezczyzny w bialym garniturze. -Tak. To akurat, moim zdaniem, powinnismy zalatwic my. -Idziesz cos zjesc? - spytal major. Krentz chwile sie wahal. -Wlasciwie to rzeczywiscie zglodnialem. Mam ochote na porzadnego kotleta z indyka. Lech Wasylyszyn podszedl do lozka, na ktorym lezala jego zona, i usiadl tuz przy niej. -Cos sie stalo, Lenku? - spytala, chwytajac go za reke. Profesor usmiechnal sie do niej cieplo. -Jak minal dzien? -Ta pani mi dzisiaj czytala... -To twoja corka Ania - wyjasnil cierpliwie. - Jestes glodna? -Zjadlabym ciastko - powiedziala zmieszana. -Ania zaraz ci przyniesie. -Poczytasz mi, Lenku? -Dzisiaj nie moge. -Dlaczego? - Maria byla szczerze zdziwiona. Profesor pogladzil ja po glowie. -Musze wyjechac, Marysiu. -Na dlugo? -Tak... na bardzo dlugo. Starsza pani spojrzala mu z niepokojem w oczy. -Nie wyjezdzaj teraz, chce isc jutro na spacer. Wasylyszyn pokiwal glowa, wciaz usmiechajac sie do niej. -Jutro - przerwal na chwile - jutro pojdzie z toba na spacer Ania. -Ona mi bedzie teraz czytac? Profesor spojrzal w kierunku drzwi. Dwoch policjantow czekalo na niego cierpliwie. -Tak. Ania bedzie ci teraz czytac, a ja... musze juz isc. -Meczyli cie w pracy, Lenku, prawda? Jak ci dzis poszlo? -Nie najlepiej, Marysiu. Powoli wstal i podszedl do okna, aby na moment wyjrzec na zewnatrz. "Jutro ruszamy w rejs na bezkresne morze...", przypomnial sobie. Gdy Tadeusz Malinowski wkroczyl do gabinetu Piotra Krentza, ten wstal i z szerokim usmiechem pokiwal znaczaco glowa. -Spory zaszczyt, Tadziu - rzekl z szacunkiem. - Nie pamietam, kiedy ostatnio tu byles. -Bo jest ku temu okazja - odparl wesolo Malinowski, wyciagajac zza plecow butelke koniaku. - Nie bedziemy chyba tego pili na lawce w parku. -Dlaczego? Przypomnielibysmy sobie troche szczeniackie lata. -Masz racje - przyznal z pewnym rozrzewnieniem Malinowski, stawiajac butelke na biurku. Krentz wyjal kieliszki z szafki. Wskazal gosciowi miejsce na kanapie, a nastepnie chwile mocowal sie z prezentem. Malinowski usiadl i przygladal sie Krentzowi rozlewajacemu alkohol do kieliszkow. -Dziekuje za Marata - powiedzial powaznie. - Bardzo liczymy na to, ze przy jego pomocy uda sie dobrac do Gozlakowa i calej reszty. -Mowi? - spytal Krentz, podajac Malinowskiemu jeden z kieliszkow. -Jeszcze nie, ale jest zaskoczony. To dobrze. Skad wiedziales, ze akurat o tej porze bedzie wracal do Polski? -Hmm - mruknal pulkownik z tajemniczym usmiechem, siadajac obok na kanapie. Malinowski nie wypytywal go wiecej, tylko podniosl kieliszek. -Za lepsze czasy! - rzekl uroczyscie. -Dobry toast - stwierdzil Krentz, podnoszac swoja porcje koniaku. -Dawno nie widzialem Krzysia Bauera - powiedzial Malinowski, posmakowawszy trunku. -Nie ma go dzisiaj. Konczy pewne sprawy. -Prezydent zazadal pelnego raportu? - spytal gosc jakby nigdy nic. Pulkownik nie odpowiadal kilka sekund. -Tak - przyznal w koncu. - I nie dziwie sie mu. Boi sie, czy sprawy nie zaszly za daleko. Po dzisiejszym aresztowaniu Giertychowskiego jutrzejsza prasa bedzie az grzmiec. -Nie martw sie tym - rzekl powaznie Malinowski. - Zostal oskarzony o kontakty ze swiatem przestepczym, podobnie jak Martynowski, Zajdel i Rosimiak. Swiadkow bedzie sporo, ale lekarzy nie mozemy w tym kontekscie ruszyc. Krentz dosc chlodno przyjal to wyjasnienie. -Czy mamy racje, znow decydujac o tym, co ujrzy swiatlo dzienne, a co nie? - spytal cicho. -Piotr - Malinowski pociagnal glebszy lyk koniaku - ten kraj, ci ludzie, ci politycy... nie sa jeszcze gotowi. Nie poradza sobie z takim gownem. Do tej pory to dzialalo, wiec nie badzmy madrzejsi od historii. Pulkownik machnal reka. -Ale nam sie zebralo na filozofowanie. -Czasem tak trzeba. To pomaga. Zreszta sam doskonale wiesz. Jednak dyscyplina to dyscyplina. Musimy trzymac sie zasad, taki mamy zawod. -No dobrze. - Krentz podniosl sie, aby napelnic puste kieliszki. - Za jakis czas, jesli nie masz nic przeciwko temu, poprosze cie o mala pomoc dotyczaca dzialalnosci Giertychowskiego, jak to ladnie kiedys ujales, "na arenie miedzynarodowej". -Oczywiscie - odparl bez namyslu Malinowski. - Mozesz tu liczyc na moja pelna wspolprace. Jednak z tego, co na razie wiadomo, chyba niewiele zdazyl namotac. Premier wyznaczyl juz grupe ludzi, ktorzy zajma sie dyskretnym wyjasnieniem wszystkich "nieporozumien". Powiadamiam cie o tym oficjalnie, ale na razie nie moge mowic o szczegolach. -A lekarze? -W prasie, jak wiesz, same domysly. Ale trzeba im bedzie w koncu rzucic cos na zer. Do oskarzen o naduzycia i nieumyslne spowodowanie smierci mozna po pewnym czasie dodac zwiazek z zamordowaniem policjanta. Bedzie jak wtedy w Lodzi, z pogotowiem i "skorami". Jednak z calym tym science fiction bym uwazal. Powiazania z Giertychowskim i ministerstwem nie moga na razie wyjsc na jaw. Krentz podal gosciowi napelniony kieliszek, swoj postawil na biurku i rozlozyl rece. -Ci lekarze sami w koncu moga zaczac o tym mowic. -Nie zaczna. Zreszta wiedzieli o nich tylko Wasylyszyn i Korwin. Tym sam sie zajme, ale ty - Malinowski spojrzal znaczaco na pulkownika - pomoz nam z Pretergate. Sa cwansi, niz ktokolwiek mogl podejrzewac. To bedzie dluga sprawa. -Umowa stoi. -Jeszcze jedno... -Wiem, Tadziu. Krentz wstal i podszedl do biurka. Wyjal z szuflady jeden z raportow i jakis czas dokladnie mu sie przygladal. -Sa cztery instytuty, ktore utrzymywaly scisle kontakty z Wasylyszynem. - Wzial do reki kieliszek i wypil niewielki lyk. - Najlepiej rozwiniety jest pod Lozanna. Pozostale to instytut w Jarvepaa w Finlandii, w Zeleznym Brodzie w Czechach i w Salt Lake City w Stanach Zjednoczonych. -Zgadza sie. Powinnismy ruszyc naszych przyjaciol stamtad. -Ruszylismy. Nie chce wychodzic poza przekazanie istotnych informacji. -Jak uwazasz. Ale mielismy tu wypadki smiertelne podczas eksperymentow i zastraszanie rodzin poszkodowanych. Troche czasu minie, zanim odwaza sie mowic. Krentz wzial do reki kalendarz. -Smakuje mi ten koniak. - Usmiechnal sie, szukajac odpowiedniej daty. - Nie gadajmy na razie o interesach. Spotkanie robocze w stosownych skladach proponuje... we wtorek, dwudziestego pierwszego. Pasuje ci? -Sprawdze u siebie i oddzwonie. Umowimy sie wtedy na konkretna godzine. -Przygotuje, co trzeba. A tak przy okazji... wczoraj wieczorem ktos bardzo sprawnie zlikwidowal cala gore krakowskiej mafii. Wiesz cos o tym? Pytam z ciekawosci. -Ach te porachunki gangsterskie. - Malinowski pokrecil glowa. - Ciagle jest z tym klopot. -To nie wygladalo na porachunki gangsterskie - zauwazyl rzeczowo pulkownik. -Tak myslisz? - spytal obojetnie jego gosc, wpatrujac sie w koniak osiadajacy na sciankach kieliszka. - Skoro tak, to jesli czegokolwiek sie dowiem, natychmiast ci to przekaze. -A wiec mozliwe - ciagnal Krentz - ze nigdy sie nie dowiemy, kto strzelal... -Taaak - westchnal Malinowski. - Bardzo mozliwe... Robert Czechowicz uwaznie przygladal sie ojcu, usilujac wyczytac z jego tajemniczego usmiechu, co moglo sie stac. -No powiedz w koncu - nie wytrzymal. -Zgadnij. - Ojciec byl uparty. -Apelacja? Wprowadzili wam tu wieczorki taneczne? -Nad tym trzeba bedzie jeszcze troche popracowac, ale robimy, co mozemy. - Starszy mezczyzna usmiechnal sie. Widac bylo, ze jest w dobrym humorze, co szczegolnie cieszylo Roberta. -Jak jeszcze troche potrzymasz mnie w niepewnosci, to skonczy sie widzenie i w ogole sie nie dowiem. -Twoja mama do mnie napisala - powiedzial szybko stary Czechowicz, obserwujac reakcje syna. Ten spowaznial i obrocil sie w strone okna. -Co napisala? - spytal po chwili. -Chce wrocic do Polski. -Po co? -By znow utrzymywac z nami... no wiesz, przyjacielskie stosunki. -Po tylu latach? Czy przypadkiem troche na to nie za pozno? - Lekarz byl zaskoczony i wyprowadzony z rownowagi. -Nie zlosc sie na nia. - Ojciec oparl dlon na jego ramieniu. - Jak mowiles, minelo juz sporo lat. Moze pora na wybaczenie? -Tato, ona nas zostawila i wyjechala. Pamietasz, co wtedy przezywalismy? -Tak, ale teraz ty jestes juz dorosly, a ja stary. Nie mam sily byc czyimkolwiek wrogiem. Robert pokrecil z dezaprobata glowa. -Ona chce cie zobaczyc - ciagnal ojciec. Czechowicz wstal i podszedl do okna. -Nie wiem... -Zgodz sie. Pamieta cie jako pietnastolatka. Podobno wciaz trzyma w portfelu twoje zdjecie. Napisala, ze codziennie wierzyla... -Dobrze! - przerwal Robert. - Nie chce juz tego sluchac. - Usiadl z powrotem na krzesle. -Moge odpisac, ze sie zgadzasz? -Skoro tego chcesz - mruknal, raz jeszcze spogladajac w strone okna. Siedzieli w ciszy dobre kilka minut, po czym Robert nagle wybuchnal smiechem. Ojciec zawtorowal mu, uderzajac z impetem reka o stol. -Czemu nie? - Mlody Czechowicz wzruszyl wesolo ramionami, gdy juz sie uspokoili. -No wlasnie - przyznal ojciec. - Czemu nie? A tak w ogole, nic nie mowiles, co sie ostatnio dzialo u ciebie. -U mnie? - Robert usmiechnal sie do siebie. - Nic ciekawego... jak to w zyciu. Raz do przodu, raz do tylu. -Coz, a ja myslalem, ze to w wiezieniu jest nudno. -No widzisz. Ale podobno lepiej zyc w nudnych czasach. -Koniec widzenia! - uslyszeli od drzwi. Czechowicz wstal i pocalowal ojca w czolo. -Do zobaczenia. Niezaleznie od wszystkiego widzimy sie jak zwykle. - Podali sobie rece i Robert wyszedl z sali widzen. Zblizala sie piata po poludniu, ale wciaz bylo goraco, wiec gdy znalazl sie przed brama, Ultra i Adam opierali sie o samochod, wystawiajac twarze w kierunku slonca. -Nadal jestescie glodni? - spytal Czechowicz, kiedy podszedl do nich. -A czy w Afryce jest cieplo? - odparl dziennikarz. -Cos sie stalo? - Ultra zajrzala Robertowi gleboko w oczy. Czechowicz nie wiedzial, jak odpowiedziec. -No? - Agentka poklepala sie niecierpliwie po brzuchu reka umieszczona na temblaku. -Oszczedzaj to ramie - zbesztal ja Robert. -Nie zmieniaj tematu. -Nie. Tylko... do mnie i do ojca odezwal sie ktos z zaswiatow. -Gdzies juz to slyszalem - ozywil sie Adam. - To niezly tekst. -Wsiadajcie juz, do cholery, do samochodu - jeknela blagalnie dziewczyna. - Pogadamy o tym w knajpie, bo umre z glodu! -Ponad polowe czasu na tym lez padole tracimy na jedzenie i spanie, szkoda zycia - zauwazyl Czechowicz. -Kto ci to powiedzial? - oburzyl sie dziennikarz. - Nauczyciel jogi? -Nie, Jola - szepnal do siebie Robert, wsiadajac do wozu. Chociaz nikt tego nie uslyszal, zapadla cisza, po ktorej Kniewicz zajmujacy wlasnie miejsce za kierownica zdecydowal, ze nalezy wprowadzic bardziej rozrywkowa atmosfere. -W porzadku! - podsumowal wladczo. - Kto jest za pomarnowaniem cennego zyciowego czasu? -Ja! - warknela zniecierpliwiona Ultra, gotowa udusic dziennikarza, jesli zaraz nie ruszy. -A ty? - spytal Roberta. -Zdecydowanie - przyznal Czechowicz po chwili namyslu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/