Raymond E. Feist KSIAZE KUPCOW (2) (Tlumaczyl: Andrzej Sawicki) Postaci wystepujace w naszej opowiesci: Aglaranna - Krolowa Elfow w Elvandarze Alfred - kapral z Darkmoor Avery Abigail - corka Roo i Karli Avery Duncan - kuzyn Roo Avery Helmut - syn Roo i Karli Avery Rupert "Roo" - mlody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego Avery Tom - woznica, ojciec Roo Aziz - sierzant z Shamaty Betsy - poslugaczka w oberzy Pod Siedmioma Kwiatami Boldar Krwawy - najemnik wynajety przez Mirande w Korytarzu Swiatow Borric - Krol Wysp, blizniaczy brat ksiecia Erlanda, brat Ksiecia Nicholasa, ojciec Ksiecia Patricka Calin - dziedzic tronu Krolestwa Elfow, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Krola Aidana Calis - "Orzel Krondoru", osobisty agent Ksiecia Krondoru, Diuk dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina Carline - Diuszesa Wdowa Saladoru, ciotka Krola Chalmes - przywodca magow ze Stardock Crowley Brandon - kupiec z Kompanii Kawowej Barreta de Longueville Robert "Bobby" - sierzant w kompanii Szkarlatnych Orlow Calisa de Savona Luis - weteran, pozniejszy wspolpracownik Roo Dunstan Brian - Przenikliwy, Madrala, przywodca Szydercow, znany tez pod imieniem Lysle'a Riggera Ellien - dziewczyna z Ravensburga Erland - brat Krola i Ksiecia Nicholasa, stryj Ksiecia Patricka Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii Fadawah- general, Najwyzszy Dowodca armii Szmaragdowej Krolowej Freida - matka Erika Galain - elf z Elvandaru Gamina - adoptowana corka Puga, siostra Williama, zona Jamesa i matka Aruthy Gapi - general w armii Szmaragdowej Krolowej Gaston - handlarz powozow z Ravensburga Gordon - kapral z Krondoru Graves Katherine "Kotek" - mloda zlodziejka z Krondoru Greylock Owen - kapitan w sluzbie Ksiecia Grindle Helmut - kupiec, ojciec Karli, partner i wspolnik Roo Gunther - czeladnik Nathana Gwen - dziewczyna z Ravensburga Hoen John - rzadca u Barreta Hume Stanley - kupiec u Barreta Jacoby Frederick - zalozyciel firmy "Jacoby i Synowie", kupiec Jacoby Helen - zona Randolpha Jacoby Randolph - syn Fredericka, brat Timothy'ego, maz Helen Jacoby Timothy - syn Fredericka, brat Randolpha James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu, syn Diuka Jamesa Jameson Dashel "Dash" - mlodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James, Jimmy" - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jamila - madame pod Bialym Skrzydlem Jason - kelner u Barreta, pozniejszy rachmistrz Firmy "Avery i Syn" oraz Kompanii Morza Goryczy Jeffrey - woznica w firmie "Jacoby i Synowie" Kalied - przywodca magow w Stardock Kurt - sluzacy u Barreta Lender Sebastian - radca prawny Kompanii Kawowej Barreta McKeller - szef sali u Barreta Milo - oberzysta z Ravensburga, ojciec Rosalyn Miranda - tajemnicza przyjaciolka Calisa Nakor Isalanczyk - gracz i mag, towarzysz i przyjaciel Calisa Patrick - Ksiaze Krondoru, syn Ksiecia Erlanda, kuzyn Krola i Ksiecia Nicholasa Pug - Diuk Stardock, kuzyn Krola, ojciec Gaminy Rivers Alistair - oberzysta gospody Pod Szczesliwym Skoczkiem Rosalyn - corka Mila, zona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga Shati Jadow - kapral w kompanii Calisa Tannerson Sam - opryszek z Krondoru Tomas - wodz wojenny Elvandaru, malzonek Aglaranny, ojciec Calisa Vinci John - kupiec z Sarth von Darkmoor Erik - zolnierz Szkarlatnych Orlow Calisa von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda William - Lord Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha Ksiega druga Opowiesc Roo Niewazne, skad masz zloto, w Anglii zostac mozesz Ksieciem lokcia i funta na swym wlasnym dworze. Niepotrzebna tu cnota ni szlachectwo stare; Zuchwalosc i majatek czynia czleka parem. Daniel DefoeAnglik z krwi i kosci, Pt. I Prolog SWIAT DEMONOW Dusza zawyla. Demon obrocil sie ku niej. Jego rozdziawione usta zamarly w szerokim usmiechu, a jedyna oznaka wzrastajacego zachwytu bylo lekkie rozszerzenie oczu, ktorych czarne, rybie zrenice byly metne i bez wyrazu. Przez chwile wpatrywal sie w sloj, bedacy jego jedyna wlasnoscia. Uwieziona dusza byla wyjatkowo aktywna, a przy jej chwytaniu i zniewalaniu dopisalo mu szczescie. Demon oparl brode na sloju, zamknal oczy i przez chwile delektowal sie energia przeplywajaca ku niemu z wnetrza naczynia. Na gebie potwora nigdy wczesniej nie odmalowalo sie nic, co mogloby byc nazwane wyrazem radosci. Pojawialy sie na niej jedynie grymasy strachu i gniewu. Obecnie jednak fala doznawanych przezen uczuc byla niemal bliska szczescia, jesli demony w ogole doswiadczaja tego rodzaju uczuc. Moc, ktora powstawala przy kazdym szarpnieciu sie duszy, wypelnila jego dosc mialki w gruncie rzeczy umysl nowymi ideami. Rozejrzal sie wokol, jakby przestraszony, ze ktorys z silniejszych braci moglby odebrac mu jego ukochana zabawke. Znajdowal sie w jednym z wielu korytarzy gigantycznego palacu Cibulu, stolicy niedawno zniszczonej rasy Saaurow. Pamietal, ze wszyscy Saaurowie, procz tych, co sie uratowali, uciekajac przez magiczne wrota, zostali zgladzeni. Jego wczesniejsze emocje ulecialy wraz z narastajacym teraz gniewem. Jako jeden z posledniejszych demonow byl bardziej przebiegly niz inteligentny i nie w pelni rozumial, dlaczego sprawa ucieczki malej grupki tej prawie wytepionej rasy byla taka istotna. A jednak byla, poniewaz zgromadzeni teraz nad dolina, na wschod od miasta Cibul, Wladcy Demonow zawziecie badali okolice niedawno zamknietej przetoki, przez ktora przemkneli ocaleli Saaurowie. Wladcy Piatego Kregu podjeli juz raz probe otwarcia przejscia, utrzymujac je otwarte na tyle dlugo, ze zdazyl sie przez nie przeslizgnac niewielki demon. Zapadajace sie wrota ponownie zapieczetowaly szczeline pomiedzy dwoma krolestwami i tym samym odciely droge powrotu malemu czartowi na druga strone. Znaczniejsze demony zaczely dyskutowac zaciekle nad sposobami ponownego otwarcia przesmyku i uzyskaniem wejscia do nowego wymiaru. Demon tymczasem wedrowal przez hol, niepomny na panujace wokol niego zniszczenie. Przepyszne gobeliny, ktorych utkanie trwalo zapewne cale pokolenia, teraz zdarto ze scian, podeptano i splamiono blotem wymieszanym z krwia. Pod stopa demona trzasnelo zebro jakiegos Saaura, wiec machinalnie kopnal je na bok. Wreszcie dotarl do sekretnego pokoju, do ktorego roscil sobie prawo, kiedy Wladca Piatego Kregu przebywal na tej zimnej planecie. Opuszczenie krolestwa demonow bylo okropnym przezyciem, pomyslal maly czart. To pierwsza podroz do tego swiata i nie mial pewnosci, czy warto bylo poniesc bol wywolany przejsciem. Uczta jednak okazala sie wysmienita. Nigdy wczesniej nie widzial takiego bogactwa jedzenia, choc prawde rzeklszy, byly to tylko resztki wyrzucane z biesiadnych jam przez poteznych wladcow. Resztki czy nie, demon pozeral wszystko i nieustannie sie rozrastal. To zas wkrotce zaczelo stwarzac pewne problemy. Usiadl, probujac znalezc wygodna dla swego wciaz ksztaltujacego sie ciala pozycje. Uczta trwala przez blisko rok, dzieki czemu wielu z mniejszych demonow podroslo. On jednak rosl szybciej niz inne, choc nie osiagnal jeszcze dostatecznej dojrzalosci, by posiasc w pelni rozwinieta inteligencje czy uzyskac plec. Spogladajac na swa zabawke, demon zasmial sie cicho, otwierajac szczeki i wciagajac powietrze. Oko zwyklego smiertelnika nie mogloby dostrzec zawartosci naczynia. Ow bezimienny demon mial wiele szczescia, usidlajac te wlasnie dusze. Stalo sie to, kiedy potezny czarci kapitan, prawie lord, polegl razony potezniejsza magia w tejze chwili, w ktorej mocarny Tugor zmiazdzyl i pozarl przywodce Saaurow. Kosztem wlasnego zycia zniszczyl kapitana jeden z najwiekszych jaszczurzych magow. Maly demon moze i nie byl inteligentny, posiadl jednak tyle bystrosci, ze bez namyslu schwytal ulatujaca dusze zmarlego maga. Czart ponownie przyjrzal sie naczyniu i potrzasnal nim. Zamknieta wewnatrz dusza maga zareagowala kolejna rozpaczliwa szamotanina - o ile oczywiscie o czyms bezcielesnym da sie rzec, iz moze sie szarpac. Demon zmienil pozycje, przemieszczajac sie nieznacznie. Wiedzial, ze jego moc rosla, ale prawie nieprzerwana, wielka uczta miala sie juz ku koncowi. Ostatni z Saaurow zostal zabity i zjedzony. Teraz hordy demonow musialy zadowalac sie mniejszymi zwierzetami, istotami o nieznacznej sile wewnetrznej. Istnialy tu wprawdzie pewne pomniejsze rasy, ktore mogly plodzic dzieci. Niektore z nich nadawalyby sie nawet do biesiadnych jam, ale to oznaczaloby koniecznosc przedluzenia czasu pobytu w tym krolestwie. Wprawdzie cielsko demona nadal by dojrzewalo, ale w zbyt wolnym tempie, chyba ze wczesniej dostalby sie do kolejnego, bogatego w zycie wymiaru. Zimno tu, pomyslal demon, rozgladajac sie po obszernej komnacie, nieswiadom zupelnie jej pierwotnego przeznaczenia. Byla to sypialnia jednej z wielu zon wodza jaszczurow. Ojczyste krolestwo czarta bylo wypelnione dzika energia i pulsujacym w powietrzu goracem. Tam demony z Piatego Kregu rosly jak na drozdzach, pozerajac jeden drugiego, az do momentu, gdy byly na tyle silne, by uciec i sluzyc Krolowi Demonow oraz jego lordom i kapitanom. Rozpierajacy sie w jaszczurzej sypialni demon nie bardzo nawet byl swiadom wlasnych poczatkow. Pamietal tylko gniew i strach oraz nieliczne chwile przyjemnosci plynace z pozerania kogos lub czegos. Rozsiadl sie na podlodze. Jego cialo wciaz jeszcze sie zmienialo i dlatego nie mogl znalezc wygodnej pozycji. W plecach cos go swierzbialo i wiedzial, ze niedlugo zaczna wyrastac tam skrzydla. Z poczatku beda malutkie, ale pozniej znacznie sie rozrosna. Demon byl juz na tyle zorientowany, by wiedziec, ze dla osiagniecia wyzszego statusu bedzie musial walczyc z pobratymcami, dlatego teraz postanowil odpoczac i nabrac sil. Jak dotad mial sporo szczescia, tak sie bowiem zlozylo, ze krytyczne momenty jego wzrastania wypadly na czas trwajacej w tym swiecie wojny i wieksza czesc demoniej hordy byla zajeta pozeraniem jego mieszkancow. Pozostali zajadle walczyli ze soba, a pozarci przegrani dodawali sil tryumfatorom. Kazdy demon bez odpowiedniej rangi byl swietnym celem dla innego. Pominawszy oczywiscie sytuacje, kiedy jakis lord lub kapitan wymagali posluszenstwa. Takie byly po prostu zwyczaje tej rasy i kazdy, kto ginal, nie byl wart uwagi. Rozparty na podlodze demon uwazal, iz musi byc jakis lepszy sposob rozwoju niz bezposrednia walka i otwarty atak. Niestety, nie byl w stanie niczego innego wymyslic. Rozejrzawszy sie po tym, co dawniej bylo bogato urzadzonym i pelnym splendoru domostwem, demon zamknal oczy. Wczesniej jednak spojrzal na naczynie z dusza. Zjedzenia mozna na krotko zrezygnowac, wojna jednak nauczyla go, ze dojrzewanie fizyczne, nawet bardzo szybkie, nie jest tak wazne, jak zdobywanie wiedzy. Uwieziona w sloju dusza posiadla ogromna wiedze i maly demon postanowil ja zdobyc. Przylozyl naczynie do czola i koncentrujac wole, dzgnal dusze, powodujac tym samym ponowna szamotanine i w rezultacie poczul kolejny przyplyw energii. Intensywne niczym odurzenie narkotykiem wrazenie bylo jednym z najsilniejszych, jakich kiedykolwiek doswiadczyl. Potwor poznawal wlasnie calkiem nowe uczucie: satysfakcje. Wkrotce mial sie stac madrzejszy i przebieglejszy niz inni w zdobywaniu rangi i pozycji. Kiedy lordowie znajda wreszcie sposob na otworzenie zapieczetowanych wrot, Wladca Piatego Kregu podazy za nimi i wtedy znow bedzie mozna posilic sie Saaurami... lub jakimikolwiek innymi inteligentnymi, posiadajacymi dusze istotami zyjacymi w swiecie Midkemii. Rozdzial l POWROT Statek wplynal do portu.Byl czarny i wygladal groznie, poruszal sie zas niczym mysliwy podchodzacy swa ofiare. Trzy majestatyczne maszty opiete zaglami kierowaly okret wojenny do zatoki, podczas gdy inne ustepowaly mu drogi. Choc wygladal niczym jednostka piracka z odleglych Wysp Zachodzacego Slonca, na jego przednim maszcie powiewal krolewski proporzec i wszyscy, ktorzy ujrzeli statek, widzieli, ze to krolewski brat wraca do domu. Wysoko ponad pokladem statku mlody czlowiek pomykal po rei, refujac srodkowy zagiel. Na chwile przerwal zwijanie i spojrzal na rozciagajaca sie przed nim panorame Krondoru. Ksiazece miasto ciagnelo sie wzdluz dokow na poludniowych wzgorzach i znikalo za nimi na polnocy. W miare jak okret wplywal do portu, widok Krondoru wywieral na patrzacym coraz wieksze wrazenie. Mlody czlowiek - podczas nastepnego Swieta Letniego Przesilenia mial skonczyc osiemnascie lat - niejeden raz w minionym roku myslal, ze juz nigdy wiecej nie ujrzy tego miasta. Wrocil na przekor wszystkiemu... i oto konczyl swoja wachte na topie srodkowego masztu "Tropiciela" pod dowodztwem admirala Nicholasa, brata Krola Krolestwa Wysp i wuja Ksiecia Krondoru. Krondor byl jednym z dwoch najwazniejszych miast w Krolestwie Wysp, stolica Zachodniego Krolestwa i siedziba Ksiecia Krondoru - dziedzica tronu. Roo patrzyl na mrowie malych domkow rozrzuconych wsrod wzgorz otaczajacych zatoke. Nad wszystkim gorowal ksiazecy palac wznoszacy sie tuz nad woda na szczycie stromego wzgorza. Majestat palacu podkreslalo jeszcze tlo dosc nedznych budynkow wyznaczajacych linie brzegowa magazynow, kramow mistrzow takielunku, warsztatow wyplataczy lin i zaglomistrzow, zakladow stolarskich i gospod dla marynarzy. Drugie, po Kwartalach Nedzarzy, przytulisko roznej masci opryszkow i zlodziei, nabrzeze to wygladalo jeszcze mizerniej przez wzglad na sasiedztwo palacu. Mimo to Roo radowal sie, widzac Krondor, gdyz teraz byl juz wolnym czlowiekiem. Powiodlszy wzrokiem po rei, upewnil sie, ze zagiel zostal odpowiednio zrefowany, i przeszedl szybko po linie, balansujac z gibkoscia nabyta podczas blisko dwuletniej zeglugi po zdradzieckich morzach. Pomyslal, ze oto przezywa trzeci z rzedu rok bez zimy. Odwrocenie por roku po drugiej stronie swiata nauczylo Roo i Erika, jego przyjaciela z dziecinstwa, radzenia sobie z taka sytuacja. Roo odkryl jednak, ze mimo wszystko wciaz ich to zadziwia oraz osobliwie niepokoi. Przemknal wzdluz zagla, docierajac do konca liny na srodkowym maszcie. Niezbyt lubil prace na wysokosciach, ale jako jeden z mniejszych i zwinniejszych czlonkow zalogi czesto byl wysylany na gore do rozwiniecia albo refowania bramsli lub krolewskiej bandery. Zsunawszy sie po linie, lekko wyladowal na pokladzie. Erik von Darkmoor, jedyny przyjaciel Roo z czasow dziecinstwa, zakonczyl juz mocowanie swoich lin i pospieszyl do nadburcia. Przeplywali wlasnie obok innych statkow w zatoce. Wyzszy o dwie glowy i dwa razy masywniejszy niz jego przyjaciel, Erik wraz z Roo tworzyli nietypowa pare przyjaciol, gdyz roznili sie niemal pod kazdym wzgledem. Erik byl najsilniejszym chlopcem w ich rodzinnym miasteczku Ravensburgu, Roo zas byl posrod nich najmniejszy. Choc Erika w zadnym wypadku nie mozna by nazwac przystojnym, mial szczera i sympatyczna twarz, za co powszechnie go lubiano. Roo nie zywil zludzen co do swego wygladu. Nawet przy najlepszych checiach nie mozna byloby nazwac go urodziwym. Mial dosc ostre rysy, a oczy male i rozbiegane, jakby ciagle szukaly jakiegos zagrozenia. Prawie nigdy nie zmieniajacy sie wyraz jego twarzy od biedy mozna by nazwac tajemniczym. Niekiedy jednak - choc zdarzalo sie to rzadko - na twarzy tej pojawial sie usmiech... i wowczas stawala sie calkiem przystojna. Erik polubil Roo kiedy byli jeszcze dziecmi, za jego odwage w przezwyciezaniu trudnosci i zamilowanie do - niekiedy zlosliwych - figlow. Byly kowal skinal dlonia i Roo spojrzal na statki odplywajace z przystani, gdy "Tropiciel" dostal pozwolenie na wejscie do krolewskich dokow ponizej palacu. Jeden ze starszych marynarzy parsknal smiechem. -Co cie tak bawi? - spytal Roo, odwracajac sie ku wesolkowi. -Ksiaze Nicky znowu chce zirytowac naczelnika portu. Erik, ktorego wlosy niemal wybielaly od slonca, spojrzal na marynarza o niebieskich oczach kontrastujacych z opalona twarza i zapytal: - O co ci chodzi? Marynarz skinal glowa. - Tam jest szalupa naczelnika. - Roo spojrzal w miejsce, ktore wskazal mezczyzna. - Nie zwalniamy, by zabrac pilota! Marynarz zarechotal. - Admiral jest godnym uczniem swego mistrza. Stary Trask robil to samo, ale on przynajmniej wpuszczal pilota na poklad, by osobiscie radowac sie jego irytacja, kiedy odmawial wziecia holu. Admiral Nicky jest bratem Krola, wiec nawet nie zawraca sobie glowy takimi formalnosciami. Roo i Erik spojrzeli ku gorze i zobaczyli, ze starsi marynarze stali juz przy ostatnim do zrefowania zaglu, czekajac tylko na admiralskie polecenie. Roo zerknawszy na rufe, zobaczyl dajacego im znak Nicholasa, bylego Ksiecia Krondoru i obecnego Admirala Krolewskiej Floty Zachodu. Niemal natychmiast sprawne rece zaczely sciagac ciezkie plotno i szybko je wiazac. W przeciagu sekundy wszyscy na pokladzie poczuli, ze predkosc statku zaczyna malec, w miare jak zblizali sie do krolewskich dokow polozonych ponizej palacu Ksiecia. "Tropiciel" dryfowal coraz wolniej, ale Roo czul, ze ciagle jeszcze wplywali do przystani zbyt szybko. Watpliwosci mlodzika rozwial stojacy obok stary marynarz, ktory powiedzial, jakby czytajac w jego myslach: - Pchamy sporo wody do nadbrzeza, i fala powrotna nas zatrzyma, kiedy bedziemy przybijac do kei. To powinno wystarczyc... choc dechy troche zatrzeszcza. - Zeglarz przygotowal sie do rzucenia liny czekajacym na przedzie. - Lapcie! Roo i Erik zlapali kazdy za inna i czekali na rozkaz. Kiedy Nicholas krzyknal: - Cumy rzuc! - Roo cisnal swoja czlowiekowi na nabrzezu, ktory zrecznie ja zlapal i szybko przywiazal do sporego zelaznego pacholka. Tak jak mowil stary marynarz, gdy lina sie napiela, zelazne kolki jeknely lekko, a drewniane nabrzeze lekko sie ugielo. Fala kilwateru odbila sie od kamiennego nadbrzeza i wielki statek zatrzymal sie z pojedynczym kiwnieciem, jakby stekajac z ulga, ze dobrze juz byc w domu. Erik obrocil sie do Roo. - Ciekawe, co naczelnik portu powie Admiralowi? Roo podazyl wzrokiem za idacym na gorny poklad Admiralem i rozwazyl pytanie. Po raz pierwszy Roo zobaczyl Nicholasa podczas procesu, w ktorym wraz z przyjacielem byl oskarzony o zamordowanie przyrodniego brata Erika, Stefana. Drugi raz pojawil sie, kiedy ocalali czlonkowie grupy stracencow, do ktorej nalezeli takze Roo i Erik, zostali wybawieni z rybackiej szalupy niedaleko portu miasta Maharta. Sluzba pod rozkazami Admirala w czasie drogi powrotnej podsunela mu teraz odpowiedz: - Pewnie nic nie powie... wroci do domu i sie upije. Erik zasmial sie. On tez wiedzial, ze Nicholas mial opinie czlowieka spokojnego i malomownego, ktory potrafil doprowadzic podwladnego do lez, wbijajac wen wzrok i nie wypowiadajac nawet slowa. Ceche te dzielil z Calisem, kapitanem Szkarlatnych Orlow - kompani, do ktorej "zaciagnieto" Roo i Erika. Z poczatkowej grupy, liczacej setke "ochotnikow", ocalalo mniej niz piecdziesieciu - szesciu, ktorzy uciekli z Calisem, a takze kilkunastu maruderow, ktorzy dotarli do Miasta nad Wezowa Rzeka przed odplynieciem "Tropiciela" do Krondoru. Inny statek Nicholasa, "Zemsta Trencharda", mial pozostac w porcie Miasta przez nastepny miesiac, na wypadek gdyby dotarli tam kolejni ludzie Calisa. Kazdy, kto nie dotrze tam przed podniesieniem kotwicy, zostanie uznany za martwego. Na brzeg rzucono trap, a Erik i Roo patrzyli, jak Nicholas wraz z Calisem jako pierwsi opuszczaja statek. Na brzegu czekal juz Ksiaze Krondoru, Patrick, jego ojciec, Ksiaze Erland, i inni czlonkowie krolewskiego dworu. -Niezbyt widowiskowe, prawda? - rzucil Erik. Roo mogl tylko przytaknac. Wielu ludzi zginelo, by Nicholas mogl dostarczyc informacje swojemu bratankowi. I jesli Roo mialby orzec na podstawie tego, co wiedzial, byla to, w najlepszym razie, malo wazna wiadomosc. Teraz jednak zwrocil swa uwage ku krolewskiej rodzinie. Nicholas, ktory piastowal tytul i urzad Ksiecia Krondoru, dopoki ze stolicy Krolestwa Wysp nie przybyl jego bratanek, nie byl wcale podobny do swego brata. Wlosy Erlanda byly juz mocno siwawe, ale pozostalo wsrod nich wystarczajaco duzo rudych kosmykow, by poznac ich naturalna barwe. Nicholas, podobnie juz szpakowaty, mial jednak ciemne kedziory oraz wyraziste rysy twarzy. Patrick tymczasem, nowy Ksiaze Krondoru, w wygladzie laczyl zarowno niektore rysy swego ojca, jak i stryja. Mial co prawda ciemniejsza cere niz obydwaj, ale za to brazowe wlosy. Zbudowany byl rownie krzepko jak Erland, lecz rysy twarzy mial podobne do Nicholasa. -I owszem... - powiedzial Roo. - Masz racje... niezbyt okazala ceremonia. Erik skinal glowa. - Z drugiej Strony, teraz pewnie wszyscy juz wiedza, ze nasz powrot nie byl zbyt chwalebny. Ksiaze i jego stryj pewnie bardzo chcieli uslyszec, jakiez to wiesci przywoza Calis i Nicholas. Roo chrzaknal porozumiewawczo. - Zadna z nich nie jest dobra. Dostalismy krwawa laznie... a nalezy mniemac, ze to dopiero poczatek... Przyjacielskie klepniecie w plecy spowodowalo, ze Roo i Erik obrocili sie jednoczesnie. Robert de Longueville stal za chlopakami, usmiechajac sie szeroko w sposob, ktory jeszcze do niedawna sprawial, iz oczekiwali najgorszego. Tym razem jednak wiedzieli, ze jest to - dosyc rzadki - przejaw lepszej strony jego natury. Mocno juz przerzedzone wlosy dziarskiego niegdys sierzanta smetnie zwisaly na czolo, a geba wymagala solidnego golenia. -Dokad to chlopcy? Roo zadzwonil schowana pod kurtka kiesa pelna zlota. - Mysle o kuflu dobrego piwska, czulym dotyku kobiety niezbyt surowych obyczajow, a o dzien jutrzejszy zadbam jutro. Erik wzruszyl ramionami. - Myslalem nad tym, co mi mowiles, i chyba przyjme oferte, sierzancie. -Swietnie - powiedzial de Longueville, sierzant kompanii Calisa. Swego czasu zaproponowal Erikowi posade w armii, jednak nie w regularnym wojsku, a w osobliwym oddziale tworzonym przez Orla, tajemniczego sojusznika Nicholasa, o niezupelnie ludzkim pochodzeniu. - Jutro w poludnie wpadnij do siedziby Lorda Jamesa. Powiem strazy przy palacowej bramie, zeby cie wpuscili. Roo przyjrzal sie ludziom na nabrzezu. - Nasz Ksiaze sprawia imponujace wrazenie. -Wiem, co masz na mysli. On i jego ojciec wygladaja na ludzi, ktorzy bywali juz w roznych dziwnych miejscach - odpowiedzial Erik. -Niech ich wysoka ranga was nie zmyli. Erland i nasz Krol oraz ich synowie, spedzili kawal czasu wzdluz polnocnych granic, walczac z goblinami i Bractwem Mrocznego Szlaku - dodal de Longueville. Uzyl tu popularnej nazwy moredhelow, mrocznych elfow, zyjacych daleko w gorach znanych jako Kly Swiata. - Slyszalem, ze Krol popadl w powazne tarapaty w Kesh w starciu z lowcami niewolnikow lub kims takim. Cokolwiek to bylo, wyszedl z tego obronna reka i z opinia dziarskiego chlopa, jak na krola... -Tak wybitnego wladcy nie mielismy od czasow krola Rodryka, zanim stary krol Lyam przejal tron, a to nastapilo jeszcze przed moim urodzeniem. Twardzi to ludzie, co wiekszosc czasu spedzili na wojaczce, i minie jeszcze pare ladnych pokolen, zanim ktos w tej rodzinie zmieknie. Przykladem jest chocby nasz Kapitan. - W jego glosie zabrzmialo cos, co wskazywalo na silne uczucia. Roo spojrzal na sierzanta, probujac rozgryzc, co to bylo, ale tymczasem na twarz de Longueville'a powrocil szeroki usmiech. -O czym myslisz? - zapytal Erik swego najlepszego przyjaciela. -O tym, jak zabawne moga byc rodziny - powiedzial Roo, wskazujac na grupke ludzi sluchajacych uwaznie Nicholasa. -Spojrz na Kapitana - rzucil Erik. Roo przytaknal. Wiedzial, ze Erik mial na mysli Calisa. Ow przypominajacy elfa czlowiek trzymal sie na uboczu, zachowujac pewien dystans miedzy soba i innymi, a jednoczesnie stal na tyle blisko, by moc odpowiadac, gdyby go o cos zapytano. -Od dwudziestu lat zaszczyca mnie swa przyjaznia. Sluzylem mu wraz z Danielem Troville'em, lordem Highcastle. Wyciagnal mnie z zawieruchy przygranicznych wojen, a potem podrozowalem wraz z nim do najdziwniejszych miejsc, jakie tylko czlowiek mogl sobie wyobrazic. Jestem z nim dluzej niz ktokolwiek inny w jego kompanii, jadlem z nim zimne posilki, spalem obok niego i obserwowalem ludzi umierajacych w jego ramionach. Kiedys nawet niosl mnie przez dwa dni po upadku Hamsy, ale wciaz nie moge powiedziec, ze znam tego czlowieka -powiedzial de Longueville. -Czy to prawda, ze on jest po czesci elfem? - spytal Erik. De Longueville potarl podbrodek. - Nie moge rzec, iz znam o nim cala prawde. Powiedzial mi, ze jego ojciec pochodzil z Crydee. Byl ponoc kuchcikiem. Calis nie lubi gadac o swojej przeszlosci. Przewaznie planuje przyszlosc. Bierze takie koszarowe szczury jak wy dwaj i zamienia ich w prawdziwych zolnierzy. Ale sprawa jest warta zachodu. Kiedy mnie znalazl, sam bylem takim szczurem koszarowym. Szkolony od podstaw, stalem sie w koncu tym, kim jestem dzisiaj. - To ostatnie zdanie powiedzial z jeszcze szerszym usmiechem na twarzy. Usmiechal sie tak niewinnie, jak gdyby nie byl nikim wiecej niz zwyklym sierzantem i uwazal to za cos zabawnego, ale Erik i Roo pojmowali juz, ze byl na dworze kims waznym... i nie mialo to zwiazku z jego wojskowa ranga. - Nigdy nie zadawalem mu zbyt wielu osobistych pytan. Jest jednym z tych ludzi, ktorych nazwalibyscie "zyjacy chwila". - De Longueville znizyl glos, jak gdyby Calis mogl w jakis sposob podsluchac ich z dolu, i przybral powazny wyraz twarzy. - Cokolwiek by rzec, ma troche zbyt ostro zakonczone uszy. Nigdy wczesniej jednak nie slyszalem o kims bedacym na poly czlowiekiem, na poly elfem... i zdolnym do rzeczy, jakim nie podola zaden inny znany mi czlowiek. - Znow usmiechnal sie i dodal: - Uratowal nam tylki wiecej razy, niz jestem w stanie zliczyc, coz wiec mnie moze obchodzic jego pochodzenie? Urodzenie o niczym nie swiadczy. Tego czlek nie moze zmienic. Wazne jest to, jak sie zyje... - Klepnal mlodziencow po ramionach. - Kiedy was znalazlem, nadawaliscie sie obaj jedynie na karme dla niezbyt wybrednych miejskich kundlow... moze tez, choc nie jest to takie pewne, nie wzgardzilyby wami zglodniale wrony... a spojrzcie na siebie teraz... Erik i Roo wymienili spojrzenia i wybuchneli smiechem. Obaj mieli na sobie te same ubrania, ktore nosili w czasie ucieczki ze zniszczonej Maharty, gesto polatane, niezmiernie wybrudzone... i szczerze mowiac, wygladali w nich na zwyklych, podrzednych zbirow. -Potrzebna nam czysta odziez. Jesli pominac wzrokiem buty Erika, wygladamy jak lachmaniarze - powiedzial Roo. Erik spojrzal w dol i stwierdzil: - Butom tez przydalaby sie naprawa. - Buty te byly jego calym spadkiem po ojcu, Baronie Darkmoor. Niezyjacy juz arystokrata nigdy oficjalnie nie uznal w Eriku syna, nie zaprzeczal jednak, ze chlopak ma prawo do nazwiska von Darkmoor. Mimo ze byly to buty dojazdy konnej, Erik chodzil w nich caly czas, az niemal zupelnie starl obcasy. Skora na cholewach byla popekana i zniszczona przez burze i slonce. Na pokladzie pojawil sie, niosac swoj podrozny wor, Sho Pi, Isalanczyk pochodzacy z Imperium Wielkiego Kesh. Tuz za nim szedl Nakor, rowniez bedacy Isalanczykiem, a takze czlowiekiem, ktorego Sho Pi, nie wiedziec czemu, wybral na swego "mistrza". Wygladal staro, poruszal sie jednak ze sprezystoscia i szybkoscia, ktora Erik i Roo poznali az za dobrze. Szkolil ich w sztuce walki wrecz i obaj wiedzieli, ze ow dziwaczny kurdupel wespol z Sho Pi stanowili bez broni bardziej niebezpieczna pare niz wiekszosc ludzi z orezem w reku. Roo byl przekonany, ze jeszcze nie widzial Nakora poruszajacego sie z najwieksza szybkoscia, do jakiej byl zdolny - i nie mial pewnosci, czy widok taki spodobalby mu sie. Niegdysiejszy paliwoda z Ravensburga byl najzdolniejszym z uczniow w szkolce obu Isalanczykow, wiedzial jednak, ze kazdy z nich z latwoscia bylby go pokonal jednym, szybkim, morderczym uderzeniem. -Nie zamierzam pozwolic, bys mi tu deptal po pietach, chlopcze - grzmial krzywonogi Nakor, odwracajac sie ku Sho Pi. - Od blisko dwudziestu lat nie bylem w miescie, ktorego nie spalili rozhulani zoldacy lub nie zostaloby zniszczone w rownie niemily sposob... i zamierzam sie troche zabawic. A potem wracam na Wyspe Czarodzieja. Sho Pi, wyzszy o glowe od swego "mistrza" i w odroznieniu od niego pyszniacy sie bujna, czarna czupryna, poza tym wygladal jak nieco odmlodzona wersja starszego. - Jak sobie zyczysz, mistrzu - powiedzial. -Nie nazywaj mnie mistrzem! - steknal Nakor, zarzucajac sobie na ramie biesagi. Podszedl do relingu i pozdrowil obu przyjaciol: - Eriku, Roo! Co zamierzacie robic? -Najpierw sie spijemy, potem pojdziemy na dziwki, a na koniec kupimy sobie nowy przyodziewek... Wszystko w tej wlasnie kolejnosci - odparl Roo. -A potem odwiedze matke i starych przyjaciol - uzupelnil Erik. -A ty? - spytal Roo. -Dotrzymam wam towarzystwa - odparl Nakor, poprawiajac wor na ramieniu. - No... oczywiscie nie az do Ravensburga. Kiedy dojrzejecie do wizyty w domu, ja wynajme lodz i udam sie na Wyspe Czarnoksieznika. - Ignorujac mlodszego ziomka, zaczal sie rozgladac po molo. -Skoczymy tylko po nasze worki - rzekl Erik do Sho Pi. -Zlapiemy was na przystani. Roo wyprzedzil towarzysza i zbiegal juz pod poklad, gdzie obaj, pozegnawszy sie z zaprzyjaznionymi zeglarzami, znalezli Jadowa Shati, kolejnego czlonka kompanii stracencow, ktory wlasnie konczyl zbieranie swego niewielkiego majateczku. -Co teraz zrobisz? - spytal Roo, szybko chwytajac swoj wlasny tobolek. -Chyba sie urzne. -To chodz z nami - zaproponowal Erik. -Tak zrobie, ale pierwej musze powiedziec temu lajdakowi, panu Robertowi de Longueville, ze zamierzam przyjac oferte i zostac jego kapralem. -Kapralem? - zdumial sie Erik. - Myslalem, ze to ja mialem nim byc... Zanim zdazyli sie posprzeczac, sprawe rozstrzygnal Roo. -Z tego co mowil, mozna bylo wysnuc wniosek, ze bedzie potrzebowal wiecej niz dwu kaprali. Obaj mezczyzni wymienili spojrzenia, a potem parskneli smiechem. Twarz Jadowa ozdobil sympatyczny i zarazliwy usmiech - kontrast bieli zebow i czarnej skory nieodmiennie wywolywal podobna reakcje u Roo. Jak wszyscy w kompanii, Jadow byl zabojca i zdeklarowanym kryminalista, ale wsrod braci z oddzialu Calisa znalazl ludzi, za ktorych oddalby zycie - i ktorzy gotowi byli umrzec za niego. Roo niechetnie to przyznawal - byl bowiem czlowiekiem, ktory slynal z samolubstwa - ale tych, ktorzy ocaleli z kompanii stracencow, darzyl niemal takim samym uczuciem, jak Erika. Wszyscy byli twardzi i wedle wszelkiej miary niebezpieczni, wszyscy razem przeszli probe krwi i kazdy wiedzial, ze druhom moze zawierzyc swe zycie. Wspomnial tych, ktorzy przepadli w zamecie krwawych wydarzen - Bysia, roslego, wesolego lotrzyka z osobliwym poczuciem milosierdzia; Porecznego Jerome'a, olbrzyma o gwaltownym charakterze i talencie do opowiesci, potrafiacego je ubarwiac tanczacymi na scianie cieniami; Billy'ego Goodwina, lagodnego mlodzienca o zgubnych dla niego wybuchach morderczego gniewu, ktory zginal glupio i przypadkowo, nie dowiedziawszy sie niczego o zyciu; i Luisa de Savone, rodezjanskiego rzezimieszka o umysle tak bystrym i niebezpiecznym jak jego sztylet, czujacego sie rownie dobrze w zamecie dworskich intryg i ulicznych bojek, czleka gwaltownego i zarazem niezwykle lojalnego. Zawiazawszy swoj worek, odwrocil sie i spostrzegl, ze Jadow i Erik bacznie go obserwuja. -Co tak na mnie patrzycie? -Zamysliles sie - rzekl Erik. -Owszem... wspominalem Bysia i innych. -Rozumiem - kiwnal glowa Erik. -Niektorzy moze jeszcze sie pokaza... kiedy dotrze tu "Zemsta Trencharda" - mruknal Jadow. -Dobrze by bylo - orzekl Roo. I dodal, zarzucajac worek na ramie: - Ale Bysio i Billy przepadli. Erik kiwnal glowa. Wespol z Roo patrzyli na smierc Bysia w Maharcie, Erik zas widzial, jak umiera Billy, ktory spadlszy z konia, skrecil sobie kark, uderzajac glowa o kamien. Trzej towarzysze w milczeniu wspieli sie po trapie na poklad, a potem zeszli na nabrzeze, gdzie zastali Sho Pi i Nakora gawedzacych z Robertem de Longueville'em. -No, no... otoz i nasz czarny charakter - odezwal sie Jadow bez zadnego szacunku dla czlowieka, ktory podczas ostatnich trzech lat byl panem jego zycia i smierci. -O kimze to tak mowisz, ty nedzny opryszku z Dolin! - zagrzmial de Longueville. -O panu, jasnie wielmozny sierzancie Bobby de Longueville! - ryknal Jadow. Erik wiedzial, ze obaj zartuja. W bitwach i utarczkach nauczyl sie rozpoznawac nastroje towarzyszy i wiedzial, ze teraz doskonale sie bawia. - Kogo wasc nazywasz opryszkiem, ha? Czyz nie wiesz, ze my, ludzie z Doliny, jestesmy najwaleczniejszymi wojownikami na swiecie, a jak wdepniemy w cos takiego, jak wasc, to zwykle dlugo potem wycieramy buty? - Jadow glosno pociagnal nosem i pochylil ku sierzantowi, jakby chcial sie upewnic, ze zrodlem obrzydliwego smrodu jest wlasnie de Longueville. - Tak wlasnie myslalem, ze to z tej strony... De Longueville chwycil go za policzek i lekko uszczypnal, jak to niekiedy czynia matki dzieciom, i rzekl z afektacja: - Jestes taki slodki, ze moglbym cie zjesc... - A potem klepnal go (niezbyt lekko!) w twarz i dodal: - Ale nie dzisiaj... -Dokad idziecie? - zwrocil sie juz rzeczowym tonem do wszystkich. -Spic sie! - odparl Nakor, usmiechajac sie niezwykle szeroko. De Longueville spojrzal w niebo, jakby wzywajac je na swiadka swej niewinnosci. - Postarajcie sie nikogo nie zabic. Wrocisz? - spytal Jadowa. -Nie wiem, dlaczego to robie, ale owszem, tak - odparl Jadow. Usmiech de Longueville'a znikl jak zdmuchniety wiatrem. - Dobrze wiesz, dlaczego to robisz. Dobry humor calej grupki nagle gdzies sie ulotnil. Kazdy z towarzyszy byl swiadkiem tego samego i wszyscy wiedzieli, ze daleko za morzem zbieral swe sily bezlitosny wrog. Niezaleznie od tego, czego dokonali podczas ostatnich miesiecy, walka dopiero sie zaczynala. Moze minac jeszcze wiele lat, zanim nadejdzie ostateczna konfrontacja z armiami zgromadzonymi pod sztandarami Szmaragdowej Krolowej, ale w koncu kazdy maz w Krondorze bedzie zmuszony do podjecia walki na smierc i zycie. Po chwili milczenia de Longueville gestem dloni wskazal im ulice. - No, zmiatajcie. I nie rozrabiajcie za bardzo... - Kiedy sie oddalili, zawolal jeszcze za nimi: - Erik i Jadow... wroccie rano po dokumenty. Spoznijcie sie choc jeden dzien, a oglosimy was dezerterami! A dezerterow, wiecie... wieszamy! -Alez z niego dran! - rzekl Jadow, gdy szli ulica, rozgladajac sie za najblizsza oberza. - Nigdy nie przestaje sie odgrazac. Czy nie sadzicie, ze jego zamilowanie do wieszania jest nienaturalne? Roo pierwszy parsknal smiechem, pozostali zas szybko mu zawtorowali. I w tejze chwili, jakby wyczarowana ich wesoloscia, na rogu uliczki ukazala sie ich oczom przytulna oberza. Roo ocknal sie, czujac suchosc w gardle i z piekielnym bolem glowy. Powieki go piekly, jakby kto nasypal pod nie piasku, a z ust smierdzialo, jakby podczas snu cos sie tam wczolgalo i zdechlo. Przekreciwszy sie na bok, uslyszal jek Erika, a gdy zwrocil sie w druga strone, sieknieciem odpowiedzial mu Jadow. Pozbawiony wyboru usiadl - i natychmiast pozalowal tego, ze sie ocknal. Z najwyzszym trudem utrzymal w zoladku to, co w nim bylo i teraz gwaltownie wyrywalo sie na wolnosc. Nie bez trudu zdolal skupic rozbiegany wzrok. -No... pieknie! - rzekl i znow tego pozalowal. Leb mu pekal, a jego wlasne slowa zabrzmialy mu pod kopula czaszki niczym lomot dzwonu. Znajdowal sie w celi. I -jesli sie nie mylil, a podejrzewal, ze sie nie myli - byla to wlasnie ta sama cela. Dluga, otwarta z jednej strony na korytarz, od ktorego oddzielaly ja solidne kraty i drzwi z solidnym zamkiem. Naprzeciwko kraty, nieco nad glowami wiezniow, umieszczono pod sklepieniem okno o wysokosci mniejszej niz dwie stopy, ale ciagnace sie wzdluz calej sciany. Roo wiedzial tez, ze cela znajdowala sie na poziomie gruntu, okno zas na zewnatrz bylo o stope od powierzchni dziedzinca. Pozwalalo to patrzec wiezniom z dosc osobliwej perspektywy na dominujace nad dziedzincem podwyzszenie. Krotko mowiac, weterani tkwili w celi smierci pod zamkiem Ksiecia Krondoru. Roo pchnal przyjaciela, az ten jeknal, jakby zadawano mu tortury. Chlopak jednak bezlitosnie nim potrzasnal i Erik w koncu sie obudzil. - Co jest? - steknal, usilujac skupic wzrok na twarzy kompana. - Gdzie jestesmy? -Z powrotem w celi smierci. Erik porwal sie na nogi trzezwy jak ogorek. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl chrapiacego w rogu Nakora, podczas gdy zwiniety w klebek Sho Pi lezal nieopodal mistrza. Uporczywym potrzasaniem obudzili pozostalych i zaczeli sie sobie przygladac. Niektorzy mieli na sobie slady zaschnietej krwi, wszyscy zas mogli sie pochwalic pokazna kolekcja swiezych siniakow, zadrapan i skaleczen. - Co sie stalo? - wychrypial Roo, ktorego glos brzmial tak, jakby mlody paliwoda nalykal sie piasku. -Ci queganscy marynarze... pamietacie? - steknal Jadow. Wygladajacy na najbardziej sponiewieranych z calej kompanii Sho Pi i Nakor wymienili szybkie spojrzenia. - Jeden z nich chcial ci sciagnac dziewke z... kolan, Roo - rzekl Nakor. Roo kiwnal glowa, czego zreszta natychmiast pozalowal. - Teraz cos sobie przypominam... -Walnalem kogos krzeslem - snul wspomnienia Jadow. -Moze ich pozabijalismy... tych queganczykow? - zaczal sie zastanawiac Nakor. -Wiecie... to bylby chyba najgorszy z figlow, jaki mogliby nam splatac bogowie, gdyby po tym wszystkim, przez co przeszlismy, kazali nam skonczyc na krondorskiej szubienicy - rzekl Erik, usilujac utrzymac sie na drzacych nogach i opierajac sie w tym celu o sciane. Roo czul sie szczegolnie winny - jak zawsze, kiedy mial kaca. Wiedzial, ze czlekowi o jego budowie nie sposob dotrzymac pola w pijanstwie takim chlopom na schwal jak Erik czy Jadow, choc Erik nie mial az tak mocnej glowy. - Wiecie... - wystekal - mysle, ze gdybym kogos zabil, bylbym to zapamietal. -No to co robimy w celi smierci, chlopie? - spytal Jadow ze swego kata, najwyrazniej mocno zdeprymowany przez otoczenie. - Przeciez nie po to oplynalem polowe swiata, by mnie w koncu powiesil ten dran Bobby! Kiedy usilowali jakos sie pozbierac, drzwi wejsciowe zgrzytnely i walnely o sciane z takim loskotem, ze nawet ktos trzezwy bylby sie skrzywil. - Powstan dla wszystkich! - ryknal Bobby de Longueville, wkraczajac do celi. Wszyscy (poza Nakorem) porwali sie na nogi, a w sekunde pozniej rozlegl sie w celi zbiorowy jek. Jadow Shati odwrocil sie, zwymiotowal do stojacego w rogu kubla i splunal sazniscie. Pozostali chwiali sie na nogach, a Erik wczepil sie dlonmi w kraty, bo gdyby nie to, z pewnoscia by upadl. -Nie ma co, niezle z was ptaszki. - De Longueville usmiechnal sie, jak krokodyl na wiesc o tym, ze wiejskie chlopaki zamierzaja sobie urzadzic zawody plywackie. -Co my tu znowu robimy, sierzancie? - spytal Nakor. De Longueville podszedl do kraty i odciagnal rygiel, pokazujac, ze drzwi nie byly zamkniete. - Nie moglismy znalezc dla was wygodniejszego pomieszczenia. Wiecie, ze aby was uspokoic, trzeba bylo sciagnac cala obsade miejskiego odwachu oraz pluton strazy palacowej? - Sierzant promienial wprost ojcowska duma. - Alez to byla zawierucha... Wykazaliscie sporo zdrowego rozsadku, nikogo nie zabijajac... choc zeby mozna bylo stamtad wynosic koszami. Rozejrzawszy sie dookola, Roo przypomnial sobie, ze ostatnio ogladal te korytarze, gdy go prowadzono na zainscenizowana egzekucje... podazal wowczas sciezka, ktorej zakretow nie mogl przewidziec, opuszczajac rodzinne strony. Prawie nie pamietal drogi, tak bardzo byl wtedy przerazony. Teraz zas tez nie bardzo mogl sie skupic z powodu ekscesow minionej nocy. Wespol z Erikiem uciekli wtedy z rodzinnego Ravensburga, po zabojstwie Stefana, dziedzica wlosci i tytulu Barona von Darkmoor. Gdyby zostali i oddali sie w rece prawa, moze zdolaliby przekonac sedziow, ze dzialali w samoobronie, ucieczka jednak swiadczyla przeciwko nim i kiedy ich w koncu ujeto, oddano ich katu. Tymczasem dotarli do schodow wiodacych na dziedziniec, gdzie stala szubienica, tym razem jednak mieli je minac. -Strasznie brudne z was draby... - odezwal sie de Longueville, czlowiek, ktory dzierzyl w dloni ich zywoty od chwili, kiedy opadli na drewniana podloge szubienicznego podestu, az do momentu, w ktorym zeszli wczoraj ze statku. - Mysle wiec, ze przed posluchaniem powinno sie was troche oczyscic. -Jakim posluchaniem? - zachnal sie Erik, na ktorym widac jeszcze bylo slady wczorajszej bojki. Niegdysiejszy kowal - jeden z najsilniejszych mezczyzn, jakich spotkal Roo, i zasluzenie uznany za najwiekszego osilka Ravensburga i okolic - wyrzucil jednego ze straznikow przez okno... na chwile zaledwie przedtem, jak inny rozbil mu na lbie barylke wina. Roo nie umialby powiedziec, czy Erik bardziej ucierpial wskutek uderzenia czy sporej ilosci wina, jakie pochlonal przed rozpoczeciem bojki... jak na Ravensburczyka jego przyjaciel nie mial zbyt mocnej glowy do trunkow. -Kilku powaznych ludzi chcialoby z wami pogadac. Nie przystoi jednak prowadzic na dwor kogos, kto wyglada tak jak wy. Wiec... - rzucil przez ramie, otwierajac jakies drzwi. - Rozbierac sie, ale juz! Na wszystkich czekaly balie pelne goracej wody z mydlem. Dwa lata posluchu, jakie spedzili pod rozkazami de Longueville'a, wyrobily w nich nawyk trudny do przelamania, wkrotce wiec cala grupa tkwila niemal po szyje w wodzie, a palacowi paziowie zaciekle obrabiali kazdego szorstka gabka. Obok balii poustawiano dzbany z ozywczo zimna woda i wszyscy mogli do woli gasic pragnienie. Siedzacy w goracej wodzie i napelniony niemal po uszy zimna Roo pomyslal, ze zycie ma jednak swoje uroki. Po kapieli odkryli, ze ich ubrania gdzies przepadly. De Longueville wskazal Erikowi i Jadowowi dwie koszule ze znajomym godlem na piersi. - Szkarlatny Orzel! - rzucil Erik, biorac jedna z nich. -Nicholas pomyslal, ze to odpowiednie godlo, Calis zas nie wyrazil sprzeciwu. To godlo naszej nowej armii, Eriku. Ty i Jadow jestescie moimi pierwszymi zolnierzami... wiec zalozcie to. - Zwracajac sie do pozostalych, dodal: - Ot, tam macie troche czystej odziezy. Nakor i Sho Pi wygladali dosc dziwnie w zwyklych koszulach i spodniach, zawsze bowiem Roo widywal ich w isalanskich luznych szatach. Sam doszedl do wniosku, ze jego wlasny wyglad zmienil sie na korzysc. Koszula byla nan moze nieco za obszerna, z pewnoscia jednak utkano ja z najlepszej tkaniny, jaka widzial w zyciu, a spodnie pasowaly jak ulal. Nie mial tylko butow, ale ostatnie, spedzone na morzu miesiace utwardzily mu podeszwy stop do tego stopnia, ze wcale mu to nie przeszkadzalo. Erik zachowal swoje dobrze juz znoszone buciory, Jadow jednak, jak inni, zostal na bosaka. Ubrawszy sie, ruszyli za de Longueville'em do znanej juz sobie sali: tu oskarzeni stawali przed Ksieciem Krondoru, ktorym wtedy byl Nicholas. Roo pomyslal, ze sala wyglada teraz zupelnie inaczej, potem zas przyszlo mu do glowy, ze wtedy widocznie byl otepialy z przerazenia i nie zwracal uwagi na otoczenie. Z kazdej belki sklepienia zwisaly stare sztandary, rzucajac dlugie cienie na sale oswietlona glownie swiatlem wpadajacym przez waskie okna wyciete dosc wysoko. Dodatkowe oswietlenie zapewnialy osadzone w stalowych, wbitych w sciany kunach pochodnie, poniewaz sala byla tak rozlegla, iz bez nich przeciwlegla sciana pograzona bylaby w polmroku. Roo pomyslal, ze gdyby byl ksieciem, kazalby pousuwac sztandary. Gdy pod scianami ustawili sie dworacy i paziowie, gotowi na kazde skinienie, formalnie wyznaczony Mistrz Ceremonii grzmotnal o posadzke okuta w zelazo osada swej ceremonialnej laski i oznajmil wejscie Roberta de Longueville'a, Barona dworu i Osobistego Wyslannika Ksiazecego. Roo lekko zaskoczony potrzasnal glowa - w kompanii Bobby byl po prostu sierzantem i myslenie o nim jako o dworaku okazalo sie dlan zbyt ciezka proba. Czlonkowie dworu z powaga patrzyli, jak druzyna ustawia sie przed tronem. Roo usilowal ocenic wartosc zlota uzytego na ozdoby swiecznikow i pomyslal, ze Ksiaze moglby z niego zrobic lepszy uzytek, uswietniajac je brazem, zloto zas lokujac w przedsiewzieciu przynoszacym wymierne zyski. Potem zaczal sie zastanawiac, czy mialby szanse pogadania o tym z Ksieciem. Mysl o Ksieciu przywiodla wspomnienie czlowieka, ktory skazal ich na smierc. Nicholas, obecnie Admiral Zachodniej Floty swego kuzyna, stal z boku tronu obok spadkobiercy korony, Patricka. Po drugiej stronie Roo ujrzal Calisa i czlowieka, o ktorym wiedzial jedynie, ze nazywa sie James i jest Diukiem Krondoru. Obaj rozmawiali z widzianym juz przez Roo na przystani ksieciem Erlandem. Na tronie zas siedzial blizniaczy brat Erlanda, Borric. Policzki Roo okryly sie nagle purpura - dotarlo do niego, ze ma zostac przedstawiony Krolowi! -Wasza Ksiazeca Mosc... Panowie - odezwal sie de Longueville, pochylajac w dwornym uklonie. - Mam zaszczyt przedstawic wam pieciu mezow, ktorzy odznaczyli sie dzielnoscia i honorem... -Przezylo tylko pieciu? - spytal Krol Borric. Obaj z bratem byli roslymi ludzmi, w Krolu byla jednak pewna twardosc, ktora wywierala wieksze wrazenie niz krzepa Erlanda. Roo nie umialby rzec, czemu tak uwaza, doszedl jednak do wniosku, ze w razie starcia Borric bylby o wiele grozniejszym przeciwnikiem niz jego brat. -Nie, jest jeszcze paru innych - odparl de Longueville. - Niektorzy zostana zaprezentowani Waszej Krolewskiej Mosci dzis wieczorem... To zolnierze z rozmaitych garnizonow. Ci jednak sa jedynymi, ktorzy ostali sie z grupy stracencow. -Wedle aktualnego stanu wiedzy - poprawil go Nakor. De Longueville odwrocil sie ku Isalanczykowi, poirytowany naruszeniem protokolu, Borric jednak parsknal smiechem, szczerze ubawiony. - Czekajze, Bobby. Nakor, ciebie to widze w tych... gaciach? -Owszem, Wasza Krolewska Mosc - odparl zapytany, wystepujac na czolo grupy i usmiechajac sie niezwykle bialymi zebami. - Pojechalem z nimi i wrocilem. Greylock jest na innym statku... i wroca z nim wszyscy pozostali, ktorzy zdolali dotrzec do Miasta nad Wezowa Rzeka. De Longueville zagryzl wargi, przelykajac z gniewem to, co zamierzal rzec o Nakorze. Oczywistym bylo, ze maly frant zna sie skads z Krolem. Isalanczyk kiwnal niedbale glowa Erlandowi, ktory rowniez usmiechnal sie do malego, zylastego przechery. -Wszyscy zyskaliscie ulaskawienie - odezwal sie Krol do pozostalej czworki niegdysiejszych szubienicznikow - i wasze zbrodnie zostaly wymazane z rejestru. - Spojrzawszy zas na Erika i Jadowa, rzekl: - Widzimy, ze wstapiliscie do sluzby... Erik zdolal kiwnac glowa, Jadow jednak zdobyl sie na entuzjastyczne: - Ta-est, Wasza Krolewska Mosc! -A wy... nie? - Krol spojrzal na Sho Pi i Roo. -Ja musze isc za moim mistrzem, Najjasniejszy Panie - rzekl Sho Pi, pochylajac glowe. -Nie nazywaj mnie mistrzem! - syknal Nakor. Odwrociwszy sie do Krola, rzekl w formie wyjasnienia: - Ten chlopak uroil sobie, ze jestem jakims medrcem i bez przerwy za mna lazi... -Ciekawym, skad mu to przyszlo do glowy? - rzekl z przekasem Ksiaze Erland. - Z pewnoscia nie wpadl na ten pomysl dlatego, ze sie odziewasz jak mistyk lub wroz... prawda, Blekitny Jezdzcze? -I nie dlatego, ze lubisz przemawiac tonem wedrownego kaplana? - dorzucil Borric. Nakor usmiechnal sie - nieslychana rzecz! - lekko speszony i potarl dlonia brode. - Prawde rzeklszy, to ostatnio tego nie probowalem... - Na jego twarzy pojawila sie tez irytacja. - Nie powinienem byl wam o tym mowic, kiedy uciekalismy z Kesh. -Och, wezze go ze soba - odparl Krol. - Prawdopodobnie podczas wedrowki przyda ci sie ktos do pomocy. -Podczas wedrowki? - zachnal sie Nakor. - Ja wracam na Wyspe Czarnoksieznika. -To musi troche poczekac - sprzeciwil sie Krol. - Potrzebny nam jestes, bys w imieniu Korony udal sie do Stardock i pogadal z wladzami Akademii. Twarz Nakora spochmurniala. - Wiesz przecie, Borric, ze dalem sobie spokoj ze Stardock... i z pewnoscia wiesz tez, dlaczego. Jesli Krolowi nie spodobalo sie to, ze Isalanczyk zwrocil sie don tak nieformalnie, wcale tego po sobie nie pokazal. - Wiemy... ale ty widziales, z kim lub czym przyjdzie nam walczyc, i dwukrotnie byles za oceanem. Trzeba nam przekonac magow ze Stardock, by w razie czego nas poparli. Beda musieli nam pomoc. -Znajdzcie Puga. Jego posluchaja... - upieral sie Nakor. -Jezeli mozna go znalezc, to go znajdziemy - odpowiedzial Krol. Odchyliwszy sie w tyl, westchnal: - Zostawia nam wiadomosci, tu i tam, ale nie zdolalismy sie z nim spotkac i porozmawiac osobiscie... -Nie rezygnujcie - poradzil Nakor. Na ustach Krola pojawil sie usmiech. - Ty, przyjacielu, jestes osoba, ktora najlepiej sie do tego nadaje. Tak wiec, jezeli nie chcesz, bysmy rozeslali wiesci do kazdej szulerni w Krolestwie o tym, w jaki sposob radzisz sobie z kartami i przy kosciach, w imie starej przyjazni uczynisz nam te laske... Nakor machnal dlonia, jakby krolewska grozba nie miala dlan znaczenia. - Ba! Wolalem cie, gdy byles zwyklym wariatem. Borric i Erland wymienili rozbawione spojrzenia, nie przejeli sie wcale kwasna mina malego franta. Zaraz potem Krol zwrocil sie do Roo: - A co z toba, mosci Rupercie Avery ? Czy i na twoja pomoc mozemy liczyc? Widzac, ze stal sie osrodkiem zainteresowania, Roo na chwile stracil jezyk w gebie, szybko jednak odzyskal rezon. - Przykro mi, ale nie, Najjasniejszy Panie. Obiecalem sobie, ze jesli udami sie przezyc tamta zawieruche, wroce i zostane bogaczem. I tym wlasnie zamierzam sie zajac. Przede mna kariera kupiecka... a nie sposob tego dokonac w szeregach armii. -Kariera kupiecka? - Krol kiwnal glowa. - Owszem... czlek o twoich uzdolnieniach moglby wybrac gorzej. - Powstrzymal sie od uwag na temat przeszlosci mlodzika. - A jednak przezyles wiele... i malo jest ludzi w naszej sluzbie, ktorzy przeszli przez to, co ty. Liczymy na twoja dyskrecje... a jesli to nie jest dostatecznie jasne, powiemy inaczej, oczekujemy, ze bedziesz dyskretny. -Rozumiem, Najjasniejszy Panie - usmiechnal sie Roo. - I jedno moge ci obiecac... gdy przyjdzie pora, pomoge wedle swoich mozliwosci. Jezeli Weze tu przyjda, stane do walki. - I z szelmowskim mrugnieciem dodal: - Moze sie zreszta okazac, ze bede wiecej wart, niz tylko jako jeszcze jeden zbrojny... -Moze to byc, mosci Avery - przyznal Krol. - Z pewnoscia nie brakuje ci ambicji. Jesli to nas nie skompromituje, zobacz, czy nie daloby sie czegos zrobic dla tego zucha - zwrocil sie do Lorda Jamesa. - Moze jakis list polecajacy lub cos w tym guscie... - Potem skinieniem dloni wezwal pazia, ktory uginal sie pod ciezarem pieciu worow. Kazdy z niegdysiejszych stracencow dostal jeden worek. - Z wyrazami wdziecznosci od Krola... Roo zwazyl swoja sakwe w dloni i wiedzac, ze wewnatrz jest zloto, mogl nawet w przyblizeniu obliczyc wartosc nagrody. Szybki rachunek przekonal go, ze spelnienie jego planow dotyczacych bogactwa przyblizylo sie mniej wiecej o rok. Spostrzeglszy, iz jego kompani klaniaja sie i odchodza, szybko - i niezbyt zgrabnie - sklonil sie Krolowi i pospieszyl za nimi. -No... - rzekl de Longueville, gdy wydostali sie na zewnatrz - to w rzeczy samej jestescie juz wolni. Trzymajcie sie z dala od klopotow - zwrocil sie do Jadowa i Erika - i zameldujcie w pierwszym dniu przyszlego miesiaca. Krolewskie listy - to bylo do Sho Pi i Nakora - beda gotowe na jutro. Spotkajcie sie z sekretarzem Diuka Jamesa, on wam dostarczy funduszy na droge i da odpowiednie glejty. Odwrociwszy sie zas do Roo, powiedzial: - Ty, Avery, jestes nedznym gryzoniem, ale polubilem ten twoj piegowaty pysk. Na wypadek, gdybys sie rozmyslil... przyda mi sie zolnierz o twoim doswiadczeniu. -Piekne dzieki, sierzancie - potrzasnal glowa Roo - ale musze odnalezc tego kupca z urocza coreczka i zaczac gromadzic fortune. -Jezeli przed rozstaniem chcecie koniecznie sobie dogodzic - zwrocil sie de Longueville do wszystkich - idzcie pod Biale Skrzydlo, nieopodal Bramy Kupieckiej. To burdel na poziomie, wiec nie naniescie tam blocka. Damie, ktora was powita, powiedzcie, ze to ja was tam poslalem. Moze nigdy mi nie wybaczy... ale nadal jest mi winna przysluge. Tylko nie narozrabiajcie... Nie dam rady wyciagac was z tarapatow przez dwie noce z rzedu. - Powiodl wzrokiem po ich twarzach. - Zwazywszy na wszystkie okolicznosci... dobrze sobie poradziliscie. Nikt sie nie odezwal, az w koncu glos zabral Erik: - Dziekujemy, sierzancie. -Po drodze wstapcie do biur Konetabla - rzucil jeszcze de Longueville za Erikiem i Jadowem - i wezcie karty urlopowe. Jestescie ludzmi Ksiecia i od tej chwili odpowiadacie jedynie przede mna, Calisem i Patrickiem. -Gdzie to jest? - spytal Erik. -Prosto tym korytarzem i za zakretem w prawo, drugie drzwi po lewej. A teraz zmiatajcie, zanim sie rozmysle i kaze was zamknac za to, ze jestescie banda tak paskudnych lobuzow. - Klepnal Roo w plecy i odwrociwszy sie, ruszyl ku swoim wlasnym sprawom. Cala piatka poszla korytarzem we wskazanym kierunku. Cisze pierwszy przerwal Nakor. - Jestem glodny. -A kiedy bylo inaczej? - parsknal smiechem Jadow. - Moja glowa wciaz mi przypomina, ze ostatniej nocy nie zachowalem sie za madrze. Brzuch tez dodaje do tego swoje trzy grosze. -Przerwal, skrzywil sie lekko i dodal: - Ale, tak czy owak, chetnie bym cos przetracil. -Ja takze - rozesmial sie Erik. -To znajdzmy jakas gospode... - zaczal Nakor. -...cicha i spokojna - wpadl mu w slowo Roo. -...cicha i spokojna - zgodzil sie Nakor - i zjedzmy cos. -A potem co, mistrzu? - spytal Sho Pi. Nakor sie skrzywil, jakby ugryzl cytryne, ale dokonczyl spokojnie: - A potem, chlopcze, poszukajmy tego domku z Bialym Skrzydlem. - I potrzasajac glowa, zwrocil sie do pozostalych: - Ten mlodzik musi jeszcze wiele sie nauczyc... Dom pod Bialym Skrzydlem wygladal zupelnie inaczej, niz Roo sie spodziewal. Przemyslawszy potem sprawe, doszedl do wniosku, ze wlasciwie nie bardzo wiedzial, czego sie spodziewac. Miewal juz do czynienia z dziwkami, byly to jednak ciagnace za wojskiem kocmoluchy, ktore nie mialy nic przeciwko pokladaniu sie wsrod namiotow i gotowe byly na przyjecie nastepnego klienta, kiedy tylko poprzedni im zaplacil. Tu jednak Roo stanal w obliczu zupelnie innego swiata. Pieciu lekko podchmielonych towarzyszy kilkakrotnie musialo pytac o droge. Po kilku nieudanych probach znalezli w koncu skromny budyneczek usadowiony nieopodal Bramy Kupieckiej. Szyld zakladu prawie nie rzucal sie w oczy - ot, zwykle biale skrzydlo z metalu, na ktore niemal nie zwracalo sie uwagi. Roo pomyslal, ze burdele w Dzielnicy Portowej pysznia sie znacznie barwniejszymi szyldami. Drzwi otworzyl im sluga, ktory wpuscil wszystkich pieciu i pokazal gestem dloni, ze powinni poczekac w przedpokoju pozbawionym wszelkich ozdob, poza kobiercami, ktore zwisaly ze scian. Po drugiej stronie widzieli skromne, drewniane drzwi. Po chwili drzwi owe sie otworzyly i wyszla z nich wytwornie odziana dama o... macierzynskim wygladzie. -Slucham? Przybysze spojrzeli po sobie niepewnym wzrokiem, az wreszcie Nakor odwazyl sie przemowic: - Powiedziano nam, bysmy tu przy szli... -Kto panow tu przyslal? - Kobieta nie wygladala na przekonana. -Robert de Longueville - odezwal sie Erik cicho, jakby obawial sie podniesc glos. Wyraz twarzy dostojnej matrony natychmiast, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, zmienil sie z podejrzliwego na radosny. - Bobby de Longueville! Na wszystkich bogow, jako przyjaciele Bobby'ego jestescie tu mile widziani! Klasnela w dlonie i drzwi natychmiast otwarly sie na cala szerokosc, ujawniajac stojacych za nimi dwu muskularnych i uzbrojonych drabow. Kiedy odsuwali sie na bok, Roo pomyslal, ze stali tam dla zapewnienia damie bezpieczenstwa. -Jestem Jamila, wasza gospodyni... - przedstawila sie, otwierajac kolejne drzwi. - A otoz i Dom pod Bialym Skrzydlem. Pieciu gosci otworzylo usta ze zdumienia. Szczeka opadla nawet Nakorowi, ktory w Kesh niejedno widzial i niejednego doswiadczyl. Komnata wcale nie odznaczala sie przepychem - przeciwnie, zdumiewajace wrazenie wywieral niezwykly smak, z jakim ja urzadzono. Wszystko znamionowal umiar i prostota, choc Roo nie umialby rzec, co wywarlo na nim tak wielkie wrazenie. Pod scianami rozmieszczono krzesla i kanapy, tak by ci, ktorzy je zajmowali, widzieli sie nawzajem, kazdy gosc byl jednak oddzielony od pozostalych. Wrazenia intymnosci nie psul nawet widok bogato odzianego mezczyzny lezacego na jednej z kanap, przy ktorym uwijaly sie dwie urodziwe mlode dziewczyny. Jedna siedziala na podlodze i poddawala jego pieszczotom ramie i szyje, druga stojaca nad nim podsuwala mu owoce ze zloconej patery. Zza lekkich zaslon, jak wyczarowane, pojawily sie nagle sliczne dziewczeta. Wszystkie byly skromnie odziane, podobnie jak dwie panny zajmujace sie obecnym juz gosciem, mialy na sobie lekkie szaty z niemal przezroczystego materialu. Osloniete byly od szyi po kostki - przyodziewek wszakze wcale nie zakrywal rozkosznie wypuklych piersi i kraglosci bioder, ktorymi kuszaco kolysaly, idac na spotkanie gosci. Kazdy z przybyszow zostal przez dwie dziewczyny zaprowadzony do jednej z kanap i poproszony, by wybral, czy woli lezec czy siedziec. Zanim Roo zorientowal sie, co z nim wyprawiaja, usadowiono go na kanapie, uniesiono mu stopy, wreczono puchar z winem, i nie zdazyl nawet otworzyc ust, gdy jedna z dziewczat zaczela wprawnie masowac mu kark i ramiona. -Kiedy bedziecie gotowi - odezwala sie Jamila - dziewczeta pokaza wam droge do waszych komnat... Jadow objal muskularnym ramieniem kibic jednej z zajmujacych sie nim dziewczat, pociagnal ja ku sobie, pocalowal w policzek az mlasnelo i steknal glosno: - Ludzie i bogowie! Umarlem i otom jest w raju! Wszyscy rykneli smiechem, Roo zas rozsiadl sie wygodniej i pozwolil dziewczynie zajac sie soba w sposob, jakiego nigdy by sie nie spodziewal po tak skromnie wygladajacej pannie... Rozdzial 2 DOM Roo ziewnal poteznie.Lezace obok niego pod biala posciela cialo poruszylo sie lekko i mlodzik natychmiast przypomnial sobie, gdzie trafil. Wspominajac miniona noc, usmiechnal sie lekko i przesunal dlonia po plecach wyciagnietej obok niego mlodej kobiety. Nie myslal o niej jak o dziwce - te nazwe przypisywal kobietom krecacym sie wokol zolnierskich obozow lub tym, co przechylone przez balkony w krondorskiej Dzielnicy Biedakow wykrzykiwaly ku zeglarzom zuchwale propozycje i przerzucaly sie z nimi grubymi obelgami - wiedzial juz jednak, ze te tutaj damy roznily sie od wszystkiego, co wyobrazal sobie o nich w dziecinstwie. Oddawaly sie z zapalem flirtom, byly dobrze wyksztalcone, mialy nienaganne maniery i - co ku swej uciesze odkryl minionej nocy - do swego zajecia podchodzily z entuzjazmem, wkladajac w to sporo pomyslowosci. Lezaca obok niego dziewczyna nauczyla go takich sposobow dawania rozkoszy kobiecie, o jakich nie mialy pojecia wszystkie razem wziete wczesniejsze jego zdobycze. I pachniala... cudownie... jak kwiaty i wonne korzenie. Na wspomnienie tego wszystkiego ogarnelo go podniecenie i zaczal gorecej niz przedtem piescic lezace obok cialo. Dziewczyna tymczasem ocknela sie juz zupelnie i choc moze nie zawsze budzono ja w ten sposob, ukryla to z niezwykla biegloscia - wydawalo sie, ze obudzenie sie u boku Roo sprawia jej nieslychana przyjemnosc. -Witaj - powiedziala z usmiechem. I przesuwajac paluszkami po jego brzuchu, dodala: -Jakiz to mily sposob budzenia... Obejmujac ja z zapalem, Roo pomyslal, ze jest szczesciarzem. Nie zywil zludzen co do swego wygladu: byl niezbyt urodziwym chlopakiem z Ravensburga, ktoremu dotychczas udalo sie zaciagnac w ciemny zakatek dwie miejscowe trzpiotki... a potem wespol z Erikiem musieli uciekac z miasteczka. Moze - gdyby mial dosc czasu - zdolalby oczarowac kazda, na jaka zechcialby zagiac parol, choc nie uwazal, by rzecz byla warta zachodu. Teraz jednak doszedl do wniosku, ze trzeba cieszyc sie zyciem, zlotem w sakiewce i dziewczyna, ktora zachowywala sie tak, jakby byl niezwykle przystojny. Byl to dopiero poczatek wspanialego dnia... Pozegnal sie z nia znacznie pozniej, zmieszany nieco faktem, ze za nic nie mogl sobie przypomniec, jak miala na imie - Mary czy Marie. Erika, juz ubranego, znalazl w przedpokoju, gdzie rozmawial z bardzo ladna blondynka. -Gotow do drogi? - spytal Erik. -Owszem - kiwnal glowa Roo. - Gdzie pozostali? -Zobaczymy sie z nimi po powrocie z Ravensburga... a przynajmniej ja sie z nimi zobacze... - Wstal z krzesla, nadal trzymajac dziewczyne za reke. W jego zachowaniu bylo cos, co zaniepokoilo Roo, i gdy wyszli na ulice, rzucil od niechcenia: - Wyglada na to, ze ta ladna blondyneczka zawrocila ci w glowie... Erik zaczerwienil sie po same uszy. - Nie... nic z tych rzeczy. Ona jest przeciez... -Dziwka? - podsunal mu Roo po chwili uciazliwego milczenia. O tej porze ulice byly juz tloczne, totez przeciskali sie wsrod tlumu nie bez trudu. -Chyba tak... - mruknal wreszcie Erik. - Choc mysle, ze troche przypomina tez dame... Roo wzruszyl ramionami, na co Erik nie zareagowal. - Z pewnoscia dobrze zarabiaja. - Wlasnie zauwazyl, ze jego sakwa byla mniej wypchana niz wczoraj, i zastanawial sie teraz, czy towar wart byl ceny. Mozna bylo znalezc duzo tansze dziwki. -Co teraz? - spytal Erika. -Trzeba znalezc Sebastiana Lendera. Roo natychmiast poweselal. Kawowy Dom Barreta byl jednym z miejsc, ktore chcial odwiedzic, a wyrazenie podziekowan jednemu z prawnikow, ktory zajmowal sie ich sprawa, bylo doskonalym pretekstem do zlozenia wizyty. Skierowali sie ku dzielnicy zwanej przez miejscowych Kupiecka, choc prowadzono tu tylko czesc interesow rozwijajacych sie w miescie. Sposrod innych dzielnic wyrozniala ja spora liczba domow, ktorych wyglad na pierwszy rzut oka swiadczyl o zamoznosci mieszkancow - wiele z nich wzniesiono nad sklepami l skladami, ktore byly zrodlem bogactwa. W dzielnicy tej mozna bylo spotkac wielu wplywowych ludzi - i nie wszyscy nalezeli do szlachetnie urodzonych. Rzemieslnicy mieli swe gildie i stowarzyszenia - zlodzieje tez, stworzyli bowiem Stowarzyszenie Szydercow - szlachta piela sie w gore dzieki swemu urodzeniu, a ludzie przedsiebiorczy, zajmujacy sie kupiectwem, mieli tylko swe glowy i ich zawartosc. Godzi sie tez rzec, ze niewielu z nich i z rzadka tylko laczylo sie razem dla osiagniecia doraznych korzysci. Woleli dzialac w pojedynke - byli niezaleznymi przedsiebiorcami, nie majacymi sprzymierzencow, a za to wielu rywali. Ci, ktorzy zdolali przetrwac, niewielu wiec mieli rownych sobie, takich, przed ktorymi mogli sie chelpic osiagnieciami, fortuna i dzielic z nimi plany przyszlych kampanii. Niektorzy z nich, jak spotkany przez Erika i Roo na drodze do Krondoru Helmut Grindle, zachowywali pozory skromnosci, jakby sie obawiali, ze sciagniecie na siebie uwagi moze im zaszkodzic. Inni obnosili sie ze swym bogactwem ostentacyjnie, budujac w calym miescie okazale domy, mogace rywalizowac wystawnoscia wnetrz ze szlacheckimi dworami. Podczas wielu lat zmienil sie wiec charakter Dzielnicy Kupieckiej. Ziemie w tej okolicy kupowali coraz to liczniejsi kupcy, w koncu wiec jej ceny wzrosly tak, ze obecnie siedziby swe mieli tu jedynie ci, co mieszkali tu na stale i od dawna - koszty wzniesienia domu byly zbyt wysokie. Obecnie mozna tu bylo znalezc niewiele skromnych skladow i kramow, prowadzonych przez wnukow i prawnukow pierwotnych wlascicieli i zalozycieli, ktorzy dostarczali okolicznym mieszkancom towary i uslugi niezbedne do codziennego zycia - tu piekarz, owdzie ciesla czy szewc - wiekszosc jednak stanowily magazyny oferujace towary poszukiwane przez bardzo bogatych kupcow. Idacy mijali wiec sklepy jubilerow, krawcow specjalizujacych sie w szyciu modnej odziezy z drogich materialow i handlarzy rarytasow. Ci zas, ktorzy tu mieszkali, stanowili obecnie grupe bogatych przedsiebiorcow, ktorych wplywy siegaly daleko i szeroko, nieraz nawet do sasiednich panstw czy imperiow. Przyjdzie tez czas, myslal Roo, ze ostatni z kupczykow sprzeda swa posiadlosc - kiedy ofiarowana cena wzrosnie tak, iz grzechem bedzie odmowic - i przeniesie sie do innej dzielnicy, na przyklad na podgrodzie, za miasto. Dom Kompanii Kawowej Barreta stal na rogu ulicy znanej obecnie jako Trakt Aruthy. Stali mieszkancy nazywali ja jednak po dawnemu Bulwarem przy Plazy albo ulica Mlynowa, jako ze na jej koncu, przy nie istniejacej obecnie wiejskiej bramie, stal mlyn. Barret wzniosl wysoki, trzypietrowy budynek, ktorego bramy otwieraly sie na obie sasiednie i krzyzujace sie tu ulice. W kazdych drzwiach stal odzwierny w bialej koszuli, czarnych spodniach i trzewikach oraz kamizelce w blekitnobiale paski. Trzy rogi budynku zajmowala tawerna i kantor biura wynajmu statkow, a naprzeciwko siedziby Domu Barreta znajdowalo sie opuszczone domostwo. Niegdys bylo wspaniale - moze najbogatsze w Krondorze - obrot nieprzyjaznych losow sprawil jednak, ze wlasciciele stracili niemal wszystko. Zaniedbano je, a potem porzucono i dawna chwala z czasem znikla, ustepujac miejsca popekanym tynkom, zabitym deskami oknom, szerokim plamom pozbawionego plytek dachu i wszechobecnemu brudowi. Roo zerknal na obskurny budyneczek, mowiac: - Ktoregos dnia kupie moze ten domek i przywroce mu dawna swietnosc. -Nie watpie, Roo - usmiechnal sie Erik. Minawszy odzwiernego stojacego przy wyjsciu na Mlynowa, weszli do srodka. Wewnatrz znalezli zwykly przedpokoj, wyposazony w kilka solidnych krzesel, oddzielony jednak od sali glownej mocna drewniana balustrada. W balustradzie bylo przejscie, w ktorym rozpieral sie jegomosc podobny do dwu stojacych na zewnatrz - tyle ze jego kamizelka byla czarna. Byl dosc wysoki i rosly. Spojrzal z gory na Roo, potem przeniosl wzrok na Erika. - Czym moge sluzyc? - spytal. -Chcielibysmy sie zobaczyc z imc Sebastianem Lenderem - odpowiedzial Erik. Odzwierny kiwnal glowa. - Prosze za mna. - Odwrociwszy sie, ruszyl ku parterowej sali glownej. Roo i Erik zostali wprowadzeni do rozleglej sali zastawionej niewielkimi stolikami, przy ktorych siedzieli amatorzy kawy obslugiwani przez uwijajacych sie kelnerow. Na lewo od wejscia zobaczyli szerokie schody wiodace na gore, ku czemus, co bylo raczej balkonem niz pietrem, poniewaz srodek byl otwarty i oddzielony kolejna balustrada, nad wszystkim zas wznosilo sie wysokie zebrowane sklepienie. Trzeciego poziomu nie bylo, sciany wienczyly tu podwojne, wysokie okna. Dom Barreta byl przestronny i dobrze oswietlony. Kiedy dotarli do kolejnej balustrady, odcinajacej niemal trzecia czesc parteru, odzwierny rzucil przez ramie: - Zechciejcie panowie tu poczekac. Sam podszedl do rozsuwanej czesci balustrady i przedostawszy sie przez nia, ruszyl ku stolikowi w glebi. Roo tymczasem spojrzal w gore i pokazal Erikowi siedzacych tam ludzi. -Posrednicy - wyjasnil. -Skad wiesz? -Slyszalo sie to i owo. Erik parsknal smiechem i potrzasnal glowa. Wiekszosc tych wiadomosci pochodzila od Helmuta Grindle'a, kupca, na ktorego sie natkneli w drodze do Krondoru. Roo i Helmut rozmawiali o wielu sprawach, choc Erik twierdzil, ze tematy tych rozmow byly nudne i niejeden raz go uspily. Niedlugo przyszlo im czekac, gdyz pojawil sie czlowiek o godnym wygladzie, w doskonale skrojonej, choc niezbyt ozdobnej kamizelce, koszuli z zabotem i kurtce. Spojrzawszy uwaznie na obu mlodych ludzi, zawolal: - Przebog! Toc to mlody Darkmoor i, jesli sie nie myle, pan Avery! Roo kiwnal glowa, Erik zas wyjasnil: -Nie mylicie sie, mosci Lender. Zyskalismy ulaskawienie. -Niezwyczajna to rzecz - odparl Lender. Skinieniem dloni polecil odzwiernemu otworzyc balustrade, by mogl podejsc ku gosciom. - Za te balustrade wpuszcza sie jedynie czlonkow Kompanii. - Wskazawszy obu mlodzikom wolny stolik, rzucil kelnerowi: - Trzy kawy - i przysiadl sie do nich. Po chwili namyslu spytal: - Jedliscie juz cos? - a gdy odpowiedzieli przeczaco, dodal, zwracajac sie do stojacego jeszcze kelnera: - Rogale, polmisek sera, kielbasek, konfitury i miod. Kiedy kelner sie oddalil, Lender zwrocil sie do obu mlodziencow: - Jako ulaskawieni, nie potrzebujecie moich uslug prawnych... ale moze przydalbym sie wam jako doradca inwestycyjny? -Nie po to tu przyszlismy - wyjasnil Erik. - Chcialbym wam, panie, zaplacic honorarium. Lender zaczal oponowac, Erik jednak sie uparl: - Wiem, zescie odmowili przyjecia zlota wczesniej, ale - mimo iz wasze starania nie zakonczyly sie sukcesem - jestesmy tu oto, cali i zdrowi, mniemam wiec, zescie zasluzyli na swoja zaplate. - Wyjal sakwe i polozyl ja na stole. Rozlegl sie zawsze mily uchu kupca brzek zlota. -Widze, mlodzi panowie, ze wam sie powiodlo - stwierdzil Lender. -To zaplata za uslugi, jakie oddalismy Ksieciu - wyjasnil Roo. Lender wzruszyl ramionami, rozwiazal sakwe, odliczyl pietnascie zlotych suwerenow i zamknawszy je w dloni, podsunal sakwe Erikowi. Potem wlozyl monety do kieszeni. - Dosc wam tego? - zdziwil sie Erik. -Gdybym wygral sprawe, zaplacilibyscie piecdziesiat - stwierdzil Lender. W tejze samej chwili przyniesiono kawe. Roo nie przepadal za kawa, lyknal wiec tylko troszeczke, zamierzajac przelknac odrobine z grzecznosci i odstawic filizanke. Ku jego zaskoczeniu - wczesniej pijal tylko podla lure - okazalo sie, ze jego jezyk i podniebienie zostaly mile polechtane bogactwem smakow i aromatow. - Dobre to! - zawolal. Erik parsknal smiechem, sprobowal i potwierdzil: - W rzeczy samej... -Keshanska - wyjasnil Lender. - Znacznie lepsza niz ta, jaka daje sie w Krolestwie. Smaczniejsza i mniej gorzka. - Skinieniem dloni pokazal siedzacych dookola kawoszy. - Kompania Barreta pierwsza zaczela sprowadzac do Krondoru dobra kawe, a oznaka madrosci jej zalozyciela bylo to, ze umiescil swoj pierwszy sklep tu, w dzielnicy kupieckiej, zamiast podjac proby sprzedazy jej wsrod szlachty. W Roo natychmiast obudzila sie ciekawosc - historie o sukcesie zawsze don przemawialy. - A to czemu? - spytal niewinnie. -Bo ze szlachta nielatwo jest sie dogadac, butni pankowie oczekuja nadzwyczajnych znizek i rzadko kiedy placa rachunki w pore. -To samo slyszalem od handlarzy winem w domu - rozesmial sie chlopak. -Pan Barret doskonale rozumial - ciagnal dalej Lender - ze miejscowym kupcom potrzebne jest miejsce, polozone z dala od ich wlasnych domow czy kantorow, gdzie przy dobrym posilku mogli beda podyskutowac o interesach, nie niepokojeni przez pospolitych klientow... Erik znow kiwnal glowa, jako ze spora czesc zycia spedzil w barze gospody, w ktorej pracowal jako dziecko. -I tak oto powstal Dom Kawowy Barreta, swietnie prosperujacy od pierwszych dni. Poczatkowo byla to dosc skromna firma... ale istnieje juz od siedemdziesieciu pieciu lat, a w obecnym miejscu od blisko szescdziesieciu. -A jaka jest w tym wszystkim rola posrednikow, syndykatow i... wasza? - chcial wiedziec Roo. Lender usmiechem powital rogaliki, a takze polmisek sera i kromek chleba, ktore wniesiono wraz z pucharkami napelnionymi miodem i powidlami oraz maslem. Roo nagle poczul glod i porwal jeden z rogalikow, by go zaraz pochlonac, posmarowawszy obficie maslem i miodem, Lender tymczasem cierpliwie odpowiadal: - Niektorzy z kupcow, nie posiadajacy wlasnych biur, zaczeli tu prowadzic interesy, kupujac kawe, herbate i posilki. Pan Barret spostrzegl, ze dobrze jest miec przynajmniej czesc stolikow stale zajetych pomiedzy godzinami posilkow. Zapewnil wiec odosobnienie i rezerwacje czesci sali dla tych dobrze placacych klientow. Stworzyli oni pierwsze syndykaty i stowarzyszenia posrednikow. Wszyscy potrzebowali reprezentantow - przylozywszy dlon do piersi, lekko sklonil glowe - pojawili sie wiec doradcy i prawnicy. Kiedy w starej kawiarni zrobilo sie tloczno, syn zalozyciela przeniosl ja tutaj, gdzie przebudowal drugie pietro, stworzyl tam loze zarezerwowane wylacznie dla czlonkow... i tak to trwa do dzisiaj. - Skinieniem dloni wskazal na schody. - Niektorzy czlonkowie zmuszeni zostali do zainstalowania sie na dole, stad to ogrodzenie. Teraz trzeba wykupic miejsce na sali albo poniesc ryzyko siedzenia przy wspolnym stole i znoszenia obecnosci zwyklych klientow. Rozejrzal sie dookola i dodal: - Znajdujecie sie w samym mateczniku jednego z glownych osrodkow handlowych Krolestwa, najwazniejszego w Zachodnich Dziedzinach, z ktorym rywalizowac moga jedynie Rillanon, Kesh i Queg. -Jak zostaje sie posrednikiem? - spytal Roo. -Przede wszystkim trzeba miec pieniadze - odpowiedzial prawnik i radca, wcale nie zmieszany tym, ze mlody holysz najwyrazniej oczekuje oden instrukcji. - Mowimy oczywiscie o duzych pieniadzach. Dlatego tworzy sie tak wiele syndykatow. ... Koszty przedsiewziec, ktore sie rodza u Barreta albo przychodza do nas z zewnatrz, sa spore. -A jak sie zaczynal - spytal Roo. - To znaczy, mam nieco grosza, ale nie wiem, czy zainwestowac je tutaj, czy przedsiewziac cos na wlasna reke? -Zadna spolka nie przyjmie inwestora bez dobrych rekomendacji - odpowiedzial Lender. Lyknawszy kawy, ciagnal dalej: - Podczas minionych lat ustanowiono pewne zasady. Niejednokrotnie przychodzili tu szlachcice, szukajac miejsca, by zainwestowac pieniadze lub je od kogos pozyczyc, i w rezultacie okazalo sie, ze trzeba chronic interesy nisko urodzonych. Aby wiec zostac czlonkiem jakiejs spolki, trzeba miec sporo grosza - choc nie tyle, ile musi miec ktos, kto chce zaczac jako niezalezny posrednik - i oczywiscie konieczny jest sponsor. -A kto to taki? - spytal Roo. -Ktos bedacy juz czlonkiem stowarzyszenia u Barreta albo ktos majacy powiazania z ktoryms z nich... takim, co moze za ciebie poreczyc. Jesli masz kapital, tedy potrzebny ci jest ktos wprowadzajacy. -A wasc mozesz to zrobic? - spytal Roo z nadzieja w glosie. -Nie... - odparl Lender, usmiechajac sie melancholijnie. -Mimo moich tu wplywow i pozycji, jestem tylko gosciem. Prowadze tu biura od blisko cwiercwiecza, ale moge tu wchodzic tylko dlatego, ze pracuje dla bez mala trzydziestu posrednikow i spolek... i nigdy nie zaryzykowalem wlasnego miedziaka na oferte. -Co to znaczy "na oferte"? - spytal Erik. Lender podniosl dlon. - Wiecej macie pytan, niz ja czasu, paniczu Darkmoor. - Kiwnal dlonia na jednego z obslugujacych. -W mojej lozy znajdziesz dlugi, niebieski, aksamitny woreczek. Przynies go tutaj. - I znow zwrocil sie do Erika oraz Roo. - Rad jestem malej przerwie, ale czas u Barreta jest drogi i nie pozwala nam na pogawedki. -Zamierzam zostac posrednikiem - oswiadczyl Roo. -Doprawdy? - zdziwil sie uprzejmie Lender. W jego glosie nie bylo drwiny, gdyz bunczuczne oswiadczenie mlodzika wydalo mu sie osobliwie zajmujace. - I w jakiez to przedsiewziecie chcesz sie wasc wdac? Roo rozsiadl sie wygodniej. - Przykro mi rzec, ale plan to zbyt skomplikowany, by o nim tu mowic... Lender parsknal smiechem, a Erik zarumienil sie na te zuchwale slowa przyjaciela. - Dobrze powiedziane - skwitowal slowa Roo stary prawnik. -A poza tym - dodal niewinnie Roo - dyskrecja przede wszystkim. -W tym sek - zgodzil sie Lender, gdy kelner wrocil z przedmiotem, po ktory go poslano. Rozwiazawszy aksamitny worek, prawnik wyjal zen sztylet. Byla to doskonale wykonana ozdobna bron, o pochwie z kosci sloniowej, ozdobionej zlotem, i rekojesci zakonczonej rubinowym guzem. - To druga czesc spadku po twoim ojcu - powiedzial, podajac bron Erikowi. Ravensburczyk wyjal glownie z pochwy. - Doskonala robota - zauwazyl. - W kuzni czesciej kulem podkowy niz orez, ale umiem ocenic dobra stal. -Pochodzi, jak sadze, z Rodez - zauwazyl Lender. -Najlepsza stal, jaka mozna znalezc w krolestwie - zgodzil sie Erik. Na glowni zauwazyl ryte w stali godlo rodu von Darkmoor, co jednak nie wplywalo na urode oreza, ktory byl wyjatkowo piekny... i smiertelnie niebezpieczny. Rekojesc osadzono w rogu losia albo jelenia i ozdobiono zlotem, by dorownywala przepychem pochwie. -Panowie - Lender odsunal swoje krzeslo - musze wracac do interesow, wy jednak zostancie tu jak dlugo chcecie i czestujcie sie na moj koszt. Jesli kiedykolwiek ktoremus z was bedzie potrzebny prawnik lub radca handlowy, wiecie, gdzie mnie znalezc. - Kiwnal dlonia w kierunku sali. - Zegnajcie... Milo mi bylo was spotkac. Erik i Roo wstali, by pozegnac gospodarza, a potem spojrzeli na siebie. Znali sie od dawna i nie musieli sie naradzac. - Do domu - powiedzial Roo. Przecisneli sie przez sale glowna - ktora wyjatkowo pociagala i intrygowala Roo - i wyszli na ulice. Erik zatrzymal sie na chwile w drzwiach i odwrocil ku odzwiernemu. - Gdzie mozna kupie dobrego konia? - spytal. -I tanio! - wtracil Roo. Odzwierny nawet sie nie zawahal. - Przy Bramie Kupieckiej - wskazal, skinawszy dlonia ku Traktowi Aruthy. - Znajdziecie tam paru handlarzy. Wiekszosc z nich to zlodzieje, ale poszukajcie czleka o imieniu Morgan... Jemu mozecie zaufac. Powiedzcie, ze przysyla was Jason od Barreta, to potraktuje was uczciwie. Roo spojrzal na odzwiernego. Latwo go bylo zapamietac z powodu rudej czupryny i lekko piegowatej twarzy. - Jezeli nie, to jeszcze tu wroce. Mlody czlowiek nieznacznie zmarszczyl brwi, odpowiedzial jednak spokojnie: - Panie... to uczciwy kupiec. -A co z nowym przyodziewkiem? - spytal Erik. -Krawiec na rogu ulic Szerokiej i Nowej Bramy jest moim kuzynem - odpowiedzial Jason. - Powiedzcie mu, ze ja was przyslalem i zadba o was za rozsadna cene. Roo nie wygladal na przekonanego, Erik jednak podziekowal odzwiernemu i wyprowadzil druha na ulice. Wedrujac po miejskich ulicach, obaj zachowali milczenie. Dotarcie do krawca i przygotowanie odziezy podroznej zajelo im bez mala godzine. Erik wybral obszerna oponcze i skryl pod nia swoj uniform, Roo zas nabyl droga kurtke, spodnie oraz plaszcz i kapelusz z miekkim, szerokim rondem. Erik odszukal takze szewca, u ktorego nabyl podrozne buty, zostawiajac u niego ojcowskie do naprawy. Roo na pokladach okretow przyzwyczail sie do chodzenia na bosaka, do jazdy jednak nabyl pare wysokich botfortow. Wkrotce dotarli do Bramy Kupieckiej, gdzie spedzili kolejna godzine, targujac sie o konie - odzwierny nie sklamal i Morgan okazal sie uczciwym kupcem. Erik wybral dwa krzepkie zrebce - gniadego dla siebie i siwka dla Roo. Wzieli konie na linki, po czym poszukali siodlarza - okazalo sie, ze ma warsztat pol kwartalu dalej, wkrotce wiec wierzchowce byly okulbaczone i gotowe do drogi. Usadowiwszy sie na konskim grzbiecie, Roo stwierdzil z przekasem: - Do kata! Ile bym nie jezdzil, nigdy tego nie polubie! Erik parsknal smiechem. - Roo, chocbys nie wiem co mowil, sprawiasz sie w siodle po prostu swietnie. I tym razem nie musisz sie za bardzo martwic o to, ze przyjdzie ci walczyc konno! Twarz Roo spochmurniala. - O co chodzi? - spytal Erik. -Co to znaczy "za bardzo"? Erik parsknal jeszcze radosniej. - Moj przyjacielu, niczego w zyciu nie mozna byc pewnym. - To powiedziawszy, uderzyl boki konia pietami, ten zas zwawo ruszyl ku Bramie Kupieckiej, kierujac sie na wschod. - Do Ravensburga! - zawolal mlody kapral. Roo glosnym smiechem skwitowal entuzjazm towarzysza i ruszyl za nim, odkrywajac, ze kon jest narowisty i lubi sie sprzeciwiac poleceniom. Wiedzac, ze im wczesniej da mu poznac, kto jest panem, tym lepiej, mocno ugodzil go pietami i skierowal w slad za wierzchowcem Erika. Wkrotce obaj znalezli sie za miastem na drodze wiodacej ku wschodowi. Uporczywosc, z jaka smagal ich deszcz, przywodzila na mysl fizyczny atak. Wieczor zblizal sie szybkimi krokami, a jedynymi mijanymi po drodze ludzmi byli spieszacy do swoich zagrod miejscowi kmiecie i kupcy. Zrezygnowany woznica ledwie na nich spojrzal, ponaglajac swoje wlokace sie resztka sil konie do szybszego pokonywania blotnistych kolein. Krolewski Trakt moze i byl arteria, ktora plynal ozywczy strumien towarow od granicy do granicy, ale kiedy w Darkmoor zaczynalo lac, strumien zwalnial, ledwo sie saczac. -Swiatla - zauwazyl Erik. Roo zerknal spod wiszacego smetnie ronda swego niedawno jeszcze tak bunczucznego kapelusza. - Wilhelmsburg? -Tak mysle - mruknal Erik. - Jutro po poludniu powinnismy byc w domu. -Nie sadze, bym zdolal cie namowic na jakis nocleg w stodole? - spytal Roo, ktory podczas podrozy wydal wiecej grosza, niz zamierzal. -Nie - odparl Erik ponuro. - Zamierzam sie przespac w suchej poscieli i zjesc goracy posilek. Ten argument przelamal niechec Roo do wydania kolejnej monety, ruszyl wiec za towarzyszem ku swiatlom odleglego jeszcze miasteczka. Znalezli tam skromna gospode z kolyszacym sie na wietrze szyldem w ksztalcie lemiesza i podjechali do niej od strony stajen. Erik okrzykiem wywolal stajennego, ktory zjawil sie dosc szybko, okutany w ciezki plaszcz przeciwdeszczowy. Chlopak wysluchal uprzejmie polecen Erika, ten jednak pomyslal, ze dobrze bedzie po kolacji zajrzec do stajen, by na wlasne oczy sie przekonac, jak tez zatroszczono sie o zwierzeta. Zaraz potem obaj udali sie do baru, gdzie szybko strzasneli wode z oponczy. -Witajcie panowie. - Mloda dziewczyna o brazowych wlosach i ciemnych oczach dygnela uprzejmie. - Potrzeba wam komnaty na noc? -Owszem - odparl Roo, nierad kolejnemu wydatkowi. Po chwili doszedl jednak do wniosku, ze znacznie wieksza niechec wzbudzilaby w nim teraz perspektywa ponownego zanurzenia sie w dzdzysty, zimny zywiol. -Dzis w nocy bedzie delo co sie zowie - stwierdzil oberzysta, biorac ich oponcze i kapelusze. - Zjecie kolacje? - Podal plaszcze dziewce sluzebnej, ktora wyniosla je do suszarni. -Owszem - rzekl Erik. - Jakie macie tu wino? -Godne ksiecia - odparl gospodarz z usmiechem. -Z Ravensburga? - spytal Erik, ruszajac ku wolnemu stolikowi. Poza samotnym mezczyzna z dlugim rapierem u boku, siedzacym w odleglym rogu sali i dwoma kupcami, ktorzy rozkoszowali sie cieplem kominka, gospoda byla pusta. -Nie inaczej - pochwalil sie oberzysta, ktory szedl tuz za przybyszami. - To niedaleko stad... nastepne miasto na Trakcie. -Jestesmy zatem w Wilhelmsburgu? - spytal Roo. -Wlasnie - potwierdzil oberzysta. - Znacie te strony? -Jestesmy z Ravensburga - wyjasnil Erik. - Ale ostatnio zwiedzalismy odlegle kraje i teraz nie bylismy pewni, gdziesmy trafili. -Dajcie wreszcie to wino - zazadal Roo - a potem migiem kolacje. Posilek byl sycacy, choc moze nie godny wspomnien, wino zas okazalo sie nadspodziewanie dobre; mialo smak i bukiet znany obu mlodziencom. Bylo ono dosc pospolite w Ravensburgu, w porownaniu jednak z tym, co przyszlo im pijac podczas ostatnich dwu lat, wydalo im sie w rzeczy samej godne ksiecia. Obaj w milczeniu zaczeli sie zastanawiac, jak to bedzie jutro, kiedy wroca do domow. Roo rzadko wspominal przeszlosc: z rodziny zostal mu tylko ojciec, Tom Avery, wiecznie pijany woznica, ktory czesto bijal syna i nauczyl go jedynie powozenia. O wiele bardziej niz spotkanie z "rodzina" interesowalo Roo poznanie jakiegos kupca winnego i zawarcie z nim umowy, ktora - na co liczyl - miala stac sie zaczatkiem jego kariery i fortuny. Dla Erika powrot do domu oznaczal spotkanie z matka... i nieziszczonymi marzeniami mlodosci - a marzyl o tym, by miec wlasna kuznie i zalozyc rodzine. Zanim umarl stary Tyndal, Erik sluzyl mu kilkanascie lat, potem ponad rok pracowal z Natanem, ktory byl mu prawie ojcem. Los jednak zrzadzil inaczej... i nie ziscilo sie nic z tego, o czym marzyl w mlodosci. -O czym tak rozmyslasz? - spytal Roo. - Od dluzszej chwili milczysz i patrzysz w plomienie kominka. -Ty tez - usmiechnal sie Erik. - Ot, wspominalem dom... i jak to bylo kiedys, przedtem... Nie musial mowic nic wiecej, Roo doskonale wiedzial, jakie wydarzenie Erik zastapil eufemizmem "przedtem". Byla nim bojka Erika z jego przyrodnim bratem, Stefanem von Darkmoor, podczas ktorej Roo wbil sztylet w piers trzymanego przez Erika Stefana. Obaj musieli potem uciekac z Ravensburga... i od tamtej pory nie widzieli rodzin ni przyjaciol. -Zastanawiam sie - mruknal Roo - czy ktokolwiek powiedzial im o tym, ze zyjemy? -Jezeli nie - parsknal smiechem Erik - to nasze jutrzejsze przybycie do miasteczka wywola nieliche zamieszanie. Drzwi gospody otworzyly sie z loskotem, a wycie wdzierajacego sie do przytulnego wnetrza wiatru sprawilo, ze obaj sie odwrocili, by zobaczyc, co jest zrodlem zamieszania. Byli to czterej zolnierze w barwach baronii, przeklinajacy sazniscie dzdzysta pogode. -Gospodarzu! - ryknal kapral, sciagajac przemoczona oponcze. - Gorace zarcie i grzane wino, a zywo! - Powiodl wzrokiem po sali, zatrzymal spojrzenie na Eriku i nagle zwezil powieki. -Von Darkmoor! - syknal. Pozostali wojacy natychmiast rozstawili sie wachlarzem wokol podoficera. Nie bardzo wiedzieli, dlaczego kapral wymowil imie ich pana jak obelge, ale zweszyli klopoty. Erik i Roo wstali od swego stolu, a kupcy spod kominka porwawszy sie na rowne nogi, skoczyli pod sciany. Ostatni z gosci, czlek z rapierem, spogladal na wszystko z zainteresowaniem, ale nie ruszyl sie z miejsca. Kapral porwal swoj miecz, wobec czego Roo takze wyjal swoj rapier. Erik jednak skinieniem dloni polecil mu wsunac go ponownie do pochwy. - Mosci kapralu, nie trzeba nam klopotow. -Slyszelismy, ze cie powieszono - warknal kapral. - Nie wiem, jakzes sie wymigal od stryka, ty i ten twoj chuderlawy kompan, ale zaraz to naprawimy. Brac ich! -Co u licha! - zachnal sie Roo. Zolnierze byli szybcy i niezle wyszkoleni, nie mogli jednak rownac sie z wychowankami de Longueville'a i pierwsi dwaj, ktorzy ich dotkneli, legli na ziemi, nawet nie wiedzac, co ich rabnelo. Dwaj kupcy przemkneli sie obok lezacych i wyskoczyli na zewnatrz, zapominajac o oponczach i kapeluszach. -Dobra robota! - parsknal smiechem mezczyzna siedzacy w kacie. Kapral pchnal sztych ku Erikowi, ten jednak wykonal zreczny unik i blyskawicznie zlapal go za nadgarstek. Poza tym, ze Erik byl jednym z najwiekszych silaczy, byl takze cwiczony w walce na gole dlonie. Jego stalowy uscisk bezlitosnie wyluskal miecz z palcow kaprala, ktory tylko jeknal z bolu i usiadl z rozmachem na ziemi. Roo zas uderzyl po prostu nasada dloni swego przeciwnika w szczeke. Ten zwalil sie, jakby runela nan gora. -Stac! - ryknal Erik glosem, ktory wyrobil sobie jako kapral pod komenda de Longueville'a podczas odwrotu z Novindusa. Dwaj powoli wstajacy wojacy zawahali sie jeszcze, Erik wiec powtorzyl komende: - Stac, do cholery! Pusciwszy reke kaprala, przezornie kopnal jego miecz, tak by podoficer nie mogl siegnac po bron, i podniosl w gore dlonie, pokazujac, ze nie ma oreza. - Mam dokument. - Siegnal za pazuche i wydobyl pergamin wydany mu poprzedniego dnia przez oficera dyzurnego w kancelarii Konetabla Krondoru, po czym podsunal go pod nos kapralowi. Ten wzial dokument i powoli obejrzal: - Owszem... na dole jest pieczec Krondoru - przyznal niechetnie, nie wstajac z podlogi. - Nie umiem czytac - przyznal po chwili, spuszczajac wzrok. -Moze ja sie nadam, mosci kapralu? - ofiarowal sie mezczyzna, ktory wstal juz wczesniej, teraz zas podszedl do Erika. Nieznajomy wyciagnal dlon po dokument. - Niech bedzie wiadome - zaczal czytac glosno - co potwierdzam wlasnym podpisem i pieczecia, ze Erik von Darkmoor pozostaje w mojej sluzbie i... - zerknal szybko na dol dokumentu. - Mosci kapralu, reszta to prawnicze kruczki. W skrocie rzecz ma sie tak: usilowales wlasnie aresztowac czlonka gwardii przybocznej Ksiecia Nicholasa. W randze kaprala, jak ty sam. -Nie lzecie, panie? - spytal kapral z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczyma. -Nie... Dokument zreszta jest podpisany nie tylko przez Konetabla, ale i przez Ksiecia osobiscie. -Prawda to? - spytal raz jeszcze kapral, dzwigajac sie na nogi. -Prawda - odparl nieznajomy. - A ze sposobu, w jaki chlopak wyluskal wam miecz z dloni, wnosze, ze nie bez powodu nalezy do przybocznych Ksiecia. Kapral potarl podbrodek: - No... jeszcze nie ranek... -Znow zmruzyl powieki. - Mysmy jednak niczego tu o tym nie slyszeli... a ostatnie wiesci, jakie mielismy o Eriku, byly takie, ze maja go powiesic za zabojstwo mlodego barona. -Ksiaze nas ulaskawil - westchnal Erik. -To ty tak mowisz - warknal kapral. - Ja jednak mysle, ze mnie i chlopcom trzeba pospieszyc do Darkmoor... Zobaczymy, co na to wszystko powie Lord Manfred. Podniosl swoj miecz i skinieniem dloni skierowal ludzi do wyjscia. Jeden z nich potrzasnal glowa ze zloscia - nie w smak mu byla rezygnacja z posilku - a drugi, pomagajacy wstac i wyjsc oszolomionemu koledze, cisnal Erikowi i Roo zlowrogie spojrzenie. Jeden z pokonanych przez Roo usilowal zorientowac sie w ostatnich wydarzeniach: - Wychodzimy? Znaczy, juz podjedlismy? Czy to ranek? -Och, Bluey, zamknij pysk - poradzil mu towarzysz. - Deszczyk zreszta zaraz cie otrzezwi... W koncu zolnierze opuscili izbe, Erik zas zwrocil sie do nieznajomego: - Dziekujemy. -Drobiazg - wzruszyl ramionami obcy. - Gdyby nie ja, pismo przeczytalby im kto inny, chocby nasz gospodarz. -Erik von Darkmoor - przedstawil sie mlodzieniec. -Duncan Avery - odpowiedzial nieznajomy, wyciagajac dlon. -Kuzyn Duncan? - zdumial sie Roo. Czlowiek, ktory nazwal sie Duncanem Avery zmarszczyl brwi i uwaznie spojrzal na szczuplego mlodzika. Po dluzszej chwili spytal niepewnie: - Rupert? I nagle obaj parskneli smiechem, a czlowiek, ktorego Roo nazwal kuzynem, uscisnal krewniaka niedzwiedzim usciskiem. - Wiesz, maly, nie widzialem cie od czasu, jak na stojaco przechodziles pod stolem. - Odstapiwszy o krok, zaczal sie krytycznie przygladac Rupertowi. Erik patrzyl na obu krewniakow i nie umial sie dopatrzyc zadnego, chocby odleglego podobienstwa. Roo byl drobny, zylasty i w zasadzie niezbyt urodziwy, Duncan Avery zas wysoki, smukly, mial szerokie bary... i byl bardzo przystojny. Co wiecej, nosil sie jak dandys, a jedynym od tej reguly wyjatkiem byl jego rapier, starannie utrzymany i noszony tak, iz widac bylo, ze wlasciciel wie, jak go uzywac. Twarz Duncana zdobil maly wasik. Reszte oblicza mial ogolona gladko niczym brzuch weza, wlosy zas siegaly do ramion i byly rowno przyciete i podwiniete. Duncan przysunal krzeslo do stolika, przy ktorym wczesniej rozsiedli sie Roo i Erik, skinal na dziewke, by podala mu jego mise i kubek, po czym usiadl. -Nie wiedzialem, Roo, ze masz kuzyna - zagail Erik. -Alez wiedziales! - Roo zmarszczyl brwi. Erik machnieciem dloni zbyl poprzednie stwierdzenie. - Znaczy, wiedzialem, ze masz ich kilku w Saladorze i gdzie indziej na wschodzie, ale o tym tu panu nigdy nie mowiles. Duncan mrugnieciem powieki podziekowal dziewce, ktora cofnela sie do kuchni, chichoczac pod nosem, sam zas zwrocil sie do Roo. - Rupercie, jestem prawdziwie wstrzasniety. Coz znaczy to, co rzekl twoj przyjaciel? Nigdy mu o mnie nie mowiles? -Duncanie... - rzekl Roo, potrzasajac glowa. - Nie bylismy sobie zbyt bliscy... pamietasz? Widzialem cie wszystkiego... ile to bedzie... trzy razy w zyciu? -Cos kolo tego - parsknal smiechem Duncan. - Kiedy bylem chlopcem, probowalem swoich sil jako woznica - wyjasnil Erikowi. - Z ojcem Roo jezdzilismy az do Krzyza Malaka... a kiedy zrezygnowalem, Roo mial piec lat. - Twarz Duncana nagle spochmurniala. - Jego matke widzialem tez tylko pare razy. -Kiedysmy sie widzieli ostatnio? - spytal Roo. -Nie bardzo pamietam... - Duncan potarl dlonia brode. - Pamietam tylko taka hoza dziewczyne przy fontannie: szczupla kibic, kragle biodra, plaski brzuszek... chetna do igraszek... kto to byl? -Gwen - domyslil sie Roo. - To bylo jakies piec lat temu. - Wymierzyl w Duncana widelec. - Byles jej pierwszym - usmiechnal sie szeroko. - Wielu miejscowych chlopakow powinno ci dziekowac... Gwen zawdziecza tobie pewien... zapal do tych rzeczy... z ktorego wielu skorzystalo. -Ja nie - rozesmial sie Erik. -To jestes chyba jedyny w Ravensburgu - stwierdzil Roo. -W jaki sposob jestescie spokrewnieni? - spytal Erik. -Moj ojciec byl kuzynem ojca Roo - wyjasnil Duncan - choc nie dbam o zadnego z tych godnych panow. Co z twoim tatka? - spytal. Roo wzruszyl ramionami. - Minelo kilka lat... Teraz udajemy sie do Ravensburga. A ty dokad? -Na wschod, jak zawsze, probowac szczescia. Bylem najemnikiem w Dolinie Marzen, ale i robota tam niebezpieczna, i kobiety niezbyt laskawe. - Roo i Erik parskneli smiechem. - A zarobki mizerne. Ruszam na dwory wschodu, gdzie podobno latwo o zajecie dla czleka z glowa, ktory przy okazji umie robic rapierem... -Ta glowa moglaby mi sie przydac - rzekl Roo. -Cos planujesz? - spytal Duncan nagle zaciekawiony. -Nic niezgodnego z prawem. To ma byc jak najbardziej uczciwe przedsiewziecie, ale mysle, ze przydalby mi sie ktos, kto sobie poradzi w kazdej sytuacji. -Coz... - Duncan wzruszyl ramionami - pojade z wami do Ravensburga, a po drodze mozemy pogadac. Rozbudziliscie zreszta moja ciekawosc. -A to czym, jesli mozna spytac? - spytal Erik. -No... wiecie... wasz sposob walki... bylo na co popatrzec. Kiedy ostatni raz widzialem Ruperta, byl wychudzonym podrostkiem, ktory z trudem potrafil stac prosto, odlewajac sie pod murem, a teraz... kiedy zalatwil tego zolnierza, zrobil to tak, ze sam wolalbym mu zejsc z drogi. Gdziescie sie tego nauczyli? Roo i Erik wymienili spojrzenia. Zadnemu nie trzeba bylo przypominac o tym, ze agenci Szmaragdowej Krolowej opletli swa siecia cale Krolestwo. Kuzyn czy nie, Roo nie zywil zludzen co do ludzkiej uczciwosci. - Tu i tam - odparl. -Bylo w tym cos z isalanskiej sztuki walki bez broni, albo nie nazywam sie Avery - rzekl Duncan. -A gdzies ty ja widzial wczesniej? - spytal Erik. -Jak juz mowilem, wracam z Doliny. Wiecie, jest tam paru Isalanczykow i urodzonych Keshan, ktorzy znaja te sztuczki. - Pochyliwszy sie ku rozmowcom, sciszyl glos. - Slyszalem, ze jezeli sie wie, jak to zrobic, mozna czlekowi reka rozbic czerep. -Owszem, to nie jest trudne - wyjasnil Erik. - Trzeba tylko wczesniej wziac do tej reki mlot. Duncan patrzyl nan przez chwile i nagle ryknal smiechem. -A to dobre, chlopie - rzekl, zabierajac sie do jedzenia. - Wiesz... chyba cie polubie. Pogadali jeszcze o tym i owym podczas kolacji, po ktorej Erik poszedl zajrzec do koni. Po jego powrocie wszyscy trzej udali sie na gore do sypialni, tak zeby wstac wczesnie rano. Na pierwszy rzut oka wydalo im sie, ze miasteczko jakby sie zmniejszylo. -Wszystko jak dawniej - orzekl Roo. Jechali powoli i zatrzymali sie na chwile na zakrecie drogi, skad mogli obejrzec panorame Ravensburga. Podczas ostatniej godziny mijali liczne - i znajome im - gospodarstwa rolne, wokol ktorych rozciagaly sie na przemian winnice i pola owsa, zyta oraz pszenicy. Teraz nareszcie zobaczyli w oddali niewielkie budyneczki. Erik milczal, za to odezwal sie Duncan: - Dla mnie juz od wielu lat wszystko tu wyglada tak samo. Mijajac znane sobie miejsca, Roo pomyslal jednak, ze chyba sie pomylil. Wszystko sie zmienilo... choc mozliwe bylo i to, ze zmiana zaszla w nim samym i dlatego widzi rzeczy i sprawy inaczej. Kiedy dotarli do gospody Pod Szpuntem, Erik powiedzial cos, co zawtorowalo myslom Roo: - W Ravensburgu niewiele sie zmienia... tylko my stalismy sie inni. -To chyba zawsze jest prawda - rzekl Duncan. Erik polubil uprzejmego kuzyna, czemu Roo byl bardzo rad, bo sam tez nie umial sie oprzec jego zarazliwemu usmiechowi. Nie bardzo mu jednak ufal... byl w koncu Averym, a juz kto jak kto, ale Roo dobrze wiedzial, co to znaczy. Jeden z dalekich wujow dorobil sie okropnej reputacji jako pirat (bylo to na dlugo przedtem, nim Roo przyszedl na swiat), a i pozniej niemal polowa jego wujow i kuzynow umarla gwaltowna smiercia od stryczka czy podczas prob rabunku. Kilku Averych jednak zajelo sie uczciwa robota i Roo mial nadzieje, ze potrafi sie dorobic majatku bez koniecznosci uciekania sie do morderstwa czy rabunkow na drogach. Zsiedli z koni, a zaraz potem nadbiegl stajenny: - Czy mam sie zajac waszymi konmi, wielmozni panowie? -A cos ty za jeden? - spytal Erik. -Gunther - odparl chlopiec. - Jestem terminatorem u kowala, panie. Erik rzucil chlopakowi wodze. - A mistrz, gdzie go znajde? -Je obiad w kuchni, panie. Zawolac go? -Nie - odparl Erik. - Jakos trafie... Chlopiec wzial konie i odprowadzil je ku stajniom. - Twoj nastepca? - spytal Roo. -Na to wyglada - odpowiedzial Erik, potrzasajac glowa. - Ma chyba nie wiecej niz dwanascie lat... -Kiedy ty sam zaczales pomagac Tyndalowi w kuzni, byles nawet mlodszy - przypomnial mu Roo. Obaj z Erikiem ruszyli ku drzwiom kuchennym. Erik pchnal drzwi i wszedl pierwszy. Freida, matka Erika, siedziala przy stole i mowila cos do kowala Nathana. Kiedy Erik przekroczyl prog, podniosla nan wzrok. Ujrzawszy go, otworzyla szerzej oczy i nagle zbladla. Uniosla sie, jakby chciala wstac... nagle oczy jej sie zamglily i kobieta zwiotczala - na szczescie kowal zlapal ja, zanim upadla. -Niech mnie piorun strzeli! - steknal Nathan. - To ty... Naprawde, ty... Erik okrazyl stol i ujal dlon matki. - Przynies wode - polecil Roo. Roo porwal dzban, napelnil go z pompy przy zlewie, po czym znalazl jakas czysta szmatke, zwilzyl ja i polozyl na czole Freidy. Spojrzawszy nad nieruchoma ciagle matka na mezczyzne, z ktorym jadla kolacje, Erik zauwazyl lzy zbierajace sie w jego oczach. - Zyjesz... - powiedzial kowal. - A mysmy nic nie wiedzieli... -Ot, duren ze mnie - zaklal Erik. Roo zdjal oponcze i usiadl, wzywajac gestem Duncana, by ten postapil tak samo. - Rosalyn! - huknal bunczucznie. - Wina! -Rosalyn tu nie ma - potrzasnal glowa Nathan. - Sam przyniose butelke. - I dodal, wstajac: - Wyglada na to, ze sporo trzeba bedzie sobie wyjasnic. Erik i Roo wymienili spojrzenia. - Coz, to byla tajemnica, czy nie tak? - spytal Roo. -Scigaja was? - spytal Nathan. -Nie, mosci kowalu - parsknal smiechem Roo. - Jestesmy wolnymi ludzmi i mamy na to dokument podpisany ksiazeca reka. I niezle nam sie wiedzie! - Znaczaco zadzwonil sakiewka. Nathan odkorkowal przyniesiona butelke i nalal wszystkim wina, Freida tymczasem zdazyla sie ocknac. -Erik? - odezwala sie slabym jeszcze glosem. -Tutaj jestem, mateczko... Kobieta objela syna i zalala sie lzami. - Powiedziano nam, ze staneliscie przed sadem, ktory skazal was na smierc. -Owszem... - odparl Erik lagodnie. - Ale potem zyskalismy ulaskawienie... i oto jestesmy wolni... -Dlaczego nie przyslales zadnych wiesci? - spytala z lekkim wyrzutem w glosie. Dotknela dlonia twarzy syna, jakby chciala sie upewnic, ze to wszystko nie jest snem. -Bo nie moglismy - wyjasnil Erik. - Bylismy na sluzbie u Ksiecia i nikt - rozejrzal sie po izbie - nie mogl sie o tym dowiedziec. Ale to juz przeszlosc. Freida potrzasnela glowa, jakby wciaz jeszcze nie mogla uwierzyc w realnosc ostatnich wydarzen. Dotknawszy policzka syna, pocalowala go i oparla glowe na jego ramieniu. - Moje modly zostaly wysluchane - rzekla w koncu. -Modlila sie... - potwierdzil Nathan i rozgniotl kulakiem lze. - Wszyscysmy sie modlili za ciebie... Roo zobaczyl, ze Erik zaczyna mieknac, ale tlumi swe emocje. Jego druh nigdy nie umial otwarcie okazywac uczuc. Mlody paliwoda nabral tchu w pluca, bo niespodziewanie dla samego siebie odkryl, ze i w jego kacikach oczu zbieraja sie lzy. -A wy? - spytal Erik. - Co u was? Freida usiadla prosto i ujela w dlonie reke Nathana. - Troche sie tu zmienilo. Erik spojrzal na matke i kowala. - Wy dwoje razem? Nathan usmiechnal sie lekko. - Pobralismy sie podczas ostatniego lata. - I nagle spochmurnial: - Rozumiem, ze nie wyrazasz sprzeciwu? Erik ryknal radosnie i niemal przewracajac dzban wina (blyskawiczny refleks Roo zapobiegl nieszczesciu), przechylil sie nad stolem i porwal przybranego ojca w niedzwiedzi uscisk, ktory slabszemu mezczyznie bylby polamal zebra. - Sprzeciw? Nathanie, jestes najlepszym ze znanych mi ludzi... i gdybym mogl wybierac ojca, wybralbym ciebie. - Cofnawszy sie na miejsce, spojrzal na matke, nie wstydzac sie juz lez splywajacych mu po policzkach, a potem usciskal i ja. - Cieszy mnie twoje szczescie, mateczko. Freida pokrasniala jak panna mloda. - Po waszej ucieczce zaopiekowal sie mna... i byl taki mily. Kazdego dnia troszczyl sie o mnie... i pomagal mi znosic cierpienia. - Musnela policzek Nathana, okazujac czulosc, jakiej Erik nigdy u niej nie widzial... nawet w stosunku do niego samego. - Sprawil, ze ponownie zaczelo mi zalezec na zyciu... -A wiec swietujmy! - Erik trzasnal dlonia w stol. - Dawaj na stol najlepsze wina! - huknal do Mila. - Takie, na jakie nie moze sobie pozwolic nawet Imperatorowa Kesh! -Juz sie robi! - odparl Milo, radosnie blyskajac oczami. - Na koszt wlasny! Roo parsknal smiechem. - Ty, mosci oberzysto, wcale sie nie zmieniles! -A gdzie Rosalyn? - spytal Erik. Nathan i Milo wymienili spojrzenia. - Przy rodzinie, Eriku. Erik rozejrzal sie dookola spojrzeniem swiadczacym, ze nie bardzo rozumie, o co chodzi. - Przy rodzinie? Przeciez jestes jej ojcem... Roo wyciagnal reke i ujal druha pod ramie. - Erik... ona jest przy swoim mezu. - Zerknal na Mila. - To wlasnie chcial rzec Nathan? Milo kiwnal glowa. - I trzeba dodac, ze jestem dziadkiem... Erik klapnal na krzeslo. Malo byloby powiedziec, ze mial w glowie zamet. - Urodzila dziecko? -W rzeczy samej. - Milo zerknal na niego. -Kto jest ojcem? - spytal Erik. Karczmarz powiodl wzrokiem po twarzach zgromadzonych w izbie osob. - Poslubila mlodego Rudolpha, piekarskiego terminatora. ... znales go przecie. - Erik kiwnal glowa. - Teraz jest czeladnikiem i niedlugo otworzy wlasna piekarnie. Rosalyn mieszka przy rodzinie, po drugiej stronie rynku. -Wiem, gdzie to jest. - Erik wstal od stolu. - Musze sie z nia zobaczyc. -Zrob to ostroznie, synku - rzekla Freida. - Ona mysli, ze nie zyjesz. Erik pochylil sie, by pocalowac matke w policzek - Wiem. Sprobuje jej nie przestraszyc. Chcialbym ja tu zaprosic na dzisiejszy wieczor. - A po chwili zastanowienia dodal: - Z Rudolphem. -Pojde z toba - ofiarowal sie Roo. -Nie siedz tam za dlugo - Freida ujela syna za reke - bo znow pomysle, ze to byl tylko sen. -Nie bede - rozesmial sie Erik. - Zreszta zostanie tu kuzyn Duncan, ktory oczaruje was swoim wdziekiem i nieprawdopodobnymi opowiesciami. Obaj krewniacy usmiechneli sie porozumiewawczo. Nathan spojrzal na urodziwego Duncana i rzekl z przekasem: - Lepiej, zeby za bardzo sie nie staral... -Niedlugo wrocimy - Erik znow sie usmiechnal. Erik i Roo wyszli z kuchni przez pusta o tej porze izbe ogolna i przeszli przez frontowe drzwi. Spieszyli sie i idac ulica w strone rynku, nie zwracali uwagi na mijanych ludzi, ktorzy na ich widok otwierali ze zdumienia usta. Jeden nawet ujrzawszy kroczacych glowna ulica miasteczka i w swietle dnia dwu mniemanych nieboszczykow, upuscil na ziemie barylke wina. Inni usilowali ich zagadywac, obaj mlodziency jednak szli szybko i mijali przechodniow, zanim ci zdolali pozbierac mysli. Dotarli do ryneczku, po czym skrecili ku piekarni, w ktorej mieszkal i pracowal Rudolph. Kiedy doszli do drzwi wejsciowych, Erik lekko sie zawahal. Roo wiedzial, ze uczucia, jakie Erik zywil wobec Rosalyn, byly dosc skomplikowane. Uwazal ja za siostre, ale kochal ja - jak na brata - nieco za goraco. Roo i inni mieszkancy miasteczka wiedzieli, ze Rosalyn kochala sie w Eriku, choc ten byl zbyt prostoduszny, by sie tego domyslic. W koncu jednak - tuz przed swoja ucieczka z Ravensburga - zdal sobie sprawe z tego, ze jego uczucia wobec Rosalyn sa zbyt gorace jak na braterskie. Rozmawial o tym z Roo wiecej niz jeden raz, a przyszly postrach krondorskich kupcow doskonale wiedzial, ze Erik do tej pory nie mogl zrozumiec, co naprawde czuje do swej przybranej siostry. Poirytowany nagle wlasnym niezdecydowaniem, Erik pchnal drzwi i wszedl do srodka. Rudolph stal za lada i na widok wchodzacych rzekl odruchowo: - Czym moge slu... - i wytrzeszczyl oczy. - Roo? Erik? -Witaj, Rudolphie - usmiechnal sie Erik przyjaznie. Podchodzac do lady, wyciagnal dlon w gescie powitania. To samo zrobil Roo. Rudolph nigdy nie byl dla nich obu kims, kogo nazwaliby przyjacielem, ale w tak malym miasteczku jak Ravensburg wszyscy chlopcy znali sie sila rzeczy. - Myslalem, ze nie zyjecie -rzekl szeptem, jakby sie bal, ze ktos go moze uslyszec. -Wszyscy tak chyba mysleli - rzekl beztrosko Roo. - Ale Krol raczyl nas ulaskawic. -Krol? - spytal Rudolph, na ktorym powolanie sie na wladce zrobilo wrazenie... o czym swiadczyl chocby uscisk dloni, jaki wymienil z goscmi. -Nie inaczej - potwierdzil Erik. - I oto jestem z powrotem. - Ujrzawszy nagly mrok na twarzy Rudolpha, dodal szybko: - Tylko na kilka dni. Teraz naleze do ludzi Ksiecia... - Wskazal dlonia godlo wyszyte na kurtce. - Musze wrocic przed koncem miesiaca. Rudolph widomie sie odprezyl. - Coz... w takim razie, witajcie. - Zmierzyl Erika uwaznym spojrzeniem. - Przyszedles pewnie zobaczyc sie z Rosalyn? -Byla mi siostra - stwierdzil zwyczajnie Erik. Rudolph kiwnal glowa. - Jest w glebi domu. Chodzcie... Erik z Roo podeszli do kranca lady, a gdy Rudolph podniosl ruchoma plyte, przeszli za nia i ruszyli za gospodarzem przez spore pomieszczenie piekarni, obok wygaszonych teraz piecow, ktore mialy rozgorzec po zmierzchu. Piekarze uwijali sie przy nich w nocy, tak by ze switem wypieki byly juz gotowe. W pomieszczeniu staly ogromne, puste juz stoly z pojemnikami na ciasto i zaczyn. Obok poustawiano stosy plyt, na ktorych pieczono chleby. W rogu sali chrapali dwaj pomocnicy, ktorych zwykle budzono wieczorem. Rudolph podszedl do kolejnych drzwi i wszyscy trzej opusciwszy piekarnie, przeszli przez niewielki dziedziniec ku domkowi, w ktorym mieszkal pracodawca Rudolpha. - Zaczekajcie - polecil gospodarz, wchodzac do srodka. Po kilku chwilach w drzwiach wejsciowych ukazala sie Rosalyn z dzieckiem przy piersi. Jedna reka mocno trzymala sie framugi drzwi, a Rudolph stal tuz za nia, gotow w razie czego do pomocy. -Erik? - odezwala sie dziewczyna na poly szeptem. - Roo? Erik usmiechnal sie, a Rosalyn podbiegla do niego i zarzuciwszy mu ramiona na szyje, ucalowala go serdecznie i mocno sie don przytulila. Erik objal ja delikatnie i niepewnie - w koncu pierwszy raz w zyciu przytulal kobiete z dzieckiem przy piersi. I nagle zdal sobie sprawe z tego, ze dziewczyna placze. -No... dajze spokoj - powiedzial, odsuwajac ja lagodnie od siebie. - Wszystko w porzadku. Oddalem pewne uslugi Ksieciu Krondoru i w zamian za to mnie ulaskawil. -Czemuz nie przyslales zadnych wiesci? - spytala dziewczyna ochryplym glosem. Roo nie bez zdumienia zauwazyl, ze w glosie Rosalyn slychac gniew na Erika - ten jednak zerknal na Rudolpha, ktory przyzwalajaco kiwnal glowa. -Nie bylo sposobu - odpowiedzial Erik. Pokazal dziewczynie godlo na swojej piersi i dodal: - Teraz jestem czlowiekiem Ksiecia, przysiaglem mu wiernosc... a w tej przysiedze zawarla sie i obietnica, ze nie wolno mi mowic o tym, co sie wydarzylo od czasu... kiedy... - nie chcial mowic o gwalcie i sadzie w Krondorze - ...wyjechalem. Ale pozwolono mi wrocic, na krotko. Dziecko Rosalyn rozplakalo sie nagle i dziewczyna musiala na chwile przerwac wypytywania, by je uspokoic. - Gerd, csss... -Gerd? - spytal Erik. -To po moim ojcu - odpowiedzial Rudolph. Erik kiwnal glowa i spojrzal na dzieciaka. I nagle jego oczy rozwarly sie szerzej, a Roo zobaczyl, ze jego krzepkiemu towarzyszowi miekna kolana. Roo podparl go z jednej strony... Erik zdolal zreszta sie chwycic framugi drzwi. -Co u licha? - zachnal sie Roo... i spojrzal na chlopczyka. Prawda porazila go jak grom. Rudolph byl krepym, niewysokim mezczyzna z rudawymi wlosami. Dziecko roznilo sie od niego jak dzien od nocy. Wiek dzieciaka i wyraz twarzy rodzicow powiedzialy mu natychmiast, co sie stalo pod nieobecnosc Erika. -Stefan? - spytal cicho, zadajac pytanie, ktorego nie odwazyl sie wypowiedziec Erik. Rosalyn kiwnela glowka. Nie spuszczajac wzroku z twarzy przybranego brata, potwierdzila cichym glosem: - Gerd jest twoim bratankiem, Eriku... Rozdzial 3 UKLADY Dziecko wybuchlo placzem.Roo parsknal smiechem, widzac, ze Erik szybko podaje dzieciaka Rosalyn. Pelen entuzjazmu dla nowego krewniaka chcial go potrzymac, ale wiercacy sie niespokojnie chlopiec zniechecil go po minucie. Wszyscy obecni w izbie zachowywali sie powsciagliwie, a panujacy w niej nastroj byl osobliwa mieszanina szczescia i niepokoju. Radzi byli powrotowi Roo i Erika, doskonale jednak wiedzieli, ze wiesci o tym, iz cali i zdrowi siedza Pod Szpuntem szybko dotra do przyrodniego brata Erika. Nawet jesli Ksiaze Krondoru ulaskawil Erika i Roo za zabojstwo Stefana, jego rodzony brat mogl do sprawy podejsc inaczej. Z pewnoscia zas wiadomo bylo, ze nie popusci wdowa po starym Baronie i matka Stefana. Wszyscy wiedzieli, ze pomiedzy prawem a jego przestrzeganiem - zwlaszcza w odleglych baroniach - istniala spora przepasc. Nathan i Milo skinieniem odwolali Roo na strone. - Dlugo chcecie tu zostac? - spytal kowal. Roo zerknal w strone Erika, ktory zafascynowany patrzyl na swego malenkiego bratanka. - Erik wlasciwie chcial tylko zobaczyc matke i was obu - powiedzial. - Ja... mam tu pewne sprawy. Wyjedziemy za tydzien... -Lepiej bedzie wczesniej... - szepnal Nathan. -Wiem - kiwnal glowa Roo. - Mathilda von Darkmoor... Milo przylozyl palec do ust, ale kiwnal glowa, potwierdzajac przypuszczenia Roo. -Freida zawsze zagrazala dziedzictwu synow Mathildy - zastanawial sie Roo. - Mowicie wszystkim, ze chlopak jest synem Rudolpha, prawda? -Owszem - przytaknal Nathan. -Ale to jasne jak slonce, kto go splodzil, Roo - powiedzial Milo, patrzac na wnuka rozkochanym wzrokiem. - W tym miescie nie uchowa sie zaden sekret. Baron z pewnoscia wie juz o istnieniu dziecka. Roo wzruszyl ramionami. - Moze i tak. Ale slyszalem, jak Manfred rozmawial z Erikiem... -Kiedy? - spytal Nathan niespokojnym szeptem. -W celi smierci. Noc przed nasza egzekucja. Przyszedl do wiezienia, by powiedziec Erikowi, ze nie zywi wzgledem niego wrogich uczuc; powiedzial tez, ze Stefan byl swinia. Nathan potrzasnal glowa. - Co innego sie mowi czlowiekowi, o ktorym wiesz, ze nastepnego dnia zadynda na stryku, a co innego, kiedy stoisz twarza w twarz z rywalem do tytulu Barona. -To chyba tez nie bedzie problemem - sprzeciwil sie Roo. - Slyszalem, jak Manfred mowil Erikowi o innych bekartach starego... Wyglada na to, ze nieboszczyk Baron uwielbial kobiety. -To prawda - kiwnal glowa Milo. - Slyszalem, ze w Wolfsheim mieszka chlopak, ktory wyglada kubek w kubek jak Erik. -Tak czy owak - mruknal Nathan - dobrze by bylo, gdybys wywiozl Erika z miasta tak szybko, jak to tylko mozliwe. Robimy, co mozemy, by chronic Gerda, ale obecnosc Erika sciagnie. ... niepozadana uwage na dziecko. -Zobacze, co sie da zrobic - obiecal Roo. - Chcialbym tu ubic pewien interes i im szybciej sie z tym uporam, tym szybciej bede gotow do drogi. -Moze moglibysmy w czyms pomoc? - spytal kowal. Oczy Roo natychmiast przybraly chlodny, wyrachowany wyraz. - Owszem... jak sie juz o tym zgadalo, to przypomnialem sobie, ze przydalby mi sie solidny woz... ale niezbyt drogi... sami rozumiecie. Milo wzniosl oczy do nieba, a Nathan parsknal smiechem, widzac tak bezwstydne wykorzystywanie okazji. - Jedynym czlekiem, ktory ma powozy do wynajecia, jest Gaston - rzekl. Erik spojrzal ku katowi izby, gdzie jego przyjaciel rozmawial z oberzysta i kowalem. Wszyscy trzej wydawali sie zadowoleni, a Nathan potrzasal glowa, smiejac sie z jakiejs odpowiedzi Roo. Erik rowniez sie usmiechnal, a Roo, ktory wlasnie pochwycil spojrzenie przyjaciela, kiwnal glowa, jakby chcial rzec: -Owszem... dobrze jest wrocic do domu. O brzasku Roo, cierpiac na skutek lekkiego kaca, byl juz na nogach i zmierzal ku przedmiesciom. -Mosci Gastonie! - zawolal, zblizajac sie do budynku wzorowanego na kupieckich skladach i majacego od frontu niewielka przybudowke. Nad wejsciem do przybudowki wisial szyld, na ktorym ktos niezbyt udolnie wymalowal dwa mloty - skrzyzowane jak na szlacheckim herbie. Gdy Roo dotarl do drzwi wejsciowych, te uchylily sie nieznacznie i na zewnatrz wyjrzal jegomosc w nieokreslonym wieku, o pociaglej twarzy, ktory zmierzyl Roo podejrzliwym spojrzeniem. -Avery? - rzekl w koncu glosem, w ktorym zaskoczenie mieszalo sie z irytacja. - Myslalem, ze cie powiesili. -Nie powiesili. - Roo wyciagnal dlon na powitanie. -No, to chyba oczywiste - odpowiedzial mezczyzna nazwany Gastonem. Mowil z lekkim obcym akcentem, charakterystycznym dla osob zyjacych w malych nadmorskich miasteczkach prowincji Bas-Tyra. Osiedlil sie w Darkmoor jeszcze przed przyjsciem Roo na swiat. - Czego chcesz? - zapytal, potrzasajac dlonia goscia. -Masz jakis woz? - spytal mlodzik. -Na sprzedaz tylko jeden. Nie wyglada najlepiej i trzeba by nad nim odrobine popracowac, ale to solidna robota. Przeszli na tyly budyneczku, ktory stanowil niezwykle polaczenie kuzni oraz warsztatu ciesli, garbarza i kolodzieja. Gaston w zasadzie nie byl mistrzem w zadnym fachu, ale potrafil naprawic niemal wszystko, co tez czynil na uzytek ubozszych mieszkancow Ravensburga, ktorych nie bylo stac na oplacenie uslug cechowego kowala czy stolarza. Miejscowy kmiotek, ktorego kosa wymagala naprawy, by przetrwac jeszcze jeden sezon, przynosil ja do Gastona, nie do kuzni, gdzie jako czeladnik u Tyndala pracowal niegdys Erik. Roo zreszta slyszal opinie Erika, ze Gaston choc nie zna sie na wszystkich zawilosciach i sztuczkach kowalskiego kunsztu, ma jednak solidne podstawy i prostsze roboty wykonuje bez zarzutu. Ojciec Roo zawsze z naprawa wozow udawal sie do jego warsztatu. Podeszli do niewysokiego ogrodzenia, zbudowanego ze szczap drewna, ktore Gaston znajdowal tu i tam. Gospodarz otworzyl sklecona z takichze szczap furtke, ktora uchylila sie ze zgrzytem na niezbyt wymyslnie odkutych zawiasach. Weszli na dziedziniec, gdzie Gaston przechowywal wiekszosc swego majateczku. Roo zatrzymal sie na chwile przy wejsciu i potrzasnal glowa z podziwem. Bywal tu wiele razy i nigdy nie przestal sie zdumiewac osobliwej kolekcji rozmaitych bezuzytecznych odpadkow, ktore Gaston gromadzil na podworzu. Lezal tu zlom zelazny, jedna komorka byla zapchana po dach szmatami, a druga drewnem - wszystko ulozone w pewnym porzadku, znanym jedynie Gastonowi, ktory doskonale sie tu orientowal. Jesli czegos potrzebowal, wiedzial, gdzie to lezy, i mogl w kazdej chwili znalezc. -Widzialem twego tatke. -Gdzie jest teraz? - spytal Roo bez szczegolnego zainteresowania. -Odsypia kaca. Wrocil z wyprawy do Saladoru. Bylo tego szesc czy siedem wozow, nie pamietam, ale dotarli na miejsce w terminie i zaplacono im premie... a na dodatek znalazl jakis ladunek na droge powrotna... i wczoraj w nocy troche sobie pofolgowal. Gaston wskazal kciukiem kupe szmat lezaca przy jednym z wozow ustawionych pod zadaszona sciana stodoly. Roo podszedl blizej i uslyszal dobiegajace spomiedzy szmat chrapanie. Jeden z dwu wozow nalezal do ojca. Mlodzik znal go niemal rownie dobrze jak wlasna prycze w domu - a zeby rzec prawde, to czesto w nim sypial. Ojcu, kiedy sobie popil, zdarzaly sie napady wscieklosci, i Roo kryl sie wtedy pod plotnem powozu, wolac cierpiec chlod niz niezasluzone baty. -Spil sie tak, ze nie zdolal przejsc trzech ulic do domu? T- spytal Roo, klekajac i odsuwajac okrywajaca ojca szmate. Smrod, ktory uderzyl go jak obuch, byl taki, ze natychmiast sie cofnal. Ojciec, jak sie okazalo, kapal sie... dosc dawno temu, a samym oddechem moglby pokonac niejednego. -Bueee! - zachnal sie mlodzik i cofnal jeszcze o kilka krokow. -Prawde powiedziawszy - Gaston podrapal sie po brodzie - wszyscysmy troche wypili. Tom stawial, wiec nie mialem serca zostawic go na ulicy. Przy taszczylem go tutaj... do domu bym go, psiakrew, nie doniosl. -Pewnie nie... - Roo potrzasnal glowa i spojrzal na chrapiacego ojca. Staruszek wydal mu sie jakis... mniejszy. Roo rozmyslal o tym przez chwile, przypominajac sobie, ze stary jawil mu sie zawsze roslym mezczyzna... a zwlaszcza wtedy, kiedy go zbyt wczesnie budzono z pijackiej drzemki. I nagle parsknal smiechem. Nie byl juz chlopcem i kilka lat temu dorownal ojcu wzrostem. Przez moment zastanawial sie, co by zrobil, gdyby staruszek chcial go znow uderzyc - uciekalby, jak czynil to w dziecinstwie, czy odruchowo bylby mu zlamal szczeke? Nie bardzo mial ochote sprawdzac, co by sie stalo, wiec powiedzial: - Niech spi. Nie tesknil za mna przedtem i nie wiem, czy bedzie mi rad teraz. -Nie mow tak, Roo - odpowiedzial Gaston. - Kiedy mieli cie powiesic, bardzo tego zalowal, sam mi to mowil. Powiadal, ze trzydziesci lat ciezkich robot to bylby sprawiedliwszy wyrok. Roo potrzasnal glowa i zmienil temat: - Ktory woz? -O, ten - odparl Gaston, wskazujac pojazd stojacy obok wozu, pod ktorym lezal stary Avery. Byl w znosnym stanie i nadawal sie do uzytku, choc oczywiscie wymagal paru napraw. Roo szybko sprawdzil jego jakosc, upewniajac sie przede wszystkim, ze dobre sa osie i kola. - Trzeba bedzie naprawic to i owo, ale sie nada. Ile? - spytal. Po krotkich negocjacjach dobito targu. Gaston zazadal nieco wiecej, niz Roo sie spodziewal, ale cena i tak okazala sie przystepna, a woz byl dokladnie taki, o jaki mu chodzilo. - Gdzie znajde konie? - spytal. -U Martina, najlepsze zwierzeta za najnizsza cene - odpowiedzial Gaston. - Choc najlepszy zaprzeg ma ostatnio twoj tatko. Wygral go w kosci w zeszlym miesiacu. Na twarzy Roo pojawil sie wyraz wyrachowania. - Dziekuje... dobrze to wiedziec. - Zerknawszy na chrapiacego, dodal: - Jezeli sie ocknie przed moim wyjazdem, daj mi znac i postaraj sie go zatrzymac. Musze z nim pogadac... Ruszyl ku wyjsciu, kiedy padlo pytanie: - A teraz dokad idziesz? -Do siedziby Winiarzy i Ogrodnikow. Musze kupic kilka barylek wina. Zostawil Gastona jego zajeciom i podazyl uliczkami budzacego sie do zycia miasteczka. Sprzedawcy juz otworzyli swoje kramy, a rzemieslnicy warsztaty. Uliczkami pomykaly kobiety spieszace na codzienne zakupy. Roo skinal glowa kilku osobom, wielu znajomych jednak nawet nie zauwazyl, zatopiony we wlasnych myslach i planach dorobienia sie fortuny. Wchodzil wlasnie na rynek po przeciwleglej stronie siedziby Winiarzy i Ogrodnikow, kiedy przez miejskie uliczki przetoczyl sie tetent konskich kopyt. W chwile pozniej zza rogu pierzei, do ktorej zmierzal Roo, wypadla galopem grupa pieciu jezdzcow. Przechodnie rozbiegli sie na boki, konni zas przemkneli przez rynek, nie zwracajac na nikogo uwagi. Grupe prowadzil znajomy kapral i Roo natychmiast zrozumial, dokad tamci zmierzaja - do oberzy Mila. Zawahal sie tylko na chwile, ale zdecydowal, ze pierwej musi zalatwic swoje sprawy. Pewien byl zreszta, ze wszystko powinni rozstrzygnac miedzy soba Manfred i Erik. Jezeli Baron zechce potem jeszcze poszukac Roo Avery'ego, to w koncu go przeciez znajdzie - i z ta mysla wkroczyl do siedziby Stowarzyszenia Winiarzy. Erik stal i podziwial kuznie. Nathan i jego pomocnik, Gunther, pokazywali mu zmiany i ulepszenia, jakie wprowadzili po jego wyjezdzie z miasta. Nie byly wielkie, ale Erik nie omieszkal zauwazyc pracy wlozonej we wszystko. Widoczne tez bylo, ze chlopak uwielbia Nathana i traktuje go tak samo, jak kiedys Erik - uznajac w nim przybranego ojca. Wlasne dzieci Nathana zginely podczas wojny, o ktorej wszyscy zdazyli juz zapomniec, i kowal cale swoje ojcowskie uczucia przelal na pomocnika. -Niezle wygladasz - zauwazyl Nathan. - Podoba ci sie w armii? -Jakby tu rzec... - odparl Erik. - Jest w niej sporo rzeczy, ktorych nie lubie, ale w zasadzie tak... podoba mi sie panujacy w niej lad i porzadek, i to, ze wiesz, czego sie po tobie spodziewaja... Nathan skinieniem glowy poslal Gunthera do jakiegos zajecia, a gdy chlopak sie oddalil, zapytal: - A zabijanie? -Nie za bardzo - wzruszyl ramionami Erik. - Niekiedy przypomina to rabanie drew na opal... cos, co po prostu trzeba zrobic. Bywalo i tak, ze odczuwalem zbyt wielki strach, by w ogole myslec... Ale przewaznie... nie wiem, jak to rzec... czuje... odraze. -Swego czasu sporo mialem do czynienia z zolnierzami - skinal glowa Nathan. - Uwazaj na tych, co uwielbiaja rzezie. Owszem, przydaja sie podczas walki, ale sa jak lancuchowe psy... lepiej trzymac ich krotko. Erik spojrzal uwazniej na Nathana i przez chwile patrzyli sobie w oczy. Potem Erik sie usmiechnal. - Obiecuje, ze nigdy nie przywykne do zabijania... -No, to sobie poradzisz - odparl Nathan z usmiechem. - Choc szkoda... bylbys swietnym kowalem... -Nie zapomnialem jeszcze, jak sie pracuje w kuzni. Moze moglbys mi pozwolic... W tejze chwili uslyszeli glos zblizajacego sie szybko Roo: - Nathanie! Eriku! -Jak tam ida te twoje tajemnicze interesy? - spytal Erik przyjaciela. -Wlasnie z nimi skonczylem - odpowiedzial Roo z usmiechem. - Jeszcze tylko pare drobiazgow i moge ruszac. - Skrzywil sie lekko. - A tak przy okazji... kilku zolnierzy przewraca miasto do gory nogami, zeby cie znalezc... Odpowiedz Erika zagluszyl loskot kopyt i po chwili na dziedziniec wpadli jezdzcy. Pojawili sie zza kuzni, okrazyli stodole i wjechali na dziedziniec, po czym pieciu przybocznych Barona zsiadlo z koni. Erik poznal dowodce patrolu, ktorym okazal sie spotkany dwa dni wczesniej kapral. -Hej, wy tam! - zawolal krewki podoficer, zwracajac sie do Erika i Roo. - Baron chce z wami pogadac! Roo podniosl oczy do nieba, jednoczesnie sprawdzajac klepnieciem w kieszen, czy wciaz ma przy sobie krolewskie ulaskawienie. - Czy to nie moze poczekac? -Nie! Ale dam wam wybor. Albo pojedziecie z nami na swoich koniach, albo z ochota powleczemy was za nimi! -Pojde tylko po mojego zrebca - rzekl Roo. W kilka minut pozniej Erik i Roo wysforowali sie na czolo patrolu. -Czekajcie! - szczeknal kapral. - Skad wiecie, dokad jechac? Dwaj weterani zwolnili, pozwalajac sie dogonic podoficerowi, po czym Erik wyjasnil: - Nadjechaliscie galopem, ale zaden z waszych koni nie byl zdyszany ani spocony. Oznacza to, ze nie gnaliscie dalej niz mile. Oboz Manfreda jest na starej owczej lace zaraz za miastem. Kapral byl pod wrazeniem, zanim jednak zdazyl otworzyc usta, Erik uderzyl konia pietami i puscil go w galop. Roo ruszyl tuz za nim. Zolnierzom z patrolu pozostalo tylko pojsc w ich slady i wkrotce cala grupa rwala raczo przez miasto. Wkrotce mineli ostatnie zabudowania i tak jak Erik przewidzial, znalezli namiot Manfreda na owczej lace w miejscu, gdzie Trakt Krolewski krzyzowal sie ze stara droga na poludnie. Erik zsunal sie z siodla i rzucil wodze straznikowi stojacemu u wejscia do namiotu. Gdy pieciu wojakow z patrolu dolaczylo do nich, Erik lypnal okiem na kaprala. - Jak sie nazywasz? -Alfred. A po co ci to? -Po prostu chcialem wiedziec. Popilnuj mi konia - usmiechnal sie Erik. Obaj z Roo weszli do namiotu, a jeden z zolnierzy zaciagnal za nimi zaslone. Wewnatrz zastali siedzacego przy polowym stoliku Manfreda. -Wiecie... nie sadzilem, ze dane mi jeszcze bedzie zobaczyc ktoregos z was - powiedzial, zapraszajac ich gestem, by usiedli. -Zwazywszy na okolicznosci, w jakich sie ostatnio widzielismy... -Wtedy i mnie sie tak zdawalo - przyznal Erik. Roo przyjrzal sie bacznie obu braciom. Manfred nie byl podobny do Erika. Ten wygladal jak wcielenie swojego ojca... i to wlasnie wyglad syna Freidy sprawil, ze Mathilda domagala sie smierci Erika. Manfred zas wdal sie w matke. Byl ciemnowlosy, szczuply i na swoj sposob urodziwy. Wedle ostatniej mody zapuscil sobie starannie trefiona brodke, co lekko bawilo Roo, w tych okolicznosciach jednak wolal zachowac te opinie dla siebie. -Moj senior, Diuk Saladoru, ktory, jak pewnie wiecie, jest kuzynem Krola, polecil mi wyslac druzyne ludzi do sluzby krolewskiej. Nie raczyl mnie powiadomic, po co ani na jak dlugo. Moze cos o tym wiecie? -Moze cos wiemy... - kiwnal glowa Erik. -Powiesz mi? -Nie moge. -Nie mozesz czy nie chcesz? -Jedno i drugie - odparl Erik. - Jestem czlowiekiem Ksiecia i zgodnie z jego rozkazami nie bede mowic o rzeczach, o ktorych mi mowic zabronil. -Coz... jesli nie wyrazisz sprzeciwu, chcialbym, by moi ludzie udali sie do Krondoru razem z toba i twoim przyjacielem... -Eskorta? - Erik cofnal sie i spojrzal bacznie na Barona. Manfred obdarzyl go usmiechem przypominajacym usmiech czlowieka, ktory splodzil ich obu. - W pewnym sensie... Poniewaz jestes czlowiekiem Ksiecia, i jego tu reprezentujesz, oddam ich pod twoja komende. A jako ze, jak widze, jestes karnym, obowiazkowym zolnierzem, nie watpie, ze zawiedziesz ich do Ksiecia calych i zdrowych tak szybko, jak to tylko mozliwe. -Manfredzie... - Erik pochylil sie ku przodowi. - Gdybym tylko mogl, powiedzialbym ci. Nigdy sie nie dowiesz, jak wiele dla mnie znaczylo to, zes mnie odwiedzil w wiezieniu. Byla to wielka uprzejmosc z twej strony. Ukazalo mi to wiele spraw w innym swietle. Kiedys sie dowiesz, po co Ksiaze zwoluje ludzi pod bron i dlaczego czyni to w takiej dyskrecji... a wtedy zrozumiesz, dlaczego nie wolno mi bylo o tym mowic i dlaczego zachowanie tajemnicy jest tak wazne. -Niech i tak bedzie - westchnal Manfred. - Ufam, ze zaden z was nie zabawi w Ravensburgu dluzej niz to konieczne. Erik uniosl brwi. - Ja mam wrocic do Krondoru przed koncem miesiaca... ale Roo jest wolnym czlekiem i moze zostac tak dlugo, jak zechce. -Twoj przyjaciel moze robic, co chce - usmiechnal sie Manfred - ale jesli ma olej w glowie, to wyjedzie stad jak najszybciej. - Spojrzal na Roo. - Widzisz... moja matka nie wybaczyla zadnemu z was. Ja nie szukam zemsty... ale nie zdolam was ochronic przed wynajetymi przez nia ludzmi. Jezeli chcesz umrzec ze starosci, dowiedz sie, ze najlatwiej ci bedzie to osiagnac daleko stad. - Pochylil sie ku Erikowi i przemowil ciszej, juz bez usmiechu. - Ty, Eriku, noszac to godlo, masz przynajmniej pewna ochrone... Nawet w takiej zapyzialej dziurze jak Ravensburg slyszelismy o Orle. Ty jestes jego czlowiekiem, lecz twoj przyjaciel, Rupert, nie moze sie pochwalic takim protektorem... a ma niewielu przyjaciol. Lepiej bedzie dla nas wszystkich, jesli wyjedzie z toba. -Zbiore tylko ladunek i za dwa, trzy dni wyjezdzam z moim kuzynem - wyjasnil Roo. -Trzymam cie za slowo. - Manfred wstal. - Wierzcie mi, lepiej bedzie dla was, jezeli znajdziecie sie poza miastem, gdy moja matka sie dowie, ze obaj zyjecie. - Obrzucil obu uwaznym spojrzeniem. - A i w Krondorze ogladajcie sie bacznie za siebie. -A co z dzieckiem? - spytal Erik. -Matka nie wie o jego istnieniu, a ja juz zadbam o to, by tak pozostalo... mozliwie jak najdluzej - rzekl Manfred. Teraz wygladal na zatroskanego. - Sprawa ma sie troche inaczej, niz bylo w twoim przypadku, Eriku. Chlopiec jest synem Stefana, a nie jej rozpustnego malzonka: to czyni z niego jej wnuka. Ale tak czy owak, to bastard... a poniewaz ja nie jestem zonaty... -Rozumiem... -Twoja obecnosc w Ravensburgu moze ja nastawic przeciwko dziecku... czy ci to przyszlo do glowy? Erik wzruszyl ramionami. - Raczej nie. Prawde mowiac, podczas ostatnich dwu lat niezbyt czesto ruszalem glowa. Zbyt wiele bylo do roboty, a za malo czasu, by sie nad wszystkim zastanawiac. Manfred pokiwal glowa. - Zmieniles sie. Kiedy sie spotkalismy po raz pierwszy, niczym sie nie rozniles od innych miejskich chlopakow, a teraz... okrzeples wewnetrznie, Eriku. -Obaj sie zmienilismy - rzekl Erik, patrzac na twarz brata. Manfred ruszyl ku wyjsciu. - Wyjechalem "na lowy", wiec musze miec cos do pokazania matce, kiedy wroce na zamek. Trzymajcie sie... a jutro, w tej gospodzie, ktora nazywasz domem, zjawia sie poborowi, ktorych wysle do Krondoru. -Mam nadzieje - rzekl Erik, idac za Baronem ku wyjsciu - ze kiedys bedziemy mogli sie spotkac w... bardziej sprzyjajacych okolicznosciach. Manfred usmiechnal sie i Roo znow zdumialo nieuchwytne podobienstwo obu braci. - Watpie, by do tego doszlo. Nasze losy i koleje fortuny sa rozne, Eriku. Jak dlugo ty zyjesz, a ja nie mam dzieci, matka zawsze bedzie widziala w tobie zagrozenie... -No to sie ozen - rzucil kpiaco Roo - i zrob kilka dzieciakow... -Gdybyz to bylo takie proste - odparl Manfred. - Zyje dla przyjemnosci Krola i kaprysu mego Diuka. To oni zdecyduja, z ktorym rodem mam sie zwiazac malzenstwem - westchnal lekko, Erik jednak to zauwazyl. - I, by rzec prawde, na razie mi nie zalezy na ich decyzji. Towarzystwo kobiet... mnie krepuje. -Masz kogos? - spytal Erik, wyczuwajac w swoim, do niedawna mu jeszcze calkowicie obcym bracie, gleboko ukrywany smutek. Twarz Manfreda natychmiast przybrala obojetny wyraz. - Wolalbym, bysmy zmienili temat. Na tym wlasciwie wyczerpala sie rozmowa, zwlaszcza ze Manfred nie zamierzal jej podtrzymywac. Erik zasalutowal i ruszyl ku miejscu, gdzie trzymano jego konia, lecz nagle zatrzymal sie w pol kroku, i odwrocil do Manfreda. - Ten kapral... Alfred... -Co z nim? -Wyslij go z rekrutami. Manfred potrzasnal glowa i lekko sie usmiechnal. - Masz z nim na pienku? -Tak jakby - odpowiedzial Erik. Manfred wzruszyl ramionami. - Raczej bym ci go nie polecal. Lubi sie bic. Z tego tez powodu nigdy nie zostanie sierzantem. -Takich wlasnie nam trzeba - mruknal Erik. - Po oduczeniu ich niepotrzebnej brawury, stana sie ludzmi, jakich szukamy... -No to mozesz go sobie wziac... - Manfred odwrocil sie i znikl w glebi namiotu. Roo i Erik podeszli do swoich wierzchowcow i skoczyli na siodla. Erik spojrzal z gory na Alfreda i rzekl: - Zegnajcie, kapralu... i bez urazy. -Jeszcze sie spotkamy, bastardzie! - Alfred zlowrogo lypnal okiem. -O... na to z pewnoscia mozesz liczyc. - Spojrzenie Erika bylo rownie mroczne i ponure. -I wczesniej, niz sie spodziewasz - dodal Roo ze zlosliwym usmieszkiem. Po krotkiej jezdzie zostawili oboz Manfreda za soba i wkrotce juz byli na uliczkach Ravensburga. -Mowie ci, ze jesli wladujesz cos jeszcze na ten woz, to zlamiesz os! - wrzasnal Tom Avery. Roo stal twarza w twarz z niewiele wyzszym ojcem. - Masz racje - rzekl przez zeby. Tom zamrugal, a potem kiwnal glowa i powiedzial: - Oczywiscie, ze mam racje... Na dziedzincu za warsztatem Gastona staly dwa wozy zaladowane barylkami wina. Duncan starannie obejrzal zamocowanie ladunku - po raz trzeci albo czwarty - poniewaz chcial miec pewnosc, ze wszystkie barylki dojada na miejsce calo i bezpiecznie. Roo spedzil caly dzien, chodzac za interesami i wydajac wszystkie swoje (i pozyczone od Erika) pieniadze na zakup dosc przyzwoitego wina, ktore - jak mniemal - sprzedane w Krondorze mialo mu przyniesc znaczny zysk. Choc nie byl wytrawnym znawca wina, wychowal sie w miescie slynacym z jego produkcji i wiedzial o tym trunku wiecej niz wiekszosc kupcow z Krondoru. Rozumial, ze wysoka cena wina w ksiazecym miescie brala sie glownie z tego, ze przewozono je do Krondoru na statkach i butelkowane. W duzych beczkach przywozono tu jedynie najpospolitsze "cienkusze". Mniejsze beczulki znacznie przyzwoitszego wina trafialy najdalej do sasiednich miasteczek - w rejonie winnic, gdzie trunki wysokiej jakosci byly dosc pospolite, alkoholu nie oplacalo sie transportowac. Nie bylo to najprzedniejsze wino, jakim zapijala sie szlachta, ale w krondorskich tawernach znalazloby z pewnoscia wielu amatorow. Roo nabyl wiec wina, o ktorych wiedzial, ze jakoscia znacznie przewyzszaja to, co pijal w ksiazecej stolicy. Obliczyl sobie, ze jesli uda mu sie zapewnic sobie zaopatrzenie odwiedzanych przez zamoznych mieszczan gospod w Dzielnicy Kupieckiej, zysk na takim przedsiewzieciu moze byc trzykrotny - nawet jesli dodac do ceny wina koszt nabycia wozow i koni. -Pewien jestes, ze wiesz, jak to prowadzic? - spytal Duncan. Tom odwrocil sie ku swemu bratankowi i warknal: - Roo jest pierwszorzednym woznica... jakim i ty moglbys zostac, gdybys wtedy nie uciekl z tamta dziewczyna... Duncan usmiechnal sie na wspomnienie slicznotki. - Alicja. ... - przypomnial sobie. - Dlugo z nia nie wytrzymalem... Zreszta przez ostatnie pietnascie lat na zycie zarabialem tym. - Poklepal po gardzie rapiera. -No coz... i to nam sie przyda. - Tom potarl dlonia podbrodek w miejscu, gdzie Roo go uderzyl, kiedy stary wozak sie obudzil i zaczal pomstowac na syna. Trzy razy probowal mu przylozyc i trzykrotnie runal na ziemie, skad mogl podziwiac synowskie trzewiki. Dopiero za trzecim razem Roo pozwolil sobie na okazanie zniecierpliwienia, wyprowadzajac lekki prawy prosty, ktory wyladowal na podbrodku starego. Wszystko to - a glownie niezwykla powsciagliwosc - sprawilo, ze Tom Avery zaczal spogladac na syna ze spora doza szacunku. Teraz odwrocil sie tylko do niego i spytal: - Pewien jestes, ze dobrze znasz tamta droge? Roo kiwnal glowa. Mowili o wiejskim trakcie, zmieniajacym sie w kilku miejscach w szersza sciezke, na ktorej wespol z Erikiem spotkali kiedys krondorskiego kupca, Helmuta Grindle'a. Roo dowiedzial sie wtedy, ze istnieje droga, ktora mozna sie dostac do Krondoru bez koniecznosci wnoszenia oplat obowiazujacych na Trakcie Krolewskim. Erik mial wprawdzie dokumenty zwalniajace ich z wszelkich naleznosci, ale opuscil Ravensburg ze swoja kompania rekrutow dzis rano, a Roo i jego transport na znacznie wolniejszych wozach mieli dotrzec do Krondoru za tydzien. Roo wiedzial, ze wozy ma zaladowane do granic mozliwosci i jesli po drodze zdarzy sie jakikolwiek wypadek, bedzie musial zostawic polowe towaru w lesnej gluszy, gdzies pomiedzy Darkmoor i wybrzezem. W razie powodzenia przedsiewziecie mialo mu przyniesc zysk dostateczny dla rozwiniecia dalszych - i jeszcze bardziej ryzykownych - operacji. -Dobrze wiec - odezwal sie tymczasem. - Nie ma powodow, bysmy zwlekali. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej skonczymy. - Nie powiedzial nikomu o ostrzezeniu Manfreda i spodziewanej zemscie starej arystokratki. Nie ufal Duncanowi na tyle, by byc pewnym, ze ten zgodzi sie towarzyszyc wyprawie, jesli sie dowie o wyslanych ich tropem najemnikach. Ojcu zas mogl zawierzyc powozenie - cokolwiek by mowiono o Tomie Averym, uwazano go za jednego z najlepszych woznicow - o ile byl trzezwy. W walce jednak bylby bezuzyteczny, niezaleznie od jego pijackich przechwalek. - Jedz ze mna - zaproponowal Duncanowi. - Podczas jazdy odnowimy znajomosc. Duncan wzniosl oczy do nieba, ale wspial sie na koziol. Sprzedal swego konia za niezbyt wysoka cene, a za uzyskane w ten sposob pieniadze kupil niewielki udzial w przedsiewzieciu Roo, teraz byl wiec wspolposiadaczem czesci wozu, czterech koni i sporego ladunku wina. Ojciec Roo uparl sie przy zwyklej oplacie woznicy, nie pragnac zarobic grosza ponad to - co po cichu uradowalo Ruperta. Wolal, by ojciec traktowal go dokladnie tak samo jak kazdego innego kupca. Gaston machnal im dlonia na pozegnanie i wkrotce kola wozow zaturkotaly na bruku ravensburskich uliczek. Wozy jeczaly i trzeszczaly, jakby sie skarzyly na dodatkowe obciazenie, konie zas razno parskaly i szly bez ociagania sie, a Roo czul ogarniajace podniecenie zwiazane z podroza. -Nie dajcie sie pozabijac! - zawolal Gaston za nimi zza zamknietej juz bramy. Roo dal nura za woz, gdy swisnela pierwsza strzala - zrobil to w sama pore, bo w ulamek sekundy pozniej drugi grot przeszyl powietrze w miejscu, gdzie chlopak siedzial przed chwila. Mlodzik wrzasnal, by ostrzec ojca, Duncan zas sam smignal pod woz i teraz z rapierem w dloni usilowal sie rozejrzec i umiejscowic zrodlo zagrozenia. Z mroku nadleciala trzecia strzala i Roo rozpoznal, skad nastapil atak. Skinieniem dloni pokazal Duncanowi, ze zamierza przekrasc sie miedzy wozami i zajsc napastnikow od tylu. Duncan dal znac, ze rozumie, a potem gestem wskazal cale obozowisko, co mialo oznaczac, ze trzeba uwazac i na innych opryszkow. Byli w drodze juz ponad tydzien. Krolewski Trakt opuscili zaraz po wyjezdzie z Ravensburga i ruszyli na zachod niezbyt uczeszczana droga, ktora Erik i Roo odkryli, uciekajac z Darkmoor przed dwoma laty. Podroz przebiegala spokojnie, wozy wytrzymywaly obciazenie, a konie nie okazywaly zmeczenia - w zwiazku z czym optymizm Roo wzrastal z kazdym mijajacym dniem. Nawet jesli ojciec uznal go za idiote, ktory ryzykuje, obciazajac wozy zbyt duzym, niezbyt porecznym ladunkiem, zatrzymal te opinie dla siebie. Byl doswiadczonym woznica, ktoremu trafialy sie znacznie bardziej osobliwe ladunki niz male barylki z winem. Kazdego wieczoru rozbijali obozowisko, ustawiali niewielka zagrode, wewnatrz ktorej puszczali konie luzem, pozwalajac im pasc sie na trawie i uzupelniajac ich diete pozywna mieszanka owsa, orzechow i miodu. Kazdego ranka Roo sprawdzal stan zdrowia koni, korzystajac z calej wiedzy, jaka nabyl dzieki Erikowi i zalujac, ze przyjaciela - ktory z pewnoscia bylby dostrzegl to, na co on sam mogl nie zwrocic uwagi - nie ma razem z nimi. Nie bez zdziwienia jednak odkryl, ze jego ojciec doskonale zna sie na pociagowych zwierzetach, wiedzac o nich niemal tyle, co Erik. Stary Avery codziennie wiec dogladal koni wespol z synem i codziennie obaj stwierdzali, ze mozna jechac dalej. Teraz jednak Roo czolgal sie na lokciach i kolanach, przemykajac miedzy ladunkami, a gdy znalazl sie za wozem, ktory oslonil go przed strzelcem, szybko wstal i skoczyl w las. Gdyby nie dwa lata nieustannych cwiczen i walk, zaplacilby teraz za pospiech zyciem, bo niewiele braklo, a bylby go jak kurczaka na rozen nadzial na sztych drugi z opryszkow, ktory zaczail sie w krzakach. Jedyna rzecz, jaka drab osiagnal, byla cicha smierc: Roo lekko tylko zwolnil kroku, a uporawszy sie z nim, szybko uskoczyl w bok - na wypadek, gdyby nieopodal czail sie jeszcze jeden bandyta. Otoczyla go cisza, w ktorej mogl sie zastanowic nad nastepnym ruchem. Opanowal oddech i rozejrzal sie dookola. Slonce zaszlo ponad godzine temu i na zachodniej czesci niebosklonu bylo jeszcze dosc jasno, tu jednak, pod koronami drzew, panowal piwniczny niemal mrok. Roo znieruchomial i zaczal nasluchiwac. Po chwili uslyszal kolejna przelatujaca strzale i ruszyl w strone, skad ja wystrzelono. Zataczajac w mroku krag, przebiegl szybko do miejsca, gdzie -jak sie spodziewal - mogl przydybac lucznika. Byl przekonany, ze zaatakowala ich para nedznych opryszkow, ktorzy usilowali z zaskoczenia pozbyc sie straznikow i zlupic towar wieziony wiejska droga ku Krondorowi. Przyczail sie i odczekal chwile. Wreszcie uslyszal, ze po drugiej stronie krzakow ktos drgnal - natychmiast wiec przystapil do akcji. Przedarlszy sie przez krzewy, szybciej niz kot dopada myszy, runal na opryszka. Walka byla krotka i bezlitosna. Nieznajomy uslyszal biegnacego nan Roo, rzucil luk i usilowal wyjac zza pasa sztylet. Umarl, zanim zdazyl dotknac dlonia rekojesci. -Po wszystkim - oznajmil Roo. Po chwili pokazali sie Duncan i Tom, wygladajacy w polmroku jak upiory. - Bylo ich tylko dwu? - spytal Duncan. -Jesli mieli wspolnika, to pewnie jest teraz w polowie drogi do Krondoru - orzekl Tom. Widac bylo, ze spadl z wozu, bo caly lewy bok zabrudzil sobie ziemia. Prawe ramie trzymal w poprzek piersi, zaciskajac palce na lewym bicepsie i powoli prostowal i kurczyl palce lewej dloni. -Co ci jest? - zaniepokoil sie Roo. -Chyba przygniotlem sobie lewa reke - odparl ojciec. - Troche mi scierpla... - mowil tak, jakby braklo mu tchu. Odetchnal ciezko i dokonczyl: - Dawno juz nie przezywalem czegos takiego... Nie wstydze sie przyznac, zem sie spietral... Duncan pochylil sie nad lezacym bez ruchu bandyta. - Ten tu wyglada jak tani rzezimieszek... -Na tym trakcie znajdziesz wielu uczciwych kupcow... i jeszcze wiecej nieuczciwych - odparl Tom. - Nie slyszalem jeszcze, by ktos sie wzbogacil na przydroznych rozbojach... a gdyby nawet, to z pewnoscia nie tutaj... - Potrzasnal glowa, jak ktos, kto usiluje ocknac sie z oszolomienia. Duncan wstal z sakiewka w dloni. - Moze i nie byl bogaty, ale mial przy sobie troche grosza... - Otworzyl sakiewke i znalazl w niej kilka miedziakow i kamien. Podszedl do ogniska, przykleknal i przy jego blasku zaczal przygladac sie klejnotowi. - Nic cennego, ale pare groszy sie zan dostanie. -Pojde lepiej sprawdzic, czy tamten jest na dobre zalatwiony - mruknal Roo. Znalazl pierwszego z opryszkow lezacego twarza do ziemi, odwrocil go na plecy i ku swej irytacji zauwazyl, ze zabity byl mlodziutkim chlopcem. Potrzasajac glowa z niesmakiem, obszukal trupa, lecz chlopak nie mial przy sobie nawet nedznej sakiewki, jaka Duncan znalazl przy jego kompanie. Wrocil ku wozom, gdy Duncan ogladal luk znaleziony przy pierwszym bandycie. - Dosc kiepski - powiedzial, odrzucajac go na bok. - Zabraklo im strzal. - Roo usiadl i westchnal. -Jak sadzicie, co oni zrobiliby z tym calym winem? - spytal Duncan. -Pewnie by sie spili - odparl Tom. - Ale tak naprawde chodzilo im o nasze wozy, konie i bron... oraz to wszystko, co mogliby spieniezyc. -Pochowamy ich? - napytal Duncan. Roo potrzasnal glowa. - Oni by tego dla nas nie zrobili. Nie mamy zreszta lopaty, a nie polubilem ich az tak bardzo, by kopac im groby rekoma... - westchnal ciezko. - Gdyby to byli zabojcy z prawdziwego zdarzenia, juz karmilyby sie nami kruki. Lepiej trzymajmy warty. -Dobrze - odparl Duncan. - To ja sie zdrzemne. Tom i Roo usiedli przed ogniskiem. Zdecydowali, ze ze wzgledu na wiek, Tom obejmie pierwsza warte. Druga byla najbardziej uciazliwa - budzono czleka w nocy, a potem znow musial zasypiac. Roo wiedzial tez, ze ataki najczesciej zdarzaja sie przed switem, poniewaz straznicy o tej porze zachowywali najmniejsza czujnosc, liczac na to, iz kazdy, kto chcialby napasc obozowisko, poczekalby do switu. Gdyby Tomowi przydzielono ranna zmiane, istnialo prawdopodobienstwo, ze niezaleznie od wszystkiego chrapalby jak zabity. -Wiesz... - odezwal sie stary - mialem kiedys kamien, podobny do tego, jaki znalazl Duncan. Roo milczal. Ojciec rzadko z nim rozmawial, tak zreszta bylo od najwczesniejszych lat. Rupert wielokrotnie jezdzil z ojcem, uczac sie powozenia, jednak podczas nawet najdluzszych podrozy, takich jak z Ravensburga do Saladoru, Tom rzadko wypowiadal do niego wiecej niz dziesiec slow. W domu upijal sie na umor, ale nawet wtedy zachowywal milczenie. -Kupilem go dla twej matki - powiedzial cicho. Roo skamienial. Choc Tom byl po trzezwemu spokojnym czlowiekiem, o matce nie mowil nigdy, niezaleznie od swego stanu. Wszystko, co Roo wiedzial o matce, pochodzilo od innych mieszkancow miasteczka. Nie znal jej, gdyz matka odumarla go po urodzeniu. -Byla taka... malenka - rzekl Tom. Roo wiedzial, ze drobna budowe ciala odziedziczyl po matce, raz wspomniala mu o tym Freida. - Ale silna... Trzeba przyznac, ze slyszac to, Roo mocno sie zdziwil. -Byla twarda i wytrzymala - ciagnal Tom, ktorego oczy podejrzanie blyszczaly w blasku ogniska. - Wiesz... jestes do niej podobny. - Trzymajac prawe ramie w poprzek piersi, machinalnie masowal lewa reke. I patrzyl w ogien, jakby cos widzial w roztanczonych plomieniach. Roo skinal glowa, bal sie bowiem odezwac, by nie sploszyc starego. Od chwili, kiedy jednym uderzeniem zwalil ojca na ziemie, Tom traktowal go z niespotykanym wczesniej szacunkiem. Teraz westchnal: - Chciala, bys sie urodzil, chlopcze, bardzo chciala... Kaplan uzdrowiciel powiedzial jej, ze wszystko zalezec bedzie od szczescia... byla taka drobna... - Przetarl prawa dlonia twarz i popatrzyl uwaznie na te duza, pokryta bliznami i odciskami reke woznicy. - Balem sie jej dotknac... uwierzysz? Taka mala... a we mnie niewiele znalazlbys lagodnosci... balem sie, ze ja zlamie... Ale miala w sobie wiecej sily, niz myslalem... Roo przelknal sline i nagle odkryl, ze nie moze wydusic slowa, az w koncu zdolal wyszeptac: - Nigdy o niej nie mowiles, tatku... Tom kiwnal glowa. - Niewiele mialem radosci w zyciu, chlopcze... i cala pochodzila od niej. Spotkalem ja podczas Swieta Letniego Przesilenia; wygladala jak maly ptaszek, kiedy tak stala na skraju tlumu. Wrocilem wlasnie z Saladoru, dokad prowadzilem zaprzeg mego wuja, dziadka Duncana. Bylem na poly pijany... i nagle staje przede mna... zuchwala niczym mlody zrebiec. I powiada: "Zatancz ze mna!" - Tom znow westchnal ciezko. - I zatanczylem... Milczal przez chwile. Objal sie ramionami i ciezko oddychal, a potem z trudem przelknal sline i mowil dalej: - Wygladala tak jak ty... niezbyt pociagajaca, z ta drobna twarzyczka i nierownymi zabkami, dopoki sie nie usmiechnela... a wtedy cala sie rozjasniala... i byla piekna. Kupilem jej przed slubem ten kamien, o ktorym mowilem. Kazalem go oprawic w pierscien... -Jak dla szlachcianki - powiedzial Roo, zmuszajac sie do beztroskiego tonu. -Jak dla samej krolowej - odparl Tom, smiejac sie chrapliwie. Znow przelknal. - Powiedziala, ze jestem szalony... ze powinienem kupic nowy woz... ale ja sie uparlem, wiec go zatrzymala. -Nigdy mi nie mowiles - rzekl Roo tonem, ktorym wydal sie na laske lub nielaske ojca. Tom wzruszyl tylko ramionami. Zaczerpnal tchu i po chwili zaczal mowic dalej: - Teraz jestes mezczyzna. Udowodniles to tego dnia, kiedy stanales nade mna, jak sie ocknalem u Gastona. Nigdy sie nie spodziewalem po tobie zbyt wiele... ale jezeli zdolales okpic krolewska sprawiedliwosc, potrafiles sprawic, ze nie moglem cie stluc, to wiem, ze dasz sobie rade i na szlaku. - Tom usmiechnal sie lekko. - Wiesz... teraz jestes do niej zupelnie podobny, jak tak patrzysz... Roo milczal przez chwile, nie wiedzac, co powiedziec, w koncu, po dosc dlugiej chwili zaproponowal: - Tatku... poloz sie, ja musze jeszcze pomyslec... Tom kiwnal glowa. - Owszem... chyba sie poloze. Boli mnie kark. - Poruszyl lewym ramieniem, jakby chcial rozluznic miesnie. - Wykrecilem je chyba, kiedy te chlopaki zaczely do nas strzelac. Boli mnie od nadgarstka po szczeke... - Wytarl pot z czola. - Troche mi duszno... -Zaczerpnal tchu, jakby wstanie z miejsca bylo dlan wielkim wysilkiem. - Starzeje sie, nie dla mnie juz takie awantury... Kiedy zostaniesz bogaczem, Roo, wspomnij czasem starego ojca... slyszysz... Roo! Roo juz mial sie usmiechnac, kiedy oczy starego nagle uciekly w glab i Tom runal twarza w ogien. -Duncan! - zawyl Roo i jednym szarpnieciem wyrwal ojca z plomieni. Duncan zjawil sie przy nim sekunde pozniej, a gdy ujrzal smiertelna bladosc twarzy Toma, wywrocone bialkami oczy i oparzeliny na jego szyi i policzkach, uklakl obok Roo. - Juz po nim. Roo dlugo siedzial bez ruchu, rozmyslajac o czlowieku, ktory byl jego ojcem i ktory umarl, niczego mu prawie o sobie nie powiedziawszy... Rozdzial 4 KLOPOTY Roo dal znak.Jadacy na drugim wozie Duncan zatrzymal go tuz za pierwszym. Roo odwrocil sie do kuzyna i wrzasnal co tchu w plucach: -Krondor! Po pogrzebie Toma jechali caly dzien. Roo wykopal grob golymi rekoma i zakryl cialo ojca kamieniami, tak by uchronic je przed drapieznikami i padlinozercami. Duncan wyrobil sie na niezlego woznice. Przypomnial sobie kilka zasad, jakie wpoil mu Tom jeszcze w dziecinstwie, a Roo cwiczyl go, dopoki uznal, ze nie musi sie juz bez przerwy martwic o calosc i bezpieczenstwo reszty ladunku. Chlopak nadal byl przygnebiony smiercia ojca. Nie umial zapomniec blysku w oczach Toma, kiedy ten mowil o matce Roo. Wiedzial, ze w tej historii byly luki, ktorych byc moze nigdy nie bedzie mu dane uzupelnic. Jego ojca uwazano za zarozumialca i odludka - kiedy byl trzezwy - i niebezpiecznego awanturnika po pijanemu. Roo przynajmniej czesciowo pojmowal teraz, czemu tak sie dzialo. Za kazdym razem, gdy ojciec nan spojrzal, przypominal sobie zone, ktora ukochal nad wszystko i ktora odebral mu syn swoim przyjsciem na swiat... W tym wszystkim jednak bylo cos wiecej i Roo mial do ojca tuziny pytan, na ktore ten juz nigdy mu nie odpowie. Mlodzik poprzysiagl wiec sobie, ze wroci kiedys do Ravensburga i odnalazlszy w miasteczku tych nielicznych, ktorych stary Avery uwazal za przyjaciol, skloni ich do udzielenia mu odpowiedzi. Moze trzeba bedzie odwiedzic Salador, gdzie rowniez zyli jacys Avery. Odpowiedzi te byly mu potrzebne. Zdal sobie bowiem sprawe z faktu, iz nie wie, kim wlasciwie jest. Odepchnal te mysl gdzies w zakamarki pamieci, uparcie samego siebie zapewniajac, ze niewazne, kim jest, wazne, kim zamierza zostac - a zamierza zostac bogatym i wplywowym czlowiekiem. Wszystko to przemknelo mu przez glowe, kiedy Duncan, uwiazawszy lejce, zmierzal ku niemu. Roo zaczal lubic kuzyna, choc ten nadal mial szorstkie maniery i nie wygladal na kogos, komu mozna powierzyc ostatni grosz lub zaufac, tak jak Roo ufal kazdemu z ludzi, z ktorymi sluzyl pod rozkazami Calisa. Doszedl jednak do wniosku, ze moze skorzystac z umiejetnosci Duncana, ktory dosc czesto miewal do czynienia ze szlachta i mogl nauczyc Roo lepszych manier i bardziej wyszukanego sposobu wyrazania mysli. Duncan zeskoczyl z kozla i spojrzal na odlegle miasto. - Wjezdzamy dzisiaj? - spytal. Roo zerknal na zachodzace slonce. - Chyba nie. Musze znalezc jakies solidnie strzezone podworze, gdzie bede mogl zostawic wozy z winem, a do miasta mamy jeszcze z godzine drogi. Rozbijmy tu oboz i zanocujmy, tak zebysmy skoro swit mogli udac sie do miasta. Sprobuje sprzedac co nieco, zanim zrobi sie ruch w gospodach... Rozbili wiec oboz i zjedli zimna kolacje, rozpaliwszy niewielkie ognisko. Konie uwiazali na dlugiej linie i puscili je na popas w przydroznym rowie. Roo nakarmil je resztka owsa i teraz parskaly z zadowoleniem. - Co zrobisz z wozami? - spytal Duncan. -Mysle, ze je sprzedam. - Roo nie byl pewien, czy moze polegac na innych przewoznikach, jezdzac z Darkmoor do Krondoru i z powrotem. - Moze wynajme woznice i posle go z toba po kolejny ladunek, kiedy sprzedamy to, cosmy przywiezli. Duncan wzruszyl ramionami. - Nudne to zajecie... chyba ze liczyc tych dwu gownianych opryszkow przy drodze. -Jeden z tych dwu "gownianych opryszkow", jak raczyles ich nazwac, prawie przedziurawil mi leb strzala - zauwazyl Roo. -Temu nie przecze - westchnal Duncan. - Myslalem tez o napitkach i kobietach... -Jutro jakos zaradzimy temu brakowi. - Roo rozejrzal sie dookola. - Zdrzemnij sie... ja wezme pierwsza zmiane... -Nie bede sie spieral - ziewnal Duncan. Roo usiadl przy ogniu, a jego kuzyn wzial koc i dla ochrony przed nocna rosa wsunal sie pod jeden z wozow. Tak blisko morza wilgoc byla wszechobecna, a mozna wyliczyc wiele przyjemniejszych sposobow rozpoczecia dnia, niz obudzenie sie pod mokrymi kocami. Roo zastanawial sie, w jaki sposob rozpoczac poranna kampanie i ulozywszy sobie kilka przemowien do oberzystow, odtworzyl je w myslach, szlifujac akcenty podkreslajace korzysci, jakie ci odniosa, zawierajac z nim transakcje. Nie mogl sie wprawdzie wykazac nadzwyczajna przemyslnoscia, podczas podrozy jednak wiele myslal o przyszlosci... teraz zas zajety snuciem planow prawie nie zauwazyl, ze ognisko juz niemal dogasa. Zastanowil sie tez przez chwile, czy nie zbudzic Duncana, postanowil jednak pomyslec jeszcze nad sztuczkami handlowymi i tylko dorzucil drew do ognia. Szlifowal jeszcze przemowienia, kiedy wreszcie zauwazyl, ze niebo na wschodzie zaczyna sie rozjasniac, i dopiero wtedy oderwal spojrzenie od resztek tlacych sie leniwie glowni. Zdal tez sobie sprawe z faktu, ze czuwal wlasciwie cala noc. Byl jednak zbyt podniecony czekajaca go batalia, wiedzial tez, ze Duncan nie bedzie pomstowal z powodu dodatkowego odpoczynku. Probujac wstac, stwierdzil, ze kolana mu nieco zesztywnialy - siedzial w koncu na nocnym chlodzie i bez ruchu przez kilka godzin. Mial wilgoc we wlosach, a na jego oponczy zebraly sie perliste krople rosy. - Wstawaj, Duncanie! - ryknal, budzac kuzyna. - Zabieramy sie do sprzedazy wina! Wozy z gluchym turkotem sunely po uliczkach Krondoru. Roo skinieniem dloni nakazal Duncanowi jechac za nim, po jednej stronie drogi, pozwalajac sie mijac ruchowi ulicznemu. Pierwszy przystanek wybral przy oberzy Pod Wesolym Skoczkiem, nieopodal Dzielnicy Kupieckiej. Na szyldzie oberzy jakis domorosly pacykarz wymalowal parke dzieciakow, wywijajacych sznurkiem, przez ktory przeskakiwal trzeci brzdac, zawieszony nieruchomo w powietrzu. Roo pchnal drzwi i wszedl do izby ogolnej, gdzie znalazl roslego mezczyzne tkwiacego za szynkwasem i przecierajacego ze znudzona mina szklane kufle. -Slucham? - odezwal sie szynkarz. -Jestescie, panie, wlascicielem? - spytal Roo. -Alistair Rivers, do uslug. Co moge dla panow zrobic? - Oberzysta byl dosc otyly, ale Roo pod warstwa tluszczu dostrzegl prawdziwa krzepe -jak wiekszosc oberzystow, tak i ten musial od czasu do czasu w taki lub inny sposob zaprowadzic w izbie porzadek. Zachowywal sie uprzejmie, ale powsciagliwie - czekal, az Roo ujawni, o co mu chodzi. -Rupert Avery - rzekl Roo, wyciagajac dlon. - Handlarz winem... z Ravensburga. Oberzysta serdecznie potrzasnal dlonia chlopaka. - Potrzebujecie pokojow? -Nie... ale mam wino na sprzedaz. Natychmiast stalo sie widoczne, ze oberzysta wcale sie nie pali do zawarcia interesu. - Mam tyle wina, ile mi trzeba... i dziekuje... -A co z jego jakoscia... i moca? - spytal Roo. Oberzysta spojrzal na Roo z gory i rzekl wyniosle: - No... slucham... -Panie, urodzilem sie w Ravensburgu - zaczal Roo. I w czasie niewiele dluzszym, niz potrzebny na zaczerpniecie tchu, wyrzucil z siebie krotkie porownanie trunkow, ktore byly wytworem sztuki kiperow z Ravensburga i tych - za przeproszeniem - konskich szczyn, jakie pijano w najlepszych oberzach Krondoru. Pod koniec mowy dodal: - Do Krondoru dostarcza sie albo spore ilosci podlego sikacza dla pospolstwa, albo sladowe ilosci butelek najdrozszych win dla wielmozow i - az do tej pory - nic dla porzadnej klienteli. Ja moge dostarczyc swietne wino po hurtowych cenach... bo nie transportuje butelek, tylko barylki. Oberzysta milczal przez chwile. - Macie probke? - spytal wreszcie. -Minutke! - rzekl Roo i wyskoczyl na zewnatrz po niewielka barylke, ktora przygotowal jeszcze przed wyjazdem z Ravensburga. Kiedy wrocil, na szynkwasie staly juz dwie szklanki. Odbil korek, napelnil obie i zwrocil sie do oberzysty: - Jest troche wstrzasniete, bo jeszcze dzis rano bylo w drodze, ale dajcie mu tydzien, by sie ustalo... i bedziecie mieli w oberzy wiekszy tlok, niz gdziekolwiek indziej w calym miescie. Oberzysta zrobil nieprzejednana mine, ale dal sie skusic i sprobowal. Przeplukal winem podniebienie, po czym wyplul plyn do cebrzyka. Roo zrobil to samo. Alistair milczal przez chwile, a potem rzekl: - Niezle. Jakzescie rzekli, nieco wstrzasniete, ale cos w sobie ma... dobry byl owoc... Wiekszosc moich klientow sie na tym nie pozna, ale zagladaja do mnie niekiedy zamozniejsi kupcy... i tym mozna trafie do gustu. Chyba wezme pol tuzina barylek. Ile zazadacie! Roo milczal chwile, wreszcie wypalil cene trzykrotnie przewyzszajaca to, co zamierzal wziac za barylke i jedynie o pietnascie procent nizsza od cen najszlachetniejszych ravensburskich trunkow. Alistair zamrugal szybko i rzekl: - To juz lepiej spalcie moja oberze, wyjdzie taniej i szybciej... - Z kolei zaofiarowana przezen cena byla jedynie o kilka miedziakow wyzsza od tej, ktora Roo zaplacil za wino w Ravensburgu. Obaj zaczeli sie zawziecie targowac... Czekali na Roo, kiedy okolo pierwszej po poludniu wyszedl z trzeciej oberzy. Dwa pierwsze kontrakty okazaly sie bardzo korzystne i zarobil na nich wiecej, niz przewidywal. U Alistaira Riversa udalo mu sie wytargowac kwote o dziesiec procent wyzsza niz ta, jaka zamierzal osiagnac, co pozwolilo mu targowac sie jeszcze bardziej zaciekle w gospodzie Pod Wieloma Gwiazdami. Ostateczna cena byla dokladnie taka sama jak ta, na jaka przystal Rivers, i wiedzial juz teraz, czego sie spodziewac po targach Pod Psem i Lisem. Zawarl umowe dosc szybko, a wychodzac z oberzy, zwrocil sie do Duncana: - Rozladujemy tu piec barylek. I znieruchomial. Duncan lekko tylko ruszyl glowa, pokazujac podbrodkiem na mezczyzne, ktory przysiadl sie na koziol i teraz trzymal sztylet przytkniety sztychem do jego zeber. Bron nie byla za bardzo widoczna i przechodniom moglo sie wydawac, ze oto na kozle siedza dwaj znajomi, z ktorych jeden przysiadl sie do drugiego, by porozmawiac. Z boku podszedl do Roo jeszcze jeden jegomosc i spytal: - Ty jestes wlascicielem tych wozow? Roo kiwnal glowa, bacznie przygladajac sie natretowi. Byl odziany w tak zniszczona odziez, ze mozna by go bylo wziac za wloczege, poruszal sie jednak zwinnie i otaczala go aura wyczuwalnego wprost zagrozenia. Musial byc bardzo niebezpieczny i choc Roo nie dostrzegl w jego rekach zadnej broni, latwo bylo zgadnac, ze ma przy sobie sporo oreza, ukrytego tak, by w razie czego latwo mogl po niego siegnac. Waskie oblicze nieznajomego pokrywala szczecina dwudniowego zarostu, a jego szare, krotko na czolem przyciete wlosy zwisaly luzno do ramion. -Zauwazylem, ze sie tu krecisz i dostarczasz towary. Jestes chyba nowy w Krondorze, co? Roo przeniosl wzrok z twarzy nieznajomego na twarz mezczyzny siedzacego obok Duncana, a potem rozejrzal sie dookola, by sprawdzic, czy przybyli sami. Nieopodal, niedbale oparci o mury domow lub boki powozow, stali inni. Mogli w kazdej chwili, nie wzbudzajac niepotrzebnej wrzawy, skoczyc kompanom na pomoc. - Bylem tu wczesniej... ale do miasta wjechalem dopiero dzis rano - odpowiedzial spokojnie. -Aha! - odezwal sie nieznajomy, ktorego glos byl zaskakujaco gleboki przy tak mikrej posturze. - No to nie znasz, synku, miejscowych zwyczajow dotyczacych licencji i naleznosci, prawda? Roo zmruzyl oczy. - Zglosilismy towar na rogatkach - rzekl. - Ksiazecy urzednicy niczego nie mowili o licencjach i naleznosciach... -No coz... nie owijajac rzeczy w bawelne, nie sa to licencje i naleznosci, jakimi obciaza was Ksiaze. - Nieznajomy sciszyl glos, jakby przemawial teraz konfidencjonalnie. - Sa w tym miescie oficjalne interesy... i interesy nieoficjalne, jezeli rozumiesz, co mam na mysli. Reprezentujemy tych, ktorych i tak bys szukal, chcac w Krondorze uniknac klopotow... chyba sie domyslasz, o co chodzi... Roo oparl sie o tyl wozu. W tej chwili dokladal niemalych staran, by miec niemal znudzona mine, ale jednoczesnie zastanawial sie, jak szybko - w razie potrzeby - moglby zabic nieznajomego, i jakie szanse mial Duncan na rozbrojenie opryszka, ktory siedzial obok. Pierwszego byl raczej pewien - wiedzial, ze moze zabic natreta, zanim jego kompani zdaza zrobic chocby dwa kroki w ich strone. Duncan nie mial jednak za soba morderczych treningow pod okiem de Longueville'a i choc byl wprawnym szermierzem, najpewniej przyszloby mu zginac. - Obudzilem sie dzis rano jako dosc tepy kmiotek. Przyjmijmy, ze niczego nie wiem o miejscowych zwyczajach, wiec zechciej mnie oswiecic. -Coz... - odezwal sie nieznajomy. - Sa w Krondorze tacy, ktorym lezy na sercu, by codzienny handel w miescie toczyl sie bez zaklocen, jesli pojmujesz, co mam na mysli. Nie obchodzi nas drozyzna, wysokie ceny towarow i znaczne roznice pomiedzy popytem i podaza... Upewniamy sie jedynie, ze wszystko, co trafia do miasta, przynosi godziwy zysk, i zeby nikt nie zarobil za wiele... bo wtedy moglby zaczac sprawiac klopoty innym. Pojmujesz? Wnosimy do handlu pewien... lad i cywilizacyjny porzadek... Trzymamy tez na uwiezi opryszkow, ktorzy mogliby zniszczyc na przyklad czyjas posiadlosc, a takze dbamy o to, by kazdy rano budzil sie z grdyka cala, nie uszkodzona i nietknieta... No, ale oczywiscie, za taka troskliwosc i starania nalezy nam sie pewna rekompensata. -Rozumiem... - rzekl Roo. - Ile? -Z waszego ladunku bedzie dwadziescia zlotych suwerenow. ... - Roo wytrzeszczyl oczy - ...od wozu. To byla niemal polowa zysku z calej wyprawy. Roo nie potrafil ukryc wscieklosci. - Zwariowales? Dwadziescia suwerenow?- Cofnal sie o krok. - Nigdy w zyciu! Nieznajomy zrobil krok w jego strone - czego zreszta Roo sie spodziewal. - Jezeli chcesz, by twoj przyjaciel na wozie pozostal przy zyciu i... I nagle sztych rapiera Roo znalazl sie na krtani nieznajomego. Ten byl szybki i usilowal sie uchylic, ale Roo rownie zwawo posunal sie za nim, nie cofajac sztychu ani o setna czesc cala. -Aa! - odezwal sie Roo. - Nie ruszaj sie za szybko, luby panie, bo bedzie wypadek... moge sie poslizgnac i trzeba bedzie wycierac posoke z calej ulicy. Jezeli twoj kompan nie odejmie swego kozika od boku mego przyjaciela albo jezeli ktorys z twoich ludzi na tej ulicy zrobi jakis niewlasciwy ruch, to od dzis pijac piwo, bedziesz musial zatykac dziure w przelyku... -Stac! - zakwilil nieznajomy. Zezujac na boki, ale nie ruszajac glowa, wystekal: - Bert! Odloz kose i zlaz! Siedzacy na kozle obok Duncana natychmiast usluchal polecenia, a trzymany przez Roo pod sztychem wycharczal: - Popelniasz wielki blad... -Jezeli nawet, to nie pierwszy... - usmiechnal sie Roo jak wcielenie niewinnosci. -Sprzeciwienie sie Przenikliwemu bylo twoim bledem ostatnim... - zgrzytnal zepsutymi zebami nieznajomy. -Przenikliwy? Nie znam - rzekl Roo. - A ktoz to taki? -Znany tez pod imieniem Madrali... Ktos, komu lepiej nie wchodzic w droge - odpowiedzial chudzielec. - Zapamietamy to nieporozumienie i rozpylam sie o ciebie, chloptysiu. Kiedy przyjdziemy jutro, na pewno popiszesz sie lepszymi manierami. Kiwnal pozostalym kompanom, ci zas szybko wtopili sie w uliczny ruch i przepadli. Dookola zebralo sie kilku ludzi, z ciekawoscia przygladajacych sie trzymanemu pod sztychem czlowiekowi, temu zas cale zainteresowanie bylo najwidoczniej nie na reke. Jakis kupiec, wylazlszy z glebi kramu, zaczal glosno wolac konstabla. Nieznajomy lypnal zlowrogo na Roo. - Jesli wydasz mnie ceklarzom, wpakujesz sie w jeszcze wieksze klopoty niz te, w ktorych juz jestes. - Oblizal nerwowo wargi. Nieopodal ktos gwizdnal przenikliwie i Roo opuscil rapier. Nieznajomy blyskawicznie dal nura w gestniejacy tlumek i przepadl. -Co to bylo? - spytal Duncan. -Wymuszenie. -Szydercy - mruknal Duncan. -Szydercy? - powtorzyl zdumiony Roo. -Stowarzyszenie Zlodziejow - wyjasnil kuzyn, poklepujac sie po zebrach, jakby sprawdzal, czy sa cale. -Tak wlasnie myslalem. Wspomnial o jakims Madrali czy tez Przenikliwym... -Szydercy, bez dwu zdan. W takim miescie jak Krondor nie sposob prowadzic interesow bez tego, zeby komus nie placic haraczu... Roo wspial sie na koziol swego wozu. - A ja, psiakrew, nie bede... Jezeli Duncan mial na to jakas odpowiedz, Roo jej nie uslyszal, poniewaz zajety byl odwiazywaniem liny mocujacej barylki i opuszczaniem tylnej czesci wozu. Czynnosc te przerwaly mu jakies krzyki w glebi uliczki. Obejrzawszy sie w tamta strone, zobaczyl kilku czlonkow strazy miejskiej, odzianych w blekitne kurtki i noszacych solidne paly u bokow, ktorzy zatrzymali sie obok kupca pokazujacego nan dlonia i perorujacego donosnym glosem. Roo zaklal pod nosem. Jeden z ceklarzy podszedl do niego i rzekl: - Tamten pan powiada, ze wasc sie tu pojedynkowales... Roo cisnal luzny koniec liny Duncanowi. - Ja? Pojedynek? Przykro mi, ale ten pan raczyl sie pomylic... Ja tylko dostarczam wino do gospody. - Pokazal podbrodkiem, do ktorej gospody dostarcza wino, podczas gdy Duncan zeskoczyl z kozla, by mu pomoc zsunac barylki z gory. -No dobrze... - mruknal konstabl, ktory wcale nie byl sklonny do szukania dodatkowych klopotow na sluzbie, skoro w miescie takim jak Krondor i bez tego mial ich pod dostatkiem. -Tylko zeby mi tak zostalo... - Skinieniem dloni odwolal towarzysza i obaj wrocili, skad przyszli. -Niektore rzeczy nigdy sie nie zmieniaja - rzekl Duncan. - Gotow jestem sie zalozyc, ze ci dwaj zaraz wroca do tej samej piwiarni, w ktorej siedzieli na zapleczu, kiedy ktos zadal w gwizdek... Roo parsknal smiechem. Opuscili piec barylek na ulice i Roo przekonal oberzyste, zeby przyslal ludzi, ktorzy pomogli im wtaszczyc ladunek do piwniczki. Zajal sie tym Duncan, podczas gdy Roo stal na strazy wozow. Na koniec uwiazali solidnie reszte beczulek i ruszyli do nastepnej tawerny... O zmierzchu sprzedali niemal trzecia czesc wina i odzyskali prawie cale zloto, jakie Roo wydal na jego zakup. Roo obliczyl, ze jesli tak pojdzie dalej, potroi wlozony w winny interes kapital. -Gdzie spedzimy noc? - spytal Duncan. - I co zjemy? Zdazylem zglodniec. -Znajdzmy jakas gospode z solidnie zamknietym podworzem, tak bysmy mogli strzec wozow - zaproponowal Roo. Duncan kiwnal glowa, doskonale wiedzac, do czego pije Roo. Trafili do rejonu miasta zupelnie Duncanowi nie znanego (w koncu byl w Krondorze tylko kilka razy) i -jesli sadzic po wygladzie mijanych kramow - niezbyt bogatego. -Zakrecmy za tym kwartalem i wracajmy tam, skadesmy przyjechali - postanowil Roo. - Jesli dalej bedziemy jechac w te strone, powodzenie przestanie nam chyba sprzyjac... Duncan kiwnal glowa i przez chwile nie bez podziwu patrzyl, jak Roo wyprowadza woz z glownego strumienia ulicznego ruchu. O tej porze tlok na drodze byl spory, bo wiekszosc mieszczuchow wracala do domow po calodziennej pracy. Niektorzy kramarze zatrzaskiwali okiennice, inni zapalali latarnie - ci ostatni zamierzali najpewniej zostawic zaklady i sklepy otwarte nawet po zapadnieciu zmroku. Oba wozy jechaly dosc wolno i Roo skrecil w prawo, wjezdzajac w przecznice, a Duncan poszedl za jego przykladem. Znalezienie oberzy z odpowiednim podworzem zajelo im niemal godzine, ale w koncu wozy znalazly sie za zamknieta brama. Roo dogadal sie ze stajennym, wzial barylke na skosztowanie i poprowadzil Duncana do wnetrza gospody. Gospode znano pod nazwa Siedem Kwiatow i byl to przyzwoity zaklad, w ktorym zatrzymywali sie pospolu kupcy i wedrowni rzemieslnicy. Roo znalazl wolny stol nieopodal baru i skinieniem dloni zaprosil Duncana, by ten zajal miejsce. Zerknawszy na atrakcyjna dziewke sluzebna, o szczuplej twarzyczce, ale dobrze zaokraglonych biodrach i strzelistej piersi, chlopak zaproponowal: - Jesli znajdziesz wolna chwile, zechciej nam, prosze, przyniesc dzban piwa i kolacje... - I wskazal dlonia stol zajety przez Duncana. Dziewczyna spojrzala na urodziwego mlodzienca i usmiechnela sie, zdradzajac zainteresowanie. Roo odkryl, ze gapi sie na piersi dziewczyny, wypychajace material sukni i zeby to ukryc, powiedzial: - Pod koniec wieczoru, jak bedziesz wolna, przysiadz sie do nas. - Podjal probe zjednania sobie dziewczyny czarujacym usmiechem, niewiele jednak wskoral. - Gdzie gospodarz? - spytal, by zakonczyc niezreczna sytuacje. Dziewczyna wskazala mu krepego jegomoscia w glebi za lada i Roo, przecisnawszy sie obok kilku bywalcow, zaczal swoja przemowe. Po zaprezentowaniu probek towaru i podaniu ceny, uzgodnili - po krotkich targach - wysokosc zaplaty, w ktorej uwzgledniono koszt posilku i noclegu, po czym mlodzieniec wrocil do Duncana. Posilek byl przecietnie smaczny, ale mlodym ludziom wyposzczonym kilkutygodniowym pobytem na szlaku podroznym wydal sie uczta bogow. Piwo tez nie wyroznialo sie niczym szczegolnym, ale podano je dobrze schlodzone i w duzej ilosci. Kiedy minela pora kolacji i ruch wyraznie oslabl, Duncan zaczal roztaczac swoj urok osobisty przed jedna z dziewek sluzebnych o imieniu Jean, majaca juz za soba lata dziewczece. Niepostrzezenie przylaczyla sie do nich druga, szczuplutka i mloda dziewczyna zwana Betsy, ktora koniec koncow wyladowala na kolanach Roo. Wszyscy sie zasmiewali z dowcipow Duncana, Roo zas resztka rozsadku doszedl do wniosku, ze albo jego kuzyn w rzeczy samej opowiadal historie niezwykle zabawne, albo piwo obnizylo sluchaczom prog poczucia humoru. Kilkakrotnie do towarzystwa podchodzil oberzysta i przeganial dziewczeta do roboty, ale w miare mijania wieczoru nieodmiennie wracaly do kompanii Duncana i Roo. Pary powstaly w sposob wprost nieunikniony: wprawdzie obie damy wolalyby towarzystwo urodziwego Duncana, ale Jean, bardziej atrakcyjna (i doswiadczona), usidlila go bez trudu, Betsy zas musiala ograniczyc swoje zapaly do Roo, ktorego dlonie piescily ja zreszta w sposob swiadczacy o znajomosci rzeczy. Mlodzieniec nie umial stwierdzic, czy naprawde sie spodobal dziewczynie, czy oczekiwala jakiejs zaplaty... i prawde rzeklszy, wcale o to nie dbal. Podniecilo go cieplo jej ciala pod suknia i po chwili zaproponowal: - Chodzmy na gore. Dziewczyna bez slowa wstala, wziela go za reke i poprowadzila ku schodom. Roo byl mocno oszolomiony piwem i nie wiedzial nawet, kiedy Duncan i Jean weszli za nimi do izby, wkrotce tez zatracil sie i zapomnial o wszystkim, procz smaku, dotyku i woni kobiecego ciala... Zdawal sobie - choc niezbyt wyraznie - sprawe z obecnosci Duncana i Jean na sasiednim lozku, ale nie zwracal na nich uwagi. Podczas kampanii na Novindusie sypial z dziwkami, kiedy na pryczach obok kotlowali sie z innymi jego towarzysze... wcale sie wiec tym nie przejal. Szybko pozbyl sie odziezy, pomogl w tym samym Betsy i z pasja zabral sie do dziela. Zapomnial niemal o calym swiecie, nie do tego stopnia jednak, by nie uslyszec dobiegajacego z dziedzinca krzyku i nastepujacego tuz po nim trzasku pekajacego drewna. W pierwszej chwili nie zwrocil na to uwagi, lecz kiedy rozlegl sie kolejny glosny loskot, Roo w jednej chwili zerwal sie na rowne nogi i chwytajac rapier, wrzasnal: - Duncan! Nagi, jak go bogowie stworzyli, blyskawicznie przemknal po schodach i wpadl do izby ogolnej. Bylo tu ciemno, pusto, wiec Roo postanowil przedostac sie do tylnego wyjscia na dziedziniec, starajac sie nie wpadac na wszystkie stoly i nie potykac sie o wszystkie stolki i taborety. Dobiegajace gdzies z tylu sazniste przeklenstwa Duncana byly dowodem, ze nie on jeden ma klopoty - obaj w koncu niezle zaproszyli sobie glowy. Roo znalazl wreszcie drzwi, otworzyl je jednym szarpnieciem i co tchu skoczyl do stajen, gdzie zostawili wozy, ladunek i konie. Wpadlszy do srodka, wdepnal w cos mokrego, a wechem wyczul znajomy aromat wina. Stapal ostroznie - skutki pijanstwa znikly pod naporem emocji i poczucia zagrozenia. Duncan zblizyl sie do Roo, ten jednak scisnal go za ramie, dajac sygnal, by przesunal sie w bok, ku przejsciu. Cos tu bylo nie w porzadku... Roo jednak zorientowal sie w czym rzecz dopiero, kiedy zobaczyl pierwszego konia. Zwierze lezalo na ziemi, broczac obficie krwia z przecietej szyi. Roo szybko sie przekonal, ze wszystkie cztery konie zostaly zabite i to przez fachowca - karki poderznieto im w miejscu zapewniajacym jak najszybsze wykrwawienie sie na smierc. -O cholera! - zaklal Duncan. Roo nagle zobaczyl, ze i stajenny lezy na plecach w kaluzy wlasnej krwi. Podbieglszy ku wozom, ujrzeli, ze wszystkie barylki zostaly albo przedziurawione, albo odbito im szpunty, tak ze wino wylewalo sie juz na dziedziniec. Jakis pracowity opryszek sporym mlotem sumiennie polamal osie wozow, tak ze te staly sie bezuzyteczne... chyba ze ktos wylozylby znacza sume na naprawe pojazdow. Od strony domu nadbiegl oberzysta, ktory stanal jak wryty na widok dwu golych mezczyzn z rapierami - tez golymi - w dloniach. -Co tu sie dzieje? - spytal, nie podchodzac jednak blizej. Pozapinana niedbale nocna koszula i szlafmyca wskazywaly jednoznacznie, ze porwal sie na nogi obudzony ze snu. -Ktos zabil stajennego, moje konie i zniszczyl wozy wraz z towarem - warknal Roo. Nagle na gorze ktos wrzasnal przerazliwie i Roo rzucil sie w tamta strone, przebiegajac obok oberzysty, zanim Duncan zdazyl mrugnac. Chlopak niemal przefrunal przez dziedziniec, wpadl do izby ogolnej, odbil sie od jakiegos stolu i skoczyl na gore, biorac po trzy stopnie naraz. Gdy dotarl do drzwi izby, ktora dzielil z Duncanem, wszedl dwa kroki do srodka, trzymajac rapier w pogotowiu. I znieruchomial. Z tylu podbiegl don Duncan. Kuzyn zajrzal do izby ponad ramieniem nizszego Roo i raz jeszcze zaklal: - O cholera! Jean i Betsy lezaly nagie na swoich poslaniach. Kazda patrzyla w pulap martwym wzrokiem i krewniacy nie musieli nawet widziec ciemnych plam krwi, saczacej sie z gardel dziewczyn, by wiedziec, ze obie nie zyja. Ktos wdarl sie do izby przez okno i zaatakowal z tylu, zabijajac je szybko i ukladajac ponownie na poslaniach. Roo bosymi stopami wyczul, ze stoi w kaluzy krwi i zrozumial, ze po tym, jak obaj z Duncanem skoczyli do stajen, dziewczyny prawdopodobnie podbiegly do drzwi, i zginely, zanim zdaly sobie sprawe z faktu, iz ktos wskoczyl do izdebki przez okno. Potem zauwazyl, ze jego ubranie lezy porozrzucane w nieladzie po calej izbie. Przeszukal je szybko, i w chwili gdy gospodarz wchodzil do izby, mogl juz powiadomic Duncana: - Zabrali zloto. Duncan az sie zachwial, po czym oparl sie o framuge drzwi i wystekal po raz trzeci: - O cholera! Konstabl z Miejskiej Strazy najwyrazniej chcial miec juz dochodzenie za soba. Obejrzawszy martwego stajennego i pomordowane konie, zaszedl do izby, przyjrzal sie zabitym dziewczetom i zadal kilka pytan Duncanowi i Roo. Jasne dlan bylo, ze to sprawka Szydercow i ze wszystko znajdzie sie w raportach, trafiajac do dzialu "Sprawcy nieznani". Jezeli nie schwytano opryszkow na goracym uczynku, znalezienie winnych i udowodnienie komus popelnienia zbrodni w miescie takim jak stolica Zachodnich Dziedzin zdarzalo sie niezmiernie rzadko. W koncu ceklarz odszedl, powiadamiajac ich przedtem, ze jezeli odkryja cos, co mogloby pomoc w rozwiazaniu zagadki i odnalezieniu winnych, natychmiast powinni zameldowac o tym w palacu, zglaszajac sie do siedziby Strazy Miejskiej. Smierc trzech pracownikow zalamala oberzyste, ktory pojal bez trudu, ze wszystkiemu winni sa przybysze. Polecil im wyniesc sie o brzasku, sam zas zabarykadowal sie w swojej izbie. O swicie Roo i Duncan wyszli na dziedziniec oberzy Pod Siedmioma Kwiatami. Poranny ruch jeszcze sie nie zaczal, ale ludzie juz spieszyli ku swoim warsztatom pracy. - Co teraz? - spytal Duncan, kiedy wyszli na ulice. -Nie wiem... - zaczal Roo i nagle zaczerpnal tchu, nieopodal bowiem zobaczyl kogos znajomego. O mur przeciwleglego budynku opieral sie mezczyzna, ktory poprzedniego dnia usilowal wymusic na nich oplate za "ochrone". Roo przecial ulice, potracajac jakiegos spieszacego do pracy czlowieka, ale kiedy dopadl nieznajomego, uslyszal spokojnie wypowiedziane ostrzezenie: - Bez awantur, chlopcze... bo moi przyjaciele wpakuja ci strzale w leb. Duncan, ktory dotarl do nich w sama pore, by uslyszec ostrzezenie, rozejrzal sie szybko dookola i w rzeczy samej na dachu przyleglego budynku zauwazyl lucznika, ktory trzymajac napiety luk, mierzyl w nich strzala dociagnieta do podbrodka. - Teraz juz chyba rozumiecie - rzekl chudzielec - przed jakimi to klopotami chcielismy was ustrzec? -Gdyby istniala szansa, ze moj kuzyn wyjdzie z tego calo - syknal Roo przez zacisniete zeby - to w tejze chwili wyprulbym ci flaki... -Chetnie bym to zobaczyl - odcial sie mezczyzna. - Wczoraj mnie zaskoczyles... ale nie licz na to w przyszlosci. - Usmiechnal sie, i nie byl to mily usmiech. - Chlopcze, nic do ciebie nie mam, to tylko interes. Nastepnym razem, gdy bedziesz mial jakies sprawy w Krondorze, nie odrzucaj... pomocy tak pochopnie, jak uczyniles to wczoraj. -Dlaczego zabiles stajennego i te dziewczyny? - spytal Roo. -Kto? Ja? Nie mam pojecia, o czym mowisz - odparl nieznajomy. - Zapytajcie kogo chcecie... kazdy wam powie, ze Sam Tannerson przez cala noc gral w pokiir u Mamy Jamili w Dzielnicy Biedakow. A co? Kogos zabito? - Machnal niedbale dlonia i odwrocil sie, by odejsc. - Kiedy juz zmadrzejecie i bedziecie gotowi do robienia interesow, popytajcie o mnie... Sama Tannersona nietrudno znalezc. Zawsze jestem gotow do pomocy... - Z ty mi slowy dal nura w coraz gestszy strumien przechodniow i wkrotce zniknal im z oczu. -Dlaczego zabili dziewczeta i stajennego? - zastanawial sie Roo. -Moge sie tylko domyslac - odpowiedzial Duncan - ze to bylo ostrzezenie dla innych... cos w rodzaju ogloszenia "nie robcie interesow z tymi dwoma, bo inaczej spotka was podobny los". -Tylko raz w zyciu czulem sie tak bezradny - przyznal Roo. - Wtedy, kiedy mnie mieli powiesic. Duncan slyszal juz historie o tym, jak to Roo i jego przyjaciela Erika uwolniono spod szubienicy po pozorowanej egzekucji. - No... moze i nie jestes martwy... ale co teraz zrobimy? -Zaczniemy od poczatku - odpowiedzial Roo. - A co innego mozemy zrobic. - Po chwili zas dodal: - Ale przedtem udamy sie do palacu... do cekhauzu Miejskiej Strazy. -Po co? -Zeby im powiedziec, ze znamy nazwisko czlowieka, ktory za tym stoi. Sam Tannerson. -Myslisz, ze to jego prawdziwe miano? -Pewnie nie... - powiedzial Roo, ruszajac w strone palacu. - Ale posluguje sie nim czasami... a to wystarczy. Duncan wzruszyl ramionami. - Nie wiem, co przez to wskoramy... ale poniewaz i tak nie mamy niczego lepszego do roboty... czemu nie? - Dolaczyl do kuzyna i ruszyl z nim ku siedzibie ksiecia Krondoru. Erik wyjrzal na dziedziniec, na ktorym cwiczyli rekruci. Przypomnial sobie - nie bez poczucia pewnej winy - przewrotna ucieche, jakiej doznal na widok Alfreda, ktorego omal nie trafil szlag, kiedy mu powiedziano, ze traci swe kapralskie szlify i w nowej armii Ksiecia zostaje zwyklym szeregowcem. Trzykrotnie tez Erik musial powalic go na ziemie, zanim wreszcie dotarlo don, ze musi robic, co mu kaza. Mlody kapral wiedzial jednak, ze w osobie Alfreda Ksiaze zyskuje doskonalego zolnierza... o ile tylko nauczy sie panowac nad nerwami. -Co o nich myslisz? - spytal go de Longueville, stojacy za plecami. -Wiedzialbym, co myslec - odparl Erik, nawet sie nie odwracajac - gdyby mnie powiadomiono, do czego zmierzacie ty, Ksiaze... i prawie kazdy, kogo tu spotykam... bo wszyscy wiedza wiecej ode mnie. -Przeciez byles tam i wiesz, co sie szykuje - rzekl spokojnie de Longueville. -Mysle, ze mamy tu paru ludzi, ktorzy jakos sobie poradza - odpowiedzial Erik. - Wszyscy sa doswiadczonymi zolnierzami, ale kilku z nich na nic nam sie nie przyda... -Dlaczego? - spytal Robert. Dopiero teraz Erik sie odwrocil i spojrzal na swego rozmowce. - Niektorzy to stare garnizonowe szczury, zdolne tylko do lekkiej sluzby i oczywiscie pochlaniania posilku trzy razy dziennie. Ich panowie zdecydowali widac, ze taniej bedzie przerzucic koszty ich utrzymania na Korone. Inni sa... - Wzruszyl ramionami. - Nie wiem, jak to powiedziec... Podobnie jest z koniem, ktorego sie uzywa do jednego rodzaju pracy; kiedy potem chcesz go wykorzystac do czego innego, musisz oduczyc go najpierw starych nawykow... -Mow dalej - kiwnal glowa Robert. -Niektorzy z nich nie potrafia samodzielnie myslec. W bitwie, kiedy uslysza rozkazy, sprawia sie dobrze, ale jesli ich sie zostawi samych... - Erik nie dokonczyl. -Zbierz wszystkich dekownikow i tych, co sa zbyt starzy, by nauczyc sie czegos nowego, albo zbyt krotkowzroczni, by siegnac mysla dalej poza popoludniowy posilek. Trzeba bedzie ich odeslac do lordow i panow lennych. Tych, co potrafia myslec samodzielnie, chce miec gotowych do wymarszu w godzine potem, jak pierwsza grupa lazeg wyniesie sie z koszar. Zanim zajmiemy sie powazna rekrutacja, musimy miec wyszkolonych podoficerow. -Powazna rekrutacja? -Niewazne... Powiem ci wszystko we wlasciwym czasie. Erik zasalutowal i mial sie juz oddalic, kiedy od zamku nadbiegl zdyszany straznik. - Mosci sierzancie... Lord Konetabl chce, byscie wespol z kapralem niezwlocznie stawili sie w siedzibie ceklarzy. -Co o tym myslisz? - wyszczerzyl sie de Longueville. - Ide o zaklad, ze to jeden z naszych ptaszkow... -Nie bede sie zakladal - wzruszyl ramionami Erik. I podazyl za towarzyszem przez labirynt korytarzy palacu ksiazecego. Twierdza pierwotnie powstala dla ochrony portu przed najazdami piratow z Queg, ale kazdy z jej dziedzicow dodawal cos z biegiem lat wedle wlasnej pomyslowosci i potrzeb. W koncu wiec rozrosla sie niepomiernie i objela zabudowa niemal cale wzgorze, ktorego pierwej byla tylko zwienczeniem. Erik zaczynal juz jakos przyzwyczajac sie do otoczenia i nie czul sie tu juz tak bardzo obco, wciaz jednak pewnych rzeczy nie rozumial. Od powrotu do miasta rzadko widy wal Bobby'ego. Obu im z Jadowem powierzono ponad stu ludzi, a rozkazy sierzanta byly nad wyraz proste: - Zacznij z nimi cwiczenia i miej na nich oko. - Erik nie bardzo wiedzial, co to moglo oznaczac, ale wraz z drugim kapralem opracowali intensywny trening, oparty glownie na wlasnych doswiadczeniach, jakie zapamietali z czasow, gdy szkolil ich de Longueville. Po tygodniu Erik mial juz niezle pojecie o tym, ktorzy z rekrutow nadadza sie do tworzonej przez Calisa armii, a ktorzy sobie nie poradza. Calis gdzies przepadl, a spytany o to de Longueville wzruszyl tylko ramionami i powiedzial, ze dowodce wyslano dokads z wazna misja. Budzilo to w Eriku niepokoj, podobnie jak fakt, ze nie bardzo umial znalezc dla siebie miejsce w tym wszystkim, co sie wokol niego dzialo. Regularni palacowi straznicy albo go unikali, albo traktowali z niezwykla - jak na kaprala - unizonoscia. Sierzanci gwardii zwracali sie don "sir", ale kiedy zadawal im pytania, otrzymywal odpowiedzi szorstkie, a niekiedy wrecz niegrzeczne. Oczywiste bylo, ze pomiedzy nowymi zolnierzami Calisa, a regularna - i istniejaca juz - armia, szykuje sie jakis zatarg. Kiedy dotarli do cekhauzu komendanta strazy, Erik niemal odruchowo siegnal po miecz, ujrzawszy Roo wycofujacego sie z budynku tylem i trzymajacego z dloni rekojesc obnazonego rapiera. Ze srodka cekhauzu dal sie slyszec okrzyk: - Nie zrobi ci krzywdy! Odloz bron! - Erik zorientowal sie, ze wolajacym jest William, Lord Konetabl Krondoru. Na twarzy Roo pojawil sie wyraz niedowierzania, Erik jednak nie mogl dostrzec tego, co wytracilo jego przyjaciela z rownowagi. Ale w nastepnej chwili zobaczyl... i tak go to zdumialo, ze niewiele braklo, a bylby sie potknal i upadl. Z cekhauzu wychylil sie bowiem zielonoluski gad o czerwonych, wielkich slepiach i krokodylim lbie na dlugiej, muskularnej szyi. A potem wylonila sie reszta tulowia i Erik ujrzal skrzydla. Byl to maly smok! Zanim Erik zdazyl cokolwiek zrobic, Robert klepnal go po ramieniu: - Odprez sie! - Po czym zrobil krok ku zielonemu stworowi i rzekl serdecznie: - Fantus, ty stary lotrze! - Klekajac obok, objal smoka za szyje i usciskal, jakby obejmowal starego, przyjaznego psa. A potem zwrocil sie do Erika i Roo: -To stworzenie jest domownikiem naszego Lorda Williama, postarajcie sie wiec nie zasmucac krolewskiego kuzyna, zabijajac jego pieszczocha, dobrze? W glebi cekhauzu rozlegl sie wybuch smiechu i glos Williama: - Ha! Fantus mowi, ze chcialby to zobaczyc! Bobby pieszczotliwie potarl skorzaste i pokryte luska powieki gada, a potem powiedzial: - Wciaz ten sam zawadiaka, co? Erik przyjal za dobra monete slowa de Longueville'a, ze maja do czynienia z oswojonym zwierzakiem, choc bardziej osobliwego pupila trudno byloby sobie wyobrazic. Stwor zmierzyl go nieufnym spojrzeniem i mlodzieniec nabral przekonania, ze we wzroku Fantusa kryje sie niemala inteligencja. Cofajac sie ku miejscu, gdzie przy scianie tkwil wciaz do niej przylepiony Roo, zajrzal do wnetrza cekhauzu. Zobaczyl stojacego dowodce ceklarzy oraz Lorda Konetabla siedzacego za stolem. William byl niewysokim czlowiekiem, niewiele wyzszym od Bobby'ego, i wygladal odpowiednio do swego wieku, ktory Erik ocenil na jakies piecdziesiat lat. Uwazano go za jednego z najlepszych wodzow Krolestwa. Powiadano, ze Ksiaze Arutha spedzil swe ostatnie lata zycia na szlifowaniu umiejetnosci i wojskowych talentow Williama, ktorego nauczyl niemal wszystkiego, co sam umial. Czyny Aruthy przeszly do legendy, on sam zas byl uwazany za najswietniejszego wodza w calej spisanej historii Krolestwa. -Lord James zjawi sie za chwile - oznajmil William Robertowi, po czym zwrocil sie do Erika i Roo: - Zechciejcie, prosze, przyniesc troche wody. Wasz przyjaciel omdlal... Erik zerknal w kat, skad wystawaly nogi Duncana i zdal sobie sprawe, ze kuzyn Roo najwidoczniej musial pierwszy wejsc do cekhauzu i zetknac sie z malym smokiem. -Ja migiem... - powiedzial i wybiegl z izby. A wlasnie zaczynalem sie przyzwyczajac do mysli, powiedzial sobie, ze wszystko, co w zyciu dziwne i niezwykle, juz mnie spotkalo... Rozdzial 5 PRZYBYSZ Roo ziewnal.Dyskutowano juz od godziny. Chlopak od dluzszej chwili myslal o niebieskich migdalach i kiedy zadano mu pytanie, musial przyznac: - Przepraszam, panie, ale nie doslyszalem, o coscie pytali... -Moj poczciwy Robercie - odpowiedzial James, Diuk Krondoru - mniemam, ze nasz mlody przyjaciel musi nieco odpoczac. Zaprowadz go na dol do jadalni... a ja z Williamem jeszcze tu troche pogawedzimy. Dyskusja w kwaterze Dowodcy Strazy trwala od chwili przybycia don Roo, ale dopiero uwaga Diuka sprawila, ze obaj krewniacy przypomnieli sobie, iz nie zdazyli zjesc sniadania. De Longueville skinieniem dloni poprosil Duncana i Roo, aby poszli za nim. Gdy znalezli sie na korytarzu, poza komnata, Roo nie wytrzymal: - Sierzancie, co tu sie wyrabia? Stracilem juz niemal nadzieje na odzyskanie moich pieniedzy, ale zalezy mi na tym, by zobaczyc tego skurwiela, Tannersona, na haku. -Nadal jestesmy zlosliwym, malym szczurkiem, he? - usmiechnal sie Robert, patrzac wstecz przez ramie. - To cecha, jaka w ludziach podziwiam najbardziej... Ale to nie jest proste - ciagnal dalej, wiodac ich korytarzami. - Nie mozemy ot, tak sobie, zebrac oddzialu ceklarzy, wymaszerowac bunczucznie, zlapac Tannersona za kark i powiesic go przy aplauzie tlumu... -Brak swiadkow zbrodni - pokiwal glowa Duncan. -Otoz to. Pozostaje tez otwarte pytanie o motyw tych morderstw. -W rzeczy samej - przytaknal Roo. - Dla ostrzezenia dosc byloby zniszczyc moj towar... Robert gestem dloni zaprosil ich, by weszli do jadalni: -Gotow jestem sie zalozyc, ze nad ta sama kwestia lamia sobie teraz glowy Diuk i Konetabl... Wszedlszy do jadalni, Roo zauwazyl stojacych w glebi Erika i Jadowa, podczas gdy przy stolach rozsiadla sie kompania wojakow w szarych kurtkach i spodniach. Robert skinieniem dloni wezwal Erika do siebie. - Sierzancie? - spytal Erik, podchodzac. -Powiedz Jadowowi, by przez chwile popilnowal twoich ludzi, a sam siadaj przy nas... Erik zrobil, co mu kazano, a gdy zajal miejsce, poslugacze podali wszystkim piwo i posilek. De Longueville ugryzl kes chleba i rzekl, przezuwajac go: - Mysle, ze dzis w nocy bedziemy mieli troche zabawy... -Zabawy? - spytal Roo. -O ile znam Diuka - ciagnal sierzant - dojdzie pewnie do wniosku, ze ostatnio bylo w Krondorze troche za duzo zabojstw... i ze trzeba cos z tym zrobic. -A co tu mozna zrobic? - spytal Roo. - Nawet taki wiejski kmiotek jak ja wie, ze Szydercy rzadza ta czescia miasta od... no... dluzej, niz zyje na tym swiecie. -Owszem... - kiwnal glowa de Longueville. - Ale tez nigdy przedtem tytulu Diuka Krondoru nie posiadal ktos taki jak Lord James. - Usmiechnal sie i odgryzl kes baraniny, po czym ciagnal dalej: - Lepiej sie przygotujcie, chlopcy. Mysle, ze wezmiecie udzial w nocy pelnej wydarzen... -My? - spytal Roo. -Avery... - rzekl z powaga de Longueville - pewien jestes, ze chcesz stracic te ucieche? Zreszta... popraw mnie, jezeli sie myle, ale chyba idzie o twoje zloto, nieprawdaz? A zreszta... masz cos lepszego do roboty? -W tej chwili.;, to nie. -Damy wam jakas prycze, byscie mogli wypoczac razem z tym twoim pieknisiem - podsunal mu de Longueville. - Mysle, ze ruszymy dopiero w nocy... -Jezeli istnieje choc nikla szansa, ze uda sie odzyskac moje pieniadze, chetnie zaryzykuje. W koncu to ja wszystko rozpetalem i chcialbym to jakos zakonczyc... nie policze wiec za stracony czas. - Spojrzal na Erika. - Bylo w tym i twoje zloto... Erik wzruszyl ramionami. - Bez ryzyka nie ma zysku... Tyle to i ja wiem. -Jakos ci to wyrownam - obiecal Roo. Spojrzal ku ludziom jedzacym kolacje w przeciwleglym koncu sali. - Nowa grupka stracencow-desperatow, sierzancie? De Longueville usmiechnal sie paskudnie. - Na razie nie sa dostatecznie zdesperowani... no, ale jeszczesmy sie za nich nie wzieli na dobre. Na razie usilujemy wylonic tych, ktorzy sie nadaja, prawda, Eriku? -Prawda, sierzancie - odpowiedzial Erik. - Ale wciaz nie bardzo wiem, co mamy z nimi robic potem... -O... cos sie z pewnoscia wymysli - odpowiedzial Robert obojetnie. - Przy odrobinie szczescia, lada dzien wplynie do portu "Zemsta Trencharda"... i moze pokaze sie jeszcze paru chlopakow... Duncan pytajaco podniosl jedna brew, ale nikt sie nie kwapil, by mu wyjasnic, o czym mowa. -A gdzie sie podziewa kapitan? - spytal Roo. -Wyjechal z Nakorem do Stardock - odpowiedzial Robert. - Powinien wrocic za kilka tygodni... -Zastanawiam sie, co on kombinuje... Na twarzy de Longueville'a pojawil sie wyraz znany az za dobrze, i Roo natychmiast pozalowal, ze w ogole sie odzywal. Wszyscy siedzacy przy stole - wyjawszy Duncana - mieli dostep do sekretu znanego tylko nielicznym i wypowiedzi takie moglyby sciagnac na Roo klopoty wieksze, nizby sobie zyczyl... oczywiscie, gdyby nie wzial do serca milczacego ostrzezenia Roberta. Erik zerknal na kompana tak, ze nie trzeba bylo wspominac wspolnie spedzonego dziecinstwa, by pojac, iz przyjaciel tez zyczylby sobie, by Roo trzymal jezyk za zebami. -Ehem... - odchrzaknal Roo. - Wiecie... mysle, ze jak mamy dzisiaj gdzies wychodzic po nocy, to powinienem sie zdrzemnac... Robert kiwnal glowa, Erik sie usmiechnal, a Duncan zrobil taka mine, jakby niczego nie zauwazyl... i rozmowa przy stole potoczyla sie dalej. -Widzicie? - spytal Calis spogladajacy na morze ponad relingiem. Nakor zmruzyl oczy i spojrzal pod zachodzace slonce. - Keshanski patrol. Calis i jego towarzysze stali na pokladzie rzecznej lodzi, przeplywajacej wzdluz wybrzeza Morza Marzen, w odleglosci kilku mil od Shamaty. - Jezeli mozemy ich stad dostrzec, to znaczy, ze zapuscili sie znacznie poza granice wod terytorialnych... -Krolestwo i Kesh - wzruszyl ramionami Nakor - zawsze sie spieraly o ten rejon. Ziemie sa tu zyzne, mozna by przeprowadzic ruchliwe szlaki handlowe, ale nikt nie zbiera tu plonow i nie ciagna tedy zadne karawany, a to z powodu napadow na granicach. I tak to sie ciagnie... jak w przypadku starego czlowieka, zbyt chorego, by zyc, ale nie gotowego jeszcze na smierc. - Spojrzal na towarzysza. - Powiedz o tym dowodcy garnizonu w Shamacie, a wysle patrol, ktory przegoni Keshan na poludnie. Calis potrzasnal glowa. - Nie bardzo wiem, czy trzeba mu o tym wspominac. - Usmiechnal sie krzywo. - Moze lepiej mu niczego nie mowic. Jesli to zrobie, moze poczuc nagla potrzebe zrobienia dobrego wrazenia na wyslanniku Ksiecia, i by mnie zadowolic, rozpeta wojne. Calis dlugo jeszcze wpatrywal sie w horyzont, nawet wtedy, gdy keshanski okret zniknal innym z oczu. Na poludniowym wschodzie widac bylo port Shamate, ale - biorac pod uwage lekka poludniowa bryze - mieli tam trafic najwczesniej za godzine. -Co ty tam widzisz, Calisie? - spytal Nakor, a w jego glosie zabrzmiala troska. - Od czasu naszego powrotu jestes nieustannie zamyslony... Calis nie potrzebowal wyjasniac zbyt wiele Nakorowi, ktory o Pantathianach i ich magii wiedzial zapewne wiecej, niz ktokolwiek z zyjacych. Niewatpliwie tez widzial najgorsze z przejawow tej magii. Calis jednak obecnie nie troszczyl sie o bezpieczenstwo Krolestwa. Na sercu Calisa lezala bardziej osobista troska. - Po prostu pomyslalem o pewnej osobie... Nakor usmiechnal sie i spojrzal przez ramie na Sho Pi, niegdysiejszego mnicha z zakonu Dali, ktory obecnie - na polecenie Nakora - chrapal w najlepsze na beli bawelny. -Kim ona jest? -Slyszales juz, jak o niej mowilem. To Miranda. -Miranda... Hm... -mruknal Nakor. - Owszem, slyszalo sie to i owo. Wedle tego, co o niej mowia, tajemnicza kobieta... Calis kiwnal glowa. - Tak... dziwna z niej osoba. -Ale atrakcyjna - wtracil Nakor. - Tez mi o tym mowiono. -Niewatpliwie. Otaczaja ja tajemnice, ale jej ufam. -I tesknisz za nia... Calis wzruszyl ramionami. - Nie jestem zwykla istota... -Jestes jedyny w swoim rodzaju. -I to, co wyniklo z naszej znajomosci, troche mnie... niepokoi - dokonczyl Calis. -To zrozumiale - przyznal Nakor. - Bylem dwukrotnie zonaty... Pierwszy raz, w mlodosci... wiesz, kto byl moja zona. Calis kiwnal glowa. Kobieta, ktora Nakor poznal pod imieniem Jorny, stala sie Lady Vinella, agentka Pantathian, a zetkneli sie z nia ponad dwadziescia lat temu, podczas pierwszego pobytu Nakora i Calisa na Novindusie. Teraz byla Szmaragdowa Krolowa, zywym wcieleniem Almy-Lodaki, jednej z Valheru, ktora stworzyla Pantathian. Szmaragdowa Krolowa stala na czele tworzonej za morzem armii, a pewnego dnia na jej czele miala zaatakowac Krolestwo. -Druga zona byla mila osoba... miala na imie Sharmia. Zestarzala sie i w koncu umarla. Wiesz... jestem od ciebie szesciokrotnie starszy, ale nadal nie bardzo umiem obchodzic sie z kobietami, ktore wpadaja mi w oko. - Nakor uniosl dlon. - Moge ci tylko rzec jedno, Calisie. Jesli juz musisz sie zakochac, obdarz uczuciem kobiete dlugowieczna... -Nie bardzo wiem, czym jest milosc - odparl Calis, usmiechajac sie dosc niewesolo. - Moi rodzice stworzyli zwiazek jedyny w swoim rodzaju... i niemala role odegrala w tym magia. Ojciec Calisa, Tomas, byl czlowiekiem, lecz w mlodosci zostal poddany transformacji w istote niezupelnie ludzka. Nie stal sie tez do konca Smoczym Wladca - jak ludzie zwali Valheru - choc Aglaranne, matke Calisa, Krolowa Elfow z Elvandaru, pociagnela ku niemu ta wlasnie czesc jego osobowosci, ktora wchlonela dziedzictwo starozytnej rasy. -Miewalem przelotne zwiazki - ciagnal Calis - ale zadnej kobiecie nie udalo sie przykuc mnie do siebie na dluzej... -Az trafila ci sie Miranda - dokonczyl Nakor, a Calis kiwnal glowa. - Moze to ta otaczajaca ja aura tajemniczosci - zastanawial sie maly frant. - Albo fakt, ze gdzies przepadla... Czy ty i ona... eeehm... - odchrzaknal znaczaco. -Oczywiscie - parsknal smiechem Calis. - Przeciez nie zakochalbym sie w niej bez... Nakor zmruzyl powieki. - Zastanawiam sie, czy jest choc jeden czlowiek na ziemi, ktory poigrawszy w lozku z kobieta, zachowalby zdrowy rozsadek i nie uznal tych amorow za milosc... -O czym ty gadasz? - zdziwil sie Calis. -Wciaz zapominam, ze choc masz juz dobrze po piecdziesiatce, wedle twej rasy jestes jeszcze golowasem... -Jestem dzieckiem - uscislil Calis. - Wciaz jeszcze musze sie uczyc zachowywac tak, jak przystalo na godnego eledhela... - Uzyl miana, jakiego w stosunku do samych siebie uzywali czlonkowie ludu jego matki, zwani przez ludzi elfami. -Niekiedy podejrzewam - powiedzial Nakor - ze ci mnisi, ktorzy skladaja sluby czystosci, doskonale wiedza, jak ogranicza ludzki umysl nieustanne myslenie tylko o tym, kogo by tu wciagnac pod koc... -Rodacy mojej matki sa inni - zapewnil go Calis. - Zdarza sie, ze pomiedzy mezem i przeznaczona mu niewiasta zaczyna rodzic sie uczucie i kiedy przychodzi wlasciwy moment. ... po prostu wiedza. Calis ponownie zerknal ku brzegowi, wplywali bowiem w zatoke, w glebi ktorej lezala Shamata. - Mysle, ze to wlasnie ciagnie mnie ku ludzkiej stronie mojej natury, moj Nakorze. Stateczne przemijanie czasu w Elvandarze kryje w sobie pewna monotonie, ktora tylko po czesci mi odpowiada. Burzliwe nurty ludzkich spolecznosci kusza mnie bardziej, niz spokojna ton ojczystego domu. -A ktoz mialby ci rzec, co sluszne? - wzruszyl ramionami Nakor. - Jestes niepodobny do nikogo... ale ostatecznym prawem tego swiata jest, ze kazdy czlowiek, niewazne, kim jest z urodzenia, samodzielnie musi decydowac, kim ma byc. Kiedy wyrosniesz z tego okresu "dzieciecego", o ktorym mowiles, moze dojdziesz do wniosku, ze czas zaczac zycie wsrod ludu twej matki. Zapamietaj jednak jedyna rade, jaka ci daje stary czlowiek niezbyt wprawny w ich dawaniu: kazdy, kogo spotkasz, kazdy, z kim zetknie cie los, moze cie czegos nauczyc. Tyle ze niekiedy musza minac lata, zanim zrozumiesz, co ci ofiarowano... - Nakor przerwal i zajal sie obserwowaniem panoramy portu, do ktorego wlasnie wplywali. Lodz kierowala sie ku porosnietemu trzcina brzegowi, wzdluz ktorego przemykaly czolna klusownikow polujacych na kaczki lub inne wodne ptactwo, i rybakow zaciagajacych sieci. Stateczek Nakora i Calisa spokojnie przeplywal obok, a obaj podroznicy zachowali milczenie az do konca podrozy. Coraz glosniejsze odglosy zycia miasta, ku ktoremu plyneli, zbudzily w koncu Sho Pi, i kiedy lodz przybila do pomostu, mlodszy z Isalanczykow stal juz kolo swego "mistrza" i Calisa. Jako plynacy w sluzbie Ksiecia Calis mial prawo zejsc na lad przed innymi, on jednak odsunal sie od relingu, pozwalajac towarzyszom podrozy, by wysiedli pierwsi. Kiedy w koncu zeszli na lad, przez dluga chwile przygladal sie brzegom i samemu miastu. To zas oddzielalo od portu niemal osiem mil sadow i gospodarstw rolnych. Poczatkowo Shamata byla siedziba niewielkiego garnizonu, ustanowionego tu dla obrony poludniowych rubiezy Krolestwa przed zagonami Kesh. Grodek z czasem sie rozrosl i po latach przeksztalcil w najwieksze i poludniowych miast Krolestwa. Na przystani czekala na Calisa druzyna zolnierzy, lecz zamiast ruszyc ku miastu, nieliczny konwoj skierowal sie brzegami Morza Snow do ujscia rzeczki wyplywajacej z Wielkiego Jeziora Gwiazdzistego. Wzdluz rzeki mieli podazyc do miasteczka Stardock, ktore lezalo na poludniowym brzegu jeziora, naprzeciwko siedziby magow zamieszkujacych wyspe. Na przystani zebrala sie tez grupka zebrakow, wydrwigroszow i ludzi gotowych do swiadczenia roznorakich uslug. Przybycie lodzi zawsze oznaczalo okazje do zarobku... legalnego badz tez nie. Na widok tego zgromadzenia sepow Nakor usmiechnal sie szeroko i ostrzegl Sho Pi: - Bacz na sakiewke. -Nie mam sakiewki, mistrzu. Nakor zrezygnowal juz z prob oduczenia Sho Pi nazywania go "mistrzem", wiec nic nie odpowiedzial. -To takie powiedzenie... - parsknal smiechem Calis. Kiedy zeszli z lodzi, u stop trapu powital ich sierzant w mundurze garnizonu miejskiego Shamaty. Podobnie jak baronowie zamieszkujacy pogranicze polnocne, dowodca garnizonu w Shamacie odpowiadal bezposrednio przed Korona, dlatego tez ceremonial obowiazujacy w Dolinie Marzen nie zawieral wiele czczych formalnosci. Calis, ogromnie rad, ze nie ma zadnych towarzyskich zobowiazan wobec miejscowej szlachty, podszedl do wojaka i spytal: - Nazwisko? -Sierzant Aziz, milordzie! -Mow mi kapitanie - odpowiedzial Calis. - Trzeba nam trzech koni i eskorty do jeziora. -Golebie przybyly przed kilkoma dniami, mosci kapitanie - odparl sierzant. - Mamy tu w porcie wydzielony garnizon... dosc koni i ludzi, by zaspokoic wasze potrzeby. Moj dowodca przysyla zaproszenie na kolacje. -Chyba z niego zrezygnuje - odpowiedzial Calis, zerknawszy na niebo. - Do zmierzchu zostaly jeszcze przynajmniej cztery godziny, a moja misja jest pilna. Posylajac po konie i ludzi, przekaz kapitanowi moje przeprosiny. - Rozejrzal sie wokol i dostrzegl nieopodal malo zachecajaca oberze. - Znajdziesz nas tam... -Wedle rozkazu! - Sierzant zaczal wydawac polecenia tkwiacemu obok jezdzcowi, ktory wysluchawszy wszystkiego, dal koniowi ostroge i ruszyl w droge. -Nie potrwa to dluzej niz godzine, mosci kapitanie. Bedzie eskorta, konie i zapasy na droge. -Dobrze - odparl Calis i skinieniem dloni wezwal Nakora i Sho Pi, by weszli za nim do portowej oberzy. Gospoda - pasujaca do otoczenia - nie byla ani najgorsza, ani najlepsza z tych, w jakich wczesniej przyszlo im popijac. Byla dokladnie taka, jakie mozna znalezc we wszystkich portach swiata nieopodal przystani - odpowiednia do leniwego oczekiwania na sprzyjajaca okazje, nie na tyle dobra jednak, by wybrali ja goscie, gdyby chcieli zagladac tu stale i czesto. Czekajac na pojawienie sie eskorty, Calis zamowil dla towarzyszy kolejke ale. Mniej wiecej w polowie drugiego kufla uwage Nakora zwrocil halas dobiegajacy z zewnatrz. Uslyszal nieartykulowany wrzask, potem serie malpich pohukiwan i zaraz potem salwy smiechu sporego tlumu. Wstal i wyjrzal przez okno. - Do kata! Nic nie widze. Wyjdzmy na zewnatrz. -Zostanmy... - sprzeciwil sie Calis, ale maly Isalanczyk zdazyl juz zniknac za drzwiami. Sho Pi wzruszyl ramionami i podazyl za swoim mistrzem. Calisowi pozostalo wiec jedynie wstac, wyjsc i zobaczyc, w jakiez to nowe klopoty pakuje Nakora jego nieposkromiona ciekawosc. Na zewnatrz zobaczyl niewielkie zgromadzenie ludzi, ktorzy obserwowali mezczyzne siedzacego na ziemi i ogryzajacego zaciekle kawal baraniej kosci. Calis pomyslal, ze ten nieznajomy jest najbrudniejszym czlowiekiem, na jakiego kiedykolwiek sie natknal. Obszarpaniec wygladal - i pachnial -jakby od kilku lat sie nie kapal. Zycie na szlaku i pod golym niebem czyni wprawdzie mniej wrazliwym na przestrzeganie norm czystosci, przyjetych na dworze Ksiecia, ale ten czlowiek nawet wsrod najbrudniejszych parobkow zarobilby sobie przydomek chodzacej kupy gnoju. Mial czarne, zmierzwione wlosy z pasmami siwizny, poplamione blotem i zatluszczone. Klaki, wsrod ktorych tkwily wplatane zdzbla slomy i trawy (niektore pokryte zaschnieta krwia) zwisaly mu az do ramion. Jego broda byla rownie brudna, a widoczna nad nia twarz tez pokrywala niemal skorupa nieczystosci. Skore mial ciemna, prawie smagla - a w szacie, ktora sie okrywal, przezieralo tyle dziur, ze mozna by jej uzyc jako sieci. Koloru materialu nie sposob bylo odgadnac, bo wszystek pokrywaly plamy i tluszcz. Lata kiepskiego odzywiania wycienczyly go niemal do cna, a jego rece i nogi pokryte byly wrzodami i strupami. -Dalejze, w tan! - wrzasnal jeden z tragarzy. Skulony mezczyzna warknal niemal jak zwierze, ale kiedy okrzyk powtorzono kilkakrotnie, odlozyl wyssana kosc i wyciagnal reke. - Prosze... - odezwal sie zaskakujaco placzliwym tonem, jakim dziecko mogloby blagac, by go nie bito. Slowo to wymowil jak: - Pjosze... -Przedtem zatancz! - wrzasnal ktos w glebi tlumu. Obszarpany zebrak wstal i nagle zakrecil sie jak fryga, wykonujac kilka szalenczo szybkich obrotow i podskokow. Calis stanal tuz za Nakorem, uwaznie obserwujacym zebraka. W ruchach nieszczesnika bylo cos osobliwie znajomego... jakby w szalonych obrotach byl znany rytm. - Co to jest? - spytal. -Cos fascynujacego - odpowiedzial Nakor, nawet sie nie obejrzawszy. Zebrak zakonczyl wystep i chwiejac sie ze slabosci, wyciagnal proszaco dlon. Ktos rzucil mu na poly zjedzona kromke chleba, ktora upadla obok stop zebraka. Ten szybko sie pochylil i podniosl ja. -Hej tam, do roboty! - wrzasnal nadzorca tragarzy i wiekszosc rozbawionych widzow wrocila do swoich zajec. Kilku jeszcze przez chwile zostalo, by pogapic sie na nieszczesnika, ale i oni w koncu odeszli. -Co to za jeden? - spytal Calis, odwracajac sie ku jednemu z mieszkancow miasta. -Jakis wariat - odpowiedzial zagadniety. - Pokazal sie tu przed kilkoma miesiacami i zarabia jak moze... tanczy za kilka kesow zarcia. -Skad przybyl? - zainteresowal sie Nakor. -Nie wiadomo... - odpowiedzial mieszczuch, oddalajac sie w swoja strone. Nakor podszedl do siedzacego zebraka i przyklakl obok, patrzac mu uwaznie w twarz. Nieznajomy warknal niczym zwierze i odwrocil sie od patrzacego, jakby w obawie, ze zabiora mu jego kromke chleba. Isalanczyk siegnal do swego przepastnego wora i wyjal zen pomarancze. Wetknawszy w owoc koscisty palec, odlupal cwiartke i podal ja zebrakowi. Ten patrzyl przez chwile nieufnie, a potem nagle chwycil dar i wlozyl sobie cala cwiartke do ust, po czym zaczal ja lapczywie przezuwac. Sho Pi i Calis staneli obok Nakora, a polelf zapytal: - Po co to wszystko? -Nie bardzo jeszcze wiem - odparl maly frant, wstajac. - Ale musimy wziac tego czleka ze soba... -Dlaczego? - zdumial sie Calis. -Nie wiem - odpowiedzial jak zwykle jasno i bez wykretow Nakor. - Ale... jest w nim cos znajomego. -Co takiego? Znasz go? Nakor podrapal sie po brodzie. - Nie wydaje mi sie... choc trudno rzec cos pewnego, biorac pod uwage ten jego brud i zarost. Ale nie... chyba go nie znam. Mysle jednak, ze moze byc wazny... -Jakim sposobem? -Nie wiem - usmiechnal sie Isalanczyk. - Nazwij to przeczuciem... Calis nie wygladal na przekonanego, choc podczas minionych, spedzonych wspolnie lat nauczyl sie traktowac powaznie przeczucia Nakora. Kiwnal wiec tylko glowa. W tejze chwili rozlegl sie loskot kopyt koni szybko zblizajacego sie oddzialku eskorty. - Trzeba ci bedzie go jednak przekonac - zwrocil sie do Nakora - by dosiadl konia. -A... - maly Isalanczyk podrapal sie w brode - to istotnie moze nastreczyc pewnych trudnosci... -I przede wszystkim - dodal Orzel - musimy go wykapac. Usmiech Nakora tylko sie poglebil. - To moze byc jeszcze zabawniejsze. -No to pomysl, jak to zrobic. - Calis rowniez sie usmiechnal. - Jesli trzeba bedzie, kaze straznikom wrzucic go do morza. ... Nakor odwrocil sie ku zebrakowi i zaczal rozwazac sposoby wprowadzenia slow w czyn... a jezdzcy ustawili sie w polokrag przed Calisem. Zebrali sie w skromnej i niczym na pozor nie rozniacej sie od innych oberzy oddalonej o kilka ulic od Dzielnicy Biedakow. Oberza nalezala do Ksiecia Krondoru, choc niewielu z jej klientow zdawalo sobie z tego sprawe. Na tylach byla izba, w ktorej rozpoczeto narade pod przewodem Roberta de Longueville'a. -Duncan, i ty, Williamie... - sierzant skinieniem dloni wskazal czlowieka, ktorego Roo nigdy przedtem nie widzial -musicie przedostac sie do malej budki nieopodal rogu ulicy Swiecowej i traktu Dulanica. Czlowiek, ktory sprzedaje tam szarfy i nakrycia glowy jest informatorem Szydercow. Upewnijcie sie, ze nikogo nie ostrzeze. Jesli nie da sie inaczej, trzeba go ogluszyc i zwiazac. Roo spojrzal na Erika, ktory tylko wzruszyl ramionami. Oprocz ludzi, z ktorymi jadl rano sniadanie, w izbie znalazlo sie jeszcze kilkanascie osob zupelnie mu obcych. Pora wieczerzy minela godzine temu i wiekszosc kramow byla juz zamknieta na glucho, w pozostalych zas robiono ostatnie porzadki. Erik i Roo mieli z sierzantem i Jadowem dotrzec do sklepu i czekac po drugiej stronie ulicy. Robert wyjasnil, ze na jego znak maja wpasc do sklepu tak szybko jak to tylko mozliwe. Powtorzyl to dwukrotnie, z czego Roo wysnul wniosek, ze de Longueville uwaza to za najistotniejsza czesc nocnej misji. -Wy, wy, i wy... - zwrocil sie teraz Bobby do czlonkow trzech zespolow wyznaczonych do eliminacji mozliwego zagrozenia ze strony Szydercow - ...idzcie tylnymi drzwiami. Milczal przez chwile, a potem zwrocil sie do Duncana i Williama: - Teraz wy... wyjdzcie od frontu. Wskazani wyszli, a w ciagu nastepnych dziesieciu minut rozeslano pozostalych agentow. Kiedy zostali we czworke, Roo wreszcie zapytal: - Kim byli ci pozostali? -Powiedzmy, ze Ksiaze ma w swoim miescie ludzi, ktorzy sluza mu jako oczy i uszy - odparl de Longueville. -Tajna policja - rzekl Jadow. -Cos w tym rodzaju - odpowiedzial sierzant. - Avery, ty jestes najszybszy ze wszystkich tu obecnych, trzymaj sie mnie. Eriku, ty i Jadow jestescie zbyt wielkimi chlopami, by was nie zauwazono... zostancie tam, gdzie was postawie i bez rozkazu nie ruszac mi sie z miejsca. Kiedy wyjdziemy z oberzy, zadnych rozmow. Sa jakies pytania? Pytan nie bylo i de Longueville wyprowadzil ich tylnym wyjsciem z gospody. Ruszyli przez ulice zwawym krokiem, jak czterech ludzi, z ktorych kazdy spieszyl za swoimi sprawami... naglacymi moze, ale nie wzbudzajacymi zadnych podejrzen. Dotarli do budki na rogu, przy ktorym zaczynala sie Dzielnica Biedakow, i tam spostrzegli Duncana i Williama pograzonych w rozmowie z ulicznym kramarzem. Roo zauwazyl, iz Duncan stanal w taki sposob, ze nielatwo bylo dostrzec, iz trzymal miecz przytkniety sztychem do zeber rozmowcy, a William gotow byl zatrzymac kazdego, kto zechcialby przeszkodzic "przyjaciolom" w "pogawedce". Skrecili w przecznice wiodaca do kolejnej dluzszej ulicy i zawrocili za rogiem. De Longueville skinieniem poslal Erika i Jadowa, by sie skryli w mrocznej i stosunkowo glebokiej bramie naprzeciwko, a sam szybko przemknal z Roo na druga strone ulicy. Wykorzystujac od dawna juz ustalone sygnaly, wskazal towarzyszowi, ze powinien zajac miejsce pomiedzy drzwiami a oknem. Sam stanal na rogu budynku, miedzy drzwiami i dzielaca dwa domy aleja. Z glebi budynku Roo slyszal odglosy, ktore mozna byloby uznac za zwykle dzwieki towarzyszace pracy kupca przesuwajacego skrzynie z towarem. Chlopak oparl sie pokusie zajrzenia do srodka przez szczeline w oknie, totez przybral mine i postawe miejskiego lazika, ktory po prostu przystanal na chwile, by poleniuchowac, po czym zaczal sie bacznie rozgladac, wypatrujac wszelkich oznak zagrozenia. Z mroku wylonil sie nagle czlowiek spowity w obszerna oponcze. Za nim pojawilo sie kilka innych sylwetek, ktore natychmiast rozplynely sie w ciemnosciach tak szybko i bezszelestnie, ze Roo nie byl nawet pewien, czy cokolwiek zobaczyl. Owiniety w oponcze nieznajomy wszedl spokojnie na trzystopniowy ganeczek. Kiedy mijal Roo, ten zachnal sie ze zdumienia. Przybysz wszedl do wnetrza sklepu i zamknal za soba drzwi. Roo uslyszal: - Czym moge slu... - i zapadla dluga chwila ciszy. -Witaj - rozlegl sie wreszcie znajomy glos. -James? - rozlegl sie glos gospodarza po kolejnej, dlugiej chwili milczenia. -Tenze sam - odparl James, Diuk Krondoru. - Ile to juz bedzie lat? Czterdziesci? -Wiecej. - Znow dlugie milczenie. - Przypuszczam, ze na zewnatrz tkwia twoi ludzie? -Tylu, ilu potrzeba, by miec pewnosc, iz nikt nam nie przerwie, a nasza rozmowa skonczy sie wtedy, kiedy ja o tym zadecyduje. W glebokiej ciszy Roo uslyszal odglosy przypominajace przesuwanie foteli, a kiedy to ucichlo, ponownie odezwal sie James: - Dziekuje. -Przypuszczam, ze niczego nie osiagne, wypierajac sie wszystkiego i utrzymujac, iz jestem tylko zwyklym kupcem... -Mow sobie co chcesz, Brian - powiedzial James. - Przed trzydziestu laty, kiedy dotarly do mnie wiesci, ze w Krondorze pojawil sie kupiec o nazwisku Lysle Rigger, poprosilem Ksiecia Aruthe, by poslal twoim sladem swoje ogary. Wiadomosci dotyczace twej dzialalnosci przysylano mi regularnie nawet do Rillanonu, gdzie spedzilem ostatnie dwie dziesiatki lat. -Rigger... Wiesz, ze nie uzywalem tego miana od lat? To bylo... eee... gdziesmy sie wtedy widzieli? -W Lytton - odparl James. -O wlasnie, teraz sobie przypominam. Pozniej uzylem go tylko pare razy. -To nie ma znaczenia. - Lord James westchnal tak, ze nawet Roo to uslyszal. - Kilka lat zajelo ksiazecym ludziom upewnienie sie, ze poznali wszystkie twoje kryjowki i poslancow, ale kiedy juz tego dokonali, sledzenie twojej dzialalnosci stalo sie dosc proste. -Macie lepszych ludzi, nizesmy mysleli. Zawsze sie strzeglismy szpiegow Korony. -To dlatego, ze az do dzisiaj zadowalalismy sie po prostu obserwacja - stwierdzil James. - Nie zapominaj, ze bylem kiedys Szyderca. Zyje jeszcze paru, ktorzy ciagle pamietaja Jimmy'ego Raczke... -I co teraz? -Coz... trzeba ci bedzie znow zmienic miano i wyglad... Jezeli nie zechcesz, to zebracy i zlodzieje dojda do wniosku, ze czas na wybor nowego wodza. Rozlegl sie chichot i Roo natezyl sluch, by uslyszec kazde slowo. - Wiesz, to wszystko zaczelo sie od Pelzacza. Gdyby nie podjal proby przejecia wladzy nad Stowarzyszeniem, mielibysmy opracowane zasady sukcesji, kiedy przyszedl czas na rzady Cnotliwego. ... A tak, zapanowal zamet... -Owszem, slyszalem - mruknal James. - Ale teraz nie czas i miejsce, by o tym mowic. Lysle - albo Brian, jezeli tak wolisz - posluchaj mnie uwaznie. Przybywam, by polozyc kres temu, co sie ostatnio dzieje w miescie. Straciles kontrole nad Stowarzyszeniem. Po moim grodzie hula zbyt wielu rzezimieszkow, ktorzy morduja moich, milujacych prawo i placacych podatki, obywateli. W miescie takim jak Krondor zawsze sie zdarzaly - i zdarzac sie beda - drobne kradzieze i wymuszenia, ale wczorajszej nocy jeden z twoich rzeznikow zabil stajennego, dwie dziewki sluzace i cztery konie tylko po to, by przekonac mlodego handlarza winem, ze ten potrzebuje "ochrony". -To przesada - zgodzil sie czlek nazwany Brianem. -Takze i cena "ochrony" byla zbyt wysoka. -Kim jest ten czlowiek? Rozprawie sie z nim po swojemu. -Nie, to ja sie z nim rozprawie po swojemu. A teraz, jesli chcesz uchronic swoj kark przed szubienica, i co wazniejsze, uniknac postawienia swoich ludzi przed koniecznoscia wyboru nowego wodza, zanim jeszcze twoje zwloki zdaza ostygnac, sluchaj uwaznie i dobrze wszystko sobie zakarbuj w pamieci. Podczas kilku najblizszych lat, nie zycze sobie w Krondorze zadnych awantur i klopotow. Wiedz, ze potrzebny mi Krondor bogaty i pomnazajacy swoje dobra. Nie twoja jest rzecza, dlaczego mi na tym zalezy, uwierz jednak, kiedy ci powiem, ze na dluzsza mete ty i twoja banda obszarpancow skorzystacie na tym w rownej mierze, co inni mieszkancy miasta. Aby tego dopiac, na poczatek zamierzam odszukac Sama Tannersona i publicznie go powiesic. ... a ty mi znajdziesz wiarygodnego swiadka, ktory widzial tego drania wymykajacego sie z Siedmiu Kwiatow z zakrwawionym nozem w lapie. Poszukaj jakiegos ulicznika o uczciwie wygladajacej gebie. Takiego, co zdola przekonac sedziow, ze Sam Tannerson i jego kompania nie sa warci nawet tej liny, ktora potrzebna bedzie do ich powieszenia. Potem powiesz twym wesolym kompanom, ze minal czas takich igraszek i ze jesli ktoremus przyjdzie jeszcze do lba jakis glupi pomysl o daniu komus kolejnej nauczki, nie pozyje nawet tyle, by doczekac szubienicy. Mowie powaznie, Brian... jezeli ktorys z twoich rzezimieszkow wychyli sie chocby o wlos poza wyznaczone przeze mnie granice postepowania, lepiej bedzie dla niego i dla ciebie, zebys sam go zaciukal, bo zabiore sie za was... i skoncze z wami raz i na zawsze. -Probowano juz tego i wczesniej... -padla odpowiedz - a jak widzisz, Szydercy maja sie nie najgorzej. Nastapila dluga chwila ciszy, az wreszcie James przemowil cicho, lecz glosem, w ktorym niemal slychac bylo skrzypienie sznura o belke szubienicy: - Nadal jeszcze pamietam droge do Matecznika. Wystarczy mi podniesc glos, i zanim zdolasz siegnac po ten sztylet, ktory kryjesz za cholewa, bedziesz trupem... a za godzine twoj Mistrz Nocy bedzie siedzial w ciupie, a Mistrza Dnia wyciagnie sie z lozka i tez osadzi na odwachu. Przed switem Matecznik zostanie otoczony i zrownany z ziemia. Kazdy zlodziejaszek znany moim agentom pojdzie na powroz... Oczywiscie, wiem, ze nie dostane wszystkich... umknie mi wiecej niz polowa, ale i tych pojmanych bedzie dosc, by ubrac nimi wszystkie okoliczne szubienice. W Krondorze, moj Brianie, zostana jeszcze jacys zebracy i zlodzieje... ale nie bedzie juz Szydercow... -To dlaczego sie nie bierzesz do roboty? -Wole miec was pod kontrola. Ale, jak powiedzialem, teraz mam na glowie inne sprawy. Kiedy tak tu sobie z toba siedze i rozmawiam, obaj wiemy, ze znam spadkobierce Sprawiedliwego: jezeli zas cie zabije, moze znow bede musial przez kilka lat ustalac tozsamosc twego nastepcy. Nastapila chwila ciszy, a potem ponownie odezwal sie James: - Wiesz... to zabawne, ale jesli chcesz znac powod, dla ktorego natychmiast sie dowiedzialem o twoim powrocie do miasta przed laty, to moge ci go podac -jest nim nasze, psiakrew, podobienstwo. Odpowiedzia bylo westchnienie. - Owszem... mnie tez to intrygowalo. Sadzisz, ze jestesmy krewniakami? -Mam swoje zdanie - padla odpowiedz nie zawierajaca jednak rozwiniecia tematu. - Wyswiadcz nam obu przysluge i trzymaj swoje psy na krotszej smyczy. Kilka rabunkow ze znacznym zyskiem... jakies niewielkie wymuszenie tu czy tam... Podbierzcie troche towarow z magazynow na przystani, od czasu do czasu okpijcie celnikow... Moze nawet sam bede mial niekiedy dla was robote, na ktorej twoi obszarpancy niezle zarobia... cos w rodzaju podatku... ale tym coraz liczniejszym gwaltom i bezsensownemu naduzywaniu przemocy trzeba polozyc kres... a morderstwa musza ustac natychmiast. Jezeli trzeba bedzie rozpetac wojne, to prosze bardzo... jestem gotow. Czy to jasne? -Nadal nie jestem do konca przekonany... ale owszem, pomysle o tym. James rozesmial sie niewesolo. - Pomyslisz? Nie tym razem, Rigger. Zgodzisz sie tu i bez zwloki albo nie wyjdziesz stad zywy. -Nie zostawiasz mi wyboru - padla gniewna odpowiedz. W glosie nieznajomego brzmiala ledwie trzymana na wodzy wscieklosc. Roo rozejrzal sie dookola. Rozmowa miedzy Jamesem i przywodca opryszkow trwala kilka minut, jemu jednak wydalo sie, ze tkwi w skladzie od paru godzin. Na ulicy tymczasem wszystko wygladalo zaskakujaco normalnie i zwyczajnie... choc Roo wiedzial, ze w odleglosci mniejszej niz setka stop od miejsca, gdzie czaili sie z Robertem, stalo kilka tuzinow gotowych do dzialania zuchow Diuka. -Trzeba ci wiedziec - podjal watek James - ze kiedy mowie o tym, iz zalezy mi na rozkwicie miasta, nie mysle tu wcale o zyskach dla kupcow i zapewnieniu stalego przyplywu podatkow dla mego suwerena, choc samo w sobie jest to niewatpliwie pozadane. Spokoj jest mi potrzebny, bo zalezy od niego bezpieczenstwo miasta... i nie rzekne juz slowa wiecej procz tego, ze jesli bede musial, przyszpile cie z ochota. No to jak? Dogadamy sie? -Owszem - odparl kupiec. W jego glosie pobrzmiewal gniew pomieszany z rezygnacja. -To teraz pozwol, ze oznajmie ci kilka weselszych wiadomosci - rzekl James, czemu towarzyszyl odglos odsuwania krzesla. - Przez dziesiec minut po moim odejsciu, drzwi do jednej z twoich kryjowek - te, ktora wiedzie przez piwnice pod nami i ku sciekom - zostana otwarte. Choc doskonale znam twoja tozsamosc, to jestem jedynym czlekiem w miescie, ktory o niej wie. Schron sie pod plaszczykiem kolejnej i kiedy wszystko juz sie uspokoi, a ty przemyslisz to, co ci powiedzialem, przeslij mi wiadomosc. Jezeli pojmujesz, o co idzie gra, rozeslij wiesci, ze Madrala uciekl, a powrocil Sprawiedliwy... i przekaz Mistrzom Dnia i Nocy, niech stworza pozory, kazace wladzom uwierzyc, ze to oni cie zalatwili. Jezeli nie dostane odpowiedzi od ciebie jutro przed wieczorem, bede musial zalozyc, ze albo zostales zdradzony przez swoich najblizszych wspolpracownikow, albo nie wziales sobie moich ostrzezen do serca. Tak czy owak, niech sie Szydercy szykuja wtedy do wojny. Nastapila chwila dlugiej i brzemiennej w namysl ciszy, az w koncu James powiedzial: - Dobrze wiec. Gdybym byl toba, pomyslalbym o tym sztylecie za cholewa, ale doszedlem do wniosku, ze nie zechcesz ryzykowac. Nikt, kto jest durniem, nie zdola utrzymac wladzy nad Szydercami. -Pokusa byla silna... -Zaufaj mi, nie wyszedlbys z tego calo. Teraz, jakom rzekl, masz dziesiec minut na ucieczke. Udaj sie do Matecznika i przybierz jakas nowa tozsamosc: ci z moich agentow, ktorzy cie znaja z widzenia, wiedza jedynie, ze jestes kupcem, ktorego kazalem obserwowac dla moich wlasnych powodow. Niektorzy bez watpienia uwazaja cie za agenta Wielkiego Keshu albo jakiegos politycznego przeciwnika. Ci, ktorzy znaja twoje czyny i reputacje, nie maja pojecia, jak wygladasz. W glebi serca zostalem Szyderca... na tyle, by pozwolic ci uciec... Ale pamietaj, zawsze cie moge znalezc. Nie pozwol sobie na chwile zwatpienia, Lysle... bo tak zawsze o tobie mysle... -Ani przez chwile w to nie watpilem, Jimmy. Jedno pytanie... -Slucham. -Czy to wszystko, co gadaja o twoich wyczynach, to prawda? Smiech, ktory sie rozlegl po tym pytaniu, byl pelen ironii: - To nawet nie polowa prawdy, Lysle... Nawet nie polowa. Bylem lepszym zlodziejem, niz sam sie spodziewalem... choc nawet w polowie nie tak dobrym, jak sie chelpilem... ale dokonywalem rzeczy, na jakie nie powazylby sie zaden inny Szyderca, i udawaly mi sie... -To prawda... na wszystkich bogow, prawda - odpowiedzial niechetnie rozmowca. - Nikt nie bedzie sie z tym spieral... nie bylo przed toba zlodzieja, ktory zostalby, psiakrew, Diukiem i najpotezniejsza - poza Krolem - osoba w Krolestwie. -No, a teraz powiedz mi, gdzie znajde Tannersona? -Znajdziesz go pewnie w burdelu u Sabelli... Stojacy po drugiej stronie wejscia de Longueville odwrocil sie i swisnal w mrok, a potem rzekl spokojnie: - U Sabelli. - Ktos kiepsko widoczny w glebi zaulka - Roo zreszta bylby przysiagl przed sekunda, ze tam nie ma nikogo - odwrocil sie i przepadl w ciemnosciach. -Wiem, gdzie to jest. Przygotuj mi godnego swiadka na rano... -Czy wiesz, ze skazujesz go na smierc? Kazdego, kto poswiadczy przeciwko Tannersonowi i jego szczurom, czeka banicja ze Stowarzyszenia, i ja pierwszy bede musial oglosic rozpoczecie lowow... znasz prawa Szydercow... -Znajdz jakas mloda osobe, najlepiej dziewczyne... -rzekl James. - Jezeli bedzie ladna i sprytna, znajde jej jakis dom w odleglym miescie... moze nawet wyciagne ja z burdelu i umieszcze przy jakiejs szlacheckiej rodzinie jako dziewczyne do dzieci... Nigdy nic nie wiadomo. Ale lepiej, zeby byla mloda i niezbyt zaawansowana na drodze wystepku... Zreszta... - dodal po namysle - kiedy zajal sie mna Arutha, mialem czternascie lat... i niczego nie zapomnialem. -To prawda, Jimmy, swiadcze sie bogami, ze prawda... Nagle drzwi sie otworzyly i Lord James, spowity w oponcze od czubka glowy po kostki, ruszyl po schodkach w dol. Przystajac na chwile obok Roberta, spytal: - Slyszales? -Slyszalem. Wyslalem juz ludzi. - De Longueville nie powiedzial nic wiecej, i Diuk James przepadl w mroku nocy. Roo zobaczyl jeszcze tylko, ze dolaczaja don jego tajemniczy towarzysze i po chwili uliczka wygladala tak, jakby nic ciekawego sie tu nie wydarzylo. Roo zerknal na de Longueville'a, ktory podniesieniem dloni dal znac, ze powinni poczekac. Nastepne dziesiec minut ciagnelo sie niezwykle powoli, az wreszcie Robert wsunal dwa palce w usta i swisnal przerazliwie. Z bocznej uliczki wybiegli zolnierze, a Jadow i Erik nadbiegli z naprzeciwka. - Wy! Do srodka i aresztowac kazdego, kogo tam zastaniecie! - warknal de Longueville, zwracajac sie do zolnierzy. - Zabezpieczyc kazdy dokument, ktory znajdziecie, i nie wpuszczac mi ani nie wypuszczac nikogo. A wy, za mna! - To bylo do Roo, Erika i Jadowa. -Do Sabelli? - spytal Roo. -Owszem. A jezeli nam sie poszczesci, to twoj przyjaciel Tannerson zechce stawiac opor... - rzekl Bobby prawie z rozmarzeniem w glosie. -Ludzie! - jeknal Jadow. - Jego to bawi! -Och, Jadow, dajze spokoj... - zachnal sie de Longueville. -Juz od dawna nie mialem dobrego powodu, by kogos zabic... Cala czworka szybko i w milczeniu ruszyla w glab Dzielnicy Biedakow. Roo trzymal sie tuz za de Longueville'em. Wkrotce dotarli do uliczki, gdzie zaklad Sabelli zajmowal pierwszy z trzech budynkow. -Wszyscy na miejscach? - spytal Bobby szeptem niepozornego jegomoscia stojacego na rogu. -Czekamy tylko na was - padla odpowiedz. - Wiecie, przed chwila wydalo mi sie, ze cos tam widzialem na dachu... ale to pewnie tylko kot. Cicho tu i spokojnie... De Longueville, prawie niewidoczny w mroku, kiwnal glowa. -No to jazda! Wpadli do burdelu, jakby szturmowali nieprzyjacielski oboz. Jadow trzasnal w leb roslego odzwiernego i jednym ciosem powalil go na kolana, Erik zas, przebiegajac obok oszolomionego draba, mimochodem zawadzil go kantem dloni i odzwierny osunal sie w kraine snow. Roo przemknal za de Longueville'em obok kilku kobiet, ktore nagle i niespodziewane wtargniecie tajfunu do spokojnego skadinad przybytku platnej milosci zdumialo i zaskoczylo tak, ze jedyna reakcja, na jaka potrafily sie zdobyc, bylo zamarcie w bezruchu z pootwieranymi ustami. Dotarl do schodow w tej samej chwili, w ktorej jakas otyla dama w srednim wieku odwracala sie na polpietrze, by zobaczyc, co to za zawierucha rozpetala sie u drzwi. Zdazyla tylko zrobic zeza, patrzac na sztylet Roo, ktory niemal tonal wsrod jej podbrodkow. -Gdzie znajdziemy Tannersona? - spytal spokojnym glosem, w ktorym dzwieczala nuta smiertelnej grozby. Kobieta zbladla, jakby miala zemdlec, zdolala jednak wydusic: - Na samej gorze... pierwsze drzwi po prawej... -Jezeli zelgalas, to juz po tobie - ostrzegl Roo. Kobieta zobaczyla idacych na nia Jadowa i Erika. Dopiero w tej chwili dotarlo do niej, ze te dwa draby sa dostatecznie wielkie, by golymi dlonmi zamienic jej zaklad w kupke drzazg. - Nie! Chcialam powiedziec... pierwsze na lewo. Roo skoczyl na gore, a jego miejsce zajal de Longueville. Odwrociwszy sie, kiwnieciem dloni pokazal Erikowi i Jadowowi, zeby zabezpieczyli schody, a potem sam ruszyl za szybkim jak iskra chlopakiem. Ten byl juz na szczycie schodow, zatrzymal sie przed drzwiami, zawahal na moment i poprosiwszy gestem Bobby'ego o otworzenie drzwi kopniakiem, pochylil sie nisko i siegnal po miecz. De Longueville otworzyl drzwi kopnieciem, przed ktorym nie ostalyby sie nawet bramy piekiel, a Roo schylony wpadl do srodka z mieczem w dloni. Caly ten ceremonial okazal sie niepotrzebny. Sam Tannerson lezal na lozku, wpatrujac sie w pulap martwymi oczami, a z poderznietego gardla saczyly sie na podloge ostatnie krople krwi. -Co u licha! - zachnal sie de Longueville na widok nieboszczyka. Roo skoczyl do okna i wyjrzal na zewnatrz. Na parapecie zobaczyl slady, wskazujace na to, ze ktos wydostal sie tedy kilka minut przed ich wtargnieciem do izby. Ravensburczyk odwrocil sie i parsknal smiechem. -Co cie tak rozbawilo? - spytal Erik, ktory dopiero teraz dotarl na gore i wlasnie wchodzil do alkowy. Roo wskazal lezacego na lozku trupa: - Jakas dziwka zarznela Tannersona... i zaloze sie, ze zabrala moje zloto... De Longueville sprawdzil lezaca obok lozka odziez nieboszczyka. - Ani sakiewki, ani monet... -Do kata! - zaklal Roo. - I teraz jakas kurwa oblowi sie moim zlotem! -Niewykluczone. - De Longueville spojrzal na zwloki. - Ale moze lepiej bedzie, jak stad pojdziemy i obgadamy to gdzie indziej. Roo kiwnal glowa, wsunal rapier do pochwy i wyszedl za sierzantem na korytarz. Dziewczyna, lezac na dachu przeciwleglego budynku, obserwowala ludzi opuszczajacych burdel po nieudanej probie ujecia Tannersona. Przybysze zabrali ze soba hazardzistow grajacych na dole w pokiir. Nieopodal krecili sie inni, ktorzy czujnym wzrokiem sprawdzali, czy nikt ich nie sledzi. Byla pewna, ze nikt nie zauwazyl, jak wymyka sie przez okno z izby Tannersona. Zerknela na dlonie, oczekujac podswiadomie, ze beda drzaly - zamiast tego jednak stwierdzila, ze nie dygocza, nawet na krawedzi dachu, gdzie przycupnela skryta w cieniu komina. Nigdy przedtem nikogo nie zabila, ale tez nikt przedtem na zabil jej siostry. Ze zdziwieniem stwierdzila, ze zimna furia, jaka w niej rozgorzala na wiesc o smierci siostry, wcale nie minela po dokonaniu zemsty. Nie czula spokoju - przekonala sie, ze wyrownanie rachunkow bylo bezcelowe. Kipiala gniewem, wiedzac, ze zaden akt zemsty nie przywroci zycia siostrze. Ciekawosc kazala jej zapomniec o wlasnych sprawach -zaczela zastanawiac sie, kim sa ci ludzie w dole. W piec minut po opuszczeniu sypialni uslyszala, ze na ulicy ktos klnie dlugo i sazniscie. Powodowana checia natychmiastowego pozbycia sie zakrwawionych szat po dokonaniu zemsty, zostawila swe robocze ubranie w worku za kominem domu znajdujacego sie naprzeciwko burdelu, ktorego Tannerson uzywal jako kwatery glownej. Gdy uslyszala o smierci Betsy, postanowila, ze dopnie swego, chocby jej przyszlo zaplacic za to zyciem. Dostanie sie do domu Sabelli okazalo sie prostsze, niz myslala. Rownie latwo jej przyszlo przekupienie jakiejs dziwki, by powiedziala Tannersonowi, ze na gorze czeka nan niespodzianka. Spryt dziewczyny nie siegal poza mysl, ze oto trafia jej sie kilka sztuk zlota, o ktorych Sabella nie ma pojecia. Teraz zas bedzie trzymala jezyk za zebami ze strachu. Podczas pierwszych chwil ucieczki omal nie poddala sie strachowi. Gdy dotarla na dach, usiadla po prostu, zbyt otepiala, by wykonac jakikolwiek ruch. Spojrzawszy wreszcie na siebie, zobaczyla, ze od szyi po pas jest zbroczona krwia ofiary, i zajela sie sciaganiem koszuli. Potem uslyszala jakis ruch na ulicy w dole i znow zamarla ze strachu. Nastepnie prawie ulegla zmeczeniu - trwala tak, na poly sniac, na poly czuwajac przez minute... a moze godzine... az wreszcie w dole rozpetala sie zawierucha i do burdelu jak traba powietrzna wdarli sie jacys mezczyzni. Dziewczyna natychmiast sie ocknela - jesli tych zuchow przyslal Mistrz Nocy, istniala mozliwosc, ze ktos ja zobaczy lub nawet rozpozna. Mogla dlugo wymykac sie poscigowi ksiazecych, ale jesli jej tropem ruszyliby Szydercy, szanse na ujscie calo bylyby nad wyraz mizerne. Jedyna nadzieje upatrywala w natychmiastowej ucieczce z miasta i skryciu sie gdzies, gdzie diabel mowi dobranoc... w La Mut albo w glebi Imperium Kesh. Przekradla sie po dachu i dotarla do miejsca, gdzie zostawila line. Odrzuciwszy na bok maly worek, w ktorym trzymala druga pare spodni, koszule, kurtke, sztylet i trzewiki - a teraz ukryla w nim zakrwawiony noz, skapana w posoce Tannersona koszule oraz spodnie - wyjrzala poza krawedz dachu. W rozciagajacym sie nizej mroku dostrzegla mijajacych jej stanowisko dwu ludzi z tylnej strazy oddzialku - inni tez pomykali w tym samym kierunku, w ktorym oddalili sie ci, ktorzy rozniesli burdel Sabelli. Dziewczyna przysiadla na pietach i zaczela rozwazac sytuacje, w jakiej sie znalazla. Zaden z mezczyzn, ktorych widziala, nie wydal jej sie znajomy, a gdyby byli Szydercami, poznalaby choc jednego z nich. Ci, co zaatakowali burdel Sabelli, musieli zatem byc ludzmi Ksiecia, bo nikt inny nie potrafilby czegos takiego zorganizowac. Ludzie, ktorzy potrafili - niczym najlepsi fachowcy Stowarzyszenia - wylaniac sie znikad i jak duchy znikac w mroku, musieli byc agentami Diuka Krondoru - czlonkami jego sekretnej policji. Czego jednak chcieli od Tannersona i jego kompanii rzeznikow? Dziewczyna nie byla zbyt obyta w swiecie, natura jednak nie poskapila jej sprytu, przebieglosci i ciekawosci. Oceniwszy wzrokiem odleglosc dzielaca ja od sasiedniego dachu, cofnela sie o kilka krokow, rozpedzila i zrecznie przeskoczyla na sasiedni dom, a potem - wykorzystujac tak zwany Zlodziejski Szlak - ruszyla w trop za ludzmi idacymi dolem. Pozwolila sie wyprzedzic o dlugosc budynku, a potem znalazla rynne, po ktorej zsunela sie na dol. O tej porze ulice byly ciemne i prawie puste, dlatego by nie zwrocic na siebie uwagi, postanowila trzymac sie w cieniu. Dwukrotnie zauwazyla postrzegaczy, ktorzy zostali w tyle, aby przeszkodzic tym, co chcieliby sledzic nocnych wedrowcow, ale po prostu przeczekala w mroku, az przejda i ruszyla za nimi. Godzine przed switem zgubila jednak tych, ktorych sledzila, ale zyskala niemal pewnosc, dokad zmierzali - kierowali sie do palacu ksiazecego. Szli oczywiscie okrezna droga i podjeli pewne srodki, majace zniechecic tych, ktorzy mogli ich sledzic, dziewczyna jednak trzymala emocje na uwiezi, nie spieszyla sie i teraz zobaczyla, ze ida prosto na palac. Zatrzymala sie i rozejrzala dookola: ulice byly prawie zupelnie opustoszale. Nagle poczula w trzewiach skurcz, ktory sprawil, ze w jednej chwili pozalowala swej ciekawosci. Zaczynala odczuwac zmeczenie, a za dwie godziny miala zameldowac sie u Mistrza Dnia. Bala sie udac na spoczynek, bo byla pewna, ze nie obudzi sie w pore. Jeden dzien przerwy w podcinaniu sakiewek na targu sciagnalby na nia jedynie ostra reprymende lub kilka kuksancow... ale nie po zabojstwie Tannersona. Nie wolno jej zrobic niczego, co mogloby na nia sciagnac niepotrzebna uwage. Tannerson byl bydlakiem majacym niewielu przyjaciol, potrafil jednak zyskac sobie licznych sprzymierzencow i osiagnal pozycje pomniejszego przywodcy grupki Szydercow, ktorzy sami siebie nazywali Tluczkami i byli zwolennikami polityki silnej reki oraz specjalizowali sie w wymuszeniach i ochronie -- w przeciwienstwie do zebrakow i tych, co upodobali sobie subtelniejsze i bardziej finezyjne oszustwa. Madrala i jego dwaj przyboczni, Mistrz Dnia i Mistrz Mocy, niechetni byli ukrocic wyczyny Tannersona, gdyz przynosil im zyski - i choc o nim samym nikt nie mowil dobrze, wcale nie dziala mu sie krzywda. Jego niewielkie krolestwo terroru, ktorym objal kupcow nieopodal portu oraz cala Dzielnice Biedakow, dalo Stowarzyszeniu dwakroc wiecej dochodu z "ochrony", niz ich zgarnieto w zeszlym roku. Dziewczyna postanowila dowiedziec sie czegos konkretniejszego o ludziach ciagnacych teraz ku palacowi, gdyz dzieki temu moze zdola odwrocic podejrzenia od siebie - Madrala na pewno bardzo by sie przejal dzialalnoscia tajnej policji i moze udaloby sie jej go przekonac, ze smierc Tannersona trzeba przypisac ksiazecym. Zatopiona w tych rozmyslaniach dziewczyna, wyczerpana i przezywajaca jeszcze emocje wynikajace z zabojstwa mordercy siostry, zaniechala czujnosci. Kiedy zorientowala sie, ze ktos wylonil sie z mroku tuz obok niej i rzucila do ucieczki, bylo juz za pozno. Chwycila sztylet, lecz czyjas reka ujela ja za nadgarstek i scisnela niczym cegami. Druga dlon unieruchomila ja calkowicie - i przerazona dziewczyna ujrzala wbite w siebie, nieruchome spojrzenie niezwykle blekitnych oczu. Wlasciciel tych oczu byl najsilniejszym mezczyzna, z jakim przy szlo jej sie zmagac - chocby nie wiedziec jak sie szamotala, trzymajace ja dlonie nawet nie drgnely. Byl tez niezwykle szybki - dziewczyna sprobowala starej sztuczki, polegajacej na wymierzeniu natretowi szybkiego i celnego kopniecia w genitalia, nieznajomy jednak uchylil sie szybko w bok i jej kopniak wyladowal na twardym, jak wyrzezbionym z debu, udzie. Z bokow i z tylu podeszli inni i wkrotce dziewczyna mogla zobaczyc otaczajacy ja krag niebezpiecznie wygladajacych mezczyzn. Na przod wystapil niewysoki brzydal z dobrze juz zaawansowana lysina, ktory zmierzywszy ja podejrzliwym spojrzeniem, zapytal: - I kogoz my tu mamy? - bez wysilku przy tym wyluskujac sztylet z jej unieruchomionej dloni. -To ta, co sie za nami skradala - odezwal sie inny, ktorego rysow nie mogla dostrzec z powodu mroku. -Cos ty za jedna? - spytal Robert de Longueville. -Ona ma chyba krew na rekach - mruknal rosly mlodzieniec, trzymajacy ja za reke. Ktos odslonil slepa latarnie i nagle przesladowcy dziewczyny wylonili sie z otaczajacego ich mroku. Ten, ktory ja trzymal, byl mlodziencem niewiele starszym od niej samej. Mial co prawda ramiona tezsze od jej ud, ale twarz jego nadal zachowala wyraz chlopiecej ciekawosci swiata. W oczach nieznajomego dostrzegla jednak cos, co jej powiedzialo, ze nie powinna dac sie zwiesc ich blekitowi. Niewysoki i krepy, ktory wygladal na przywodce, spojrzal na jej dlonie: - Masz bystre oko, Eriku. Chciala je wytrzec, ale nie miala wody do zmycia sladow. Wracac do Sabelli - zwrocil sie do kilku ludzi stojacych w cieniu. - Sprawdzic dachy i okoliczne alejki. Powinniscie znalezc bron i to, co miala na sobie, kiedy zabila Tannersona. Skoro poszla za nami, nie miala czasu, by to utopic w porcie. Przez otaczajacych ja ludzi przepchnal sie jeszcze jeden - rownie mlody jak ten, ktory ja trzymal, ale drobny, chudy i zylasty. Podszedl blizej i spojrzal dziewczynie w twarz. -Gadaj, co zrobilas z moim zlotem! - syknal Roo. Zamiast odpowiedziec, dziewczyna plunela mu w twarz i de Longueville musial powstrzymac Roo od uderzenia, po ktorym pewnie pol dnia dzwoniloby jej w uchu. - Zaczyna sie rozjasniac... i zaraz zrobi sie tu spore zbiegowisko - mruknal ochryplym szeptem. - Zabierz ja do palacu, Eriku. Przepytamy ja pozniej. Dziewczyna doszla do wniosku, ze powinna jednak zaczac dzialac i na poczatek zawyla nagle i przerazliwie, liczac na to, ze trzymajacy ja olbrzym rozluzni uscisk i bedzie mogla dac nura w rzedniejacy juz mrok. W ulamek sekundy pozniej na jej ustach zamknela sie potezna dlon, ktora zdlawila dalszy wrzask, a krepy przywodca stwierdzil rzeczowo: - Jak jeszcze raz rozewrzesz tak gebe, kaze mu cie ogluszyc. Nie mamy czasu na pieszczoty, mala... Zrozumiala, ze nie sa to bynajmniej czcze pogrozki. Ale kiedy gdzies na gorze trzasnela okiennica, a z bocznej uliczki wyjrzalo dwu ulicznikow, dziewczyna pojela, ze tak czy owak osiagnela swoj cel. Zanim dotra do palacu, Mistrz Dnia dowie sie, iz ksiazecy zgarneli zlodziejke o imieniu Kotek, i bedzie miala doskonala wymowke na to, ze dzisiejszego ranka nie zglosi sie w Mateczniku. Kiedy tam wroci, bedzie sie mogla wytlumaczyc z nieobecnosci... Mlody czlowiek zwany Erikiem na poly ja prowadzil, na poly niosl przez oswietlane coraz silniejszym blaskiem przedswitu ulice, dziewczyna zas wprowadzila poprawke do swego rozumowania: bedzie sie tlumaczyc nie kiedy, a jezeli w ogole wroci do Matecznika. Kiedy dotarli do palacu, nastroje wszystkich - z wyjatkiem Roo, ktory nieustannie wypytywal dziewczyne o swoje zloto - zdazyly sie juz poprawic. Ravensburczyk spogladal wrogo i klal z cicha pod nosem. Do palacu wkroczyli przez niewielka boczna furtke, mijajac dwu czujnych straznikow, ktorzy jednak nie zatrzymali idacych. Szli w milczeniu korytarzem oswietlonym przez osadzone w zelaznych klubach pochodnie, dopoki nie dotarli do schodow wiodacych do nizej polozonej czesci zabudowan palacowych. Kilkunastu ludzi odeszlo w swoja strone, zostawiajac dziewczyne pod straza Roo, de Longueville'a, Erika, Duncana i Jadowa. Kiedy weszli do celi, w ktorej odbywaly sie przesluchania, Erik uwolnil ramie dziewczyny, popychajac ja pod sciane. Z muru zwisaly kajdany i gdyby dziewczyna zechciala im sie przyjrzec, spostrzeglaby, ze zardzewiale lancuchy nie wygladaly na przesadnie czesto uzywane. Ona jednak odwrocila sie ku przesladowcom i skulila, oczekujac najgorszego. -Twarda jest, prawda? - spytal de Longueville. -Co z moim zlotem? - nie ustepowal Roo. -Jakim zlotem? - Dziewczyna otworzyla oczy ze zdziwieniem. -Dosc! - zagrzmial de Longueville, postepujac o krok do przodu. - Jak sie mamy do ciebie zwracac? - spytal, mierzac zlodziejke spojrzeniem, jakie bogobojni obywatele rezerwuja zwykle dla wszy i pchel. -Jak chcecie - odpowiedziala. - Co za roznica? -Przysporzylas nam, dziewczyno, niemalych klopotow - rzekl de Longueville. Skinal dlonia i Jadow podsunal mu maly taboret, na ktorym sierzant usiadl z widoczna ulga. - Jestem zmeczony. Noc byla dluga i obfitujaca w wydarzenia, ktore wcale mi sie nie spodobaly. Najmniej zas ze wszystkiego podobalo mi sie to, ze zabilas czlowieka, ktorego zamierzalem jutro z wielka pompa publicznie powiesic. Nie wiem, dziecko, co mialas przeciwko Tannersonowi, ale byl mi potrzebny... - Spojrzal na pozostalych, opierajacych sie teraz leniwie o sciany celi i dodal, jakby sie usprawiedliwiajac: - No... kogos w koncu musimy powiesic... -Jezeli przytniemy jej wlosy po mesku i ubierzemy w odziez Tannersona, to nic straconego... - mruknal Jadow. Nawet jesli grozba dotarla do dziewczyny, to nie dala tego po sobie poznac. Mierzyla wszystkich wscieklym wzrokiem, jakby chciala kazdego dobrze zapamietac. W koncu wyznala: - On zabil moja siostre. -A kim ona byla? - spytal de Longueville. -Pracowala w oberzy Pod Siedmioma Kwiatami... Miala na imie Betsy. Roo zaczerwienil sie jak terminator przylapany na umizgach do majstrowej. Dopiero teraz dostrzegl podobienstwo, choc pojmana byla znacznie ladniejsza od siostry. Zawarl z Betsy dosc intymna znajomosc i jego samego zdziwila wlasna reakcja na wyznanie dziewczyny. Czul zaklopotanie i nie chcial, by dziewczyna dowiedziala sie, ze byl z jej siostra tuz przedtem, jak zostala zabita. -Jak masz na imie? -- spytal ponownie de Longueville. -Katherine - rozlegl sie glos od drzwi, i Roo odwrociwszy sie, zobaczyl stojacego w drzwiach celi Lorda Jamesa. - Specjalistka od kradziezy kieszonkowych. - Minal de Longueville'a, spojrzal dziewczynie w twarz i przez chwile uwaznie sie jej przygladal. - Nazywaja cie Kotek, prawda? Dziewczyna skinela glowa. Ludzie, ktorzy ja pojmali, wzbudzali w niej strach, bo widac bylo, ze sa surowi i twardzi, choc odziewali sie zwyczajnie. Nowo przybyly wygladal na szlachetnego pana i przemawial jak ktos nawykly do posluchu. Nieznajomy przez chwile patrzyl jej w twarz, az wreszcie powiedzial: - Znalem twoja babke... Kotek przez chwile wygladala na zmieszana i nagle jej oczy otworzyly sie szerzej: - Bogowie i demony! Ty musisz byc tym pieprzonym Diukiem, prawda? James kiwnal glowa i zwrocil sie do de Longueville'a: -Jakzescie zlapali te rybke? Sierzant opowiedzial, jak to jeden z agentow idacy w tylnej strazy spostrzegl zsuwajaca sie po rynnie dziewczyne i dal znak, ze ktos ich sledzi, a potem zastawiono pulapke, - Zostawilem po prostu Erika w ukryciu, by ja zlapal, kiedy go bedzie mijala - dokonczyl. Wstal i wskazal Diukowi taboret. James usiadl i zwrocil sie spokojnie do dziewczyny: - Kotku... powiedz mi lepiej, co wlasciwie sie tam wydarzylo. Opowiedziala mu wiec o tym, jak otrzymala wiadomosc, ze Tannerson i jego rzeznicy zabili jej siostre, i jak zdolala zwabic go do izby. Przygasila lampe i polozyla sie na lozku, tak ze kiedy opryszek wszedl do alkowy, zobaczyl lezaca w poscieli dziewczyne. Tannerson nie podejrzewal niczego, dopoki nie pochylil sie nad nia i nie poczul, ze jej sztylet rozpruwa mu krtan. Kiedy padal w posciel, Kotek wywinela sie szybko spod niego, potem dosc prowizorycznie oczyscila sie z krwi ofiary i ulotnila sie przez okno. -Wzielas mu jakies pieniadze? - wtracil sie Roo. -Nie mial przy sobie sakiewki - odpowiedziala. - Tak przynajmniej sadze... Nie zatrzymalam sie, by sprawdzic. Roo zaklal szpetnie. - Ktos uslyszal, jak wychodzisz, zajrzal do srodka, zobaczyl trupa i zabral zloto... -Ale drzwi byly zamkniete - zauwazyl de Longueville. -Jezeli ktos wie, gdzie znalezc ukryta sprezyne, to te zamki wcale nie sa tak bezpieczne, jak sie powszechnie uwaza - usmiechnal sie Diuk. - Twoje zloto, Roo, ma pewnie ktorys ze slug. Wiedza oni dobrze, jak ustawic zasuwe, zeby po ich wyjsciu z izby sama sie zatrzasnela, ryglujac drzwi. Gdybyscie tam wpadli piec minut wczesniej, pewnie zlapalibyscie zlodzieja na goracym uczynku. Teraz, chocbysmy go znalezli i przypiekali na wolnym ogniu, zlota nie odzyskamy. Roo znow zaklal siarczyscie. -Wiesz, Kotku - ciagnal James - narobilas mi klopotow. Dogadalem sie z Madrala, jak nalezy sie rozprawic z Tannersonem i jego kompanami... ale ty wywrocilas ugode do gory nogami. - Potarl dlonia podbrodek. - Tak czy owak, twoja kariera wsrod Szydercow dobiegla konca. -I co zamierzacie ze mna zrobic? - zapytala glosem drzacym z obawy. -Damy ci zajecie - odpowiedzial, wstajac z miejsca. - W sekretnej sluzbie potrzeba nam kobiet. - Po czym zwrocil sie do de Longueville'a: - Na razie trzymaj ja krotko. Jesli okaze sie nieprzydatna, zawsze mozemy ja zabic... Wyszedl z izby, a de Longueville kiwnal dlonia, by pozostali rowniez opuscili pomieszczenie. Potem podszedl do Katherine i ujal ja pod brode. - Wiesz... pod tym brudem kryje sie dosc ladna buzia. -Chcesz sie zabawic? - spytala z wyzywajacym blyskiem w oczach. -A jezeli tak, to co? - odparl niskim i nieco ochryplym glosem. Przyciagnal jej twarzyczke ku swojej i pocalowal ja szybko. Nie zamknal jednak oczu, tylko bacznie ja obserwowal. Dziewczyna odepchnela go od siebie. - No... i tak nie bylbys pierwszym, co mnie dostal w swe lapy - powiedziala obojetnie i bez emocji. - Kiedy wzial mnie pierwszy, bylam mloda... zreszta wszystko jedno. Wszyscy jestescie tacy sami i wszyscy w spodniach macie to samo, bez roznicy. - Cofnela sie o krok i zdjela bluze. Potem rozpiela koszule i rzuciwszy ja obok bluzy, zzula buty i zsunela z bioder spodnie. De Longueville odwrocil sie do czekajacych przy drzwiach Roo i Erika i kiwnal im dlonia, by wyszli. Potem przez dluga chwile przygladal sie dziewczynie. Miala szczuple cialo, niewielkie piersi i smukle biodra, ale byla zbudowana wdziecznie i proporcjonalnie. Obrazu dopelnialy dluga szyja i wielkie oczy. -Owszem... jestes dosc ladna. Ubierz sie - polecil, odwracajac sie do niej tylem. - Kaze ci przyslac cos do jedzenia. Odpocznij, a potem pogadamy. Ale zakarbuj sobie jedno: od tej chwili pracujesz dla mnie... a ja z rowna latwoscia poderzne ci gardlo, co wezme do lozka. Wyszedl z celi, nie ogladajac sie za siebie, po czym zamknal drzwi i zasunal zewnetrzny rygiel. Podszedl do czekajacych nan ludzi. - Wracajcie do koszar i odpocznijcie troche - zwrocil sie do Erika i Jadowa. - Za pare godzin bedziecie mi potrzebni. Po ucieczce Madrali i smierci Tannersona w miescie moze sie rozpetac nielicha awantura... Kiedy tamci odeszli, zwrocil sie do Duncana i Roo: - A wy co poczniecie? Roo spojrzal na Duncana, ten zas wzruszyl ramionami. - Trzeba nam znalezc jakas robote - rzekl Roo. -Mozesz pracowac dla mnie - podsunal mu de Longueville. -Dziekuje, ale jaki ze mnie bylby kupiec, gdybym sie zalamal i wycofal po takiej malej wpadce? -No, to prawda... - rzekl Robert. - Coz, droge do wyjscia znajdziecie sami. Jezeli chcecie, zajrzyjcie do stolowki i zjedzcie posilek na koszt Ksiecia... i przyjmijcie szczere podziekowania ode mnie. Odszedl kilka krokow, odwrocil sie jeszcze i zawolal: - Ale gdybyscie zmienili zdanie, to wiecie, gdzie mnie znalezc... Duncan odczekal chwile, dopoki de Longueville nie oddalil sie poza zasieg sluchu, i zwrocil sie do Roo z pytaniem: - Ale tak naprawde, co bedziemy robic? -Nie mam pojecia - westchnienie Roo bylo dlugie, glosne i ciezkie. Potem poweselal i ruszyl w kierunku zolnierskiej stolowki. - Ha! Skoro mamy szukac roboty, czemu nie zrobic tego z pelnymi brzuchami? Rozdzial 6 U BARRETA Roo zerwal sie na rowne nogi.Wychodzacy sluga zrobil zreczny unik, by wchodzac do kuchni u Barreta, nie wpasc na Roo, ten zas odlozyl swa tace, aby zebrac na nia zamowione potrawy. Panujacy w kuchni chaos kontrastowal ze spokojem sali glownej i prywatnych komnat na pietrze. Solidne, debowe podwojne drzwi odgradzaly rozmawiajacych przyciszonymi glosami kupcow od kuchennych halasow. Roo szukal pracy przez tydzien, az w koncu przyszlo mu do glowy, by zajrzec do Barreta. Kilku kupcow, ktorych pytal wczesniej, spogladalo niezbyt przychylnie na bylego nieco nieokrzesanego i kiepsko odzianego zolnierza i nikogo nie interesowal wspolnik bez solidnej gotowki. Obietnice ciezkiej pracy, zapewnienia o uczciwosci, rzetelnosci i lojalnosci znaczyly dla nich mniej niz zloto. Niemal kazdy z nich mial jakiegos syna lub mlodszego wspolnika i niewielu moglo ofiarowac inne zajecie niz ochrona albo sluzba przy domu. Roo czul sie juz niemal pokonany przez przeciwnosci losu, kiedy przypomnial sobie mlodszego kelnera u Barreta, ktory skierowal ich do handlarza konmi. Wrociwszy do Barreta, odnalazl przelozonego personelu, powolal sie na Jasona i po krotkiej dyskusji z Sebastianem Lenderem, zarzadzajacy wszystkim niejaki Hoen zatrudnil Roo na okres probny jako kelnera. Roo pod piecza Jasona, ktorego zreszta bardzo polubil, szybko nauczyl sie poruszac miedzy stolikami. Jason byl mlodszym synem kupca, ktory mial swoj kram w innej czesci miasta. Szef obslugi, McKeller, polecil Jasonowi zajac sie "nowym chlopcem". Roo nie bardzo spodobalo sie to nazwanie go "chlopcem", ale wziawszy pod uwage wiek McKellera, uznal, ze moze sie z tym pogodzic. Jason okazal sie zdolnym nauczycielem, ktory nie uwazal Roo za durnia tylko dlatego, ze ten nie orientuje sie w zwyczajach panujacych w Domu Kawowym. Roo podczas minionych lat, kiedy krecil sie przy oberzy Mila w Ravensburgu, nauczyl sie wielu rzeczy, co mu sie teraz przydalo, potrafil sobie bowiem radzic w kuchni i na sali ogolnej. Wiele jednak zwyczajow u Barreta bylo dlan nowych. Przede wszystkim zazadano oden przysiegi - zlozyl ja na jakas relikwie ze swiatyni Sung, Bogini Czystosci - ze w zadnych okolicznosciach nie wyjawi nikomu tego, co zdarzy mu sie uslyszec, obslugujac klientow. Nastepnie wyposazono go w sluzbowy stroj, skladajacy sie z koszuli, spodni, fartucha i trzewikow - jego wlasne uznano za zbyt znoszone - i poinformowano go, ze cena ubioru zostanie mu potracona z wyplaty. Nastepnie zaprowadzono go do kuchni, gdzie zapoznal sie z szerokim asortymentem rozmaitych napojow kawowych i herbacianych, a takze wszelakich wypiekow, ciast i oczywiscie roznych rodzajow zastaw, na jakich podawano posilki u Barreta. Roo mial dobra pamiec i sporo sie nauczyl, obiecujac sobie, ze braki uzupelni w trakcie roboty. Uporzadkowany chaos panujacy w kuchni i na zapleczu jadlodajni podczas godzin najwiekszego ruchu pod wieloma wzgledami przypominal mlodziencowi bitwe. Kazdy z kelnerow - po ktorych spodziewano sie, ze zapamietaja w lot wszystkie zamowienia - wydawal rozkazy. Kelnerzy musieli tez pamietac, kto co zamowil, by dostarczac potrawy wedle zyczen klientow. Najczesciej zamawiano kawe, niekiedy slodka rolade, czesto jednak zyczono sobie pelnego sniadania lub szybko podanego obiadu. U Barreta rzadko jadano kolacje, poniewaz wiekszosc stalych klientow wolala je spozywac w domach ze swymi rodzinami. Niekiedy jednak interesy sie przeciagaly, negocjacje trwaly do wieczora, totez kucharze i kelnerzy konczyli prace dwie, albo i trzy godziny po zmierzchu - dopiero po wyjsciu ostatnich klientow. Zwyczajem u Barreta bylo bowiem, ze drzwi zostawaly otwarte, dopoki w sali siedzial choc jeden gosc - i kilka razy sie zdarzylo, podczas rozmaitych kryzysow w Krolestwie, ze Dom Kawowy byl otwarty cala dobe, a przez caly ten czas obsluga musiala byc gotowa, odpowiednio odziana i doskonale zorientowana we wszystkim, by grzecznie i kompetentnie odpierac zmasowane natarcie zdenerwowanych kupcow, przedsiebiorcow i przedstawicieli szlachty. -Twoje zamowienie jest juz gotowe - oznajmil kucharz. Roo porwal tace z lady, raz jeszcze sprawdzil zawartosc i ruszyl z nia ku drzwiom. Zatrzymal sie na chwile, by uniknac popchniecia przez drzwi poruszone przez jego poprzednika. Powiedziano mu, ze zawsze nalezy trzymac sie prawej strony. Jason oswiecil go i w tym, ze najwieksze problemy stwarzaja sami klienci, ktorzy myla niekiedy drzwi kuchenne z drzwiami do wygodki albo wyjsciem na tyly - kolizje z kelnerami tez bywaly glosne i czasem bolesne dla obu stron. Tuz przed drzwiami Roo sie odwrocil i przeszedl tylem -jakby robil to od lat - a potem raz jeszcze zrecznie sie obrocil i wkroczyl do sali jadalnej. Gdyby nie jego wycwiczony pod komenda de Longueville'a refleks, bylby teraz sie zderzyl z klientem, ktory szedl tym samym co Roo przejsciem miedzy stolikami. -Przepraszam najmocniej! - rzekl chlopak z wymuszonym usmiechem, w glebi serca pragnac porwac goscia za koszule i huknac mu w twarz: - Uwazaj, jak chodzisz, baranie! Jason dosc wyraznie dal mu do zrozumienia, ze podczas gdy podstawowe wynagrodzenie u Barreta bylo skromne, prawdziwe zrodlo dochodow kelnerow stanowily napiwki. Jezeli byl spory ruch, obslugujac klientow szybko, sprawnie i grzecznie, zarabiali w ciagu jednego dnia tyle, ile placono im za tydzien pracy. Niekiedy zdarzaly sie okazje, przy ktorych napiwki zgarniete przy jednym stole pozwalaly szczesliwcowi zainwestowac okragla sumke w jakies dochodowe przedsiewziecie. Z tego tez powodu Roo, jako najmlodszy z kelnerow, dostal do obslugi rejon, gdzie napiwki byly najubozsze. Niejednokrotnie spogladal tesknym wzrokiem na galerie, gdzie zbierali sie posrednicy, powazni kupcy i przedsiebiorcy. Posrod nich widzial kilku mlodych ludzi, ktorzy tez zaczynali jako kelnerzy u Barreta. Szukajac skarbow w dalekich krajach, mozna bylo wprawdzie zgromadzic fortune szybciej, ale wzloty i upadki bywaly tu rownie dramatyczne. Roo, jak go uczono, zrecznie ulozyl zamowione dania przed kazdym z gosci, ci jednak go zignorowali i rozprawiali o swoich sprawach. Mlodzik uslyszal dosc, by sie zorientowac, ze nie dyskutuja o interesach, tylko o pozamalzenskich eskapadach zony jednego ze wspolnikow, totez przestalo go to ciekawic. Na jego tacy polozono jednego miedziaka ponad cene zamowienia, skinal wiec glowa i odszedl na strone. Poruszajac sie po swoim rejonie, pytal grzecznie, czy ktokolwiek czegos potrzebuje, a kiedy nie otrzymal nowych zamowien, ustawil sie na widoku pod sciana, gotow na kazde wezwanie. Mial kilka minut czasu dla siebie, wiec rozejrzal sie po izbie, zapamietujac twarze i nazwiska, pewien byl bowiem, ze ktoregos dnia informacja ta moze sie okazac uzyteczna. Z drugiej strony sali ktos go wezwal skinieniem dloni - byl to inny z kelnerow, Kurt, wysoki, dosc nieprzyjemny typ, ktory z upodobaniem terroryzowal mlodszych od siebie. Potrafil jednak to ukryc przed przelozonymi - zarowno Hoen, jak i McKeller byli przekonani, ze Kurt jest doskonalym kelnerem - co oczywiscie mijalo sie z prawda. Zdolal zmusic mlodszych kelnerow do wykonywania za niego niemal calej brudnej roboty. Roo czesto sie zastanawial, jak to sie stalo, ze ten lobuz zostal starszym kelnerem u Barreta. Ravensburczyk ignorowal wezwania, az wreszcie Kurt musial sam podejsc do niego. Usmiechal sie przy tym, na wypadek, gdyby obu obserwowal McKeller albo Hoen. Wedle oceny Roo byl dosc przystojnym czlowiekiem i jego usmiech bylby calkiem mily, gdyby prawdziwych zamiarow nie zdradzalo przymruzenie powiek. -Dawalem ci sygnaly - syknal przez zacisniete zeby. -A owszem... zauwazylem - odparl Roo, nie patrzac nawet na natreta. Nie spuszczal oczu ze swego rewiru. -Dlaczego nie podszedles? - spytal Kurt, starajac sie nadac swemu glosowi grozne brzmienie. -Bo, o ile dobrze pamietam, nie ty mi placisz - odparl Roo, podchodzac do stolu klienta, ktory przed chwila dal mu miedziaka napiwku. Bez pytania zrecznie napelnil jego na poly pusty kubek, a dwaj zajeci rozmowa goscie prawie tego nie zauwazyli. Kiedy Roo sie odwracal, Kurt polozyl mu dlon na ramieniu. Mlodzik spojrzal na te dlon i powiedzial grzecznie: - Radze ci, zebys tego nigdy wiecej nie robil. -Bo co mi zrobisz? - warknal Kurt, usilujac zachowac pozory spokoju. -Lepiej, zebys nie probowal sie dowiedziec - odparl grzecznie Roo. -Wiekszych od ciebie miewalem na sniadanie! -O, nie watpie. Ale twoje milostki wcale mnie nie interesuja - odparl Roo nadal grzecznie i spokojnie, po czym znizyl glos: - A teraz wez lape z mojego ramienia... Ale juz! Kurt cofnal sie ze slowami: - Nie warto przez ciebie robic sobie klopotow w pracy. Ale nie mysl, ze o tobie zapomne... -Nigdzie sie stad nie ruszam... a gdybys zapomnial, to przecie wystarczy tylko na mnie spojrzec - odparl Roo. - A teraz do rzeczy... po co mnie wzywales? -Zmiana. Marsz do drzwi. Roo zerknal na czasomierz zwisajacy z pulapu. Byl to sprowadzony z Kesh zegar wodny, ktory pokazywal czas (w godzinach i minutach) w postaci coraz wyzszego slupka blekitnej cieczy kapiacej rownomiernie do przezroczystego cylindra z kreskowym oznakowaniem. Jednym z zadan Roo (powierzanym zreszta najmlodszemu ze slug) bylo pojawianie sie w izbie o swicie i przekladanie zaworu, co sprawialo, ze osobliwe urzadzenie pompowalo ciecz do gornego zbiorniczka. Ten sam zawor otwieral splyw cieczy z juz napelnionego zbiornika do rurki, tak ze pomiar czasu byl zawsze dokladny. Roo nie bardzo wiedzial, dlaczego niektorzy z przedsiebiorcow koniecznie musza wiedziec, ktora jest godzina, fascynowalo go jednak zarowno urzadzenie, jak i fakt, ze za jego pomoca zawsze mozna bylo okreslic czas bez koniecznosci obserwowania nieba. -Jak to zmiana? - spytal, ruszajac do kuchni i zmuszajac Kurta, by poszedl za nim. - Wedle rozkladu dnia zostala jeszcze godzina. -Na zewnatrz leje - odparl Kurt z przebieglym usmieszkiem, odsuwajac wlosy z czola i ruszajac do swego rewiru. - Wycieraniem blota zawsze zajmuja sie nowi... -No... z tym nie bede sie spieral - odpowiedzial Roo. Nie uwazal, zeby to bylo w porzadku, ale pierwej bylby zjadl wlasne stare trzewiki, niz dalby Kurtowi satysfakcje, okazujac niezadowolenie. Polozyl tacke i sciereczke na przeznaczonej do tego polce, szybko przeszedl przez kuchenne drzwi i przecinajac sale jadalna, stanal u wejscia. Czekal juz tam na niego Jason, Roo zas wyjrzawszy na zewnatrz, zobaczyl, ze gwaltowna burza, ktora nadciagnela ponad Morzem Goryczy znad Kesh, zalewala teraz ulice Krondoru potokami wody. W rogu lezal stos mokrych szmat. - Sprobujmy zachowac czystosc podlogi przed balustrada - rzekl Jason - tak, zebysmy pozniej nie musieli zmywac calej sali jadalnej. Roo kiwnal glowa. Jason rzucil mu szmate i obaj przyklekli, zabierajac sie do wycierania blota naniesionego za prog. Roo zaklal cicho - przeczuwal, ze ranek bedzie dlugi i meczacy. Kiedy oczyscili wejscie po raz czwarty, zza rogu wylonil sie jadacy z duza predkoscia woz, ktory przemknal w odleglosci paru stop od progu zakladu Barreta. Przez otwarte drzwi wlecialy do srodka bryzgi blota, ktore o cal chybily trzewiki Roo. Mlodzik przykleknal i zagarnal wszystko szmata. Deszcz lal miarowo i drobne krople brudnej wody nieustannie brudzily prog, ale wieksza czesc przestrzeni przed balustrada pozostawala czysta. -Trzymaj! - Jason rzucil nowa, czysta szmate. -Dziekuje - skwitowal Roo uprzejmosc kolegi. - Wiesz - dodal, ocierajac pot z czola i wskazujac skinieniem glowy wejscie, przy ktorym zbieralo sie coraz wiecej blota nanoszonego przez wzmagajacy sie deszcz. - Wydaje mi sie, ze to bezcelowa robota. - Ulewa byla typowa o tej porze roku i mogla zapowiadac kilka dni nieustannych opadow. Ulice przeksztalcily sie juz w blotniste rzeczulki i kazdy nowy gosc przynosil coraz wiecej szlamu na trzewikach. -Ale pomysl, jakby to wygladalo, gdybysmy tego nie wycierali - mruknal Jason. -Co jeszcze robi sie tu podczas deszczu poza wycieraniem blota? - spytal Roo. -No... pomagamy gosciom wydostawac sie z powozow. Jezeli jakis podjedzie od twojej strony, przede wszystkim zobacz, czy prowadzi go tylko woznica, czy tez w tyle pojazdu siedzi sluga. Jezeli go nie ma, otwierasz drzwiczki. Gdy pojazd ma te nowomodne skladane schodki, opuszczasz je dla wysiadajacego. Jezeli nie, bierzesz te skrzynie i podsuwasz do powozu. - Kiwnal glowa, wskazujac niewielka drewniana skrzynke stojaca obok wejscia. Kiedy powoz sie zblizyl, Roo zerknal na Jasona, ktory kiwnal glowa - pieszego slugi nie bylo. Pojazd byl wynajety i Roo sie przekonal, ze nie mial skladanych schodkow. Chwycil pudlo i nie baczac na ulewe, podstawil je pod drzwiczki, a potem, jak go pouczono, otworzyl je i poczekal, az pasazer wysiadzie. Okazal sie nim starszy, godnie wygladajacy mezczyzna, ktory zrecznie zeskoczyl na podstawione pudlo i po dwu szybkich krokach znalazl sie za drzwiami. Roo chwycil pudlo i ledwie zdazyl sie odsunac, kiedy woznica zacial konie. Dotarl do wejscia, gdy uslyszal, jak McKeller wita nowego goscia: -Witamy u Barreta, panie Esterbrook. Jason tymczasem zaciekle wycieral z blota trzewiki Esterbrooka, a Roo ustawil pudlo w metalowej balii, tak by brud nie dostal sie na deski podlogi. Gdy bral do reki szmate, klient znikal juz za barierka. -To Jacob Esterbrook? - spytal Roo. Jason kiwnal glowa. - Znasz go? -Jego nie... ale jego wozy, tak. On od dawna handluje z Ravensburgiem. -To jeden z najbogatszych ludzi w Krondorze - stwierdzil Jason, konczac wycieranie podlogi. - Ma tez zdumiewajaca coreczke. -Co to znaczy, zdumiewajaca? - spytal Roo, odkladajac na bok scierke. Jason byl mlodziencem sredniego wzrostu, o jasnej, ozdobionej piegami cerze i ciemnych wlosach, slowem, nie mial niezwyklej urody, teraz jednak na jego obliczu pojawilo sie cos zblizonego do rozmarzenia. - Coz moge rzec? To najpiekniejsza dziewczyna, jaka kiedykolwiek widzialem. -Zakochales sie, czy co? Zagadniety zaczerwienil sie jak burak, co rozbawilo Roo, ktory jednak powstrzymal sie od docinkow. -Nie. Chce tylko rzec, ze gdybym spotkal dziewczyne, ktora wyglada tak jak ona... i gdyby dala mi szanse, do konca zycia dziekowalbym Ruthii, Bogini Szczesliwego Przypadku. Jestem pewien, ze ona poslubi jakiegos bogacza albo wielkiego pana. Ona... -Jest kims, o kim mozna marzyc - podsunal mu Roo. Jason wzruszyl ramionami i odlozyl scierke. Spojrzal na nogi Roo i mruknal: - Trzewiki. Roo zerknawszy w dol, zobaczyl, ze zostawia slady na podlodze, ktora obaj czyscili, i skrzywil sie jak siedem nieszczesc. Wzial szmate z metalowej misy, wytarl nia starannie obuwie, a potem zabral sie do ponownego wycierania podlogi. -Wieksza czesc zycia spedzilem na bosaka... i nie zwracalem uwagi na slady. -Tak wlasnie myslalem... - usmiechnal sie Jason. -A teraz wrocmy do tego cudu... -Ona ma na imie Sylvia. Sylvia Esterbrook. -Tak, Sylvia. Kiedy ja widziales? -Czasami towarzyszy ojcu do jego sklepu. Mieszkaja na przedmiesciach, nieopodal Traktu Ksiazecego, maja tam dosc spora posiadlosc. Roo wzruszyl ramionami. Wiedzial, ze mieszkancy Krondoru Trakt Krolewski nazywaja Ksiazecym. Ta wlasnie droga przybyl do Krondoru z Erikiem po raz pierwszy, choc zostawili trakt z boku i przedzierali sie lasami, a potem szli wzdluz okolicznych gospodarstw. Pozniej musial udac sie na poludnie, do obozu, gdzie odbyl przeszkolenie w obozie stracencow, nigdy wiec nie widzial majatku, o ktorym mowil Jason. -Jaka ona jest? -Ma chyba najbardziej blekitne oczy na swiecie... i wlosy w kolorze zlota. -Niebieskie, nie zielone? - spytal Roo. - I jasne wlosy? -Tak, a dlaczego pytasz? -Chcialem sie tylko upewnic. Spotkalem kiedys prawdziwie piekna kobiete, z powodu ktorej omal nie stracilem zycia. Ale tamta miala zielone oczy i ciemne wlosy. No, mow dalej. -Niewiele jest do dodania. Jezdzi z ojcem i czasami wychodzi z domu sama. Usmiecha sie do mnie... a raz nawet zatrzymala sie na chwile, by ze mna porozmawiac. -To juz cos - parsknal smiechem Roo. Nieopodal rozlegl sie okrzyk oraz loskot wozu, co sprawilo, ze odwrocil sie, by zobaczyc, co jest zrodlem zamieszania. Zza rogu wylonil sie kon i przez chwile wygladalo na to, ze zwierze wpadnie do zakladu Barreta. Konisko bylo stare, wynedzniale i najwyrazniej bardzo zle utrzymane. Potem rozlegl sie zgrzyt, trzask, posypaly sie przeklenstwa i Ravensburczyk zobaczyl ciezki woz z woznica na kozle. Roo w ulamku sekundy pojal, ze czlek ow nie ma pojecia o tym, jak sie prowadzi zaprzeg - usilujac wziac zakret pod zbyt ostrym katem, wpakowal woz na sciane budynku. Ignorujac deszcz, chlopak wyskoczyl i ujal konia za uzde, krzyczac glosno: - Prrrr! Zwierze usluchalo, choc i tak niewielkie mialo mozliwosci sprzeciwu, woz bowiem utknal gleboko w blocie, jednym bokiem opierajac sie o mur. -Co jest? - ryknal woznica. Roo spojrzal w gore i ujrzal twarz czlowieka niewiele od siebie starszego, chudego i przemoczonego do suchej nitki. Widac bylo rowniez, ze jest zeglarzem - nie nosil butow, mial opalona gebe i na mile czuc bylo oden tania gorzala. -Zwolnij, kolego! - zawolal Roo. - Bo wpadniesz na mielizne! Mlody zeglarz zrobil grozna mine i krzyknal: - Z drogi! Przeszkadzasz mi! Roo okrazyl konia, ktory ciezko robil bokami. - Przyjacielu, za ostro sciales zakret i utknales. Wiesz, jak sie cofa? Oczywiste bylo, ze majtek nie ma o tym pojecia. Zaklal, zeskoczyl z kozla, poslizgnal sie i runal twarza w bloto. Przez chwile klal kunsztownie i przebieral rekoma i nogami w mule, az wreszcie udalo mu sie wstac. -Niech mnie szlag trafi, jezeli raz jeszcze dam sie skusic na zrobienie przyslugi znajomemu! Roo zerknal na przeladowany woz, tkwiacy juz po osie w blocie. Ladunek stanowily ciezkie skrzynie, osloniete plandeka i zabezpieczone sznurami. -Twoj przyjaciel splatal ci figla. Do takiego wozu trzeba dwu koni. -Co to za awantura? - rozlegl sie nagle tuz obok glos Jasona. Zanim Roo zdazyl odpowiedziec, sledcze zdolnosci postanowil objawic Kurt. - Oczywiscie! Avery! Coz to ma znaczyc? -Nawet slepy bylby zobaczyl, ze to po prostu woz, ktory utknal przy naszych drzwiach i blokuje wejscie - odparl. W odpowiedzi uslyszal niewyraznie wyartykulowane warkniecie. Potem przez szum deszczu przebil sie glos McKellera: - Co tu sie stalo? Roo cofnal sie od zabloconego od stop do glow marynarza i przemknawszy pod szyja ciezko dyszacego konia, stanal przed drzwiami. Tuz poza zasiegiem deszczu stal McKeller i kilku innych kelnerow, ktorzy z ciekawoscia patrzyli na tkwiace niemal w bramie konisko. -Woznica sie spil, sir - wyjasnil Roo. -Pijany czy trzezwy, powiedz mu, by sie stad zabieral! - huknal oburzony szef kuchni. Roo katem oka zobaczyl, ze Kurt krzywi sie pogardliwie, i odwrociwszy sie za siebie, ujrzal odchodzacego marynarza. Skoczyl za nim tak szybko, jak to tylko bylo mozliwe w tym blocie. Dopadl pijaka po kilku krokach i szarpnal go ku sobie: - Hola! Moj stary, Poczekajze... -Nie jestem twoim starym - zachnal sie marynarz - ale nie mam ci tego za zle. Napijesz sie ze mna? -Akurat! I bez tego masz dosc w czubie - odparl Roo. - Ale trzezwy czy nie, masz zabrac ten woz sprzed drzwi naszego domu... Marynarz nie bardzo wiedzial, czy sie rozesmiac, czy wybuchnac gniewem. Stanal sztywno, jak ktos, kto nie chce okazac po sobie skutkow pijanstwa, i powiedzial powoli, starannie wymawiajac sylaby: - Chlopcze... pozwol, ze ci cos wyjasnie. Moj przyjaciel, Tim Jacoby, kompan z dziecinstwa, ktorego niedawno... spotkalem po latach rozlaki, przekonal mnie, ze lepiej bedzie, jak sie zatrudnie jako woznica u jego ojca, niz podejme ryzyko nastepnego rejsu. Roo spojrzal wstecz i przerazil sie, widzac, ze kon usiluje kleknac w blocie, co oczywiscie uniemozliwial mu dyszel. -Och, bogowie! - zawolal, lapiac ponownie zeglarza za reke i ciagnac go do wozu. - On zdycha! -Czekajze! - zachnal sie wilk morski. - Jeszcze nie skonczylem! -Ty nie, ale on tak! - rzekl Roo, trzymajac go za ramie. -Mowilem - ciagnal marynarz - ze mialem wszystko dostarczyc do firmy Jacoby i Synowie, Uslugi Transportowe, i dostac zaplate. Kon steknal bolesnie, a w tejze samej chwili od drzwi zagrzmial glos McKellera: - Avery, zrobze cos! Klienci zaczynaja sie denerwowac. Roo popchnal zeglarza w strone wozu i odwrociwszy sie, odkryl, ze zwierze opadlo na kolana i dziwnie wierzga tylnymi nogami. Szybko dobyl noza i przecial uprzaz, a kon szarpnal sie w gore, wstal, zrobil chwiejny krok do przodu i runal w bloto. I zdechl, wydajac westchnienie, ktore Roo nawet pod przysiega okreslilby jako westchnienie ulgi. -Do kata! - rzekl marynarz. - I co ty na to? -Na razie nic - odpowiedzial Roo. Kon, zanim zdechl, zdolal zrobic krok w kierunku rogu, tak ze teraz przejscie bylo na poly zatarasowane. Wchodzacy i wychodzacy klienci mogli wedle zyczenia wybierac sposob, w jaki chca zostac przemoczeni -przelazac przez zdechlego konia czy nad ubloconym wozem. -Jason - odezwal sie McKeller - wez ze dwu chlopakow i odciagnijcie stad tego konia i woz. -Nie! - zawolal Roo. -Cos ty powiedzial? - zapytal McKeller. -Chcialem rzec, sir, ze raczej to odradzam. McKeller patrzyl przez chwile z glebi wejscia na woz i martwego konia. - A to czemu? - spytal wreszcie. Roo wskazal kciukiem martwe zwierze. - To stare i chore pociagowe konisko... wazy nie mniej niz czternascie setek funtow. Z tego blota nie wyciagna go wszyscy nasi ludzie. Woz byl nawet dla niego za ciezki, tak ze my zadna miara go nie ruszymy. -Masz jakies propozycje? - spytal McKeller calkowicie juz przemoczonego Roo. -Owszem, sir - odparl Roo, przebiegle sie usmiechajac. Po czym zwrocil sie do zeglarza: - Przejdz sie do siedziby kompanii twego przyjaciela i powiedz mu, ze jesli chce zabrac swoj towar, musi pofatygowac sie do nas. -Chyba predzej wroce na morze - stwierdzil marynarz. Siegnal pod kurtke i wyjal stamtad skorzany, pekaty od dokumentow portfel. - Zabierzcie to sobie - dodal, klaniajac sie chwiejnie. -Jak to zrobisz, dopadne cie i osobiscie poderzne ci gardlo - zagrozil Roo. Wzial portfel i wydal zeglarzowi polecenie: - Najpierw pojdziesz i powiesz ojcu twego przyjaciela, ze jego towar jest u Barreta, niech pyta o Roo Avery'ego... a dopiero potem mozesz pojsc i chocby utopic sie w piwie. Zeglarz nie odrzekl ani slowa, ale po wysluchaniu reprymendy Roo ruszyl w kierunku, w ktorym lezaly sklady firmy Jacoby, a nie do portu. -Jason! -Tak, Roo? -Skocz i znajdz jakichs handlarzy konskim miesem... Czekaj! - poprawil sie. Wiedzial, ze handlarze i tak odlicza sobie pieniadze za wyciagniecie zwierzecia z blota. - Lec do Dzielnicy Biedakow i znajdz jakiegos rzeznika. Powiedz mu, co tu mamy i ze jedyne, co musi zrobic, to przyjsc i zabrac towar. Handlarze i tak sprzedaliby mieso rzeznikowi - po co wiec placic posrednikom? Jason spytal McKellera, czy wykonac polecenie mlodszego kolegi i otrzymawszy potwierdzajaca odpowiedz, wybiegl, po czym szybko znikl w deszczu, kierujac sie w strone Dzielnicy Biedakow. Roo wczesniej juz obejrzal woz i zorientowal sie, ze nie da go sie ruszyc bez wczesniejszego rozladowania. - Musze poszukac paru tragarzy - powiadomil McKellera. - Zanim zabierzemy sie do usuwania przeszkody, trzeba zdjac ladunek z wozu... -Niech bedzie - mruknal McKeller. - Ale sie pospiesz, Avery. Roo pobiegl ulica do rogu, potem skrecil w przecznice, az wreszcie trafil na biura miejscowego oddzialu Stowarzyszenia Tragarzy. Zajrzal do srodka i zastal wewnatrz kilkunastu krepych mezczyzn, siedzacych wokol ognia i czekajacych na robote. Szybko podszedl do biurka, gdzie siedzial dyzurny. -Trzeba mi osmiu ludzi. -Cos ty za jeden? - spytal nadety czlowiek siedzacy za biurkiem. -Pracuje u Barreta... mamy tam woz, ktory utknal w blocie naprzeciwko wejscia. Nie da sie go ruszyc i trzeba go pierwej rozladowac. Na wzmianke o Barrecie z twarzy dyzurnego natychmiast znikl wyraz pychy. - Ilu potrzebujecie ludzi? Lata krecenia sie wsrod woznicow i tragarzy pozwolily teraz Roo odpowiedziec bez wahania: - Osmiu i to krzepkich... Dyzurny szybko wybral cala grupe i powiedzial: - Uciazliwe warunki pracy. Dodatkowa oplata za robote w kiepska pogode. -Co? Takie z was mieczaki, ze nie zniesiecie kilku kropel deszczyku? - spytal lekko wzgardliwym tonem. - Nie probuj mnie naciagnac na dodatkowe pieniadze, ktore i tak przepijecie. Mam moze pogadac z waszym mistrzem o tych drobnych kombinacyjkach, jakie tu uprawiacie na boku? Zajmowalem sie zaladunkiem i rozladunkiem, kiedy jeszcze na stojaco przechodzilem pod stolem tatki i nie pieprz mi tu o warunkach pracy. Roo nie wiedzial niczego o uciazliwosci warunkow pracy, na mile jednak potrafil zwietrzyc oszusta i kombinatora. Twarz dyzurnego nabiegla krwia, zmell w ustach jakies przeklenstwo i rzekl daleko pokorniejszym tonem: - Przypomnialem sobie, ze wlasciwie to chodzi o snieg i lod... Przepraszam za nieporozumienie. Roo poprowadzil osmiu mezczyzn przez burze w strone gospody. Odczepil tylna klape wozu, po czym odciagnal grube plotno. - O, do licha! - powiedzial sam do siebie. Towary byly mieszane, ale tuz przed nosem mial bele pieknego jedwabiu, warta wiecej - jezeli rzeczywiscie znal sie na materialach - niz moglby zarobic w ciagu roku. Jesli jednak na material padloby troche blota i wody, nadalby sie jedynie na worki do ziemniakow. -Zaczekajcie - zwrocil sie do szefa zespolu tragarzy. Okrazywszy woz, znalazl z drugiej strony McKellera, ktory wciaz stal w wejsciu w towarzystwie kelnerow i gosci. Ci ostatni obserwowali rozwijajacy sie przed ich oczami spektakl z niejakim rozbawieniem. -Sir, bede potrzebowal kilka ciezkich i duzych obrusow. - Do czego? -Niektore z towarow trzeba oslonic przed wilgocia i... - Rozejrzal sie dookola. Naprzeciwko siedziby Domu Barreta stal od lat nieuzywany budynek. - ...I mozemy je na razie zlozyc tam. Lepiej tez bedzie, jezeli zdolamy uchronic ladunek przed zamoknieciem. W przeciwnym razie wlasciciele moga sie upierac, ze zniszczylismy ich towar i powinnismy byli poczekac, az sami go zabiora. W kazdej innej gospodzie czy oberzy w Krondorze taki argument nie przekonalby nikogo - w koncu zaklad narazal sie na mozliwosc zniszczenia kilku obrusow - Barret jednak byl firma, u podstaw ktorej lezala ochrona wszelkiej wlasnosci klientow. McKeller kiwnal przyzwalajaco glowa. Wsrod gosci Barreta znajdowalo sie kilku prawnikow, a niewiele bylo na swiecie rzeczy, ktorych McKeller mniej by pragnal, niz sprawy przed miejskim sadem. -Wezcie jakis spory obrus - polecil Kurtowi. Ten zrobil zbolala mine, calym swym jestestwem dajac do zrozumienia, ze nie w smak mu pomaganie Roo, ruszyl jednak na tyly i po chwili przyszedl z wielka plachta materialu. Roo przycisnal plotno do piersi i nawet sie pochylil, usilujac w miare mozliwosci oslonic je przed deszczem. Przebiegl na tyl wozu, wepchnal plotno pod plandeke i rozluznil konce powrozow mocujacych. Podtrzymujac plotno jedna reka, wspial sie niezbyt zrecznie na woz, starajac sie nie dotknac cennego jedwabiu. Potem skinieniem dloni wezwal najblizszego z tragarzy. -Wlaz tutaj... ale rob to ostroznie i niczego nie tykaj. Zabrudz tylko ten material, a pozegnasz sie z zaplata. Z wymiany zdan w siedzibie Stowarzyszenia tragarz wiedzial, ze chlopakowi nie sa obce zasady pracy, mlodzik z pewnoscia tez musial byc swiadom i tego, ze Stowarzyszenie zalozono miedzy innymi po to, by towary nie ulegaly uszkodzeniu podczas transportu. Bardzo ostroznie wspial sie na woz i zajal miejsce obok Roo. -Podnies plandeke i oslaniaj to przed deszczem - polecil Roo, wskazujac jedwab. Sprobowal ocenic na oko zrownowazenie ladunku, co jednak okazalo sie dosc trudne z powodu deszczu i kiepskiego oswietlenia. Po chwili doszedl do wniosku, ze jeszcze troche powinno wytrzymac. Rozwinal obrus i upewniwszy sie, ze zarzuca go na jedwab czysta i sucha strona, zaczal zawijac bele materialu; zajelo mu to niemal dziesiec minut, ale dopial swego. Jedwab byl teraz nalezycie osloniety. - Poluzujcie reszte sznurow - zwrocil sie do pozostalych tragarzy. Ci spiesznie wykonali polecenie, a kiedy sie z tym uporali, Roo wydal im nastepne: - Owincie plandeke wokol tej beli. Dwaj tragarze wskoczyli na woz i zrobili, co im kazano, Roo zas zeskoczyl i przebiegl na druga strone ulicy. - Dawajcie ja tutaj! - zawolal, ponaglajac ich gestami. Kiedy dotarl do drzwi opuszczonego budynku, przekonal sie, ze zabezpiecza je dosc slaby, dekoracyjny zamek. Zbadal go dokladnie, a potem poruszyl klamka. Nie bardzo wiedzac, jak sie zabrac do otwierania bez klucza, westchnal, podniosl noge i kopnal drzwi obok zamka. Ten zostal caly, z drewna jednak wyskoczyly cztery przytrzymujace go sruby i drzwi z hukiem otworzyly sie do srodka. Kiedy wszedl do budynku, jego uwagi nie uszla wyplowiala wspanialosc hallu. Z parteru na pietro wily sie w glebi schody zakonczone balustradka. Ze sklepionego zebrowo pulapu zwisal wielki, krysztalowy swiecznik, mocno zakurzony, ale wciaz jeszcze polyskujacy w blasku dnia. Loskot krokow nadciagajacych z tylu tragarzy przywrocil Roo do rzeczywistosci, i chlopak przeciawszy sale, dotarl do przeciwleglych, rozsuwanych drzwi na parterze. Trafil do dosc obszernej, pozbawionej teraz mebli bawialni, nad ktora wznosil sie maly balkonik. Bylo tu sucho - okna w glebi ostaly sie nietkniete. -Dawajcie wszystko tutaj, pod te sciane - polecil tragarzom. Wskazal sciane przeciwlegla do okien, na wypadek gdyby jakis gwaltowny poryw wiatru rozbil szyby. Uratowanie jedwabiu moglo mu przyniesc zysk tylko wtedy, jezeli material pozostanie nietkniety. Tragarze zlozyli na podlodze owinieta w plandeke bele i poszli po pozostale towary. Rozladowanie wozu zajelo calej osemce dobre pol godziny. Roo tymczasem otworzyl portfel, w ktorym, tak jak przypuszczal, znajdowala sie lista towarow... z jednym istotnym wyjatkiem. Nie bylo zadnych kwitow dotyczacych jedwabiu. Kazda skrzynia miala na sobie pieczecie celne, w portfelu zas znalazl swiadectwa wniesienia stosownych oplat. Wedle kwitow Krolewskiej Komory Celnej, jedwab po prostu nie istnial. Rozwazywszy to wszystko, kiedy tragarze skonczyli przenoszenie towarow do budynku, Roo kazal im wniesc jedwab do zamknietego schowka pod schodami, po czym ukryl go obok stosu wyschnietych szmat i kilku wiader. Potem wyprowadzil wszystkich na zewnatrz i zabezpieczyl budynek, ponownie wkrecajac sruby na miejsce. Nie bylo to oczywiscie zabezpieczenie pewne, ale wystarczajace, by przypadkowi przechodnie niczego sie nie domyslili. Tymczasem Jason zdazyl juz odnalezc rzeznika, ktory pojawil sie w towarzystwie kilku czeladnikow - najbrudniejszych chyba drabow, jakich Roo zdarzylo sie widziec po powrocie z Novindusa. Podprowadzajac ich na miejsce, chlopak rzucil przez ramie do kolegi: - Nie zapomnij mi powiedziec, skad ich wziales... Na przyszlosc nigdy juz tam nie kupie kielbasy. -Bleee... jeden krok do srodka wystarczyl... - Jason skrzywil sie okropnie. Patrzyl z obrzydzeniem na robote kielbasiarzy, ktorzy zabrali sie do konia z wielkimi nozami. - Chyba juz nigdy w zyciu nie zjem kielbasy, chocby mi ja podano na ksiazecym stole... Na ulicach Krondoru zdychalo dostatecznie wiele koni, psow i innych zwierzat, by krwawe widowisko, jakie wyprawiali mezczyzni cwiartujacy konska tusze, nie zwracalo na siebie szczegolnej uwagi przechodniow; kierownictwu Barreta nie podobalo sie jednak zmuszanie wychodzacych klientow do okrazania martwego bydlecia. - Chcecie kopyta, skore czy kosci? - ryknal przez ramie jeden z rzeznikow. -Zabierajcie wszystko - odpowiedzial Roo, do ktorego w tejze chwili podszedl starszy tragarz. -Winni nam jestescie osiem suwerenow - oznajmil. Roo wiedzial, ze nie ma sie co spierac. Dyzurny w biurze Stowarzyszenia wyraznie chcial zarobic cos na boku, ten czlowiek jednak podawal ustalona cene i zaden kupiec w Krondorze nie mogl liczyc na to, ze uda mu sie utargowac chocby miedziaka. -To jeszcze nie koniec - oznajmil jednak tragarzowi. Skinawszy na wszystkich, poprosil, by przeszli za nim na tyl wozu. - Wyciagnijcie go stad i zawleczcie na dziedziniec za domem, w ktorym zlozylismy towary. -Jestesmy tragarzami! - wybuchnal szef zespolu. - Nie godzilismy sie na konska robote! Roo odwrocil sie i zmierzyl go mrocznym spojrzeniem. - Posluchaj, moj dobry czlowieku. Jestem zziebniety, przemoczony, glodny i nie mam nastroju do sprzeczek. Nie dbam o to, czy go podniesiecie w gore i przeniesiecie tam na ramionach (jak zrobiliby tragarze), czy przeciagniecie jak konie... byle trafil na miejsce. W zachowaniu niewysokiego zawadiaki musialo byc cos, co przekonalo tragarza, bo juz bez dalszych ceregieli skinal na swoich ludzi i zaczal ich ustawiac. Dwaj chwycili dyszel, a dwoch podsadzilo woz z tylu. Dwaj inni podniesli klape, a pozostali przygotowali sie do pchania i zlapali za kola, gotowi je obracac. Po kilku minutach wypelnionych sporym wysilkiem i mnostwem saznistych przeklenstw, woz wydobyto z okowow blota i na poly go toczac, na poly pchajac, przeciagnieto przez ulice do waskiej alejki, ktora wiodla na dziedziniec opuszczonego budynku. -Skad wiedziales, ze za tym budynkiem jest podworze? - spytal Jason. Roo usmiechnal sie szeroko. - Powiedzialem kiedys przyjacielowi, ze ktoregos dnia moze kupie te parcele, wiec ja sobie obejrzalem. Dookola jest taka waska alejka, na ktora wychodza dwa okna z bawialnia nad nimi. Moze sie okazac milym miejscem na ogrodek dla damy. -Zamierzasz poslubic piekna i posazna panne? - spytal Jason zartobliwie. -Nie wiem - odpowiedzial Roo. - Moze ozenie sie z ta Sylvia Esterbrook, o ktorej tak entuzjastycznie opowiadales. Kielbasnik i jego kilku czeladnikow wkrotce uporali sie ze swoja krwawa robota, odeszli wiec, zostawiajac kilka skrawkow skory i flaki. - Deszcz powinien niedlugo to splukac - orzekl Roo. Poprowadzil Jasona do drzwi wejsciowych, gdzie zebrali sie juz tragarze. -Hola! - zawolal starszy tragarz. - A co z nasza zaplata? Roo kiwnieciem dloni wezwal, by poszli za nim w glab, gdzie wciaz stal McKeller. - Sir - odezwal sie z szacunkiem. - Tym ludziom trzeba zaplacic. -Zaplacic? - spytal stary. Roo zrozumial, ze posylajac go po tragarzy, McKeller o tym nie pomyslal. -To sa czlonkowie Gildii, sir. Na dzwiek tego slowa McKeller niemal sie skrzywil. Jak wielu krondorskich ludzi interesu przywykl do rozmaitych stowarzyszen zawodowych - a zadne przedsiewziecie nie moglo sprzeciwiac sie prawom tych stowarzyszen. - Niech bedzie. Ile? -Dziesiec suwerenow, sir - rzekl Roo, zanim tragarz zdazyl otworzyc usta. -Dziesiec! - zachnal sie McKeller. Bylo to wiecej, niz biegly rzemieslnik zarabial w tydzien. -Jest ich osmiu, sir... i leje deszcz. McKeller nic juz nie odpowiedzial, tylko wyjal zza pasa spora sakiewke, odliczyl monety i podal je Roo, ktory podszedl do stojacych nieopodal tragarzy i podal ich szefowi dziewiec suwerenow. - Ale powiedziales temu piernikowi... - zachnal sie osilek- ze... -Wiem, co mu powiedzialem - rzekl Roo cicho i z naciskiem w glosie. - Wezmiesz dziewiec i dasz osiem waszemu skrybie, on zas odda ci twoj udzial. Nie zlozy skargi na to, ze zatrzymales dziewiata monete, bo nic o niej nie wie... a ty nie bedziesz sie domagal dziesiatej. Tragarz nie wygladal na zadowolonego, ale tez i nie mial powodow do skarg. Te kilka srebrnych rojalow, jakie mial dostac kazdy z jego ludzi, bylo calkiem niezla premia. Wlozywszy monety za pazuche, mruknal: - Rozumiem. Dzis wieczorem wypijemy z chlopakami za twoje zdrowie. Roo odwrocil sie i ruszyl ku wejsciu, gdzie zobaczyl suszacego czupryne Jasona. Wchodzac do srodka, zobaczyl, ze rejon za balustrada pokryty jest blotem. - Trzeba zamknac okiennice, jezeli mamy to wszystko jakos oczyscic - mruknal McKeller, slyszac wycie przybierajacego na sile wiatru. - Bierzcie sie za szmaty - polecil Kurtowi i stojacemu obok niego kelnerowi. - Wy zas - zwrocil sie do Roo i Jasona - wyjdzcie na zewnatrz i wejdzcie przez kuchnie. Nie zycze sobie nowych sladow blota na parkiecie. Zmiencie odziez na sucha i wracajcie do roboty. Rzuciwszy mokra szmate do metalowego kubla, Roo zauwazyl, ze Kurt mierzy go wscieklym spojrzeniem -jakby dodatkowe zajecie bylo sprawka Roo, nie zas paskudnej pogody. Chlopak usmiechnal sie don usmiechem mowiacym "ja tez cie kocham", co poglebilo tylko zly humor Kurta. Kiedy odwrocil sie, by odejsc, uslyszal glos McKellera: - Avery? -Tak, prosze pana? - Roo odwrocil sie do szefa. -Wykazales sie szybka orientacja i energia. Dobrze sie spisales. -Dziekuje, sir. - I po tych slowach wraz z Jasonem dal nura w deszcz. -Cos niebywalego - skwitowal wszystko Jason, gdy obaj spieszyli ku zaulkowi wiodacemu na tyly budynku. -Co takiego? -Okazje, przy ktorych McKeller udziela ktoremus z nas pochwaly, sa rzadsze niz wlosy na dupie weza. Niekiedy lagodnym glosem wytyka nam bledy... ale przewaznie w ogole sie nie odzywa. Po prostu uwaza, ze sami powinnismy wiedziec, co jest wlasciwe. Ty zrobiles na nim niemale wrazenie. Roo potarl nos. - Bedzie mi to osloda, kiedy przyjdzie mi zdechnac z zimna na sniegu. Skrecili za rog i skierowali sie w zaulek wiodacy na podworze, gdzie rozladowywano dostawy. Wspiawszy sie na rampe, weszli do kuchni. Po calym popoludniu spedzonym na deszczu i chlodzie ciepla kuchnia wydala im sie rajem. Przeszli do niewielkiej szatni, gdzie zaczeli sie przebierac. Roo zdazyl sie ubrac i wraz z Jasonem suszyli wlasnie fartuchy, kiedy do kuchni wszedl Kurt. -No, wytarlem po tobie, Avery. Jestes mi cos winien. -Co takiego? - spytal Roo na poly poirytowany, na poly rozbawiony pretensjami natreta. -To, co uslyszales. Nie lubie brudnej roboty, a przez ciebie wiecej mialem dzis do czynienia ze scierka, niz przez caly czas, kiedy tu pracowalem przedtem. -Nie mam czasu - mruknal Roo, usilujac przejsc obok niego. Dlon Kurta spoczela na jego ramieniu. Roo blyskawicznie sie obrocil i uzywajac jednego z chwytow, jakich wyuczyl sie od Sho Pi podczas rejsu po Bezkresnym Morzu, wygial palce Kurta, niemal wylamujac je ze stawow. Rezultat byl natychmiastowy. Twarz starszego kelnera powlekla sie szaroscia, w wytrzeszczonych oczach blysnely lzy, a on sam padl na kolana. -Powiedzialem ci - rzekl Roo spokojnie, niemal przyjacielskim tonem - ze nie powinienes sie dowiadywac, co bedzie, jesli jeszcze raz mnie dotkniesz. - Przetrzymawszy tak Kurta jeszcze przez chwile, puscil jego palce. - Nastepnym razem zlamie ci reke... i zobaczymy wtedy, jak sobie poradzisz z obsluga stolow. -Ty... ty jestes szalony! - wystekal Kurt. Roo ujrzal w jego oczach strach. Jak wielu krzepkich i prymitywnych drabow, Kurt nigdy nie przypuszczal, ze ktos osmieli sie odpowiedziec przemoca na przemoc, tym bardziej wiec nie sadzil, ze tym kims okaze sie niepozorny chudzielec z Ravensburga. - I owszem - odparl spokojnie Roo. - Do tego stopnia, ze moge cie zabic golymi rekoma. Pamietaj o tym, trzymaj gebe na klodke, ustepuj mi z drogi... a nic ci nie bedzie. Nie czekal na odpowiedz i nie trudzil sie nawet, by cokolwiek wyjasnic kuchcikom, ktorzy z otwartymi gebami gapili sie na kleczacego wciaz Kurta. Wiedzial, ze dorobil sie kolejnego wroga, ale wcale sie tym nie przejal. Podczas minionych lat poznal prawdziwy strach, odrzucil wszelkie obawy i doprawdy trzeba bylo czegos lepszego niz trzeciorzedny, otyly brutal, by Roo Avery znow poczul tchnienie niepokoju. Rozdzial 7 SPOSOBNOSC Roo usmiechnal sie lekko.Poszukujacy go czlowiek pojawil sie dopiero kolo poludnia, kiedy Roo w kuchni wlasnie uczyl sie parzenia takiej kawy, ktora moglaby zaspokoic wymagania pana Hoena. Nieznajomy nawet sie nie przedstawil, tylko rzucil: - Czy to ty jestes tym chlopakiem, co ukradl moj woz? Roo spojrzal uwaznie na pytajacego. Byl to czlowiek w srednim wieku, wyzszy o glowe od niego samego, krepy i kraglolicy. Mial krotko przyciete wlosy nasmarowane jakims olejkiem wedle mody queganskiej i ufryzowane tak, ze kedziory spadaly mu loczkami na czolo. Mial koszule ze zbyt wysokim, jak na jego krotka szyje, kolnierzykiem oraz koronkowym zabotem. W kusej kurtce i obcislych spodniach wygladal dosc komicznie. Za nim jednak staly dwa draby, ci zas nie sprawiali juz zabawnego wrazenia. Kazdy z nich mial za pasem dlugi noz, i chod poza tym nie mieli innej broni, Roo natychmiast wyczul w nich zabojcow - z podobnymi ludzmi sluzyl w kompanii Calisa. Czlowiek, ktory do niego przemowil, byl wprawdzie odziany jak miejski bawidamek, ale gotujaca sie w nim wscieklosc i zmruzone oczy kazaly Roo uznac go za rownie niebezpiecznego jak jego dwaj kompani. - Czyzbym mial honor... - przeciagnal slowa. -Jestem Timothy Jacoby. -Aaa... - Roo z przesadna starannoscia wytarl dlon w fartuch i podal ja rozmowcy. - Panski pijany przyjaciel wspominal nam o panu. Dotarl wczoraj do siedziby waszej firmy? Gniew Jacoby'ego ustapil zmieszaniu. Roo natychmiast pojal, ze kupiec spodziewa sie zaprzeczen. Ujawszy jego dlon w dwa palce, potrzasnal nia lekko i puscil. - Przyjaciel? Wcale nie byl moim przyjacielem. Ot, marynarz, ktoremu postawilem kilka kolejek i ktory... winien mi byl przysluge. -Coz... to wyjasnia, dlaczego doszedl do wniosku, ze lepiej zrobi, puszczajac sie natychmiast ponownie na morze. Wolal nie ryzykowac starcia z panskim... gniewem, bo musialby wytlumaczyc, dlaczego niemal wjechal panskim wozem do sali glownej u Barreta. -Owszem, slyszalem - odparl Jacoby. - Jezeli zbiegl, to w rzeczy samej mam juz odpowiedz na pytanie, dlaczego wiesci o losach mego ladunku musialem szukac u miejscowych plotkarek. Jedna z nich mi powiedziala, ze widziano, jak moj woz rozladowywano przed siedziba Barreta... i oczywiscie ukryto caly ladunek. Pomyslalem, ze zeglarz zostal napadniety przez rozbojnikow. -Nie... - usmiechnal sie Roo. - Panskie towary sa w bezpiecznym miejscu. - Siegnawszy za pazuche, wyjal portfel i podal go Jacoby'emu. - Oto dokumenty celne. Wszystkie towary sa w domu po drugiej stronie ulicy, cale i nietkniete. -A kon i woz? - spytal Jacoby. -Kon zdechl. Musielismy go odciac od uprzezy i oddac kielbasnikom, ktorzy go pocwiartowali i zabrali. -Nie zaplace im ani szelaga! - zachnal sie Jacoby. - Nigdy nie wyrazilem na to zgody. Przyslalbym ludzi i sami bysmy sie z tym uporali! -Niechze sie pan nie denerwuje - poradzil mu Roo. - Woz zostal prawie zupelnie zniszczony - co nie bylo prawda - i musialem go odciagnac sprzed wejscia. Wezme jego szczatki jako rownowartosc zaplaty tragarzy oraz kielbasnikow i bedziemy kwita. Jacoby zmruzyl oczy. - Zniszczony? A skadze ty sie znasz na wozach? -Moj ojciec byl woznica - odparl Roo - a sam wystarczajaco czesto powozilem, by wiedziec, ze panskiego wozu nikt regularnie nie doglada - co bylo prawda - a kiedy odcielismy uprzaz i zdjelismy klapy, nie zostalo wiele, procz kol i platformy - to rowniez bylo prawda. Jacoby milczal przez chwile i uwaznie patrzyl na Roo. - Ilu bylo tych tragarzy? - spytal w koncu. -Osmiu - odparl Roo, swiadom tego, ze Jacoby latwo moze to sprawdzic w siedzibie Stowarzyszenia Tragarzy. -Pokaz mi towary - polecil Jacoby. Roo obejrzal sie na McKellera, ktory kiwnal przyzwalajaco glowa. Ravensburczyk ruszyl przez ulice. Szalejaca w nocy burza juz minela, ale wszedzie nadal pelno bylo blota. Jacoby przybyl powozem i Roo nie bez uciechy patrzyl, jak wymuskany elegant brnie po kostki w blocie, brudzac przy okazji nogawki swoich frymusnych spodni. Kiedy doszli do drzwi, Jacoby spojrzal na zamek i spytal: - Miales klucz? -Nie - odparl Roo, ciagnac za klamke. Sruby wyszly bez trudu -jedna upadla na prog. Roo ja podniosl i wlozyl na miejsce. Wlascicielowi pewnie nie przyszlo do glowy, ze ktos moglby sie wdzierac do jego domu nielegalnie. Pchnawszy drzwi, wprowadzil Jacoby'ego do hallu, gdzie lezaly zlozone wszystkie towary. Kupiec pobieznie sprawdzil zgodnosc skrzynek z lista i spytal: - A reszta? -Jaka reszta? - zdziwil sie Roo. -Bylo cos jeszcze! - Jacoby z trudem powstrzymywal wybuch gniewu. Teraz Roo juz wiedzial, o co w istocie chodzilo. Jedwab przemycono z Kesh do dokow w Krondorze. Stamtad mial trafic bezposrednio do magazynu Jacoby'ego - zeglarza wynajeto, by za niewielka oplata przewiozl ladunek podczas burzy, kiedy czujnosc celnikow byla mniejsza. Gdyby jednak marynarza zlapano, Jacoby wyparlby sie wszystkiego, twierdzac, ze niczego o jedwabiu nie wiedzial i ze marynarz przemycal wszystko do jego magazynow bez jego wiedzy. Woznica nalezacy do stowarzyszenia, a chocby i niezalezny, tak jak jego ojciec, sprawdzilby zgodnosc ladunku z lista, uprzedzajac w ten sposob wszelkie ewentualne zarzuty - i uniemozliwiajac oszustwo celne. Podpity majtek, ktory przecenil swe umiejetnosci powozenia, nawet pewnie o tym nie pomyslal. Spojrzawszy na stojacego przed nim i gotujacego sie z wscieklosci czlowieka, Roo odparl spokojnie: - Jezeli zechcecie, panie, pojsc do najblizszego konstabla i zlozyc zaprzysiezone zazalenie, z przyjemnoscia bede wam towarzyszyl. Pewien jestem, ze wyslucha waszej opowiesci z wielkim zainteresowaniem. ... a juz na pewno celnicy beda ciekawi, dlaczego domagacie sie zwrotu czegos, za co, wedle tej listy, nie wniesliscie oplat. Jacoby rzucil zuchwalcowi mordercze spojrzenie, jednak okazalo sie, ze niewiele moze wskorac. Obaj wiedzieli, w czym rzecz, ale z tej sytuacji Jacoby mial tylko dwa wyjscia i wybral latwiejsze. Skinal glowa czlowiekowi z prawej. Ten wyciagnal spod kurtki sztylet. - Powiedz mi, cos zrobil z jedwabiem, albo kaze mu wyciac ci serce - zagrozil Jacoby. Roo cofnal sie do rogu, oddzielajac sie od napastnikow przestrzenia, ktora de Longueville podczas cwiczen nazywal "manewrowa". Mial swoj wlasny sztylet w cholewie buta, postanowil go jednak nie wyciagac. Draby, z ktorymi przyszedl Jacoby, mogly byc grozne w karczemnych bojkach albo w atakach na niczego nie podejrzewajace ofiary, Roo jednak znal swe mozliwosci i wiedzial, ze jezeli nie cwiczyli z mistrzami nie gorszymi od jego nauczycieli, poradzi sobie z nimi bez klopotu. -Odloz to, zanim zrobisz sobie krzywde - ostrzegl napastnika. Jezeli Jacoby spodziewal sie jakiejs reakcji, ta z pewnoscia go zaskoczyla. - Rznijcie! - polecil. Pierwszy pchnal, podczas gdy drugi siegnal po swoj noz. Ten, ktory spodziewal sie zaskoczyc chlopaka szybkim atakiem, odkryl nagle, ze niedoszla ofiara trzyma go za nadgarstek, a kciuk drugiej dloni bolesnie zaglebia w niezwykle wrazliwe miejsce nieco powyzej jego lokcia. Roo zrecznie wyluskal noz z palcow unieruchomionego bolem napastnika, cisnal go na ziemie i kopnal w kat. Natychmiast potem kolejny kopniak w ledzwie zupelnie unieszkodliwil draba, ktory z jekiem zwalil sie na podloge. Drugi opryszek zostal obezwladniony jeszcze szybciej, a wtedy Jacoby wyciagnal wlasny sztylet. -Nie powinienes byl tego robic - rzekl Roo z niesmakiem w glosie. Jacoby jednak dal sie poniesc furii, warknal jak zwierze i pchnal... Roo zas bez trudu uniknal uderzenia i chwytajac dandysa za lokiec, zacisnal palce na tym samym splocie nerwowym, wykorzystujac chwyt, ktory zastosowal do obezwladnienia pierwszego z napastnikow. Zamiast jednak nacisnac lekko i wydrzec noz z palcow kupca, wbil kciuk jak najglebiej, wywolujac tyle bolu, ile tylko mogl zadac w tej sytuacji. Jacoby jeknal glosno, a potem zmiekly mu kolana i w jego oczach pojawily sie lzy. Dopiero wtedy Roo cofnal kciuk i spojrzal na lezacy na ziemi sztylet kupca. Spokojnie sie pochylil i podniosl orez. Jacoby kleczal, podtrzymujac prawa dlonia lokiec lewej reki. Roo odwrocil w reku sztylet i podal go rekojescia niedawnemu przeciwnikowi. - To chyba twoje, co? Pierwszy z opryszkow wstawal powoli. Roo wiedzial, ze kilka najblizszych godzin drab spedzi w wannie z zimna woda, by pozbyc sie opuchlizny. Drugi patrzyl na Jacoby'ego z dosc niewyrazna mina. -Cos ty za jeden? - spytal Jacoby. -Avery, do uslug. Rupert Avery. Przyjaciele nazywaja mnie Roo. Ty mozesz mi mowic... panie Avery. - Kiwnal trzymanym w dloni sztyletem, ponaglajac Jacoby'ego, by wzial podawana mu bron. Jacoby chwycil sztylet i przez chwile gapil sie nan bezmyslnie. -Nie martw sie - rzekl Roo. - W kazdej chwili moge ci go odebrac. -Co z ciebie za kelner? - Jacoby wstawal powoli i z mozolem. -Nie tak dawno jeszcze bylem zolnierzem. Mowie to dlatego, zeby nie przyszly ci do lba jakies glupie pomysly... na przyklad przyslania mi noca tych osilkow z kilkoma innymi, by mi "dali nauczke". Bede wtedy musial ich pozabijac, a potem wyjasniac ceklarzom, dlaczego chciales dac mi nauczke. Teraz mam dla ciebie propozycje... wroc do swoich biur i zorganizuj jakis powoz i tragarzy, by zabrali stad twoje dobra. Wlasciciel tego domu, kiedy sie dowie, ze skladowales w nim towary, moze zechciec obciazyc cie jakimis oplatami. Jacoby skinal na swych przybocznych, a kiedy wyszli, sam ruszyl ku drzwiom. Tam zatrzymal sie i zmierzyl Roo zlowrogim spojrzeniem przez ramie. - A woz? -Widzisz tu jakis woz? - odpowiedzial pytaniem na pytanie Roo. Jacoby milczal przez chwile. - Panie Avery - oznajmil w koncu - ma pan we mnie wroga. -Nie jest pan pierwszy, panie Jacoby - odpowiedzial Roo. - A teraz prosze juz isc... bo moge sie zdenerwowac. I niech pan dziekuje Ruthii - odwolal sie do Bogini Szczescia - ze nikt nie wpadl na pomysl, by ulotnic sie ze wszystkimi panskimi towarami. Gdy Jacoby wyszedl, Roo potrzasnal glowa. - Niektorzy to maja tupet... Nawet im nie przyjdzie do glowy, by podziekowac. Wyszedl, zamknal drzwi i przebiegl przez ulice. - Dlugo cie nie bylo - powital go czekajacy nan u wejscia McKeller. -Pan Jacoby powzial podejrzenia, ze ktos ukradl mu czesc ladunku i chcial obciazyc Dom Barreta kosztami - wyjasnil Roo niewinnie. - Ale wszystko starannie przejrzelismy i odszedl w pelni usatysfakcjonowany. Jezeli nawet McKeller zywil jakies watpliwosci, zatrzymal je dla siebie i przyjal klamstwo za dobra monete. Kiwnieciem glowy poslal Roo do jego obowiazkow. Ravensburczyk wrocil do kuchni, gdzie zobaczyl stojacego obok drzwi Jasona. -Wezmiesz sobie teraz przerwe? Jason kiwnal glowa. -Wyswiadcz mi przysluge, przejdz sie do izby werbunkowej i zobacz, czy moj kuzyn jest jeszcze w miescie. - Po utracie towaru Duncan zdecydowal, ze trzeba sobie dac spokoj z planami szybkiego nabicia sobie kabzy, i zaczal sie rozgladac za robota. Ostatnio zamierzal wynajac sie jako straznik karawan na wschodnich szlakach. -A co, jezeli go tam znajde? - spytal Jason. -Powiedz mu, ze wracamy do interesow. Jezeli Jacoby snul jakies plany zemsty na Roo, nie podejmowal wysilkow, by natychmiast wprowadzic je w zycie. Roo spedzil noc, spiac czujnie na stryszku, ktory wynajmowal nad kuchnia u Barreta. Duncan wrocil z Jasonem, opowiedzial, ze wlasnie zamierza przylaczyc sie do wielkiej karawany zmierzajacej do Kesh, i polozyl sie spac obok kuzyna. Roo podejrzewal lgarstwo, poniewaz jedna z cech charakteru Duncana byla przesada w opisywaniu wlasnych trudow i niewygod oraz ignorowanie wysilkow podejmowanych przez innych, ale w koncu doszedl do wniosku, ze nic mu do tego. Wiedzial, ze ukryty w schowku pod schodami jedwab jest wart znacznie wiecej, niz myslal w pierwszej chwili. Gdyby bylo inaczej, Jacoby nie podejmowalby przeciez tak desperackich prob odzyskania towaru. Obecnosc Duncana byla wiec potrzebna - Roo doszedl do wniosku, ze wkraczajac w mroczny swiat interesow, musi miec kogos, kto bedzie strzegl mu plecow. Noc dluzyla sie okropnie, bo Roo lezal, gapil sie w niski pulap i snul coraz to zuchwalsze plany. Wiedzial, ze sprzedajac jedwab, powetuje sobie straty poniesione na handlu winem, sposob jednak, w jaki rozpoczal tamto przedsiewziecie, zdradzilby wszystkim, ktorzy zechcieliby sprawe zbadac, jak niedoswiadczonym kupcem jest mlody Ravensburczyk. Jeszcze przed switem wstal i pospiesznie sie ubral. Wyszedl o pierwszym brzasku i wedrujac ulicami, wsluchiwal sie w pierwsze odglosy miejskiego ruchu. Urodzony w malym, gorskim miasteczku odkrywal, ze wszystkie te dzwieki dziwnie go orzezwiaja - wrzaski mew dobiegajace od strony portu, skrzyp i turkot kol wozow, ktorymi rozwozono po okolicznych kramach swieze pieczywo, oraz okrzyki woznicow wiozacych do miasta owoce i warzywa. Niekiedy mijal go jakis spieszacy do swego warsztatu rzemieslnik, poza tym jednak ulice byly jeszcze puste. Roo szybko przeszedl za rog i skrecil w alejke. Stary budynek o niezbyt jeszcze splowialych oznakach dawnej swietnosci nieodparcie go pociagal. W marzeniach widzial juz siebie, stojacego w wielkim oknie na pierwszym pietrze i patrzacego z gory na ruchliwe skrzyzowanie, dzielace go od Domu Barreta. Posiadanie tego domu stalo sie dla Roo symbolem, celem, ktory mial pokazac swiatu, ze stal sie czlekiem waznym i wplywowym. Wszedl do hallu i rozejrzal sie dookola. W niklym padajacym od drzwi blasku przedswitu zaledwie mogl dostrzec schody, pod ktorymi ukryl jedwab. Nagle zaciekawilo go, co znajduje sie na gorze - i ruszyl ku schodom. Dotarlszy na pietro, zatrzymal sie w miejscu, gdzie schody tworzyly balkonik gorujacy nad hallem. W polmroku dostrzegal widmowy zarys okraglego kandelabru i zaczal sie zastanawiac, jak pomieszczenie wygladalo przy pelnym swietle. Gdy sie odwrocil, zobaczyl przed soba mroczna czelusc, w ktorej dostrzegal tylko niewyrazne zarysy najblizszych drzwi. Okna znajdujacego sie za nimi pokoju musialy wychodzic na ulice. Roo nacisnal klamke i zajrzal do srodka - ujrzal tu spora komnate oswietlona skapym porannym swiatlem. Bylo w niej pusto, poza kilkoma szmatami i paroma potluczonymi garnkami. Podszedl do okna i wyjrzawszy przez nie na zewnatrz, zobaczyl po drugiej stronie ulicy drzwi wejsciowe Domu Barreta. Stojac bez ruchu, patrzyl na wszystko z gory, az ulica w dole zapelnila sie powozami i udajacymi sie do swych zajec mieszczuchami. W koncu uliczny gwar stlumil w nim owo osobliwe poczucie posiadacza, z jakim spogladal przed chwila na pusta ulice, i ogarnela go niechec do tej cizby. Szybko obejrzal pozostale komnaty, gdyz powodowany ciekawoscia zapragnal poznac kazdy zakatek budowli. Na tylach odkryl apartament pana domu, potem jeszcze kilka innych, garderobe i tylne schody dla sluzby. Na drugim pietrze znajdowaly sie jakies spizarnie, jakies pokoje, ktore mozna by uznac za izby do pracy dla sluzby; lezaly tam strzepy pieknych materialow i naparstki, co przekonalo Roo, ze bylo to miejsce, gdzie pani domu spotykala sie ze swoja krawcowa. Obejrzal dokladnie cale domostwo, a gdy skonczyl, poczul uklucie zalu. Zamknawszy starannie drzwi, obiecal sobie solennie, ze ktoregos dnia wroci tu jako wlasciciel. Na srodku ulicy spostrzegl, ze cos trzyma w palcach. Byl to skrawek pieknego niegdys jedwabiu, teraz pozolklego ze starosci. Roo, nie bardzo nawet wiedzac, czemu to czyni, wsunal go za pazuche i wrocil do Barreta. Wiedzial, ze sie spoznil. Powinien byc wsrod tych kelnerow, ktorzy otwierali kawiarnie. Dotarlszy do swej kwatery, wciagnal fartuch i pobiegl do kuchni, gdzie bez wzbudzania sensacji udalo mu sie wslizgnac pomiedzy innych. Duncan na razie sie nie pokazal, a jedwab lezal bezpiecznie w schowku pod schodami. Mial przed soba dlugi dzien, ale w koncu bedzie wolny i zajmie sie budowaniem wlasnej fortuny. Duncan odnalazl go podczas przerwy obiadowej. Ujrzawszy kuzyna, Roo pociagnal go za soba na tylny dziedziniec. - I co? -Kuzynie... w tej zatloczonej izbie werbunkowej bylo okropnie nudno. Moze moglbym sie rozejrzec za jakims kupcem na ten je... Roo uciszyl go ostrzegawczym spojrzeniem. - Mam juz pewien pomysl. Jezeli naprawde chcesz mi pomoc, idz do tego domu naprzeciwko i obejrzyj woz. Powiedz mi, co trzeba kupic, zeby przywrocic go do stanu uzytecznosci. Nie jestes oczywiscie woznica, ale obracales sie wsrod nich dostatecznie dlugo, by miec o tym jakie takie pojecie. Zorientuj sie, czy trzeba kupic nowa uprzaz. Jesli cos sie da naprawic bez kupowania materialow, tym lepiej dla nas. -A co potem? - spytal Duncan. Roo siegnal za pazuche i wydobyl sztuke zlota, ktora mu zostala z wyplaty McKellera dla tragarzy. - Zjedz cos i kup to, co trzeba, by usprawnic woz. Bede potrzebowal uprzezy dla dwu koni. -Po co? - spytal Duncan. - To nie wystarczy na naprawe, a tym bardziej na konie. A zreszta nie mamy towaru... -Ale ja mam plan - odpowiedzial Roo. Duncan potrzasnal glowa. - Jak do tej pory twoje pomysly spelzaly na niczym, kuzynie. - Na twarzy Roo pojawil sie wyraz gniewu i juz mial cos powiedziec, kiedy Duncan dodal pojednawczo: - Tak czy owak, to twoje zloto, a ja w rzeczy samej nie mam niczego lepszego do roboty. - Usmiech Duncana rozbroil Roo i jego gniew ulotnil sie, zanim zdazyl nabrac sily. Wisielczy humor Duncana czesto tak wlasnie na niego dzialal. -No, czas wracac do roboty - mruknal przyszly postrach krondorskich kupcow. - Jeden z nas musi jakos zarobic na zycie. Wrocil do kuchni, gdzie szykujac sie do wyjscia na sale, z zalem pomyslal, iz zamiast rozmawiac z Duncanem, powinien wykorzystac wolne chwile na napelnienie sobie brzucha. Teraz byl glodny, co sprawialo, ze czas do kolacji wlokl mu sie niemilosiernie wolno. -Jestes pewien, ze wiesz, co robisz? - spytal Duncan. -Nie - odpowiedzial Roo - ale nic innego nie przychodzi mi na mysl. - I poprawil koniec trzymanej pod pacha beli jedwabiu. Stali przed skromnym domem, znajdujacym sie niemal na samym koncu Dzielnicy Kupieckiej. Duncan, niosacy drugi koniec zawinietej w nieprzemakalny material beli jedwabiu niespokojnie rozejrzal sie dookola. Nie byla to niebezpieczna okolica, ale nie nalezala tez do najspokojniejszych. Zaledwie o jedna przecznice dalej domy byly juz gorzej utrzymane, zamieszkane przez pracownikow najemnych, a na jeden budynek przypadalo niekiedy po kilka rodzin. Roo potrzasnal glowa, gdy zdal sobie sprawe z faktu, ze dom, przed ktorym stali, byl dokladnie taki, jakiego nalezalo sie spodziewac po Helmucie Grindle. Zakolatal do drzwi. -Kto tam? - odezwala sie po chwili z glebi jakas kobieta. -Jestem Rupert Avery - przedstawil sie Roo - i chcialbym sie widziec z panem Helmutem Grindle'em, kupcem, ktorego mialem kiedys zaszczyt poznac. W drzwiach uchylila sie zrecznie ukryta klapka - Roo zauwazyl ja tylko dlatego, ze dostrzegl blysk slonca na metalu - i po chwili drzwi lekko sie uchylily. Stanela w nich skromnie ubrana dziewczyna, dosyc pulchna, o jasnych wlosach ukrytych pod ciemna chustka. Patrzac na przybyszow, zmruzyla podejrzliwie niebieskie oczy. - Wejdzcie panowie do srodka - poprosila jednak. Duncan i Roo wstapili za prog, gdzie zauwazyli (kiedy panna odwrocila sie ku nim), ze miala na sobie skromna, ale dobrze uszyta i schludna suknie. Przez mysli Roo przemknelo podejrzenie, ktore nie bardzo mu sie spodobalo. -Co jest? - spytal Duncan, kiedy zostali sami. -Mam nadzieje, ze to sluzaca - rzekl Roo i to bylo wszystko, co kuzyn zen wydobyl. Po kilku minutach z glebi domu wylonil sie szczuply, zgarbiony czlowiek, ktory zerknawszy na Roo, parsknal smiechem: - Avery! Slyszalem, ze cie powiesili! -Krol osobiscie darowal mi zycie - zachnal sie Roo - a jak kto nie wierzy, niech sprawdzi w palacu. Prosze zreszta spytac mojego przyjaciela, Diuka Jamesa. W oczach Grindle'a pojawil sie przebiegly blysk. - Moze i kogos tam posle. Wejdzcie. - Skinieniem dloni poprosil ich ku oslonietemu kotara przejsciu w glab domu. Opusciwszy skromny hali, weszli do pieknie umeblowanej i wykonczonej bawialni. Na kosztownych meblach Roo znal sie nienajgorzej - sporo dowiedzial sie o nich od samego Grindle'a, kiedy wraz z Erikiem podrozowali na kupieckim wozie do Krondoru. Grindle byl bowiem kupcem, ktory specjalizowal sie w towarach cennych, nie zajmujacych wiele miejsca i latwych do przewozenia. Poruszal sie po calym Krolestwie zwyklym wozem, ktory latwo mozna bylo wziac za pojazd nalezacy do drobnego kramarza. W istocie ten niepozorny czlek przewozil ze soba wiekszy majatek - liczac oczywiscie w zlocie - niz Roo kiedykolwiek widzial na jakimkolwiek wozie podczas minionych lat spedzonych wsrod woznicow. Mloda kobieta wrocila tymczasem do gosci i Grindle rzekl do niej z usmiechem: - Karli, przynies nam wina. - Skinieniem dloni zaprosil obu gosci, by usiedli, co tez uczynili. Roo przedstawil kuzyna kupcowi, po czym rzekl skromnie: - Mam nadzieje, ze nie przeszkadzamy... -Oczywiscie, ze przeszkadzacie - odparl Grindle, nie okazujac za grosz taktu. - Podejrzewam jednak, ze macie dla mnie cos, o czym sadzicie, ze moze mnie zainteresowac... a takie zwariowane propozycje niekiedy mnie bawia. - Zerknal na bele, ktora Duncan i Roo wniesli do bawialni, lezaca teraz obok krzesla Duncana. - Chyba sie nie pomyle, jezeli zaloze, ze wasza propozycja dotyczy tego, co tam macie w tym plotnie. Dziewczyna, ktora Roo - z wewnetrznym westchnieniem ulgi wzial za sluzaca - wrocila z taca, trzema pucharkami i karafka wina. Roo lyknal i usmiechnal sie lekko: - Nie jest to wasze najlepsze wino, panie kupcze, ale tez i nie najgorsze... Grindle rowniez sie usmiechnal. - A... teraz sobie przypominam, jestes z Ravensburga. Miasto winnic. Coz... jezeli pokazesz mi cos wartosciowego, moze i kaze podac lepsze. Jaki masz plan i ile zlota bedziesz potrzebowal do jego realizacji? Mowil lekkim tonem, Roo jednak widzial czajaca sie w jego wzroku podejrzliwosc. Byl to jeden z najbystrzejszych ludzi, z jakimi zetknal go los... czlowiek, ktory potrafil zweszyc sekret tam, gdzie Roo nigdy by sie nie domyslil jego istnienia. Niewiele wskoralby, probujac nabrac siedzacego przed nim kupca. Kiwnal wiec glowa i Duncan powoli zaczal rozwijac bele. Potem, odwinawszy material tak, ze mozna bylo zobaczyc piekny jedwab, odstapil na bok. Grindle szybko przykleknal i przez chwile badal material, delikatnie sprawdzajac kciukiem gladkosc i wytrzymalosc tkaniny. Lekko podnioslszy bele, zbadal ciezar i ocenil dlugosc blamu. Szerokosc wskazala mu wielkosc beli. -Wiecie, co tu macie? - spytal w koncu. -Keshanski jedwab, jak sadze - odpowiedzial Roo, lekko wzruszajac ramionami. -Owszem - sapnal Grindle. - Tak zwany imperialny. Powinien trafic prosto do palacu Imperatora. Tkaja zen te lekkie kilty i inna odziez noszona przez keshanskich Blekitnokrwistych. - W jego oczach pojawilo sie wyrachowanie. - Jak to trafilo do waszych rak? -Powiedzmy, ze uratowalismy to przed zniszczeniem -odpowiedzial Roo. - Nikt zas nie potrafil udowodnic prawa wlasnosci. Grindle parsknal smiechem. - Nie moze byc inaczej -wyjasnil, ponownie siadajac na swoim krzesle. - Przemycanie tego z Imperium jest jedna z powazniejszych zbrodni przeciwko panstwu. - Potrzasnal glowa. - Wiecie... to nie jest najlepsza tkanina na swiecie, ale Blekitnokrwisci maja wyjatkowe poczucie wlasnosci i przywiazania do wszystkiego, co jest zwiazane z ich historia i tradycja. Po prostu nie podoba im sie mysl, ze ktos oprocz nich moze ubierac sie w taka tkanine. Co oczywiscie sprawia, ze nasi prozni panowie pozadaja jej tym bardziej. Przepadaja oni za wszystkim, czego miec nie moga. Roo milczal, spogladajac na Grindle'a. W koncu stary nie wytrzymal: - No, dobrze... ale co ta przemycona tkanina ma wspolnego z tym, co ci chodzi po twojej przewrotnej glowie, Rupercie? -Wlasciwie to nie mam zadnego planu - odparl Roo. W kilku slowach nakreslil obraz swoich wysilkow przy imporcie wina z Darkmoor i - co zdziwilo Duncana - Grindle powstrzymal sie od kasliwych uwag na temat tego pomyslu. Kiedy przeszedl do historii starcia z Szydercami, ktore tak fatalnie zakonczylo sie dla odzalowanej pamieci Sama Tannersona, Grindle uciszyl go skinieniem dloni. -Oto i sedno sprawy, chlopcze - rzekl i lyknal nieco wina. - Kiedy handlujesz czyms takim - wskazal glowa jedwab - musisz sie zadawac z Szydercami albo przedsiebiorcami, ktorzy maja z nimi uklady. - Potarl brode koscistym palcem. - Nie da sie jednak zaprzeczyc, ze sa krawcy, ktorzy drogo by zaplacili za jedwab tej klasy. -Sir, co sprawia, ze jest on tak drogi, oczywiscie, poza zastrzezeniami Imperium? - spytal Duncan. Grindle wzruszyl ramionami. - Powiada sie, ze pochodzi od jakichs olbrzymich robakow, pajakow czy innych fantastycznych stworzen... i nie produkuja go zwykle jedwabniki. Nie mam pojecia, czy to prawda, ale jedna rzecz trzeba mu przyznac: mozna go nosic latami i nie traci lsnienia ni barwy. Nie da sie tego rzec o innym jedwabiu. Zapadla chwila ciszy, a potem Grindle zwrocil sie do Roo: - Nadal jednak nie powiedziales mi jeszcze, czego ode mnie oczekujesz? -Juz mi pan sporo wyjasnil - rzekl Roo. - Prawde powiedziawszy, mam woz, ale bez koni i towaru, myslalem wiec, by to sprzedac. Moglby pan mi podsunac nazwisko jakiegos dyskretnego kupca i uczciwa cene... -Owszem. - Na twarzy starego znow pojawilo sie wyrachowanie. - Moglbym. Duncan zaslonil jedwab, a Grindle znow zawolal: - Karli! - Dziewczyna pojawila sie chwilke pozniej, i stary poprosil: - Coreczko... przynies nam tego wina z Oversbruka... ktory to rocznik? -Wiem ktory, tatku. Przenoszac wzrok z ojca na corke, Roo zmusil sie do usmiechu - choc mial az dwa powody, by sie nie smiac. Pierwszym byl ten, ze dziewczyna okazala sie nie sluzaca, lecz corka starego. Westchnal w glebi ducha i podjal bohaterska probe poslania jej milego usmiechu. Drugim powodem byl wybor wina. Doskonale wiedzial, po jakie wino stary posyla corke - ciemne i bardzo slodkie typu advarianskiego, hodowane w chlodnym klimacie rodzinnych miejsc Grindle'a. Osobiscie rzadko miewal do czynienia ze slodkimi winami, raz tylko zdarzyla mu sie okazja, kiedy zabral jedna butelke slodkiego wina gronowego z transportu, ktory jego ojciec wiozl do Ravensburga. Trafil mu sie wtedy najciezszy chyba przypadek kaca w zyciu, w tej chwili jednak niczego nie pragnal bardziej niz aprobaty starego i w razie potrzeby sam bylby wyzlopal cala butle. Spojrzawszy na niezbyt urodziwa, skromnie odziana dziewczyne, pojal, ze potrzebna jest mu jej aprobata. Gapil sie na nia tak uporczywie, ze wychodzac z komnaty, zaczerwienila sie, a stary pohamowal jego zapaly: - Nic z tego, moj holyszu. Roo usmiechnal sie niewyraznie. - Nielatwo jest byc obojetnym na takie wdzieki. Grindle ryknal szczerym smiechem: - Avery, raz ci juz powiedzialem, ze nie powinienes sadzic, iz wszyscy inni sa od ciebie glupsi... Roo mial tyle przyzwoitosci, ze sie zaczerwienil, a gdy dziewczyna wrocila z winem, nie rzekl juz ani slowa. Kiedy podniesli puchary i Duncan wzniosl jakis tradycyjny toast za zaufanie i nadzieje na lepsze jutro, Roo wypil i zapytal: - Moge wiec liczyc na to, ze zrobimy jakis interes, panie Grindle? Przyjazny usmiech znikl natychmiast z twarzy starego, a pojawila sie na niej kamienna nieustepliwosc. - Niewykluczone. - Pochylil sie ku przodowi. - Roo Avery, czytam w tobie jak w otwartej ksiedze... pozwol wiec, ze od razu wyjasnimy sobie kilka spraw. Spedzilem na szlaku z toba i twoim kompanem, Erikiem, dosc czasu, by cie poznac. Jestes bystry i nie brak ci sprytu, co sie nie zawsze sprowadza do tego samego, masz nature sklonna do podstepow, ale mysle, ze szybko sie uczysz. - Znizyl glos. - Jestem starym czlowiekiem, ktory ma mila corke, i wiem, ze kazdy, kto sie do niej wdzieczy, wdzieczy sie jednoczesnie do mojej szkatuly. - Zamilkl, a kiedy Roo nie zaprzeczyl, kiwnal glowa, jakby potwierdzil jakis swoj domysl, po czym podjal watek. - Nie bede jednak zyl wiecznie, a kiedy umre, chce, by oplakiwaly mnie wnuki. Jesli cena tej slabostki jest koniecznosc znalezienia ziecia wsrod tych, ktorzy lypia na moj kufer, niechze i tak bedzie. Moge jednak wybrac najlepszego z nich. Chce zas takiego, co po smierci starego Grindle'a zatroszczy sie o jego wnuki i ich matke. - Mowil coraz ciszej. - Chce kogos, kto zatroszczy sie zarowno o moja firme, jak i o moja dziewczynke. Nie mam pojecia, czy to bedziesz ty, chlopcze... ale mozesz zostac moim zieciem. Roo spojrzal w oczy starego i zobaczyl w nich tyle hartu i nieustepliwosci, ile nie widzial w oczach zadnego innego czleka... nawet w oczach de Longueville'a. -Jezeli sie nadam... - To bylo wszystko, co zdolal z siebie wykrztusic. -No coz... - rzekl Grindle - a zatem, jak mowia gracze, karty na stole. Podczas calej przemowy starego Duncan mial mine, jakby wolal niczego nie slyszec, usmiechal sie jednak jak podczas zwyklej towarzyskiej pogawedki przy lampce wina. -Co powinienem zrobic z jedwabiem? - spytal Grindle. Roo zastanawial sie przez chwile. - Potrzebne mi pieniadze na poczatek. Prosze wziac jedwab, a dac mi konie, pomoc przy reperacji wozu i wyposazeniu go w towary. Chce panu udowodnic, ze jestem cos wart. Grindle znow przez chwile tarl palcem brode. - Ten jedwab to niewatpliwie przyzwoity zastaw - rzekl w koncu. Wykonal gest, jakby dodawal w mysli jakies sumy. - Jedna rzecz chcialbym wiedziec, zanim podejme ostateczna decyzje - rzekl niespodziewanie. - Kto bedzie cie scigal za utrate tego jedwabiu? Roo spojrzal na Duncana, ktory wzruszyl ramionami. Przyszly przedsiebiorca opowiedzial juz kuzynowi o swojej sprzeczce z Jacobym, ale Duncan uznal, ze gra jest warta swieczki. -Podejrzewam, ze z Kesh sprowadzil jedwab Tim Jacoby. Albo mial go odebrac od dostawcy. Ujme to tak... nie jest zadowolony z tego, ze towar gdzies przepadl... -Jacoby? - spytal Grindle. Na jego twarzy nagle pojawil sie szeroki usmiech. - Jego ojciec i ja jestesmy odwiecznymi wrogami. Kiedys, jako chlopcy, zylismy nawet w przyjazni. Slyszalem, ze syn starego, Randolph, to przyzwoity chlopak, ale Timothy to co innego... lotrzyk zen i kretacz. Poparcie w tym przedsiewzieciu nie przysporzy mi wiec nowych wrogow. -A zatem jestesmy wspolnikami? - spytal Roo. -Owszem... na to wyglada - odpowiedzial Grindle. - A teraz wypijmy jeszcze... -Nie macie panie drugiej corki? - spytal z glupia frant Duncan po wypiciu kolejnego pucharu. - Ladniejszej moze? Przez chwile Roo nie wiedzial, gdzie podziac oczy... i szczerze sie zdumial, uslyszawszy smiech Grindle' a. Bezczelne pytanie prawdziwie Helmuta rozbawilo. Osuszyli butelke, rozmawiajac o wielu sprawach, glownie jednak Roo i Helmut snuli plany na przyszlosc. Omawiali rozmaite mozliwosci dotyczace otwarcia nowych szlakow handlowych, poszerzenia asortymentu sprzedazy i nawet nie zauwazyli, ze Duncan zasnal w swoim fotelu, ani tego, ze weszla Karli i zabrala pusta butelke, zostawiajac niska, skwierczaca swiece, przy ktorej obaj mezczyzni przegadali niemal cala noc. -Uwazaj! - mruknal Roo. -Widze - kiwnal glowa Duncan. Prowadzili woz po nadmorskiej drodze za Sarth, ktore bylo najblizszym bezpiecznym portem na polnoc od Krondoru. Dziarskie konie ciagnely naprawiony woz wypelniony towarami, z ktorych czesc wartosci pokryla sumka uzyskana przez Grindle'a ze sprzedazy jedwabiu. Na poboczu drogi zebrala sie grupka uzbrojonych mezczyzn, pograzonych teraz w zacieklym sporze. Na widok wozu jeden z nich wezwal podroznych do zatrzymania pojazdu, a kiedy podjechali blizej, zbrojni rozstawili sie w poprzek drogi. -Kto odmawia mi prawa przejazdu Krolewskim Traktem? - spytal gniewnie Roo. -Nikt ci go nie odmawia, przybyszu... - rzekl pojednawczo przywodca grupy - ale czasy sa niebezpieczne i musimy was spytac, czyscie nie widzieli zbrojnych ludzi mijajacych was w drodze na poludnie? -Nie - odpowiedzial Duncan. -A co to za jedni? - spytal Roo. -Bandyci... zaatakowali nas wczoraj w nocy. Bylo ich kilkunastu... albo i wiecej - odpowiedzial jeden ze stojacych w poblizu. Przywodca lypnal nan wrogo przez ramie, ale do Roo odezwal sie dosc uprzejmie. - Bandyci. Ostatniej nocy obrabowali kilku kupcow, ogolocili ich sklady, a potem ograbili obie miejskie oberze. Roo zerknal katem oka na Duncana. Ten nie ukrywal rozbawienia. Zblizalo sie poludnie, przy drodze stala odszpuntowana barylka piwa i Roo byl niemal pewien, ze dzielni "zolnierze" dyskutuja juz od switu. -Jestescie miejska milicja? - spytal. Przywodca jakby sie obruszyl. - Nie inaczej! W sluzbie Diuka Krondoru, oczywiscie, ale jestesmy wolnymi ludzmi stajacymi w obronie swego grodu! -No... - odezwal sie Roo, podcinajac konie - to lepiej bierzcie sie do roboty i ruszajcie w poscig. -Owszem, chetnie to zrobimy - odezwal sie rzecznik calej grupy. - Ale w tym wlasnie sek, dobrze mowie... - Spojrzal na kompanow, jakby szukal u nich poparcia. - Nie wiemy, dokad sie udali. I nie wiemy, dokad ruszac, by ich dopasc. -Na polnoc - odparl Roo. -A nie mowilem? - Rzecznik potoczyl wzrokiem po kompanach. -Ale dlaczego na polnoc? - zreflektowal sie po chwili. -Bo jedziemy ta droga od Krondoru. Gdyby udali sie na poludnie, to byliby nas mineli. Nikt zas obok nas nie przejezdzal, mozna wiec spokojnie zalozyc, ze kieruja sie ku polnocy, na Jastrzebie Pustkowie albo na Turnie Kwestarza. - Roo nie byl znawca geografii, slyszal jednak o szlakach handlowych, ze poza polnocno-wschodnim odgalezieniem traktu, ktory omijal wschodnie stoki gor Calastius, nielatwo bylo przedrzec sie przez nie ku Sarth. -Aaa... dlaszego nie na za... zachod albo wscho... od! - dopytywal sie nie bez trudu jeden z zolnierzy, ktory widac mial slabsza glowe. -Mosci sierzancie... - Roo zwrocil sie do przywodcy. Ten skinal lekko. - Jezeli zmierzaliby na zachod, wybraliby lodzie, nie konie... a na wschodzie... co lezy w tamtej stronie? -Droga do opactwa Sarth... i kolejne gory. -Pojechali na polnoc - rzekl Roo z przekonaniem w glosie. - I ide o zaklad, ze kieruja sie na Ylith... bo gdziezby indziej sprzedali to, co zagrabili u was? To przywodcy wystarczylo. - Chlopy! W droge! Ochotnicy oddalili sie pospiesznie, choc niektorzy z sarthejskich herosow mieli klopoty w zrobieniu kilku krokow po prostej. Roo ruszyl w swoja droge, obserwujac, jak niewielki oddzialek rozbiega sie po miescie w poszukiwaniu koni. -Myslisz, ze znajda bandytow? - spytal Duncan. -Tak, jesli beda mieli ogromnego pecha. -A gdzie armia Ksiecia? - ponownie spytal Duncan. -Sadze, ze o to nalezaloby spytac jego samego - odparl Roo. Sarth lezalo w granicach dystryktu ksiazecego, co oznaczalo, ze nie mialo miejscowego earla, barona czy diuka, ktory odpowiadalby za jego bezpieczenstwo. Zolnierze krondorscy pelnili regularna sluzbe patrolowa od granic Yabonu na polnocy do samego Krondoru. Pierwszymi jednak, ktorzy mieli odpowiadac za bezpieczenstwo traktow, byli miejscowi ceklarze, ochotnicy i konstable, ktorzy winni okazywac pomoc i utrzymywac porzadek do przybycia patrolu. Poczatek podrozy zadowolil obu kompanow. Roo zlozyl rezygnacje u Barreta i nie bez zaskoczenia dowiedzial sie, ze stary McKeller zaluje jego odejscia. Obiecal tez Jasonowi, ze jezeli los bedzie mu sprzyjal, to zapewni mu u siebie pozycje odpowiadajaca jego zdolnosciom. Helmut Grindle zrobil sporo, by pomoc Roo wejsc "do interesu". Kilka razy wspominal o tym, ze "chlopak" (tak go nazywal) i jego Karli stanowiliby dobra pare. Kilka uwag starego sprawilo, ze corka musiala sie poteznie rumienic, Grindle jednak nie zadal sobie nawet trudu, by spytac Karli, co myslala o planowanym przezen malzenstwie. Roo zartowal oczywiscie, mowiac Erikowi o poslubieniu corki Helmuta, teraz jednak, gdy sprawa nabrala realnych ksztaltow, zastanawial sie nad mozliwymi konsekwencjami. Dziewczyna nie byla wcale brzydka, po prostu nie nalezala do osob urodziwych... ale poniewaz to samo dotyczylo i jego samego, wiec sie nie przejmowal jej uroda. Wiedzial tez, ze jezeli osiagnie sukces, to bedzie mogl sobie pozwolic na piekna kochanke -jego zobowiazania wobec Grindle'a ograniczaly sie w koncu do tego, ze mial zapewnic Karli dostatek, zrobic jej gromadke dzieci i zadbac o to, by dzieciaki mialy co jesc, i gromadzic dla nich majatek. Wiedzial takze, ze jezeli zdola pomnozyc to, co dzieki Grindle'owi znalazlo sie w jego posiadaniu, stary uczyni go swoim spadkobierca. Co prawda spadkobierczynia bedzie Karli, ale wychodzilo na jedno... mialby do dyspozycji ladna sumke, ktora wlasciwie uzyta mogla mu zapewnic zawrotna przyszlosc. Roo usilowal omowic z Duncanem kilka pomyslow, kuzyna jednak nie bardzo pociagaly interesy - jego zainteresowanie ograniczalo sie do tego, ile i w jakiej monecie wyplaca mu wynagrodzenie, potem zas byl tylko ciekaw, gdzie mozna znalezc najblizszy burdel lub jakas chetna dziewke sluzebna. Podroz z Duncanem byla dla Roo bardzo ksztalcaca, gdyz pod wplywem kuzyna przyznawal, ze lepiej spedzic noc w towarzystwie dziewczyny niz samotnie, nieustannie go jednak zdumiewal upor i energia, ktore kuzyn poswiecal na uwodzenie corek oberzystow. Upodobanie Duncana do kobiet znacznie przekraczalo zwykle meskie apetyty Roo. Z drugiej strony Duncan nie przejawial checi zbicia majatku, jaka opanowala Roo. Podrozowal z nim, walczyl u jego boku, uprawial milosc z dziewkami i jadl przy jego stole, ale wcale nie podzielal marzen mlodszego Avery'ego. Nie mial nic przeciwko temu, by przy takiej czy innej okazji zarobic pare groszy, ale systematyczna i ciezka praca, owocujaca majatkiem, byla czyms, czemu nie poswiecilby nawet jednej mysli. Przecieli poludniowe krance Sarth, a kiedy ujrzeli sklad z wylamanymi drzwiami, Roo zatrzymal konie. -Miej oko na wszystko - polecil Duncanowi i zeskoczyl z kozla. Wszedl do sklepu, ktory zostal calkowicie spustoszony. - Witajcie, panie kupcze - zwrocil sie do wlasciciela, ktory patrzyl nan z osobliwa mieszanina irytacji i rezygnacji w oczach. -Witajcie, panie - odparl kupiec. - Jak widzicie, nie moge prowadzic interesow tak, jakbym chcial... Roo przez chwile patrzyl uwaznie na rozmowce - czlowieka w srednim wieku, zaczynajacego lekko tyc. - Tak wlasnie mi powiedziano. Pozwolcie, ze sie przedstawie. Rupert Avery, dostawca towarow. - Wyciagnal dlon do powitania. - Wlasciwie jade do Ylith... ale moze moglbym cos dla was zrobic... Kupiec potrzasnal niepewnie glowa. - John Vinci, do uslug. Co wlasciwie macie na mysli? -Jestem, jak powiedzialem, dostawca towarow i moze moglbym wam dostarczyc produkty, ktorych potrzebujecie, by zapelnic wasz spustoszony sklad... Nastroj kupca natychmiast sie zmienil. Wpatrywal sie teraz w Roo z takim namyslem, jakby stal w obliczu zakladu, w ktorym musi postawic wszystko, co posiada. -Mam najlepsze towary. Wyruszylem w podroz do Ylith i planowalem w drodze powrotnej nabyc cos dla Krondoru, moze jednak zdolam, jak to sie mowi, oszczedzic sobie drogi, jezeli mielibyscie dla mnie cos, co zamierzalem nabyc w Ylith. -A czego szukacie? - spytal kupiec. -Towarow, ktore latwo transportowac, nie zajmuja wiele miejsca, ale przynosza spore zyski. Kupiec patrzyl przez chwile na Roo, potem kiwnal glowa. - Rozumiem. Skupujecie drogie blyskotki dla szlachty. -Cos w tym rodzaju. -Coz... nie mialbym zbytu na towary kosztowne, ale przydaloby mi sie z tuzin bel mocnego, lnianego plotna, troche stalowych igiel i innych rzeczy potrzebnych mieszczuchom. -Moge wziac liste do Ylith - kiwnal glowa Roo - a bede tedy wracal za dwa tygodnie. Co macie dla mnie? Kupiec wzruszyl ramionami. - Mialem niewielka szkatulke zlota, ale te kurwie syny szybko ja znalazly. Roo usmiechnal sie ze zrozumieniem. Kupiec mial pewnie niewielka szkatule ze zlotem, kiepsko ukryta, tak zeby po jej znalezieniu napastnicy doszli do wniosku, ze juz go ogolocili. Nie ulegalo jednak watpliwosci, ze ukryl gdzies znacznie zasobniejszy skarbczyk. - Bylo w niej cos wartosciowego? -Ot, kilka drobiazgow... nic takiego, co mozna by nazwac unikatem - wzruszyl ramionami kupiec. -Unikaty sa dla szczegolnych klientow - mruknal Roo. Potarlszy dlonia podbrodek, ciagnal dalej: - Unikat to cos, co moze lezec bardzo dlugo, zanim znajdzie nabywce tutaj, ale w Krondorze... Kupiec przez chwile patrzyl nan uwaznie, az wreszcie sie zdecydowal: - Pozwolcie za mna. Przeprowadziwszy Roo na tyly sklepu, powiodl go przez niewielki dziedziniec do swego domu. W kuchni jakas blada kobieta przygotowywala posilek, a dwojka dzieciakow bila sie o zabawke. -Zechciejcie poczekac - zwrocil sie kupiec do Roo, nie troszczac sie wcale o przedstawienie go zonie, i ruszyl ku waskim schodom. Po kilku chwilach wrocil i wyciagnal do goscia niewielkie skorzane puzderko. Kiedy Roo otworzyl wieczko, znalazl wewnatrz jeden klejnot - piekny szmaragdowy naszyjnik ze starannie obrobionych kamieni. Oprawe szmaragdow stanowily brylanty, male, ale doskonale dobrane i oszlifowane, wszystko zas razem bylo osadzone w zlocie. Roo nie bardzo umialby okreslic przyblizona chocby wartosc kolii, z grubsza jednak ocenil, ze byla wystarczajaca, by spowodowac blysk w oku najchytrzejszego z jubilerow. -I czegoz byscie za to chcieli? -Trzymalem to jako zabezpieczenie na czarna godzine - rzekl kupiec - i zdaje sie, ze wlasnie taka na mnie przyszla. Wzruszyl ramionami. - Potrzebne mi nowe towary... i to szybko. Jezeli nie dostarcze ludziom rzeczy, ktorych potrzebuja, to wypadne z interesu. Roo milczal przez chwile. - Oto moja propozycja - rzekl, obliczywszy wszystko w myslach. - Zrobcie liste i cennik potrzebnych wam rzeczy, przejrzymy je razem. Jesli sie dogadamy, przywioze wszystko z Ylith... powiedzmy za dwa tygodnie, moze do dziesieciu dni... i wrocicie do roboty. Gospodarz zmarszczyl brwi. - Za tydzien spodziewamy sie tu kupca z Queg... -A jakaz macie pewnosc, ze przywiezie to, czego potrzebujecie? - spytal Roo. - Co wam z tego przyjdzie, jezeli sie na przyklad okaze, ze to handlarz niewolnikow? -Nic - potrzasnal glowa rozmowca - ale w tych krajach od lat nie pojawili sie handlarze ludzmi... - Niewolnictwo bylo w Krolestwie zniesione. Wyjatkiem byli skazani przestepcy, ale przywoz niewolnikow z Queg czy Kesh byl zabroniony. -Dobrze wiecie, o czym mowie - rzekl Roo. - Za niewielka dodatkowa oplata przywioze wam dokladnie to, co zamowicie. Kupiec wahal sie przez chwile, a wtedy Roo uzyl argumentu rozstrzygajacego. - Dzieciaki beda mialy co jesc. -Zgoda - rzekl gospodarz. - Idzcie do oberzy na koncu ulicy i wezcie tam izbe. Spotkamy sie przy kolacji i omowimy szczegoly. Wymienili zwyczajowy uscisk dloni i Roo wrocil do czekajacego na wozie Duncana. Ten juz prawie spal. - Dokad teraz? - spytal sennym glosem, gdy Roo wdrapywal sie na koziol. -Do gospody -- rzekl Roo. - Znajdziemy sobie jakas izbe, a potem ubijemy interes. -Jak sobie zyczysz - wzruszyl ramionami Duncan. -Tak sobie zycze - usmiechnal sie Roo. -I jak poszlo, mlody Rupercie? - spytal Helmut Grindle, gdy Roo wkroczyl do jego gabinetu. Ravensburczyk usiadl i skinieniem glowy pozdrowil Karli, ktora weszla, niosac dlan pucharek wina. Upil troche, po czym rzekl z namaszczeniem: - Mysle, ze bardzo dobrze. -Myslisz? - spytal Grindle, rozsiadajac sie wygodniej w fotelu. Spojrzal przez okno na dziedziniec, gdzie Duncan pilnowal wozu. - Nie widze towarow, musze wiec zalozyc, ze przywiozles cos malego, ale cennego. -Dobrze pan mysli - odparl Roo. - Zabralem wasze towary do Ylith, sprzedalem je w ciagu trzech dni po cenach, jakie uznalem za najkorzystniejsze, i zakupilem towary na droge powrotna. -Jakie towary? - Zmruzyl oczy Grindle. -Dwadziescia beli tkaniny lnianej, dwie barylki stalowych cwiekow i gwozdzi, dziesiec tuzinow igiel, tuzin mlotkow, piec pil do drewna, jeden duzy motek mocnej i dobrej nici... -Co? - przerwal mu Grindle, podnoszac dlon. - Mowisz o przedmiotach uzytku domowego! To po kiego licha dyskutowalismy o rzadkich i cennych przedmiotach dla bogatej klienteli? -No... - droczyl sie Roo. - Zostalo mi troche zlota. Grindle znow usiadl wygodniej i zatopil palce w zabocie koszuli. - Cos przede mna ukrywasz... Co to takiego? -Wspomniane towary wymienilem z pewnym kupcem z Sarth. Za to... - I Roo podal staremu skorzane puzderko. Grindle wzial je do reki i otworzyl. Przez dluga chwile podziwial klejnot w milczeniu, a potem powiedzial: - To bardzo piekna rzecz... - Szybko poczynil obliczenia w myslach. - Ale nie warta tyle, ile wpakowalem w te twoja podroz na polnoc. Roo parsknal smiechem i siegnal za pazuche. Wyciagnawszy ciezka kiese, rzucil ja na stol. - Jak powiedzialem, przywiozlem tez troche zlota. Grindle rozwiazal rzemien, przeliczyl monety i usmiechnal sie szeroko. - No, chlopcze, niezly to zysk... -Poszczescilo mi sie - rzekl skromnie Roo. -Szczescie usmiecha sie tylko do tych, ktorzy potrafia dostrzec okazje i nie wahaja sie przed jej wykorzystaniem - odpowiedzial Grindle. Roo z udana skromnoscia wzruszyl ramionami, usilujac jednoczesnie nie uleciec w powietrze z powodu rozpierajacej go dumy. Grindle odwrocil sie ku drzwiom wiodacym na tyly domu. - Karli! - zawolal. Dziewczyna ukazala sie po chwili. - Tak, ojcze? -Karli... pozwolilem obecnemu tu mlodemu panu Avery na starania o twoja reke. W najblizszy szostek wyjdziecie razem na spacer po miescie. Dziewczyna spojrzala na ojca, potem na Roo i widac bylo, ze sytuacja, w jakiej sie znalazla, jest dla niej dosc niezreczna. Przez chwile milczala, a potem odrzekla cicho: - Tak, ojcze. - I spojrzawszy na Roo, dodala: - Wiec w szostek, sir? Roo przez chwile milczal, tez bowiem nie bardzo wiedzial, co rzec. Wreszcie kiwnal glowa i wypalil: - Po obiedzie! Karli wymknela sie bez slowa, a Roo zaczal sie zastanawiac, czy zachowal sie wlasciwie. Moze powinien byl dodac, ze bedzie czekal z niecierpliwoscia, albo rzucic jakis komplement... na przyklad, ze slicznie wyglada w tej sukni. Potrzasnal tylko glowa ze zloscia i postanowil przy najblizszej okazji zasiegnac porady u Duncana, a potem wrocil myslami do terazniejszosci. Grindle tymczasem nalal obu po pucharze slodkiego wina. Rozsiadlszy sie wygodniej, poprosil: - A teraz, chlopcze, opowiedz mi, jakzes tego dokonal. I nie pomijaj zadnego szczegolu. Roo usmiechnal sie szeroko i rozpromienil niemal na widok blasku w oczach Grindle'a, kiedy stary zaczal piescic wzrokiem naszyjnik. Rozdzial 8 GRACZE Roo wyciagnal dlon.-Widze Greylocka! - powiedzial. Erik, Jadow, Diuk James, Robert de Longueville i Konetabl William czekali w krolewskiej przystani na nadplywajaca "Zemste Trencharda". Patrzyli na zblizajacy sie okret pelni obaw, wypatrujac czlonkow kompanii Calisa, ktorym - byc moze -udalo sie wydobyc z zawieruchy, jaka sie rozpetala, gdy wojska Szmaragdowej Krolowej uderzyly na Maharte. -Latwo dostrzec te siwa czupryne - dodal Roo, oslaniajac oczy dlonia, patrzyli bowiem pod slonce. Podczas ostatniego miesiaca, kiedy to zostal zaufanym partnerem Helmuta Grindle'a, byl zbyt zajety, by interesowac sie losami swoich niegdysiejszych towarzyszy, kiedy jednak Erik przeslal mu wiesc, ze dostrzezono wchodzacy na rede kolejny statek z Novindusa, nadzorowanie zaladunku wozow na kurs do Sarth powierzyl Duncanowi, a sam pospieszyl do portu. Podobnie jak Erik, czul sie silnie zwiazany z ludzmi, z ktorymi przez blisko dwa lata dzielil niebezpieczenstwa podrozy na przeciwlegly kontynent. I nagle obok Greylocka dostrzegl jeszcze jedna znajoma sylwetke. -Luis! - wrzasnal radosnie. - To Luis! -Masz racje... - sapnal Jadow. - To ten stukniety rodezjanski matkojebca, albo jestem kaplanem Sung. Roo kiwnal glowa, a Greylock i Luis zaczeli im machac. Potem oczekujacy w porcie sposepnieli, zdali sobie bowiem sprawe z faktu, ze na pokladzie nie widac innych czlonkow kompanii. - Moze niektorzy z nich zachorowali i leza pod pokladem - rzekl Erik, ktory podzielal chyba mysli przyjaciol. -Moze - zgodzil sie z nim Roo, choc ton jego wypowiedzi wyraznie wskazywal, ze on sam nie za bardzo w to wierzy. Statek wolno zblizal sie do przystani. W przeciwienstwie do Admirala Nicholasa, kapitan "Zemsty" nie probowal lekcewazyc rygorow Mistrza Portu i jego pilotow, statek wiec zwolnil, dopoki nie znalazl sie dosc blisko, by przyjac liny szalup holowniczych, ktore dostawily go na miejsce. Greylock i Luis byli pierwszymi, ktorzy zeszli po spuszczonym trapie. Owen oddal wojskowe honory Diukowi Jamesowi i Konetablowi Williamowi, Luis zas, Jadow, Roo i Erik klepali sie po plecach i nie wstydzac sie, plakali z radosci. I nagle Roo, ktory pierwszy sie zorientowal, ze Luis zachowuje sie dosc osobliwie, spytal: - Co z twoja reka? Luis mial na sobie kurtke z dlugimi rekawami, a dlonie skryl w czarnych rekawicach. Niegdysiejszy rodezjanski dworak, pozniejszy morderca, podniosl prawa reke i zdjal rekawice. Nieruchome palce jego prawej dloni zastygly na podobienstwo szponow. Oczy przybysza spochmurnialy: - Postawcie mi kolejke, a wszystko wam opowiem - odparl krotko. -Zrobione! - rzekl Erik i odwrocil sie do de Longueville'a. - Mosci sierzancie... czy jestesmy wam teraz potrzebni? -Nie bardzo - kiwnal glowa Bobby. - Ale nie urznijcie sie za bardzo. Jutro rano bedziecie mi potrzebni... i nie chcialbym was kurowac. Przyprowadzcie Luisa ze soba. Mam do niego kilka pytan, poza tym trzeba bedzie mu wypisac ulaskawienie. -Ulaskawienie? - spytal zaintrygowany Luis. - Pamietam, jak kapitan cos o tym mowil, ale sie nie spodziewalem, ze tego dozyje... -No, chodzze juz - ponaglil go Roo. - Opowiemy ci o wszystkim po drodze i zadbamy o to, by ceklarze nie powiesili cie do jutra... -Dobrze was znow widziec, Mistrzu Greylock - rzekl Erik. -Nie zamierzam wyjechac - odparl byly Mistrz Miecza Barona Darkmoor. - Spotkamy sie jutro. - Na jego twarzy pojawil sie cien smutku. - Trzeba nam pogadac o wielu rzeczach... Erik kiwnal glowa. On rowniez mial wiesci o tych towarzyszach, ktorym sie nie udalo ujsc z pulapki pod Maharta i nie zdolali dotrzec do Miasta nad Wezowa Rzeka. Pozostali przy zyciu czlonkowie kompanii stracencow szybko wydostali sie poza rejon portu i Erik poprowadzil ich do oberzy, w ktorej zazwyczaj zbierali sie czlonkowie zalogi krondorskiego garnizonu. Mlodzieniec podejrzewal, ze kazdy ze sluzacych w tej gospodzie pracowal w tajnej sluzbie Diuka; de Longueville wyraznie powiedzial, ze woli, by jego ludzie odwiedzali Zlamana Tarcze, a nie inne miejskie tawerny. Piwo bylo tu przyzwoite i stosunkowo tanie, kobiety chetne, a polozenie oberzy pozwalalo na zagladanie tu w czasie wolnym od zajec - Erik nie widzial wiec powodow do sprzeciwiania sie woli lysawego sierzanta. Bylo wczesne popoludnie i ruch w oberzy nie przeciazal personelu robota. Erik skinieniem dloni zamowil kolejke piwa dla wszystkich i towarzystwo zajelo miejsce przy jednym ze stolikow. -Jak to bylo z toba, Luis? - spytal Roo. - Myslelismy, ze utonales podczas przeprawy przez rzeke. Pod Maharta kompania Calisa musiala podjac ryzyko przeplyniecia wplaw ujscia Vedry. Plyneli w pelnych zbrojach i ekwipunku i dlatego wielu nie dotarlo do drugiego brzegu. Luis zdrowa dlonia potarl podbrodek. -Niewiele brakowalo - powiedzial z rodezjanskim akcentem, ktory nadawal jego wypowiedziom osobliwa melodyjnosc. - Udalo mi sie jakos wydostac na te malenka wysepke, na ktorej wyscie wyladowali nieco wczesniej... ale potem prad zniosl mnie ku morzu. Probowalem dotrzec do brzegu, lecz dopadl mnie skurcz. Potrzasnal glowa i nagle Roo zdal sobie sprawe, ze jego towarzysz bardzo sie postarzal. Choc nie mial jeszcze za soba i polowy zywota przecietnego Krondorczyka, glowe i wasy Luisa zdobily juz wyrazne pasma siwizny. Kiedy oberzysta postawil przed nimi cynowe kufle, Rodezjanin westchnal ciezko, lyknal piwa i podjal opowiesc: - Nie czekalem na drugi skurcz. Cisnalem miecz i tarcze, i porwawszy sztylet, zaczalem przecinac rzemienie kirysu. Kiedy znow moglem wytknac leb nad wode, bylem tak oszolomiony, ze nie wiedzialem, gdzie mnie znioslo... Niebo okrywal mrok, i wiedzialem, ze niewiele zostalo mi czasu i sil. W pewnej chwili zobaczylem lodz, wiec ruszylem w jej strone. - Opowiadajacy podniosl znieksztalcona dlon. - To wtedy sie tego dorobilem. Zlapalem za burte, a jeden z rybakow trzasnal mnie wioslem. Erik zamrugal, a Roo tylko steknal: - Na wszystkich bogow! -Chyba zawylem z bolu - rzekl Luis. - Stracilem przytomnosc i bylbym utonal, ale ktos mnie wyciagnal z wody, bo jak przyszedlem do siebie, okazalo sie, ze jestem w pelnej uciekinierow lodzi, ktora kieruje sie na otwarte morze. -A jak sie dostales do Miasta nad Wezowa Rzeka? - spytal Roo. Luis opowiedzial o zdesperowanych rybakach, zeglujacych mimo okretow wojennych, ktore scigaly uciekinierow, ignorowaly jednak male lodzie blakajace sie w porcie nieopodal miasta. - Nasza lodz zaczela przeciekac - powiedzial, patrzac w przestrzen. - Wyladowalismy o dzien drogi na polnocny wschod od miasta i niektorzy, nie majacy zaufania do zeglarskiego kunsztu naszych wybawcow, poszli wzdluz brzegu. Tamci uszczelnili chyba lodz albo wpadli w lapy najezdzcow... nie zostalem, by sprawdzic. - Westchnal. - Jestem komus winien zycie... ale nigdy sie nie dowiedzialem, kto i dlaczego wyciagnal mnie z wody. Wszyscy bylismy bracmi w nieszczesciu. - Wyciagnal przed siebie dlon. - A reka mi spuchla, poczerniala i zaczela diabelnie bolec. -Ale jakos ja wyleczyles? - spytal Roo. -Nie ja... Prawde rzeklszy, to zastanawialem sie nawet, czy jej sobie nie odciac... dreczyla mnie tez goraczka. Probowalem reiki, wedle nauk Nakora; pomagalo na bol, ale nie przeciwko goraczce i zgorzeli. Nastepnego dnia trafilem do obozu, gdzie swe obrzedy odprawial kaplan jakiegos obrzadku, o jakim nigdy nie slyszalem. Nie znal sie na magii, ale przemyl mi dlon i owinal ja bandazem nasyconym mascia z ziol i lisci. Dal mi tez jakis wywar do picia... i goraczka sie cofnela. - Przez chwile milczal. - Powiedzial, ze aby uleczyc moja dlon, potrzebna jest potezna magia i chyba w ciagu calego zycia nie zdolam uzbierac tyle zlota, ile by zazadali w swiatyni... ale dodal tez, ze jedynie bogom wiadomo, czy kuracja by sie udala. - Wzruszyl ramionami. - Poniewaz pewnie nigdy nie bede mial tyle zlota, to chyba nigdy sie tego nie dowiem... Odepchnal pusty juz cynowy kufel i zakonczyl: - Tak czy owak, jestem tutaj i jak zrozumialem, wkrotce bede wolnym czlowiekiem... Musze zastanowic sie nad przyszloscia. -Wszyscy mielismy podobne problemy - rzekl Erik, gestem dloni zamawiajac nastepna kolejke. -Jezeli nie masz innych planow - odezwal sie Roo - to przydalby mi sie zaufany czlowiek, ktory nie traci jezyka w gebie, kiedy rozmawia z waznymi osobistosciami. -Doprawdy? - spytal Luis. Erik parsknal smiechem. - Nasz przyjaciel wzial sie za realizacje swoich marzen - wyjasnil. - Ze wszystkich sil zabiega o poslubienie brzydkiej corki bogatego kupca... Jadow zmruzyl oczy i lypnal na Roo wcale nie przyjaznie. - Chyba nie zamierzasz skrzywdzic biedactwa... co? -Nigdy w zyciu! - Roo uniosl obie dlonie, jak czlek niewinnie oskarzony i potrzasnal glowa. - Prawde mowiac, ona mnie pociaga nie bardziej niz ty, Jadow. Ale to dosc mila dziewczyna. Bardzo cicha i .spokojna. Nie jest zreszta tak brzydka, jak sie spodziewalem... a kiedy sie usmiechnie, to nagle robi sie calkiem... At, co tu gadac. Teraz i tak musze walczyc na dwa fronty. -O... wreszcie mowisz jak prawdziwy desperat - mruknal Erik. -No... robie co moge, by dobrze wypasc w oczach jej ojca... ale dziewczyna wie, ze to stary mnie wybral, i nie jest chyba szczegolnie z tego zadowolona. -Postaraj sie, zeby byla szczesliwa - podsunal mu Luis. -W jaki sposob? -Zakrec sie wokol niej rownie energicznie, jak sie krecisz wokol starego - wyjasnil Rodezjanin. - Przynos jej drobne prezenciki, praw komplementy... i porozmawiaj od czasu do czasu nie tylko o interesach. Roo zamrugal zdziwiony, i towarzysze siedzacy przy stole pojeli natychmiast, ze mysl taka nigdy nie przyszla mu do glowy. - Naprawde? Wszyscy rykneli smiechem, a kiedy sie uspokoili, odezwal sie Luis: - Kto jeszcze wrocil? Usmiech znikl z ust Erika, a twarz Jadowa spochmurniala. -Niewielu - mruknal Roo. -Kapitan, sierzant, Nakor i Sho Pi - wyliczal Erik. - Ci, ktorych widzisz tutaj, i kilku z innych druzyn... ale z dawnej szostki tylko my uszlismy calo. - Wskazal dlonia siebie, Roo i samego Luisa. -To i tak lepiej, niz w pozostalych druzynach - mruknal Jadow. Wszyscy kiwneli glowami. - Kompanie Jadowa wybito do nogi w starciu z Saaurami, on sam zas ocalal jedynie dlatego, iz wyslano go z wiesciami do Calisa. Inni polegli pod Maharta. -Powiedz mu o Bysiu - zaproponowal Roo, wiec Erik opowiedzial Luisowi, jaka smiercia zginal ostatni z ich druzyny. Kiedy skonczyl, na wszystkich twarzach znow sie pojawily usmiechy. -Przysiegam, ze mial zdziwiona mine. Przypomnialem sobie te wszystkie jego rozwazania o Bogini Smierci... te jego poboznosc - rzekl Erik - to i tamto... a tu, prosze, wygladal jakby... -Jakby co? - spytal Roo, ktorego nie bylo przy smierci Bysia, ale ktory znal juz te historie. -Jakby chcial powiedziec... - Nasladujac Bysia, Erik przemowil niemal basem: - Aaa... wiec tak to wyglada? - I wytrzeszczyl oczy w udanym zdumieniu. Kompani parskneli smiechem. Kiedy na stole pojawily sie nowe kufle, Roo wzniosl toast: - Za nieobecnych przyjaciol! Wszyscy wypili i na chwile zapadla cisza. -A wy dwaj, co porabiacie? - spytal Luis Erika i Jadowa. -Pomagamy kapitanowi stworzyc armie - rzekl Jadow. - Ja i Erik jestesmy teraz kapralami. Erik wyjal zza pazuchy niewielka ksiazke. - Prawde rzeklszy, wymagaja od nas dziwnych rzeczy... Luis wzial oden ksiazke i spojrzal na grzbiet. - Keshanska? Erik kiwnal glowa. - Jak ktos zna jezyk, to i czytac latwiej. Ale ciezko mi idzie. Nigdy nie przepadalem za ksiazkami. To Roo lubil czytac. -A o czym to? - spytal Roo. -To ksiazka o dawnej sztuce wojennej - wyjasnil Jadow - z biblioteki Lorda Williama. Czytalem jaw zeszlym tygodniu. A teraz kazali mi studiowac cos, co sie nazywa Ustanowienie efektywnych linii zaopatrzeniowych na wrogim terytorium, napisana przez jakiegos queganskiego arystokrate. Luis zrobil wielkie oczy. - Wyglada na to, ze chca z was zrobic generalow... -O czyms takim nic mi nie wiadomo - rzekl Erik - ale to pasuje do opowiesci Natombiego, ktorymi czestowal nas na Novindusie. Luis kiwnal glowa. Natombi tez nalezal do kompanii stracencow, ale pochodzil z Kesh i sluzyl przedtem w Wewnetrznym Legionie, najbardziej skutecznej i efektywnej armii w historii Imperium, ktorej dzielem byl podboj niemal dwu trzecich kontynentu Triagii. Podczas wielu godzin opowiadal Erikowi o tym, jak starozytne legiony sie przemieszczaly i ustawialy do bitew. W ciasnocie szescioosobowych namiotow rowniez Luis i Roo zmuszeni byli wysluchiwac tych opowiesci - wyjawszy godziny, ktore spedzali na sluzbie. -Tworzymy armie - rzekl Jadow -jakiej swiat nie znal nigdy wczesniej. I wiesz, z jakiego powodu - dodal, sciszywszy glos. Luis rozesmial sie niewesolo i potrzasnal glowa. - Wiem chyba lepiej niz wy. - Powiodl wzrokiem po twarzach przyjaciol. - Kilkanascie razy udawalo mi sie wymknac tuz przed nadejsciem ich czolowych oddzialow. I patrzylem, jak rzneli tych, ktorzy chcieli uciekac. - Zamknal na chwile oczy. - Twardy ze mnie chlop... tak przynajmniej myslalem... ale bylem swiadkiem rzeczy, jakich nawet nie umialbym sobie wyobrazic. Slyszalem wrzaski, ktore na zawsze chyba uwiezly mi w uszach... i wdychalem wonie, co pozostana mi w nozdrzach i krtani, chocbym nie wiem ile wypil trunku albo wachal pachnidel... Wszyscy sposepnieli, ale po chwili Roo odezwal sie nieco weselej: - Coz... wiemy, co sie tam wyprawialo. Ale tak czy owak, trzeba nam jakos zyc. Masz ochote pracowac dla mnie? - A co mialbym robic? - spytal Luis. -Potrzebny mi ktos o dworskich manierach, kto potrafilby prezentowac niektore towary ludziom dobrze urodzonym... z towarzystwa. I kto potrafilby... eee... negocjowac ceny. Luis wzruszyl ramionami. - Nigdy nie bylem dobry w targach... ale jesli mi powiesz, o co chodzi, mysle, ze sie sprawie... W tejze chwili otworzyly sie drzwi wejsciowe i wszedl przez nie Robert de Longueville w towarzystwie szczuplej dziewczyny, a rozmowa przy stole natychmiast sie urwala. Wszyscy spojrzeli na te niezwykla pare: niewysokiego, krepego i nadetego, lysawego sierzanta oraz smukla, urodziwa, mloda panne. Odziana byla skromnie i wlasciwie, poza krotko przycietymi wlosami, nie wyrozniala sie niczym szczegolnym. Erik jednak nie dal sie zwiesc. - Kotek? - spytal. De Longueville podniosl dlon. - To moja narzeczona... panna Katherine... i jezeli ktorys z was, szubienicznicy, choc jednym spojrzeniem wy wola rumieniec na jej twarzy, zaraz potem bede sobie opiekal jego watrobke na patyku... Powiedzial to spokojnie, ale w oczach mial wyraz, ktorego sens byl jasny: dzieje sie cos, o czym nie musicie nic wiedziec... Jego bystrzy podkomendni natychmiast pojeli, w czym rzecz. Dziewczyna zrobila gniewna mine - widac nie poszlo jej w smak stwierdzenie, ze jest narzeczona sierzanta, ale nie rzekla niczego. De Longueville poprowadzil dziewczyne do oberzysty i przez chwile obaj o czyms rozmawiali. Gospodarz kiwnal glowa i skierowal Katherine do kuchni. Ta rzucila Bobby'emu ponure spojrzenie i znikla w glebi. Sierzant podszedl do stolika, przy ktorym siedzieli jego dawni i obecni podwladni, po czym usiadl, przyciagnawszy sasiednie krzeslo. - Ona bedzie tu pracowala - wyjasnil. - Jezeli choc jeden z was sprawi jej jakies klopoty... - zawiesil glos i nie dokonczyl. -Ja na pewno nie... - wzruszyl ramionami Roo. - Mam wlasna narzeczona... -A... w rzeczy samej - rzekl de Longueville z uciecha. - A czy ona wie, ze jej przyszly malzonek uciekl spod szubienicy? Roo mial dosc przyzwoitosci, by sie zarumienic. - Nie powiedzialem jej o wszystkim... -I wlasciwie jeszcze sie nie oswiadczyl - uscislil rzecz Erik. - Mowi troche na wyrost... -Oto caly nasz Rupert - mruknal de Longueville, dajac znak oberzyscie, by podal mu piwo. -Powiadaja tu - wtracil sie Luis - ze niewielu naszych wrocilo... -Niewielu - potwierdzil sierzant skinieniem glowy. - Ale juz o tym mowilismy. - Kiedy na stole przed nim pojawil sie cynowy kufel, podjal watek. - Bylem tam dwa razy... i stracilem blisko dwa tysiace ludzi. Dosc mi tego, powiadam wam. -To dlatego wespol z Konetablem kazecie nam czytac takie rzeczy? - spytal Jadow, wskazujac trzymana przez Erika ksiazke. Na twarzy de Longueville'a pojawil sie przekorny usmieszek. Sierzant wyciagnal dlon i pieszczotliwie skubnal Jadowa w policzek. - Nie, kaczusiu... to po to, bym mogl sie gapic, jak poruszacie wargami. Ogromnie mnie to bawi. Erik parsknal smiechem. - Ha! Niezaleznie od powodow, z tych ksiag dowiedzialem sie wielu ciekawych rzeczy. Nie jestem jednak pewien, czy wszystko dobrze zrozumialem. -To pogadaj z Konetablem - poradzil mu de Longueville. - Otrzymalem rozkazy... jezeli ktorykolwiek z kaprali zechce porozmawiac o lekturze, ma isc prosto do niego. - Sierzant lyknal z kufla i przez chwile delektowal sie smakiem trunku. -Z Konetablem? - zdumial sie Erik. Lord William byl po Ksieciu Krondoru drugim w hierarchii wodzow Dziedzin Zachodu. Jeden z nich podczas wojen zawsze dzierzyl godnosc Marszalka Armii Zachodu, i rownie czesto bywal nim Ksiaze, jak i Lord Konetabl. Dla zwyklego wojaka byl figura niewyobrazalnie odlegla. Erik spotkal sie z nim przy paru okazjach, nigdy jednak nie zamienili ze soba wiecej niz paru zdan. Perspektywa dlugiej rozmowy z Konetablem o czyms, czego zbytnio nie rozumial, najwyrazniej jakos nie miescila mu sie w glowie. -Nie przejmuj sie za bardzo - poradzil mu sierzant. - On doskonale wie, jakie z was tepaki, i nie bedzie uzywal zbyt skomplikowanych slow... Roo i Luis parskneli smiechem, a Erik lekko sie skrzywil. -Mosci sierzancie, nas tylko dziwi, ze wraz z kapitanem uwazacie, iz powinnismy sie tego uczyc - rzekl Jadow. De Longueville rozejrzal sie po izbie. - Jezeli jeszcze to do was nie dotarlo... ta oberza nalezy do Diuka. Kazdy, kto tu pracuje, jest agentem Lorda Jamesa. - Kiwnal kciukiem w strone szynkwasu. - Katherine jest tu po to, by nas ostrzec przed Szydercami, ktorzy zapragneliby tu zajrzec od czasu do czasu. Po tym, jak ich zalatwilismy w zeszlym miesiacu, trzeba sie tylko upewnic, ze nie zaczna sprawiac nowych klopotow. Usiluje wam przekazac, ze to najbezpieczniejsze miejsce, poza oczywiscie palacem, do rozmow o rzeczach, jakich sie dowiedzielismy podczas ostatniej wyprawy... - tu sciszyl glos - ale wlasciwie nigdzie nie ma gwarancji pelnego bezpieczenstwa. - Przerwal na chwile. - Musicie sie nauczyc tyle, ile zdolacie, bo tworzymy armie, jakiej nie bylo przedtem. Powinniscie byc zdolni do objecia dowodzenia nad dowolnie wielka liczba ludzi... i jezeli wszyscy wasi przelozeni zgina, to wy obejmiecie stanowiska generalow. Tak wiec, jesli nieoczekiwanie dla was samych staniecie na czele wszystkich Armii Dziedzin Zachodu i los Krolestwa, a takze calego swiata spocznie na waszych barkach... to wszystkiego przeciez nie spieprzycie. Erik i Jadow wymienili spojrzenia, ale zaden sie nie odezwal. Roo odepchnal krzeslo. - Wlasnie to sprawia, ze rad jestem, iz wybralem zycie skromnego kupca i przedsiebiorcy - powiedzial. - Cudownie sie bawilem, ale musze zajrzec do moich wozow. Czy Luis moze isc ze mna? - spytal de Longueville'a. Sierzant kiwnal glowa. - Przyjdz rano, a twoje papiery beda juz gotowe - powiedzial, zwracajac sie do Rodezjanina. Roo wezwal Luisa, by ruszyl za nim, i skinieniem glowy pozegnal reszte kompanii. -Co to za wozy? - spytal Luis, gdy wyszli na zewnatrz. -Jestem teraz kupcem i zajmuje sie cennymi przedmiotami. Potrzebny mi ktos, kto mnie nauczy, jak rozmawiac z magnatami, i zostanie moim agentem. Luis wzruszyl ramionami. - To mi chyba nie bedzie potrzebne... - rzekl, unoszac w gore prawa dlon. -A co z nia jest? - spytal Roo, kiedy przeciskali sie wsrod gawiedzi. -Wiesz... mam czucie w palcach, choc kiedy dotykam czegos, to tak jakbym mial na dloni gruba rekawice. I nie bardzo moge nimi poruszac. Nagle poruszyl lewa dlonia i niespodziewanie pojawil sie w niej sztylet. - Ale ta... nadal niezle mi sluzy. Roo usmiechnal sie lekko. Wiedzial, ze Luis byl najlepszym nozownikiem, jakiego znal, i choc nie bardzo juz nadawal sie do wojska, kazdy, kto uznalby go za bezbronnego, popelnilby fatalna pomylke. -A gdzie sie podziali Sho Pi i Nakor? - spytal Luis, gdy zblizali sie do siedziby firmy Grindle'a. -Towarzysza kapitanowi. -A tego gdzie zanioslo? Roo wzruszyl ramionami. - Wyjechal gdzies zalatwiac jakies sprawy dla Krola. Slyszalem, ze ruszyl na poludnie, w strone Kesh. Moze jest w Stardock. Ruszyli dalej. -Nie mozecie tam wejsc - powiedzial zak. Calis z idacymi tuz za nim Sho Pi i Nakorem przeszedl obok straznika i kopnieciem otworzyl drzwi do komnaty Rady Magow - zarzadu, ktoremu podlegala Akademia Magii w Stardock. Pieciu magow podnioslo wzrok na wchodzacych, a jeden az sie poderwal z miejsca. -A coz to znaczy? - zagrzmial. -Moj poczciwy Khaliedzie - odparl Calis chlodnym, obojetnym glosem - okazalem sporo cierpliwosci. Od kilku tygodni czekalem na jakas oznake tego, ze obecna tu Rada rozumie glebie problemu, przed jakim stanelismy, i okaze nam pomoc. -Lordzie Calisie... - odezwal sie inny mag, odznaczajacy sie niemal biala broda i siwa czupryna. -Kapitanie, jesli laska - poprawil polelf. -Prosze bardzo... Kapitanie Calisie... - rzekl pojednawczo starszy mag o imieniu Chalmes. - Pojelismy wage ostrzezenia i rozwazylismy prosbe waszego Krola... -Naszego Krola? - zdumial sie Calis. - Czy trzeba wam przypominac, ze jest on i waszym Krolem? Khalied podniosl dlon. - Akademia dawno juz uznala, ze z ustapieniem Puga nasze wiezy z Krolestwem zostaly zerwane... -O czym nikt nie zechcial nawet poinformowac wladz - zauwazyl Nakor. Cala piatka obdarzyla go spojrzeniami, w ktorych irytacja mieszala sie z pewna obawa. Nakor zasiadal przy tym stole, kiedy wiekszosc obecnie wladajacych Akademia byla jeszcze zakami albo bardzo mlodymi wykladowcami. Z nich wszystkich jedynie Chalmes mogl sie rownac z niepoprawnym Isalanczykiem stazem pracy w Stardock. Calis uniosl dlon, urywajac tym wszelkie komentarze. - Co wazniejsze, nikt z was sie nie pofatygowal, by powiadomic Krola. -Powiodl wzrokiem po twarzach czlonkow Rady. Znajdowali sie w wysoko sklepionej okraglej sali, oswietlonej migotliwym blaskiem osadzonych w zelaznych kunach pochodni. Rysy twarzy obecnych przy stole widac bylo wyraznie jedynie dzieki swiatlu rzucanemu przez gruba, postawiona posrodku drewnianego stolu swiece. Calis mial jednak wzrok bystrzejszy niz zwykli ludzie i widzial blyski w patrzacych nan oczach, spostrzegal takze kose, rzucane na sasiadow spojrzenia. Pierwszy przemawial Khalied, ale mozgiem Rady byl Chalmes. Podczas minionych tygodni, kiedy czekali na jakas deklaracje Rady, wskazujaca na to, ze magowie zrozumieli, jak powaznemu zagrozeniu przyjdzie im stawic czolo, Nakor opowiedzial mu wszystko, co wiedzial - a wiedzial sporo - o kazdym z jej czlonkow. Chalmes byl uczniem Korsha, jednego z dwu keshanskich magow, ktorzy wespol z Nakorem kierowali Akademia przez piec lat po rezygnacji Puga. Jego pierwszy uczen, Chalmes, zostal po smierci Korsha wyniesiony do godnosci czlonka Rady i kazdym postepkiem wykazywal niezmiennie, ze jest rownie konserwatywny i zachowawczy, jak jego mistrz. Innych Nakor znal jako zakow. Nauczal w Akademii, dopoki mu kompletnie nie dojadly rosnace wplywy biurokratow i separatystow, gledzacych nieustannie o koniecznosci zachowania "czystosci Sztuki". -Powiem wprost, nie zostawiajac zadnych niedomowien - odezwal sie Calis lodowatym tonem. - Nie mozecie zerwac wiezow laczacych was z Krolestwem. Choc jestescie czlonkami wielu nacji, ta wyspa - dla podkreslenia wagi swych slow wskazal dlonia ziemie - nalezy do Krolestwa. To dziedziczna wlosc Puga... i taka pozostanie, dopoki on zyje. Mimo jego nieobecnosci, nadal jest adoptowanym czlonkiem rodziny krolewskiej i Diukiem dworu. Po smierci Arcymaga tytul i ziemia przejda na jego syna, Williama, Konetabla Krondoru... albo tego, komu Krol zechce przyznac te godnosc. Pochylil sie ku przodowi, wpierajac knykcie w blat stolu. - Przyznano wam prawo, byscie sie rzadzili wedle woli, zadna miara jednak nie dostaniecie zgody na wypowiedzenie poddanstwa Krolestwu. Czy wyrazilem sie dostatecznie jasno? A moze mam poslac do Shamaty, by przyslano tu zaloge garnizonu, a wy powedrujecie do lochow, na czas potrzebny Krolowi do podjecia decyzji, ktorego z was, zdrajcy, powiesic pierwszego? Najmlodszy z magow, Naglek, nie wytrzymal i az podskoczyl na swoim fotelu. - Nie mowicie tego powaznie! Osmielacie sie stawac tu przed nami i nam grozic? -On wam nie grozi - usmiechnal sie Nakor. - On was powiadamia, jak sie maja sprawy. - Gestem dloni zatrzymal Nagleka w jego fotelu. - I na waszym miejscu nie liczylbym zbytnio na magiczne moce. Sa na swiecie jeszcze inni magowie, ktorzy z ochota pomoga Krolowi w opanowaniu buntu na tej wyspie. Okrazyl stol i stanal obok Nagleka. - Byles jednym z moich najlepszych uczniow, chlopcze. Przez pewien czas nawet przewodziles Blekitnym Jezdzcom. Co sie z toba stalo? Zapytany zaczerwienil sie niczym matrona, ktorej ktos wypomina bujna i pelna przygod mlodosc. - Wszystko sie zmienia. Teraz jestem starszy, Nakorze. Blekitni Jezdzcy byli... -Ich dzialalnosci polozono kres - ucial Chalmes. - Twoj... bardzo niekonwencjonalny sposob widzenia swiata spowodowal konflikty miedzy zakami... Nakor znow machnal dlonia i Naglek ustapil mu miejsca. Isalanski przechera rozsiadl sie wygodnie i kolejnym skinieniem wezwal do siebie Sho Pi. - I coz my z tym wszystkim poczniemy? - spytal retorycznie. -Mosci Kapitanie... - zwrocil sie Chalmes do Calisa. - Nie ulega watpliwosci, ze zaniepokoily nas pewne zjawiska, z jakimi wasc sie zetknales podczas swej podrozy za ocean. Zgodni jestesmy tez co do tego, ze jesli owa... Szmaragdowa Krolowa... zechce przebyc morze i najechac Krolestwo, sytuacja stanie sie... trudna. Mysle tez, iz mozesz wasc zapewnic Jego Krolewska Mosc, ze jesli do tego dojdzie, bardzo powaznie zastanowimy sie nad kwestia, jak mu pomoc... Calis milczal przez chwile. A potem spojrzal na Nakora. -Mowilem ci, ze tak wlasnie bedzie - stwierdzil maly Isalanczyk, wzruszajac ramionami. -Tak... - odparl Calis - ale nalezalo dac im szanse. -Stracilismy tu blisko miesiac - wytknal mu Nakor. -Masz racje - rzekl Calis, wstajac z fotela. - Zostawiam tu Nakora, jako oficjalnego przedstawiciela Korony - zwrocil sie do pozostalych magow. - Podczas mojej nieobecnosci wladza bedzie nalezala do niego. -Nie mowicie tego powaznie! - zachnal sie Khalied. -Przeciwnie... rzadko kiedy mowi bardziej serio - rzekl Nakor. -Nie masz takiej wladzy! - zawolal mag o imieniu Salind. -Mylisz sie... - Usmiech Nakora moglby zawstydzic krokodyla. - Mowisz do Orla Krondoru. Jest on osobistym wyslannikiem Krola, Diukiem Dworu i na dodatek Lordem Kapitanem Armii Dziedzin Zachodu. Moze kazac cie obwiesic za zdrade. -Wracam do Krondoru - oznajmil Calis - by zlozyc raport Ksieciu. Spodziewam sie tez, ze otrzymam oden instrukcje, co mamy z wami zrobic do powrotu Puga. -Powrotu Puga? - zachnal sie Chalmes. - Ostatni raz widziano go ponad dwadziescia lat temu. Dlaczego uwazacie, ze on w ogole wroci? Nakor potrzasnal glowa, jakby dziwiac sie naiwnosci pytajacego. - Bo bedzie potrzebny. Wciaz jestescie tacy krotkowzroczni, ze... - przerwal. - Glupie pytanie. Pug wroci. Do tego czasu ja sie tu rozejrze... i wprowadze konieczne zmiany. Maly Isalanczyk juz wczesniej wszedzie wtykal swoj wydatny nos, co bylo jego zwyczajem, tak wiec wszyscy w komnacie pojeli natychmiast, ze ma on juz dokladna liste tego, co trzeba bedzie zmienic. Magowie spojrzeli jeden na drugiego, po czym wszyscy wstali. -Doskonale - rzekl Chalmes do Calisa. - Jesli sie spodziewacie, ze cokolwiek osiagniecie takim zuchwalstwem, to zywie spore obawy, ze sie grubo mylicie. Nie bede jednak otwarcie sie sprzeciwial. Jezeli zostawiasz tu jako zarzadce tego... szulera... to prosze bardzo... niech pokaze, co potrafi. Calis patrzyl za nimi, gdy odchodzili, a potem zwrocil sie do Nakora i Sho Pi: - Dacie sobie rade? -Bede bronil mego mistrza - oznajmil Sho Pi. Nakor pogardliwie machnal dlonia. - Ba! Nie trzeba mi ochrony przed tymi starymi ciotami. - Wstal. - Kiedy odjezdzasz? - spytal Calisa. -Jak tylko zdolam osiodlac konia. Ruszam do Shamaty. Dopiero poludnie. -A ja zglodnialem - mruknal Nakor. - Chodzmy cos zjesc. Wszyscy trzej mineli zupelnie teraz oglupialych straznikow i ruszyli dlugim korytarzem, na koncu ktorego przystaneli. Calis mial ruszyc do kwater grupki zolnierzy, z ktorymi tu przybyl, a potem udac sie do promu, Nakor i Sho Pi zas skierowali sie ku kuchniom. -Uwazajcie na siebie - ostrzegl kompanow Calis. - Tamci tak latwo nie zrezygnuja. -Och - usmiechnal sie Nakor. - Wszyscy siedza teraz u Chalmesa i spiskuja, az sie dymi. - Wzruszyl ramionami. - Zyje juz na tym swiecie dluzej niz kazdy z nich... i bynajmniej nie dlatego, ze jestem nieostrozny. Bede sie wystrzegal wszelkich niespodzianek. - Spowaznial. - Mialem dosc czasu, by sie tu rozejrzec. Przekaz Ksieciu, ze jest tu tylko pare osob, ktore maja dostateczna wiedze i checi, by nam pomoc. Reszta moze sie przydac w drobniejszych sprawach, takich jak na przyklad przesylanie wiadomosci, ale prawdziwie utalentowanych jest tu niewielu. - Westchnal. - Myslalem, ze po dwudziestu latach pojawi sie choc tuzin zdolnych ludzi, ale wydaje mi sie, ze nawet jezeli tacy tu przybywali, to szybko zmuszano ich do wyjazdu. -Coz... przyda sie kazdy, ktory cos potrafi... -Potrzebny nam Pug - rzekl Nakor. -A znajdziemy go? - spytal Calis. -To on znajdzie nas. - Nakor rozejrzal sie po korytarzu. - Ty tez nas tu znajdziesz, jak sadze. -Skad on sie dowie, ze go potrzebujemy? - spytal Calis. - Ksiaze probowal juz tego talizmanu, ktory Pug dal kiedys Nicholasowi, ale bez rezultatu. -Dowie sie, dowie - odparl Nakor. Rozejrzawszy sie dookola, dodal: - A moze juz wie? Calis milczal przez chwile, a potem odwrocil sie i bez slowa wyszedl. -Chodzmy cos zjesc - zaproponowal Nakor, ujmujac Sho Pi pod ramie. -Jak rozkazesz, mistrzu. -I nie nazywaj mnie mistrzem! -Jak rozkazesz, mistrzu. Nakor westchnal ciezko i obaj ruszyli do kuchni. -Co takiego widziales? - spytala Miranda. Pug parsknal smiechem. - Nakor znow ucieka sie do swoich sztuczek. Nie slyszalem, co mowili, ale widzialem, jak Chalmes i pozostali, sztywni jak kije, wychodzili z komnaty Rady. Podejrzewam, ze Calis zostawil wladze Nakorowi. Miranda potrzasnela glowa. Na ramiona i twarz Puga opadl deszcz drobnych kropelek, macac zarazem powierzchnie wody, na ktorej wywolal wizje. Nikly obraz dalekiej komnaty rozplynal sie w sieci drobnych fal. -Co u licha! - wybuchnal Pug udanym gniewem. Miranda parsknela smiechem i raz jeszcze potrzasnela glowa, wywolujac kolejny deszczyk. Przed chwila wyszla z morskiej kapieli i trafila na moment, kiedy Pug - w sadzawce spokojnej wody - obserwowal rozwoj wydarzen w Stardock. Udajac wscieklosc, Pug odwrocil sie, by ja zlapac, dziewczyna jednak zrecznie sie wywinela. Pug zasmial sie, ona zas znow skoczyla ku wodzie. Mag poczul, ze widok jej smuklego ciala, lsniacego od srebrnych kropelek wody, wywoluje osobliwy dreszcz w jego piersi. Prawie rok zyli na tej wysepce i oboje byli teraz opaleni na gleboki braz. Dziewczyna czula sie w wodzie znacznie lepiej od Puga, on jednak szybciej biegal. Dopadl jej na krawedzi przyboju i razem runeli w spieniona wode. Wybuchowi smiechu maga towarzyszyl wrzask udanego gniewu dziewczyny. - Ty potworze! - krzyknela, kiedy przetoczyl ja na plecy i zartobliwie ugryzl w szyje. -Sama zaczelas! Lezaca na plecach i obmywana lagodnymi falami Miranda przygladala sie pochylonemu nad nia Pugowi. Podczas ostatniego roku, kiedy zostali kochankami, obdarzyli sie nawzajem zaufaniem, ale wciaz mieli przed soba pewne sekrety. Pug na przyklad niewiele wiedzial o jej przeszlosci, gdyz dziewczyna zrecznie potrafila unikac odpowiedzi na zadawane przezen pytania. Kiedy wreszcie zrozumial, ze Miranda nie zyczy sobie rozmow o przeszlosci, przestal ja wypytywac. Sam tez niechetnie mowil o sobie, zachowali wiec w tym wzgledzie rownowage. -Co sie stalo? - spytal. - Znow patrzysz na mnie w ten sposob. -W jaki sposob? -Tak, jakbys probowala odczytac moje mysli... -Nigdy tego nie umialam. -Niewielu to potrafi - przyznal Pug. - Choc Gaminie przychodzilo to bez trudnosci... -Czytanie w myslach? -Na przyklad w moich - powiedzial, odwracajac sie i kladac obok niej, unioslszy gorna czesc tulowia na lokciach. - Objawilo sie to, kiedy miala... trzynascie lat, ale zdradzila sie z tym dopiero, gdy skonczyla dwadziescia. - Potrzasnal glowa, wspominajac dziecinstwo przybranej corki. - Teraz jest babcia - dodal cicho. - Mam wnuka, Aruthe... i prawnukow, Jamesa i Dashela. - Zamilkl, jakby pograzajac sie w refleksjach. Slonce grzalo ich ciala, lagodne fale obmywaly biodra i torsy, i przez chwile zadne z nich nie mialo ochoty kontynuowac rozmowy. W koncu, kiedy przyplyw zaczal zagrazac im nie na zarty, Pug wstal, a zaraz po nim z piasku podniosla sie Miranda. Przez chwile jeszcze milczeli oboje, wolno brodzac w plytkiej wodzie ku brzegowi. -Ostatnio coraz czesciej podgladales, co sie dzieje w Stardock - przerwala wreszcie milczenie Miranda. Pug westchnal cicho. - Sprawy zaczynaja przybierac... powazny obrot. Miranda wsunela mu dlon pod ramie, a pod wplywem tego dotyku w piersi Puga znowu cos drgnelo. Kochal swa zmarla zone jak zadna inna istote na swiecie... i myslal, ze nigdy juz nie pokocha nikogo, ale ta kobieta o tajemniczej przeszlosci potrafila odkryc w nim uczucia, o jakie nigdy by sie nie podejrzewal. Spedzili wspolnie rok, a wciaz go podniecala i budzila w nim zmieszanie, jakby byl kilkunastoletnim niedoswiadczonym szczeniakiem, a nie mezczyzna niemal dziewiecdziesiecioletnim. -Gdzie zostawilismy ubrania? - spytala. Pug wstal i rozejrzal sie. - O, chyba tam... Zamieszkali na wyspie w prymitywnej chatce, ktora Pug zbudowal z lodyg bambusa i palmowych lisci. Kiedy musieli uzupelnic zapasy zywnosci czy trunkow, udawali sie do jego domu na Wyspie Czarnoksieznika. Wiekszosc chwil spedzali na zabawach, uprawianiu milosci i rozmowach. Pug jednak przez caly ten czas zdawal sobie sprawe, ze wszystko to jest przelotne... ot, czas na zapomnienie o klopotach, odpoczynek i przygotowanie sie na spotkanie grozy, jakiej przyjdzie mu stawic czolo. Poszedl za Miranda do miejsca, gdzie zostawili ubrania, i nie bez zalu przygladal sie przez chwile, jak dziewczyna wsuwa sie w suknie. Potem sam wdzial czarna toge. - Myslisz - rzucil oskarzycielsko. -Jak zawsze - odparla z lekko kpiacym usmieszkiem. -Nie... myslisz o czyms konkretnym. I masz na twarzy wyraz, jakiego wczesniej na niej nie widzialem. Nie jestem tylko pewien, czy mi sie podoba. Gladkie zazwyczaj czolo dziewczyny przeciely linie zmarszczek. Miranda podeszla do maga i objela go delikatnie. - Musze odejsc... na jakis czas... -A dokad zamierzasz sie udac? -Mysle, ze powinnam odszukac Calisa. Dawno go nie widzialam. Musze sie zastanowic, co mam z nim poczac. Na wspomnienie syna przyjaciela z dziecinstwa, na twarzy Puga pojawila sie lekka chmura. - Twoje slowa maja wiecej niz tylko jedno znaczenie... Miranda utopila spojrzenie swych zielonych oczu w orzechowych zrenicach Puga. - Owszem - powiedziala po chwili, nie dodajac niczego wiecej. -Kiedy znow cie zobacze? - spytal mag. Pocalowala go w policzek. - Obawiam sie, ze nie tak szybko, jakbym chciala. Ale wroce... niechybnie wroce. -Coz... - westchnal Pug. - Tak czy owak, to musialo sie kiedys skonczyc... Dziewczyna objela go mocniej. - Wcale sie nie skonczylo. Po prostu nastala przerwa... Dokad ty sie udasz? -Najpierw na moja wyspe, musze sie naradzic z Gathisem. Potem chyba na jakis czas wroce do Stardock. A potem... zaczne poszukiwania. Miranda wiedziala, ze Pug zamierza odnalezc Macrosa Czarnego. - Sadzisz, ze ci sie uda? To juz... Czekajze... blisko pol wieku, prawda? Pug kiwnal glowa. - Od konca Wielkiego Buntu. - Zerknal na niebo. - Ale on tam gdzies jest... bede musial jeszcze odwiedzic kilka miejsc... no i pozostaje Korytarz... Na wzmianke o Korytarzu Miranda parsknela smiechem. - Co takiego powiedzialem? - spytal Pug. -Przypomnialam sobie o Boldarze Krwawym, najemniku, ktorego zostawilam u Taberta w Yabonie. Kazalam mu tam czekac, dopoki po niego nie posle... -Rok temu? -Udalo ci sie... odwrocic moja uwage... - rzekla, gryzac go lekko w ucho. -Przestan natychmiast... chyba ze chcesz tu jeszcze troche... zostac... -No... godzina albo dwie nie zrobia zbyt wielkiej roznicy... - odpowiedziala. -A jak zamierzasz zaplacic Boldarowi - spytal Pug, kiedy ich ubrania osuwaly sie na piasek. - Najemnicy z Korytarza nie sa tani... Dziewczyna usmiechnela sie figlarnie. - Mam bogatego kochanka. Jest Diukiem... -Zobacze, co sie da zrobic - odparl Pug, porywajac ja w ramiona. Rozdzial 9 GROMADZENIE BOGACTW Roo sie usmiechnal.Do warsztatu rozbrzmiewajacego dzwiekami nieustannej pracy rzemieslnikow wkroczyl Robert de Longueville. Budynek byl niegdys siedziba kwitnacego przedsiebiorstwa posrednika handlowego, na ktorego przyszly pozniej ciezkie czasy. Roo polubil to miejsce, poniewaz na tylach znalazl niewielka kuchnie, gdzie wespol z Duncanem i Luisem mogli przygotowywac posilki, a w rogu sporego magazynu urzadzili sobie sypialnie, oszczedzajac na wynajmowaniu strazy i mieszkan dla siebie. -Co pana tu sprowadza, sierzancie? - spytal Roo, podnoszac glos, by przekrzyczec halas. De Longueville rozejrzal sie dookola. - To twoje najnowsze przedsiewziecie? -Owszem - usmiechnal sie Roo. - Poszerzamy zakres dzialalnosci... To juz nie miejsce za domem mojego partnera, gdzie trzymalem swoje dwa wozy. -A ile masz teraz? - spytal Bobby. -Szesc - odparl Roo. - Dostarczam egzotyczne towary innym kupcom. -Dlatego wlasnie tu jestem - przyznal de Longueville. Roo poczul natychmiast uklucie ciekawosci, skinieniem dloni poprosil wiec goscia, by udal sie za nim na tyly biura. Halas byl tam nieco mniejszy i dosc szybko znalezli stosunkowo spokojny kat, gdzie mogli porozmawiac. -Czym moge sluzyc? - spytal Roo. -Mielismy ostatnio... pewne klopoty z dostawami towarow do palacu - rzekl de Longueville. -Klopoty? - spytal Roo, mruzac oczy. -Klopoty - potwierdzil sierzant i to bylo wszystko, co Roo zdolal zen wydobyc. Ravensburczyk kiwnal glowa. Agenci Pantathian od dawna stanowili najwiekszy problem i choc powzieto wszelkie srodki ostroznosci, aby poza kregiem najbardziej zaufanych ludzi nikt nie mogl sie dowiedziec, co Ksiaze planuje, po palacu i wokol niego krecilo sie zbyt wielu ludzi, by mozna bylo utrzymac wszystko w tajemnicy. Po powrocie z Novindusa Calis i de Longueville zdecydowali, ze najlepiej bedzie wymienic palacowy garnizon, zastapic go ludzmi z gwardii Calisa i popatrzec, kto bedzie chcial nawiazac z nimi kontakty. -Trzeba nam nowego dostawcy, ktory bedzie przewozic do palacu transporty z okretow. Roo z trudem ukryl radosc. Wiedzial, ze nie bedzie mial konkurentow. W Krondorze nie bylo drugiego przedsiebiorcy transportowego, ktoremu Diuk i Ksiaze mogliby tak zaufac, jak jemu. -Wozacy... - powiedzial nagle. -Owszem - kiwnal glowa de Longueville. - W tym sek. -Moze - zaczal glosno myslec Roo - wsrod ludzi, ktorych szkolicie, znajda sie tacy, ktorzy niezupelnie sie nadaja do planowanej misji, ale - znizyl konfidencjonalnie glos - godni zaufania, tak ze mozna by powierzyc im te transporty. -Chcesz, bysmy ci zapewnili robote i jeszcze wyszkolili woznicow? - spytal de Longueville. -Nie calkiem - usmiechnal sie Roo. - Ale jesli macie klopoty z obecnym dostawca, to wiecie, ze bede musial podejmowac ryzyko z kazdym nowym czlowiekiem, ktorego zechce zatrudnic. Teraz wartosciowymi przesylkami zajmujemy sie tylko ja, Duncan i Luis oraz trzech w miare godnych zaufania ludzi, ktorych wynajalem z nowymi wozami. Ale nie dalbym za nich glowy... -Rozumiem - mruknal de Longueville. - Coz, skoro udalo sie namowic Diuka Jamesa do otworzenia oberzy, czemuz nie mielibysmy go sklonic do dostarczenia ci wozakow? -A dlaczego sami sie tym nie zajmiecie? Moglibyscie zatrudnic do tego zolnierzy - rzekl Roo. -To zbyt oczywiste - odparl de Longueville. - Powod, dla ktorego tu przyszedlem, jest taki, ze potrzeba nam juz dzialajacej kompanii, ktora moglaby sie stac przykrywka dla naszych operacji. Spolka "Grindle i Avery" pieknie sie rozwinela podczas ostatnich paru miesiecy i sam sobie wyrobiles nazwisko. Mozemy zawrzec z wami umowe, nie rozglaszajac wszystkiego za bardzo, ale i niespecjalnie sie z tym kryjac... -Tak wlasnie robie i wygrywam - rzekl Roo. -Nie mozesz byc az takim glupcem, na jakiego wygladasz, Avery - de Longueville znizyl glos i polozyl dlon na ramieniu Roo. - Posluchaj... wiesz, dlaczego trzeba zachowac ostroznosc i wiesz, jakie jest ryzyko. - Roo kiwnal glowa, usilujac jednoczesnie nie myslec o tym, czego sie dowiedzial na Novindusie, sluzac w kompanii stracencow Calisa. - Oto umowa: ty zadbasz, by wszystko, czego nam trzeba, bylo dostarczane na czas, a ja zadbam, bys na czas otrzymywal godziwa zaplate. Nie probuj jednak wydusic z nas za wysokich oplat, bo wtedy sami zajmiemy sie handlem. - Ten usmiech de Longueville'a Roo znal az za dobrze: to, co mial zaraz uslyszec, nie bylo mile ni wesole. - A kiedy juz Diuk i ja uporamy sie z klopotami transportowymi, powiesimy cie za taka albo inna zbrodnie... Roo doskonale zdawal sobie sprawe, ze gdyby sierzant z jakiegokolwiek powodu uznal rzecz za konieczna, powiesilby go z usmiechem przy radosnym dzwieku fanfar. Determinacja, by za wszelka cene chronic Krolestwo przed niebezpieczenstwem, graniczyla u tego czlowieka z fanatyzmem. -Ha! - obrocil grozbe w zart. - Wystarczy, jesli bedziecie mi terminowo placili. Nie macie pojecia, jakich sposobow czlek sie nieraz musi imac, by wydusic z wierzyciela troche gotowki... Usmiech nie znikal z twarzy sierzanta i tym razem w jego oczach blysnela nieklamana wesolosc. - Chyba jednak mam. Fakt, ze ktos nosi szlachetnie brzmiacy tytul, nie oznacza jeszcze, ze w sakiewce ma wiecej niz dwie monety. - Zerknal na dziedziniec. - Ile wozow mozesz przeznaczyc do obslugi palacu? -A ile potrzebujecie? - odpowiedzial pytaniem na pytanie Roo. De Longueville siegnal za pazuche, wyjal pergamin i podal go chlopakowi. - Jutro przyplywa statek z Ylith. Oto lista towarow, na ktore czekamy w palacu. Od jutra bedziemy sie spodziewac podobnych dostaw trzy razy w tygodniu. Ujrzawszy liste, Roo wytrzeszczyl oczy. - Sierzancie... ekwipujecie nielicha armie. Macie tu dosc mieczow, by z powodzeniem najechac Kesh! -Jezeli bedzie trzeba... Uporasz sie z tym? Roo kiwnal glowa. - Zamierzam dokupic trzy albo cztery wozy, a jesli wezmiecie na siebie rozladunek... - Spojrzal badawczo na de Longueville'a. - A co z transportem ladowym... -Bedziemy je rozladowywac u bram miejskich - rzekl de Longueville - a wy jestescie nam potrzebni do przewiezienia ladunku przez miasto. Roo potrzasnal glowa, skwapliwie cos obliczajac w pamieci. - Lepiej niech to bedzie piec wozow. - Policzywszy wszystko, zdal sobie nagle sprawe, ze zabraknie mu gotowki. Nie zmieniajac wyrazu twarzy, rzucil niedbale: - Bede potrzebowal zaliczki. -Jak wysokiej? - spytal de Longueville. -Sto suwerenow. Kupie za to wozy, muly i wynajme woznicow, ale pieniadze musze otrzymac szybko, bo nie mam juz zadnych rezerw. -Coz... jakos temu zaradzimy - rzekl sierzant. - Nie moge miec ci tego za zle, bo nie byles przygotowany na takie wydatki. - Siegnawszy za pazuche, wyjal ciezka sakiewke i podal ja Rupertowi. A potem polozyl mu obie dlonie na ramionach i pochylil sie ku niemu. - Avery... to wazniejsza sprawa, niz moze sie wydawac. Nie probuj dzialac przeciwko nam, a kiedy wszystko sie wyklaruje, zostaniesz bardzo bogatym czlowiekiem. Armii potrzeba kwatermistrzow i platnikow w tej samej mierze, co sierzantow i generalow. Nie spieprz tego... zrozumiano? Roo kiwnal glowa, niezupelnie pewien, czy zrozumial. -Pozwol, ze ujme to inaczej: jezeli sprawisz mnie albo kapitanowi najmniejszy chocby klopot, to nawet fakt, ze nie jestes juz moim podwladnym, nie uchroni cie przed moja zemsta. Wy pruje ci flaki z rowna latwoscia, z jaka moglem to zrobic pierwszego dnia, kiedy wzialem twoje zycie i zrobilem z ciebie swojego psa. Czy sie zrozumielismy? Na twarzy Roo pojawil sie wyraz osobliwej zawzietosci. - Owszem... sierzancie... aleja nie lubie, jak sie mi grozi. -Och, to wcale nie sa grozby, moj ty sliczny. To stwierdzenie zwyklych zyciowych prawd. - Na twarzy sierzanta pojawil sie wilczy usmiech. - Jezeli masz ochote, mozesz mi mowic Bobby. Roo mruknal cos pod nosem. - Bardzo dobrze, Bobby -rzekl w koncu. -Jak tam twoje milosne podboje? Kiedy wesele? Roo wzruszyl ramionami. - Pytalem jej ojca i powiedzial, ze rozwazy moja propozycje, a kiedy on sie zgodzi, oswiadcze sie dziewczynie. De Longueville potarl dlonia szczeciniasty podbrodek. - Z tego, co mowiles niedawno, wywnioskowalem, ze sprawa jest uzgodniona... -Helmut uczynil ze mnie swego partnera... - rzekl Roo, ponownie wzruszajac ramionami - i dwa razy w tygodniu jadam i nim i z Karli kolacje... w kazdy szostek towarzysze jej przy zakupach... ale... - i znow wzruszyl ramionami. -No, slucham... - nalegal de Longueville. -Dziewczyna mnie nie lubi... -A moze po prostu nie podoba jej sie fakt, ze zamierzasz ja poslubic, by sie wzenic w interes jej ojca? -Luis powiada, ze powinienem jakos ja sobie zjednac. - Roo mial teraz dosc smetna mine. - Ale... -Ale co? -Mnie ona tez nie wydaje sie przesadnie interesujaca... De Longueville milczal przez chwile, a potem spytal: - Kiedy z nia wychodzisz... i probujesz ja oczarowac, Avery, to o czym z nia rozmawiasz? -Probuje czyms ja zaciekawic... - Roo raz jeszcze wzruszyl ramionami - mowie wiec o tym, co planujemy z jej ojcem, albo o tym, co robilem podczas wojny... - Twarz de Longueville'a spochmurniala, szybko wiec dodal: - Nie opowiedzialem jej niczego, czego by nie rzekl i sam kapitan. Potrafie dochowac tajemnicy. -Mam propozycje - rzekl de Longueville po chwili namyslu. - Sprobuj ja o cos zapytac... -O co? -O cokolwiek. Spytaj ja o jej sprawy... popros o opinie na jakis temat... - Nie dogolony sierzant usmiechnal sie nagle. - Moze sie okazac, ze w doborze tematow do rozmowy z dziewczyna nie jestes az takim mistrzem, za jakiego sie uwazales... -Sprobuje - westchnal Roo. Kiedy wracali do biur, dodal juz rzeczowym tonem: - Wozy beda w porcie o swicie. Niech tam bedzie tez waszych pieciu woznicow. -Beda - obiecal de Longueville, nie odwracajac glowy i przechodzac przez drzwi frontowe. Kiedy te sie za nim zamknely, Roo popatrzyl na liste i ponownie zaczal czynic obliczenia. Mniej wiecej godzine pozniej w warsztacie zjawil sie Helmut i skinieniem dloni wezwal do siebie Roo, ktory zajety byl akurat nadzorowaniem osadzenia zawiasow do drzwi przyszlego magazynu. Roo podszedl do partnera i przyszlego - taka przynajmniej mial nadzieje - tescia. - Slucham? - spytal uprzejmie. -Wyjezdzam do Ravensburga z ladunkiem cennych towarow - rzekl stary. - Niektore z cenniejszych drobiazgow trzeba pokazac Baronowej i pomyslalem, ze lepiej bedzie, jezeli tym razem zostaniesz w Krondorze. -Niezly pomysl - skinal glowa Roo. I rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Tu zreszta jest jeszcze sporo do zrobienia... -Zajdziesz na kolacje? - spytal Grindle. Roo przez chwile nad czyms sie zastanawial. - Mysle, ze lepiej bedzie, jak zostane tu i ocenie przebieg calosci robot. Czy nie zechcielibyscie powiedziec Karli, ze zobacze sie z nia jutro? Grindle zmruzyl oczy, a jego twarz nagle stala sie nieprzenikniona maska. - Dobrze - powiedzial po chwili. Odszedl juz bez slowa i Roo wrocil do swych spraw. Podczas ostatnich miesiecy wspolnej pracy zdazyl juz poznac swego partnera, kiedy jednak przychodzilo do rozmow tyczacych Karli, nie bardzo wiedzial, co stary mysli o tym wszystkim. Kilka razy tego dnia zastanawial sie tez, o czym na odchodnym pomyslal jego przebiegly wspolnik. Roo rozejrzal sie po bawialni. Stary wyjechal do Ravensburga i chlopak po raz pierwszy zostal z dziewczyna sam na sam. Poprzednio zawsze jadali kolacje razem z Helmutem i dopiero potem Roo wyprowadzal ja do miasta, na jakis jarmark albo plac targowy. Wieksza czesc wieczoru spedzil zreszta w bawialni sam, poniewaz Karli sie uparla, ze osobiscie bedzie dogladac wszystkiego w kuchni. Roo odkryl juz wczesniej, ze w domu przebywali jeszcze kucharz i sluzaca, mieszkajacy poza skromnym domkiem Grindle'ow, Karli jednak nie pozwalala nikomu, oprocz niej samej, zajmowac sie tym, co dotyczylo ojca. Teraz, kiedy juz oboje zjedli kolacje, siedzieli w komnacie, w ktorej Helmut zwykle przyjmowal gosci i ktora nazywal "salonem". Roo musial przyznac, ze intymny nastroj, jaki panowal w niewielkiej izbie, sprawial, iz w rzeczy samej latwiej tu sie bylo odprezyc. Siedzial na niewielkiej kanapce, a Karli zajela miejsce w stojacym obok fotelu. -Cos nie tak? - spytala, jak zawsze cichym i lagodnym glosem. -Nie... nic. - Roo ocknal sie z zamyslenia. - Po prostu pomyslalem, ze to niezwykle... miec w domu izbe, w ktorej nie robi sie nic innego, tylko siedzi i rozmawia. W ravensburskiej gospodzie, gdzie pracowala matka Erika, rozmawialo sie jedynie przy posilkach albo podczas pracy. Dziewczyna kiwnela glowka i spuscila wzrok. Zapadla cisza. -Kiedy spodziewasz sie powrotu ojca? - spytal Roo po dluzszej chwili. -Mniej wiecej za dwa tygodnie, jezeli wszystko pojdzie tak, jak sobie zaplanowal - odpowiedziala. Roo spojrzal na pulchna dziewczyne. Trzymala dlonie zlozone na kolanach i siedziala prosto, choc nie sztywno. Poniewaz miala spuszczone powieki, mogl uwaznie jej sie przyjrzec. Od dnia, kiedy spotkali sie po raz pierwszy, szukal w jej twarzyczce czegos, co by mu sie spodobalo i w jakis sposob ku niej pociagnelo. Oczywiscie planowal zdobycie dziewczyny, chlodno i beznamietnie zamierzal ja poslubic i uzyc bogactw jej ojca jako podstaw przyszlej potegi finansowej, kiedy jednak trafila sie wreszcie okazja, by przedstawic jej swe zamiary, nie bardzo wiedzial, co powiedziec. W koncu doszedl do wniosku, ze nie moze znalezc w niej nic, co choc troche byloby mu sie podobalo. Owszem... miewal przygody z dziwkami duzo brzydszymi od Karli, ktorym smierdzialo kiepskim winem z ust pelnych zepsutych zebow. Bylo to jednak na szlaku, podczas wojny, kiedy perspektywa rychlej smierci sprawiala, iz czlek odczuwal palaca potrzebe pospiesznego udowodnienia samemu sobie, ze mimo wszystko jeszcze zyje... Teraz jednak sprawa byla zupelnie inna. Musial podjac decyzje wiazaca go na cale zycie... i poniesc odpowiedzialnosc zwiazana z tym wyborem. Rozwazal mozliwosc malzenstwa i plodzenia dzieci z kobieta, o ktorej niczego prawie nie wiedzial. Luis mu radzil, by zaczal jej prawic komplementy, de Longueville zas utrzymywal, ze powinien przestac opowiadac wylacznie o sobie. -Karli? - odezwal sie Roo po dlugiej chwili milczenia. -Tak? - Podniosla na niego oczy. -Eee... - zaczal niezwykle obiecujaco. - Co sadzisz o tej nowej umowie z palacem? Natychmiast tez sklal sie w duchu, nazywajac ciezkim idiota, i uczynil to, zanim wypowiedziane przezen slowa zdazyly rozplynac sie w powietrzu. Mial oto przekonac jakos te dziewczyne, ze bedzie dla niej odpowiednim mezem i kochankiem, a pierwsza rzecz, o jaka ja pyta, to sprawy zwiazane z interesami! Ona jednak, zamiast sie rozgniewac, lekko sie tylko usmiechnela. - Naprawde chcesz wiedziec, jakie jest moje zdanie? - spytala niesmialo. -No... - odpowiedzial szybko - znasz swego ojca... bylas przy nim... przez caly czas. - Z kazda mijajaca sekunda czul sie coraz wiekszym glupcem. - Znaczy... musialas dojsc do jakichs wlasnych wnioskow, prawda? Usmiech dziewczyny nieznacznie sie poglebil. - Mysle, ze lepszy jest staly dochod, chocby niewielki, niz opieranie sie wylacznie na handlu artykulami luksusowymi. -Tak tez i ja sadze - kiwnal glowa Roo. Doszedl do wniosku, ze nie powinien jej wyjawiac, iz glowna role w tym wszystkim odgrywal fakt, iz byl jedynym przedsiebiorca transportowym w miescie, ktoremu Ksiaze mogl w pelni zaufac. -Ojciec zawsze mowi, ze najwazniejsza rzecza sa wielkie zyski, ale wiaze sie to z duzym ryzykiem. Niekiedy zreszta nie jest latwo sprzedac cos kosztownego... sa pewne trudnosci ze zbytem... - Sciszyla glos, gdy zdala sobie sprawe z faktu, iz krytykuje wlasnego ojca. - On... on ma sklonnosc do pamietania dobrych czasow i zapominania o zlych... -Ze mna jest zupelnie inaczej - potrzasnal glowa Roo. - Jezeli cokolwiek moge o sobie powiedziec, to ja raczej... hm... zbyt dobrze pamietam kiepskie czasy. - I po namysle dodal: - Szczerze mowiac, rzadko zdarzaly mi sie inne. - Dziewczyna milczala, postanowil wiec zmienic temat rozmowy. - Wiec jak... uwazasz, ze kontrakt z palacem jest wart zachodu? -Owszem - odpowiedziala i znow zapadla cisza. Podejmujac ostatnia probe nawiazania rozmowy, Roo rzucil niemal rozpaczliwie: - A dlaczego tak uwazasz? Karli usmiechnela sie znowu - i Roo po raz pierwszy zobaczyl na jej twarzyczce prawdziwe rozbawienie. Ze zdumieniem zauwazyl, ze ma... doleczki w policzkach! I przez chwile wydala mu sie prawie... ladna. I nagle zaczerwienil sie jak burak. - Powiedzialem cos smiesznego? -Owszem. - Znow opuscila powieki. - Nic mi nie powiedziales o tym kontrakcie, skadze mam wiec wiedziec, czy jest korzystny? Roo parsknal smiechem. Dziewczyna rzeczywiscie bardzo niewiele wiedziala o umowie z palacem... a biorac pod uwage fakt, ze i Grindle'owi nie mogl powiedziec wszystkiego, wiedziala wlasciwie tylko tyle, ze ja zawarto. -Widzisz... jest tak... - zaczal. Podczas rozmowy Roo przekonal sie ze zdumieniem, ze o interesach swego ojca Karli wie wiecej, niz moglby podejrzewac. Co wiecej, okazalo sie, ze ma zmysl do interesow - zadawala rozsadne pytania i potrafila przewidziec zagrozenia, ktorych on nawet nie bral pod uwage. Mniej wiecej w polowie nocy Roo odpieczetowal butelke wina i oboje skosztowali zacnego trunku. Nigdy wczesniej nie zauwazyl, zeby Karli pila, ale tez z pewnym poczuciem winy stwierdzil, ze wlasciwie nie zwracal na nia dotad uwagi. Podczas minionych tygodni robil wszystko, by wywrzec na niej dodatnie wrazenie, ale nie podjal zadnych krokow, by poznac ja blizej. W pewnym momencie, gdy dziewczyna wstala, by przyciac knot swiecy, uslyszal pianie koguta. Zerknal w okno i przekonal sie ze niebo na wschodzie zaczyna sie przejasniac. -O bogowie! - jeknal zawstydzony. - Zagadalem cie na smierc! Juz s wita! Karli zasmiala sie i stanela w pasach. - To mi sie bardzo... podobalo. -Na Sung - Roo odwolal sie do Bogini Prawdy - mnie tez! Od dawna z nikim nie rozmawialem tak... - urwal, widzac, ze ona znow na niego patrzy i znow sie usmiecha! Pod wplywem impulsu pochylil sie i pocalowal ja delikatnie. Nigdy wczesniej tego nie robil i gdy to sobie uswiadomil, cofnal sie niemal ogarniety przestrachem. Dziewczyna jednak odpowiedziala mu z rownym zapalem, choc delikatnie i czule. Po chwili Roo wstal, majac w glowie kompletny zamet. - Aaa... - zaczal inteligentnie. - Wpadne jutro... to znaczy dzis wieczorem, jesli nie masz nic przeciwko temu... mozemy wyjsc na targ. Jezeli zechcesz! - dodal pospiesznie. Dziewczyna, nie wiedziec czemu nagle zaklopotana, spuscila oczy. - Zechce... Roo cofnal sie ku drzwiom, nie odwracal sie jednak, jakby w obawie, ze urazi dziewczyne, pokazujac plecy. - Bedziemy mogli porozmawiac - powiedzial. -Owszem - odrzekla, wstajac, by go odprowadzic. - Bardzo mi to odpowiada... Roo byl tak skonfundowany, ze uciekl niemal biegiem. Kiedy zamknely sie za nim drzwi, zatrzymal sie i wytarl dlonia pot z czola. Spocony byl zreszta caly i czul lomot krwi w zylach. "Co mi jest?" pomyslal zdumiony. Postanowil, ze musi jeszcze raz przemyslec konsekwencje tej kampanii, ktora rozpoczal w celu zdobycia serca corki Helmuta Grindle'a. Miasto budzilo sie z wolna, on zas wracal do biura i nie majacej chyba konca, czekajacej nan roboty. Szesc wozow podjechalo do bramy i straznik skinieniem dloni nakazal Roo, by ten zatrzymal caly transport. Gwardzista mial na sobie kolet w barwach Ksiecia Krondoru i wyszytym na piersi godlem - stylizowanym zlotym orlem unoszacym sie nad stromym szczytem i otoczonym kregiem ciemnego blekitu. Jedyna roznica, jaka Roo dostrzegal, bylo to, ze szary kolet obszyto krolewska purpura przetykana zlotymi nicmi. Po raz pierwszy odkad siegal pamiecia, wladca Dziedzin Zachodu byl dziedzic korony, nastepca tronu Krolestwa Wysp. Roo usilowal sobie przypomniec, jakie ten fakt mial znaczenie. Pamietal tylko, ze wedle tradycji Ksiaze powinien wladac Krondorem do czasu, az obejmie tron w Rillanonie. Ostatnio jednak - i dosc dlugo - na ksiazecym stolcu w Krondorze zasiadal Arutha, ojciec Krola, ktory sam dziedzicem tronu nie byl. Roo postanowil kogos o to spytac. -Z czym przybywacie? - spytal gwardzista. -Mamy towary dla sierzanta de Longueville'a - odpowiedzial Roo, tak jak mu kazano. Imie sierzanta wywolalo skads Jadowa Shati, ktory wylonil sie z mroku przy bramie niczym duch. Mial na sobie czarna kurte osobistej gwardii Calisa, z wyhaftowanym tuz nad sercem purpurowym orlem. - Przejscie! - zawolal, wydajac polecenie wartownikowi. -Musza sie nauczyc poznawac twoj pysk, Avery! - zwrocil sie do Roo z szerokim usmiechem. -Skoro przywykli do twojego - odcial sie chlopak - to z moim nie powinni miec klopotow. Jadow parsknal smiechem. - Az ciebie przecie taki urodziwy kawaler, co? I wtedy Roo zauwazyl kolejny pasek na rekawie kurtki swego dawnego towarzysza broni. - Popatrz, popatrz! Zrobili cie sierzantem! Usmiech Jadowa jeszcze sie poszerzyl, choc przed chwila Roo bylby przysiagl, iz to niemozliwe. - To prawda, chlopie. Erika tez. -A co z de Longueville'em? - spytal Roo, obserwujac rozwierajace sie wrota. Po chwili podcial muly i ruszyl przez brame. -Wciaz jest naszym panem i wladca - rzekl Jadow. - Ale teraz zostal starszym sierzantem, czy sierzantem starszym... nigdy tego nie moge zapamietac. Wszystkiego sie dowiesz od Erika - rzucil za odjezdzajacym. - On ma nadzorowac rozladunek. Roo kiwnal dlonia i wprowadzil woz na dziedziniec. Nie byla to pierwsza jego dostawa towarow do palacu, ale jak dotad najwieksza. Poprzez Doline Marzen przybywaly z Kesh transporty z towarami, ktore mialy trafic do palacu, a wlasciwie prosto do magazynow Lorda Konetabla Williama. Wydano tez rozkazy, by wszystko, co przeznaczono na uzytek oddzialow Calisa, dostarczano bezposrednio do Lorda Williama. Palacowi kwatermistrzowie, ktorzy nadzorowali przeplyw towarow pomiedzy zamkiem, portem i karawanserajem, zostali powiadomieni, ze wszelkie takie transporty maja byc przewozone do skladow Lorda Williama za posrednictwem wozow Avery'ego i Grindle'a. Przy zamkowym murze, tuz przy bramie wzniesiono nowy budynek skladu, zajmujacy niemal polowe dziedzinca. Podczas ostatnich paru wizyt Roo zastanawial sie, co podtrzymywalo strop rozleglej budowli, ale nie zadawal pytan. Podprowadzil teraz woz do bramy, gdzie stalo juz trzech ludzi. Erik i Greylock - dawny Mistrz Miecza Barona Darkmoor - pomachali dlonmi, witajac przybysza. Trzecim z czekajacych byl sam Lord Konetabl, obok ktorego siedzial na bruku jego zielonoskory pieszczoch, latajaca jaszczurka, czyli smok Fantus. -Panowie... - rzekl Roo, zeskakujac z kozla. - Gdzie mam to wyladowac? -Zajma sie tym nasi ludzie - powiedzial Greylock. - To pojdzie tam... - I skinieniem dloni wskazal nowy sklad. Erik wezwal pluton zolnierzy w czarnych kurtkach i ci sprawnie zaczeli odwiazywac kryjace ladunek plotno. Potem opuscili tylna klape wozu i zajeli sie rozladunkiem. -Jadow powiedzial, ze naleza ci sie gratulacje - zwrocil sie Roo do Erika. -A tak. - Erik wzruszyl ramionami. - Dostalismy awanse. Greylock polozyl dlon na ramieniu Roo. - Obu trzeba bylo awansowac. Zaczynamy rozbudowywac sztab i dowodztwo. Zielony smok Konetabla zasyczal gniewnie. - Cicho, Fantus! - odezwal sie Lord William. - Rupert to nasz czlowiek. Kapitan Greylock nie zdradza wrogom tajemnic panstwowych... Stwor, jakby rozumiejac uwage Williama, ulozyl sie na ziemi obok jego butow. Wyciagnal w gore szyje i Lord William pieszczotliwie zaczal drapac smoka po lbie. -Kapitan Greylock? - spytal Roo. - A to ci niespodzianka... Owen wzruszyl ramionami. - Dzieki temu latwiej sie dogaduja ze zwyklymi generalami... eee... zwyklej armii. Nasza jest... niezwykla - powiedzial, zezujac na Williama, jakby chcial sie upewnic, czy przypadkiem, rozmawiajac z Roo, nie przekracza swoich uprawnien. Lord Konetabl nie odezwal sie slowem, wiec Greylock podjal watek: - Zalatwiam rozmaite sprawy... a teraz nie musze juz nikogo pytac o zezwolenie. -Oprocz mnie, oczywiscie - wtracil Lord William z usmiechem. -I Kapitana... -Jakiego Kapitana? - zdumial sie Roo. Greylock usmiechnal sie lekko. - Roo, ja jestem zwyklym sobie kapitanem. Jest tylko jeden Kapitan, ktorego miano powinno sie wymawiac z duzej litery... Calis. -A... oczywiscie - przyznal Roo, patrzac na rozladunek drugiego wozu. - Wracaj do naszych skladow - krzyknal woznicy. - Ja tez sie tam wkrotce pojawie. Woznica - jeden z bylych wojakow tego samego plutonu - machnal dlonia na znak, ze zrozumial polecenie, cofnal muly, a potem ruszyl po polokregu ku bramie. -A gdzie jest ten Kapitan? - spytal Roo. -W palacu, rozmawia z Ksieciem - odpowiedzial Greylock. W tejze chwili Lord William zerknal na Greylocka z ukosa i potrzasnal nieznacznie glowa. Roo popatrzyl na Erika, ktory wydawal sie calkowicie pochloniety zarzadzaniem rozladunku. Po chwili milczenia Roo westchnal. - No dobrze. Nic nikomu nie powiem. Ale kiedy wyruszacie? Lord William postapil krok do przodu i stanal na wprost Roo. - Skad wiesz, ze dokadkolwiek sie wybieraja? -Milordzie - usmiechnal sie Roo - moze nie studiowalem historii wojskowosci, jak ten tu moj przyjaciel Erik, ale bylem zolnierzem. - Spojrzal na coraz wyzszy stos skrzyn widoczny wewnatrz magazynu. - To nie jest dodatkowe zaopatrzenie dla miejscowego garnizonu. Szykujecie wyprawe. Jedziecie tam - powiodl wzrokiem po twarzach obecnych -jeszcze raz... -Radze ci, mosci Avery - odezwal sie Lord William - bys wyniki swoich spekulacji myslowych zatrzymal dla siebie. Zaufano ci... ale sa granice zaufania. -Poza obrebem tych murow trzymam jezyk za zebami, nie musicie sie martwic - wzruszyl ramionami Roo. Potem zamyslil sie na krotko i dodal: - Ale nie ja jeden moge dojsc do takich wnioskow, liczac wozy i patrzac uwaznie, co sie tu wwozi i co zostaje wewnatrz. Rzeczowa ta uwaga jakby zirytowala Lorda Williama, ktory zaraz zwrocil sie do Erika i Greylocka: - Zajmijcie sie tym. Mysle, ze trzeba mi porozmawiac z Diukiem Jamesem. - Strzeliwszy palcami, wskazal niebo i smok wzbil sie w powietrze, mlocac poteznie skrzydlami. - Kazalem mu zapolowac - rzekl William do zaskoczonego Roo. - Jest stary i upiera sie, ze nie widzi juz tak dobrze jak kiedys, ale prawda jest taka, ze sie po prostu leni. Jezeli pozwole, by podkuchenni przekarmiali go skrawkami miesa, roztyje sie jak jeden z twoich mulow i wkrotce nie bedzie mogl latac. Ostatnie slowa zostaly wypowiedziane z melancholijnym usmiechem. Kiedy Konetabl sie oddalil, Roo nie wytrzymal: - Smok mu opowiada, ze nie widzi juz tak dobrze jak kiedys? Erik parsknal smiechem: - Nie bierz Konetabla Williama za przecietnego czleka. Slyszalem niezwykle historie, jakie opowiadaja o nim ludzie w palacu. -Mowia - Greylock tez sie usmiechal - ze potrafi porozumiewac sie ze zwierzetami... Roo lypnal na nich jak czlowiek, ktory podejrzewa, ze robi sie z niego durnia. Erik rozpoznal ten wyraz twarzy - w koncu znali sie z Roo od dziecka - i powiedzial: - Nie... on mowi powaznie. Sam widzialem, jak rozmawia z konmi. To szczera prawda! - I patrzac w strone, gdzie poszedl Lord William, dodal: - Pomysl tylko, jaki z niego bylby uzdrowiciel koni... Greylock polozyl dlon na ramieniu Erika. Chlopak mial do koni szczesliwa reke, co kilka lat temu zwrocilo nan uwage Owena. -Eriku, do leczenia trzeba wiedzy znacznie wiekszej, niz tylko swiadomosci, ze zwierzeciu cos dolega. O czym moze ci powiedziec kon, ktory ma kamyk pod podkowa albo kolke. Z tego, co mi mowiono, Lord William dowiaduje sie jedynie, ze "boli". Trzeba ci jeszcze umiec odkryc, w czym problem i jak sie z nim uporac. -Mozliwe - odpowiedzial Erik i zwrocil sie do Roo: - Czy masz jakis pomysl dotyczacy zamaskowania naszej tutejszej dzialalnosci? -Ot, tak z marszu, to nie. Ale... gdybyscie mi na przyklad pozwolili odebrac kilka innych transportow i gdybyscie stworzyli kilka falszywych szlakow z adnotacjami Konetabla na dokumentach. ... - Gestem nakazal ostatniemu woznicy wyniesc sie z wozem za brame. - Kierujcie je przez brame i posylajcie gdzies w glab palacu, ale niech woznice zobacza to. - I wskazal dlonia magazyn, przed ktorym stali. -Pokazac im to? - zdumial sie Greylock. -Nie inaczej - usmiechnal sie Roo w sposob znany Erikowi jeszcze z Ravensburga. Usmiech Erika stal sie po chwili odbiciem usmieszku Roo i obaj milczeli przez moment, lypiac na siebie porozumiewawczo, jak dwa aligatory. - Niech to zobacza! - Odwrocil sie do Greylocka. - Jasne, kapitanie, niech to zobacza. Tak! Ale zobacza tylko to, co im pozwolimy zobaczyc. -Nie jest to glupie. - Greylock potarl dlonia podbrodek. -Jak sobie to wyobrazacie? -Te jaszczuroludy wiedza, ze sie szykujemy na ich powitanie - wyjasnil Roo. Machnal dlonia, pokazujac fasade budynku. -Zrobcie tak, zeby to wygladalo na nowe koszary. Miejsce na zgromadzenie wewnatrz palacu duzej armii nie bedzie wzbudzalo w nich zadnych szczegolnych podejrzen. -Moze sie udac - mruknal Greylock. -Wiemy, ze maja w miescie swoich agentow - wzruszyl ramionami Erik. - Zawsze zreszta tak sadzilismy. I wtedy od bramy podbiegl do nich straznik. - Milordzie? - zwrocil sie do Greylocka. Ten usmiechnal sie z zazenowaniem. - Nigdy sie nie przyzwyczaje do tego tytulu... -Milordzie? - zdumial sie Roo. -Wszyscy dostalismy jakies dworskie rangi, zebysmy nie musieli sie uzerac z drobnymi urzednikami - skrzywil sie Erik. -Nikt wlasciwie nie pamieta, kto kim zostal, wiec postanowilismy, ze ci, ktorzy nie naleza do naszej grupy, tak wlasnie sie maja do nas zwracac... -Co tam? - wrzasnal Greylock w odpowiedzi. -Jakis czlowiek przy bramie, milordzie, chce sie widziec z wlascicielem tego towarzystwa przewozowego. -Co to za jeden? - spytal Roo. -Powiada, ze jest waszym kuzynem... - po chwili wahania wartownik dodal: - sir... Roo ruszyl biegiem ku bramie. Minal wozy i wybiegl przed wrota. Tuz za brama spotkal Duncana, ktory z nietega mina siedzial na koniu. -Co sie stalo? - spytal Roo. -Helmut! - sapnal Duncan. - Jest ranny... -Gdzie go znajde? -W domu. Karli mnie wyslala po ciebie. -Z siodla! - rzucil Roo. Duncan sfrunal na ziemie jak zdmuchniety. - Wroce na wozie... Roo kiwnal glowa, rabnal konia pietami i puscil go w galop, zanim Duncan zdazyl zakonczyc zdanie. Gnajac jak szalony przez miasto ku domowi wspolnika, prawie stratowal kilku ludzi. Dotarlszy na miejsce, zeskoczyl z siodla, rzucil wodze jednemu z dwu stojacych przed domem robotnikow i pobiegl do wejscia. Wewnatrz czekal nan Luis. - Wpadl w zasadzke - powiedzial mu spiesznie. -Jak z nim? - spytal Roo. -Kiepsko - pokrecil glowa Rodezjanin. - Jest na gorze z Karli. Roo skoczyl ku schodom, myslac, ze wlasciwie nigdy przedtem nie byl na pietrze. Zerknal w bok i zobaczyl niewielki, skromnie umeblowany pokoik, w ktorym pewnie musiala mieszkac sluzaca. Nastepny byl udekorowany jedwabnymi kotarami i barwnymi kobiercami na scianach, a podlogi mial wylozone welnianymi dywanikami; Roo odgadl wiec, ze tu wlasnie musi mieszkac Karli. Uslyszal jej glos, kiedy dobiegl do konca korytarza. Drzwi byly otwarte i wbiegajac do srodka, zobaczyl lezacego na lozu Grindle'a, nad ktorym pochylala sie Karli. Dziewczyna byla blada, miala podkrazone oczy, ale nie plakala. Po przeciwnej stronie loza stal kaplan Kilian, Bogini Wiesniakow, Lesnikow i Zeglarzy. Jako ze byla bostwem natury, jej kaplanow czesto uwazano za uzdrowicieli... choc niekiedy zdarzalo sie - zwlaszcza kiedy ich pacjenci umierali - ze nie wierzono w te umiejetnosci. -Co z nim? - spytal Roo. Karli potrzasnela glowa, a kaplan powiedzial: - Stracil wiele krwi. Roo podszedl do loza i spojrzal na starego. Grindle wygladal na bardzo wymizerowanego, i tak jak przedtem chlopak widzial w nim tylko starego czlowieka - teraz ujrzal starca. Helmut mial zabandazowana glowe i piers. -Jak to sie stalo? - spytal chlopak. -Napadnieto go wczoraj w nocy, poza miastem - odpowiedziala Karli dzieciecym glosikiem. - Znalezli go w rowie jacys wiesniacy, ktorzy go tu przyniesli juz po tym, jak wyszedles rano do palacu. Poslalam po kaplana, a potem, gdy tu przyszedl, kazalam Duncanowi cie odszukac. Roo wahal sie przez chwile. Potem, przypominajac sobie nauki Nakora, wykonal w powietrzu kilka gestow i przylozyl dlon do piersi starego. Natychmiast poczul odplyw energii ze swoich dloni. Kaplan spojrzal na niego i na jego twarzy pojawila sie podejrzliwosc. - Co robisz, panie? - spytal. -To rodzaj sztuki uzdrawiania, ktorej mnie kiedys nauczono. -Kto cie tego nauczyl? Zamiast proby wyjasnienia mnichowi calej historii zwiazanej z Nakorem, Roo odpowiedzial po prostu: - Pewien braciszek z zakonu Dali. -Tak myslalem - kiwnal glowa mnich. - Poznalem reiki. A co tam... - Wzruszyl ramionami. - Z pewnoscia mu nie zaszkodzi. Albo wspomoze proces powrotu do zdrowia, albo ulatwi mu pozegnanie sie z tym swiatem. Zwracajac sie do Karli, powiedzial: - Jezeli ranny sie ocknie, prosze mu podac te ziola zaparzone w kubku cieplej wody. Jak tylko bedzie mogl, niech cos zje... na przyklad troche rosolu z sucharami. Oczy Karli nagle wypelnily sie nadzieja. - Przezyje? Kaplan odpowiedzial nieco szorstko, ale cicho: - Powiedzialem: "Jezeli sie ocknie"... Wszystko w reku Bogini... I odszedl, nie rzeklszy nic wiecej. Karli i Roo zostali sami z rannym. Czas mijal. Roo przez godzine ponawial starania, az wreszcie cofnal dlonie, ktore wciaz drzaly od przeplywu energii przekazywanej staremu czlowiekowi. -Wroce jeszcze - szepnal, pochylajac sie do ucha Karli. - Teraz musze sie zajac kilkoma sprawami. Dziewczyna kiwnela glowka, zeszedl wiec po schodach na dol, gdzie czekali juz nan Duncan i Luis. -Co z nim? - spytal Duncan. -Niedobrze - odpowiedzial Roo. Potrzasnal glowa, dodajac, ze stary kupiec moze skonac, nie odzyskawszy przytomnosci. -Co teraz? - spytal Luis. -Wracaj do biura i sprawdz, czy kazdy zajmuje sie tym, czym powinien. - Luis kiwnal glowa i odszedl. - Przejdz sie do miasta i zajrzyj do oberzy nieopodal bramy - zwrocil sie do Duncana. - Sprawdz, czy nie znajdzie sie ktos, kto moglby nam cos rzec o tym, co sie przydarzylo Helmutowi. Sprobuj tez odszukac tych wiesniakow, ktorzy znalezli starego - chce z nimi pogadac. -A czy nie sadzisz - spytal Duncan - ze to byli po prostu bandyci? -Tak blisko miasta? - spytal Roo. - Nie... mysle natomiast, ze... nie, nie chce myslec. - Ujawszy kuzyna pod ramie, ruszyl z nim ku drzwiom. - Jestem tak zmordowany, ze ledwie moge utrzymac sie na nogach, a to dopiero poludnie. - Westchnal. - Dowiedz sie wszystkiego, czego mozna sie w tej sytuacji dowiedziec. W razie potrzeby znajdziesz mnie tutaj. Duncan klepnal kuzyna w plecy i odszedl. Roo zawolal stojaca nieopodal kuchni sluzaca, ktora wyraznie byla zmartwiona i zaniepokojona. -Mary - odezwal sie do niej - zanies Karli herbaty. - Kiedy sie nie ruszyla, dodal uprzejmie: - Dziekuje ci, to wszystko. - Dziewczyna skinela glowa i cofnela sie do kuchni. Nastepnie Roo ruszyl po schodach na gore i po chwili stanal obok Karli. Przez chwile sie wahal, potem polozyl dlon na jej ramieniu. - Polecilem Mary, by ci przyniosla herbate - oznajmil. -Dziekuje - odpowiedziala, nie spuszczajac wzroku z twarzy ojca. Dzien ciagnal sie powoli, az w koncu, gdy wieczorne cienie przeksztalcily sie w nocny mrok, wrocil Duncan. Nie dowiedzial sie niczego konkretnego i nie udalo mu sie znalezc tych wiesniakow, ktorzy rankiem przyniesli do miasta rannego czlowieka. Roo kazal mu wrocic i przejsc sie po oberzach nieopodal bramy, wypatrujac ludzi szastajacych pieniedzmi albo chelpiacych sie naglym bogactwem. Nie mial pojecia, co wlasciwie przywozil Helmut z polnocy, wiedzial jednak doskonale, ile mogly byc warte przedmioty, ktore zabral ze soba - ktokolwiek obrabowal Helmuta Grindle'a, pozbawil firme "Grindle i Avery" blisko dwu trzecich jej aktualnych zapasow gotowki. Przepadlo wiecej niz laczny roczny dochod firmy. Wieczorem Mary przyniosla kolacje, ale ani Roo, ani Karli nie przelkneli kesa. Nadeszla noc, ktora obojgu uplynela na wpatrywaniu sie w cialo walczacego o zycie Helmuta Grindle'a. Nad ranem Roo wydalo sie, ze stary oddycha z mniejszym trudem, choc poruszyl sie zaledwie kilka razy. Karli spala na siedzaco, zlozywszy glowke na poduszce ojcowskiego loza, Roo zas drzemal w fotelu, ktory przyciagnal tu z bawialni. W pewnej chwili drgnal, uslyszawszy swoje imie. Ocknal sie nagle i w jednej chwili znalazl sie przy Karli, patrzac na Grindle'a, ktoremu powieki zadrgaly kilka razy i powoli sie podniosly. Roo zrozumial, ze obudzilo go wlasne imie, ktore wyszeptal stary. -Ojcze! - Karli pochylila sie nad Helmutem. Roo milczal, dziewczyna zas przytulila sie do ojca. Stary szepnal kilka slow i Karli sie odsunela. - Powiedzial twoje imie. - Jestem tu, Helmut... - odezwal sie Roo. Stary czlowiek wyciagnal ku niemu dlon. - Karli... Dbaj o nia... Roo obejrzal sie za siebie i przekonal sie, ze dziewczyna nie slyszala slow ojca. - Tak sie stanie, Helmut - szepnal. - Masz na to moje slowo. I wtedy stary powiedzial cos jeszcze - jedno slowo. Roo wyprostowal sie nagle, a zdumiona dziewczyna zauwazyla, ze jego twarz przeksztalcila sie w oblicze furii. -Co sie stalo? - spytala przerazona Karli. Zmuszajac sie do zachowania spokoju, Roo odpowiedzial: - Powiem ci pozniej... - A potem popatrzyl na starego, ktorego powieki znow opadly w dol. - Jestes mu potrzebna... Karli podeszla do ojca i ujela jego dlon. - Jestem, ojcze - szepnela, stary jednak ponownie osunal sie w otchlan nieswiadomosci. Umarl tuz przed switem. Ceremonia pogrzebowa byla skromna, taka jakiej pewnie zyczylby sobie stary kupiec. Karli, w zgrzebnej, czarnej sukni patrzyla w milczeniu, jak kaplan Lims-Kragmy, Bogini Smierci, wyglasza stosowne blogoslawienstwa, a potem podpala stos pogrzebowy. Wewnetrzny dziedziniec swiatyni tego dnia byl zatloczony, poniewaz odprawiano w zaswiaty jednoczesnie szesciu ludzi. Wszystkie pogrzeby odbywaly sie na oddzielonych od siebie miejscach, ale kleby dymu widac bylo ponad zywoplotami. Czekali w milczeniu. Zmarlego odprowadzali Karli, Roo, Duncan, Luis, Mary i dwaj ludzie, reprezentujacy wszystkich pracownikow firmy "Grindle i Avery". Rozejrzawszy sie dookola, Roo przyznal w duchu, ze jak na czlowieka, ktory przez cale zycie sprzedawal klejnoty najpotezniejszym i najbogatszym ludziom Krolestwa, pogrzeb byl dosc skromny. Podczas minionych dwu dni kilku kupcow przyslalo pisma z wyrazami wspolczucia, zaden jednak z moznych panow, bedacych klientami starego, nie uznal za stosowne przyslac corce zmarlego najprostszych wyrazow pociechy. Roo przysiagl sobie, ze kiedy jego beda grzebali, wszyscy najmozniejsi ludzie Krolestwa stawia sie w komplecie. Kiedy wreszcie plomienie pochlonely cialo, chlopak zwrocil sie do Karli: - Chodzmy. Podal jej ramie i odprowadzil ja do wynajetego powozu. - Tradycja kaze, zebym postawil pracownikom pozegnalny napitek - zwrocil sie do Karli, kiedy znalazla sie wewnatrz wraz z Mary. -Wyprawiamy stype w siedzibie firmy. Dasz sobie rade? -Nic mi nie bedzie - odpowiedziala. Byla blada, ale spokojna i nie plakala. Okazujac sile charakteru, ktora zdumiala samego Roo, przestala rozpaczac jeszcze poprzedniego dnia. -Niedlugo wroce - zapewnil ja. - Znaczy... jesli sobie tego zyczysz - dodal po chwili milczenia. -Owszem - odpowiedziala z niklym usmiechem. Roo zamknal wiec drzwiczki pojazdu i zwrocil sie do woznicy: -Zawiez pania do domu. Z placu swiatynnego wracal do siedziby firmy w towarzystwie Duncana, Luisa i obu pracownikow. W polowie drogi Luis nie wytrzymal: - Bogowie... Nie cierpie pogrzebow! -Ja podejrzewam, ze nie lubia ich nawet sami kaplani Lims-Kragmy - rzekl Duncan. -Przez tydzien bede smierdzial tymi kadzidlami - mruknal Roo. -I zapachem smierci - dodal jeden z robotnikow. Roo zerknal nan z ukosa, ale kiwnal glowa. Jedna z charakterystycznych cech swiatyni Lims-Kragmy byl wszechobecny i dosc natretny zapach zywicznego dymu i kadzidel. Wprawdzie do ognia dodawano ziol i wonnosci, ale byl w tym dymie nieuchwytny zapach czegos jeszcze, czego Roo w pierwszej chwili nie umial nazwac. A potem przypomnial sobie oblezenie Maharty. Byl to zapach palonego miesa. W skladzie znalezli wszystkich zebranych woznicow i innych pracownikow firmy. Na lawie pojawilo sie kilka dzbanow mocnego ale, ktore szybko rozpieczetowano i rozlano do kubkow. Kiedy kazdy juz otrzymal swoja porcje, Roo podniosl w gore kielich. - Za pamiec Helmuta Grindle'a - powiedzial. - Byl czlekiem twardym, ale uczciwym, godnym partnerem i kochajacym ojcem. -Oby zaznal laski Lims-Kragmy - rzekl Luis. Wszyscy wypili za pamiec zmarlego, a potem zaczeli go wspominac. Nikt nie pracowal z nim dluzej niz Roo. Choc Helmut prowadzil swe interesy z powodzeniem, zawsze dzialal samotnie - dopoki nie polaczyl swych kapitalow z mlodoscia i przedsiebiorczoscia Roo. Podczas ich wspolpracy, ktora trwala krocej niz rok, mlody przedsiebiorca potroil dochody firmy, a teraz, oprocz Duncana i Luisa, dla firmy "Grindle i Avery" pracowalo jeszcze siedmiu ludzi. Biorac to wszystko pod uwage, Roo wcale sie nie zdziwil, ze ludzie pracujacy w firmie niewiele mieli wspominkow o Helmucie i wkrotce wszyscy zaczeli sie zastanawiac nad przyczynami tajemniczej smierci starego kupca. Roo sluchal tego przez chwile, a potem odeslal ich do domu. Kiedy zostal tylko w towarzystwie zaufanych, podzielil sie z Luisem i Duncanem tym, czego dowiedzial sie tuz przed smiercia od starego. Omowili, co trzeba zrobic, i kiedy podjeto postanowienia, Roo pozegnal kompanow i wyszedl. Przepelniala go taka wscieklosc i zadza zemsty, ze prawie przeszedl mimo domu Karli. Zapukal do drzwi. Otworzyla mu Mary, ktora na jego widok szybko usunela sie na bok. Karli zmienila suknie z zalobnej na prawie swiateczna... jasnoniebieska z koronkami. Roo ze zdziwieniem spojrzal na zastawiony jak do obiadu stol i nagle poczul wilczy apetyt. Zjedli posilek w milczeniu. W koncu Karli nie wytrzymala: - Wydaje sie, ze myslami jestes zupelnie gdzie indziej... Roo zaczerwienil sie mocno. - W rzeczy samej... smierc twego ojca tak bardzo mnie rozwscieczyla, ze zupelnie zapomnialem o tym, co ty musisz odczuwac... - Siegnawszy ponad dzielacym ich stolem, ujal dlon dziewczyny. Uscisnal ja delikatnie i powiedzial: - Przepraszam... bardzo mi przykro. -Nie musisz przepraszac. Rozumiem. Gdy skonczyli jesc, przeniesli sie do salonu, zostawiajac Mary przy uprzataniu stolu. Karli postawila przed nim butelke winiaku, znacznie lepszego niz wszystko, czym kiedykolwiek czestowal go jej ojciec, Roo zas nie powiedzial ani slowa. Poczul zaskakujaco doglebny zal, podniosl puchar i rzekl: - Za Helmuta. - I szybko wychylil pozegnalny toast. -Nie moge przestac myslec, ze on za chwile wejdzie przez te drzwi - rzekla Karli, siadajac przy stoliku. -Ze mna jest to samo - mruknal Roo, ogladajac sie ku wejsciu. -Co mam teraz robic? - spytala nagle Karli. -Jak to? - nie zrozumial Roo. -No... ojciec nie zyje... - I nagle znow wybuchla placzem, w nastepnej zas chwili Roo odkryl, ze trzyma ja w ramionach, a ona lka bezsilnie na jego piersi. A po chwili uslyszal siebie, mowiacego: - Obiecalem twemu ojcu, ze sie toba zaopiekuje. -Wiem, ze chcesz jak najlepiej - odezwala sie Karli - ale nie musisz mowic niczego, czego bys pozniej zalowal... -Nie rozumiem - zdziwil sie Roo. -Rupercie... - rzekla Karli, wkladajac sporo wysilku, by mowic spokojnym tonem. - Wiem, ze ojciec chcial, bysmy sie pobrali. Nie spodobal mu sie zaden z tych, co tu przychodzili... ty byles pierwszy. Ale on wiedzial tez, ze sie starzeje, i to go martwilo. Nigdy o tym ze mna nie mowil, ale wiedzialam, ze oczekuje, iz po pewnym czasie... pobierzemy sie... Teraz jednak firma nalezy do ciebie. Nie masz wobec mnie zadnych zobowiazan. Roo poczul sie tak, jakby izba, w ktorej siedzial, nagle wywinela kozla. Nie mial pojecia, ile z tego nalezy przypisac trunkowi, ile zmeczeniu, gniewowi... a ile jego uczuciom do tej niezwyklej i nieprzewidywalnej dziewczyny. -Karli - odezwal sie, mowiac powoli i wymawiajac slowa z przesadna starannoscia. - Wiem, jakie plany mial twoj ojciec wzgledem nas dwojga. Prawde rzeklszy, kiedy tu przyszedlem po raz pierwszy, postanowilem, ze dla zyskania jego aprobaty bede ci nadskakiwal... i wcale wtedy nie myslalem o twoich uczuciach. Umilkl na chwile, a potem podjal watek: - Nie wiem, czy bede umial ci to wyjasnic, ale zaczalem... cie cenic... Wiesz, milo mi, kiedy jestesmy razem... Oczy wiscie jestem wdzieczny twemu ojcu, ale moje uczucia do ciebie, to cos wiecej... Dziewczyna patrzyla nan przez chwile. - Nie klam, Rupercie. Nadal ja obejmowal i nie puszczal. - Nie klamie, Karli. Zalezy mi na tobie. Pozwol mi tego dowiesc... Przez chwile milczala i patrzyla w jego twarz. Potem raz jeszcze spojrzala mu w oczy i ujela jego dlon. -Chodz ze mna - szepnela. Poprowadzila go schodami do swego pokoju i zamknela za nimi drzwi. Potem objela go mocno i pchnela na lozko, az usiadl. Szybko rozpiela guziki sukni i pozwolila jej opasc na podloge. Rozwiazala tasiemki przytrzymujace na ramionach koszulke i tez strzasnela ja z siebie na ziemie. I stanela przed nim naga w swietle jedynej w komnacie swiecy. Miala male, pelne i jedrne piersi, ale tez tegie biodra, talie i uda. W jej twarzy takze nie bylo nic urodziwego - z wyjatkiem oczu jasno lsniacych w odbitym blasku swiecy. -Oto, jaka jestem - powiedziala glosikiem drzacym z napiecia. - Nieladna... i gruba. I juz nie mam bogatego ojca. Mozesz mnie taka pokochac? I nagle Roo odkryl, ze do oczu naplywaja mu lzy. Podniosl sie i objal dziewczyne. Przelknal i rzekl drewnianym glosem: -Mnie tez nikt nigdy nie nazwal urodziwym chlopcem. - Z jego policzka spadla pojedyncza lza. - Mowiono, ze mam szczurza morde... i jeszcze gorzej. Wyglad to nie wszystko. Dziewczyna zlozyla glowe na jego piersi. - Zostan... W jakis czas potem Roo lezal na lozu, gapiac sie w sufit, Karli zas spala w jego objeciach. Kochali sie niezrecznie i z napieciem, w ktorym bylo wiecej oczekiwan niz umiejetnosci. Karli nie umiala niczego, a Roo zmuszal sie do okazywania wiekszej czulosci, niz mial na to ochote. W pewnej chwili obiecal jej malzenstwo i teraz rozmyslal o tym, ze trzeba mu bedzie poslubic dziewczyne, gdy skonczy sie okres zaloby. Lezac tak w mroku, wrocil jednak do planow zemsty, jakie poczynili wespol z Duncanem i Luisem. Jednej rzeczy bowiem nie powiedzial Karli - slowa, ktore szepnal mu do ucha jej ojciec tuz przed smiercia. Bylo to nazwisko. Jacoby... Rozdzial 10 PLANY Roo podniosl dlon.-Sa trzy sprawy, ktore chcialbym teraz z wami omowic - powiedzial. Karli wyrazila zgode, by uzyl jej jadalni na sale konferencyjna podczas narady z Luisem i Duncanem. Udalo jej sie nawet ukryc niezadowolenie, kiedy ja poprosil, by zostawila ich samych. Luis spojrzal na Duncana, ktory wzruszyl ramionami, dajac do zrozumienia, ze nie ma pojecia, o czym bedzie mowa. -Zebralismy sie tutaj, a nie w naszym skladzie, poniewaz chcialem miec pewnosc, ze nikt nas nie bedzie podsluchiwal. -Podejrzewasz ktoregos z naszych pracownikow? - spytal Luis. -Nie - potrzasnal glowa Roo - ale im mniej tych, ktorzy znaja plan, tym mniejsze prawdopodobienstwo, ze dowiedza sie o nim wrogowie. -Wrogowie? - zdumial sie Duncan. - Az kimze to prowadzimy wojne? Roo znizyl glos do szeptu. - Z jednym kurwim synem... nazywa sie Tim Jacoby. To on kazal zabic Helmuta. -- Jacoby? - zdziwil sie Luis. -To syn kupca Fredericka Jacoby'ego. Z firmy "Jacoby i Synowie" - podpowiedzial Duncan. -Nie slyszalem o nich - potrzasnal glowa Luis. -Jak spedzisz dwa miesiace w Krondorze, zajmujac sie transportem, to uslyszysz - mruknal Roo. - Nie sa naszymi najwiekszymi rywalami, ale sie licza. - Odchylil sie w tyl, a na jego twarzy pojawila sie zlosc. - Helmut mi powiedzial, ze to Jacoby obrabowal jego woz... -Mozemy z tym pojsc do ceklarzy? - spytal Luis. -Z czym? - odrzekl Duncan. - Nie mamy dowodow... -Mamy oswiadczenie zlozone w obliczu smierci - sprzeciwil sie Luis. Duncan potrzasnal glowa. - Mogloby wystarczyc, gdyby Roo byl szlachcicem, moznym panem albo kims w tym guscie. Dopoki nie potwierdzi tego ktos wazny, jakis kaplan lub przedstawiciel wladz miejskich, mamy tylko oswiadczenie Roo przeciwko slowu Jacoby'ego. -A jego ojciec ma znajomosci - mruknal Roo. - Mieli kontakty z wielkimi koncernami handlowymi Zachodnich Dziedzin, i jezeli zeznam cokolwiek przeciwko nim, zarzuca mi dzialanie na szkode ich interesow. -Tak jest zawsze, kiedy scierasz sie z wielkimi - wzruszyl ramionami Luis. - Udaja im sie sprawy, ktore nie uchodza plazem maluczkim... -Bylem juz niemal gotow zlozyc dzis nocna wizyte Timowi Jacoby'emu - przyznal Roo. Luis znow wzruszyl ramionami. - Mlodziku, na takie rzeczy zawsze masz czas... - Pochylil sie ku przodowi i wymierzyl w Roo wskazujacy palec swej zdeformowanej dloni. - Ale zechciej przedtem zadac sobie pytanie: co na tym zyskasz, procz rychlego powrotu na szubienice? -Cos przecie zrobic musze! -Czas sam ci stworzy okazje do zemsty - rzekl Luis. Przez chwile myslal o czyms intensywnie. - Czekajze, Duncan! Mowiles, ze ta firma nazywa sie "Jacoby i Synowie"... Czyli jest tam i brat? -Owszem. Tim jest starszy. Randolph, mlodszy, to podobno nawet przyzwoity jegomosc... tak przynajmniej gadaja. Ale jest bardzo oddany rodzinie... -U nas, w Rodez, jesli jakis czlek skrzywdzi drugiego - rzekl Luis - skrzywdzony wyzywa go na pojedynek. Ale kiedy jedna rodzina wyrzadzi jakas niesprawiedliwosc drugiej, rozpoczynamy wojne. Moze to byc cichy boj, trwajacy przez pokolenia, ale w ostatecznym rozrachunku jedna z rodzin przestaje istniec. -I bez tego mam dosc roboty z utrzymaniem sie na powierzchni, Luis - zachnal sie Roo. - Wojna to kosztowna sprawa. -Juz sie zaczela - wzruszyl ramionami Rodezjanin. - Nie mozesz sie z niej wycofac, dopoki jej nie wygrasz albo nie zostaniesz pokonany, ale tez nikt od ciebie nie wymaga, by nastepna bitwe zaczac dzis w nocy. Wypatruj swego czasu. Zbieraj sily. Redukuj pozycje wroga. I w koncu, kiedy nadarzy sie okazja, uderzaj bezwzglednie. - Trzasnal piescia w otwarta dlon. - Czesto sie slyszy, ze zemsta to potrawa, ktora najlepiej smakuje na zimno. To blad; nie wolno ci dopuscic do tego, by wygasl gniew, ktory pcha cie do odwetu. - Spojrzal uwaznie w twarz Roo. - Milosierdzie i zdolnosc do wybaczania jest w niektorych religiach cnota. Ale ty nie mozesz sobie pozwolic na cnotliwosc... pilnie wiec badaj swego wroga. - Poklepal sie dlonia po skroni. - Mysl. Zastanawiaj sie nieustannie, czym sie kieruje twoj wrog i jakie sa jego slabe i mocne punkty. Kontroluj wewnetrzna pasje i planuj wszystko na zimno... ale we wlasciwym momencie daj upust furii i ciesz sie smakiem zemsty. Roo wolno wypuscil powietrze z pluc, jakby dawal upust swemu gniewowi. - Niech tak bedzie. Poczekamy. Ale powiadomcie ludzi, ze wszelkie plotki dotyczace firmy "Jacoby i Synowie" maja natychmiast trafiac prosto do nas. -Cos jeszcze? - spytal Duncan. - Mam spotkanie z dama. ... - Usmiechnal sie znaczaco. Roo tez sie usmiechnal. - Nasze ksiegi i zapiski trzymal u siebie Helmut. Jakos sie w nich rozeznaje, ale nie jestem ksiegowym ani rachmistrzem. Czy ktorys z was nie zechcialby sie tym zajac? Luis potrzasnal glowa, a Duncan parsknal smiechem. - Dobrze wiesz, ze nigdy nie lubilem papierkowej roboty. -No to musimy kogos wynajac. -Kogo? - spytal Duncan. -Nie mam pojecia - odpowiedzial Roo. - Choc... moze nadalby sie do tego Jason od Barreta. Kiedy pracowalismy razem, dobrze sie sprawial z rachunkami, McKeller czesto powierzal mu robienie inwentaryzacji. Potrafil tez zapamietac wszystko, co mnie sie nie ukladalo w glowie - ceny, ilosc workow kawy i inne drobiazgi. To ambitny czlowiek. Moze zechcialby pracowac dla nas. -Damy rade go oplacic? - spytal Duncan z usmiechem. -Wiecie... jest ten kontrakt z palacem - odpowiedzial Roo. - Poprosze de Longueville'a, by zadbal o to, zebysmy zaplate dostali w terminie... i jakos sobie poradzimy. -A ta trzecia sprawa? - spytal Luis. Po twarzy Roo przemknela osobliwa mieszanka uczuc -zaklopotanie, zdenerwowanie i niepewnosc. - Zenie sie - wydusil z siebie po chwili. -Najlepsze zyczenia - rzekl Luis, wyciagajac do Roo reke, ktora ten skwapliwie uscisnal. -Z Karli? - spytal Duncan. -A co myslales? - odparl Roo. Duncan wzruszyl ramionami. - Kiedy? -W nastepny szostek. Przyjdziecie? -Nie inaczej - odpowiedzial Duncan, wstajac. - Czy to wszystko? -Mozesz isc - odpowiedzial Roo rozczarowany okazywanym przez Duncana brakiem entuzjazmu. -Bierzesz na siebie spora odpowiedzialnosc - odezwal sie Luis po wyjsciu Duncana. -Co masz na mysli? - spytal Roo ostrym glosem. -A tam... nie moj interes - stropil sie Luis. - Szkoda, zem sie odezwal. -Ale o co ci chodzi? Luis milczal przez chwile. - Wydaje sie, ze lubisz te dziewczyne - rzekl wreszcie. - Ale... czy ty nie zenisz sie z nia przypadkiem tylko dlatego, ze czujesz, iz ktos powinien sie nia zaopiekowac, a nie ma w Krondorze nikogo innego oprocz ciebie? Roo chcial zaprzeczyc... i stwierdzil, ze nie moze. - Nie wiem - odezwal sie w koncu. - Lubie ja, a zona... no... to w koncu zona, nieprawdaz? Potrzebna mi zona... i dzieci. -Do czego? Roo wygladal tak, jakby ktos go zapytal, do czego mu oddychanie. - No... tak po prostu. Znaczy... planuje zostac w tym miescie waznym czlowiekiem, a do tego potrzebna mi rodzina. Luis przez chwile przygladal mu sie uwaznie. - Skoro tak uwazasz... Wroce do biur i powiem ludziom, ze w szostek bedzie weselisko. -Jutro zaprosze Erika i Jadowa - rzekl Roo. - I moze jeszcze kapitana, jezeli jest w miescie. Luis kiwnal glowa. Mijajac krzeslo Roo, zatrzymal sie i polozyl dlon na ramieniu towarzysza. - Zycze ci szczescia, przyjacielu. Z calego serca zycze ci szczescia. -Dziekuje - rzucil Roo za wychodzacym. Po chwili do izby weszla Karli. - Slyszalam, jak wychodza. ... -Owszem, wyszli - kiwnal glowa Roo. - Powiedzialem im, ze sie pobieramy w szostek. Karli usiadla na krzesle zajmowanym przed chwila przez Duncana. - Jestes pewien, ze tego chcesz? -Oczywiscie, ze tego chce - odpowiedzial jej, usmiechajac sie nie bez wysilku, poklepujac ja po dloni i jednoczesnie zywiac pragnienie, by jak najszybciej opuscic ten dom i wiac, gdzie pieprz rosnie. - Oczywiscie - powtorzyl. Spojrzal przez zasloniete okno, jakby potrafil przeniknac tkanine, i przypomnial sobie lezacego na lozu smierci Helmuta. Twarz starego byla biala niczym skrawek jedwabiu, ktory Roo ukradl i ktory mu sprzedal. Roo wiedzial, ze przyczyna smierci starego byl ten wlasnie jedwab... ze Helmut Grindle zylby teraz, gdyby bez mala rok temu mlody ravensburski paliwoda nie przyszedl don z interesem. Poklepujac Karli po dloni, wiedzial, ze musi ja poslubic, by naprawic krzywde, jaka jej wyrzadzil. Calis odsunal sie od stolu, wstal i podszedl do okna. Patrzac z gory na dziedziniec, mruknal: - Mam zle przeczucia... Ksiaze Nicholas odchylil sie w tyl, spojrzal na kuzyna, a potem na Lorda Konetabla Williama, ktory kiwnal glowa na znak, ze zgadza sie z Calisem. -Desperackie posuniecie - rzekl William. -Wuju, widziales wszystko na wlasne oczy - odezwal sie zasiadajacy na czele rady Patrick. - Byles tam kilkakrotnie osobiscie. - Powiodl wzrokiem po obecnych. - Gotow jestem przyznac, ze spora czesc mojej... niecheci bierze sie stad, ze dotad nie mialem do czynienia z tymi... Pantathianami. -A ja widzialem, do czego sa zdolni, Patricku - zabral glos Nicholas - i z trudem moge uwierzyc temu, co mam doniesiono. -Wskazal lezacy przed nimi stos papierow. Byly to najnowsze meldunki, ktore dotarly do Krondoru dzieki ustanowieniu sekretnej linii szybkiej komunikacji chyzych okretow od Novindusa, poprzez Wyspy Zachodzacego Slonca i Dalekie Wybrzeze, a dalej konno do stolicy Dziedzin Zachodu. Wiesci wyslano z Novindusa niecaly miesiac po odjezdzie stamtad okretu, na pokladzie ktorego wrocili Greylock i Luis. Wiadomosci byly zle. -Wiemy juz teraz - odezwal sie Diuk James - ze nasze rachuby byly przesadnie optymistyczne. Zniszczenie stoczni w Maharcie i Miescie nad Wezowa Rzeka nie dalo nam takiej przewagi czasowej, jakiej sie spodziewalismy. -Dziesiec lat - mruknal Calis - pamietam, jak myslalem, ze trzeba im bedzie dziesieciu lat, by odbudowac stocznie i zwodowac w nich flote dostatecznie wielka, by przewiezc tamta armie przez ocean. -A teraz, Lordzie Kapitanie, co o tym sadzicie? - spytal Patrick. Calis westchnal, czym po raz pierwszy zdradzil swe emocje od powrotu ze Stardock. - Cztery lata... najwyzej piec. -Nie spodziewalismy sie - odezwal sie Nicholas - ze wrog skorzysta z wszelkich dostepnych srodkow, by odbudowac stocznie. -Bo nie wiedzielismy - odparl William - ze Krolowa nic nie obchodzi, ze jej poddani wymra do ostatniego. - Odsunal krzeslo od stolu i wstal, jakby i jemu zaczela doskwierac bezczynnosc. - Zaczynamy sie szykowac do obrony i robimy to tak, ze Pantathianie moga pomyslec, iz skonczylismy z walka na ich kontynencie. Podszedl do Calisa i stanal obok niego. - Mamy jednak pewna przewage, o ktorej oni nie maja pojecia. Nie podejrzewaja, iz wiemy, gdzie jest ich dom. Calis usmiechnal sie niewesolo. - Nie sadze, by dbali o zachowanie tego w tajemnicy. - Minal Williama i stanal naprzeciwko Nicholasa, swe slowa jednak zwrocil do Patricka. - Wasza Wysokosc, nie jestem pewien, czy dzieki tej misji cokolwiek osiagniemy... -Sadzisz, ze spelznie na niczym? - spytal Patrick. -Przypuszczamy tylko, ze nie spodziewaja sie po nas proby przemkniecia ukradkiem i zniszczenia ich wylegarni... Calis podniosl palec jak nauczyciel. - Oto wlasciwe slowo: przypuszczamy... - Odwrocil sie, by spojrzec na Williama. - Wszystko, co wiemy o tych stworach, sklania nas do przypuszczen, ze nie mysla jak my. Umieraja z rowna ochota, z jaka morduja. Nie dbaja o to, ze moga zostac wybici do ostatniego, jesli dzieki temu uda im sie zawladnac Kamieniem Zycia. Wierza, ze powroca jako polbogowie w sluzbie swej "Pani", i smierc wcale ich nie przeraza. Odwrociwszy sie do Patricka, ciagnal z determinacja: - Ruszam, Patricku. Pojde i bede zabijal... dla was... a jesli bedzie trzeba, zgine. Ale nawet jezeli uda mi sie wrocic, ci, ktorzy tam zostana przy zyciu, przyjda tu po nas. Mysle, ze nigdy nie uda nam sie ich zrozumiec... -A masz jakis lepszy pomysl? - spytal Nicholas. William polozyl dlon na ramieniu Calisa. - Stary druhu, mozemy jedynie czekac. Skoro przyjda i tak, czymze ryzykujemy, podejmujac te wyprawe? -Tylko zyciem kilku porzadnych ludzi - odparl Calis glosem bez wyrazu. -Tego wlasnie oczekujemy od zolnierzy, kapitanie - rzekl William. -Co wcale nie znaczy, ze musi mi sie to podobac! Pomimo dzielacej ich roznicy stanowisk obaj od dawna byli przyjaciolmi i Williama wcale nie rozgniewal ton, jakim przemawial Calis, ani brak szacunku w jego glosie. Podczas tej prywatnej narady rangi i tytuly odkladano na bok, jako ze kazdy z obecnych ponad wszelka watpliwosc udowodnil swa wiernosc Koronie i przydatnosc w najrozniejszych sytuacjach. Mimo mlodego wieku - mial zaledwie dwadziescia piec lat - Patrick odsluzyl juz trzy lata na polnocnych rubiezach, dzielnie stajac przeciwko mrocznym elfom i goblinom. Calis byl mniej wiecej w wieku Williama, choc ten ostatni wygladal na swoje piecdziesiat lat, a Calisa mozna byloby wziac za rowiesnika Patricka. -A jesli nic z tego nie wyjdzie? - spytal Calis. Odpowiedzial mu James. - No to nie wyjdzie... i tyle. Calis przez chwile patrzyl na starego, a potem rozesmial sie ponuro. - Pamietam czasy, kiedy to ty zadawales takie pytania, Nicky... -Nikt z nas nie jest juz tak mlody, jak niegdys, Calisie - odparl Nicholas. -Kiedy wyruszasz? - spytal Patrick. -Do zakonczenia przygotowan potrzeba nam jeszcze paru miesiecy - odpowiedzial Calis. - Oprocz obecnych w tej komnacie, mam tylko czterech ludzi, na ktorych moge w pelni polegac: de Longueville'a, Greylocka, Erika i Jadowa. Wszyscy byli tam ze mna i wszyscy wiedza, czego sie spodziewac. Mam jeszcze kilku weteranow z dawnych kampanii, ale ci czterej to urodzeni przywodcy, choc Erik i Jadow jeszcze o tym nie wiedza. Reszta to ludzie, ktorzy po prostu beda wykonywac rozkazy. Doskonali zolnierze, ale nie dosc dobrzy na wodzow. -Jak zamierzasz sie tam dostac? - spytal Patrick. -Zajdziemy ich od tylu - wyjasnil Calis. Podszedl do wiszacej na scianie mapy, wielokrotnie podczas ostatnich dwudziestu lat uzupelnianej w miare naplywu coraz to nowych wiadomosci z drugiej polkuli. - Wyruszymy jak zwykle z Wysp Zachodzacego Slonca, ale w tym miejscu - pokazal pozornie pusta polac oceanu, mniej wiecej o cztery setki mil na poludnie od dlugiego lancucha wysp - jest nie zaznaczona na mapie wysepka z piekna zatoczka. Tam wyladujemy i przesiadziemy sie na inny statek. -Na jaki inny statek? - spytal Patrick. -W tej chwili nasi wrogowie posiadaja dokladny opis kazdego okretu wchodzacego w sklad Zachodniej Floty - odpowiedzial Calis. - Prawdopodobnie potrafiliby odroznic jeden od drugiego po takielunku i masztach. Postawilbym tez garsc lupin po orzechach przeciwko krolewskiej koronie, ze wiedza dokladnie, ktore z naszych statkow "kupieckich" sa w istocie zamaskowanymi okretami wojennymi. -Wiec co tam masz? - spytal Patrick. - Nowy okret? -Przeciwnie, bardzo stary - odpowiedzial Calis. - Poplyniemy, udajac Brijanczykow. -Brijanczykow? Tych keshanskich morskich rabusiow? - spytal William, usmiechajac sie na sama mysl o takim figlu. -Pojmalismy jeden z tych ich smoczych okretow - wyjasnil Nicholas. - Ze dwa lata temu eskadra z Roldem ujela statek podczas napasci. - Roldem bylo malym wyspiarskim krolestwem ma wschodzie i dawnym sojusznikiem Wyspiarzy. - Krol Roldem zgodzil sie nam go "pozyczyc". Tamci ludzie przejeli okret, po czym cicho i bez rozglosu oplyneli dolny Kesh. Jak mi doniesiono - usmiechnal sie Nicholas - kilka razy inne brijanskie smocze lodzie zblizaly sie na odleglosc glosu. Kapitan Roldemianin machal dlonia, usmiechal sie przyjaznie, nie otwieral geby i plynal dalej swoim kursem. William parsknal smiechem. - Bezczelne lobuzy... nie przyszlo im do lbow, ze ktos moglby byc az tak zuchwaly i wplywac na ich wody, nie nalezac do bractwa. -Licze na taka sama reakcje - rzekl Calis. -Co takiego? - spytal Patrick. -Nie zamierzam zblizyc sie do Novindusa od zachodu. Poplyniemy na wschod, pod Ostroga Kesh, potem przez te polac oceanu, ktora teraz znamy jako Morze Zielone, i wyladujemy pod mala wioska nieopodal Ispar. - Calis wszystko pokazywal na mapie. - Nadplyniemy ku nim od zachodu. Mam nadzieje, ze naszych okretow beda wypatrywali zupelnie gdzie indziej. Zawsze nadplywalismy, kierujac sie na Miasto nad Wezowa Rzeka. Jesli ktos nas zatrzyma, to bedziemy sie podawac za kupcow z Brijani, ktorych niepomyslne wiatry zniosly z kursu i ktorzy chca wrocic do domu wokol ich kontynentu. -Sadzisz, ze to kupia? - spytal Patrick. Nicholas wzruszyl ramionami. - Nie bylby to pierwszy raz, tak sie juz zdarzalo. Tam na dole, na polnoc od granicy lodow, jest szybko plynacy prad ku wschodowi i jesli ruszysz z Kesh na poludnie, mozesz go przeciac przez Morze Zielone i trafic na mase lodu, ktora niczym palec wyciaga sie ku Portowi Zaloby. Nie bedziemy pierwszym keshanskim statkiem, ktory sie tam pokaze... a z drugiej strony, nie bylo ich tak wiele, by miejscowi dostrzegli roznice... -A co potem? - spytal Patrick. -Kupimy konie, zmienimy odziez, wymkniemy sie z miasta w nocy i ruszymy na polnoc. - Pokazal palcem poludniowe rubieze lancucha gor, ktory niemal siegal morza na zachod od Ispar. - Wejscie, przez ktore wtedy dostalismy sie pod ziemie, znajde bez trudu. Nikt nie watpil w jego slowa. Jego doskonala umiejetnosc tropienia sladow byla niemal legendarna. Polelf byl dziedzicem niezwyklego rodu, a za jego przyjscie na swiat odpowiadaly sily nie z tego swiata... -No, dobrze - mruknal Patrick. - A co potem? Calis wzruszyl ramionami. - Wymordujemy Pantathian. Oczy Patricka rozszerzyly sie ze zdumienia. - Ilu zamierzasz zabrac ze soba ludzi? -Dziesiec druzyn. Szescdziesieciu chlopa. -Zamierzasz wytracic te wszystkie stwory, wedle moich raportow potrafiace poslugiwac sie magia, majac tylko szescdziesieciu ludzi? -No... - zachnal sie Calis - nigdy nie mowilem, ze to bedzie latwe. -Wuju? - Patrick spojrzal na Nicholasa. -Jeszcze przed dwudziestu laty dowiedzialem sie jednego... - mruknal Nicholas. - Jesli Calis powiada, ze cos mozna zrobic, to znaczy, iz rzecz jest wykonalna. - Spojrzawszy na Calisa, spytal: - Co ty tam knujesz? -Uwazam - odparl Calis - ze ich glowne sily beda przy armiach Szmaragdowej Krolowej. - Jednym ruchem reki omiotl cala polac kraju pomiedzy Maharta i Miastem nad Wezowa Rzeka. - Nigdy nie widzielismy ich w wiekszej liczbie. Oddzialek, ktory widzialem w tamtych jaskiniach, skladal sie z okolo dwudziestu jaszczurow. ... a to najwieksza grupa, na jaka kiedykolwiek sie natknelismy. Oceniamy ich na podstawie zla, ktore nam wyrzadzili... ale nigdy nie zastanawialismy sie, ilu ich tak naprawde moze byc. - Skrzywil sie z dezaprobata. - Kiedy dotarlem do jednej z ich wylegarni, przekonalem sie, ze jest kiepsko strzezona. Kilku dojrzalych osobnikow, pare mlodych i tuzin jaj. I nigdzie nie dostrzeglem samic. -I coz z tego wszystkiego wynika? - spytal Patrick. -Pug i Nakor utrzymuja, ze te stwory nie powstaly droga naturalna - tlumaczyl Calis. Wrocil do stolu i siadl na swoim miejscu. - Twierdza, ze Pantathian stworzyla dawna Wladczyni Smokow, Alma-Lodaka. - Na chwile spuscil wzrok. William i Nicholas zrozumieli, ze ich towarzysz broni ujawnia wiedze, ktora zaden z elfow pelnej krwi nie podzielilby sie dobrowolnie z kims nie nalezacym do Starej Rasy. Ludzka polowa osobowosci pozwalala Calisowi nie zywic takich uprzedzen, wiedzial on tez, ze ujawniajac prawde o pochodzeniu Wezowego Ludu, dziala w imie prawdy i dobra wyzszego rzedu, wszystko to jednak nie mialo zbyt wielkiego znaczenia dla elfiej polowy jego jazni. Te sprawy nie przychodzily z nauka czy doswiadczeniem... byly wrodzone. - Jezeli to prawda, mozemy tym wytlumaczyc sobie ich niski przyrost naturalny. Moze reszta nigdy nie bylo ich zbyt wielu. Moze maja kilka krolowych, jak niektore owady... a moze trzymaja samice w oddzielnych miejscach. Nie wiemy. Ale jesli sa tam wylegarnie, to samice nie moga byc daleko. -Nie rozumiem jednej sprawy - odezwal sie Patrick. - Jezeli wiekszosc zdolnych do walki samcow i ich magow jest przy armii Szmaragdowej Krolowej, co nam przyjdzie z napasci na tamte jaskinie... - I nagle zawiesil glos, zrozumial bowiem zamiar Calisa. - Chcesz wymordowac mlode? -Tak - odpowiedzial spokojnie Calis. -Mowisz o zabijaniu niewinnych! - zachnal sie gniewnie Patrick. - Keshanscy Psi Zolnierze zabijali podczas najazdow kobiety i dzieci, ale w oddzialach Krolestwa kazdego przylapanego na tym czlowieka wieszano bez pardonu przed frontem oddzialu! Nicholas rzucil okiem na Calisa, ten zas oddal mu spojrzenie i kiwnal glowa. -Patricku - odezwal sie Diuk James -jestes tu nowy i nie dysponujesz wiedza potrzebna do oceny sytuacji... -Moj panie... - przerwal mu Ksiaze. - Wiem, ze piastujesz wysokie godnosci od czasow mlodosci mojego dziadka i ze byles pierwszym doradca mojego ojca w Rillanonie, ale teraz ja wladam Dziedzinami Zachodu! Jezeli jest cos, o czym powinienem wiedziec, dlaczego mi nie powiedziales? Diuk James spojrzal spod oka na Ksiecia Nicholasa. Nicholas cofnal sie nieco, rozpoznajac nastroj bratanka. Nowy ksiaze Krondoru dal sie juz poznac jako nieco wybuchowy, wrazliwy i zle reagujacy na krytyke, a takze latwo wpadajacy w zmienne nastroje, niezbyt pewny siebie i dlatego sklonny do gwaltownej reakcji na kazda najmniejsza chocby oznake lekcewazenia. Glos zabral Konetabl William. - Wasza Wysokosc - zaczal, podkreslajac tonem glosu znaczenie tytulu mlodzienca - mniemam, iz Calis uwaza, ze wszystko, na czym sie opieramy podczas tej narady, w waszych oczach jest jedynie suchymi meldunkami na papierze. - Przerwal, by podjac watek po chwili milczenia. - My zas na wlasne oczy widzielismy zbrodnie i zniszczenia, do jakich zdolne sa te stwory. -Czy nie zabilbys, Wasza Wysokosc, jadowitego weza, wiedzac o jego gadziej naturze? - spytal Calis. -Mow dalej... - zachecil go Patrick. -W waszych granicach sa miasta, ktore kiedys nalezaly do Kesh - ciagnal Calis. - Ich mieszkancy sa z urodzenia obywatelami Krolestwa, choc przodkowie byli poddanymi Imperatora Wielkiego Kesh. Dorosli w Krolestwie mowia naszym jezykiem i uwazaja -jak i my - ze ten kraj jest ich ojczyzna. -A coz to ma wspolnego z nasza dyskusja? - zdziwil sie Patrick. -Ma, i to bardzo wiele - odpowiedzial Calis. Pochylil sie ku przodowi i oparl lokcie na stole.-Mozesz sobie myslec, ze te stwory przychodza na swiat jako niewinne malenstwa. Tak jednak nie jest. Wszystko, co o nich wiemy, kaze nam wierzyc, ze wykluwaja sie ze skorup przepelnione nienawiscia do naszego swiata. Takimi je stworzono. Gdybym zabil kazdego dojrzalego osobnika i kazde dziecko, wzial jaja i pozwolil im sie wykluc gdzies w naszym palacu, a potem wychowal te male, to i tak znienawidzilyby nas z pierwsza swoja swiadoma mysla i natychmiast zaczelyby szukac sposobu, by jakos wskrzesic swoja "utracona Boginie", ktora ubostwiaja. Takimi je stworzono, taka maja nature i nic na to nie poradza... jak zmija nie poradzi nic na to, ze musi razic jadem. Widzac, iz sprzeciw Ksiecia slabnie, Calis jal sie nowych argumentow: - Ktoregos dnia moze uda sie wam zawrzec pakt z Bractwem Mrocznej Sciezki, jak nazywacie moredhelow. Moze doczekacie dnia, kiedy gobliny poddadza sie prawom Krolestwa i w jakiejs mozliwej do przewidzenia przyszlosci zaczna sciagac na wasze jarmarki. Moze otworzycie granice z Kesh i pomiedzy dwoma krajami ustanowi sie wolny handel. Nigdy jednak nie zaznacie spokoju na tym swiecie, dopoki oddycha choc jeden Pantathianin. Nieodlaczna cecha ich natury jest spiskowanie, morderstwa i robienie wszystkiego, co ma na celu zawladniecie Kamieniem Zycia w Sethanonie i przywrocenie swiatu "utraconej Bogini" , Alma-Lodaki, Wladczyni Smokow, ktora po to wlasnie powolala ich do zycia. Patrick milczal przez chwile, az wreszcie powiedzial: - Alez wy mowicie o zagladzie calej rasy! -Wasza Wysokosc... - odparl Calis. - Wyruszam dopiero za pol roku. Jesli wymyslisz lepszy plan, chetnie go wyslucham. -Znizyl glos, przez co w szczegolny sposob podkreslil wage tego, co powiedzial zaraz potem. - Nawet kiedy mi zabronisz, ja i tak rusze na te wyprawe. Jesli nie na okrecie krolewskim, to na queganskiej galerze albo na jednostce keshanskiej. Jezeli nie w tym roku, to w nastepnym... albo jeszcze w nastepnym. Jezeli tego nie zrobie, wezowi kaplani predzej czy pozniej zawladna Kamieniem Zycia, a wtedy przepadlismy... Patrick przez dluzsza chwile siedzial bez ruchu. W koncu otworzyl usta: - Coz... niech i tak bedzie. Wyglada na to, ze nic lepszego nie wymyslimy. Ale jezeli ktorykolwiek z was dowie sie czegos, co mogloby przyniesc rozwiazanie... mniej drastyczne... chcialbym natychmiast o tym wiedziec. - Powiedziawszy to, wstal i zwrocil sie do Williama: - Zacznijcie przygotowania, ale robcie to dyskretnie. Po jego wyjsciu, Williama zatrzymal James: - Trzeba nam omowic cos jeszcze... William usmiechnal sie, patrzac na nieco wyzszego oden Diuka. - Co sie stalo, Jimmy? James powiodl wzrokiem po twarzach Nicholasa, Calisa i Williama, po czym rzekl: - Wczoraj w nocy zabito pod murami miasta Helmuta Grindle'a. -Grindle? - spytal William. - Czy on nie byl partnerem mlodego Avery'ego? -Tenze sam... - odparl Nicholas. - Byl tez naszym potencjalnym sprzymierzencem. Potrzebne nam poparcie kupcow takich jak on... -Podejrzewasz kogos? -Nasi agenci sa prawie pewni, ze za zabojstwem Grindle'a kryje sie Frederick Jacoby albo jeden z jego synow. Jacoby obecnie zwiazany jest z Jacobem Esterbrookiem. Ten zas ma ogromne wplywy... tutaj i w Kesh. - James milczal przez chwile. -Ze wzgledu na nas wszystkich, miejmy nadzieje, ze Avery nie dowie sie o tym, kto zabil jego partnera. -A jesli juz wie albo podejrzewa? - zapytal Calis. - Znam Roo Avery. Przebiegly to mlodzik, a Grindle mogl przed smiercia odzyskac swiadomosc i zdradzic tozsamosc swego mordercy. -Moze i tak, ale dopoki Avery nie podejmuje zadnej akcji przeciwko Esterbrookowi i jego przyjaciolom, nie ma to wiekszego znaczenia. - Usmiechnal sie. - Lepiej, zeby kupcy, zamiast zabijac sie wzajemnie, dorabiali sie fortun, ktore mozemy opodatkowac. -Majac to na uwadze - odezwal sie William - to ciekaw jestem, czy zechca narazic te bogactwa, kiedy przyjdzie potrzeba? James spojrzal na starego przyjaciela. - Ty przygotuj sie do wojny, a mnie pozostaw troske o to, by bylo ja z czego oplacic. Kupcy nie beda sie sprzeciwiac, kiedy im uswiadomimy, ze jesli nam nie pomoga, straca doslownie wszystko. - Rozejrzal sie dookola. - Nauczylem juz Szydercow bojazni bozej, tron tez jest mi posluszny, a wkrotce wezme na smycz kupcow i bede mial do dyspozycji bogactwo calego Krolestwa. Jesli bede musial podatkami wykrwawic nasz lud do szczetu, nie zawaham sie ani przez chwile. Pamietajcie... z obecnych w tej komnacie tylko ja bylem pod Sethanonem. Nikt juz nie zyczyl sobie dalszych wyjasnien. Ojcowie Nicholasa, Williama i Calisa tez byli pod Sethanonem i dokladnie opowiedzieli swoim synom, co sie stalo, kiedy Pantathianie podjeli pierwsza probe zawladniecia Kamieniem Zycia. -Wkrotce trzeba bedzie zajac sie dworem - rzekl William. -Jesli pozwolicie, chcialbym jeszcze przedtem zalatwic pewne sprawy. Jamesie? Diuk skinal glowa i William wyszedl. Po jego odejsciu James zwrocil sie do Calisa: - Kogo wezmiesz ze soba na te samobojcza misje? Calis wiedzial, ku czemu zmierza James. - Bobby'ego, Greylocka oraz Erika. Z dwu mlodszych sierzantow ten jest bystrzejszy. -To zostaw go tutaj - sprzeciwil sie James. - Jesli jeden z nich ma zginac, zostaw mi bystrzejszego, zeby mnie wspieral. Zabierz ze soba Jadowa. -Zgoda - odparl Calis. -I zostaw tu de Longueville'a. -On nigdy sie na to nie zgodzi - odparl Calis. -Wydaj mu rozkaz. -Nie poslucha. -Moj przyjacielu, pelnisz tu szczegolna funkcje - rzekl James - ale twoj zlowrogi Pies Krondoru jest mi potrzebny... caly i zdrowy. - Wyjrzal przez okno. - Teraz wazniejszy jest dla mnie sierzant niz general - spojrzal na Calisa - albo kapitan. Calis usmiechnal sie lekko. - On ci zamieni zycie w pieklo. -Myslalem - odpowiedzial usmiechem na usmiech dawny krondorski ulicznik - ze powiesz mi cos nowego. Jakbym kiedykolwiek mial wybor... -Dobrze wiec - odparl Calis. - Zostawie Bobby'ego i Erika, a zabiore Jadowa i Greylocka. Wszyscy trzej szli juz ku drzwiom, kiedy James zapytal: - A co z Nakorem? -Pewien jestem, ze wroci, gdy go poprosze - rzekl Calis - ale uwazam, ze na razie bardziej nam sie przyda w Stardock. Tamci magowie to nadete pyszalki, a on jest wlasciwa osoba, zeby im przypomniec, ze nawet posrodku tego swojego jeziora pozostaja poddany mi Krolestwa. -Owszem, ale sam mowiles, ze moze przyjdzie ci stawic czolo poteznej magii. Jakiez wiec sa twoje plany? Odpowiadajac, Calis zrobil niemal zaklopotana mine: - Udalo mi sie namowic Mirande. James przez chwile patrzyl na polelfa, a potem parsknal smiechem. - Wiesz... mimo twoich lat, przypominasz mi niekiedy mojego syna. Calis odpowiedzial: - A skoro juz sie o nim zgadalo, to kiedy wraca? -Lada moment - odpowiedzial James. -- Chyba go posle do Stardock, by uladzil tam sprawy. I moi wnukowie wracaja razem z nim... - Usmiech Jamesa przeksztalcil sie w niewesoly grymas. -Jimmy i Dash musza juz byc doroslymi mezczyznami - kiwnal glowa Calis. -Tak przynajmniej uwazaja - odpowiedzial James. - Nigdy sie nie dowiesz, co straciles, pozostajac kawalerem -zwrocil sie do Nicholasa. -Nie jestem jeszcze za stary - zachnal sie Nicholas. - Amos poslubil moja babke, majac blisko siedemdziesiat lat! -Ale jak bedziesz zwlekal - wytknal mu James - to minie cie radosc wychowywania dzieci i wnukow. - Chociaz... - tu sie skrzywil, jakby ugryzl cytryne - jak pomysle o Jimmym i Dashu, to dochodze do wniosku, ze moze i nieglupio robisz... Kiedy wyszli z komnaty, James odwrocil sie jeszcze do Calisa: - Podobnie jak inni, nie jestem rad, ze ta twoj a pani ma zbyt wiele sekretow, ale poniewaz udowodnila, ze w potrzebie potrafi byc dobrym sojusznikiem, powiem ci tylko "Uwazaj". Pograzony we wlasnych myslach Calis kiwnal glowa, a James i Nicholas wrocili do rozmowy o rodzinie. Roo rozejrzal sie dookola, a Erik parsknal smiechem. - Wygladasz, jakbys mial zamiar wiac! -Zeby nie zelgac - rzekl Roo cicho - to tak wlasnie sie czuje od dnia, kiedym sie oswiadczyl. Erik usilowal zrobic wspolczujaca mine, nie zdolal jednak ukryc uciechy. -Czekaj, czekaj... - mruknal Roo. - Ktoregos dnia sie spijesz i oswiadczysz jakiejs dziwce... -No, no... - zachnal sie Erik, a jego dobry humor nagle gdzies sie ulotnil. -Nie wsciekaj sie - odparl Roo. - Przepraszam... Po prostu nie jestem pewien, czy to byl dobry pomysl... Rozgladajac sie po wnetrzu swiatyni, w ktorej mieli byc sobie poslubieni Roo i Karli, Erik zauwazyl niewinnie: - A ja chcialem tylko rzec, ze juz chyba za pozno na takie mysli... Bocznymi drzwiami bowiem wchodzila wlasnie do srodka Karli, jak tego wymagal zwyczaj wyznawcow Sung Bialej. U jej boku szla Katherine, dziewczyna pojmana kiedys przez ludzi de Longueville'a i zatrudniona obecnie w sekretnej oberzy Ksiecia. Karli nie miala przyjaciolek, ktore by za nia przemowily, a nie byloby rzecza wlasciwa, zeby w takiej chwili towarzyszyla jej sluzaca Mary. Erik wiec, jako towarzysz pana mlodego, poprosil o te przysluge Katherine, ktora ku jego zaskoczeniu chetnie sie zgodzila. -No, to zaczynajmy - mruknal Roo i z Erikiem u boku ruszyl na srodek. Jedynymi swiadkami ceremonii byli Luis, kilku pracownikow firmy i Jadow wespol z grupa kompanow Roo, z ktorymi ten sluzyl pod rozkazami Calisa. Wszyscy razem wysluchali modlow kaplana, ktory najwyrazniej byl juz mocno znudzony szosta czy siodma ceremonia, jaka odprawial tego dnia. Roo przysiagl dbac o Karli i byc jej wiernym, ona zlozyla te same sluby, po czym uslyszeli glos kaplana mowiacego, ze Biala Bogini jest im rada i ze moga juz odejsc. Erik wreczyl kaplanowi stosowny datek i cale weselne towarzystwo zostalo szybko wyprowadzone na zewnatrz przez zmeczonych akolitow. Roo i Karli odprowadzono do wynajetego na te okazje powozu, a pozostali ruszyli konno albo pieszo do domu Grindle'a. Gdy pojazd wolno toczyl sie po zatloczonych ulicach, Roo zauwazyl, ze Karli jest nieco markotna i wpatruje sie we wlasne dlonie. -Cos nie tak? - spytal. - Nie jestes szczesliwa? Karli podniosla nan wzrok... i poczul sie tak, jakby mu dala w pysk. Nagle zrozumial, ze blada twarz dziewczyny skrywa gniew i niechec. Ale odpowiedziala tonem spokojnym, prawie przepraszajacym: - A ty jestes? Roo zmusil sie do usmiechu. - Oczywiscie, kochanie, jestem... Dlaczegoz mialoby byc inaczej? Karli spojrzala w okno: - Bo kiedy cie prowadzili, wygladales na bardzo przerazonego... Roo podjal probe obrocenia tego w zart: - To podobno normalna reakcja pana mlodego. - Dziewczyna spojrzala nan szybko, wiec dodal: - Tak mi mowiono. Wiesz, chodzi o te uroczysta atmosfere... i tak dalej... Dalsza droge przebyli pograzeni w milczeniu. Roo gapil sie na mijane budynki, tlum kupcow i przechodniow, a powoz godnym tempem toczyl sie ku domowi Grindle'a. Na miejscu czekali juz Erik i inni. Erik otworzyl drzwi -jako pierwszy druzba - Katherine zas pomogla wyjsc z powozu Karli. Dziewczyna byla obca, ale swe obowiazki traktowala z najwyzsza powaga. Wewnatrz czekala juz przygotowana przez kucharza wysmienita uczta, do ktorej podano najlepsze wina z piwnic starego. Roo dosc niezrecznie przepuscil Karli w drzwiach, choc tradycja wymagala, aby to maz przeprowadzil mloda malzonke przez prog ich domu, a raczej domu Karli. Znalazlszy sie wewnatrz, panna mloda postanowila, ze zajrzy do kuchni. -Czekajze. - Polozyl jej dlon na ramieniu mlody zonkos. - Niech sie tym zajmie Mary. Ty juz nigdy w tym domu nie bedziesz nikomu uslugiwala. Karli przez chwile patrzyla na meza, po czym na jej ustach zakwitl nikly usmiech. - Mary! - zawolal tymczasem Roo. Sluzaca nadbiegla spiesznie, a Roo wydal wladcze polecenie: - Mozesz zaczac podawac. Goscie szybko odkryli, ze uczta byla wystawna i doskonale przygotowana. Erik najadl sie do syta, po czym wstal i lypnal gniewnie na Katherine, ktora z trudem powstrzymywala usmiech na widok jego chwiejnej postawy. Druzba odchrzaknal glosno, a kiedy wszyscy umilkli, rzekl: - Sluchajcie! Huknal glosniej, niz zamierzal, i w komnacie nagle zapadla grobowa cisza, a potem rozlegly sie smiechy. Erik zaczerwienil sie i podniosl dlon. - Przepraszam - zaczal, usmiechajac sie z zazenowaniem - ale do obowiazkow druzby nalezy wygloszenie mowy. - Spojrzal spod oka na Luisa. - Tak mi przynajmniej powiedziano... Luis kiwnal glowa, usmiechnal sie lekko i machnal dlonia. -Na jestem za bardzo wymowny - zaczal Erik - ale powiem wam jedno: Roo jest moim przyjacielem, blizszym mi niz brat i z calego serca zycze mu szczescia. - Spojrzal na Karli. - Mam tylko nadzieje, ze bedziesz go kochac tak jak ja, on zas bedzie kochal cie tak, jak na to zaslugujesz... - Podnoszac puchar wina, rzekl jeszcze: - Za mloda pare! Niech dozyja sedziwego wieku, nie zalujac ani jednej chwili spedzonej razem. Niech od dnia dzisiejszego zawsze towarzyszy im szczescie... Wszyscy wypili wsrod glosnych wiwatow, a potem wstal Roo. -Dziekuje - powiedzial kwieciscie i zwrocil sie do Karli. - Wiem, ze nielatwa to chwila - rzekl, majac namysli niedawna smierc jej ojca - ale moim najgoretszym zyczeniem jest, bys jak najszybciej zapomniala o smutku, pragne bowiem dac ci jak najwiecej szczescia. Karli usmiechnela sie, zarumienila, a mlody maz niezgrabnie ujal ja za reke. Uczta trwala, a Roo pochlanial coraz wiecej potraw i wypijal coraz wiecej wina. Zauwazyl tylko, ze Erik czesciej zagaduje Katherine, a Karli milczy... coraz bardziej zawziecie. W koncu goscie zaczeli sie rozchodzic, a po zapadnieciu zmierzchu Roo i Karli pozegnali Erika, ktory wyszedl ostatni. Po zamknieciu drzwi Roo odwrocil sie ku zonie, patrzacej nan z trudnym do odgadniecia wyrazem twarzy. -Co sie stalo? - spytal, trzezwiejac w mgnieniu oka. Cos w jej postawie sprawilo, ze zapragnal nagle miec bron w reku. Dziewczyna tymczasem rzucila mu sie w ramiona i polozyla glowe na jego ramieniu. - Przepraszam... Mial w czubie i drzaly pod nim kolana, zmusil sie jednak do zachowania czujnosci: - O czym ty mowisz? Uslyszal ciche lkanie, a potem odpowiedz Karli: - Tak bardzo chcialam, zeby to byl szczesliwy dzien... -A nie byl? Karli nie odpowiedziala. Zalala sie lzami... Rozdzial 11 PODROZ Jason skinal dlonia.Lezaca przed eks-kelnerem sterta ksiag i rocznikow byla imponujaca. -Przejrzalem wszystko - powiedzial, odsuwajac krzeslo od stolu ustawionego w rogu magazynu. Ciesle zbudowali dla Jasona polki i niska bariere wokol jego miejsca pracy, tak by widzac wszystko, co sie wokol dzieje, mogl mimo to zachowac odrobine prywatnosci. Przyjmujac go do pracy, Roo poinformowal go jednoczesnie, ze w razie nieobecnosci jego, Duncana lub Luisa, bedzie odpowiedzialny za calosc operacji transportowych. Duncan mial znudzona mine -jak zawsze podczas omawiania spraw finansowych, chyba ze chodzilo o jego wyplate, Luis zas jak zwykle po prostu milczal. -Wiesz... jestes w lepszej sytuacji, niz myslales - odezwal sie Jason. - Wystarczy, ze sklonisz kilku ludzi winnych Helmutowi pieniadze, by oddali dlugi. - Podniosl w gore pergamin, nad ktorym pracowal od paru dni. - Sporzadzilem liste dluznikow i kwot, jakie sa nam winni. Roo zerknal na liste. - Jest tu paru szlachcicow! -Doswiadczenia, jakie wynioslem od Barreta, mowia mi, ze nie bedzie latwo wydusic z nich gotowke - usmiechnal sie Jason. Przerwal na chwile, a potem dodal: - Proponowalbym, zebys na razie im odpuscil, dopoki nie pozyskasz wzgledow kogos wysoko postawionego na dworze... wtedy bedziesz mogl wywrzec lagodny nacisk... Roo potrzasnal glowa: - Nie chwytam... Jason tymczasem podniosl druga liste: - Z tym bedzie wiekszy klopot... -A co to takiego? - Spojrzal na nia Roo. -Ludzie, z ktorymi imc Grindle robil interesy w innych miastach... i ktorych tozsamosci mozemy sie jedynie domyslac. -Co chcesz przez to powiedziec? -W interesach to zwykla rzecz. Czesto ci, co handluja wartosciowymi przedmiotami, nie zycza sobie, by sie rozeszlo, ze maja cos cennego albo ze musza to sprzedac. Wystepuja wtedy w dokumentach pod inicjalami lub zmyslonymi imionami... Jest tu kod... ale jedynie Grindle znal tozsamosc tych ludzi. Roo powiodl wzrokiem po liscie. - Moze Karli bedzie znala tych ludzi. Okazuje sie, ze o interesach ojca wiedziala znacznie wiecej, niz bylbym sklonny przypuszczac. -Co teraz? - spytal Duncan. Roo odkryl, ze ostatnie skargi kuzyna na to, ze nie ma az tyle wladzy, ile Luis, zaczynaja go irytowac. Chetnie by dal Duncanowi wieksza wladze w firmie, odkryl jednak, ze brak mu gorliwosci i ambicji. Luis rzadko sie skarzyl i zawsze dokladnie wykonywal to, co mu polecono, Duncan zas bywal niedbaly i czesto trzeba bylo po nim konczyc robote. Powstrzymujac sie od kasliwej odpowiedzi, Roo rzekl tylko: - Rano ruszamy do Saladoru. Musimy tam dostarczyc pewien szczegolny ladunek. -Salador? - spytal Duncan. - Znam tam pewna dziewke... -Duncan... ty wszedzie znasz jakas dziewke - rzekl byly najemnik. Jego nastroj wyraznie sie poprawil wraz z perspektywa wyjazdu. -Co to za ladunek? - zapytal Luis. Roo podal mu pergamin. Luis rozwinal go, przeczytal... i wytrzeszczyl oczy. - Niemozliwe! Dopiero ta uwaga wzbudzila ciekawosc Duncana. - Co jest? -Mamy przewiezc ladunek towarow z palacu do posiadlosci Diuka Saladoru - odparl Roo. -Krolewskiego kuzyna? - spytal Jason. -Tego samego. Nie mam pojecia, co wlasciwie bedziemy przewozic, ale Ksiaze Krondoru wysyla to jak kurierska przesylke, przez nas, wiec musimy to szybko dostarczyc na miejsce. Cena jest zbyt wysoka, by mozna bylo sobie pozwolic na odmowe. A jak juz tam bedziemy - powiedzial, podnoszac liste Jasona - sprobujemy okreslic tozsamosc dwu dluznikow z Saladoru. - Zerknal raz jeszcze na spis. - Mamy tu ponad tuzin nazwisk w odleglosci moze tygodnia drogi od Saladoru. Mysle, ze po dostarczeniu ladunku pomyszkujemy jeszcze troche na wschodzie... Ide do domu pozegnac sie z Karli - zwrocil sie do towarzyszy - a rankiem, rowno ze switem wyruszamy w droge. Przygotuj sie i badz w pore - rzekl Duncanowi. Duncan lekko sie skrzywil, obaj jednak wiedzieli, ze gdyby mogl, to przywloklby sie w poludnie i z okropnym kacem. -Ty bedziesz odpowiadal za wszystko podczas mojej nieobecnosci - zwrocil sie Roo do Luisa. -Czekajze... - zachnal sie nagle Duncan. - A czemuz to zostawiasz Luisa, by wszystkim zarzadzal, zamiast wziac go ze soba... a kierowanie firma powierzyc mnie? Roo spojrzal uwaznie na Duncana: znal kuzyna na tyle, by wiedziec, ze jego zadanie w istocie oznacza, iz ma na oku jakas nowa dziewke sluzebna lub podkuchenna. Nie kryjac zlosci, wypalil: - Bo nie chcialbym tu wrocic za miesiac i sie dowiedziec, ze wypadlem z gry... Ignorujac nagle sposepniala twarz Duncana, zajal sie instrukcjami dla Luisa: - Ty bedziesz tu rzadzil, a jesli zdarzy sie cos nieprzewidzianego, poradz sie Karli. Jason wie, jakie sa zrodla naszych dochodow, jesli wiec dojdzie do tego, ze przychody sie zmniejsza, sprawdz, czy to rzecz pewna... Luis usmiechnal sie lekko. Wielokrotnie powtarzal Roo, ze nie ma czegos takiego jak "rzecz pewna". -Rozumiem - powiedzial. -Jason... - zwrocil sie Roo do rachmistrza. - Dobrze sobie poradziles z ksiegowoscia. Czy moglbys zalozyc dla mnie nowe ksiegi, zaczynajac od dnia, kiedy przejalem zarzadzanie towarzystwem? -Da sie zrobic - odpowiedzial Jason. -Wiec zrob tak... i daj im nazwe "Avery i Spolka". - Odwrocil sie ku drzwiom, ale przystanal w progu. - Ale nie wspominaj Karli o zmianie nazwy firmy... przynajmniej do mego powrotu... Jason i Luis wymienili spojrzenia, zaden jednak nie odezwal sie slowem. Roo opuscil biuro i ruszyl do domu. Ulice byly pelne przechodniow, jak zwykle przed wieczorem. Uliczni przekupnie zachwalali swoje towary, probujac jeszcze cos sprzedac przed zamknieciem interesu i powrotem do domow. Ze swymi ostatnimi zleceniami chyzo przebiegali poslancy. Roo szedl powoli i gdy dotarl do domu, slonce krylo sie wlasnie za budynkiem naprzeciwko posiadlosci Grindle'a. Ravensburczyk rozejrzal sie dookola i nagle zdal sobie sprawe, ze nawet bez otaczajacych go cieniow dom Grindle'a wygladal dosc mizernie i ponuro. Natychmiast tez sobie przysiagl, ze gdy tylko bedzie go na to stac, przeniesie zone do nowego, nowoczesnie urzadzonego mieszkania. Kiedy wszedl do srodka, zastal Karli w kuchni razem z kucharka Rendel i sluzaca. Mary pierwsza go zauwazyla. -Och, sir... - powiedziala - chodzi o pania... - Od dnia malzenstwa Mary zwracala sie do Karli jako do "pani domu" albo po prostu "pani", jakby mowila o zonie jakiegos wielmozy. Roo odkryl, ze nawet mu sie to podoba... podobnie jak zwracanie sie do niego "sir" lub "panie". Roo rozejrzal sie dookola i dopiero wtedy zauwazyl, ze Karli stoi przy duzym pniaku do rabania miesa i kurczowo trzyma sie jego krawedzi. Tak mocno wczepila sie palcami w drewno, ze zbielaly jej knykcie. -Co sie stalo? - spytal, pospiesznie podchodzac do zony. -Zwrocila obiad, biedne stworzenie - odpowiedziala Rendel, ktora byla rosla kobieta w nieokreslonym wieku. Roo zmarszczyl brwi, nie do konca pewien, czy podoba mu sie, ze ktos mowi o jego zonie jako o "stworzeniu". - Karli, dobrze sie czujesz? -To cos z brzuchem - odpowiedziala zona. - Weszlam tu chwile temu i zapach jedzenia... - I nagle zrobila wielkie oczy, podnoszac dlon do ust i usilujac zatrzymac zoladek na miejscu. Odwrociwszy sie szybko, wybiegla z kuchni i rzucila sie w strone wygodki. -Martwie sie o pania - wyznala Mary, prosta kobieta o niezbyt lotnym umysle. Roo parsknal smiechem i spojrzal na plukane przez nia w zlewie warzywa. - Mysle, ze nic jej nie bedzie. - Powiodl wzrokiem od jednej kobiety do drugiej, niezbyt pewien, co czynic. -Pojde zobaczyc, co z pania - rzekla Mary. -Nie, ja to zrobie - sprzeciwil sie Roo i ruszyl ku tylnej czesci domostwa. Bezbarwna fasada domu ukrywala z tylu pieknie utrzymany, choc niewielki ogrodek. Karli spedzala tu sporo czasu, dzielac go rowno pomiedzy kwiaty i warzywa. Po drugiej stronie stal maly domek, z glebi ktorego dobiegaly odglosy walki Karli z dreczacymi ja torsjami. Dotarl tam w chwili, gdy drzwi sie otworzyly i Karli wyszla na zewnatrz. - Dobrze sie czujesz? - spytal i natychmiast pozalowal, ze zadal to pytanie. Wyraz twarzy Karli wyraznie wskazywal, ze jest to jedno z najglupszych pytan, jakie jej zadano kiedykolwiek, dziarsko jednak odpowiedziala: - Nic mi nie bedzie. -Moze poslac po uzdrowiciela? -Uzdrowiciel nic tu nie poradzi - usmiechnela sie Karli, widzac troske na jego twarzy. Teraz Roo wpadl niemal w panike. - Bogowie! Co ci jest? Mimo wyraznie kiepskiego stanu, Karli nie mogla powstrzymac smiechu. Pozwolila mu podac sobie ramie i podprowadzic sie ku kamiennej laweczce nieopodal skromnej fontanny. - Roo, nie masz powodu do niepokoju - powiedziala, kiedy usiedli. - Chcialam miec pewnosc. Bedziesz ojcem... Roo przez minute siedzial jak skamienialy. - Musze usiasc - rzekl w koncu. -Alez siedzisz - zwrocila mu uwage. Mlody zonkos wstal, powiedzial: - Musze usiasc - i usiadl. A potem jego szczupla twarz rozpromienila sie najszerszym chyba usmiechem. - Dziecko? Karli kiwnela glowka i Roo stwierdzil, ze nigdy jeszcze nie wygladala tak uroczo. Pocalowal ja w policzek. - Kiedy? -Za jakies siedem miesiecy - odpowiedziala. Roo poczynil szybkie obliczenia. - To znaczy, ze... -Tak - kiwnela glowka. - Tej pierwszej nocy... -Cos podobnego! - wystekal z trudem. Na kilka chwil utracil zdolnosc mowy i ruchu. A potem nagle wykrzyknal: - Ha! Kaze Luisowi zrobic nowy szyld... "Avery i Syn"! Karli zmruzyla oczy. - Zmieniasz nazwe firmy? Roo ujal ja za reke. - Kochanie, chce, by swiat sie dowiedzial, ze bede mial syna! - Wstal. - Musze przed wyjazdem powiadomic o tym Erika i Duncana! Byl juz w polowie drogi ku drzwiom, kiedy Karli spytala: - Wyjezdzasz... jutro? Zatrzymal sie. - Trzeba zawiezc do Saladoru specjalny ladunek Ksiecia. Powiem ci o tym wiecej, jak wroce... ale teraz musze powiedziec Duncanowi i Erikowi, ze bede ojcem! Smignal przez ogrodek, nie czekajac juz na odpowiedz. Karli siedziala jeszcze przez chwile bez ruchu, az wreszcie wstala i zadala sobie pytanie: - A jesli to bedzie coreczka? W swietle zachodzacego slonca ruszyla ku swemu domowi, jedynemu, jaki znala przez cale zycie... i nagle poczula sie w nim obco... Roo steknal bolesnie. Duncan parsknal smiechem i strzalem z bata skierowal konie przez brame na zewnatrz miasta. Poprzedniego wieczoru Roo wespol z Erikiem, Duncanem i innymi przyjaciolmi swietowali przyszle ojcostwo mlodego zonkosia i teraz Roo placil cene pijanstwa. Do domu odniosl go Duncan i polozyl na loze - obok Karli - sztywnego jak kloda. Karli obudzila meza bez komentarzy, kiedy nastepnego ranka Duncan - wbrew wszelkim oczekiwaniom - zjawil sie punktualnie i gotow do podrozy. W swietle przedswitu szybko przeszli przez puste jeszcze uliczki do magazynu, wzieli woz i ruszyli do palacu, gdzie czekala juz grupa mezczyzn, ktorzy sprawnie zaladowali na pojazd towary. Ku zaskoczeniu Roo eskortowal ich Erik z grupa jezdzcow. Przyjacielowi powiedzial tylko: - Ja tez nie mam pojecia, co wieziecie... Teraz bylo juz poludnie, woz znajdowal sie spory kawal drogi od Krondoru i zaczynal wlasnie dlugi podjazd ku wzgorzom na poludniowych rubiezach gor Calastius. -Musimy dac koniom odpoczynek - oznajmil Roo. Duncan zawiazal lejce u kozla i zawolal do Erika: - Hola, wy tam! Odpoczynek! Erik, jadacy nieco z przodu, kiwnal glowa i przekazawszy rozkaz swoim ludziom, zeskoczyl z siodla. Uwiazal konia do przydroznego plotu i puscil go na popas. Duncan wyjal spora skorzana gurde na wode, lyknal zdrowo i podal ja Roo. Ten najpierw wylal troche na dlon, zwilzyl twarz i dopiero wtedy sie napil. -Jak twoja glowa? - spytal Erik, podchodzac blizej. -Za ciasna... i okropnie boli - odparl Roo. - I po co mi to bylo? -Sam sie zastanawialem - wzruszyl ramionami Erik. - Wygladalo na to, iz sie uparles byc szczesliwy za wszelka cene... Roo kiwnal glowa. - Prawde rzeklszy, umieram ze strachu. Ja mam byc ojcem... - Biorac Erika za reke i odwracajac sie od wozu, rzucil Duncanowi przez ramie: - Zajmij sie konmi, dobrze? - Kiedy odeszli dalej, tak ze nikt nie mogl uslyszec, o czym mowia, Roo jeknal: - Nie mam pojecia o tym, jak byc ojcem. Moj stary tylko mnie lal. Znaczy... co ja mam robic, kiedy dziecko przyjdzie na swiat? -Z tym pytaniem zwroc sie do kogo innego - mruknal Erik. - Ja w ogole nie mialem ojca... Na twarzy Roo malowala sie teraz panika. - Eriku... Co ja mam robic? -Zaloze sie, ze dokladnie to samo, co wszyscy inni ojcowie - usmiechnal sie szeroko Erik. - W twoim zyciu zaszly wielkie zmiany... zona, dziecko... - Potarl dlonia podbrodek. - Zastanawiam sie, jakby to bylo, gdybym ja sie zakochal, ozenil i mial dzieci... -I co? -Nie mam pojecia... -No tak... - rzekl z przekasem Roo. - W potrzebie nie ma to jak przyjaciele... Erik polozyl dlon na ramieniu Roo. - No, niezupelnie... do jednej konkluzji przecie doszedlem. Wyobrazilem sobie, ze gdybym byl ojcem... i zdarzyloby sie cos nieprzewidzianego, zadalbym sobie pytanie: "Co w tej sytuacji zrobilby Milo"? Roo rozmyslal przez chwile nad tym, co uslyszal, a potem usmiechnal sie szeroko. - Taaa... kiedy sobie przypomne, jak traktowal ciebie i Rosalyn, dochodze do wniosku, ze byl to najlepszy ojciec, jaki zdarzyl sie jakiemukolwiek dzieciakowi... -Tez tak uwazam - mruknal Erik. - Wiec gdybym kiedykolwiek nie wiedzial, co zrobic... wystarczy pomyslec tylko, co on by zrobil... i postapic podobnie. W jakis nieokreslony sposob perspektywa przyszlego ojcostwa nagle wydala sie Roo mniej przerazajaca. - Ha! To jeszcze sobie lykne... wody! - usmiechnal sie promiennie. -Hola! Spokojniej! - ostrzegl go Erik. - Na to, by wytrzezwiec po wczorajszej hulance, masz jeszcze mnostwo czasu... Roo odwrocil sie. - A dlaczego ty wlasnie dowodzisz ta eskorta? - zapytal. -Bo o to poprosilem - odpowiedzial Erik. - W palacu wszystko jest w porzadku, a Ksieciu zalezalo, by ten transport bez przeszkod dotarl na miejsce... a ja juz od roku nie bylem w domu. -To juz rok? - zdumial sie Roo. -W ten sposob bede mogl zlozyc nawet dwie wizyty - krotsza, po drodze do Saladoru, i dluzsza, bo mysle, ze wracajac, bedziemy mogli poswiecic nawet caly dzionek... -No... - rzekl Roo - masz tam mnostwo przyjaciol... matke, Nathana, Rosalyn... -Tez masz tam kilku, Roo... Chlopak usmiechnal sie przewrotnie. - Zastanawiam sie, co tez porabia Gwen... Erik zmarszczyl brwi. - Roo... masz przecie zone... Zamiast odpowiedziec, mlody kupiec siegnal pod lawe, wyjal stamtad wezelek z zywnoscia i wydobyl zen bochenek chleba. Oderwawszy spora skibe, wetknal ja w usta, przezul, popil kolejnym lykiem wody i rzekl: - Nie jestem zonaty... Erik sposepnial nagle, ale Roo uspokajajacym gestem uniosl dlon w gore: - Czekajze! Chcialem tylko rzec, ze nie jestem zonaty az do tego stopnia, by nie okazac uprzejmosci niektorym ze starych przyjaciol tylko dlatego, ze przypadkowo sa kobietami... Erik przez chwile uwaznie patrzyl w twarz przyjaciela: -No... jezeli tylko to miales na mysli... W tej samej chwili wrocil Duncan, ktory zajmowal sie ogledzinami koni. - Wszystko w porzadku. Roo wspial sie na koziol. - No, ruszajmy... Diuk Saladoru czeka na ten ladunek, a jest to czlek, ktory potrafi wynagrodzic nas za szybkosc... Duncan westchnal - koziol na wozie byl siedzeniem niewiele wygodniejszym od kamiennego bloku. - Mam nadzieje, ze nagroda bedzie odpowiednia do trudow... - mruknal ze zle ukryta zloscia. Podroz minela bez klopotow. Dwa razy obecnosc Erika i jego eskorty oszczedzila Roo przepychanek z lokalnymi strozami prawa, dajac mlodemu przedsiebiorcy kilka cennych godzin. Wizyta w Ravensburgu byla krotka - wpadli do gospody Mila po zmierzchu, a wyjechali przed switem, nie zobaczywszy sie nawet z Rosalyn i jej rodzina. Erik obiecal tylko matce, ze w drodze powrotnej zabawi dluzej. W Darkmoor miejscowi stroze prawa oczywiscie rozpoznali Erika i Roo, zaden z nich nie rzekl jednak ani slowa - mimo to Roo poczul sie znacznie lepiej, gdy miejskie zabudowania znikly za horyzontem. W dziecinstwie Roo towarzyszyl ojcu w podrozy do Saladoru tylko dwa razy, teraz zas ogladal Dziedziny Wschodnie okiem czleka doroslego. Mijali ziemie, ktore ludzkie dlonie uprawialy juz od stuleci. Gospodarstwa byly tu tak schludne, ze z oddali wygladaly jak namalowane dlonia artysty dla upiekszenia krajobrazu. W porownaniu z tym krajem Dziedziny Zachodnie byly wciaz prymitywne, a juz tereny nadmorskie mozna bylo uznac za dzicz... Do bram miejskich dotarli w poludnie i Erik, nie zwalniajac przy odwachu, zawolal tylko: - Transport od Ksiecia dla Diuka! Jeden z jego wojakow dzierzyl teraz rozwiniety proporzec, na ktorym wyszyto herb i godlo Ksiecia Krondoru. Rankiem zolnierze wlozyli paradne kolety i plaszcze, ktore do tej pory trzymali zwiniete w jukach, i Roo ku swemu zdziwieniu przekonal sie, ze czlonkami jego eskorty byly zawolane zabijaki z przybocznej druzyny Ksiecia. Zaczal sie tez zastanawiac, co takiego wiezie - ale wiedzial, ze nigdy pewnie nie uzyska na to pytanie odpowiedzi. Kiedy przejezdzali przez miasto, Roo zdumial sie liczba mieszkancow i rozlegloscia jego przestrzeni. Krondor moze i byl stolica Dziedzin Zachodu, ale na wschodzie lezalo kilkanascie grodow, przy ktorych stolica ta karlala. Salador zas byl drugim co do wielkosci miastem w calym panstwie i dotarcie do palacu Diuka zajelo im ponad godzine. Podczas gdy siedziba ksiazeca w Krondorze tkwila na szczycie stromej skaly wznoszacej sie tuz nad portem, palac Diuka Saladoru wzniesiono rowniez na szczycie wzgorza, ale oddalonego od portu o ponad mile. Ku sercu miasta wiodlo dlugie, lagodnie opadajace zbocze i dopiero daleko za nim mozna bylo zobaczyc doki i przystanie. -Zawsze zapominam, jakie jest wielkie - mruknal Duncan. -A ja nigdy sobie z tego nie zdawalem sprawy - przyznal Roo. Gdy dotarli do palacu, Erik okrzyknal sie strazy. Jeden ze straznikow skinieniem dloni kazal im wjezdzac, drugi pobiegl co tchu w glab dziedzinca i do palacu, by powiadomic gospodarza o przybyciu osobliwego transportu. Trzeci powiodl woz Roo ku bocznym podwojnym drzwiom i zatrzymal sie tuz przy stromo wznoszacych sie schodach. -Po tych schodach wchodza na gore wazne osobistosci - rzekl Duncan. - A to - dodal, zrecznie zeskoczywszy z wozu i wskazujac glowa drzwi - dla pospolstwa. -A czego sie spodziewales? - spytal Roo. Duncan zaczal rozcierac dlonmi zesztywniale siedzenie z przesadnie okazywana ulga i na koniec westchnal: - Ja tylko chce zanurzyc sie w wannie z goraca woda... i zeby jakas chetna dziewka siedziala ze mna w niej do rana... -Pewien jestem - parsknal smiechem Roo - ze da sie cos takiego zalatwic... Na szczycie schodow otworzyly sie drzwi i pokazal sie dostatnio odziany mlody czlowiek, za ktorym widac bylo orszak. Wszyscy ruszyli w dol i wtedy Roo zauwazyl, ze orszak otacza starsza dame, ktora - choc widac bylo, ze przekroczyla juz chyba osma dziesiatke - kroczyla zwawo, pewnie i godnie wyprostowana. Trzymala w dloni ozdobna laske o zlotej galce, najwyrazniej sluzaca do celow ceremonialnych. Siwe wlosy miala ulozone w sposob, jakiego Roo nigdy jeszcze nie widzial, a podtrzymywaly wszystko zlote szpilki ozdobione klejnotami. Gdy mlodzieniec stanal przed Erikiem, ten nisko sie sklonil. - Panie... -Babciu - zwrocil sie mlodzieniec do starszej damy. - Przywiezli to, na co czekalas... - W tej samej chwili otworzyly sie podwojne drzwi na dole schodow i wybiegli z nich sludzy w barwach Diuka. Mlodzieniec skinieniem dloni wskazal im woz i sludzy zabrali sie do rozladunku. Wkrotce szesc sporych skrzyn znalazlo sie na ziemi. -Otworzcie - odezwala sie stara dama, pokazujac pierwszy kufer. Sludzy wykonali polecenie i starsza pani zaczela przebierac laska wsrod ulozonych porzadnie czesci garderoby, przesuwajac je i przygladajac sie z uwaga.-Nie tegoscie sie chyba spodziewali, prawda? Roo i Duncan wymienili zdumione spojrzenia, mlodzieniec zas zwrocil sie do Erika: - Zechciejcie przekazac kuzynowi Patrickowi nasze najszczersze podziekowania. Babciu? Stara dama usmiechnela sie filuternie i Roo zdal sobie sprawe, ze za mlodych lat musiala byc niezwykle urodziwa panna. -O tak... jestesmy ogromnie wdzieczni. Skinieniem dloni kazala sluzbie zajac sie skrzyniami, a potem zwrocila sie do obecnych: - Arutha byl dla mnie... kims szczegolnie bliskim. Jego brakuje mi najbardziej. - Na chwile pograzyla sie w myslach. - Duncanie? Zdumiony kuzyn Roo zrobil krok ku przodowi, ale w tejze chwili odpowiedzial mlodzieniec, ktory ich powital: - Slucham, babciu... -Pani... - odezwal sie rownoczesnie Duncan. Stara dama spojrzala na obu z usmiechem. - Mowilam do wnuka, moj panie... - zwrocila sie do Duncana Avery'ego. - Czy i wasc tez masz na imie Duncan? Zagadniety zdjal kapelusz i dwornie zamiotl nim ziemie. - Duncan Avery, do uslug, pani... -Powiedz ojcu, ze wkrotce dolacze - zwrocila sie dama do wnuka. Mlodzieniec skinal glowa, spojrzal z ciekawoscia na drugiego Duncana i ruszyl schodami w gore. Dama tymczasem stanela przed Averym i uwaznie spojrzala mu w twarz. -Znam cie... - rzekla po chwili. Duncan usmiechnal sie najbardziej urokliwym ze swoich usmiechow. - Pani... uwazam to za rzecz prawie niemozliwa. Jestem pewien, ze gdybysmy sie gdzies spotkali, zapamietalbym to na cale zycie... Dama rozesmiala sie nagle - i Roo zdumial sie, slyszac mlodzienczy niemal smiech tej dosc... wiekowej osoby. Kobieta zartobliwie trzepnela palcami w piers Duncana. - Oczywiscie... juz sobie przypomnialam... Bylam kiedys twoja zona. - Odwrocila sie do czekajacego cierpliwie orszaku. - Albo kogos, kogo ogromnie mi przypominasz... choc bylo to dawno temu... - Nie obejrzawszy sie nawet, dodala: - A jesli cie przylapie na odleglosc chocby okrzyku od ktorejs z moich wnuczek, kaze cie batami przegnac za miejska brame... Duncan zerknal na Roo z naglym niepokojem. Wstepujac na pierwszy stopien schodow, stara dama obejrzala sie nagle i usmiechnela don przekornie: - Albo kaze cie przyprowadzic do moich komnat. Bawcie sie dobrze, panowie. - Na koniec zwrocila sie do Erika: - Zechciej przekazac mojemu kuzynowi, sierzancie, ze wdzieczna mu jestem za te pamiatki po moim bracie. -Nie omieszkam, pani... - rzekl Erik, oddajac starej damie wojskowe honory. -Kto to byl? - spytal po chwili Roo. -Lady Carline, Diuszesa Wdowa Saladoru... i krolewska ciotka, na dokladke - odparl Erik. -Musialo z niej byc kiedys ziolko nie lada - parsknal smiechem Duncan. Roo szturchnal kompana lokciem i rzekl: - A mnie sie wydaje, ze wciaz jeszcze jest... Wrocili do wozow i Duncan nie wytrzymal: - Takiz wiec byl ten cenny ladunek? Kilka starych sukien i co tam jeszcze? -Owszem... - odparl Roo, wspinajac sie na koziol. - Ale dla niej to bylo wazne... -Dokad teraz, Eriku? - spytal Duncan, sadowiac sie na kozle obok Roo. -Do oberzy Pod Chybkim Woznica - odparl Erik. - Minelismy ja po drodze. Krolewscy maja tam otwarty rachunek. Roo wiedzial, ze oznacza to, iz on i Duncan otrzymaja pokoj i kolacje na koszt Ksiecia, i na jego twarzy pojawil sie usmiech. Kazda oszczedzona monete bedzie mogl puscic w ruch - musial nadrobic straty poniesione po smierci Helmuta. Wspomnienie morderstwa zepsulo mu jednak humor... Oberza byla skromna, ale chedoga, i Roo z radoscia po dlugiej podrozy skorzystal z lazni. Duncan znalazl swoja chetna dziewke i zostawil Roo samego z Erikiem i druzyna jego wojakow. Roo skinieniem dloni zaprosil przyjaciela, by ten usiadl obok niego, i upewniwszy sie, ze zaden z zolnierzy nie moze ich podsluchac, spytal: - Masz pojecie, co sie tu dzieje? -O czym ty gadasz? - odpowiedzial pytaniem na pytanie Erik. -O tym calym pospiechu z transportem starych ubran... Erik wzruszyl ramionami. - Mysle, ze byly to rzeczy nalezace do starego ksiecia i Patrick widac sadzil, ze babka chcialaby je miec... -To akurat rozumiem - odpowiedzial Roo. - I rozumiem, dlaczego chcieli, bym je dostarczyl wprost do palacu. - Nie musial mowic tego, co obaj wiedzieli o umowie. - Ale taki ladunek moglby przywiezc kazdy... i po co ten caly pospiech? -Moze stara dama jest chora? - spekulowal Erik. -Nie sadze, by byla chora - potrzasnal glowa Roo. - Malo braklo, a zdarlaby z Duncana spodnie... -Owszem... - zasmial sie Erik. - Ale w jej wieku ludzie nie bardzo juz musza sie przejmowac tym, co mowia... -Sluchaj - zamyslil sie Roo - a moze to uprzejmosc ze strony de Longueville'a? -Nie sadze - potrzasnal glowa sierzant. - W tej sprawie nie mial nic do powiedzenia... ani on, ani nikt z naszych wodzow w palacu. W rzeczywistosci wszystkim zajeli sie ludzie z biura Lorda Kanclerza... -Co oznacza Lorda Jamesa... -Odgaduje, ze tak - odparl Erik, ziewajac nagle. - Jestem zmeczony. Czemu nie dac sobie z tym spokoju i pomyslec o tym jutro? Kogo to zreszta obchodzi... czy nie lepiej wziac pieniadze i przestac sobie tym lamac glowe? Wstal i skinieniem wezwal ludzi, by udali sie na spoczynek. Roo siedzial jeszcze przez chwile sam, az podeszla don sluzaca i spytala, czy jeszcze czegos nie potrzebuje. Usmiechnela sie zalotnie, Roo zas spojrzal na nia i potrzasnawszy glowa, podziekowal za dobre checi. Potem popatrzyl na miejsce, gdzie przed chwila siedzial Erik. - Mnie, widzisz, jednak to obchodzi... Drugi powrot do Ravensburga byl znacznie bardziej huczny niz pierwszy. Wiedzac o ponownym przejezdzie Roo, miejscowi postanowili wydac male przyjecie. Erik i jego gwardzisci opuscili Salador zaraz nastepnego dnia, Roo i Duncan zas zajeli sie odszukiwaniem dluznikow wedle listy rachunkow, ktora zestawil im Jason. O kilku z nich wiedziala Karli, a Roo, poslugujac sie dedukcja i rozmawiajac ze znajomymi, ustalil bez trudu tozsamosc pozostalych. Kazdy z tych rachunkow byl sekretny z roznych - znanych Helmutowi - powodow, ale wszyscy procz jednego zgodzili sie na kontynuacje ukladu z kompania zalozona przez Roo, ci zas, ktorzy postanowili zerwac z nia stosunki, musieli splacic pierwej wszystko co do grosza. Erik ruszyl przodem, chcac spedzic w Ravensburgu kilka dni dluzej. Roo nie odczuwal przesadnej potrzeby zatrzymywania sie w miescie swego dziecinstwa - wystarczyla mu jedna noc, gdyz spieszylo mu sie do nowego domu w Krondorze. W izbie biesiadnej gospody Pod Szpuntem zgromadzilo sie kilkudziesieciu ludzi, a uwaga wszystkich skupila sie glownie na Eriku. Roo patrzyl na przyjaciela z drugiego kranca izby i odczuwal zawisc. W Ravensburgu mial wielu znajomych, ale niewielu przyjaciol, Erik zas byl druhem kazdego... Roo usmiechnal sie, ukrywajac przygnebienie. Do komnaty weszla matka Erika, Freida, ktora Roo pamietal jako nieustanna gradowa chmure, teraz jednak byla slonecznie rozpromieniona. Usmiechnela sie, ujrzawszy pograzonych w rozmowie syna i meza. Roo bez wiekszego entuzjazmu musial przyznac w duchu, ze malzenstwo jej sluzy. Pomyslal, iz duzo by dal za to, aby sie dowiedziec, czy on sam kiedykolwiek znajdzie tyle radosci w towarzystwie zony i dzieci. Przypomniawszy sobie Karli, poczul troske... ale w koncu kobiety miewaly dzieci od niepamietnych czasow i niewiele moglby jej pomoc, siedzac stale przy niej. Gromadzenie fortuny, zabezpieczanie przyszlosci zonie i dziecku, oto bylo wedle Roo zajecie dla prawego mezczyzny... -Myslami bladzisz gdzie indziej? - Uslyszal nagle jakis kobiecy glos. Roo podniosl wzrok znad pucharu i ujrzal znajoma dziewczeca twarz. - Witaj mi, Gwen! Dziewczyna przysiadla sie don i jak dobra znajoma poklepala go po dloni. - Myslalam, ze sie zalapie na tego twojego kuzyna - rzekla, wskazujac podbrodkiem Duncana siedzacego po drugiej stronie izby i pograzonego w rozmowie z jakas nie znana Roo dziewczyna. - Ale Ellien chyba pierwsza go dopadla... -Ellien? To ta mala siostrzyczka Bertrama? - Roo zerknal ponownie na dziewczyne i stwierdzil, ze jest znacznie mlodsza, niz ocenil to za pierwszym razem, zobaczy wszy ja w towarzystwie Duncana. Kiedy widzial ja ostatnio, byla pozbawionym wdzieku podlotkiem. Teraz, po trzech latach, musial przyznac - chocby na widok jej napietej na piersi bluzeczki - ze wyglad dziewczyny znacznie sie... poprawil. -A co z toba? - spytala Gwen, machinalnie krecac w palcach pasmo wlosow. -Jakos sobie radze - odpowiedzial Roo. - Jestem wlascicielem firmy transportowej... Usmiech Gwen natychmiast przybral cieplejszy odcien: -Jestes wlascicielem? Jak ci sie to udalo? Roo wspomnial o smierci swego partnera, a potem zaczal opowiadac o wlasnych sukcesach, niewiele tylko przesadzajac. Podeszla do nich Freida i z usmiechem napelnila jego ponownie pusta juz szklanice. -Wiesz, ona tez sie zmienila - stwierdzil Roo. -Znalazla dobrego meza - powiedziala Gwen. -A ty? - spytal, pociagajac solidny lyk wina. Gwen westchnela dramatycznie. Roo doskonale wiedzial, ze swego czasu jak wiekszosc miasteczkowych panien spedzala wieczory przy fontannie posrodku ryneczku, flirtujac z chlopakami - ale w przeciwienstwie do tamtych, byla wciaz niezamezna. -Dobrych juz powybierano... Wydela usteczka w udanym dasie. A potem musnela palcem grzbiet dloni Roo. - Wszystko sie zmienilo... Kiedy ty i Erik opusciliscie Ravensburg, nic juz nie jest takie jak dawniej... -Nudno tu? - usmiechnal sie Roo. -Mozna by tak powiedziec... - Gwen obejrzala sie na Duncana, ktory szeptal cos akurat do uszka Ellien. Oczy dziewczyny zaokraglily sie ze zdumienia, poczerwieniala i... parsknela smiechem, zakrywajac usta dlonia. - Ten kwiatuszek dzis utraci pierwsze platki - powiedziala cicho Gwen. Roo nie omieszkal zauwazyc jej kwasnego tonu. Stalo sie dlan oczywiste, ze Gwen dowiedziala sie o przyjezdzie Duncana i przyszla tu, liczac na odnowienie znajomosci. W nie tak znow dawnych czasach Roo zdarzylo sie pare razy przespac z Gwen. W tym wzgledzie nalezala do najlatwiejszych dziewczat w miescie, czemu prawdopodobnie nalezalo przypisac fakt, ze zaden chlopak nie poprosil jej o reke. Roo pomyslal, ze Gwen moze tez porazka swych matrymonialnych planow obwinic fakt, iz w miasteczku byl nadmiar dziewczat w jej wieku. Jak by nie liczyc, musialy sie znalezc takie, ktore nie znajda mezow. A jednak lubil Gwen. -Porzuc dom ojca i znajdz sobie jakas prace w gospodzie - poradzil jej. -A po coz mialabym zrobic cos tak glupiego? - spytala zadziornie Gwen. Roo usmiechnal sie, czujac ogarniajaca go fale ciepla dobrego trunku: - Bo wtedy moglabys wpasc w oko jakiemus bogatemu przejezdnemu kupcowi... Gwen parsknela smiechem. - Takiemu jak ty? - spytala, pijac wino malymi lyczkami. Roo mocno sie zaczerwienil. - Nie jestem bogaty - przyznal po chwili. - Na razie dopiero nad tym pracuje... i idzie mi dosc opornie... -Ale ktoregos dnia bedziesz bogaty? - napierala dziewczyna. Roo poczul przyplyw dobrego humoru. - Wiesz co, pozwol, ze ci opowiem o moich planach... Gwen skinieniem dloni poprosila Freide o nastepna porcje wina i usiadla wygodniej, by wysluchac Roo roztaczajacego przed nia wizje swoich przyszlych bogactw... Gdzies na dole trzasnely drzwi i Roo skrzywil sie okropnie. Potem omal podskoczyl w poscieli, gdy ktos zaczal lomotac w drzwi izby, w ktorej spal. -Co tam? - jeknal zbolalym glosem. -Ubieraj sie! - huknal razno zza drzwi glos Erika. - Ruszamy za godzine! Roo poczul sie dokladnie tak, jak w dniu wyjazdu z Krondoru. - Musze cos z tym zrobic... przestac pic, czy co? - wystekal. -Co mowisz? - rozlegl sie jakis senny glos tuz obok niego. Roo zerwal sie jak oparzony, w jednej chwili czujac, iz jest zupelnie trzezwy. Zerknal w prawo i zobaczyl zawinieta w koce i posciel Gwen. -Bogowie! - steknal ze zgroza. -Co sie stalo? -Skad sie tu wzielas? - jeknal, wyskakujac z poscieli i siegajac po gatki. Gwen przeciagnela sie leniwie, pozwalajac opasc kocom i prezentujac swe cialo w jak najkorzystniejszy sposob. - No... przyszlam tu... i usiadlam... a potem jakos tak... -Nie! - zachnal sie Roo, wciagajac portki. - Nie zrobilem tego!... Zrobilem? -Alez oczywiscie! - rzekla Gwen, pochmurniejac nagle. - Wiecej niz raz! Roo, czemu wpadasz w panike? Przeciez nie pierwszy raz sie zabawilismy... -Bo... - zaczal i przerwal, nie bardzo wiedzac, co powiedziec, by wyjasnic wszystko i bezdyskusyjnie. Usiadl i szybko wciagnal buty. - Po prostu... -Co znowu? - spytala Gwen pewna juz, ze to, co uslyszy, wcale jej sie nie spodoba. Roo zarzucil na ramiona koszule i podniosl z ziemi plaszcz. -Po prostu... myslalem, ze ci wczoraj powiedzialem... nie? Dziwne... Wiesz, jestem... eee... zonaty. -Co takiego! - Wrzask Gwen dopadl go juz w drzwiach. -Ty kutasie! - zawyla, ciskajac za nim porcelanowa miska, ktora przed sekunda jeszcze stala na szafce obok lozka. Naczynie z trzaskiem rozbilo sie o sciane, ale Roo w tym czasie gnal juz schodami w dol. Na zewnatrz wpadl na Duncana. - Woz gotow? - spytal kuzyna. -Owszem - kiwnal glowa zagadniety. - Kiedy nie zjawiles sie rano na sniadanie, kazalem go wyprowadzic stajennemu... Widzac podniecenie kuzyna, Duncan spojrzal na Roo uwazniej: - Cos nie tak? Odpowiedzia na jego pytanie byl kolejny wsciekly wrzask z okna na gorze. Freida, Nathan i Milo, ktorzy przyszli sie pozegnac, spojrzeli w tamta strone, Roo jednak nawet nie podniosl glowy. Wspial sie na koziol, wzial lejce w dlonie i zawolal: - Ruszajmy juz! Erik kiwnal glowa, dal znak druzynie do zajecia miejsc i nakazal im ruszac. Niewiele braklo, a Duncan bylby zostal - Roo tak gwaltownie zacial konie, ze kuzyn musial skakac niemal w biegu. -Co to bylo? - spytal, usadowiwszy sie na kozle. Roo rzucil mu mordercze spojrzenie. - Lepiej o nic nie pytaj! Ani slowa... rozumiesz? Duncan kiwnal glowa... i wybuchnal smiechem. Rozdzial 12 EKSPANSJA Dziecko wiercilo sie niespokojnie.Stojacy obok Roo Erik usmiechnal sie, gdy kaplan Bialej Sung, Bogini Czystosci, poblogoslawil dziecko, nadajac mu imie. We wlasciwym momencie Roo szybko podal niemowlaka Karli. -Abigail Avery - przemawial kaplan - wiedz w swej czystosci i niewinnosci, ze Bogini wejrzala na ciebie z miloscia i laskawoscia. Jezeli pozostaniesz wierna i czysta, i nigdy nikogo nie skrzywdzisz, zawsze bedziesz sie kapac w jej laskach. Niechaj swieci sie imie Bogini. -Niechaj sie swieci - powtorzyli chorem Karli, Roo i Erik, dopelniajac obrzedu. Kaplan kiwnal glowa. - Sliczna dziewczynka - dodal, usmiechajac sie z aprobata. Roo tez sie zmusil do usmiechu. Byl przygotowany na syna - do tego stopnia, ze kiedy tydzien temu Karli urodzila dziewczynke, calkowicie sie zagubil. Godzinami dyskutowali o imieniu dla chlopca. Roo chcial dac mu na imie Rupert, by moc uznac sie zalozycielem dynastii, Karli upierala sie przy Helmucie, po swoim ojcu. I kiedy spytala wreszcie: - To jak jej damy na imie? - Roo zostawil ja bez odpowiedzi. -Moze nazwiemy ja Abigail, po mojej matce? - spytala Karli i Roo, ktoremu chyba po raz pierwszy w zyciu zabraklo jezyka w gebie, kiwnal tylko glowa. Kaplan wyszedl, a Karli zaczela karmic dziecko piersia. Erik kiwnal na przyjaciela i wyprowadzil Roo z pokoju. Idacy za przyjacielem schodami w dol Roo wzruszyl ramionami. - Chyba tak... Trudno cokolwiek powiedziec. Szczerze mowiac, spodziewalem sie chlopaka. Moze nastepnym razem... -Nie okazuj zbytniego rozczarowania - ostrzegl go Erik. - Karli mogloby sie to nie spodobac... -Tak uwazasz? - mruknal Roo. - No dobrze... wroce, zachwyce sie berbeciem i udam, ze jestem wniebowziety... Erik zmruzyl oczy, ale nie rzekl ani slowa. Podszedl do drzwi i wzial swoja oponcze oraz kapelusz z szerokim rondem. Na zewnatrz padalo, wiec zanim tu przyszedl, zmokl porzadnie. - Mysle, ze lepiej bedzie, jak ci powiem - rzekl, kladac dlon na zasuwie rygla. -Co mi powiesz? -Prawdopodobnie przez jakis czas nie bedziesz mnie tu widywal. -A to czemu? - spytal Roo lekko zaniepokojony. Erik byl jednym z niewielu ludzi na swiecie, ktorym ufal i na ktorych mogl polegac. -Niedlugo wyjezdzam. Zamiast mnie mial jechac Jadow, ale zlamal noge w zeszlym tygodniu. - Erik sciszyl glos. - Nie moge ci rzec, dokad sie udajemy, ale chyba sie domyslasz... Teraz na twarzy Roo pojawila sie troska. - Na jak dlugo wyjezdzacie? -Nie wiem. Czeka nas troche diabelnej roboty i... coz... to moze byc bardzo dlugo. Roo ujal przyjaciela za ramie, jakby pragnal go zatrzymac. Po chwili uscisnal go i rzekl: - Nie daj sie zabic... -Zrobie, co w mojej mocy. I nagle Roo mocno objal druha. - Eriku von Darkmoor... jestes mi bratem, jedynym, jakiego kiedykolwiek mialem. Wpadne w prawdziwy gniew, jezeli dojdzie mnie wiesc, zes sie dal zabic, zanim zdolales poznac mego syna... Erik oddal mu niezgrabny uscisk, a potem sie odsunal. - Uwazaj na Greylocka. Mial jechac z nami, ale de Longueville'a omal nie trafil szlag, gdy sie dowiedzial, ze zostaje... - Na twarzy Erika pojawil sie kpiacy usmieszek. - To bedzie ciekawa wycieczka. Pewien jestes, ze nie masz na nia ochoty? Roo rozesmial sie niewesolo. - Wiesz, chyba jakos przezyje bez tego rodzaju atrakcji. - Skinieniem dloni wskazal schody. - Mam o kogo dbac... -Owszem - usmiechnal sie Erik. - Wiec dobrze sie postaraj, bo jak cie dopadne po powrocie... -Wystarczy, ze wrocisz... a bedziesz mogl zrobic, co zechcesz - mruknal Roo. Erik skinal mu glowa, otworzyl drzwi i zniknal w strugach deszczu. Roo stal przez dluzsza chwile, czujac sie osamotniony jak nigdy dotad. W koncu sie ocknal, zdjal z kolka oponcze i ruszyl do skladu. Zupelnie zapomnial, ze mial pojsc na gore i zachwycic sie coreczka. Jason kiwnal dlonia, kiedy Roo przeciskal sie ku niemu przez zatloczony magazyn. W ciagu ostatnich szesciu miesiecy interes rozwijal sie kwitnaco i teraz mieli dwudziestu szesciu woznicow zatrudnionych na stale oraz kilkunastu pomocnikow. -Co sie stalo? - spytal Roo. Jason wyciagnal ku niemu jakis pergamin bez pieczeci. Na zewnatrz rulonu wypisano imie wlasciciela firmy. - Wlasnie przyszlo ostatnia poczta. Roo wzial pismo i rozwinal, by je przeczytac. Wewnatrz bylo tylko jedno zdanie: "W Sarth pojawil sie queganski kupiec. John". Ravensburczyk zmarszczyl brwi i przez chwile zastanawial sie, co robic. Podjawszy decyzje, rzekl: - Powiedz Duncanowi, ze natychmiast ruszamy do Sarth. Jason kiwnal glowa. Duncan dzielil z Luisem maly apartament na tylach, podczas gdy Jason przejal pokoik Roo, po tym, jak ten zamieszkal z rodzina. -Co sie stalo? - ziewnal Duncan obudzony ze slodkiej drzemki. -Pamietasz Johna Vinci z Sarth? Duncan ziewnal jeszcze glosniej. - I owszem... a co? - Przyslal nam wiadomosc. - Jaka wiadomosc? -W Sarth pojawil sie queganski kupiec. Duncan rozmyslal o tym przez chwile, a potem na jego twarzy pojawil sie usmiech. - Queganski kupiec w Sarth moze oznaczac tylko jedno - sciszyl glos. - Przemyt... Roo podniosl palec, przypominajac o zachowaniu ciszy. - Cos, co wymaga dyskrecji. Kiedy wyjade, poslij wiadomosc Karli - zwrocil sie do Jasona. - Powiadom ja, ze nie bedzie mnie z tydzien, lub cos kolo tego... Kiedy woz byl juz wyposazony i przygotowany do drogi, Roo zaczal sie zastanawiac, co takiego chcial mu sprzedac Vinci. Zastanawial sie nawet wtedy, gdy woz mijal miejska brame i zataczajac kolo, ruszal ku polnocy. Podroz do Sarth minela bez wiekszych problemow - tyle ze Roo czul sie dosyc nieswojo, kiedy sluchal przechwalek Duncana dotyczacych jego podbojow wsrod sluzebnych dziewek czy przewag przy stole do gry. Nie bardzo umial okreslic swe uczucia, wiedzial jednak, ze zostawil w Krondorze pewne nie do konca zalatwione sprawy; wszystko to sprawilo, ze kiedy przybyli do Sarth, byl przygnebiony i zly. Przybyli o zmierzchu i podjechali prosto pod sklep Johna Vinci. Zatrzymali sie na zewnatrz, a Roo zeskoczyl z kozla. - Chwile z nim pogadam - zwrocil sie do Duncana - a potem ruszamy do gospody. -Niech bedzie - zgodzil sie Duncan. Roo wszedl do srodka. -A, to wy - przywital go Vinci. - Mialem juz zamykac. Zechcecie zjesc kolacje z moja rodzina? -Z przyjemnoscia - odparl Roo. - Czego dotyczy ta tajemnicza notatka, ktora mi przyslaliscie? Vinci podszedl do drzwi i zamknal je starannie. Skinieniem dloni poprosil Roo, by ten poszedl z nim na tyly. - Dwie sprawy. Jak napisalem, pojawil sie tu pewien queganski statek kupiecki. Kapitanowi spieszno bylo pozbyc sie pewnej... blyskotki, a kiedy ja zobaczylem, pomyslalem o was... Wyjal spora szkatule i otworzyl ja, pokazujac zawartosc. Roo ujrzal bardzo elegancki zestaw rubinow umieszczonych w specjalnej aksamitnej oprawie. Nigdy wczesniej nie widzial niczego takiego, Helmut jednak opowiadal mu o podobnych zbiorach. Nie potrzebowal wiele czasu, by sie zorientowac, w czym rzecz. -Skradzione. -Coz... kupiec zgodzil sie wziac to, co mu obiecalem przed powrotem do Queg. Roo rozmyslal przez chwile. - A ilescie zaplacili? Vinci lypnal nan podejrzliwie: - Jakie to ma dla was znaczenie? Ile to warte? -Wasze zycie, jesli queganski wielmoza, ktory zamowil te klejnoty dla swojej kochanki, dowie sie kiedykolwiek, ze wyscie to kupili - odpowiedzial Roo. - Posluchajcie... Jezeli to od was wezme, bede musial wyslac klejnoty do Wschodnich Dziedzin. Zaden wielmoza na Zachodzie nie moze podarowac tego zonie, bo bardzo prawdopodobne, ze na jakims przyjeciu natknie sie ona na Queganczyka, ktory je rozpozna... -A skad mialby sie o tym dowiedziec? - spytal John. Roo wskazal na klejnoty. - John... moge tak wam mowic? Dziekuje... To jest specjalnie dobierany zestaw. Jest tu piec wspaniale skomponowanych klejnotow i tuzin mniejszych, wszystkie jednak rznieto w ten sam szlif. A szkatulka... - Odwrocil ja do gory nogami. - Zobacz sam. - Wskazal na szereg dziwnych liter wycietych w drewnie. -Nie czytam po quegansku - mruknal John. -A ja umiem latac - ucial Roo. - Nie klam lgarzowi, John. Vinci to nie jest nazwisko, jakie spotyka sie w Krolestwie. Skrociles je z Vincinti? -Z Vincintiusa - usmiechnal sie John. - Dziadek byl zbieglym z Queg niewolnikiem, ktory zatrzymal nazwisko swego bylego pana. - Zerknal na znaki. - Napisano tu: "Wykonano na zamowienie lorda Vasariusa przez mistrza jubilera, Secausa Gracianusa". Taa... musze znalezc nowa szkatulke. -Ten jubiler, ktory je wykonal, zna je niczym wlasne dzieci i powiadomi innych o tym, ze zostaly skradzione - rzekl Roo. - Jezeli pokaza sie gdziekolwiek na zachod od Darkmoor, po miesiacu bedzie juz wiedzial, kto je nabyl... i co wazniejsze dla ciebie i dla mnie, od kogo je nabyto. I rozpoczna sie lowy. Uratujesz glowe tylko wtedy, kiedy przestaniesz mnie naciagac i powiesz mi uczciwie, ile za nie zaplaciles. John nie wygladal na przekonanego. - Dziesiec tysiecy suwerenow. Roo parsknal smiechem. - Nie doslyszalem... -No dobrze - mruknal John. - Piec tysiecy... -Przykro mi - powtorzyl Roo - ale naprawde nie uslyszalem... Ile w koncu? -Tysiac suwerenow - przyznal Vinci. -A skad wytrzasnales tysiac suwerenow? - spytal Roo. -Mialem troche oszczednosci, a reszte splacilem w towarze. Queganczyk mowil, ze trzeba mu uzupelnic zapasy. -Plynal do Kesh czy do Wolnych Miast? -Troche mu sie spieszylo - mowil John. - Skradl te szkatulke, albo kazal ja skrasc, zanim sobie uswiadomil, jak ciezko mu bedzie pozbyc sie lupu... - Wzruszyl ramionami. - Jego strata, nasz zysk... Roo skinal glowa. - Dobrze, powiem ci, co zrobimy. Teraz gotow jestem dac ci od reki dwa tysiace suwerenow albo... trzecia czesc tego, co zarobie na Wschodzie, ale bedziesz musial poczekac. John namyslal sie dosc krotko. - Wole zloto od reki, Roo. -Tak myslalem - mruknal Roo. Siegnawszy za pazuche, wyjal ciezka sakiewke. - Oto sto suwerenow i list kredytowy. Zloto dostaniesz w Krondorze. -Roo... to nie jest to samo, co "zloto od reki". -Niech bedzie. - Roo potrzasnal glowa. - Powiedzmy, dwa razy po sto... setka teraz i list na dwa tysiace. -Zalatwione. W przyszlym miesiacu jade do Krondoru i przedstawie ci ten list kredytowy. -Przyjdz do mojego biura i dostaniesz pieniadze. Albo zostawimy ci otwarty kredyt... -Co? - zachnal sie Vinci. - Zebys mi mogl podbijac ceny zakupu i odzyskac pieniadze? -Wiesz co, John? - parsknal smiechem Roo. - Powinienes pracowac dla mnie... -Co masz na mysli? - spytal ostroznie Vinci. -Pozwol mi wykupic ten twoj mizerny kramik. Ja go tu zamkne, a ty zaladuj rodzine na wozy i jedz do Krondoru. Poprowadzisz dla mnie jakis duzy sklep. Zaplace ci wiecej, niz moglbys zarobic tutaj. Twoje talenty marnuja sie w Sarth... -Do Krondoru? - spytal z namyslem Vinci. - Czekajze... nigdy o tym nie myslalem... Pozwol mi sie zastanowic... -Nie ma pospiechu... - odparl Roo. - Ide do gospody. Na kolacje wpadne pozniej. Jest ze mna moj kuzyn. -Przyprowadz go ze soba - rzekl John. - Przy kolacji pogadamy o tej drugiej sprawie, o ktorej ci wspomnialem... -Zgoda - rzekl Roo, wychodzac ze sklepu. Czul sie wspaniale. Trzeba bedzie moze poczekac kilka miesiecy, ale na tych rubinach zarobi przynajmniej piec tysiecy suwerenow. -Dlugo cie nie bylo - mruknal Duncan, gdy Roo wspinal sie na koziol. -Oplacilo sie - odparl Roo, biorac lejce. John mieszkal w malym domku nieopodal sklepu. Oba budyneczki dzielil ogrodek, w ktorym zona Johna hodowala warzywa. Obu gosci powital John osobiscie, pykajac z dlugiej fajeczki. Na poczatek ofiarowal kazdemu po kuflu domowego piwa, ktory wychylili, czekajac na zakonczenie przygotowan do kolacji, przy ktorej krzatala sie malzonka gospodarza, Annie, i kilkoro starszych dzieci. Roo odkryl, ze nieco go irytuja halasliwe szkraby lazace i bawiace sie pod nogami gosci, John natomiast zupelnie ignorowal wrzawe. -Nie sadzisz, ze troche tego za wiele? - spytal Roo. - Czego za wiele? -Wrzawy... -A... - parsknal smiechem John. - Mozna sie przyzwyczaic. Nie masz pewnie dzieci, co? Roo mocno sie zarumienil. - Wlasciwie to mam... -No to sie przyzwyczajaj - rzekl John. -Doskonale piwo - zauwazyl Duncan. -Nic szczegolnego - usprawiedliwial sie John - ale lubie wypic kufelek po zamknieciu kramu. -Co z ta druga sprawa, o ktorej wspominales? - spytal Roo. -Kiedysmy tak sobie rozmawiali przy interesach - odpowiedzial John - ten Queganczyk wspomnial o czyms, co -jak uznalem - mogloby cie zainteresowac... -O czym mianowicie? -Jezeli na tym zarobisz, co ja z tego bede mial? Roo spojrzal na Duncana. - To zalezy, John. Informacja bezcenna niekiedy dla jednej osoby, moze byc nic nie warta dla drugiej... -Slyszalem co nieco o kupieckich konsorcjach w Krondorze i wiem, ze masz z nimi pewne kontakty... Roo parsknal smiechem. - Na razie nie... za wysokie dla mnie progi, ale wiem, jak sie poruszac u Barreta. Jezeli wiesz o czyms, co moglbym tam zamienic na zloto... to otrzymasz dwa procent moich wlasnych zyskow. John przez chwile sie namyslal. - To za malo. Wez te dwa tysiace, ktore mi jestes winien, i zainwestuj razem ze swoim zlotem. - Pochylil sie ku przodowi. - Chce zostac wspolnikiem. -Zgoda - odparl Roo. - Na te jedna transakcje. -A oto, czego sie dowiedzialem - zaczal John. - Ten Queganczyk, z ktorym gadalem, ma przyjaciela, ktory ostatnio plywal do Margrave Port. Podczas pobytu w tym miescie uslyszal pogloski, ze jakies szkodniki niszcza plony na rubiezach miasta. - Znizyl glos, jakby sie obawial, ze ktos go podslucha. - Koniki polne... -No to co? - zdziwil sie Roo. - Pelno ich wszedzie. -Te sa inne - odpowiedzial John. - Jesli wiesniak mowi o konikach polnych, to ma na mysli cos duzo gorszego: szarancze... Roo cofnal sie do oparcia fotela i przez chwile siedzial jak ogluszony, nie mogac zebrac mysli. - Jezeli to prawda... -zaczal, obliczajac cos w myslach. - I jezeli wiesci jeszcze nie dotarly do Krondoru... - Poderwal sie z fotela. - Duncan, jedziemy! John, zainwestuje pieniadze, ktore ci jestem winien. Jesli to, cosmy tu uslyszeli, okaze sie nieprawda, bede zbyt ubogi, by cie splacic, ale jezeli to prawda... obaj sie ogromnie wzbogacimy. Duncan wlasnie wstawal, z lekko oglupiala mina, kiedy Annie wetknela glowe przez drzwi. - Kolacja gotowa... -Nawet nie zjemy? - spytal Duncan. Roo podniosl dlon do czola, jakby oddawal zonie wspolnika wojskowe honory.-Bardzo nam przykro, pani. Musimy leciec... Musial niemal wypychac Duncana z domu. - Nie rozumiem - poskarzyl sie kuzyn. - Po co ten pospiech? -Wyjasnie ci po drodze. Zjemy cos na kozle. Duncan jeknal z rozpacza. Obaj pognali do oberzy, gdzie czekalo ich zmudne zaprzeganie znuzonych koni do wozu i wyprowadzanie go na droge do Krondoru. -Cos tam jest przed nami - rzekl Duncan. Roo, ktory drzemal na kozle, podczas gdy powozil jego kuzyn, natychmiast sie ocknal. Podroz jak dotad przebiegala bez klopotow - jedynym problemem byla koniecznosc nieustannego poganiania znuzonych zwierzat. Na szlaku pomiedzy Sarth a Krondorem panowal zwykle spokoj, jako ze patrolowaly je druzyny Ksiecia, nigdy jednak nie mozna bylo calkowicie wykluczyc mozliwosci napadu ze strony opryszkow lub jakiejs bandy goblinow. Kiedy podjechali blizej, zobaczyli drugi woz. Stal na poboczu drogi, a woznica machal rekami. Roo zatrzymal swoj pojazd. - Mozecie mi pomoc? - spytal obcy. -A w czym problem? - odpowiedzial pytaniem na pytanie Roo. -Rozwalilem osade osi. - Woznica wskazal na tylne kolo. Zachowywal sie dosc nerwowo. - A moj zwierzchnik sie wscieknie, jesli transport sie spozni. Roo ponownie spojrzal na obcy woz. - A dla kogo pracujesz? -Dla firmy "Jacoby i Synowie". -Nie mow! - Roo parsknal smiechem. - Znam twego patrona. I wiem, ze jak sie spoznisz, bedzie mu naprawde przykro... A co wieziesz? Woznica wygladal jak wcielenie mizerii i biedy. - Ot, troche towarow z Sarth... Roo zerknal na Duncana, ktory kiwnal glowa i zeskoczyl z kozla. - Przyjacielu - zwrocil sie do woznicy - tak sie akurat sklada, ze mozemy ci pomoc. - Wolno wyjal z pochwy palasz i wskazal woz jego koncem. - Po pierwsze, rozladujemy twoj woz i przeniesiemy towary na nasz... obecnie, jak widzisz, pusty. Potem wymienimy konie... nasze sa juz bardzo zdrozone... Woznica sie zachnal, jakby chcial uciekac, ale Roo, ktory juz wczesniej zeskoczyl z kozla, zaszedl go z drugiej strony. - Nie robcie mi krzywdy -jeknal obcy z rezygnacja w glosie. -Przyjacielu, to ostatnia rzecz, jaka przyszlaby nam do. glowy - usmiechnal sie Duncan. - No... a teraz zabierzmy sie do roboty, a moj towarzysz przejrzy liste towarow. Obcy woznica wytrzeszczyl oczy, ale przeszedl na tyl wozu. - Papiery przyjda pozniej... - wymamrotal, rozwiazujac sznury. - Przez poslanca... Roo parsknal smiechem. - O, tak! I jestem pewien, ze oplacony przez Tima Jacoby'ego straznik przy miejskiej bramie uwierzy w te bzdury... Woznica kiwnal glowa. - Widac, ze sie na tym znacie - westchnal, po czym podniosl spora skrzynie z wozu i przetaszczyl ja do wozu Roo. Duncan opuscil tylna klape i obaj wepchneli skrzynie. -Wiecie, ze mnie za to zabija? - spytal obcy. -Nie sadze - odparl Roo. - Masz uszkodzone kolo, a gdy dotrzesz do Krondoru, opowiesz wszystkim o zacieklym boju, jaki stoczyles z przewazajacymi silami wroga. -Nikt nie zakwestionuje twojej odwagi - zawtorowal kuzynowi Duncan. - W obronie majatku swego patrona ryzykowales zycie w starciu z szescioma, nie... zle mowie... siedmioma okrutnymi zbojcami. Chlopie, zeby uslyszec te wstrzasajaca opowiesc, sam ci postawie kolejke w kazdej krondorskiej oberzy... -Co to za ladunek? - spytal Roo. -A co tam... moge wam powiedziec... - odparl woznica, przenoszac na woz Roo druga skrzynie. - Queganskie zbytki. Jacoby wyslal mnie do Sarth, bym sie spotkal z pewnym queganskim kapitanem, ktory sie tam zatrzymal... niby przypadkiem. Zamknieto krolewski Urzad Celny, bo szef akcyznikow w Sarth nie zyje... -Od kiedy? - spytal Roo, ktorego ta wiadomosc bardzo poruszyla. -Bedzie juz ponad rok. - Woznica usmiechnal sie z gorycza. - Nie wiadomo dlaczego... moze ten nowy Ksiaze jeszcze o tym nie wie... albo z jakichs innych powodow... dotychczas nie przyslano nastepcy. Latwo wiec w porcie wyladowac to i owo i ukryc w miescie. Jakescie sami powiedzieli, jesli sie wie, z kim i przy ktorej bramie pogadac w Krondorze, to przedostanie sie do miasta z dowolnym towarem jest bardzo prosta sprawa. -Czy nie zechcialbys sie podzielic z nami ta informacja? - spytal Roo. -A co bede z tego mial? - odpowiedzial pytaniem na pytanie woznica, a Roo wybuchnal smiechem.- Twoja lojalnosc wobec patrona jest niezachwiana niczym skaly Klow Swiata. Woznica wzruszyl ramionami i wskoczyl na swoj woz, by zdjac ostatnia skrzynie. - Znacie Tima? -I owszem... troche... - kiwnal glowa Roo. -To wiecie, jaka z niego swinia. Jego stary, Frederick, kiedy jeszcze kierowal firma, byl nieuzyty, ale traktowal ludzi przyzwoicie. Zrobiles cos dobrze, dostawales nagrode... Z Randolphem tez mozna jakos wytrzymac... Ale Tim - wysapal po przeniesieniu ostatniego pudla na woz Roo - o... z tego to dopiero ziolko! Jesli sprawiles sie wysmienicie... coz, za to ci w koncu placi, prawda? Ale jesli popelnisz najdrobniejszy chocby blad, to wsadzi ci. noz w plecy rownie latwo, jak moglby cie poklepac po ramieniu... Caly czas laza z nim te dwa rzezimieszki. Twardy z niego jegomosc... Roo zerknal na Duncana. - Tak przynajmniej o sobie mysli... Jak ci na imie? - spytal woznice. -Jeffrey - odpowiedzial zagadniety. -No wiec, Jeffrey... - rzekl Roo - bardzo nam pomogles. - Siegnawszy do sakiewki, wyjal zlota monete. - A teraz powiedz mi, przy ktorej bramie i kiedy... -Tuz przed miastem, panie, skrecicie wzdluz morskiej drogi, a dotrzecie do malej bramy, ktora wiedzie do rybackiego portu w polnocnej czesci grodu. To ta brama. Wjezdzajcie na dziennej zmianie. Sierzant nazywa sie Diggs. Jest na liscie plac u Jacoby'ego. -Czy on cie zna? -Owszem - kiwnal glowa woznica. - Ale Jacoby czesto bierze do tej roboty roznych ludzi, by zmylic slady. Niekiedy wynajmuje zeglarzy albo wiesniakow, jezeli podejrzewa, ze jego ludzie moga wpasc z towarem. - Roo musial sie z tym zgodzic, przypomniawszy sobie podpitego marynarza, ktory zatarasowal ongis wejsciowe drzwi do Domu Barreta. - Wiec jak juz podjedziecie do tej bramy, wezwijcie Diggsa. I powiedzcie mu, ze macie sieci z Sarth. -Sieci z Sarth? -Nie inaczej, panie. Powiecie co innego, i wszyscy akcyznicy rzuca sie na was jak wszy na zebraka, ale gdy wspomnicie o sieciach z Sarth, Diggs was przepusci. Nie wspominajcie o Jacobym, i w ogole nic nie gadajcie. Rzeknijcie: "Sieci z Sarth" i wjezdzacie... Roo wyjal jeszcze jedna monete i rzucil ja woznicy, ktoremu humor zdazyl sie juz mocno poprawic. -Lepiej zostawcie mi na gebie jakies znaki - poprosil Jeffrey - bo inaczej Tim Jacoby mnie zabije. Roo kiwnal glowa, a Duncan znienacka trzasnal woznice na odlew grzbietem dloni. Ten okrecil sie na piecie i runal na ziemie. Potrzasnawszy glowa, wstal chwiejnie. Mial mocno opuchniety policzek. -Jeszcze raz pod oko - poradzil, rozdzierajac na sobie kurtke. Duncan spojrzal na Roo, ktory znow kiwnal glowa, i tym razem chlopak piescia trzasnal Jeffreya w lewe oko. Uderzony polecial w tyl, rabnal glowa o burte swego wozu i osunal sie na ziemie. Przez chwile wygladalo na to, ze stracil przytomnosc, ale on tylko przetoczyl sie na brzuch i wytarzal w blocie. Potem wstal, choc drzaly mu kolana. - Jeszcze raz i powinno wystarczyc... - wystekal ochryplym glosem. Roo uniosl dlon i Duncan w polowie ciosu zatrzymal reke w powietrzu. - Kiedy Jacoby wyrzuci cie z roboty, zajdz do mnie... moze cos sie znajdzie... Woznica zmruzyl oko, ktore nie bylo jeszcze podbite. - A z kim mam honor, jesli laska? -Rupert Avery. Jeffrey rozesmial sie - co prawda dosc bolesnie. - A to pieknie... Na samo wspomnienie waszego imienia Tim niemal wyskakuje z portek... Nikt nie wie, coscie mu zrobili, ale nienawidzi was niczym zarazy, mosci Avery... -To uczucie jest obustronne, przyjacielu. On zabil mojego wspolnika. -Coz... slyszalem rozne plotki - odparl Jeffrey - ale nic poza tym. A teraz, jezeli juz skonczylismy... zapadne w jakis cichy kacik, a potem pogadamy o tej robocie, mosci Avery. Roo kiwnal glowa i Duncan rabnal Jeffreya z calej sily w podbrodek, dosc mocno, by poderwac go z ziemi. Uderzony wywinal w powietrzu kozla i legl na ziemi, tym razem na niej pozostajac. Duncan pochylil sie nad nim i przyjrzawszy mu sie uwaznie, rzekl: - No... ten wie, jak odbierac ciosy i jak padac. Nic mu nie bedzie. -Jest twardy - mruknal Roo. - I choc wcale nie mam ochoty dawac mu pracy, chcialbym wyciagnac od niego wszystko o operacjach Jacoby'ego. -Lepiej ruszajmy - odpowiedzial Duncan. - Nie, zeby mi sie spieszylo, ale moze sie tu napatoczyc jakis patrol ceklarzy. Trudno byloby nam sie z tego wylgac... Roo kiwnal glowa. Obaj wspieli sie na koziol i Roo ruszyl ku drodze. Podroz do Krondoru przebiegla bez zaklocen. Jedyna chwile napiecia przezyli, podjezdzajac do wskazanej bramy, kiedy wartownik spytal o ladunek. Roo poprosil, by wezwano sierzanta Diggsa, a kiedy ten sie pokazal, chlopak powiedzial mu o sieciach z Sarth. Ceklarz zawahal sie chwile, po czym skinieniem dloni kazal ich przepuscic. Na wypadek, gdyby ktos ich sledzil, Roo podjechal do swego skladu okrezna droga. W koncu jednak dotarl na miejsce, gdzie zastal Luisa nadzorujacego karawane z czterech wozow, ktore mialy wyjechac za bramy miasta i przewiezc towary do palacu. Roo szybko polecil rozladowac zdobyte towary i otworzyl kazda skrzynie, by zbadac jej zawartosc. Tak jak podejrzewal, znajdowaly sie tam kosztowne i cenne drobiazgi. W kilku malych szkatulkach znalazl cos, co jak sadzil, bylo srodkami odurzajacymi. -Nie jestem ekspertem - rzekl Duncan - ale sadze, ze to "Sen" i "Szczescie". Nie uzywam tego, ale w miejscach, gdzie bywam, kilka razy dolecial mnie ten zapaszek. "Sen" byl narkotykiem wywolujacym halucynacje, a "Szczescie" wywolywalo euforie. Oba srodki byly niebezpieczne, nielegalne... i bardzo zyskowne. -Jak sadzisz - spytal Roo kuzyna - ile moga byc warte te szkatulki? -Jak powiedzialem, nie jestem ekspertem - zastrzegl sie Duncan - ale podejrzewam, ze za to, iz dal sie obrabowac, nasz przyjaciel Jeffrey moze skonczyc z rozprutym brzuchem w porcie. Moze dziesiec tysiecy w zlocie. Nie wiem. Nie mam nawet pojecia, kto by zechcial to kupic... -Sprobuj sie dowiedziec, dobrze? - Roo poczynil w myslach szybkie obliczenia. - Zacznij od Katherine, tej dziewczyny spod Zlamanej Tarczy. Obracala sie wsrod Szydercow i powinna wiedziec, czy jest w miescie jakis aptekarz, ktory sie para takimi sprawami... i kupi to, zachowujac dyskrecje. - Inne szkatulki zawieraly bizuterie, najpewniej -jak jego rubiny - kradziona. Gdy Duncan odszedl, Roo wezwal Jasona. - Ile zlota mozemy zgromadzic, gdyby nam sie spieszylo? -Chcesz wiedziec dokladnie czy z grubsza? -Na razie z grubsza. -Trzynascie, czternascie tysiecy... plus to, co zyskamy ze sprzedazy tych drobiazgow... Roo potarl podbrodek i zamyslil sie gleboko. Rozsadek nakazywal, by sprzedac klejnoty jak najdalej od Queg, glownie po to, by ktorejs nocy nie znalezc w sypialni wynajetego zabojcy, oplaconego przez rozwscieczonego kradzieza queganskiego wielmoze. Gdy do komnaty wszedl Luis, ktory uporal sie juz z wyprawieniem transportu, Roo zapytal: - Erik wyjechal, czy jeszcze jest w miescie? -Widzialem go wczoraj w gospodzie. A bo co? -Powiem wam, jak wroce - odparl Roo i wybiegl za Duncanem. Rozejrzal sie po izbie, lecz nie dostrzegl nigdzie Erika. Obaj z Duncanem podeszli do miejsca, gdzie pracowala Katherine. - Erik jest jeszcze w miescie?- Widzialam go wczoraj - odpowiedziala dziewczyna. - Dlaczego pytasz? -Musze z nim pogadac. Zobacz, czy ona moze nam pomoc - zwrocil sie do Duncana. - Ja ide do palacu. Kiedy tam skoncze, wroce tutaj. -Dobrze - odparl Duncan, uderzajac dlonia o lade i mrugajac znaczaco do dziewczyny. - Mam gardlo pelne kurzu... a ladnej gebusi nie widzialem od tygodnia... Kotek spojrzala nan tak, ze powinien zaskwierczec i wyparowac. - Czego sie napijecie, panie? -Piwa, moja slicznotko - odpowiedzial niepoprawny uwodziciel, gdy Roo biegl juz ku drzwiom. Przekonanie straznika u bramy, by poslal kogos po Erika, zajelo Roo kilka minut. Straznik nie bardzo wiedzial, z kim ma do czynienia, poniewaz Roo zawsze zjawial sie z transportami wczesnie rano, a nie pieszo i pod koniec dnia. Po kilku minutach zjawil sie Erik. - O co chodzi? - spytal. -Musze z toba pogadac... Erik zaprosil go do srodka, po czym przeszli w rog dziedzinca, gdzie nie mogli ich podsluchac inni. -Ile masz teraz zlota? - spytal Roo. -Zlota? - zdumial sie Erik. - Dlaczego pytasz? -Chce je od ciebie pozyczyc... Erik parsknal smiechem. - A co, malo masz wlasnego? -Otrzymalem pewna informacje - rzekl Roo. - Nie mam za wiele czasu. Potrzeba mi dwudziestu tysiecy sztuk zlota. Mam moze okolo czternastu tysiecy... i zdobede jeszcze ze trzy albo cztery, jak sprzedam towar. Pomyslalem, ze moze zechcialbys wejsc w ten interes... Erik namyslal sie tylko przez chwile. - W rzeczy samej, tam dokad sie udaje, zloto nie bedzie mi potrzebne... Roo dopiero teraz przypomnial sobie, ze niedawno przeciez pozegnal sie z Erikiem na dluzszy czas. - Kiedy wyjezdzasz? -Pojutrze - odparl Erik. - Ale nikt sie nie moze o tym dowiedziec... -Przepraszam, stary... zapomnialem... Masz na pewno na glowie mnostwo spraw... i sporo roboty - usprawiedliwial sie Roo. -Nie... w zasadzie wszystko jest juz dopiete na ostatni guzik. - Erik spojrzal uwaznie na przyjaciela. - To wazne? -Bardzo. -No to chodzmy... - Poprowadzil Roo przez korytarze palacu do biur urzedu Kanclerza. -Slucham? - powital ich sekretarz Diuka Jamesa. -Wydaje mi sie - rzekl Erik - ze od pewnego czasu nie pobieralem zoldu. Moglibyscie powiedziec, ile mi sie nalezy? -Chwileczke, sir. - Sekretarz otworzyl spora, oprawna w skore ksiege i zaczal cos sprawdzac. W tejze chwili otwarly sie wewnetrzne drzwi i wszedl Diuk James. - Aa... von Darkmoor - rzekl, witajac goscia skinieniem glowy. Potem spostrzegl Roo. - Avery? Co cie do nas sprowadza? Chcesz sie znow zaciagnac? Roo usmiechnal sie uprzejmie, choc uwaga ta wcale nie wydala mu sie zabawna. Ale stal przed Diukiem Krondoru. -Nie, sir... chcialem pozyczyc od przyjaciela troche grosza. ... mam na widoku pewien interes... James, ktory juz mial sie cofnac za drzwi, zatrzymal sie i zmruzyl oczy. - Szukasz sponsorow? -Tak - odparl Roo. Stary Diuk badal przez chwile wzrokiem jego twarz, a potem skinieniem dloni zaprosil ich do siebie. - Wejdzcie obaj, prosze... Gdy znalezli sie wewnatrz, Lord James kazal Erikowi zamknac drzwi i usiadl w fotelu. Potem spojrzal na Roo. - Co to za szachrajstwo? -Zadne szachrajstwo, milordzie! - zachnal sie Roo. - Zdobylem pewna informacje... ktora moze mi przyniesc wielki zysk. James rozsiadl sie wygodniej. - Czy nie zechcialbys sie ze mna podzielic ta informacja? -Z calym szacunkiem... nie, Wasza Lordowska Mosc! -Jestes przynajmniej szczery - rozesmial sie James. - Pozwol, ze ujme rzecz inaczej. Rozkazuje ci powiedziec! Roo spojrzal najpierw na Jamesa, potem na Erika. - Dobrze... powiem, ale tylko wtedy, kiedy wasza Lordowska Mosc obieca, ze nie wejdzie mi w parade... Erik prawie oniemial na taka zuchwalosc, Diuka jednak zastrzezenie Roo tylko rozbawilo. - Mlodziku... niczego nie bede obiecywal, ale zechciej mi uwierzyc, ze niewiele, albo wcale zgola, nie obchodza mnie pieniadze. Troszcze sie jedynie o bezpieczenstwo i dobrobyt Krolestwa. -Niech i tak bedzie - zgodzil sie Roo. - Chodzi o zbiory zboz w Wolnych Miastach... -Co z nimi? - spytal Lord James, nagle bardzo zainteresowany problemem. -Szarancza. James spojrzal nan zdumiony, zamrugal... i parsknal smiechem. - I gdziezes sie o tym dowiedzial? Roo wyjasnil, jaka droga dotarla don ta wiadomosc (bez wdawania sie w szczegolowe wyjasnienia, co sprowadzilo queganskiego kupca do Sarth), a kiedy skonczyl, odezwal sie Lord James: - Wiec co zamierzasz zrobic? Chcesz wykupic zboze na Zachodzie, a potem wziac przedstawicieli handlowych Wolnych Miast jako zakladnikow? Roo zaczerwienil sie. - Nie calkiem tak, sir. Zamierzam zawrzec gwarantowane umowy na dostawe takiej ilosci zboza, jaka tylko zdolam sobie zapewnic. Chce stworzyc syndykat. Zajmie to troche czasu i musze znalezc kogos, kto wprowadzi mnie do Barreta... a czas to pieniadz... -Tak... to ambitny plan - odparl James. Podniosl niewielki dzwonek i potrzasnal nim lekko. Nie minela sekunda, a drzwi sie otworzyly i wsunal przez nie glowe sekretarz Jego Lordowskiej Mosci. - Milordzie... -Ile sie nalezy mlodemu von Darkmoorowi? -Tysiac sztuk zlota, milordzie... James potarl brode. - Wyplac mu ten tysiac i - zmruzyl oczy - dodaj dwa tysiace zaliczki... na poczet zoldu w przyszlym roku. - Jesli nawet sekretarza zdziwilo polecenie, nie zdradzil sie nawet mrugnieciem, tylko sie uklonil i zamknal drzwi. - I poslij po mojego wnuka, Dasha... - dodal James, zanim drzwi zdazyly sie zatrzasnac. -Tak jest, milordzie - rozleglo sie zza drzwi. Diuk wstal. - Moi dwaj wnukowie wrocili z Rillanonu, by pracowac dla mnie. Ich rodzice zostali w stolicy, poniewaz moj syn musi jeszcze przed powrotem uporzadkowac kilka spraw. - Okrazywszy biurko, stanal przed Roo. - James, moj starszy wnuk, upodobal sobie wojsko, jak brat jego babki, Lord William. - Tu James sie usmiechnal do wlasnych mysli. - Ale Dashel... coz... powiem tylko, ze jeszcze nie podjalem decyzji, gdzie najlepiej wykorzystac jego... niezwykle umiejetnosci. - Stary Diuk polozyl dlon na ramieniu Roo. - Jak sadzisz, mosci Avery... czy w twojej firmie znajdzie sie miejsce dla bystrego chlopaka? Roo wcale nie mial ochoty zatrudniac wnuka starego arystokraty, wyczuwajac jednak, ze rozmowa ma sie ku koncowi, powiedzial tylko: - Milordzie... bede bardziej niz rad, jesli trafi mi sie jakis bystry i rzutki chlopak... jako pomocnik, ma sie rozumiec. Nie moge go faworyzowac tylko dlatego, ze urodzil sie w ksiazecej rodzinie... James znow sie rozesmial: - Rupercie, gdybys wiedzial, skad ja sie wywodze... no, niewazne. Sadze, ze znajdziesz w nim bystrego ucznia... bo tu nielatwo zapanowac nad jego... pomyslowoscia. W tejze chwili otworzyly sie drzwi i do komnaty wszedl mlody czlowiek. Roo kilka razy przenosil wzrok z dziadka na wnuka, by stwierdzic, ze podobienstwo miedzy nimi jest uderzajace. Obaj mieli ten sam wzrost, choc mlodzieniec byl moze o cal szerszy w ramionach. Gdyby nie roznica wieku, mogliby uchodzic za braci. Roznica byla i w tym, ze Diuk mial brodke i niemal biale wlosy, mlodzik zas golil sie gladko, a na ramiona opadaly mu kasztanowe kedziory... -Moze zechcialbys sprobowac sil w handlu? - spytal Diuk wnuka. -Co ty znow knujesz, dziadku? -Cos, co cie bedzie trzymalo z dala od szulerni i knajp, Dash. Poznaj swego nowego pracodawce, imc Ruperta Avery'ego. Roo kiwnal glowa. Mlody czlowiek wydawal sie lekko rozbawiony wiescia, ze oto zostal pracownikiem firmy "Avery i Syn", ale sklonil sie dosc uprzejmie. - Panie... -Teraz pojdziesz z panem Averym, a kiedy dotrzecie do Barreta, popros o widzenie z imc Jerome'em Mastersonem. Przedstaw sie i wyjasnij, ze odda mi osobista przysluge, jezeli pomoze panu Avery'emu zalozyc maly syndykat. -Powodzenia - zwrocil sie Lord James do Roo. - Mam nadzieje, ze nie zbankrutujesz... za szybko. Co zas do ciebie - te slowa skierowal do Erika - moge tylko zyczyc ci, zebys ktoregos dnia mogl podjac te ogromne bogactwa, ktore Rupert zdazy dla ciebie zgromadzic przed twoim powrotem. -Zrobie co sie da, panie - odparl Erik - by wasze slowa sie ziscily... -Zajrzyj tu od czasu do czasu, ty lobuzie - rzekl jeszcze Lord do wnuka. -Znaczy, znow wyrzucasz mnie z palacu? - spytal mlody czlowiek. James parsknal smiechem. - Cos w tym guscie. Bedziesz pomocnikiem u pana Avery'ego... dopoki cie nie wyrzuci, wiec lepiej rob, co ci kaze... Zamieszkasz tam, gdzie cie umiesci. Roo pomyslal, ze w izbach, gdzie mieszkali Jason, Duncan i Luis i bez tego bylo tloczno, ale nic nie powiedzial. Wszyscy trzej wyszli z biura Diuka, a przyszly ksiaze kupcow odkryl, iz perspektywa przedsiewziecia tak go podnieca, ze nie moze zlapac tchu. Niemal nie uslyszal pozegnania Erika, gdy przekraczal bramy palacu ze swym nowym pomocnikiem - wnukiem najpotezniejszego czlowieka w Krolestwie. Rozdzial 13 HAZARD Roo chrzaknal glosno.Kelner przy drzwiach odwrocil sie ku nim i Roo poznal Kurta. Ravensburczyk skrzywil sie lekko, a jego dawny wrog zmruzyl oczy. - Czego chcesz? -Chcialbym porozmawiac z imc Jerome'em Mastersonem - odpowiedzial grzecznie Roo, ignorujac bezczelnosc fagasa. Kurt uniosl brew w gore, ale nic nie powiedzial. Odwrocil sie i szepnal cos stojacemu obok mlodszemu oden chlopakowi, ktory kiwnal glowa i pobiegl w glab sali. - Zaczekajcie tutaj -mruknal Kurt i odszedl. -Zlosliwy dran, co? - rzekl Dash. -Nawet nie wiesz, jak bardzo. Poslaniec wrocil z Kurtem po kilku minutach. - Pan Masterson zaluje, ale jest obecnie zbyt zajety, zeby znalezc czas dla ciebie. Sprobuj kiedy indziej. Roo poczul, ze za chwile wybuchnie. - Pozwol, ze zgadne, Kurt. Nie powiedziales mu, kto chcialby z nim rozmawiac? - Ravensburczyk pchnal ruchoma czesc barierki i Kurt cofnal sie o krok. -Avery, nie zmuszaj mnie do wezwania strazy miejskiej! - warknal ostrzegawczo. Roo kiwnal na mlodzika, by podszedl blizej - co ten uczynil, choc nie bez wahania. - Co miales powiedziec panu Mastersonowi? Chlopak zerknal na Kurta, potem na Roo. - Powiedzialem to, co mi kazano: ze pragnie z nim rozmawiac byly nasz kelner. -Tak wlasnie myslalem - stwierdzil Roo z satysfakcja w glosie. - Zechciej wiec teraz powiadomic pana Mastersona, ze Rupert Avery, z firmy "Avery i Syn", oraz wnuk Diuka Krondoru byliby wdzieczni, gdyby mogl im poswiecic chwile czasu... Na wzmianke o Diuku Dash sklonil sie z teatralna przesada, usmiechajac sie jednoczesnie przewrotnie - a twarz Kurta nagle pobladla. Spojrzal na zupelnie teraz skonfundowanego kelnera i syknal: -Jazda! W chwile pozniej przy wejsciu pojawili sie dwaj ludzie. Ku zdziwieniu i zaskoczeniu Roo, jednym z nich byl Sebastian Lender. -Mlody pan Avery - usmiechnal sie prawnik, wyciagajac dlon. Obaj wymienili silny uscisk. -Panowie, niechze mi bedzie wolno przedstawic wam Dashela, wnuka Diuka Krondoru i mlodszego wspolnika mojej firmy... -A ja przedstawiam imc Jerome'a Mastersona - powiedzial Lender, wskazujac krepego, stojacego obok mezczyzne. Mezczyzna ten mial krotko przycieta, poprzetykana pasmami siwizny czarna brodke i wlosy do ramion. Jego ubranie bylo doskonale skrojone, skromne i mial bardzo niewiele klejnotow. -Prosze za mna - odezwal sie, wiodac ich za barierki. Kurt ze zdumienia az otworzyl usta, Roo zas odwrocil sie, a odchodzac, rzucil niedbale: - Wkrotce pojawi sie tu moj kuzyn, Duncan. Gdy tylko przyjdzie, prosze go wpuscic i skierowac do nas. Zamowiono kawe i wszyscy rozsiedli sie wokol stolu w rogu sali, Masterson zas zwrocil sie do Dashela: - Twoj dziadek i ja jestesmy starymi przyjaciolmi, mlody czlowieku. Znamy sie od dziecinstwa. -Chyba rozumiem - usmiechnal sie szeroko Dash. Roo zrobil to samo. Wziawszy pod uwage to, co slyszal tamtej nocy pod kwatera wodza Szydercow, odgadl, ze Diuk nie byl jedynym zlodziejaszkiem, ktory na starosc wiedzie zywot spokojnego i milujacego prawo obywatela. Zawsze zreszta istniala mozliwosc, ze pomimo szacownego wygladu, Masterson pozostal tym, kim byl niegdys... -Wygladasz zupelnie jak on... - ciagnal Masterson. - To niesamowite. Czy wdales sie w niego... bez reszty? - spytal, mrugajac znaczaco. Dash parsknal smiechem. - Swego czasu wspialem sie na jedna czy dwie sciany, ale nigdy nie mialem smykalki do sakiewek. Matke zreszta takie rzeczy ogromnie irytowaly... Wszyscy sie rozesmiali i w tejze chwili podano kawe. Kiedy kazdy przyrzadzil ja sobie wedle upodobania, Lender zagail sprawe: - Panie Avery, kiedy dostalem panska wiadomosc, prowadzilem wlasnie pertraktacje z jednym z moich klientow. O co chodzi? Roo zerknal na Mastersona, ktory kiwnal glowa. - Pan Lender jest moim doradca i prawnikiem, wiec bylby tutaj nawet, gdybyscie go nie znali. Zakladam, ze to nie jest towarzyskie spotkanie, prawda? -W rzeczy samej - przyznal Roo. Odchrzaknawszy lekko, przystapil do sedna sprawy: - Potrzebny mi syndykat. Lender spojrzal na Mastersona. - Zamierzaliscie rzec, ze chcecie sie przylaczyc do jakiegos syndykatu? -Nie. Chce zalozyc jeden, do pewnego konkretnego przedsiewziecia. -Jestem czlonkiem przynajmniej kilku - wtracil sie Masterson. - Moze byloby prosciej przedstawic was i wprowadzic do jakiegos juz istniejacego, niz tworzyc nowy od podstaw... -Pracowalem tu dosc krotko - odpowiedzial Roo - ale, jak zrozumialem, jesli w tego rodzaju spolce zaproponuje pewne przedsiewziecie, a partnerzy sie sprzeciwia, to nie moge nic zdzialac... -Owszem, to prawda - przyznal Masterson. -Ale jezeli zaproponuje zawiazanie syndykatu dla jednego, konkretnego celu i przedsiewziecia, a przystapia do niego tylko ci, ktorzy zechca w to wejsc... to mozna zaczac od razu? -. To takze prawda - rzekl Lender. -Coz, zanim wdamy sie w te awanture - odezwal sie znow Masterson - posluchajmy czegos o waszym pomysle. Niechze sam ocenie, czy oplaca sie zaczynac wszystko od poczatku. Roo zawahal sie przez chwile, ale Dash dodal mu otuchy: - Panie Avery... wczesniej czy pozniej i tak bedzie pan musial komus o tym opowiedziec. Ravensburczyk westchnal. Najwieksza jego obawa zasadzala sie na tym, ze ktos wykorzysta jego informacje, nie dajac mu zarobic ani grosza. Wiedzial, ze to malo prawdopodobne w stosunku do kogos rekomendowanego przez Diuka i Lendera, ale wciaz sie wahal. -No, sluchamy... - ponaglil go Lender. -Zamierzam podpisac jak najwiecej kontraktow na dostawe zboza... -Ale takich syndykatow sa juz tuziny - rzekl Masterson. - Po co zawiazywac jeszcze jeden? -Chce sie zajac dostawami do Wolnych Miast... Masterson i Lender spojrzeli na siebie. - To przedsiewziecie dostarczajace godziwego, pewnego, choc niezbyt wielkiego zysku - no, chyba ze Queganczycy wpadna w wojownicze nastroje. Ostatnio jednak zachowywali sie przyzwoicie; podejrzewamy wiec, ze istnieja inne powody, dla ktorych chcecie sie zajac tym skadinad nudnym zajeciem - stwierdzil wreszcie Masterson. Roo lekko pokrasnial. - Mam powody, by wierzyc, ze wkrotce znacznie wzrosnie zapotrzebowanie na tego rodzaju dostawy, chcialbym wiec podpisac jak najwiecej kontraktow z wyprzedzeniem... -Ten chlopak wie o czyms, o czym my nie wiemy - rzekl Masterson, spojrzawszy znow na Lendera. Pochylil sie ku przodowi i rzekl ciszej: - Mlodziencze, wyrzuc to wreszcie z siebie... Daje ci slowo honoru, ze niezaleznie od charakteru przedsiewziecia, dostaniesz pelny udzial w zyskach zalezny od twego udzialu finansowego i znaczenia twych informacji... Roo spojrzal na wszystkich trzech i rzekl bardzo spokojnie: - Szarancza... -Wiedzialem! - Masterson az trzasnal dlonia w stol. -Wiedziales o szaranczy w Wolnych Miastach? - spytal Lender. -Nie... - rzekl Masterson. - Ale wiedzialem, ze musi to byc cos waznego... - Znow sciszyl glos: - Jest taki owad... zwany Plaga Dwudziestu Lat, ktory tam wlasnie sie pleni. Te male dranie powinny sie pojawic za rok, ale niekiedy pokazuja sie rok wczesniej, a czasami rok pozniej... Jesli to prawda, ze nadciagaja... - Spojrzal w gore i skinal na kelnera, ktory natychmiast podbiegl do stolu. - Nie zechcialbys, chlopcze, zerknac, czy na gorze sa panowie Crowley i Hume? Jesli tak, popros, by tu do nas zeszli... -Czy na zrodlach panskich informacji mozna polegac? - spytal, zwracajac sie do Roo. Roo niechetnie bylby sie przyznal, ze zrodlem jego informacji jest stojacy na bakier z prawem handlarz, paser i przemytnik. - Powiedzialbym, ze sa dosc... wiarygodne... Masterson przez chwile gladzil sie po brodzie. - Te sytuacje mozna rozegrac na kilka sposobow... - rzekl w koncu. - Kazdy z nich wiaze sie z pewnym ryzykiem... Tymczasem podeszli zaproszeni mezczyzni. Masterson poprosil ich gestem o zajecie miejsc i wszystkich sobie przedstawil. Hume i Crowley byli inwestorami, ktorzy mieli swoje udzialy w kilku syndykatach wespol z Mastersonem. -Obecny tutaj nasz mlody przyjaciel - wskazal dlonia Roo - dostarczyl nam informacji o niedoborze zbiorow zboz w Wolnych Miastach. Jak byscie zareagowali na taka wiesc? -A jak wielki mialby byc ow niedobor? - spytal Crowley, chudy jegomosc wygladajacy tak, jakby podejrzewal wszystkich o wszystko. Roo po raz kolejny musial sciszyc glos: - Szarancza... -Skad ta wiadomosc? - spytal Hume, mezczyzna o lagodnym wygladzie, ktoremu swiszczalo w piersiach. -Pewien kupiec z Queg przed dwoma tygodniami zatrzymal sie w Sarth i wspomnial przelotnie mojemu przyjacielowi, ze znaleziono szarancze na pewnej farmie nieopodal Margrave Port. -Logika wskazuje - mruknal Masterson - ze tam wlasnie powinna sie pokazac. -Jesli plaga rozpeta sie tak jak wtedy, kiedy bylem chlopcem - rzekl Hume - to rozlezie sie od Ylith do Yabonu. Na Zachodzie zabraknie zywnosci... -A jesli owady przedra sie przez gory na Dalekie Wybrzeza, bedzie jeszcze gorzej... - dodal Crowley. -Takie wiesci mozna wykorzystac na trzy sposoby - zwrocil sie Masterson do Roo, podnoszac jeden palec. - Mozemy kupic zboze teraz, zlozyc je w magazynach i czekac na wzrost popytu. - Podniosl drugi palec. - Mozemy zrobic, jak sugerujecie, i zapewnic sobie jak najwieksza ilosc dostaw zboza do Dalekich Wybrzezy, zarabiajac na transporcie niezaleznie od ewentualnych zyskow kazdej dostawy. - Podniosl trzeci palec. - Albo mozemy podjac probe opanowania rynku zbozowego, nie kupujac samego zboza... -Myslisz o opcjach? - spytal Crowley. Masterson kiwnal glowa i zwrocil sie do Roo: - Wiecie, o czym mowimy? Roo doszedl do wniosku, ze jesli bedzie udawal madrzejszego niz jest, moze to obrocic sie przeciwko niemu. - Nie za bardzo... -Umawiamy sie z grupa rolnikow, ze kupimy zboze po okreslonej cenie w okreslonym terminie. Zamiast placic cala sume, placimy tylko jej niewielka czesc... Jesli w terminie nie dokonamy transakcji, suma ta przepada... -Korzysc z tego taka, ze za stosunkowo niewielka kwote mozna zyskac kontrole nad ogromnymi ilosciami towaru. -Ryzyko zas polega na tym, ze jesli ceny pojda w dol, traci sie wszystko... - wtracil Dash. -Owszem - zgodzil sie Crowley. - Widze, ze rozumiecie. -Proponuje - odezwal sie Masterson - bysmy umocnili nasza pozycje na rynku, wykupujac czesc zboza i podpisujac opcje na reszte. -A co kontraktami ubezpieczajacymi? - spytal Roo. -Nigdy nie mialem do nich zaufania - odpowiedzial Masterson. - Statki ida na dno... Jezeli to, co powiadacie, okaze sie prawda, to bedziemy wysylac zboze na pokladzie wszystkiego, co plywa, i niektore z tych statkow pewnie zatona. Niech ryzyko podejmie kto inny... komu zaplacimy niewielka premie. - Milczal przez chwile, a potem dodal: - Mysle, ze powinnismy podpisac opcje na wszystko. Ograniczenie zabezpieczajace niewiele nam da, jesli ceny nie wzrosna. Ryzyko zmniejszymy nieznacznie, a stracimy mozliwosc ogromnych zyskow... -Coz... - westchnal Hume - w kartach zawsze wygrywasz. - Myslal przez chwile. - Ale mowisz do rzeczy. Jesli mamy ryzykowac, to idzmy na calosc... -Zgoda - rzekl Crowley. Wszystko to rozstrzygalo sie nieco za szybko dla Roo, ktory w koncu nie wytrzymal: - Ile to bedzie kosztowalo? -A ile macie? - spytal Crowley. -Jeszcze w tym tygodniu moge wylozyc okolo dwudziestu tysiecy suwerenow - rzekl, usilujac zachowac kamienna twarz. -Okragla sumka - mruknal Masterson. - Pozostali wyloza sto tysiecy. Powinno to wystarczyc... -Jaki bedzie mozliwy zysk? - wtracil sie Dash, nie baczac na to, ze mial byc tylko pomocnikiem Roo. Hume zasmial sie i zakaszlal sucho. - Jesli w istocie w Wolnych Miastach bedzie niedobor zboz, zarobimy pieciokrotnie. Jesli plaga rozejdzie sie na Yabon i Crydee, nie wykluczam przebicia do dziesieciu razy... -Jezeli wszystko pojdzie tak, jak sie spodziewalismy, panie Avery, wasze dwadziescia tysiecy w ciagu najblizszych trzech miesiecy moze sie zmienic w dwiescie tysiecy sztuk zlota - zakonczyl Masterson. Roo prawie zaniemowil, ale Lender zaraz go ostudzil: - Albo wszystko przepadnie... Ravensburczyk poczul sie, jakby nagle wylano mu na leb kubel wody. -Panowie... - przejal inicjatywe Masterson. - Proponuje zawiazanie nowego syndykatu. Powiedzmy... Krondorskie Stowarzyszenie Kupcow Zbozowych. Czy zechce pan przygotowac dokumenty, panie Lender... A potem odwrocil sie do Roo i wyciagnal dlon. - Witamy wsrod nas, panie Avery! Roo wstal i z najwyzsza powaga wymienil usciski dloni z trzema nowymi partnerami. Gdy pozostali odeszli od stolika, odezwal sie Masterson. - Zalatwimy panu czlonkostwo i bedzie mogl sie pan z nami widywac na gorze. - Wskazal na galerie zarezerwowana jedynie dla stalych czlonkow klubu. Roo nie tak dawno jeszcze podawal tam kawe i tylko jako kelner mogl sie tam pokazac. - Odprowadze pana do drzwi. Lender tez odszedl, a Masterson polozyl dlon na ramieniu Roo. -Kiedy mozesz dostarczyc nam swoje zloto, Rupercie? -Do dwu dni, panie Masterson. - Mow mi Jerome. -To ty mow mi Roo, wszyscy tak mowia. -Doskonale, Roo. Dostarcz je jak najszybciej, a Lender wysle ci wiadomosc do biura, gdy papiery beda gotowe do podpisania. Gdy dotarli do wejscia, Roo zobaczyl wchodzacego Duncana. Przez drugie drzwi wkraczal starszy jegomosc, w ktorym Roo rozpoznal Jacoba Esterbrooka. Obok niego zas stapala wdziecznie mloda kobieta tak piekna, ze na jej widok Roo zgubil krok. Duncan zas tylko otworzyl usta... Jest doskonale piekna, pomyslal Roo. Wlosy ulozyla wedle najnowszej mody - w loki otaczajace twarz i zwisajace kedziorami z czola niczym zlota aureola. Miala ogromne blekitne oczy, koloru nieba wczesna zima, a skore na policzkach tak delikatna, ze przebijal przez nia blekit zyl. Smukla i dumna, nosila sie niczym krolewna. -Ach, Esterbrook! - odezwal sie Masterson. - Pozwol, ze ci kogos przedstawie... Esterbrook skinal glowa Mastersonowi, ktory otworzyl dlan furte w barierce i zignorowal nadetego kelnera, usilujacego zdazyc od drzwi powozu, ktorym kupiec tu przybyl. -Sylvio... - sklonil sie Masterson. -Witam pana, panie Masterson - Sylvia odpowiedziala usmiechem, od ktorego Roo zrobilo sie goraco. -Panie Esterbrook - ciagnal Masterson - niechze mi bedzie wolno przedstawic panu najmlodszego czlonka naszego klubu... pana Ruperta Avery'ego. Twarz Esterbrooka nie zmienila wyrazu. Cos w jego oczach zaniepokoilo jednak Roo. - Z firmy "Grindle i Avery"? - spytal Esterbrook. -Obecnie to firma "Avery i Syn" - poprawil go Roo, wyciagajac don reke. Esterbrook patrzyl przez chwile na podana mu dlon, wreszcie ujal ja i potrzasnal niedbale ze zdawkowa uprzejmoscia. Jego zachowanie powiedzialo Roo, ze pan Esterbrook nie ma zbyt wysokiego mniemania o najmlodszym czlonku klubu Barreta. Potem pochwycil spojrzenie, jakim obrzucila go Sylvia i doszedl do wniosku, ze Esterbrookowie z Krondoru raczej nie beda sie ubiegali o towarzystwo Ruperta Avery'ego. Powoli odwrocil sie ku Dashelowi, nadal niezdolny do oderwania wzroku od oczu Sylvii. - Eeee... - zaczal inteligentnie - czy moglbym przedstawic panstwu mojego pomocnika? Sylvia pochylila sie ku przodowi, jakby niepewna, czy dobrze uslyszala. - Slucham? Inicjatywe przejal wiec Dash. - Dashel - przedstawil sie z przesadnie glebokim uklonem, ktory jednoczesnie ukryl jego usmiech. - Sadze, ze znasz panie, przynajmniej ze slyszenia, mojego dziadka... -Doprawdy? - zdziwil sie uprzejmie Esterbrook. -Diuka Jamesa - rzekl Dash z doskonale udana naiwnoscia. Nastawienie Esterbrooka i jego corki uleglo zmianie w ulamku sekundy. Oboje usmiechneli sie i rozpromienili, jakby znalezli sie w obliczu samego krola. Rupert poczul, ze serce wali mu coraz gwaltowniej. -Oczywiscie! - rzekl Esterbrook, ujmujac dlon Dashela i sciskajac ja serdecznie. - Kiedy bedzie sie pan widzial z dziadkiem, prosze mu przekazac moje wyrazy uszanowania. Sylvia uznala, ze trzeba tez ogrzac troche i Roo. - Powinien pan kiedys zajsc do nas na kolacje, panie Avery. Bede nalegala. ... Nie bez trudu Roo udalo sie jakos wykrztusic: - Nie omieszkam skorzystac z zaproszenia... Tymczasem Dash z usmiechem odwrocil sie do Mastersona: - Musimy isc, panie. Wrocimy jutro. -A wiec do zobaczenia - rzekl Masterson. Pozegnaniu zawtorowali Esterbrook i jego corka. Dash lagodnie popchnal Roo ku wyjsciu, siegajac jednoczesnie po ramie Duncana. Potem wyprowadzil obu kuzynow na zewnatrz. - Mozna by rzec - zwrocil sie do nich z przekasem, gdy wszyscy trzej znalezli sie na ulicy - ze zaden z was nigdy w zyciu nie widzial ladnej dziewczyny. Tej nocy Roo wrocil do domu bardzo pozno. Polowe dnia zajelo mu uporanie sie z nowinami, ktore przyniosl Duncan - ze narkotyki bedzie mozna sprzedac z wielkim zyskiem, ale cala operacja jest bardzo ryzykowna. Katherine nie potrafila wskazac nazwiska potencjalnego nabywcy. Potem pojawil sie problem z ulokowaniem gdzies Dasha. Roo obiecal Duncanowi i Luisowi, ze za kilka dni znajdzie im jakas kwatere, umieszczajac razem Jasona i Dasha - na razie jednak nowicjusz musial spac na stryszku w wozowni. Jezeli nawet wnuk najpotezniejszego czleka w Krolestwie nie byl rad tej decyzji, znakomicie ukryl niezadowolenie. Roo zreszta podejrzewal, ze mlodzieniec zdazyl juz w swoim krotkim zyciu kilkakrotnie przynajmniej nocowac w gorszych warunkach. Przelotnie pomyslal, ze dobrze byloby spytac Dasha, co znaczyla uwaga o tym, ze ponownie zostaje wyrzucony z palacu... Podczas kilku nastepnych godzin zastanawiali sie z Jasonem, jak sie pozbyc klejnotow przywiezionych z Sarth. Przygotowano list do pewnego jubilera w Saladorze, ktory byl stalym partnerem Grindle'a, opisujac mu szczegolowo, co mogliby mu sprzedac, a kiedy skonczyli, okazalo sie, ze nastal zmierzch. Wracajac do domu, otworzyl drzwi kluczem. Przekonawszy sie, ze wszyscy juz zdazyli trafic do lozek, po cichutku ruszyl schodami w gore. W polmroku sypialni zobaczyl spiaca Karli. Obok niej lezal malenki tobolek - dziecko. Nachylil sie blizej. Zawinieta w pieluchy coreczka wydala mu sie nieksztaltnym waleczkiem - z trudem mogl rozroznic jej nosek. Czekal na przyplyw silnych podobno ojcowskich uczuc, ale nic sie nie stalo. Spojrzawszy na spiaca zone, tez nie odkryl w sobie goretszych uczuc. Wyprostowal sie i westchnal. Zmeczenie, po prostu zmeczenie... powiedzial sobie. Wciaz jeszcze odczuwal podniecenie na mysl o przyszlych zyskach. Jezeli okaze sie glupcem, straci wszystko, co budowal pieczolowicie przez ostatnie dwa lata. Byl mlody i w razie czego bedzie mogl zaczac od poczatku - ale nigdy juz nie otworza sie przed nim tak wspaniale perspektywy jak teraz... Kiedy zzuwal buty, uslyszal ciche pytanie: - To ty, Roo? Steknal i opuscil jeden but na podloge. - Tak - szepnal w odpowiedzi. - Wrocilem... -Jak... jak sie czujesz? - spytala Karli. -Jestem zmeczony - odpowiedzial. - Musze ci sporo wyjasnic, ale poczekamy z tym do rana... Dziecko drgnelo i nagle zaczelo plakac. -Co sie stalo? - jeknal Roo. -Nic - odparla Karli, siadajac. - Jest po prostu glodna, to wszystko... dziecko musi jesc i w nocy, czasami dwa albo trzy razy... Roo - wciaz z jednym butem na nodze - usiadl na malym stoleczku. - Jak dlugo to bedzie trwalo? -Przez najblizsze cztery miesiace... moze dluzej - odpowiedziala Karli. Roo wstal i podniosl drugi but. - Wiesz... - odezwal sie po chwili milczenia. - Chyba sie poloze w twojej starej sypialni. Nie ma powodu, dla ktorego oboje mielibysmy byc rano niewyspani. Opowiem ci o wszystkim, jak wstane. Zamknal drzwi i przeszedl do dawnej sypialni Karli. Zdjawszy odziez, padl na lozko, gdzie wespol z Karli splodzili coreczke, a kiedy zamknal oczy, pod powiekami zaczely mu przelatywac blyskawicznie zmieniajace sie wizje - obrazy dziesiecioletnich sum zarobionych w ciagu kilku miesiecy przeplataly sie z przerazajacymi myslami o blyskawicznym bankructwie. Potem zaczal sie zastanawiac, co zrobic z bogactwem, kiedy juz je zdobedzie... i znow zdjal go strach, kiedy przyszlo mu na mysl, ze lepiej zrobi, zastanawiajac sie, jak sie wykaraskac z mozliwych klopotow. Im dluzej jednak tak lezal, tym czesciej jawila mu sie piekna twarz z ogromnymi, blekitnymi oczami, otoczona aureola zlotych wlosow i usmiechajaca sie tak cudownie, ze niemal tracil dech. Zasnal dopiero o swicie... Idac schodami w dol, czul zawrot glowy, jakby poprzedni wieczor spedzil na poteznej pijatyce. Karli byla w kuchni, akurat przewijala Abigail. Pocalowal zone w policzek. -Tesknilysmy za toba - rzekla Karli. -Dobrze jest znow byc w domu - powiedzial, kiedy kucharka Rendel nalala mu kubek dymiacej kawy. Przyzwyczail sie do zaczynania dnia od kawy, w ktorej zasmakowal u Barreta, i kiedy zamieszkal u siebie w domu, kupil worek ziaren do mielenia. Spojrzal na coreczke. Malenkie cialko spokojnie lezalo w matczynych ramionach - Abigail siegala wokol dlonmi i mrugala oczkami. Od czasu do czasu patrzyla w jego strone, on zas zastanawial sie, co tez sie moze roic w malenkiej glowce coreczki. -Nigdy nie widzialem tak blekitnych oczu - powiedzial. -Wiekszosc dzieci ma takie - usmiechnela sie Karli. - Potem sie zmieniaja, ciemnieja albo robia sie wrecz czarne... -Aaa... - Nie bardzo wiedzial, co powiedziec. -Udala wam sie podroz? - spytala. -Bardzo - odparl. - Zdobylem pewna informacje. - Milczal przez chwile, az wreszcie wypalil: - Wchodze w spolke handlowa. -Ojciec nie mial zaufania do spolek - rzekla Karli ostroznie. Roo nie mial ochoty na porownania ze starym kupcem, ktorego Karli uwielbiala, totez przyjal jej slowa jak zwykly komentarz. -Owszem... - zgodzil sie. - Istnieje w tym pewne ryzyko... Aleja mam wieksze ambicje niz twoj ojciec. Karli, jesli mam zapewnic bogactwo tobie i dzieciom, musze od czasu do czasu zaryzykowac. -Czy to... ryzyko jest duze? - spytala. Nie wygladala na zaniepokojona, zapytala raczej ze zwyklej ciekawosci. Roo nie umial dosc przekonujaco wzruszyc ramionami, odpowiedzial wiec po prostu: - I owszem... -Uwazasz, ze dasz sobie rade? -Uwazam, ze za kilka miesiecy zgromadze wieksze bogactwo, niz mozesz sobie wyobrazic... - rzekl. Karli usmiechnela sie z przymusem. - Zawsze uwazalam, ze jestesmy bogaci... wiem, ze ten domek to nic wielkiego, ale ojciec lubil zachowywac pozory skromnosci. Nie chcial sciagac na siebie i swoja dzialalnosc niepotrzebnej uwagi. Ale zawsze stac nas bylo na dobra odziez, swietne wina i wysmienite jedzenie. Jezeli chcialam cos miec, wystarczylo, ze poprosilam. Zmeczenie i napiecie nerwowe, w jakim zyl ostatnio Roo, sprawily, ze ta rozmowa zaczela go irytowac. Dopil kawe i wstal. - Musze zajrzec do skladu. - Raz jeszcze zdawkowo cmoknal zone w policzek i spojrzal na spiaca coreczke. Wygladala tak obco, ze pomyslal, iz trudno mu bedzie zdobyc sie na okazanie cieplejszych uczuc temu dziecku. -Wrocisz do domu na kolacje? - spytala Karli, gdy wychodzil. -Oczywiscie - odpowiedzial. - Dlaczego mialbym nie wrocic? I nie czekajac na odpowiedz, ruszyl do drzwi wyjsciowych. *** W skladzie powital go Duncan. - Gdzie byles?-Spalem - odparl poirytowany Roo. - Wiesz... spiacy to taki jegomosc, ktory zamyka oczy i przez dluzszy czas sie nie rusza... -Aaaa... - usmiechnal sie Duncan. - Mowisz o nieboszczyku? Czekajze! Nasi nowi partnerzy chcieli, zebys natychmiast zajrzal do Barreta. -Jason! - zawolal Roo, odwracajac sie od kuzyna. - Gdzie jestes? I Jason i Dash wylonili sie z niewielkiego biura w glebi. - O co chodzi? - spytal Jason. - Gdzie nasze zloto? W skarbczyku? -Tak. -Ile tam mamy? -No... w przyszlym tygodniu bedzie termin splat kilku rachunkow, ale w tej chwili jest dwadziescia jeden tysiecy, szescset czterdziesci siedem sztuk zlota i troche srebra... -Zaladujcie zloto na woz i zawiezcie do Barreta - zwrocil sie Roo do Duncana i Luisa. - Ja ide tam juz teraz. Wyszedl ze skladu i ruszyl ulica. Nigdy przedtem przeciskanie sie przez tlum nie wydalo mu sie tak uciazliwe - ogromnie mu sie spieszylo do interesow. Dotarlszy do Domu Kawowego, szybko minal odzwiernego, ktory zamrugal zdziwiony, gdy Roo sam otworzyl sobie barierke. McKeller biegl juz z powitaniem. - Witam, panie Avery. - Roo tymczasem szedl juz po schodach na pietro. Nie mogl powstrzymac usmiechu. Byl czlonkiem klubu! Pokonujac schody skokami po dwa na raz, wpadl na galerie, gdzie do tej pory wpuszczano go jedynie z kelnerska sciereczka i taca. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl siedzacego w glebi Mastersona, jego nowych partnerow i Lendera. -Rad jestem, zes sie do nas przylaczyl - rzekl sucho Masterson. -Mam nadzieje, ze nie czekali na mnie panowie zbyt dlugo - rzekl tonem usprawiedliwienia. - Od niedawna jestem ojcem... eee... a w domu bylo troche zamieszania. Niewiele spalem dzisiejszej nocy... Wszyscy wymienili pelne zrozumienia spojrzenia, padlo tez kilka uwag dotyczacych ich wlasnych dzieci, az wreszcie zaczal Masterson: - Oto jest, panowie, dokument dotyczacy zasad, wedle ktorych dzialac bedzie nasza nowa spolka. - Podal kopie wspolnikom, a Roo uwaznie zaczal przegladac zapisany drobnym pismem pergamin. Przeczytal go dwukrotnie, lecz nie byl pewien, czy wszystko dobrze zrozumial. - Panie Lender - wskazal interesujacy go paragraf- czy zechcialby mi pan to wyjasnic? Lender zerknal tylko okiem. - To po prostu zabezpieczenie panskich dobr i ruchomosci, na wypadek strat wiekszych niz kwota, ktora pan wnosi do spolki jako aktywa biezace. Roo zmruzyl oczy. - Jak to mozliwe, by stracic wiecej, niz uzgadniamy na poczatku? -Zwykle sie nie traci - wyjasnil mu Masterson - ale bywa tak, ze trzeba podjac decyzje, za ktore majatkiem odpowiadaja wszyscy wspolnicy... zeby na przyklad uzyskac nowe kredyty. Jezeli potrzebujesz gotowki, a nie masz jej w danej chwili, jedynym rozwiazaniem jest udanie sie do jakiegos bankiera albo dopuszczenie do spolki nowych wspolnikow. Biorac pozyczki, czesto musimy zastawiac inne, nalezace do nas firmy, domy... niekiedy nawet majatki naszych rodzin. To normalna sprawa... Roo zmarszczyl brwi, ale nic nie powiedzial. Po chwili jednak nie wytrzymal. - Ale nikt nie moze tego zrobic bez zgody pozostalych? -Jest nas czterech - odparl Masterson. - Trzeba by wiekszosci trzech do jednego. Roo nie wygladal na przekonanego, ale kiwnal glowa. -Jezeli kazdy z panow - odezwal sie Lender - zechce podpisac lezacy przed nim dokument i przekaze podpisany na prawo, umowa zostanie zawarta. Pojawil sie kelner i Roo zamowil kawe, nawet nan nie patrzac. Podpisal sie czterokrotnie, a kiedy wszyscy inni zrobili to samo, otrzymal dostep do spolecznosci dzialajacej w obszarach wysoce ryzykownych operacji finansowych. -A teraz, panowie - odezwal sie Crowley - pieniadze... -Ja moge wniesc pietnascie tysiecy suwerenow - rzekl Hume. -Mnie tez tyle wystarczy - rzekl Crowley. -A pan, panie Avery? - spytal Masterson. -Dwadziescia jeden tysiecy. Pod koniec tygodnia bede mial wiecej. Masterson podniosl brew. - Znakomicie. Jak na razie mamy wiec piecdziesiat jeden tysiecy. - Przez chwile bebnil palcami o stol. - Slyszalem dzis rano, ze niektorzy zaczynaja ostroznie dowiadywac sie, jak stoja transporty zboza do Wolnych Miast, mysle wiec, ze nasz mlody wspolnik istotnie trafil na cos konkretnego. Doloze ile bedzie trzeba, by syndykat dysponowal kwota wyjsciowa stu tysiecy suwerenow. - Spojrzal na wspolnikow. - Jezeli ktorys z was zechce zawrzec wiecej kontraktow, wycofam czesc wkladow do wysokosci jednej trzeciej calosci - za wyrownaniem zgodnym z aktualna w danym dniu cena zboza. -Panowie, wasze listy kredytowe? - rzekl Lender. Trzej starsi siegneli do kieszeni, wyjeli portfele i wyciagneli listy. Roo lekko sie zmieszal. - Ja przywiozlem zloto. Bedzie na miejscu za pare minut. Wszyscy parskneli smiechem. - Mosci Avery... - rzekl Lender. - Zazwyczaj kazdy trzyma zloto w ktoryms w miejskich domow bankierskich i na co dzien operuje listami kredytowymi. - Znizyl glos. - W niedalekiej, mam nadzieje, przyszlosci odkryje pan, ze my tu u Barreta obracamy sumami, ktore trzeba by bylo przewozic na kilkunastu wozach... gdyby przyszlo placic zlotem. -Nie mam konta u zadnego bankiera - zmieszal sie Roo. -Pomoge panu otworzyc jedno w ktoryms z najwiekszych domow bankowych w miescie. Zaznacze na razie, ze panski udzial wynosi dwadziescia jeden tysiecy zlotych suwerenow. Roo kiwnal glowa. - Chociaz... jezeli pod koniec tygodnia bede mial jeszcze dodatkowa gotowke, chetnie kupie czesc... udzialow pana Mastersona. Lender zanotowal i to. -A wiec jestesmy gotowi? - spytal Masterson. Roo cofnal sie w glab fotela i rozsiadl wygodniej. Oto mial byc swiadkiem (i uczestnikiem!) sesji, jakie nieraz obserwowal, gdy pracowal jako kelner - nie bardzo wtedy wiedzial, co sie dzieje, a teraz wszystko go ciekawilo... Lender wstal i podszedl do barierki, zza ktorej spojrzal w dol na siedzacych tam kupcow. -Panowie - zaczal, podnoszac glos - zamierzamy skupowac opcje na zboze. Powstala nowa spolka, Krondorskie Stowarzyszenie Kupcow Zbozowych. Zamykamy ksiegi pod koniec tygodnia, dysponujemy kapitalem zaliczkowym do stu tysiecy suwerenow, co jest do sprawdzenia. Gdy uslyszano wysokosc kapitalu, podniosl sie lekki szum, ale wkrotce wszystko wrocilo do normy. Pieciu zebranych na gorze usiadlo, a gdy uplynelo pol godziny, pojawil sie kelner, przynoszac jakas notke. Podal ja Lenderowi, ktory przekazal ja do Mastersona. Ten przeczytal i rzekl: - Mamy oferte... piecdziesiat tysiecy buszli po dwie sztuki srebra za buszel... dostawa w krondorskich dokach za szescdziesiat dni. Roo szybko poczynil kalkulacje. W sumie dawalo to dziesiec tysiecy sztuk zlota. - Zabezpieczenie? - spytal Hume. -Pietnascie procent. Crowley parsknal smiechem. - Pozwol, ze zgadne. Amested, co? -Owszem - rozesmial sie z kolei Masterson. -Sonduje nas - rzekl Crowley. - Podejrzewa, ze cos wiemy, i chce sie dowiedziec, co to takiego... Wzial notatke z rak Mastersona i cos na niej napisal. - Powiadomie go, ze zaplacimy trzy procent zaliczki za piecdziesiat tysiecy po cztery miedziaki za buszel, z piecioprocentowym narzutem oplat karnych za kazdy tydzien po szescdziesiatym dniu. Masterson omal nie parsknal prosto w kubek kawy. - No... teraz to naprawde zacznie sie zastanawiac... - rzekl, kiedy sie opanowal. -I dobrze... niech sie zastanawia... Hume spojrzal na Roo. - W swoim czasie poznacie Amesteda i innych z dolu. On zawsze usiluje zorientowac sie, w czym rzecz, sam bowiem nie lubi ryzyka. Jesli dojdzie do wniosku, ze nadarzyla sie okazja, by nas zniszczyc, bedzie probowal kupic zboze teraz, po -jak to sie mowi - spodziewanych cenach, a potem przetrzyma je i sprzeda nam po cenach znacznie wygorowanych... kiedy juz skoncza nam sie opcje. Teraz ofiarowal nam cene, wiedzac, ze ja odrzucimy, a my zlozylismy mu kontroferte, o ktorej wiemy, ze on ja odrzuci... -A dlaczego nie ofiarowac mu ceny, ktora by przyjal? - spytal Roo. -Nie rozumiem... - rzekl Masterson. -Mam na mysli to, ze jego zloto jest tak samo dobre jak nasze... i nie powinny nas obchodzic jego zysk czy strata, dopoki my sami zarobimy to, cosmy chcieli. Jezeli mozemy sie nim posluzyc do ustalenia ceny, a on sie na nia zgodzi... rozejda sie wiesci i... - Roo wzruszyl ramionami. Pokryta zmarszczkami twarz Crowleya rozciagnela sie w usmiechu. - Szczwany z wasci lis, panie Avery... Masterson wzial od Crowleya notatke, po czym zwinal ja w kulke, cisnal w kat i gestem pokazal kelnerowi, ze beda mu potrzebne inkaust, pergamin i pioro. Kiedy wszystko dostarczono, napisal kilka slow. - Powiem mu prosto z mostu, ile gotowi jestesmy zaplacic. Dziesiecioprocentowa zaliczka z ceny jednej sztuki srebra za buszel, w dokach za szescdziesiat dni. Z kapitalem stu tysiecy mozemy nabyc opcje do miliona sztuk zlota... Stary Hume usilowal stlumic smiech. - Oto mi sztuczka... Wykladamy kawe na lawe, a stary Amested bedzie i tak pewien, ze go oklamujemy, i stanie na glowie, by dojsc, o co naprawde nam chodzi. Notke przekazano kelnerowi i kazano mu ja zaniesc do adresata. Po kilku minutach ukazali sie Dash i Duncan ugieci pod ciezarem skrzyni zlota. Poprosili o pomoc kelnerow, ale zaraz podniosl sie z miejsca Lender. - Lepiej zaniesc to od razu do banku, zanim zleza sie tu rabusie z calego miasta... Zloto odniesiono na miejsce, przeliczono, i Roo otrzymal list kredytowy na sume dwudziestu jeden tysiecy suwerenow. Zaraz tez podal go Lenderowi. A potem wszyscy wrocili do Domu Kawowego. Przez caly dzien na galeryjke naplywaly rozmaite notatki, Masterson zas je czytal, komentowal i na niektore odpowiadal. Niekiedy po prostu mowil "nie" i z tym odsylal kelnera na dol. Pod koniec dnia wstal i zwrocil sie do pozostalych: - Panowie... zrobilismy dobry poczatek. Zobaczymy sie jutro. Roo rowniez wstal i dopiero wtedy dostrzegl, ze Duncan i Dash caly dzien spedzili na dole, czekajac na niego. Przeklal wlasna glupote. Niepokoj o zainwestowane pieniadze zajal go do tego stopnia, ze zupelnie zapomnial o tym, iz ma wlasne interesy. -Ruszaj do biura i powiedz Jasonowi, ze zaraz tam przyjde - zwrocil sie do Dasha. Kiedy mlody szlachcic wyszedl, Roo spojrzal na Duncana. - Poszukaj dla siebie i Luisa jakiegos wygodnego mieszkania. Stan naszych finansow pozwala, bym was umiescil w lepszej dzielnicy. -Najwyzszy czas - usmiechnal sie Duncan. A potem dodal: - Jezeli mamy spedzac nieco wiecej czasu z tymi ludzmi, kuzynie, to trzeba nam cos zrobic z naszymi ubraniami. I nagle Roo po raz pierwszy w zyciu poczul sie jak obdartus na wytwornym przyjeciu. - Zajmiemy sie tym rano. Po odejsciu Duncana Roo rozejrzal sie dookola, sycac sie swiadomoscia, ze oto stal sie czlonkiem klubu. Wychodzil wlasnie, kiedy uslyszal glos dobiegajacy go od stolika ustawionego w cieniu, pod zaslonami. - Panie Avery... na slowo, jesli laska. Poznal glos Jacoba Esterbrooka i ruszyl do jego stolika. Siedzialo przy nim dwu ludzi... i nagle Roo poczul, ze serce bije mu szybciej. Drugim czlowiekiem byl Tim Jacoby. Jacoby podniosl wzrok na Roo, ale nie rzekl ani slowa. -Zna pan mojego wspolnika, pana Jacoby'ego? - spytal Esterbrook. -Owszem... juz sie kiedys spotkalismy... przelotnie. -Mam nadzieje, ze w mojej obecnosci zapomnicie o... niesnaskach - ciagnal grzecznie Esterbrook. Nie udawal, ze nie wie o dzielacej tych dwu wrogosci. - Bardzo bym pragnal, zebyscie w przyszlosci... doszli jakos do porozumienia... Jacoby wstal, spojrzal na Roo, ale nadal milczal. Potem zwrocil sie do Esterbrooka: - Zobaczymy sie jutro, Jacob. -Prosze, niechze pan siada - poprosil Esterbrook po odejsciu Jacoby'ego. Roo usiadl, a Esterbrook skinal na kelnera, by ten podal jeszcze kawe. - Ojciec Tima i ja od dawna mielismy wspolne interesy... co wiecej, bardzo sie przyjaznimy. Zaczynalismy razem, tutaj, w Krondorze. Jako woznice... -Moj ojciec tez byl woznica - rzekl Roo. Po raz pierwszy od momentu, gdy sie spotkali, Roo ujrzal w oczach Esterbrooka nieklamane zainteresowanie. - Naprawde? Roo kiwnal glowa. -A pan potrafi powozic, panie Avery? -Potrafie, panie Esterbrook - odpowiedzial Roo z usmiechem. - Nie straszny mi szesciokonny zaprzeg... moge wziac i osemke, jezeli sie przyloze. Jego rozmowca parsknal szczerym i nie udawanym smiechem, w ktorym Roo odkryl tez odrobine podziwu. - Patrzcie panstwo. ... woznica! - westchnal. - To moze dlatego tak zafascynowal pan moja corke... Na te wiesc serce Roo zaczelo wyprawiac dzikie harce. Zmusil sie jednak do zachowania spokoju. - Czyzby? - spytal, udajac lagodne zainteresowanie. -Sylvia jest... dosc kaprysnym dzieckiem - rzekl Esterbrook. - Bardzo zdecydowana z niej osobka. Nie bede udawal, ze rozumiem, co ja bawi. To wlasnie powod, dla ktorego pana zatrzymalem. Polecila mi, bym pana zaprosil na kolacje pod koniec tygodnia. Zechce pan przyjsc? -Alez oczywiscie - rzekl Roo bez wahania. -Doskonale - ucieszyl sie Esterbrook. - Porozmawiamy o tym, co zrobimy, kiedy dojdzie pan do wniosku, ze nie powinien zabijac Jacoby'ego. Roo poczul sie jak czlowiek, ktoremu nagle wylano na leb ceber lodowatej wody. - Och, niechze pan sie pozbedzie zludzen... ktoregos dnia niechybnie go zabije. Zamordowal mojego wspolnika - rzekl spokojnie. Esterbrook wzruszyl ramionami, jakby mowili o jakiejs blahostce. - Coz, powiem tylko tyle, ze byloby mi latwiej, gdyby sie jakos dalo tego uniknac. - Odstawil kubek. - Niech mi bedzie wolno pana ostrzec... nie jest pan jedynym osobnikiem w tym miescie, ktory ma znajomych w palacu. Moj przyjaciel, Frederick Jacoby, takze ma poteznych sojusznikow. - Pochyliwszy sie do przodu, szepnal konfidencjonalnie: - Jezeli musi juz pan mordowac jego synow, prosze to zrobic dyskretnie, dobrze? A jak sie pan bedzie do tego zabieral, niechze mnie pan wczesniej ostrzeze, bym zdolal sie od nich na czas oddalic... - Wstal, poklepal Roo po ramieniu i odszedl ze slowami: - Moj woznica juz czeka. A wiec do piatku, panie Avery. Roo siedzial przez chwile samotnie, zastanawiajac sie, do jakiegoz to swiata trafil. Uprzejme slowa, w jakich Esterbrook omawial z nim morderstwo, wytracily go z rownowagi bardziej, niz rzezie ogladane przezen podczas wojny. Potem pomyslal o piatku, Sylvii - i serce omal nie wyskoczylo mu z piersi. Zmuszajac sie do zachowania spokoju, przypomnial sobie to, co Duncan mowil o ich garderobie. Wstal, wyszedl... i przez cala droge do skladu myslal o Sylvii Esterbrook. Dopiero na widok Jasona i jego ksiag przypomnial sobie o sprawach biezacych. Przez caly tydzien zyl wedle ustalonego planu. Wychodzil z domu o swicie, zatrzymywal sie w skladzie, by omowic z Luisem, Duncanem, Dashem i Jasonem sprawy biezace, a potem szedl prosto do Barreta. Niekiedy, w zaleznosci od potrzeb, towarzyszyli mu tam Duncan i Dash. Czesciej jednak chodzil sam. Duncan znalazl nieopodal biur niewielki domek z dwiema sypialniami do wynajecia. Roo polecil mu zatrudnic kucharza. Jason i Dash zagniezdzili sie w skladzie - i wygladalo na to, ze szybko sie zaprzyjaznili. Jason byl wprawdzie o kilka lat starszy, Dash jednak znacznie przewyzszal go obyciem i zyciowym doswiadczeniem. Roo posluchal Duncana i odwiedzil krawca, ktorego polecil mu Lender. Mistrz igly zaopatrzyl go w ubrania odpowiednie na wyjscie do Barreta oraz na towarzyskie przyjecie. Duncan uszyl sobie tez kilka ubran nieco bardziej skromnych, w ktorych wygladal nie jak dworski dandys, ale jak byly najemnik. Trzeciego dnia po zawiazaniu syndykatu przyszedl do Roo Jason. -Panie Avery... czy moge zadac panu pytanie, bez obawy, ze sie pan obrazi? -Oczywiscie, Jason. Byles u Barreta jedynym, ktory stanal po mojej stronie, kiedy Kurt chcial mi dac nauczke. Uwazam, ze jestesmy przyjaciolmi. O co chodzi? -Co wlasciwie robi w firmie panski kuzyn? -Co masz na mysli? -No... Luis nadzoruje terminowa wysylke towarow, dba o ceny, kieruje transportem... ja prowadze ksiegi i rachunki, a Dash pomaga mi albo Luisowi, gdy zachodzi taka potrzeba. A Duncan... kreci sie tu i tam... ale za co on odpowiada? Roo przypomnial sobie spotkanie z woznica Jacoby'ego oraz to, ze Duncan bez najmniejszego wahania stanal u jego boku z kordem w dloni. - Rozumiem twoje zaniepokojenie, Jason. Powiedzmy, ze pomaga mi osobiscie. Cos jeszcze? -Nie, tylko... - platal sie Jason. - No... dobrze. Idzie pan do Barreta? -Owszem - kiwnal glowa Roo. - Bede tam, gdybyscie mnie potrzebowali. Dotarl do klubu w pol godziny pozniej, po to tylko, by odkryc, ze interesy na galerii ida juz w najlepsze. Masterson kiwnal mu dlonia. - Cos sie szykuje... - powiedzial. Nieopodal stalo kilku kelnerow, ktorzy chwytali zapisywane przez Crowleya i Hume'a skrawki papieru. -Co sie dzieje? - spytal Roo. -Dostajemy oferty - odpowiedzial Masterson. - Bardzo wiele ofert. Roo zmarszczyl brwi. - Skad? -Coz... od innych czlonkow klubu - odpowiedzial Masterson. -Nie... ja chcialbym wiedziec, skad ma byc to zboze? -Nie mam pojecia. - Zmruzyl oczy Masterson. I nagle Roo poczul, ze zna odpowiedz. Ujal kelnera pod ramie. - Poslij kogos do mojego biura. Niech moj kuzyn Duncan i pan Dash zjawia sie tu tak szybko, jak to tylko mozliwe. Czy powzielismy juz jakies zobowiazania? - zwrocil sie do pozostalych czlonkow syndykatu. -Jeszcze nie - odpowiedzial Crowley - ale ceny ida w dol i sklonny jestem sadzic, ze niedlugo osiagna dno... -Jak sa niskie? -Zeszly juz do dwu sztuk srebra za trzy buszle z osmioprocentowa zaliczka. Roo sciszyl glos. - Gotow jestem sie zalozyc, ze ktorys z posrednikow poslal kogos na wschod do Doliny Snow. Czy pomyslelibyscie o tym, ze ceny sa godziwe, gdyby ktos sprowadzil keshanskie zboze na polnoc przez Doline? -A skad taki pomysl? - spytal Masterson. -Bo jestem podstepnym draniem - odpowiedzial Roo - ktorego ojciec prowadzil wozy po wszystkich drogach Krolestwa, bywal wiec i przy granicy... w Dolinie. Wkrotce pojawil sie Duncan, ktoremu Roo wydal polecenie: - Zacznij myszkowac po gospodach nieopodal Kupieckich Wrot. Sluchaj uwaznie i wypatruj ludzi z Doliny. Chce wiedziec, czy ktos skupuje zboze w Kesh, a jezeli tak, to kto to jest... i ile kupuje. Gdy Duncan wyszedl, Crowley spojrzal spod oka na Roo. - To jakas magiczna sztuczka, o ktorej nic nie wiemy, czy tylko domysl? -Domysl. Ale sadze, ze jeszcze przed zachodem slonca dowiemy sie, ze z zachodu, przez Doline, jedzie do nas tyle zboza, ile potrzebujemy... a nawet dwa razy wiecej. -Ale po co? - spytal Hume. - Dlaczego ktos mialby zrobic cos takiego? -Bo ja sam bylbym cos takiego zrobil - odpowiedzial ponuro Roo - gdybym chcial zrujnowac nasz syndykat. Jakie mamy zabezpieczenie dostawy? -Opcje sa ubezpieczone, jezeli ktos ofiarujacy opcje nie dotrzyma umowy, prawo Krolestwa wymaga, aby zaplacil cala sume... i dodatkowo za zloto, ktore moglibysmy zarobic na tej transakcji. Przyjecie kontraktu i niewywiazanie sie z dostawy oznaczaloby dla kogos wielkie straty... chyba ze... -Ze co? - naciskal Roo. -Ze dana spolka moglaby poswiadczyc w Krolewskim Sadzie, iz sama zostala wyeliminowana z interesow i sama ponosi podobne szkody, by sprostac innym kontraktom. -No tak... - rzekl Roo. - Teraz juz wiem, ze ktos usiluje nas zniszczyc. - Przez chwile milczal. - Czy mielibysmy podstawy do odmowy przyjecia tego zboza... powiedzmy ze wzgledu na jego kiepska jakosc? -Nie - odpowiedzial Masterson. - Mozemy zerwac kontrakt tylko wtedy, gdy zboze bedzie przegnile lub w ogole nie bedzie sie nadawalo na przemial. Dlaczego o to pytasz? -Poniewaz oni placa najnizsze ceny... co oznacza, ze sprowadza tu najpodlejsze ziarno, jakie moze byc. - Powiodl wzrokiem po swoich wspolnikach. - Kto zglasza te oferty? -Rozmaite spolki - odpowiedzial Crowley. -Ale kto za nimi stoi? Masterson spojrzal na stos notatek, jakby usilowal znalezc w nich jakas prawidlowosc. - Jacob - powiedzial po chwili. Roo poczul, ze serce staje mu w piersiach. - Esterbrook? -Dlaczego mialby sie wdawac w takie przedsiewziecie? - spytali Hume i Crowley. -Obawiam sie, ze to przeze mnie - rzekl Roo. - Mysle, ze doszedl do wniosku, iz dla nas dwu bedzie za ciasno na drogach... i probuje mnie zniszczyc. Was zgniecie przy okazji... Nie ma w tym nic osobistego, tego jestem pewien... -I co teraz? - spytal Crowley. -No... nie mozemy podpisywac opcji na zakup zboza, ktorego by nie kupil najwiekszy szachraj wsrod mlynarzy... - Roo myslal przez chwile nad rozwiazaniem problemu i nagle sie usmiechnal. - Mam! -Co takiego? -Powiem wam, jak wroci Duncan. Do tej pory nic nie robcie i niczego nie kupujcie. Wstal i wyszedl, postanawiajac zdobyc troche informacji na wlasna reke. Przed wieczorem znalazl Duncana w jakiejs gospodzie, siedzacego w rogu z dwoma obco odzianymi ludzmi, ktorzy na pierwszy rzut oka wydali mu sie najemnikami. Na jego widok Duncan kiwnal dlonia, wzywajac go, by podszedl blizej. -Posluchaj, Roo, moi dwaj przyjaciele moga ci opowiedziec zajmujaca historyjke. - Roo zauwazyl, ze nieznajomi oproznili juz kilka kufli piwa, Duncan zas byl trzezwy, jakby w ogole nie bral zadnego trunku do ust. Kiedy Roo usiadl, nastapila wzajemna prezentacja. Dwaj najemnicy opowiedzieli Roo, ze zostali wynajeci do ochrony gonca, ktory przewiozl wiadomosc z Shamaty do pewnego kupca w Krondorze. Wiadomosc dotyczyla wielkiego transportu zboza idacego z Kesh. Po wysluchaniu opowiastki Roo wstal. Polozyl na stole niewielka sakiewke ze zlotem i rzekl: - Panowie, place za wasze kwatery, napitki i kolacje. Idziemy, Duncan... Wrociwszy do Barreta, zastal swoich wspolnikow niemal samych na galerii. Przysiadl sie do nich i rzekl: - Ktos sprowadza do Krondoru wielki transport kiepskiego zboza. - Jestes pewien?! -Po co kupowac zboze, ktorego nie da sie sprzedac? - powtorzyl Crowley swoje wczesniejsze pytanie. -Ktos wie, ze skupujemy opcje - zaczal wyjasnienia Roo. - Ktos wie rowniez i to, ze bedziemy musieli zaplacic pelna cene albo stracimy zaliczki. Przywozi wiec zboze do miasta... dostatecznie duzo, zeby wypelnic warunki kontraktu... takie, zebysmy odmowili kupna... Oni zatrzymuja zaliczke i topia zboze. -Ale tez na tym straca! - zachnal sie Crowley. -Nie tak wiele. Czesc odzyskaja, dzieki naszym zaliczkom. Ale jezeli nie zalezy im na zysku, tylko na tym, by nas zniszczyc, nie beda sie przejmowali niewielkimi stratami. -To... swinstwo! - steknal z oburzeniem Hume. -Wielkie swinstwo - zgodzil sie Masterson. - Ale doskonale przemyslane... -Co teraz? - spytal Hume. -Panowie... - odezwal sie Roo. - Jako byly zolnierz wiem, ze na kazdego przychodzi chwila, kiedy musi sie wykazac stanowczoscia. Albo wstrzymamy skup i darujemy sobie to, cosmy do tej pory zainwestowali, albo mozemy sie zastanowic, jak obrocic sytuacje na nasza korzysc. Ale do tego trzeba nam bedzie wiecej zlota... -Co wiec proponujesz? - spytal Masterson. -Przestanmy skupowac opcje. Od tej chwili mowimy "nie"... nasze propozycje musza byc minimalne, tak by nikt ich nie przyjmowal... ot, tyle tylko, by dac wszystkim do zrozumienia, ze nie wypadlismy z interesu. -Dlaczego? -Poniewaz z kazdym dniem zbliza sie do Krondoru potezny transport zboza, szescdziesiat wozow dostarczonych przez firme , Jacoby i Synowie". - Spojrzal na stos ofert ciagle lezacych przed nimi na stole. - Maja tu dotrzec za czterdziesci dziewiec dni. Z kazdym mijajacym dniem, wlasciciele beda sie coraz bardziej denerwowali, jezeli nie znajda na nie kupcow, poniewaz, jezeli to zboze dotrze do Krondoru, zanim zostanie zakontraktowane, trzeba je bedzie utopic w porcie. W przeciwnym wypadku sprzedaje po naszej cenie, zakladajac, ze wciaz bedzie nas mogl zniszczyc. -A jak mozemy odparowac ten cios? - spytal Hume. -Panowie... wykupimy kazdy kontrakt w Krondorze. Jezeli do czasu, kiedy to zboze dotrze do Krondoru, bedziemy posiadali kazde ziarnko zboza stad do Ylith, wyslemy na Dalekie Wybrzeze i do Wolnych Miast zboze najwyzszej jakosci, odzyskamy zainwestowane pieniadze i wyjdziemy na swoje. -A co ze zbozem z Kesh? - wahal sie jeszcze Masterson. -Sprzedamy je farmerom na wypas, wojsku... komukolwiek. Nawet jezeli na tym stracimy, na reszcie zarobimy tyle, ze zaspokoi to nasze najsmielsze oczekiwania. Dwadziescia, trzydziesci do jednego... moze i sto do jednego! Masterson zlapal za pioro i zaczal cos goraczkowo obliczac. Po dziesieciu minutach podniosl glowe znad notatek. - Biorac pod uwage obecna sytuacje, musimy zdobyc jeszcze dwanascie tysiecy suwerenow. Panowie... potrzebni nam nowi wspolnicy. Zajmijcie sie tym. Crowley i Hume pospieszyli na dol, a Masterson zwrocil sie do Avery'ego. - Roo... mam nadzieje, ze sie nie mylisz. -Jaka musielibysmy ustalic cene, by zapewnic sobie pozycje nie do obalenia? Jerome Masterson parsknal smiechem. - Nawet gdyby zboze bylo za darmo, nie smialbym mowic o pozycji "nie do obalenia". Trzeba bedzie gdzies przechowac to zboze... i jezeli nie sprawdza sie te wiesci o kryzysie w Wolnych Miastach, to wszyscy mozemy skonczyc jako wozacy w firmie "Jacoby i Synowie". -Pierwej zobacze ich w piekle! - zgrzytnal zebami Roo. Masterson kiwnal dlonia na kelnera. - Przynies mi, chlopcze, moja specjalna brandy i dwie szklaneczki. - A potem zwrocil sie do Roo. - A teraz bedziemy czekac... Roo lyknal nieco trunku i stwierdzil, ze pije wysmienita wodke. W pewnej chwili Masterson zerknal na lezacy przed nim stos notatek i zmarszczyl brwi. -O co chodzi? - spytal Roo. -Albo sie pomylilem, albo nie widze w tym sensu... Pewne kontrakty zlozyla nam dwukrotnie ta sama grupa. - Namyslal sie przez chwile, az wreszcie kiwnal glowa. - A... no tak. Pomylka dosc trudna do unikniecia. To nie jest ta sama grupa... To tylko pozory... Roo odwrocil glowe, jakby wsluchujac sie w jakis glos z boku. - Cos ty powiedzial? -Powiedzialem, ze te grupy wygladaja na takie same, ale nimi nie sa - rzekl Masterson, wskazujac na dwie notatki. -Dlaczego? -Roznia sie nazwiskiem jednego z inwestorow... -Dlaczego to robia? -Z chciwosci? - podsunal mu Masterson. Westchnal dramatycznie. - Niekiedy ludzie ofiaruja kontrakty, ktorych nie maja zamiaru dotrzymywac, liczac jedynie na ruine przeciwnika i na zarobek w zaliczkach. Jezeli teraz wezma nasze pieniadze, a my pojdziemy na dno, to w dniu wypelnienia zobowiazan tylko wzrusza ramionami. "Komu mielibysmy to dostarczyc?" spytaja. -Pokiwal glowa. - Moze juz rozchodza sie wiesci, ze mamy problemy. -Problemy... - powtorzyl Roo. J nagle go olsnilo. Po ulamku sekundy mial juz w glowie caly plan, piekny i doskonale logiczny. - Jerome, mam! -Co takiego? - spytal Masterson. -Wiem nie tylko, jak to obrocic na nasza korzysc, ale wiem, jak puscic z torbami tych, co chca nas zrujnowac. - Zdal sobie sprawe, ze moze troche przesadza. - No... jesli nawet nie puscimy ich z torbami, to damy im lupnia! - usmiechnal sie szeroko. -Ale my z pewnoscia zarobimy... nieprzyzwoicie wiele zarobimy na tym zbozowym interesie! - Spojrzal na Mastersona. - Nawet jezeli nie bedzie plagi w Wolnych Miastach! Masterson nagle caly zamienil sie w sluch. -Niech mnie powiesza, jezeli nie! - zapewnil go Roo. Rozdzial 14 NIESPODZIANKA Jezdziec zatrzymal konia.Wracajacy z pol farmerzy nieco sie zdziwili, widzac, ze jezdziec skreca ku nim. Bez slowa zatrzymali sie i poczekali, az sie zblizy. Czasy byly wprawdzie spokojne, ale nieznajomy byl uzbrojony, a w stosunku do obcych nigdy nie dosc ostroznosci. Jezdziec tymczasem zdjal kapelusz z szerokim rondem, odslaniajac mloda twarz otoczona kasztanowymi kedziorami. Kiedy sie usmiechnal, wiesniacy zobaczyli, ze niedawno dopiero wyrosl z wieku chlopiecego. - Witam was, dobrzy ludzie... - pozdrowil ich uprzejmie. Wiesniacy odpowiedzieli na uprzejmosc nieznajomego zaledwie chrzaknieciami. Potem ruszyli dalej, gdyz nie mieli czasu na towarzyskie pogawedki ze znudzonym synem jakiegos wielmozy, ktory wybral sie na wieczorna przejazdzke. -Jak zniwa? - spytal uprzejmie jezdziec. -Dobrze, panie - odpowiedzial jeden z wiesniakow. -Uzgodniliscie juz cene? - spytal nieznajomy. Wiesniacy zatrzymali sie jak wryci. Mlodzik mowil o dwu rzeczach, ktore tych ludzi interesowaly najbardziej: o zbozu i o pieniadzach. -Jeszcze nie, wielmozny panie - odpowiedzial jeden z kmiotkow. - Posrednicy z Krondoru i Ylith pojawia sie nie wczesniej niz za dwa, trzy tygodnie. -A ile chcecie za wasze zboze? - spytal przybysz. Wiesniacy umilkli nagle i zaczeli gapic sie na siebie niepewnym wzrokiem. - Nie wygladacie mi, panie, na posrednika - odezwal sie w koncu jeden z nich. - Jestescie synem mlynarza? -Nie nazwalbym go mlynarzem - parsknal smiechem mlodzik. - Dziadek byl zlodziejem... a ojciec... powiedzmy, ze pracuje dla Diuka Krondoru. -O co wam chodzi, paniczu? - pytal dalej najsmielszy z kmiotkow. -Jestem przedstawicielem czlowieka, ktory chcialby kupic zboze, ale ceny wolalby ustalic teraz. Wiesniacy zaczeli sie naradzac. Po chwili znow odezwal sie ten, ktory mowil za cala grupe: - Tego przedtem nie bylo... Nie wiemy nawet, jakie beda zbiory... Chlopak powiodl wzrokiem po otaczajacych go twarzach. - Przyjacielu - zwrocil sie w koncu do jednego z kmiotkow. - Jak dlugo uprawiasz swoje pole? -Niczym innym sie nie zajmowalem przez cale moje zycie, panie... - odpowiedzial zagadniety. - To bylo pole mojego ojca, a teraz nalezy do mnie. -I chcesz mi wmowic, ze nie potrafisz - z dokladnoscia do jednego buszla - okreslic, ile w tym roku zbierzesz ze swego pola? Kmiotek zaczerwienil sie. - Prawde rzeklszy, panie... potrafie. -Jak wy wszyscy - zwrocil sie mlodzik do pozostalych. - Oto moja oferta: ustalcie cene teraz... i zaplate dostaniecie teraz. A my odbierzemy zboze po zniwach. Wiesniacy oniemieli. - Zaplacicie nam... teraz? - wystekal w koncu najbardziej wymowny. -Nie inaczej. I wtedy ceny posypaly sie tak szybko, ze jezdziec nie zdazyl ich zapisywac. - Dosc! - zawolal, podnoszac reke. Zsiadlszy z konia, podal wodze jednemu z kmiotkow, a potem wyjal z jukow przybory do pisania. Pierwszy z wiesniakow ustalil cene dla tysiaca buszli, a jezdziec kiwnal glowa. Potem wysunal swoja propozycje i zaczely sie targi. Kiedy wreszcie sie dogadano, spisal imiona wiesniakow i ilosci zboza, jakie zobowiazali sie dostarczyc, a potem kazdy ze sprzedajacych postawil znak przy swoim imieniu. Na koniec zaczelo sie odliczanie zlota. Kiedy jezdziec ruszyl w dalsza droge, kmiotkowie z trudem mogli uwierzyc wlasnemu szczesciu. Sprzedali zboze po cenie moze i nie najlepszej, ale z pewnoscia niezlej... i mieli juz pieniadze! Dash gnal na polnoc, czujac bol w grzbiecie i ramionach. Podczas ostatnich trzech dni odwiedzil ponad tuzin podobnych wiosek i wiedzial, ze Duncan, Roo i Luis robia dokladnie to samo co on. Jezeli bedzie poganial konia, zdazy jeszcze dotrzec przed wieczorem do ostatniej wioski nieopodal Sarth - co oznaczalo, ze po krotkich targach z wiesniakami bedzie mogl wpasc na noc do Johna Vinci, zostawic mu wiadomosc od Roo, wyspac sie porzadnie, a rano udac sie z powrotem do Krondoru. Dal koniowi ostroge i puscil go truchtem, a zmeczone konisko z trudem ruszylo ku zachodzacemu sloncu. Pod koniec tygodnia do Krondoru wrocili czterej znuzeni jezdzcy, ktorzy spotkali sie w skladach Roo. -Jezeli stad do Sarth znajdziecie chocby garsc zboza, ktora nie nalezy do nas, to chyba tylko w pasniku jakiegos konia... -Ja wygolilem wszystko stad do Konca Ziemi - rzekl Luis. -Nie wiem, czy kupilem wszystko zboze stad do Doliny - rzekl Luis - ale wydalem cale zloto, w ktore mnie zaopatrzyles. - I podal kuzynowi liste z nazwiskami i kwotami. -Ja zrobilem to samo az do pogorza - rzekl Roo. Spojrzal na wszystkie rachunki. - Jezeli sie nie uda, to trzeba nam bedzie chyba ponownie rozwazyc propozycje Bobby'ego... te o zaciagnieciu sie do armii. -Ja mam inne perspektywy - rzekl Dash. I dodal z usmiechem: - Tak przynajmniej mi sie zdaje. -Ide do domu zmienic ubranie - stwierdzil Roo. - Dzis wieczorem jem kolacje z Jacobem Esterbrookiem. Dash i Duncan wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Twarz Duncana nie zmienila wyrazu, ale Dash usmiechnal sie szeroko. - Liczysz na to, ze spotkasz Sylvie? - spytal Jason. -Owszem, licze... - usmiechnal sie Roo. Luis zmarszczyl brwi, ale sie nie odezwal. Roo wyszedl ze skladu i pospieszyl do domu. W bawialni zona kolysala dziecko w ramionach i spiewala mu jakas piosenke. Roo zatrzymal sie w drzwiach i wszedl cicho, bo zobaczyl, ze coreczka spi. -Byla troche markotna - szepnela Karli. Roo pocalowal zone w policzek. - Dobrze ci poszlo? -Dowiemy sie za tydzien - odpowiedzial. -Opowiesz mi o tym przy kolacji. Ona chyba jeszcze bedzie spala... -Wiesz... - Roo zaczerwienil sie jak rzodkiewka - z tego wszystkiego zapomnialem ci powiedziec, ze dzis wieczorem jem kolacje gdzie indziej. Przepraszam. -Ale wlasnie wrociles do domu... - zaprotestowala Karli. - Wiem, ale to wazne. Kolejne spotkanie w interesach. -Interesy? Wieczorem? - zdziwila sie Karli. Zmeczenie, napiecie nerwowe, w jakim zyl ostatnio, i pragnienie, by jak najszybciej zobaczyc Sylvie Esterbrook, sprawily, ze odpowiedzial bardziej szorstko, niz zamierzal: - Tak! Interesy! Wieczorem! Jem dzis kolacje u jednego z najbogatszych inwestorow w Krondorze! W tejze chwili obudzila sie Abigail i przestraszona glosnym okrzykiem ojca rozplakala sie. W oczach Karli blysnal gniew, zdolala jednak odpowiedziec spokojnie: - Nie podnos glosu. Obudziles coreczke... Roo machnal niedbale dlonia. - Przepraszam... Uspokoj ja jakos... Musze sie przebrac i wykapac. Potrzeba mi wanny i goracej wody! Okrzyk Roo wywolal u Abigail kolejny wybuch placzu. Karli z trudem kontrolowala twarz i nie spuszczala wzroku z meza idacego na gore, by sie odswiezyc przed kolacja. Roo bardzo sie spieszyl. Mimo iz sie wykapal, czul, ze sie poci pod nowym ubraniem. Przed brama domu Esterbrooka zatrzymal sie na chwile. Pomyslal, ze powinien wynajac powoz, a nie jechac konno. Zamiast stanac u drzwi Esterbrooka spokojny i wypoczety, pojawil sie tu niemal bez tchu. Gdy zapukal, judasz w drzwiach otworzyl sie niemal natychmiast i pojawila sie w nim geba odzwiernego. - Tak? -Jestem Rupert Avery. Pan Esterbrook zaprosil mnie na kolacje - oznajmil Roo. -Tak jest, prosze pana - rzekl odzwierny, cofajac sie w glab. Prawie natychmiast potem drzwi otworzyly sie na cala szerokosc. Wjechawszy na dziedziniec posiadlosci Esterbrookow, Roo nie mogl wyjsc ze zdumienia - zgodnie z oczekiwaniami gospodarzy. Dom stal na zboczu jednego ze wzgorz otaczajacych wschodnie przedmiescia, na tyle wysoko nad otaczajacymi go majateczkami, ze czlek czul sie tu jak na wsi, choc dotarcie do posiadlosci zajelo Roo jedynie pol godziny. Przed wzrokiem natretow i ciekawskich oslanial budynki wysoki, kamienny mur - taki sam, ktory ograniczal waska drozke, ktora jechal, tak ze w sumie przedtem widzial niewiele, poza niewysoka wiezyczka na jej koncu. Teraz mogl zobaczyc, ze wieza byla w zasadzie platforma obserwacyjna, z malym stozkowatym dachem i okienkami wygladajacymi na cztery strony swiata. Roo doszedl do wniosku, ze bylo to swietne miejsce, z ktorego mozna bylo sledzic przybycie karawan i pojawienie sie okretow w porcie. Wlasnie zza horyzontu wylonily sie oba miesiace i Roo zobaczyl blysk metalu w jednym z okienek. Zsiadajac z konia i podajac odzwiernemu wodze, pomyslal, ze Esterbrook musial tam zainstalowac jedno z tych najnowszych szkiel do dalekiego widzenia. Dom zreszta wygladal tak, jak sie tego spodziewal. Dwupietrowy, dosc obszerny, ale w niczym nie przypominal palacu. Otaczaly go ogrody, i przybysz wyczul zapach rozkwitajacych wieczorem kwiatow. W kilku oknach plonely swiatla i widac bylo ozywiony ruch. Zapukal do drzwi, ktore otworzyly sie po kilku sekundach. Roo spodziewal sie sluzacego - i niemal stracil dech, kiedy zobaczyl otwierajaca mu drzwi Sylvie Esterbrook. -Aaa... pan Avery - powiedziala z usmiechem, od ktorego jego serce zaczelo bic szybciej. Miala na sobie gleboko wycieta suknie, ktora pokazywala, ze dziewczyna nie byla tak... smukla, jak myslal w pierwszej chwili. Suknia miala delikatny, blekitny odcien, doskonale podkreslajacy barwe oczu Sylvii. Na szyi zawiesila jedynie prosty naszyjnik z diamentow. -Witam! - powiedzial Roo, przechodzac przez prog. -Moge wziac panski plaszcz? - spytala. Gmerajac niezdarnie palcami pod szyja, zdolal jakos w koncu zdjac nieznosna oponcze. -Ojciec czeka na pana w swoim gabinecie. Korytarzem do konca i w lewo - powiedziala, pokazujac droge. - Ja odwiesze plaszcz i zajme sie kolacja. Roo patrzyl przez chwile na drzwi, w ktorych znikla, a potem zmusil sie do nabrania tchu w pluca i zrobienia kilku glebszych oddechow. Oszolomiony widokiem dziewczyny zdawal sobie jednak sprawe z faktu, iz rozmowa z jej ojcem moze sie okazac rownie niebezpieczna, jak pojedynek ze smiertelnym wrogiem. Idac wzdluz korytarza, zerknal w bok i zobaczyl dwa pokoje, umeblowane bardzo skromnie, z pojedynczymi lozkami, szafami i nocnymi stolikami. Kwatery dla sluzby? Dotarl wreszcie na koniec hallu i stanal przed wielkimi drzwiami, na poly niewidocznymi w polmroku - caly korytarz oswietlal blask tylko jednej swiecy. -Prosze, niechze pan wchodzi -rozlegl sie glos z zamknietego pokoju. Roo otworzyl drzwi i wszedl do srodka. Jacob Esterbrook podnosil sie wlasnie zza sporego stolu stojacego posrodku pomieszczenia, na ktore Roo nie znalazl innego okreslenia, jak tylko biblioteka. Podczas pobytu w palacu widzial kiedys komnate pelna ksiag, zdumiony byl jednak, odkrywajac, ze gromadzi je takze ktos nie nalezacy do rodziny Krolewskiej. Komnate oswietlala para swiec - jedna stala w lichtarzu na biurku Esterbrooka, druga umieszczono w swieczniku umocowanym do sciany naprzeciwko drzwi wejsciowych. Poza tymi kregami swiatla komnata pograzona byla w mroku. Podchodzac do biurka, Roo zauwazyl niewyrazna sylwetke czlowieka stojacego pod sciana. Potem spostrzegl, ze za pierwszym w ciemnosci stoi jeszcze drugi. Ujrzawszy go, obaj ruszyli do przodu, Roo zas odruchowo siegnal do boku po tkwiacy w pochwie sztylet. -No, no - odezwal sie Esterbrook, jakby chcial przywolac do porzadku spierajacych sie ze soba chlopcow. W kregu swiatla stanal Tim Jacoby, za nim zas stanal drugi mezczyzna - bardzo do niego podobny i mlodszy - ktorego Roo uznal za brata swego wroga. -Mosci Avery, mysle, ze nie musze panu przedstawiac Tima Jacoby'ego. Ten pan to jego brat, Randolph. - Spojrzawszy ku drzwiom, dodal z lekkim naciskiem w glosie: - Obaj wlasnie wychodzili... Roo stal sztywno, gotow do natychmiastowej obrony. Tim nie rzekl ani slowa, ale Randolph mijajac go, sklonil lekko glowe. - Panie Avery... -Panie Jacoby... - Roo tez odpowiedzial skinieniem. Zaden jednak nie zdobyl sie na wymiane uscisku dloni. Przy drzwiach Tim sie odwrocil i spojrzal na Esterbrooka. - Jeszcze sie zobaczymy, Jacob. -Z pewnoscia, Tim - odparl Esterbrook. - Pozdrow ode mnie ojca. -Nie omieszkam. -Zapiecie na ostatni guzik pewnych... interesow zajelo nam nieco wiecej czasu, niz myslalem - zaczal usprawiedliwienia gospodarz. - Przykro mi, zem pana narazil na nieprzyjemnosci. -To bylo nieco... zaskakujace - przyznal Roo. -Prosze, niechze pan siada. - Esterbrook wskazal gosciowi spory fotel po przeciwnej stronie biurka. - Zanim Sylvia przygotuje kolacje, minie jeszcze troche czasu. Dowiadywalem sie o pana, mlody panie - podjal gospodarz, kiedy obaj usiedli wygodnie. Esterbrook zlozyl dlonie na brzuchu. Roo nigdy wczesniej nie widzial go bez nakrycia glowy i teraz odkryl, ze tuz powyzej uszu jego rozmowca jest lysy jak kolano, reszta zas siwych wlosow przycieta jest krociutko. Zapuscil tez sobie obfite i geste bokobrody, starannie jednak golac wasy i podbrodek. Na jego twarzy goscil teraz wyraz prawdziwego rozbawienia. -Panski pomysl, by importowac wino z Darkmoor w beczkach, nie byl pozbawiony sensu. Mysle, ze przedsiewziecie takie byloby warte zachodu. Zle sie stalo, ze nie ulozyl sie pan przedtem z Szydercami. Gdybym wiedzial o tym wczesniej, moglbym oszczedzic panu strat... a Tannersonowi zycia... -Jestem pod wrazeniem panskiej znajomosci szczegolow - rzekl gladko Roo. Esterbrook machnal dlonia, jakby sprawy, o ktorych mowili, nie mialy wiekszego znaczenia. - Informacja ma swoja cene, owszem, ale latwo ja zdobyc, jesli sie wie, gdzie szukac. - Pochyliwszy sie ku przodowi, dodal: - Radzilbym dobrze zapamietac, mlody panie: ze wszystkich towarow, jakimi ludzie handluja, informacja jest najcenniejsza. Roo kiwnal glowa. Nie byl pewien, czy dobrze pojal to, co Esterbrook chcial mu powiedziec, ani tez nie wiedzial, czy w pelni sie ze starym zgadza. Doszedl jednak do wniosku, ze Esterbrook nie dyskutuje z nim... tylko wyglasza lekcje. -No!... Mam nadzieje, ze w przyszlosci dojdzie pan do porozumienia z Timem Jacobym, bo choc przyznaje, ze wrogosc obu panow nie jest pozbawiona podstaw, nielatwo mi prowadzic interesy ze wspolnikami, ktorzy gotowi sa skoczyc sobie do gardel i sie pozabijac... -Nie wiedzialem - rzekl Roo - ze robimy ze soba interesy... Jacob Esterbrook usmiechnal sie tak, jak moglby sie usmiechac lodowiec. - Mysle, ze jest pan wybrancem losu, panie Avery, ktory przeznaczyl pana do jakiegos sobie tylko wiadomego celu. Szybko pan sie wybil i osiagnal w tym miescie pewna... pozycje. Malzenstwo z corka Helmuta Grindle'a zapewnilo panu srodki i zamoznosc, jakiej by panu pozazdroscil niejeden magnat... ale pan patrzy wyzej i dalej. Ma pan oczywiscie dobre stosunki na dworze. Ojciec Jacoby'ego bardzo sie zirytowal, kiedy panska kompania ubiegla go przy zdobyciu kontraktu na dostawy towarow do palacu; spodziewal sie, ze to on zostanie wybrany. Dwukrotnie, jak slyszalem, narazil go pan tez na straty w zakresie handlu... powiedzmy... niejawnego. Roo nie mogl powstrzymac sie od smiechu: - Panie Esterbrook, jestem oczywiscie niedoswiadczonym mlodzikiem, ale jednego zdazylem sie juz nauczyc: Nie przyznawaj sie do niczego! Teraz rozesmial sie Esterbrook, a w jego smiechu zabrzmialy nutki szczerosci. - Bardzo dobrze powiedziane. - Westchnal. - Jakkolwiek potocza sie wydarzenia, mam nadzieje, ze zdolamy sie jakos dogadac... -Mam dlug do splacenia - rzekl Roo z pewna zawzietoscia w glosie - ale pana, panie Esterbrook, te rachunki nie obejmuja. -Coz...w tej chwili, istotnie nie - odpowiedzial stary. W tym momencie rozleglo sie pukanie i Roo poderwal sie z fotela, gdyz zza uchylonych drzwi ukazala sie glowka Sylvii. - Kolacja na stole. -Nie wolno kazac czekac pani domu - usmiechnal sie Esterbrook. Roo potrzasnal glowa, ale nie rzekl ani slowa. Ruszyl za gospodarzem, ktory wywiodl go na korytarz, gdzie puscil goscia przodem. Roo poszedl wiec za Sylvia, a kiedy dotarli do dobrze oswietlonego przedpokoju przy glownym wejsciu, nie mogl powstrzymac zachwytu na widok swiatla igrajacego w jej zlotych lokach. Trafili w koncu do jadalni, a Roo odkryl, ze serce wali mu znacznie szybciej, i to bynajmniej nie na skutek wysilku po przejsciu kilkunastu krokow. Sam nie bardzo wiedzial, jak trafil do fotela ustawionego na prawo od honorowego miejsca na koncu dlugiego stolu. Sylvia zajela miejsce naprzeciwko. Przy stole moglo sie zmiescic jeszcze siedem osob. -Nigdy nie widzialem komnaty takiej jak ta - rzekl Roo, by zaczac rozmowe. -Ten pomysl zaczerpnalem z dalekiego dworu pewnego krola w Konfederacji Keshanskiej. Krol ten przedkladal spozywanie posilkow w dobranym towarzystwie nad oficjalne dworskie uczty... wiec zamiast siadac posrodku stolu, podczas gdy wszyscy zbierali sie po jego lewej i prawej stronie, on odwrocil porzadek - usiadl na koncu i w ten sposob mial wszystkich przed soba. -Kiedys - odezwala sie Sylvia - mielismy duzy okragly stol... i trzeba bylo niemal krzyczec, jesli sie chcialo porozmawiac z kims siedzacym naprzeciwko. -To mi sie podoba - usmiechnal sie Roo. Przysiagl sobie, ze swoja jadalnie urzadzi podobnie. Potem zdal sobie sprawe, ze w jego malym domku nie ma miejsca na tak duzy stol. Nagle przypomnial sobie interes, jaki planowal z partnerami, i zrozumial, ze jesli wygraja, bedzie mogl wybudowac sobie dom nie mniejszy od tego. Postanowil, ze na razie nie bedzie sie trapil tym, co zrobi, jesli przeciwnicy go przechytrza. Rozmowa toczyla sie gladko, Roo zas nie umial sobie pozniej przypomniec nawet polowy tego, o czym mowiono. Przez caly wieczor staral sie nie patrzec zbyt uporczywie na Sylvie, nie potrafil jednak uniknac tego calkowicie. Pod koniec kolacji wydalo mu sie, ze zapamietal sobie rysy jej twarzy w najdrobniejszych szczegolach. Znal kazda krzywizne szyi, kazdy grymas warg... i nawet nieznaczna niedoskonalosc w ustawieniu zabkow, z ktorych jeden leciutko zachodzil na drugi - co bylo jedyna skaza na idealnie pieknym wizerunku dziewczecej twarzy. Sam nie wiedzial, kiedy znalazl sie u drzwi i zegnajac sie z gospodarzem, zlozyl mu zyczenia dobrej nocy. A wtedy Sylvia ujela jego dlon i podniosla ja tak, ze knykciami muskal leciutko czubki jej piersi. -Cudowny wieczor, panie Avery... Mam nadzieje, ze jeszcze nas pan kiedys odwiedzi... Roo z trudem wybelkotal obietnice ponownej wizyty. Odwrociwszy sie wreszcie, zdolal sie jakos wspiac na siodlo i wolno ruszyc ku bramie. Nie mogl nadziwic sie tym cudownym odczuciom, a jeszcze bardziej zdumiewalo go to, ze Sylvia Esterbrook najwyrazniej polubila jego towarzystwo... Nie przestawal sie zdumiewac nawet wtedy, gdy zamknieto za nim brame... Sylvia odczekala, az drzwi sie zamkna za gosciem, a potem podeszla do okna i przez chwile obserwowala odjezdzajacego Roo. - Co o nim sadzisz? - spytala, odwracajac sie do ojca. -Mlody czlowiek, przed ktorym otwiera sie wielka przyszlosc - odpowiedzial Jacob Esterbrook. -Jest oczywiscie malo urodziwy, choc w tej jego szczurzej gebie jest cos pociagajacego... - powiedziala sucho. - Ale ma zaskakujaco mocny uscisk dloni. - Delikatnie postukala sie paluszkami po zabkach. - Ci zylasci chlopcy sa podobno... niespozyci... -Sylvio - skrzywil sie stary - wiesz jak bardzo nie lubie tego rodzaju rozmow... Dziewczyna przemknela obok ojca i ruszyla po schodach do swojej sypialni. - Ojcze... wiesz, jaka jestem. Ty mnie taka uczyniles. - Usmiechnela sie don ponad ramieniem. - Zamierzasz go zabic? -Mam nadzieje, ze nie bede musial - odpowiedzial Esterbrook. - Chlopak jest pomyslowy, i z tego co slyszalem o jego wojaczce, potrafi przezyc w najgorszych nawet warunkach. Sadze, ze lepiej miec w nim sprzymierzenca niz wroga. -Ale to wszystko ci nie przeszkodzi doprowadzic go do ruiny - rzekla Sylvia, idac w gore po schodach. Esterbrook machnal niecierpliwie dlonia. - Zrujnowanie czlowieka to zupelnie inna sprawa niz morderstwo. Jezeli w tej spekulacji na cenach zboza straci wszystko, moge mu nawet zaproponowac stanowisko przy jednej z moich kompanii. Nie bede sie musial wtedy trapic o rosnacego w sile rywala... i moze nam oddac wielkie uslugi. Sylvia znikla na gorze, a stary wrocil do gabinetu. - Zreszta, w razie potrzeby, wystarczy, ze szepne slowko, a Tim Jacoby natychmiast go zabije - powiedzial do siebie. Roo pil kawe. Doszedl juz do szesciu kubkow dziennie i pil z nawyku, nie dla przyjemnosci. Na gore, gdzie siedzial ze wspolnikami, wbiegl Dash. -Pismo dla ciebie. Podal mu notatke. Handlarz klejnotow z Saladoru zaproponowal za rubiny cene nizsza wprawdzie niz ta, jakiej Roo sie spodziewal, ale nie na tyle niska, by musial szukac innego kupca. Roo szybko poczynil kalkulacje i odpowiedzial: - Wyslijcie odpowiedz przez gonca. Zloto na stol i towar nalezy do niego. -Duncan powiada - dodal Dash - ze ludziska w gospodach zaczynaja plotkowac. Wczoraj w nocy na przyklad jakis mlynarz skarzyl sie, ze nie ma juz czego mlec, bo kmiotkowie nie dowoza do stolicy zboza. -Jakby pojawilo sie cos nowego, zaraz nas powiadamiajcie. Duncan wyszedl, a Roo usmiechnal sie lekko: - Zaczyna sie... Masterson kiwnal glowa i gestem dloni poprosil do stolu kelnera. Potem, gdy mlody czlowiek stanal obok, stary gracz napisal cos na skrawku pergaminu i podal mu ze slowami: - Dla pana Amesteda, na dole. -Jak stoimy? - spytal Roo z westchnieniem. -Mamy, jako ze za nie zaplacilismy, opcje na kupno zboza o wartosci szesciuset tysiecy zlotych suwerenow - odpowiedzial Masterson. - Udalo ci sie najwieksze przechwycenie rynku zbozowego w historii... swiata! - Przetarl twarz dlonia. - Watpie, czy pomiedzy Krzyzem Malaka a Dalekim Wybrzezem jest ziarnko zboza, ktore w ciagu najblizszych dwu tygodni nie pokaze sie u bram miasta w worach z twoimi pieczeciami. Przechytrzylismy tamtych, Roo. -Nic by z tego nie wyszlo - usmiechnal sie Roo - gdybyscie sie w pore nie spostrzegli. - Wskazal kciukiem na parter. - Jerome, wszystko sie zasadza na jednej rzeczy. Kazdy tutaj, wlaczajac w to ciebie i mnie, jest bezwzglednym, chciwym sukinsynem. -Wiecej w tym prawdy, niz myslisz, Roo - rozesmial sie Masterson. - Prawde rzeklszy, jako chlopiec bylem zlodziejaszkiem. Ale nadarzyla sie okazja, podczas Wielkiej Wojny, by sie zaciagnac do armii. Bylem zaledwie wyrostkiem, ale jak kazdy, kto odsluzyl swoje, zostalem ulaskawiony dekretem Krola. Postanowilem wtedy zajac sie uczciwymi interesami... jednak dosc szybko odkrylem, ze roznica pomiedzy interesami uczciwymi i nieuczciwymi zalezy glownie od podejscia... - Odsunal sie lekko w tyl. - Och, nie w tym rzecz, ze odbieram komus wszystko co ma... jesli bedzie nam sie dobrze pracowalo, to obaj dorobimy sie pieniedzy... ale czesto zalatwia sie to tak jak wtedy, gdy dajesz komus w leb, porywasz jego sakiewke i rzucasz sie do ucieczki, zostawiajac biedaka na pastwe losu. -Jak stoimy z cenami? - spytal Roo. -Nadal na pozycji trzech sztuk srebra za dziesiec buszli z szescioprocentowa gwarancja. -Jestem znuzony i nie bardzo to moge przeliczyc. Ile nam jeszcze trzeba, by utrzymac ceny? -Nie mam pojecia - odpowiedzial Masterson. - Ale zeby ceny poszly w gore, wciaz jeszcze musimy czekac, az pojawia sie kupcy z Wolnych Miast. -Mam nadzieje, ze nie kaza nam czekac dluzej niz pare dni - mruknal Roo. - Wciaz jeszcze nalezaloby kupic troche tanich opcji. - Sciszyl glos. - Duncan donosi, ze rozchodza sie pogloski o tym, iz okoliczni wiesniacy przestali dostarczac zboze do miasta. Za pare dni nikt nie bedzie mial zadnych ofert. Trzeba to skonczyc dzisiaj... najpozniej jutro rano. -Ja juz jestem goly, cale zloto, jakie mialem, poszlo na zabezpieczenie dla bankierow - powiedzial Masterson. I niespodzianie parsknal smiechem. - Powinienem byc smiertelnie przerazony, ale prawde powiedziawszy, nie mialem takiej uciechy od czasu, gdy jako chlopak wialem przez cale miasto az sie dymilo, a ceklarze deptali mi po pietach! -Wiem, co masz na mysli - rzekl Roo. - To... to jak stawianie zycia na jeden rzut koscmi. -Nigdy nie lubilem kosci - zasmial sie Masterson. - Zawsze wolalem karty. Lin-lan albo pokiir. Ty przeciwko innym graczom. -Czekajze... - mruknal Roo. - Niedlugo dostane to zloto z Saladoru. Bedzie z dziesiec tysiecy. Przyda sie? -Beda nam potrzebne - steknal Hume, ktory wlasnie wszedl na gore. - Troche... eee... przesadzilismy z inwestycjami. W tej chwili nie mamy nawet paru miedziakow, by zaplacic za wypita przez nas kawe. - Pochylil sie nad stolem. - Zatrzymajcie to dla siebie... na wypadek, gdyby przyszlo nam szybko wiac z miasta... -Nie spodziewam sie, by doszlo az do tego - zasmial sie Roo. - W kazdej chwili moze stac sie to, na co czekalismy, a kiedy do tego dojdzie... - Usmiechnal sie jeszcze szerzej, wyciagnal przed siebie dlon wewnetrzna strona do gory i nagle trzasnal w nia druga piescia. - Mamy ich! Po kilku minutach pojawil sie kelner z dwiema przesylkami. Masterson otworzyl pierwsza: - Amested zgadza sie i podpisuje na dziesiec tysiecy. Ale mysle, ze wciaz sonduje, by sie dowiedziec, co knujemy... Do stolu podszedl Crowley, ktory zerknal na notatke i usiadl. - Co my tu mamy? Amested? -Owszem - rzekl Masterson. - Wchodzi do interesu. -A co jest w tej drugiej notatce? - spytal Roo. Masterson otworzyl, przeczytal... i usmiechnal sie szeroko. - Oto jest! -Co tam pisza? - dopytywal sie Crowley. -Syndykat proponuje nam trzydziesci tysiecy buszli zboza po dwie sztuki srebra za trzy buszle z dziesiecioprocentowa zaliczka. Roo trzasnal piescia w stol. - To oni! To musi byc to! Nie mogli sie oprzec chciwosci! Mamy ich! Masterson szybko przeliczyl cos w myslach. - Niezupelnie. - Cofnal sie w glab fotela i nadal policzki. - Nie mamy dosc zlota... -Ile nam brakuje? - jeknal Roo. Masterson przez chwile jeszcze liczyl cos goraczkowo. - Moglibysmy wziac te twoje dziesiec tysiecy, ktore nadejda z Saladoru. -Wystarczy? -Prawie - odpowiedzial Masterson. - Ale i tak bedzie nam brakowalo dwoch tysiecy. Roo jeknal. - Musze wyjsc. - Wstal. - Postaram sie cos wymyslic... Zostawil towarzyszy i ruszyl w dol, przechodzac przez srodek klubu. Wyszedl na zewnatrz i z ulga odkryl, ze ulice nie sa zbytnio zatloczone. Po drugiej stronie drogi dostrzegl dom, gdzie kiedys ukryl jedwab, i podszedl don, przeskakujac przez kaluze blota. Poprzedniej nocy mocno lalo i moze dlatego ruch byl stosunkowo niewielki. Gdy dotarl do bramy opuszczonego domu, spostrzegl, ze nikt sie nie pofatygowal naprawic rygla, ktory sam niegdys wylamal. Wlasciciel - kimkolwiek byl - wcisnal po prostu sruby w dziury, liczac widac na to, ze sam widok zamka wystarczy, by zniechecic ciekawskich. Poniewaz wewnatrz nie bylo niczego wartosciowego, wlasciciel nic prawie nie ryzykowal. Przez jakis czas bladzil po pustym domu, ponownie odnajdujac tu wewnetrzny spokoj. Na razie jeszcze nie powiedzial o niczym Karli, ale zamierzal kupic ten dom - oczywiscie jesli bedzie go na to stac. Podobalo mu sie to, ze mialby posiadlosc tak blisko klubu Barreta, postanowil juz bowiem, ze choc kompania transportowa stala sie zalazkiem jego przyszlego imperium, bedzie tylko jednym z jego licznych przedsiewziec. Handlowanie u Barreta bylo doswiadczeniem, z jakim nigdy przedtem sie nie zetknal - hazardem na nieslychana skale, o jakiej nie mogl nawet marzyc zolnierz trwoniacy swoj zold w piwiarni. Poczucie to oszalamialo... a Roo coraz bardziej sie upajal otwierajacymi sie przed nim mozliwosciami. Siedzial dosc dlugo, wsluchujac sie w szmer deszczu i miejski gwar; dzien gasl powoli, a razem z nim cichly uliczne odglosy. Kiedy postanowil wracac, byl juz prawie wieczor. Wyszedl z domu i zaraz trafil na czekajacego nan po drugiej stronie ulicy Dasha. - Luis powiada, ze przybyl wlasnie pierwszy ladunek zboza. W jednej z wiosek za Koncem Ziemi zaczeto zniwa wczesniej. Roo zaklal sazniscie. - Mamy miejsce w skladach? -Nie bardzo... chyba ze wszystko inne zlozymy pod golym niebem i na ulicy. -Sprawy moga przybrac kiepski obrot - mruknal Roo. - Nie mamy zlota, by wynajac sklad w dokach, i nie przybyl jeszcze zaden statek z Wolnych Miast. -Wlasnie ze przybyl - odpowiedzial Dash. -Co takiego? - Podskoczyl Roo. -W poludnie dostalismy wiadomosc o tym, ze do portu wplynal statek handlowy z Wolnych Miast. Szukalem cie od kilku godzin, by ci o tym powiedziec. Roo zmruzyl oczy. - Prowadz! Ruszyli pieszo w strone dokow, a gdy wydostali sie na otwarta przestrzen, obaj ruszyli biegiem. - Gdzie ten statek? - wysapal Roo, kiedy wpadli na przystan. -Tam... Stoi na kotwicy... - Wskazal dlonia Dash. Udali sie do kwatery celnikow i znalezli tam niemrawego urzednika, ktory niespiesznie przegladal dokumenty, podczas gdy nieopodal przechadzalo sie dwu mocno zniecierpliwionych ludzi. -Czy jest tu gdzies kapitan statku z Wolnych Miast? - spytal Roo akcyznika. Urzednik powoli podniosl glowe znad papierow. - Co mowicie, panie? -Owszem, jest! - krzyknal jeden z dwu czekajacych. - Tkwi tu jak glupek i czeka, az jakis gryzipiorek podpisze dokumenty, by mogl wydac towar nabywcy! - I wskazal stojacego obok drugiego mezczyzne. -Mam ladunek do Wolnych Miast... jezeli macie wolne miejsce w ladowniach - oznajmil Roo. -Przykro mi chlopcze, ale nie mam - odparl kapitan. - Mam listy kredytowe i polecenia dotyczace towaru do zakupu. Moj pracodawca bardzo sie przy tym upieral. - Znizyl glos. - Drobnica... moze znalazlaby sie odrobina miejsca, ale mam zaladowac statek po deski pokladu zbozem... i jak najszybciej plynac z powrotem. -Zbozem? - Usmiech zajasnial na twarzy Roo. -Nie inaczej, chlopcze. Zbozem. Mam kupic ile sie da dobrego ziarna i odbic od kei najszybciej jak sie da. - Sciszyl glos. - To dlatego chcialbym tu uwinac sie jak najpredzej, zeby tez puscic chlopakow na lad. Bylismy w morzu trzy tygodnie... a za dzien albo dwa poplyniemy z powrotem. -Z kim pan podpisal kontrakt na dostawe zboza? - spytal Roo. -Na razie z nikim... choc nie bardzo wiem, chlopcze, czemu by cie to mialo obchodzic? -Kapitanie - rzekl Roo, wstajac z miejsca - prosze o wybaczenie... Zapomnialem przedstawic siebie i mojego towarzysza. Oto jest moj wspolnik, Dashel Jameson, wnuk Diuka Krondoru - rzekl, zwracajac sie z poluklonem do Dasha. Przylozyl dlon do piersi, bo obaj, i kapitan i nabywca, wstali na wzmianke o Diuku. -A jam jest Rupert Avery, przedstawiciel Krondorskiego Stowarzyszenia Kupcow Zbozowych. - Nie kryjac podniecenia, spytal w koncu: - Ile zboza potrzebujecie? -Tyle, by zapelnic ladownie, panie Avery. -Wystarczy tego, co dzis przywieziono? - spytal Dasha. -Sadze, ze tak... -To dobrze. A teraz cena... Ile mozecie zaplacic? -Macie zboze tu, w Krondorze? - spytal kapitan. -Owszem... rano moze je pan miec na przystani. Twarz kapitana przybrala wyraz lisiej przebieglosci. Roo wiedzial, o czym tamten mysli - jesli zdola kupic zboze, zanim rozejda sie wiesci o glodzie, moze uda mu sie zaoszczedzic tyle, ze zdola przekonac zaloge, by zrezygnowala z przywileju zejscia na lad. Obliczywszy wszystko starannie, powiedzial: - Jestem gotow ofiarowac dwie sztuki srebra zwyklej wagi - byla to moneta uzgodniona do handlu pomiedzy Wolnymi Miastami - za kazde trzy buszle jutro o swicie w dokach. -Wezme sztuke srebra za buszel - odpowiedzial Roo. -Trzy sztuki za cztery buszle - zaproponowal kapitan. -Sztuka srebra i miedziak za buszel - odparowal Roo. -Czekajcie, panie! - zachnal sie kapitan. - Przed chwila ustaliliscie jedna sztuke srebra za buszel! Podnosicie ceny? -Owszem - usmiechnal sie Roo niewinnie. - A za chwile bedzie sztuka srebra i dwa miedziaki. - A potem pochylil sie do ucha kapitana. - Szarancza - powiedzial cicho. Twarz kapitana poczerwieniala i przez moment mial taka mine, jakby ktos nalal mu w portki oleju i nagle go podpalil. Przez chwile mierzyl Roo spojrzeniem, po ktorym z tego powinien zostac tylko nikly ogarek... a potem wyciagnal don reke. - Zgoda! Mam tylko nadzieje, mlody panie, ze nie wezmiecie sie do rabunku na wielka skale. Sztuka srebra za buszel o swicie na przystani. Roo odwrocil sie i polozywszy dlon na ramieniu Dasha, wyszedl wraz z nim na ulice. - Chyba nam sie uda - szepnal, gdy opuszczali tereny portowe. Nastepnego ranka w dokach ukazaly sie wozy, z ktorych natychmiast zaczeto wyladowywac zboze na czekajace juz przy statku barki. Kapitan i Roo (kazdy oddzielnie) liczyli worki, a tragarze dzwigali je mozolnie i schodzili z nimi po trapach ku barkom. Okolo poludnia skonczono zaladunek i obaj porownali swe rachunki. Roo wiedzial, ze kapitan celowo zanizyl ilosc -jego obliczenia wykazywaly szesc buszli mniej niz rachunki Ravensburczyka. W sumie bylo to nieco mniej niz pol sztuki zlota, pozwolil wiec kapitanowi statku poczuc sie tryumfatorem. -Zgadzam sie na panskie obliczenia, sir. Kapitan wezwal bosmana, by przyniosl skrzynie, z ktorej zaczeto odliczac worki ze zlotem. Przybysz pozwolil na sprawdzenie zawartosci kazdego worka, a kiedy transakcja zostala zakonczona, Roo przekazal zloto Dashowi, czekajacemu juz nieopodal ze skrzynia, ktora mial odniesc do banku. Kiedy karawana pustych juz wozow ruszyla w strone miasta, Roo podjechal konno do Duncana prowadzacego pierwszy z wozow. - Zdaje sie, ze nam sie uda - zwrocil sie do kuzyna, czujac uniesienie i ulge, jakich nie doswiadczyl nigdy przedtem. -Co znowu? - spytal Duncan. Roo nie potrafil dluzej powstrzymac ogarniajacych go emocji. Wybuchnal smiechem; smial sie glosno i dlugo, a na koniec wydal wojenny okrzyk, od ktorego niemal sploszyly sie konie. - Kuzynie. ... wyglada na to, ze bede bardzo bogatym czlowiekiem. -To swietnie - rzekl Duncan z kpina. Roo nie spostrzegl, ze w glosie kuzyna nie bylo entuzjazmu. Na parterze klubu rozpetalo sie pieklo. Dorosli, stateczni ludzie wrzeszczeli na siebie, wymachujac piesciami, a w kilku miejscach wybuchly bojki, szybko usmierzone przez kelnerow. -Panowie... panowie, opamietajcie sie prosze! - blagal (zupelnie bezskutecznie) McKeller. Przedzierajac sie na gore, Roo musial odeprzec atak tegiego jegomoscia, ktory rzucil sie nan zza stolu. Ravensburczyk wywinal sie napasci tylko dzieki sztuczkom Sho Pi - napastnik odkryl po chwili, ze w garsciach ma tylko powietrze. W ulamek sekundy pozniej rabnal podbrodkiem o krzeslo i na kilka minut pozbyl sie trosk o swoje, wyludzone pewnie z niemalym trudem od innych, suwereny. Przeskakujac po dwa stopnie na raz, Roo dotarl na pietro, gdzie dwu najroslejszych kelnerow McKellera odpieralo natarcie tych, ktorzy nie mieli wstepu na gore. Tu bylo nieco spokojniej - nikt przynajmniej z nikim nie wodzil sie za lby. Ale i tak niezwykly byl widok, kiedy dorosle chlopy lykaja lzy albo zagryzaja wargi, by nie krzyczec. Roo przepchnal sie obok dwu mocno rozjuszonych jegomosci, tylko po to, by znalezc sie oko w oko z inna grupa oblegajaca stolik, przy ktorym niczym skala tkwil niewzruszenie rownie wsciekly Masterson. -Nic mnie to nie obchodzi! - grzmial stary na dwu pochylajacych sie nad stolem ludzi. - Podpisaliscie umowe, wiec dawajcie zboze... albo placcie cene rynkowa! Macie trzy dni! Jeden z petentow rozjuszyl sie jeszcze bardziej, drugi jednak spuscil z tonu: - Nie moge. Blagam... Bede musial sprzedac wszystko, czego sie dorobilem. Puscicie mnie z torbami... Roo pomyslal, ze nerwy Mastersona tez puszcza lada moment. -Powinniscie o tym pomyslec przedtem, kiedy obiecywaliscie mi sprzedac zboze, ktorego nie mieliscie! Roo ujal go pod ramie: - Panowie... zechciejcie mi wybaczyc. ... tylko na chwile... -O co chodzi? - huknal Jerome, ktory nie zdazyl sie jeszcze uspokoic. Roo usilowal zachowac kamienna twarz, co mu sie jednak nie udalo, wiec po chwili bezowocnych wysilkow odwrocil sie plecami do reszty towarzystwa, by tamci nie mogli zobaczyc jego szerokiego, lajdackiego usmieszku. - Jaka suma wchodzi w gre? -Sa nam winni dwiescie tysiecy buszli zboza i nie maja ani ziarenka! - zapalal swietym oburzeniem Masterson. I nagle dotarlo don, z kim mowi. Twarz mu zadrgala i zakrywajac dlonia usta, rozkaszlal sie nagle. - Za tego Meany'ego nie dalbym zlamanego grosza... a jego kuzyn Meaks nie jest wcale lepszy. Niech sie najedza strachu... -Maja jakies wspolne interesy z firma Jacoby'ego? - spytal Roo. -Nie - odpowiedzial Masterson. - O niczym takim przynajmniej nie wiem. Zrobilem to, o co poprosiles, i zasiegnalem jezyka o kazdym stowarzyszeniu i spolce, ktore moglyby miec jakies zwiazki z Jacobym, ale ci do nich nie naleza. -A ja wciaz sie zastanawiam nad jedna sprawa - rzekl Roo. -Nie mozemy puscic z torbami kazdego inwestora w Krondorze, w przeciwnym razie nie bedziemy mieli z kim robic interesow. Kim sa ci dwaj? Masterson nagle usmiechnal sie szeroko. - Meany ma ladny niewielki mlyn, ktory prowadzi dosc kiepsko, a Meaks piekarnie, niedaleko stad. Obaj sa drobnymi spekulantami. - Znizyl glos do szeptu. - Ktos musial rozpuscic wiesci o tym, ze mozna sie spodziewac nielichych zyskow, kiedy padnie ktorys z gigantow. Mam oferty od ludzi, ktorzy wylozyli sumy dwu i trzykrotnie przekraczajace ich stan posiadania... -Coz... - skinal glowa Roo. - Jezeli przeksztalcimy nasze stowarzyszenie w staly syndykat, niezle byloby miec na przyszlosc udzial w kilku dochodowych przedsiewzieciach... a co wazniejsze - takich, z ktorych zysk jest staly. Co bys powiedzial, na przyklad, na udzialy w piekarni albo w mlynie? -Nieglupi pomysl. - Masterson potarl podbrodek. - Musisz o tym porozmawiac z Crowleyem i Hume'em. Gwizdac na wspolnikow, ktorzy sie dolaczyli pozniej, ale Brandon Crowley i Stanley Hume byli z nami od poczatku. -Zgoda - rzekl Roo. Odwrocil sie do stolu. - Panie Meany... Rozjuszony mezczyzna spojrzal na niego, a Roo pomyslal, ze nie chcialby spotkac go w ciemnej uliczce. - Slucham! -Jak rozumiem, nie ma pan zboza, ktore zobowiazal sie pan nam dostarczyc po uzgodnionej uprzednio cenie? -Wiecie, ze nie mam! - zaperzyl sie Meany. - Ktos wykupil cale zboze stad az do Wielkiego Kesh! Mam wiadomosci, ze w pryncypacie zaden handlarz zbozem nie ma na zbyciu ani ziarenka! Jak mamy sprostac kontraktom, jesli nie mamy zboza? -No coz - rzekl spokojnie Roo. - Ma pan pecha, i tyle... -Blagam! - odezwal sie drugi. - Popadne w ruine, jezeli zmusicie mnie, bym sie rozliczyl w terminie... Roo udal, ze sie namysla, az wreszcie powiedzial: - Moze pojde wam na reke... Nie zdazyl nawet zamknac ust, a juz Meaks rozplynal sie w podziekowaniach: - Och, dzieki wam, panie! - i niemal sie rozplakal. -Pojdziecie nam na reke? - spytal Meany. -Za rozsadna cene wezmiemy wasze posiadlosci jako... jak brzmialo to slowo? - zwrocil sie szeptem do Mastersona. -Poreczenie - podsunal mu Masterson. -...poreczenie majatkowe. Niechze panowie przygotuja spis swoich majetnosci, wroca tu wkrotce, a jakos sie dogadamy. Nie mozemy dopuscic, by wasze rodziny wyladowaly na ulicach, prawda? - rzekl Roo, zwracajac sie do Meaksa. Obaj interesanci wyszli, a Roo zaczal pertraktowac z innymi, ktorzy rowniez przybyli prosic o zwloke, gdyz nigdzie nie mogli kupic zboza. Zauwazyl, ze Masterson odlozyl dlan na boku osobna liste - i zadna z wymienionych na niej osob nie przyszla, by sie z nim zobaczyc. Roo i jego wspolnicy - wraz z Sebastianem Lenderem - mogli odetchnac dopiero pod koniec dnia. -Panowie - zwrocil sie Roo do pozostalych - proponuje, bysmy zalozyli towarzystwo na stale. -Sluchamy, sluchamy... -rzekl Crowley. -Zgodnie z tym, co rzekl Jerome, udala nam sie najwieksza na Zachodzie manipulacja rynkowa w historii istnienia Domu Barreta. -Mysle, ze mozna by tak rzec bez wiekszej przesady - zgodzil sie Lender. -Nikt z nas sie nie spodziewal, ze sprawy przyjma taki obrot - dodal Masterson. -Chcialbym podkreslic - ciagnal Roo - ze dokonalismy tego, czegosmy dokonali, bo byliscie panowie konsekwentni i zdecydowani. Ludzie mniejszego formatu z pewnoscia by sie zalamali i wycofali z interesow. Crowley nie wygladal na przekonanego, Hume jednak sie rozpromienil jak slonce. -Przez dwa okropne lata bylem zolnierzem - mowil dalej Roo - i wiem, jakim nieocenionym dobrem jest miec za plecami ludzi, ktorym mozna ufac i zawierzyc im zycie... - Powiodl wzrokiem po twarzach otaczajacych go ludzi. - Teraz wiem, ze mam przynajmniej takich czterech... Crowley wzruszyl sie niczym poduszka przed snem. -Proponuje, bysmy nie dzielili nowo zdobytych bogactw, ale na ich podstawie stworzyli nowa spolke, ktora bedzie prowadzila dzialalnosc roznorodna i dalekosiezna... taka, jakiej jeszcze tu nie widziano. - W glebi duszy wiedzial, o co mu chodzi - o utworzenie wymyslonej podczas nocnych rozwazan kompanii, ktora moglby przeciwstawic firmie Jacoba Esterbrooka. -A... ty... oczywiscie bylbys glowa tej spolki? - spytal Crowley z nutka podejrzliwosci w glosie. -Skadze znowu - rzekl Roo z udana skromnoscia. - Jestem niedoswiadczonym mlokosem... i choc, jak sadze, mam troche talentu do tego rodzaju dzialalnosci, wiem tez i to, ze mi sie po prostu poszczescilo. - Wybuchnal smiechem. - Wiecie co, panowie? Watpie, by w najblizszej przyszlosci ktos w Krondorze sprzedal choc worek zboza, nie majac go w magazynie! Wszyscy sie rozesmiali. -Nie - ciagnal Roo - mysle, ze to ty, Brandonie, powinienes nam przewodzic. - Po raz pierwszy zwrocil sie do Crowleya po imieniu. -Ja? - zdumial sie Crowley. -No... - spojrzal z ukosa na Jerome'a - powiedzmy, ze przeszlosci mojej i pana Mastersona nie da sie nazwac... nieskalana. - Masterson parsknal smiechem. - Z calym zas szacunkiem dla pana Hume'a, wydaje mi sie, ze dluzej od niego jestes czlonkiem klubu. Twoj wiek i doswiadczenie okazaly sie bardzo pomocne. Proponuje, bys zostal przewodniczacym naszego stowarzyszenia, a pan Hume niech bedzie twoim zastepca. Ja zadowole sie pozycja jednego z czterech wspolnikow. Mam zreszta i swoje interesy poza kompania. Zarzadzanie firma "Avery i Syn" zajmie mi przecie sporo czasu. Wszyscy zreszta beda mogli wedle woli wiazac sie z innymi spolkami. Trzeba nam sie jednak przygotowac na to, ze bardzo wielu ludzi nie bedzie moglo sprostac zobowiazaniom wobec naszej spolki. - Pokrotce opisal negocjacje z Meaksem i Meanym. - Wszystko moze sie zakonczyc tak, ze bedziemy udzialowcami w kilkudziesieciu rozmaitych przedsiewzieciach rozrzuconych wokol calego Morza Goryczy. Z tego powodu, panowie - zwrocil sie do wszystkich - proponuje, zebysmy zawiazane dzis towarzystwo nazwali Spolka Handlowo Dzierzawna Morza Goryczy. -Niech mnie posiekaja - trzasnal dlonia w stol Masterson - jezeli to nie jest pomysl godny korony ksiecia kupcow! Roo Avery, gdzie ty, tam ja! -I ja sie przylacze! - wypalil Hume. - A co? Brandon Crowley zastanawial sie bardzo krotko. - I ja mam byc przewodniczacym? Zgoda! -Panie Lender - zwrocil sie Roo do prawnika - czy nie zechcialby pan sformulowac tego wszystkiego na pismie? -Z przyjemnoscia, panie Avery. -Panowie... -- zatarl dlonie Masterson - mysle, ze mozemy sie napic! - Odwrociwszy sie, wezwal kelnera, by przyniosl butelke jego osobistej brandy i piec stopek. Kiedy napelniono szklo i kazdy podniosl swoja stopke, Masterson odezwal sie uroczyscie: - Panowie! Wznosze toast za zdrowie imc Ruperta Avery'ego, bez ktorego stanowczosci i uporu nie tylko nie bylibysmy dzis bogaczami, ale pewnie biegalibysmy po prosbie... -Nie... - zaprotestowal Roo. - Prosze... Kazdy z nas przyczynil sie do dzisiejszego sukcesu. Wolalbym, bysmy wypili za powodzenie... - podniosl szklo - Spolki Handlowo Dzierzawnej Morza Goryczy! Kazdy wymowil z luboscia nazwe nowej spolki i wszyscy wzniesli toast. Rozdzial 15 ZJEDNOCZENIE W gospodzie panowal tlok.W ciemnym rogu izby ogolnej siedzialo pieciu ludzi, ktorzy mimo panujacego halasu starali sie mowic cicho. Jeden z nich ogarniety byl taka furia, ze niemal plul, przemawiajac. -Ten cholerny przybleda przejal caly rynek... i wszyscy pojdziemy z torbami! Mowiles, ze to bedzie latwy zarobek! Wszedlem w trzy spolki i do wszystkich wnioslem to samo zabezpieczenie. Jezeli padnie wiecej niz jedna, bede musial uciekac z Krondoru albo pojde do wiezienia za dlugi! Obiecywales, ze to bedzie latwe! - Wyciagnal oskarzycielsko palec i wymierzyl go w czlowieka siedzacego po drugiej stronie stolu. -Nic ci nie obiecywalem, deWitt! - Timothy Jacoby pochylil sie do przodu, jakby calym soba chcial sie przeciwstawic zarzutom. - Powiedzialem, ze nadarzy ci sie okazja do niezlego zarobku kosztem rywala! - Jego wscieklosc nie ustepowala gniewowi kompanow. - Ale nigdy ci niczego nie gwarantowalem! -Ta rozmowa do niczego nie prowadzi - rzekl pojednawczo trzeci z siedzacych. - Sek w tym, co teraz mamy zrobic? -Pojde sie zobaczyc z Esterbrookiem - warknal Jacoby, wstajac tak raptownie, ze odepchniete krzeslo upadlo pod nogi lezacego na sasiednim stole pijaczyny. Ten prawie nie drgnal. Jacoby zerknal pogardliwie na niemal nieprzytomnego nedzarza. -Spotkajmy sie tu za dwie godziny. Do tego czasu cos powinienem wymyslic... Wszyscy wstali i wyszli, a po chwili podniosl sie takze pijaczek. Byl to mlody czlowiek sredniego wzrostu, ktorego jedyna moze wyrozniajaca go wsrod innych cecha byly niezwykle jasne, niemal biale wlosy. Okryl je jednak welnianym zeglarskim beretem, tak ze ta zwracajaca uwage czupryna byla teraz prawie niewidoczna. Poruszajac sie zrecznie i szybko, ruszyl tropem pieciu siedzacych tu niedawno ludzi. Wyszedlszy na zewnatrz, rozgladal sie przez chwile dookola, dopoki w niedalekiej bramie nie ukazal sie inny mlody czlowiek, ktory podszedl don szybko. -I co? - spytal Dash jasnowlosego. -Wroc i powiedz swemu pracodawcy, ze wsadzil kij prosto w gniazdo szerszeni. Tim Jacoby udal sie po wytyczne do Jacoba Esterbrooka. Pojde za Jacobym... moze uda mi sie podsluchac, co knuje wespol z Esterbrookiem. -Coz - odpowiedzial Dash. - Nie probuj jednak wspinac sie po dachach i zwisac do gory nogami nad oknami. Nigdy ci to za dobrze nie wychodzilo. Jimmy usmiechnal sie do mlodszego brata. - No... a ty byles gorszy w myszkowaniu po cudzych kieszeniach. - Ujal brata za ramie. - Jestes pewien, ze ojciec wierzy w te moja kolacje u ciebie? -Tak mu powiedzialem - wzruszyl ramionami Dash. - Nie martw sie. Jak wpadniemy w tarapaty, dziadek jakos to z ojcem zalatwi... Dziadunio zawsze przychodzi nam w sukurs. No, chyba zebys dal sie gdzies zabic. -Trzeba nam sie pospieszyc. Szanowni spiskowcy maja tu wrocic za dwie godziny. Dobrze by bylo, gdybys na wszelki wypadek podstawil kogos wewnatrz, bo moze sie zdarzyc, ze nie zdaze przed Jacobym. - Poklepal brata po ramieniu. - Zobaczymy sie pozniej. Dash dal nura w mrok, a Jimmy podszedl do miejsca, gdzie wczesniej ukryl konia. Skoczywszy na siodlo, ruszyl ku wschodniej bramie, ogladajac sie za siebie kilka razy, by sprawdzic, czy nikt go nie sledzi. Wyjezdzajac z miasta, ujrzal niedaleko w przodzie sylwetke Jacoby'ego. Idacy pieszo kupiec byl widoczny dosc wyraznie na tle nieba oswietlonego blaskiem wiekszego z dwu ksiezycow. Sledzacy go Jimmy musial nieco zwolnic, by ofiara nie nabrala podejrzen. Gdy dotarl do otaczajacego posiadlosc Esterbrooka muru, przekonal sie, iz ukradkowe wdarcie sie wewnatrz nie bedzie szczegolnie trudne. Trudniejsza sprawa, pomyslal, moze byc wyniesienie stamtad glowy calej i nietknietej... Jimmy wraz ze swoim bratem, Dashem, wychowal sie w palacu w Rillanonie, gdzie ich ojciec, Arutha, pracowal dla Diuka Krondoru. Arutha - nazwany tak na czesc ostatniego z krondorskich ksiazat - wzrastal w warunkach o wiele bardziej sprzyjajacych spokojnemu dziecinstwu, niz te, ktore przypadly w udziale ich dziadkowi. Wnukowie chloneli opowiesci dziadka i kiedy nieco podrosli, caly palac nawiedzila plaga dwu wszedobylskich chlopcow, ktorzy wspinali sie po scianach, przeskakiwali z dachu na dach, otwierali wytrychami wszelkie mozliwe i niemozliwe zamki, podsluchiwali narady wielmozow i dostojnych panow, i w ogole przysparzali wszystkim utrapien znacznie przekraczajacych te, jakich mozna sie spodziewac po dwu malych chlopcach. Kiedy osiagneli wiek odpowiednio dziewieciu i jedenastu lat, ich stateczny ojciec postanowil, ze moze ich nieposkromione talenty nieco utemperuje surowe zycie na polnocnych rubiezach. Obu spakowano i wyslano pod straza do Crydee, gdzie wladal krolewski kuzyn, Diuk Marcus. Ten wytrzymal z nimi dwa lata, po czym odeslal do Rillanonu dwu ogorzalych mlodzikow, ktorzy nauczyli sie tam lesnego kunsztu, sztuki mysliwskiej, zhardzieli... i stali sie juz absolutnie niepoprawnymi lobuziakami. Podczas kolejnych pieciu lat obu urwisow kilkakrotnie wyrzucano z palacu (niekiedy czynil to ojciec, niekiedy dziadek), liczac na to, ze ze skrucha odkryja, jakie to dla nich szczescie, iz urodzili sie wsrod elity Krolestwa. Za kazdym razem chlopcy jednak niezle dawali sobie rade, zarabiajac na zycie wlasna zrecznoscia, czesto tez korzystali z umiejetnosci, ktore onegdaj doprowadzily do rozpaczy sluzbe palacowa. Dwukrotnie nawet starli sie z wszechpoteznym rillanonskim Stowarzyszeniem Zlodziei - i w obu przypadkach udalo im sie wyniesc calo karki. Podczas ich ostatniej banicji z palacu ojciec po trzech tygodniach dal za wygrana, polecil ich odszukac - i ku swemu niemalemu zdumieniu odkryl, ze obaj maja sie calkiem dobrze, jako wspoludzialowcy najlepszego burdelu w porcie (ktory zreszta pod ich zarzadem zaczal przynosic wieksze zyski). Udzialy wygrali w karty. Teraz Jimmy uwiazal konia z dala od drogi, w miejscu, gdzie nie mogl go zobaczyc wracajacy od Esterbrooka Jacoby. Podszedl do bramy i przyjrzal sie jej pobieznie. W kilka sekund pozniej, po jednym sprawnym podskoku, mogl juz zajrzec ponad nia do srodka. Przeskoczywszy przez brame, ruszyl w strone domu, trzymajac sie sciezki i kryjac za niskim, ozdobnym zywoplotem. Dotarl do glownego budynku i rozejrzal sie dookola. Nie wiedzial, gdzie znajduje sie biblioteka Jacoba - poza tym ze byla na parterze, o czym kiedys wspomnial mu Dash. Przeklal sie za glupote - mogl przecie spytac o szczegoly. No coz, przygotowanie akcji, jak to nieraz wytykal mu braciszek, nigdy nie bylo jego mocna strona. Dash byl bardziej przebiegly i przewidujacy. Spojrzal na kilka okiennic, lecz nie zobaczyl ruchu za zadna z nich. W koncu jednak trafil pod okno komnaty oswietlonej skapo przez pare swiec - i uslyszal podniesione glosy. -Timothy! Nie przychodz tu wiecej do mnie z zadaniami! Jimmy zaryzykowal spojrzenie do srodka i zobaczyl Timothy'ego, opartego o stol zbielalymi piesciami i wrzeszczacego do Esterbrooka: -Trzeba mi zlota! Duzo zlota! Esterbrook machnal dlonia, jakby chcial odegnac wiszacy w powietrzu smrod. - I ja mam ci je dac, ot, tak sobie, za nic... moj panie? -No to mi pozycz... szlag by cie... -Ile? - spytal Esterbrook. -Jacob... nabylem opcji za szescdziesiat tysiecy sztuk zlota! Jesli nie dostarcze zboza, przepadnie mi wszystko... chyba ze w ciagu najblizszych trzech dni pojawi sie jakies ziarno do kupienia! -Timothy... twoj majatek znacznie przekracza szescdziesiat tysiecy. -To nie cena zboza! - ryknal Timothy. - To umowna kara, jesli zboze nie zostanie dostarczone! Na bogow... teraz cena wynosi trzy sztuki srebra za buszel i ciagle idzie w gore! I nigdzie nie ma zboza na zbyciu! Kazdy mlynarz w Krondorze skamle pod drzwiami handlarzy. Ktos skupil cale zbiory... -A co z tym tanim zbozem, ktore sprowadziles z Kesh? - spytal Esterbrook. -Dostarczymy je jutro, ale to mniej niz polowa naszych kontraktow. Skad mialem wiedziec, ze ten maly karaluch i jego wspolnicy zamowia piec razy tyle zboza? Zamiast go wykonczyc, przysporzylismy mu tylko majatku. Cena rynkowa podwoila sie ponad to, cosmy wtedy ustalili. Jacob oskarzycielsko wymierzyl palec w Timothy'ego. - Jestes chciwy... a to niedobrze. Ale gorsze jest to, zes glupi. Pozwoliles, by twoja niechec do Roo Avery'ego zacmila ci zdolnosc chlodnej kalkulacji. A najgorsze, ze zabiles zupelnie niewinnego czlowieka tylko za to, ze zawiazal z nim spolke. Jestes jedynym czlowiekiem w Krondorze, z ktorym tamci w ogole nie zechca negocjowac... i nikt nie da ci szansy, bys sie jakos z tego wygrzebal. -Zabilem niewinnego? - zaperzyl sie Timothy. - No... moj panie! Zapytaj mego ojca. On znal Helmuta Grindle'a. Tamten wiedzial, gdzie czlek ma gardlo i jak trzymac sztylet. Zreszta... to byl przypadek. Avery ma psie szczescie do tego, by rabowac mi towary, ktorych nie da sie zastapic niczym innym... a moi klienci nie sa sklonni do milosierdzia. -Znow przemycasz narkotyki dla Szydercow, co? - W glosie Esterbrooka pojawil sie niesmak. - No coz... znasz przyslowie: jak sobie poscielesz... -Pozyczysz mi to zloto, czy nie? - zapytal po chwili milczenia Jacoby. -Ile? -Jezeli zboze pojawi sie na rynku w ciagu dwu dni, jakos sobie poradze z szescdziesiecioma tysiacami sztuk zlota. Tyle mi trzeba, by wykupic deWitta i innych, ktorzy weszli w ten interes, boja ich do tego zaprosilem. Jezeli zboza nie bedzie... no... nie masz tylu pieniedzy, by mnie uratowac. DeWitt nie bedzie jedynym, ktory opusci miasto, by uniknac wiezienia. - Jacoby znizyl glos, tak ze Jimmy musial dobrze wytezyc sluch. - Ale jezeli mnie wezma, Jacob, to pamietaj... by zyskac mniejszy wyrok, moge opowiedziec ksiazecym o sprawach, o ktorych chetnie uslysza. Ja wytrzymam kilka lat wiezienia... Ale ty, Jacob, nie jestes juz mlodzikiem. Pomysl o tym... Esterbrook rzeczywiscie zaczal sie zastanawiac. Spojrzal ku oknu i choc Jimmy blyskawicznie dal nura w cien, uslyszal, jak stary podchodzi do okna. Mlodzik zamarl w bezruchu. -Cos chyba widzialem... - uslyszal glos Esterbrooka. -Masz przywidzenia - odparl Jacoby. Jimmy uslyszal skrzypienie piora po pergaminie. -Masz tu list do mojego ksiegowego - odezwal sie po chwili Esterbrook. - Dostaniesz pieniadze. Ale uwazaj. Jesli mnie zawiedziesz, zrzuce wine na twojego ojca... i nawet nasza stara przyjazn cie nie obroni. -Dziekuje, Jacob - odpowiedzial Timothy tonem zimniejszym niz woda ze zrodla spod lodowca. Jimmy uslyszal trzasniecie drzwi i zaczal sie zastanawiac nad odwrotem. Wiedzial, ze kon Jacoby'ego byl w stajni, pomyslal wiec, ze jezeli sam sie pospieszy, zdazy dopasc swojego, zanim Jacoby dotrze do bramy wyjsciowej. Mial sie juz ruszyc, kiedy uslyszal, ze do biblioteki wchodzi ktos nowy. - Ojcze? Zaryzykowal zerkniecie do srodka i zobaczyl, ze do gabinetu weszla mloda kobieta o niezwyklej urodzie. Na pierwszy rzut oka musial przyznac, ze mowiac o jej pieknosci, Dash wcale nie przesadzil. Na wlasne oczy mogl teraz zobaczyc, dlaczego tak byli zauroczeni Roo i Duncan Avery, a takze - wedle relacji Dasha - Jason. Wraz z bratem wyrosli i wychowali sie niemal w samym centrum wladzy Krolestwa i wiele pieknych kobiet skladalo wnukom Diuka Krondoru dowody swego... zyczliwego zainteresowania. Dzialo sie tak od dawna, wlasciwie od czasow, kiedy sami zaczeli zwracac uwage na dziewczeta. Wykorzystywali te sytuacje jak sie dalo i ich doswiadczenia z plcia odmienna siegaly znacznie dalej, niz mozna by sie spodziewac po chlopakach w ich wieku; w sumie jednak nauczyli sie rowniez odrozniac ziarno od plew. Jimmy, jak przedtem jego brat, natychmiast uznal Sylvie Esterbrook za osobe ogromnie niebezpieczna, ktora bez trudu znajduje sobie poteznych sojusznikow. -Jaki byl powod tych wrzaskow? - spytala Sylvia. - Tim znow zachowal sie prostacko? -Probowal - odpowiedzial stary. - Wyglada na to, ze mlody Avery nie tylko uniknal zastawionej nan pulapki, ale -jak to sie mowi - sam zapolowal na mysliwych. Musialem pozyczyc Timowi szescdziesiat tysiecy sztuk zlota... w przeciwnym razie bylby zrujnowany. -To znaczy, ze Tim bedzie probowal zabic Ruperta? -To niemal pewne. -Pozwolisz mu na to? - spytala Sylvia. Jacob wstal i obszedl biurko, podchodzac do corki. - Mysle, ze nie powinienem sie wtracac. Sadze, ze nadszedl czas, bysmy odwiedzili nasza wiejska posiadlosc. Jak wrocimy, powinno juz by c po sprawie... -Dobrze, tatku... ale jesli ktos juz musi zostac zabity, zalatw to szybko... Zycie na wsi jest takie nudne... Na wschodnich dworach Jimmy spotykal juz wczesniej wyrachowane kobiety, ale Sylvia Esterbrook wydala mu sie najbardziej podstepna i zimna istota, jaka znal. Bardzo chcial wysluchac dalszej czesci rozmowy, wiedzial jednak, ze nie moze dac sie zbytnio wyprzedzic Timowi. Ruszyl ku murowi zewnetrznemu, zastanawiajac sie, czy powinien ostrzec Avery'ego. Potem przypomnial sobie, jak piekna byla panna Esterbrook i ze to malo prawdopodobne, by ktos taki jak Roo zyskal sobie wzgledy tak urodziwej panny. Doszedl do wniosku, ze martwi sie niepotrzebnie... Slyszal w mroku tetent konia Jacoby'ego gnajacego juz droga i odglos zamykanej bramy. Przypadl na chwile do ziemi, by nie spostrzegl go wracajacy do domu sluga, a gdy uslyszal trzask zamykanych drzwi wejsciowych, zerwal sie i blyskawicznie przeskakujac mur, pobiegl do miejsca, gdzie zostawil konia. Wkrotce pedzil juz z powrotem do Krondoru. Liczyl na to, ze Dash zajal juz miejsce w gospodzie, bo niewielka mial nadzieje, ze uda mu sie wyprzedzic Jacoby'ego i usadowic przy sasiednim stole w pozycji pijaczka. W domu Esterbrookow tymczasem stary zamknal okno. -Zdrowie starego Fredericka nie jest juz takie jak niegdys. ... podejrzewam, ze juz niedlugo Tim przestanie sie zupelnie kontrolowac. Lepiej bedzie dla nas, jezeli do rozstrzygniecia sporu pomiedzy nim a Rupertem dojdzie jak najszybciej... Jedno z dwojga: albo sie pozbedziemy bardzo niebezpiecznego mlodego czlowieka, ktory pewnego dnia moze zyskac ogromna wladze... albo pozwolimy, by przepadl nasz sprzymierzeniec, niepewny i moze bardziej niebezpieczny jako sojusznik niz jako wrog. Tak czy owak, my na tym zyskujemy... -Jesli Roo zabije Tima, jakaz odniesiesz z tego korzysc? Nie jest twoim wspolnikiem, a jezeli sie dowie, ze to ty maczales palce we wszystkim, co ostatnio dzialo sie w miescie, to malo prawdopodobne, by zechcial sie z toba wdawac w jakies interesy... -Jezeli Tim go zabije, to kwestia ta pozostanie czysto akademicka. Jezeli zas on zabije Tima, to z czasem stanie sie mlodym czlowiekiem o rozleglych wplywach... a juz moja w tym glowa, by poparl nasza sprawe. Licze tez na to, ze do robienia interesow ze mna sklonia go... twoje wdzieki. -Chcesz, zebym za niego wyszla? -Nie... on juz jest zonaty... Dziewczyna rozesmiala sie i zabrzmialo to niezwykle melodyjnie... jakby ktos uderzal w lodowe dzwoneczki. - A to lotrzyk... Nie wspomnial mi o zonie. Coz, trzeba mi zatem bedzie uwiesc tego brzydala i zostac jego kochanka... -Ale tylko wtedy, kiedy Timowi nie uda sie go zabic, coreczko... -Tak, papo... Podac kolacje? Roo nawet nie drgnal, gdy do stolu podszedl Jacoby i cisnal nan zwiniety rulon pergaminu. Pergamin podniosl Masterson, po czym spojrzal na zionacego wrogoscia kupczyka i rzekl: - Macie zboze, prawda? -Owszem - odpowiedzial Jacoby, ktorego wscieklosc przeksztalcila sie w zimny, morderczy gniew. - Dzis rano pojawil sie pewien posrednik... i mam juz tyle, ile trzeba, by sprostac kontraktowi. Roo z najwyzszym trudem zmusil sie do zachowania kamiennej twarzy. Rzekomy posrednik byl to w istocie Luis, ktory sprzedal zboze Jacoby'emu po cenie znacznie wyzszej niz ta, jaka mu teraz placili. Roo udala sie niemala sztuka - sprzedal to samo zboze dwa razy i za kazdym razem zarabial na transakcji. Jacoby spojrzal z nienawiscia na Roo. - Avery... - rzekl spokojnie. - Nie wiem, jaka nam tu wyciales sztuke, ale wyczuwam smrod gorszy od zapachu zdechlego przed miesiacem kota. Kiedy sie dowiem w czym rzecz, i jak tego dokonales, wtedy sie porachujemy... Roo wstal powoli, by nie sprowokowac przeciwnika do walki w Domu Barreta. Potem rownie wolno wyszedl zza stolu i spojrzal w twarz wyzszemu od niego przeciwnikowi. - Powiedzialem ci juz wtedy, gdy odbieralem ci noz, ze nie bedziesz pierwszym wrogiem, z jakim przyjdzie mi sie zmierzyc. Ale zabijajac starego czlowieka tylko po to, by wyrownac rachunki ze mna, posunales sie za daleko. Jesli jestes gotow na smierc, to mozemy to zalatwic od reki... wyjdzmy tylko na ulice... Jacoby zmruzyl oczy i zacisnal szczeki, ale nie rzekl ani slowa. Stal przez chwile bez ruchu, a potem odwrocil sie na piecie i wyszedl, przechodzac obok innych, ktorzy czekali w kolejce, by zalatwic swe interesy z mlodym rekinem i starymi kaszalotami. Kiedy Roo wrocil na swoje miejsce, Masterson powiedzial: - Sprzedanie mu zboza, tak by mogl sprostac zobowiazaniom, przysporzylo nam troche grosza, ale wszyscy bysmy chyba mogli spac spokojniej, gdybysmy raz na zawsze skonczyli z firma "Jacoby i Synowie"... -Gdybysmy to zrobili, polalaby sie krew - rzekl Roo. I dodal, spojrzawszy na Mastersona: - Raz juz siedzialem w celi smierci i nie mam zamiaru ponownie ogladac jej od srodka. - A potem usmiechnal sie przewrotnie: - Jak sadzisz, co zrobi Jacoby, kiedy sie dowie, ze to mysmy sprzedali mu zboze, ktore nastepnie, ze strata, odsprzedal nam ponownie? -Moze go trafic szlag... - kiwnal glowa Masterson. Pojawili sie nowi oferenci, niektorzy nawet ze zbozem, dostarczanym ostroznie na rynek po cenach ksztaltowanych wedle wymagan rynkowych. Inni prosili o zwloke w terminach dostawy... Wedle wczesniejszej umowy, wszyscy trzej wspolnicy wysluchiwali propozycji kompromisowej i najczesciej jako rekompensate przejmowali czesc udzialow danej spolki czy towarzystwa. Pod koniec dnia Spolka Handlowo Dzierzawna Morza Goryczy kontrolowala dwa mlyny, szesnascie statkow, pol tuzina skladow i duzych sklepow, i inne majetnosci w Ylith, Carse oraz pod Krzyzem Malaka. Pod wieczor Roo przetarl dlonia twarz i spytal: - Jak stoimy? Masterson spojrzal na Lendera, ktory zajrzal w rachunki wynajetemu na te okazje skrybie. - Podczas ostatnich czterech dni, zagarneliscie panowie udzialy, ktore sa warte, liczac skromnie, milion czterysta tysiecy zlotych suwerenow. Aktualnie ocenilbym Spolke Handlowo Dzierzawna Morza Goryczy na ponad dwa miliony sztuk zlota. Kiedy sprzedamy zboze, ktore sprowadzamy z Bordon i Port Natal, osiagniemy ponad trzy miliony sztuk zlota. Mimo ze czul sie zmeczony jak po calodziennych cwiczeniach z de Longueville'em, Roo nie mogl powstrzymac szerokiego usmiechu. - Niech mnie grom strzeli! - rzekl z podziwem. -Kiedy przyjecie? - spytal Masterson. - Jakie przyjecie? - zdziwil sie Roo. -Jest juz tradycja w naszym klubie, ze nowo przyjety czlonek syndykatu wydaje przyjecie dla wspolnikow i tych wszystkich, ktorzy maja z nim jakies wspolne interesy. Wziawszy pod uwage fakt, ze obecnie masz interesy z kazdym niemal przedsiebiorca w Krondorze i polowa kupcow w Kesh i Queg... no, musisz miec naprawde spory dom... -Przyjecie, powiadasz... - zamyslil sie Roo. Potem przypomnial sobie dom naprzeciwko. - Juz niedlugo... Odwrocil sie do Lendera. - Czy moglbys sprawdzic, kto jest wlascicielem tego opuszczonego domu po drugiej stronie ulicy, i ile by za niego chcial, gdyby znalazl sie jakis kupiec? -Zaraz sie tym zajme - obiecal Lender. -Panowie... - Roo wstal z fotela. - Zechciejcie mi wybaczyc, ale musze isc do domu. Od czasu, kiedysmy rozpetali te afere, zona i dziecko prawie mnie nie widywali. Musze znow odzyskac ich wzgledy... Przy drzwiach jeszcze zostawil wiadomosc, ze gdyby ktos go szukal, niech zajrzy do biur firmy "Avery i Syn". A potem poszedl prosto do domu. Karli zerknela nan niesmialo, gdy wchodzil do jadalni. Roo usmiechnal sie do zony. - Musze ci cos powiedziec. Dziecko wiercilo sie niespokojnie i Karli przez chwile nie odpowiadala, uspokajajac coreczke. Wreszcie spojrzala na meza. -Tak? Roo przyciagnal sobie krzeslo i usiadl. Obejmujac zone ramieniem, powiedzial: - Jestes zona jednego z najbogatszych ludzi w Krolestwie. - I zachichotal jak uliczny urwis, ktoremu udala sie nie lada psota. -Piles! - zachnela sie Karli. -Kobieto! - Roo poczul sie urazony. - - Nie jestem pijany! - Wstal. - Jestem tylko bardzo zmeczony i glodny jak wilk. Wezme kapiel, a ty powiedz, prosze, by Rendel jak najszybciej przygotowala mi kolacje. -A z dzieckiem sie nie przywitasz? - spytala Karli. -Przecie to jeszcze szkrab, ktory niczego nie rozumie! - zmieszal sie Roo. - Skad ona ma wiedziec, czy sie z nia przywitalem czy nie? Karli zrobila taka mine, jakby obojetnosc Roo prawdziwie nia wstrzasnela. - Roo, ona musi w koncu poznac swego ojca! - Podniosla dziecko wyzej. - Wiesz... dzisiaj sie do mnie usmiechnela. -Nie mam pojecia, o czym mowisz. - Potrzasnal glowa Roo. - Musze sie wykapac. A... jeszcze jedno... Kupujemy dom - rzucil przez ramie, kiedy wychodzil z pokoju. -Po co? Roo odwrocil sie do zony z twarza pelna gniewu. - Jak to, po co? - wrzasnal tak glosno, ze coreczka wybuchla placzem. - Czy myslisz, ze cale zycie spedze w tym kurniku, jaki wystarczal twemu ojcu? Zamierzam kupic dom naprzeciwko siedziby Barreta! Trzypietrowy budynek... i ma z tylu spore miejsce na ogrodek. - Potrzasnal glowa i wzial glebszy oddech. - Kupie tez jakas posiadlosc na wsi. Bede mial konie, psy i bede polowal z okolicznymi szlachcicami... Kiedy tak mowil, gniew go opuszczal; poczul natomiast niezwykly zawrot glowy. Wyciagnal dlon i ujal klamke. - Musze cos zjesc... Odwrocil sie i ruszyl schodami w gore, zostawiajac Karli przy probie uspokojenia placzacej coreczki. - Mary! - zawolal glosno. - Kapiel... natychmiast! -Sza, coreczko, sza... - mowila tymczasem Karli, ignorujac lzy splywajace jej po policzkach. - Twoj tatus cie kocha... Od zmierzchu do switu grala muzyka. Roo stal przy drzwiach, odziany w najwykwintniejszy stroj, jaki udalo mu sie kupic. Wital kazdego goscia - w miare jak przybywali - i zachowywal sie jak czlowiek, ktory ma caly swiat u swych stop. Na przyjecie przybyl kazdy liczacy sie w Krondorze kupiec oraz wielu sposrod szlachty, ktorzy przyszli jako przyjaciele przyjaciol. Niedawno nabyty dom przebudowano i umeblowano najkosztowniejszymi meblami. Kazdy, kto przez chwile chocby przyjrzal sie otaczajacemu go przepychowi, dochodzil do wniosku, ze naprzeciwko Barreta osiedlil sie czlek wplywowy i bogaty. Obok meza stala Karli odziana w suknie, za ktora zaplacono wiecej zlota, niz moglaby sobie wyobrazic. Mloda gospodyni udawala, ze takie suknie nosi na co dzien. Zerknela niespokojnie na gore, myslac, jak tez w tym calym zgielku czuje sie jej coreczka, ktorej akurat wyrzynaly sie pierwsze zabki. Oczywiscie byla przy niej Mary, ale w sprawach dotyczacych pielegnacji Abigail Karli nie mogla polegac na nikim. Znalezienie wlasciciela posiadlosci trwalo kilka miesiecy, potem trzeba bylo targowac sie o cene, urzadzic dom na nowo i wreszcie zapelnic go meblami. Karli upierala sie, by zatrzymac dom, gdzie sie urodzila i wychowala, Roo zas mial tyle rozsadku, ze wolal sie z nia nie spierac. Kiedy ucichlo echo sprawy zwiazanej z manipulacja zbozowa, okazalo sie, ze jest znacznie bogatszy, niz sie spodziewal. Po powrocie ostatniego statku z Wolnych Miast obliczono zyski i wtedy wyszlo na jaw, ze laczny majatek Spolki Handlowo Dzierzawnej Morza Goryczy, zamiast spodziewanych trzech, siega bez mala siedmiu milionow sztuk zlota. Szarancza rozplenila sie na Yabon i Dalekich Wybrzezach, a ceny zboza osiagnely rekordowe wysokosci. Na domiar wszystkiego kilka innych spolek, w ktorych nabyli udzialy, okazalo sie wyjatkowo dochodowymi i przynoszacymi Roo oraz jego wspolnikom wyjatkowo duze zyski. Roo wiedzial, ze z chwila, w ktorej wielcy (i pomniejsi) przyszli mu zlozyc wyrazy uszanowania, stal sie wazna osobistoscia. Kiedy w otoczeniu orszaku jezdzcow zajechal powoz, z ktorego wysiedli Jimmy, Dash oraz ich ojciec i matka, gospodarz nadal sie tak, ze niewiele braklo, a trzasnelyby szwy w jego nowej kurtce. Zaraz potem w kolejnym powozie ozdobionym miejskimi herbami przybyl Diuk z malzonka. Nawet ci, co przyszli tu z ciekawosci, a w ich cynicznym uznaniu Roo byl gwiazda sezonu, o ktorej zapomni sie po roku, pootwierali geby ze zdziwienia, kiedy ujrzeli przybywajacego w gosci najpotezniejszego czleka w Krolestwie. Pierwszy do gospodarza podszedl Dash, ktory usmiechnawszy sie do Roo, zlozyl pocalunek na policzku Karli i rzekl: - Czy moge przedstawic mojego brata, Jamesa? Dla odroznienia od dziadka nazywamy go Jimmym. Roo usmiechnal sie i potrzasnal dlonia brata swego pomocnika. Postarali sie utrzymac w sekrecie fakt, ze spotkali sie juz wczesniej i ze to Jimmy pomogl Roo w zrobieniu kariery. Zaraz potem pojawil sie czlowiek, ktorego nie mozna bylo pomylic z nikim innym, obaj chlopcy bowiem bardzo go przypominali. -Moj ojciec... - rzekl Dash. - Arutha, Lord Vencar i Earl Dworu. Roo sklonil sie lekko. - Szlachetny panie... - rzekl. - Czynicie mojemu domowi ogromny zaszczyt. Pozwolcie, ze przedstawie moja zone. - Po prezentacji Karli sam zostal przedstawiony Elenie, matce Dasha i Jimmy'ego. -Milo nam, zescie nas zechcieli zaprosic, mosci Avery - oznajmila wciaz jeszcze piekna kobieta. - Z prawdziwa przyjemnoscia przyjelismy wiadomosc, ze nasz syn dobrze sobie radzi w interesie, ktory - zerknela na Dasha - nie jest sprzeczny z prawem. - Lekki akcent Diuszesy zdradzal w niej dawna mieszkanke Roldem. Zaraz za nimi pokazali sie Diuk James i Diuszesa Gamina, ktora powitala Roo bardzo serdecznie. - Bardzo jestem rada, moj panie Avery - odezwala sie Diuszesa - ze spotykam wasci w tak korzystnych okolicznosciach... kiedy bowiem sie poznalismy, nielatwo bylo wyobrazic sobie was w dzisiejszej sytuacji... -Pozwole sobie zauwazyc, pani - rzekl gladko Roo - ze wasza radosc nie ustepuje mojej. Lord James tymczasem nachylil sie do ucha mlodego gospodarza. - Roo... nie zapominaj, ze jestes tylko smiertelnikiem... Roo zmruzyl oczy i lekko sie zmieszal, Diuk jednak juz go minal i wszedl do rozleglego hallu ze schodami - inni goscie czekali na zewnatrz w ogrodzie. Wszystko akurat kwitlo - Roo zaplacil sporo za w pelni rozwiniete rosliny i mimo wszystko Karli wkrotce polubila nowy ogrod. Roo jednak nie omieszkal zauwazyc, ze nowy dom nie za bardzo jej przypadl do gustu. Z holu wyszedl Jerome Masterson, ktory stanawszy za Roo, szepnal mu do ucha: - Sam Diuk Krondoru! Chlopcze, to nieslychany sukces... - Poklepal Roo po ramieniu. - Dostaniesz tyle zaproszen na kolacje, ze nie sprostasz im w ciagu roku. Przyjmij tylko te najwazniejsze... ale pozostalym odmawiaj bardzo uprzejmie. - Raz jeszcze klepnal Roo po ramieniu i znikl w tlumie. -Pojde zobaczyc, co z Abigail - odezwala sie Karli. Roo ujal zone za reke i delikatnie ja pocalowal. - Nic jej nie bedzie... Na gorze jest przeciez Mary, i gdyby cos sie stalo, przy szlaby cie powiadomic... Nie przekonal chyba Karli, ale zostala przy nim. Tetent konskich kopyt oznajmil przybycie Jadowa Shati i kilku kompanow z garnizonu. Roo powital ich serdecznie, z kazdym wymieniajac uscisk dloni. - Jak noga? - spytal Jadowa. Na czarnej twarzy pojawil sie szeroki usmiech odslaniajacy niemal wszystkie biale zeby. - Swietnie... choc teraz wiem, kiedy bedzie padalo. - Poklepal sie po lewej nodze. - Juz mi prawie wrocila dawna krzepa... Roo przedstawil dawnego kompana zonie, i Jadow poprowadzil wojakow do srodka. Roo nie znal zadnego z nich. Usmiechnal sie do siebie - musieli to byc nowi towarzysze wygi, ktorzy przyszli tu zwabieni obietnica darmowej wyzerki i napitku. Nieco pozniej Karli przekonala Roo, ze powinna pojsc i zobaczyc co z dzieckiem. Gdy tylko odeszla, przed wejsciem zatrzymal sie spory powoz i Roo poczul, ze jego serce znow zaczyna wyprawiac dzikie harce - poznal bowiem nowych gosci. Z powozu wysiedli Jacob Esterbrook i jego corka - na widok ktorej Roo zaschlo w gardle. Sylvia pozwolila, by odzwierny zdjal jej plaszcz; miala na sobie suknie skrojona wedle najnowszej mody - z tak glebokim wycieciem z przodu, iz konserwatywne damy na dworze okrzyknelyby ja bezwstydnica. Stary odzial sie kosztownie, lecz nieco staromodnie - mial na sobie krotka kamizelke pod jednorzedowa kurta z zabotem, czarne obcisle spodnie i trzewiki z czarno wyprawionej skory ze srebrnymi klamerkami. Przybyl z gola glowa, a w dloni trzymal zwykla laske z hebanowa glowka. Roo ujal Sylvie za dlon, ktora po chwili wypuscil niechetnie, by przywitac sie z jej ojcem. -Roo... - odezwal sie Jacob, gdy wymienili uscisk rak. - Musze przyznac, mlodziencze, ze doskonale sobie poradziles... Trzeba nam sie wkrotce spotkac i omowic kilka spraw... Ruszyl dalej, Sylvia jednak zatrzymala sie na chwile. - Wrocilismy niedawno ze wsi, Roo... i chcialabym, zebys znow zajrzal do nas na kolacje... nie kaz mi czekac... - Nie spuscila oczu pod jego palacym spojrzeniem, a jego imie wymowila tak, ze zadrzaly pod nim kolana. A potem pochylila sie do jego ucha. - Naprawde... nie kaz mi czekac... I juz szla dalej, otarlszy sie piersia o jego ramie. Odwrocil sie, by za nia spojrzec. -A ktoz to taki? - rozlegl sie obok glos Karli. Odwrocil sie raptownie i ujrzal, ze Karli zdazyla juz wrocic z gory i stala obok niego. Zamrugal. - Aaa... to byl Jacob Esterbrook i jego corka... Sylvia, czy jakos tak... Karli parsknela z dezaprobata. - Ta kobieta nie ma za grosz wstydu... pokazywac sie publicznie prawie nago! I popatrz tylko, jak wszyscy pozeraja ja wzrokiem! Mezczyzni! . Roo zmarszczyl brwi, poniewaz jednym z pozeraczy byl Duncan, ktory szybko i sprawnie przywlaszczyl sobie Sylvie. Roo odwrocil sie do nastepnego z gosci. -No wiesz... - rzekl wyrozumiale, mowiac do Karli katem ust. - Jest ladna, a jej ojciec to jeden z najbogatszych ludzi w Krondorze... i nie ma synow. Nie lada to zdobycz dla kazdego kawalera... -Ale ani tobie, ani innym zonatym mezczyznom na sali -- zauwazyla cierpko Karli - nie przeszkadza to gapic sie na jej prawie obnazone cycki. - Ujmujac dosc zaborczo ramie Roo, dala mu niedwuznacznie do zrozumienia, ze bedzie tak stac az do przybycia ostatniego z gosci. Przyjecie trwalo cala noc i Roo nie umial sobie przypomniec pozniej najkrotszego chocby fragmentu rozmowy z ktorymkolwiek z gosci. Pamietal tylko niejasno, ze gdy chodzilo o interes, odsylal wszystkich do Jerome'a albo zapraszal na nastepny dzien do Barreta. Robil co mogl, usilujac przypomniec sobie, z kim i o czym rozmawial, prawda jednak wygladala tak, ze upil sie winem i sukcesem. Byl jednym z czterech udzialowcow Spolki Handlowo Dzierzawnej Morza Goryczy, ale powszechnie to jego wlasnie uwazano za glowna sprezyne jej olsniewajacego sukcesu. Kobiety z nim flirtowaly, mezczyzni starali sie wciagnac go do rozmowy, a on przez cala noc staral sie pamietac tylko o dwu sprawach: o tym, by sie plawic w blasku chwaly... i by nie stracic z oczu Sylvii Esterbrook. Za kazdym razem, gdy ja widzial po drugiej stronie komnaty, zapieralo mu dech w piersi, a gdy podchodzil do niej jakis mezczyzna, wzbieral w nim gniew. Karli zmuszala go do nieustannego krazenia wsrod gosci, pozwalajac jedynie na zatrzymanie sie na chwile rozmowy z Diukiem i jego rodzina. Wdajac sie w towarzyskie pogawedki z przedstawicielami szlachty, zapominala na moment, ze jeszcze niedawno byla wsciekla na Roo za sposob, w jaki gapil sie na Sylvie. Dwukrotnie musiala biec na gore, by zajac sie Abigail, i za kazdym razem, gdy wracala, widziala Roo zapatrzonego w corke Esterbrooka. Wreszcie tlum gosci zaczal sie przerzedzac - wszyscy ruszyli z wolna ku wyjsciu. Gdy Roo i Karli stali przy drzwiach, podszedl do nich Jacob i ujal gospodarza pod ramie. -Dziekuje, Rupercie, zes nas zaprosil na uroczyste otwarcie nowego towarzystwa. Pani Avery... - usmiechnal sie do Karli. - Milo mi bylo pania poznac. Karli rowniez sie usmiechnela, ale zaraz potem czujnie rozejrzala sie dookola. - A gdziez to panska corka, panie Esterbrook? -O... - usmiechnal sie. - Z pewnoscia sie znajdzie. - Wzial od odzwiernego plaszcz i czekajac na swoj powoz, zlozyl go sobie na ramieniu. - Nie watpie, ze przynajmniej kilku chlopcow ofiarowalo sie, ze ja odprowadza do domu. Ja sam nie potrafie juz, jak dawniej, szalec do rana... -Chetnie temu wierze - odparla Karli glosem, ktorym mozna by chlodzic krasnoludzka gorzalke. W chwile pozniej wyszli Diuk James, jego zona i ich syn z malzonka. Pozegnali sie uprzejmie, co ponownie napelnilo duma serce Karli. Wielu moznych i wplywowych ludzi odwiedzalo dom jej ojca, zaden jednak nie zlozyl mu wizyty oficjalnej. W pierwszy zas wieczor, kiedy otwierala swoj nowy dom, przyszli zlozyc wyrazy szacunku najpotezniejsi ludzie w Krolestwie... poza rodzina krolewska. Widzac, ze ani Dash, ani Jimmy nie towarzysza rodzicom, Roo przeprosil na chwile zone i pobiegl cos sprawdzic. Jimmy'ego znalazl pograzonego w rozmowie z urodziwa corka mlynarza, pracujacego ostatnio dla Spolki Morza Goryczy. Roo nawet nie pofatygowal sie z przeprosinami, tylko ujal mlodzienca za lokiec: - Gdzie Dash? Jimmy obejrzal sie przepraszajaco przez ramie na dziewczyne, z ktora rozmawial, i obiecal, ze za chwile wroci. - Tam jest! - rzekl do Roo, pokazujac przeciwlegly rog sali. Spora czesc salonu zajmowal krag mlodych ludzi skupionych wokol Sylvii Esterbrook. U jej boku stal Duncan, ktory z czarujacym usmiechem snul jedna ze swoich najbardziej porywajacych historii - w ktorej oczywiscie odgrywal glowna, skromna, lecz heroiczna role. Sylvie to bawilo, ale mlodzi ludzie byli wsciekli. Dash stal nieopodal i przygladal sie wszystkiemu z mina badacza przyrody, obserwujacego jakies zajmujace zjawisko. -Teraz jego kolej... -Na co? - zdumial sie Roo. -No... po kolei pilnujemy naszej panny Esterbrook, by nikt z tych mlodych holyszow nie skorzystal z jej... przychylnosci. - Obejrzal sie ku dziewczynie, z ktora rozmawial. - Ta mloda dama jest... bardzo interesujaca, i choc wlasciwie to nie ja, tylko Dash jest twoim pracownikiem, pomyslalem, ze to bedzie po bratersku, jak przypilnuje dla ciebie twoja przyjaciolke... a ja tymczasem wykorzystam ten czas na blizsze poznanie... tego... slodkiego dziewczecia... -Moja przyjaciolke? - syknal Roo, ktoremu spokoj Jimmy'ego nagle zepsul humor. - Pilnujecie Sylvii Esterbrook? -Nie byloby dobrze - wyszeptal Jimmy - gdyby ktorys z tych mlodych cymbalow wypil krzyne za wiele i dla takiego gladkiego tyleczka zrobil z siebie durnia, prawda? Pan Esterbrook to wazna osobistosc w miescie, zgadza sie? -Chyba masz racje - odparl Roo. - Czy Dash zamierza ja odwiezc do domu? -Albo on, albo Duncan - rzekl Jimmy. Roo kiwnal glowa. - Wracaj do swojej mlodej damy. - Ruszyl miedzy gosci, dopoki nie znalazl Luisa, ktory siedzial rozparty na krzesle pod sciana i trzymal niesprawna dlon w kieszeni swej nowej kurtki. Widzac Roo, zdrowa dlonia podniosl kielich z trunkiem. -Senior - zwrocil sie do gospodarza w swoim ojczystym dialekcie. - Wyglada na to, ze wazna z wasci figura... -Dziekuje - mruknal Roo. - Kto pilnuje skladu? -Bruno, Jack i chyba Manuel. A bo co? -Po prostu sprawdzam. - Rozejrzal sie dookola. - Jak bedziesz wychodzil, to popros Duncana, by tam z toba zajrzal... Po prostu sprawdzcie, czy wszystko w porzadku. Luis zerknal ponad ramieniem Roo i zobaczyl Duncana stojacego obok Sylvii. -Rozumiem - rzekl po chwili. Wstal. - Ale to podsuwa mi jeszcze jedna mysl. -Jaka? - spytal Roo, wciaz myslac o czyms innym. -Chcialbym znalezc sobie inna kwatere. -Co? - zdumial sie Roo, ktory w jednej chwili zapomnial o wszystkim innym, zwracajac cala uwage na stojacego przed nim Luisa. -Jestem czlowiekiem, ktory ma... skromne potrzeby, a twoj kuzyn, Duncan... jakby to powiedziec... lubi towarzystwo. Polubilem moja prace, ale niewiele mam czasu na odpoczynek... zwlaszcza nocami... Pomyslawszy przez chwile o wszystkim, Roo zdal sobie nagle sprawe, ze pensja, jaka ostatnio placil Duncanowi, pozwalala mu co noc sprowadzac sobie nowa dziewke. Dom, ktory dzielil z Luisem, byl niewielki - co stwarzalo istotne problemy lubiacemu samotnosc Rodezjaninowi. -Dobrze... poszukaj sobie jutro nowej kwatery. Pokryje koszta. Niech to bedzie mile, spokojne miejsce. -Dziekuje - odparl Luis, a na jego twarzy pojawil sie rzadki na niej gosc - usmiech. - Powiem Duncanowi, ze mamy potem zajrzec do skladu. Roo kiwnal glowa i wrocil do drzwi, gdzie Karli dzielnie zegnala gosci. - A, tu jestes - powitala go z pochmurnym spojrzeniem. - Gdziezes sie podziewal? -Rozmawialem z Luisem - wyjasnil, pozegnawszy kolejnych wychodzacych gosci. - Chce sie przeniesc do nowego mieszkania, pozwolilem mu wiec, by sobie znalazl takie, ktorego nie bedzie musial dzielic z Duncanem. -To akurat moge zrozumiec - mruknela Karli. Roo westchnal ze znuzenia. Wiedzial, ze podczas tych rzadkich okazji, gdy Duncan odwiedzal ich w domu, nie przypadl Karli do gustu. Bylo w nim cos, co ja razilo, i im usilniej staral sie zdobyc jej sympatie, tym wiecej okazywala rezerwy. Usilowala zreszta ukryc te niechec, Roo jednak widzial to jak na dloni - a kiedy zapytal wprost, Karli nie zaprzeczyla. Wkrotce potem podeszli Luis i Duncan. Obaj sie pozegnali, choc kuzyn nachylil sie do ucha Roo i szepnal: - Wolalbym jeszcze troche zostac, Roo. -Bogac tam... - usmiechnal sie Roo. - Bede spal znacznie spokojniej, jesli obaj zajrzycie do skladu i sprawdzicie, czy wszystko jest w porzadku. -Coz, jak sobie chcesz - rzekl chmurnie Duncan. Roo ujal kuzyna pod reke i odszedl z nim nieco na bok. -Polecilem tez Luisowi, by sobie znalazl inne mieszkanie - rzekl konfidencjonalnie. Ta wiadomosc byla dla Duncana zaskoczeniem. - Co takiego? -No... - rzekl Roo szeptem - stajesz sie coraz bardziej znana osobistoscia... podobnie jak ja... - Zerknal ku miejscu, gdzie w towarzystwie kilku mlodych i moznych panow stala Sylvia Esterbrook. - Pomyslalem, ze moze zechcialbys miec nieco wiecej miejsca na swoje... rozrywki. Poprosilem wiec Luisa, by znalazl sobie inna kwatere. Duncan, ktory w pierwszej chwili nie wiedzial, co rzec, usmiechnal sie nagle. - Dzieki, kuzynie. To ogromna uprzejmosc z twojej strony. Roo odprowadzil Duncana az do drzwi, gdzie mlody pozeracz niewiescich serc pozegnal sie z Karli i wyszedl. Po chwili zblizyl sie do nich Dash. - Zamierzam odprowadzic panne Esterbrook do domu jej ojca... Roo kiwnal glowa, udajac uprzejmy brak zainteresowania. Odwrociwszy sie, zobaczyl, ze Karli bacznie go obserwuje. -Wszystko to trwalo dluzej, niz sie spodziewalem. Moze zechcialabys zajrzec na gore do Abigail? Z ostatnimi goscmi uporam sie sam. Zaraz do ciebie przyjde... Karli zmierzyla go podejrzliwym wzrokiem, Roo zas odpowiedzial jej mina urazonej niewinnosci. W koncu zona kiwnela glowa i szybko ruszyla po schodach na drugie pietro. Roo tymczasem zrobil ostatnie okrazenie po sali, dajac uprzejmie wszystkim do zrozumienia, ze przyjecie dobiega konca. Jerome'a Mastersona znalazl chrapiacego w wygodnym fotelu stojacym w jednej z bocznych komnat. Stary milosnie tulil w ramionach pusta juz butelke keshanskiej przepalanki. Roo dzwignal go za ramie i jakos przeniosl do sali glownej, gdzie zobaczyl swego ksiegowego pograzonego w rozmowie z jakims mlodziencem. Skinawszy dlonia na Jasona, powierzyl mu starego, polecajac odstawic go bezpiecznie do domu. Kiedy dotarl do drzwi wyjsciowych, zobaczyl, ze wychodza wlasnie ostatni goscie - a wsrod nich takze Sylvia Esterbrook z Dashem. Przed wejscie zajezdzal wlasnie wynajety przez Dasha powoz. Sylvia odwrocila sie, by pozegnac Roo, i potknawszy sie - nie przypadkiem! - upadla mu na piers. Roo podtrzymal ja, rozkoszujac sie przez chwile dotykiem sprezystego ciala dziewczyny. -Bogowie! - szepnela z udanym zawstydzeniem. - Musialam wypic za wiele wina... - Spojrzala nan z tak bliska, ze pomiedzy ich twarze z trudem daloby sie wcisnac kartke papieru. -Co pan sobie o mnie pomysli... I jakby pod wplywem chwili, pocalowala go szybko w policzek. - Prosze... niechze pan nie kaze mi na siebie czekac... - Potem jakby sie zreflektowala i zrobila krok w tyl. - Rupercie... raz jeszcze dziekuje za zaproszenie. I prosze mi wybaczyc moja... niezrecznosc... Szybko sfrunela po schodach i podeszla do powozu, gdzie Dash juz trzymal otwarte drzwi. Obejrzawszy sie na swego pracodawce, mlodzik wskoczyl za nia do srodka, a woznica zacial konie. Roo patrzyl za nimi, dopoki pojazd nie przepadl w ulicznym mroku, a potem wrocil do sali. Czekali juz tam na niego trzej wynajeci na te okazje sluzacy, ktorym podziekowal, zaplacil, dodal szczodra premie i odprawil ich do domow. Wiedzial, ze Mary i Rendel juz spia, poniewaz obie mialy wstac o swicie. Zdjal kurtke i cisnal ja na balustrade przy schodach, zbyt zmeczony, by wieszac ja w szafie, ktora zona kupila na odziez. Mysli mial pelne ognistych wizerunkow Sylvii Esterbrook i nie mogl sie uwolnic od wspomnienia jej dotyku... zapachu... ciepla jej warg na swoim policzku. Gdy wchodzil do sypialni, ktora dzielil z Karli, jego cialo drzalo z tesknoty za Sylvia. Rozejrzal sie dookola, zobaczyl, ze Abigail spi w swej kolysce... i poczul ulge. Gdyby coreczka lezala obok zony, wycofalby sie do jednej z komnat goscinnych, nie chcial bowiem jej budzic. Rozebrawszy sie szybko, dal nura pod koce. -Wszyscy juz poszli? - spytala sennie Karli. Wciaz jeszcze lekko podniecony, parsknal smiechem. - Nie, kilku zostawilem w ogrodzie. Obiecalem, ze wypuszcze ich rano. -Jak sadzisz... - spytala Karli, wzdychajac lekko - czy to przyjecie sie udalo? Roo przewrocil sie na brzuch. - Sama ocen... bylas tam i widzialas to samo, co ja... -Mysle, ze tobie sie podobalo... wplywowi mezczyzni... piekne kobiety... Roo po ciemku dotknal ramienia mlodej zony. - Lubie sobie popatrzec - rzekl lekkim tonem. - Jak kazdy mezczyzna... Ale wiem, gdzie jest moj dom... -Naprawde, Roo? - Karli przewrocila sie na bok, by spojrzec mu w twarz. - Wiesz, co mowisz? -Oczywiscie - odpowiedzial. Przyciagnal Karli do siebie i pocalowal. Po chwili byl juz gotow i sciagnal zen koszule. Wzial ja szybko, gwaltownie, wcale nie myslac o jej przyjemnosci... ani o niej. W tych przesyconych namietnoscia i pasja chwilach widzial pod soba w mroku twarz innej kobiety. Dyszac ciezko w momencie spelnienia, przypominal sobie zapach Sylvii i wyobrazal sobie, ze to wlasnie ja dotyka. Gdy zaspokoil swe zadze, odwrocil sie na plecy i zaczal rozmyslac o tym, czy powoz Sylvii dotarl juz do jej domu... Jechali w milczeniu. Dash czekal grzecznie, az dama odezwie sie pierwsza, ona zas milczala uparcie niemal przez cala droge. W koncu otworzyla usta: - Przepraszam... zapomnialam, jak sie pan nazywa... -Dashel - odpowiedzial z usmiechem. - Jameson. Poznala pani mojego ojca i matke. -Panskiego ojca? - Sylvia zmarszczyla brwi, usilujac sobie przypomniec okolicznosci, w ktorych poznala rodzicow tego milczacego mlodziana. -Arutha... Lord Vencar. Sylvia zachnela sie, jakby wiadomosc calkowicie ja zaskoczyla. - Ojej! Zatem panski dziadek to... -Diuk Krondoru - dokonczyl Dashel. - Onze sam... Dziewczyna spojrzala nan tak, jakby nagle ukazal jej sie w zupelnie nowym swietle. - Musialam pana pomylic z tym drugim... co nic prawie nie mowil... -To musial byc Jason -rzekl Dashel. - Twoja uroda, pani, zrobila na nim... eee... niezatarte wrazenie... -A na panu nie? - spytala, jakby sie droczac. -Nie za bardzo - rzucil, usmiechajac sie jeszcze szerzej. -Gotowa bylabym sie zalozyc, ze potrafie pana sklonic do... zmiany nastawienia - powiedziala, pochylajac sie ku przodowi tak, ze bardzo niewiele pozostawila jego wyobrazni. Dash pochylil sie rowniez, dotykajac niemal nosem jej nosa. -O to akurat nie musielibysmy sie zakladac - szepnal konspiracyjnie. - I nagle usiadl sztywny jak kolek. - Na nieszczescie, pani, zareczono mnie z inna. Sylvia rowniez sie cofnela i rozsiadla wygodniej, opierajac plecami o skorzane obicie. - I ktoz jest ta szczesliwa wybranka? -zasmiala sie perliscie, dotykajac paluszkiem policzka. -Nie mam pojecia - odpowiedzial Dash. - Pewnie to corka jakiegos wielmozy... Dziadek mi powie... we wlasciwym czasie. -To przymus! - wydela usteczka z udanym gniewem. Dash wzruszyl ramionami, jakby ta dyskusja juz go nieco znuzyla. - Nie w przypadku mojej matki i ojca... wszystko wskazuje na to, ze za soba przepadaja... Przez reszte drogi nie odezwali sie do siebie slowem. Kiedy wjechali na teren posiadlosci jej ojca, odzwierny wybiegl przed powoz, by otworzyc drzwiczki, ubiegl go jednak Dash, wytwornie podajac damie dlon. Odprowadzil ja do samych drzwi. Kiedy przed nimi staneli, Sylvia otworzyla je, odwrocila sie don i spytala: -Jest pan pewien... ze nie zdolam sprawic, by wszedl pan do srodka? - Przysunela sie blizej i powiodla dlonia po jego piersi w dol... az ponizej pasa. Dash przez chwile poddawal sie pieszczocie, lecz nagle sie cofnal. - Absolutnie... panienko... Odwrocil sie, ruszyl ku powozowi i po chwili zniknal w srodku. Sylvia weszla do domu, z trudem tlumiac smiech. Gdy powoz toczyl sie po bruku, Dash myslal o tym, ze jego pracodawca najpewniej napyta sobie biedy. Zalowal tylko, ze ustapil Jimmy'emu i pozwolil mu zajac sie corka mlynarza. Po chwili wytknal glowe przez okno. - Mosci woznico! - zawolal. -Tak, panie? -Zawiezcie mnie pod Biale Skrzydlo! - Tak, panie! Dash cofnal sie i westchnal. Przez chwile rozmyslal o wszystkim, co dzis sie wydarzylo. - Dziwka! - mruknal na koniec. Rozdzial 16 PRZYJACIELE Karli zmarszczyla brwi.Roo ubieral sie spiesznie, gdyz mial spotkanie z klientem przy kolacji, i nie zwracal uwagi na jej slowa. Widzac jednak wyraz jej twarzy, postanowil bezzwlocznie naprawic blad: -Przepraszam, kochanie. Co mowilas? -Mowilam, ze mialam nadzieje, ze zjesz kolacje w domu. Chcialabym z toba porozmawiac... Roo przygladzil wlosy szczotka, spojrzal na swoje odbicie w lustrze i zmarszczyl brwi. Niezaleznie od tego, jak kosztownie sie ubieral i ile placil cyrulikowi za ulozenie fryzury, nadal sie sobie nie podobal. Niezbyt glosny pisk radosci sprawil, ze spojrzal w dol i zobaczyl swoja coreczke raczkujaca w strone drzwi. Dotarlszy do nich, chwycila raczkami za framuge i wstala. Chodzic jeszcze nie umiala, ale stala dosc pewnie - szczegolnie jesli miala sie czego przytrzymac. Karli odwrocila sie i zawolala gniewnie: - Mary! -Tak, prosze pani? - rozlegl sie glos z sasiedniego pokoju. -Spuscilas Abigail z oczu i doszla az do schodow! - wytknela jej Karli. Mary zywila niezwykle przekonanie, ze moze zostawic dziecko, odejsc na chwile i znalezc je potem w tym samym miejscu. Od trzech miesiecy bylo jednak inaczej. - A gdyby spadla ze schodow? - spytala Karli. Roo zobaczyl, ze coreczka sie don usmiecha, a po jej brodzie splywa kropla sliny. Wyrzynaly jej sie pierwsze zabki i ostatnio, zwlaszcza nocami, byla troche marudna, ale musial przyznac, ze zaczynal ja bardzo lubic. Pochylil sie i podniosl dziecko, ktore spojrzalo nan niepewnie. Abigail wyciagnela raczke, usilujac wetknac mu w usta wszystkie paluszki - i nagle Roo poczul intensywny zapach. -Och, nie - jeknal dramatycznie, odsuwajac dziecko na dlugosc ramienia i sprawdzajac, czy zawartosc pieluch nie splamila jego nowej kurtki. Nie znalazlszy sladow kompromitacji, przeniosl Abby - wciaz trzymajac ja w wyciagnietych ramionach - do sasiedniego pokoju, po czym zwrocil sie do zony: -Najdrozsza, ona ma chyba znow pelne pieluchy... Karli wziela dziecko, pociagnela noskiem i wydala diagnoze: - Chyba masz racje. Roo cmoknal ja w policzek. - Postaram sie nie siedziec dlugo... ale jesli rozmowy sie przeciagna, to nie czekaj na mnie, dobrze? Zanim zdazyla cokolwiek rzec, byl juz za drzwiami. Jego powoz, na co dzien stojacy w skladziku na tylach domu, juz czekal u wyjscia. Roo kupil go miesiac temu i od czasu do czasu odbywal nim przejazdzki po miescie - tylko po to, aby sie pokazac... Kompania Morza Goryczy - bo tak ja teraz nazywano - szybko umacniala i poszerzala swoj stan posiadania, a imie Roo Avery stawalo sie coraz bardziej znane w Krondorze i Dziedzinach Zachodu. Wspinajac sie po schodkach powozu, zastanawial sie, co jeszcze moglby zrobic, by szerzej rozpiac siec finansowych wplywow. Towarzystwo Okretowe Blekitna Gwiazda mialo, wedle skladanych mu raportow, pewne klopoty, Roo zas byl pewien, ze wkrotce ich spolce beda potrzebne nowe statki. Moze powinien poslac Duncana, by poweszyl w dokach, a Dashowi i Jasonowi polecic, by pogadali ze swoimi znajomymi. Roo chcial tez sklonic brata Dashela, Jimmy'ego, do pracy dla swojej firmy - mlodzik bardzo im pomogl podczas kryzysu zbozowego. Diuk jednak sie upiera, by jego drugi wnuk zostal w palacu. Rozsiadlszy sie wygodniej, zastukal w dach zlota glowka swej nowej laski, dajac woznicy sygnal, ze moze ruszac. Gdy tak jechal ulicami Krondoru, przemknela mu przez glowe mysl, ze teraz moglby sie zemscic na Timie Jacobym. Narazenie wroga na straty przy operacji z tanim zbozem wcale go nie zadowalalo. Od tamtej pory spolka "Jacoby i Synowie" dwukrotnie juz wchodzila w droge Kompanii Morza Goryczy. Sklanialo to tez innych do szarpania wedzidla, gdyz wiekszosc rywali obawiala sie rosnacej potegi i wplywow ravensburskiego przybledy. Za kazdym razem Jacoby dostawal bolesnie po nosie, ale i to Roo nie zadowalalo. Rachunek wystawiony jeszcze przez Helmuta uzna za splacony dopiero nad trupem Timothy'ego. Rozwazal juz tuzin planow - i wszystkie odrzucil. Kiedy dojdzie do ostatecznej konfrontacji, wydarzenia musza sie potoczyc tak, jakby Roo nie mial z nimi nic wspolnego; w przeciwnym razie moglby wyladowac w celi smierci - a teraz mial zbyt wiele do stracenia. Wszystko dzialo sie tak, jakby bogactwo bylo magnesem - powodzenie w Kompanii Morza Goryczy stwarzalo kolejne okazje do jeszcze wiekszych zyskow. Obecnie Roo kontrolowal wieksza czesc linii transportowych pomiedzy Krondorem i polnoca i mial bardzo powazne udzialy w handlu Krondoru ze Wschodem. Nie udala mu sie jedynie proba opanowania dostaw do Kesh. Wiekszosc kontraktow mieli tam "Jacoby i Synowie" - a tych nie dawalo sie ugryzc. W rzeczy samej wygladalo na to, ze ich interesy kwitna - karawany z poludnia pojawialy sie coraz czesciej. Mysli o handlu i interesach wywietrzaly mu z glowy, gdy tylko podjechal do bram majatku Esterbrookow. Tkwiacy za drzwiami stroz zapytal, kto zajechal i woznica Roo podal jego nazwisko. Wrota szybko zostaly otwarte. Roo odwiedzal dom Esterbrookow juz po raz czwarty od czasu wydanego przez siebie przyjecia. Za pierwszym razem Sylvia byla urocza i uwodzicielska. Za drugim, zostala nieco po wyjsciu starego i znow pocalowala go w policzek, przytulajac sie do niego, ponownie sie zarumienila i wytlumaczyla zbyt duza iloscia wypitego wina. Podczas ostatniej wizyty takze nieco zostala, potem pocalowala go namietnie i z pasja - nie w policzek! - i nie mowila juz nic o winie, tylko polecila, by wrocil mozliwie jak najszybciej. Ponownie zaproszono go dzisiaj - po dwu tygodniach. Choc Roo chcial jak najszybciej zobaczyc Sylvie, gdy pojazd sie zatrzymal, musial poczekac na otwarcie drzwi przez drugiego sluge. Wysiadlszy, polecil woznicy: - Wroc do miasta i zjedz kolacje. A potem przyjedz tu wieczorem i czekaj. Nie mam pojecia, o ktorej wyjde. Woznica sklonil sie i odjechal, a Roo ruszyl po schodkach ku drzwiom. Po otwarciu wszedl do srodka i zostal powitany przez Sylvie, ktora usmiechnela sie don promieniscie. -Rupercie, to ty! - westchnela tak, jakby wcale sie go nie spodziewala. Dzwiek jego imienia na jej wargach sprawil, ze Roo zadrzal - a kiedy zerknal na jej skandalicznie gleboko wycieta suknie, zaczerwienil sie jak zak podczas pierwszej wizyty w domu rozpusty. Dziewczyna ujela go pod ramie i pocalowala w policzek, mocno przytulajac sie do boku Roo. - Jestes dzis niezwykle urodziwy - szepnela mu cicho prosto do ucha. Wydalo mu sie, ze te slowa wymruczala niczym kotka. Gdy go zaprowadzila do jadalni, zobaczyl tylko dwa nakrycia. -A gdzie jest twoj ojciec? - spytal, nagle zaniepokojony i jednoczesnie dziwnie podniecony. -Wyjechal z miasta za interesami - usmiechnela sie. - Myslalam, ze wiesz. Moglabym przysiac, ze wspomnialam o tym w zaproszeniu. A nie? Roo poczekal, az Sylvia zajmie miejsce i usiadl naprzeciwko. -Nie... sadzilem, ze zaproszenie wyslal Jacob. -Nie, to ja cie zaprosilam. Mam nadzieje, ze to ci nie zepsuje humoru. Roo znow poczul, ze sie czerwieni. - Nie - odpowiedzial, silac sie na spokoj. - W zadnym wypadku. Byl tak podniecony, ze jadl z trudem, czesto za to siegal po wino. Kiedy Sylvia oznajmila, ze to juz koniec kolacji, byl niezle wstawiony. Podniosl sie i odprowadzil ja do wyjscia. Pamietal, co mowili, ale tylko piate przez dziesiate. Kiedy wyszli z jadalni, Sylvia zwrocila sie do sluzby: - To wszystko na dzisiaj. Nie bedziecie juz nam potrzebni. Zamiast odprowadzic go do wyjscia, powiodla go po schodach na gore. Bal sie odezwac chocby slowem, by sie nie obudzic z czarownego snu. Przeszli korytarzem, na koncu ktorego Sylvia otworzyla jakies drzwi. Przekroczyla prog i delikatnie pociagnela go za soba. Odwrociwszy sie, zamknela drzwi, podczas gdy Roo gapil sie na ogromne loze, zajmujace niemal cala komnate. A potem wokol jego szyi owinelo sie dwoje rak i poczul na ustach ognisty pocalunek. Jezeli nawet w jego glowie kolataly sie jeszcze resztki zdrowego rozsadku, ulotnily sie teraz jak nocne mgly z nadejsciem poranka. Lezac w mroku, Roo gapil sie na baldachim. Obok niego Sylvia oddychala rowno i spokojnie, przypuszczal wiec, ze spi. Byl wyczerpany do cna, ale jednoczesnie nadal zbyt podniecony, by zasnac. Sylvia byla najbardziej niezwykla kobieta, jaka zdarzylo mu sie poznac. Niezwykle piekna, ale jak na dobrze urodzona corke majetnego kupca zbyt wiele mieszalo sie w jej charakterze dziecinnego rozkapryszenia i dojrzalej zmyslowosci. W uprawianiu milosci byla bardziej nienasycona niz weteranka spod znaku Bialego Skrzydla. Chetnie - a wrecz z zapalem! - podejmowala sie czynow, ktore bezbrzeznie zdumialyby Karli. Pomyslawszy o zonie, poczul uklucie winy. Zrozumial juz, ze jej nie kocha i ze poslubil ja z litosci. Spojrzal na lezaca u jego boku Sylvie i westchnal. Oto jaka kobieta powinna byc jego zona, pomyslal, nie ta pulchna mala kobietka, ktora spi teraz slodko, wierzac, ze on omawia sprawy handlowe z ktoryms ze wspolnikow. To Sylvie powinien przedstawiac moznym panom i to Sylvia powinna rodzic mu dzieci... Serce walilo mu jak mlotem, a jego uczucie do Sylvii stalo sie gorzkim i jednoczesnie slodkim brzemieniem. Lezal na boku, przygladajac sie jej ledwie widocznej sylwetce. W najdzikszych chlopiecych snach nie przewidywal, ze w taki oto sposob zostanie prawdziwym mezczyzna... nigdy tez nie osmielil sie marzyc, ze loze podzieli z nim kobieta o tak zdumiewajacej urodzie i tak zmyslowa jak Sylvia. Raz jeszcze przewrocil sie na plecy i spojrzal na rozciagnieta nad lozem ciemna tkanine. Zastanawial sie nad zdumiewajacymi zmianami, jakie zaszly w jego zyciu od chwili, kiedy wespol z Erikiem zbiegli przed poscigiem slug msciwej Baronowej von Darkmoor. Wspomniawszy Erika, zastanawial sie, gdzie w tej chwili moze byc jego przyjaciel. Wiedzial, ze poplynal za morze z Calisem, de Longueville'em i jakimis ludzmi, ktorych nie znal. Nie mial pojecia, co zamierzali zrobic, podejrzewal jednak, ze sprawa byla niebezpieczna. Doskonale za to wiedzial, dlaczego podjeli sie tego zadania. Mysli te pozbawily go resztek spokoju, wyciagnal wiec dlon i pogladzil zaskakujaco gladka skore lezacej obok niego kobiety. Natychmiast drgnela i poruszyla sie gietko. Bez slow uniosla sie nad nim i wziela go w ramiona. Zdumiony jej domyslnoscia, natychmiast zapomnial o Eriku... -W lewo! Na bakburte! - wrzasnal Erik, wyciagajac dlon ku skalom. Posrod szalejacej burzy sternik naparl na rudel, usilujac skierowac okret na bakburte z dala od najezonych i groznych skal z prawej. Erik od kilku godzin sterczal na dziobie smoczego statku i podawal kurs, usilujac jednoczesnie przebic wzrokiem nikle swiatlo brzasku, snieg i mgle. Okrazywszy poludniowe rubieze Wielkiego Kesh, trafili na prad, ktory - jak im powiedziano - mial ich zaniesc az do Novindusa. Mijaly dni, a smoczy statek z szescdziesiecioma czterema pasazerami na pokladzie, wsrod ktorych byli Calis, Miranda, Erik, de Longueville i szescdziesieciu wojakow z Orlow Calisa - szybko mknal przez fale ku zachodowi. Rownomiernie sie zmieniajacy wioslarze pomagali pradowi sila wlasnych ramion. Lodz prula fale, przemierzajac puste przestrzenie oceanu. Od czasu do czasu Miranda korzystala ze swych magicznych zdolnosci i okreslala ich polozenie. Za kazdym razem twierdzila, ze trzymaja sie kursu. Pogoda robila sie coraz gorsza. Zaczeli sie tez natykac na plynace ku polnocy gory lodowe. Miranda opowiedziala Erikowi, ze poludniowy biegun swiata znajduje sie przez okragly rok pod lodem, ktorego ilosci nie sposob wprost sobie wyobrazic, i ze z poteznej kontynentalnej plyty opadaja w morze bryly lodowe nie ustepujace rozlegloscia sporym miastom. Gory te plynely pozniej ku polnocy, by sie stopic w cieplejszych wodach Morz Blekitnego i Zielonego. Erik powatpiewal w jej opowiesci, dopoki pewnego dnia nie zobaczyl na horyzoncie czegos, co w pierwszej chwili wzial za zagiel, a co okazalo sie jedna z tych gigantycznych gor lodowych, o ktorych opowiadala mu Miranda. Od tego czasu w bocianim gniezdzie osadzono dodatkowego obserwatora i podwojono obsade wiosel. Napotkali polwysep pokryty lodem, ale na swoje nieszczescie trafili nan zbyt niespodzianie. Teraz desperacko usilowali uchronic statek przed katastrofa. Calis ostrzegl, ze jesli zostana zmuszeni do wyladowania, wymra co do jednego z zimna i glodu, poniewaz nie ma sposobu, by mogli sie tu uratowac. -Wioslujcie, szlag by was trafil! - ryczal Bobby de Longueville, przekrzykujac wiatr, huk fal i trzeszczenie drewna, gdy okret ciezko skrecal, jakby wymagano oden wysilku ponad miare. Erik czul, ze znosi ich w bok, poniewaz silny prad pociagnal ich w objecia fal przyboju. -Ostrzej na lewo! - ryknal, a dwaj ludzie przy rudlu naparli na ster. W tejze chwili za rudel chwycil tez stojacy na rufie Calis, ktory pchnal go swa nadludzka sila, az drewno zatrzeszczalo ostrzegawczo. Mowiono im, ze dlugie rudle, jakich uzywali na swoich okretach rabusie Brijani, moga popekac, i wtedy jedynym sposobem sterowania okretem bedzie zmiana tempa wioslowania przy kazdej z burt. Powiedziano im takze, ze doswiadczeni wioslarze dokonuja takiego wyczynu z wielkim trudem - i ze w tej sztuce Brijani cwiczyli sie latami. Na pokladzie pojawila sie Miranda i rozlozywszy ramiona, wykrzyknela jakies slowo, ktorego stojacy na dziobie Erik nie uslyszal. I nagle potezna sila pociagnela statek w tyl, a Erik musial sie zlapac relingu, by nie wpasc w wode. Lodz zatrzymala sie w swym pedzie ku samozagladzie i na chwile zamarla w bezruchu. I nagle statek poddal sie naporowi wiosel i steru, wyrwal mocy pchajacego go ku skalom pradu i ruszyl wzdluz brzegu. Miranda opuscila rece i odetchnela gleboko. Podeszla na dziob, a Erik obdarzyl ja spojrzeniem pelnym ciekawosci. Dzielila z kapitanem niewielka kabine na rufie i Erik podejrzewal, ze bylo w tym cos wiecej niz zwykla uprzejmosc Calisa. Pomiedzy dziewczyna i kapitanem toczyla sie jakas osobliwa rozgrywka, choc nie mogl odgadnac, na czym polegala. Gdy Calis z Miranda znikali w kabinie, de Longueville przemienial sie w psa wartowniczego i trzeba by pewnie wydarzenia na miare trzesienia ziemi, zeby ktos osmielil sie do niego podejsc i poprosic o widzenie z Calisem. Miranda jest dosc atrakcyjna, pomyslal Erik, kiedy podeszla blizej, ale bylo w niej cos, co go niepokoilo do tego stopnia, ze niemal zupelnie uniemozliwialo zblizenie. Niemal - poniewaz jak wiekszosc ludzi na okrecie mlodzieniec od kilku miesiecy nie mial kobiety. Kiedy stanela obok niego, wskazala dlonia w ciemnosc. -Nie osmiele sie uzyc kolejnego zaklecia... a juz z pewnoscia nie tak poteznego, przynajmniej przez kilka najblizszych dni, bo inaczej sciagniemy na siebie uwage sil, ktorych lepiej nie ruszac. Uwazaj wiec... gdybys mogl przebic wzrokiem te ciemnosci, w godzine po zachodzie slonca zobaczylbys trzy gwiazdy tworzace niemal doskonaly trojkat rownoboczny... mniej wiecej dwie szerokosci dloni nad horyzontem. Jezeli bedziesz plynal prosto na nie, trafimy na brzeg Novindusa mniej wiecej o dzien drogi od Ispar. Skieruj sie wzdluz brzegu ku polnocnemu wschodowi, a trafisz na ujscie rzeki Dee. Aby dotrzec do celu, nie wolno nam juz posluzyc sie magia. Miranda byla najwyrazniej zmeczona sztuka, ktorej uzyla, by odciagnac okret od brzegu, i w ciagu ostatnich pieciu minut powiedziala do Erika wiecej, niz uslyszal od niej od poczatku podrozy. Zastanawial sie, czy byl to wynik uzytej przez nia magii, czy cos innego... nie bardzo jednak mial ochote dociekac, czy wszystko z nia w porzadku. Potem doszedl do wniosku, ze wlasciwie jak do tej pory nie bylo w porzadku nic, co w jakikolwiek sposob wiazalo sie z ich podroza. Miranda zreszta wiedziala ojej celu znacznie wiecej niz on sam... a wiedzial dosc, by rozumiec, ze moga tu zostac na zawsze. Pomyslal, ze ona musi byc znacznie bardziej strapiona od niego. - Wszystko w porzadku? - zapytal wreszcie. Spojrzala nan ze zdumieniem, i ten wyraz zastygl na chwile na jej obliczu, a potem parsknela smiechem. Erik nie bardzo wiedzial, dlaczego sie rozesmiala, ona jednak uscisnela go za ramie przez ciezka oponcze, ktora mial na sobie. - Owszem... nic mi nie jest. - Westchnela. - Te zaklecia dalekiego widzenia, jakich uzywalam do tej pory, byly jak szepty na rynku w poludnie. Zaklecie, ktorym sie posluzylam, by oderwac nas od skal, bylo niczym krzyk posrodku nocy. Jesli ktos nas szukal albo jesli ustawiono tu jakies zaklecia ostrzegawcze lub wykrywajace magie... - Potrzasnela glowa i odwrocila sie, chcac odejsc. -Mirando? - zagadnal Erik. Zatrzymala sie i obejrzala przez ramie. - Slucham? -Jak myslisz... Uda nam sie wrocic do domu? Rozbawienie zniklo z jej twarzy. Nad odpowiedzia zastanawiala sie tylko chwile. - Raczej nie. Erik zostal na swoim miejscu, wypatrujac przeszkod, ktore mogly wylonic sie z mroku. Po kilku godzinach podszedl don Alfred, dawny kapral z Darkmoor. - Zmiana, sierzancie. -Najwyzszy czas - rzekl Erik z usmiechem i wrocil do wioslarzy. Kiedy zlamal twardy charakter Alfreda, pozbawil go rangi i wybil mu z glowy awanturnicze zapedy, ktore czynily zen przedtem niebezpiecznego ryzykanta, Alfred okazal sie doskonalym zolnierzem. Erik doszedl do wniosku, ze kiedy wroca do Krondoru, przedstawi go do awansu na kaprala. Potem jednak w myslach poprawil: przedstawi Alfreda do awansu, jezeli wroca do Krondoru... Podczas gdy kapitan i Miranda mieli dla siebie mala kabine, inni musieli spac albo pomiedzy wioslarzami, albo pod wioslami tuz przy burtach - jak na galerach. Spali na zmiane. Wsrod mniej zdyscyplinowanych zolnierzy, kiepsko karmionych, po miesiacach spedzonych na morzu, wybuchalyby z tego powodu bojki. De Longueville i Calis wybrali do tej misji najtwardszych z twardych w kompanii. Jesli nawet ktorys byl poirytowany, nie okazywal tego, wiedzac, ze jedynie pogorszy to sytuacje. Erik legl na poslaniu i prawie natychmiast zasnal. Po latach zolnierki, podczas ktorych nauczyl sie wykorzystywac kazda okazje do snu, niewiele mogloby go obudzic... a teraz byl bardzo zmeczony. Zapadajac w sen, poswiecil jednak ostatnia mysl przyjaciolom, zastanawiajac sie, jak tez im sie wiedzie. Ciekaw byl, czy Roo gromadzi bogactwa, o ktorych marzyl, jak sie zagoila noga Jadowa i jak tez radza sobie z cwiczeniami inni towarzysze z kompanii. Chcialby miec tu Greylocka do pogawedek... pomyslal takze o Nakorze. Maly przechera i jego uczen Sho Pi nie wrocili ze Stardock z kapitanem, i Erik zastanawial sie przez chwile, co oni kombinuja. Zaraz potem ogarnal go sen. Kilkunastu mlodych ludzi parsknelo smiechem, a drugie tyle krzywilo sie pogardliwie, pomrukiwalo cos pod nosem i pokpiwalo. -To prawda! - przekonywal Nakor. Sho Pi stal obok czlowieka, ktorego nazywal swoim mistrzem, szykujac sie do obrony, gdyby jakis rozwscieczony student postanowil wziac sprawe we wlasne rece. Nie watpil, ze maly Isalanczyk potrafilby o siebie zadbac - wiedzial, jak szybki jest Nakor w walce bez broni, w stylu nauczanym przez mnichow z zakonu Dali - ale gdyby naraz rzucilo sie nan kilkunastu ludzi... wtedy trzeba byloby mu pomoc. -Siadaj! - wrzasnal jeden z tych, ktorzy sie smiali, do jednego z tych, co drwili. -A sprobuj mnie zmusic! - zaperzyl sie przesmiewca. -Czekajcie! - zagrzmial Nakor, podchodzac do obu i chwytajac ich za uszy. W Stardock wstawal wlasnie piekny ranek, a Nakor wdal sie w dyskusje z uczniami jeszcze podczas sniadania spozywanego przed switem. Gdy slonce wstalo, Isalanczyk zdecydowal sie wyprowadzic cala klase na zewnatrz, poza mroczne sale, w ktorych zwykle odbywaly sie zajecia. Gdy teraz wywiodl na srodek kregu jeczacych z bolu zawadiakow, wszystkie trzy grupy zawyly ze smiechu. Sho Pi spojrzal ku gorze w okno wychodzace na trawnik, gdzie Nakor zamierzal poprowadzic zajecia, i zobaczyl stloczone w nim twarze obserwatorow. Choc powierzono mu kierowanie Akademia, Nakor nie wtracal sie do wiekszosci zajec, choc od czasu do czasu wpadal na pomysl, by udzielic zakom praktycznej lekcji. Wiekszosc czasu spedzal w towarzystwie bezimiennego, szalonego zebraka, ktory stal sie jedna z osobliwosci wyspy. Kazdego ranka delegowano dwu uczniow, ktorzy mieli wrzucac zebraka do jeziora - co okazalo sie najtanszym i najprostszym sposobem utrzymania go w jakiej takiej czystosci. Ambitniejsi sluchacze wpadali niekiedy na pomysl uzycia mydla, lecz ich starania najczesciej konczyly sie podbitym okiem lub wybitym zebem. Po wyschnieciu bezimienny wloczega lazil wszedzie bez zadnego celu, gapiac sie na wszystko, co robiono w jego obecnosci, a potem zakradal sie do kuchni, gdzie uporczywie usilowal ukrasc cos do jedzenia - i powtarzal proby, dopoki nie dostal jakiejs porcji. Zawsze przewracal przy tym talerz na ziemie, kucal na posadzce i podnosil jedzenie palcami z ziemi. Pozostaly czas Nakor spedzal w bibliotece, gdzie czytal i robil notatki. Od czasu do czasu Sho Pi zadawal mu pytania o sprawy, ktore chcial poznac lepiej. Nakor czesto zlecal mu dziwaczne zadania lub zadawal mu calkowicie niezrozumiale zagadki. Kiedy Sho Pi wykonal zadanie albo przyznawal sie do tego, ze zawiodl, kiedy rozwiazal zagadke lub nie potrafil trafic w jej sedno, Nakor niezmiennie zachowywal doskonala obojetnosc. W koncu dwaj jeczacy z bolu studenci zostali uwolnieni, Nakor zas rzekl laskawie: - Dziekuje wam, zescie zechcieli mi pomoc w demonstracji pewnej prawdy. I zwrocil sie do studenta, ktory nalezal do frakcji dawnych zwolennikow Nakora w Akademii zwacych sie Blekitnymi Jezdzcami: - Wierzysz wiec, ze mowie prawde, kiedy powiadam, ze sily, ktore zwiemy magicznymi, mozna uwolnic i wykorzystac bez tych zalosnych przedstawien, o ktorych wasi nauczyciele twierdza, ze sa konieczne? -Nie inaczej, mistrzu! - odpowiedzial uczen. Nakor westchnal ciezko. Wszyscy Blekitni Jezdzcy nazywali go mistrzem, choc stanowczo sie temu sprzeciwial. Byla w tym niewatpliwie reka Sho Pi. -A ty - zwrocil sie Nakor do innego ucznia, ktory nalezal do ugrupowania zwacego sie Rozdzka Watooma - sadzisz, ze to niemozliwe, zgadza sie? -: Oczywiscie, ze to niemozliwe. Zrecznosc palcow, uliczne kuglarstwo... owszem... ale nie prawdziwa manipulacja sil magii. -No to patrz - rzekl Nakor, podnoszac palec. Gdy ustawial sie naprzeciwko ucznia niedowiarka, bezimienny zebrak zaczai sie przeciskac przez tlum. Po raz pierwszy czlowiek, ktorego wszyscy procz Nakora uwazali za idiote, przejawil zainteresowanie tym, co sie dzialo wokol niego. Zebrak przykucnal w odleglosci kilku krokow i patrzyl... -Czy cwiczyles reiki, o ktorym mowilem w zeszlym miesiacu? - spytal Nakor ucznia, przed ktorym stal. -Oczywiscie - odpowiedzial zapytany. -Bardzo dobrze - odpowiedzial Nakor. - To prawie to samo. Zacisnij piesc. - Ujal ucznia za ramie i zgial je, a potem ustawil mlodzienca w pozycji bojowej. - Stan tam, jesli laska - zwrocil sie do drugiego studenta, pokazujac mu, gdzie ma stanac. -A teraz zamknij oczy i poczuj energie, ktora jest w tobie - instruowal Nakor tego, przed ktorym stal. - Zamknij oczy, jesli to mialoby ci w czyms pomoc... - Student zrobil, co mu kazano. -A teraz - ciagnal uparty Nakor - poczuj, ze energia jest w tobie, otaczacie i przeplywa przez ciebie. Wyczuj ten strumien. Kiedy bedziesz gotow, chce, bys uderzyl tamtego mlodzienca... ale oprocz ciosu piescia, trzeba ci uwolnic energie przez knykcie dloni... Przygotuj sie - ostrzegl studenta, ktory mial zostac ugodzony. - Naprez brzuch, czy co sie tam robi w takich przypadkach. ... To moze bolec. Niedowiarek usmiechnal sie sceptycznie, ale na wszelki wypadek zebral sie w sobie. Pierwszy rabnal go w brzuch, dal sie slyszec gluchy odglos, lecz uderzony nawet nie mrugnal powieka. -Musisz nad tym popracowac - zwrocil sie Nakor do atakujacego. - Nie wyczuwasz energii... I nagle bezimienny zebrak zerwal sie na rowne nogi i odepchnal pierwszego ze studentow na bok. Stanawszy w pozycji doskonale zrownowazonej, zamknal oczy... a Nakor cofnal sie o krok, wyczul bowiem natychmiast przybor energii w otaczajacym ich powietrzu. A potem zebrak zamachnal sie i wymierzyl cios, robiac wydech z okrzykiem, ktory zabrzmial jak gardlowe: -Haaa! - Uderzony uniosl sie w powietrze, jakby rabnieto go mlotem, i gwaltownie wypuscil powietrze z pluc. Przelatujac w tyl kilka metrow, upadl na dwu innych niedowiarkow, ktorzy zaledwie mieli czas na to, by go zlapac i podtrzymac. Uderzony zgial sie wpol, trzymajac sie za brzuch i z najwyzszym trudem lapiac powietrze. Nakor szybko podbiegl do chlopaka, polozyl go na ziemi, przewrocil na plecy i zbadal jego brzuch, zmuszajac do oddychania. Poszkodowany lapal powietrze nierownymi haustami, lzy ciekly mu z oczu; wreszcie zdolal jakos skupic wzrok na przepelnionej niepokojem twarzy Nakora. - Mylilem sie, mistrzu - wyszeptal z trudem. -Owszem... myliles sie - potwierdzil Nakor. - Zabierzcie go do sypialni i powiedzcie uzdrowicielowi, ze ma go obejrzec. Moze miec jakies obrazenia wewnetrzne... - Odwrociwszy sie ku zebrakowi, zobaczyl, ze ten na powrot siedzi na pietach i spoglada pustym wzrokiem. -Mistrzu... co to bylo? - spytal zblizajacy sie don Sho Pi. -Ba! - rzekl Nakor. - Sam chcialbym to wiedziec... Widzieliscie? - zwrocil sie do pozostalych. - Nawet ten biedak wie, jak poslugiwac sie energia, ktora nas otacza i jest wszedzie. -Ujrzawszy na wiekszosci twarzy zdumienie i zaskoczenie, machnal dlonia. - No... niech bedzie. Koniec lekcji. Wracajcie do swych zwyklych zajec... Kiedy uczniowie odeszli, zblizyl sie do siedzacego na ziemi zebraka i przykucnawszy nisko, zajrzal mu w oczy. Przez chwile dostrzegl w nich cos wiekowego, madrego i poteznego... ale trwalo to tylko mgnienie oka i znow patrzyl w dwie puste zrenice. -Przyjacielu - westchnal Nakor. - Kimze, u licha, jestes? Po chwili wstal i odwrocil sie, by spojrzec w oczy stojacego tuz za nim - jak sie zreszta tego spodziewal - Sho Pi. - Chcialbym miec wiecej oleju we lbie - rzekl do swego ucznia. -Chcialbym wiedziec znacznie wiecej, niz wiem... -Mistrzu? - To bylo wszystko, na co sie zdobyl oszolomiony wydarzeniami Sho Pi. Nakor wzruszyl ramionami. - Chcialbym tez wiedziec, co sie dzieje z Calisem. Nudze sie tutaj, a tam - spojrzal ku blekitowi nieba na zachodzie - cos sie szykuje. Wkrotce trzeba nam sie bedzie stad ruszyc... i to niezaleznie od tego, czy z Krondoru przyjedzie ktos, by tu wszystkim kierowac, czy nie... -Kiedy, mistrzu? Nakor znow wzruszyl ramionami. - Nie wiem. Wkrotce. Moze jeszcze w tym tygodniu. Moze w nastepnym miesiacu. Dowiemy sie, gdy przyjdzie pora. No, chodzmy. Pora na sniadanie... poszukajmy czegos do jedzenia... Na wzmianke o jedzeniu szalony zebrak zerwal sie na nogi i wydajac rozmaite chrzakniecia i pohukiwania, ruszyl chwiejnie ku jadalni. Nakor wskazal na niego. -Widzisz... nasz prymitywny przyjaciel ma bardzo zdrowe podejscie do hierarchii waznosci rzeczy i zjawisk na tym swiecie. ... - A potem dodal w jezyku Isalani: - A potrafi rabnac nie gorzej od Wielkiego Mistrza Zakonu Dali... -Nie, mistrzu - sprzeciwil sie Sho Pi, mowiac w tym samym jezyku. - Znacznie mocniej. Skadkolwiek mu sie to wzielo, jest w nim wiecej cha - uzyl starego slowa oznaczajacego osobista moc - niz w ktorymkolwiek z mnichow, ktorych poznalem, sluzac w ich Swiatyni. - Znizywszy glos, dodal: - Mysle, ze gdyby chcial, moglby zabic tego chlopca... -Gdyby chcial... owszem - odpowiedzial Nakor. Weszli do sali jadalnej, zastanawiajac sie, co takiego wlasciwie widzieli przed chwila. Roo ocknal sie o swicie, kiedy w okna zajrzalo nikle swiatlo zwiastujace poranek. Zdal sobie sprawe, ze niewiele ma czasu na powrot do domu, zanim obudzi sie Karli. Mial nadzieje, iz dziecko spalo spokojnie przez cala noc - moze wtedy uda mu sie przekonac zone, ze wrocil wczesniej... ale trzeba mu sie spieszyc. Szybko wyskoczyl z lozka, mocno tego zreszta zalujac. Wspomnienie goracego ciala Sylvii i jej nocnej pomyslowosci podniecilo go znow - mimo iz byl bardzo wyczerpany. Szybko sie ubral i wyszedl, przeskakujac po dwa stopnie na raz, pokonal schody i wypadl na zewnatrz. Wsiadl do powozu, obudzil drzemiacego na kozle woznice i kazal mu gnac prosto do domu. Tymczasem Sylvia, lezac w poscieli, usmiechala sie do swoich mysli. Ten maly troll okazal sie... calkiem znosny. Byl mlody, pelen zapalu i silniejszy, niz na to wygladal. Wiedziala, ze choc sadzil, iz sie w niej zakochal, byl dopiero na poczatku pelnej pasji drogi, jaka zamierzala go poprowadzic. W ciagu miesiaca bedzie gotow na ustepstwa w drobniejszych sprawach dotyczacych interesow. Za rok zdradzi dla niej swoich partnerow. Ziewnela i przeciagnela sie niczym zadowolona z siebie kotka. Ojciec mial wrocic dopiero za kilka dni, wiedziala zas, ze jeszcze przed poludniem dostanie liscik od Roo. Potrzyma zoltodzioba w niepewnosci dzien lub dwa, a potem zaprosi do siebie. Przez chwile zastanawiala sie sennie, jak dlugo powinna zwlekac, zanim zrobi Roo scene pelna wyrzutow, oznajmiajac, ze nie powinna sie widywac z zonatym mezczyzna, chocby go nawet bardzo kochala. Zapadajac w drzemke, przypomniala sobie jeszcze, ze jest w miescie kilku innych mlodych ludzi, z ktorymi sie powinna zobaczyc przed powrotem ojca. Roo przemknal schodami na palcach i ukradkiem wslizgnal sie do sypialni. W swietle brzasku mogl dostrzec, ze Karli jeszcze spi. Szybko sie rozebral i polozyl obok zony. Kiedy Karli obudzila sie po uplywie polowy godziny, Roo udal, ze jeszcze spi. Zona wstala i ubrala sie, a potem podeszla do spokojnie gaworzacego dziecka. Roo odczekal jeszcze chwile, potem rowniez wstal i ubrawszy sie, przeszedl na dol do jadalni. -Dzien dobry - powitala go Karli, karmiac dziecko. -Da! - zachichotala Abigail na widok ojca. Roo ziewnal demonstracyjnie. -Czyzbys sie nie wyspal? - spytala Karli, patrzac nan z nic nie mowiacym wyrazem twarzy. Roo przyciagnal krzeslo i usiadl, czekajac, az Mary przyniesie z kuchni duzy kubek kawy. - Czuje sie jak czlowiek, ktory spal nie dluzej niz piec minut. -Zasiedziales sie? - spytala Karli. -Bardzo. Nie pamietam nawet, o ktorej skonczylismy. Karli mruknela cos, wkladajac do ust dziecka lyzeczke zupy jarzynowej. -Mam ci cos do powiedzenia - odezwala sie po paru minutach. Roo poczul, ze serce kurczy mu sie z obawy. Przez ulamek sekundy mial przerazajace wrazenie, ze dowiedziala sie jakos o jego zdradzie... ale szybko odpedzil te mysli. Nie domyslila sie niczego, gdy wrocil z Ravensburga po milostce z Gwen, i wiedzial, ze i teraz nie dal jej podstaw do podejrzen. - O co chodzi? - spytal spokojnie. -Chcialam ci powiedziec wczoraj... ale tak ci sie spieszylo... -O co chodzi? - powtorzyl. -Bedziemy mieli kolejne dziecko. Roo spojrzal na Karli i zobaczyl, ze patrzy nan niemal z obawa, niepewna, jaka bedzie jego reakcja. Bala sie! -Cudownie! - zmusil sie do entuzjazmu. Wstal, okrazyl stol i pocalowal ja w policzek. - Tym razem na pewno bedzie chlopiec! -Moze... - odpowiedziala cicho. -Musi byc! - odpowiedzial, udajac jowialnosc. - W przeciwnym razie trzeba mi bedzie zmienic wszystkie szyldy "Avery i Syn". To dopiero bylby ambaras! -Jesli syn uczyni cie szczesliwym... - usmiechnela sie niklo - to mam nadzieje urodzic syna... -Jezeli bedzie tak uroczy jak Abby, to nie trzeba mi niczego wiecej. Karli nie wygladala na przekonana, i gdy Roo ruszyl ku wyjsciu, zostawiajac niemal pelen kubek kawy, spytala cierpko: - Nie bedziesz jadl? -Nie -odpowiedzial, zdejmujac oponcze z kolka na scianie. - Ide prosto do biur. Musze napisac dosc wazny list, a potem isc na kolejne posiedzenie u Barreta. Nie czekajac na jej odpowiedz, wyszedl z domu, i Karli uslyszala tylko trzask zamykanych drzwi wyjsciowych. Westchnela i skupila sie na tym, by wiekszosc zupy jarzynowej trafila do buzi Abby, a nie na podloge. Czas mijal i zycie Roo zaczelo sie toczyc dziwnym, choc rownym rytmem. Jedna lub dwie noce w tygodniu Roo spedzal z Sylvia, tyle samo poswiecajac na spotkania ze wspolnikami. Sylvia odegrala straszna scene z wymowkami, iz musi sie spotykac z zonatym mezczyzna, i przez kilka tygodni musial blagac, by znow zechciala sie z nim zobaczyc. Poddala sie dopiero wtedy, gdy poslal jej pierscien z diamentem i szafirowy naszyjnik, ktore go kosztowaly wiecej zlota, niz moglby sobie wyobrazic zaledwie przed dwoma laty. W koncu przyznala, ze go kocha, Roo zas nauczyl sie zrecznie i skutecznie oklamywac zone. Jego zdolnosci i przedsiebiorczosc szybko sie rozwijaly i coraz rzadziej zawieral kiepskie transakcje... a i z tych nauczyl sie wyciagac nauki. Podczas kolejnych kilku miesiecy Spolka Morza Goryczy rozkwitala w najlepsze. Nauczyl sie tez, jak najlepiej wykorzystywac zdolnosci tych, ktorzy dlan pracowali. Duncan nie mial sobie rownych, jesli chodzilo o weszenie za plotkami, ktore owocowaly korzystnymi transakcjami. Robil to w porcie, w zajazdach i karawanserajach. Jason byl nieoceniony w ksiegowosci i znajdywaniu nowych zrodel zarobku. Okazalo sie, ze tytul ksiecia kupcow nie wiaze sie jedynie z kupnem i sprzedaza. Jason mial niebywale zdolnosci i smykalke do takich spraw, jak baczenie, by czlonkow spolki nie wiklac w wykluczajace sie przedsiewziecia, rowny rozdzial ryzyka pomiedzy stalych czlonkow spolki i tymczasowych sprzymierzencow. Potrafil tez przewidziec, gdzie najlepiej zainwestowac gotowke, ktora nie byla w biezacym obrocie, i jak najbezpieczniej przeczekac nie sprzyjajaca koniunkture. W takich sprawach Roo orientowal sie zaledwie z grubsza, podczas gdy Jason pojmowal wszystko w lot. W pol roku po nocy, kiedy pierwszy raz przespal sie z Sylvia, kompania Roo przejela jeden z bankow i zaczela prowadzic wlasna polityke inwestycyjna. Nieocenionym skarbem okazal sie Luis. Potrafil niezwykle uprzejmie pertraktowac z rozjuszona klientka i niemilosiernie zbesztac ordynarnego woznice. Dwukrotnie zreszta udowodnil w starciach z opornymi, ze choc nie w pelni wlada jedna reka, druga potrafi bez trudu wymusic posluszenstwo dla swoich rozkazow. Dash zas stanowil dla Roo nieprzenikniona tajemnice. Obojetny na korzysci osobiste, nie mniej niz Roo cieszyl sie z rozwoju Spolki Morza Goryczy. Wygladalo na to, ze pracuje dla Roo ze zwyklej uciechy uczestniczenia we wszystkich wiekszych szachrajstwach w Krondorze. Niekiedy wciagal do zabawy swego brata. Wespol z Jimmym stanowili niezwykle dobrana pare mlodych wilkow... i Roo mial tylko nadzieje, ze los nigdy go nie postawi przeciwko tym mlodzikom. Brzemienna Karli byla coraz bardziej pewna, ze nosi w lonie synka, i Roo doszedl do wniosku, ze doskwieraja mu jedynie dwie rzeczy: to, ze Tim Jacoby wciaz chodzil po swiecie caly i zdrowy oraz nieobecnosc starych druhow. Rozdzial 17 KLOPOTY Roo westchnal.Dziecko wiercilo sie w jego ramionach, a kaplan ciagnal swoje spiewne modlitwy i wreszcie wylal wonne olejki na czolo niemowlaka. Wzruszony urodzinami syna Roo nie omieszkal jednak zauwazyc, ze ceremonia chrzcin jest niezwykle nudna. -Daje ci imie Helmut Avery - powiedzial na koniec kaplan. Roo podal dziecko Karli i pocalowal ja w policzek. Potem pocalowal mala Abigail, ktora wiercila sie niespokojnie w ramionach Mary, i rzekl: - Teraz trzeba mi do biur... ale obiecuje, ze najdalej za dwie godziny bede juz w domu. Karli zerknela nan podejrzliwie, wiedzac, ze jej pan malzonek tak sie czasem potrafil zapamietac w pracy, iz niekiedy nie widywala go i dwa dni z rzedu. - Mamy gosci - powiedziala. -Owszem, pamietam - odrzekl, gdy wychodzili ze swiatyni. Schodzac po stopniach, zwrocil sie do zony: -Ty wez powoz. Ja sie przejde. Ruszyl spiesznie ulicami, az oddalil sie od placu Swiatynnego na tyle, ze nie sposob go bylo stamtad dojrzec, i natychmiast zatrzymal przejezdzajaca karete. Po kilku minutach byl juz za miastem, zmierzajac do posiadlosci Esterbrookow. Zastanawial sie, dlaczego ma tak kiepski humor. Sylvia stala sie dlan zrodlem nie znanych mu przedtem rozkoszy i potrafila rozchmurzyc kazdy jego gniew i irytacje. Zawsze jakos tak sie skladalo - a Roo nigdy sie nie zastanawial nad powodem takiego stanu rzeczy - ze jej ojciec byl nieobecny podczas jego wizyt, wiec w kilka minut po jego przyjezdzie na kolacje, a nawet podczas dnia, jak dzisiaj, Sylvia wiodla go na gore. Roo ze zdziwieniem i niemala doza proznosci odkryl, ze jej ochota na igraszki dorownuje jego wlasnej. Niekiedy zastanawial sie, skad dobrze urodzona panienka, taka jak Sylvia, zna sztuczki, jakich pozazdroscilaby jej doswiadczona pracownica Bialego Skrzydla. Ona jednak nigdy nie wspominala o swoich poprzednich milostkach, on zas wolal nie pytac. Gdy powoz wjezdzal do posiadlosci Esterbrookow, Roo odkryl wreszcie powod swego zlego humoru. Na uroczystosci nadania imienia malemu Helmutowi nie bylo tych, na obecnosci ktorych najbardziej mu zalezalo... Erik dal znak i kolumna jezdzcow sie zatrzymala. Na sygnal przekazany dlonia, wszyscy zsiedli z koni. Erik jechal na czele kolumny, obok Mirandy i de Longueville'a, a Calis i Renaldo przeprowadzali w przodzie rekonesans. Lodz przybila do brzegu w miejscu, gdzie Calis spodziewal sie otrzymac jakies wiesci, i rzeczywiscie, po kilku dniach pojawili sie jego agenci z odleglego Miasta nad Wezowa Rzeka. Wiadomosci z frontu byly jednak zle. Budowa wielkiej floty dobiegala juz prawie konca, a armie Szmaragdowej Krolowej opanowaly niemal calkowicie rozlegly kontynent, z wyjatkiem niewielkiej polaci ziem na poludnie od Gor Ratn'garow i malego skrawka wybrzeza na zachodzie. Inne wiesci byly jeszcze gorsze. Oddzialy Krolowej pustoszyly caly kraj. Mieszkancom odbierano wszelkie zapasy zywnosci, ktore dostarczano do magazynow floty, szykujac sie do podboju lezacego za oceanem Krolestwa. Nikt sie nie przejmowal tym, ze gina tysiace niewolnikow. Kilka pomniejszych rebelii, jakie wybuchly wsrod najemnikow, stlumiono bezlitosnie, a ich uczestnikow ukrzyzowano przed frontem armii. Dodatkowa kara bylo wybranie z kazdego tysiaca jednego czlowieka, ktory zostal spalony zywcem na oczach swoich towarzyszy z ostrzezeniem, ze dalsze oznaki buntu przyniosa tylko wzmozenie represji. Erik przypomnial sobie czasy, kiedy kazdy czlek w jego druzynie odpowiadal glowa za pozostalych. Kazdy staral sie jak mogl i pomagal kompanom, bo wiedzieli, ze jesli choc jeden zawiedzie, wszyscy zawisna na szubienicy. Jedyna dobra wiescia w tym wszystkim bylo to, ze cala uwaga Szmaragdowej Krolowej skupila sie na rejonach przyleglych do Miasta nad Wezowa Rzeka, Maharty i Krain Nadrzecznych. Okolica, w ktorej mial dzialac Calis i jego grupa, niemal zupelnie byla pozbawiona wrogich wojsk. Calis zreszta nie sadzil, by tak mialo byc przez caly czas - przeciwnie, byl niemal pewien, ze sytuacja sie zmieni, gdy znajda sie nieco blizej celu. Tymczasem znaleziono i dostarczono na poklad lodzi konie. Odziez piratow Brijani zmieniono na przyodziewek miejscowy, a szesciu agentow przejelo lodz i przeprowadzilo ja wzdluz brzegu do rybackiej wioski; z mieszkancami umowiono sie juz wczesniej, ze ukryja okret w duzej szopie i beda go tam trzymac, az do ich powrotu. Nikt nie wspomnial, ze niezbyt wierzono w te ostatnia mozliwosc. Teraz znajdowali sie wsrod gor, niemal od tygodnia wedrujac kretymi gorskimi dolinami, nie natrafili jednak -jak do tej pory przynajmniej - na zadne niebezpieczenstwa. Erik nalezal do tych, ktorzy przeszli przez zamieszkane przez Pantathian tunele, i wiedzial, na kogo moga sie natknac, poniewaz w przeszlosci Orlom Calisa - uchodzacym za jedna z kompanii najemnych - udalo sie ustalic, ze po ich wdarciu sie w gory, potezni jaszczurzy wojownicy zajeli caly teren. Erik wiedzial tez, ze ocalilo ich wtedy zuchwalstwo, gdy podali sie za jedna z kompanii, ktora mieli zastapic Saaurowie, oraz to, ze ruszyli w strone frontu, czyli tam, gdzie sie ich wcale nie spodziewano. Zza skal wyskoczyl zdyszany Renaldo. - Kapitan powiada, ze znalazl dobre miejsce na obozowisko i ze na dzis juz dosc marszu - wysapal. Erik spojrzal na niebo i zauwazyl, ze do zmierzchu zostalo jeszcze dobrych kilka godzin. To samo zrobil de Longueville. - Jestesmy blisko? - spytal Renalda. Renaldo kiwnal glowa i wyciagnal dlon ku pobliskim drzewom. - Tam jest grzbiet, z ktorego mozna zobaczyc wawoz z rzeka i most. Co do reszty... wierze na slowo kapitanowi. Erikowi nie trzeba bylo powtarzac dwa razy. Wzrok Calisa byl duzo bystrzejszy niz oczy zwyklych ludzi. Jesli mogli dostrzec rzeke i jar, znaczylo to, ze byli tylko o dzien drogi od mostu, a stamtad mieli kolejny dzien do wejscia w podziemia. Gdyby postanowili sie spieszyc i zostawic konie, od mostu do jaskin dzielilyby ich dwa dni marszu. Zeskoczyl z konia, doznajac mieszanych uczuc - latwiej bylo przekrasc sie pieszo, jednak zostawienie koni w tym pustkowiu oznaczalo dla tych zwierzat smierc. Malo prawdopodobne, by same przeszly przez lancuch gorski i wrocily, a ponadto po tamtej stronie nie bylo paszy. Niektore zreszta z pewnoscia pospadalyby w przepascie. Potem pomyslal, ze zabawna jest jego troska o los zwierzat, kiedy istnialo wielkie prawdopodobienstwo, ze oni sami mogli zaginac w podziemiach bez wiesci... Otrzasnal sie z tych mysli i zajal wydawaniem rozkazow. Ludzie zabrali sie do rozbijania obozu, co stalo sie juz dla nich rutyna - tego zreszta sie po nich spodziewano. Alfred zostal mianowany kapralem i z kazdym dniem coraz bardziej przypominal Erikowi Charlie'ego Fostera, kaprala, ktory pod rozkazami de Longueville'a potrafil zmienic Erikowi kazdy dzien w pieklo. Teraz, po kilku latach, krnabrny podowczas chlopak zrozumial, ze wbicie ludziom do lbow prostej prawdy, iz rozkazy nalezy wykonywac natychmiast i bez namyslu, bylo najprostsza i najpewniejsza droga zapewnienia im mozliwosci przetrwania i - co wazniejsze - gwarantowalo wykonanie wyznaczonego zadania. Kiedy oboz byl juz gotowy i ustalono porzadek wart, kazdy zabral sie do jedzenia, choc ze wzgledow bezpieczenstwa zrezygnowano z rozpalenia ognisk i zadowolono sie suchym prowiantem. Zblizala sie zima i wygladalo na to, ze najblizsza noc da im sie we znaki. Kiedy wszyscy "oddali sie obzarstwu", jak to okreslal de Longueville, Erik zajal sie konmi, upewniajac sie, ze kazdy z nich nada sie do jutrzejszej jazdy. Sprawdzil tez, czy wszyscy zajmuja sie tym, czym powinni, a potem przeszedl do miejsca, gdzie siedzieli Calis, de Longueville i Miranda. -Konie w porzadku - zameldowal Calisowi. -Dobrze - kiwnal glowa polelf. - Trzeba znalezc miejsce, gdzie bedziemy mogli je zostawic. -A po co tracic na to czas? - spytala Miranda. Calis wzruszyl ramionami. - Nie mozna wykluczac mozliwosci, ze jakos uda nam sie wydostac z tych jaskin... a wtedy koniki bardzo sie nam przydadza. Moze znajdziemy gdzies w poblizu jar z dnem porosnietym trawa, ktorej wystarczy na tydzien lub dwa... Sniegi nie spadna tak wczesnie... a jak powiedzialem, konie moga sie przydac... -Kiedy przejezdzalismy kolo tamtego szczytu, w poludnie - Erik dlonia wskazal gore - zobaczylem ponizej mala dolinke. Nie jestem pewien, ale chyba mozna tam jakos sprowadzic konie. ... choc latwe to nie bedzie, bo to szlak raczej dla kozic... -Odpoczniemy tu przez kilka dni - rzekl Calis - wiec zajmij sie tym jutro. Jesli istnieje droga, sprowadz konie na dol. Erik wciaz jeszcze czul sie nieswojo w obecnosci Calisa, choc w towarzystwie Bobby'ego spedzal dosc czasu, by nabrac odwagi. Wiedzial jednak, ze jesli chodzi o misje, kapitan wolal, by kazdy mowil otwarcie, co mu lezy na sercu. - Kapitanie... na co czekamy? Z kazdym dniem zwieksza sie ryzyko, ze zostaniemy odkryci. -A jednak trzeba na kogos poczekac - odpowiedzial Calis. -Mam tu pewnego agenta - wyjasnila Miranda - ktory probuje dotrzec do kilku miejscowych, z ktorymi musimy sie rozmowic. Erik milczal jeszcze chwile, ale to bylo wszystko, czego sie dowiedzial. W stosownym czasie dowie sie, kim byl agent Mirandy i z kim mieli sie spotkac. Teraz wiec przeprosil, wstal i poszedl sprawdzic, jak sobie daja rade podkomendni. Nie byl specjalnie zdziwiony, widzac, ze kazdy robi to co trzeba, i nikomu nie musi udzielac wskazowek ani tym bardziej nikogo poganiac. Zgodnie z tym, co mowili Lord William i de Longueville, mial przed soba najlepiej wyszkolonych i najprzedniejszych zolnierzy, jakich wydalo Krolestwo, i odczuwal wielka dume, ze ma zaszczyt nimi dowodzic. Odegral znaczna role w powstaniu tej jednostki, zreszta nie byl juz tym rekrutem, ktorego niegdys de Longueville odcial od szubienicy. Spedzil wiele godzin na czytaniu rozmaitych ksiazek dotyczacych sztuki wojennej i wykorzystywal kazda okazje, by porozmawiac z kim sie dalo o rozmaitych aspektach dzialan wojennych. Wykorzystywal nawet przedstawicieli szlachty, ktorzy w roznych sprawach przybywali do palacu. Niekiedy dyskutowali w kwaterach zolnierskich, kiedy indziej sluchal rozmow podczas uroczystych kolacji z okazji rozmaitych uroczystosci, czasami tez sie zdarzalo, ze jakis baron z pogranicza lub wschodni ksiaze wymieniali swe poglady, obserwujac cwiczenia Szkarlatnych Orlow. Nie uwazal sie za wybitnie uzdolnionego stratega, nie widzial tez siebie jako kwatermistrza czy sztabowca, doskonale jednak radzil sobie z dowodzeniem i potrafil sklonic podwladnych, by robili co trzeba, bez wrzaskow i grozb, do jakich czesto uciekali sie inni oficerowie. Radowalo go poczucie, ze kiedy dowodzi, inni ida za nim, i choc nie bardzo umialby rzec dlaczego, sprawialo mu to satysfakcje. Skonczywszy przeglad, usiadl i zabral sie do wyciagnietej z konskich jukow marszowej racji zywnosciowej. Ostroznie rozwinal przesycone woskiem plotno, upewniajac sie, ze skrawki wosku spadna na drugie, nieco obszerniejsze, w ktore zawinieta byla calosc. Pewien byl, ze wszyscy podwladni robia to samo - chodzilo o to, by nie pozostawic po sobie ani platka wosku, ktory moglby zdradzic slady ich obecnosci. Wiedzial zreszta, ze de Longueville i tak sprawdzi wszystko po nim, i biada, jesli cos dostrzeze. Choc od pamietnego dnia, w ktorym Bobby kierowal egzekucja, ich wzajemne stosunki ulegly - mozna by rzec - znacznej poprawie, bezwzglednego sluzbisty nic by nie powstrzymalo przed publicznym obdarciem Erika ze skory (przynajmniej w slowach), gdyby odkryl najmniejsze chocby niedopatrzenie. Do siedzacego Erika podeszli Calis i Miranda. -Kapitanie? - odezwal sie Erik. -Musimy porozmawiac - rzekl Calis. - Rozstaw warty i powiedz wszystkim, ze haslem jest dwukrotne klasniecie w dlonie, a odzewem slowo "sroka". Czy to jasne? -Jasne - kiwnal glowa Erik. Ktokolwiek trafi na zagubiony w gorach oboz, zostanie dwukrotnym klasnieciem wezwany do podania odzewu. Jesli nie odpowie haslem "sroka"... coz, bedzie mial pecha. Erik mial nadzieje, ze nie trafi na nich przypadkiem jakis zagubiony w gorach wedrowny handlarz czy poszukujacy leczniczych ziol pobozny braciszek. Gdy Calis odwrocil sie, chcac odejsc, Erik zapytal: - Kapitanie? -Tak? - Polelf zatrzymal sie. -Dlaczego "sroka"? Calis wskazal glowa Mirande. -Bo to jest haslo moich agentow... a ze na tym kontynencie srok nie ma, wiec nikt przypadkiem tego slowa nie wypowie. Erik wzruszyl ramionami i wrocil do przezuwania sucharow. -Musimy porozmawiac - rzekl Calis. -O czym? - spytala Miranda, siadajac na zwalonym pniu drzewa. Calis przysiadl obok niej. - Jesli zdolamy przezyc... mamy jakas przyszlosc? Znaczy... ty i ja... Miranda ujela jego dlon. - Nielatwo dzis powiedziec -westchnela. - Nie, trudno nawet o tym myslec. - Pochylila sie ku niemu i pocalowala go. - Jestesmy dla siebie bardzo wazni... od dnia, kiedysmy sie spotkali. - Calis milczal. - Znalezlismy w sobie uczucia, jakie tylko niewielu ludziom dane bylo poznac... Ale przyszlosc? - dodala po chwili milczenia. - Nie wiem, czy uda nam sie przezyc najblizszy tydzien. -No to pomysl o tym - odparl cierpko Calis. - Ja juz sie postaram, abysmy przezyli. Miranda patrzyla przez chwile na jego twarz, oswietlona zlotym blaskiem promieni zachodzacego slonca, przesaczajacych sie przez listowie. I nagle parsknela smiechem. -Co cie tak bawi? - spytal z udanym gniewem, zaciskajac wargi, by tez sie nie rozesmiac. -Nie mam pojecia - odpowiedziala, siegajac dlonia za siebie, by rozwiazac tasiemki sukni. - Zawsze mnie pociagali jasnowlosi mlodzi chlopcy. Chodz, ogrzej mnie. Zimno tu... Gdy jej suknia opadla do kostek, wstal i objal ja mocno, kladac dlonie na jej posladkach. Potem uniosl ja w ramionach, tak latwo, jak dorosly podnosi dziecko. Calujac ja w dolek pomiedzy piersiami, okrecil sie z nia wkolo, a potem delikatnie polozyl ja na trawie. -Chlopcy? - spytal z irytacja. - Kobieto! Mam ponad piecdziesiat lat! Miranda znow parsknela smiechem. - Matka mi zawsze mowila, ze mlodzi mezczyzni sa niespozytymi kochankami, ale czasami zbyt powaznie podchodza do sprawy... Calis przez chwile uwaznie patrzyl w twarz lezacej pod nim dziewczyny. - Nigdy nie wspominalas o swojej matce - rzekl wreszcie lagodnie. Miranda milczala dosc dlugo, az wreszcie znow wybuchla smiechem. - Sciagaj z siebie odzienie, chlopcze! - ponaglila go. - Zimno tu! Calis usmiechnal sie szeroko. - Ojciec zawsze mi mowil, by okazywac posluszenstwo wobec starszych pan... Kochali sie pospiesznie, zapominajac podczas aktu najbardziej chyba ze wszystkich ludzkich dzialan wyrazajacego wole zycia o obawach, jakie moglo przyniesc im jutro. Na krotka chwile podzielili sie radoscia, rzucajac wyzwanie smierci, strachowi i biedzie... Na dwa uderzenia dloni padla szybka odpowiedz "sroka", wymowiona z lekkim obcym akcentem. Erik tylko o chwile wyprzedzil pojawienie sie na posterunku Calisa i de Longueville'a. Czekali od trzech dni i Calis postanowil, ze jesli agent Mirandy dzis sie nie pokaze, musza, nie baczac na nic, ruszac dalej. Konie sprowadzono do obfitujacej w trawe doliny, gdzie mogly pasc sie tygodniami. Erik wiedzial tez, ze jesli nikt sie tu nie zjawi, zwierzeta same znajda droge na dol jeszcze przed nadejsciem zimy. Poprawilo mu to humor, choc nie bardzo wiedzial dlaczego. Choc gory wokol Darkmoor byly bardziej majestatyczne niz te, wyczuwal zmiane pogody. Wkrotce woda zacznie zamarzac, a z pierwsza burza spadna sniegi. Zima byla tuz-tuz. Czlowiek, ktory pojawil sie przed nimi, mial na sobie dziwna zbroje z wyblaklego metalu, jakiego Erik nigdy przedtem nie widzial. Powinna glosno dzwonic, a nie dzwonila, powinna byc ciezka, a noszacy ja maz stapal lekko i bez wysilku. Glowe mial calkowicie oslonieta helmem z dwiema waskimi szczelinami na oczy, a do grzbietu przytroczona kusze o niezwyklej konstrukcji. Byl tez wprost obwieszony nozami, sztyletami i krotkimi kordami. Za nim szli dwaj inni - tych jednak Erik poznal od razu. -Praji! Vaja! - zawolal cicho, gdy sie zblizyli. - Rad jestem, ze znow was widze! Obaj starzy wojacy pozdrowili go z radoscia. - Slyszelismy, von Darkmoor, ze byles wsrod tych, ktorym udalo sie ujsc spod Maharty - rzekl Praji. Byli uzbrojeni jak najemnicy, choc Erik dziwil sie, ze moga jeszcze walczyc, wziawszy pod uwage ich wiek. A jednak przed dwu laty sam widzial, jak Praji i Vaja swietnie sie spisuja, teraz zreszta tez nic nie swiadczylo o tym, ze stracili cos ze swej zrecznosci. Obaj byli po prostu zmeczeni. Prajichitas byl najbrzydszym czlowiekiem, jakiego Erik kiedykolwiek widzial - ale tez sprytnym i dajacym sie lubic. Vajasia mial charakter podstarzalego pawia i mimo wieku wciaz uwazal sie za pozeracza serc niewiescich - a jednak ci dwaj tak rozni pod kazdym wzgledem mezczyzni byli sobie wierni niczym bracia. -Miales jakies klopoty, Boldarze? - spytala Miranda. Chodzacy arsenal zdjal helm, ukazujac blada i piegowata chlopieca twarz oraz niebieskie oczy pod czupryna czerwonych wlosow. Kilka kropel potu na jego czole bylo jedyna oznaka zmeczenia - choc Praji i Vaja usiedli, nie kryjac wyczerpania. -Zadnych - odpowiedzial ten, do ktorego zwrocila sie Miranda. - Choc odnalezienie twoich dwu przyjaciol, Calisie, zajelo mi troche czasu. Calis spojrzal na Mirande, ktora rzekla: - Mowilam ci o nim. Bylby tu sie pojawil, nawet gdybym odeszla. Calis nie wygladal na zadowolonego, zwlaszcza z tej czesci wypowiedzi, ktora dotyczyla odejscia przyjaciolki. - Jak tam jest na wschodzie? - spytal Prajia. -Paskudnie - padla ponura odpowiedz. - Duzo gorzej, niz mozna bylo sie spodziewac. Ta szmaragdowa suka poczyna sobie jeszcze okrutniej niz pod Hamsa lub w innych miejscach, gdzie mielismy z nia nieprzyjemnosc zetknac sie wczesniej. - Zdjal buty i z wyrazna ulga poruszal przez chwile palcami. - Pamietasz generala Gapiego? Tego, ktoregosmy spotkali na zjezdzie najemnikow przed oblezeniem Lanady? Poslali go przeciwko Jeshandim na polnocne stepy - co, wedle mojej oceny, bylo wielka pomylka - a tamci zrobili z niego siekane zrazy. Wrocil jeden na dziesieciu. Szmaragdowa Krolowa przyjela to jak osobista porazke; kazala przywiazac Gapiego do palikow obok mrowiska i posmarowac mu jaja miodem. A wszyscy generalowie musieli patrzec... dopoki nie przestal ryczec. -W jej armii nie istnieje pojecie "nie udalo sie". - Vaja potrzasnal glowa i usmiechnal sie kwasno. - Ona nadala nowe znaczenie slowom "zrob to, chocbys mial zdechnac". -Ale Jeshandi sie trzymaja? - chcial wiedziec Calis. -Juz nie - odpowiedzial Praji z odcieniem smutku w glosie. - Po klesce Gapiego wyslano przeciwko nim w stepy piec tysiecy Saaurow. Jeshandi niezle sobie radzili, wykrwawili te jaszczury jak nikt przed nimi... ale w koncu zmieciono ich z powierzchni ziemi. Erik kiwnal glowa. Raz tylko natknal sie na Saaurow i ich potwornie wielkie konie, ale wiedzial, ze minio swoich rozmiarow jaszczury byly swietnymi jezdzcami. Wsrod ludzi nie bylo wojownikow, ktorzy mogliby im stawic czolo w rownej sile - aby pokonac jednego Saaura, trzeba bylo smierci trzech lub czterech doswiadczonych zolnierzy. W wolnych chwilach Erik zastanawial sie nad mozliwosciami pobicia Saaurow w walce, ale jak do tej pory nie odkryl sposobu, jak pokonac nadludzka sile i niezwykla zrecznosc luskoskorych. -Po stepach krazy jeszcze garsc niedobitkow - ciagnal Praji - ktorzy robia czasami wypady ze wzgorz, najezdzajac tu i owdzie jakis oboz, ale jako realna sila Jeshandi przestali sie juz liczyc. Calis milczal przez chwile. Ze wszystkich ludow zamieszkujacych ten kontynent, Jeshandi byli najwieksza grupa elfow. Kazdy zabity elf byl dla pozostalych strata, ktorej ogromu ludzie nie umieli pojac. Lud jego matki bedzie po Jeshandich nosil zalobe przez kilka dziesiecioleci. Otrzasnawszy sie z ponurego nastroju, zapytal razniejszym glosem: - A co z klanami poludniowymi? -Tam wlasnie on - wskazal dlonia Boldara - nas znalazl. Wczoraj w nocy obozowalismy u Hatonisa... -Wczoraj w nocy byliscie na Wschodzie? - zdumial sie Erik. -Owszem - kiwnal glowa Praji. - Ten jegomosc wie, jak sie przenosic z miejsca na miejsce, kiedy sie komus spieszy... Boldar wyciagnal ku Erikowi dlon z malym urzadzeniem przypominajacym kule z wystajacymi z niej dziwnymi przyciskami. -Dostalismy sie tu w mgnieniu oka - mowil tymczasem Praji. - Ale potem stracilismy sporo czasu na lazenie po tych cholernych gorach, by was znalezc. Jestesmy bezradni, stary przyjacielu - zwrocil sie znow do Calisa. - Szmaragdowa Krolowa zebrala cala armie wzdluz obu brzegow rzeki. Nie wiem, czy udaloby sie nam zblizyc na odleglosc strzalu z luku do tych barek z drewnem. Jedyne, co moglismy zrobic od czasu do czasu, to zaatakowac z zasadzki, gdzies przy brzegu, i podpalic jakas barke z daleka... ot, takie drobiazgi. Ostatnio, kiedysmy probowali zaatakowac z zaskoczenia doki w Miescie nad Wezowa Rzeka, stracilismy polowe ludzi... a o szkodach, jakich narobilismy, nie warto nawet wspominac. - Westchnal i spojrzal Calisowi prosto w oczy. - Tu jest juz po sprawie. Cokolwiek planujecie, musi to byc cos, co trafi w ich slaby punkt, bo flota, ktora ona buduje, bedzie gotowa do roku... najdalej do dwoch lat. Sadzilismy, ze uda nam sie opoznic inwazje o dziesiec lat... ale w najlepszym wypadku beda to trzy albo cztery lata, nie wiecej... -A dwa juz minely - zakonczyl Calis. Spojrzawszy na obu zmeczonych sprzymierzencow, dodal: - Zjedzcie cos... a potem sie zobaczy, co dalej. Gdy Praji i Vaja zaczeli pochlaniac zimne marszowe racje, Miranda zwrocila sie do Boldara: - Masz to przy sobie? Boldar zdjal z grzbietu plecak i siegnal do srodka. Wyjawszy zen niewielki amulet, podal go Mirandzie ze slowami: - Troche kosztowal, ale mniej niz myslalem. Dolicze to do sumy, ktora jestes mi juz winna. -Co to takiego? - spytal Calis. Miranda podala mu niewielki przedmiot, a Erik przyjrzal mu sie, kiedy polelf uniosl go w gore. Wygladal na zwykly, zloty naszyjnik. -To amulet, ktory osloni posiadacza przed wszelkimi probami odszukania go za pomoca magii. Od tej chwili zaden mag nie bedzie mogl odnalezc ani ciebie, ani tych, co beda stali obok w odleglosci dwunastu krokow. Moze uratowac nam zycie, kiedy przyjdzie pora, by sie stad wynosic... Calis kiwnal glowa i zwrocil przedmiot Mirandzie, ona jednak podala mu go ponownie. - Ja go nie potrzebuje. - Zamknela dlon Calisa wokol ozdoby. - Ty go wez... Calis zawahal sie krotko, ale zalozyl amulet na szyje. Potem wstal i zwrocil sie do de Longueville'a: - Ruszamy o swicie... Erik wstal rowniez, szykujac sie do sprawdzenia posterunkow. De Longueville nie musial mu przypominac, co nalezy do jego obowiazkow. Jason wpadl do Barreta z karta pergaminu w dloni i rozejrzal sie dookola. Zobaczywszy Roo na pietrze, skoczyl na gore, mijajac zaskoczonych kelnerow. -Co sie stalo? - spytal Roo. Mial podkrazone oczy, poniewaz od jakiegos czasu nie dosypial. Kilka razy obiecywal sobie, ze przez kilka najblizszych dni bedzie sie trzymal z dala od Sylvii. Zamierzal spedzic troche czasu w towarzystwie zony i dzieci i wyspac sie porzadnie w panskim apartamencie, podczas gdy Karli kladlaby sie z dziecmi, kazdego jednak wieczoru, jakby pozbawiony wlasnej woli, kazal sie woznicy wiezc do posiadlosci Esterbrookow. -Ktos przekonal Jurgensa, by zazadal splaty kredytu -rzekl Jason, znizajac glos. Roo natychmiast oprzytomnial, jak oblany zimna woda. Ujal Jasona pod ramie i powiodl go do stolu, uwazanego juz od pewnego czasu za stala siedzibe Spolki Morza Goryczy, gdzie siedzieli juz Masterson, Hume i Crowley. -Jurgens zada splaty kredytu - oznajmil Roo, siadajac na swoim miejscu. -Co takiego? - zdziwil sie Masterson. - Przeciez sie zgodzil na przedluzenie terminu platnosci. Co sie stalo? - spytal, zobaczywszy Jasona. Jason usiadl i rozlozyl przed soba dokumenty. - Panowie, to znacznie powazniejsza sprawa, niz wezwanie do ostatecznego rozliczenia. - Wskazal na liste rachunkow. - Ktos w naszym kantorze... eee... z braku lepszego terminu uzyjmy okreslenia... przywlaszczal sobie fundusze spolki. Hume i Crowley podskoczyli jak kolnieci szydlem. - Co takiego? - spytali niemal chorem. Jason zaczal objasniac, cierpliwie i uprzejmie, mimo iz pare razy mu przerywano. Rzecz sie sprowadzala do tego, ze ktorys z ksiegowych nie tylko zdolal ukryc dziesiatki tysiecy suwerenow, przenoszac je nieustannie z konta na konto, ale tez przez kilka miesiecy udalo mu sie uniknac wykrycia operacji. Obecnie brakowalo im prawie cwierc miliona suwerenow. Jedynym powodem, dla ktorego Jasonowi udalo sie odkryc oszustwo, bylo to niespodziewane wezwanie do uregulowania platnosci. - Najgorsze w tym wszystkim, panowie - ciagnal Jason -jest to, ze tak czy inaczej, rachunek przyszedl w najbardziej dla nas niekorzystnym czasie. Jezeli nie splacimy Jurgensa, stracimy opcje w Kompanii Blekitnej Gwiazdy, a bez tych statkow padnie kilkanascie innych waznych kontraktow. -Co wiec jest najgorsze? - spytal Roo. -Najgorsze? Jesli nie splacimy tego rachunku, stracimy wszystko! -To twoja wina, Avery! - zachnal sie nagle Crowley. - Mowilem ci, ze zbyt wiele inwestujemy! Trzeba nam bylo czasu, by zebrac sily, zgromadzic rezerwy i kapitaly, ale tys sie uparl, by przejmowac inne spolki. Bogini Szczescia to zdradliwa pani, Rupercie! I teraz sie od nas odwrocila... -Na ile opiewa ten rachunek? - spytal Masterson. -Na szescset tysiecy suwerenow. -A ile mamy gotowki? Jason parsknal gorzkim smiechem. - Brakuje nam dokladnie tyle, ile nam ukradziono. Moze uda nam sie uplynnic troche aktywow i zgromadzimy ze czterysta tysiecy... ale bedzie brakowalo przynajmniej ze dwie setki... -Kto nam to zrobil? - spytal Roo. -O, do tego trzeba bylo przynajmniej dwu ksiegowych... - Jason potarl dlonia brode. - Nie spodoba sie wam, panowie, to co powiem, ale wyglada na to, ze caly dom bankowy sie sprzysiagl, by zrujnowac Spolke Morza Goryczy... Roo milczal przez chwile. - Tak wlasnie musialo byc - odezwal sie po chwili. - Ten kantor byl zbyt kuszaca sliweczka, by ktorykolwiek z nas oparl sie pokusie. - Wymierzyl palec w Crowleya. - To sie tyczy takze ciebie, Brandon! -Nie bede przeczyl - przyznal Crowley z niechecia w glosie. -Ktos nas wrobil, szlachetni panowie. Ale kto? -Esterbrook - odpowiedzial Masterson. - On jest jednym z niewielu, ktorzy mieli okazje i srodki... -Ale sam sobie tez przysporzy strat - odpowiedzial Roo. -Uwiklal sie w nasze interesy przynajmniej w kilku spolkach. -My jednak rozroslismy sie na tyle, ze mogl sie nas zaczac obawiac... - mruknal Hume. -Sa jeszcze inni - dodal Masterson. - Bracia Wendel... Kupcy Jalanki... do kata, wielkie firmy handlowe z Wolnych Miast, Kilraine i inni... Wszyscy z nich maja powody, by sie nas strzec... -Jason - odezwal sie Roo. - Idz do biur i zwolaj Luisa, Duncana i kazdego, komu ufasz i kto wie, z ktorego konca ujmuje sie miecz. Udaj sie z nimi do naszego banku i wszystko wezcie pod straz. Trzeba nam przekopac sie az do dna, by sie dowiedziec, kto pod nami ryje... ale musimy to zrobic szybko, by dran niczego nie zweszyl... -Juz lece! - Poderwal sie Jason. -Zaloze sie - rzucil niewinnie Masterson - ze jesli to wszystko ukartowano, to kantor bedzie pusty... Roo odepchnal krzeslo i potrzasnal glowa. - O to sie zakladal nie bede. - Mial wewnetrzne przeczucie czegos zlego... czul nieznosna obawe, ze rownie szybko, jak wzbil sie w gore, znow moze zostac golym i bosym najemnikiem. Nabral tchu w pluca. -Coz, jak mawial moj swietej pamieci ojciec, przez posly wilk nie tyje... a od tasowania talii nie przybedzie w niej asow. Proponuje, bysmy sie zastanowili, skad wytrzasnac szybko cwierc miliona sztuk zlota zywej gotowki... - zerknal na lezacy przed nim rachunek - w ciagu najblizszych dwu dni. Pozostali zachowali milczenie. Duncan rozejrzal sie po izbie i szybkim skinieniem glowy wskazal towarzyszom siedzacego w rogu czlowieka. Roo usiadl naprzeciwko niego, a Duncan i Luis zajeli miejsca po obu bokach poszukiwanego. -Co jest... - Mezczyzna chcial wstac. Duncan i Luis polozyli mu dlonie na ramionach, zmuszajac, by usiadl ponownie. -Ty jestes Rob McCracken? - spytal Roo. -A kto chce wiedziec? - odpowiedzial zagadniety, choc zabrzmialo to niezbyt pewnie. Nieznajomy zbladl i tylko zerkal na boki, jakby szukal drogi ucieczki. -Masz kuzyna o imieniu Herbert McCraken? Zapytany podjal kolejna - nieudana, bo udaremniona przez Luisa i Duncana - probe wyrwania sie z kleszczy. - Moze i mam. I nagle pod jego podbrodkiem znalazlo sie ostrze sztyletu Luisa. - Przyjacielu... zadano ci proste pytanie, na ktore spodziewamy sie otrzymac rownie prosta odpowiedz. - Glos Luisa byl zwodniczo lagodny. - Mozesz mianowicie odpowiedziec: "Tak, on jest moim kuzynem" albo: "Nie, on nie jest moim kuzynem". Zwaz jednak, ze jesli odpowiesz nieprawdziwie... to bedzie cie bolalo... -Tak - wydyszal zagadniety. - Herbert jest moim kuzynem. -Kiedy ostatnio sie z nim widziales? - pytal dalej Roo. -Kilka dni temu. Zjadl z nami obiad. Jest kawalerem i przychodzi do nas dwa, trzy razy w tygodniu, na posilek... -Czy cos mowil o wyjezdzie z miasta? -Nie... Ale dosc osobliwie sie pozegnal. -Co mianowicie powiedzial? Przesluchiwany rozejrzal sie dookola. - Zatrzymal sie przy drzwiach... po czym uscisnal mnie mocno, a tegosmy nie robili od dziecinstwa. I powiedzial, ze byc moze nie zobaczymy sie przez dluzszy czas. -I pewnie mial racje. Posluchaj, czlowieku. Gdyby chcial opuscic Krondor i zamieszkac gdzie indziej, dokad by sie udal? -Nie wiem - odpowiedzial McCraken. - Nigdy sie nad tym nie zastanawialem. Mamy krewnych na Wschodzie... ale ci mieszkaja daleko. Kuzyni w Saladorze. Od lat ich nie widzielismy. Roo przez chwile bebnil palcami po stole. - Gdyby twoj kuzyn niespodzianie zdobyl spora ilosc gotowki... jak sadzisz, dokad by pojechal? McCraken zmruzyl oczy: - Dosc, by sobie kupic tytul w Queg? Roo spojrzal na Luisa. - No - odpowiedzial Rodezjanin - gdyby wzial wszystko, to owszem, jakis pomniejszy tytul... Roo wstal. - Sarth! Wez opis tego Herberta- zwrocil sie do Duncana - tak dobry, jak tylko zdolasz, i wyslij z nim kilku ludzi na szybkich koniach do Sarth. Jesli dobrze sie sprawia, powinni go dopasc za pare godzin... Ty ruszaj do przystani. - To bylo do Luisa. - Zacznij zadawac pytania. Z Queg nie przybyl zaden statek ani zaden sie tam nie wybiera... ale nigdy nic nie wiadomo... moga sie podac za kupcow z Durbinu lub Wolnych Miast. Sprawdz, czy ktos odpowiadajacy opisowi tego McCrakena nie probowal sie przedostac na poklad statku wyplywajacego z miasta. Mozemy oplacic tyle uszu i oczu, ze ktos powinien trafic na jakis slad. Ja mam jeszcze cos do roboty - dodal, zwracajac sie do obu - ale od switu bede w biurze. Jesli nie znajdziemy tego czlowieka do jutrzejszego poludnia, to juz po nas... Duncan usiadl na krzesle, ktore Roo przed chwila oproznil. - Moj poczciwy Robercie... opisz mi tego twojego kuzyna i nie pomin zadnego szczegolu... Jakze on wiec wyglada? -No, normalnie... jest mniej wiecej mojego wzrostu... Roo nie czekal dluzej, tylko wyszedl i udal sie do zostawionego wczesniej powozu. A potem polecil woznicy, by go zawiozl do posiadlosci Esterbrookow. Calis dal sygnal w mroku i Erik sie odwrocil, powtarzajac gesty kapitana. Szli pograzeni niemal w zupelnych ciemnosciach, caly szescdziesieciosiedmioosobowy oddzial w dlugiej kolumnie dwojkowej. Prowadzil Calis, ktory w mroku widzial najlepiej, a szyk zamykal Boldar, ktory utrzymywal, ze ciemnosci wcale nie sa dlan przeszkoda - co Erikowi wydalo sie nieprawdopodobne, jednak dziwaczny najemnik jak do tej pory nie uczynil ani jednego blednego kroku. Ravensburczyk doszedl do wniosku, ze tamten zawdziecza to jakiejs magicznej wlasnosci swego helmu. Obok Calisa szla Miranda, ktora w umiejetnosci widzenia bez swiatla niewiele tylko ustepowala polelfowi. Pozostali czlonkowie druzyny poruszali sie niemal na oslep, korzystajac z niklego blasku jedynej pochodni niesionej posrodku szyku. Erik wiedzial z wlasnego doswiadczenia, ze idacy obok pochodni niczego prawie nie widzieli, patrzac w otaczajace ich ciemnosci, ale idacy na koncu i poczatku mogli cos w mroku zobaczyc. Przekazany sygnal oznaczal, ze przed nimi znajduje sie cos niebezpiecznego. Kazdy poluzowal bron, a Bobby de Longueville przesunal sie ku przodowi z pozycji, ktora zajmowal w polowie drogi miedzy pochodnia a miejscem Boldara. Zaraz za nim ruszyli Praji i Vaja. Erik niechetnie ich zabieral, ale dwaj starzy najemnicy na koniach niewielkie mieli szanse na dotarcie w okolice o lagodniejszym klimacie, gdzie mogliby spotkac jakichs przyjaznych ludzi. Erik przeszedl do przodu i poczul na policzku tchnienie lekkiego podmuchu. Gdy dotarl do kapitana, uslyszal jego szept: - Cos tam w dole sie porusza... "Tam w dole" znaczylo w glebokiej okraglej studni, ktora sluzyla jako pionowy szyb wiodacy ze szczytu gory az do jej podstaw. Dwa lata temu Erik z resztkami kompanii Calisa przeszedl pieszo niemal caly spiralny korytarz przylegajacy do pionowego szybu, a teraz szykowali sie do zejscia w dol. Erik nadstawil uszu, ale - jak to zazwyczaj bywalo - okazalo sie, ze sluch Calisa jest znacznie ostrzejszy od wprawnego nawet ucha ludzkiego. I nagle on tez uslyszal nikly dzwiek. Najbardziej bylo to podobne do szelestu, jaki powstaje, gdy ktos dlonia musnie kamien. Po kilku sekundach dzwiek sie powtorzyl. I znow zapadla cisza. Stali w bezruchu przez kilka minut, az wreszcie Calis dal znak, by pieciu najblizszych ruszylo za nim. Erik obejrzal sie, skinal na nastepnych czterech i wyciagnal miecz. Zapalono slepa latarnie, w ktorej spuszczono pokrywy, tak ze padal z niej nikly blask na spag, co pozwalalo im na w miare szybki i - na co liczyli - nie postrzezony przez nikogo marsz do przodu. Cala szostka ruszyla ostroznie przed siebie. Erik niosl latarnie. Szli tunelem, ktory biegl w dol, tak jak dotychczas. W koncu trafili na obszerna studnie. Jak na wiekszosci skrzyzowan, droga w tym miejscu sie poszerzala, umozliwiajac przejscie tym, ktorzy szli w gore oraz bezpieczne miniecie tych, co zstepowali w dol. Zatrzymali sie, nasluchujac... i znow uslyszeli nikly zgrzyt gdzies z dolu. Ruszyli dalej, zatrzymujac sie na co czwartym zakrecie drogi wokol studni. Znow uslyszeli osobliwy dzwiek. W koncu drapanie ucichlo, oni zas ponownie ruszyli w dol. Erik ocenial, ze kazdy pelny obrot wokol studni prowadzi okolo dwudziestu stop nizej. Po trzech pelnych okrazeniach nagle natkneli sie na cialo. Calis gestem dloni dal znak do zachowania czujnosci i czterej towarzyszacy mu ludzie odwrocili sie plecami do zrodla swiatla, bacznie patrzac w mrok - dwaj spogladali w dol sztolni, dwaj ku gorze. Stajac tylem do blasku latarni, mogli lepiej widziec w ciemnosciach. Na skalistym podlozu lezala jakas postac w dlugiej szacie z kapturem, a gdy Calis odsunal jego plaszcz, Erik odskoczyl z sapnieciem zgrozy. Lezacym byl Pantathianin. Ravensburczyk nigdy przedtem nie widzial wroga z tak bliska. Owszem, widywal ich z daleka, ze szczytu wzgorz na wielkim spotkaniu najemnikow, a nawet w tych tunelach, w ktorych teraz krazyli. -Odwroc go na grzbiet - szepnal Calis i Erik wykonal polecenie. Stwor byl na poly rozerwany na skutek straszliwej rany brzucha, a na spag wylewala sie spora czesc jego wnetrznosci. -Wez to - powiedzial Calis, wskazujac przedmiot, ktory wezowy kaplan trzymal w lapie. Erik dotknal przedmiotu i natychmiast tego pozalowal. Poczul wstrzas, gdy jakas niezwykla energia poplynela przez jego ramie. Nagle zapragnal zedrzec z siebie odziez i trzec skore az do krwi... Calis chyba zareagowal na przedmiot jeszcze silniej, choc to Erik mial go w rekach. Odwrociwszy rzecz w palcach, zrozumial, ze trzyma w dloniach helm. Juz mial go wlozyc na glowe, kiedy powstrzymal go rozkaz Calisa: - Ani mi sie waz! Erik oprzytomnial i zrozumial, co chcial wlasnie uczynic. - No wiec co z tym zrobic? - spytal. -Poloz to na ziemi - polecil Calis. - Sprowadz tu pozostalych - zwrocil sie do jednego z zolnierzy. Zolnierz wzial lampe i znikl w mroku, zostawiajac Erika na kilka bardzo dziwnych minut, ktore przyszlo mu przeczekac w mrokach. Nawiedzily go nagle niezwykle wizje ciemnoskorych ludzi w osobliwych zbrojach oraz niezwykle urodziwych kobiet... zadne z nich nie byly jednak istotami ludzkimi. Potrzasnal glowa... i kiedy uwolnil sie od tych wizji, ukazaly sie sylwetki jego towarzyszy. -Co my tu mamy? - spytala Miranda, podchodzac blizej. Calis wskazal dlonia i dziewczyna przyklekla, by obejrzec trupa. Podniosla helm i nawet jesli wywarl na nia jakis wplyw, nie dala tego po sobie poznac. W koncu jednak przyznala: - Potrzebny mi worek. Jeden z wojakow podal jej plocienny woreczek, Miranda zas wlozyla don helm i przekazala go Boldarowi. - Ty go wez - powiedziala. - Z nas wszystkich tobie bedzie najlatwiej. Najemnik wzruszyl ramionami, wzial worek i wetknal go sobie do plecaka. Miranda spojrzala na trupa. - Wyglada na to, ze wydarzenia przybraly niespodziewany obrot... -Ten tu chyba uciekal - odezwal sie Calis - by ochronic ten helm... -Albo go skads ukradl i wial z lupem - podsunela Miranda inna mozliwosc. I potrzasnela glowa. - Te domysly na razie na nic nam sie zdadza. Idzmy dalej. Calis kiwnal glowa, dal sygnal i kolumna ruszyla w dol. Szli galeria i plaskimi tarasami, podazajac kreta droga ku sercu studni. Kiedy dotarli do niczym sie nie rozniacego od innych tunelu, Calis dal znak, by skrecili. Weszli w tunel wiodacy dosc stromo w dol. Temperatura szybko sie podnosila. Noce w gorach staly sie chlodne, w tunelach tez bylo niewiele cieplej, teraz jednak poczuli, ze ida jakby ku palenisku. Bylo coraz gorecej i zmienial sie zapach. Smierdzialo tu siarka... i dolatywal do nich slodkawy smrod gnijacego miesa. Gdy ponownie trafili na szerszy odcinek tunelu, Calis znow dal znak i wszyscy dobyli broni. Cwiczyli to tak czesto, ze teraz kazdy mogl przekazywac sygnaly nawet we snie. Byla to pierwsza z galerii Pantathian, w ktorej mieli natknac sie na wezowych kaplanow i samice znoszace jaja. Te ostatnie powinni znalezc w czyms podobnym do wylegarni - rozkazy zas mieli proste: wejsc i zabic wszystko, co zyje. Calis dal znak i rozpoczeli atak... ...ktory skonczyl sie niemal w tej samej chwili, w ktorej sie zaczal. Smrod w galerii byl znacznie bardziej dokuczliwy niz w tunelu. Niejeden z zahartowanych wojakow musial sie zgiac wpol i wyrzucic z siebie spozyty niedawno posilek. Wszedzie, gdzie siegali wzrokiem, widnialy trupy. Wiekszosc nalezala do Pantathian, choc bylo wsrod nich i kilku Saaurow. Zaden z nich nie byl caly. Samotny kaplan, na ktorego natkneli sie wczesniej, w porownaniu z tymi w galerii byl niemal nietkniety. Zolnierze Calisa patrzyli na wynik rzezi - wszedzie lezaly porozrzucane i bezladnie pomieszane czesci cial, poodrywane czlonki, poszarpane torsy... a smrod byl niemal nie do wytrzymania. Calis wskazal na tron. U jego podnoza lezalo cialo Pantathianina, ktory niedawno chyba jeszcze spoczywal na tronie - zabalsamowane przed stuleciami, teraz rozerwane na czesci. -Tam! - Calis niemal sie dlawil, probujac opanowac torsje. Miranda i Boldar, ktorzy wydawali sie zupelnie nieczuli na smrod, podeszli do trupa. Miranda machnela dlonmi, potem prawie przez minute przygladala sie wszystkiemu. -Artefakty? - zadala pytanie, odwracajac sie do Calisa. -Tarcza, miecz, zbroja... wszystko, czego nalezaloby sie spodziewac - odpowiedzial Calis. -Coz - ocenila Miranda. - Ktos znalazl je przed nami. - Rozejrzala sie dookola, badajac jaskinie. Jeden z zolnierzy podniosl latarnie nieco wyzej. - Ci tutaj bronili czegos... i zaplacili za to najwyzsza cene. Ten, ktoregosmy znalezli wczesniej, musial konac kilka dni. Erik wzial dwu zolnierzy i razem szybko przejrzeli sasiednie galerie. W jednej znalezli lezace na ziemi porozgniatane jaja Pantathian, w niektorych widac bylo plywajace w smrodliwych kaluzach sluzu na poly uformowane male cialka wezoludkow. W innej zobaczyli kilkanascie drobnych cial dzieciecych lezacych posrod licznych kosci - w tym i ludzkich. Gdy zbadali wszystkie, Erik wrocil do Calisa i zlozyl meldunek: - Kapitanie... wszedzie jest tak samo. - Znizyl glos. - Ani jedna rana nie wyglada tak, jakby jej dokonano jakims orezem. - Wskazal dlonia tors martwego wojownika Saaurow. - Tego tu nie przecieto na dwoje. Wyglada, jakby cos go po prostu rozdarlo. -Widzialem kilka stworow, ktore moglyby zrobic cos takiego - odezwal sie Boldar Smialy. Spojrzal na Erika i Calisa. Twarz okrywal mu osobliwy helm i w mroku nawet nie bylo widac jego oczu. - Ale niewiele ich jest... i zadna z nich nie pochodzi z tego swiata... Calis i Miranda rozejrzeli sie dookola. - To cos przeszlo tedy, jak ogien przez sucha trawe, i wszystkich pozabijalo - powiedzial Calis. -No... - odezwal sie de Longueville - spojrzmy na to inaczej. Ktos nam oszczedzil roboty godnej rzeznikow. Twarz Calisa jednak zdradzala niepokoj... co sie zdarzylo po raz pierwszy, odkad Erik go poznal. - Bobby... ktos stad wyszedl, zabierajac przedmioty magiczne... o potedze nie znanej swiatu od czasu, kiedy moj ojciec wdzial na siebie Zbroje z Bieli i Zlota... -To znaczy, ze do gry wszedl trzeci gracz - odparl de Longueville. -Wszystko na to wskazuje - odezwala sie Miranda. -I co teraz? - spytal Bobby. -Zejdziemy na dol - rzekl Calis bez wahania. - Musimy odkryc, co zniszczylo te wylegarnie, i sprawdzic, czy tez inne zostaly podobnie spustoszone. Zmiana rozkazow - zwrocil sie do podwladnych. Wszyscy natychmiast nadstawili ucha. - Natknelismy sie na kolejna tajemnice. Schodzimy w dol i jesli spotkamy zywych Pantathian, pozabijamy ich do ostatniego. - Przerwal. - Ale jesli natkniemy sie na tego, kto ich zabija, nie zapominajcie, ze wrog naszych wrogow wcale nie musi byc naszym przyjacielem... trzeba nam przede wszystkim sie dowiedziec, kto to jest. - Znizyl glos. - Jest to ktos potezny, a teraz posiadl jeden z najsilniejszych artefaktow Valheru... Smoczych Lordow. Musimy uwazac... i nie wolno go nie doceniac. Odwrocil sie i dal znak druzynie, by wrocila do tunelu okrazajacego studnie. Kiedy tam dotarli, wydal rozkaz do zatrzymania sie, pozwalajac ludziom na spoczynek i spozycie posilku. Wreszcie, po pewnym czasie, przeformowal kolumne i dal rozkaz do marszu w dol. Rozdzial 18 ODKRYCIE Roo kiwnal glowa.Duncan zamachnal sie krotko i walnal siedzacego mezczyzne w szczeke. Glowa uderzonego poleciala w tyl, a po jego wardze zaczela splywac krew. -Zla odpowiedz - rzekl Duncan. -Nie wiem! - wychrypial Herbert McCraken. Duncan uderzyl go po raz wtory. -McCraken, to takie proste - odezwal sie Roo. - Powiesz mi, kto cie wynajal do ukrycia mojego zlota i kto maje teraz, a ja cie puszcze wolno... -Zabija mnie, jesli ich wydam - odparl McCraken. -Tego nie wiem... ale jesli ich nie wydasz, to ja z pewnoscia zabije cie... tu i teraz - oznajmil mu Roo tak spokojnie, jakby prowadzil przyjacielska pogawedke. -Jesli wam powiem, to juz nie bede mial nic, o co moglbym sie targowac - upieral sie McCraken. - Co was powstrzyma przed poderznieciem mi gardla? -To, ze niczego na tym nie zyskamy - odpowiedzial Roo. - Zloto jest moje: nie lamie zadnego prawa, usilujac je odzyskac. Jesli cie, bratku, wezme na miejski odwach i zloze skarge przed krolewskim konstablem, jak tylko znajdziemy urzednika, ktory sie przegryzie przez te twoja siec falszerstw, dostaniesz przynajmniej pietnascie lat ciezkich robot... -A jak wam powiem? -Pozwolimy ci opuscic miasto... i odejdziesz stad zywy... McCraken namyslal sie tylko przez chwile. - Ten czlowiek nazywa sie Newton Briggs. Zaaranzowal transfer gotowki. Roo spojrzal na Jasona, ktory stal skryty w cieniu za McCrakenem, gdzie ten nie mogl go zobaczyc. - Byl wspolnikiem w tym kantorze, zanim go przejelismy. -Nie byl zadowolony, kiedy stracil wplywy - wyjasnil McCraken. - Mysle, ze ktos go oplacil, by pana okradl. Wiem tylko, ze obiecal mi dosc zlota, bym mogl sobie kupic w Queg palacyk, tytul i rozkrecic wlasny interes. -Dlaczego w Queg? - spytal Duncan. Stojacy za McCrakenem i trzymajacy go Luis wyjasnil: -Wielu mieszkancow Krolestwa marzy o tym, by zostac queganskim wielmoza, mieszkajacym w podmiejskim palacyku z tuzinem pieknych niewolnic... - tu wzruszyl ramionami - albo niewolnikow. -McCraken, jestes idiota - zasmial sie Roo. - Nabrano cie jak dziecko. Wystarczy, ze postawilbys stope na queganskiej przystani, i po dziesieciu minutach juz by cie pognano batem na galery. A twoje zloto skonfiskowano by na rzecz skarbu panstwa. Jezeli nie masz tam poteznych przyjaciol, jestes niczym... bo ci, co nie sa obywatelami Queg, nie maja tam zadnych praw! -Ale mnie obiecano... - zachnal sie wiezien. -Pusccie go! - polecil Roo. -Ot, tak? Po prostu? - spytal Duncan. -A dokad on ucieknie? Luis juz przed czterema godzinami znalazl McCrakena, ktory czekal na kogos - teraz juz wiedzieli, ze tym kims byl Briggs - przy jednym z magazynow. Duncan poslal tymczasem wiadomosc za jezdzcami gnajacymi do Sarth; jezeli wszystko poszloby zgodnie z planem, nalezalo sie ich spodziewac w kwaterze glownej Roo za mniej wiecej godzine. Pojmany wstal i spytal ponuro: - I co mam teraz ze soba zrobic? -Ruszaj do Queg i sprobuj kupic sobie szlachecki tytul - mruknal Roo. - Ale nie uzywaj do tego moich pieniedzy... lepiej ukradnij je komus innemu. Jezeli znajdziemy cie w miescie jutro o zmierzchu, to nie bedziesz sie musial martwic o to, ze zabija cie wspolnicy... Wiezien otarl grzbietem dloni krew z ust i chwiejnym krokiem ruszyl do drzwi. Roo odczekal chwile, a potem zwrocil sie do Duncana: - Idz za nim tak, by cie nie spostrzegl. Jest za bardzo przerazony, by probowac ucieczki na wlasna reke. Zaprowadzi nas do wspolnikow. I nie pozwol mu umknac, bedzie nam potrzebny, by w razie czego zlozyc swiadectwo przed sadem. Moze sie okazac, ze jest jedynym swiadkiem, ktory nas obroni przed oskarzeniem o rabunek... -A ty gdzie bedziesz? - spytal Duncan. -Na przystani - odpowiedzial Roo. - To na wszelki wypadek, gdyby sie okazalo, ze dzis rano do Queg wyplywa jednak jakis statek. W razie czego tam nas szukaj. Duncan kiwnal glowa i wyszedl. -Jason... - zwrocil sie Roo do ksiegowego. - Ty wroc do biur i czekaj tam na nowiny. Jesli bedzie trzeba, zebys poszedl gdzies i cos zalatwil, Luis i ja poslemy ci wiadomosc. Jason wyszedl, Luis zas zwrocil sie do Roo. - Statek jest gotow do wyplyniecia w morze, wystarczy jedno twoje slowo... -Dobrze - rzekl Roo. - Jesli odkryjemy, ze nasz zlodziejaszek zamierza wydostac sie z miasta, chce go wziac tuz za falochronem... Trzeba nam odzyskac zloto, zanim dopadnie nas kuter akcyznikow. O wiele latwiej bedzie wtedy cokolwiek wyjasnic. ... Luis potrzasnal glowa. - Ale po co ktos mialby wywozic zloto z miasta? Czy nie prosciej byloby upchnac je w jakims tajnym schowku i poczekac, az Spolka Morza Goryczy pojdzie z torbami? -Owszem, byloby to madre... ale ryzykowne - odpowiedzial Roo. - Gdybys zaplanowal i przeprowadzil te operacje, majac pewnosc, ze twoi wspolnicy po prostu zwieja z miasta i zaden z nich nie otworzy pyska... to tak, byloby to madrzejsze. Ale postaw sie w sytuacji gracza, ktory chcial nas okrasc. Wiesz, ze kompanow moga zlapac i zmusic do mowienia... a wtedy, po nitce do klebka i trach! - strzelil w palce - zwalamy ci sie na leb z calym oddzialem zbrojnych. I wtedy zloto nalezy do tego, kto je utrzyma! - Westchnal ciezko. - Ale zloto juz moglo zostac wywiezione... gdzies w gory albo na jakims wozie jedzie do innego portu... - Wzruszyl ramionami. -Ktokolwiek to wszystko zaplanowal, wiedzial, kiedy uderzyc - mruknal Luis. -To mnie wlasnie niepokoi - rzekl zywo Roo. - W calej sprawie braly udzial nie tylko te sukinsyny z kantoru... autor planu musial miec swego czleka w Spolce, musial tez wiedziec cos wiecej o naszych finansach, niz wiedzieli McCraken i Briggs. - Podniosl w gore jeden palec. - Musial na przyklad wiedziec, ze Jason jest na tropie oszustwa. To trwalo od dawna... i popatrz, trzebaz trafu, ze wlasnie teraz wszyscy sie ulotnili. - Podniosl drugi palec. - Musieli tez wiedziec, ze za dwa, trzy tygodnie bedziemy mogli pokryc te straty. - Potrzasnal glowa. -Ze Wschodu ida karawany, dzis do Ylith dotrze transportowiec z naszym zbozem. Flotylla Dalekiego Wybrzeza powinna byc w Carse, pewnie gotowa do rejsu powrotnego... choc to moze potrwac. Kazda z tych transakcji przyniesie nam dosc zlota, by pokryc te straty... - uderzyl piescia w dlon - ale dzis jestesmy bezradni! -Szpieg? -No, w kazdym razie jakis agent - przyznal Roo, po czym ruszyl do drzwi. - Luis, oprocz Duncana, jestes jedynym czlowiekiem, do ktorego mam pelne zaufanie. Byles ze mna w celi smierci... i razem przeplywalismy Vedre. Zagladalismy w oczy kostusze i oprocz Jadowa i Greylocka w Krondorze nie masz teraz czleka, ktorego chcialbym miec przy sobie! -Chocby mial jedna reke? - spytal Luis z rozbawieniem w glosie. -Z nozem w jednej rece jestes lepszy niz cala kupa innych z mieczami w obu! - odparl Roo, otwierajac drzwi. - No, ruszajmy... musimy jeszcze przeszukac port. Luis klepnal przyjaciela w plecy i zamknal za nimi drzwi. Szopa, gdzie sie zebrali, byla jedna z wielu nalezacych do Spolki w Dzielnicy Kupieckiej. Obaj przyjaciele szybko ruszyli do portu. Kiedy znikneli za rogiem, z dachu szopy podniosla sie gibka postac. Lekko zeskoczywszy na bruk, tajemniczy obserwator odwrocil sie i swisnal w palce, wskazujac rog, gdzie tamci dwaj skrecili. Z domku stojacego po przeciwnej stronie ulicy wylonilo sie dwu innych obserwatorow, ktorzy szybko naradzili sie z pierwszym, po czym jeden wrocil na swe miejsce, a pozostali pomkneli za Luisem i Roo... -Zasadzka! - wrzasnal Renaldo. -Formuj klin! - zagrzmial Calis i natychmiast kazdy w druzynie zajal swe miejsce. Znajdowali sie w rozleglej galerii, majacej przynajmniej dwiescie stop srednicy i szesc wejsc. Jakna treningu, czterdziestu wojakow zestawilo bokami tarcze, formujac klin i szykujac miecze do odparcia ataku. Dwudziestu innych zdjelo z ramion krotkie luki. Naprowadziwszy cieciwy, wzieli strzaly i spokojnie zaczeli je ukladac na majdanach lukow. Galerie napelnilo naraz nieludzkie wycie i skrzeczenie... Z wylotow trzech znajdujacych sie przed nimi tunelow wylaly sie strumienie Pantathian, ktorzy ruszyli do zacieklego i zywiolowego ataku na ludzi Calisa. Erik chcial przynajmniej z grubsza oszacowac liczbe nieprzyjaciol, szybko jednak zrezygnowal z pomyslu, widzac, jak wala sie pokotem pod ulewa strzal. A potem napastnicy uderzyli o sciane tarcz. Mlody kapral kladl nieprzyjaciol szerokimi zamachami miecza. Dwakroc slyszal trzask pekajacej stali, gdy wojownicy Pantathian usilowali zablokowac jego ciosy swoimi ostrzami. Szybko odkryl, ze przeciwnicy nie sa wyszkolonymi rebaczami. Nie czekajac na polecenie Calisa, wydal rozkaz: - Drugi szereg! Do mieczow i za mna! Dwudziestu lucznikow rzucilo luki i chwycilo za miecze. Erik przeszedl na prawe skrzydlo oddzialu i uderzyl w Pantathian z boku. Tak jak podejrzewal, szybko poszli w rozsypke. Zamiast jednak rzucic sie do ucieczki, nadal zaciekle - choc teraz juz bezladnie - atakowali zolnierzy, dopoki nie padli dwaj ostatni i w podziemiach zapanowala cisza. -To jak rabanie drew na opal - odezwal sie Boldar Smialy. Erik spojrzal na najemnika i zobaczyl, ze z jego pancerza krew szybko splywa strumyczkami, jakby nie mogla przylgnac do gladkiej powierzchni. -Byli dzielni - odparl, chwytajac oddech - ale to nie wojownicy. - Skinieniem dloni polecil swoim zolnierzom, by dwojkami staneli u wylotu kazdego z tunelow - na wszelki wypadek. -Nie bylo w tym nic z dzielnosci - odpowiedzial Boldar. - To zwykli fanatycy... Calis spojrzal na Mirande, ktora po swojemu ocenila nieprzyjaciol: - Nigdy wczesniej nie zdarzylo sie, zeby walczyli twarza w twarz. Na wojnie jak dotad zawsze poslugiwali sie podstepami i zdrada... Erik butem odwrocil jednego z wrogow. - Maly jest... - zauwazyl. -Wszyscy sa jacys... mali - stwierdzil Calis. - Mniejsi niz ten, na ktorego natknelismy sie wczoraj... Erik spojrzal na de Longueville'a. - Co to znaczy? Posylaja przeciwko nam mlodzikow? -Moze - odparl sierzant. - Jezeli w innych wylegarniach pobito ich podobnie jak w tej, ktora widzielismy wczoraj, to moze popadli w desperacje i rzucaja ostatnie rezerwy... Podczas gdy Calis i Miranda badali martwe weze, Erik szybko przeprowadzil przeglad wlasnych ludzi. Nieliczni tylko doznali obrazen, tez zreszta niezbyt groznych. - Tylko powierzchowne zadrapania - zameldowal w koncu Calisowi. -Kilka minut odpoczynku i ruszamy dalej - rzekl de Longueville. Erik kiwnal glowa. - Ktorym tunelem? - Srodkowym - odpowiedzial Calis. - W razie potrzeby zawsze mozemy zawrocic. Roo schylil sie i przykucnal za bela na widok grupy uzbrojonych mezczyzn, ktorzy przeszli obok, czujnie sie rozgladajac wokolo. Znad wody nadciagnela mgla i w porannym polmroku z trudem widzialo sie dalej niz na odleglosc wyciagnietego ramienia. Wespol z Luisem myszkowali w dokach, kiedy jeden z ludzi zameldowal, iz niedawno widziano spora kompanie zbrojnych, strzegacych ciezko obladowanego wozu jadacego ku portowi. Roo ruszyl na zwiady, odeslawszy Luisa, by zebral posilki. Nagle okrecil sie na piecie, slyszac za soba lekki szelest. Wydobyl miecz i juz mial ciac, kiedy zobaczyl, ze przybysz podnosi dlon. -To ja! - rozlegl sie szept Duncana. Roo opuscil bron i odwrocil sie, by nie stracic wozu z oczu. Duncan przykucnal obok niego. - Szedl tu McCraken. Stracilem go z oczu w tej mgle, a potem zobaczylem, ze ktos - to byles ty - daje nura w to przejscie - dlonia wskazal zaulek, o ktorym mowil - i poszedlem za nim. Zaraz powinien pojawic sie Herbert... -Dam glowe, ze w tym wozie jest nasze zloto. - Roo skinal w strone powozu. -Rzucimy sie na nich na pomoscie? Roo szybko rozwazyl szanse na zwyciestwo. - Nie... chyba ze Luis nie wroci z naszymi, zanim tamci zdaza wsiasc do lodzi - odpowiedzial szeptem. - Wszyscy nasi ludzie sa albo na pokladzie "Krolowej Morza Goryczy", albo w siedzibie firmy, gdzie czekaja na rozkazy. Woz zatrzymal sie i we mgle zabrzmial wladczy glos: - Podjedz do tamtej szalupy. - Odsloniete jedna latarnie i wszyscy przeciwnicy stali sie doskonale widoczni w jej blasku. Sprawnie opuszczono tylna burte wozu i zaczeto zen znosic niewielkie skrzynki. I nagle z polmroku wylonila sie kolejna postac. -To ja! - rozlegl sie okrzyk. - McCraken! Z wozu zeskoczyl jakis czlowiek i zlapal za latarnie, gdy dwaj straznicy chwycili Herberta za rece. Potem trzymajacy latarnie podniosl ja wyzej i zrobil krok do przodu. Roo ze swistem wciagnal powietrze w pluca. Nieznajomym byl Tim Jacoby. Zaraz potem zza jego plecow wychylil sie Randolph Jacoby. -Co ty tu robisz? - spytal Tim. -Briggs gdzies zniknal - odezwal sie oskarzycielsko Herbert. -Durniu! - warknal Tim. - Miales czekac na niego, chocby nie wiadomo jak dlugo to mialo trwac. Teraz pewnie jest w magazynie i tam czeka na ciebie! -Co z twoja twarza? - spytal nagle Randolph. Herbert podniosl dlon i pomacal spuchnieta warge. - Potknalem sie po ciemku i upadlem na skrzynie... -Wyglada tak, jakbys dostal od kogos po pysku - rzekl podejrzliwie Tim Jacoby. -Nikt mnie nie uderzyl! - zachnal sie McCraken, moze nieco za glosno. - Przysiegam! -Mow ciszej! - syknal Tim. - Czy ktos cie sledzil? -W tej mgle? - spytal McCraken. Odetchnal gleboko i dodal: - Musicie wziac mnie ze soba. Briggs mial sie zjawic o swicie z moim zlotem. Czekalem na prozno. Obiecano mi piecdziesiat tysiecy sztuk zlota. Niezle sie oblowiliscie. -A jak nie, to co? - spytal Tim. -Jak nie, to... - W glosie McCrakena zabrzmial nagly przestrach. W tejze chwili Roo spostrzegl, ze od chwili pojawienia sie na scenie McCrakena zaden ze stojacych przy wozie ludzi sie nie poruszyl. Szalupa uwiazana do pacholka przy kamiennych schodkach nadal lagodnie kolysala sie na falach. Rozmawiajcie! - blagal Roo w myslach, wiedzac, ze z kazda mijajaca minuta zwiekszaja sie szanse na przybycie Luisa i jego ludzi. W razie czego o wiele latwiej bedzie pokonac zlodziei tu, niz podczas starcia na morzu. Splata rachunku przypadala w poludnie, a jesli nie pokonaja ludzi Jacoby'ego na przystani, trzeba bedzie ich scigac na wodzie... co zostawi naprawde niewiele czasu na powrot ze zlotem. -Jesli bedzie trzeba, musimy ich tu zatrzymac sami -szepnal do Duncana. - Mozesz jakos zajsc ich od tylu? -Co? - zdumial sie (szeptem) Duncan. - Chcesz, bysmy poszli na nich we dwoch? -Musimy ich tylko jakos zatrzymac, to wszystko. Zajdz ich od tylu i rob to, co ja... Duncan wzniosl oczy do nieba. - Mam tylko nadzieje, ze bogowie zaopiekuja sie nami, durniami... i ze swoim postepowaniem nie sciagniesz na nas nieszczescia... - Potem sie odwrocil i znikl we mgle. -Jezeli nie zalatwicie tego tak, bym niezle na tym zarobil - stawial sie McCraken - to zloze zeznanie przed konstablami! Poswiadcze, ze wy i Briggs nakloniliscie mnie do falszowania zapisow w ksiegach! Tim potrzasnal glowa.-McCraken, nigdy nie miales za wiele oleju we lbie. Przeciez my sie wcale nie kontaktowalismy. To bylo zadanie Briggsa. -Ale on gdzies przepadl! - zawolal histerycznie Herbert. Tim dal znak skinieniem glowy i nagle dwaj straznicy chwycili McCrakena za rece, zupelnie go unieruchamiajac. Jacoby szybko wyjal morderczo wygladajacy puginal i wbil go w brzuch pechowego rachmistrza. - Powinienes zostac przy magazynie, McCraken. Briggs juz nie zyje... - Rachmistrz osunal sie w dol i gdyby dwaj przyboczni Jacoby'ego nie przytrzymali go, bylby upadl na bruk. - I ty tez - dokonczyl Tim, po czym ruchem glowy pokazal przybocznym, ze powinni wrzucic trupa do wody. Obaj poslusznie zrobili kilka krokow schodkami w dol i cisneli cialo pare stop przed dziobem lodzi. Jeszcze jeden trup w porcie... drobiazg nie wart wzmianki. Roo odczekal jeszcze chwile, az wieksza czesc zlota znalazla sie w lodzi, a potem wyszedl na otwarta przestrzen i wladczym tonem - a mocno musial sie postarac, by nie zawiodl go glos - zawolal: - Stac i nie ruszac sie! Jestescie otoczeni. Rachuby go nie zawiodly. Ci przy wozie i w lodzi z powodu mgly nie mogli dostrzec, kto im rozkazuje, zawahali sie, co dalo Roo przewage, na ktora liczyl. Gdyby wszyscy skoczyli nan jednoczesnie, to chocby niezle sie sprawial z palaszem, byliby go polkneli jak szczupak uklejke. Gdzies za wozem rozlegl sie zduszony jek i loskot, jaki wydaje upadajace na ziemie cialo. -Nie ruszac sie, to znaczy sie nie ruszac! - rozlegl sie szyderczy glos Duncana. Mezczyzna stojacy obok trupa spojrzal na martwego towarzysza. - Sztylet! - wrzasnal. - To nie ceklarze! Zrobil krok w przod i dostal cios prosto w piers. - Kto mowil, ze jestesmy ceklarzami? - rozlegl sie spokojny glos. Z drugiej strony budynku, za ktorym kryl sie Roo, pojawila sie niezbyt dobrze widoczna we mgle postac. Roo pierwej poznal glos, potem dostrzegl znajome cechy sylwetki. Na pomoscie pojawil sie Dashel Jameson, ktory kroczyl przed siebie, jakby znajdowal sie w sali balowej, nie na przystani pelnej uzbrojonych wrogow. W poblizu dal sie slyszec tetent konskich kopyt. -Wkrotce bedzie nas tu wiecej - rzekl Dash. - Lepiej sie poddajcie. Niektorzy z opryszkow jeszcze sie wahali, a wtedy z mgly wylecial kolejny sztylet, ktory z loskotem wbil sie w burte wozu. -Ostatni raz ostrzegamy... zlozcie bron - rozlegl sie obojetny i obco brzmiacy glos. Roo blagal Ruthie, Boginie Szczescia, by sie okazalo, ze tetent kopyt zwiastuje przybycie Luisa i jego ludzi. Straznicy Jacoba zaczeli klekac i skladac bron na kamieniach pomostu. Roo odczekal jeszcze chwile i ruszyl ku przodowi. - Witajcie, Timothy i ty, Randolphie - pozdrowil braci Jacoby. -To ty! - zgrzytnal zebami Tim. W nastepnej chwili na przystani pojawil sie Luis i kilkunastu jego jezdzcow, ktorzy rozstawili sie w polokrag otaczajac jencow. Kilku z nich trzymalo gotowe do strzalu kusze wymierzone w strone wozu i lodzi. -Myslales, ze ci pozwole uciec z moim zlotem? -Jak to, z twoim zlotem? - te slowa Jacoby niemal wyplul z siebie. -Jacoby... dajze spokoj - odparl Roo. - McCraken i Briggs wszystko nam opowiedzieli... -Briggs? Alez to niemozliwe! - zachnal sie Jacoby. - On przeciez... -Zawrzyj pysk, durniu! - syknal Randolph. Roo spojrzal na wode, gdzie unosil sie trup McCrakena. - Poslaliscie Herberta, by sie przylaczyl do Briggsa, co, lotry? -Ciebie tez za nimi posle! - warknal Tim Jacoby, wyciagajac palasz, mimo iz widzial wymierzone w siebie kusze. -Nie! - krzyknal Randolph, rzucajac sie przed brata i powalajac go pchnieciem na ziemie, gdy strzelcy nacisneli spusty. Dostal dwa belty w piers i trzeci w szyje, az krew bryznela na najblizej stojacych ludzi. Runal na ziemie niczym stracony w locie ptak. Tim Jacoby podniosl sie z bruku z palaszem w jednej i puginalem w drugiej rece. Jego oczy pelne byly szalenstwa i nienawisci. Luis podniosl sztylet do rzutu, Roo jednak go zatrzymal. - Nie! Daj mu sprobowac. Czas to skonczyc... -Byles cierniem w moim boku od dnia, kiedysmy sie spotkali! - warknal Tim Jacoby. - Zabiles mi brata! Roo stanal gotow do walki. - Az twojej reki zginal Helmut Grindle! - Skinieniem dloni zachecil Jacoby'ego do ataku. - No chodz! Na co czekasz? Wszyscy cofneli sie nieco i Jacoby runal na Roo. Ravensburczyk byl doswiadczonym zolnierzem, podczas gdy Jacoby byl tylko zwyklym awanturnikiem, chociaz energii dodawala mu wscieklosc, nienawisc i zadza zemsty. Natarl szybciej, niz Roo sie spodziewal i az musial sie cofnac przed naglym atakiem przeciwnika uzbrojonego w palasz i puginal. -Swiatlo! - rozkazal Duncan i natychmiast podniesiono zaslony w lampie, ktora rzucala w mgle krag nierzeczywistej poswiaty. Jeden z przybylych jezdzcow zeskoczyl z siodla i wyjal z juk kilka krotkich pochodni. Gdy Jacoby i Roo na dobre juz zaczeli wymiane pchniec i sztychow, jezdziec skrzesal ogien i sprawnie rozdmuchal maly plomyczek. Potem podpalil pochodnie, ktore inni zdazyli juz rozdzielic miedzy siebie. Obu walczacych otoczyl krag swiatel. Luis tymczasem dyskretnie polecil swoim ludziom, by poodbierali bron zbirom Jacoby'ego i obstawili woz. A Roo walczyl na smierc i zycie. Obaj przeciwnicy wymieniali pchniecia i zastawy, i kazdy czyhal, az drugi popelni blad. W miare uplywu czasu Jacoby tracil pierwotny zapal i meczyl sie coraz szybciej, Roo zas po raz setny przysiegal w duchu, ze nigdy juz nie pozwoli sobie na tak dluga przerwe w cwiczeniach z bronia. Po nabrzezach portowych i ponad woda niosl sie zlowrogi szczek stali. Na pokladach stojacych na kotwicy statkow wszczal sie ruch, wachtowi zapalali latarnie i dopytywali sie, co to za zgielk. Spomiedzy budynkow wyszedl straznik portowy, ktory ujrzawszy lezacego w kaluzy krwi Randolpha, dwu zwartych w walce ludzi i otaczajacy ich krag zbrojnych, wytrzeszczyl oczy i znikl jeszcze szybciej, niz sie pojawil. Oddalil sie na bezpieczna odleglosc, wyjal zza pazuchy gwizdek i zadal wen przerazliwie. Wkrotce potem pojawilo sie przy nim trzech konstablow i straznik opowiedzial im, co zobaczyl. Starszy konstabl odeslal jednego z ludzi na odwach po posilki, a z drugim ruszyl na przystan. Roo poczul bol z zmeczonych ramionach. Brak zrecznosci rekompensowalo Jacoby'emu uzycie dwu kling, ktorym trudno bylo przeciwstawic jedno ostrze. Tim nauczyl sie gdzies niebezpiecznej sztuczki - natarcia sztychem palasza i jednoczesnego ciecia puginalem trzymanym w lewej dloni. Ciecie mialo rozplatac piers szermierza, ktory usilowal odeprzec atak. Za pierwszym razem, kiedy Jacoby sprobowal tej sztuczki, Roo uchylil sie z najwyzszym trudem, okupujac to tylko rozcieciem koszuli. Otarl pot z czola, trzymajac Jacoby'ego pod sztychem. I nagle Tim tupnal prawa pieta i znow natarl z wypadem, tnac natychmiast z lewej. Roo odskoczyl w tyl. Rzucajac dosc ryzykowne w tej sytuacji spojrzenie za siebie, zobaczyl, ze przeciwnik przypiera go do stosu skrzyn. Wkrotce zabraknie mu miejsca... Tupniecie Jacoby'ego znow mu uratowalo zycie, poniewaz odskoczyl, nie patrzac nawet na przeciwnika i niewiele braklo, by Tim siegnal go puginalem. Roo pochylil sie nisko i czekal... Tak jak sie spodziewal, znow uslyszal tupniecie i natychmiast pochylil sie w przod. Odbil w bok sztych palasza, zamiast jednak natrzec czy sie wyprostowac, opuscil swoje ostrze i uchylajac sie przed puginalem, padl na lewa reke. Przez moment byl zupelnie odsloniety - ale Jacoby nie mogl wykorzystac zadnego ze swoich ostrzy. Roo wiedzial, iz kazdy bardziej doswiadczony szermierz kopnalby go teraz po prostu i zwalil na kamienie, watpil jednak, czy Jacoby zna te sztuczke. Wykorzystujac polozenie, pchnal mocno w gore, trafiajac Jacoby'ego od spodu w prawy bok, tuz pod zebrami. Idace ukosnie od dolu ostrze Roo przeszylo pluca i serce przeciwnika. Jacoby nagle wytrzeszczyl oczy, a z ust wydobyl mu sie osobliwy ni to swist, ni to jek. Jego palce nagle sie otworzyly i miecz wraz z puginalem zabrzeczaly o bruk. Potem ugiely sie pod nim kolana, a gdy Roo wyszarpnal swoja klinge, pochylil sie nisko, jakby w uklonie... i runal na ziemie. -Niech nikt sie nie rusza! - rozlegl sie nagle czyjs glos. Roo obejrzal sie przez ramie i zobaczyl zblizajacego sie wolno do calej grupy starszego konstabla, ktory leniwie uderzal palka we wnetrze swej lewej dloni. Lapiac oddech, Avery nie mogl wyjsc z podziwu dla tego czleka, ktory szedl oto na dwa tuziny zbrojnych ludzi, majac tylko palke i swoja odznake. -Nikt nie zamierza stawiac oporu - zwrocil sie do straznika. Gdzies z tylu dal sie slyszec tetent kopyt kilku koni. - I co my tu mamy? - spytal konstabl. -Sytuacja wyglada tak - zaczal Roo. - Te dwa trupy, to zlodzieje. Ci tam - wskazal dlonia na rozbrojonych ludzi Jacoby'ego - to wynajete zbiry. A na tym wozie i w szalupie jest moje zloto. Konstabl przekonawszy sie, ze w istocie nikt nie zamierzal sie przeciwstawiac, wetknal palke pod pache i potarl dlonia brode. - A co to za jegomosc... ten, ktory tam plywa brzuchem do gory obok lodzi? Roo odetchnal gleboko i nabral powietrza. - Nazywal sie Herbert McCraken. Byl ksiegowym w moim kantorze. Pomagal tym ludziom krasc moje zloto. -Hm... - mruknal konstabl, najwidoczniej nie do konca przekonany. - A kimze jestescie wy, panie, co sie chwalicie, ze macie kantory, ksiegi i spore ilosci zlota? - Zerknawszy na lezacych na ziemi braci Jacoby, dodal sardonicznie: - I dwa trupy, dla dobrej miary... -Rupert Avery, do uslug - przedstawil sie Roo. - Udzialowiec Spolki Morza Goryczy... Konstabl kiwnal glowa. Jezdzcy wysuneli sie zza rogu i skierowali w strone calej grupy. - Niewielu w Krondorze jest takich, ktorzy nie slyszeli tego imienia - przyznal konstabl, kiwajac glowa. - Lecz bez urazy... panie, czy ktos moze potwierdzic, ze jestescie tym, za kogo sie podajecie? -Ja - odezwal sie Dash, wystepujac przez szyk. - On jest moim szefem. -A wy, panie, kim jestescie? -To moj wnuk - odezwal sie pierwszy z jezdzcow. Konstabl byl sluzbista zdecydowanym wyjasnic wszystko do konca. - A wy, coscie za jeden? - spytal, usilujac przyjrzec sie dokladniej niezbyt widocznemu we mgle jezdzcowi. Lord James wjechal w krag latarni i pochodni. - Mozesz mnie nazywac Jamesem. I... jakby tu rzec... jestem twoim pracodawca, czlowieku... Na placu pojawili sie nowi jezdzcy w barwach przybocznej strazy Ksiecia. Dowodzil nimi Konetabl Krondoru, Lord William, ktory zwrocil sie grzecznie do sluzbisty: - Konstablu, zechciejcie wziac tych ludzi pod straz. - Skinieniem dloni wskazal zbirow Jacoby'ego. - Reszta zajmiemy sie sami... Konstabl, ktoremu obecnosc Diuka Krondoru i Lorda Konetabla odebrala na chwile mowe, szybko sie jednak opamietal. - Tak jest, sir! Titus! Z cienia wylonil sie mlodszy konstabl - mlodzieniec zaledwie dwudziestoletni, zbrojny w ciezka kusze, ktora trzymal jak czlek nieufny i wiedzacy, jak jej uzyc. - Na rozkaz, sierzancie! -Aresztowac mi tych tam lobuzow! -Rozkaz! - rzucil konstabl i wymierzyl kusze w gromadke oglupialych zbirow. - Jazda przede mna... i bez zadnych sztuczek! W tejze chwili przybyly posilki i mlody konstabl natychmiast rozstawil ludzi wokol ujetych drabow, po czym cala grupa ruszyla na odwach. -Nie sadze, milordzie - zwrocil sie Roo do Jamesa - bys sie tu zjawil dlatego, ze postanowiles wczesnie rano zazyc konnej przejazdzki... -Nie - odpowiedzial James. - Sledzilismy was. Z cienia wysuneli sie Katherine i Jimmy. -Sledziliscie mnie? - zdumial sie Roo. - A to czemu? -Musimy porozmawiac - rzekl James. Zawracajac konia, rzucil przez ramie: - Uporzadkuj tu sprawy, zabezpiecz swoje zloto, a potem przyjdz do palacu na sniadanie. -Wedle rozkazu, milordzie - kiwnal glowa Roo. - Wyladujcie zloto z lodzi na woz i zabierzcie je do naszych biur - zwrocil sie do Duncana i Luisa. A potem spojrzal na Dasha. - Dla kogo ty wlasciwie pracujesz, co? Dla mnie czy dla swojego dziadka? Dash usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. - Mozna by rzec, ze dla was obu... Roo milczal przez chwile, a potem rzekl: - Zwalniam cie! -No... - rzekl Dash - nie sadze, zebys mogl to zrobic. -A czemuz to? - spytal Roo. -Dziadek ci wyjasni... Roo wzruszyl ramionami. Nagle poczul sie zbyt zmeczony, by myslec logicznie. - Przyda mi sie sniadanie i kawa - mruknal. - Mnostwo kawy... Ludzie zaczeli przeladowywac zloto na woz Jacoby'ego, a dwaj z nich przeniesli ciala braci i ulozyli je obok skrzyn ze zlotem. Roo wsunal palasz do pochwy, zastanawiajac sie, co dalej. Teraz - uspokajal sam siebie - bedzie mogl przynajmniej splacic zaciagniety kredyt, co zapobiegnie upadkowi spolki. Przysiagl tez sobie w duchu, ze juz nigdy wiecej nie dopusci do zaistnienia takiej sytuacji, w ktorej Spolka Morza Goryczy tak bardzo bedzie podatna na atak z zewnatrz. -Doskonala - rzekl Roo z rozmarzeniem, rozkoszujac sie smakiem kawy. James kiwnal glowa. - Jimmy kupuje ja dla mnie u Barreta. -Najlepsza w miescie - usmiechnal sie Roo. -I co ja mam z toba zrobic? - spytal nagle Diuk Krondoru. -Milordzie... nie jestem pewien, czy dobrze zrozumialem... Zgromadzili sie przy okraglym stole w prywatnych apartamentach Diuka. Obok Lorda Jamesa siedzial Konetabl Krondoru, Lord William, a towarzystwo uzupelniali Jimmy, Dash i Katherine. W pewnej chwili do komnaty wszedl Owen Greylock. -Pozdrawiam wszystkich - rzekl, siadajac i usmiechajac sie lekko - szczegolnie was, milordzie, was, panie Konetablu i ciebie... Roo. -Mosci kapitanie - zwrocil sie Lord James do Greylocka - usiluje wyjasnic waszemu mlodemu przyjacielowi, ze nie bardzo wiem co z nim zrobic... -Jak to, co z nim zrobic? - zdziwil sie Owen. -Mam w porcie kilka trupow, pare skrzyn zlota i garsc nieco metnych wyjasnien, skad ono tam sie wzielo... -Milordzie... - zachnal sie Roo - z calym szacunkiem... myslalem, ze mialem juz honor to wam wyjasnic... -Ale wszystko to tylko twoje slowa - odparl James. Pochylil sie w przod i wymierzyl palec w piers mlodego przedsiebiorcy. - Zwaz jednak, ze byles skazany za morderstwo, a niektore z twoich ostatnich... eee... transakcji granicza z przestepstwami... Roo byl zmeczony i nieco zirytowany. - Milordzie... Ocieranie sie o przestepstwo nie jest tym samym, czym jego popelnienie! -Coz - odezwal sie Lord William. - Mozemy skonfiskowac to zloto i rozpoczac przesluchania... Roo podskoczyl, jakby go kto kolnal igla. - Nie mozecie! Jesli pod koniec dnia nie zwroce kredytu, pojde z torbami! Taki zreszta byl plan Jacoby'ego... -Koniec sniadania - oznajmil niespodziewanie James. - Dziekuje wszystkim i prosze pana Avery'ego, by zechcial jeszcze przez chwile dotrzymac mi towarzystwa... Greylock nie bez zalu spojrzal na stojacy na stole posilek, ale karnie wyszedl za innymi, zostawiajac Roo sam na sam z Diukiem. James wstal i okrazyl stol, by siasc obok Roo. - Oto jak sie maja sprawy - zaczal. - Znakomicie sobie poradziles. Powiedziec o tobie, mlodziencze, ze wzbiles sie w gore niczym strzala, to znacznie za malo. Byla taka chwila, kiedy myslalem, ze bede ci musial pomoc w rozprawie z wrogami, ale sprawiles sie sam, beze mnie... To ci sie policzy na plus... Ale to, com rzekl, to nie czcze pogrozki; chce, bys zrozumial jedno: niezaleznie od tego, jak poteznym sie staniesz, nie stoisz ponad prawem... nie bardziej niz wtedy, kiedy wespol z Erikiem zabiliscie Stefana von Darkmoor. Roo przezornie wstrzymal sie od komentarzy. -Nie bede sobie uzurpowal praw do twego zlota, Rupercie. Splac wierzycieli i kredytodawcow i zyj w dostatku... zawsze jednak pamietaj, ze mozemy cie usunac rownie latwo, jak wtedy, gdy siedziales w celi skazancow. -Dlaczego mi to mowicie, panie? - spytal Roo. -Poniewaz, Avery, jeszcze cie nie zwolnilismy ze sluzby. - James wstal i zaczai krazyc po komnacie. - Raporty zza morza mowia, ze sytuacja jest gorsza, niz sie spodziewalismy... znacznie gorsza. Z tego co wiemy, twoj przyjaciel Erik moze juz w tej chwili gryzie piach. A razem z nim wszyscy, ktorzy ruszyli z Calisem. - Zatrzymal sie i spojrzal na Roo. - Nawet jezeli udalo im sie osiagnac cel, jaki sobie wyznaczyli, ty zakarbuj sobie w pamieci jedno: Szmaragdowa Krolowa zbiera swe armie i jesli te wojska tu wyladuja, twoje ciezko zdobywane bogactwo nie bedzie warte funta klakow. Ty, twoja zona i dzieci bedziecie dla niej tylko przedmiotami, ktore nalezy usunac w drodze do celu... a tym, jak sam wiesz, jest zniszczenie wszelkiego zycia na tym swiecie. -Co chcecie, zebym zrobil? - spytal Roo. -Zrobil? - zdziwil sie James. - Na jakiej podstawie uwazasz, ze chcialbym, zebys cos robil? -Bo nie jedlibysmy tego sniadania, gdyby szlo tylko o przypomnienie mi, ze mozecie mnie w kazdej chwili powiesic, milordzie, albo gdybyscie chcieli tylko sprawdzic, czy pamietam te okropnosci, jakie widzielismy, sluzac pod rozkazami Calisa. - Glos Roo nabral gniewnych nutek. - Mam bardzo dobra pamiec, milordzie... i niczego nie zapominam! - Uderzyl piescia w stol, az cale nakrycie zadzwonilo. -Powiem ci wiec, czego chce - odezwal sie Lord James. Pochylil sie w przod, opierajac jeden lokiec o stol, drugi o porecz fotela, i spojrzal rozmowcy prosto w twarz. - Potrzeba mi zlota! -Zlota? - zdziwil sie Roo. -Rupercie, potrzeba mi wiecej zlota, niz moze to sobie wyobrazic nawet taki chciwy, maly zlodziejaszek, jak ty. - James wstal. - Na te brzegi spadnie najwieksza wojna w historii swiata. -Zblizyl sie do okna wychodzacego na port i zamaszystym gestem ogarnal caly Krondor. - Jezeli nie zdarzy sie cud, jezeli nikt nie znajdzie jakiegos rozwiazania - a trzeba by do tego czleka ze znacznie wieksza wladza i umiejetnosciami, niz posiada jakikolwiek wielmoza w tym Krolestwie - nie uplyna trzy lata, a zobaczymy w tym porcie najwieksza flote wszech czasow. A na pokladach statkow przyplynie tu armia, jakiej swiat jeszcze nie widzial... I wszystko - odwrocil sie do Roo - co mozesz zobaczyc z tego okna, stanie w plomieniach. Twoj dom, twoje biura, Dom Kawowy Barreta, twoje doki i przystanie, magazyny, statki... splona twoje dzieci, zona i kochanka... Przy wzmiance o tej ostatniej, Roo poczul skurcz w krtani. Nie sadzil, ze ktokolwiek wie o jego milostkach z Sylvia. James mowil spokojnie, ale widac bylo, ze z trudem kontroluje wybuch wscieklosci. -Rupercie... nigdy nie pojmiesz milosci, jaka czuje do tego miasta. - Gestem dloni zatoczyl okrag. - Nigdy nie pojmiesz, czemu cenie sobie to miejsce ponad wszystkie inne na swiecie. Pewien niezwykly czlowiek zobaczyl we mnie cos, czego nie ujrzal poza nim nikt inny, a potem wyniosl mnie na wyzyny, o jakich ktos urodzony tak nisko jak ja nie moglby nawet marzyc. - Zdumiony Roo zobaczyl wilgoc w oczach Lorda Jamesa. - Przez wzglad na tego czleka, dalem jego imie swojemu synowi. -Diuk odwrocil sie plecami do Roo, znow patrzac w okno. - Nie masz pojecia, jak bardzo bym pragnal, by ten czlowiek znow byl posrod nas. Ze wszystkich ludzi on jeden wiedzialby, co robic, kiedy nadejdzie ten okropny dzien. Diuk westchnal i wzial sie w garsc. - Niestety... jego tu nie ma. Nie zyje, a gdyby zyl, pierwszy bylby mi rzekl, ze bezplodne marzenia to strata czasu. - James ponownie spojrzal Roo prosto w oczy. - A tego czasu mamy znacznie mniej, niz myslelismy. Powiedzialem, ze owa flota zjawi sie tu szybciej niz za trzy lata, ale w rzeczy samej, moze sie okazac, ze nie mamy i dwu lat. -Dwa, trzy lata? - spytal Roo. -Owszem - odpowiedzial James. - Dlatego potrzebne mi zloto... Musze oplacic najwieksza z wojen w historii Krondoru, wojne, przy ktorej wszystkie, jakie toczylismy do tej pory, wygladaja na pograniczne potyczki. Tu, w pryncypacie, mamy stala armie skladajaca sie z niecalych pieciu tysiecy ludzi. Pod sztandarami Krolestwa moze sie zebrac czterdziesci tysiecy chlopa... na Wschodzie i Zachodzie. I nie wszyscy z nich beda doswiadczonymi wojownikami... Ilu wysle przeciwko nam ta Szmaragdowa Wiedzma? Roo przypomnial sobie spotkanie najemnikow. - Dwiescie, dwiescie piecdziesiat tysiecy... jesli zdola ich jakos przewiezc przez morze. -Ostatnie meldunki mowia o tym, ze ma juz przynajmniej szesc setek okretow - odparl James. - Co tydzien przybywa jej nowy statek. Aby utrzymac to tempo produkcji, niszczy i pustoszy caly kontynent... ale kontroluje teraz wszystkich... Roo poczynil obliczenia w pamieci. - Przynajmniej piecdziesiat tygodni. Trzeba jej przynajmniej jeszcze stu statkow, by przewiezc zaopatrzenie dla tylu ludzi. Jesli zachowa rozsadek... do stu tygodni. -Widziales tam cos, co ci pozwala wnioskowac o jej rozsadku? - spytal James. -Nie - odpowiedzial Roo. - Ale z drugiej strony nawet ci, ktorzy w jej sluzbie z checia wyrzna wszystkich innych, musza miec jakies pojecie o tym, czego potrzeba do osiagniecia jej celow... James kiwnal glowa. - Za dwa, najpozniej za trzy lata beda w tym porcie. --- Jaka bedzie w tym wszystkim moja rola? - spytal Roo. -- Aby sfinansowac te wojne, moglbym cie wyzylowac na smierc... ale nawet gdybym kazal wojsku zebrac kazdy grosz, od Klow Swiata po Kesh i od Wysp Zachodzacego Slonca po Roldem, i tak byloby za malo. - James pochylil sie ku przodowi i mowil cicho, jakby sie bal, ze ktos ich podslucha. - Ale za dwa, trzy lata... jesli ci sie powiedzie i jesli uzyskasz wlasciwa pomoc... moze bedziesz mogl oplacic te wojne... Roo popatrzyl, jakby nie zrozumial. - Jak to, Wasza Lordowska Mosc... -Ano... - odparl James - w ciagu najblizszych dwu lat musisz zarobic tyle, by pozyczyc Koronie pieniadze potrzebne na sfinansowanie tej wojny... Roo powoli wypuscil powietrze z pluc. - Tegom sie nie spodziewal... Chcecie, bym sie wzbogacil ponad wszelkie wyobrazenie, po to, by pozyczyc Koronie zloto na wojne, ktorej... mozemy nie wygrac? -W zasadzie tak - odpowiedzial James. -Ale sadzac z tego, com slyszal... Korona moze... eee... miec klopoty ze zwrotem pozyczki w terminie... -Zechciej rozwazyc alternatywy... - podsunal mu James. -W tym sek - kiwnal glowa Roo, po czym wstal. - Coz, jesli w przeciagu najblizszych trzech lat mam zostac najbogatszym czlekiem siedzacym na stercie popiolow, to trzeba mi sie brac do roboty. A przede wszystkim musze do zmierzchu splacic kredyt... -Jeszcze jedno. - Zatrzymal go James. -Co takiego? -Sprawa Jacobych... Zostal ojciec... -Powinienem spodziewac sie nastepnych atakow? -Nie da sie tego wykluczyc - odpowiedzial James. - Slusznie by bylo, gdybys poszedl i od razu sie z nim zobaczyl... zanim sie dowie, ze pozabijales jego synow. Sprobuj zawrzec pokoj, Rupercie, bo trzeba ci sojusznikow, nie wrogow... A i ja nie moge ci zawsze i we wszystkim pomagac... Moja wladza tez ma swoje granice. -Po zalatwieniu spraw z Frederickiem Jacobym - odezwal sie Roo - bede musial o wszystkim opowiedziec moim wspolnikom. -Proponuje, bys wykupil ich udzialy - podsunal mu James. - Albo zalatw sobie jakos kontrole nad cala Spolka. - Diuk niespodzianie sie usmiechnal i w jego usmiechu Roo zobaczyl przekore ulicznika, ktory przed wielu laty grasowal po Krondorze. ... Zreszta bardzo byl teraz podobny do swoich obu wnukow. - Pewnie i tak juz o tym myslales, prawda? -Prawda - parsknal smiechem Roo. -Lepiej z tym nie zwlekac. Jesli trzeba ci bedzie na to troche zlota, Korona moze ci je pozyczyc; ale oczywiscie zazadamy go z powrotem... ze znaczna nadwyzka. Roo powiedzial, ze w razie potrzeby nie omieszka o tym powiadomic, i wyszedl. Wychodzac z palacu, rozmyslal o tym, ze jego los nadal jest zwiazany z Korona - chocby nie wiedziec jak sie staral, nie zdola sie uwolnic od nieuchronnego ciagu wydarzen, jakie rozpoczal w Ravensburgu, zabijajac z Erikiem Stefana von Darkmoor. Kiedy dotarl do bramy, zdal sobie sprawe, ze nie zamowil ani konia, ani powozu. Postanowil wiec przejsc sie do biur pieszo, zastanawiajac sie, jak powiadomic Fredericka Jacoby'ego o tym, ze pozabijal mu synow... Erik skinieniem dloni polecil zwiadowcom przepatrzec znajdujaca sie przed nimi galerie. Od niemal dziesieciu minut slyszeli jakies slabe dzwieki, nie potrafili jednak okreslic ich zrodla. Korytarz, ktorym sie poruszali, przecinaly boczne galerie i tunele, totez wszelkie dzwieki odbijaly sie wielokrotnie od wielu rozmaitych scian, co uniemozliwialo ich identyfikacje. Zwiadowcy wrocili po kilku minutach. - Pelno tam jaszczurow - szepnal jeden z nich. Erik skinieniem dloni polecil mu przejsc za soba do miejsca, gdzie czekal Calis i inni. Zwiadowca szybko naszkicowal polozenie galerii. Byl to prawie idealny polokrag, ciagnacy sie w dol, z dluga rampa od wejscia po prawej i plaskim wystepem z lewej. Zbrojni w miecze mieli wbiec po rampie, a na wystepie powinni sie rozstawic lucznicy, ktorzy mogli z gory razic jaszczury strzalami. Calis wydal rozkazy, ktore szybko przekazali innym de Longueville i Erik. Odchodzac, Erik uslyszal jeszcze, jak Calis prosi Boldara, by ten zostal przy Mirandzie i dobrze jej strzegl, po czym on sam ruszyl na czolo, upierajac sie, ze atak poprowadzi osobiscie. Dzieki doswiadczeniu kazdy doskonale wiedzial, co ma robic, wykonujac wszystko szybko i bez wahan. Kiedy tylko znalezli sie w galerii, rozgorzal boj. I jak to Erik czytal niejednokrotnie w ksiegach pozyczanych od Lorda Williama, a o czym teraz mial okazje przekonac sie osobiscie, po pierwszym szczeku stali wszelkie plany bitewne wziely w leb. Pantathianie, z ktorymi przyszlo im sie zmierzyc, byli doroslymi osobnikami, dwakroc wiekszymi niz mlodziki walczace z nimi wczesniej. Choc najwyzszy siegal Erikowi do podbrodka, a najlepszy z nich nie mogl sprostac najgorszemu z wojow Calisa, mieli jednak przewage liczebna. W galerii zebralo sie ich dwustu lub wiecej, Erik zas nie omieszkal zauwazyc, ze niektorzy z nich nosili swieze rany. Nie mial jednak czasu na domysly, z kim - lub z czym - walczyli niedawno jego przeciwnicy. Pomyslal tylko przelotnie, ze musial to byc ow trzeci gracz, o ktorym wspominal Calis. Kazdy z czlonkow kompanii wiedzial, ze zaskoczenie dalo im tylko nieznaczna przewage i ze musza ja szybko wykorzystac, zabijajac tylu wrogow, ilu sie da. Tymczasem z drugiego konca sali nadplynely jakies rozkazy w syczacym i niezrozumialym jezyku wezowych kaplanow. Erik rabal tak skutecznie, jak tylko mu sie udawalo - podczas pierwszych dwu minut starcia kazdy jego cios zabijal jednego wezoluda. Potem jednak obrona okrzepla i weze zaczely spychac napastnikow w tyl. Kiedy szale bitwy przewazaly sie jeszcze to w jedna, to w druga strone, na plaskim wzniesieniu nad galeria ukazali sie lucznicy, ktorzy natychmiast zaczeli zasypywac Pantathian ulewa strzal. -Naprzod! - ryknal Erik co tchu w plucach. Odrzucajac tarcza konajacego wroga, uslyszal swoj okrzyk powtarzany przez dziesiatki ust. Ale Pantathianie, jak przedtem, nie chcieli uznac porazki - choc gineli tuzinami, zasypywani strzalami lub ciosami mieczow. I nagle zapadla cisza. Erik rozejrzal sie dookola i zobaczyl wokol siebie wijace sie i drgajace kurczowo ciala. Kilka z nich nalezalo do jego wlasnych ludzi - ale luskoskorych bylo nieporownanie wiecej. Spojrzal jeszcze raz, policzyl straty, a potem ruszyl, by odszukac de Longueville'a. Znalazl go niedaleko, ciezko dyszacego z wysilku. - Stracilismy siedmiu, sierzancie. De Longueville bez slowa kiwnal glowa. Erik polecil innym zajac sie rannymi i przeniesc ich na wzniesienie do lucznikow. Potem podszedl do grupki, w ktorej stali Bobby, Calis i Miranda. Wszyscy troje uwaznie badali galerie. Do pobliskich przejsc wyslano kilku zwiadowcow. W galerii bylo wilgotno i goraco. Oddychanie stalo sie uciazliwe. Ze szczeliny w podlozu przy odleglej scianie buchaly kleby pary. Kilku Pantathian jeszcze zylo i ludzie Calisa zajeli sie dobijaniem rannych. Wczesniejsze rozkazy byly jasne - nie ma pardonu dla wezoludow. Pod miecz mial pojsc kazdy samiec, samica czy male. Erik nie rozmyslal nad celowoscia wydanych rozkazow, choc niektorzy z jego ludzi utrzymywali, ze tak sie nie godzi. Po bitwie, w ktorej zgineli towarzysze, wykonanie rozkazow stalo sie latwiejsze. W pewnej chwili Erik uslyszal okrzyk zwiadowcy: - Sam tu, sierzancie! Erik podbiegl do wolajacego. - Co jest? - Prosze popatrzec, sir. Erik zajrzal do galerii i zobaczyl, ze posrodku pomieszczenia znajduje sie basen z bulgoczaca woda. Wyrabali go najwyrazniej wezowi kaplani, bo na krawedziach widac bylo jeszcze slady narzedzi. Wokol sadzawki ulozono ponad tuzin jaj - dosc blisko, by cieplo pomagalo przy inkubacji, ale dostatecznie daleko, by zawartosc sie nie ugotowala. Jedno z jaj drgnelo. Erik podszedl blizej i zobaczyl, ze na jego powierzchni pojawila sie szczelina, a potem jajo peklo z trzaskiem. Stworzenie, ktore wylonilo sie ze srodka, nie bylo wieksze od psa. Malutki wezoludek zamrugal oczkami, jakby oszolomiony tym, co widzi... i zaplakal niemal identycznie jak niemowle ludzkie. Erik uniosl miecz i zawahal sie na chwile, bo maly stworek wydawal osobliwe, jakby pytajace dzwieki. A potem spojrzal na Erika. Male oczka zwezily sie i blysnely zaciekla nienawiscia. Stwor zasyczal wrogo, jak opanowany szalona wsciekloscia... i rzucil sie do ataku. Erik cial odruchowo i jednym uderzeniem miecza zdjal napastnikowi glowe z ramion. Poczul wzbierajaca w zoladku zolc niemal podchodzaca do gardla. - Porozbijac jaja! - rozkazal. Zwiadowca stanal obok niego i obaj zaczeli ponure zniwo. Z jaj wylewaly sie male cialka oblepione jeszcze sluzem... Erik zas zapragnal znalezc sie gdzies indziej. Smrod byl gorszy niz wszystko, czego doswiadczyl do tej pory. Wychodzac z galerii po skonczeniu krwawej roboty, Erik zauwazyl, ze inni czynili podobnie w sasiednich korytarzach. Niejeden wychodzacy na zewnatrz padal ofiara gwaltownych torsji. -Cos... tu jest - odezwala sie nagle Miranda po kilku minutach milczenia. -Co? - spytal Calis. -Nie wiem... ale jest niedaleko... Calis przez chwile stal w bezruchu. - Mysle, ze wiem, co to jest. Chodzcie za mna. - I ruszyl do korytarza przed nimi. -Dwu martwych, pieciu rannych... jeden zbyt ciezko, by sie z tego wygrzebal - zameldowal de Longueville. Jedynie lekkie drgnienie miesnia na policzku zdradzilo, ze Calis boleje nad ta strata. Ruszyl ku rampie, gdzie opatrywano rannych, de Longueville zas rzucil w slad za wodzem: - Zapytam go... Erik wiedzial, ze Bobby zamierza zapytac ciezko rannego, czy woli szybka smierc z reki towarzysza broni, czy zaryzykuje dlugie czekanie w mroku na to, co zgotowal mu los, zywiac nikla nadzieje, iz kompania Calisa bedzie wracala ta sama droga. Ravensburczyk wiedzial, jaki w tym wypadku bylby jego wybor, zastanawial sie tylko, jak de Longueville znajdzie ochotnika do takiego zadania. Po chwili, gdy ranni i lucznicy zeszli na rampe, Erik zrozumial, jak postapi Bobby. Dobrze wiedzial, do czego zdolni sa Pantathianie i ich sojusznicy... uwazal tez, ze szybkie pchniecie nozem kierowanym wprawna reka i krotki moment bolu sa lepsze niz dluga agonia, jaka czekalaby tych, co wpadliby w lapy wrogow. Dobiegajacy z tylu stlumiony jek powiedzial Erikowi, jakiego wyboru dokonal towarzysz. De Longueville dolaczyl do grupy wkrotce potem. - W kolumne dwojkowa - rzucil rozkaz. Jego twarz nie zdradzala zadnych emocji. Erik przekazal rozkaz i ludzie zaczeli sie szykowac do wymarszu. Rozdzial 19 OBJAWIENIA Roo westchnal.Po opuszczeniu palacu cala droge szedl pieszo, zastanawiajac sie, jak najlepiej rozstrzygnac sprawe ze starym Jacobym. Jesli przypominal Randolpha, mozna bedzie sie jakos dogadac. Jesli byl podobny do niepohamowanego Timothy'ego, wrogosc pomiedzy ich rodzinami bedzie trwala, dopoki jedna z nich nie zostanie zniszczona. Wszedl do swego domu. Jedyne dzwieki dochodzily z kuchni, gdzie Rendel i Mary szykowaly posilek. Na gorze panowala cisza, wiedzial jednak, ze znajdzie tam zone i dzieci pograzone we snie. Zastanawial sie przez chwile, ktora moze byc godzina, lecz nie potrafil tego okreslic. Sadzac po oswietleniu, nie bylo chyba jeszcze osmej. Pchnal drzwi do sypialni, w ktorej Karli sypiala z dziecmi, i rzeczywiscie znalazl zone pograzona we snie. Przez chwile wahal sie, czy jej nie obudzic, doszedl jednak do wniosku, ze poczeka do pory karmienia malego. Podszedl do lozka i spojrzal na spiacych, korzystajac z niklego swiatla przenikajacego przez zaslony. Karli wygladala tak mlodo... Roo poczul sie nagle bardzo stary i usiadl w fotelu na biegunach, z ktorego korzystala Karli, kiedy dziecko kaprysilo. Chlopak nie sypial tak dobrze, jak jego siostrzyczka, i czesciej plakal. Przetarl dlonia twarz, czujac zmeczenie az w kosciach. Czul tez piasek pod powiekami, a w ustach gorzki posmak po wypiciu zbyt duzej ilosci kawy... oraz gorycz, jaka przelykal po zabiciu obu Jacobych. Zamknal oczy. Po jakims czasie obudzil go placz dziecka. Karli usiadla w poscieli i spytala: - A coz to znowu? - A potem zobaczyla siedzacego na fotelu meza. - Roo? -Musialem zasnac... -Czemu sie nie polozysz? - spytala. -Musze ci cos powiedziec... - odpowiedzial, gdy Karli zaczela uspokajac i przewijac dziecko. -Co takiego? -Ludzie, ktorzy zabili twojego ojca, sa martwi... Zadnej reakcji. -Probowali mnie zrujnowac - dodal po chwili Roo - ale w pore sie o tym dowiedzialem. Byla walka... i teraz nie zyja. Przyszedlem prosto z palacu po dlugiej rozmowie z Diukiem... a rozmawialismy o roznych rzeczach... o tym tez. -A wiec juz po wszystkim - przemowila Karli. -Niezupelnie. -Dlaczego nie? - Podniosla wzrok na meza. -Ci dwaj mieli ojca. - Zaczerpnal tchu. - To byl odwieczny rywal twojego ojca. Frederick Jacoby. Karli kiwnela glowka. - Wiem... Znali sie od dziecinstwa... zyli w spolecznosci Advarian, nieopodal Tannerus. - Glos Karli zlagodnial. - Mysle, ze nawet byli przyjaciolmi. Dlaczego? Czy to on kazal zabic ojca? -Nie, to sprawka jego syna, Timothy'ego. Mysle, ze pomogl mu w tym jego brat, Randolph... a przynajmniej wiedzial o wszystkim i nie zrobil nic, by zapobiec morderstwu... -A wiec obaj nie zyja? -Tak. -Ale zyje Frederick - zauwazyla rzeczowym tonem. Miala smutna mine, jakby walczyla ze lzami. - Jego tez bedziesz musial zabic? -Nie wiem, czy to konieczne... - odparl Roo. - Wolalbym zawrzec z nim jakis pakt, jesli tylko byloby to mozliwe. - Wstal. - I trzeba mi to zrobic jak najrychlej. Takie sa rozkazy Diuka... Roo ruszyl dookola loza, lecz nagle zatrzymal sie i odwrocil. Pochylil sie i pocalowal synka w glowke, potem cmoknal Karli w policzek. - Nie wroce pewnie do kolacji - rzekl tonem usprawiedliwienia. - A wiele bym dal, by teraz moc sie polozyc... Karli lewa reka ujela jego dlon. - Uwazaj na siebie... Odpowiedzial jej lekkim usciskiem i wyszedl. Zawolawszy z gory do Mary, by sprowadzila jego powoz, zaszedl do swej izby, gdzie szybko sie umyl i zmienil koszule. Potem zszedl po schodach i wyjrzal przed dom. Powoz juz czekal, a kiedy otworzyl drzwiczki, zobaczyl, ze ktos juz tam siedzi. -No jak, lepiej? - usmiechnal sie Dash. -Jestem zmeczony - odpowiedzial Roo. - Co cie tu sprowadza? -Dziadek pomyslal, ze dobrze bedzie, jesli pojade z toba. Imc Jacoby moze miec sluzacych lub innych pracownikow, ktorym sie nie spodobaja wiesci, jakie im wieziemy... - Wskazal trzymany na kolanach palasz. -Wiesz, jak tego uzywac? - spytal Roo. -Lepiej niz wiekszosc znanych ci ludzi - odpowiedzial mlodzik bez cienia chelpliwosci. Milczeli przez cala droge, az w koncu zajechali przed dom Jacobych. Dash wyskoczyl z powozu za towarzyszem i obaj podeszli do drzwi, gdzie Roo zawahal sie na moment, a potem zapukal. Po chwili zza drzwi wyjrzala mloda kobieta. Byla ladna, choc jej uroda nie rzucala sie w oczy - miala twarz o mocno zarysowanym podbrodku, prosty nosek i ciemne wlosy. - Slucham? W czym moge pomoc? - spytala. Roo odkryl, ze nielatwo mu otworzyc usta. Nie bardzo tez wiedzial, co rzec. Po chwili wahania uznal, ze najlepiej bedzie sie przedstawic: - Jestem Rupert Avery... Kobieta zmruzyla oczy. - Znam panskie nazwisko, panie Avery. W tym domu nie wymawia sie go z sympatia. -Domyslam sie - odpowiedzial Roo. Nabral tchu w pluca, jak czlek, co ma skoczyc w gleboka wode. - Podejrzewam, ze... bedzie jeszcze gorzej, jesli dowiesz sie, pani, co mnie tu sprowadza. Ale pierwej chcialbym porozmawiac z imc Frederickiem Jacobym. -Obawiam sie, ze to niemozliwe - odpowiedziala mloda kobieta. - On... on nie przyjmuje gosci. Twarz Roo musiala jej cos zdradzic, poniewaz po chwili spytala niespokojnie: - O co wlasciwie chodzi? -Zechciejcie mi wybaczyc... - wtracil sie stojacy obok Dash - ale kim pani jest? -Helen... zona Randolpha Jacoby'ego... Roo zamknal oczy i rzekl: - Obawiam sie... ze mam bardzo niedobre wiadomosci dla pani i pani tescia... Knykcie palcow, ktorymi kobieta trzymala framuge drzwi, zbielaly nagle. - Randy nie zyje, prawda? -Prosze pani... czy moge wejsc? - odpowiedzial Roo. Kobieta cofnela sie do srodka i widac bylo teraz, ze jest bliska omdlenia. Dash delikatnie ujal ja pod ramie i pomogl utrzymac rownowage. W tejze chwili do hallu wbieglo dwoje dzieci, glosno sie spierajacych o jakies drobiazgi. Kobieta uspokoila chlopca i dziewczynke, ktorzy, wedle oceny Roo, mogli miec od czterech do szesciu latek. - Dzieci... - odezwala sie z wysilkiem - idzcie do swego pokoju i zachowujcie sie grzecznie. -Ale... mamusiu... - odezwal sie chlopczyk, niezadowolony z tego, ze go nie wysluchano. -Marsz do pokoju! - padla ostra odpowiedz. Chlopiec nadal sie urazony, dziewczynka jednak uznala, ze brak reakcji matki na jego skargi moze sobie policzyc za zwyciestwo w odwiecznym sporze z bratem. Kiedy dzieci odeszly, kobieta spojrzala na Roo: - Jak umarl Randy? -Dopadlismy Randolpha i Timothy'ego na przystani - odpowiedzial Roo. - Usilowali uciec ze zlotem, ktore mi wczesniej ukradli. Timothy rzucil sie na mnie. Randolph odepchnal go na bok... i dostal w piers beltem przeznaczonym dla Timothy'ego. - Usilujac znalezc w tym wszystkim cos, co mogloby zmniejszyc bol i rozpacz stojacej przed nim kobiety, dodal: - Skonal natychmiast. ... Usilowal oslonic brata... Oczy Helen wypelnily sie lzami, ale w jej glosie nie bylo gniewu. - Zawsze usilowal oslaniac brata! A Tim... zyje? -Nie... - odpowiedzial Roo lagodnie. Znow nabral tchu w pluca. - Zginal z mojej reki... Kobieta odwrocila sie od nich, a wtedy Dash dodal: - Prosze pani... jesli zrobi to jakas roznice... bili sie uczciwie. Timothy zginal z bronia w dloni, usilujac zabic pana Avery'ego... -Po coscie tu przyszli? - spytala kobieta. - Aby sie chelpic zwyciestwem nad rodzina Jacobych? -Nie - odpowiedzial szczerze Roo. - Przyszedlem, bo poprosil mnie o to Diuk James. - Westchnal, czujac ogromne zmeczenie. - Prosze pani... nie zywilem wrogosci ani do pani meza, ani do pani tescia. Mialem na pienku tylko z Timem. Tim kazal zabic - a moze i sam to zrobil - mojego tescia. I probowal mnie zrujnowac... -Nie watpie, panie Avery - rzekla Helen - ze mowi pan prawde. Prosze za mna. Poprowadzila ich w glab hallu i Roo przekonal sie, ze dom byl rozleglejszy, niz mozna by sadzic, patrzac z ulicy, bo rozbudowano go w glab. Na tylach znalezli ogrod otoczony wysokim, kamiennym murem. Siedzial tu samotnie stary czlowiek, zawiniety w koce i z pledem na kolanach. Gdy Roo podszedl blizej, zobaczyl, ze oczy starca zaszly bielmem i czesc jego twarzy jest nieruchoma. -Tak? Kto tu jest? - odezwal sie starzec. Mowil cicho i niezbyt wyraznie. -To ja, ojcze! - odezwala sie Helen, podnoszac glos. - Nie doslyszy - wyjasnila gosciom. - Mial atak apopleksji... dwa lata temu. Od tamtego czasu jest... jaki jest... Oto panska szansa, panie Avery. - Odwrocila sie, by spojrzec Roo w twarz. -Z calej, poteznej niegdys rodziny zostal niemal slepy i sparalizowany starzec, kobieta i dwoje dzieci. Moze pan zabic nas wszystkich i skonczyc spor... Roo podniosl dlon do twarzy, na ktorej malowal sie wyraz calkowitej bezradnosci. - Prosze tak nie mowic. Obie rodziny dosc juz sie wycierpialy! -A co mam powiedziec? - zachnela sie kobieta. - Jak dam sobie rade? Kto poprowadzi interesy? Kto w ogole sie o nas zatroszczy? Lepiej bedzie, jezeli wyjmie pan miecz i polozy kres naszej poniewierce. - Rozplakala sie nagle, az podszedl do niej Dash i objal ja uspokajajaco, poklepujac lagodnie po plecach. -Helen? - rozlegl sie niewyrazny i belkotliwy glos starego. -Co sie dzieje? -Panie Jacoby? - odezwal sie Roo, klekajac obok fotela. -Kto mowi? - spytal stary, wyciagajac ku niemu lewa reke. Prawa nadal bezwladnie spoczywala na okrytych pledem kolanach. Roo ujal lewa dlon Jacoby'ego. - Jestem Rupert Avery - przedstawil sie glosno i wyraznie. -Avery? Czy ja pana znam? - spytal stary. - Znalem kiedys Klausa Avery'ego... Nie, to byl Klaus Klamer. Jak mial na imie tamten Avery? -Nie, panie - przerwal mu Roo. - Nie sadze, abym mial honor poznac pana wczesniej. Znalem jednak panskiego przyjaciela, Helmuta Grindle'a. -Helmut! - usmiechnal sie szeroko stary czlowiek. Z kacika ust zaczela mu splywac slina. Helen zebrala sie w sobie, usmiechnela sie przepraszajaco do Dasha, wysunela z jego ramion i wyjawszy chusteczke, otarla starcowi usta. -Wie pan... wychowalismy sie w tym samym miasteczku... -rzekl Jacoby. - Jak sie miewa? -Umarl... jakis czas temu - odpowiedzial Roo. -Ooo... - zmartwil sie stary. - To niedobrze. Dawno go nie widzialem... mowilem panu, ze pochodzilismy z tego samego miasta? -Owszem, mowil pan - odparl Roo. Stary uscisnal lekko dlon Roo, jakby chcial mu okazac wspolczucie. - Jesli jestes jednym z tych lobuziakow, ktorzy podkradali jablka z naszego sadu, lepiej sie do tego nie przyznawaj... -zachichotal. - Mowilem Timowi, zeby ich gonil precz! Te jablka sa nam potrzebne na placki. Moja Eva piecze swietne szarlotki! Roo zerknal pytajaco na Helen. - Wszystko mu sie miesza. Czasami traktuje nas jak dzieci. Eva byla jego zona... umarla trzynascie lat temu... Roo potrzasnal glowa i puscil dlon starego czlowieka. - Nie moge... nie... - powiedzial. -Nie powie mu pan? - spytala Helen. Roo pokrecil przeczaco glowa. -Randy? - odezwal sie stary, przyzywajac Roo dlonia do siebie. Ravensburczyk kleknal obok niego i przysunal don glowe. -Dobry z ciebie chlopak - wyszeptal stary. - Uwazaj na Tima... jest taki... gwaltowny. I nie pozwolcie lobuziakom krasc jablek! - Poklepal Roo po ramieniu. Roo wstal i przez kilka chwil patrzyl na starego czlowieka, zagubionego w swiecie wlasnych wspomnien. - To zbyt okrutne - odezwal sie do Helen. - Na wszystkich bogow, pozwolmy mu sadzic, ze jego chlopcy wciaz zyja... Przypomniawszy sobie o nadciagajacej inwazji i zagladzie Krondoru, dodal z gorzkim usmiechem: - Oby wszystkim nam dane bylo jeszcze pare lat milych marzen... Helen wyprowadzila ich z malego ogrodka. - Dziekuje, panie, za ten gest... -A ty, pani, co zrobisz? - spytal Roo. -Sprzedam dom i firme. - Znow sie rozplakala. - Mam rodzine w Tannerus. Pojade do nich. Ciezko bedzie, ale dam sobie rade. -Nie - sprzeciwil sie Roo. Pomyslal o chlopcu i dziewczynce, a takze o dwojgu swoich dzieci. - Nie sadze, by dzieci powinny cierpiec za... bledy ojcow. -Coz wiec proponujesz? - spytala Helen. -Pozwol, pani, ze zajme sie zarzadem firmy "Jacoby i Synowie". Nie wezme ani miedziaka zysku. Bede o nia dbal jak o swoja wlasna, a kiedy wasz chlopak dorosnie, oddam mu ja w calosci. - Rozejrzal sie dookola. Zblizali sie juz do wyjscia. -Nigdy w zyciu nie zamienilem nawet slowa z Randolphem, ale wydaje mi sie, ze jedynym bledem pani meza bylo to, ze za bardzo kochal swego brata. Spor mialem tylko z Timem. - Ujmujac Helen za reke, odezwal sie cicho: - Skonczmy z ta nienawiscia tui teraz... -To... bardzo szlachetna propozycja- stwierdzila kobieta. -Nie - odpowiedzial Roo. - Zaluje tylko, ze do tego musialo dojsc. Jest mi bardziej przykro, niz sadzicie. Polece memu radcy prawnemu podpisanie kontraktu z wami, jako wdowa po Randolphie Jacobym. Kontrakt ten pozwoli Spolce Morza Goryczy dzialac na korzysc firmy "Jacoby i Synowie", az do czasu, kiedy pani zechce go zmienic albo pani syn osiagnie wiek meski. Jesli bedziecie czegos potrzebowac... czegokolwiek, prosze tylko powiedziec. - Wskazal dlonia Dasha. - Moj pracownik zajrzy tu po poludniu i zaprowadzi was do swiatyni. Ma pani innych krewnych, ktorzy zechcieliby udac sie z wami? -Nie... mieszkaja za miastem. -Zyczylbym wam szczescia, ale w tej sytuacji, bylyby to tylko puste slowa. Niechze mi jednak bedzie wolno powiedziec, ze wolalbym, abysmy sie poznali w bardziej fortunnych okolicznosciach. Helena Jacoby z trudem powstrzymywala lzy. - Ja tez, panie Avery. Sadze nawet, ze gdyby wszystko ulozylo sie inaczej, pan i Randolph moglibyscie zostac przyjaciolmi... Wyszli z domu i wsiedli do powozu. Dash milczal, a Roo przetarl dlonia twarz. Po chwili wybuchnal placzem. Calis dal sygnal i kolumna zamarla w bezruchu. Podczas ostatnich trzech dni nieustannie natykali sie na male oddzialki Pantathian. Calis ocenial, ze od wielkiej studni pod gora oddalili sie juz o okolo dwudziestu mil na polnoc. Kilka razy natkneli sie na spustoszone wylegarnie. Od czasu do czasu natykali sie tez na martwych Saaurow, ale nie spotkali jeszcze zywego jaszczura. Erik, ktory mial juz okazje walczyc z nimi, byl temu bardzo rad. Ravensburczyk borykal sie z poczuciem bezradnosci i daremnosci swoich wysilkow. Galerie pod gorami ciagnely sie bez konca - pamietal z palacu mapy, ktore pokazywaly, ze gorski lancuch mogl liczyc sobie tysiac mil dlugosci. Jesli siedziba Pantathian nie znajdowala sie tak blisko, jak na to liczyl Calis, wszyscy pierwej zgina, niz ugodza smiertelnie wezowych ludzi. Ludzie byli rozdraznieni i wytraceni z rownowagi rozmyslaniem o nieuchwytnym trzecim graczu. Wszedzie natykali sie wylacznie na trupy Saaurow lub Pantathian. Jedynymi szczatkami ludzkimi byly pozostalosci po nieszczesnych wiezniach, zaganianych tu pod gory, by mogly sie nimi karmic male. Ktokolwiek myszkowal po podziemiach, mial chyba podobny cel jak oddzial Calisa - Krondorczycy znalezli jeszcze trzy wylegarnie... wszystkie pelne porozdzieranych w sztuki mlodych. Im dluzej Erik zastanawial sie nad tym wszystkim, tym silniejszego nabieral przekonania, ze to, co widzieli, w niczym nie bylo podobne do zbrojnego najazdu. Kilkanascie cial bylo doslownie rozdartych w strzepy. Niektore mlode wygladaly tak, jakby zostaly poprzegryzane na kawalki przez jakies ogromne szczeki. Erik coraz czesciej przypominal sobie historie o monstrualnych stworach pojawiajacych sie na swiecie na wezwanie ktoregos z magow, by rozprawic sie z jego wrogami. Gdy jednak glosno wyrazil taki domysl, Miranda spytala tylko: - To gdzie sie podziali magowie Pantathian? Erik slyszal niektore spostrzezenia Mirandy podczas marszu: czarodziejka podejrzewala, ze wszyscy kaplani wezow byli w polu przy oddzialach Szmaragdowej Krolowej. Ale mowila to bez przekonania. Wrocil zwiadowca. - Niczego przed nami nie widzialem... ale slyszalem jakies dziwne echa, sierzancie. -Co to znaczy, dziwne echa? - spytal Erik. -Nic konkretnego... nie umiem tego nazwac... ale cos przed nami... moze daleko... robi dostatecznie duzo halasu, bysmy mogli sie podkrasc niepostrzezenie. O wszystkim zameldowano Calisowi, ktory orzekl: - Byc moze jestesmy blisko rozwiazania zagadki... Miranda wytarla dlonia spocone czolo. - Tu na dole upal jest rownie uciazliwy, jak w Zielonych Rubiezach Kesh. Erik nie mial ochoty na spory. Ludzie powkladali pod zbroje najlzejsza bielizne i wykazywali sie niemalym hartem, nie rzucajac ciezkich futrzanych oponczy, ktore teraz niesli zwiniete i przytroczone do i tak ciezkich plecakow. Ravensburczyk jednak nie omieszkal im przypomniec, ze kiedy wyjda ponownie w gorskie komysze, dopadna ich zimowe mrozy, ktore beda rownie dokuczliwe, jak obecny skwar. Calis polecil zatrzymac sie na krotki odpoczynek, Erik zas wyznaczyl warty. Pozostali rzucili sie na ziemie, by skorzystac choc z odrobiny snu. Ravensburczyk usilowal przypomniec sobie, czy o czyms nie zapomnial, kiedy de Longueville odwolal go w odlegly kat pieczary. -Smierdzi, co? - spytal. Erik kiwnal glowa. - Az mnie pieka oczy. -Co myslisz? -O czym? - zdziwil sie Erik. -O tym wszystkim... - De Longueville zatoczyl dlonia krag. Erik wzruszyl ramionami. - Nie placa mi za myslenie... -To prawda - usmiechnal sie Bobby. A potem spowaznial. -No dobrze... Co naprawde o tym myslisz? Erik znow wzruszyl ramionami. - Nie wiem, co rzec... Niekiedy mi sie wydaje, ze nie zobaczymy juz slonca... ale najczesciej skupiam sie na stawianiu jednej nogi przed druga, wykonywaniu polecen, dbaniu o ludzi... i nie mam czasu na zastanawianie sie nad tym, co przeniesie jutro. -To zrozumiale - przytaknal de Longueville. - Ale to tylko czesc twego zadania. Nastawienie "wszystko w swoim czasie" jest dobre dla zwyklego zolnierza, ale ciebie obarczono wieksza odpowiedzialnoscia... -Wiem. -Nie... chyba nie wiesz - mruknal de Longueville i rozejrzal sie dookola, by sprawdzic, czy nikt ich nie slyszy. - Miranda zna szybki sposob na wydostanie stad siebie i jeszcze jednej osoby... Erik skinal glowa. Dawno juz przywykl do mysli, ze Miranda jest czarodziejka, tak ze to, co uslyszal, wcale go nie zaskoczylo. -Jezeli cokolwiek mi sie stanie, masz za wszelka cene wyslac stad kapitana z Miranda, rozumiesz? -Nie za bardzo... -On jest kims niezwyklym - powiedzial de Longueville. -Krolestwo potrzebuje go bardziej niz tuzina takich biednych dupkow jak ty czy ja. Jesli bedzie trzeba, walnij go w leb i rzuc jego bezwladne cialo na Mirande... ale nie pozwol jej sie stad wyniesc bez niego. Erik z trudem powstrzymal smiech. Jedynym czlowiekiem w kompanii bardziej krzepkim od niego byl wlasnie kapitan... Podczas kilku ostatnich lat widzial wyczyny Calisa, ktore swiadczyly o tym, ze polelf znacznie przewyzsza go sila. Erik mial podstawy do przypuszczen, ze nawet jesli walnie kapitana w leb, ten pewnie tego nawet nie zauwazy... -Zrobie, co bedzie w mojej mocy - powiedzial niezobowiazujaco. Ruszyli po dwu godzinach, podczas ktorych Erik caly czas myslal o tym, co mu powiedzial de Longueville. W koncu przestal sobie tym lamac glowe, bo ufal, ze nie znajdzie sie w sytuacji, w ktorej zabraknie Bobby'ego mowiacego mu, co ma zrobic; nie sadzil tez, by w jakiejkolwiek sprawie mogl narzucic Calisowi swoja wole. Szli dlugim, waskim tunelem, opadajacym lagodnie w dol. Skwar byl nieznosny, ale sie nie wzmagal. Dwa razy sie zatrzymywali, wysylajac naprzod oddzial szperaczy. Za kazdym razem wracali, meldujac o dziwnych dzwiekach, ktorych pochodzenia nie umieli okreslic. Po dwu godzinach pozostali mogli juz uslyszec dzwieki, o ktorych wspominali zwiadowcy. Byly to odlegle, ledwie slyszalne grzmoty, przez ktore przebijalo sie wysokie wycie... a przynajmniej tak to sie kojarzylo. Dotarli do galerii i znow znalezli w niej slady po utarczce. W odroznieniu od znajdowanych wczesniej, te byly stosunkowo swieze. -Te walke stoczono wczoraj - zauwazyl Calis. Pokazal na spore kaluze powoli krzepnacej krwi. Jeden z zolnierzy odwolal dowodce do sasiedniej wylegarni i Erik poszedl za nimi. -O bogowie! - steknal Erik na widok spustoszenia. Byla to najwieksza wylegarnia ze wszystkich dotad znalezionych. Wszedzie lezaly porozbijane jaja, a na wodzie unosily sie smugi zakrzepnietego zoltka i bialka. Smrod byl tak okropny, ze Erik sam sobie pozniej pogratulowal zdolnosci uczynienia trzezwej obserwacji: - Gdzie sie podzialy ciala mlodych? Na powierzchni wody unosilo sie tylko jedno oderwane ramie... otoczone smugami krwi... i to bylo wszystko. -Cos je pozarlo - powiedzial na koniec Calis. Wizja stworzenia, ktore rozdzieralo skorupy jaj i pozeralo cialka malych wezoludow byla wrecz odrazajaca. Erik odwrocil sie i ruszyl ku wyjsciu. - Idziemy dalej - rozkazal Calis. Erik wydal komende do sformowania kolumny dwojkowej i wszyscy podjeli marsz. Ceremonia byla krotka -jak i ta, ktora poswiecono Helmutowi. Roo stal obok Karli, a dzieci zostaly w domu z Mary. Helen i jej dwojka stali spokojnie, podczas gdy kaplan Lims-Kragmy zaintonowal blogoslawienstwa dla zmarlych i zapalil stosy. Dziewczynka bawila sie lalka, ale chlopczyk obserwowal wszystko uwaznie, nieco skonfundowany. -Juz po wszystkim? - spytala Karli, kiedy ceremonia dobiegla konca. -Owszem. - Roo pogladzil dlon malzonki. - Wdowa jest kobieta mocnego charakteru, ale pozbawiona msciwosci. I bardzo jej zalezy na dzieciach... -Biedne malenstwa - rzekla Karli, spojrzawszy na dzieciaki. Podeszla do Helen. - Prosze przyjac wyrazy szczerego wspolczucia. Jesli cokolwiek bedzie pani potrzebne, prosze sie nie krepowac... Helen skinela glowa. Miala blada twarz i podkrazone oczy, ale nie plakala. Wszystkie lzy, jakie jeszcze jej pozostaly, wylala w nocy, lezac samotnie w malzenskim lozu... -Wracasz do domu? - spytala Karli meza. Ten potrzasnal glowa. - Jakkolwiek bardzo bym chcial, jest cos, co musze zalatwic osobiscie. - Spojrzal na chylace sie ku zachodowi slonce. - Dlug trzeba splacic jeszcze dzis. A potem... - zawahal sie. - Nie wiem... -Ja musze wrocic do dzieci - skinela glowa Karli. Roo pocalowal ja w policzek. - Bede w domu, jak tylko sie ze wszystkim uporam... Karli odeszla, Roo zas zblizyl sie do Helen. Patrzac na wdowe, rozmyslal o tym, jak dzielna - i piekna! - byla kobieta. W niczym nie przypominala Sylvii, a jednak go pociagala. Odwrocila sie, zobaczyla, ze na nia patrzy, i spuscila wzrok. -Chcialbym tylko powtorzyc to, co juz powiedzialem. Otrzyma pani wszystko, o cokolwiek pani poprosi. -Dziekuje, panie - odpowiedziala spokojnie. -Nie musi mi pani dziekowac - odpowiedzial, nie bardzo wiedzac, czemu to mowi. Ujal ja za reke i uscisnal delikatnie. - Nigdy... Nie czekajac na jej odpowiedz, odwrocil sie i odszedl. Cala droge od swiatyni do siedziby Domu Barreta mial straszliwy zamet w glowie. Zmeczenie i emocje nie pozwolily mu na skupienie mysli. Rozmyslal o walce, smierci nieprzyjaciol... a potem ujrzal przed soba twarz Helen Jacoby. Randolph powinien byl pomyslec o dzieciach... i przypomnial sobie twarzyczki wlasnych. Zamyslil sie tak, ze dopiero woznica przypomnial mu, iz sa juz przed siedziba Barreta. Na zwykle miejsce spotkan dotarl mocno znuzony. Czekali juz tam jego trzej wspolnicy. Usiadl ciezko i dal znak kelnerowi, by ten podal mu kubek kawy. -I jak poszlo? - spytal Masterson. -Zdobylem zloto - odpowiedzial. O odzyskaniu funduszy powiadomil wspolnikow dopiero teraz, co zreszta uczynil celowo. Pamietal, co mu powiedzial Diuk James, i doszedl do wniosku, ze ze wspolnikami musi sie rozmowic teraz, kiedy jeszcze nie otrzasneli sie ze strachu. -Chwala bogom! - steknal Hume, podczas gdy Crowley tylko gleboko odetchnal. -Gdzie pieniadze? - spytal Masterson. -W drodze do wierzyciela. -To dobrze, to dobrze! - cieszyl sie Crowley. Roo odczekal chwile. - Chce, byscie wykupili moje udzialy. -Co takiego? - zdumial sie Masterson. -To wszystko idzie za szybko - odpowiedzial Roo. - Jestesmy podatni na ataki... ja zas zbyt wiele czasu poswiecam Spolce Morza Goryczy ze strata dla firmy "Avery i Syn". -A dlaczego mielibysmy cie wykupic? - spytal Crowley. -Poniewaz zasluzylem sobie na prawo do wycofania sie z tego interesu - odpowiedzial Roo, uderzajac dlonia w stol z udanym gniewem. - To ja wdalem sie dzis o swicie w pojedynek, by uratowac nasze tylki. Nie mam nic przeciwko ochronie wlasnego... ale jakos nie widze zadnego z was, czcigodni panowie, z rapierem w dloni stawiajacego czolo smiertelnemu wrogowi! -Coz... - odezwal sie Hume. - Gdybysmy wiedzieli... -Nie sadze, mosci Avery, by ten argument mnie przekonal, ze powinnismy stworzyc panu mozliwosc szybkiego wycofania funduszy - sprzeciwil sie Crowley. Masterson milczal przez chwile. - Uwazasz wiec, ze nasza spolka winna zostac rozwiazana? -Jesli nie, to trzeba ja zorganizowac inaczej - odpowiedzial. -Jak? - usmiechnal sie Masterson. -Jezeli nie chcecie mnie splacic, to pozwolcie mi wykupic pakiet kontrolny - odpowiedzial natychmiast Roo. - Albo jedno, albo drugie. Nie dbam o wasza decyzje, kazda bedzie mi odpowiadala... ale jesli w przyszlosci mam ryzykowac zycie, to niech to bedzie w moim interesie... -Bystry jestes, Roo Avery - rzekl Masterson. - Sadze, ze swietnie sobie poradzisz bez nas. Jesli zalezy ci na pakiecie kontrolnym... coz, moge ci go sprzedac. -Pogubilem sie... - przyznal Hume. - To wszystko dzieje sie dla mnie za szybko. -Ba! - zaperzyl sie Crowley. - To tylko podstep majacy na celu pozbawienie mnie fotela przewodniczacego spolki! -Panowie, panowie... - mitygowal Roo. - Sprzedajcie mi po polowie swoich udzialow. Przysporze wam ogromnych zyskow. Ale nie bede ryzykowal swojego zycia i przyszlosci mojej rodziny dla waszego zlota... -Nie da sie zaprzeczyc, ze masz racje, Avery - parsknal smiechem Masterson. - Powiem co, co zrobie... jesli inni wyraza zgode, sprzedam ci dosc, bys zyskal kontrole, ale nie sprzedam ci wszystkich udzialow. Bogactwo zdobyles nam dzieki smykalce do interesow i piekielnemu szczesciu... ale ryzykowalismy nasze zloto... a duzo tego bylo... -Zrobie to samo - rzekl Hume. - W rzeczy samej i ja odkrylem niedawno, ze za wiele czasu poswiecam spolce... a za malo wlasnym interesom. -A ja nie! - zaperzyl sie Crowley. - Ty mnie wykup... a jak nie, to sprzedaj mi swoje udzialy... jedno albo drugie! -Za ile? - spytal Roo, patrzac na Crowleya. -Sprzedajesz czy kupujesz? Pozostali trzej parskneli smiechem... i po chwili to samo zrobil Crowley. - No dobrze - mruknal. - Podam ci cene! - Podniosl pioro, napisal kilka cyfr na skrawku pergaminu i podal go Roo. Roo zerknal i zobaczywszy, ze cyfra jest absurdalnie wysoka, potrzasnal glowa. Wzial pioro, przekreslil liczbe, napisal inna i przekazal pergamin Crowleyowi. -To rozboj! - zachnal sie Crowley, rzuciwszy okiem na cyfry. -Aaa... - odpowiedzial Roo. - Rozumiem wiec, iz moge zalozyc, ze pierwsza liczba, jaka napisales, to twoja oferta na splacenie moich udzialow? -Tu cie ma, Brandon! - rozesmial sie Masterson. -Wezme posrednia kwote - mruknal wreszcie Crowley. Roo liczyl na taki wlasnie rezultat targow. - Zalatwione! - i dodal, zwracajac sie do Hume'a i Mastersona: - Panowie, jestescie swiadkami. Szybko pogodzili sie co do przeniesienia praw wlasnosci do okretow i zanim Masterson zdazyl sie zorientowac, kelner niosl juz ku ich stolowi butelke jego ulubionej brandy. Wydarzenia ostatnich dwu dni wypraly Roo z emocji i mocno go wyczerpaly. Haust mocnego trunku sprawil, ze zaszumialo mu w glowie. Z trudem zlazl na dol i zobaczyl czekajacego nan przy drzwiach Duncana. - Luis kazal ci powiedziec, ze zloto dotarlo tam, gdzie mialo sie znalezc, i ze wszystko wrocilo do normy. Roo usmiechnal sie wylewnie. - Duncanie... jestes mi rownie dobrym przyjacielem, jak kuzynem. - Niespodziewanie dla samego siebie usciskal krewniaka. - Nigdy ci tego nie mowilem... -Wypilo sie, co? - rozesmial sie Duncan. Roo kiwnal glowa. - Owszem. - Nadal sie udatnie. - Wiedz, zuchwalcze, ze mowisz do wlasciciela spolki Morza Goryczy. Podejrzewam... - dal znak woznicy, by podjechal - ze to mnie czyni jednym z najwiekszych bogaczy w Krondorze... Duncan rozesmial sie jeszcze glosniej. - Jesli tak mowisz... Gdy powoz zatrzymal sie przed wejsciem, Duncan otworzyl drzwi, a potem pomogl Roo wgramolic sie do srodka. -Dokad? - zapytal woznica. Roo wychylil sie i spojrzal na kuzyna. - Duncan, zrobze mi laske. Mialem dzis wieczorem zjesc kolacje z Sylvia Esterbrook, ale jestem za bardzo zmordowany. Badz przyjacielem i przepros ja w moim imieniu... -Czemu nie? - usmiechnal sie Duncan. -Porzadny chlop z ciebie, Duncanie. Czy ci to mowilem? -Owszem! - odparl kuzyn, wybuchajac smiechem. Zamknawszy drzwi, dodal: - Zmiataj do domu! Pojazd odjechal, Duncan zas podszedl do uwiazanego nieopodal swego konia. Wskoczywszy na siodlo, ruszyl do majatku Esterbrookow. Dotarl do najblizszego rogu, zawrocil jednak i skierowal sie ku malemu domkowi, w ktorym mieszkal teraz z pewna portowa dziewka, ktora sobie sprowadzil, kiedy wyniosl sie stamtad Luis. Znalazlszy ja spiaca, bezceremonialne zerwal z niej koc. Kobieta obudzila sie z poteznym ziewnieciem. - Co znowu? Duncan patrzyl przez chwile na jej nagie cialo, a potem pochylil sie i podniosl z podlogi jej suknie. - Zbieraj swe rzeczy i wynos sie precz! - powiedzial, rzucajac jej ubranie. -Co takiego? - spytala dziewka, wciaz jeszcze zdezorientowana naglym wyrwaniem ze snu. -Wynocha! - wrzasnal Duncan. Dla podkreslenia, ze nie zartuje, uderzyl ja na odlew w twarz. - Musze sie wykapac. Zeby mi tu sladu po tobie nie bylo, jak wyjde z wanny. Zostawiwszy zdumiona, upokorzona i placzaca kobiete w sypialni, ruszyl na koniec korytarza, gdzie w niewielkiej alkowie stala duza wanna. Grzejac wode, przyjrzal sie sobie w polerowanym zwierciadle. -Trzeba mi sie ogolic - zdecydowal, przesuwajac dlonia po podbrodku. Ostrzac brzytwe, podspiewywal sobie beztrosko i nasluchiwal przeklenstw, jakimi z sypialni obsypywala go dziwka, ktorej imienia nie umial sobie nawet przypomniec. Po korytarzach nioslo sie echo dzikich wrzaskow i jekow, cala kompania szla wiec naprzod z najwyzsza ostroznoscia. Daleko w przodzie - tam, gdzie wrzal boj - widac bylo jaskrawa poswiate. Od czasu do czasu wrzaski i jeki cichly i wtedy slychac bylo szczek stali. Syki Pantathian i bojowe okrzyki Saaurow mieszaly sie z dziwnym wyciem, od ktorego Erikowi wlos sie jezyl na karku... Mimo ze z powodu dobiegajacej z przodu wrzawy bylo male prawdopodobienstwo, iz ktos uslyszy ich nadejscie, Erik dawal znaki ruchami dloni. Wezwal do siebie Renalda i obaj przesuneli sie jak najdalej, by zobaczyc, co sie dzieje przed nimi. Ich oczom ukazala sie rozlegla jaskinia - na tak wielka jeszcze sie nie natkneli. Byla okragla jak studnia, ktora dostali sie pod gory, i ciagnela sie w gore tak wysoko, ze nie widac bylo jej sklepienia. Wyszli na rampe znajdujaca sie blisko dna. Rampa zataczala jeszcze jeden krag wzdluz sciany... na dnie zas ujrzeli scene pelna grozy. Widzieli pod soba najwieksza wylegarnie Pantathian, zbudowana wokol stawu pelnego bulgoczacej wody. Erik szybko przyjrzal sie szczegolom. Ze sciany splywal w dol strumien wody i Erik doszedl do wniosku, ze musi byc lodowato zimna, w przeciwnym razie jaja bylyby juz ugotowane na twardo. Gdzies wyzej topil sie lod i wrzatek wyplywajacy z dolu mieszano z zimna woda, by otrzymac temperature odpowiednia do wylegu jaj. Sadzawka miala ponad szescdziesiat stop srednicy... a posrodku stal tak dziwny stwor, ze Erik nie mogl sobie przypomniec zadnej znanej mu istoty, do ktorej bydle byloby choc troche podobne. Machnal dlonia, wzywajac pozostalych, i gapil sie na potwora, podczas gdy jego towarzysze wylaniali sie z korytarza - i podobnie jak on zastygali z otwartymi ustami. Nagle poczul bol w ramieniu i odkryl, ze do rzeczywistosci przywrocil go uscisk dloni Calisa. -Kapitanie! - steknal z bolu. -Przepraszam! - Calis zamrugal i puscil jego reke. Erik wiedzial, ze Orzel byl zdumiony, jego samego jednak zaskoczylo, iz bylo to az tak wielkie. Stojace posrodku sadzawki bydle mialo siedemnascie albo osiemnascie stop wysokosci. Z jego grzbietu wyrastaly wielkie, skorzaste skrzydla. Skora mienila sie perlowo, byla jednak czarna jak noc, a slepia mialy barwe szmaragdow. Bydle dzielilo swa uwage pomiedzy pozeranie lezacych w stawie jaj - rozrywalo je, wyciagalo malenkie wezoludki i polykalo, wydajac wstretne gulgotanie - a odpieranie atakow pozostalych przy zyciu obroncow wylegarni. Stwor mial leb podobny do konskiego, zwienczony jednak kozimi rogami, a jego kazde ramie konczylo sie podobna do ludzkiej dlonia - z tym ze zamiast paznokci wyrastaly dlugie i morderczo wygladajace szpony. -Co to jest, u licha? - spytal de Longueville. -Mantrecoe - odpowiedzial Boldar. - Wy, jak sadze, nazwalibyscie go demonem. To istota z innego wymiaru rzeczywistosci... Nigdy nie widzialem zadnego z nich, ale zdarzalo mi sie slyszec krazace o nich opowiesci... - Odwrocil sie do Mirandy. - Wiedzialas? Czarodziejka potrzasnela glowa. - Nie... Myslalam, ze przyjdzie nam stawic czolo czemus zupelnie innemu... -Jak to sie tu przedarlo? - zdumiewal sie Boldar. - Pieczecie pomiedzy piatym kregiem a ta rzeczywistoscia od wiekow sa nietkniete. Gdyby ktorys z tych stworow przedostal sie przez Korytarz, bylibysmy o tym wiedzieli... -To oczywiste, ze nie przeszlo tu Korytarzem Swiatow - mruknela Miranda, pilnie przygladajac sie stworzeniu i wszystkiemu, co dzialo sie wokol niego. - No... to teraz przynajmniej wiemy, gdzie sie podziali magowie Pantathian - dodala po chwili. Nagle jaskinie wypelnilo przerazliwe, przepelnione bolem wycie - i stwor odwrocil sie ku grupie wezowych magow, ktorzy jednoczesnie ugodzili go swym zakleciem. -Tam! - zawolal Calis. Wyciagnal dlon i Erik zobaczyl tunel otwierajacy sie w odleglosci okolo dwudziestu stop od miejsca starcia. - Co "tam"? -Tam trzeba nam isc! -Oszalales? - zachnal sie Erik, zapominajac, do kogo mowi. -Niestety, nie - odpowiedzial Calis, wcale nie zrazony tym, ze podwladny go "tyknal". - Pchnij ludzi, by ustawili sie nad tamtym wyjsciem i niech spuszcza line. Sprobujcie zrobic to niepostrzezenie. Jesli mozna, wolalbym sie w ogole nie mieszac do tej walki... De Longueville dal znak i Erik poprowadzil swoj oddzial, trzymajac sie jak najblizej sciany zewnetrznej -jak zawsze, gdy okrazali studnie. Ze swego miejsca widzial tylko leb stworu, wykonujacego uniki i uskoki, by umknac uderzeniom magicznej mocy i miotanym nan zakleciom bezruchu. Dwa razy z dolu buchnela fala zaru, a raz blysnelo tak poteznie, ze Erik musial sie zatrzymac i na chwile zamknac oczy, by odzyskac zdolnosc widzenia. Dotarl do miejsca, o ktorym mowil Calis, i odwrocil sie, tak by idacy za nim mogl wyciagnac line z jego plecaka. Nie zobaczywszy zadnego wystepu, do ktorego mozna byloby ja uwiazac, zebral sie w sobie i skinieniem glowy rozkazal idacemu za nim, aby opuscil sie na rekach i zajrzal do tunelu. Wszyscy usluchali bez wahania. Nieopodal czekali dwaj lucznicy, gotowi strzalami zniechecic Pantathian lub demona; obie strony konfliktu jednak nie zwrocily - na razie - uwagi na intruzow. Kiedy zjezdzal dziesiaty zolnierz, do Erika podszedl Calis. - Jak idzie? - spytal. -Bola mnie troche ramiona, ale wytrzymam... -Moze cie na chwile zluzuje - zaproponowal Calis, ujmujac line jedna reka. Trzymal ja bez wysilku i Erik po raz nie wiedziec juz ktory zdumial sie, jak znacznie krzepa polelfa przewyzsza to, czego mozna by sie spodziewac po jego smuklej sylwetce. Coraz wiecej zolnierzy znikalo w lezacym nizej przejsciu. Erikowi trudno bylo oceniac rezultaty toczacej sie w jaskini walki, ale dochodzil do przekonania, ze demon powoli bierze gore. Za kazdym razem, gdy magowie Pantathian godzili wen zakleciem, stwor reagowal coraz gwaltowniej. A magowie - o ile Erik mogl oceniac po wygladzie malo mu znane stwory - byli coraz bardziej wyczerpani. Nagle zobaczyl, ze w dol zsuwa sie Miranda, i uslyszal glos Calisa. - Teraz ty... Zrobil, czego oden wymagano, zaraz po nim zjechal de Longueville i... puszczona luzno lina zsunela sie obok, spadajac na dno jaskini. Calis zas zeskoczyl z wysokosci ponad dwudziestu stop, ladujac lekko. Kompania rozstawila sie wzdluz tunelu plecami do sciany. Orzel przeszedl na czolo i polecil: - Za mna. Ludzie ruszyli, Erik zas zajal miejsce na koncu szyku i przez chwile jeszcze przygladal sie walce. Kiedy powietrze przecial dziwaczny syk, doszedl do wniosku, ze demon uporal sie z magami. Kompania trafila do nieduzego pomieszczenia, w ktorym zaledwie starczylo miejsca dla wszystkich. -Sluchajcie - odezwal sie Calis. - Zmienil sie uklad wrogich sil... Trzeba nam sie dowiedziec, kim jest nowy gracz... - Rozejrzal sie dookola. - Boldar? -Slucham? -Ten stwor... znasz jego nazwe... Co o nim wiesz? Helm Boldara zwrocil sie ku Mirandzie. - Powiedz mu - kiwnela glowa czarodziejka. Boldar zdjal helm. - To Mantrecoe... slowo z jezyka kaplanow Ast'hap'ut... swiata, ktory kiedys odwiedzilem. Nigdy nie widzialem takiego stworzenia na wlasne oczy, ale ogladalem malowidla w swiatyniach. - Najemnik przerwal, jakby zastanawial sie, jakich uzyc slow do przekazania reszty wiadomosci. - W innych swiatach obowiazuja inne prawa i zasady. Mieszkancy Ast'hap'ut mieli... swoje uklady z tymi stworami. Rytualne ofiary, inwokacje i swego rodzaju uwielbienie... -Innymi slowy, uwazali te istoty za stworzenia z innego poziomu energetycznego... -Co znaczy "z innego poziomu energetycznego"? - spytal Calis. -Wiele bytow tego wszechswiata istnieje w miejscach, gdzie obowiazuja zupelnie inne prawa niz na tym swiecie -odezwala sie Miranda. - Slyszales, jak twoj ojciec mowil o Upiorach? Calis kiwnal glowa, a niejeden z jego ludzi wykonal gest strzegacy od zla. - Pokonal kiedys Wladce Upiorow. - Upiory byly dla nich na rowni z Panami Smokow istotami z legend. Uwazano je za najpotezniejsze ze stworow Pustki... pozeraczy ludzkich dusz i zycia. Pod ich stopami marnialy nawet zdzbla trawy, a mogli im stawic czolo jedynie najpotezniejsi magowie. -Tamten stwor - ciagnela Miranda - jest nieco do nich podobny; pochodzi ze wszechswiata rzadzacego sie prawami innymi niz nasz wlasny. - Obejrzala sie ku jaskini. - Nie jest nam tak obcy jak Upiory, ale rozni sie od nas dostatecznie, by jego obecnosc oznaczala w przyszlosci wielkie problemy... -Jak sie tu dostal? - spytal Calis. -Nie mam pojecia - odpowiedziala czarodziejka. - Moze jeszcze uda nam sie tego dowiedziec... - I wskazala dlonia tunel wiodacy w przeciwnym do pieczary kierunku. -Idziemy - zdecydowal sie Calis. Ruszyl przodem, a de Longueville, Boldar i inni poszli za jego przykladem. - No... przynajmniej wiemy, dlaczego gdzieniegdzie znajdowalismy nietkniete wylegarnie - mruknal de Longueville. -Owszem... - kiwnal glowa Erik. - To bydle jest za wielkie, by sie zmiescic w mniejszych. -Przedtem moglo byc inaczej - odezwal sie Boldar. -Co masz na mysli? - spytal Calis. Nie zatrzymal sie, bo szli w waskim tunelu. Wrocili do poprzedniego szyku z jedna pochodnia posrodku... i Erik stwierdzil, ze dziwnie jest slyszec glos kapitana dudniacy gdzies z przodu. -Moze bylo tak, ze ten stwor przeslizgnal sie przez jakas falde miedzy wymiarami... -Falde? - spytal Calis. -Przetoke... szczeline - podsunela Miranda. - Wiecie, to moze byc sensowne wyjasnienie... Malenki demon moglby przemknac niepostrzezenie... i spedzic tu troche czasu, zerujac na slabych istotach, aby nabrawszy sil, rzucic sie na wieksze... -Ale to nie wyjasnia, jak to bydle sie tu dostalo ani kto je tu przyslal... - odparl Calis. Korytarz, ktorym szli, nagle zmienil sie w rozlegla jaskinie. W jej scianach otwieralo sie kilka innych tuneli, a po przeciwleglej stronie zobaczyli potezne, podwojne drewniane wrota. Przeszedlszy przez te wrota, trafili do najwiekszej z jaskin, na jakie natkneli sie do tej pory. W pierwszej chwili Erik nie bardzo mogl pojac, co widzi. Byla to jakas swiatynia, ale niepodobna do zadnej innej. -Matko bogow! - steknal jeden z ludzi obok Erika. Przed soba mieli ponad sto jardow posadzki w calosci niemal zaslanej porozrywanymi i poszarpanymi cialami. Smrod byl porazajacy - choc podczas ostatnich dni zdazyli sie juz przyzwyczaic po najpaskudniejszych odorow. Niegdys komnate rozjasnialy tu tysiace pochodni, teraz jednak plonela moze jedna na dziesiec - w jaskini panowal wiec ponury polmrok i wszedzie migaly tanczace cienie... co nadawalo pomieszczeniu jeszcze bardziej zlowrogi wyglad. A bylby on przerazajacy nawet w jasnym swietle poludnia. W tylnej scianie pomieszczenia wycieto gigantyczny posag przedstawiajacy spoczywajaca na tronie ukoronowana kobiete - calosc miala dobrze ponad setke stop wysokosci. Piersi przedstawionej w postaci posagu kobiety byly obnazone. Trzymala ona w ramionach dwie istoty naturalnych rozmiarow - jedna byl Pantathianin, druga przypominala Saaura, choc mniejszego niz ci, z ktorymi Erik mial okazje sie zetknac. Caly posag byl zielony, jakby wycieto go z jednego, najwiekszego chyba we wszechswiecie kawalka nefrytu. Przed posagiem widac bylo wielka jame w posadzce. Erik przecisnal sie pomiedzy zwlokami i spojrzal w dol. - Wielcy bogowie! - steknal ze zgroza. Nie umialby powiedziec, ilu ludzi wrzucono do tej jamy, nie mial bowiem pojecia o jej glebokosci. Z tego, co widzial, mogla to byc ludnosc sporego miasta. Potem zdal sobie sprawe, ze obrzeze jamy nie bylo ciemne od farby... splamila je ludzka krew, ktora przelewano tu od wielu pokolen. -Tego nie mozna zostawic bez pomsty - rzekl Boldar, stajac u jego boku. - Kiedy Miranda powiedziala mi, dokad zmierzamy i po co, pomyslalem, ze zimne z was dranie... ale teraz rozumiem, dlaczego musicie wytracic te stwory... -To tylko czesc rachunku - odezwal sie stojacy za nimi Calis. Wskazal na stojace po obu stronach posagu szafki uzywane do wystawiania na publiczny widok artefaktow. - Tam... trzeba nam isc tamtedy. Erik rozejrzal sie dookola. Nie bardzo mu sie usmiechalo ponowne przeciskanie pomiedzy trupami. Po chwili dostrzegl niewielkie wejscie nieopodal jamy. - Moze tamtedy? Calis kiwnal glowa. - Ty, Boldar i Miranda chodzcie za mna. Ty rozstaw tu ludzi i wszystko przeszukajcie - zwrocil sie do de Longueville'a. - Jesli znajdziecie cos, co wyda wam sie wazne, zabierzcie to i przyniescie tutaj. -Uwazajcie - dodala Miranda. - Nie dopusccie do tego, by jakiekolwiek dwa obce artefakty zetknely sie ze soba. -Jesli zetkna sie ze soba dwa rozne rodzaje wrogiej magii, konsekwencje moga byc... paskudne - zawtorowal jej Boldar. De Longueville rozkazal ludziom ustawic sie i wziac w dlonie pochodnie, by dokladniej przebadac zniszczona swiatynie. Calis poprowadzil swoja grupke ku malym drzwiom, ktore dostrzegl Erik. Krylo sie za nimi przejscie do oltarza, mogli wiec podejsc do posagu, nie przechodzac przez jame. Gdy dotarli do rozleglego podestu, na ktorym ustawiono posag, Calis skinieniem dloni rozkazal Boldarowi i Erikowi zostac na miejscu, a sam z Miranda podszedl do najblizszej szafki. Erik pomyslal, ze wyglada niczym regal na ksiazki, z tym ze wyrzezbiony z czarnego kamienia i czarny od - teraz juz wiedzial! - ludzkiej krwi. Calis i Miranda nie zwracali uwagi na wyglad szafek - przygladali sie wystawionym na nich przedmiotom. Erik nie zauwazyl w nich niczego szczegolnego - byly to przewaznie klejnoty, bizuteria, kilka sztuk broni i pare przedmiotow nieokreslonego uzytku. Calis i Miranda jednak podchodzili do nich tak, jakby byly destylatami zla. Przygladali sie im spokojnie, podchodzili do szafek i odsuwali sie od nich, ale nie dotykali przedmiotow. I nagle Calis wypalil: - To nie to! -Jestes pewien? - spytala Miranda. -Jak tego, ze znam swoje dziedzictwo! - Podniosl sztylet i dodal: - Helm, ktory znalezlismy wczesniej, wywoluje reakcje sluchowe, zapachowe... rozbudza stare wizje. A tu... nic z tego! Miranda wziela inna sztuke broni, zbadala ja i rzucila rekojescia w przod Erikowi. Ravensburczyk zlapal cisniety mu krotki miecz. -Von Darkmoor - poprosila go czarodziejka. - Uderz tym w cos... Erik rozejrzal sie dookola, lecz w poblizu nie zobaczyl niczego, na czym mozna by wyprobowac bron. Przeszedl wiec na druga strone gigantycznego posagu i uderzyl podanym mu ostrzem w jedna z kamiennych szaf. Miecz pekl, jakby go odlano z surowki. -Niezbyt dobre wykonanie - ocenil niegdysiejszy pomocnik kowala. - To nawet nie jest stal. Calis uklakl i zbadal odlamki. - Bo to nie miala byc stal... tylko cos duzo bardziej niebezpiecznego. Erik jak oparzony odrzucil trzymana wciaz rekojesc broni. Calis tymczasem podszedl do posagu. - Oto rzekoma Zielona Matka Wszystkiego - rzekl spokojnie. - W pewnym sensie byla moja... ciotka. Erik zmruzyl oczy i obejrzal sie na Mirande i Boldara. Czarodziejka uwaznie i z pewnym niepokojem przygladala sie Calisowi. Boldar spostrzegl pytajacy wzrok Erika i w odpowiedzi wzruszyl ramionami. -Wszystko tu... to dekoracje sceniczne. - Miranda wskazala przedmioty wystawione w szafkach. - Tak jakby ustawili je tu aktorzy wystepujacy w jakiejs sztuce. - Rozejrzala sie po rozleglej sali. - To raczej teatr niz swiatynia. Boldar spojrzal na lezace pokotem na posadzce ciala i stosy kosci w jamie. - Dla tych, ktorych zabito, bylo dostatecznie prawdziwie... Podchodzac blizej, Erik zobaczyl waska szczeline w podstawie posagu. Przylozyl do niej dlon i poczul lekki przeciag. - Tu jest jakies przejscie! Calis przystawil bark do posagu. Obaj pchneli z calej sily. Oczekiwali oporu - posag byl przeciez ogromny - ale kamienna bryla niespodziewanie lekko odsunela sie w bok. Okazalo sie, ze z przeciwnej strony umocowano ja na zawiasach. W scianie za posagiem ukazalo sie przejscie wielkosci czlowieka, a za nim schody wiodace gdzies w gore. Miranda przyklekla i zbadala podstawe posagu. - Robota wspanialych inzynierow - mruknela z podziwem. Boldar tez przyjrzal sie sworzniom, osiom i lozyskom. - Zadnej z tych rzeczy nie wykuto na Midkemii. Zerknawszy na uklad dzwigni, przeciwwag i przekladni, Erik musial sie z tym zgodzic. Wolalby miec wiecej czasu na zbadanie calego mechanizmu - kowalska robota nadal go ciekawila - ale Calis juz ruszyl schodami w gore. Erik ujal pochodnie w lewa dlon, a miecz w prawa. - Sierzancie - zawolal przez ramie. -Co takiego? - odezwal sie de Longueville. -Tu jest jakies przejscie. Kapitan postanowil je zbadac. -Zrozumialem! - odpowiedzial de Longueville badajacy wraz z reszta ludzi wszystkie trupy w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogloby rzucic swiatlo na to, co sie dzialo w dziwnym, podziemnym miescie wezowego ludu. Erik postawil noge na pierwszym stopniu i ruszyl w gore... Duncan zastukal w drzwi. Sluzacy pojawil sie niemal natychmiast - najwyrazniej czekal na Roo. -Pan sobie zyczyl - odezwal sie sluga. -Przynioslem wiadomosc dla lady Sylvii od Ruperta Avery'ego. -A z kim mam honor? - spytal sluga, widzac jezdzca w bogatej szacie. -Duncan Avery. -Jak chcecie, panie - rzekl sluga, zamykajac bramke za Duncanem. Ten tymczasem podjechal przed wejscie do domu. Zeskoczywszy z siodla, podal wodze innemu sludze i podszedl do drzwi. Zastukal. Po kilku chwilach drzwi sie otworzyly i stanela w nich Sylvia, ktora zmierzyla Duncana wzrokiem. Miala na sobie jedna z tych zdumiewajacych i zaczynajacych dopiero wchodzic w mode sukni wieczorowych, w ktorych pokazywaly sie jedynie najsmielsze z mlodych dam w Krondorze - a byla jedna z niewielu, ktore potrafily je nosic. Duncan przywolal na twarz jeden ze swoich najbardziej uwodzicielskich usmiechow. -Oczekiwalam Ruperta - odezwala sie Sylvia. -Przesyla wyrazy ubolewania. Pomyslalem, ze lepiej bedzie, jesli zamiast pisac bezosobowy list, przekaze je pani osobiscie... Sylvia cofnela sie w glab hallu. - Prosze wejsc... -Roo zaluje, ale sprawy interesu i obowiazki rodzinne nie pozwolily mu sie dzis z pania zobaczyc. Jest zrozpaczony... Sylvia lekko sie usmiechnela. - Nielatwo mi sobie wyobrazic, ze Roo wyrazil sie w taki sposob... Duncan wzruszyl ramionami. - Pomyslalem sobie, ze moze nie bedziesz, pani, sie sprzeciwiala, jesli jako alternatywe ofiaruje moje mizerne uslugi... Sylvia parsknela smiechem. Ujmujac go pod ramie, powiodla do jadalni, mocno przytulajac sie do jego boku. - Watpie, by jakakolwiek kobieta uznala twe uslugi za mizerne... drogi... Duncanie, nieprawdaz? -W istocie, Sylvio. Wolno mi zatem przypuszczac, ze... Dotarlszy do jadalni, Sylvia odwrocila sie ku niemu i spojrzala mu prosto w oczy. - Mysle, ze wiele ci wolno przypuszczac... - Wskazala mu krzeslo po przeciwleglej stronie stolu. Sluga przysuwal juz drugi fotel. - A... teraz sobie przypominam... spotkalismy sie wtedy na przyjeciu... Duncan usmiechnal sie i milczal przez chwile, przygladajac sie jej twarzy. -Jedzmy - odezwala sie Sylvia. - I pijmy. Mam ochote sie upic... Najlepsze wino mojego ojca - polecila sluzacemu, wskazujac puchar Duncana. Gdy sluga znikl za drzwiami, by wykonac polecenie, Sylvia spojrzala na Duncana wzrokiem, ktorego nie sposob bylo okreslic inaczej niz taksujacy. - Dobry kuzyn Duncan. Owszem... Roo wspominal mi o tobie. - Znow sie usmiechnela. - Napijmy sie, drogi Duncanie. Upijemy sie do szczetu... A potem... zastanowimy sie, czy nie ma innych rzeczy, ktore moglibysmy robic razem... Podczas tej przemowy Duncan usmiechal sie coraz szerzej. - Jakakolwiek przyjemnosc wymyslisz... postaram sie stanac na wysokosci zadania... Jestem do uslug! Sylvia wyciagnela dlon i drapnela go lekko po rece. - Uslugi i przyjemnosc... no, no... prawdziwy z ciebie skarb... W tejze chwili przybyl sluga z winem. Rozdzial 20 ODKRYCIE Roo usmiechnal sie szeroko.Wyspal sie doskonale. Obudzil sie na odglos domowych halasow, ktore zamiast go zdenerwowac, sprawily mu niemala przyjemnosc. Maly Helmut gaworzyl cos po swojemu, a Abigail usilowala mu juz cos powiedziec. Karli byla nieco przygnebiona, usmiechala sie jednak, slyszac jego komentarze. Roo nie spieszac sie, zjadl sniadanie, a wychodzac do biur, zatrzymal sie przy drzwiach. -Co myslisz o mieszkaniu na wsi? - spytal odprowadzajaca go zone. -Trzeba przyznac, ze w ogole sie nad tym nie zastanawialam - odpowiedziala Karli. Roo spojrzal na lezacy po drugiej stronie ulicy budynek Barreta. - Kiedy bylem dzieckiem, zdarzalo mi sie, ze biegalem niekiedy calymi godzinami, nie widzac drugiego czlowieka. Lepsze tam powietrze i ciszej w nocy. Mysle, ze byloby dobrze, gdybysmy wybudowali sobie jakis dom za miastem... w miejscu, gdzie dzieciaki moglyby sie bawic i nabierac sil. Na wzmianke o dzieciach Karli sie usmiechnela - maz tak rzadko o nich mowil. - A twoje interesy... bedziesz mogl nimi kierowac z daleka? Roo usmiechnal sie szeroko. - Teraz jestem wlascicielem pakietu kontrolnego. Mysle, ze sprawy codzienne moge powierzyc Dashowi, Jasonowi i Luisowi. -A Duncanowi? -Oczywiscie, jemu tez - kiwnal glowa Roo. - Jest moim kuzynem. Oczywiscie, trzeba mi bedzie od czasu do czasu zagladac do biur, ty zas na pewno zechcesz wracac z dziecmi do miasta na swieta... i podczas zimy... ale w lecie, kiedy przyjda upaly, miejsce odlegle od miasta o dzien drogi powinno nadac sie w sam raz. -Cokolwiek postanowisz, nie bede sie sprzeciwiala. - Karli spuscila oczy. Roo wyciagnal dlon i delikatnie ujal zone pod brode, unoszac jej twarzyczke ku sobie. - Karli, chce, zebys byla szczesliwa. Jesli nie zyczysz sobie wyjezdzac z miasta, zostaniemy tutaj. Jezeli zechcesz, zbudujemy sobie dom gdzie indziej... decyzja nalezy do ciebie... -Do mnie? - Karli zrobila prawdziwie zdumiona mine. -Owszem - odpowiedzial z usmiechem. - Pomysl o tym. Gdybys mnie potrzebowala, bede po drugiej stronie ulicy. Przeszedlszy przez ulice, wkroczyl do siedziby Barreta, a Kurt niemal sie przewrocil, spieszac z otwieraniem drzwi. - Dzien dobry, panie Avery! Roo tez sie niemal potknal, bo wylewnosc zwykle skwaszonego kelnera wydala mu sie dziwna. Odwrociwszy sie, zobaczyl, ze przy innym stoliku wstaje na powitanie jakis inny jegomosc, ktorego prawie nie znal. -Dzien dobry panu, panie Avery - powtarzali rozmaici ludzie, ktorych imion i nazwisk zadna miara nie mogl sobie przypomniec. Dotarlszy na szczyt schodow, spostrzegl, ze niemal trzecia czesc balkonu odgrodzono od reszty nowa barierka, za ktora stali Luis, Jason i Dash. Ujrzawszy go, Dash zrecznie przez nia przeskoczyl i zamaszystym - a takze przesadnie i zabawnie unizonym - gestem otworzyl furtke. -A coz to znowu? Dash wyszczerzyl don zeby. - Zalatwilem tu dla nas z panem McKellerem miejsce na stale... z mozliwoscia wykupienia w przyszlosci reszty balkonu. -Doprawdy? - Roo zmierzyl Dasha spojrzeniem nie wrozacym wiele dobrego. - A co znaczyly te dziwactwa tam na dole? Dash zrobil mine tak niewinna, ze przynioslaby wolnosc lisowi zlapanemu posrodku kurnika. - Po prostu wczoraj po poludniu pozwolilem sobie napomknac kilku osobom, ze od dzis pan jest w zasadzie wlascicielem i posiadaczem Spolki Morza Goryczy. - Znizajac glos, dodal: - Mosci Rupercie... podejrzewam, ze dzis rano stal sie pan najwiekszym bogaczem w Krondorze. Dash wyciagnal reke i Jason podal mu plik dokumentow. - Wczoraj z wieczornym przyplywem wrocila flota, ktora wyslalismy ze zbozem do Wolnych Miast. Roo chwycil pergaminy i szybko je przejrzal. - Wspaniale! -Ostatni transport zboza poszedl nie tylko po cenie znacznie wyzszej niz przewidywana - plaga szaranczy rozprzestrzenila sie poza Szare Wieze i mocno ugodzila w Dalekie Wybrzeza - ale statki wrocily z towarami doskonale dobranymi ze wzgledu na wysokie zyski. Przewidywali, ze flota wroci bez ladunku... Rupert wiec zarobil znacznie wiecej, nizby mogl sobie wyobrazic. -A, tus mi, bratku! - zagrzmial Crowley, biegnac w gore po schodach. -Dzien dobry, Brandon - powital go uprzejmie Roo. -Nie dziendobruj mnie, zlodzieju! -Co takiego? - spytal Roo, ktorego dobry humor nagle gdzies sie ulotnil. -Wiedziales o powrocie tej floty i siedziales tu spokojnie, usypiajac nas ta gadka o ryzyku i... -Usypiajac! - zachnal sie Roo. Wstal. - Brandon, zaproponowalem wam sprzedaz moich udzialow w spolce! -Tylko po to, by wszystkim zamydlic oczy! -Litosci... bo nie wytrzymam! - jeknal Roo, odwracajac sie do Dasha. -Nie probuj zaprzeczac! - grzmial Crowley. -Brandon - zwrocil sie Roo do Crowleya - nie mam czasu ani ochoty na to, by sie usprawiedliwiac i tlumaczyc. Oto, co zrobie. - Zmierzyl bylego wspolnika uwaznym spojrzeniem. -Dam ci wybor. Polece Jasonowi, by rozliczyl zyski z ostatniego rejsu floty, i dam ci to, co byloby twoim udzialem, gdybys mi nie odsprzedal wczoraj twojego pakietu akcji. Jezeli jednak to zrobie, nie oczekuj w przyszlosci zadnych interesow ze Spolka Morza Goryczy. Zloto, ktore dzis dostaniesz, bedzie ostatnim twoim kruszcem, jaki dzieki nam zarobisz. Jesli nasze drogi w interesach kiedykolwiek sie przetna, zadbam o to, bys poszedl z torbami. - Usmiechnal sie z rozmarzeniem. - Albo... po prostu pogodzisz sie z tym, ze przegrales z lepszym graczem i sprobujesz wyjsc z tego z twarza. Jezeli to ci sie uda, kiedy bede szukal innych partnerow w przyszlosci, nie omieszkam cie zaprosic do udzialu w rozgrywce. A teraz... co wybierasz? Crowley przez chwile stal w bezruchu. - Ba! Tak zle i tak niedobrze! Ale nie przyszedlem tu prosic o laske. Nie chce udzialu w nieuczciwych zyskach, Rupercie Avery. Umowa to umowa... i nie pokaze sie po Brandonie Crowleyu, izby zlamal slowo! - Odwrocil sie i odszedl, miedlac przeklenstwa w zebach. Dash skwitowal jego odejscie stlumionym wybuchem smiechu. - Gdyby poprosil cie wczoraj choc o dzien zwloki na przemyslenie twojej propozycji, bylby dzis znacznie wiekszym bogaczem niz jest - rzekl Jason. -Wlasnie dlatego przylecial tu z pretensjami - zgodzil sie z nim Roo. - Jest wsciekly na samego siebie. -Uwazasz, ze zrobiles sobie zen wroga? - spytal Luis. -Nie - odpowiedzial Roo. - On po prostu lubi sie uskarzac... Jak tylko ponownie zaprosze go do spolki, wroci w te pedy... zeby sie upewnic, ze dostanie swoja porcje konfitur... ale bez przerwy bedzie narzekal... Inni ekswspolnicy pokazali sie nieco pozniej, ci jednak w odroznieniu od Crowleya po prostu pogratulowali Roo sukcesu, cieszac sie ze zwiekszonych zyskow od tej czesci udzialow, jaka im w spolce pozostala. W ciagu polowy nastepnej godziny Roo wymienial uprzejmosci z innymi znacznymi kupcami i przedsiebiorcami. Okolo poludnia, kiedy wyniosl sie ostatni gosc, rozejrzal sie dookola i spytal: - A gdzie Duncan? -Nie widzialem go od wczoraj - odpowiedzial Dash. Roo wzruszyl ramionami. - Wychodzac stad, poprosilem go, by mi cos zalatwil. Znajac go, zaloze sie, ze potem gdzies polazl i zalatwil sobie jakas oblapke. - Rozejrzal sie dookola, a upewniwszy sie, ze nie ma sposobu, by ich podsluchac, skinal dlonia, by sie don przysuneli. - Ktos nas zdradzil - powiadomil ich cichym glosem. Jason spojrzal na Dasha i Luisa. - Skad wiesz? -Ktos wiedzial o naszej spolce znacznie wiecej, niz byloby to mozliwe bez posiadania u nas swego czlowieka... a potem powiadomil braci Jacoby. Wyjasnil, jak doszlo do tego, ze zgodzil sie poprowadzic firme dla Helen Jacoby i jej dzieci. - Jason, idz do ich biur i przedstaw sie wszystkim, ktorych tam zastaniesz. Wiekszosc pracownikow Tima siedzi pewnie na odwachu i w ciagu najblizszego czasu sytuacja sie nie zmieni. Zostal tam wszystkiego jeden lub dwu pomniejszych faktorow. Jesli trzeba ich bedzie przekonywac, wyslij ktoregos do Helen Jacoby... niech potwierdzi nasza umowe i uzgodnienia. Przejrzyj ksiegi, sprawdz terminy platnosci, ale bacz na kazdy slad, ktory moglby nam wskazac tozsamosc ich informatora... -Zajme sie tym natychmiast - odpowiedzial Jason. Kiedy odszedl, Roo zwrocil sie do pozostalych: - Doskonale, panowie... czym jeszcze trzeba nam sie zajac? - Najbogatszy czlowiek w Krondorze rozsiadl sie wygodniej i oddal sprawom codziennym. Duncan stal u drzwi, a Sylvia calowala go na pozegnanie. -Przestan - powiedzial - albo znow skonczymy w sypialni. Sylvia usmiechnela sie zwyciesko i zaciagnela rozchylona, polprzezroczysta koszule nocna, ktora miala na sobie. - Niestety... przykro mi rzec, ale nic z tego. Musze sie troche przespac, a juz prawie poludnie. Idz juz... Zamknela drzwi. Duncan ruszyl do miejsca, gdzie stajenny trzymal juz wodze jego konia. Sylvia odczekala jeszcze chwile, dopoki nie uslyszala, ze odjezdza. Dopiero wtedy otworzyla drzwi i weszla do domu. Ruszyla korytarzem i skreciwszy ku drzwiom wiodacym do ojcowskiego gabinetu, otworzyla je i weszla do srodka. Jacob Esterbrook spojrzal na nia z nagana. - Zakryj sie jakos - rzekl. - Co powie sluzba? -A niech gadaja, co chca - odparla, ignorujac polecenie ojca i zostawiajac koszule rozchylona. Usiadla naprzeciwko niego po drugiej stronie biurka. - Od czasu do czasu niektorzy ze slug... widywali mnie bez odziezy... - Nie wspomniala o tym, ze kilku mlodszych dostapilo pare razy zaszczytu dzielenia z nia loza. Oboje z Jacobem woleli nie mowic o konsekwencjach jej... nienasyconego apetytu. -To byl mlody Avery? -Nie ten - usmiechnela sie. - Zamiast Roo przyszedl jego kuzyn, Duncan. Pomyslalam, ze moge mu powierzyc czesc obowiazkow Roo... -Sylvio - westchnal Jacob. - Sama sobie stwarzasz problemy na przyszlosc... Rozesmiala sie wesolo, odchylajac sie w tyl i pozwalajac koszuli rozchylic sie jeszcze szerzej. - Zawsze stwarzam problemy. ... taka juz moja natura. Duncan jest tak samo do kupienia, jak kazdy inny mezczyzna, jakiego spotkalam. Zastanawiam sie tylko, w czym mu zaplacic... w zlocie czy... w naturze. Mysle, ze bardzo nam sie przyda, szczegolnie jesli bedziemy mu placic tak i tak... -Doprawdy? - spytal Jacob, ignorujac dosc bezwstydny uscisk, jakim chciala go obdarzyc corka. -Moze sie okazac uzyteczna bronia - rzekla z usmiechem. -Coz - kiwnal glowa stary. - Posiadanie swego czlowieka w Spolce Morza Goryczy jest bardzo przydatne. A jeszcze lepiej miec dwu. Ale rozwazywszy cala sytuacje... chyba nie musze ci przypominac, w jakie popadlabys tarapaty, gdyby obaj Avery wpadli kiedys tutaj na siebie... Sylvia wstala i przeciagnela sie niczym kotka. - Ojcze... Czy kiedykolwiek sie pomylilam, gdy szlo o mezczyzn? Spojrzal na nia krytycznie. - Jak do tej pory... nie. Ale jestes jeszcze mloda... -Nie czuje sie mlodo, papo... - odpowiedziala i wyszla z jego gabinetu. Patrzyl za nia przez chwile i zastanawial sie, kogo tez, u licha, splodzil, ale wkrotce dal spokoj tym jalowym rozmyslaniom. Nigdy nie potrafil zrozumiec kobiet. Nie rozumial Sylvii, jej niezyjacej matki, ani nawet dziwek, z ktorymi niekiedy spotykal sie pod Bialym Skrzydlem. Wedle niego, kobietami trzeba bylo sie poslugiwac dla osiagniecia celu albo wcale nie zwracac na nie uwagi. Pomyslawszy o corce, doszedl do wniosku, ze ignorowanie kogos takiego jak ona mogloby sie okazac bardzo niebezpieczne. Jej postepowanie skwitowal westchnieniem, zeby nie obarczyc wina samego siebie. Nigdy nie chcial, by sie stala tym, kim byla obecnie... ale nie dalo sie zaprzeczyc, ze firmie "Jacob Esterbrook i Spolka" oddala wielkie uslugi... -A to co znowu? - spytal Erik, wskazujac dlonia. Za schodami przy posagu znalezli dlugi tunel. De Longueville doniosl tymczasem, ze posrod cial nie znaleziono niczego godnego uwagi, i Calis poprowadzil kompanie tunelem. Zobaczywszy, ze ludzie sa zmeczeni, zarzadzil odpoczynek. Na podescie, od ktorego zaczynaly sie schody, spedzili wiec kilka godzin, poswieconych glownie na sen. Dopiero potem pomaszerowali w mrok. Podczas oczekiwania na wymarsz Erik zauwazyl spora rure ciagnaca sie pod sklepieniem korytarza. -Wodociag? - podsunal mu Praji. Erik przez chwile przygladal sie dziwnej konstrukcji. - Podajcie mi latarnie - rzekl na koniec. Vaja podal mu latarnie i Erik uwaznie przyjrzal sie sklepieniu. - To nie rura - rzekl wreszcie. - Jest pelna. - Ujawszy w dlon miecz, lekko musnal ostrzem zagadkowy przedmiot. Rozlegl sie osobliwy wrzask, dostatecznie glosny, by przytomni zakryli uszy, a spiacy zerwali sie na nogi. Erik niemal stracil wzrok od zielonego blysku. -Nie rob tego wiecej - zachnal sie Praji, stojacy obok niego. Miranda machnela dlonia i poruszyla ustami, wymawiajac bezglosnie jakies zaklecie. -Nie boj sie, na pewno tego nie powtorze - odparl Erik, ktoremu ramie zdretwialo od dloni po lokiec. -To przewod - odezwala sie Miranda. -A co przewodzi? - spytal Calis. -Zycie. Erik zmarszczyl brwi i spojrzal na stojacego obok pracodawczyni Boldara. - Nie mam pojecia, o czym ona mowi. - Wzruszyl ramionami najemnik. -Wymarsz w tej chwili! - rozkazal Calis. Ludzie ustawili sie w szyku i ruszyli wzdluz korytarza. - Wziawszy pod uwage ow wrzask, chyba juz nikogo nie uda nam sie zaskoczyc - mruknal Alfred. -A jesli pomyslisz o tym, cosmy tu widzieli - odezwal sie Erik - to dojdziesz do wniosku, ze kazdy, kto by sie tu dal czyms jeszcze zaskoczyc, musialby byc idiota z dziada pradziada... -Nic dodac, nic ujac - zgodzil sie niegdysiejszy kapral z Darkmoor. -Alfredzie, zajmij miejsce w tylnej strazy. Trzeba mi tam kogos, kto ma silne nerwy... Dawny zabijaka i zawalidroga skwitowal pochwale usmiechem i zatrzymal sie, czekajac, az inni go mina. Szli tunelem, az doszli do wielkiej, drewnianej bramy. Obejrzeli ja ostroznie, nasluchujac dobiegajacych z drugiej strony dzwiekow. Kiedy nie uslyszeli niczego podejrzanego, Calis pchnal masywne skrzydlo bramy. Drzwi otworzyly sie do srodka. Erik natychmiast poczul, ze jeza mu sie wlosy na glowie i przedramionach. Przez jego cialo przeplynely strumienie energii, wywolujac osobliwy zawrot glowy. Komnate przepelniala magia. Wszystko oswietlaly tu dziwne, zawieszone pod sklepieniem lampy, umieszczone tak, iz zrodlo swiatla bylo niewidoczne - chyba ze ktos stanalby bezposrednio pod nim. Miekki blask zabarwiony byl zielenia i Erik podejrzewal, ze tutejsze oswietlenie i dziwaczny zielony blysk, ktory go porazil, kiedy dotknal tego, co Miranda nazwala "przewodem", byly jakos ze soba powiazane. Kiedy weszli, odwrocilo sie ku nim pieciu tkwiacych wewnatrz osobnikow, i Calis runal na nich z dobytym mieczem. Erik, Praji i Vaja nie czekajac rozkazu, skoczyli za kapitanem. -W tyl! - zawolala Miranda do idacych za nia i natychmiast zaczela tkac zaklecie. Tymczasem pieciu wezowych kaplanow tkalo swoje. Szosty, w wytwornych i bogato zdobionych szatach, siedzial na wysokim tronie i obserwowal wszystko bez emocji. Erik dal nura pod wyciagniete ramie jednego z Pantathian w sama pore, by uniknac oslepiajacej blyskawicy, ktora wystrzelila z wyciagnietej ku niemu luskowatej lapy. Przetoczywszy sie w tyl, Erik zobaczyl, ze pozostalych towarzyszy Miranda oslonila jakas magiczna tarcza, ktora kierowala padajace blyskawice ku posadzce. Kolejna blyskawica ugodzila stojacych razem Calisa, Prajie i Vaja. Obaj najemnicy dostali prosto w twarze i runeli do tylu. Ich ciala nagle rozprysly sie w wybuchach. Wedle oceny Erika zgineli, zanim dotkneli glowami kamieni posadzki. Calis zdazyl sie czesciowo uchylic i zostal ugodzony w lewy bok. Potknal sie, zachwial i jeknal z bolu, gdy wykwitly z niego plomienie magicznej energii. Przez chwile byl podobny do zywej, pozeranej przez ogien pochodni. W nastepnym ulamku sekundy ognie zgasly - ale lewa strona ciala Calisa byla osmalona i pokryta glebokimi ranami. -Calis! - wrzasnela Miranda. Erik nadal toczyl sie po posadzce, uderzajac pierwszego z kaplanow. Zbil go z nog, chlasnal mieczem kolejnego weza, zabijajac go na miejscu. Powalonego trzasnal z calej sily pieta w krtan i zostawil go jego losowi, wiedzac, ze wijacemu sie na kamieniach kaplanowi zostalo jeszcze kilka sekund zycia, podczas ktorych bedzie rozpaczliwie usilowal nabrac powietrza przez zmiazdzona tchawice. Trzeci z kaplanow, ktory usilowal rzucic czar na wstajacego z posadzki sierzanta, skonal, nie dokonczywszy zaklecia, kiedy zimna stal ze swistem zdjela mu leb z barkow. Na drugim koncu komnaty rozlegl sie nagle wrzask, ktory ostrzegl Erika, ze czekaja ich kolejne klopoty. Odwrocil sie ku pozostalym przy zyciu trzem kaplanom. Jeden szykowal sie wlasnie do uwolnienia zaklecia, kiedy ugodzila wen cienka smuga swiatla, oslepiajaco bialego i pulsujacego purpura, wyczarowanego przez Mirande. Stwor zaskrzeczal okropnie, a potem jego leb doslownie rozprysnal sie na wszystkie strony. Bezglowy korpus runal na ziemie. Calis zdolal jakos zebrac sie w garsc i zabil piatego kaplana, zanim dopadl go Erik. Ciezko ranny Orzel mial jeszcze dosc sily, by przeciac gada niemal na polowy. Erik odwrocil sie ku drzwiom... i uslyszal okrzyk de Longueville'a: -Nadciagaja Saaurowie! Ravensburczyk skoczyl do ostatniego z Pantathian. Miranda podbiegla do Calisa i podtrzymala chwiejacego sie na nogach polelfa. Dymiacym cialom Prajia i Vaji poswiecila tylko przelotne spojrzenie - dla zadnego z nich nie dalo sie juz niczego zrobic. Czarodziejka stanela u boku Calisa, by wespol z nim stawic czolo ostatniemu z wezow... gdyby arcykaplan postanowil ich zniszczyc. Usadowiony na tronie Pantathianin patrzyl jednak tylko na nich i mruzyl oczy. Podszedlszy blizej, Erik zobaczyl, ze pieciu martwych teraz kaplanow ustawilo sie za zycia tak, by chronic jakis przedmiot osadzony u wylotu kamiennej studni kilka krokow przed tronem arcykaplana. Ravensburczyk ruszyl ku przodowi, przenoszac wzrok ze lsniacego przedmiotu na siedzaca nieco wyzej sylwetke kaplana. Tajemniczy przedmiot przypominal wielki szmaragd, plonacy jednak niesamowitym, wlasnym blaskiem. - Bogowie! - szepnela Miranda glosem drzacym i ochryplym ze zgrozy. -Wasi ludzcy bogowie nie maja z tym nic wspolnego! - odezwal sie siedzacy na tronie arcykaplan. Mowil, jakby syczac, ale dalo sie go zrozumiec. - Sa na tym swiecie goscmi, przechodniami i uzurpatorami! Erik rozejrzal sie dookola i zobaczyl, ze na krysztal splywalo nikle lsnienie zielonej energii z metalowego preta w sklepieniu. Pret laczyl sie z "przewodem", ktorego dotknal w tunelu. Z korytarza tymczasem wylewala sie bitewna wrzawa. -Zamknijcie te drzwi - odezwal sie Calis slabym glosem. - I jakos je zablokujcie. Erik pobiegl do de Longueville'a. - Kapitan rozkazuje, by zamknac i zablokowac te drzwi! -Cofnac sie! - ryknal sierzant. - Jedna rzecz dziala na nasza korzysc - rzekl, zwracajac sie do Erika. - Sa tak potwornie wielcy, ze w tym korytarzu musza isc gesiego... i mozemy ich rabac, jak tylko wytkna tu te swoje paskudne mordy! Ludzie rzucili sie w tyl i Erik zobaczyl, ze wielu z nich splywa krwia. Na koncu kolumny musialo byc ciezko. Ostatnim przechodzacym przez drzwi byl Alfred, ktory odwrocil sie i pchnal jakiegos niewidocznego jeszcze wroga. Potem Erik ujrzal wielki leb Saaura, ktory wlazil do komnaty niemal na kleczkach... i jeszcze usilowal walczyc. Erik nie czekal, tylko dobywszy sztyletu, cisnal nim z calej sily ponad ramieniem cofajacego sie Alfreda. Ostrze trafilo stworu w kark. Szarpnal je niemrawo i runal na pysk, blokujac na poly drzwi. Okrzyk z tylu powiedzial Erikowi, ze kompani jaszczura dostrzegli jego porazke. -Wciagnac go tutaj! - ryknal de Longueville. Ludzie porwali Saaura, lapiac go po trzech z kazdej strony. Bydle mialo niemal dwanascie stop wysokosci i wciagneli je do srodka z niemalym trudem. W przejsciu pokazal sie nastepny, tego jednak ugodzil kolejny sztylet rzucony przez jednego z towarzyszy Erika. Cios nie byl smiertelny, napastnik jednak cofnal sie, ryczac z bolu - co dalo Krondorczykom czas potrzebny na zamkniecie drzwi. Od srodka mozna je bylo zablokowac wielka drewniana belka osadzona w zelaznych prowadnicach. Belka szybko znalazla sie na swoim miejscu, a w sekunde pozniej odglos poteznego uderzenia w drzwi oznajmil Erikowi, ze zdazyli w sama pore. Zaraz potem rozlegly sie zza drzwi dzikie ryki, ktore nie bez racji chyba uznal za jaszczurze przeklenstwa. -Zabarykadowac mi to! - zawolal Erik. Czterech ludzi odciagnelo zdychajacego Saaura, a pozostali zaczeli znosic do drzwi kamienne posagi, wyobrazajace skulone i strzegace czegos jaszczury. Odwrociwszy sie ku srodkowi komnaty, Erik zobaczyl, ze Calis i Miranda ostroznie zblizaja sie do zielonego klejnotu. -Co to jest? - spytala Miranda. -Wasze nedzne czlowiecze mozgi nie sa w stanie tego pojac - odezwal sie usadowiony na tronie. Calis z pomoca Mirandy dobrnal jakos do klejnotu i zatrzymal sie obok niego. Oparzeliny, jakie zostawil na nim magiczny plomien, musialy byc bolesne, Orzel jednak nie okazywal po sobie niczego. -To klucz - odezwal sie, patrzac na klejnot. -Bystrzejszy jestes, niz na to wygladasz, elfie - odezwal sie waz. Calis odepchnal Mirande i siegnal ponad sadzawka do klejnotu. Stary Pantathianin wstal wolno, z trudem unoszac na grzbiecie ciezar wieku. - Nie! - syknal. - Nie tykaj tego! Jest prawie skonczony! -Jest skonczony - odpowiedzial Calis, kladac dlon na klejnocie i zamykajac oczy. Zielone pulsujace swiatlo popelzlo jakby po jego ramieniu. Rany polelfa byly okropne, pod popekana skora widac bylo obnazone miesnie... a jednak zielona poswiata jakby go wzmacniala. Odjawszy dlon od klejnotu, ruszyl na kaplana, ktory stal wyprostowany jak struna i gapil sie na Calisa z wyrazem bezbrzeznego zdumienia na gadzim pysku. -Powinienes byl pasc trupem - wyszeptal kaplan. - Dziesieciolecia pracy... Zycie tysiecy zabitych stworzen... oto jest klucz, ktory przywroci swiatu nasza Pania. -Wasza pani byla oszustka! - zawolal Calis. Chwiejac sie na nogach, podszedl do Pantathianina. - Jestescie wezami, ktorym dano ramiona i nogi, mowe i spryt... ale nadal jestescie tylko wezami! - Pochylil sie tak, ze jego twarz znalazla sie na jednym poziomie z obliczem kaplana. - Spojrz mi w oczy, wezu! Spojrz mi w oczy... i powiedz, co w nich widzisz... Stary kaplan zmruzyl slepia i wytrzymal wzrok Calisa. I oto przemknela pomiedzy nimi blyskawica magicznego zrozumienia, bo pod wezoludem zalamaly sie nagle kolana i odwrocil sie, zaslaniajac ramionami przed tym, co ujrzal w oczach polelfa. - Nie! - zaskrzeczal. - To byc nie moze! -Mam w sobie ich krew! - zawolal Calis. Erik zastanawial sie, skad polelf czerpie sily. Czlek mniej krzepki dawno by juz skonal od tych wszystkich ran... -Klamstwo! - wrzasnal waz, odwracajac sie od Calisa. -Klamstwem karmila was wasza Zielona Matka! - zawolal Calis. - Nie jest wcale boginia. Byla jedna z Valheru! -Nie! Ci nie byli tak wielcy jak ona! Nikt nie dorownal Tej, Ktora Nas Stworzyla! Pracujemy dla Jej wskrzeszenia... abysmy mogli odrodzic sie w smierci i wladac u Jej stop! -Glupcy! - odezwal sie Calis, Erik zas poczul, ze kapitana znow opuszczaja sily. Miranda podparla polelfa z boku i pomogla mu stanac prosto. - Mordercy i glupcy... nie jestescie niczym wiecej ponad to, czym was uczynila... zblakanymi tworami bez pochodzenia, zabawkami istoty, ktora wszystkie dzialania podporzadkowywala jeno swej zadzy przyjemnosci i uciech... Znaczyliscie dla niej mniej niz pyl, ktory deptala stopami, a kiedy podczas Wojen Chaosu jela sie wodzic za lby ze swymi bracmi, zapomniala o was i tyle! - Calis zachwial sie lekko i wtedy podskoczyl don de Longueville. - Nie byloby nas tutaj, gdyby istnial jakis sposob, by ciebie i twoich wspolplemiencow zawrocic z tej sciezki obledu! Polelf nabral tchu w pluca. - Jestescie pionkami, bezwolnymi narzedziami... i nigdy nie byliscie niczym wiecej! Nie jest to wasza wina, ale trzeba was zniszczyc i wytracic do ostatniego! -I to ty masz tego dokonac? - zapytal drwiaco waz. -Ja! - odparl z moca Calis. - Bom jest synem tego, ktory uwiezil Alma-Lodake! -Nie! - zawyl arcykaplan. - Nikomu nie wolno wymawiac najswietszego z imion! - Podniosl sie z tronu, a spomiedzy fald szaty wyjal sztylet. Erik nie namyslal sie nawet chwili -zrobil dwa kroki i cial z calej sily. Leb bestii spadl z ramion i potoczyl sie po posadzce, a cialo runelo na ziemie. -Dobrze sie spisales - pochwalil go Calis. -I co teraz? - spytal de Longueville. Lomotanie w drzwi stalo sie bardziej rownomierne. - Przyniesli skads jakas belke i zrobili z niej taran. Zasuwy na tych drzwiach sa mocne... ale nie wieczne. Te jaszczury to krzepka rasa. -Znajdzcie jakies wyjscie - rzekl Calis - albo trzeba nam bedzie przebijac sie tedy, ktoredy tu przyszlismy. De Longueville odwrocil sie i wydal ludziom rozkaz, by poszukali innego korytarza. -Ot, po co zbudowano te swiatynie - odezwal sie Calis, ktoremu Miranda pomogla usiasc na stopniach tronu. - W ciagu ostatniego polwiecza podczas okrutnych uroczystosci oddaly tu zycie dziesiatki tysiecy ludzi, by weze mogly stworzyc to! - Wskazal dlonia zielony klejnot. - Ta rzecz pelna jest uwiezionego w niej zycia! -Twoj ojciec opowiadal kiedys - odezwala sie Miranda - jak to falszywy Murmandamus uzyl uwiezionej przezen sily zycia tych, co polegli w jego sluzbie, do przeniesienia sie w miejsce, gdzie znajdowal sie Kamien Zycia. Powinnismy sie domyslic, ze znow uciekna sie do tego sposobu. - Wskazala na klejnot. - To znacznie potezniejsze narzedzie, niz mogloby sie wydawac. -Co z nim zrobimy? - spytal Erik. Calis jeknal z bolu. - Ty je wez - zwrocil sie do Mirandy. - Musisz to jakos dostarczyc mojemu ojcu. On i Pug to jedyni ludzie na calym swiecie, ktorzy beda wiedzieli, jak tego uzyc. - Nacisk, z jakim wymawial te slowa, podkreslaly coraz glosniejsze uderzenia w drzwi. - Jesli ten klucz do Sethanonu wpadnie w rece Szmaragdowej Krolowej... i jesli polaczy go ona z Kamieniem Zycia... -Chyba rozumiem - kiwnela glowa Miranda. - Moge stad zabrac kilku ludzi... -Nie mnie - odpowiedzial Calis. - Ja tu zostaje. Jestem jedyna osoba, ktora moze zrozumiec, co tu sie dzieje. Wez ten helm Valheru, ktory tu znalezlismy. To tez swego rodzaju klucz. Sprobuj wydostac sie na powierzchnie. - Spojrzawszy na Boldara, dodal: - Zabierz ze soba tego najemnika. Utrzyma cie przy zyciu, dopoki nie znajdziesz jakiegos miejsca, skad bedziesz mogla przeniesc sie do domu dzieki swojej sztuce. -Ty draniu - usmiechnela sie Miranda. - A udawales, ze niczego o magii nie wiesz... -Nie ma zadnej magii - odpowiedzial jej Calis. - Pamietasz? -Chcialbym, zeby tu byl Nakor - westchnal Erik. -Jezeli Pug nie odnalazl tych Pantathian po trwajacych pol wieku poszukiwaniach - odezwal sie Calis - znaczy, ze to miejsce jest znakomicie zabezpieczone, i podejrzewam, ze dzieki magii nie sposob sie tu dostac... i nie sposob sie stad dzieki niej wydostac. -Niech cie licho! - odpowiedziala, ocierajac lze z twarzy. -Musimy wspiac sie az na powierzchnie... albo gdzies niedaleko powierzchni. -Nie tracmy nadziei... musi byc jakies inne wyjscie. I rzeczywiscie, po kilku minutach de Longueville zameldowal, ze zolnierze znalezli w glebi sali schody wiodace w gore. - No to ruszaj - rzekl Calis do Mirandy. - Ja musze odpoczac. A zolnierze jeszcze niech sie tu troche rozejrza... -Co mam powiedziec twojemu ojcu? - Miranda ujela go za reke. -Powiedz mu, ze go kocham, i to samo rzeknij mojej matce - odpowiedzial Calis. - Nie zapomnij ich powiadomic o tym buszujacym tu demonie i o trzecim graczu. Mysle, ze kiedy ojciec spojrzy na ten klejnot, przekona sie, ze nie jest tym, czym sie wydaje. -Co masz na mysli? -Niech Tkacze Zaklec obejrza sobie te rzecz, nie slyszac mojej opinii... ktora moglaby im cos zasugerowac. Miranda ostroznie podeszla do tajemniczego klejnotu i delikatnie musnela go dlonia. Poruszywszy rekoma, utkala wokol niego zaklecie i podniosla go z miejsca. - Nie podoba mi sie mysl o tym, ze tu zostaniesz. -Mnie tez sie nie podoba. - Calis zdolal nawet jakos sie usmiechnac polowa twarzy. - A teraz... pocaluj mnie grzecznie, tylko uwazaj na moj osmalony policzek... i wynos sie stad czym predzej. Pochyliwszy sie, Miranda pocalowala go w prawy policzek i szepnela: - Wroce po ciebie... -Nie wracaj - sprzeciwil sie Calis. - Nie zastaniesz nas tutaj. Sami znajdziemy droge do wyjscia. Jakos sie dostane na statek Brijani. Powiedz Diukowi Williamowi, by na wszelki wypadek kogos po nas wyslal, sama jednak nie waz mi sie tu wracac. Sa tu pewnie pod gorami inni wezowi kaplani i nawet jesli wytluklismy im najwyzszy krag, na pewno maja dosc umiejetnosci, by cie wytropic, jesli wrocisz tu dzieki magii. Musnal palcem talizman, ktory mu kiedys dala. - A zreszta... jak mialabys mnie znalezc? Ujela go za zdrowa dlon, sama trzymajac w drugiej lsniacy klejnot. - Nie daj sie zabic, do licha! -Nie dam! - obiecal. - Bobby! -Na rozkaz! - zglosil sie de Longueville. -Wez dwunastu ludzi i idz z nia! -Druzyny druga i trzecia, do mnie! - ryknal sierzant. Dwunastu ludzi przerwalo przeszukiwanie sali. Po chwili wszyscy stali w szyku. - Jazda za wielmozna pania! - rozkazal sierzant. -Ty tez, Bobby! - zachnal sie Calis. -Zmus mnie! - rzekl de Longueville, patrzac na polelfa z przekornym usmieszkiem. I odwrociwszy sie do czekajacej dwunastki, dodal, wskazujac drzwi na koncu sali: - Wezcie pania, najemnika i jazda mi stad! Boldar kiwnal glowa i ustawil sie na czele szyku, ruszajac z pierwsza szostka, podczas gdy druga poczekala, az Miranda pozegna sie z Calisem. Potem wszyscy ruszyli za nia. -I co teraz, kapitanie? - spytal Erik. -Ilu nas zostalo? Erik nie musial odliczac. - Teraz, gdy odeszly dwie druzyny. ... trzydziestu siedmiu, razem z wami. -Ilu rannych? -Pieciu, ale moga sie bic! -Pomoz mi wstac... Erik podal Calisowi reke, a potem objal go w pasie - unikajac poparzonych miejsc. Calis oparl sie ciezko na ramieniu niegdysiejszego kowala i powiedzial: - Trzeba mi obejrzec wszystko, co moze byc artefaktem starozytnych... Smoczych Panow... Erik nie mial pojecia, czy wiedzialby, czego szuka, nawet gdyby na cos takiego nadepnal, Calis jednak, jakby wyczuwajac jego niepewnosc, dodal: - Pamietasz, co czules, gdy dotknales tamtego helmu? -Tego zapomniec sie nie da - odparl Erik. -Wlasnie czegos takiego szukamy... Przeczesywanie sali trwalo moze cwierc godziny. Wreszcie poza bogatym wiszacym na scianie kobiercem odkryto drzwi zamkniete sztaba. Kiedy je otwarto, Calis odezwal sie do reszty: - Cofnac mi sie! - Odepchnawszy Erika, sam podszedl do drzwi. Wewnatrz znajdowala sie zbroja lsniaca zielona poswiata. Erik znow poczul, ze jeza mu sie wlosy na karku. -Oto prawdziwy nosnik jej mocy - rzekl Calis. Erik przypuszczal, ze Orzel ma na mysli boginie, Smocza Pania, czy czymkolwiek tam jeszcze mogla byc, ale jego uwage odwrocil trzask drewna i jek zawiasow, ktore najwyrazniej ustepowaly pod naporem Saaurow. -Co z tym zrobimy? - spytal Bobby. -Zniszczymy - odpowiedzial Calis. Chwiejnie postapil krok do przodu i Erik wraz z de Longueville'em podbiegli, by mu pomoc. Zblizywszy sie do artefaktow, Erik poczul, ze swierzbi go skora, i musial walczyc z checia natychmiastowego drapania sie po calym ciele. Obok zbroi wylozono tu zestaw klejnotow: diadem, naszyjnik z zapierajacych dech w piersiach wielkich kamieni i pierscienie. Calis ostroznie wyciagnal dlon, by dotknac napiersnika zbroi. I nagle cofnal reke jak oparzony. -Nie! -Co sie stalo? - spytal de Longueville. -To... nie jest takie, jakie winno byc. - Szybko dotknal kazdego przedmiotu. - Wszystkie sa... skazone. Cos... je odmienilo. I nagle, po raz pierwszy od chwili, w ktorej sie poznali, na twarzy Calisa Bobby ujrzal strach. - Jestem glupcem! Prawie takim samym, jak ci Pantathianie! Musimy wszystko to zniszczyc. ... tak szybko, jak sie tylko da! - zwrocil sie do de Longueville'a. - Ale przede wszystkim, musimy stad uciec! -Z tym sie nie bede sprzeczal, kapitanie - odpowiedzial Bobby. -Eriku - zwrocil sie Calis do sierzanta. - Byles kowalem. Jak najlepiej zniszczyc te zbroje? Erik wzial w dlon napiersnik wykonany z zielonkawo lsniacego metalu z wytloczonym wizerunkiem weza. Kiedy dotknal palcami gladkiej powierzchni, nie wiedziec skad naplynely don dziwaczne wizje, niesamowita muzyka i zupelnie nie znana wscieklosc. Natychmiast rozluznil palce i pancerz brzeknal o posadzke. -Nie mam pojecia, czy da sie to zniszczyc zwyklymi sposobami - odpowiedzial. - Aby stopic metal, trzeba wielkiego zaru, ktory moze tez pozbawic stal hartu. Gdybysmy zdolali rozniecic tu wielki ogien... Calis rozejrzal sie dookola. - Co by tu sie dalo zapalic? - I nieoczekiwanie po tych slowach stracil przytomnosc. De Longueville zdazyl ulozyc go na posadzce. Patrzac na Erika, wezwal do siebie Alfreda. - Ku mojemu niezadowoleniu - wyjasnil podoficerowi, kiedy ten podbiegl do obu przelozonych - okazalo sie, ze musze przejac dowodzenie. Od tej chwili bede uwaznie sluchal wszelkich propozycji. -Mosci starszy sierzancie... - odezwal sie Alfred. - Trzeba nam stad zmiatac. I to jak najszybciej. Te drzwi dlugo juz nie pociagna... -A co z tymi przekletymi artefaktami? - spytal Bobby Erika. Erik usilowal pospiesznie cos wymyslic. - Nie mam zielonego pojecia o magii... Znam sie na koniach, zbrojach i umiem sie bic... - Zamysliwszy sie na moment, zaraz podjal watek: -Wiem tylko, ze Miranda ostrzegala, bysmy nie dopuscili do tego, aby jeden przedmiot zetknal sie z drugim. Jesli kazdy zawiniemy w jakies plotno, bedziemy mogli je zabrac ze soba. W ten sposob przynajmniej odbierzemy je tamtym... - Skinal dlonia ku dudniacym glucho drzwiom. -A wiec do dziela! Erik wydal rozkazy. Ludzie sciagneli kobierzec, pocieli go w sztuki i zawineli kazdy przedmiot w gruba tkanine. - Niech kazdy bacznie obserwuje sasiada! - polecil sierzant. - Jesli spostrzeze, ze tamten zachowuje sie osobliwie, jest zdezorientowany, zmieszany, zaskoczony... natychmiast niech mi zamelduje! Rozdzielil przedmioty tak, by niesli je rozni i idacy z dala od siebie ludzie. - Ruszaj pierwszy - polecil de Longueville. - Ja pojde za toba. Jezeli drzwi nie puszcza wczesniej, zaczne za dziesiec minut. -Sprawdz, czy nie daloby sie zabarykadowac czyms od naszej strony tych drugich drzwi - podsunal mu Erik. -Zmiataj, kmiotku! - odpowiedzial de Longueville, usmiechajac sie szyderczo. Erik ujal w dlon pochodnie i ruszyl wzdluz szeregu ludzi niosacych artefakty. Przeszedlszy przez drugie wyjscie, na czele nielicznego oddzialu, zaczal wspinaczke ku wyjsciu. Nakor drzemal sobie pod drzewem... i nagle sie ocknal. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl siedzacego nieopodal i patrzacego nan podejrzliwie Sho Pi. Szalony zebrak tez mu sie przygladal. -Co sie stalo? - spytal Nakor. -Nie chcialem cie budzic, mistrzu, wiec poczekalem, az sam sie ockniesz. Przybyl Lord Vencar. Ksiaze go przyslal, by sie tu wszystkim zajal. -Nie o to mi chodzi... - zachnal sie Nakor. - Nie czules tego? -Co mialem poczuc, mistrzu? -A... niewazne. - Nakor wstal. - Wyjezdzamy... -Dokad? - spytal Sho Pi. -Nie wiem... Moze do Krondoru... Moze do Elvandaru... To zalezy... Obaj Isalanczycy i Bezimienny pospieszyli do duzego, gorujacego nad cala wyspa budynku. Kiedy byli juz blisko, szalony zebrak skierowal sie do kuchni. Nakor ruszyl wprost do srodkowej sali, gdzie znalazl dostatnio odzianego meza zasiadajacego na honorowym miejscu u stolu. Siedzieli tam tez Kalied, Chalmes i inni magowie. -A ty z pewnoscia jestes Nakor - powital go Earl. -Zgadza sie - odpowiedzial Isalanczyk. - Musze ci powiedziec o kilku sprawach. Zacznijmy od tego, ze ci tutaj ludzie to lgarze. Magowie porobili zdumione i urazone miny, Nakor jednak ciagnal, nie zwracajac na nich uwagi: - Oczywiscie, nie robia tego swiadomie... ale tak przywykli do sekretow, ze nie potrafia sie powstrzymac. Nie wierz w nic, co ci beda mowili. Poza tym jednak, to poczciwcy i maja jak najlepsze checi... Arutha, Lord Vencar, parsknal smiechem. - Ojciec mi mowil, ze z ciebie nie lada ptaszek... -Lord James to tez nie byle kto - rzekl skromnie Nakor. - Gracz z niego nie byle jaki. - Mrugnal znaczaco. - Byl jedynym czlowiekiem, ktory potrafil przy kartach oszukiwac lepiej ode mnie... Podziwiam... -No... o tym porozmawiamy przy kolacji - odezwal sie Arutha, wstajac. -Niestety, nie - rzekl Nakor. - Trzeba mi jechac. Arutha, przypominajacy mlodsza i jasnowlosa kopie swego ojca, nie umial ukryc zdziwienia. - Juz, w tej chwili? -Owszem - odpowiedzial Nakor. - Powiedz tym upartym balwanom, ze szykuje sie cos naprawde paskudnego. Niech lepiej przestana strugac idiotow i zajma sie pomaganiem Krolestwu, albo juz niedlugo wszystko to straci sens. Wroce za jakis czas... Nawet jezeli przedstawiciel Ksiecia mial jeszcze cos do powiedzenia, Nakor nie raczyl tego wysluchac. Odwrociwszy sie, ruszyl korytarzem tak szybko, ze mozna by to uznac za bieg. -Mistrzu, myslalem, ze sie stad wynosimy - wysapal z tylu Sho Pi. -Dobrze myslales - odpowiedzial Nakor, kierujac sie ku schodom. -Ale tedy sie nie idzie do portu. To droga na... -...wieze Puga. Wiem. Sho Pi podazyl za swoim mistrzem i razem wspieli sie po spiralnych schodach wewnatrz wiezy. Dotarlszy na szczyt, staneli naprzeciwko drewnianych drzwi bez zamka. Nakor zaczal sie do nich dobijac. - Pug! Na drzwiach pojawila sie dziwaczna poswiata i drewno wygielo sie w karykaturalna gebe. - Idzcie precz! - powiedzialy drewniane usta. - Nikomu nie wolno tu wkraczac! Nakor wcale sie tym nie przejal, tylko dalej bebnil w najlepsze. -Pug! - wrzasnal ponownie bez zadnego szacunku dla arcymaga. -Mistrzu! - zachnal sie Sho Pi. - Jego tu... - i zamarl z otwarta geba. Drzwi sie otworzyly i wyszedl z nich Pug. -Tez to poczules? - zwrocil sie do Nakora. -A mozna bylo nie poczuc? - zdziwil sie Nakor. -Ale tamci mowili, ze cie tu nie ma... - zdumial sie Sho Pi. Nakor niemal spopielil go wzrokiem. - Chlopcze, patrzac na ciebie, gotow jestem popasc w desperacje. Jestes taki glupi, czy tylko zanadto ufny? -Od jak dawna wiedziales? - spytal Pug, zapraszajac ich gestem dloni do srodka. Kiedy weszli, drzwi same sie za nimi zamknely. - Od dnia, w ktorym tu przybylem. Tym pojawianiem sie i znikaniem robisz sporo halasu. - Usmiechnal sie szeroko. - Ktoregos dnia sie tu zakradlem... i uslyszalem ciebie i te twoja przyjaciolke. - Wytrzeszczyl oczy i cofnal dlon, jakby dotknal nia czegos diablo goracego. - Niezle z was ptaszki! Pug wzniosl oczy do nieba, jakby wzywajac je na swiadka swojej niewinnosci. - Dziekuje, zes nam nie przeszkodzil! -Nie mialem powodu. Ale teraz musimy sie wynosic. Pug skinal glowa. - Ryzykujemy, ze zostaniemy zaatakowani. -Nie sadze - odpowiedzial Nakor. - To, co obaj poczulismy, narobilo dosc halasu, by ci, ktorzy cie sledza, nie zauwazyli naszej trojki. Dokad ruszamy? Do Krondoru? -Nie - potrzasnal glowa Pug. - Do Elvandaru. Musze pomowic z Tomasem. Nakor skinal na Sho Pi, nakazujac mu stanac tuz przy nim i Pugu. Arcymag ujal ich obu za dlonie, komnata zamigotala osobliwie... a potem wszyscy trzej znalezli sie na lesnej polanie. -Chodzcie za mna - polecil Pug i poprowadzil ich niedaleko, nad brzeg plytkiej rzeki. - Oto rzeka Crydee - powiedzial. I podnoszac glos, zawolal: - Jestem Pug ze Stardock. Musze sie naradzic z Lordem Tomasem. Po chwili na drugim brzegu rzeki pojawilo sie dwu elfow. - Udziela ci sie pozwolenia na wejscie do Elvandaru. Kiedy przechodzili przez brod, Pug zwrocil sie do Sho Pi w formie wyjasnienia: - Nikt nie moze wejsc do Elvandaru bez zgody jego mieszkancow. Gdy znalezli sie na drugim brzegu, mag spojrzal na jednego z elfow. - Mam nadzieje, ze nie wezmiecie mi za zle, jesli sie pospiesze? -W zadnej mierze - odpowiedzial zagadniety. -Galain, prawda? -Pamietales! - usmiechnal sie elf. -Chcialbym miec wiecej czasu na uprzejmosci. -Za kilka dni wroce z patrolem na dwor - rzekl elf. - Moze wtedy zloze ci wizyte... Pug usmiechnal sie, ujal Nakora i Sho Pi za dlonie i przeniosl sie z nimi do innego miejsca puszczanskiej krainy. Na widok wytrzeszczonych oczu Sho Pi Pug przypomnial sobie swoja pierwsza reakcje, kiedy stanal w sercu elfiej kniei. Otaczaly ich gigantyczne drzewa, wobec ktorych karlaly najstarsze deby. Korony tych olbrzymow tworzyly nad glowami gosci niemal nieprzeniknione sklepienie. Niektore z nich mialy liscie zielone, inne zlote, czerwone i srebrne... bylo nawet kilka bialych jak snieg. W poteznych pniach wycieto stopnie, a szerokie, rozposcierajace sie we wszystkich kierunkach konary sluzyly elfom za wygodne napowietrzne szlaki. -To miasto drzew - rzekl zachwycony Sho Pi. -Owszem - odezwal sie stojacy nieopodal starzec, oparty na drzewcu dlugiego luku. Mial snieznobiale wlosy i skore pomarszczona ze starosci, w swojej zielonej mysliwskiej odziezy stal jednak prosto i widac bylo, ze luk moglby napiac bez najmniejszego wysilku. -Martin! - rzekl Pug, robiac krok do przodu. Starzec ujal dlon Puga i mocno ja uscisnal. - Dawno cie nie widzialem... -Doskonale wygladasz - usmiechnal sie Nakor. -Ty stary oszuscie! - rzekl Martin, ujmujac dlon Isalanczyka. - Nie postarzales sie ani o jeden dzien! Nakor wzruszyl ramionami. - Ja to ja... Ale ty, nie obdarzony darem dlugiego zywota... wygladasz kwitnaco. -Zapomniales dodac: "Jak na kogos w twoim wieku" - usmiechnal sie stary czlowiek. - Zwlekam z odejsciem... - Rozejrzal sie dookola. - Elvandar potraktowal mnie lagodnie. Mysle, ze bogowie postanowili, iz moje ostatnie lata mina spokojnie... -W pelni sobie na to zasluzyles... - odpowiedzial Pug. Martin Dlugi Luk, niegdysiejszy Diuk Krondoru, brat Krola Lyama i stryj Krola Borrica, zachmurzyl sie lekko. - Wyglada na to, ze ktos chce zburzyc ten pokoj, o ktory tak zabiegalismy... Pug skinal glowa. - Trzeba mi sie rozmowic z Tomasem i Aglaranna. Jest tu Calis? -Wyslano mnie, bym tu na was poczekal - odpowiedzial Martin, podnoszac luk. - Przed godzina przybyla tu Miranda... w bardzo osobliwym towarzystwie. - Ruszyl przed siebie. - Tomas powiedzial, ze niedlugo zjawicie sie i wy dwaj. Calis zas... coz, on moze nie wrocic. -Zla to wiesc -- rzekl Nakor. -A to kto? - Martin wskazal lukiem Sho Pi. -Sho Pi - przedstawil Nakor. - Moj uczen... Martin parsknal smiechem. - Powaznie? Znow sie zaczynasz bawic w swiatobliwego meza? -Powaznie! - nadal sie Nakor. - Nie powinienem byl mowic o tym Borricowi. Opowiedzial wszystkim w rodzinie. -Nie bez powodu - zmarszczyl brwi Martin. Potem znow sie rozesmial. - Rad jestem, ze znow cie widze... -Idziecie wreszcie? - zirytowal sie Pug. -Ja nie. Rzadko ostatnio zasiadam w Radzie. Ciesze sie statusem goscia... i czekam swego czasu. -Rozumiem - usmiechnal sie Pug. - Pogadamy wieczorem, po kolacji. - Ujal dlonie Sho Pi i Nakora, zamknal oczy, powietrze wokol nich zamigotalo... i znow znalezli sie gdzie indziej. Stali na rozleglej drewnianej platformie wysoko wsrod drzew. -Witaj, Pugu z Crydee - rozlegl sie gleboki glos. Pug nie mogl powstrzymac usmiechu. - Witaj, stary przyjacielu. Podszedl do nich poteznie zbudowany mezczyzna, majacy ponad szesc stop i szesc cali wzrostu, ktory ujal Puga za reke, a potem objal go mocnym usciskiem. - Rad jestem, ze znow cie widze, Pug. - Twarz Tomasa byla mloda, ale w jego oczach otwierala sie otchlan wiekow. Ksiaze wygladal jak czlowiek i elf jednoczesnie - mial wysoko osadzone kosci policzkowe, ostro zakonczone uszy i jasne wlosy. Dla tych, co zetkneli sie z Calisem, nie ulegalo watpliwosci, ze stoja przed jego ojcem. -Tyle juz lat, stary druhu! - Pug poklepal przyjaciela po ramieniu. Obu Isalanczykow przedstawiono Tomasowi, wojennemu wodzowi Elfich Zastepow Elvandaru. Potem przedstawiono ich damie o oszalamiajacej urodzie i krolewskiej postawie - Aglarannie, Krolowej Elvandaru. -Milo cie zobaczyc, pani - usmiechnal sie do niej Nakor. Sho Pi po prostu uklakl. Krolowa Elfow byla mlodo wygladajaca kobieta, choc przeszly nad nia setki lat. Miala plomieniste wlosy, blekitne oczy, a jej uroda - choc nieco obca ludziom - zapierala dech w piersiach. Obok Tomasa stal mlody - wedle ludzkich miar - elf. - Calin - przedstawil go Tomas. - Dziedzic tronu Elvandaru i brat mego syna... Po powitaniu przybyszow ksiaze Calin zwrocil sie do Puga: - Godzine temu pojawila sie tu Miranda. -Gdzie ja znajde? -Tam. - Tomas pokazal sasiednia platforme. Sho Pi na wszystko patrzyl z naboznym niemal podziwem. Drzewa ozywialy tu swiatlo i magia. Wszedzie wyczuwalo sie gleboki spokoj... i prawosc, jakiej dotad nie umial nawet sobie wyobrazic... Przeszli na sasiednia platforme, na ktorej Miranda ogladala dziwny, zielony klejnot i jakis helm. Zaden z obecnych przy tym elfow nie dotykal tych przedmiotow, wszyscy jednak bacznie obserwowali poczynania czarodziejki. -Mirando! - nie wytrzymal Pug. Czarodziejka uslyszala jego glos, odwrocila sie i niemal frunela ku niemu, obejmujac go za szyje. - Rada jestem, ze znow cie widze! -Gdzie Calis? - spytal Pug. -Jest ranny. -Co z nim? -Zle. Pug objal ja mocno... a po chwili powiedzial rzeczowym tonem: - Powiedz mi, gdzie go moge znalezc... -Nie mam pojecia. Sama mu dalam talizman, ktory oslania przed wykryciem za pomoca magii. Kryje go on przed wezowymi kaplanami... ale i przed nami... -Opowiedz mi o wszystkim - poprosil Pug. Miranda pokrotce opowiedziala o calej podrozy, zejsciu w glab gor, poczynionych tam odkryciach i o tym, jak to odkryto ich samych. - Szesciu z tych, ktorzy poszli za mna, zostawilam w zamarznietej jaskini - dokonczyla. - Modlilam sie, by jakos udalo im sie wydostac... ale boje sie, ze nie zyja. -Kazdy z nas zna cene ryzyka - odpowiedzial jej Pug. Miranda skinela glowa, ale twarz miala zasepiona. - Oto jest - powiedziala, pokazujac mu klejnot. - Calis twierdzil, ze wazne jest, abym to tu dostarczyla. -A coz to takiego? - spytal Pug. -Dzielo Pantathian - odpowiedziala Miranda. - Klucz, za pomoca ktorego spodziewaja sie uwolnic swa Zielona Pania spod wladzy Kamienia Zycia. Pug patrzyl na klejnot nieufnie i podejrzliwie. Przesunal nad nim dlon, nie dotykajac krysztalu, a potem zamknal oczy i poruszyl wargami jak w modlitwie. W pewnej chwili z jego dloni do krysztalu przeskoczyla malenka iskra. Wreszcie mag wyprostowal sie i rzekl: - W istocie, jest to swego rodzaju klucz... ale czy za jego pomoca daloby sie uwolnic Valheru... Spojrzawszy na zebranych nieopodal Tkaczy Zaklec, zwrocil sie do najstarszego z nich: - Tamarze... co widzisz? -Pozostalosc po tych, ktorych imienia wypowiadac nie wolno - odpowiedzial doradca Krolowej. - Jest tu tez obecny i ktos obcy... o kim nic mi nie wiadomo... -Demon, o ktorym opowiadalas, Mirando? - podsunal mu Pug. -Nie. Tamten byl istota prawie bezmyslna... maszyna do zabijania, prosta i nieskomplikowana. Widzialam go przy robocie... byl dosc potezny, by dac zajecie tuzinowi wezowych magow, ale nie na tyle, by wymyslic cos takiego. Ktokolwiek to stworzyl, byl to umysl nie lada. Tego demona tez ktos wyslal do legowiska wezy, by posiac wsrod nich zamet i groze... a na koniec ich zniszczyc, co bylo i naszym celem. -Raz juz - powiedzial Pug - mielismy do czynienia z kims, kto sie podszyl pod kogos innego... Dlaczego historia nie mialaby sie powtorzyc? -Co ci chodzi po glowie? - spytal Tomas, podchodzac do przyjaciela. Pug pogladzil sie po brodzie. - Murmandamus byl tylko falszywym obrazem, marionetka stworzona przez Pantathian po to, by sklonic moredhelow do zaatakowania Sethanonu. Moze i ten demon jest marionetka, ktora ma rzucic Pantathian przeciwko Kamieniowi Zycia. -Po co? - spytala Aglaranna. -Dla wladzy - westchnal Pug. - Kamien Zycia to potezne, choc slepe narzedzie... posluszne temu, kto nim zawladnie. -To orez - uzupelnil Nakor. - Nie narzedzie. -A co z Valheru? - spytal Tomas. - Czy jakiekolwiek obce sily moga sobie roic, ze ot, tak, wezma sobie Kamien Zycia i uzyja go wedle woli, nie liczac sie w ogole z uwiezionymi w nim Wladcami Smokow? -Sek w tym - odpowiedzial mu Pug - ze jedynym zrodlem naszej wiedzy o tych sprawach jest twoja pamiec, a wlasciwie to, co ci zostalo ze wspomnien Ashen-Shugara. - Tomas w istocie posiadl pamiec jednego z nie zyjacych od dawna Smoczych Wladcow, w ktorego zbroje odziewal sie podczas Wojen Swiatow. -On jednak, jako jedyny z Valheru, nie przylozyl reki do stworzenia Kamienia Zycia... i niewiele o nim wiedzial. Owszem, znal troche jego nature... wiedzial co nieco o celu, dla ktorego stworzono ow klejnot, domyslal sie, ze ma to byc bron, za pomoca ktorej Valheru chca zniszczyc nowych bogow... ale to bylo w zasadzie wszystko. -Podejrzewasz wiec - odezwala sie Miranda - ze ten, kto poslal do naszego swiata owego demona, moze miec jakis swoj cel, ktorego nawet sie nie domyslamy? -Tego tez nie wiem - odpowiedzial Pug. - Jedno, jak dotad, jest jasne: ktos sie szykuje do tego, by sprobowac... -Coz wiec zrobimy? - spytala Miranda. -Bedziemy czekac i badac te rzecz... a potem sie zobaczy - odrzekl Pug. -A co z Calisem? - indagowala dalej Miranda. -Bedziemy czekac - odpowiedzial jej Tomas. -Ja zamierzam wrocic - sprzeciwila sie - i go poszukac... -Wiem, ze to zrobisz - odpowiedzial jej Pug - choc to glupota. Oni juz stamtad odeszli, a cokolwiek tam zostalo, bedzie sie mialo na bacznosci... i tez moze go szukac. Gdy tylko tam sie pojawisz, wszelka magia, jaka tam zostala, zwali ci sie na glowe niczym resztki plonacego domu... -Ja po nich pojde - odezwal sie Nakor. -Co takiego? - Pug az sie odwrocil. -Poplyne po nich - odpowiedzial Nakor. - Przenies mnie do Krondoru. Zdobede jakis okret, poplyne do miejsca, gdzie zostawili swoja lodz i przywiode ich z powrotem... -Czy wiesz, co mowisz? - spytal Pug. -Mowilem temu tutaj - kiwnal glowa w strone Sho Pi - ze udamy sie w podroz. To tylko troche dalej, niz myslalem. Usmiechnal sie, ale niedlugo to trwalo. Kiedy sie odezwal, przemowil tonem powaznym, jak nigdy dotad. - Pug, nadciaga straszliwa zawierucha. Mroczna, smiertelnie wroga wszystkiemu, co zyje na Midkemii, a my nawet nie wiemy, kto - lub co -ja nam gotuje. Kazdy z nas ma swoje do zrobienia. Ja tez... trzeba mi znalezc Calisa, jego towarzyszy i dowiedziec sie, co oni tam odkryli. -Wez stad, co zechcesz - odezwala sie Aglaranna -jesli uznasz, ze ci sie przyda w twojej misji. -Przeniescie mnie tylko do Krondoru - odpowiedzial Nakor. -W jakies konkretne miejsce? - spytal Pug. Nakor namyslal sie przez chwile. - Najlepiej bedzie na dwor Ksiecia. Pug kiwnal glowa. - Ciebie tez? - zwrocil sie z pytaniem do Sho Pi. -Ja pojde tam, gdzie moj mistrz- odpowiedzial mlodzieniec. -Doskonale - rzekl mag. - Podajcie mi dlonie... Zrobili to, co im polecil. Pug utkal zaklecie i nagle wszyscy trzej znikli. Calis nie odzyskal przytomnosci i Erik niosl go, trzymajac w ramionach jak dziecko. Bobby chwial sie na nogach i opieral na ramieniu Alfreda. Z trzydziestu siedmiu ludzi, ktorzy wyszli z podziemnej swiatyni Pantathian, zostalo przy zyciu dziewieciu. Trzykrotnie natykali sie na wrogie oddzialy i trzykrotnie stawali do boju. Calis nalegal, by sie nie poddawali - i w tym byli mu posluszni. Upieral sie tez, by go zostawiono - i w tym go nie posluchali. Erik znalazl gleboka szczeline, z ktorej buchaly fale zaru, i rozkazal wrzucic do niej zbroje i pozostale artefakty. Wiedzial, ze nawet jezeli nie stopia sie w lawie, zaden smiertelnik nie zdola ich odzyskac. W kilka minut potem gora targnal straszliwy wstrzas i ze sklepienia sypnely sie glazy. Zginal jeden czlowiek, a drugi doznal powaznych obrazen. W tunelu rozszalala sie straszliwa zawieja, wiatr pozbijal ich z nog, ogluszyl okropnym wyciem i przez ponad godzine lezeli targani podmuchami, a pod sklepieniem wily sie blyskawice, ktore jakby bijac spod ziemi, szukaly drogi w niebo. Erik doszedl do wniosku, ze choc decyzja zniszczenia artefaktow byla rozsadna, niemadre bylo stworzenie mozliwosci zetkniecia sie tych przedmiotow. Mogl tylko zywic nadzieje, ze gwaltowna podziemna burza byla zwiastunem zniszczenia prastarych artefaktow. Potem znow zostali napadnieci przez bande pantathianskich obszarpancow, ktorzy byli chyba niedobitkami ocalalymi z napasci demona na jedno z legowisk wezow. Dwakroc tez musieli stawiac czolo Saaurom. Jedynym powodem, dla jakiego nie wytracono ich do nogi, bylo to, ze tamci rownie desperacko jak oni chcieli wydostac sie na powierzchnie i gdy tylko walka zamierala, nie scigali tych, ktorzy szli w rozsypke. Od napasci do napasci pieli sie jednak w gore. W koncu do Erika wrocil idacy w przedzie Alfred. -Przed nami jakas jaskinia. Kiedy do niej wkroczyli, Erik podszedl do wyjscia i zerknal na zewnatrz. U jego stop lezaly pokryte sniegiem turnie, ktore zachodzace slonce barwilo zlotem i czerwienia. Piekno zawsze zwycieza, pomyslal... ale potem gore wziely w nim glod, zmeczenie i zimno. Nie umial cieszyc sie zwyciestwem, do ktorego zreszta bylo jeszcze diablo daleko. -Rozbijcie tu oboz - rozkazal, zastanawiajac sie, jak dlugo zdolaja tu wytrzymac. Z czyjegos plecaka wydobyto pochodnie, ktorych uzyto do rozniecenia niewielkiego ogniska. Erik przeprowadzil inwentaryzacje i odkryl, ze zapasow zywnosci i przedmiotow nadajacych sie na opal maja dosc, by przetrwac tu jakies piec do szesciu dni. Potem, chocby nie wiadomo jak byli znuzeni, trzeba im bedzie ruszyc w dol, i - unikajac wykrycia przez ostatnich Pantathian i Saaurow, ktorym udalo sie ocalec z zawieruchy wywolanej zniszczeniem artefaktow - poszukac zywnosci. Zastanawial sie, czy konie sa jeszcze w dolinie, w ktorej je zostawili, choc nie byl pewien, czy potrafilby ja teraz odnalezc. Calis i de Longueville lezeli nieprzytomni, jemu wiec przypadlo dowodzenie grupka niedobitkow. -Sierzancie... - odezwal sie Alfred. - Moze zechcialby pan tu podejsc... Przecisnawszy sie pomiedzy lezacymi, Erik podszedl do miejsca, gdzie obok Alfreda lezal de Longueville. Bobby mial oczy otwarte. -Panie starszy sierzancie... - zwrocil sie Erik do przelozonego. -Co z kapitanem? - spytal de Longueville. -Zyje - odpowiedzial Erik, sam sie dziwiac temu cudowi. - Kazdy slabszy bylby skapial... On zas po prostu spi... -Ravensburczyk spojrzal na blada jak calun twarz przelozonego. -A pan jak sie czuje... sir? De Longueville kaszlnal i Erik zobaczyl, ze z ust sierzanta splywa slina pomieszana z krwia. - Umieram - odpowiedzial de Longueville rzeczowym tonem, jakim moglby poprosic o dokladke po kolacji. - Kazdy oddech... przychodzi mi z coraz wiekszym trudem. - Wskazal dlonia bok. - Chyba... zlamane zebro przebilo mi pluca... - Zamknal oczy, jakby zwalczajac kolejny atak bolu. - To juz pewnie moj koniec... Erik tez zamknal oczy, tlumiac zal. Gdyby temu czlowiekowi dano odpoczac, gdyby mozna bylo jakos usunac kawalki zebra z pluc... moze mialby jakas szanse. Ale z tymi odlamkami, niesiony, szarpany i potracany... zmuszany tu i owdzie do samodzielnego marszu... nie mogl przezyc. I w dodatku musial cierpiec niewiarygodne katusze. Nic dziwnego, ze prawie caly czas byl nieprzytomny. -Daruj sobie wspolczucie - odezwal sie de Longueville, jakby ze zblizajaca sie smiercia posiadl umiejetnosc czytania w ludzkich myslach. Wyciagnawszy dlon, zlapal Erika za kurtke. Podciagnal go ku sobie i wycharczal: - Wydostan go stad... zywego! Erik kiwnal glowa. Nie musial pytac, o kim mowil de Longueville. - Wydostane! - obiecal. -Jezeli zawiedziesz, wroce i bede cie nachodzil po smierci... przysiegam! - Konajacy znow sie rozkaszlal, co wywolalo kolejny atak bolu. Oczy sierzanta wypelnily sie lzami. -Nie mozesz tego wiedziec - odezwal sie ochryplym szeptem, kiedy udalo mu sie opanowac kaszel - ale bylem pierwszy. Uratowal mi zycie pod Hamsa... mnie, prostemu zolnierzowi. Przez dwa dni niosl mnie na plecach. A potem nauczyl wszystkiego, co umiem. - W oczach Bobby'ego blyszczaly lzy. - Zrobil ze mnie wazna osobistosc! - Glos de Longueville'a byl coraz slabszy. - Nie mam rodziny, Eriku. On jest moim bratem i ojcem. ... Jest tez moim synem. Uratuj go... - Szarpnal sie konwulsyjnie i znow splunal krwawa slina. Usilujac nabrac tchu w pluca, podparl sie na rekach i usiadl. Erik objal go wpol, podpierajac i trzymajac z dala od zimnych glazow. Kolysal lagodnie sierzanta i ze lzami w oczach sluchal, jak ten walczy o ostatni oddech. W piersi starego wojaka zagulgotalo cos glucho... i chlopak poczul, ze cialo przyjaciela nagle zwiotczalo. Trzymal go jeszcze przez chwile, nie wstydzac sie lez, ktore splywaly mu po policzkach. Potem delikatnie zlozyl de Longueville'a na kamieniach. Alfred wyciagnal dlon i zamknal zmarlemu powieki. Erik usiadl nieruchomo, niezdolny do zadnej logicznej mysli i siedzial tak, dopoki nie uslyszal glosu kaprala. -Sierzancie... poszukam jakiegos miejsca, gdzie nie znajda go scierwojady. Erik kiwnal glowa i podszedl do lezacego Calisa. Poczul dojmujacy chlod, wrocil do de Longueville'a i zaczal sciagac z martwego ciezka i gruba oponcze. - Pomoz mi - zwrocil sie do siedzacego nieopodal zolnierza. - On bylby zrobil to samo. Obdarli trupa z odzienia i otulili Calisa sterta jego odziezy. Erik patrzyl na Orla i zdumiewal sie jego zywotnosci. Jezeli polelf zdolal przezyc ogniste uderzenie, moze uda mu sie przetrzymac i zimno; zakladajac oczywiscie, ze bedzie mial czas na odpoczynek i powrot do zdrowia. Wiedzial, ze moga sobie pozwolic jedynie na pare dni... a potem zimno i glod wygonia ich z jaskini i zmusza do zejscia w doliny. Odwrocil twarz, gdy Alfred wespol z kilkoma towarzyszami wynosili cialo de Longueville'a na zewnatrz. Po chwili znow spojrzal na Calisa. -Dotrzymam slowa, Bobby - szepnal. - Wyniose go stad... zywego. Wkrotce potem Alfred wrocil z pozostalymi i wszyscy usiedli przy ogniu. -Tam, w lodzie, jest niewielka jaskinia. - Pokazal dlonia na zachod. - Ulozylismy go na spoczynek i wejscie zawalilismy kamieniami. Nie sadze, by ten lod mial kiedykolwiek stopniec, panie sierzancie - dodal, przysuwajac sie do ognia. - Bedzie tam bezpieczny, az po koniec swiata. Erik kiwnal glowa. Byl piekielnie znuzony i pragnal jedynie lec na jakies poslanie, i zasnac. Wiedzial jednak, ze zamiast tego musi opracowac plan ratunku dla szesciu ludzi i jednego niezwyklego polelfa - a odpowiedzialnosci nie mogl zlozyc na inne barki. Dal slowo, ktore teraz trzeba mu bedzie wypelnic trescia Odetchnal gleboko, spychajac zmeczenie i rozpacz gdzies w najglebsze zakamarki umyslu i zaczal rozmyslac, jak wyciagnac wszystkich z tych gor. Roo spojrzal na dol, gdzie wybuchla jakas wrzawa. -Co jest? - rozlegaly sie gniewne glosy. -Nakor! - zawolal na widok isalanskiego przechery, ktory gnal po schodach, wyprzedzajac w krok usilujacych go zatrzymac gniewnych kelnerow. -Tam nie wolno wchodzic! - darl sie Kurt, probujac capnac Nakora za kark. -W porzadku, Kurt - zatrzymal Roo gorliwca. - To moj stary... partner w pewnych interesach. -Usilowalem im to powiedziec! - zloscil sie Nakor. Potem usmiechnal sie zniewalajaco do Kurta, ktory bliski wybuchu odwrocil sie na piecie i ruszyl na dol. -Co cie tu sprowadza? - spytal Roo. -Mam do ciebie sprawe. Bylem wlasnie w palacu... Lord James powiedzial, ze nie moze mi dac okretu. A potrzebny mi okret. Powiedzial, ze okrety masz ty... wiec przyszedlem dc ciebie. Daj mi okret! -Chcesz, bym ci dal okret? - parsknal smiechem Roo. - A wolno wiedziec, po co? -Calis, Erik, Bobby i inni utkneli gdzies na Novindusie - odpowiedzial Nakor. - Ktos musi ich stamtad zabrac. -Co znaczy "utkneli"? - spytal Roo. - -Pojechali tam i zeszli pod te gory, by zniszczyc Pantathian - odpowiedzial Nakor. - Nie wiem, czy osiagneli cel, ale sami odniesli powazne straty. Calis odeslal Mirande z jakas wazna sprawa do swego ojca, Tomasa, no i utkneli tam bez mozliwosci powrotu. Lord James powiedzial mi, ze nie ma zbednych statkow, musi je bowiem tu zatrzymac, szykujac obrone miasta. No, to pomyslalem, ze moze ty mi pozyczysz jeden ze swoich... Roo nawet sie nie namyslal. - Ktory z naszych okretow jest teraz w porcie? - spytal, zwracajac sie do Jasona. Jason zerknal na jakas liste. - Jest ich szesc. Pierwszy to... -Ktory jest najszybszy? -"Krolowa Morza Goryczy" - padla odpowiedz. -Jutro o brzasku ma byc gotowa do podrozy, z szesciomiesiecznym zapasem prowiantu i piecdziesiecioma najtwardszymi zabijakami, jakich mozemy w Krondorze wynajac za godziwy grosz. -My? - spytal Nakor. Roo wzruszyl ramionami. - Erik byl mi jedynym bratem, jakiego mialem... a jezeli zostal tam z Calisem, to poplyne im na pomoc. Nakor usiadl i wzial kubek kawy, ktory postawiono na stole dla Roo. Lyknal z rozkosza i zwrocil sie do Roo: - A mozesz zostawic tutejsze interesy? Roo kiwnal glowa. - Mam ludzi, ktorym moge zaufac. - Pomyslal o Sylvii, Karli... i Helen Jacoby. - Ale z paroma osobami trzeba mi sie pozegnac... -A ja tymczasem cos zjem - oznajmil Nakor. - O, bylbym zapomnial. Na dole zostal Sho Pi. Jest niepoprawnie grzeczny... i kiedy mu powiedziano, ze nie moze tu wejsc... posluchal, biedaczek. Roo polecil Jasonowi sprowadzic Sho Pi na gore. - I trzeba mi znalezc Duncana i Luisa. Musze ustalic, kto ma kierowac firma podczas mojej nieobecnosci... Jason kiwnal glowa i poszedl po mlodego Isalanczyka. -Przywieziemy ich - zapewnil Roo. Nakor usmiechnal sie i zanurzyl usta w kawie... Epilog RATUNEK Erik wyciagnal reke.-Owszem - kiwnal glowa Calis. - Widze. Pieciu ocalalych zolnierzy siedzialo przed dosc nedzna chatka na szczycie pagorka i spogladalo na ocean. Chatke te od dwu miesiecy nazywali domem. -Rybak, ktory przeslal wiadomosc, dostrzegl go wczoraj przed switem na widnokregu. Powiedzial, ze zapuscili sie za daleko na poludnie, jak na patrolowy okret Krolowej. Za blisko tu do plywajacych luzem gor lodowych... a na tych znaja sie jedynie miejscowi. -Okret z Krolestwa? - spytal Renaldo, kierujac pytajace spojrzenie na Misze, ostatniego z zolnierzy, ktorym udalo sie wespol z Calisem, Erikiem i Alfredem zejsc na dol z gor. -Moze - odpowiedzial Calis, opierajac sie na prowizorycznym kosturze. Przed trzema miesiacami omal nie umarl z udreki, kiedy schodzili z gor. W jaskini przeczekali szesc dni, choc jedynym zrodlem ciepla byly tam pochodnie i ich wlasne ciala. Potem wyszli i ruszyli orlimi perciami ku dolinom. Calis odzyskal nieco sil, ale podczas dwu pierwszych dni odwrotu trzeba mu bylo pomagac. Kiedy dotarli do innej jaskini, polozonej ponizej linii wiecznych sniegow, zatrzymali sie w niej na kolejne dwa dni. Erik rozpalil ogien, na ktorym upieczono kilka krolikow, jakie udalo mu sie pojmac w sidla. Potem zas... coz, czekal ich dlugi marsz. Erik nie potrafil odnalezc doliny, gdzie zostawiono konie. Niewiele braklo, a bylby ich zawiodl na przeciwlegla strone rzeki Dee, ktorej nie mogliby pozniej przebrnac, by dostac sie na poludnie. W koncu jakos dotarli do brzegu oceanu i odnalezli te rybacka wioske. Przed kilkoma tygodniami trafil tu patrol Saaurow, ci zas spalili szope, w ktorej Krondorczycy ukryli lodz, i pozabijali strzegacych jej szesciu ludzi. Zostawili nawet dwu swoich, ale kiedy przez dwa kolejne tygodnie nikt sie po lodz nie zglosil, jaszczury zrezygnowaly z wart i wrocily do swoich kompanow. Uslyszawszy te nowiny, pieciu niedobitkow popadlo niemal w czarna rozpacz, potem jednak Erik zabral sie do ustalania rozkladu zajec dla trzech zdrowych, pozostajacych pod jego dowodztwem wojakow i rozpoczal budowe niewielkiego, warownego obozowiska - co dalo ludziom zajecie. Wiesniacy pomagali im z wielka ochota - po czesci z nudow, po czesci zas dlatego, ze przybysze byli wrogami ich ciemiezcow. Ani jeden mieszkaniec wioski nie wspomnial o tym, ze mozna by ich wydac wojskom Szmaragdowej Krolowej. Teraz Krondorczycy obserwowali zblizajacy sie statek. W koncu Calis, posiadacz najbystrzejszego wzroku, stwierdzil: - To statek z Krolestwa. Alfred i Renaldo zawyli radosnie, a Misza odmowil krotka dziekczynna modlitwe do Tith-Onaki, Boga Wojny. Calis wstal i oparl sie na kosturze. -Wrocmy lepiej do wioski. Erik podszedl do Calisa, na wypadek gdyby ten potrzebowal pomocy. Polelf ucierpial wielekroc wiecej, nizby mogl wytrzymac czlowiek... i przezyl. Ba! Wracal nawet do zdrowia. Na lewej stronie twarzy mial blizny po oparzeniach, ale wlosy powoli mu juz odrastaly. Jak na tak powazne rany - Erik codziennie odprawial nad nimi zabiegi reiki, aby zapobiec zgorzeli - blizny nie byly nawet wielkie. Owszem, w lewej stronie ciala Calisa kryla sie jeszcze pewna slabosc, przejawiajaca sie na przyklad w utykaniu, ale sierzant byl pewien, ze kiedy tylko dotra do Krolestwa i Calis dostanie sie w rece uzdrowicieli i ksiazecych medykow, szybko odzyska dawny wigor. Nie rozmawiali o de Longueville'u, ktory zostal samotnie w lodowym grobowcu na szczytach gor. Erik zdawal sobie sprawe, ze niechec do rozmow o zmarlych byla czescia elfiej spuscizny Calisa. Wyczuwal rowniez, ze kapitan gleboko boleje nad ta strata - Bobby byl dlan kims wiecej niz zwyklym przyjacielem. Jego pierwszego zwerbowal Calis do swego oddzialu stracencow i przebywal z nim najdluzej. Kiedy dotarli na plaze, Erik ze zdziwieniem uswiadomil sobie, ze obecnie dluzej od niego sluzyl u Calisa tylko Jadow Shati - on sam zas ma za soba zaledwie trzy lata sluzby. Potrzasnal glowa. -Co sie stalo? - spytal Calis, ktorego uwagi nie uszla rozterka podwladnego. -Nic... - odpowiedzial Erik. - Pomyslalem tylko, ze tym, co sluza pod panska komenda, sir, nie grozi raczej starcze zniedoleznienie... -To niestety prawda - odpowiedzial Calis. - I obawiam sie, ze to dopiero poczatek. Moze byc i tak, ze kiedy wszystko dobiegnie konca, z calej naszej piatki nikt sie nie ostanie wsrod zywych... Na takie slowa pociechy Erik nie znalazl odpowiedzi. Kiedy dotarli do wioski, podbiegl do nich jeden z rybackiej starszyzny, czlek o imieniu Rajis. - Chcecie podplynac do tego statku? -Owszem - odpowiedzial Erik. - To jeden z naszych. Zabierze nas do domu. Rybak kiwnal glowa, a potem uscisnal dlon Calisowi, Erikowi i pozostalym. - Mozemy wam jedynie podziekowac... - rzekl Calis. -Nie trzeba dziekow... wystarczy nam swiadomosc, zesmy pomogli tym, co walcza ze Szmaragdowa Krolowa - odparl stary. Wsiedli do lodzi, ktora szybko przepchnieto poza fale przyboju. Dwaj rybacy wzieli sie do wiosel. Kiedy zblizyli sie do statku, Erik zauwazyl: - To nie jest okret krolewski. -Tak - zgodzil sie z nim Calis. - Plyna pod bandera kupiecka... -Co takiego? - zdumial sie Alfred. - To jakis kupczyk? -Na to wyglada - odparl Calis. Po kilku minutach Erik spojrzal jeszcze raz. - To chyba nie... - Zerwal sie z laweczki i zaczal wymachiwac rekami. Kiedy statek zblizyl sie jeszcze bardziej, Ravensburczyk zobaczyl, ze stojacy przy relingu tez machaja rekoma... i nagle rozpoznal jednego z nich. - To Roo! - ryknal radosnie. - Roo... ty drabie przeklety! - a potem dodal: - Jest z nimi i Nakor! Szybko znalezli sie przy burcie, skad spuszczono sznurowa drabinke. Dwaj zeglarze zjechali zrecznie w dol i sprawnie pomogli dostac sie na poklad Calisowi. Erik tkwil w lodzi, dopoki wszyscy pasazerowie nie znalezli sie na gorze - i dopiero wtedy pozegnal rybakow. Znalazlszy sie na pokladzie, ujrzal czekajacych na niego Roo, Nakora i Sho Pi. Dwaj przyjaciele serdecznie sie usciskali. - Nie wiesz nawet, hultaju, jak dobrze jest cie znow zobaczyc... Roo cofnal sie o krok i spojrzal na pieciu ogorzalych, wynedznialych, obszarpanych i brudnych towarzyszy. - Tylu was tylko? - spytal, potrzasajac glowa. -O tylu wiemy - odpowiedzial Calis. - Miranda zabrala z soba dwunastu innych... -Jesli do tej pory sie nie pokazali, to znaczy, ze sie nie przedarli - odpowiedzial Nakor. - Miranda przybyla do Elvandaru z dziwacznym osobnikiem o imieniu Boldar. Tam sie z nimi spotkalem. A potem Pug odeslal mnie do Roo, zebym was stad wyciagnal. -Trzeba nam porozmawiac o wielu dziwnych rzeczach i zjawiskach, jakie widzialem w podziemiach, a ktorych nie rozumiem - odezwal sie Calis. - Moze twoj dziwaczny punkt widzenia pozwoli mi spojrzec na nie z innej perspektywy... -Przed nami dluga podroz - stwierdzil Nakor. - Mamy mnostwo czasu na rozmowy. Pierwej cos zjedz, potem sie wyspij. A jeszcze potem ja i Sho Pi zajmiemy sie twoimi ranami. Gdy Calisa i pozostalych trzech odeslano pod poklad, Erik spytal Roo: - Dlaczego ty? Rupert wzruszyl ramionami. - Diuk James az sie burzyl na mysl o tym, by powierzyc okret temu isalanskiemu szelmie. Ja zas... dorobilem sie jakiego takiego grosza... i mialem akurat pod reka kilka statkow do wyboru. Pomyslalem, czemu nie? - Spojrzal za oddalajacym sie Isalanczykiem. - A gdy sobie przypomnialem, jaki z niego postrzeleniec, rozwazylem rzecz raz jeszcze i doszedlem do wniosku, ze lepiej bedzie, jak zajme sie wszystkim osobiscie. Erik parsknal smiechem. -A de Longueville? - spytal Roo. Usmiech Erika znikl, jakby zmazano go gabka. - Zostal w gorach. - Podbrodkiem wskazal odlegle, sniezne, bielejace w sloncu szczyty. Roo milczal przez chwile. Potem odwrocil sie i spojrzal na wyzke rufowa. - Mosci kapitanie! -Slucham, panie Avery. -Prosze nas odwiezc do domu... -Ay, ay - odparl kapitan. Wydal rozkazy pierwszemu oficerowi i statek zawrocil od brzegu... -Miales jakies klopoty z dotarciem az tutaj ? - spytal Erik, kladac dlon na ramieniu przyjaciela. -Owszem - rozesmial sie Roo. - Zdarzylo nam sie male nieporozumienie z jedna z tych pomniejszych fregat Krolowej. Zabralem ze soba kilkudziesieciu najbardziej zawzietych zabijakow, jakich moglem w krotkim czasie zwerbowac w Krondorze... pozwolilismy tamtym sie zblizyc, a potem wdarlismy sie na ich poklad i poslalismy ich na dno. Nie mieli tu, jak dotad, doswiadczen z piratami... -Ha! - zasmial sie Erik. - Wiec teraz jestes najbogatszym czlowiekiem w Krolestwie? -Pewnie tak - odparl Roo. - Jezeli nie, szybko to naprawie... - rozesmial sie i on. - Chodzmy cos zjesc. Gdy obaj schodzili pod poklad, statek dokonczyl zwrotu i rozpoczal powrotny rejs ku odleglemu portowi, ktory obaj nazywali domem. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-26 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/