KAPUSCINSKI RYSZARD Jeszcze dzien zycia RYSZARD KAPUSCINSKI SKAN OSIOL.COM 1. Jestesmy ludzmi 40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko sie zjawia 53. Nie wszystko wszyscy mozemy 71. Zeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wolach, zolnierz wylicza rany 154. Dopoki oddycham, mam nadzieje 187. Zycie jest czuwaniem 303. Nie ma zycia w wojnie 322. Czlowiek czlowiekowi wilkiem 326. W ogrodach Bellony rodza sie nasiona smierci 336. Zawsze niepewne sa wyniki bitew 338. Dwa razy zwycieza, kto siebie zwycieza w zwyciestwie 340. Umiesz zwyciezac, Hannibalu, nie umiesz zwyciestwa wykorzystac! 344. Jedynym ocaleniem dla zwyciezonych - nie spodziewac sie ocalenia 345. Zwyciezeni zwyciezylismy 349. Kim byl ten, kto pierwszy wydobyl straszne miecze? "VERTE", lacinskie przyslowia, sentencje i ulotne slowa zebral, ulozyl, przetlumaczyl i opracowal Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawinskiego, PZWS, Warszawa 1959 Zamykamy miasto Trzy miesiace mieszkalem w Luandzie, w hotelu "Ti-voli". Z okna mialem widok na zatoke i port. Przy nabrzezach stalo kilka statkow handlowych europejskich linii oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali lacznosc radiowa z Europa i mogli wiedziec o tym, co stanie sie w Angoli, lepiej i wiecej niz my, zamknieci w oblezonym miescie. Kiedy po swiecie rozchodzila sie wiadomosc, ze zbliza sie bitwa o Luande, statki odplywaly w glab morza i zatrzymywaly sie na granicy horyzontu. Razem z nimi oddalala sie ostatnia nadzieja na ratunek, poniewaz ucieczka droga ladowa byla niemozliwa, a powtarzala sie pogloska, ze w kazdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywalo sie, ze termin ataku na Luande zostal przesuniety i flota wracala do zatoki w nie konczacym sie oczekiwaniu na ladunek kawy i bawelny.Ruch tych statkow byl dla mnie waznym zrodlem informacji. Kiedy pustoszala zatoka, zaczynalem przygotowywac sie na najgorsze. Nasluchiwalem, czy nie zblizaja sie odglosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawialem sie, czy nie ma aby prawdy w tym, co szeptali miedzy soba Portugalczycy, ze w miescie ukrywa sie dwa tysiace zolnierzy Holdena Roberto, ktorzy czekaja tylko na rozkaz rozpoczecia rzezi. Ale wsrod tych niepokojow statki znowu wplywaly do zatoki. Nie znanych mi marynarzy witalem w myslach jak zbawcow: na jakis czas zapowiadala sie cisza. W sasiednim pokoju mieszkalo dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentow, i jego zona - dona Esme-ralda, ktora umierala na raka. Dozywala ostatnich dni bez pomocy i ratunku, poniewaz zamknieto juz szpitale, a lekarze wyjechali. Jej cialo ginelo w stercie poduszek, poskrecane z bolu. Balem sie tam wstepowac. Kiedys wszedlem i spytalem, czy nie przeszkadza jej, ze nocami stukam na maszynie. Jej mysl wydostala sie z bolu na moment, na tyle tylko, by powiedziec: -Nie, Ricardo, mnie juz nic nie moze przeszkodzic, zeby dojsc do konca. Don Silva godzinami chodzil po korytarzu. Klocil sie z wszystkimi, wyzywal swiat, kark pecznial mu od zlej krwi. Krzyczal nawet na czarnych, choc juz w tym czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sasiadow nabral nawet takiego zwyczaju, ze zatrzymywal zupelnie nieznanych Afrykanczykow, podawal im reke i klanial sie unizenie. Tamci mysleli, ze wojna pomieszala mu zmysly i odchodzili pospiesznie. Don Silva czekal na przyjscie Holdena Roberto i wypytywal mnie, czy wiem cos na ten temat. Widok odplywajacych statkow napelnial go najwieksza radoscia. Zacieral rece, prostowal sie w krzyzu, pokazywal sztuczne zeby. Mimo przygniatajacych upalow chodzil zawsze w cieplym ubraniu. W faldy garnituru mial powszywane rozance diamentow. Raz w przyplywie zadowolenia, kiedy wydawalo sie, ze FNLA jest juz u wejscia do hotelu, pokazal mi garsc przezroczystych kamykow, ktore wygladaly jak drobno potluczone szklo. Byly to diamenty. W hotelu mowili, ze Silva nosi na sobie pol miliona dolarow. Stary mial serce rozdarte. Chcial uciec ze swoim bogactwem, a przykuwala go choroba dony Esmeraldy. Bal sie, ze jezeli nie wyjedzie natychmiast, ktos doniesie i odbiora mu jego skarby. Nigdy nie wychodzil na ulice, chcial nawet wprawic dodatkowy zamek, ale wszyscy fachowcy juz wyjechali i w Luandzie nie bylo czlowieka, ktory by potrafil to zrobic. Naprzeciw mnie mieszkala mloda para - Arturo i Maria. On byl urzednikiem kolonialnym, a ona spokojna, milczaca blondyna o zamglonych, zmyslowych oczach. Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienic pieniadze angolanskie na portugalskie, a to trwalo tygodniami, bo kolejki do bankow byly kilometrowe. Nasza sprzataczka, zwawa, ciepla staruszka - dona Cartagina, doniosla mi oburzonym szeptem, ze Arturo i Maria zyjana wiare. To znaczy, zyjajak Murzyni, jak ci bezboznicy z MPLA. W jej skali wartosci byl to najnizszy stopien degradacji i pohanbienie bialego czlowieka. Dona Cartagina tez czekala na przyjscie Holdena Roberto. Nie wiedziala, gdzie sajego wojska, i pytala mnie skrycie o nowiny. Pytala takze, czy dobrze pisze o FNLA. Mowilem, ze tak, ze entuzjastycznie. Z wdziecznosci sprzatala mi zawsze pokoj na najwyzszy polysk, a kiedy w miescie nie bylo co pic, przynosila mi - nie wiadomo skad - butelke wody. Maria traktowala mnie jak czlowieka, ktory przygotowuje sie do samobojstwa, poniewaz powiedzialem jej, ze zostaje w Luandzie do dnia niepodleglosci Angoli, do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamien na kamieniu. Wszyscy zgina i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez sepy i hieny. Radzila mi, zebym szybko wyjezdzal. Zrobilem z nia zaklad o butelke wina, ze przetrwam i ze spotkamy sie w Lizbonie, w eleganckim hotelu "Altis" 15 listopada, o siedemnastej. Spoznilem sie na to spotkanie, ale w recepcji Maria zostawila mi kartke, ze czekala i ze nastepnego dnia wyjezdzaja z Arturo do Brazylii. Caly hotel "Tivoli" byl zapchany po brzegi i przypominal nasze dworce tuz po wojnie, wyladowane tlu- mem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiazanych tlumokow. Wszedzie pachnialo zle, kwasno, budynek wypelniala lepka, dlawiaca duchota. Ludzie pocili sie z goraca i ze strachu. Panowal nastroj apokalipsy, wyczekiwania na moment zaglady. Ktos przyniosl wiadomosc, ze w nocy zbombarduja miasto. Ktos inny dowiedzial sie, ze w swoich dzielnicach czarni ostrza noze i chca je probowac na portugalskich gardlach. Lada moment mialo wybuchnac powstanie. Jakie powstanie? - dopytywalem sie, zeby napisac o tym do Warszawy. Nikt nie wiedzial dokladnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to sie okaze, jak wybuchnie. Plotka wycienczala wszystkich, targala nerwy, odbierala zdolnosc myslenia. Miasto zylo w atmosferze histerii, dygotalo z leku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzic sobie z rzeczywistoscia, ktora ich teraz otaczala. Jak ja objasnic, jak oswoic. Mezczyzni gromadzili sie na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, zeby hotel na noc barykadowac. Ci, ktorzy mieli szersze horyzonty i zdolnosc globalnego spojrzenia na swiat, uwazali, ze trzeba wyslac depesze do ONZ z apelem o interwencje. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim zwyczaju, konczylo sie na dysputach. Wieczorami latal nad miastem samolot i zrzucal ulotki. Byl to samolot pomalowany na czarno, bez swiatel i znakow. Ulotki mowily, ze wojska Holdena Roberto stoja pod Luanda i ze wejda do stolicy chocby jutro. Zeby ulatwic to zadanie, wzywa sie ludnosc do wymordowania wszystkich Rosjan, Wegrow i Polakow, ktorzy dowodza oddzialami MPLA i sa sprawcami calej wojny i wszystkich nieszczesc, jakie spadly na umeczony na- rod. Dzialo sie to we wrzesniu, kiedy w calej Angoli bylem jedynym czlowiekiem z Europy wschodniej. W miescie grasowali bojowkarze z PIDE, przychodzili do hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Lu-andzie nie istniala zadna wladza, a oni chcieli mscic sie za wszystko, za rewolucje gozdzikow, za utracona Angole, za zlamane kariery. Kazde pukanie do drzwi moglo byc dla mnie zlym sygnalem. Staralem sie o tym nie myslec, jest to jedyny sposob na takie sytuacje. Bojowkarze zbierali sie w nocnym barze "Adao", obok hotelu. Bylo tam zawsze ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Wlasciciel baru, gruby, zniszczony playboy, o oczach przekrwionych, przeslonietych spuchly-mi powiekami, wzial mnie raz do swojego kantorku. Od podlogi do sufitu sciany byly zabudowane polkami, na polkach stalo dwiescie dwadziescia szesc odmian whisky. Wyciagnal z szuflady biurka dwa pistolety i polozyl je przed soba. Zabije tym dziesieciu komunistow i dopiero bede spokojny, powiedzial. Patrzylem na niego, usmiechalem sie i czekalem, co zrobi. Przez drzwi slychac bylo muzyke, bojowkarze zabawiali sie z pijanymi Mulatkami. Gruby schowal pistolety i zatrzasnal szuflade. Do dzis nie wiem, dlaczego zostawil mnie w spokoju. Moze nalezal do ludzi, jakich nieraz spotykalem, ktorym wieksza satysfakcje od zabijania daje swiadomosc, ze mogliby zabic, a tego nie robia. Przez caly wrzesien kladlem sie spac nie wiedzac, co stanie sie tej nocy i nastepnego dnia. Kolo mnie krecilo sie kilku typow, rozpoznawalem ich twarze. Spotykalismy sie ciagle, nie zamieniajac slowa. Nie wiedzialem, co robic. Z poczatku postanowilem czuwac, nie chcialem, zeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w polowie nocy napiecie slablo i zasypialem w ubraniu, w butach, na wielkim lozku pieknie zaslanym przez done Cartagi- ne. MPLA nie moglo mnie obronic: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykanskich, albo jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w ktorej mieszkalem, do nich jeszcze nie nalezala. Dlatego lubilem jezdzic na front - tam bylo bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakze wyjazdy takie trafialy sie rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umieli dokladnie okreslic, gdzie jest front. Nie bylo komunikacji ani lacznosci. Samotne, male oddzialy niewprawnych, poczatkujacych partyzantow, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszaly sie to tu, to tam, bez planu i mysli. Ta wojne kazdy prowadzil na swoja reke, kazdy byl zdany na siebie. Codziennie, o dziewiatej wieczorem odzywala sie Warszawa. W aparacie teleksu, ktory stal w recepcji, zapalalo sie swiatlo i maszyna wystukiwala sygnal: 814251 PAP PL DOBRY WIECZOR PROSIMY NADAWAC albo: NARESZCIE UDALO NAM SIEPOLACZYC albo: CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY?PLS GA GA. Odpowiadalem: OK OK MOM SYP i wlaczalem tasme z tekstem depeszy.Dla mnie godzina dziewiata byla najwazniejsza chwila dnia, byla powtarzajacym sie kazdego wieczora przezyciem. Pisalem codziennie, pisalem z pobudek najbardziej egoistycznych, przelamywalem wewnetrzny bezwlad i depresje, zeby zrobic chocby najkrotsza depesze i utrzymac lacznosc z Warszawa, bo to ratowalo mnie przed samotnoscia i poczuciem opuszczenia. Jezeli mialem czas, warowalem przy teleksie na dlugo przed dziewiata. Zapalajace sie swiatlo wzbudzalo we mnie taki sam entuzjazm, jaki w czlowieku zagubionym na pustyni wywoluje odnalezione nagle zrodlo. Staralem sie na wszystkie sposoby przeciagac czas tych seansow. Opisywalem szczegolowo wszystkie bitwy. Pytalem, jaka jest pogoda w kraju, i skarzylem sie, ze nie mam co jesc. Ale w koncu przychodzil moment, kiedy Warszawa odzywala sie: ODBIOR DOBRY LACZYMY SIE JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY swiatlo gaslo i znowu zostawalem sam. Luanda ginela inaczej niz nasze miasta w latach wojny. Nie bylo nalotow, pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnica. Nie bylo cmentarzy na ulicach i placach. Nie pamietam ani jednego pozaru. Miasto umieralo tak, jak ginie oaza, w ktorej wyschly studnie - pustoszalo, zapadalo w martwote, odchodzilo w zapomnienie. Ale ta agonia nastapila pozniej, na razie wszedzie panowal goraczkowy ruch. Wszyscy spieszyli sie, wszyscy wyjezdzali! Kazdy staral sie odleciec najblizszym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy sciagali Portugalczycy z calej Angoli. Z najdalszych zakatkow przyjezdzaly karawany samochodow wyladowa- nych ludzmi i bagazem. Mezczyzni zarosnieci, kobiety wymiete i rozczochrane, dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy laczyli sie w dlugie kolumny i tak przemierzali kraj, bo im wieksza gromada, tym bezpieczniej. Z poczatku zajmowali w Luandzie hotele, ale potem nie bylo juz miejsc, wiec kierowali sie prosto na lotnisko. Wokol lotniska powstalo koczownicze miasto, bez ulic i domow. Ludzie mieszkali pod golym niebem, wiecznie zmoknieci, bo ciagle padaly deszcze. Zyli teraz gorzej niz czarni w sasiadujacej z lotniskiem dzielnicy afrykanskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z ponura rezygnacja, nie wiedzac, kogo przeklinac za swoj los. Salazar juz nie zyl, Caetano uciekl do Brazylii, a w Lizbonie rzady ciagle sie zmienialy. Wszystkiemu winna byla rewolucja, bo przedtem panowal spokoj. Teraz rzad obiecal czarnym wolnosc, czarni pobili sie miedzy soba, pala i morduja. Oni nie sa zdolni do rzadzenia. Czarny to tak: wypic, a potem spac caly dzien. Nawie-sza na siebie koralikow i chodzi zadowolony. Pracowac? Tutaj nikt nie pracuje. Oni zyja jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysiac! Ja widzialem takich, co zyja jak tysiac lat temu. A co mozna wiedziec, jak bylo tysiac lat temu? Pewnie, ze mozna, kazdy wie, jak bylo. Tego kraju wiecej nie bedzie. Mobutu wezmie kawalek, ci z poludnia wezma kawalek i tak sie skonczy. Zeby tylko zaraz stad odleciec. Zeby na to wiecej nie patrzec. Ja tu wlozylem czterdziesci lat pracy. Cala swoja krwawice. Kto mi teraz zwroci? Pan mysli, ze mozna zaczac zycie od nowa? Ludzie siedza na tobolkach okryci plastykiem, bo deszcz siapi, medytuja, rozwazaja wszystko. Czasem w tym porzuconym tlumie, ktory wegetuje tutaj tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobija zolnierzy wyznaczonych do pilnowania porzadku, a mezczyzni usiluja porwac samolot, aby swiat dowiedzial sie, do jakiej rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stad odleci i w jakim kierunku. Panuje kosmiczny balagan. Zorganizowac Portugalczykow jest trudno, poniewaz sa to zdeklarowani indywidualisci, natury, ktore nie potrafia zyc w scisku i we wspolnocie. Pierwszenstwo maja kobiety ciezarne. Dlaczego one? Czyja mam byc gorsza, bo urodzilam pol roku temu? Dobrze, pierwszenstwo maja ciezarne i z niemowletami. Dlaczego one? Czy mam byc gorsza, bo moj syn skonczyl trzy lata? Dobrze, pierwszenstwo majakobiety z dziecmi. Tak? A ja, dlatego ze jestem mezczyzna, mam tutaj zginac? I oto co silniejsi laduja sie do samolotu, a kobiety z dziecmi klada sie na betonie, pod kolami, tak zeby piloci nie mogli ruszyc, przychodzi wojsko, wypedza mezczyzn, kaze wsiadac kobietom, one wchodza po schodkach triumfujace, jak oddzial zwyciezcow do nowo zdobytego miasta. Dajmy najpierw odleciec zalamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukac, zeby nie wojna, juz dawno bylbym w domu wariatow. A nas pod Carmona napadl oddzial dzikusow, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelac. Do dzisiaj jestem cala rozdygotana. Oszaleje, jezeli nie wylece stad natychmiast. Moi drodzy, powiem wam tylko tyle, ze stracilem caly dorobek zycia. Poza tym, u nas, w Lumbale, dwoch z UNITA trzymalo mnie za wlosy, a trzeci przystawil mi lufe do samego oka. Uwazam, ze jest to dostateczny powod, zeby postradac zmysly. Zadne kryterium nie zyskiwalo aprobaty ogolu. Zrozpaczony tlum napieral na kazdy samolot, mijaly godziny, nim dalo sie ustalic, kto wreszcie dostanie miejsce. Trzeba przewiezc pol miliona uchodzcow mostem powietrznym na drugi koniec swiata. Wszyscy wiedza, dlaczego chca wyjechac. Oni wiedza, ze wrzesien da sie przetrwac, ale w pazdzierniku bedzie juz bardzo zle, a listopada nie przezyje nikt. Skad oni to wiedza? Pan pyta o takie rzeczy! Ja tu przezylem dwadziescia osiem lat, ja cos moga powiedziec o tym kraju. Wie pan, czego sie dorobilem? Starej taksowki, ktora zostawilem tam, na ulicy. Ludzie uciekali, jak przed nadciagajaca zaraza, jak przed morowym powietrzem, ktorego nie widac, ale ktore zadaje smierc. Potem przyjdzie wiatr i piasek zasypie slady ostatniego czlowieka. Ty w to wierzysz? pytalem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechac. A pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym przekonana. Jezeli zostaniemy do listopada, to nas nie bedzie. Tu staruszka energicznie przejezdza palcem po szyi, na ktorej jej paznokiec pozostawia czerwony slad. Rozne rzeczy zdarzyly sie przedtem, nim miasto zostalo zamkniete i skazane na smierc. Jak chory, ktory w chwilach agonii nagle ozywia sie i na moment wracaja mu sily, tak w koncu wrzesnia zycie w Luandzie nabralo szczegolnego wigoru i tempa. Chodniki byly zatloczone, na jezdniach powstawaly korki. Ludzie biegali zdenerwowani, spieszyli sie, zalatwiali tysiace spraw. Byle szybko wyniesc sie, uciec w pore, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta. Nie chcieli Angoli. Mieli dosyc tego kraju, ktory mial byc ich ziemia obiecana, a przyniosl im rozczarowanie i ponizenie. Zegnali swoj afrykanski dom z mieszanina rozpaczy i wscieklosci, zalu i bezsily, z poczuciem, ze odjezdzaja na zawsze. Pragneli tylko ujsc z zyciem i wywiezc swoj dobytek. Wszyscy byli zajeci budowaniem skrzyn. Zwieziono gory desek i dykty. Skoczyly ceny mlotkow i gwozdzi. Skrzynie byly glownym tematem rozmow -jak je budowac i czym najlepiej wzmacniac. Pojawili sie samo-zwanczy znawcy - skrzyniarze, domorosli architekci skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoly i kierunki. Wewnatrz Luandy - zbudowanej z betonu i cegly, zaczelo powstawac nowe, drewniane miasto. Chodzilem teraz po ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykalem sie o rozrzucone deski, gwozdz wystajacy z belki rozerwal mi koszule. Niektore skrzynie byly wielkosci letnich domkow, bo wytworzyla sie nagle skrzyniarska skala prestizu - im kto bogatszy, tym wieksza budowal skrzynie. Imponujace byly skrzynie milionerow - belkowane i wybite od wewnatrz zeglarskim plotnem, mialy sciany solidne i eleganckie, zrobione z najdrozszych gatunkow tropikalnego drewna, o slojach tak pieknie przycietych i tak starannie spolerowanych, ze przypominaly antyczne meble. W skrzynie te pakowano cale salony i sypialnie, kanapy, stoly i szafy, kuchnie i lodowki, komody i fotele, obrazy, dywany, zyrandole, porcelane, posciel i bielizne, wszystkie ubrania, makatki, pufy i wazony, nawet sztuczne kwiaty (co takze widzialem), cala monstrualna i nieprzebrana rupieciarnie zagracajaca dom kazdego mieszczucha, a wiec figurki, muszle, szklane kule, flakony, wypchane jaszczurki, metalowa miniaturke katedry mediolanskiej przywieziona z wycieczki do Wloch, listy! listy i fotografie, slubne zdjecie w zloconych ramach - to moze zostawimy, mowi pan, no wiesz, jak ci nie wstyd, wola oburzona pani - wszystkie zdjecia maluchow, a tu jak pierwszy raz usiadl, a tu jak pierwszy raz powiedzial daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcia, no wiec to wszystko, wszystko doslownie, bo takze skrzynki z winem, ten zapas makaronu, ktory kupilam, jak tylko zaczeli sie strzelac, i jeszcze wedka, szydelko, moje nici! moj sztu-cer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fistaszki, odkurzacz i dziadek do orzechow tez musza sie zmiescic, po prostu - musza i juz, tak zeby zostaly tylko gola podloga, nagie sciany, pelny negliz, strip-tease mieszkania zrobiony do konca, przy oknie bez zaslon i tylko jeszcze zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy sie na bulwarze i wrzucimy klucz do morza. Skrzynie biedoty sa gorsze o kilka klas. Sa przede wszystkim mniejsze, a czesto wrecz male i niepozorne. Nie moga ubiegac sie o znak jakosci, poniewaz ich robocizna pozostawia wiele do zyczenia. W przeciwienstwie do bogaczy, ktorych stac na wynajecie mistrzow stolarskich, biedota musi zbijac skrzynie wlasnymi rekoma. Jako material sluza jej tartaczne odpady, scinki desek, krzywe belki, speczniala dykta, cala drewniana tandeta, ktora mozna kupic za grosze w trzeciorzednym skladzie. Wiele z tych skrzyn obitych blacha z baniek po oliwie, ze starych szyldow i zardzewialych reklam przydroznych, wyglada jak rozpadajace sie slumsy dzielnicy afrykanskiej. Nie warto zagladac do ich wnetrza, nie warto i nawet nie wypada. Skrzynie bogaczy stoja na waznych srodmiejskich ulicach albo w ocienionych zaulkach luksusowych dzielnic. Mozna je ogladac i podziwiac. Natomiast skrzynie biedoty kryja sie w bramach, na podworzach i w szopach. Kryja sie do czasu, bo przeciez trzeba je bedzie przewiezc przez cale miasto, do portu - i mysl o tym zalosnym widowisku jest przykra. Z powodu tej obfitosci drewna, ktore znalazlo sie w Luandzie, pustynne, zakurzone miasto, ubogie w zielen i drzewa, pachnie teraz wspanialym, zywicznym lasem. Jakby ten las nagle wyrosl na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem otwieram okno, wdycham gleboko ten zapach i wtedy oddala sie wojna, nie slysze jekow dony Esmeraldy, nie widze zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest mi tak, jakbym spal w lesniczowce w Borach Tucholskich. Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyn, trwa calymi dniami, od switu do zmierzchu. Pracuja wszyscy, moczeni deszczem, paleni sloncem, nawet milionerzy, jesli sprawni fizycznie, przykladaja sie do roboty. Zapal doroslych udziela sie dzieciom. One tez buduja sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa sie pod oslona nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy, nikt nie bedzie liczyc, ile wywoze i czego, a wiadomo, ze kreci sie duzo takich, ktorzy wysluguja sie MPLA i chcieliby donosic. A wiec nocami, w najglebszych ciemnosciach, przenosimy wnetrze kamiennego miasta do wnetrza miasta drewnianego. Kosztuje to duzo wysilku i potu, dzwigania i szamotania sie, bolu ramion od upychania bagazu, bolu kolan od ugniatania rzeczy, poniewaz wszystko musi sie zmiescic, a przeciez miasto kamienne bylo duze, a miasto drewniane jest male. Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne tracilo swoja wartosc na rzecz miasta drewnianego. Stopniowo tez zmienialo sie myslenie ludzi. Ludzie przestali myslec w kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast powiedziec - musze isc, zobaczyc, jak tam u mnie w domu - mowili - musze isc, zobaczyc, jak tam moja skrzynia. Byla to juz jedyna rzecz, ktora ich interesowala i o ktora sie troszczyli. Ta Luan-da, ktora pozostawiali, byla dla nich sztywna i obca makieta, scena zabudowana, ale pusta, jak po skonczonym widowisku. Takiego miasta nie widzialem nigdzie na swiecie i moze nigdy wiecej nie zobacze. Istnialo ono przez miesiac, a potem zaczelo nagle znikac. A raczej - dzielnica za dzielnica - zostalo przewiezione ciezarowkami do portu. Teraz rozlozylo sie nad samym brzegiem morza, oswietlone noca portowymi latarniami i blaskiem swiatel zakotwiczonych statkow. Dniem w jego chaotycz- nych uliczkach krecili sie ludzie malujac na tabliczkach swoje nazwiska i adresy, tak jak robi sie to wszedzie na swiecie, jezeli ktos zbuduje sobie prywatny dom. Mozna by wiec ludzic sie, ze jest to normalne, drewniane miasto, tyle ze zamkniete przez swoich mieszkancow, ktorzy z niewiadomych przyczyn musieli je w pospiechu opuscic. A potem, kiedy w kamiennym miescie bylo juz bardzo zle i my, garstka jego mieszkancow, jak stracency oczekiwalismy dnia zaglady, drewniane miasto odplynelo oceanem. Uniosla je wielka flota i po kilku godzinach zniknela z nim za horyzontem. Stalo sie to nagle, jak gdyby do portu wplynela flotylla piracka, porwala bezcenny skarb i uciekla z nim w morze. A jednak zdazylem zobaczyc, jak odplywa miasto. O swicie kolysalo sie jeszcze u brzegu, bezladnie spietrzone, bezludne, bez zycia, jak zamienione w muzeum miasto starozytnego Wschodu po wyjsciu ostatniej wycieczki. O tej godzinie bylo mglisto i chlodno. Stalem na ladzie z grupa zolnierzy angolanskich i gromadka czarnych dzieci, oberwanych i zmarznietych. Wszystko nam zabrali - powiedzial jeden z zolnierzy nawet bez zlosci i zabral sie do rozcinania ananasa, bo owoce te, tak przejrzale, ze po rozcieciu sok wylewal sie z nich jak woda z kubka, byly wtedy jedynym naszym pozywieniem. Wszystko nam zabrali - powtorzyl i zaglebil twarz w zlocistej czarce owocu. Bezdomne, portowe dzieci wpatrywaly sie w niego zachlannym, zafascynowanym wzrokiem. Zolnierz uniosl twarz umazana sokiem, usmiechnal sie i dodal - ale za to mamy teraz dom. Zostalismy sami na swoim. Wstal i uradowany ta mysla, ze Angola jest jego, wywalil w powietrze cala serie z automatu. Odezwaly sie syreny, mewy skoczyly i pognaly nad woda, miasto drgnelo i powoli zaczelo odplywac. Nie wiem, czy zdarzyl sie kiedys wypadek, zeby cale miasto przeplynelo ocean, ale tym razem tak wlasnie bylo. Miasto wyplynelo w swiat, w poszukiwaniu swoich mieszkancow. Byli to dawni mieszkancy Angoli, Portugalczycy, ktorzy rozproszyli sie po Europie i Ameryce. Czesc z nich udala sie do Poludniowej Afryki. Wszyscy oni wyjechali z Angoli w pospiechu, uciekajac przed pozoga wojenna, przekonani, ze w kraju tym nie bedzie wiecej zycia i ze pozostana tylko cmentarze. Ale zanim wyjechali, zdazyli jeszcze zbudowac w Luandzie drewniane miasto, do ktorego zapakowali wszystko, co bylo w miescie kamiennym. Na ulicach pozostalo tylko tysiace samochodow pokrytych kurzem, ktore zjadala rdza. Pozostaly tez mury, dachy, asfalt na jezdniach i zelazne lawki na bulwarze. I teraz drewniane miasto plynelo przez Atlantyk miotane gwaltowna, sztormowa fala. Gdzies na oceanie nastapil podzial miasta i jedna z dzielnic, najwieksza, poplynela do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape Town. Kazda z tych dzielnic dotarla szczesliwie do swojego portu. Wiem o tym z roznych zrodel. Maria pisala mi, ze jej skrzynie znajduja sie juz w Brazylii, a przeciez skrzynie te stanowily czesc drewnianego miasta. O tym, ze jedna z dzielnic pomyslnie doplynela do Cape Town, pisalo wiele gazet. A teraz o tym, co widzialem na wlasne oczy. Po wyjezdzie z Lu-andy zatrzymalem sie w Lizbonie. Kolega wiozl mnie szeroka ulica, nad ujsciem Tagu, w poblizu portu. I wtedy zobaczylem fantastyczne sterty skrzyn, spietrzone do ryzykownej wysokosci, zostawione, nie ruszane, jakby niczyje. To byla wlasnie ta najwieksza dzielnica drewnianej Luandy, ktora doplynela do brzegu Europy. W tych dniach, kiedy zaledwie przystapiono do budowy drewnianego miasta, najwiecej zmartwien mieli kupcy. Co zrobic z ta masa wszelkiego towaru, ktora lezala w sklepach i wypelniala magazyny do zapajeczo-nych sufitow? Nikt nie moze wyobrazic sobie takiej skrzyni, w ktorej zmiesciloby sie to, co posiadal na skladzie najwiekszy hurtownik w Luandzie - don Castro Soremenho e Sousa. A inni hurtownicy? A tysieczny klan kupcow detalistow? W dodatku caly import zachowuje sie tak, jakby nie mial piatej klepki. Firmy europejskie - czy nikt nie czyta tam gazet? - przysylaja do Luandy dawno zamowione towary nie zwracajac uwagi, ze Angola plonie ogniem wojennej pozogi. Komu potrzebne sa teraz kompletne wyposazenia lazienek, przyslane wczoraj przez spolke "Koenig i Synowie" z Hamburga? Czy nie mozna ubawic sie wiadomoscia, ze z Londynu przybyl transport pilek i rakiet tenisowych oraz kijow do golfa? Jak na ironie, dociera z Marsylii wielka partia owadobojczych spryskiwaczy zamowiona przez plantatorow kawy, tych samych, ktorzy wlasnie bija sie o miejsce w samolocie odlatujacym do Europy. Don Urbano Tavares, wlasciciel sklepu jubilerskiego przy glownej ulicy, mimo szalejacego wokol nieszczescia moze byc zadowolony. Wybierajac przed laty swoja branze, trafil w dziesiatke. Zloto zawsze pojdzie, a to, co pozostanie, mozna wywiezc bez trudu w podrecznym bagazu. W jego interesie panuje teraz ozywiony ruch. Ale nie tylko zloto ma powodzenie. Ludzie rzucaja sie przede wszystkim na sklepy z zywnoscia, bo jedzenia jest coraz mniej. Tlok i scisk panuje w magazynach z konfekcja i z obuwiem. Zbyt maja zegarki i tranzystory, kosmetyki i lekarstwa. Rzeczy niewielkie i lekkie, ktore moga byc przydatne na nowej drodze zycia, tam, w krajach zamorskich. Smutne wrazenie pozostawia wizyta w ksiegarni przy Largo do Portugal. Jest tam pusto. Kurz osiadl szara war- stwana starym kontuarze. Ani jednego nabywcy. Kto ma teraz glowe do czytania ksiazek? Zolnierze dawno wykupili ostatnie pisma pornograficzne i zawiezli je na front. To, co pozostalo - stosy arcydziel przemieszane z literatura najbardziej podrzedna-nikogo nie interesuje. Ci, ktorzy paraja sie piorem, moga tu odebrac wazna lekcje skromnosci. Dzielo niesmiertelne czy zdawkowe romansidlo sa dla uchodzcy jednakowo uciazliwe z prostej przyczyny: papier jest ciezki. W sklepie pod pobozna nazwa "Cruz de Cristo" tez pusto. Specjalnosc zakladu: sprzedaz i wynajem slubnych sukien. Wlascicielka, dona Amanda, siedzi godzinami nieruchoma, bezczynna, wsrod tlumu manekinow tez nieruchomych, oniemialych, zakletych przez niewidoczna wrozke. Sukni jest tyle, jak na zbiorowych slubach praktykowanych do dzisiaj w Meksyku. Wszystkie biale, do samej ziemi, ale kazda skrojona inaczej, kazda wspaniala w swoim barokowym bogactwie falbanek i koronek. Na co liczy wlascicielka sklepu, dona Amanda? Wystarczy spojrzec przez szybe wystawowa na jej zwarzona, pochmurna twarz. Czasy radosci i wesela minely i dona Amanda pozostala w otoczeniu niepotrzebnych rekwizytow z epoki, ktora zgasla. Wiecej szczescia -jezeli jest to stosowne slowo, w co watpie - ma don Francisco Amarel Reis, wlasciciel zakladu "Caminho ao Ceu" ("Droga do nieba"), ukrytego dyskretnie w bocznej uliczce, na krancu srodmiescia. Specjalnosc: trumny, krzyze, blaszane kwiaty, inne akcesoria zalobne. W tych dniach jest wiele zgonow, poniewaz strach, rozpacz i frustracje doprowadzaja ludzi do grobu. Jest mnostwo tragicznych wypadkow samochodowych, gdyz w ogolnej atmosferze pogromu, kleski, wscieklosci i osaczenia, co mniej odporni kierowcy przemieniaja sie w bestie. Wiec mamy pogrzeb za pogrzebem. Pisze o ludziach, z ktorymi poznala mnie dona Carta-gina. Staruszka byla duchem opiekunczym hotelu, chciala zalatwiac wszystkie sprawy. Byla jedyna osoba, ktora interesowala sie sukniami dony Amandy, gdyz wymarzyla sobie slub Marii i Artura. Z don Francisco wyklocala sie o cene ostatnich uslug dla dony Esmeral-dy, ktora nie wracala juz do przytomnosci. Tylko do ksiegarni chodzilem sam, bo lubie spedzac czas w otoczeniu ksiazek. Done Esmeralde pochowalismy na cmentarzu, ktory lezy na stromej skarpie, nad morzem, i jest tak bialy, jakby pokrywal go wieczny snieg. Ze sniegu wyrastaja pienne, strzeliste cyprysy, ktore w sloncu sa niemal granatowe. Brama jest pomalowana na niebiesko, co w tym wypadku jest kolorem cieplym i optymistycznym, poniewaz sugeruje, ze ci, ktorzy tedy przechodza, ida do nieba, jak swieci z piosenki Armstronga. Nastepnego dnia wyjechal don Silva, utrapiony skne-ra w garniturze z diamentow. Potem odwiozlem na lotnisko Marie i Artura. Teraz przylatywalo kilka samolotow dziennie, francuskich, portugalskich, radzieckich, wloskich. Piloci wysiadali, rozgladali sie po lotnisku. Przygladalem sie im, zdziwiony mysla, ze jeszcze kilka godzin temu byli w Europie. Patrzylem na nich, jak na ludzi z innej planety. Europa - to byl daleki, nierealny punkt w galaktyce, ktorego istnienie mozna bylo udowodnic tylko droga skomplikowanych dedukcji. Wieczorem odlatywali, ociezale maszyny wlokly sie pasem startowym, z trudem nabieraly wysokosci i ginely wsrod gwiazd. Koczownicze miasto, bez dachow i scian, miasto uchodzcow rozlozone wokol lotniska, stopniowo znikalo z ziemi. W tym samym czasie miasto drewniane opuscilo Luande i czekalo w porcie na daleka podroz. Z tylu miast, ktore lezaly nad zatoka, pozostala tylko kamienna Luanda, coraz bardziej bezludna i niepotrzebna. Byl to poczatek pazdziernika. Miasto pustoszalo z kazdym dniem. Od rana walesalem sie po ulicach, bez celu, bez sensu, dopoki miazdzacy upal nie zagnal mnie z powrotem do hotelu. W poludnie slonce walilo sie na glowe, robilo sie tak duszno i goraco, ze nie bylo czym oddychac. Zaczynalo sie lato, otwieraly sie bramy tropikalnego piekla. Brakowalo wody, bo stacja pomp znajdowala sie na linii frontu i po kazdej naprawie byla znowu niszczona w czasie walk. Chodzilem brudny, tak chcialo mi sie pic, ze dostawalem goraczki, widzialem ruchome, pomaranczowe plamy. Coraz wiecej kupcow zamykalo sklepy, czarni chlopcy bebnili kijami po spuszczonych, blaszanych zaluzjach. Restauracje i kawiarnie byly juz nieczynne, krzesla, stoliki i wyblakle parasole walaly sie po chodnikach, a potem zniknely w afrykanskich slumsach. Czasem jakis samochod przejechal pusta ulica przy czerwonych swiatlach, ktore nadal zmienialy sie automatycznie, nie wiadomo dla kogo. W tym czasie ktos przyniosl do hotelu wiadomosc, ze wyjechali wszyscy policjanci! Luanda, jedyne miasto na swiecie, nie miala teraz policji. Kazdy, kto znajdzie sie w takiej sytuacji, doznaje dziwnego uczucia. Z jednej strony jest mu lekko i przestronnie, z drugiej - odczuwa pewien niepokoj. Resztka bialych, ktora tu jeszcze blakala sie, przyjela te wiadomosc ze zgroza. Rozeszla sie plotka, ze czarne dzielnice runa na kamienne miasto. Wszyscy wiedzieli, ze czarni mieszkaja w najokropniejszych warunkach, w najgorszych slumsach, jakie mozna zobaczyc w calej Afryce, w glinianych lepiankach, ktore zalegaly okalajace Luande pustynie, jak usypiska lichych, potluczo- nych czerepow. I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkla i betonu, bylo puste i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposob uporzadkowany, rodzinami, i zajeli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerazonych Portugalczykow, ktorzy podawali sie za znawcow tubylczej mentalnosci, czarni wtargna ogarnieci szalem zniszczenia i nienawisci, spici, odurzeni tajemnymi ziolami, zadni krwi i zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycienczeni, o starganych nerwach, bezbronni i osaczeni, snuja w rozmowach najbardziej apokaliptyczne wizje. Wszyscy zgina i to smiercia najbardziej odrazajaca- zadzgani na ulicy, posiekani maczetami na progach domow. Bardziej przytomni proponuja rozne warianty samoobrony. Jedni - zeby wygaszac wszystkie swiatla i czuwac w zaciemnionym miescie, inni - przeciwnie, zeby zapalac swiatlo nawet w opuszczonych domach, bo tylko mnogoscia liczby, zmasowana iloscia bedzie mozna odstraszyc czarnych. Jak zwykle zadna racja nie zwycieza i noca miasto wyglada jak podziurawiona kurtyna: tu przeswituje jakis fragment oswietlonej sceny, a naokolo nie widac nic i znowu widac fragment, a reszta zaslonieta. Dona Cartagina, ktora raczej z nawyku niz z potrzeby sprzata opuszczone pokoje na moim pietrze (na ktorym mieszkam teraz sam), raz po raz przerywa zamiatanie i nasluchuje, czy od strony afrykanskich dzielnic nie nadciaga zlowieszczy pomruk tlumu, zapowiedz naszego konca. Nieruchomieje tak, jak wiejskie kobiety, kiedy nasluchuja, czy za moment nie rozlegnie sie grzmot. Potem zegna sie uroczystym krzyzem i sprzata dalej. Wyjechali wszyscy strazacy! Juz nikt nie ocali miasta przed pozarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, zeby strazacy uciekli z posterunku, ale mogli przekonac sie o tym odwiedzajac centralna remize przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy byly otwarte na osciez. W glebi staly wielkie wozy w czerwieni i zlocie, pietrzyly sie drabiny i pompy. Na polkach lezaly strazackie helmy. Nie bylo zywej duszy. Oczywiscie FNLA dowie sie o tym fakcie i wystarczy, zeby zamiast ulotek zrzucili jutro jedna bombe. Cala Luanda splonie jak zapalka. Deszcze ustaly, miasto bylo nagrzane sloncem i suche jak wior. Zeby tylko nie bylo spiecia lub jakis pijak nie zaproszyl ognia. Pozniej zolnierze uruchomili jeden z tych wozow i uzywali go do wozenia wody na front. Poniewaz byl widoczny z daleka, zostal trafiony, zwalil sie do rowu i tam pozostal. Wyjechali wszyscy smieciarze! Z poczatku nikt nie zwrocil na to uwagi. Miasto bylo brudne i zapuszczone, wiec ludzie sadzili, ze smieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazalo sie, ze wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skad, zaczely gromadzic sie smieci. Przeciez zostala tylko garstka mieszkancow, ktorzy w dodatku zyli w takiej apatii i bezwladzie, ze nie sposob posadzic ich o wznoszenie smiecianych gor. A jednak takie gory zaczely powstawac na ulicach opuszczonego miasta. Pojawily sie na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na wymarlych targowiskach. Przez niektore ulice przechodzilo sie z wielkim trudem i obrzydzeniem. W tym klimacie nadmiar slonca i wilgoci przyspiesza i poteguje rozklad, gnicie i fermentacje. Cale miasto zaczelo cuchnac, kto wchodzil z ulicy do hotelu, tez przez dlugi czas cuchnal, inni rozmawiali z nim na odleglosc. W ogole ludzie odsuneli sie od siebie, mimo ze w sytuacji, na jaka bylismy skazani, powinno byc odwrotnie. Dona Cartagina zamykala wszystkie okna, bo zgnilym powietrzem, jakie dochodzilo z zewnatrz, nie mozna bylo oddychac. Zaczely zdychac koty. Musialy zatruc sie jakims scierwem, zbiorowo, bo pewnego ranka wszedzie lezaly martwe koty. Po dwoch dniach obrzmialy i zrobi- ly sie pekate jak prosiaki. Klebily sie nad nimi czarne muchy. Smierdzialo nie do wytrzymania, chodzilem po miescie zatykajac chustka nos, oblany potem. Dona Cartagina wznosila modly antyepidemiczne. Nie bylo lekarzy, nie pracowal zaden szpital ani apteka. Smieci rosly, mnozyly sie, jakby kipialo jakies monstrualne, wstretne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujace, zabojcze drozdze. Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy, kamienne miasto stracilo swoja racje istnienia, swoj sens. Bylo jak suchy szkielet polerowany wiatrem, martwa kosc wystajaca z ziemi ku sloncu. Przy zyciu trzymaly sie jeszcze psy., Byly to psy domowe, porzucone przez uciekajacych w poplochu wlascicieli. Widzialo sie bezpanskie psy wszystkich najdrozszych ras - boksery, buldogi, charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a takze dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zblakane, chodzily wielkim stadem w poszukiwaniu zarcia. Dokad bylo wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia czereda zbierala sie kazdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie wartownicy karmili ja konserwami z zolnierskich racji paktu polnocno-atlantyc-kiego. Widok byl taki, jakby sie ogladalo swiatowa wystawe rasowych psow. Potem nakarmione, zadowolone stado przenosilo sie na miekka, soczysta trawe porastajaca ocieniony skwer przed Palacem Rzadu. Zaczynala sie nieprawdopodobna, zbiorowa orgia seksualna, roz-namietnione i niestrudzone szalenstwo, gonitwy i kotlowanina do stanu zupelnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu wiele rubasznej uciechy. Po wyjsciu wojska psy zaczely glodowac i chudnac. Jakis czas snuly sie po miescie bezladna zgraja, poszukujac daremnie pozywienia. Pewnego dnia zniknely. Mysle, ze sladem ludzi opuscily Luande, poniewaz pozniej nigdy nie natrafilem na zdechlego psa, a tych, ktore przychodzily pod sztab generalny, a potem baraszkowaly przed Palacem Rzadu, byly setki. Mozna przyjac, ze z gromady wylonil sie energiczny przywodca, ktory wyprowadzil psie stado z umierajacego miasta. Jezeli psy poszly na polnoc, trafily do FNLA. Jezeli na poludnie - trafily do UNITA. Natomiast jesli udaly sie na wschod, w strone Dalatando i Saurimo, mogly dojsc do Zambii, nastepnie do Mozambiku a nawet do Tanzanii. Byc moze wedruja one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w ktorym sa teraz kraju. Po wyjsciu gromady psow miasto zapadlo w ostateczna dretwote. Postanowilem wiec wyjechac na front. Sceny frontowe Comandante Ndozi stoi w cieniu rozlozystego man-gowca. Ociera spocona twarz. Wygrac bitwe to jest rowniez wysilek fizyczny. To jest tak, jak wyrabac las. Grupie zolnierzy rozkazuje zakopac poleglych. Swoi i tamci moga byc pochowani razem - po smierci nic nie ma znaczenia. Poza tym nasze przyslowie mowi: wrogowie na ziemi, bracia w niebie. Pyta, czy samochod odwiozl rannych do Luandy. Nie odwiozl, bo kierowca czeka na transport benzyny. Ranni leza na ciezarowce, jecza i wolaja pomocy. Na froncie nie ma zadnego lekarza. Jezeli nie dowioza benzyny, polowa rannych umrze z uplywu krwi. Potem wysyla gonca w tym kierunku, skad dobiega odglos strzelaniny: niech sprawdzi, czy jest to utarczka z cofajacym sie przeciwnikiem, czy tez chlopcy strzelaja na wiwat swietujac zwyciestwo. Ma wrazenie, ze traca bezmyslnie amunicje, ktorej i tak brakuje. Jutro nieprzyjaciel uderzy i oddamy miasto, bo nie bedzie czym sie bronic.Mowi, ze ma wieczne klopoty z amunicja. Wieczne -to zostalo powiedziane z przesada. Jestesmy na poczatku wojny i jego oddzial istnieje dopiero od miesiaca. Ndozi ma za soba lata partyzantki, ale wojsko, ktorym dowodzi, jest nowe, jest nieopierzone. Swiezy zolnierz boi sie wszystkiego. Przywieziony na front mysli, ze z kazdej strony spoglada na niego smierc. Ze kazdy strzal jest w niego wymierzony. Nie umie ocenic odleglosci ani kierunku ognia. Wiec strzela, gdzie popadnie, byle duzo, byle bez przerwy. Jemu nie chodzi o to, zeby razic przeciwnika, jemu chodzi o to, zeby zabic wlasny strach. Zeby ogluszyc lek, ktory paralizuje czlowieka i nie pozwala mu myslec. To znaczy, nie pozwala mu myslec o tym, co dzieje sie dookola, o tym, jak wygrac bitwe, w ktorej walczy jego oddzial, bo on w tym czasie ma wazniejsza bitwe do wygrania - on musi wygrac wojne z wlasnym strachem. Dzisiaj w czasie natarcia podbieglem do jednego, ktory stal z bazuka i walil w niebo. Nie mierz w gore, krzycze, mierz przed siebie, w te palmy, oni tam sa. Ale widze, ze on ma szara twarz, ze ani mu w glowie szukac przeciwnika, ze nic do niego nie dociera, bo on teraz toczy boj ze swoim wrogiem, ktory siedzi nie miedzy palmami, ale w tym chlopaku, w nim samym. On strzelal, bo chcial sie oszolomic, chcial sie odurzyc i w takim zamroczeniu przetrwac atak strachu. Magazynierzy wolaja- gdzie podzieliscie amunicje? Odpowiadam, ze zostala wystrzelana. Ilu zabiliscie ludzi? Zabilismy dwoch. Pol tony nabojow i tylko dwoch zabitych? A nam nie trzeba bylo zabijac wiecej. Mysmy mieli zajac miasto i to zostalo wykonane. Zaden z kwatermistrzow nie przyjedzie na front zobaczyc, jak walczy swiezy zolnierz, ktory nie zna wojny. Noca oddzial podchodzi blisko miejsca, gdzie jest przeciwnik. Tuz przed switem otwieramy ogien. Zolnierz niedoswiadczony mysli, ze teraz najwazniejsza rzecza jest zrobic duzo halasu. Strzela jak opetany, na slepo, bo chodzi tylko o huk, chodzi o zakomunikowanie wrogowi, jaka nadciaga sila. Jest to forma ostrzezenia, sposob wywolania w nieprzyjacielu strachu, ktory bylby wiekszy niz nasz wlasny. I jest w takim dzialaniu jakas racja. Bo nasz przeciwnik jest tez nie obyty z wojna, nie obyty z ogniem i, zaskoczony gwaltowna strzelanina, cofa sie i ucieka. W pierwszych dniach wojny potyczki ograniczaly sie do takiej wlasnie licytacji ognia. Rzadko dochodzilo do bezposredniej walki. Kiedys mialem taka historie, ze moi ludzie na poczatku wystrzelali cala amunicje i potem nie mozna bylo pojsc do natarcia, bo nie bylo z czym. Wyslalem zwiadowce do miasteczka, ktore mielismy wtedy atakowac. Wrocil i powiedzial, ze nie ma tam zywego ducha. Przeciwnik uciekl i kiedy wchodzilismy do tej miejscowosci, w moim oddziale nikt nie mial jednego naboju w magazynku. Mysmy tej wojny nie chcieli. Ale Holden Roberto uderzyl z polnocy, a Jonas Savimbi - z poludnia. To jest kraj, w ktorym wojna trwa od pieciuset lat, odkad przyszli tutaj Portugalczycy. Potrzebowali niewolnikow na handel, na eksport do Brazylii, na Karaiby, w ogole za ocean. Z calej Afryki Angola dostarczyla tamtemu kontynentowi najwiekszej ilosci niewolnikow. Dlatego nasz kraj nazywaja czarna matka nowego swiata. Polowa chlopow brazylijskich, kubanskich, dominikanskich ma za swoich przodkow ludzi z Angoli. To byl kiedys kraj ludny, zasiedlony, a potem zrobil sie pusty, jakby tedy przeszla zaraza. Angola jest pusta do dzisiaj. Setki kilometrow i ani jednego czlowieka, jak na Saharze. Wojny niewolnicze trwaly trzysta lat albo dluzej. Nasi wodzowie robili dobry interes. Silne plemiona napadaly na slabsze, brali jencow i odstawiali ich na targ. Czasem musieli tak robic, bo to byla forma placenia Portugalczykom podatkow. Cene niewolnika ustalalo sie wedlug jakosci uzebienia. Ludzie wyrywali sobie zeby albo pilowali je kamieniami, zeby miec niska wartosc rynkowa. Tyle meki, zeby byc wolnym. Z pokolenia na pokolenie plemiona zyly w strachu jedno przed drugim, zyly w nienawisci. Wyprawy wojenne przypadaly na sucha pore, bo wtedy mozna latwo sie poruszac. Kiedy konczyly sie deszcze, wszyscy wiedzieli, ze zaczyna sie czas niedoli, czas polowania na ludzi. W porze deszczowej, kiedy kraj tonal w wodzie i blocie, zawieszano bron. Ale wodzowe obmyslali juz nowa wojne, szykowali nowe wyprawy. O tym wszystkim ludzie pamietaja do dzis, bo w naszym mysleniu przeszlosc zajmuje wiecej miejsca niz przyszlosc. Zaczynalem walke dziesiec lat temu, w oddziale co-mandante Batalha. To bylo we wschodniej Angoli. Musielismy uczyc sie jezykow tamtych plemion i postepowac wedlug ich obyczajow. To bylo warunkiem przezycia - inaczej traktowaliby nas jako obcych, ktorzy naszli ich ziemie. A przeciez wszyscy bylismy Angolanczyka-mi. Ale oni nie wiedza, ze ten kraj nazywa sie Angola. Dla nich ziemia konczy sie tam, gdzie lezy ostatnia wioska, w ktorej ludzie mowia zrozumialym dla nich jezykiem. I to jest granica ich swiata. A co lezy za ta granica, pytalismy. Za granica zaczyna sie inna planeta zamieszkana przez Nganguela, to znaczy przez nie-lu-dzi. Tych Nganguela nalezy sie wystrzegac, bo sa ich wielkie ilosci i uzywaja jezyka, ktorego nie mozna pojac i ktory im sluzy do ukrywania zlych zamiarow. Wszyscy nasi wrogowie zywia sie ciemnota ludu i duzo placa, zeby wojna plemion trwala bez konca. Przekupili Holdena Roberto, zeby z Bakongow stworzyl FNLA. Przekupili Savimbiego, zeby z Ovimbundu stworzyl UNITA. Mamy sto plemion i musimy zbudowac z nich jeden narod. Ile to potrwa? Nikt nie wie. Musimy oduczyc ludzi nienawisci. Musimy wprowadzic zwyczaj podawania reki. To jest kraj nieszczesliwy, tak jak sa nieszczesliwi ludzie, ktorym zycie nie chce sie ulozyc. Przez ostatnie dwiescie lat Portugalczycy ciagle organizowali zbrojne ekspedycje, zeby podbic cala Angole. Nie bylo pokoju. Pietnascie lat prowadzilismy wojne partyzancka. Zaden kraj Afryki nie mial takiej dlugiej wojny. Zaden nie byl tak zniszczony. Nas, partyzantow, nigdy nie bylo wielu. Potem czesc wyginela, inni odeszli do sztabu albo do rzadu. Ze starej kadry zostala na froncie garstka. Jestesmy rozproszeni po calym kraju. Brakuje ludzi. Wojsko, ktore mam ze soba, to chlopcy wzieci z ulicy prosto na front. Powinni byc w szkole, ale szkoly zamknelismy, zeby miec armie, gdyz musimy sie bronic. Ta wojna zostala nam narzucona, bo jestesmy bogatym krajem zamieszkanym przez piec milionow biednych ludzi, ciemnych analfabetow, ktorzy nie potrafia obsluzyc dziala bezodrzutowego 86 mm. Oni mysla, ze wystarczy dwadziescia wozow pancernych, zeby dalej miec nasza nafte i diamenty i zeby zapedzic nas z powrotem na swoje miejsce. Nie dali nam czasu na nic, mamy swieze wojsko, ktore musi dorosnac do wojny. Mnie jest szkoda tych chlopcow, bo oni powinni dorastac do czytania i pisania, do budowania miast i leczenia ludzi. A musza dorastac do zabijania. Musza dorosnac do tego, zeby po naszej stronie bylo coraz mniej slepej strzelaniny, a po tamtej - coraz wiecej smierci. Jakie mamy inne wyjscie w tej wojnie, ktorej nie chcielismy? Jestesmy w Caxito, szescdziesiat kilometrow na polnoc od Luandy. Dzis rano zadzwonil comandante Ju-Ju i powiedzial, ze o swicie byla bitwa o Caxito, ze oddzial comandante Ndozi odbil miasteczko z rak FNLA i ze zaraz bedzie tam mozna pojechac. Ju-Ju jest komisarzem politycznym sztabu generalnego armii MPLA i codziennie o osmej wieczorem odczytuje przez radio komunikat o sytuacji na frontach wojny angolanskiej. Komunikaty te maja brzmienie patetyczne, poniewaz w ich pisanie Ju-Ju wklada cale serce i wszystkie uczucia. Jednego dnia oplakujemy smierc nieodzalowanego comandante Cow-Boya, ktory polegl w ataku na miasto Ngavi. Nie- ustraszony bohater walczyl na stojaco i jeszcze ciezko ranny zadal smierc trzem bestialskim agresorom. Nastepnego dnia swietujemy zwyciestwo pod Folgares, gdzie nasze okryte chwala wojska zadaly druzgocace ciosy bandom sprzedajnych najemnikow. Innym razem dowiadujemy sie, ze cala Afryka wstrzymala oddech sledzac losy heroicznego garnizonu w Luso, ktory otoczony przez niezliczone hordy nieprzyjacielskie postanowil nie oddac ani skrawka ziemi. Nasz duch nigdy nie slabnie, nasza wola walki jest niezlomna jak stal, nie znamy leku, nie boimy sie smierci i giniemy na oczach swiata, ktory patrzy na nas z podziwem. Jezeli sytuacja jest pomyslna, komunikaty Ju-Ju sa krotkie i spokojne. Fakty mowia same za siebie, do dobrych rzeczy nie trzeba przekonywac. Jezeli jednak zaczyna sie cos psuc, jezeli zaczyna byc zle, komunikaty staja sie rozwlekle i zawile, pojawia sie w nich mnostwo przymiotnikow, mnoza sie pochwaly pod wlasnym adresem i epitety osmieszajace przeciwnika. Ide ulicami Luandy i przez otwarte okna dobiega mnie glos Ju-Ju. Na te odleglosc nie slysze slow, ale poniewaz mowi on tylko przez chwile, wiem, ze jest dobrze, ze przetrwaja, ze cos zdobyli. A wczoraj przewedrowalem polowe miasta i Ju-Ju mowil i mowil. Cos widocznie rwalo sie na froncie. Opadlo mnie tysiac watpliwosci, czy zdolaja sie utrzymac, czy wygraja. Ju-Ju jest bialym Angolanczykiem, to znaczy jego rodzice pochodza z Portugalii, ale on juz urodzil sie w Angoli, ktora jest jego ojczyzna. W MPLA jest takich setki. Walcza na froncie lub pracuja w sztabie albo w administracji. Wszyscy nosza brody. Jest ona tutaj znakiem tozsamosci: bialy z brodato czlowiek stad, nikt nie pyta go o dokumenty, nikt nie zatrzyma do wyjasnienia. Czarny mowi do niego - camarada i traktuje z szacunkiem, bo jesli on bialy brodacz, to na pewno musi miec funkcje, to dowodca oddzialu albo i wyzej. Ju-Ju ma brode jak bizantyjski patriarcha: rozrosnieta do ramion, imponujaca. Ta broda jest w calej jego postaci najbardziej uderzajaca, bo on sam jest drobny, szczuply i przygarbiony, nosi duze okulary i przypomina asystenta z katedry papirologii na jednym ze starych uniwersytetow europejskich. W czasie zdobywania Caxito oddzial comandante Ndozi wzial do niewoli stu dwudziestu jencow FNLA, z ktorymi Ju-Ju przeprowadza teraz wywiady. Sa wzywani kolejno pod wielki kasztan, gdzie na skrzynce od amunicji (granaty, produkcja francuska, zdobycz na nieprzyjacielu) siedzi komisarz polityczny. Ju-Ju, czlowiek z natury niesmialy, rozmawia z kazdym jencem uprzejmie, nawet jakby przepraszajaco, a po rozmowie udziela mu pouczajacej lekcji w nadziei, ze naprowadzi go na sluszna droge zycia i walki. Zaczyna od wywolania w badanym uczucia wstydu i winy. -Czy nie wstyd wam - pyta komisarz polityczny - ze walczycie w FNLA jako agent imperializmu? Ponury, tepy Bakongo o skorze tak czarnej, ze az wpada w fiolet, i o gebie tak strasznej, ze az ciarki chodza po plecach, milczy i patrzy w ziemie. Poprawia na glowie zakrwawiona szmate, bo kula oberwala mu ucho. Wzdycha i zbiera mu sie na placz, ale dalej milczy. Ju-Ju nalega, zacheca do mowienia, nawet podsuwa mu papierosa, choc papierosy sa w Angoli bezcennym skarbem, za paczke papierosow, nawet za pol paczki, mozna uratowac zycie. W koncu jeniec opowiada, ze w Kinszasie robia lapanki na Bakongow z Angoli i wcielaja ich do FNLA.Te lapanki robi wojsko Mobutu. Kto ma franki, moze sie wykupic, ale on nie mial frankow, bo byl bezrobotny, wiec go zlapali i wcielili. W FNLA bylo dobrze, bo dawali jesc. Daja maniok i baranine. W sobote dajapiwo. Jezeli wygraja walke, dostajapieniadze. Ale on nie byl w takiej walce, zeby potem placili. Niczego nie ukradl, bo od granicy Zairu do Caxito wszystko juz zrabowane i puste. Holdena Roberto nie widzial. Czytac i pisac nie umie. Dzis rano byli otoczeni, wiec poddali sie i teraz tu sa. Nikogo nie zabil. Ju-Ju kaze wprowadzic nastepnego. Bakongo, z czolem zarosnietym do brwi, slania sie ze strachu. Komisarz pyta, czy mu nie wstyd itd., a potem pyta, gdzie sa w poblizu wojska FNLA. Tamten nie wie. Bylo takie zamieszanie, ze nie wie, kto dostal sie do niewoli, a kto uciekl. Jeden najemnik wolal do niego - tedy, tedy, i on posluchal, i pobiegl, i wpadl prosto w rece MPLA, a najemnik polecial w odwrotna strone i uciekl. Z tych, co sa razem z nim w niewoli, nie zna nikogo. Jego i czterech innych wyslali z Ambriz, zeby szli do Caxito. Nie mieli co jesc i pic, bo na tej drodze nic nie ma. Trzech umarlo z wycienczenia. Jeden zniknal w nocy. Zostal sam. Doszedl do Caxito wczoraj wieczorem. Chce pic. On mysli, ze jesli w okolicy sa ludzie z FNLA, to oni poddadza sie jutro sami, bo tu nigdzie w poblizu nie ma wody, tylko w Caxito. Wytrzymaja noc i moze do poludnia, a potem przyjda, bo inaczej umra z pragnienia. Nastepny jeniec wyglada na dwanascie lat. Mowi. ze ma szesnascie. On wie, ze to wstyd walczyc w FNLA, ale jemu powiedzieli, ze jak pojdzie na front, to potem posla go do szkoly. On chce skonczyc szkole, bo on chce malowac. Jezeli dostanie papier i olowek, zaraz moze cos narysowac. Moze zrobic portret. Gdyby mial tu farby, zrobilby obraz. Umie tez rzezbic, chcialby pokazac swoje rzezby, ktore zostaly w Carmonie. On w to wklada swoje zycie i chcialby sie uczyc, i powiedzieli mu, ze bedzie sie uczyc, jezeli najpierw pojdzie na front. On wie, to tak wychodzi, ze aby malowac, musi najpierw zabijac ludzi, ale on nikogo nie zabil. Bylo juz ciemno, kiedy wyszedlem na rynek. Naokolo puste domy, bez swiatel, szyby wybite, sklepy rozwalone. Blisko studni jakies psy. Krowa niczyja z pyskiem przy trawniku. Front. Wokolo ciemna sciana buszu, a w buszu moze ci zolnierze z FNLA, ktorzy dlugo nie wytrzymajabez wody i jutro poddadza sie, zeby nie umrzec z pragnienia. Wymarle miasteczko, przejmujaca pustka i noc. Tylko w jednym miejscu, na drugim koncu rynku glosy, rozmowy, nawet smiech. To tam. gdzie jest maly, otoczony betonowa bal ustrada skwer, z kepa drzew posrodku. Poszedlem w strone skweru potykajac sie o kamienie, o luski artyleryjskie, o porzucony rower. Po wewnetrznej stronie balustrady stali jency z FNLA, tych stu dwudziestu wzietych rano do niewoli w czasie bitwy o Caxito. Po stronie zewnetrznej, od ulicy i rynku, stali wartownicy z MPLA. Bylo ich kilkunastu. Jency i wartownicy prowadzili ozywiona rozmowe: spierali sie o wynik wczorajszego meczu. Wczoraj, w niedziele, na stadionie w Luandzie Benfica pokonala Ferroviario 2:1. Druzyna Ferroviario, ktora od dwoch lat nie odniosla porazki, zeszla z boiska wygwizdana przez wlasnych kibicow. Druzyna przegrala, poniewaz jej czolowy napastnik, krol strzelcow - Chico Gordo, opuscil klub i gra teraz w Portugalii, w Sporting de Braga. Mogli wygrac. Nie mogli wygrac. CotamChicoGordo! Norberto nie jest gorszy, a jednak przegrali! Norberto!? Norberto nie dorasta mu do piat. Chlopcy dyskutuja, kloca sie podzieleni na dwa obozy, skacza sobie do oczu. Tyle ze linia podzialu nie przebiega wzdluz betonowej balustrady. Ferroviario ma kibicow wsrod jencow i straznikow. A w drugim obozie. w obozie kibicow Benfica, ktory teraz swietuje swoj wspanialy triumf, satez razem i jency, i straznicy. Jest to dyskusja zarliwa, pelna mlodzienczej pasji, taka sama, jaka obserwujemy na calym swiecie wsrod chlopcow opuszczajacych stadion po wielkim meczu. W takiej dyskusji zapomina sie o wszystkim. I to dobrze, ze mozna zapomniec o wszystkim. Ze mozna zapomniec o tej bitwie, po ktorej ubylo nas kilku, po jednej i po drugiej stronie betonowej balustrady. O lapankach, ktore robia zolnierze Mobutu. I o tym, ze musimy dorastac do wojny, zeby bylo coraz mniej slepej strzelaniny i coraz wiecej smierci. Od dawna robie wyprawy do sztabu generalnego, zeby zdobyc przepustke na front poludniowy. Bez przepustki nie mozna poruszac sie po kraju, bo przy drogach czuwaja posterunki i sprawdzaja podroznym dokumenty. Najczesciej posterunek stoi przed wjazdem do miasteczka, a drugi przy wyjezdzie, ale rowniezjadac przez wies mozna napotkac posterunek wystawiony przez czujnych i zapobiegliwych chlopow, a czasem w najszczerszym polu lub w najbardziej zapuszczonym buszu potrafi zjawic sie posterunek samorzutnie powolany przez koczownikow wypasajacych w okolicy swoje stada. Przy waznych szlakach, tam gdzie stoja posterunki wysokiej rangi, szosa zamknieta jest kolorowym, z daleka widocznym szlabanem. Ale poniewaz rzadzi improwizacja i brakuje materialow, inni radza sobie jak moga. Niektorzy przeciagaja druty na wysokosci szyby samochodowej, a jesli nie ma drutu -kawalek sizalowej liny. Zastawiaja droge pustymi beczkami po benzynie lub wznosza przeszkode z kamieni i wulkanicznych glazow. Wysypuja na asfalt szklo i gwozdzie. Klada galezie suchej, kolczastej tarniny. Barykaduja przejazd wiazkami stapelii albo pniem cykasy. Najbardziej pomyslowi okazali sie ludzie z posterunku w Mulondo. Z przydroznego zajazdu, ktory porzucil Portugalczyk, wywlekli na srodek szosy pietrowy kredens, zbudowany w formie gigantycznego tryptyku, z wmontowanym w czesci glownej ruchomym, krysztalowym lustrem. Manipulujac tym lustrem tak, zeby odbijalo promienie slonca, oslepiali kierowcow, ktorzy nie mogac jechac dalej zatrzymywali sie w znacznej odleglosci i szli piechota do posterunku, aby wyjasniac, kim sa i dokad jada. Trzeba nauczyc sie wspolzyc z posterunkami i przestrzegac obyczajow, jezeli chce sie podrozowac bez przeszkod i dojechac zywym do celu. Losy naszej wyprawy, a nawet nasze zycie, znajduja sie w rekach posterunkowych, o tym nalezy pamietac. Sa to ludzie roznej profesji i wieku. Zolnierze ze sluzby tylow, domorosla milicja, chlopcy ogarnieci pasja wojenna, a czesto po prostu dzieci. Uzbrojenie przerozne: rozpylacze, stare karabiny, maczety, noze i palki. Ubior tez dowolny, bo trudno o mundury. Czasem wojskowa bluza, ale zwykle kolorowa koszula, czasem helm, ale czesto damski kapelusz, czasem masywne buty, ale z reguly trampki lub na bosaka. Jest to uboga wojna, przyodziana w tani, perka-likowy stroj. Kazde spotkanie z posterunkiem sklada sie z: a - cze- sci wyjasniajacej, b - pertraktacji, c - rozmowy towarzyskiej. Do posterunku nalezy dojezdzac powoli i zatrzymac sie w przyzwoitej odleglosci. Wszelkie gwaltowne hamowanie i pisk opon sa bardzo zlym wstepem, posterunkowi nie lubia takich popisow. Nastepnie wysiadamy z samochodu i zblizamy sie do miejsca, w ktorym droge zamyka szlaban, beczka po benzynie, sterta kamieni, pien drzewa lub kredens. Jezeli jest to strefa przyfrontowa, nogi uginaja nam sie ze strachu, a serce skacze do gardla. Bo nie wiemy, czyj jest ten posterunek: MPLA, FNLA czy UNITA? Swieci slonce i jest goraco. Rozpalone do bialosci powietrze wibruje nad szosa, jakby przez droge przewalala sie sniezna zamiec. Ale panuje cisza, otacza nas swiat nieruchomy, ktory wstrzymal oddech. My tez, mimowolnie, wstrzymujemy oddech. Zatrzymujemy sie i czekamy. Nie widac nikogo. Ale posterunkowi sa. Ukryci w krzakach albo w przydroznym szalasie obserwujanas uwaznie. Jestesmy wystawieni na ich spojrzenia i - nie daj Boze - na strzal. W takiej chwili nie wolno okazac ani zdenerwowania, ani pospiechu, bo to skonczy sie zle. Przeciwnie, zachowujemy sie zwyczajnie, poprawnie, luzno, nic innego nie robimy - czekamy. Nie nalezy tez wpadac w druga skrajnosc i maskowac leku sztuczna swoboda, dowcipkowac, brylowac, wolac hop! hop! czy manifestowac przesadna pewnosc siebie. Posterunkowi mogliby uznac, ze traktujemy ich lekcewazaco i skutek bylby dla nas fatalny. Nie lubia oni takze, jezeli podrozni rozgladaja sie dookola, wkladaja rece do kieszeni, ziewaja. wala sie w cien pobliskich drzew lub - co jest w ogole przestepstwem - sami zabieraja sie do odsuwania przeszkody na drodze. Po zakonczeniu obserwacji ludzie z posterunku opuszczaja swoje kryjowki i ida w nasza strone powol- nym, leniwym krokiem, jednakze czujni i z bronia w pogotowiu. Zblizaja sie i zatrzymuja na bezpieczna odleglosc. Przyjezdni stoja w miejscu. Pamietajmy, ze swieci slonce i jest goraco. Teraz nastepuje najbardziej dramatyczny moment spotkania - wzajemne badanie. Zeby zrozumiec sens tej sceny, musimy pamietac, ze walczace ze soba armie sa ubrane jednakowo (czy -jednakowo - nie ubrane), i ze duze obszary kraju sa ziemia niczyja, na ktora zapuszczaja sie to jedni, to drudzy, przyjaciele i wrogowie, i stawiaja swoje posterunki. Dlatego z poczatku niewierny, kim sa ci, ktorzy wyszli do nas z kryjowek i co z nami zrobia. Oni tez nic o nas nie wiedza. Teraz musimy zebrac w sobie cala odwage, zeby powiedziec jedno slowo, ktore zdecyduje o naszym zyciu lub smierci: -Camarada! Jezeli posterunkowi sa ludzmi Agostinho Neto, ktorzy pozdrawiaja sie slowem - camarada, bedziemy zyc. Ale jesli okaza sie ludzmi Holdena Roberto lub Jonasa Savimbi, ktorzy wolaja na siebie - irmao (bracie), dotarlismy do kresu naszej ziemskiej egzystencji. Za chwile zapedza nas do roboty: bedziemy kopac wlasny grob. Przy starych, osiadlych posterunkach powstaja male cmentarze tych, ktorzy nie mieli szczescia pozdrowic posterunkowych wlasciwym slowem. Ale, powiedzmy, tym razem los okazal sie dla nas laskawy. Odezwalismy sie glosem stlumionym i zachryplym ze strachu - camarada! Slowo to zostalo powiedziane tak, zeby jakis dzwiek dotarl do ludzi z posterunku, ale zeby nie zabrzmial on zbyt wyraznie, zbyt doslownie i nieodwolalnie, a wiec zeby zabelkotanie nasze, w ktorym ostroznie przemycilismy okruchy dzwiekowe slowa -camarada, pozostawilo jakas furtke, jakas szanse od- wrotu, wycofania sie w slowo irmao i zeby niefortunne pomieszanie slow mozna bylo zwalic na ten piekielny upal, ktory otepia umysl i pcha go w nonsensy, na zmeczenie podroza i zdenerwowanie zrozumiale u kazdego, kto znalazl sie na froncie. Jest to bardzo delikatna gra, wymagajaca zrecznosci, wyczucia i sluchu. Wszelka latwizna, wszelkie szycie gruba nicia od razu wyjdzie na wierzch. Nie mozna, na przyklad, krzyknac za jednym zamachem-camarada! irmao!, bobedziemy-i slusznie - uznani przez posterunkowych za wygodnych oportunistow, ktorzy w sytuacjach frontowych sa tepieni na calym swiecie. Wzbudzimy podejrzliwosc i zostaniemy zatrzymani do wyjasnienia. Wiec odezwalismy sie - camarada! - i oto twarze ludzi z posterunku rozjasniaja sie. Teraz oni odpowiadaja - camarada! Wszyscy zaczynajapowtarzac - camarada! camarada! - swobodnie i pelnym glosem, nieskonczona ilosc razy, slowo to krazy miedzy nami i posterunkowymi, jak stado golebi. Euforia, jaka opanowala nas na mysl, ze bedziemy zyc, trwa jednak krotko. Bedziemy zyc, ale czy pojedziemy dalej, nie jest to jeszcze wiadome. Przystepujemy wiec do pierwszej, wyjasniajacej czesci spotkania. Mowimy, kim jestesmy, skad jedziemy i dokad. W tym wlasnie miejscu prezentujemy nasza przepustke. Pojawia sie trudnosci, jezeli posterunek nie potrafi czytac, co jest problemem nagminnym w wypadku posterunkow chlopskich i koczowniczych. Lepiej zorganizowane posterunki zatrudniajaw tym celu dzieci. Dzieci umieja czytac czesciej niz dorosli, bo szkoly zaczeli tu rozwijac dopiero w ostatnich latach. Tresc przepustki sztabu generalnego jest zwykle ciepla i serdeczna. Mowi ona, ze camarada Ricardo Kapuchinsky jest naszym przyjacielem, czlowiekiem dobrej woli, godnym zaufania i dlatego prosi sie wszystkich camaradas na froncie i na tylach, aby okazywali mu goscinnosc i pomoc. Mimo tak pozytywnej opinii ludzie z posterunku zwykle zaczynaja od tego, ze nie chca puscic dalej i kaza zawracac. To zrozumiale. Prawda, ze autorytet Luandy jest wielki, ale przeciez posterunek to tez wladza, a istota wladzy polega na tym, ze musi ona manifestowac swoja sile. Nie tracmy jednak nadziei i nie upadajmy na duchu! Siegnijmy po bron perswazji. Tysiac argumentow przemawia na nasza korzysc. Dokumenty mamy w porzadku: jest pismo, pieczatka i podpis. Znamy osobiscie prezydenta Agostinho Neto. Znamy dowodce frontu. Piszemy, slawimy na caly swiat Angole, jej bojownikow o sluszna sprawe. Zli Europejczycy wyjechali, ten, kto zostal, musi byc swoj. inaczej tu by nie siedzial. Zreszta zrewidujcie, nie mamy broni, nikomu nie mozemy zrobic krzywdy. Powoli, opornie, posterunkowi zaczynaja ustepowac. Jeszcze dyskutuja, naradzaja sie na stronie, czasem wybuchnie miedzy nimi klotnia. Moga wyslac gonca do komendanta, ktory pojechal do miasta albo poszedl do wsi. Wtedy trzeba czekac. Czekac i czekac, na tym uplywa nam tutaj zycie. Ale ma to te dobra strone, ze przez wspolne czekanie nastepuje wzajemne oswojenie i zblizenie. Juz jestesmy czastka posterunkowej spolecznosci. Jezeli jest czas i ochota, mozemy opowiedziec cos o Polsce. Tez mamy morze i gory. Mamy lasy, ale drzewa sa inne. na przyklad u nas nie rosnie ani jeden baobab. Kawa tez nie rosnie. Polska jest mniejsza niz Angola, ale za to mamy wiecej ludzi. Mowimy po polsku. Ovim-bundu mowia swoim jezykiem, Chokwe swoim i my swoim. Nie jemy manioku, u nas nie znaja manioku. Wszyscy maja buty. Boso mozna chodzic tylko w lecie, w zimie bosy czlowiek moglby zamarznac i umrzec. Umrzec od chodzenia boso? Ha! Ha! Czy to daleko do Polski? Daleko, ale samolotem blisko. A morzem, miesiac czasu. Miesiac czasu? To niedaleko. Macie karabiny? Mamy karabiny, armaty i czolgi. Wlasnie, a my czolgow nie mamy. Bydlo mamy takie samo jak u was. Krowy i kozy, koz malo. A wyscie nie widzieli konia? No to kiedys musicie zobaczyc konia, u nas duzo koni. Czas uplywa na przyjemnej rozmowie, a o to wlasnie posterunkowym chodzi. Bo teraz rzadko ktos odwazy sie na podroz. Drogi puste, trzeba dniami czekac, nim zobaczy sie nowa twarz. Nie mogajednak narzekac na nude. W tych dniach zycie skupia sie wokol posterunkow, j ak w sredniowieczu wokol kosciola, a na bezkresnych obszarach Ameryki wokol stacj i benzynowej. Na skrawkach plotna miejscowe handlarki rozkladaja swoje towary - miesiste banany, kurze jajka tycie jak orzeszki, czerwone pili-pili, suszona kukurydze, czarna fasole i cierpkie granaty. Wlasciciel straganu konfekcyjnego sprzedaje najtansza odziez, jaskrawe chustki, a takze drewniane grzebienie, plastykowe gwiazdki, lusterka z podobizna znanych aktorek na odwrocie, gumowe slonie i piszczalki z ruchomymi klapkami. Dzieci, jesli nie pelnia sluzby, graja w parcianke na sasiednim polu. Mozna spotkac wiejskie kobiety z glinianymi dzbanami na glowie, ktore przyszly po wode albo znajduja sie w drodze po wode, idac z punktu nam nie wiadomego, do innego punktu, ktorego rowniez nie znamy. Posterunek, jesli sklada sie ze swoich ludzi, jest goscinna przystania. Tu mozemy napic sie wody, a niekiedy kupic kilka litrow benzyny. Mozemy dostac upieczone mieso. O poznej godzinie pozwola przespac sie do rana. Czasem maja wiadomosci o tym, w czyich rekach jest dalszy odcinek drogi. Zbliza sie czas odjazdu i posterunkowi zabieraja sie do pracy. Otwieraja droge-odtaczaja beczki, odwalaja kamienie, odsuwaja kredens. A potem, kiedy juz mozemy jechac, przychodza do nas z jednym, wszedzie powtarzajacym sie pytaniem: czy mamy papierosy? I wtedy nastepuje momentalna zmiana rol. Teraz wladza przechodzi w nasze rece, bo to my, a nie oni, mamy papierosy. My zdecydujemy, czy dostanajeden, dwa czy piec papierosow. Nasi posterunkowi opuszczaja bron i czekajaposluszni i cierpliwi, z pokora w oczach. Badzmy ludzmi i podzielmy sie z nimi sprawiedliwie. Oni sa na wojnie, walcza i ryzykuja zyciem. Obdarzeni, podnosza ramiona w gescie zwyciestwa, smieja sie i wsrod okrzykow - camarada! camarada! ruszamy w droge w nieznane, w pusty swiat, w biala szalejaca spiekote, w strach, ktory nas czeka przy spotkaniu z nastepnym posterunkiem. Wedrujac tak od posterunku do posterunku, w przemiennym rytmie lekow i radosci, dotarlem do Bengueli. Z Luandy do Bengueli jest szescset kilometrow drogi przez tereny pustynne, plaskie i nijakie. Szary i bezladny pejzaz tworzy przypadkowa zbieranina kamieni, suchych, zmierzwionych krzakow, brudnego piachu i polamanych drogowskazow. W porze deszczowej chmury kotluja sie tu nad sama ziemia, ulewy ciagna sie godzinami i w powietrzu jest tak malo swiatla, jakby nigdy nie bylo dnia, a tylko zmierzch i noc. Nawet w czasie upalow, mimo obfitosci slonca, krajobraz przypomina porzucone pogorzelisko, jest popielaty, martwy i nieprzy-tulny. Ludzie, ktorzy musza tedy jechac, spiesza sie, zebyjak najszybciej pokonac odstraszajacaprzestrzen i dotrzec z ulga do miejsca przeznaczenia, do oazy. Luan-dajest oaza i Benguela-oazana tej pustyni, ktora ciagnie sie wzdluz calego wybrzeza Angoli. Benguela - senne, prawie wyludnione miasto drze- miace w cieniu akacjowcow, palm i kipersoli. Willowe dzielnice puste, domy zamkniete, zatopione w kwiatach. Nieopisany luksus kwaterunkowy, nadmetraze takie, ze kreci sie w glowie, przed furtkami, na ulicy porzucone samochody, chevrolety, alfa romeo. jaguary, chyba sprawne, choc nikt nie probuje nimi jezdzic. A obok, o sto metrow dalej, juz pustynia, w tych okolicach biala i polyskujaca jak usypisko soli, bez zdzbla trawy, ani jednego drzewa, bez ratunku. Na tej pustyni leza afrykanskie dzielnice byle jak uklepane z gliny i lajna, poskladane z dykty i z blachy, zarojone, duszne i nedzne. Mimo ze dwa swiaty - komfortu i biedy - sasiaduja o krok i nikt nie pilnuje bogatych, europejskich dzielnic, czarni z lepianek nie probuja nimi zawladnac. Taka mysl nie przychodzi im do glowy. Jest to moze najlepsze wytlumaczenie ich pasywnej postawy. Bo nie wchodzi tu w rachube skrupul moralny czy tez obawa, ze biali wroca i zaczna mscic sie. Te wzgledy moglyby byc rozpatrywane, gdyby istniala w nich wczesniej pokusa opanowania bialych dzielnic. Ale w swoim dotychczasowym zyciu nie doszli jeszcze do tego stopnia swiadomosci, ktory nakazuje dopominac sie o sprawiedliwosc lub na swoj sposob wymierzac ja samemu. Tylko ci Afrykanczycy, ktorzy skonczyli studia, otarli sie o swiat, umieli czytac, ogladali filmy, tylko ci rozumieli, ze dekolonizacja stwarza im szanse szybkiego awansu materialnego, nagromadzenia bogactw i przywilejow. I wykorzystanie tej szansy przyszlo im stosunkowo latwo dlatego wlasnie, ze ich mniej rozbudzeni bracia - a takich bylo dziesieciu na kazdy tuzin-nie domagali sie niczego dla siebie, przyjmujac swoja lepianke i miske manioku za swiat dany im raz na zawsze. Jakis czas szedlem granica dwoch dzielnic, a potem skrecilem w strone srodmiescia. Odnalazlem malaulicz- ke, przy ktorej w przestronnej, pietrowej willi miescil sie sztab frontu srodkowego. Przed furtka siedzial wartownik z twarza potwornie napuchla od zapalenia okostnej i pojekujac sciskal glowe, najwyrazniej w obawie, ze za chwile peknie mu czaszka. Nie sposob bylo porozumiec sie z tym nieszczesnikiem, nic dla niego w tym momencie nie istnialo. Otworzylem furtke. W ogrodku, w cieniu plonacych bougerwilli lezaly na klombach skrzynki z amunicja, lufy mozdzierzy i stosy manierek. Dalej, na werandzie i w holu spali pokotem zolnierze. Wszedlem na pietro i otworzylem drzwi pierwszego pokoju. Stalo w nim tylko biurko, za ktorym siedzial bialy mezczyzna, poteznie zbudowany, wielki. Byl to comandante Monti, dowodca frontu. Siedzial i pisal na maszynie prosbe do Luandy o ludzi i bron. Jedyny woz pancerny, jaki mieli na froncie, zostal wczoraj ustrzelony przez najemnika. Jezeli teraz nieprzyjaciel zaatakuje swoim wozem pancernym, trzeba bedzie oddac teren, cofac sie i cofac. Monti przeczytal list, ktory przywiozlem mu z Luandy, kazal mi usiasc - na parapecie, bo nie bylo krzesel -i pisal dalej. Po kwadransie na schodach zastukaly kroki i weszlo czterech ludzi; ekipa telewizyjna z Lizbony. Przyjechali tu na dwa dni, potem wracaja swoim samolotem do Portugalii. Szefem ekipy byl Luis Alberto, dynamiczny, niespokojny Mulat, bystry, odwazny. Od razu zawarlismy przyjazn. Monti i Alberto znali sie z dawnych lat, obaj pochodzili z Angoli, chyba nawet stad, z Bengueli. Nie trzeba wiec bylo tracic czasu na wzajemne oswajanie sie i prezentacje. Alberto i ja chcielismy jechac na front, ale reszta ekipy byla temu przeciwna. Reszta ekipy - to znaczy Ca-rvalho, Fernandez i Barbosa powiedzieli, ze maja zony i dzieci, ze zaczeli budowac domki jednorodzinne pod Lizbona (w miejscu rzeczywiscie pieknym, bo pod Ca- scais) i ze nie beda ginac na tej szalonej i nieprzytomnej wojnie, w ktorej nikt nic nie wie, przeciwnicy nie moga rozpoznac sie do ostatniej chwili i mozna stracic glowe bez zadnej walki, tylko z powodu najdzikszego balaganu, braku informacji, lenistwa i beztroski czarnych, dla ktorych czlowiek nie jest zadna wartoscia. Slowem, powiedzieli, ze oni chca zyc. Zaczela sie dyskusja - rzecz najbardziej przez Latynosow uwielbiana. Alberto przekonywal ich argumentem, ze nakreca mnostwo tasmy i ze zarobia duzo tak bardzo potrzebnych pieniedzy. Ale uspokoil ich dopiero Monti, kiedy powiedzial, ze o tej porze - zblizalo sie poludnie - na froncie nie ma walki. I dal najprostsze na swiecie wyjasnienie: -Jest zbyt goraco. Za oknem falowalo powietrze jak rozzarzona blacha i kazdy ruch wymagal wysilku. Zbieralismy sie do drogi. Monti zszedl na dol, obudzil jednego z zolnierzy i wyslal go do miasta, gdzies, gdzie byli kierowcy i samochody. Przyjechal citroen DS i ford mustang. Monti chcial nam sprawic przyjemnosc i wyznaczyl do eskorty zolnierza - dziewczyne imieniem Carlotta. Carlotta przyszla z automatem na ramieniu i choc miala przyduzy mundur komandosa, dawalo sie wyczuc, ze jest zgrabna. Wszyscy natychmiast zaczelismy sie do niej zalecac. Wlasciwie obecnosc Carlotty na dobre zdecydowala, ze ekipa plunela na domki pod Lizbona i postanowila jechac na front. Mimo swoich dwudziestu lat Carlotta miala juz legende. Przed dwoma miesiacami, w czasie powstania w Huambo, dowodzila malym oddzialkiem MPLA, otoczonym przez tysieczna jednostke UNITA. Umiala wyjsc z okrazenia i wyprowadzic swoich ludzi. Dziewczyny sa w ogole doskonalymi zolnierzami, lepszymi niz chlopcy, ktorzy czasem zachowuja sie na froncie histerycznie i czesto nieod- powiedzialnie. Nasza dziewczyna byla Mulatka, miala nieopisany wdziek i wtedy wydawalo nam sie rowniez - wielka urode, choc pozniej, kiedy wywolalem jej zdjecia, jedyne zdjecia Carlotty, jakie po niej zostaly, stwierdzilem, ze nie byla tak piekna. To znaczy - nikt nie powiedzial tego na glos, zeby nie zburzyc naszego mitu, naszego wyobrazenia o Carlotcie z owego pazdziernikowego popoludnia w Bengueli. Po prostu odnalazlem w Lizbonie Alberta, Carvalho, Fernandeza i Barbose i pokazalem im zdjecia Carlotty z naszej drogi na front. Ogladali je w milczeniu i sadze, ze w tym momencie wszyscy wybralismy milczenie, zeby nie powiedziec tego na temat urody. Zreszta, czy mialo to jeszcze znaczenie? Carlotty juz nie bylo, juz jej nie ma. Dostala rozkaz, zeby stawic sie w sztabie frontu, wiec wlozyla mundur, rozczesala swoja fryzure afro, zarzucila automat na ramie i przyszla. Przed sztabem stal comandante Monti, czterech Portugalczykow i Polak. Od poczatku wydawala nam sie piekna. Dlaczego? Bo taki byl nasz nastroj, bo to nam bylo potrzebne, bo tak chcielismy. Zawsze stwarzamy urode kobiet, wiec i tym razem mysmy stworzyli urode Carlotty. Nie mozna tego inaczej wytlumaczyc. Samochody ruszyly, pojechalismy szosa do Balombo, sto szescdziesiat kilometrow na wschod. Wlasciwie wszyscy powinnismy zginac po drodze, pelnej serpentyn, po ktorych kierowcy gnali jak opetancy, naprawde, cud bozy, ze dojechalismy zywi. Carlotta siedziala w naszym wozie obok kierowcy i przyzwyczajona do takiej jazdy troche z nas pokpiwala. Ped powietrza odrzucal jej wlosy do tylu, w nasza strone i Barbosa powiedzial, ze przytrzyma Carlotcie glowe, zeby nie urwal jej wiatr. Carlotta smiala sie, a mysmy zazdroscili Barbosie. Na jednym z postojow Femandez zaproponowal, zeby Carlotta przesiadla sie do nas do tylu, na kolana, ale odmo- wila. Glosno cieszylismy sie z jego kleski. Gdyz oczywiscie Fernandez chcial, zeby Carlotta usiadla na jego kolanach, a to by wszystko popsulo, bo ona nie nalezala do nikogo konkretnie, stworzylismy ja wszyscy razem, byla nasza Carlotta. Urodzila sie w Rosadas, niedaleko granicy z Namibia. Rok temu odbyla przeszkolenie w lasach Kabindy. Po wojnie chciala zostac pielegniarka. To wszystko, co o niej wiemy, o tej dziewczynie, ktora jedzie teraz samochodem, trzyma automat na kolanach i poniewaz wyczerpalismy nasze zarty i zapanowal na chwile spokoj, zrobila sie powazna i zamyslona. Wiemy, ze Carlotta nie bedzie ani Alberta, ani Fernandeza, ale jeszcze nie wiemy, ze juz nie bedzie niczyja. Trzeba znowu przystanac, bo most jest uszkodzony i kierowcy rozwazaja, jak przejechac. Mamy kilka minut czasu, wiec robiejej zdjecia. Prosze, zeby sie usmiechala. Stoi oparta o porecz mostu. Naokolo jest pole, moze laka, nie pamietam. Po chwili ruszylismy dalej. Mijalismy spalone wsie, puste miasteczka, opuszczone plantacje tytoniu i ananasow. Potem bylo coraz wiecej krzewow tamaryszku. zaczely sie zielone wzgorza i las. Zrobilo sie gorzej, bo dojezdzalismy do frontu szosa, o ktora toczyly sie walki, i na asfalcie lezaly rozrzucone zwloki zolnierzy. Nie maja tu zwyczaju grzebac poleglych i wjazd w kazda strefe bitewna rozpoznaje sie po nieludzkim odorze rozkladajacych sie cial. W zgnilej wilgoci tropiku musza dokonywac siejakies dodatkowe fermentacje, bo zapach jest tak intensywny, straszliwy i nawet ogluszajacy, ze mimo obycia z frontem za kazdym razem dostawalem zawrotow glowy i mdlosci. W pierwszym wozie mieli banke zapasowej benzyny, wiec zatrzymalismy sie, zeby polewac nia zwloki, narzucic na zabitych troche suchych galezi z przydroznych krzakow, a potem kierowca strzelal z automatu w asfalt pod takim katem, aby poszla iskra i wzniecila plomien. Tym ogniem znaczylismy nasza droge do Balombo. Balombo to male miasteczko w lesie, ktore przechodzi z rak do rak. Zadna strona nie moze osadzic sie w nim na dobre wlasnie z powodu tej obecnosci lasu, tak doslownej jak w Otwocku czy w Wildze, co umozliwia przeciwnikowi skryte podejscie na najblizsza odleglosc i nagle zaatakowanie obroncow miasteczka. Dzis rano Balombo zostalo zdobyte przez oddzial MPLA w sile stu ludzi. Jeszcze w okolicznych lasach slychac strzaly, bo przeciwnik odstapil, ale niezbyt daleko. W Balombo, ktore jest zniszczone, nie ma ani jednego cywila, tylko tych stu mlodych zolnierzy. Jest woda i dziewczeta z oddzialu przyszly do nas swiezo wykapane, z mokrymi wlosami, ponakrecanymi na papierowe papiloty. Car-lotta karci je, ze nie powinny zajmowac sie toaleta, musza byc caly czas gotowe do walki. One skarza sie, ze musialy isc w pierwszej linii natarcia, bo chlopcy nie bardzo rwali sie do przodu. Chlopcy pukaja sie w czolo i twierdza, ze to klamstwo. Wszystko mlodziez szesnasto-, osiemnastoletnia, nasi licealisci, nasze powstanie. Czesc oddzialu ugania sie po glownej ulicy na zdobytym traktorze. Kazdy robi jedno kolko i oddaje kierownice nastepnemu. Inni zrezygnowali z walki o traktor i jezdza na zdobytych rowerach. W Balombo jest chlodno, bo to gorka, czuc lekkie powiewy wiatru i szumi las. Ekipa filmuje, chodze z nimi i robie zdjecia. Carlot-ta, ktora jest przytomna i nie da sie poniesc euforii zwyciestwa, jaka ogarnela oddzial, wie, ze w kazdej chwili moze rozpoczac sie kontrnatarcie albo ze zaczajony strzelec wyborowy moze poszukac naszych glow. Wiec towarzyszy nam caly czas z automatem gotowym do strzalu. Jest uwazna i malomowna. Kiedy idzie, jej cho- lewy ocieraja sie o siebie, slychac to. Carvalho - operator - filmuje idaca Carlotte na tle spalonych domow, potem na tle imponujacych, bujnych adenii. Wszystko to bedzie pokazane w Portugalii, w kraju, ktorego Car-lotta nie zobaczy. W innym kraju, w Polsce, ukaze siejej zdjecie. Jeszcze chodzimy po Balombo i rozmawiamy. Barbosa pytaja, kiedy wychodzi za maz. Ach, tego nie wie, teraz jest wojna. Slonce schodzi za drzewa, zbliza sie zmierzch i musimy odjezdzac. Wracamy do samochodow, ktore czekaja na glownej ulicy. Wszyscy jestesmy zadowoleni, bo bylismy na froncie, mamy filmy i zdjecia, zyjemy. Wsiadamy w tym samym porzadku, w jakim przyjechalismy; Carlotta z przodu, my z tylu. Kierowca zapala silnik i wlacza bieg-1 wtedy - wszyscy pamietamy, ze to bylo wlasnie w tym momencie - Carlotta wysiada z wozu i mowi, ze ona tu zostanie. Carlotto, prosi Alberto, jedz z nami, zapraszamy na kolacje, a jutro zabierzemy cie do Lizbony! Carlotta usmiecha sie, macha nam reka na pozegnanie i daje znak kierowcy, zeby ruszal. Jest nam smutno. Oddalamy sie od Balombo, na drodze coraz ciemniej i ciemniej, zapadamy sie w noc. Pozno docieramy do Bengueli, odnajdujemy jedyny czynny bar, chcemy cos zjesc. Alberto, ktory tutaj zna wszystkich, zdobywa stolik na wolnym powietrzu. Wspaniale, bo chlodno i morze gwiazd. Siadamy glodni, wyczerpani, cos tam mowimy. Dlugo nie przynosza nic do jedzenia. Alberto wola, ale jest gwarno i nikt nas nie slyszy. Wtedy na rogu ulicy pojawiaja sie swiatla, zza zakretu wypada samochod i ostro hamuje przed barem. Z wozu wyskakuje zolnierz zmeczony, brudny, twarz umazana ziemia. Mowi, ze zaraz po naszym wyjezdzie byl atak na Balombo i ze oddali miasteczko; w tym samym zdaniu mowi, ze w czasie ataku zginela Carlotta. Wstalismy od stolika bez slowa i poszlismy wymarla ulica. Kazdy szedl osobno, zostawiony samemu sobie, nie bylo o czym mowic. Pierwszy idzie przygarbiony Alberto, za nim Carvalho, a druga stronajezdni Fernandez, dalej -Barbosa, ja na koncu. Lepiej, zeby nikt nie odzywal sie, zebysmy tak doszli do hotelu i znikneli sobie z oczu. Odjechalismy z Balombo z wariacka szybkoscia, zaden nie slyszal strzelaniny, ktora zaraz rozpoczela sie za naszymi plecami. A wiec to nie byla ucieczka. Ale gdybysmy uslyszeli strzaly, czy kazalibysmy zawrocic, zeby byc z Carlotta? Czy bylibysmy zdolni zaryzykowac zyciem, aby ja ochronic, tak jak ona ryzykowala soba, ochraniajac nas w Balombo? A moze po prostu zginela oslaniajac nasz wyjazd, samotnie, bo chlopcy uganiali sie na traktorze, a dziewczyny zajete byly toaleta, kiedy tamci wyrosli jak spod ziemi? Wszyscy jestesmy winni tej smierci, poniewaz zgodzilismy sie, zeby Carlotta zostala, a moglismy kazac jej wrocic. Ale kto mogl przewidziec? Najbardziej winni sa Alberto i ja: to mysmy chcieli jechac na front i wtedy Monti dal nam eskorte - to znaczy dal nam te dziewczyne. Ale czy mozemy teraz cos zmienic, odwolac, cofnac dzien? Nie ma Carlotty. Kto mogl przypuszczac, ze widzielismy ja w ostatniej godzinie? l ze wszystko bylo w naszych rekach? Dlaczego Alberto nie zatrzymal kierowcy, nie wysiadl i nie powiedzial do niej: pojedziesz razem z nami, bo inaczej zostaniemy i wtedy bedziesz za nas odpowiedzialna? Dlaczego nie zrobil tego zaden z nas? I czy wina rozlozona na nas pieciu jest przez to mniejsza i latwiej ja znosic? Oczywiscie, to byl tragiczny przypadek. W ten sposob, klamiac, bedziemy teraz opowiadac. Mozemy tez twierdzic, ze bylo w tym cos z przeznaczenia, z fatum. Nie bylo zadnego powodu, aby tam zostala, poza tym od poczatku istniala umowa, ze wroci z nami. W ostatniej sekundzie, wiedziona jakims nieokreslonym nakazem wysiadla z wozu i w chwile pozniej zginela. Uwierzmy, ze to bylo przeznaczenie. W takich sytuacjach postepujemy w sposob, ktorego nie potrafimy pozniej wytlumaczyc. 1 mowimy. Wysoki Sadzie, nie wiem, jak to sie stalo, jak do tego doszlo, bo to sie wlasciwie zaczelo z niczego. Ale Carlotta znala te wojne lepiej niz my, wiedziala, ze zbliza sie zmierzch, zwyczajowa pora ataku i ze lepiej bedzie, jezeli na miejscu zorganizuje oslone naszego wyjazdu. Taki musial byc powod jej decyzji. Tego domyslamy sie teraz, kiedy jest za pozno. O nic nie mozemy jej spytac, bo Carlotta nie istnieje. Stukamy w drzwi hotelu, ktore sa juz zamkniete. Otwiera wlasciciel, masywny starzec, czarny, chce nas sciskac uradowany, ze wrocilismy calo, zarzuca nas pytaniami. Potem przyglada nam sie uwazniej, milknie i odchodzi. Kazdy z nas bierze klucz, idzie na pietro i zamyka sie w swoim pokoju. Ten maly, znikajacy w niebie punkt to samolot, ktorym odlatuje Alberto i jego ekipa. Dudnienie motorow przetacza sie gora, nad lotniskiem, nad miastem, coraz slabsze i slabsze, ale ciagle slyszalne, jeszcze dlugo po tym, jak maly, znikajacy punkt rozplynal sie juz i przestal byc widoczny. Teraz jest to tak, jak gdyby z kosmosu dolatywaly odglosy niewidzialnych, odleglych burz gwiezdnych. Ale i one cichna Niebo nieruchomieje, wypelnia sie cisza i blaskiem porannym. Po kilku godzinach na drugim krancu galaktyki pojawi sie maly punkt, ktory zacznie rosnac, powiekszac sie. az stanie sie sztywnym ksztaltem samolotu, co bedzie oznaczac, ze Alberto i jego ekipa laduje w Europie. I ja odlatuje z Bengueli. tylko w przeciwna strone, na poludnie, tam gdzie kontynent afrykanski zaczyna dobiegac konca i po tysiacu, a nawet wiecej kilometrach, za Namibia i Kalahari, pograzy sie w dwoch oceanach. Kiedy przyjechalismy rano na lotnisko, oprocz samolotu Alberta stal jeszcze dwumotorowy friendship, ktorego piloci - dwaj zarosnieci, zmordowani Portugalczycy, o czerwonych z niewyspania oczach - powiedzieli, ze leca zaraz do Lubango zabrac stamtad ostatnia grupe uciekinierow. Lubango, ktore dawniej nazywalo sie Sa de Bandeira, lezy trzysta piecdziesiat kilometrow na poludnie od Bengueli i jest siedziba sztabu frontu poludniowego. Nie mialem tam przepustki, bo na front poludniowy, ktory byl najslabszy, najbardziej opuszczony, najgorzej zorganizowany i najmarniej uzbrojony, nie wpuszczali nikogo. Ale pomyslalem, ze moze dam sobie rade. Tak pomyslalem, choc szczerze mowiac nie myslalem w ogole, bo gdybym dobrze zastanowil sie, moze odeszlaby mnie ochota, zeby tam jechac. Ale z drugiej strony gdybym zastanowil sie jeszcze lepiej, chyba chcialbym tam pojechac, bo uwazam, ze nie powinienem pisac o ludziach, z ktorymi nie przezylem chociaz troche tego, co oni przezywaja. W kazdym razie zaczalem prosic pilotow, zeby mnie wzieli ze soba. Byli to ludzie tak wyczerpani nie znajacym przerwy lataniem, tak zobojetniali na wszystko, ze nic nie odpowiedzieli, co mialo prawdopodobnie oznaczac, ze wyrazili zgode. Mialem na sobie dzinsy i koszule, w kieszeni przepustke do Bengueli i troche pieniedzy, a w reku aparat fotograficzny. Reszta rzeczy zostala w hotelu, a nie bylo juz czasu ani samochodu, zeby jechac do miasta. Nie czekajac wiec wsiadlem do pustego samolotu i schowalem sie w kacie, zeby nie narzucac sie im swoja obecnoscia, bo mogliby sie rozmyslic i kazac mi zostac na lotnisku. Po kwadransie wystartowalismy z Bengueli, lecac najpierw nad pustynia, a pozniej nad zielonymi wzgorzami, nad lagodnym, urzekajacym podhalanskim krajobrazem, a potem nad wielkim teczowym ogrodem kwiatow, ktorym jest Lubango. W Lubango na lotnisku siedziala na tobolkach i walizach grupa wystraszonych, spoconych i apatycznych Portugalczykow, z ich jeszcze bardziej wystraszonymi kobietami i spiacymi w ramionach tych kobiet dziecmi. Rzucili sie do samolotu, nim jeszcze wygasly silniki. Zaczepilem krecacego sie po plycie Mulata i spytalem, czy zawiezie mnie do sztabu frontu. Powiedzial, ze zawiezie, tylko odprawi samolot, ale od razu spytal, jak chce stad wyjechac, bo ten samolot jest ostatni, ktory tu przylecial, a jemu wydaje sie, ze miasto jest w rekach MPLA, ale jest oblezone i ze drogi do miasta sa w rekach nieprzyjaciela albo moga byc juz jutro. Na to nic nie odpowiedzialem dokladnie, poza czyms takim w rodzaju: jak Bog da. Wszystko dzialo sie odtad jak w niezrozumialym, niepojetym snie, w ktorym nieznane osoby i niewidoczne sily wiklaja nas w kolejne sytuacje bez wyjscia i co chwile budzimy sie mokrzy od potu, coraz bardziej wyczerpani i bezwolni. W sztabie frontu (dzielnica rezy-dencyjna na wzgorzu) przywital mnie mlody, bialy An-golanczyk, komisarz polityczny. Nazywal sie Nelson. Przywital mnie z radoscia, jakbym byl z dawna oczekiwanym gosciem i zaraz wyslal mnie na niechybna smierc. Nelson mial niespokojna, gwaltowna nature, szalone pomysly i goraczkowy, porywczy sposob bycia. Wystarczylo, zebym w pierwszym zdaniu powiedzial, ze chce jechac na front, natychmiast wypisal mi przepustke i nim zdolalem polapac sie, wypchnal mnie na podwo- rze, gdzie kierowca zapuszczal wlasnie silnik duzej, starej ciezarowki marki Mercedes. Ledwie zdolalem uprosic Nelsona, zeby dal kubek wody, bo mdlalem z pragnienia. Ciezarowka byla wyladowana do granic wytrzymalosci karabinami, skrzynkami amunicji, beczkami benzyny i workami maki. Na szczycie tego ladunku siedzialo szesciu zolnierzy. Nelson wepchnal mnie do szoferki, w ktorej siedzial juz kierowca - cywil, polnagi, czarny, niebywale chudy. Za chwile do szoferki dosiadl sie jeszcze dowodca tej wyprawy - Diogenes. I od razu ruszylismy w droge. Przejechalismy przez miasto - wszystkie miasta w Angoli wygladaly wtedy jak upiorne, niszczejace makiety miast budowane pod Hollywood i juz opuszczone przez ekipe filmowa- nagle skonczyla sie zielen, zniknely kwiaty i wjechalismy w goracy, suchy tropik, na ziemie zarosnieta jak okiem siegnac gestym, kolczastym, bezlistnym, szarym buszem. W tym buszu wyciety byl niski i szary wawoz, a na dnie wawozu lezala asfaltowa szosa. Ta wlasnie szosa jechalismy w ciezarowce. Mercedes byl tak stary i przeladowany, ze mimo wysilkow kierowcy osiagal tylko szescdziesiat kilometrow na godzine. Bylem w klopotliwej sytuacji, bo nie wiedzialem, dokad jedziemy, a nie wypadalo mi sie do tego przyznac. Diogenes moglby pomyslec -jak to, nie wie? To po co tu jest, po co jedzie? Jedzie i nie wie, dokad jedziemy? A ja rzeczywiscie nie wiedzialem. Przypadkowo trafilem na samolot w Bengueli i znalazlem sie w Lubango. Przypadkowy Mulat, ktorego spotkalem na lotnisku, zawiozl mnie do sztabu frontu. Obcy czlowiek, o ktorym wiedzialem tylko, ze nazywa sie Nelson i zobaczylem go pierwszy raz w zyciu, wsadzil mnie do ciezarowki. Ciezarowka natychmiast odjechala i teraz toczy sie miedzy dwoma scianami kolczastego buszu, ku nie zna- nemu mi przeznaczeniu. Wszystko stalo sie nagle i jakos tak kategorycznie, ze nie moglem zastanowic sie ani sprzeciwic. Jechalismy tak, ten po lewej, chudy, wczepiony w kierownica, niespokojny, ja w srodku. Diogenes z prawej strony, czujny, z rozpylaczem wystawionym przez okno, gotowym do strzalu. Slonce stalo w zenicie, szoferka byla nagrzana jak martenowski piec, cuchnela ropa i potem. W pewnej chwili Diogenes. wpatrzony ciagle w sciane buszu po swojej stronie, zapytal: -Nie wiem, czy camarada wie, dokad jedziemy? Odparlem, ze nie wiem. -1 nie wiem - ciagnal Diogenes nie patrzac na mnie - czy camarada wie, co znaczy jechac ta droga, ktora jedziemy. Znowu odparlem, ze nie wiem. Diogenes pomilczal przez chwile, bo wspinalismy sie na wzgorze i silnik wyl ogluszajaco. Potem powiedzial: -Camarada, ta droga prowadzi do Poludniowej Afryki. Czterysta piecdziesiat kilometrow stad jest granica. Czterdziesci kilometrow przed granicajest miasteczko Pereira de Eca. Tam znajduje sie nasz oddzial i tam jedziemy. W naszych rekach sa miasta -jest Lubango i Pereira de Eca. Ale teren jest w rekach nieprzyjaciela. W tym buszu, przez ktory jedziemy, jest nieprzyjaciel i do niego nalezy ta droga. Do tego oddzialu, ktory jest w Pereira de Eca, od miesiaca nie dojechal zaden nasz konwoj. Wszystkie wozy ginely w zasadzkach. A teraz my probujemy tam dojechac. Mamy przed soba czterysta kilometrow drogi i na kazdym metrze mozemy wpasc w zasadzke. Czy camarada rozumie? Poczulem, ze nie wydobede glosu, wiec tylko pokiwalem glowa na znak, ze rozumiem, co znaczy jechac ta droga, ktorajedziemy. Potem opanowalem sie na tyle. zeby spytac, dlaczego jest nas tak malo. Gdyby jechala kompania albo nawet pluton, bylaby wieksza szansa dotarcia na miejsce. Diogenes odpowiedzial, ze na tym froncie jest w ogole malo ludzi. Trzeba ich przywozic z Luandy i z Bengueli. Ziemia tutaj jest prawie bezludna. Jest troche koczownikow, ale to dziki narod, ktory chodzi nago. Wszystkie swoje wojny przegrali wiele lat temu. Odtad wiedza, ze nie moga wygrac i ze jedynym ratunkiem jest schowac sie w buszu. Ruchem glowy Diogenes wskazal na sciane buszu, za ktora kryli sie ci nadzy, przegrani ludzie. Nastepnie spytalem, dlaczego jedziemy taka rozlatujaca sie ciezarowka. Przeciez Portugalczycy zostawili tyle doskonalych wozow. Na to Diogenes odparl, ze wozy, zostawione przez Portugalczykow, sa wlasnoscia Portugalczykow. Nie ma pieniedzy, zeby te wozy odkupic, a nawet nie ma z kim rozmawiac, bo ich wlasciciele sa w Europie. Czy nie sadzi, spytalem, ze szybkim wozem latwiej uciec i trudniej w niego trafic, natomiast jadac takim gratem toczymy sie prosto w smierc. Tak, Diogenes zgadza sie, ale pyta, co mozemy poradzic? Zapada milczenie i slychac tylko szum silnika i szelest opon na rozmieklym asfalcie. Czas mija, ale ciagle jest tak, jak gdybysmy tkwili w miejscu. Ciagle ten sam, polyskujacy, rowniutki scieg asfaltu polozony na rudej, sypkiej ziemi. Po obu stronach ciagle te same wyblakle, spekane sciany buszu. To samo biale, oslepiajace niebo. Ta sama pustka porzuconego swiata, ktory zadnym poruszeniem, zadnym glosem, nie daje o sobie znaku zycia. W tej nieruchomej, martwej i ubogiej scenerii porusza sie i chyboce nasza ciezarowka jak blaszany samochodzik w glebi odpustowej strzelnicy. Pan wlasciciel kreci korbka, wycieta z blachy zabawka jedzie kiwajac sie na boki, kto chce, moze strzelac. W ciezarowce z tylu siedzi szesciu zolnierzy ukrytych za skrzynkami amunicji i workami maki. Slonce pali niemilosiernie, wiec przykryli sie plandeka, jakby jecha- li w ulewie. Ich sytuacjajest o tyle lepsza, ze jesli wpadniemy w zasadzke, moga latwo wyskoczyc z wozu i uciekac do buszu. Gorsze jest polozenie tych, ktorzy znajduja sie w szoferce. Zatrzasnieci w metalowym pudle sa jak trzy ruchome tarcze przesuwane wolno do przodu i wspaniale oswietlone sloncem szesnastego rownoleznika. W banalnym wnetrzu pustej strzelnicy sunie blaszany samochodzik, a pan wlasciciel widzi, coraz bardziej zdumiony, ze nie ma chetnych do strzelania. A przeciez malym kosztem mozna zdobyc atrakcyjna nagrode. Jeszcze kreci korbka, ale coraz bardziej ospale i niechetnie. Wycieta z blachy zabawka porusza sie wolniej i wolniej, az w koncu staje. Stanelismy na skraju szosy, przed nami, po tej samej stronie, lezal wrak spalonej ciezarowki. Slad konwoju, ktory dotarl do tego miejsca. Rozrzucone skrzynki, beczki, worki, opony. W jednym miejscu wypalona ziemia, zweglone kosci. Tych, ktorych zlapali, musieli zabic, a potem spalic, albo nawet zwiazali i spalili zywcem. Nie wiadomo, kto przezyl, czy w ogole ktos przezyl. Diogenes mowi, ze jezeli ktos uciekl w busz, nie mogl daleko zawedrowac; zginal z pragnienia, bo tu nigdzie nie ma wody. Mozna przezyc tylko jadac droga, choc jadac droga - mozna zginac. Trzeba trzymac sie szosy, ale, oczywiscie, na szosie mozna wpasc w zasadzke. No tak. ale nie ma lepszego wyjscia, to znaczy nie ma w ogole wyjscia idealnie doskonalego. To mowi Diogenes, ktory twierdzi, ze ci ze spalonej ciezarowki popelnili blad, bo na pewno jechali rankiem albo o zmierzchu, albo i noca. Wtedy jest chlodno i nieprzyjaciel ma sile, zeby podejsc do szosy i zrobic zasadzke. Natomiast w poludnie nastaje wielki upal i walczacych ogarnia smiertelna sennosc i lenistwo. Chowaja sie w cieniu i zapadaja w drzemke. Przygasa zapal wojenny i stygnie wrogosc. Trzeba to wykorzystywac i jechac w samo poludnie, bo jest to pora najbardziej bezpieczna. Przypomnialem sobie, ze to samo mowil Monti. Front zasypial, gdy slonce stawalo w zenicie. Jechalismy do zmierzchu w napieciu, ze skupiona, bezradna czujnoscia, mijajac po drodze jeszcze dwie zweglone ciezarowki straconych konwojow. Diogenes poganial kierowce, nie pozwalal zatrzymywac sie. O piatej po poludniu zobaczylismy na szosie kilku uzbrojonych ludzi. Stali, mierzac z automatow w nasza strone. Diogenes odbezpieczyl swojego kalasznikowa, ci z tylu podniesli sie z legowisk i ukryci za szoferka brali na cel stojacych na szosie ludzi. Szofer zwolnil, odleglosc miedzy ciezarowka a tymi, ktorzy stali w przodzie, malala. Nikt nie strzelil. Potem, kiedy bylismy juz blisko, na tyle blisko, ze mozna bylo rozpoznac sylwetki a nawet twarze, jeden z tych na szosie podniosl do gory karabin i rozlegl sie strzal. Wtedy Diogenes wyciagnal z kabury pistolet i tez strzelil w powietrze. Mercedes zatrzymal sie. tamci podbiegli do ciezarowki. -Oddzial comandante Farrusco - powiedzial jeden. -Konwoj comandante Diogenesa - odpowiedzial Diogenes. Bylismy w Pereira de Eca. Zaczeli prosic o papierosy. Siegnalem do kieszeni i dopiero w tym momencie, kiedy wszystko we mnie peklo, rozlozylo sie na luzne, swobodne i uspokojone czasteczki, zauwazylem, ze spodnie i koszula sa mokre od potu i ja caly mokry, i ze w kieszeni, tam gdzie trzymalem paczke naszych radomskich ekstramocnych. mam garsc zwilglego, cuchnacego nikotyna siana. Zniszczony napis przy wjezdzie do miasteczka zacheca do spoczynku i przetarcia zmeczonych oczu: W Pereira de Eca (proponuje tablica przy drodze) zatrzy- maj sie w Gospodzie pod Czarnym Labedziem. Klimatyzacja - Obfita kuchnia - Ogrod - Bar - Atrakcyjne ceny. 1 niezdarny rysunek ptaka plynacego jeziorem, ktory na tej wysokosci geograficznej moze pojawic sie tylko we snie. Wszystko to zacheta dla tych, ktorzy przemierzaja swiat, poznaja odlegle kontynenty i nieznane krainy. Znajda tu wygodny odpoczynek podrozujac jalowa i monotonna trasa Windhoek - Luanda, 2230 km. Czy moge dorzucic zmeczonemu wedrowcy swojarade?Nie zatrzymuj sie w tym miasteczku teraz, dzisiaj. Tej nocy. Czasy zmienily sie i nie znajdziesz obiecywanych wygod. Co prawda jest woda, jednakze nie ma swiatla. Panuja ciemnosci. Nie pokazal sie ksiezyc. Sa tylko gwiazdy, ale dalekie jakies, oslabione, malo pomocne. Zle ze spaniem, bo domy rozbite i zrabowane. Z kuchnia tez zle. Na betonowej podlodze gospody, w kaluzy zeschlej krwi, lezy zarznieta i cuchnaca juz koza. Kto glodny, wycina bagnetem kawalek miesa i podpieka go w ognisku. Jak ci ludzie zyja, dlaczego nie umierajaza-truci padlinnym jadem? Nie mozna takze liczyc na zapowiadana klimatyzacje. Jest goraco i mimo nocy upal nie podniosl sie z ziemi, ociezaly i lepki przygniata nieruchome, splaszczone miasteczko. W blasku naftowej lampy, jedynego swiatla, widac twarze pokryte potem, polyskujace, jakby nasmarowane oliwa. Brodata, szeroka twarz comandante Farrusco. Blada, w mlodzienczych krostach twarz jego zastepcy -Carlosa, bohatera spod Luso. Przedwczesnie zniszczona, zaniedbana twarz kobiety imieniem Esperanza. Siedzimy w gospodzie na skrzyniach, na krzeslach, a dowodca zajmuje miejsce w fotelu. Za oknem, na placu snuja sie zolnierze, rozpuszczeni w mroku, czarni, jak poruszona ciemnosc. Dlaczego nie ida na stanowiska? - pyta Farrusco. ale zaraz milknie i nie wydaje rozkazu. Pozostali milcza, widocznie jest to pytanie bez znaczenia albo odpowiedz jest znana. Widocznie fakt. czy pojda na stanowiska, niczego nie poprawia, nie ratuje. To oddzial skazany na zaglade, nie ma dla niego ocalenia. Przyprowadzcie tego, co przyjechal z poludnia, rozkazuje Farrusco ludziom, ktorzy stoja w drzwiach czy raczej w tym miejscu, w ktorym kiedys byly drzwi prowadzace na drewniana werande i na plac. Camarada poslucha, co opowiada ten czlowiek, mowi do mnie Farrusco, bo okazuje sie, ze oni juz wiedza, co opowiada, rozmawiali z nim po poludniu. Wchodzi skrajnie wyczerpany, roztrzesiony Portugalczyk. Ma wpadniete oczy, jest nie ogolony, brudny, wyglada jak uosobienie bezsily i opuszczenia. Nazywa sie Humberto Dos An-gos de Freitas Quental. Jest stad, tu sie urodzil, mysle, ze jakies piecdziesiat lat temu. Przed tygodniem uciekl z rodzina do Namibii. Zone i czworo dzieci zostawil w obozie dla Portugalczykow w Windhoek, a sam postanowil wrocic. Chcial wrocic, bo w Pereira de Eca zostala jego matka. Matka ma osiemdziesiat jeden lat i prowadzi piekarnie tyle lat, ile ma jej syn Humberto, ktory stoi przed nami. Powiedziala synowi, ze nie wyjedzie i ze bedzie dalej piekla chleb, ktory jest zawsze potrzebny. Przeciez sami wiecie, mowi do nas Humberto, ze w Pereira de Eca macie swiezy chleb. Tak, o tym wie caly oddzial zywiacy sie chlebem wypiekanym przez te kobiete, za ktory w dodatku nie placi, bo jest to wojsko ochotnicze i wyzwolencze, nie majace pieniedzy. Kiedy wyjezdzal, zeby wywiezc rodzine do Namibii, konczyl sie zapas maki i matka, ktora jest glucha i nie rozumie, ze jest wojna i z powodu wieku juz nic nie rozumie poza tym. ze dopoki swiat istnieje, ludzie beda potrzebowac chleba, kazala synowi wrocic i przywiezc maki. Zostala sama, wiec postanowil wrocic i wiozl dla niej make, kto- ra zabrali mu na granicy, ale wie, ze dzisiaj przyjechala ciezarowka z Lubango i przywiozla make, co oznacza, ze matka znowu upiecze chleba i ze bedziecie mieli co jesc nic za to nie placac, bo ona nie zada pieniedzy. Wszyscy kochamy te kobiete, mowi Farrusco, chociaz ona nie jest specjalnie za nami, ale jest za zyciem i za chlebem i to wystarczy. Nasi ludzie przynosili jej wode, ktorej potrzebowala. T przynosili jej drzewo. I bedzie zyla tak dlugo, poki my bedziemy zyc, a moze dluzej od nas. Ale chce, zebys powiedzial tym ludziom, ktorzy przyjechali z Lubango, co slyszales w Windhoek i co mowili ci po drodze w tej miejscowosci, ktora jak sie nazywa? Nazywa sie Tsumeb, powiedzial syn pie-karki, i lezy moze dwiescie piecdziesiat kilometrow stad. Portugalczycy, ktorzy tam uciekli, mowia, ze niedlugo pojdzie na Angole wojsko Poludniowej Afryki i ze rozgonia MPLA. To samo mowia w Windhoek. Mowia, ze wojsko pojdzie moze dzis, a moze jutro. Maja wozy pancerne i lotnictwo i zajma Luande. Skad to wiesz, spytal Farrusco. - Tak mowia wszyscy Portugalczycy, odparl Humberto, chociaz to tajemnica. W Windhoek przychodzili do naszych obozow oficerowie poludniowoafrykanscy i pytali, kto sluzyl w armii, i jezeli ktos chcial, brali ze soba do tego wojska, ktore pojdzie na Angole. A w Tsumeb, na stacji benzynowej, jeden bialy powiedzial mi, ze w miescie jest duzo wozow pancernych, ktorymi jutro albo pojutrze pojada do Angoli skonczyc z komunistami. Farrusco powiedzial synowi piekarki, ze moze wracac do domu. Humberto robil wrazenie czlowieka uczciwego. Ale nie wygladalo, ze jest zbyt lotny i zdaje sie, ze byl analfabeta. Zostalismy w pokoju sami, bylo nadal goraco i duszno, mimo ze minela polnoc. Na podlodze, pod scianami spali jacys ludzie, inni wchodzili i wychodzili nie wiadomo po co. nie mowiac slowa. Sprawdz. czy poszli na stanowiska, odezwal sie Farrusco do Car-losa. Wyslij kilku szosa w strone granicy, niech ujda kawalek i zobacza, co sie dzieje. Co to pomoze, odezwala sie Esperanza. Jej twarz byla teraz ciemniejsza niz wieczorem. Powiedz im, mowi Farrusco, zeby poszli naprawde, zeby nie bali sie i nie siedzieli w rowie. Jezeli pojda zbyt daleko, odzywa sie kobieta, moga zostac odcieci albo dostana sie w zasadzke. Naokolo jest nieprzyjaciel. Dobrze, mowi Farrusco, ale chce wiedziec dokladnie, gdzie sa. Przeciez oni nie dowiedza sie, bo zgina, mowi Esperanza. Po co prowokowac tamtych. Nie mamy sil, zeby sie obronic. Oddzial comandante Farrusco liczy stu dwudziestu ludzi. Jest to na froncie poludniowym jedyny oddzial miedzy Lubango i granica (450 km) i miedzy Atlantykiem i Zambia (1200 km). Jedyny oddzial na obszarze takim, jak jedna trzecia terytorium Polski. Dookola, na dziesiatki, na setki kilometrow rozciaga sie jalowy busz - bez wody, bez zadnych punktow orientacyjnych, nieublagana drapieznosc milionow kolczastych, splecionych w sciane galezi, wrogi swiat nie do pokonania, nie do przebycia. I tylko droga do Lubango, jedyna szosa przez ten busz, jak w korytarzu zasiekow, po ktorej odwrot jest tez niemozliwy, bo jest zbyt dluga, zeby przejsc ja pieszo, a nie ma transportu, zeby przewiezc caly oddzial. Moze juz o tej godzinie, a zblizala sie druga w nocy. nieprzyjaciel zajal szose po obu stronach miasteczka i oto siedzimy w cieniu stalowego ramienia pulapki czekajac, az ktos zwolni sprezyne i w powietrzu rozlegnie sie ogluszajacy trzask. Przyszedl Diogenes i jeszcze jeden z konwoju, a potem wrocil Carlos. Dowodca spytal, czy tamci wyszli, i Carlos powiedzial, ze tak. Usiadl na skrzyni i odpial pas, do ktorego mial przytroczony caly arsenal pistoletow, magazynkow i granatow. W czasach kolonialnych Car- los i Farrusco walczyli w oddzialach komandosow portugalskich. Obaj byli synami chlopow z poludnia Portugalii. Po skonczeniu sluzby zostali w Angoli i pracowali jako mechanicy samochodowi. Pozniej Nelson opowiedzial mi, co nastepuje: -Kiedy latem tego roku wybuchlo powstanie MPLA przeciw FNLA i UNITA, walki toczyly sie rowniez w Lubango. Ale w szeregach przeciwnika walczylo wielu bialych i na naszym terenie, na poludniu, losy tego powstania wazyly sie dlugo. Pewnego dnia przychodzi do sztabu krepy, brodaty mezczyzna i mowi, pokaze wam, jak to sie robi, jak trzeba walczyc. To byl Farrusco. Zorganizowal oddzial, zajal Lubango, a potem zdobyl Pereira de Eca i tam zostal. Brakowalo im uzbrojenia. Przez caly czas oprocz karabinow mieli tylko dwa mozdzierze 82 mm. Strzelali z nich Farrusco i Carlos. Strzelali bez uzywania podstawy, z reki, i obaj mieli poparzone dlonie od rozpalonych luf, mieli dlonie cale w bablach i w ranach. Tej nocy w gospodzie wszyscy czuwaja i jest to czuwanie tepe, bezbronne i wyczekujace. Moze tylko spia chlopcy na stanowiskach, na krancach miasteczka i w rowach, bo mlody sen jest silniejszy niz lek, niz pragnienie i nawet silniejszy niz moskity. W pokoju pali sie naftowa lampa i od dawna panuje milczenie. Nikomu nie chce sie rozmawiac i nawet nie wiadomo, o czym mowic. Wszyscy czekaja switu coraz bardziej znuzeni i senni. Slychac chrapanie tych, ktorzy spia na podlodze. Slychac zawodzenie moskitow. Pot scieka po twarzach, w ustach gorzko od nikotyny, sucho i mdlac o. Farrusco. tracilem go w ramie, bo zaczynal drzemac, chcialbym dzisiaj wrocic do Lubango i potem przebijac sie do Luandy. Mysle, ze to, co powiedzial ten Portugalczyk, jest wazne. Robil wrazenie, ze mowi prawde. Pew- nie. ze jest wazne, zgodzil sie Farrusco, tamci zaczynaja inwazje. Stad do Luandy, powiedzialem, jest poltora tysiaca kilometrow. Nie wiem, kiedy tam dojade, bo juz nie ma samolotow. W Luandzie mam lacznosc z krajem, a mysle, ze to, co mowi Portugalczyk, jest swiatowa wiadomoscia. Zrob cos. zebym mogl dzisiaj wrocic do Lubango. Musimy doczekac switu, powiedzial Farrusco, bo noca nie mozna jechac ta szosa. Swiatla sa z daleka widoczne i latwo wpasc w zasadzke. Zobaczymy, co bedzie o swicie, zobaczymy, czy zaatakuja. Od granicy az do Pereira de Eca nie ma nikogo z naszych. Moga tez nadjechac od zapory w Ruacana i odciac nam droge do Lubango. Stad nie wyjedziemy inaczej, tylko ta droga, ktora moze odcieli juz w nocy, bo w Ruacana stacjonowaly ich wojska, a stamtad wystarczy trzy godziny jazdy, zeby dotrzec do naszej szosy. Konczyla sie noc, nad ziemia wstala czerwona luna. Pojawily sie domy i drzewa, na skraju miasteczka stanela sciana buszu. Wrocili zwiadowcy meldujac, ze po drodze nikogo nie spotkali. Troche zelzalo napiecie. Farrusco poszedl sprawdzic posterunki. Ruszylem za nim. U wylotow piaszczystych uliczek, ktore konczyly sie na skraju lasu, lezeli zolnierze wypatrujac, czy cos nie rusza sie miedzy drzewami. Busz rozbrzmiewal wspaniala muzyka ptactwa, w gore wzlatywala halasliwa, tropikalna hosanna. Potem wyszlo slonce, zatoczylo snopem promieni jak reflektor, wszystko nagle umilklo i zapadla cisza. Wrocilismy do gospody. Kobieta gotowala kawe, pachnialo jak rankiem na mazurskim campingu. Dopiero teraz zobaczylem na scianie sztabowa mape. Gwozdz wbity w srodku - to oddzial w Pereira de Eca. Naokolo zadnych wiecej gwozdzi. Dopiero W7zej gwozdz w Lubango. gwozdz w Mocamedes i w Matala. Im wyzej. tym wiecej gwozdzi. Ukosna czarna krecha, troche zlamana w schodki, to nasza droga. Dolem rzadek krzyzykow nad brzegiem rzeki Cunene to granica z Namibia. Strzalka w gore wskazuje kierunek na Europe. Pole pokryte kolkami to busz. Pole pokryte kropkami - pustynia. Pole niebieskie - Atlantyk. PN - oznacza park: lwy. slonie, antylopy. 5 czerwone - zginelo pieciu naszych. 7 czarne - zginelo siedmiu tamtych. Dalej cyfry czerwone i czarne dwoma rzedami w dol, bez linii podsumowania, bo konto smierci jest ciagle otwarte. Teraz, daj Boze, przejechac z zyciem czarna krecha w gore - do Lubango. Ruszylismy o dziesiatej przy wysokim sloncu z nadzieja, ze rozszalaly zar zmusi przeciwnika do opuszczenia zasadzek i wpedzi go w stan bezwladnej, sennej dretwoty. Po rozgrzanym placu snuli sie zolnierze zamroczeni upalem, walesali sie w kolko bez drygu i energii. Inni siedzieli w cieniu, oparci o sciany domkow, o ploty, o drzewa, nieruchomi jak w spiaczce. Nie wiem, co stalo sie z Diogenesem, bo zniknal z cala zaloga konwoju. Nigdzie nie widzialem kobiety. Carlos stal na werandzie gospody i wymachiwal do nas automatem. W nieruchomej scenerii tego placu balansujaca w powietrzu reka Carlosa zdawala sie jedyna zywa i zdolnado ruchu istota. Jechalismy jeepem Toyota, ktory prowadzil szesnastoletni zolnierz - Antonio. Na szosie lezal oslepiajacy blask, jezioro pulsujacego swiatla, ktore przesuwalo sie do przodu. W pewnej chwili z glebi tego jeziora wynurzyl sie jak zjawa samochod. Zblizal sie do nas. Nigdy nie wiadomo, kto jedzie naprzeciw i Farrusco, ktory siedzial po mojej prawej stronie, odbezpieczyl swojego Ka-2 i odpial od pasa granat. Wozy zatrzymaly sie. Z polciezarowki wyladowanej betami jak cyganski woz wysiadl zaniedbany, zarosniety Portugalczyk, ktory z cala rodzina uciekal do Poludniowej Afryki. Stal na szosie zgarbiony i zrezygnowany, jakby znalazl sie przed sedzia, ktory za chwile skaze go na dozywocie. Powiedzial, ze szosa jest pusta i ze nikt go nie zatrzymywal. Jednakze nic to nie znaczylo, bo zwykle ludzie, ktorzy robili zasadzki, nie ruszali uciekinierow. Byl to odkryty jeep i ped powietrza dawal nieco ulgi. Gwizdalo w uszach. W tym roku, krzyczal do mnie Far-rusco przez wiatr, urodzil mi sie syn. Jest w Lubango i chce go zobaczyc. Duzy? spytalem, jak moglem najglosniej, zeby mnie slyszal. Duzy, rozesmial sie, duzy chlop. Minelismy Rocadas, a potem pusty most na Cu-nene. Moj ojciec, krzyczal dowodca przez wiatr, nie mial ziemi, a bylo nas osmioro, wszyscy bez butow. Nie wiem, czy wiesz, ze u nas sa gory i jest zimno. Pokrecilem glowa, ze nie wiem. Jeep sunal szosa przez pejzaz tak jednostajny, ze zdawalo sie, iz stoimy w miejscu. Kiedy bilem sie jako komandos, slyszalem jego glos przez wiatr, pomyslalem, ze jestem po zlej stronie. I dlatego, dodal po chwili kaszlac, bo wiatr wysuszal gardlo, kiedy zaczela sie ta wojna, przeszedlem na druga strone. Dojezdzalismy do najgorszego miejsca, do Humbe. Tutaj dochodzila droga z Ruacana, ktora mogly nadjechac oddzialy poludniowoafrykanskie. Farrusco kazal zatrzymac woz i poszedl skrajem buszu do skrzyzowania zobaczyc, jaka jest sytuacja. Nie zauwazyl nic podejrzanego i nikogo nie spotkal. Wystarczy, powiedzial, postawic tu jeden woz pancerny, zeby sparalizowal cala szose. Nie bedziemy mogli nic mu zrobic, bo nie mamy broni przeciwpancernej. W Europie, powiedzial, uczyli mnie, ze front to okopy i zasieki, ktore tworza wyrazna i wiadoma linie. Front na rzece, wzdluz drogi albo od wioski do wioski. Moz- na to wykreslic olowkiem na mapie, mozna pokazac palcem w terenie. A tutaj front jest wszedzie i nigdzie. Ta ziemia jest zbyt wielka, a ludzi zbyt malo, zeby istnial liniowy front. To swiat dziki i nie urzadzony, trudno z nim wspolzyc. Nie ma wody, bo tu duzo pustyn. Nie mozna dluzej zatrzymac sie tam, gdzie nie ma zrodel, a zrodlo od zrodla daleko. Tu, gdzie stoimy, jest woda, a nastepna woda dopiero sto kilometrow dalej. Kazdy oddzial trzyma sie swojej wody, bo inaczej zginie. Jezeli miedzy jedna woda a druga jest sto kilometrow odleglosci, to ta przestrzen jest niczyja, nikogo tam nie ma. Wiec front u nas nie jest liniowy, tylko punktowy i w dodatku ruchomy. Sa setki frontow, bo sa setki oddzialow. Kazdy oddzial jest frontem, potencjalnym frontem. Jezeli nasz oddzial zderzy sie z oddzialem przeciwnika, to dwa potencjalne fronty zamieniaja sie we front realny: nastepuje bitwa. Teraz jestesmy trzyosobowym frontem potencjalnym, ktory zmierza na polnoc. Jezeli wpadniemy w zasadzke, staniemy sie frontem realnym. To jest wojna zasadzek. Na kazdej drodze, w kazdym miejscu moze byc front. Mozna objechac ten kraj i wyjsc calo, a mozna zginac na najblizszym metrze. Nie ma zasady, nie ma metody. Wszystko zalezy od szczescia i przypadku. Jest wielki balagan na tej wojnie. Nikt dokladnie nie orientuje sie w sytuacji. Gnalismy dalej, w samo poludnie, smagani goracym wiatrem. Busz przesuwal sie do tylu i znikal za nami. Minelismy Cahame i Chibombe. przy szosie staly spalone domy. Jezeli dojedziesz do Luandy. krzyczal Farru-seo przez ped powietrza, powiedz, zeby przyslali ludzi i broni. Powiedz, ze jesli przyjda z Namibii, nie utrzymamy tej ziemi. Dlugo jechalismy w milczeniu. Potem znowu uslyszalem jego glos. Mysle, ze mnie zabija, wolal przez wiatr, mysle, ze wypatrza, ze bialy dowodca jez- dzi ta szosa i mnie zabija, bardzo trudno, krzyczal do mnie, bardzo trudno wyjsc z zasadzki, bo zawsze, wolal, jest za pozno, wchodzisz im prosto na cel, ale wiesz, slyszalem jego glos, nie boje sie, slyszysz, nie czuje leku. Uslyszalem lomot, trzask, walenie, glos -jedziemy, jedziemy, i byl to glos niespokojnego ducha, komisarza Nelsona. Zerwalem sie, dookola ciemno, na szczescie spalem w ubraniu i w butach, wiec moglem od razu pobiec za nim, zlatywalismy po schodach w dol, poczulem bol glowy. Zaczalem przytomniec dopiero w samochodzie. Byl to nowy peugeot 504, w kolorze szarym. Prowadzil Nelson. Obok siedzial comandante Bota, ze sztabu frontu, pijany. Trzymal miedzy kolanami butelke whisky. Z tylu siedzial przyjaciel Nelsona i jego pomocnik - Manuel oraz ja. Manuel mial pistolet maszynowy uzi, ktory jest bronia izraelska poreczna w walce na krotkim dystansie, ale malo skuteczna w zasadzkach, w ktorych lepiej walczy sie radzieckim Ka-2 i belgijskim G-3, bo maja wiekszy zasieg ognia. Spojrzalem na zegarek, byla druga w nocy. Lubango lezy wysoko nad poziomem morza i noce sa tutaj lodowate, skandynawskie. Trzaslem sie z zimna i niewyspania. Dokad jedziemy? spytalem Manuela. Do Bengueli. Ucieszylem sie i chcialem znowu zasnac, kiedy Manuel powiedzial, w przodzie jest bitwa. Od razu oprzytomnialem. Atakuje szwadron Chipendy, powiedzial Manuel, a przed nami jest tylko jeden nasz oddzial dowodzony przez comandante Antonio, ale Antonio jest w Bengueli, pojechal szukac broni. To dlaczego jedziemy ta droga zajeta przez bitwe, spytalem Manuela. Bo nie ma innej drogi z Lubango do Bengueli, odparl. A tak. prawda, przyznalem. Bota pociagnal z butelki, ktora podal nam do tylu, wiec tez pociagnelismy po lyku. Zrobilo sie lepiej. Jechalismy moze pol godziny, z wielka szybkoscia, przez teren pagorkowaty, po obu stronach szosy stal zielony las, dojezdzalismy juz do krzyzowki w Caculi, kiedy na lewo, a potem na prawo, tuz przy drodze, uslyszelismy strzelanine, przeciagle dudnienie cekaemow i wybuchy pociskow. Nelson zgasil wszystkie swiatla i musial zwolnic, bo noc byla bardzo ciemna, bez widocznosci, jechal dalej na oslep, wyczuwajac opona miekkie pobocze szosy. Wolniej, odezwal sie Bota, ktory zaczal przytomniec. A moze lepiej, zeby szybciej, powiedzial niesmialo Manuel, jechalismy tak caly wiek. Jezu. myslalem, Jezu. granat rozerwal sie w rowie, huknela blacha. jakby walnal ktos kijem w dach. wszyscy w porzadku? spytal po chwili Bota, tak, w porzadku, w ostatniej chwili Nelson zobaczyl stojaca ciezarowke i chcial ja wyminac, kiedy z rowu wyskoczyl do niego Mulat i mowi, Nelson, mam tu dwudziestu ludzi, ale nie moge podrzucic ich do przodu, zeby zatrzymac Chipende, bo skonczyla mi sie benzyna, skad wziac benzyny, caly dygotal, a bylo strasznie zimno. Skad wezme ci benzyny, powiedzial Nelson, poslij do Lubango, jak posle, czlowieku, kiedy nie mam sie czym ruszyc, swietlna seria przeleciala nad nami, potem druga, trzecia. Nelson, odezwal sie ten. ktory stal na szosie i trzymal drzwiczki samochodu tak, jakby nie chcial nas puscic, mowie ci, jest zle. wytluka nas jak kurczaki i znowu blisko jeden granat, a potem kilka naraz, jedz dalej, powiedzial Bota z dna swojego pijanego oszolomienia i Nelson ruszyl, a Mulat zniknal tak nagle, jakby upadl razony pociskiem i dlaczego jechalismy w tym przerazajacym ogniu zamiast przeczekac w rowie, ale moze oni mysleli, ze wtedy tamci wylapia nas jak hycle i ze lepiej probowac wymknac sie z potrzasku, w kazdym razie skrecilismy na Cuilengues. po obu stro- nach sciany ziemi, widocznie jechalismy dnem jakiegos przekopu albo wawozu, nagle tupot, bieglo dwoch chlopcow z karabinami, zatrzymaj ich. powiedzial Bota. i Nelson zawolal, stoj. zatrzymali sie, byly to prawie dzieci, oberwani, polprzytomni ze strachu, spojrzalem na karabiny, mieli stare mauzery. a wy skad. spytal Bota. z oddzialu comandante Antonio, aha, mowi Bota, uciekacie, co. tak stoja pokorni, wystraszeni, jakby to nauczyciel zlapal ich w czasie klasowki, ze sciagaja, natychmiast wracajcie do walki, rozkazuje im Bota, ja tam zaraz bede i zobacze, czy walczycie, zapamietalem wasze twarze. Szare ze strachu twarze tych chlopcow cofaja sie w ciemnosc, potem nikna, jedziemy dalej, teraz bedzie najgorzej, mowi Bota, bo chodzi o to, ze dobijamy do Cuilengues, a tam powinni byc najemnicy. Zaczyna switac i powoli cichnie strzelanina, zostaje za nami. Niebo robi sie podobne do laki, potem wyglada jak morze, a potem jak rownina w sniegu. Stan, mowi Bota, i Nelson zatrzymuje peugeota na oslonietym zakrecie. Idziemy pieszo zobaczyc, co dzieje sie w Cuilengues. Jest szary, chlodny swit, rosa, nie ma slonca. Posuwamy sie przyczajeni, bo nie wiadomo, kto kryje sie w tych domkach, kto jest za nastepnym rogiem uliczki i za nastepnym. Dlugo chodzilismy, zeby przekonac sie, ze miasteczko jest martwe, bez sladow zycia. Nie wiem. co stalo sie tutaj przed naszym przybyciem. Bo nie tylko nie bylo ludzi. Ale nie bylo tez zadnych innych stworzen. Ani psa. ani kota. Ani kozy, ani kury. Ani ptakow na drzewach. Chyba ani myszy. Uspokojeni wracalismy do samochodu, kiedy Nelson nagle zatrzymal sie, w7prostowal ramiona i pow iedzial, jeszcze dzien zycia, bo teraz droga az do Bengueli byla juz wolna, i zaczal gimnastykowac sie, a my wszyscy z nim. Bota chwiejnie, ciagle zataczajac sie. robiac przechyly w lewo i w prawo, ale my energicznie, prosze oprzec dlonie na biodrach, nastepnie stanac na palcach i zrobic przysiad, i raz. i dwa. plecy wyprostowane, glowa podniesiona do gory, glebszy przysiad, jeszcze glebszy, a teraz wyrzuty ramion do przodu i do tylu. mocniej, mocniej do tylu i wdech, i wydech, wdech i wydech, rece poziomo, nie opuszczac rak, a teraz sklony ciala do przodu i na boki, na trzy tempa i raz, i dwa, i trzy, a teraz zabka, a teraz motylek, a teraz wzeszlo slonce. Depesze Wrocilem do Luandy w sobote nad ranem, bylo jeszcze ciemno. Jechalismy z Bengueli noca, wozem-cy-sterna wyslana do stolicy na poszukiwanie benzyny, bo front poludniowy byl unieruchomiony z powodu braku paliwa. Po drodze mijalismy zaspane, polprzytomne posterunki, chlopcow owinietych w palatki, w derki, w kapy i worki, gdyz nieprzyjemnie siapilo. Jak zwykle wszczynali miedzy soba dyskusje, czy przepuscic nas, czy nie, chcieli, zeby dac im cos zjesc i zapalic, ale mysmy nie mieli nic, wiec zrezygnowani machali reka i szli spac. Noca mozna bylo wjechac i zajac Luande bez jednego strzalu. Na afrykanskich przedmiesciach kobiety rozpalaly przed domami ogniska i szykowaly sie do ubijania manioku. Ubijanie manioku na twarde, kruche, biale ciasto zajmuje kobiecie afrykanskiej polowe zycia. Druga polowa jest przeznaczona na noszenie plodu i rodzenie dzieci. W kilku miejscach przy studniach staly juz kolejki po wode. W innych - po chleb. Ludzie w tych kolejkach drzemali oparci o sciany albo spali na ziemi okryci przescieradlami. Na murach byl rozlepiony plakat OJCZYZNA CIE POTRZEBUJE, wielki, czarny paluch wymierzony w oczy przechodnia, o tej porze przekrwione z niewyspania. W europejskim srodmiesciu nie bylo sladu zycia. Kurz i pajeczyna zarastala domy i ulice.W hotelu wrocilem do swojego pokoju numer 47, przegnalem z lozka stado karaluchow i polozylem sie spac. Nigdy nic mi sie nie sni, a tym razem znalazlem sie nagle w podwarszawskim lasku, zza krzakow zaczeli wychodzic do mnie chuligani z nozami, zblizali sie takim krokiem, jakby bawili sie w podchody. Otworzylem oczy, nade mna stala dona Cartagina, chudy i wycienczony Oscar (nowy wlasciciel hotelu) oraz stroz Fernando z zawieszonym na szyi plastykowym medalionem z podobizna Agostinho Neto. Cieszyli sie, ze wrocilem, i zupelnie bez sensu wypytywali mnie, czy jestem zywy, z taka natarczywoscia i niedowierzaniem, ze w koncu stracilem orientacje, czy to juz jawa, czy dalszy ciag snu, w ktorym raptem dona Cartagina, Oscar i Fernando grasuja z nozami w podwarszawskim lasku. Nie wiem, co dzialo sie dalej (prawdopodobnie znowu zasnalem), bo kiedy zerwalem sie z lozka, w pokoju bylo pusto. Poszedlem korytarzem - tez pusto. Wszystkie pokoje pootwierane i puste. Zatechla wilgoc w powietrzu, wiatraki nie dzialaja, zaczalem odkrecac krany. Krany gwaltownie chrapia, a potem cichna: nie ma wody. Zbieglem po schodach na dol, gdzie w recepcji wsparty lokciami o stosy niepotrzebnych papierow i sterte pieniedzy bez wartosci drzemal Felix, j ego blada twarz lezala na dloni nieruchoma, bez wyrazu. Felix, potrzasnalem nim, daj pic. Otworzyl oczy i spojrzal na mnie. Od trzech dni nie ma wody, powiedzial. Koncza sie ostatnie studnie. Jezeli dalej nie bedzie co pic. miasto musi poddac sie. Zostawilem go i poszedlem do kuchni, ale kiedy otworzylem drzwi, uderzyl mnie w nozdrza makabryczny odor, taki. ze wbilo mi nogi w podloge i nie moglem zrobic kroku. Ten smrod szedl od gory nie mytych talerzy i garow, ale przede wszystkim od cuchnacej swini, ktora cwiartowal tasakiem czarny kucharz. Ca-marada, powiedzialem oparty o stol, zeby nie upasc, daj wody. Odlozyl tasak i z blaszanej beczki dal mi kubek wody. Poczulem w srodku miekkosc i chlod, wra- calem do zycia. Daj jeszcze, powiedzialem. Camarada niech pije tyle, przyzwolil, zeby mial dobrze. Zamknalem sie w pokoju i zaczalem telefonowac. Telefony dzialaly. Pojecie totalnosci istnieje w teorii, ale nigdy w zyciu. Nawet w najbardziej szczelnym murze istnieje jakas szczelina (albo mamy nadzieje, ze istnieje, a to cos znaczy). Nawet kiedy mamy wrazenie, ze nic juz nie dziala, cos dziala i umozliwia minimum egzystencji. Chocby otaczal nas ocean zla, beda z niego wystawac zielone i zyzne wysepki. Widac je, sana horyzoncie. Nawet najgorsza sytuacja, jezeli w niej sie znajdziemy, rozklada sie na czynniki pierwsze, a wsrod nich beda takie, ktorych mozna sie uchwycic, jak galezi krzaka rosnacego na brzegu, aby stawic opor wirom sciagajacym na dno. Ta szczelina, ta wyspa, ta galaz utrzymuja nas na powierzchni istnienia. I teraz w naszym zamknietym miescie, kiedy nie funkcjonowalo juz tysiace rzeczy i kiedy zdawalo sie, ze wszystko jest zniszczone, telefon jednak dzialal. Z poludnia, z granicy Namibii przywiozlem wiadomosc, ze dzisiaj, moze jutro wejda do Angoli pancerne kolumny. Syn piekarki powiedzial, ze wojska poludniowoafrykanskie stoja juz w Tsumeb gotowe do wojny. Trzeba im trzech godzin, zeby dojechac do granicy, trzech dni, zeby dojechac do Bengueli, moze jeszcze tygodnia, zeby dojechac do Luandy. Nikt o tym w Luandzie nie wiedzial, bo stolica nie miala lacznosci z krajem. Chcialem przekazac to, co mowil syn piekarki i to, co mowil Farrusco. Ze rusza interwencja i ze front poludniowy nie utrzyma sie. Zaczalem wydzwaniac, ale wszystkie numery milczaly. Probowalem jeszcze raz i jeszcze. Przeciagle sygnaly, nikt nigdzie nie podnosil sluchawki. Spojrzalem do kalendarza, bo nie mialem juz poczucia czasu, to znaczy czas zatracil dla mnie wszelka podzielnosc, wszelka wymiernosc. rozlecial sie, rozpelznal jak zwloknialy tro- pikalny opar. Czas konkretny przestal cokolwiek znaczyc, od dawna nie mialo dla mnie znaczenia, czy jest to sroda czy piatek, dziesiaty czy dwudziesty, osma rano czy druga po poludniu. Zycie bieglo mi od zdarzenia do zdarzenia, w nieokreslony sposob zmierzalo do niewiadomego celu. Wiedzialem tylko, ze chce byc tutaj do konca, niezaleznie od tego, kiedy on nastapi i jaki bedzie. Wszystko bylo calkowita zagadka, ktora fascynowala mnie i wciagala. Z kalendarza wyliczylem, ze byl to 18 pazdziernika 1975. I jak juz wspomnialem - sobota. To tlumaczylo milczenie telefonow. Bo w sobote i niedziele zamieralo cale zycie. Te dwa dni rzadzily sie wlasnymi, nienaruszalnymi prawami. Milkly dziala i zawieszano wojne. Ludzie odkladali bron i zapadali w sen. Wartownicy opuszczali posterunki, obserwatorzy chowali lornetki. Pustoszaly drogi i ulice. Zamykano sztaby i urzedy. Wyludnialy sie rynki. Wylaczaly sie radiostacje. Stawala komunikacja. W niepojety, ale calkowity sposob, ten wielki kraj razem ze swoja wojna i zniszczeniem, ze swoja agresja i bieda, stawal, nieruchomial jak zaczarowany, jak zaklety. Najbardziej tytaniczna eksplozja, zadne zjawisko niebieskie ani zadne ludzkie wolanie nie bylo w stanie ruszyc go z sobotnio-niedzielnego letargu. Przede wszystkim nie moglem nigdy ustalic, gdzie po-dziewali sie ludzie. Najblizsi przyjaciele znikali jak kamien w wodzie. Nie bylo ich ani w domach, ani na ulicy. Nie mogli tez wyjezdzac poza miasto. Kluby, restauracje, kawiarnie - to nie istnialo. Nie wiem. Nie potrafie tego wytlumaczyc. To sobotnio-niedzielne odprezenie respektowaly wszystkie walczace strony, najzacicklejsi wrogowie uznawali prawo przeciwnika do dwudniowego relaksu. W tej sprawie nie bylo zadnych roznic, weekendowe lenistwo ogarnialo i jednoczylo wszystkich. Ci ludzie byli tak skonstruowani, ze starczalo im energii zycia od poniedzialku do piatku, po czym o polnocy przechodzili w stan nirwany, w niebyt, nieruchomiejac w tych pozycjach, w jakich zastala ich godzina zero. Zalegala apatyczna cisza dzialajaca na wszystko jak srodek nasenny. Nawet zdawalo sie, ze zasypia przyroda. Ustawal wiatr, sztywnialy palmy, zwierzyna zapadala sie pod ziemie. Wieczorem przyszedl Oscar i przyniosl mi zapisany na kartce numer telefonu mowiac, zebym tam zadzwonil. Czyj to telefon, spytalem. On nie wie. Dzwonili do hotelu i powiedzieli, zeby dac mi ten numer, kiedy wroce do Luandy. Oscar poszedl, zostalem sam w pokoju. Podnioslem sluchawke i wykrecilem numer napisany na kartce. Po drugiej stronie linii odezwal sie meski, niski glos. Powiedzialem, ze w hotelu dali mi ten telefon mowiac, zebym zadzwonil. Czy nazywam sie tak a tak? spytal niski glos. Owszem, potwierdzilem. Ta czesc rozmowy odbyla sie w portugalskim, ale w tym momencie tamten, po drugiej stronie, przeszedl na hiszpanski, a ze sposobu mowienia i akcentu zorientowalem sie, ze mowie z Kubanczykiem. Kazdy, kto spedzil dluzszy czas w Ameryce Lacinskiej i zna hiszpanski, odrozni natychmiast wymowe kubanska; ma ona specyficzny zaspiew i jest niedbala zbitka slow, ktorych koncowki sa z reguly opuszczone. Spytalem tamtego, kim jest i co tu robi myslac, ze jest to reporter z "Prensa Latina" albo ktos w tym rodzaju. Wtedy powiedzial - czlowieku, nie pytaj tyle. bo kto za duzo pyta, dostaje za duzo odpowiedzi. Zamilklem, bo nie wiedzialem, o co chodzi. Zobaczymy sie u ciebie w pokoju, powiedzial, bedziemy tam za godzine. I odlozyl sluchawke. Przyszli we dwoch, po cywilnemu, jeden byl czarny, masywny, zwalisty, a drugi bialy, krepy i niski. Usiedli. czarny wyja! kubanskie papierosy, ktore lubie - popula-res. Spytali, czy bylem na Kubie. Tak, raz.bylem. A gdzie? Wszedzie bylem, w Oriente, w Camaguey, w Ma-tanzas. Czarny jest z Oriente. Pieknie tam, prawda? usmiecha sie. Oj, pieknie, mowie, zawiezli mnie na taka fajna gore, widok niesamowity. A teraz byles na poludniu? spytal bialy. Tak, na poludniu. I jak jest na poludniu? Jakjest? Najpierw powiedzcie, kim jestescie. Bialy powiedzial, jestesmy z armii. Z grupy instruktorow. Byla to dla mnie nowa rzecz, bo nie wiedzialem, ze w Angoli sa instruktorzy z Kuby. To znaczy, w Bengueli widzialem kilku ludzi ubranych w mundury kubanskie, ale tutejsi chodzili we wszelkich mozliwych mundurach, jakie dostawali z zagranicy lub zdobywali na froncie, i myslalem, ze byli to zolnierze MPLA. Teraz spytalem, czy ci, ktorych widzialem w Bengueli, to byli wasi? Tak, powiedzial czarny, nasi, pojechalo tam kilkunastu ludzi. Powiedzialem, ze chyba pojechali za pozno, bo wedlug moich obliczen wojsko Poludniowej Afryki moze juz byc w glebi Angoli. Zreszta, co poradzi kilkunastu ludzi? Tam idzie silna, regularna armia. Maj a duzo wozow pancernych i duzo artylerii. Sa to Afrykanerzy, oni potrafia walczyc. A MPLA nie ma broni. I powiedzialem, ze oddzial Farrusco ma tylko dwa mozdzierze i troche starych karabinow. W Lubango tez nie maja ciezkiej broni, jedyny woz pancerny, ktory byl w Bengueli, rozbili najemnicy. Kto moze stawic opor kolumnom pancernym, ktore wejda, a moze juz weszly z Namibii? Poza tym nad losami tej wojny ciazy przeszlosc. W tym kraju przez piecset lat czarny czlowiek przegrywal wszystkie wojny z bialym czlowiekiem. Nie mozna zmienic myslenia ludzi z dnia na dzien. Zolnierz MPLA pobije zolnierza FNLA i UNITA, ale bedzie odczuwal lek przed biala armia, ktora idzie z poludnia. Zgodzili sie, ze sytuacja jest trudna. Zapadlo milcze- nie. W pokoju bylo ciemno od dymu, duszno. Siedzielismy spoceni, meczylo pragnienie. Walczylem ze swoja wyobraznia, bo ciagle wchodzil mi w oczy widok butelki piwa albo zimnego soku z lodem, albo inne podobne szalenstwo. Spytalem ich, czy przyjdzie wieksza pomoc. Nie wiedzieli. Moze przyjdzie, ale kiedy i jaka -niewiadomo. Dopiero przyjechali i maja szkolic tutejsze wojsko, ale tego wojska, w takim pojeciu jak to rozumiemy, nie ma. Sa luzne oddzialy, rozrzucone po kraju. Czy bedzie czas, zeby stworzyc z tego armie? Tamci stoja dwadziescia kilometrow od Luandy. Mo-butu posyla nowe i nowe bataliony. Jutro moga tu wejsc. Odprowadzilem ich na dol. Powiedzieli, ze nastepnym razem spotkamy sie u nich, bo im niewygodnie przyjezdzac do hotelu, gdzie moga krecic sie rozni ludzie. Przysla po mnie samochod, kiedy przyjdzie pora. Spytalem, jak mam ich nazywac. Czarnego mam nazywac Mauricio. Bialego mam nazywac Pablo. Ale jezeli bede telefonowac, najlepiej nie mowic zadnych imion, tylko powiedziec po hiszpansku, ze przyjaciel chce sie z nimi spotkac. Oni juz reszte zorganizuja. W bocznej, ciemnej uliczce stal zasloniety jeep, nowy, bez zadnych znakow rejestracyjnych. Reka kogos, kto siedzial w srodku, otworzyla drzwiczki. Wsiedli i jeep natychmiast odjechal. A tam, w siedzibie sztabu w Pretorii, a pozniej w Win-dhoek i wreszcie (juz najdrobniejsze detale) w kwaterze frontu w Tsumeb, wszystko zostalo dokladnie i dobrze obmyslone. Na scianach mapy, Afryka w miniaturze, a mimo to wielka, od sufitu do podlogi, od drzwi wejsciowych przez caly gabinet dowodcy ciagna sie bezludne obszary oznaczone piaskowym kolorem. Sztabowcy przy podluznych stolach, wyzsze rangi, obkuci fachowcy- Nazwa operacji: Orange. Cel operacji: zajac Luande do dnia 10 listopada 1975 (tego dnia o godzinie 18.00, zgodnie z porozumieniem z Alvor, ostatnie oddzialy portugalskie opuszcza Angole). Nastepnego dnia oglosic niepodleglosc Angoli, w ktorej wladze obejmie koalicyjny rzad FNL A-UNITA. Wspoldzialanie: natarcie z kierunku poludniowego szosa Tsumeb, Pereira de Eca, Lubango, Benguela. Novo Redondo, Luanda. Jednoczesnie natarcie z kierunku polnocnego szosa Maauela do Zombo, Carmona, Caxito, Luanda. Rownolegle natarcie z kierunku wschodniego szosa Nova Lisboa, Quibala, Dondo, Luanda. Sily: kierunek poludniowy - oddzialy zmotoryzowane armii Republiki Poludniowej Afryki {wsparcie -oddzialy ochotnikow portugalskich, oddzialy FNLA-UNITA, szwadron Chipendy). Kierunek polnocny - oddzialy FNLA (wsparcie - oddzialy armii Republiki Zairu, oddzialy ochotnikow portugalskich). Kierunek wschodni-jak kierunek poludniowy. Godzina zero: (tu rozpoczyna sie dyskusja w jezyku angielsko-afry-kanersko-portugalskim. Scieraja sie dwie opinie. Czesc uwaza, ze dzialania nalezy rozpoczac wczesniej, bo przeciwnik moze stawiac opor, przelamywanie oporu zajmie czas i moze opoznic zajecie Luandy. Poza tym w miare posuwania sie w glab Angoli beda wydluzac sie linie zaopatrzenia wojsk w amunicje, paliwo i zywnosc, dlatego trzeba przewidziec czas dodatkowy. Proponuja godzine zero - poniedzialek, 20 pazdziernika. Inni uwazaja, ze operacja zajmie nie wiecej niz dwa tygodnie. Na polnocy stoimy juz na przedmiesciach Luandy. Wszystkie informacje wskazuja, ze na poludniu przeciwnik nie bedzie zdolny stawic oporu. Bedziemy posuwac sie szybkimi wozami pancernymi typu panhard. Wystarczy obliczyc czas przejazdu tych wozow z Tsumeb do Luan-dy dodajac czas przeznaczony na posilki i sen oddzialow. Uwazaja, ze wystarczy ustalic godzine zero na dzien 27 pazdziernika. Ostatecznie zwycieza pierwszy, bardziej roztropny wariant. Nawet jezeli wszystko potrwa trzy tygodnie i tak bedzie to blitzkrieg, ktory wprawi swiat w oszolomienie). Godzina zero: 19 pazdziernika, niedziela. W niedziele, jak wspomnialem, kraj pograzony jest w stanie niebytu, nie daje znakow zycia. Jednakze tego dnia. wiedziony niepojetym przeczuciem, comandante Farrusco szuka od rana swojego kierowcy Antonia, w koncu Antonio sam pojawia sie, zaspany i nieprzytomny ze zmeczenia, ale Farrusco kaze siadac mu za kierownica i tym samym czerwonym jeepem Toyota, ktorym wracalem z Pereira de Eca, jada teraz szosa przez busz. Po jakims czasie widza w plomieniach slonca cos, co moze wydawac sie zjawa, ale co szybko materializu-je sie i przybiera ksztalt rozciagnietej kolumny wozow pancernych, nad ktora unosi sie, prawie nieruchomy, pekaty helikopter. Jeszcze chwila i rozlega sie nerwowe turkotanie cekaemow. Farrusco jest ciezko ranny - kula przebija mu pluco. Antonio jest ranny w noge, ale zachowuje przytomnosc. Cofa samochod i rusza z konajacym dowodca w droge powrotna. Kolumna toczy sie naprzod, w kierunku Pereira de Eca. Zolnierze jada schowani we wnetrzach wozow, ale musi byc im goraco i duszno, bo coraz to - wbrew rozkazom - w tym lub w tamtym wozie otw iera sie pokrywa wlazu i ukazuje sie mloda, opalona twarz. A w Luandzie? Co mozna robic w niedziele w naszym opuszczonym miescie, na ktore -jak okazuje sie- zostal juz wydany wyrok? Mozna spac do poludnia. Mozna pokrecic kranem, zeby sprawdzic, czy - a nuz -jest woda. Mozna postac przed lustrem myslac: ile juz siwych wlosow w mojej brodzie. Mozna posiedziec nad talerzem, na ktorym lezy kawalek obrzydliwej ryby i lyzka zimnego ryzu. Mozna, pocac sie z oslabienia i wysilku, przejsc sie w gore Rua de Luiz de Camoes - w strone lotniska albo w dol - w strone zatoki. Ale przeciez to nie wszystko! Przeciez moznajeszcze pojsc do kina! Tak, poniewaz mamy jeszcze kino, co prawda jedno tylko, ale za to panoramiczne i na wolnym powietrzu i w dodatku bezplatne. To kino znajduje sie w polnocnej czesci miasta, blisko frontu. Wlasciciel uciekl do Lizbony, ale pozostal operator i zostala tasma slynnego filmu porno "Emmanuelle". Te tasme operator puszcza bez przerwy, w kolko, gratis, wstep wolny dla wszystkich, wala tlumy dzieciakow, wala zolnierze, ktorzy urwali sie z frontu, zawsze jest komplet i scisk, wrzawa i ryk nieopisany. Dla zwiekszenia efektu operator stopuje obraz w miejscach najbardziej pikantnych. Dziewczyna naga - stop. On bierze ja w samolocie -stop. Ona bierze ja nad rzeka - stop. Stary bierze ja -stop. Bokser bierze ja-stop. Jesli bierze ja w pozycji fi-kusnej - smiech i brawa na widowni. Jesli bierze ja w pozycji przesadnie wyrafinowanej - widownia milknie i analizuje. Jest tyle wesolosci i gwaru, ze z trudem slychac dalekie, ciezkie poglosy ognia artylerii pobliskiego frontu. 1 oczywiscie nie ma mowy - ale to juz nie z powodu "Emmanuelle", tylko ze wzgledu na wielka odleglosc - zeby uslyszec warkot silnikow sunacej szosa kolumny pancernej. Zacznijcie wargi nasze chwalic Panne swieta, zacznijcie opowiadac... Zly znak- dona Cartagina spiewa godzinki. Od rana cale miasto chwieje sie i dygoce, po-dzwania szybami, bo artyleria otworzyla pelny ogien, bum, bum, bach, lubudu. mam, mam, horyzont wypelnil sie wojennym lomotaniem. Holden Roberto zapowiedzial, ze dzisiaj wejdzie do Luandy. Prosi ludnosc o zachowanie spokoju. Wczoraj jego samolot rozrzucil ulotki, zdjecia Holdena z podpisem BOG RZADZI W NIEBIE HOLDEN RZADZI NA ZIEMI Musza atakowac wielka sila, bo od switu strzelanina nie slabnie, a zbliza sie poludnie. W miescie poploch, nerwowe bieganie, krzyki. Do linii frontu jest pietnascie minut samochodem. Moze wejda. Dona Cartagina chce mnie ukryc w swoim mieszkaniu. Mieszka niedaleko stad, trzecia przecznica i na prawo. Mam isc teraz, pokaze mi droge, zebym wiedzial, ktoredy. Bede jej synem, ktory zajmuje sie chora, stara matka. A co ty mowisz takim dziwnym portugalskim? spytaja. Boja urodzilem sie na Timorze, ale ucieklem z domu i cale zycie spedzilem w Birmie. Plywalem w birmanskiej flocie i mowie lepiej tamtym jezykiem. Pokazac dokumenty! Dokumenty zostaly na statku, a sami widzicie, ze wszystkie statki odplynely. Dona Cartagina kaze mi spalic papiery i spakowac walizke, ale mowie, ze nie. ze jeszcze czas, moze dzis nie wejda. Dzwonie do Kubanczykow. ich telefon milczy. Schodze na dol, spotykam biegnacego Oscara, pytam, co sie dzieje. Nie wie. co sie dzieje, biegnie. Ulica przejezdza ciezarowka z wojskiem, potem druga. Jakies kobiety z tobolkami, truchtem. Wreszcie pojawia sie patrol, szukaja wrogow. Jakich wrogow, mowi Felix blady jak sciana. Mnie cierpnie skora, bo wlasnie siedze przy telexie i probuje polaczyc sie z Warszawa, a oni pomysla, ze probuje polaczyc sie z Holdenem Roberto. Juz zdazylem dodzwonic sie do miejscowej centrali i nadalem: 3322 T1YOLI AN OB INT LUANDA AN ESTIMADO COLEGA, PODE LIOARME COM POLONIA NUMERO 814251 OK? Ale nagle oni rozlaczyli sie i odetchnalem z ulga, bo jeden z patrolu podszedl do mnie i chcial zobaczyc, co pisze, a ja nic juz nie pisalem, wiec on: musimy byc czujni, musimy byc czujni, camarada, bo nieprzyjaciel stoi pod Luanda. Tak, camarada, mowie i Felix mowi tak, pewnie, to jasne i zatrzymany w pol kroku Oscar tez przytakuje, byleby predzej opuscili lufy do ziemi, a najlepiej, zeby w ogole poszli.W koncu wyniesli sie, a ja poszedlem pustymi ulicami do "Diario de Luanda". do Queiroza, ktory zawsze duzo wiedzial. Trzech ludzi robilo te gazete. Miala ona szesnascie stron, z tego Queiroz zapisywal codziennie osiem. Uwazal, ze jest ich za malo: dziennik powinno robic pieciu ludzi. Pokazal mi tytuly, ktore wyslal do drukarni: Wszyscy na front! Nadeszla godzina proby! Nie oddamy ani piedzi ziemi! Powiedzial mi, ze sytuacja jest ciezka, ze atakuja wszystkie sily FNLA i piec batalionow Zairu i jeszcze najemnicy i ze MPLA sciaga na przedpola Luandy jednostki z prowincji, ale nie ma transportu i konczy sie amunicja. Wrocilem do hotelu i czekalem na Warszawe. W recepcji bylo pelno ludzi, ktorzy bali sie zostac na te noc w domach, woleli siedziec tu i czekac, co stanie sie dalej. Kanonada przyblizala sie coraz bardziej, znowu ciezarowki, ulica, bez swiatel. Nagle zapalila sie lampka telexu i aparat zaczal: 3322 TIYOLI AN 814251 PAPPL DOBRY WIECZOR, NIE MOZEMY SIE Z PANEM POLACZYC CO KILKA MINUT PROBOWALISMY, ALE NIE UDAWALO SIE N.AM, NIE WIEM, DLACZEGO WCIAZ AUTOMAT WYBIJAL ZNAK ZAJETOSCT, PROSZETAK BI BI, TUTAJ JEST WOJNA I STRASZNY BALAGAN, WCZORAJ UDERZYL POCISK W KABEL I PRZERWAL LIME, ALE DZISIAJ JUZ DOBRZE BI BI, CZY JEST TAM SZEFZMIANY? TAK MOM MOM SLUCHAM MORAWSKI CZESC ZDZICHU, SLUCHAJ TL ZACZAL SIE SZTURM NA LUAN-DE, BYC MOZE ZARAZ USTANIE LACZNOSC, JEST BARDZO CIEZKIE BOMBARDOWANIE ARTYLERYJSKIE, NADAM TO CO MAM, ALE MUSICIE LICZYC SIE ZE PRZERWA WKROTCE NASZA LACZNOSC, TERAZ MATERIAL OK??'.1TAK JEST, DAWAJ, ALE CZY NIE MOZEMY COS ZROBIC DLA TWEGO BEZPIECZENSTWA, MOZE MOZNA CTE STAMTAD WYCIAGNAC JAKIMS SAMOLOTEM NIE, JUZ JEST POZNO. JUTRO MOZE WSZYSTKO SIE ROZSTRZYGNIE NIC ME WIADOMO. CO TU BEDZIE, JESTESMY BARDZO SLABI I JEST BARDZO ZLE. ALE NA RAZIE MATERIAL A POTEM POGADAMY BO Ml TESKNO OK'' OK, OK, DAWAJ MOM MOM (Wystukalem mom mom to znaczy - chwileczka, bo wlasnie przez radio odezwal sie glos szefa sztabu wojsk MPLA - comandante Xiyetu, ktory oglaszal powszechna mobilizacja. Wysluchalem do konca i od razu wystukalem:)Z OSTATNIEJ CHWILI LUANDA PAP 23.10 W ZWIAZKU Z POWAZNA SYTUACJA. JAKA WYTWORZYLA SIE W ANGOLI, SZTAB GENERALNY ARMII LUDOWEJ MPLA OGLOSIL W CZWARTEK WIECZOREM TJ PRZED CHWILA POWSZECHNA MOBILIZACJE WSZYSTKICH MEZCZYZN W WIEKU 18-45 LAT. KOMUNIKAT SZTABU STWIERDZA, ZE ANGOLA STALA SIE W TEJ CHWILI OE1ARA ZBROJNEJ AGRESJI ZAKROJONEJ NA SZEROKA SKALE. W CIAGU DZISIEJSZEGO DMA NIEPRZYJACIEL ZAJAL SZEREG WAZNYCH MIAST 1 JEGO OFENSYWA TRWA NADAL. WALKI TOCZA SIE W TEJ CHWILI NA PRZEDPOLACH LUANDY. SYTUACJA JEST BARDZO CIEZKA I KOMUNIKAT SZTABU WZYWA WSZYSTKICH PATRIOTOW', ABY CHWYCILI ZA BRON 1 UDALI SIE NA FRONT BRONIC OJCZYZNY END 1TEM MOM MOM RYSIEK, TELEWIZJA PROSILA O PRZEKAZANIE CI NASTEPUJACEJ NOTY! NA 8 LISTOPADA PRZYGOTOWUJEMY PROGRAM O SYTUACJI WEWNETRZNEJ W ANGOLI, DO KTOREGO CHCIELIBYSMY CIEBIE ZAPROSIC. NAJLEPIEJ BYLOBY, GDYBY TO BYLA RELACJA FILMOWA, ALE MOGA TO TEZ BYC ZDJECIA FOTOGRAFICZNE, WIADOMOSCI NAGRANE NA MAGNETOFON, WRESZCIE KORESPONDENCJA SLOWNA, KTORA ODCZYTALBY SPECJALNIE ZAANGAZOWANY AKTOR. SERDECZNIE POZDRAWIAMYSLUCHAJ RYSIU. DALEM CI TE NOTE ZDAJAC SOBIE SPRAWE Z CALEJ ABSURDALNOSC! WSZYSTKIEGO W TYM MOMENCIE TO NIC, SLUCHAJ, JESZCZE PRZEKAZ CZARNECKIEMU: MICHAL, TUTAJ ROBI SIE BARDZO ZLE. KAZDEGO DNIA MOZNA OCZEKIWAC MAKU NA LUANDE I PRZERWANIA LACZNOSCI. DLATEGO CHCE SIE Z WAMI UMOWIC NASTEPUJACO - JEZELI NIE BEDZIECIE SIE MOGLI POLACZYC ZE MNA WIECZOREM O USTALONEJ GODZINIE, PROBUJCIE LACZYC SIE RANO NASTEPNEGO DNIA GODZ 7 GMT I POTEM 20 GMT I ZNOWU NASTEPNEGO DNIA I TAK DO SKUTKU, AZ BOCi DA POLACZYMY SIE OK? ZALATWCIE ZEBY WSTRZYMALI EWENTUALNE WYJAZDY DO LUANDY, CHYBA ZE KTOS MA PLANY SAMOBOJCZE OK777 SCISKAM RYSIEK TAK, OK, DZIEKUJE I TRZYMAMY ZA CIEBIE PALCE DZIEKUJE STARY, POZDROWIENIA Z LUANDY 1 CZEKAM NA WASZA LACZNOSC JUTRO GODZ 20 GMT OK? TKS, DOBRANOC Wstalem od aparatu spocony jak mysz, ale uradowany, ze nadalem wiadomosc z ostatniej chwili, bezposrednio odebrana z radia. Po polnocy dodzwonilem sie do Queiroza. Atak zostal zatrzymany, ale jest duzo ofiar. Noca wychodze na balkon, wystawiam antene w strone zatoki i szukam swoim tranzystorem dalekich stacji. Tak, gdzies tam istnieje normalne zycie, wystarczy przystawic ucho do glosnika i sluchac. Na jednej polkuli chrapanie, przewracanie sie z boku na bok, na drugiej juz wstawanie, gotowanie mleka, golenie i pudrowanie. A potem na odwrot. Czlowiek budzi sie i nie mysli, ze moze zaczyna ostatni dzien zycia. Wspaniale uczucie. ale tak juz zwyczajne, ze nikt tam nie zwraca na to uwagi. W kazdej sekundzie pracuja setki, jesli nie tysiace radiostacji, morze slow przewala sie w powietrzu. Ciekawe posluchac, jak swiat spiera sie, agituje, przekonuje, jak sobie wygraza, jak zmysla i klamie, jak kazdy ma racje i nie chce wysluchac przeciwnej strony. Caly swiat zajmuje sie w tym momencie Angola, tu Paryz, tam Lon- dyn. Kair i Tokio mowia na ten temat. Swiat przypatruje sie wielkiemu widowisku walki i smierci, ktore zreszta trudno mu sobie wyobrazic, bo obraz wojny jest nie-przekazywalny. Ani piorem, ani glosem, ani kamera. Wojnajest rzeczywistoscia tylko dla tych, ktorzy tkwia wjej zakrwawionym, wstretnym, brudnym wnetrzu. Dla innych jest stronica ksiazki, obrazem na ekranie, niczym wiecej. Manipuluje tranzystorem, ktory cichnie, bo koncza sie baterie, a nowych nie dostane i slucham, co mowia dalekie radiostacje. Odzywaja sie rozne glosy, sypia sie pomysly i propozycje. Co zrobic z Angola? Zwolac miedzynarodowa konferencje. Posiac wojska Narodow Zjednoczon?ch, niech wejda i rozdziela tych, co sie tam tluka. Poslac wojska? A kto za to zaplaci, mamy przeciez inflacje. Niech jada same czarne wojska i niech placa Arabowie. Arabowie nie wiedza, co robic z forsa. Najlepiej wezwac Angolanczykow, zeby pogodzili sie. Niech podpisza rozejm, niech podziela sie stolkami, niech padna sobie w objecia. Zagrozic, ze jesli sie nie uscisna, nie dostana wiecej pieniedzy. Make love, not war. Milionowa armia kubanska stoi u granic Poludniowej Afryki. Tam, w suchym buszu, wsrod panicznie uciekajacych bosonogich plemion, w tym miejscu bez drog, bez swiatla, bez szkol, bez miast, decyduja sie losy wspolczesnej cywilizacji. Dac pomoc Vorsterowi, dac mu zielone swiatlo. Udzielic moralnego poparcia. Wielkie plany, globalna strategia. Tamci nie wiedza, ze to wszystko trzyma sie tutaj na dwoch ludziach. Jeden z nich to Ruiz. sympatyczny, ruchliwy Portugalczyk, pilot starego dwumotorowca DC-3, jedynego samolotu, jaki ma w Luandzie MPLA. Jest to maszyna zrobiona w roku 1943. dwa silniki plujace klebami sadzy, latane skrzydla, zdarte kola. dziurawy kadlub. Tylko Ruiz umie zamknac drzwiczki wejsciowe (choc tez nie bez trudnosci). Tym samolotem lata on dzien i noc, wlasciwie jest cala dobe w powietrzu. Ruiz leci do Braz-zaville po amunicje, potem do oblezonych miast na krance Angoli, zeby zostawic skrzynki z nabojami i worki z maka, a zabrac do Luandy ciezko rannych. Jezeli Ruiz nie dotrze na czas, miasta beda musialy poddac sie, a ranni umra. W jakims sensie los tej wojny spoczywa na jego ramionach. Ruiz lata po Angoli na pamiec, bo obsluga lotnisk nie istnieje, nie wiem nawet, czy dziala radiostacja wjego samolocie. Czesto on sam nie wie, w czyich rekach jest lotnisko, na ktorym ma ladowac. Jeszcze wczoraj bylo w reku swoich, ale moze dzisiaj juz nalezy do tamtych. Dlatego najpierw przelatuje nad lotniskiem nie ladujac. Czasem poznaje znajomych po sylwetkach, wtedy obniza wysokosc i siada spokojnie. Czasem jednak zaczynaja strzelac do samolotu, wtedy zawraca i przywozi do Luandy zla wiadomosc. W tym kraju bez lacznosci i komunikacji Ruiz najlepiej wie, co dzieje sie na frontach, jakie miasto do kogo nalezy. Startuje o swicie, robi kilka rejsow dziennie, wraca po polnocy. Jego samolotu oczekuja zglodniali zolnierze w Luso, ginacy garnizon w Novo Redon-do, odcieci od swiata obroncy Quibali. Teraz oczekuje go Luanda, ktora nie utrzyma sie bez dostaw amunicji. Najlatwiej spotkac go rankiem, na pustym lotnisku, kiedy przeglada silniki. Awaria jednego z motorow moze unieruchomic samolot i zmienic bieg wojny. A nie ma czesci zapasowych. Nie ma mechanikow. Zreszta maszyna jest bez przerwy potrzebna. Za chwile Ruiz zniknie w kabinie pilota. Smigla obroca sie, samolot stanie w gestych, nieprzeniknionych chmurach czarnego dymu i z lomotem, szczekiem i zgrzytaniem sterta rozlatujacego sie zelastwa potoczy sie na start. Drugim czlowiekiem, od ktorego wszystko teraz zalezy, jest Alberto Ribeiro, niski, krepy trzydziestolatek. inzynier. Front polnocny ciagnie sie pod Luanda, wzdluz rzeki Bengo. Na brzegu tej rzeki znajduje sie stacja pomp, ktora dostarcza wody dla Luandy. Jezeli stacja jest nieczynna, w miescie nie ma wody. Przeciwnik to wie i stale bombarduje miejsce, w ktorym stoja pompy. Czasami trafia i stacja przestaje pracowac. Luanda moze wytrzymac bez wody piec dni, nie wiecej. W tropiku ludzie nie zniosa dluzej pragnienia, poza tym zaczna sie epidemie. Jedynym czlowiekiem, ktory potrafi naprawic te pompy, jest Alberto. Dzieki niemu miasto od czasu do czasu ma wode, moze istniec i bronic sie. Gdyby jadac do stacji pomp Alberto zginal w wypadku samochodowym albo juz w samej stacji zostal trafiony przez pocisk, po kilku dniach Luanda musialaby sie poddac. Powszechna mobilizacja. Dlugie kolejki mlodych ludzi, przewaznie bezrobotni. Zamiast podpierac sciany, lepiej zglosic sie na apel, w wojsku dadza jesc. Beda walczyc i zabijac. Wreszcie jakas praca, a nawet powod do chwaly. Odprowadzani przez matki i zony, duzo kobiet z brzuchami. Ludzie beda rodzic sie i zabijac do konca swiata. Ci, ktorzy ujrza teraz swiatlo dzienne, za dwadziescia piec lat wejda w rok dwutysieczny. Uroczyste obchody z okazji powitania nowego tysiaclecia. Spotkania mlodziezy z weteranami dwudziestego wieku. Wywiad z rzeska staruszka, ktora przezyla pierwsza wojne swiatowa. Imponujaca pamiec i w dodatku smiala kokieteria, babcia wspomina, jak to w czasie przemarszu wojsk z pewnym zolnierzem w stogu siana, a tak, prosze pana, nie myle sie, dobrze pamietam. Polowa ludzkosci bedzie miala skosne oczy. Polowa ludzkosci nie bedzie rozumiala, co mowi druga polowa ludzkosci. Czas udoskonalic sposob porozumiewania sie na migi. czas rozpoczac nauczanie jezyka migowego. Biala rasa wejdzie w faze szczatkowa. Zaledwie trzynascie procent mieszkancow ziemi bedzie mialo biala skore. Zaledwie dwa procent bedzie mialo naturalne wlosy blond. Blondyni - coraz bardziej unikalny fenomen, rzadkosc nad rzadkosciami. Co lepiej - myslec czy nie myslec o przyszlosci? Szok przyszlosci: zmartwienie spoleczenstw postindustrialnych, luksus. Dla innych klopot dnia powszedniego - co zdobyc dzis do jedzenia. Jezyk bantu nie zna czasu przyszlego, dla ludzi Bantu nie istnieje pojecie przyszlosci, nie dreczy ich mysl, co stanie sie za miesiac, za rok (patrz: wielebny ojciec Placide Tempels "La Philosophie Bantoue"). Grupami odprowadzaja poborowych prosto na front. Takich surowych i nieobytych, po co? Zeby robili sztuczny tlum, wiekszy balagan? Godzina osiemnasta, zamykaja punkty rejestracyjne. Ludzie rozchodza sie, znikaja w labiryntach musseaues - dzielnic nedzy. Konczy sie dzien, wlasciwie nijaki, nawet spokojny. Tymczasem zrobilo sie duszno. Nagle ucichly dziala na przedpolach Luandy i nie bylo wiadomosci z innych frontow. Wydawalo sie, ze stanal czas, ze nie dzieje sie nic. Zagle naszego okretu opadly, znalezlismy sie na martwej fali. Oczekiwanie na sztorm. Poczulem, ze nie ma czym oddychac. Byl to specjalny rodzaj duchoty, ktorej nie da wymierzyc sie w milibarach. Odczuwalo sieja bardziej psychicznie niz fizycznie. Zaciskala sie jakas niewidoczna obrecz potegujac uczucie zagrozenia i leku. Myslalem, ze jest to moze moj stan prywatny. moje indywidualne przygnebienie. Zaczalem przygladac sie innym. Wszyscy mieli twarze ludzi, ktorymjest duszno. Twarze otepiale i bez wyrazu, o rysach zatartych, bez sily i wdzieku. Uczucie dusznosci bylo tak dojmujace, ze wystarczylo rozpoczac rozmowe na byle jaki temat, aby wkrotce uslyszec o tym, ze jest duszno. Ludziom trudno bylo mowic o czyms innym. Byly to zreszta zwierzenia niewyrazne i mgliste, bo odczuwanie dusznosci jest stanem bardzo trudnym do okreslenia. Zwykle mowi sie tylko, ze cos wisi w powietrzu, cos musi stac sie, cos nas czeka. Poniewaz jest wojna, rozmowca stwierdza, ze bedzie lala sie krew. To lekcja wyniesiona z historii, a ona uczy, ze nie moze byc wydarzenia przelomowego, ktore obeszloby sie bez rozlewu krwi. Potem zapada milczenie, kazdy zastanawia sie, czy bedzie to jego krew. Uczuciu dusznosci towarzyszy stan podraznienia i niepokoju. Czlowiek niezdolny do zrozumienia sytuacji, a pragnacy ja sobie objasnic, daje posluch najbardziej fantastycznym plotkom. Boi sie, wykonuje irracjonalne odruchy, latwo rozpetac w nim instynkty stadne. Duszno robi sie wtedy, kiedy wazne wydarzenie, wazna zmiana nie moga przebic sie na powierzchnie zycia, ciagle nie moga spelnic sie. Niewidoczny jeszcze i nie skrystalizowany fakt, ktory dokona sie w przyszlosci, juz teraz rosnie, pecznieje, zaczyna napierac na zastana rzeczywistosc, ktora jednak nie chce ustapic. Jest coraz bardziej ciasno i przez to - coraz bardziej duszno. Brak powietrza wzmaga w nas poczucie bezradnosci. Z apatia patrzymy, jak gromadza sie chmury i czekamy, kiedy odezwie sie z nich glos, ktory odczyta nam nieublagany wyrok losu. dobry wiHCzOR - wlaczyla sie Warszawa - prosimy INFORMACJE NIESTETY, NADAL NIh MAM INFORMACJI, PANUJE POZORNY SPOKOJ I NIC SIE NIE DZIEJE, TYPOWA CISZA PRZED BURZA, WIEMY. ZE NADCIAGA INWAZJA. ALE BRAK WIADOMOSCI Z FRONTU, NADCHODZA CIEZKIE DNI, ALF. TO NIE JEST KONKRETNA INFORMACJA DO GAZETY. ODEZWIJCIE SIE JUTRO, MOZE COS SIL STANIE OK, WIEC DO JUTRA DO DO TKS TK.S BYh BYEO drugiej w nocy ktos zaczal lomotac w moje drzwi, zerwalem sie z glebokiego snu i ciarki przeszly mi po grzbiecie, bo pomyslalem: FNLA! Powloklem sie na olowianych nogach otworzyc drzwi. Do pokoju wladowalo sie trzech niemozliwie brudnych typow. Rzucili sie na mnie, a ja na nich, zaczelismy sie sciskac i przekrzykiwac. Byli to Nelson, Manuel i Bati-sta. Polozyli bron na podlodze i chcieli sie umyc. Potem Nelson zwalil sie na lozko i zasnal w sekunde, a tamci zaczeli otwierac jedyna puszke konserw, jaka trzymalem na czarna godzine.Co na froncie poludniowym? - spytalem. Nie ma frontu poludniowego, powiedzial Manuel, tamci sajuz pod Benguela. Druga kolumna idzie na Luande. l nie da sie ich zatrzymac? Bardzo trudno. Tamci dysponuja ogromna sila ognia. Maja duzo broni pancernej, duzo artylerii, bija sie dobrze i sa zdecydowani. Nie mamy czym walczyc. Nasi ludzie nie sa przygotowani do walki z regularna armia. Cofamy sie, bo sily sanierowne. Co z Farrusco? Nie wiemy, byl ciezko ranny. Widzieliscie tamtych z bliska? Tak. Maja wozy pancerne typu panhard, bardzo szybkie. Sa ruchliwi i swietnie znaja teren. Rozdzielaja sie na grupy po piec-szesc wozow i ciagle zmieniaja pozycje. Sa wszedzie i nigdzie, trudno ich uchwycic. Mamy za malo sil. zeby zorganizowac obrone. Kiedy dojda do Luandy? Moze za kilka dni. Pesymistyczna czesc mojej natury podsunela mi mysl, ze nadszedl moment zaglady, ze zbliza sie koniec. Wystarczy, zeby tamci zajeli elektrownie w Cambambe, ktora znajduje sie o dwiescie kilometrow przed Luanda. Stamtad plynie prad do stacji pomp, od tej elektrowni zalezy, czy miasto ma wode i swiatlo. Bez wody i swiatla po kilku dniach otoczone i wyglodzone miasto zlozy bron. poniedzialek, 3 listopada (sadny dzien) Rano-nic. W poludnie - Pablo podjezdza po mnie jeepem na umowione miejsce. W wozie jest jeszcze dwoch Kuban-czykow. Nosza zielone drelichy bez zadnych oznak. Jedyny znak tozsamosci to bron na ramieniu. Czlowieka z bronia nikt nie pyta, kim jest i co tu robi. Zreszta wystarczy powiedziec: Cubano, patrole nie pytaja o wiecej i mozna jechac dalej. Mijamy rozrzucona w polach dzielnice przemyslowa. Potem zaczynaja sie pastwiska, regularne prostokaty soczystej trawy, dobrze utrzymanej. Bezpanskie stada krow, tony miesa i mleka przez nikogo nie pilnowane. W miescie panuje glod, ale nikt bydla nie ruszy - to wlasnosc portugalska, nietykalna. Jeszcze chwila jazdy i zaczynaja sie lagodne wzgorza, rozrzucona ziemia, linie okopow, dziala, namioty, skrzynki -front polnocny, najbardziej czule miejsce tej wojny, bo sa to przedpola Luandy. Widok z pierwszej linii okopow: rozlozysty pejzaz, zielono, rzeka w plaskiej dolinie, asfaltowa szosa, zerwany most, podziurawiony budynek stacji pomp, palmowy gaj. Po drugiej stronie, w glebi - wzgorza w sloncu, okopy przeciwnika. W szklach silnej lornetki widac drobinki pylu, pozioma i pionowa podzialke, wzdluz poziomej podzialki to w jedna to w druga strone biegna figurki i jezdza samochody: przygotowanie natarcia. Po tej stronie, po ktorej jestesmy, tez duzo ruchu, dzwigania workow z piaskiem, maskowania stanowisk, przetaczania dzial. Nie chca, zeby ich zaskoczyli. Potem przyjdzie noc, swit i czekanie, kto uderzy pierwszy. Ktos wreszcie uderzy, a drugi odpowie, z ziemi pojdzie kurz. zacznie sie taniec ognia i smierci. Pablo chodzi, rozkazuje, sprawdza inwentarz, jak chlop w wigilie zniw. Ide za nim i robie zdjecia. Wszyscy chca sie fotografowac. Teraz mnie. a teraz mnie, camarada, mnie, mmmnnniiieee! Stajawy-prezeni, niektorzy salutuja. Zostawic slad, utrwalic sie, jakos pozostac. Bylem, jeszcze wczoraj bylem, robil mi zdjecie, o, tak wygladalem. Taka mialem twarzjako zywy czlowiek. Stoje przed wami na bacznosc, popatrzcie na mnie przez chwile, nim zajmiecie sie czyms innym. Po poludniu - bylismy z powrotem w miescie, samochod wjechal w mala uliczke i zatrzymal sie przed pietrowa willa, w ktorej miescil sie sztab doradcow kubanskich. Ledwie zdazylismy wysiasc, kiedy wybiegl zolnierz i podal Pablowi kartke wyrwana z zeszytu i zapisana olowkiem. Pablo przeczytal i zbladl. Bez slowa wszedl na werande i usiadl na lawce. Wyjal chustke i zaczal wycierac czolo. Czekalismy, co powie. Jeszcze raz przeczytal kartke, dalej milczal, wreszcie odezwal sie cicho, niewyraznie, jakby mial zdretwiale usta: -Dzisiaj tamci zdobyli Benguele. W bitwie o miasto zgineli wszyscy Kubanczycy. Meldunek nadal ranny telegrafista. Potem spojrzal na nas i dodal: -Teraz ida na Luande. Z Bengueli do Luandy jest siedemset kilometrow, ale po drodze nie ma juz punk- tow oporu, zadnej linii obrony. Jezeli sa to wytrwali chlopcy i postanowiajechac dzien i noc, moga byc tutaj jutro. W sasiednim domu kobieta zawolala- Mauro! Maura! po chwili odpowiedzial jej glos dziecka. Byla osiemnasta. Gdzies daleko odezwala sie sygnaturka. -Daj mi radiotelegrafiste - powiedzial Pablo do zolnierza, ktory przyniosl kartke - i zwolaj ludzi na odprawe. Zaczynaly sie wojskowe sprawy, wiec wycofalem sie i poszedlem do hotelu. Uprosilem jakiegos czlowieka, zeby zawiozl mnie na skraj miasta, do Moro da Luz, gdzie w bylej rezydencji konsula Francji miescil sie sztab MPLA. Ale sztab obradowal i wartownicy nie chcieli mnie wpuscic. Wrocilem ciezarowka, ktora wiozla zolnierzy portugalskich. Bylo to wojsko w stanie zupelnego rozprzezenia. Nosili dlugie brody, nie mieli ani czapek, ani pasow. Sprzedawali konserwy na czarnym rynku, rozbijali samochody. Mieli rozkaz zachowac neutralnosc, nie strzelac, nie wtracac sie. Pakowali wszystko na okrety. Za tydzien wyjezdzal ostatni oddzial. Wieczorem rozmawialem z Queirozem. Uwaza, ze Luande bedzie im trudno zdobyc, bo cala ludnosc stanie do walki, musieliby zdecydowac sie na wielka rzez, a swiat moze tego nie zaakceptowac. Ale potem sam zaczal miec watpliwosci: zreszta, czyja wiem? Swiatjest stad tak daleko. Ruiz polecial samolotem do Porto Amboim, zawiozl grupe saperow i skrzynki dynamitu. Maja wysadzic wszystkie mosty na rzece Cuvo, ktora przecina droge miedzy Benguela i Luanda. Jezeli zdaza. O polnocy odezwala sie Warszawa. w ciagl ostatniej doby - nadawalem - sytuacja w angoli PRZYBRALA DRAMAT\CZNY OBROT. WOJSKA 1'OLLDMOWO- AFRYKANSKIE WSPIERANE PRZEZ ODDZIALY NAJEMNIKOW l FNLA ORAZ UNITA ZAJELY BENGUELE, DRUGIE PO LUANDZIE MIASTO ANGOLI. WOJSKA Th W SILE DWOCH KOLUMN PANCERNYCH POSUWAJA SIE NADAL W Kit RUNKU STOLICY, W KTOREJ PRZYSTAPIONO JUZ DO ORGANIZOWANIA OBRONY MIASTA. WEDLUG NTE-POTW IERDZONYCH JESZCZE INFORMACJI, KTORE NAPLYNELY TU W OSTATNIEJ CHWILI, JEDNA Z TYCH KOLUMN ZAJELA NOYO RE-DONDO I ZNAJDUJE SIE O PIECSET KILOMETROW NA POLUDNIE OD LUANDY. JEZELI NIE UDA SIE ZATRZYMAC TYCH WOJSK NA LINII RZEKI CUYO, MOGA ONE DOTRZEC NA PRZEDPOLA LUANDY W CIAGU NAJBLIZSZYCH DWOCH DNI. OCZEKUJE SIE, ZE MOZE WOWCZAS NASTAPIC JEDNOCZESNY ATAK Z POLNOCY I POLUDNIA, ZGODNIE Z PLANEM ORANGE, KTORY PRZEWIDUJE ZAJECIE STOLICY PRZED 10 LISTOPADA, CO ROWNALOBY SIE POLITYCZNEJ I MILITARNEJ LIKWIDACJI MPLA, PRZYNAJMNIEJ NA NAJBLIZSZY OKRES END ITEM KOCHANI, LACZCIE SIE ZE MNA ZA 7 GODZ BO TERAZ JUZ BEDA DECYDOWAC GODZINY OK?'.' TAK, OCZYWISCIE, DZKB TKS BYE BYE DOBRANOC wtorek, 4 listopada (nerwy, nerwy)Wstalem o trzeciej w nocy, zeby spokojnie przygotowac komentarz dia PAP. Ledwie jednak zszedlem na dol do recepcji i uruchomilem telex, kiedy weszlo pieciu drabow z automatami i prosto do mnie: siedziec, nie ruszac sie. Obudzili Felixa. ktory spal na kanapie jak kamien, i zazadali listy gosci hotelowych. Beda robic rewizje i wszystkich zawioza na policje, na przesluchanie. Wrog jest wewnatrz miasta, w tej dzielnicy, w tym hotelu. Piata kolumna. Infiltracja. Zwiezli na dol kilkuna- stu przerazonych, zaspanych ludzi. Zadne perswazje nie mialy sensu. Nie wolno mowic! wolal najwazniejszy trzymajac pistolet w gorze, tak jak sedziowie startowi na zawodach lekkoatletycznych. Lepiej bys. braciszku. wyzywal sie na froncie, chcialem mu powiedziec. Czekalismy dalej, ale jak zwykle nawalila organizacja, samochod, ktorym mieli nas zawiezc na policje-nic przyjezdzal. Nad ranem zjawil sie Almeyda, odpowiedzialny za prase w MPLA. Kazal nas wypuseic, a tamtym powiedzial, zeby poszli. Ludzie rozchodzili sie zgnebieni i wyczerpani. Kazdy mogl przyjsc z pistoletem, terroryzowac hotel, robic, eo chce. Na froncie polnocnym panuje spokoj. Czekaja, az tamci z poludnia podciagna blizej. Wtedy uderza z dwoch stron jednoczesnie. Jeszcze w tym tygodniu, moze j utro. Komunikaty radiowe wzywaja ludnosc do. obrony miasta. W tej decydujacej godzinie. Nic moze zabraknac. Caly dzien obraduje kierownictwo MPLA. Podobno pomoc czeka w Brazzaville i w Kabindzie. ale nie moze dotrzec do Luandy, poniewaz lotnisko i port sa do przyszlego poniedzialku (10 listopada) w rekach wojsk portugalskich. Do przyszlego poniedzialku Angola jest formalnie czescia terytorium Portugalii, jej zamorska prowincja, a tym samym czescia obszaru NATO. Trzeba wiec wytrwac do przyszlego tygodnia. A jezeli bedzie za pozno? Jezeli oddzialy portugalskie uderza nagle w samej Luandzie, zaatakuja Angolanczykow? (istnieje obawa, ze czesc jednostek, dowodzona przez prawicowych oficerow, zlamie zasade neutralnosci i zacznie dzialac na wlasna reke). Rozchodzi sie plotka, ze juz aresztowali prezydenta Neto. Powstaje panika. Nie sposob polapac siew sytuacji. Zupelny brak wiadomosci z frontu poludniowego. Gdzie sa tamci? Zatrzymali sie? Jada? Ciagle daleko? Juz na przedmiesciach? Lu- dzie potracili glowy. Wpadam do pokoju i widze, ze dona Cartagina sama spakowala moja walizke. A gdzie wycinki z gazet, ktore zbieralem trzy miesiace, moj naj-wiekszy skarb? Gdzie wycinki? Wrzucila do klozetu i spuscila wode (pech chcial, ze tego dnia Ribeiro naprawil pompy i byla woda). Rozchodzi sie wiadomosc, ze MPLA oglosi niepodleglosc przed czasem - dzisiaj albo jutro - liczac, ze Angola zostanie natychmiast uznana przez kraje zaprzyjaznione, ktore beda traktowac lotnisko i port jako suwerenne terytorium nowego panstwa. Chodzi o dostep do Luandy. W tej chwili jest decydujace, aby otworzyc miasto, ktore jest otoczone na ladzie i nie mozna do niego dotrzec ani od morza, ani z powietrza. A jezeli pomoc nie przyjdzie w pore? Szturm na Lu-ande. Mimo bohaterskiej obrony mieszkancow miasta, przewazajace sily nieprzyjaciela itd. Kto pierwszy wejdzie? Ci z poludnia czy FNLA? Ci z FNLA - okrutne wojsko. Praktykuja kanibalizm. Jeszcze kilka dni temu nie wierzylem. Ale przed tygodniem pojechalem z grupa miejscowych dziennikarzy do Lucali. czterysta kilometrow na wschod od Luandy. Dzien wczesniej Lucala zostala odbita z rak jednostki FNLA, ktora wycofala sie do Samba Caju, miasteczka polozonego siedemdziesiat kilometrow na polnoc od Lucali. Jechalismy z oddzialem scigajacym efenelowcow. Siedemdziesiat kilometrow strasznych widokow. Na calej trasie w tej gesto zaludnionej okolicy ani jednego zywego czlowieka, ani jednego ocalalego domu. Wszyscy ludzie wymordowani, wszystkie wsie spalone. Tamci, cofajac sie, niszczyli po drodze wszelki slad zycia. Glowy kobiet rzucone w przydrozna trawe. Zwloki, z ktorych wycieli serca i watroby. Od polowy trasy jechalem z zamknietymi oczami. W pewnym momencie w naszym samochodzie podniesione glosy. Otworzylem oczy: w martwej, spalonej wsi.przed spalonym barem siedzialy przy stoliku dwie malpy. Wpatrywaly sie w nas przez chwile, a potem czmychnely w krzaki. Dostac sie w rece pijanych kanibali - ponura smierc. Ich spocone twarze, zmetnialy wzrok, to, jak krzycza, jak przystawiaja lufe ubawieni, ze wprawili swoja ofiare w paniczne drzenie. Lepiej o tym nie myslec. Wieczorem comandante Ju-Ju odczytuje przez radio swoj codzienny komunikat o sytuacji na frontach. Bardzo optymistyczny. Denerwujace to. Rzeczywistosc wyglada fatalnie, polowa kraju jest w rekach przeciwnika, a z tego, co mowi Ju-Ju. wynika, ze odnosza same zwyciestwa. NIE PRZYJMOWACRZECZYWISTOSCI DO WIADOMOSCI Zasada, ktora ma spelniac iiinkcje pigulki nasennej. Nie robic paniki, nie popadac w zwatpienie, nie histeryzowac. Ale jak inaczej poderwac ludzi do dzialania teraz, w chwili decydujacej, jezeli nie uswiadomi sie calej powagi sytuacji? Nie ruszasie, beda lezec i trawic jadlo optymistycznie. Skoro jest tak dobrze, po co sie wysilac? I te dezorientujace sprzecznosci - tu wezwanie do obrony miasta, a tu okazuje sie. ze jest jak najlepiej. Skutek: utrata zaufania. W godzinie rozstrzygajacej nie beda wierzyc nikomu, stepieje nawet ich instynkt samozachowawczy. 3322 TIYOLI AN XI4251 PAP PL DOBRY WIECZOR PLS MATERIAL PRZEPRASZAM, ZE NIE DALEM MC RANO 1 NAWET NIE ODEZWALEM SIE. ALE PRZYMKNELA NAS POLICJA BEZ POWODU PO PROSTU TRACA GLOWY ZRESZTA TRUDNO DZIWIC SIE LUDZIOM, KTORZY CZUJA ZE MOGA WKROTCE ZGINAC. WOLAJCIE MNIE RANO (iODZ 7 GMT MOZE V\ NOCY ZDOBEDE SENSACYJNE WIA-DOMOSCI I MOZE TYM RAZEM MNIE Mb ZAMKNA I Mt SKLJA OK??? TAK. DO RANA 7 GMT DOB DOB BI BI CZEKAM Z UTESKNIENIEM VIA ITT 11 4 75 1407 EDT W nocy zadzwonil Queiroz i powiedzial, ze jutro rano wojska portugalskie opuszcza cywilna czesc lotniska i wycofaja sie z portu. Jezeli to prawda, wiadomosc jest autentycznie sensacyjna. Blysnela iskierka ocalenia. Boze, jaka ulga. Z radosci skakalem do sufitu.sroda, 5 listopada (ladowanie) Z kolega Oscara-Gilbertem, ktory pracuje w wiezy kontrolnej, pojechalismy wieczorem na lotnisko. Ciemno i straszliwa ulewa, caly czas jechalismy jak dnem wodospadu, nic nie bylo widac, tylko sciana wody. w ktora nasz peugeot dawal nura, czulem sie jak w lodzi podwodnej, ktora plynie miedzy ulicami zatopionego miasta. W duzym szklanym gmachu dworca lotniczego, potwornie zasmieconym i brudnym, bo nikt nie posprzatal jeszcze po polmilionowym tlumie uciekinierow, ktory tu koczowal, bylo pusto. Stalem z Gilbertem na pietrze, patrzylismy na oswietlony pas startowy. Ulewa tropikalna minela, ale ciagle padal deszcz. Nagle daleko w gorze, po lewej stronie, zaswiecily sie dwa reflektory: samolot schodzil do ladowania. Po chwili osiadl w deszczu i potoczyl sie miedzy dwoma rzedami zoltych swiatel. Odrzutowiec "Britania" linii kubanskich. Potem w gorze znowu reflektory i znowu. Wyladowaly cztery samoloty. Ustawily sie w rzedzie przed nami, piloci wy- laczyli silniki, zrobilo sie cicho. Podjechaly schodki, z samolotow zaczeli wysiadac kubanscy zolnierze, z workami i z bronia. Ustawiali sie w dwuszereg. Byli ubrani w panterki, ktore chronily ich troche przed deszczem. Po kilku minutach poszli w strone czekajacych obok ciezarowek. Poczulem, ze boli mnie ramie. Spojrzalam i rozesmialem sie - przez cala scene Gilberto trzymal reke zacisnieta na moim ramieniu. Ci zolnierze nastepnego dnia odjechali na front. W hotelu zrobilo sierojnoi gwarno. W nocy z poniedzialku na wtorek Neto mial proklamowac niepodleglosc Angoli i z tej okazji samolot przywiozl z Lizbony kilkunastu korespondentow zagranicznych. Dostali wizy na cztery dni i umieszczono ich w naszym hotelu. Oscar darl sobie wlosy z rozpaczy, bo nie mial dla nich nic dojedzenia, ale oni pocieszali go mowiac, ze jedzenie nie ma znaczenia, najwazniejsze sa informacje. Jakiez historie drukuje prasa swiatowa! Czytalem wiele relacj i wyslanych w tych dniach z Luandy. Podziwialem bogactwo ludzkiej fantazji. Ale tez rozumialem sytuacje moich kolegow. Redakcja wysyla swojego korespondenta do kraju, ktorym w tym momencie fascynuje sie caly swiat. Taki wyjazd kosztuje duzo pieniedzy. Gazeta czeka na wielka historie, na swiatowy wystrzal, na sensacyjna opowiesc pisana pod gradem kul. Specjalny wyslannik przylatuje do Luandy. Wioza go do hotelu. Dostaje pokoj, goli sie i zmienia koszule. Jest gotowy i od razu rusza do boju. Po kilku godzinach stwierdza, ze bije glowa w sciane. Nie moze zrobic nic. Angola nie przejawia zadnego zainteresowania jego obecnoscia. Telefony nie odpowiadaja, a jesli odpowiadaja to w portugalskim, w jezyku, ktorego nie rozumie. Jezeli ma dosyc sily i wytrwalosci moze odbyc piesza wyprawe do Palacu Rzadu. Spotka tam pyzata maszynistke - Elwire, ktora bedzie usmiechac sie, ale niczego nie wie, a tego. co wie - nie powie. Byc moze spotka mlodego Coste, ktory w odpowiedzi na wszystkie pytania bedzie krecil glowa i milczal. Wybrac sie do sztabu MPLA? Jest to calodzienna wedrowka, poza tym wartownik nie wpusci za brame. Pojsc do prezydenta Neto! Ale jak? Nikt nie powie, gdzie prezydent mieszka. Pojechac na front. Na jaki front? Z Luandy nie mozna wyjechac, to miasto zamkniete. Grupa Francuzow zdobyla gdzies samochod i postanowila, nie ogladajac sie na nic, pojechac na front polnocny. Zostali zatrzymani przez pierwszy posterunek i odstawieni prosto na lotnisko. Zobaczyc jakiegos Kubanczyka! Ale jak? Nigdzie ich nie widac. Czy Luso jest w rekach MPLA, bo Savimbi twierdzi, ze jest w rekach UNITA? A kto to wie? Z tym miastem od dawna nie ma lacznosci. Trzeba dowiedziec sie, jak dokladnie przebiega front! Jak przebiega? A ktoz to moze wiedziec? W samym sztabie nikt nie ma pewnosci w tej sprawie. Jedynymi zrodlami informacji pozostaja - dona Cartagina, Oscar i Felix. Dona Cartagina jest teraz zajeta sprzataniem i nie ma czasu na polityke. Zreszta mowi tylko po portugalsku, trudno sie z nia porozumiec. Oscar odpowiada niezmiennie haslem MPLA: A victoria e certa! Zwyciestwo jest pewne. Ale to slaba informacja i w dodatku - nie dla wszystkich najlepsza. Najbardziej rzeczowa i prawdziwa odpowiedz daje Felix. Zapytany o sytuacje, odpowiada krotko: -Confusao. Confusao to slowo-klucz, slowo-synteza, slowo-wszystko. W Angoli ma ono swoj specyficzny sens i jest wlasciwie nieprzetlumaczalne. Upraszczajac - confusao oznacza zamieszanie, balagan, stan anarchii i nieladu. Confusao to taka sytuacja, ktora wywolali ludzie, ale w jej przebiegu utracili nad nia kontrole i panowanie, sami stajac sie ofiarami confusao. Jest jakis fatalizm w confusao. Czlowiek chce cos zrobic, a wszystko rozlazi mu sie w rekach, chce cos zdzialac, a jakas sila paralizuje go, chce cos stworzyc, a produkuje confusao. Wszystko jest przeciwne czlowiekowi i nawet jesli wykaze on najlepsza wole, bedzie raz po raz popadal w confusao. Confusao moze ogarnac nasze mysli i wtedy inni beda mowic, ze ten czlowiek ma w glowie confusao. Moze wkrasc sie do serca i wtedy porzuci nas dziewczyna. Moze wybuchnac w tlumie i ogarnac mase ludzi - wtedy dochodzi do walki, do smierci i podpalen. Czasem confusao ma przebieg lagodniejszy i wtedy przybiera postac bezladnej, chaotycznej, ale bezkrwawej klotni. Confusao to stan zupelnej dezorientacji. Ludzie, ktorzy znalezli sie wewnatrz confusao. nie potrafia objasnic, co dzieje sie wokol nich ani w nich samych. Nie potrafia tez dokladnie wytlumaczyc, co spowodowalo ten konkretny wypadek confusao. Sa nosiciele i siewcy confusao, tych nalezy wystrzegac sie, ale jest to trudne, gdyz wlasciwie kazdy czlowiek w jakims momencie moze stac sie sprawca confusao, nawet wbrew swoim checiom. Przez confusao rozumiemy tez stan naszego zaklopotania i bezradnosci. Oto widzimy wokol siebie szalejace confusao, a nie mozemy nic uczynic, zeby polozyc mu kres. Camaradas, slyszymy raz po raz, nie robcie confusao. Nie robcie! A czy to od nas zalezy? Najbardziej precyzyjny meldunek z frontu: co u was nowego? Co nowego? Confusao! Kazdy, kto rozumie sens tego slowa, wie juz wszystko. Bywa tak, ze confusao opanuje ogromne tereny, ogarnie miliony ludzi. Wtedy jest wojna. Stanu confusao nie mozna przerwac jednym pociagnieciem, nie mozna zlikwidowac go w okamgnieniu. Kto przejawi tu nadmierna gorliwosc, sam popadnie w confusao. Najlepiej dzialac powoli i czekac. Po jakims czasie confusao straci energie, oslabnie i zniknie. Ze stanu confusao wychodzimy wyczerpani, ale tez w pewien sposob zadowoleni, ze udalo nam sie przetrwac. Od nowa gromadzimy sily na nastepne confusao. Jak wszystko to wytlumaczyc ludziom, ktorzy dopiero od kilku godzin sa w Luandzie? Totez jeszcze raz, jak gdyby nie doslyszeli, pytaja Felixa: -Jaka jest sytuacja? AFelix: -Przeciez juz powiedzialem -confusao. Odchodza krecac glowa i wzruszajac ramionami. A kreca glowa i wzruszaja ramionami, poniewaz Felix zasial w nich confusao. Cztery nastepne dni utonely w powszechnym confusao. Co chwile wpadal ktos do hotelu z okrzykiem -jada! jada! i zdyszany opowiadal, ze wozy pancerne Afrykanerow sajuz w granicach miasta. Wedlug jednych byly pomalowane na zolto, wedlug innych - na zielono. Podawano rozne cyfry - ze tych wozow widzieli dziesiec, potem, ze piecdziesiat i wiecej. Nie sposob bylo niczego sprawdzic: moze naprawde sa o kilka kilometrow stad, a moze to plotki? Oscar wywiesil w recepcji mape Angoli. Stal przed nia tlum spierajacych sie ludzi. Kazdy chcial pokazac palcem, gdzie jego zdaniem lezy front, kto ma jakie miasto, do kogo nalezy ta lub inna droga. Nie bylo dwoch takich, ktorzy mieliby ten sam obraz sytuacji. Po kilku dniach setki wodzacych po ma- pie palcow starly z niej miasta, drogi i rzeki. Kraj wygladal jak fragment szarej, nagiej planety bez ludzi i przyrody. W poniedzialek odplynal garnizon portugalski. Rano ostatnie plutony wspinaly sie po trapie na okret. Mialem tam znajomych oficerow i poszedlem, zeby sie z nimi pozegnac. Miejscowi chcieli, zeby ten garnizon wyjechal jak najszybciej. Po latach wojny kolonialnej nie moglo byc miedzy nimi ani zrozumienia, ani przyjazni. Aleja patrzylem na to inaczej. Wiedzialem, ze w ostatnim okresie Angolanczycy mieli cos do zawdzieczenia wielu, choc nie wszystkim, oficerom tego garnizonu. Oficerowie ci umieli zachowac sie lojalnie. Ja sam zaciagnalem wobec nich dlug wdziecznosci. Odnosili sie do mnie z sympatia, duzo mi pomogli. A takze nigdy nie zaatakowali Kubanczykow, choc pierwsi ludzie z Hawany przybyli tu w czasie, kiedy Angola byla jeszcze formalnie czescia terytorium Portugalii. Istnieje jakas miedzyludzka solidarnosc, ktorej nie powinny niszczyc suche racje polityczne. Tego dnia po miescie jezdzil dzwig i zdejmowal z cokolow pomniki portugalskich zdobywcow. Gubernatorzy i generalowie, podroznicy i odkrywcy zostali zwiezieni przed cytadele i ustawieni w brazowo-granitowym dwuszeregu. Na placach i skwerach zrobilo sie jeszcze bardziej pusto. W poludnie przylecial samolot, ktory przywiozl delegacje zagraniczne. Przyjechalo ich zaledwie kilka. Po swiecie krazyla pogloska, ze tego dnia eskadry Zairu zbombarduja lotnisko w Luandzie i ze nie bedzie powrotu. Ostrozna wiekszosc czekala w swoich krajach na rozwoj wydarzen w naszym miescie. Zdaje sie, ze mieli racje, bo -jak pozniej ujawniono - decyzja o zniszczeniu lotniska zostala cofnieta w ostatniej chwili. Noca na jednym z placow zebralo sie kilka tysiecy ludzi. Bylo powiedziane, zeby nie gromadzil sie wielki tlum, aby w wypadku nalotu uniknac masakry. Noc byla ciemna, pochmurna i sceneria tego wiecu przypominala tajne zgromadzenie Kimbangistow. Zegar katedralny wybil godzine dwunasta. Zaczynal sie 11 listopada 1975. Na placu panowala cisza. Z trybuny Agostinho Neto odczytal tekst o proklamowaniu Ludowej Republiki Angoli. Glos zalamywal mu sie, kilka razy przerywal. Kiedy skonczyl, w niewidocznym tlumie zabrzmialy oklaski, ludzie wznosili okrzyki. Nie bylo wiecej przemowien. Po chwili na trybunie zgasly swiatla, wszyscy rozchodzili sie w pospiechu, gineli w mroku. Na froncie polnocnym milczaly dziala. Ale nagle zolnierze, ktorzy byli w miescie, rozpoczeli dzika strzelanine na wiwat. Podniosla sie chaotyczna wrzawa, noc ozyla. W "Tivoli" Oscar wyjal z kasy pancernej schowana na te okazje butelke szampana i jeszcze butelke whisky. Bylismy najstarszymi mieszkancami hotelu, gronem weteranow. Zamiast wydobyc z nas pogode i radosc, alkohol poglebil nasze zmeczenie i wyczerpanie. Oscar, ktory od dawna byl u kresu sil, teraz pijany odezwal sie z rozpacza: Jezeli tak ma wygladac niepodleglosc, strzele sobie w leb. Za chwile jakos dotarlo do niego, ze to bylo nie na miejscu, bo rozesmial sie, a potem zamilkl i w koncu zasnal z glowa na stole, miedzy pustymi szklankami. Rano w Palacu Rzadu odbylo sie przyjecie dla delegacji zagranicznych. Tego dnia nadalem do Warszawy depesze: LLANDA PAP 11.11, UROCZYSTOSCI NIEPODLEGLOSCIOWE PRZEBIEGAJA W LUANDZ1E JAK DOTYCHCZAS SPOKOJNIE. NASTROJ SWIETA POPSULI ARTYLERZYSCI ENLA, KTORZY ZNOWU ZBOMBARDOWALI STACJE POMP W QUINFA\GONDO I LLANDA OD DWOCH DNI NIE MA WODY. W ZWIAZKU Z TYM DZISIAJ ROZEGRALY SIE DZIKIE WALKI O ZDOBYCIE ZAPROSZENIA NA PRZYJECIE, JAKIE PREZY'DENT NETO WYDAL W PALACU RZADU, PONIEWAZ KRAZYLA POGLOSKA, ZE BEDZIE T.AM MOZNA NAPIC SIE WODY. RADIOSTACJE - NIE ANGOLANSKJE - PODALY, ZE FNLA I UNITA POSTANOWILY UTWORZYC WLASNY" RZAD ZE STOLICA W HU-AMBO. BEDZIE TO STOLICA TYLKO FORMALNA, PONIEWAZ FAKTYCZNA SIEDZIBA TYCH ORGANIZACJI JEST KINSZASA. TAK WIEC ANGOLA CHWILOWO ZOSTALA PODZIELONA NA DWA PANSTWA O GRANICACH NIEPRAWDOPODOBNIE SKOMPLIKOWANYCH I W DODATKU ZMIENIAJACYCH SIE NIEMAL CODZIENNIE W ZALEZNOSCI OD TEGO, KTORA STRONA DZISIAJ LUB JUTRO PRZEPROWADZI OFENSYWE I JAKA CZESC TERYTORIUM ODBIERZE PRZECIWNIKOWI. TERAZ WIELE BEDZIE ZALEZALO OD TEGO, ILE PANSTW I W JAKIM TEMPIE UZNAJE ALBO RZAD MPLA, ALBO RZAD FNLA-UNTTA. ROZPOCZELA SIE WIEC DODATKOWA - DYPLOMATYCZNA WOJNA O ANGOLE. W MIEDZYCZASIE WOJNA PRAWDZIWA PRZYBIERA CORAZ WIEKSZE ROZMIARY. OBIE STRONY ROSNA W SILE, JEST CORAZ WIECEJ NOWYCH, DOBRZE PRZYGOTOWANYCH WOJSK I CORAZ WIECEJ BRONI O DUZEJ MOCY ZNISZCZENIA. W PONIEDZIALEK 10 LISTOPADA PRZECIWNIK ROZPOCZAL KOLEJNA OFENSYWE NA DWOCH FRONTACH. OD POLNOCY BYLA TO PROBA ZAJECIA LUANDY. W NATARCIU BRALY UDZIAL WOZY PANCERNE I.ARTYLERIA ORAZ KOMPANIE WOJSK ZAIRU I PORTUGALSKICH NAJEMNIKOW. NA POLUDNIU WOJSKA POLUDNIOWEJ AFRYKI, KTORE PORUSZAJA SIE W WOZACH PANCERNYCH TWORZACYCH RUCHLIWE 1 SILNE KOLUMNY ZMIERZAJA W KIERUNKU PORTO AMBOIM I DALEJ - NA LUANDE. W TYM REJONIE ODDZIALY MPLA ORGANIZUJA LINIE OBRONY Z ZADANIEM UTRZYMANIA PORTO AMBOIM ZA WSZELKA CENE FIN, CZY MOZECIE PRZYSLAC TROCHE FORSY I PAPIEROSOW ')?? Z GORY DZKB BYE. Ruiz przyciagnal dzwignie gazu: samolot opadal ku ziemi. Minelismy Porto Amboim, ktore jest malym rybackim miasteczkiem, potem przelecielismy nad szero-kaiciemnarzekaCuvo,jeszcze kilka minut samolot lecial prosto, az pochylil sie na bok i zaczelismy zawracac. Ruiz pokazal mi reka, zebym spojrzal przez szybe. W dole widac bylo szose, ktora dochodzila do rzeki i jakby zapadala sie w wode, bo most na rzece byl zerwany. Teraz lecielismy obok szosy, na ktorej widac bylo stojaca kolumne wozow pancernych, policzylem, ze jest ich dwadziescia jeden, dalej staly ciezarowki i przymocowane do nich dziala, a na koncu piec jeepow. Po obu stronach szosy krecili sie ludzie. Wrocilismy nad drugi brzeg rzeki mijajac w dole zygzaki okopow i jakies oddzialy, ktore szly szosa, samolot znizyl sie juz nad sama ziemie i osiadl na pasie startowym lotniska w Porto Amboim. Ruiz przywiozl amunicje i zaraz wracal do Luandy, a ja tu zostalem. Do linii frontu, nad brzeg rzeki, bylo mniej niz dwadziescia kilometrow. Wiozl mnie samochodem wojskowy o bardzo ciemnej skorze. Spytalem go po portugalsku, czy jest z Luandy. Nie, odpowiedzial po hiszpansku, z Hawany. W tym czasie z wygladu trudno juz bylo rozroznic, kto jest skad, poniewaz Kubanczycy ubrali wiele oddzialow MPLA w przywiezione ze soba mundury. Mialo to rowniez znaczenie psychologiczne, gdyz oddzialy FNLA i UNITA najbardziej baly sie Ku-banczykow. Uciekaly na widok atakujacej jednostki w mundurach kubanskich, choc moglo nie byc tam ani jednego Kubanczyka. Roznice zewnetrzne zacieraly sie tym bardziej, ze oddzialy MPLA i kubanskie byly wielorasowe, a wiec kolor skory tez o niczym nie swiadczyl. Pozniej sprzyjalo to legendzie o stutysiecznej armii kubanskiej walczacej w Angoli. W rzeczywistosci cala armia, broniaca republiki, nie liczyla wiecej niz trzydziesci tysiecy zolnierzy, z czego okolo dwie trzecie bylo Angolanczykami. Dojechalismy do miejsca, w ktorym staly wielkie magazyny bawelny. Miescil sie tam sztab frontu. Chodzilo sie po kolana w bawelnie jak w sniegu. Mundury i glowy zolnierzy pokrywal bialy mech. Spalo sie tutaj cieplo i wygodnie. Linia frontu ciagnela sie wzdluz rzeki. Oddzialy poludniowoafrykanskie nie mogly jej sforsowac, bo wszystkie mosty byly zerwane. Nie byli na to przygotowani i czekali na transport pontonow. Obie strony prowadzily sporadyczna wymiane ognia. I jedni, i drudzy czuli sie zbyt slabi, zeby zaatakowac. Nastepnego dnia mial przyplynac statek z dwiema kompaniami Kubanczykow i kompania z Gwinei Bissau. Droga ladowajechaly dwa bataliony MPLA. O swicie pojechalismy na linie frontu. Lal deszcz i bylo przerazliwie zimno. Samochod slizgal sie w blocie, potem trzeba juz bylo brnac piechota. Spotkalismy oddzial w rozsypce, kilkunastu zolnierzy wloklo sie droga. Kazdy prowadzil za reke male, bosonogie, zziebniete dziecko. Noca w prymitywnych, afrykanskich czolnach przeprawilo sie na te strone rzeki kilka kobiet z dziecmi. Kobiety zostaly na brzegu pilnowac dobytku, a zolnierze prowadzili dzieci na tyly, do kuchni, zeby je nakarmic. Wracalem tego samego dnia samolotem Ruiza. Na podlodze lezalo kilku ciezko rannych zolnierzy miejscowych i kubanskich. Noca byla bitwa o sto kilometrow na wschod od Porto Amboim, Poludniowoatrykanczycy probowali przeprawy. Ranni nie wydawali glosu, dwoch bylo nieprzytomnych. W kacie siedzialy jakies kobiety afrykanskie, nieruchome. Samolot lecial w chmurach, bardzo rzucalo, na ziemi padal deszcz. Ladowalismy w Luandzie w strugach wody. Na bocznym pasie staly dwa ciezkie antonowy. Wyladowywali z nich mozdzierze. Wieczorem, do Warszawy: DZISIAJ WROCILEM Z FRONTU POLUDNIOWEGO, KTOREGO GRANICA PRZEBIEGA TERAZ BRZEGIEM RZEKI CUVO. SZCZEGOLOWE OPISY ZOSTAWIAM NA POZNIEJ, TERAZ CHCE PRZEKAZAC CO NAJWAZNIEJSZE. WOJNA W ANGOLI ZMIENILA SWOJ CHARAKTER. DO NIEDAWNA BYLA TO PRZEDE WSZYSTKIM WOJNA PARTYZANCKA, WEWNETRZNA, PROWADZONA PRZY UZYCIU BRONI RECZNEJ I LEKKIEJ. INTERWENCJA WOJSK POLUDNIOWEJ AFRYKI ZMIENILA JEDNAK SYTUACJE. DZISIAJ JEST TO CORAZ BARDZIEJ WOJNA REGULARNYCH ARMII I CIEZKIEGO SPRZETU. MLODA REPUBLIKA ZNAJDUJE SIE NADAL W TRUDNEJ SYTUACJI MILITARNEJ, ALE ISTNIEJA SZANSE, ZE ZDOLA SIE OBRONIC. WLADZE WOJSKOWE ANGOLI GROMADZA SILY, ZEBY PRZEJSC DO OFENSYWY. JESZCZE COS DLA REDZAGRANICZNEJ MICHAL, TU RYSIEK, OD DAWNA SKONCZYLA Ml SIE FORSA I JESTEM LEDWIE ZYWY. MNIEJ WIECEJ WIADOMO, CO BEDZIE DALEJ, TO ZNACZY ZE TUTEJSI WYGRAJA, ALE TO JESZCZE POTRWA, A JA JUZ GONIE RESZTKA SIL, WIEC PROSZE DAJCIE MI ZGODE NA POWROT DO KRAJU. TUTAJ MA LECIEC JAKIS SAMOLOT DO LIZBONY, MOZE MNIE WEZMA OK?'.''.'TAK, ZGODA, JEZELI MASZ JUZ DOSYC, MOZESZ WRACAC CUDOWNIE, ZACZYNAM ZALATWIACWYJAZD OK, ZWIJAJ ZAGLE, MIRLK BEDZIE NA CIEBIE CZEKAC W LIZBONIE.Pakowanie i pozegnania. Pablo dal mi na droge pudelko cygar. Comandante Ju-Ju dal mi ksiazke Davidsona o Angoli. A dona Cartagina? Dona Cartagina poplakuje. Prze- zylismy razem najciezsze chwile i teraz, kiedy na nia patrze, mam tez mokre oczy. Dono Cartagino, mowie, ja tu wroce. Ale nie wiem, czy to, co powiedzialem, jest prawda. Jeszcze jade pozegnac sie do prezydenta Neto. Prezydent mieszka w willi za miastem, zbudowanej na skarpie, nad mala, zarosnieta palmami zatoka. To miejsce nazywa sie Belas. Bylem tam kilka razy, kiedy chcialem zdobyc wywiad. Neto chetnie przyjmowal na rozmowy, ale wymawial sie przed wywiadem. W koncu zgodzil sie. Bylo to we wrzesniu czy w pazdzierniku, w najtrudniejszych dniach. Mysle, ze nie chcial tego wywiadu, poniewaz wtedy naprawde bylo trudno powiedziec cos optymistycznego. Rozmawialismy o poezji, mialem ze soba ostatni tom jego wierszy, jaki ukazal sie w Lizbonie w tym roku - "Sagrada Esperanca". As nossas terras vermalhas do cafe brancas do algodao verdes dos milharais havemos de voltar To umialem na pamiec. Neto narzekal, ze od dawna nie ma czasu pisac wierszy i wskazywal glowa na wiszaca mape, na wetkniete w nia choragiewki zielone i zolte, oznaczajace pozycje FNLA i UNITA. Wchodzilo sie do willi po schodach, potem byla weranda i jadalnia, za ktora znajdowal sie narozny pokoik. Tam miescil sie jego gabinet: biurko, polki z ksiazkami od podlogi do sufitu, dwa fotele. Czesto w calym mieszkaniu byl sam i kiedy w sasiednim pokoju dzwonil telefon. Neto przerywal rozmowe i wychodzil, zeby podniesc sluchawke. Niskiego wzrostu, lekko juz pochylony, ma powolne, odmierzone ruchy. Szpakowaty, w okularach, wyglada na czlowieka malo energicznego, a moze po prostu zmeczonego. Dla tej sylwetki lepszym tlem jest sciana ksiazek w zacisznym gabinecie niz trybuna na placu (choc przemawia swietnie). Nigdy nie widzialem go w mundurze, a takze nie pamietam, zeby jezdzil na front. Ma ponad piecdziesiat lat, z tego polowe spedzil poza krajem - na studiach medycznych, potem na emigracji i w wiezieniach. Pochodzi z okolic Luandy-jego ojciec byl wiejskim nauczycielem i pastorem protestanckim. W tych wczesniejszych rozmowach z Neto byly klopotliwe chwile. Wiedzialem, ze sytuacja jest ciezka, chcialem dowiedziec sie od niego szczegolow, a jednoczesnie czulem, ze nie wypada mi zadawac takich pytan, ze moge go dotknac. Wiec zapadalo milczenie, potem zegnalem sie i wychodzilem. Wieczorem czyszcze zaplesnialy garnitur i wkladam krawat: wracam do Europy. Po raz ostatni wlacza sie Warszawa. SLUCHAJ, JEST PROSBA, ZEBYS ZATRZYMAL SIE KIUKA DNI W LIZBONIE, TAM JEST JAKIES NAPIECIE, JAKBY PRZEWROT, A IKONOWICZ MUSIAL POUECIEC DO MADRYTU, BO UMARL FRANCO 1 NIE MAMY NIKOGO W PORTUGALII. ZROB NAM OBSLUGE I DOPIERO POTEM WRACAJ DO KRAJU OK'1 OK, TAK, ROZUMIEM, A TERAZ JESZCZE MOJA NOTA: DZIAL ODBIORU INFORMACJI Z ZAGRANICY PAP - MICHAL FERTAK, STEFAN BRODZIK, HENRYK KOWALCZYK. MICHAL MUSIAL: DRODZY - PONIEWAZ LACZYMY SIE PO RAZ OSTATNI, GDYZ ZARAZ WYLATUJE Z UUANDY, CHCIALEM NAJSERDECZNIEJ PODZIEKOWAC WAM WSZYSTKIM ZA WSPANIALA PUNKTUALNOSC, WIELKA CIERPLIWOSC, WYTRWALOSC. SUMIENNOSC I PRZEDE WSZYSTKIM ZA PAMIEC. TE ZALETY BYLY DOCENIANE NIE TYLKO PRZEZE MNIE, ALE PRZEZ WSZYSTKICH KOLEGOW Z PRASY SWIATOWEJ TUTAJ OBECNYCH, KTORZY BARDZO Ml ZAZDROSCILI TAK DOSKONALEJ PRACY TELEXU PAP W' WARSZAWIE, RZECZYWISCIE NAJLEPSZEJ ZE WSZYSTKICH AGENCJI NA SWIECIE. SCHODZILI SIE OM DO TELEXU, KIEDY MNIE WYWOLYWALISCIE, REGULOWAC SWOJE ZEGARKI. JESZCZE RAZ BARDZO, BARDZO DZIEKUJE ZA WSZYSTKO I DO ZOBACZENIA W KRAJU TAK JEST, DZIEKUJEMY A WIEC JUTRO Z LIZBONY?? TAK, CZEKAMY NA SYGNAL NA RAZIE DOBRANOC 1 TKS TKS DOBRANOC + ABC Nazwa Angola pochodzi od imienia krola N'Gola, ktory w drugiej polowie XVI wieku byl wladca ludu Mbundu zamieszkujacego okolice dzisiejszej Luandy. NTGola rzadzil krolestwem Ndongo. ktore bylo poludniowym sasiadem innego wielkiego krolestwa afrykanskiego - Kongo. Oba panstwa zostaly podporzadkowane wladzy krola Portugalii, a pozniej zniszczone.Obszar wspolczesnej Angoli wynosi 1 246 700 km kw. Kraj ten pod wzgledem powierzchni zajmuje piate miejsce w Afryce - po Sudanie, Zairze, Algierii i Libii. Angola jest czternascie razy wieksza od Portugalii, a takze wieksza niz laczny obszar Francji, RFN, Wielkiej Brytanii i Wloch. Dlugosc granicy ladowej -4837 km, morskiej - 1650 km. Granica ladowa nie jest jednak wyraznie oznaczona w terenie, przebiega przez bezludny busz i mozna jadosc swobodnie przekraczac (nawet przejezdzac samochodem). Dla panstwa otoczonego przez nieprzychylnych sasiadow stwarza to powazne problemy obronne. Uksztaltowanie powierzchni: kraj dzieli sie na trzy strefy geograficzne biegnace z polnocy na poludnie. Pas przybrzezny, wzdluz Atlantyku (szerokosc maksymalna - 200 km), nisko polozony, polpustynny, a na poludniu pustynny. W pasie tym rosnie duzo akacjowcow, suchej tarniny i baobabow. Nastepnie kierujac sie na wschod-pas wyzynny, najbardziej malownicza i zyzna czesc kraju, o klimacie wiecznej wiosny. Najwyzsze szczyty - Moco 2620 m n.p.m. iLubango2566mn.p.m. Sa to stosunkowo gesto zaludnione tereny Angoli posiadajace doskonale warunki do uprawy i hodowli. Wreszcie wschodnia czesc kraju to porosniety rzadkim i suchym buszem plaskowyz (wysokosc 400-1000 m n.p.m.). Zajmuje on dwie trzecie calego obszaru Angoli i ze wzgledu na brak wody jest tylko sporadycznie zamieszkany, glownie przez plemiona pasterskie. Angola jest krajem wielu rzek, z ktorych najwazniejsze to Cubango (na poludniowym wschodzie), dlugosc -975 km, Cuanza (na polnocy), dlugosc 960 km. Wzdluz tej rzeki przebiegal najwiekszy szlak niewolnikow w dziejach swiata. Prowadzono ich do Luandy, ktora z kolei byla niegdys glownym swiatowym portem zaladunku niewolnikow. Cunene (na poludniu), dlugosc -945 km. Na tej rzece zbudowany jest system dwudziestu dziewieciu zapor hydroelektrycznych dostarczajacych energii elektrycznej i wody dla RPA, glownie dla Namibii. Oficjalnym motywem interwencji wojsk poludniowoafrykanskich w Angoli byla ochrona systemu zapor na rzece Cunene, bez ktorego gospodarka Namibii nie moglaby istniec. Kraj dzieli sie na cztery strefy klimatyczne, znacznie rozniace sie temperatura i wilgotnoscia: tropikalna umiarkowana - na polnocnym wschodzie, goraca umiarkowana - na poludniowym wschodzie, pustynna -na poludniowym zachodzie i tropikalna - na zachodzie. W Angoli wystepuja dwie pory roku: deszczowa, od listopada do maja, najwieksze opady - od stycznia do kwietnia, oraz pora sucha, tzw. cacimbo - od czerwca do pazdziernika. W porze suchej zycie kraju jest najbardziej aktywne, w sezonie deszczow (zwlaszcza tam, gdzie nie ma drog bitych i gdzie stosuje sie nadal tradycyjne metody uprawy) aktywnosc ta slabnie. Znaczna czesc obszaru Angoli pokrywaja lasy - geste, wilgotne, tropikalne (glownie na polnocy) albo rzadki, niski, suchy busz (na wschodzie i poludniu). Spotyka sie tu wielkie ilosci dzikiego zwierza: slonie, zyrafy, lwy, lamparty, hipopotamy, nosorozce, antylopy, hieny, szakale, malpy. Jest tez wiele rodzajow ptactwa: papugi, pelikany, marabuty, sepy, ptak i-dziwaki, dzioborozce, brodacze, rajskie mucholowki itd. Zyje tu mnostwo gadow: krokodyle, pytony, grzechotniki, okularniki, zararaki. mamby, anakondy, kobry zielone i czarne. Tam, gdzie jest dobra gleba i cieply klimat, rosna wszelkie odmiany kwiatow i owocow. Angola jest krajem olbrzymich bogactw naturalnych, posiadajacym wszystkie glowne surowce potrzebne nowoczesnej gospodarce. Szereg z nich zaczeto wydobywac dopiero w ostatnich latach i to na skale stosunkowo niewielka. W roku 1973 pod wzgledem wartosci glownymi produktami eksportowymi byly - ropa naftowa (30 proc), kawa (21 proc), diamenty (10 proc), ruda zelaza (6 proc). Ponadto Angola eksportuje bawelne, sizal, kukurydze, skory, przetwory owocowe. W ostatnich latach przed niepodlegloscia kraj stal sie terenem ozywionej ekspansji obcego kapitalu, zwlaszcza polnocnoamerykanskiego. W latach 1969-73 podwoila sie wartosc eksportu Angoli, szczegolnie w rezultacie wydobycia ropy naftowej w prowincji Kabinda, zwanej Kuwejtem Afryki. Angola nalezy do najslabiej zaludnionych krajow swiata: wedlug spisu z 1970 r. liczyla 5 673 046 mieszkancow. Szacowano, ze w kraju tym mieszka ponad pol miliona europejskich osadnikow - glownie Portugalczykow. Liczba ludnosci europejskiej wzrosla gwaltownie po drugiej wojnie swiatowej, zwlaszcza w ostatnim okre- sie kolonialnym. W 1940 r. zylo w Angoli 44 tysiace Europejczykow, w 1960 r. - 170 tysiecy, w ciagu nastepnych czternastu lat przybylo okolo 350 tysiecy. W czesci byli to zolnierze armii portugalskiej, ktora w ostatnich latach wojny kolonialnej liczyla ponad 70 tysiecy ludzi. Znaczny procent imigrantow stanowili bezrolni chlopi i ubogie drobnomieszczanstwo, ktorych rzady Salazara i Caetano wysylaly do Angoli na dorobek, starajac sie w ten sposob rozladowac napiecia spoleczne w metropolii. Czesc tych ludzi zyla nadal w biedzie i na ulicach Luandy mozna bylo spotkac biale zebrzace dzieci - widok nie do pomyslenia w innych krajach Afryki. Ponad 95 procent ludnosci europejskiej opuscilo Angole w 1975 r. udajac sie do Portugalii i innych krajow (przede wszystkim do Brazylii). Czesc z nich powraca tu obecnie. Ludnosc afrykanska Angoli w swojej przewazajacej masie nalezy do grupy Bantu i dzieli sie na ponad sto plemion, z ktorych glownymi sa: Ovimbundu, Mbundu, Bakongo, Luanda-Quioco i Nganguela. Te piec plemion to okolo 80 procent ludnosci Angoli. Pozostale plemiona sa male, niektore z nich licza zaledwie po kilka lub kilkanascie tysiecy ludzi. Ponad polowa ludnosci Angoli to wyznawcy roznych religii afrykanskich, 35 procent to katolicy, a 13 procent-protestanci. Konflikty i wojny miedzyplemienne skladaja sie na obszerny rozdzial historii tego kraju. Wasnie miedzy plemionami istnieja do dzisiaj. Odegraly one istotna role w czasie ostatniej wojny, jaka przezyla Angola w latach 1975-76. Wiele przyczyn sklada sie na to, ze Angola jest krajem slabo zaludnionym. Przez trzy wieki znaczna czesc ludnosci przemieniano w niewolnikow i eksportowano na druga polkule. W samej Angoli az do roku 1962 utrzymywaly sie rozne formy niewolnictwa pod posta- cia systemu pracy przymusowej. Inna przyczyna wyludnienia kraju byla liczna emigracja ludnosci afrykanskiej - okolo 700 tysiecy, glownie do Zairu i RPA. Powszechne niedozywienie i brak najbardziej elementarnej opieki zdrowotnej rowniez wplywaly na niski poziom demograficzny kraju. Ludnosc afrykanska Angoli byla przez wieki gleboko uposledzona i wyniszczana. Wladze kolonialne utrzymywaly ja na najnizszym szczeblu wyzywienia i kultury. Angolanczycy stanowia jedna z najbiedniejszych spolecznosci w calej Afryce. W dalszym ciagu ponad 90 procent mieszkancow tego kraju to analfabeci. Tylko 10 procent czarnych mieszka w miastach. Angola to kraj ubogich i zaglodzonych chlopow. Znaczna czesc tych ludzi zyje nadal w warunkach gospodarki naturalnej, tzw. samowystarczalnej czy raczej - niewystarczalnej, skrajnie nedznej. Rozmieszczenie ludnosci jest w Angoli bardzo nierownomierne. Ponad polowa mieszkancow zyje na obszarze, ktory stanowi zaledwie 9 procent terytorium kraju. 91 procent ludnosci mieszka na ziemiach, ktore zajmuja mniej niz polowe, bo 47 procent obszaru panstwa. Glowne miasta, wedlug spisu z 1970 r.: Luanda {"najstarsze miasto europejskie w Afryce na poludnie od Sahary" - John Gunther) - okolo 0,5 miliona mieszkancow, Huambo (62 tys.), Lobito (60 tys.), Benguela (41 tys.), Lubango (32 tys.), Malange (32 tys.), Kabinda (22 tys.). Nalezy podkreslic, gdyz fakt ten nie jest powszechnie znany, ze mieszkancy Angoli tworza spoleczenstwo wielorasowe, ze wsrod Angolanczykow jest wielu ludzi bialych, a takze wielu Mulatow wszelkich odcieni skory. W rzadzie Angoli jest kilku bialych ministrow, w armii czesto spotyka sie bialych zolnierzy, biali stanowia czesc mieszkancow miast i wsi. W roku 1482 Portugalczyk, kapitan Diego Cao, doplynal do ujscia rzeki Kongo. W tej czesci Afryki istnialo wowczas wielkie krolestwo Kongo, ktorego stolica nazywala sie Mbanza (obecnie Sao Salvador). Sao Sal-vador jest dzisiaj malym, prowincjonalnym miasteczkiem, stolica angolanskiej prowincji Zaire, miejscem, skad pochodzi Holden Roberto i niemal cale kierownictwo FNLA. Rok, w ktorym Diego Cao dotarl do krolestwa Kongo, mozna przyjac za poczatek ekspansji portugalskiej na tym obszarze Afryki, choc faktyczny podboj kolonialny ziem angolanskich rozpoczal sie dziewiecdziesiat lat pozniej, kiedy w r. 1573 Paulo Dias de Novais zalozyl osade o nazwie Luanda i z grupa zolnierzy zaczal posuwac sie w dol rzeki Cuanza. W dziesiec lat potem, jak Diego Cao stanal na ziemi kongijsko-angolanskiej, Krzysztof Kolumb doplynal do wybrzezy kontynentu amerykanskiego. Oba te wydarzenia sa ze soba scisle zwiazane. Emigranci europejscy zaczynaja rozwijac na ziemiach Ameryki plantacje trzciny cukrowej i bawelny: powstaje zapotrzebowanie na masowa i tania sile robocza, poniewaz zwlaszcza uprawa trzciny cukrowej wymaga ogromnej ilosci rak do pracy. Zaczyna rozwijac siehandel niewolnikami. Historia cukru i historia niewolnictwa tworza w dziejach swiata wspolny rozdzial. Glownym dostawca niewolnikow staje sie Afryka i - przede wszystkim - Angola. Zdaniem historykow z terenow, ktore leza w granicach obecnej Angoli, wywieziono 3-4 miliony niewolnikow. Dzisiaj liczba ta moze nie wyglada tak szokujaco, ale nalezy uwzgledniac owczesny stopien zaludnienia naszego globu. W tych czasach, kiedy Portugalia byla swiatowym mocarstwem i miala wielkie posiadlosci na wszystkich kontynentach, liczyla zaledwie milion mieszkancow. Przez blisko czterysta lat historia Angoli obraca sie praktycznie wokol problemu niewolnictwa. Jeszcze w pierwszej polowie XIX wieku eksport niewolnikow stanowil ponad 90 procent ogolnej wartosci eksportu Angoli. Znaczna czesc ludnosci dzisiejszej Brazylii, Dominikany i Kuby to potomkowie angolanskich niewolnikow. Nie jest tez przypadkiem, ze mimo zasadniczych roznic politycznych, pierwszym panstwem, ktore uznalo Ludowa Republike Angoli, byla Brazylia i ze Kuba udzielila silom wyzwolenczym Angoli najwiekszej pomocy. Zeby zrozumiec wspolczesny swiat, nalezy poslugiwac sie ruchomym globusem i przygladac sie scenie, na ktorej zyjemy, z roznych punktow ziemi. Zobaczymy wowczas, ze Atlantyk jest pomostem laczacym barwny, tropikalny swiat afro-latyno-amerykanski, ktory zachowal silne wiezy wspolnoty etnicznej i kulturowej. Dla Kubanczyka, ktory przybywa do Angoli, nie zmienia sie ani klimat, ani pejzaz, ani kuchnia. Dla Brazylijczyka nie zmienia sie nawet jezyk. Wywoz niewolnikow byl glownym motywem obecnosci portugalskiej w Angoli. Aby zdobyc ich jak najwiecej. Portugalczycy prowadzili tu nie konczace sie wojny. "Portugalski kontakt z Angola - pisza dwaj historycy Douglas L. Wheeler i Rene Pelissier w ksiazce pt. <> - zaczal sie od wojny i, jak niektorzy wierza, skonczy sie wojna. Poczynajac od 1578 roku portugalska polityka penetrowania Angoli zaczela sie od wyprawy militarnej, ktora dala poczatek serii wojen ciagnacych sie przez stulecia. Ale stan wojny nie wygasl w koncu XVII wieku, przeciwnie - wojna byla raczej zasada niz wyjatkiem w calym okresie miedzy rokiem 1579 a 1921. Nie opubl ikowane dokumenty w archiwach portugalskich dowodza, ze w ciagu 350 lat bylo zaledwie 5 takich, w ktorych Portugalczycy nie prowadzili wojny w tym lub innym punkcie Angoli". Ten zachlanny rabunek ludzi doprowadzil Angole do takiego wyniszczenia, ze na poczatku XX wieku Anglia i Niemcy prowadzily tajne pertraktacje, aby odebrac kolonie Portugalii i podzielic jamiedzy soba. Zreszta Niemcy okupowali poludniowa czesc Angoli az do roku 1915, a Afrykanerzy (tj. Burowie) zajmowali poludniowa prowincje Huila (ze stolica w Lubango) do roku 1928. Przez kilka stuleci Portugalia kierowala swoj najlepszy element ludzki do Brazylii, a najgorszy - do Angoli. Angola byla kolonia kama, miejscem zsylki dla wszelkich przestepcow i wyrzutkow, dla calego marginesu spolecznego. W starej Lizbonie mowilo sie o Angoli "pais dos degredados" - kraj ludzi zeslanych, wyrzuconych poza nawias, skonczonych. Niska jakosc zywiolu osadniczego, kolonialnego miala znaczny wplyw na to, ze Angole zaliczano do najbardziej zacofanych krajow Afryki. Walka o wyzwolenie Angoli zaczyna rozwijac sie na znaczaca skale dopiero w polowie naszego wieku. Oto kilka wazniejszych dat: 1948 - powstanie ruchu kulturalnego " Vamos desco-brir Angola" ("Odkrywajmy Angole"). Tworzy go grupa mlodych inteligentow angolanskich. Wydaja dwa numery czasopisma literackiego "Mensagem" ("Poslanie"), zamknietego nastepnie przez policje. Redaktorem pisma i przywodca ruchu byl wybitny poeta angolanski - Viriato da Cruz, a jego najblizszymi wspolpracownikami dwaj inni poeci - Agostinho Neto i Mario de An-drade. Powstanie ruchu wyzwolenczego Angoli jest dzielem tych trzech poetow. 1953-powstanie pierwszej organizacji wyzwolenczej Angoli - PLUA: Partido para a Luta Unida dos Africanos de Angola (Partia Zjednoczonej Walki Afrykanczykow Angoli). Jak wszystkie nastepne organizacje angolan-skie PLUA powstaje i dziala w warunkach konspiracji. 1954 - utworzenie w Kinszasie organizacji UPNA: Uniao dos Populacoes do Norte de Angola (Zwiazek Ludnosci Polnocnej Angoli). Jest to organizacja plemienna Bakongow, zalazek pozniejszej FNLA. 10 grudnia 1956 - ze zjednoczenia PLUA z innymi, mniejszymi ugrupowaniami wyzwolenczymi powstaje w Luandzie MPLA: Movimento Popular para a Liberta-cao de Angola (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli). Na czele ruchu staje trzydziestoczteroletni lekarz i poeta -Agostinho Neto. 1958 - UPNA zmienia nazwe na - UPA - Uniao dos Populacoes de Angola (Zwiazek Ludnosci Angoli). W tym okresie, pod wplywem burzliwych wydarzen w sasiednim Kongo, powstaje wiele, najczesciej drobnych, plemiennych partii i organizacji angolanskich. Do roku 1967 powstalo i zniklo ze sceny politycznej 58 takich partii i 26 organizacji. Fragmentaryzacja zycia politycznego w Angoli byla w tym czasie wieksza niz w Kongo. 4 luty 1961 - zbrojny atak bojownikow MPLA na wiezienie w Luandzie (tzw. Casa de Reclusao Militar), w ktorym znajduja sie patrioci angolanscy. Jest to poczatek walki zbrojnej o wyzwolenie Angoli. 15 marca 1961 - na polnocy Angoli UPA rzuca haslo do rasistowskiego powstania Bakongow przeciwko wszystkim nie-Bakongo. Bojowki UPA morduja cywilna ludnosc portugalska, angolanskich Mulatow, ludzi z plemion Ovimbundu i Mbundu. Powstanie to zostalo usmierzone przez armie portugalska i zakonczylo sie potworna rzezia Bakongow oraz emigracja znacznej czesci Bakongow do Zairu. 23 marzec 1962 - UPA zmienia nazwe na FNLA: Frente Nacional de Libertacao de Angola (Narodowy Front Wyzwolenia Angoli). Na czele organizacji staje dotychczasowy prezydent UPA, wieloletni urzednik fir- my belgijskiej w Kongo - Holden Roberto. Holden Roberto urodzil sie w roku 1925 w Angoli (Sao Salvador), jednakze cale zycie spedzil w Kongo (obecnie - Zairze), gdzie zreszta mieszka nadal i posiada rozlegle interesy - hotele, restauracje itd. FNLA byla i pozostala organizacja scisle plemienna, partia Bakongow, stawiajaca sobie za cel odrodzenie krolestwa Bakongow i wlaczenie do niego pozostalych ziem angolanskich. W roku 1970 Bakongowie stanowili 8 procent ludnosci Angoli. Grupe Holdena Roberto nalezaca do kosciola protestanckiego finansowal zawsze American Committee on Africa poprzez Babtist Church. Walka FNLA z MPLA miala m. in. odcien konfliktu religijnego, gdyz FNLA to protestanci, a w szeregach MPLA jest wielu katolikow. listopad 1963 - rzad Zairu usuwa z Kinszasy kwatere MPLA, przeniesiona tutaj w r. 1961 z Luandy po represjach portugalskich. Nowa siedziba kwatery MPLA staje sie Konakry, a nastepnie Brazzaville. W Brazzavil-le od roku 1965 przebywa stuosobowa grupa kubanska jako oddzial ochrony owczesnego prezydenta Ludowej Republiki Konga - Massemba-Debat. W Brazzaville MPLA nawiazuje z Kubanczykami pierwsze kontakty. 1964-rozlam w tzw. Rewolucyjnym Rzadzie Angoli na Emigracji (GRAE), utworzonym dwa lata wczesniej przez FNLA. Z GRAE wystepuje m. in. minister spraw zagranicznych Jonas Savimbi, ktory w czasopismie "Remaraues Africaines" z 25.11.1964 oglasza list oskarzajacy Holdena Roberto o korupcje i nepotyzm. Savimbi wymienia najpierw nazwiska agentow CIA pracujacych w FNLA, a nastepnie przytacza sklad kierownictwa FNLA, co warto zacytowac: "Holden Roberto -prezydent, ur. w Sao Salvador; John Edouard Pinock, ur. w Sao Salvador, kuzyn Holdena; Sebastiao Roberto, ur. w Sao Salvador, brat Holdena; Joe Peterson, ur. w Sao Sahador, szwagier Holdena; Narciso Nenaka, ur. w Sao Sahador, wujek Holdena; Simao de Freitas, ur. w Sao Salvador, bratanek Holdena; Eduardo Vieira, ur. w Sao Salvador, kuzyn Holdena"'. 13 marca 1966- powstaje UNITA: Uniao Nacional para a Independencia Total de Angola (Narodowy Zwiazek Calkowitego Wyzwolenia Angoli). Tworca i przywodca tej organizacji jest Jonas Savimbi, ur. w 1934 r. w prowincji Bie, syn urzednika kolejowego. Jakis czas studiowal w Europie. Odbyl przeszkolenie wojskowe w Pekinie (1964-1965). UNITA byla finansowana przez portugalskich osadnikow, ktorzy utworzyli pozniej organizacje Frente de Resistencia Angolana - FRA. Na czele FRA stali - plk Gilberto Santos e Castro, pozniejszy dowodca najemnikow walczacych u boku FNLA, oraz milioner i bankier Antonio Espirito Santo. Chcieli oni oderwac Angole od Portugalii i utworzyc panstwo bialych osadnikow (tak jak uczynil to lan Smith w Rodezji). UNITA, podobnie jak FNLA, jest organizacja trybalna. Jej zwolennicy rekrutuja sie z ludzi plemienia Ovimbundu. Savimbi, ktory przez lata byl sklocony z Holdenem Roberto, pozniej utworzyl z nim wspolny front przeciw MPLA. Pamietam plakat, na ktorym Sa-vimbi i Roberto sciskaja sie. Podpis: "Dwaj wodzowie -jedno slonce wolnosci!" 1968 - MPLA przenosi swoja glowna kwatere z Braz-zaville do lasow wschodniej Angoli. Nastepuje dalsza aktywizacja walki zbrojnej. 25 kwietnia 1974-rewolucja w Portugalii. 15 stycznia 1975 - podpisanie porozumienia w Alvor (Portugalia) miedzy MPLA, FNLA, UNITA i rzadem portugalskim o utworzeniu koalicyjnego rzadu tymczasowego w Angoli i przyznaniu Angoli niepodleglosci 11 listopada 1975. 30 stycznia 1975 - rzad tymczasowy rozpoczyna dzia- lalnosc w Luandzie. Po pieciu miesiacach z rzadu wystepuja FNLA i UNITA. marzec 1975 - krwawe zamieszki w Luandzie. Cywilna ludnosc stolicy, opowiadajaca sie za MPLA, jest atakowana przez wojska FNLA. 17 kwietnia 1975 - rozlam w MPLA. Szef sztabu armii MPLA - Daniel Chipenda, przechodzi do FNLA. Kierownictwo MPLA opuszcza rowniez jeden z zalozycieli tej organizacji - Mario de Andrade. lipiec 1975 - MPLA wyzwala Luande od oddzialow FNLA. Wiekszosc terytorium Angoli przechodzi pod kontrole MPLA. 27 sierpnia 1975 -pierwsze wkroczenie wojsk Republiki Poludniowej Afryki na obszar Angoli w rejonie Cunene. W potyczce z tymi wojskami ginie dowodca frontu poludniowego MPLA - comandante Kalulu. 19 pazdziernika 1975-poczatek agresji wojsk RPA przeciw Angoli. 5 listopada 1975 - przybycie do Luandy pierwszego oddzialu wojsk kubanskich. 11 listopada 1975 -utworzenie Ludowej Republiki Angoli. Zgodnie z programem MPLA nowa republika ma byc panstwem demokracji ludowej, w ktorej glowne bogactwa naturalne oraz podstawowe galezie gospodarki beda wlasnoscia spoleczna. Wszyscy obywatele maja prawo do pracy i nauki. Angola bedzie prowadzic polityke pozytywnego neutralizmu. Pierwszym prezydentem republiki zostaje Agostinho Neto. listopad 1975 -poczatek kontrofensywy wojsk MPLA wspieranych przez oddzialy armii kubanskiej. W ciagu grudnia i stycznia nastepuje rozbicie wojsk FNLA i UNITA. 3 luty 1976-rozbicie oddzialu najemnikow dowodzonego przez tzw. pulkownika Callana. 27 marca 1976 - wycofanie z terytorium Angoli ostat- nich oddzialow wojsk poludniowoafrykanskich. Wracaja ta sama droga, ktora kiedys jechalem z Diogenesem. a pozniej z Farrusco i najadlem sie tyle strachu, ze nigdy nie zapomne. Gdzie jest teraz Farrusco? Podobno zyje. W czasie inwazji ludzie ukryli go w Lubango, lezal dlugo, ale w koncu rany zagoily sie. To byl twardy czlowiek. Nie wiem, co stalo sie z Diogenesem. Wolalbym myslec, ze tez zyje. Antonio zginal. Carlos zginal. Na wszystkich frontach panuje spokoj. Ci brytyjscy najemnicy, ktorzy uciekli z frontu polnocnego, sajuz w Londynie i opowiadaja, co robili w Angoli. "Niektorzy mysla - opowiada jeden z nich sprawozdawcy BBC - ze wojna to mile, lekkie drasniecie w noge. Nieprawda. Wojna to glowy rozbite na miazge, pourywane nogi, faceci czolgajacy sie w kolko z rozwalonymi flakami, faceci oblani napalmem, ale ciagle jeszcze zywi. Czlowiek robi sie od tego twardy. Znajdujesz na przyklad rannego Kubanczyka, przewracasz go na plecy, a on robi jakis taki ruch. Myslisz, ze siega po bron i wykanczasz go z miejsca. A moze on po prostu chcial wyciagnac fotografie swojej zony i powiedziec: <>. A ty go zastrzeliles. Nie chciales po prostu ryzykowac. Jezeli czlowiek strzela w ruchoma sciane ludzi, nie patrzy w twarze, nie patrzy na ludzi. Strzela po prostu do sylwetek i nie kojarzy ich jakos z istotami ludzkimi. Kiedy wyjdziesz na kogos bezposrednio i kiedy walczysz wrecz, wtedy widzisz oczywiscie, ze to czlowiek taki sam jak ty, ale wtedy zwykle chodzi o twoje zycie. Musisz go zabic, zanim on zabije ciebie. Ja zabilem swojego pierwszego, kiedy mialem siedemnascie, siedemnascie i pol, moze osiemnascie, w Adenie. Mialem pozniej po nocach koszmary - szok wojenny - budzilem sie z krzykiem, a teraz, teraz nawet nie pamietam, jak ten facet wygladal". Na moscie granicznym nad rzeka Cunene minister obrony Republiki Poludniowej Afryki - Pieter Botha, przyjmuje defilade swojej armii powracajacej z wojny. Mimo ze wojsko przechodzi przez most w milczeniu, w okolicy jest wiele wrzawy i krzyku, albowiem w tym samym czasie towarzyszace dotad bialymjednostkom poludniowoafrykanskim oddzialy FNLA i UNTTA rzucaja sie tlumnie do rzeki i wplaw przeprawiaja sie na strone Namibii. W czasie przeprawy tonie wielu ludzi. Ale wojna skonczyla sie, skonczyla sie frontowa demokracja i znowu obowiazuje prawo segregacji: przejscie przez most jest tylko dla bialych. Lata 1976-2000 - wojna trwa dalej. Jest to jeden z najdluzej ciagnacych sie konfliktow zbrojnych w swiecie wspolczesnym. Czy cos sie w jego obrazie zmienilo? Niestety - niewiele. Owszem - wyjechali Kubanczycy. Wyjechali ci z Afryki Poludniowej. Ale pozostali mieszkancy tej ziemi. Angola jest ich krajem. Podzielonym, rozdartym, zniszczonym wojna domowa krajem, w ktorym rzad centralny juz trzecie dziesieciolecie walczy z rebelia Jonasa Savimbi. Rzad ten ma zasobne zloza ropy naftowej. Savimbi -wielkie kopalnie diamentow. Kazda ze stron ma z tych bogactw dochody, ktore pozwalaja prowadzic te wojne w nieskonczonosc. Dotad zginelo na niej moze milion ludzi, ale przeciez kilka milionow zyje nadal, wiec lista ofiar bedzie sie jeszcze ciagnac. Wracam myslami do tych, ktorych tam wtedr spotkalem. Co sie z nimi stalo? Jezeli Diogenes juz nie zyje, byc moze wa/czajego synowie. A silny, krepy, odwazny Farrusco? Nawet jesli ocalal, bylby juz za stary, aby tkwic w okopach. Ale pamietam, jak mowil, ze wlasnie urodzil mu sie syn. Wiec gdybym teraz na froncie ango-lanskim spotkal mlodego oficera, spytal go, jak sie na- zywa i uslyszal, ze - Farrusco, odpowiedzialbym mu: Lata temu jechalem tedy jeepem z kims, kto mial to samo nazwisko. - Tak, zgodzilby sie mlody oficer, bo to byl moj ojciec. A wysoki, milczacy comandante Ndozi? Ndozi nie zyje. Zginal, wylecial na minie. Ma minie wylecial takze Mon-ti. I potezny, wesoly Batalha. Na tych wojnach wrogowie coraz rzadziej widuja sie twarza w twarz. Gina -idac, kiedy wokol jest pusto i cicho. Smierc dopada ich z ukrycia, czyha pod piaskiem, pod kamieniem, pod kepa tarniny. Ziemia byla kiedys zrodlem zycia, spichlerzem, dobrem pozadanym. Teraz, w tamtych stronach, czlowiek patrzy na ziemie podejrzliwie, nieufnie, z lekiem i nienawiscia. Co stalo sie z Oscarem? Byc moze przezyl i jest na emeryturze. Tak bym chcial, zeby mial dobra i spokojna starosc. A co z Gilberto? Nie wiem, nie umiem odpowiedziec. Co z Felixem? Tez nie wiem. Ludzie tak znikaja bez sladu, tak zupelnie i bezpowrotnie, najpierw ze swiata, a potem z naszej pamieci. A dona Cartagina? Boje sie o tym myslec. Bo jezeli jej juz nie ma? Ale to wlasnie wydaje mi sie niemozliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazic ani Lu-andy, ani Angoli, ani calej tej wojny. Dlatego jestem pewien, ze jezeli bedziecie w Luandzie, wczesniej czy pozniej spotkacie siwa staruszke, jak idzie rano w strone hotelu ,, Tivoli". Spieszy sie, gdyz jak co dzien czekaja duzo sprzatania. Jezeli ja zatrzymacie i spytacie - Przepraszam, czy dona Cartagina? kobieta przystanie na chwile, spojrzy zdumiona, apotem uprzejmie odpowie -Tak, to ja. I zwawo pojdzie dalej. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-03-02 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/