SIMMONS DAN Ilion I DAN SIMMONS Przeklad Wojciech Szypula Te powiesc dedykuje Wabash College:jego studentom, wykladowcom i spusciznie Tymczasem mysli, zmeczone rozkosza, W swiat szczesliwosci wiekszej sie przenosza: Umysl - ocean, gdzie kazdy gatunek Znajdzie swoj wlasny wierny wizerunek - Wznosi sie przeciez nad rzeczy gotowe I tworzy swiaty inne, morza nowe, Choc stawia ponad wszystko, co stworzone, W zielonym cieniu dumanie zielone. Andrew Marvell Ogrod [Przel. S. Baranczak.] Jedne straciwszy, w drugie zamozesz sie zbiory, Nowe pozyskasz sprzety, stada i obory; Dusza sie nie powroci, nikt sie nie doczeka, Aby na nowo przyszla ozywiac czlowieka. Achilles w Iliadzie Homera ksiega IX w. 419-422 [Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekladzie F.K. Dmochowskiego.] Serce bijace gorzko, czekajace. Kaliban w wierszu Roberta Browninga Kaliban o Setebosie [Przel. T. Kubikowski.] 1. Rownina ilionska Gniew. Wyspiewaj, muzo, gniew Achillesa, syna Peleusa, mezobojcy, ktoremu los smierc przeznaczyl, wyspiewaj gniew, ktory kosztowal Achajow zycie wielu dobrych ludzi i wiele dusz poslal w mroki okrutnego Domu Smierci. I wyspiewaj tez, muzo, gniew bogow, drazliwych i jakze poteznych tu, na nowym Olimpie; gniew postludzi, choc ci juz dawno odeszli z tego swiata; gniew nielicznych ocalalych prawdziwych ludzi, choc ci z kolei stali sie egocentryczni i bezuzyteczni. Spiewajac, muzo, wspomnij tez o gniewie tych swiadomych, czujacych, powaznych, lecz niezbyt bliskich ludziom istot, ktore snia pod lodami Europy, umieraja w siarkowym popiele Io, rodza sie w zimnych dolinach Ganimedesa.Ach, spiewaj i o mnie, muzo, o wskrzeszonym wbrew swojej woli Hockenberrym, biednym, martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciol zwanym Hockenbushem - przez przyjaciol, ktorzy dawno obrocili sie w proch, w swiecie, ktory dawno zostal zapomniany. Wyspiewaj moj gniew, muzo - o tak, moj gniew! - nawet jesli jest on watly i nic nieznaczacy w porownaniu z gniewem bogow niesmiertelnych albo gniewem Achillesa bogobojcy. Albo muzo, lepiej w ogole nie spiewaj. Znam cie. Bylem twoim sluga i niewolnikiem, dziwko niezrownana. Nie ufam ci. Nie ufam ci ani troche. Jezeli mam w tej opowiesci pelnic role choru - choc wcale mi sie to nie podoba - moge zaczac gdziekolwiek. Zaczne wiec tutaj... Ten dzien niczym nie rozni sie od wielu dni, jakie uplynely od moich ponownych narodzin, ktore mialy miejsce przed ponad dziewieciu laty. Budze sie na terenie scholii. Otaczaja mnie olbrzymie kamienne glowy, czerwony piasek ciagnie sie po horyzont, nade mna wisi blekitne niebo. Muza wzywa mnie do siebie, mordercze cerberydy obwachuja mnie i wpuszczaja do srodka, krysztalowa winda wjezdzam - jak zwykle - dwadziescia siedem kilometrow po zboczu Olimpu na polozone pod szczytem laki i, zaanonsowany w pustej willi muzy, odbieram rozkazy od schodzacego z dyzuru scholiasty, a potem zakladam bransolete morfujaca i pancerz bojowy, wsuwam paralizator za pas i tekuje sie - przenosze za pomoca TK, teleportacji kwantowej - na rownine pod Ilionem. Jest wieczor. Jezeli kiedykolwiek probowaliscie sobie wyobrazic oblezenie Troi - ja zajmowalem sie tym zawodowo przez dwadziescia lat - wiedzcie, ze wasze wyobrazenia zapewne do piet nie dorastaly faktom. W moim wypadku tak wlasnie bylo. Rzeczywistosc jest o wiele piekniejsza i straszniejsza niz wizje niewidomego poety. Przede wszystkim samo miasto - Troja, Ilion, jedno z najwspanialszych ufortyfikowanych starozytnych polis. Znajduje sie nieco ponad trzy kilometry od plazy, na ktorej stoje, i ze swojego wzniesienia dominuje nad okolica. Jest piekne. Tysiace pochodni i ognisk oswietlaja jego mury i iglice - nie tak moze niebosiezne, jak to przedstawial Marlowe, ale i tak niewiarygodne: wysokie, kragle, obce. Imponujace. Dalej: Achajowie, Danajowie i reszta najezdzcow, ktorzy formalnie nie sa jeszcze "Grekami" (ten narod uksztaltuje sie dopiero za dwa tysiace lat), ale ktorych mimo to tak wlasnie bede nazywal. Ich obozowiska ciagna sie wzdluz brzegu na przestrzeni wielu kilometrow. Kiedy wykladalem Iliade, powtarzalem moim uczniom, ze wojna trojanska - mimo epickiego rozmachu, jaki nadal jej Homer - byla prawdopodobnie calkiem skromna potyczka: ot, pare tysiecy Grekow starlo sie z paroma tysiacami Trojan. Nawet najznamienitsi czlonkowie scholii, grupy znawcow Iliady chelpiacej sie dwutysiacletnia tradycja, twierdzili, ze czarne okrety przywiozly na trojanski brzeg najwyzej piecdziesiat tysiecy Achajow i ich sprzymierzencow. Mylili sie. Z moich obecnych szacunkow wynika, ze dwiescie piecdziesiat tysiecy Grekow walczy pod Troja z o polowe mniej liczna armia obroncow. Wyglada na to, ze bohaterowie zlecieli sie pod Ilion ze wszystkich greckich wysp (wojna to przeciez obietnica lupow), zabierajac po drodze swoich zolnierzy, sojusznikow, sluzacych, niewolnikow i naloznice. Widok jest niesamowity: ciagnace sie bez konca rozswietlone namioty, czestokoly, cale kilometry okopow wyrytych w twardym gruncie powyzej plazy - nie po to bynajmniej, zeby sie w nich chowac, lecz by przeszkodzic natarciu trojanskiej kawalerii. Blask plomieni migocze na tarczach i grotach wloczni; scenerie rozswietlaja tysiace ognisk, przy ktorych Grecy grzeja sie, gotuja, pala trupy. Pala trupy. Od kilku tygodni w greckich szeregach szerzy sie zaraza. Pierwsze zaczely padac osly i psy, pozniej gdzies tam zmarl zolnierz, gdzie indziej sluzacy, az ostatnio choroba przerodzila sie w prawdziwa epidemie. W ciagu dziesieciu dni zmarlo wiecej Achajow i Danajow, niz przez cale miesiace padlo z rak Trojan. Ja osobiscie podejrzewam tyfus. Grecy sa przekonani, ze to gniew Apolla. Widzialem Apolla z daleka, zarowno tutaj, jak i na Olimpie. Wredny gosc. Boski strzelec, pan srebrnego luku, ktory "strzale wypuszcza daleka", jest bogiem zdrowia, ale takze patronem choroby. Co wazniejsze, jest takze glownym niebianskim sprzymierzencem Trojan i gdyby dac mu wolna reke, wygubilby Achajow do nogi. Niewazne wiec, czy zrodlem tyfusu sa zatrute trupami rzeki, czy srebrny hak boga; Grecy maja racje, mowiac, ze Apollo zle im zyczy. Tymczasem achajscy krolowie - kazdy z tych greckich bohaterow jest krolem w swoich stronach i w swoich oczach - zbieraja sie w namiocie Agamemnona, by radzic o tym, jak polozyc kres zarazie. Zmierzam w tamta strone bez pospiechu, mozna by powiedziec: niechetnie, chociaz po ponad dziewieciu leniwie toczacych sie latach nadchodzi najbardziej emocjonujacy moment w moim zyciu w roli obserwatora. Dzis wieczorem Iliada zaczyna sie naprawde. Bylem juz, rzecz jasna, swiadkiem wielu wydarzen, ktore Homer w swoim poemacie przeniosl w dogodniejszy czas; widzialem na przyklad tak zwany Katalog Okretow, czyli spis sil inwazyjnych, ktory znalazl sie w drugiej ksiedze eposu, a ktory ogladalem przed dziewieciu laty w Aulidzie, porcie w ciesninie miedzy Eubea i greckim ladem, kiedy szykowano ekspedycje pod Troje. Sledzilem epipolesis, dokonany przez Agamemnona przeglad wojsk, ktory Homer umiescil w ksiedze czwartej, a ktory odbyl sie wkrotce po ladowaniu pod Ilionem Widzialem takze scene ktora przedstawialem niegdys studentom jako teichoskopie, czyli "widok z muru", kiedy to Helena wskazuje Priamowi achajskich bohaterow i wodzow trojanskich. Teichoskopia znalazla sie w trzeciej ksiedze Iliady, choc w rzeczywistosci miala miejsce wkrotce po ladowaniu i epipolesis. Jezeli w ogole mozna tu mowic o jakiejs rzeczywistosci. Mniejsza z tym. Dzis wieczorem odbedzie sie spotkanie w krolewskim namiocie i dojdzie do konfrontacji miedzy Achillesem i Agamemnonem. To poczatek Iliady, powinienem wiec - jak na uczonego przystalo - bez reszty skupic sie na tej donioslej chwili, lecz prawda jest taka, ze guzik mnie to wszystko obchodzi. Niech sie pusza. Niech sobie pokrzykuja. Niech Achilles wyciagnie miecz... No nie, musze przyznac, ze akurat ten fragment szczerze mnie intryguje. Czy Atena naprawde przybedzie osobiscie, zeby go powstrzymac? Czy tez jej interwencja jest tylko metafora, a w istocie Achilles sam sie opamieta, wiedziony zdrowym rozsadkiem? Cale zycie marzylem o tym, by poznac odpowiedzi na takie pytania, a teraz, gdy od wyjasnienia zagadki dziela mnie doslownie chwile, o dziwo, mam... to wszystko... gdzies. Zmeczylo mnie dziewiec lat mozolnego odzyskiwania pamieci po bolesnym zmartwychwstaniu, dziewiec lat wiecznej wojny i przybierania heroicznych poz, ze nie wspomne juz o zniewoleniu przez muze i bogow. Nie zmartwilbym sie, gdyby na niebie pojawil sie B-52 i zrzucil bombe atomowa na Grekow i Trojan. Chrzanie tych wszystkich bohaterow i ich drewniane rydwany. Ale poslusznie maszeruje w strone namiotu Agamemnona. Taki juz moj los. Jezeli nie bede swiadkiem sporu i nie zloze sprawozdania muzie, ryzykuje cos wiecej niz utrate posady. Bogowie po prostu zmienia mnie z powrotem w kupke DNA, z ktorej mnie stworzyli. I bedzie, jak to sie mowi, po wszystkim. 2. Wzgorza Ardis. Dwor Ardis Daeman zmaterializowal sie nieopodal domu Ady. Zamrugal gapowato. Niebo bylo bezchmurne, zachodzace slonce plonelo czerwienia wsrod drzew na grani, rozswietlajac obracajace sie na kobaltowym firmamencie pierscienie B i R. Daeman mial prawo byc zdezorientowany: tutaj dzien sie konczyl, a jeszcze przed sekunda, zanim wyfaksowal sie z przyjecia w Ulanbacie, na ktorym Tobi swietowal druga dwudziestke, byl ranek. Minely cale lata od jego ostatnich odwiedzin u Ady, a poza domami przyjaciol, ktorych odwiedzal regularnie - Sedmana w Paryzu, Ono w Bellinbadzie, Risir na urwiskach Chomu - nigdy nie wiedzial, w jakiej strefie czasowej i na ktorym kontynencie wyladuje. Chociaz z drugiej strony... I tak nie znal nazw kontynentow, nie mial pojecia o ich polozeniu, nie wiedzial, co to geografia i strefy czasowe - nie przejmowal sie wiec swoja niewiedza.Mimo wszystko czul sie zagubiony. Stracil caly dzien... A moze zyskal? Jednego byl pewien: powietrze mialo tu inny aromat: bogatszy, bardziej dziki, bardziej wilgotny. Rozejrzal sie. Stal na srodku platformy faksowej. Permabetonowy krag otaczaly ozdobne zelazne kolumny, podtrzymujace - niczym w pergoli - kratownice z zoltego krysztalu. Posrodku znajdowal sie obowiazkowy obelisk z symbolem, ktorego Daeman nie umial odcyfrowac. W calej dolinie nie bylo zadnej innej budowli - tylko trawa, drzewa, strumien w oddali i powoli obracajace sie pierscienie na niebie, przywodzace na mysl mechanizm jakiegos olbrzymiego zyroskopu. Wieczor byl cieply, powietrze - inaczej niz w Ulanbacie - przesycone wilgocia. Platforma znajdowala sie na srodku laki okolonej wianuszkiem niskich wzgorz. Piec metrow od niej czekal starenki, dwuosobowy, jednokolowy kabriolet. Nad kozlem unosil sie rownie wiekowy sluzek, a miedzy drewnianymi holoblami stal wojniks. Daeman wracal do Ardis po dziesiecioletniej z gora nieobecnosci, ale szybko przypomnial sobie zwiazane z taka wizyta barbarzynskie niewygody. Jak mozna bylo nie miec faksowezla w domu? -Daeman Uhr? - zapytal sluzek, chociaz musial wiedziec, kogo ma przed soba. Daeman chrzaknal i pokazal mu sfatygowana walizke. Malenki sluzek podfrunal blizej, chwycil bagaz goscia w opatrzone poduszeczkami szczypce i zaladowal pod plocienna bude. Daeman wsiadl do pojazdu. -Czekamy jeszcze na kogos? -Pan jest ostatni. Sluzek zabuczal, zajal miejsce w polkolistej niszy woznicy i cmoknal na wojniksa, ktory chwycil holoble i ruszyl truchtem w strone zachodzacego slonca. Na zwirowej drodze spod zardzewialych odnozy wojniksa i jedynego kola pojazdu unosilo sie niewiele kurzu. Daeman rozsiadl sie na pokrytej zielona skora kanapie, wsparl rece na lasce i napawal sie urokami przejazdzki. Nie przybyl do Ady w odwiedziny bezinteresownie, lecz po to, by ja uwiesc. Bo tym wlasnie Daeman sie zajmowal: uwodzil mlode kobiety. I kolekcjonowal motyle. Roznica wieku - Ada niedawno skonczyla dwadziescia lat, a on zblizal sie do drugiej dwudziestki - zupelnie mu nie przeszkadzala, podobnie jak fakt, ze byli ciotecznym rodzenstwem. Kazirodztwo dawno juz przestalo byc tabu. Daeman nigdy nie slyszal o dryfie genetycznym, ale gdyby nawet ktos uswiadomil mu istnienie tego problemu, zaufalby konserwatorni. W konserwatorni wszystko dawalo sie naprawic. Kiedy dziesiec lat wczesniej odwiedzil wzgorze Ardis i probowal uwiesc Virginie, kuzynke Ady (z nudow, gdyz atrakcyjnoscia Virginia dorownywala wojniksowi), pierwszy raz zobaczyl Ade nago. Szedl wlasnie jednym z tysiecy korytarzy dworu Ardis, szukajac oranzerii, w ktorej mial zjesc sniadanie. Przechodzac obok pokoju dziewczyny, zajrzal przez uchylone drzwi. W wysokim, lekko zdeformowanym lustrze dostrzegl odbicie kapiacej sie Ady. Siedziala w wannie i ze znudzona mina - od tamtej pory poznal ja lepiej i przekonal sie, ze nie jest fanatyczka higieny osobistej - splukiwala cialo gabka. Na widok mlodej kobiety, ktora niczym imago motyla dopiero niedawno wynurzyla sie z kokonu dziecinstwa, doroslemu Daemanowi - byl wowczas starszy niz Ada obecnie - zaparlo dech w piersi. Mimo jeszcze dzieciecych bioder, ud i paczkujacych piersi, Ada rzeczywiscie przykuwala wzrok. Miala jasna skore, ktora nawet po dlugim czasie spedzonym na sloncu zachowywala delikatna, pergaminowa biel. Jej szare oczy, malinowe usta i czarne jak smola wlosy dopelnialy obrazu, jakby zywcem wyjetego z amatorskich erotykow. Zgodnie z obowiazujaca moda wiekszosc kobiet golila pachy, ale ani mloda Ada, ani - jak mial nadzieje Daeman - jej dorosla wersja nie przejmowaly sie zbytnio kaprysami mody. W myslach przebil szpilka i dolaczyl do swojej kolekcji zamrozony w lustrze obraz - dziewczeco-kobiece ksztalty, jasne, pelne piersi, kremowa skore i bystre oczy, a wszystko to podkreslone czterema plamami ciemnych wlosow: falistym znakiem zapytania na glowie, w kapieli niedbale podpietym, zwykle jednak - przy zabawie - rozpuszczonym, dwoma przecinkami pod pachami i ksztaltnym wykrzyknikiem, nierozrosnietym jeszcze w szeroki trojkat, zeslizgujacym sie w cien miedzy udami. Daeman sie usmiechnal. Nie mial pojecia, dlaczego Ada po tylu latach zaprosila go na urodziny ani czyja wlasciwie dwudziestke beda swietowac, ale byl przekonany, ze uwiedzie ja, zanim wroci do prawdziwego swiata niekonczacych sie przyjec, dlugich wizyt i niezobowiazujacych romansow ze swiatowymi kobietami. Niezmordowany wojniks truchtal wytrwale. Chrzescil zwir, wiekowe zyroskopy kabrioletu buczaly cichutko. W doline zakradal sie nocny cien, droga jednak wychodzila na grzbiet wzgorza, skad widac bylo jeszcze zachodzace slonce, w polowie ukryte za nastepna grania, a potem opadala w szersza doline, miedzy pola ciagnace sie po obu stronach. Nad polami unosily sie sluzki. Daemanowi przypominaly pilki do krykieta. Droga skrecila na poludnie - czyli w lewo z punktu widzenia siedzacego w powoziku goscia. Kabriolet przejechal po drewnianym, krytym moscie na druga strone rzeki, zygzakiem wjechal na strome wzgorze i zaglebil sie w stary las. Daeman jak przez mgle przypominal sobie, ze przed dziesieciu laty polowal w tym lesie na motyle, po poludniu tego samego dnia, kiedy ujrzal naga Ade w lustrze. Pamietal, jaki byl podekscytowany, gdy nieopodal wodospadu udalo mu sie zlapac rzadka odmiane rusalki zalobnika; podobne podniecenie czul na widok jasnej skory i czarnych wlosow dziewczyny. Przypomnial sobie tez, jak Ada na niego spojrzala, gdy podniosla przypadkiem wzrok: nie okazala zadowolenia ani zlosci, w jej zachowaniu nie bylo ani wstydu, ani prowokacji. Przygladala sie dwudziestosiedmioletniemu, sparalizowanemu zadza Daemanowi rownie beznamietnie, jak on obserwowal motyle. Powozik zblizal sie do dworu Ardis. Pod szczytem wzgorza, w cieniu wiekowych debow, wiazow i jesionow panowal polmrok, ale przy trakcie plonely zolte latarnie, a w glebi lasu, prawdopodobnie wzdluz poprowadzonych w nim sciezek, migotaly sznury lamp w innych kolorach. Kiedy wojniks wynurzyl sie spomiedzy drzew, oczom Daemana ukazal sie dwor Ardis. Od rozswietlonego gmachu we wszystkich kierunkach odchodzily krete, wysypane bialym zwirkiem sciezki i alejki, rozlegly trawnik ciagnal sie przez dobre czterysta metrow, az do skraju lasu, a za dworem wila sie rzeka, mieniaca sie resztkami dziennego swiatla. W wycieciu przeleczy na poludniowym zachodzie widac bylo mroczne, zalesione wzgorza, za nimi nastepne i nastepne, az te najdalsze zlewaly sie z ciemnymi chmurami na horyzoncie. Daemana przeszedl dreszcz. Dopiero w tej chwili uswiadomil sobie, ze dom Ady znajduje sie w samym sercu dinozaurowych lasow. Poprzednio las tez napawal go strachem, chociaz Virginia, Vanessa i wszyscy pozostali - wszyscy poza pietnastoletnia Ada, ktora obdarzyla go tym swoim wyrachowanym, lekko rozbawionym spojrzeniem (szybko sie nauczyl, ze to jej zwykly wyraz twarzy) - zapewniali go, ze w promieniu blisko tysiaca kilometrow nie ma zadnych niebezpiecznych zwierzat. Wtedy w pogoni za motylami odwazyl sie zapuscic do lasu. Teraz motyle nie wystarcza. Wiedzial, ze w obecnosci sluzkow i wojniksow nic mu nie grozi, ale nie podobala mu sie mysl, ze mialby dac sie pozrec jakiemus wymarlemu gadowi, a potem obudzic sie w konserwatorni z tak wstydliwym wspomnieniem. Galezie olbrzymiego wiazu w poblizu dworu bylo obwieszone lampionami. Wokol podjazdu i wzdluz bialych sciezek plonely pochodnie. Stacjonarne wojniksy straznicze staly przy zywoplotach i na skraju lasu. Pod wiazem wystawiono podluzny stol, rowniez oswietlony pochodniami, przy ktorym powoli zbierali sie pierwsi goscie. Daeman zauwazyl rowniez - z pewnym poczuciem wyzszosci i nie bez satysfakcji - ze wiekszosc mezczyzn ma na sobie bialo-bure burnusy, pelniace role wieczorowych plaszczy, ktore jednak w znamienitszych kregach towarzyskich (w jakich obracal sie na co dzien) wyszly z mody juz ladne kilka miesiecy wczesniej. Kabriolet zajechal na okragly podjazd. Wojniks zatrzymal sie w plamie zoltego swiatla, padajacego z otwartych drzwi, i tak delikatnie oparl holoble na ziemi, ze Daeman nie odczul nawet najlzejszego wstrzasu. Sluzek podfrunal po bagaz, Daeman zas wysiadl i z zadowoleniem rozprostowal nogi. Jeszcze troche krecilo mu sie w glowie po ostatnim faksowaniu. Ada wybiegla mu na spotkanie. Na jej widok Daeman stanal jak wryty i usmiechnal sie glupawo. Nie tylko byla piekniejsza, niz pamietal - byla piekniejsza, niz sobie wyobrazal. 3. Rownina ilionska Greccy dowodcy zgromadzili sie przed namiotem Agamemnona. Zebral sie tez tlum gapiow. Sprzeczka miedzy Agamemnonem i Achillesem nabiera rumiencow.Powinienem nadmienic, ze zawczasu morfowalem w Biasa, ale nie pylijskiego kapitana w szeregach wojsk Nestora, lecz kapitana sluzacego pod Menesteusem. Ten nieszczesny atenczyk choruje akurat na tyfus i - mimo ze dozyje az do ksiegi trzynastej, kiedy to wezmie udzial w walkach - na razie rzadko opuszcza namiot, stojacy zreszta daleko stad, na plazy. Bias jako kapitan budzi respekt szeregowych wlocznikow i gapiow, ktorzy rozstepuja sie przede mna i przepuszczaja mnie do srodka kregu. Nikt nie oczekuje, ze zabiore glos w nadchodzacej dyspucie. Przegapilem te czesc przedstawienia, w ktorej Kalchas, syn Testora, wieszczek "pierwszy w swym urzedzie" wylozyl Achajom prawdziwy powod gniewu Apolla. Stojacy obok mnie grecki kapitan szepcze mi do ucha, ze Kalchas przed zabraniem glosu zazadal gwarancji nietykalnosci. Poprosil Achillesa o obrone, na wypadek gdyby jego slowa nie przypadly do gustu krolowi i tlumom. Achilles przychylil sie do jego prosby, Kalchas zas potwierdzil podejrzenia zebranych: Chryzes, kaplan Apolla, blagal, by zwrocono mu uprowadzona corke, a odmowna odpowiedz Agamemnona rozwscieczyla boga. Wodzowi Grekow nie spodobaly sie wyjasnienia wieszczka. -Wygladal, jakby piana miala mu pojsc z pyska - chichocze kapitan. Zalatuje od niego winem. O ile sie nie myle, ma na imie Orus i za pare tygodni zginie z reki Hektora, gdy ten zacznie masowo wyrzynac Achajow. Orus twierdzi, ze przed chwila Agamemnon zgodzil sie oddac te niewolnice, Chryzeide. Krzyknal przy tym, iz "posiadanie tej branki bardzo jest mu mile" i "bylaby w jego domu pociecha jedyna, wieksza niz Klitajmestra", po czym zazadal rekompensaty w postaci innej, rownie urodziwej dziewczyny. Zdaniem Orusa - nawalonego jak szpak, nawiasem mowiac - Achilles nazwal go "lakomca" i "czlekiem bezwstydnego czola" i zauwazyl, ze Argiwowie (to kolejne przezwisko Achajow, Danajow, tych przekletych Grekow o wielu imionach) chwilowo nie moga oddac wodzowi zadnych wiecej lupow. Obiecal jednak Agamemnonowi, ze jesli w przyszlosci szala zwyciestwa przechyli sie na ich strone, dostanie swoja dziewczyne, a na razie powinien oddac Chryzeide ojcu i stulic pysk. -Dopiero wtedy Agamemnon, syn Atreusa, naprawde sie zapienil. - Orus zasmiewa sie do rozpuku. Inni kapitanowie obrzucaja nas gniewnym wzrokiem. Kiwam ze zrozumieniem glowa i spogladam w sam srodek zbiegowiska - Agamemnon jak zwykle znajduje sie w centrum wydarzen. Wyglada jak prawdziwy wodz armii: jest wysoki, ma brode skrecona w klasyczne loczki, czolo godne polboga, przenikliwe oczy i blyszczace od oliwy muskuly. W najelegantszych szatach i pelnym rynsztunku stoi posrodku kregu przed Achillesem, ktorego wprost trudno opisac. Jest mlodszy, silniejszy i piekniejszy od Agamemnona. Kiedy zobaczylem go pierwszy raz, z gora dziewiec lat wczesniej, przy okazji Katalogu Okretow, pomyslalem, ze wsrod tych wszystkich boskich mezczyzn on najbardziej przypomina boga, tak dumnie sie prezentowal. Od tamtej pory przekonalem sie, ze Achilles wprawdzie sila i uroda goruje nad Grekami, jest jednak dosc ograniczony - ot, taka nieskonczenie przystojniejsza kopia Arnolda Schwarzeneggera. Krag wokol tej dwojki tworza bohaterowie, o ktorych przez dziesieciolecia opowiadalem studentom w moim poprzednim zyciu. Widziani na zywo wcale mnie nie rozczarowuja. Tuz obok Agamemnona - chociaz bynajmniej nie po jego stronie w tej wscieklej klotni - stoi Odyseusz. Jest o glowe nizszy od dowodcy, ale bardziej barczysty; porusza sie wsrod Grekow jak tryk wsrod swoich owieczek. W jego oczach i rysach ogorzalej twarzy widac przypisywana mu niezwykla przebieglosc i inteligencje. Nie mialem dotad okazji z nim porozmawiac, ale mam taki zamiar, zanim wojna sie skonczy, a on wyruszy w swoja dluga podroz. Po prawicy Agamemnona stoi jego mlodszy brat Menelaos, maz Heleny. Bylbym bogaty, jeslibym dostawal dolara za kazdym razem, kiedy zdarzalo mi sie podsluchac skargi Achajow, ze gdyby Menelaos byl lepszym kochankiem - czy tez, jak to przed trzema laty ujal Diomedes w rozmowie z przyjacielem, "mial wiekszego kutasa" - Helena nie ucieklaby z Parysem, a herosi nie musieliby zjezdzac sie pod Ilion ze wszystkich greckich wysepek i tracic dziewieciu lat na oblezenie tego przekletego miasta. Na lewo od Agamemnona stoi Orestes - nie ten rozpieszczony krolewski syn, ktory teraz zostal w domu, a w przyszlosci pomsci ojca i zostanie uwieczniony w tragedii, ale jego imiennik, wierny krolewski wlocznik, ktory zginie w czasie najblizszego trojanskiego szturmu. Za plecami Agamemnona widze Eurybatesa, krolewskiego herolda, ktorego nie nalezy mylic z Eurybatesetn heroldem Odyseusza. Obok niego stoi Eurymedon, syn Ptolemeusza, przystojny chlopak, woznica rydwanu Agamemnona - jego z kolei nie nalezy mylic ze znacznie mniej urodziwym imiennikiem, ktory powozi konmi w rydwanie Nestora. Musze przyznac, ze czasem mialbym ochote wymienic te wszystkie cudne patronimika na kilka zwyklych nazwisk. Dzis wieczorem w kregu po stronie Agamemnona znajduja sie takze Ajaksowie, Wielki i Maly, dowodcy wojsk z Salaminy i Lokrydy. Tych dwoch nie sposob pomylic. Zbieznosc imion jest najzupelniej przypadkowa: pierwszy z wygladu przypomina zawodowego futboliste, drugi - kieszonkowca. Euryalus, trzeci w hierarchii argolidzkich wodzow, stoi obok swojego bezposredniego przelozonego, Stenelosa, ktory tak potwornie sepleni, ze nie potrafi nawet wymowic wlasnego imienia. Jest wsrod nas rowniez przyjaciel Agamemnona i naczelny dowodca wojsk Argolidy, prostolinijny Diomedes. Twarz ma ponura. Zalozyl rece na piersi i wpatruje sie posepnie w ziemie. Stary Nestor, z ktorego ust "slodsze plyna wyrazy od miodu", stoi mniej wiecej w polowie obwodu kregu i wyglada na jeszcze bardziej stroskanego od Diomedesa, gdy Agamemnon i Achilles przerzucaja sie wyzwiskami. Jezeli wydarzenia potocza sie tak, jak opisywal je Homer, za chwile Nestor wyglosi swoja plomienna przemowe, probujac - na prozno - pogodzic Agamemnona i Achillesa, zanim przez swoj gniew przysluza sie Trojanom. Nie ukrywam, ze chcialbym przy tym byc, chociazby po to, by uslyszec, jak wspomina wojne z centaurami. Centaury zawsze mnie intrygowaly. U Homera Nestor mowi o nich jak o zupelnie zwyczajnych istotach, chociaz sa jednym z dwoch rodzajow mitycznych bestii wspomnianych w Iliadzie (drugim jest chimera). Czekam wiec na wzmianke o centaurach, a na razie staram sie nie rzucac Nestorowi w oczy. Bias, pod ktorego sie podszylem, jest jednym z jego podwladnych, a ja wolalbym nie wdawac sie teraz w konwersacje. Chwilowo zreszta nie musze sie tym martwic: uwage wszystkich zebranych bez reszty pochlania wymiana gniewnych zdan miedzy Agamemnonem i Achillesem. Obok Nestora stoja - obojetni wobec tego konfliktu - Menesteus (ktory, jezeli wszystko pojdzie po mysli Homera, za pare tygodni zginie z reki Parysa), Eumelus (dowodca wojsk tesalskich z Feraju), Poliksynus (drugi dowodca Epejczykow), jego przyjaciel Talpius, Toas (dowodca wojsk etolskich), Leonteus i Polipoetes w charakterystycznych argiwskich strojach, Machaon z bratem Polidariosem, ich tesalscy porucznicy, ukochany przyjaciel Odyseusza Leukus (ktoremu los szykuje rychla smierc z rak Antipusa) i inni, ktorych tak dobrze poznalem przez ostatnie dziewiec lat: wiem, jak wygladaja, znam ich glosy, metody walki, sposoby skladania ofiar, bunczuczne przechwalki. Nie pamietam, czy juz o tym wspomnialem, ale ci starozytni Grecy niczego nie robia na pol gwizdka. We wszystko, czym sie zajmuja, wkladaja cale serce. W kazdy ich wysilek wkalkulowane jest, jak to powiedzial jeden z dwudziestowiecznych naukowcow, "pelne ryzyko porazki". Naprzeciw Agamemnona i nieco na prawo od Achillesa stoi jego najblizszy przyjaciel Patroklos, ktorego smierc (z reki Hektora) wywola prawdziwy gniew Achillesa i doprowadzi do najwiekszej rzezi w historii wojen. Jest tu takze Tlepolemos, piekny syn mitycznego Heraklesa, ktory uciekl z domu po zabiciu wuja ojca, a wkrotce zginie zabity przez Sarpedona. Miedzy nimi dwoma widze starego Fojniksa, przyjaciela i bylego nauczyciela Achillesa, ktory szepcze cos do Orsylochusa, syna Dioklesa; nawiasem mowiac, Orsylochus niedlugo padnie z reki Eneasza. Z lewej strony wsciekajacego sie Achillesa znajduje sie Idomeneus, ktorego zazylosc z mezobojca jest znacznie blizsza, nizby to wynikalo z Iliady. Naturalnie w kregu stoi jeszcze wielu innych bohaterow, a za moimi plecami niezliczona rzesza widzow. Chyba juz sobie wyobrazacie, jak sie czuje. W tym tlumie nie ma bezimiennych - znam ich albo z poematu, albo z codziennej rzeczywistosci pod murami Ilionu: kazdy ma imie, patronimikum, swoja historie, swoje wlosci, zony, dzieci i niewolnikow, z ktorymi nie rozstaje sie ani w bitwie, ani w slownych potyczkach. To za duzo jak na mozliwosci zwyklego naukowca. -Sluchaj no, Achillesie, bogom podobny mezu. Oszukujesz przy grze w kosci, na wojnie i w milosci, a teraz probujesz oszukac i mnie! - krzyczy Agamemnon. - Nie uda ci sie! Nie nabiore sie na twoje sztuczki! Masz niewolnice, Bryzeide, najpiekniejsza z branek, ktora nie ustepuje uroda mojej Chryzeidzie, i chcialbys zachowac swoja nagrode, a ja mialbym zostac z pustymi rekami. Niedoczekanie! Predzej oddam dowodztwo Ajaksowi... Idomeneusowi... przebieglemu Odyseuszowi... albo i tobie, Achillesie, wlasnie tobie, niz dam sie tak oszukac! -Zrob to. - Achilles krzywi sie pogardliwie. - Przyda sie nam wodz z prawdziwego zdarzenia. Agamemnon sinieje na twarzy. -Dobrze. Spusc na wode czarny okret, wyladuj go ofiarami dla bogow, zapedz wioslarzy do wiosel i wez Chryzeide, jesli sie odwazysz... Sam bedziesz musial zlozyc ofiare, Achillesie mezobojco. Wiedz jednak, ze ja wynagrodze sobie te strate. Zabiore ci twoja sliczna Bryzeide! Grymas wscieklosci wykrzywia piekne oblicze Achillesa. -Bezwstydniku! Okrywasz sie swoim bezwstydem jak zbroja, jestes chciwy i szczwany, tchorzu z morda psa! Agamemnon robi krok do przodu. Wypuszcza berlo i kladzie dlon na rekojesci miecza. Achilles jest nieustepliwy. Rowniez siega po bron. -Trojanie nic nam nie zrobili, Agamemnonie, ty zas wyrzadziles wielkie szkody. To nie trojanscy wlocznicy przywiedli nas na ten brzeg, lecz twoja zachlannosc. Walczymy dla ciebie, zalosna kupo wstydu! Przyplynelismy tu z toba, bo chciales zemscic sie na Trojanach, ktorzy pozbawili honoru ciebie i twojego brata. Menelaos nie potrafil zatrzymac wlasnej zony w sypialni... Teraz Menelaos wystepuje naprzod i chwyta za miecz. Kapitanowie i zwykli zolnierze garna sie do bohaterow, krag peka, powstaja trzy obozy: zwolennikow Agamemnona, poplecznikow Achillesa oraz tych, ktorzy zbieraja sie przy Odyseuszu i Nestorze z tak zdegustowanymi minami, jakby mieli ochote zaszlachtowac obu harcownikow. -Odchodze! - krzyczy Achilles. - Zabieram moich ludzi i wracam do Ftyi. Wole utonac na pustym okrecie w drodze do domu, niz zostac tu i w hanbie napelniac kielich Agamemnona winem i gromadzic dla niego lupy. -Dobrze! - wola Agamemnon. - Odejdz! Prosze bardzo, zdezerteruj. Nie bede cie blagal, bys zostal i walczyl w mojej sprawie. Jestes wielkim wojownikiem, Achillesie, ale co z tego? Twoje mestwo to dar bogow, nie zas twoja zasluga. Uwielbiasz wojne, krew, rzezie... Zabieraj tych swoich Myrmidonow i wynos sie stad! Achilles trzesie sie ze zlosci. Walczy ze soba: mialby ochote odwrocic sie na piecie, zabrac swoich zolnierzy i na zawsze odplynac spod Troi - ale rownie chetnie wyszarpnalby miecz z pochwy i wypatroszyl Agamemnona jak ofiarne jagnie. -Wiedz jednak - kontynuuje Agamemnon zlowieszczym, teatralnym szeptem, doskonale slyszalnym dla wszystkich zebranych - ze bez wzgledu na twoja decyzje poddam sie naciskowi Apolla i zwroce Chryzeide, ale w zamian zatrzymam Bryzeide. Niech kazdy zolnierz wie, ze Agamemnon to prawdziwy mezczyzna, w przeciwienstwie do Achillesa, ktory jest zaledwie aroganckim chlopcem. Achilles traci panowanie nad soba. Wyciaga miecz - i tu Iliada by sie skonczyla: zginalby Agamemnon, Achilles albo jeden i drugi, Achajowie wrociliby do domu, Homer dozylby spokojnej starosci, Ilion przetrwalby tysiac lat i, byc moze, dorownal potega Rzymowi... Gdyby nie Atena, ktora w tej wlasnie chwili pojawia sie za plecami Achillesa. Widze ja. Achilles odwraca sie z wscieklym wyrazem twarzy i najwyrazniej rowniez ja widzi. Poza nami nikt jej nie zauwaza. Nie rozumiem zasady funkcjonowania tych strojow kamuflazowych, ale technologia, z ktorej sam teraz korzystam, sprawdza sie rowniez na uslugach bogow. Zaraz jednak zdaje sobie sprawe, ze w wypadku Ateny chodzi o cos wiecej niz zwykly kamuflaz. Bogowie znow zatrzymali czas. Chetnie stosuja te sztuczke, kiedy chca porozmawiac na osobnosci z ktoryms ze swoich pupilow, ale sam widzialem to zaledwie kilkakrotnie. Agamemnon rozdziawia usta, widze zawisle w powietrzu kropelki sliny, ale z gardla nie dobywa sie zaden dzwiek; jego szczeki tezeja, oczy przestaja mrugac. Tak samo nieruchomieja wszyscy zolnierze w kregu, zasluchani i zdumieni. Nad naszymi glowami morski ptak zastyga w locie. Fale pienia sie, ale nie dochodza do brzegu. Powietrze gestnieje niczym syrop, wiezac nas jak owady w bursztynie. W zamrozonym wszechswiecie poruszaja sie tylko Atena Pallas, Achilles - i ja: nachylam sie w ich strone, zeby lepiej slyszec. Dlon Achillesa zaciska sie na rekojesci miecza, na wpol wysunietego z ozdobnej pochwy, ale po tym, jak Atena lapie go za wlosy, nie wazy sie juz dobyc broni. Nie rzuci przeciez wyzwania bogini. Oczy plona mu szalenstwem, kiedy jego krzyk przerywa gesta, lepka cisze, jaka zawsze towarzyszy zatrzymaniu czasu: -Dlaczego?! Dlaczego wlasnie teraz, do pioruna?! Czemu w tej chwili przychodzisz do mnie, o bogini, corko Zeusa? Chcesz zobaczyc, jak Agamemnon mnie upokarza?! -Ustap mu! - zada Atena. Jezeli nigdy w zyciu nie widzieliscie boga ani bogini, moge tylko powiedziec, ze sa wielcy - i to calkiem doslownie: Atena ma sporo ponad dwa metry wzrostu - i uderzajaco piekni. Zaden smiertelnik nie moze rownac sie z nimi uroda. Przypuszczam, ze to zasluga rekombinowanego DNA i laboratoriow nanotechnologicznych. Atena jest po prostu cudem wcielonym: laczy w sobie kobieca urode, majestat i boska moc. Nawet sobie nie wyobrazalem takiej doskonalosci, dopoki w cieniu Olimpu nie przywrocono mnie do zycia. Bogini nie zwalnia chwytu. Ciagnie Achillesa za wlosy i zmusza, by odwrocil sie plecami do Agamemnona i jego stronnikow. -Nie ustapie! - krzyczy Achilles. Jego glos rozbrzmiewa donosnie nawet w tym znieruchomialym powietrzu, ktore tlumi wszystkie dzwieki. - Ten wieprz, ktory ma sie za krola, zaplaci zyciem za swoja arogancje! -Ustap - powtarza Atena. - Bialoreka bogini Hera przyslala mnie z nieba, bym powstrzymala twoj gniew. Ustap! Widze wahanie w oczach dzielnego wojownika. Hera, malzonka Zeusa, jest jego patronka i glownym sojusznikiem Achajow na Olimpie. -Przestan natychmiast - ciagnie Atena. - Schowaj miecz, Achillesie. Przeklnij Agamemnona, jesli musisz, ale go nie zabijaj. Jezeli nas posluchasz, pewnego dnia w trojnasob wynagrodzimy ci te chwile. Wiem, ze tak bedzie, tak jak znam przyszlosc twoja i wszystkich smiertelnikow. Jesli jednak sie nam sprzeciwisz, zginiesz tu i teraz. Badz posluszny mnie i Herze, a nagroda cie nie minie. Achilles krzywi sie, szarpnieciem uwalnia wlosy z jej uchwytu i z zawzieta mina wsuwa miecz do pochwy. Mam wrazenie, jakbym obserwowal jedyne dwie zywe istoty w gaszczu posagow. -Nie moge sprzeciwic sie wam obu, bogini - mowi Achilles. - Czlowiek powinien sluchac bogow, nawet jesli serce peka mu z gniewu. Uczciwosc wymaga jednak, by ci sami bogowie sluchali modlow poslusznego im smiertelnika. Atena usmiecha sie kacikiem ust i znika - tekuje sie z powrotem na Olimp. Czas wznawia bieg. Agamemnon konczy swoja diatrybe. Achilles mezobojca bez broni wychodzi na srodek kregu. -Ty zapijaczony psie o zajeczym sercu! - wola. - Jestes jak nasaczony winem buklak! Nazywasz sie wodzem, a nigdy nie poprowadziles nas do walki, nie stanales w szeregach najlepszych Achajow. Brak ci odwagi, by zlupic Ilion, wiec szukasz lupow w namiotach swoich zolnierzy. Tytulujesz sie krolem, ale rzadzisz tylko najnedzniejszymi z nas. Obiecuje ci jedno, przysiegam dzis uroczyscie... - Setki zebranych ludzi jak jeden maz wstrzymuja oddech. Sa bardziej poruszeni obietnica rychlej klatwy, niz byliby, gdyby Achilles na ich oczach zarznal Agamemnona jak prosie. - Pewnego dnia synowie Achai srodze zatesknia za Achillesem. - Glos mezobojcy niesie sie tak daleko, ze w odleglych o sto metrow namiotach zolnierze porzucaja gre w kosci, zeby go posluchac. - Wszyscy, co do jednego, pozaluja, ze go tu nie ma, a ty, Atrydo, z bolem serca zrozumiesz, ze nic was nie ocali. Hektor bedzie was zal jak dojrzala pszenice. Wtedy wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je w rozpaczy, zalujac, zes tak upokorzyl najlepszego z Achajow. Achilles obraca sie na swojej slynnej piecie i wychodzi z kregu. Zwir plazy chrupie mu pod stopami, gdy znika w ciemnosci wsrod namiotow. Musze przyznac, ze wyjscie mial niezgorsze. Agamemnon krzyzuje rece na piersi i kreci glowa. Ludzie sa poruszeni, rozlegaja sie pierwsze szepty. Nestor wystepuje na srodek, gotow rozpoczac swoja przemowe o wojnach z centaurami i jednosci ludzi wobec zagrozenia. Troche to dziwne: u Homera wyglasza ja jeszcze przed odejsciem Achillesa. Odnotowuje to odruchowo moim umyslem scholiasty, ale myslami jestem zupelnie gdzie indziej. W tej wlasnie chwili, gdy wspominam mordercze spojrzenie rzucone przez Achillesa Atenie, zanim ta chwycila go garscia za wlosy i zmusila do posluszenstwa, w mojej glowie kielkuje plan tak nieprawdopodobny, tak niechybnie skazany na porazke i zarazem tak cudowny, ze na dobra minute zapiera mi dech w piersi. -Dobrze sie czujesz, Biasie? - pyta stojacy obok mnie Orus. Spogladam na niego tepym wzrokiem. Nie wiem, kim jest ten czlowiek ani jakiego Biasa ma na mysli; zapominam o swojej swiezo wymorfowanej tozsamosci. Krece glowa i przepycham sie przez tlum wspanialych zabojcow. Zwir chrzesci mi pod nogami jakos mniej heroicznie niz pod stopami odchodzacego Achillesa. Schodze nad wode, po czym - zniknawszy gapiom z oczu - zrzucam kamuflaz. Gdyby ktos teraz na mnie spojrzal, zobaczylby Thomasa Hockenberry'ego, okularnika w srednim wieku, odzianego w absurdalny pancerz i futrzany plaszcz achajskiego zolnierza, ktore skrywaja agregat morfujacy i pancerz bojowy. Ocean jest ciemny. Ciemny jak wino, dodaje w myslach, ale wcale mnie to nie bawi. Czuje nieprzeparta chec - nie pierwszy raz zreszta - zeby, korzystajac z kamuflazu i uprzezy lewitacyjnej, odleciec z plazy, ostatni raz zatoczyc kolo nad Ilionem, a potem pofrunac na poludniowy zachod nad ciemnymi jak wino wodami morza, ktore w przyszlosci bedzie Morzem Egejskim, az dotre do jeszcze nie greckich wysp i nie greckiego ladu. Moglbym odwiedzic Klitajmestre, Penelope, Telemacha i Orestesa. Profesor Hockenberry zarowno w mlodosci, jak i na starosc lepiej dogadywal sie z kobietami i dziecmi niz z doroslymi mezczyznami. Klopot w tym, ze te protogreckie kobiety i dzieci sa bardziej gwaltowne i krwiozercze niz wszyscy mezczyzni, jakich profesor Hockenberry znal w swoim pierwszym, bezkrwawym zyciu. Odkladam wiec odlot na pozniej. Fale wypelzaja na brzeg w uspokajajacym, lagodnym rytmie. Zrobie to. Podjawszy decyzje, czuje to samo podniecenie, ktore towarzyszy czlowiekowi przy lataniu - a wlasciwie nie przy lataniu, tylko w tej krotkiej chwili niewazkosci, spadku swobodnego, kiedy rzuca sie z wysokosci w dol i wie, ze nie ma dla niego powrotu na lad. Utonie albo bedzie plywal. Spadnie - albo poleci w dal. Zrobie to. 4. Okolice Conamara Chaos Batyskaf europanskiego morawca Mahnmuta wyprzedzal krakena o trzy kilometry i systematycznie powiekszal swa przewage. Spokoj ducha malego roborganicznego automatu macil jedynie fakt, ze macki krakenow miewaly nawet i po piec kilometrow dlugosci.Kraken go draznil. Wiecej, kraken mu przeszkadzal. Mahnmut konczyl wlasnie nowa analize Sonetu 116, nie mogl sie doczekac, kiedy przesle jej wyniki na Io, do Orphu, i naprawde nie podobala mu sie perspektywa, ze jakis morski stwor polknie mu w tej chwili batyskaf. Namierzyl krakena sonarem, stwierdzil, ze olbrzymia, wyglodniala galareta sciga go uparcie i na ulamek sekundy polaczyl sie z reaktorem, zeby przyspieszyc o trzy wezly. Kraken, ktory z rodzinnych glebin zablakal sie w pelen otwartych kanalow rejon Conamara Chaos, uparcie staral sie nadazyc za zdobycza. Mahnmut zdawal sobie sprawe, ze przy tej predkosci monstrum nie moze wyciagnac macek i pochlonac batyskafu, ale gdyby ten napotkal jakas przeszkode - na przyklad lawice swietlistego krasnorostu - i musial zwolnic albo, co gorsza, zaplatalby sie w pleche, kraken dopadlby go niczym... -Niech to szlag... - mruknal na glos Mahnmut, nie znalazlszy zgrabnego porownania. Cisze ciasnego wnetrza batyskafu macilo tylko monotonne buczenie mechanizmow. Czujniki morawca byly podlaczone bezposrednio do sensorow batyskafu. Wirtualny zmysl wzroku ostrzegl go wlasnie, ze zbliza sie do olbrzymiej masy krasnorostu. Swiecace kolonie glonow plawily sie w wodach pradow izotermicznych, zywiac sie siarczanem magnezu, ktorego czerwone zylki niczym krwiste korzenie opadaly w glebine z unoszacych sie na powierzchni morza szelfowych lodowcow. Mahnmut w myslach wydal polecenie "zanurz sie" i batyskaf zszedl dwadziescia kilometrow glebiej, zaledwie o kilkadziesiat metrow wymijajac dolne warstwy glonow. Kraken zanurkowal w slad za nim. Gdyby umial szczerzyc zeby, wlasnie teraz by to zrobil: uwielbial lowy na takiej glebokosci. Mahnmut z zalem skasowal Sonet 116 z wirtualnego pola widzenia i zaczal rozwazac mozliwe wyjscia z sytuacji. Glupio byloby dac sie pozrec niespelna sto kilometrow od Centrum Conamara Chaos. Wszystko przez tych przekletych biurokratow: powinni byli oczyscic podlodowe morza z potworow, zanim kaza morawcowi wracac do bazy. Moglby zabic krakena, ale w promieniu tysiaca kilometrow nie bylo zadnej zniwiarki. Zanim firma zdazylaby przyslac zniwiarke, cielsko bestii padloby lupem pasozytow zyjacych w krasnorostach, solnych rekinow, pogonoforow i innych krakenow. A to byloby straszne marnotrawstwo. Wygasil na chwile wirtualna wizje i rozejrzal sie po wnetrzu batyskafu, jakby oczekiwal, ze widok fizycznego otoczenia podsunie mu jakis pomysl. I rzeczywiscie. Na konsoli, obok oprawionych w skore dziel Szekspira i pracy Helen Vendler, stala lampa woskowa, zartobliwy prezent od innego morawca, Urtzweila. Dwadziescia jowiszowych lat wczesniej Urtzweil byl partnerem Mahnmuta. Mahnmut usmiechnal sie i otworzyl wirtualny kanal wizyjny na wszystkich czestotliwosciach. W tej odleglosci od centrum musialy byc jakies diapiry, a krakeny nie cierpialy diapirow... Diapir byl gruda rozmieklego lodu, rozgrzana w wulkanicznych glebinach i goracych strefach grawitacyjnych i unoszaca sie ku powierzchni zasolonego epsomitem morza, a wlasciwie w strone okrywajacej je lodowej czapy. Dawniej lodowiec pokrywal cala powierzchnie Europy; od rozpoczecia prac przez krioboty minely dwa tysiace ziemskich lat, ale lod ustapil tylko z dwoch procent powierzchni globu. Diapir wypatrzony przez Mahnmuta mial okolo pietnastu kilometrow srednicy. Plynal szybko. Krakeny nie przepadaly za diapirami z powodu ich specyficznych wlasciwosci elektrycznych. Na widok cieplego lodu zwijaly nie tylko mordercze macki, ale nawet niewinnie wygladajace czulki. Batyskaf Mahnmuta dopadl diapiru z dziesieciokilometrowa przewaga nad krakenem. Zwolnil, wzmocnil kadlub, wciagnal do srodka czujniki i sondy i wwiercil sie w glab miekkiej bryly. Za pomoca sonaru i satelitarnego systemu nawigacyjnego namierzyl soczewki w lodzie i kanaly, od ktorych dzielilo go jeszcze osiem kilometrow w pionie. Za kilka minut diapir z impetem uderzy w lodowa skorupe. Tworzaca go breja przecisnie sie przez pekniecia powierzchni i trysnie stumetrowa fontanna rozwodnionego lodu. Ten rejon Conamara Chaos na chwile upodobni sie do parku narodowego Yellowstone, ktory w zapomnianej erze znajdowal sie w Ameryce i slynal z zasiarczonych gejzerow i goracych zrodel. Przy ciazeniu Europy siedmiokrotnie slabszym od ziemskiego fontanna opadnie na lod w zwolnionym tempie, niczym leniwy deszcz ze sniegiem, i szybko skrzepnie w rzadkiej, sztucznie wytworzonej atmosferze (cisnienie na powierzchni wynosilo zaledwie sto milibarow), dodajac nowe niezwykle formy do niewiarygodnych ksztaltow tutejszych pol lodowych. Mahnmut nie mogl zginac w doslownym sensie tego slowa. Byl wprawdzie tworem czesciowo organicznym, trudno jednak byloby powiedziec, ze "zyje"; on po prostu "istnial", ale - choc prawie niezniszczalny - nie mial ochoty stac sie czescia fontanny i spedzic nastepnego tysiaca ziemskich lat w roli elementu abstrakcyjnej rzezby z lodu. Zapomnial chwilowo o krakenie i analizowanym sonecie, dokonujac goraczkowych obliczen: uwzgledniwszy predkosc wznoszenia diapiru i szybkosc batyskafu w miekkim lodzie, przeslal wyniki do maszynowni i zbiornikow balastowych. Jezeli wszystko pojdzie po jego mysli, przebije sie na druga strone diapiru pol kilometra pod powierzchnia. Prujac wode z maksymalna predkoscia, dokona awaryjnego wynurzenia, trafi w kanal w lodzie i znajdzie sie tuz przed czolem tsunami wywolanej zderzeniem diapiru ze skorupa. Sto kilometrow na godzine powinno wystarczyc, zeby utrzymal sie na szczycie fali - w ten sposob jak na desce surfingowej przemierzy polowe odleglosci dzielacej go od Centrum Conamara Chaos. Kiedy impet fali oslabnie, bedzie musial pokonac pozostale dwadziescia kilometrow, plynac po powierzchni morza, ale na to nie mogl juz nic poradzic. I tak bedzie mial niezle wejscie. Chyba ze kanal okaze sie zablokowany. Albo inny batyskaf bedzie nim plynal w przeciwnym kierunku. Przez te kilka sekund, zanim Mahnmut i "Mroczna Dama" zostaliby zniszczeni, morawiec najadlby sie wstydu jak nigdy. Przynajmniej krakenem nie musialby sie juz przejmowac. Te stwory nie zblizaly sie blizej niz na piec kilometrow do lodowej czapy. Po wprowadzeniu wszystkich polecen i sprawdzeniu, ze zrobil wszystko, co mogl, by uniknac zniszczenia i na czas wrocic do bazy, Mahnmut wrocil do przerwanej analizy sonetu. Batyskaf - ktory dawno temu Mahnmut nazwal "Mroczna Dama" - pokonal ostatnie dwadziescia kilometrow drogi do centrum szerokim na kilometr kanalem. Plynal po powierzchni czarnego morza pod czarnym niebem. Jowisz w trzeciej kwarcie wlasnie wschodzil, rozswietlajac chmury blada poswiata. Malenka Io slizgala sie przed tarcza wschodzacego olbrzyma, unoszac sie nisko nad lodowym horyzontem. Po obu stronach kanalu wznosily sie kilkusetmetrowe sciany lodu, ktorego matowa szarosc przecinaly pregi o barwie przytlumionej czerwieni. Podekscytowany Mahnmut wyswietlil sobie sonet Szekspira. Sonet 116 Niechaj do prawych umyslow zlaczenia Zadne warunki nie beda przydane. Miloscia nie jest milosc, co sie zmienia Lub jako rzeczy jest powyginane. Nie. Milosc znak to we wiecznosci staly, Co nie wstrzasniety jest nawet przez burze, Gwiazda dla barki, ktora wichry gnaly, Wartosc nieznana, swiatlo lsniace w gorze. Nie blaznem czasu milosc jest, choc zgodnie Z prawami jego wiedna nasze wdzieki. Nie zmienia sie w godziny i tygodnie, Lecz do zaglady trwa, do skraju meki. Gdy sprawdza na mnie: klamstwo to - rzecz plocha - Nigdym nie pisal, nigdy nikt nie kochal. [Przel. Aleksander Mierzejewski.] W ciagu minionych lat znienawidzil ten sonet. Takie mniej wiecej bzdety ludzie recytowali sobie na weselach w zapomnianej erze. Tandeta. Miernota. Grafoman, nie Szekspir. Kiedy jednak natrafil na mikrozapisy prac krytycznych Helen Vendler, kobiety, ktorej zycie i tworczosc przypadaly na XIX, XX lub XXI wiek (datowanie nie bylo jednoznaczne), znalazl klucz do tajemnicy tego wiersza. Moze wbrew powszechnemu przekonaniu Sonet Ilonie byl wcale niezreczna aprobata, lecz stanowcza odmowa? Mahnmut przejrzal spis wynotowanych z sonetu slow kluczowych: w co drugiej linijce jakies "nie", "zadne", "nigdy". A w wersie czternastym "nigdym", "nie", "nigdy", "nikt" i jeszcze raz "nie" - niczym echo nihilistycznego "nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy" krola Leara. Nie moglo byc watpliwosci: to wiersz o odrzuceniu. Wiedzial, ze sonet nalezy do cyklu sonetow adresowanych do "Mlodzienca", ale wiedzial rowniez, ze etykietka "Mlodzienca" zostala dodana niczym listek figowy w pozniejszych, bardziej pruderyjnych czasach. Adresatem wierszy milosnych nie byl zaden "Mlodzieniec", lecz po prostu chlopiec, i to najwyzej trzynastoletni. Mahnmut znal opinie krytykow z drugiej polowy XX wieku i wiedzial, ze traktowali sonety doslownie, jak prawdziwe listy homoseksualnego dramatopisarza do jego kochanka. Wiedzial jednak rowniez - z dziel o bardziej naukowym charakterze, zarowno wczesniejszych, jak i pochodzacych z pozniejszego okresu zapomnianej ery - ze politycznie motywowana doslowna interpretacja wierszy jest zwykla dziecinada. Zdaniem Mahnmuta Szekspir skonstruowal z sonetow dramat. Mlodzieniec i pojawiajaca sie pozniej Mroczna Dama byly dwiema osobami tego dramatu. Sonety powstawaly latami i to nie w mlodzienczej goraczce namietnosci, lecz w pozniejszym, dojrzalym okresie tworczosci Szekspira. Czym poeta sie w nich zajmowal? Miloscia. Co o niej sadzil? Tego nikt nigdy sie nie dowie - Mahnmut nie mial watpliwosci, ze bard byl zbyt sprytny, cyniczny i skryty, by okazac swoje prawdziwe uczucia. Ale w dramatach systematycznie pokazywal, jak targajace ludzmi emocje, takze milosc, czynia z nich glupcow. A Szekspir, tak jak Lear, kochal swoich glupcow i trefnisiow. Romeo byl blaznem Fortuny, Hamlet - Losu, Makbet - Ambicji, Falstaff... No, Falstaff akurat nie byl glupcem, ale milosc do ksiecia Hala uczynila z niego glupca i sprawila, ze kiedy mlody ksiaze go odrzucil, z zalu peklo mu serce. Morawiec wiedzial rowniez, ze "poeta" pojawiajacy sie w sonetach, czasem wystepujacy pod imieniem Will, nie byl - wbrew twierdzeniom wielu niewydarzonych dwudziestowiecznych "uczonych" - historycznym Williamem Szekspirem, lecz sztucznym tworem, konstrukcja dramatyczna, ktora dramatopisarz-poeta powolal do istnienia, by swobodnie badac wszelkie zawilosci uczuc. Czy nie moglo zatem zdarzyc sie, ze ow poeta byl - tak jak szekspirowski hrabia Orsino - blaznem milosci? Czlowiekiem, ktory zakochal sie w milosci? Ta interpretacja bardzo sie Mahnmutowi spodobala. Zdal sobie sprawe, ze "prawych umyslow zlaczenie" nie jest homoseksualnym zwiazkiem starego poety i mlodego chlopca, lecz prawdziwa unia wrazliwosci, aspektem milosci cenionym na dlugo przed Szekspirem. Z pozoru sonet mogl sie wydawac trywialna deklaracja wiecznego uczucia, ale jesli naprawde byl to wiersz o odrzuceniu... Tak, wszystko ukladalo sie w spojna calosc. Wiersze Szekspira, podobnie jak innych wielkich tworcow, odslanialy tylko czesc poetyckiej rzeczywistosci. O jakiego rodzaju odrzucenie chodzilo? Co takiego powiedzial mlodzieniec starzejacemu sie, podpitemu poecie, ze ten musial tak ostro zareagowac? Mahnmut rozprostowal palce glownego manipulatora, chwycil rysik i zaczal pisac: Drogi Will u, z pewnoscia chcielibysmy, by nasze prawych umyslow zlaczenie - dwaj mezczyzni nie moga bowiem cieszyc sie uswieconym sakramentalnie zwiazkiem cielesnym - bylo rownie szczere i wiecznotrwale, jak prawdziwe malzenstwo. Niestety to niemozliwe. Ludzie sie zmieniaja, Willu. Okolicznosci rowniez. Kiedy ludzie odchodza - albo kiedy traca pewne cechy - milosc rowniez sie ulatnia. Kiedys kochalem cie, Willu, naprawde kochalem, ale ty sie zmieniles. Potem zmienilem sie ja i zmienila sie nasza milosc. Twoj szczerze oddany Mlodzieniec Mahnmut przeczytal swoj list i parsknal smiechem, ale smiech zamarl mu w gardle, gdy dotarlo do niego, jak diametralnie zmienia sie wymowa Sonetu 116. Zamiast sentymentalnych zapewnien o milosci az po grob, wiersz stal sie protestem przeciw beztrosce i egoizmowi kochanka. Teraz nalezalo go odczytywac inaczej: Niechaj do prawych umyslow zlaczenia Zadne (tak zwane) "warunki" nie beda przydane. Miloscia nie jest milosc, co "sie zmienia" Lub "jako rzeczy jest powyginane". Nie! Mahnmut drzal z podniecenia. Sens i tego sonetu, i calego cyklu nagle stal sie oczywisty. Z milosci, ktora miala byc "prawych umyslow zlaczeniem", zostaly tylko gniew, pretensje, oskarzenia, klamstwa i niewiernosc. Emocje wyczerpia sie do Sonetu 126, po ktorym Mlodzieniec i idealna milosc odejda w niepamiec, a ich miejsce zajma burdelowe rozkosze z Mroczna Dama. Morawiec przeniosl swiadomosc w przestrzen wirtualna i zaczal pisac elektroniczny list do swojego wiernego interlokutora, Orphu z Io. Zawyly syreny. W wirtualnym swiecie Mahnmuta rozblysly swiatla. W pierwszym odruchu pomyslal: kraken! Ale potwor nie wyplynalby przeciez na powierzchnie i nie scigal go otwartym kanalem. Zapisal sonet i swoje notatki, wykasowal list z kolejki nadawczej i wlaczyl zewnetrzne sensory. Od Centrum Conamara Chaos dzielilo go piec kilometrow. Znajdowal sie w obszarze dokow dla batyskafow, w zasiegu zdalnego sterowania, przekazal wiec stery automatycznemu operatorowi i oddal sie podziwianiu lodowych urwisk. Na pierwszy rzut oka Centrum Conamara Chaos niczym nie roznilo sie od reszty powierzchni Europy: potrzaskane, wypietrzone na kilkaset metrow wzwyz zwaly lodu, labirynt kanalow, czarne soczewki. Dopiero z bliska dawalo sie zauwazyc slady cywilizacji: ziejacy czernia wjazd na teren dokow, poruszajace sie windy na urwisku, okna w lodowej scianie, migajace swiatla nawigacyjne na naziemnych budowlach, wezlach mieszkalnych i czubkach anten. Wysoko nad krawedzia urwiska od czerni nieba odcinalo sie kilka zacumowanych na ladowisku i zabezpieczonych przed burza promow miedzyksiezycowych. Statki kosmiczne w centrum. To bylo cos niezwyklego. Mahnmut wszedl do doku, przelaczyl mechanizmy batyskafu w jalowy tryb pracy i zaczal sie wysprzeglac z systemow statku. Po co go tu wezwali, do ciezkiej cholery? Zakonczyl procedure cumowania. Z bolem odlaczyl dodatkowe zmysly i czujniki, dopasowujac sie do ograniczen humanoidalnego ciala, i zszedl z pokladu batyskafu. Korytarzem w niebiesko podswietlonym lodzie dotarl do windy, ktora ruszyl na gore, do odleglych wezlow mieszkalnych. 5. Dwor Ardis Kolacja przy stole nakrytym dla kilkunastu osob, pod drzewem obwieszonym lampionami: dziczyzna z lasu, losos z plynacej nieopodal rzeki, wolowina ze stad pasacych sie miedzy Ardis i platforma faksowa, biale i czerwone wina z miejscowych winnic, swieza kukurydza, sok owocowy z woda gazowana, salata i groszek z ogrodu, kawior przyfaksowany gdzies z daleka.-Czyje to urodziny? - zapytal Daeman, kiedy sluzki zaczely podawac jedzenie. - I ktora dwudziestka? -Moje - odparl przystojny mezczyzna o kreconych wlosach. Mial na imie Harman. - Ale to nie dwudziestka. -Slucham? Daeman sie usmiechnal. Nie zrozumial. Nalal sobie soku i podal waze siedzacej obok kobiecie. -Harman obchodzi urodziny co roku - wyjasnila Ada. Siedziala u szczytu stolu. Opalona, w czarnej jedwabnej sukni wygladala tak pieknie, ze Daemana na jej widok przeszedl dreszcz. Teraz pokrecil glowa i zmarszczyl pytajaco brwi. Corocznych urodzin nawet nie odnotowywano, nie mowiac juz o ich uroczystym obchodzeniu. -A wiec to nie jest naturalna dwudziestka - powiedzial do Harmana i skinal pustym kieliszkiem na unoszacego sie w powietrzu sluzka. -Co nie zmienia faktu, ze mam dzis urodziny - odparl z usmiechem Harman. - Dziewiecdziesiate dziewiate. Wstrzasniety Daeman znieruchomial i rozejrzal sie dyskretnie. Z pewnoscia padl ofiara jakiegos kiepskiego dowcipu, zrozumialego tylko dla tej bandy prowincjuszy. Dziewiecdziesiate dziewiate urodziny to nie temat do zartow. Usmiechnal sie lekko i czekal na puente. -Harman mowi powaznie - dodala Ada. Goscie milczeli. Z lasu dobiegal swiergot nocnych ptakow. -Ja... Najmocniej przepraszam - wykrztusil Daeman. -Nie moge sie doczekac tego roku. - Harman pokrecil glowa. - Mam tyle do zrobienia. -W zeszlym roku Harman przeszedl sto piecdziesiat kilometrow po dnie Bruzdy Atlantyckiej - wtracila Hannah, mloda, wysportowana, krotko ostrzyzona przyjaciolka Ady. Teraz Daeman nie mial juz watpliwosci: kpili sobie z niego. -Nie mozna chodzic po Bruzdzie Atlantyckiej. -Mnie sie udalo. - Harman ogryzal kolbe kukurydzy. - To byl tylko rekonesans, tak jak mowi Hannah: sto piecdziesiat kilometrow w glab i tyle samo z powrotem, na wybrzeze Ameryki Polnocnej. Nic wielkiego. Daeman usmiechnal sie uprzejmie, nie chcac nikomu psuc zabawy. -Ale jak pan dotarl do bruzdy, Harman Uhr? W jej okolicach nie ma zadnego faksowezla. Nie mial zielonego pojecia, gdzie wlasciwie znajduje sie Bruzda Atlantycka czy jakas tam Ameryka Polnocna ani gdzie lezy Ocean Atlantycki, ale odwiedzil wszystkie trzysta siedemnascie wezlow - po kilka razy - i nigdy nie widzial legendarnej bruzdy. Harman odlozyl kukurydze. -Poszedlem pieszo, Daeman Uhr. Bruzda zaczyna sie u wschodnich wybrzezy Ameryki Polnocnej i biegnie dokladnie wzdluz czterdziestego rownoleznika az do krainy, ktora w zapomnianej erze nazywano Europa. Jezeli mnie pamiec nie myli, tereny, w ktorych dosiega Europy, nalezaly dawniej do panstwa zwanego Hiszpania. Ruiny starozytnej Filadelfii, znane panu zapewne jako wezel 124 w posiadlosci Lomana Uhr, sa oddalone tylko o kilka godzin marszu od poczatku bruzdy. Gdyby starczylo mi odwagi - i jedzenia - moglbym nia dojsc do samej Hiszpanii. Daeman kiwal glowa, potakiwal i usmiechal sie. Nic nie rozumial z belkotu tego pajaca, z jego bezwstydnego chwalenia sie dziewiecdziesiatymi dziewiatymi urodzinami, z bredni o jakichs rownoleznikach, miastach z zapomnianej ery i chodzeniu pieszo. Nikt przeciez nie chodzi piechota dalej niz kilkaset metrow. Bo i po co? Wszystko, co mogloby czlowieka zainteresowac, lezy w poblizu faksowezlow, a jesli trafi sie kuriozum w rodzaju odleglej od faksu posiadlosci Ady, mozna tam dotrzec kabrioletem badz bryczka. Znal, naturalnie, rozlegly majatek Lomana - swietowal tam niedawno trzecia dwudziestke Ono - ale reszta wypowiedzi Harmana nie trzymala sie kupy. Najwidoczniej pod koniec zycia facet zwariowal. Nie szkodzi, ostatni faks do konserwatorni i wniebowstapienie zalatwi sprawe. Spojrzal na Ade z nadzieja, ze zmieni temat, ale gospodyni usmiechala sie, jakby zgadzala sie z kazdym slowem Harmana. Powiodl wzrokiem po gosciach, szukajac u nich pomocy, ale wszyscy sluchali ich rozmowy uprzejmie, nawet z pewnym zainteresowaniem, tak jakby plecenie podobnych banialuk przy kolacji bylo czyms zupelnie naturalnym. -Calkiem niezly ten losos, prawda? - zapytal swoja sasiadke z lewej. - Pani tez smakuje? Siedzaca naprzeciwko niego kobieta, ruda, krepa, z pewnoscia dobrze po drugiej dwudziestce, oparla na drobnej piastce najwydatniejszy ze swoich podbrodkow i spytala Harmana: -Jak tam bylo? To znaczy, jak bylo w bruzdzie? Opalony na braz Harman z poczatku nie bardzo chcial spelnic jej prosbe, ale kiedy inni goscie - nie wylaczajac nieuprzejmej mlodej blondynki, ktora zignorowala pytanie Daemana - zaczeli nalegac, ulegl. Uciszyl ich pelnym gracji gestem. -Bruzda wyglada fascynujaco, nawet ogladana z brzegu. Zwlaszcza jesli widzi sie ja po raz pierwszy. Ma okolo siedemdziesieciu metrow szerokosci i ciagnie sie na wschod jak okiem siegnac. Im blizej horyzontu, tym wydaje sie wezsza. Na koncu wyglada jak jasna kreska na granicy oceanu i nieba. Kiedy sie nia idzie... To dziwne uczucie. Piasek na plazy, u wylotu bruzdy, jest suchy. Fale go nie zalewaja. Z poczatku czlowiek nieustannie rozglada sie na boki: schodzi po dnie oceanu i podziwia pionowe sciany wody, ktore niczym gladkie szklo oddzielaja go od kipieli. Nie sposob sie oprzec pokusie dotkniecia scian: sa gabczaste, przezroczyste i chlodne od napierajacej wody; pod mocnym naciskiem leciutko sie uginaja, ale nie przepuszczaja ani kropli. Wchodzi sie coraz glebiej, caly czas po suchym gruncie, bo od stuleci dno bruzdy robi sie wilgotne tylko wtedy, gdy spadnie deszcz. Piasek i ziemia sa stwardniale. Morskie stwory i rosliny, ktory zostaly na dnie, wyschly na wior i upodobnily sie do skamielin. Po kilkunastu metrach sciany wody siegaja czlowiekowi ponad glowe. A w glebinach za nimi poruszaja sie cienie: male rybki podplywaja do granicy morza i powietrza, czasem mignie sylwetka rekina, to znowu poswiata galaretowatej, trudnej do zidentyfikowania istoty. Morskie stwory podplywaja do scian, szturchaja je zimnymi lbami, po czym natychmiast zawracaja i znikaja w otchlani, jakby cos je przestraszylo. Kilometr, moze dwa od brzegu sciany siegaja tak wysoko, ze na dnie bruzdy robi sie wyraznie ciemniej; po kilkunastu kilometrach maja ponad trzysta metrow wysokosci. Na widocznym w gorze skrawku nieba widac gwiazdy, nawet w srodku dnia. -Niemozliwe! - wykrzyknal chudy blondyn. Daeman przypomnial sobie, ze nazywa sie Loes. - Zartujesz. -Wcale nie. - Harman znow sie usmiechnal. - Szedlem tak cztery dni. Noce przesypialem. Zawrocilem, kiedy skonczyly mi sie zapasy. -Skad wiedziales, czy jest noc, czy dzien? - zapytala Hannah. -Za dnia niebo jest tam ciemne i widac na nim gwiazdy, ale ocean mieni sie wszystkimi odcieniami blekitow i szarosci: wysoko jest lazurowy, potem coraz ciemniejszy, a przy dnie, na wysokosci wzroku, prawie czarny. -Znalazles tam cos ciekawego? - zainteresowala sie Ada. -Wraki statkow. Stare, z zapomnianej ery i starsze. I jeden, ktory... mogl byc nowszy. Jeden z nich obejrzalem z bliska: ogromny, zardzewialy, przechylony na bok wrak sterczal z polnocnej sciany. Wszedlem do srodka przez dziure w kadlubie, wspialem sie po drabince i ruszylem pochylonym korytarzem na polnoc, przyswiecajac sobie latarnia, ktora zabralem na droge, az dotarlem do duzego pomieszczenia - ladowni, tak sie to chyba nazywalo - gdzie natrafilem na granice Bruzdy Atlantyckiej: od sufitu do podlogi biegla sciana wody, a w niej klebily sie ryby. Przytknalem twarz do zimnej, niewidzialnej przegrody. Zobaczylem za nia pakle, slimaki, weze i inne morskie stwory; czepialy sie wszelkich mozliwych powierzchni i zerowaly jedne na drugich. A po drugiej stronie sciany tylko suche powietrze i stara rdza. Jedynymi zywymi istotami bylismy ja i bialy krab, ktory - podobnie jak ja - musial przywedrowac z ladu. Zerwal sie wiatr. Liscie zaszelescily nad stolem. Lampiony zakolysaly sie, slac plamy swiatla na jedwabne i bawelniane stroje, eleganckie fryzury, na rece i twarze gosci, ktorzy sluchali jak zaczarowani. Nawet Daeman zlapal sie na tym, ze opowiesc Harmana - choc bzdurna - wciagnela go. Rozstawione przy drozkach pochodnie trzaskaly i migotaly w podmuchach wiatru. -A wojniksy? - zapytala kobieta siedzaca obok Loesa. Daeman nie mogl sobie przypomniec jej imienia. Moze Emme? - Czy w oceanie jest ich wiecej, czy mniej niz na ladzie? I czy sa ruchome, czy stacjonarne? -Tam w ogole nie ma wojniksow. Wszystkim zaparlo dech w piersi. Daeman byl nie mniej wstrzasniety niz w chwili, gdy uslyszal, ze Harman obchodzi dziewiecdziesiate dziewiate urodziny. Zakrecilo mu sie w glowie. Moze to wino bylo mocniejsze, niz myslal? -Nie ma wojniksow - powtorzyla Ada. W jej glosie brzmiala raczej melancholia niz zdziwienie. Wziela ze stolu swoj kieliszek. - Proponuje toast. Sluzki podfrunely blizej, gotowe dolac gosciom wina. Daeman otrzasnal sie z nieprzyjemnego uczucia i zmusil do usmiechu. Ada nie wyglosila toastu, ale wszyscy przy stole wychylili kieliszki. Nawet Daeman po chwili wahania poszedl w ich slady. Pod koniec posilku wiatr jeszcze sie wzmogl, chmury zakryly niebo i przeslonily pierscienie B i R. Zapachnialo ozonem i znad wzgorz na zachodzie nadciagnely kurtyny deszczu, przyjecie przenioslo sie wiec do wnetrza. Towarzystwo kurczylo sie, gdyz goscie parami rozchodzili sie po rezydencji w poszukiwaniu rozrywki. W poludniowej oranzerii sluzki zorganizowaly koncert muzyki kameralnej, kryty basen na tylach dworku tez przyciagnal garstke chetnych, a na hakowatym tarasie na pietrze przygotowano bufet z przekaskami. Niektore pary udawaly sie do sypialni, zeby sie kochac, inne w zacisznych miejscach rozwijaly swoje caluny i przenosily sie pod Troje. Daeman udal sie z Ada, Hannah i Harmanem do mieszczacej sie na drugim pietrze biblioteki. Jezeli chcial zrealizowac swoj zamiar uwiedzenia gospodyni przed koncem weekendu, musial spedzac z nia kazda wolna chwile. Dobrze wiedzial, ze uwodzenie jest w polowie sztuka, a w polowie nauka i wymaga specyficznych umiejetnosci, samodyscypliny, kontaktu i sprzyjajacych okolicznosci. Ale kontaktu przede wszystkim. Idac obok Ady, czul bijace od niej przez czarny jedwab cieplo. Ze zdumieniem stwierdzil, ze jej wargi nadal sa oszalamiajaco pelne, czerwone i wprost stworzone do kasania. Kiedy podnioslszy reke, wskazywala Hannah i Harmanowi gorne polki bibliotecznych regalow, Daeman obserwowal delikatne poruszenie jej piersi pod cienkim materialem. Bywal juz w roznych bibliotekach, ale takiej duzej jeszcze nie widzial. Pokoj musial miec okolo trzydziestu metrow dlugosci i pietnastu wysokosci. W polowie wysokosci wokol trzech scian biegla antresola. Na obu poziomach przy regalach zainstalowano ruchome drabiny, ulatwiajace dostep do najwyzszych polek. Bylo tu sporo zacisznych alkow, wnek, stolow z rozlozonymi na nich opaslymi tomami i wygodnych kanap; polki z ksiazkami zawieszono nawet nad ogromnym oknem w wykuszu naprzeciwko wejscia. Daeman zdawal sobie sprawe, ze zebrane w bibliotece materialne ksiazki musialy w przeszlosci - prawdopodobnie przed wiekami - zostac potraktowane chemikaliami, ktore zapobiegly ich rozkladowi (te bezuzyteczne przedmioty wykonano przeciez ze skory i papieru, a zapisano je zwyklym atramentem, na litosc boska!), ale wylozony mahoniem pokoj z plamami cieplego swiatla, zabytkowymi skorzanymi meblami i ponurymi regalami i tak emanowal wonia starosci i rozkladu. Nie mogl zrozumiec, dlaczego Ada i reszta jej rodziny utrzymuja w Ardis takie muzeum, tak jak nie wiedzial, co sprowadza do niego Hannah i Harmana. Mezczyzna o kreconych wlosach, ktory twierdzil, ze spacerowal po dnie Bruzdy Atlantyckiej i ze wlasnie rozpoczyna ostatni rok zycia, byl zachwycony. -Jak tu pieknie... Wszedl na drabine, przejechal wzdluz regalow i musnal palcami gruba ksiege w skorzanej oprawie. Daeman parsknal smiechem. -Mysli pan, ze przywrocono funkcje czytania, Harman Uhr? Harman usmiechnal sie, ale sprawial wrazenie tak pewnego siebie, ze Daeman spodziewal sie lada chwila ujrzec na jego przedramieniu szereg zlocistych symboli, ktore swiadczylyby o uruchomieniu funkcji czytania i skanowaniu zawartosci ksiegi. Nigdy, rzecz jasna, nie widzial, jak to dziala, ale babka i inni starzy ludzie opowiadali mu o przywilejach, jakimi cieszyli sie ich prapradziadkowie. Slowa nie poplynely. Harman cofnal reke. -A pan chcialby ja odzyskac, Daeman Uhr? Daeman rozesmial sie - nie po raz pierwszy tego niezwyklego wieczoru - i nagle zdal sobie sprawe, ze obie kobiety przygladaja mu sie z ciekawoscia i jakby ze zmieszaniem. -Nie, oczywiscie, ze nie - odparl. - Po co? Czego moglbym sie dowiedziec z tych staroci? I jaki mialoby to wplyw na moje zycie? Harman wspial sie wyzej. -A nie intryguje pana, dlaczego nie widuje sie juz na Ziemi postludzi? Nie jest pan ciekaw, dokad odeszli? -Ani troche. Wrocili do domu, do swoich miast w pierscieniach. Wszyscy o tym wiedza. -Ale dlaczego? Przez tysiace lat mieszali sie do naszych spraw, pilnowali nas... Dlaczego nas zostawili? -Bzdura - parsknal Daeman, chyba bardziej arogancko, niz zamierzal. - Caly czas nas pilnuja. Z gory. Harman zrobil taka mine, jakby nagle doznal olsnienia, i przejechal wraz z drabina dalsze kilka metrow po mosieznej szynie. Glowa ocieral sie prawie o sufit pod antresola. -A wojniksy? -Co wojniksy? -Nie zastanawial sie pan, dlaczego przez setki lat pozostawaly nieruchome? I co spowodowalo ich nagle ozywienie? Daeman otworzyl usta, ale nie wiedzial, co odpowiedziec. -Twierdzenie, ze wojniksy ozywily sie dopiero po ostatnim faksowaniu, to niedorzecznosc - wykrztusil wreszcie. - Mit. Bujda. Ada podeszla do niego. -A zastanawiales sie kiedys, skad pochodza? -Kto skad pochodzi, kotku? -Wojniksy. Daeman rozesmial sie glosno i szczerze. -Oczywiscie, ze nie, mloda damo. Wojniksy sa tu od zawsze. Sa wieczne. Ponadczasowe. Poruszaja sie, czasem ich nie widzimy, ale caly czas sa obecne, tak jak slonce i gwiazdy. -I pierscienie? - zapytala polglosem Hannah. -Wlasnie. - Daeman ucieszyl sie, ze ktos go rozumie. Harman zdjal z polki ciezkie tomiszcze. -Ada mowila mi, Daeman Uhr, ze niezly z pana lepidopterolog. -Slucham? -Podobno jest pan ekspertem od motyli. Daeman poczul, ze sie rumieni. Zawsze bylo mu milo, gdy ktos docenial jego wiedze. Nawet obcy. Nawet lekko szurniety obcy. -Zaden ze mnie ekspert, Harman Uhr. Jestem zwyczajnym kolekcjonerem. Od wuja nauczylem sie tego i owego. Harman zszedl z drabiny i polozyl ksiazke na pobliskim stoliku. -W takim razie mam tu cos, co powinno pana zainteresowac. Otworzyl ksiege, ktorej strony byly pokryte kolorowymi podobiznami motyli. Daeman zaniemowil z wrazenia. Wuj nauczyl go nazw okolo dwudziestu gatunkow, od innych kolekcjonerow dowiedzial sie, jak nazywaja sie te nieliczne, ktore udalo mu sie zlowic. Dotknal ilustracji przedstawiajacej pazia krolowej. -Paz krolowej - powiedzial Harman. - Papilio machaon. Daeman nie zrozumial dwoch ostatnich slow, ale i tak spojrzal na Harmana z podziwem. -Pan tez jest kolekcjonerem! -Nie. - Harman wskazal kolejny znajomy, zloto-czarny okaz. - Danaida. -Zgadza sie - przytaknal oszolomiony Daeman. -Admiral. Perlowiec. Przeplatka. Modraszek. Osetnik. Niepylak apollo. - Harman dotykal kolejnych rysunkow. Daeman rozpoznal tylko trzy gatunki. -Pan sie naprawde zna na motylach - stwierdzil. Harman pokrecil glowa. -Dopoki nie otworzylem tej ksiazki, nie wiedzialem nawet, ze kazdy rodzaj ma wlasna nazwe. Daeman przeniosl wzrok na jego dlon. -Ma pan aktywna funkcje czytania! -Nikt jej nie ma. Tak jak nie mamy dostepu do komunikatorow, satelitow nawigacyjnych i datasfery ani mozliwosci samofaksowania z dala od wezlow. -W takim razie... Daeman nic juz z tego nie rozumial. Dlaczego ci ludzie sie z nim draznia? Chcial milo spedzic weekend, przyjechal do Ardis w dobrych zamiarach... To znaczy z zamiarem uwiedzenia Ady, ale w tym nie bylo nic zlego. Tymczasem padl ofiara jakiegos zlosliwego zartu. Ada chyba wyczula narastajaca w nim zlosc, bo pojednawczo pociagnela go za rekaw. -Harman nie ma aktywnej funkcji czytania, Daeman Uhr. Po prostu niedawno nauczyl sie czytac. Daeman wytrzeszczyl oczy. Slowa Ady brzmialy rownie nonsensownie jak pomysl uczczenia swoich dziewiecdziesiatych dziewiatych urodzin i brednie o spacerze w Bruzdzie Atlantyckiej. -To umiejetnosc - wyjasnil spokojnie Harman. - Taka sama jak znajomosc nazw motyli albo pewne... talenty towarzyskie, z ktorych pan slynie. Daemana zatkalo. Czyzby jego hobby bylo az tak powszechnie znane? -Harman obiecal, ze nauczy nas tej sztuczki - dodala Hannah. - Czytania. Moze nam sie przydac. Chcialabym dowiedziec sie czegos wiecej o odlewnictwie, zanim sie poparze. O odlewnictwie? Daeman slyszal kiedys to slowo, ale nie mial pojecia, co mogloby miec wspolnego z poparzeniami albo funkcja czytania. Oblizal wargi. -Nie interesuja mnie wasze gierki. Czego ode mnie chcecie? -Musimy znalezc statek kosmiczny - odparla Ada. - I mamy powody sadzic, ze mozesz nam w tym pomoc. 6. Olimp Po zakonczeniu mojej zmiany, przypadajacej na noc sporu Achillesa z Agamemnonem, teleportuje sie z powrotem do kompleksu mieszkalnego scholiastow na Olimpie, notuje swoje obserwacje i analize wydarzen, zapisuje mysli w kamieniu tekstowym i zanosze go do malego pokoiku muzy. Pokoj ma biale sciany, a jego okna wychodza na Jezioro Kalderowe. O dziwo, muza jest u siebie. Rozmawia wlasnie z innym scholiasta.Scholiasta ten nazywa sie Nightenhelser i przypomina dobrodusznego niedzwiedzia. Znamy sie od czterech lat. Dowiedzialem sie przez ten czas, ze zyl, wykladal na uniwersytecie i zmarl na amerykanskim srodkowym Zachodzie w poczatkach XX wieku. Na moj widok muza odprawia go pospiesznie, a on wychodzi przez wykute z brazu drzwi i winda zjezdza do naszych koszar i rozciagajacego sie w dole czerwonego swiata. Muza przywoluje mnie gestem. Klade kamien tekstowy na stojacym przed nia marmurowym stole. Spodziewam sie, ze odprawi mnie bez slowa, gdyz tak zwykle wygladaja nasze spotkania, ona jednak, nie zwracajac na mnie uwagi, bierze kamien do reki, zamyka oczy i koncentruje sie. Czekam. Musze przyznac, ze sie denerwuje. Serce wali mi jak mlotem, dlonie - splecione za plecami, kiedy stoje przed muza, nieudolnie nasladujac wojskowa pozycje "spocznij" - poca mi sie obficie. Dawno juz doszedlem do wniosku, ze bogowie nie potrafia czytac w myslach, a ich niesamowita zdolnosc przenikania mysli smiertelnikow - herosow i scholiastow - nie jest niczym innym, jak tylko umiejetnoscia interpretacji drgan miesni twarzy, ruchow oczu i podobnych drobiazgow. Moge sie jednak mylic. Moze sa telepatami. Jesli tak - i jesli zajrzeli mi do glowy w chwili, gdy po sprzeczce Agamemnona z Achillesem doznalem na plazy olsnienia i podjalem decyzje - jestem trupem. Znowu. Widywalem scholiastow, ktorzy rozzloscili muze, nie wspominajac juz o wzbudzeniu gniewu wazniejszych bogow. Pare lat temu, konkretnie w piatym roku oblezenia, zyl wsrod nas scholiasta z XXVI wieku - pulchniutki, bezczelny Azjata o intrygujacym nazwisku Bruster Lin. Byl najinteligentniejszym i najbardziej przenikliwym z nas, ale mial niewyparzona gebe. Wyglosil jeden ironiczny komentarz za duzo. Poszlo o pojedynek Parysa z Menelaosem, ktory mogl zakonczyc wojne. Starcie mano a marto miedzy trojanskim kochankiem Heleny i jej achajskim malzonkiem - kibicowaly im cale wiwatujace armie, Parys wystapil we wspanialej zlotej zbroi, Menelaos stanal naprzeciw niego z wscieklym blyskiem w oku - pozostalo jednak nierozstrzygniete. Kiedy Afrodyta zorientowala sie, ze jej ukochany Parys zostanie zaraz posiekany na kawalki, sfrunela spod nieba, porwala go Menelaosowi sprzed nosa i zaniosla do sypialni Heleny. Parys, jak wszyscy zniewiesciali liberalowie w dziejach swiata, byl znacznie lepszym wojownikiem w lozku niz na polu bitwy. Po jednej z zabawnych uwag Brustera Lina muza - bynajmniej nie rozbawiona - pstryknela palcami i miliardy miliardow poslusznych nanocytow niczym gromada mikrolemingow rownoczesnie wyprysnely z jego ciala. Efekt byl taki, ze Bruster Lin eksplodowal deszczem krwawych ochlapow. Stalismy przed muza na bacznosc, gdy jego usmiechnieta glowa potoczyla sie nam pod nogi. Wzielismy sobie te lekcje do serca: wlasne opinie zachowac dla siebie, nie zartowac z boskich rozrywek. Kara za kpine jest smierc. Muza otwiera oczy i patrzy na mnie. -Hockenberry... - mowi glosem dwudziestowiecznej kadrowej, ktora wlasnie zamierza zwolnic z pracy urzednika sredniego szczebla. - Od jak dawna z nami jestes? Wiem, ze to pytanie retoryczne, ale boginiom - nawet tym pomniejszym - odpowiada sie nawet na retoryczne pytania. -Dziewiec lat, dwa miesiace i osiemnascie dni, bogini. Muza kiwa glowa. Jestem najstarszym scholiasta. A wlasciwie: jestem scholiasta z najdluzszym stazem. I ona o tym wie. Zastanawiam sie, czy to potwierdzenie mojej dlugowiecznosci nie jest przypadkiem moim nekrologiem. Moze za chwile wybuchne chmura nanocytow? Zawsze uczylem studentow, ze bylo dziewiec muz, corek Mnemosyne: Klio, Euterpe, Talia, Melpomena, Terpsychora, Erato, Polihymnia, Urania i Kaliope. W tradycji greckiej, zwlaszcza w pozniejszym okresie, kazda z nich patronowala jakiejs dziedzinie sztuki: grze na flecie, tancowi, poezji heroicznej. Ja jednak przez ostatnie dziewiec lat, dwa miesiace i osiemnascie dni, odkad pod Ilionem pelnie role obserwatora i sprawozdawcy, spotykam sie tylko z ta jedna muza: wysoka boginia, ktora siedzi teraz przede mna przy marmurowym stole. Ze wzgledu na jej ostry ton chetnie nazywam ja w myslach Kaliope, chociaz imie to oznaczalo "te o pieknym glosie". Nie moge powiedziec, zeby jej glos byl piekny - w moich uszach z pewnoscia bardziej przypomina wycie syreny niz dzwieki fletu - ale z cala pewnoscia nauczylem sie, ze kiedy rozkazuje "skacz!", nalezy skakac. -Chodz ze mna - mowi. Wstaje z gracja i wychodzi z marmurowej komnaty bocznym wyjsciem. Ide za nia. Muza dorownuje wielkoscia bogom: ma dobrze ponad dwa metry wzrostu, ale jej cialo zachowuje przy tym idealne proporcje. Jest moze mniej doskonala niz niektore boginie, lecz i tak przypomina dwudziestowieczne atletki i nawet przy zmniejszonym ciazeniu, jakie panuje na Olimpie, musze niezle wyciagac nogi, zeby za nia nadazyc. Przechodzi po krotko przycietej trawie miedzy bialymi budynkami i zatrzymuje sie przy rydwanie. Mowie "rydwanie", bo pojazd troche przypomina rydwan: jest niski, podkowiasty w ksztalcie - nie ma jednak koni, lejcow ani woznicy. Muza wsiada i gestem daje mi do zrozumienia, zebym do niej dolaczyl. Niepewnie, z bijacym sercem wsiadam do rydwanu i odsuwam sie na bok. Muza dotyka smuklymi palcami zlotego klina, ktory moglby byc panelem sterowniczym. Zapalaja sie lampki, slychac buczenie i trzaski, pajeczyna wyladowan elektrycznych otacza rydwan i wzbijamy sie w powietrze. Z przodu pojawia sie nagle para holograficznych koni w galopie; naprawde mozna odniesc wrazenie, ze sa zaprzezone do pojazdu. Zdaje sobie sprawe, ze iluzja zostala stworzona na potrzeby obserwujacych nas Grekow i Trojan, ale i tak zludzenie, ze to materialne rumaki ciagna rydwan, jest bardzo silne. Lapie metalowa porecz i zapieram sie o nia odruchowo, ale nie czuje wstrzasow, chociaz rydwan podskakuje i kladzie sie w ostry skret nad skromna swiatynka muzy. Potem przyspiesza i kieruje sie prosto w strone jeziora. Jade rydwanem bogow! Zaraz jednak besztam sie w myslach za swoja zarozumialosc. To ze zmeczenia. I z nadmiaru adrenaliny. Oczywiscie widywalem juz takie rydwany tysiace razy, gdy krazyly wokol Olimpu badz szybowaly nad Ilionem, niosac bogow pochlonietych boskimi sprawami - zawsze jednak ogladalem je z ziemi. I konie, i sam rydwan wygladaja z dolu jak prawdziwe. Kiedy siedzi sie w srodku i leci trzysta metrow nad szczytem wulkanu, ktory wznosi sie na wysokosc dwudziestu szesciu kilometrow, zludzenie nie jest juz tak zupelne. Wierzcholek Olimpu powinien byc skuty lodem i praktycznie pozbawiony atmosfery, ale wcale tak nie jest: powietrze jest tu geste i nadaje sie do oddychania nie gorzej od tego, ktore wdycham dwadziescia piec kilometrow nizej, w scholii, u stop wulkanicznych urwisk. Zamiast lodu wszedzie sciele sie trawa, rosna drzewa, a przy tutejszych snieznobialych budynkach, olbrzymich i przepieknych, nawet Akropol wygladalby jak wygodka na podworzu. Jezioro Kalderowe w kraterze Olimpu ma ksztalt osemki i prawie sto kilometrow dlugosci. Przelatujemy nad nim z predkoscia bliska predkosci dzwieku. Tylko dzieki polu silowemu - albo boskiej magii - swist nas nie oglusza, a ped powietrza nie urywa nam glow. Wokol jeziora stoja setki budynkow, otoczonych hektarami wypielegnowanych trawnikow i ogrodow - zapewne sa to domy bogow. Po blekitnej wodzie suna wolno olbrzymie autotriremy. Bruster Lin mowil mi kiedys, ze wedlug jego szacunkow Olimp jest wielkosci Arizony, a sam trawiasty wierzcholek ma powierzchnie w przyblizeniu rowna powierzchni Rhode Island. Dziwnie sie czulem, sluchajac porownan tutejszej rzeczywistosci do tamtego innego swiata, innych czasow, innego zycia. Oburacz sciskam waska porecz i podziwiam zapierajace dech w piersi widoki. Z tej wysokosci widac krzywizne planety. Na polnocnym zachodzie blekitny ocean ciagnie sie az po lukowato zakreslony horyzont. Na polnocnym wschodzie biegnie linia brzegowa; oczyma wyobrazni widze szereg ogromnych kamiennych glow, rozgraniczajacy wode od ladu. Dokladnie na polnoc od nas rysuje sie polksiezycowaty, bezimienny archipelag. Widac go z plazy przy koszarach, w ktorych mieszkamy, gdyz lezy doslownie kilka kilometrow od brzegu. Za nim niebieska pustka wod ciagnie sie az do bieguna. Na poludniowym wschodzie majacza nastepne trzy wulkany, z pewnoscia nizsze od Olimpu, ale pozbawione dobrodziejstw sterowanej pogody i w zwiazku z tym pokryte sniegiem. Domyslam sie, ze jednym z nich jest Helikon, dom mojej muzy i jej siostr - o ile ona w ogole ma siostry. Na poludniu i poludniowym zachodzie setkami kilometrow ciagna sie pola uprawne, dalej puszcza, za nia czerwona pustynia, za nia chyba kolejny las, ale pozniej lad rozmywa sie juz we mgle i laczy z niebem. Zadne mruganie ani przecieranie oczu nie pomaga: nie jestem w stanie rozroznic szczegolow. Kierowany przez muze rydwan poslusznie skreca i obniza lot, kierujac sie ku zachodnim brzegom Jeziora Kalderowego. Widze juz, ze biale kropki, ktore dostrzeglem, kiedy lecielismy nad jego tafla, sa w rzeczywistosci duzymi budowlami ze schodami, kolumnowymi portykami, frontonami i posagami. Jestem przekonany, ze zaden scholiasta nie widzial tej czesci Olimpu... a jesli ktorys widzial, to nie dozyl chwili, w ktorej moglby nam o tym opowiedziec. Ladujemy przy najwiekszym z olbrzymich gmachow. Holograficzne konie znikaja. Na trawie stoja tu setki zaparkowanych w pospiechu rydwanow. Muza wyjmuje z kieszeni cos, co wyglada jak maly medalion. -Kazano mi zabrac cie do miejsca, w ktorym nie powinienes sie znalezc, Hockenberry. Jedna z bogin polecila mi, bym przekazala ci dwa rekwizyty. Dzieki nim nawet w wypadku wykrycia nie zostaniesz od razu zgnieciony jak natretna mucha. Zaloz je. Podaje mi dwa przedmioty: medalion na lancuszku i cos, co na pierwszy rzut oka przypomina kaptur z miekko wyprawionej skory. Medalion jest nieduzy, ale ciezki, jakby ze zlota. Muza siega po niego i przesuwa ruchomy kawalek jego tarczy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara. -To jest osobisty teleporter kwantowy. Takich samych uzywaja bogowie - wyjasnia polglosem. - Przeniesie cie w kazde miejsce, jakie sobie wyobrazisz. Ten egzemplarz pozwala rowniez sledzic bogow, kiedy teleportuja sie przez przestrzen Plancka, natomiast nikt poza boginia, ktora mi go dala, nie moze wytropic ciebie. Rozumiesz? -Tak - odpowiadam, z trudem powstrzymujac drzenie glosu. Nie powinienem przyjmowac tego daru. Przyniesie mi zgube. Ale drugi prezent jest jeszcze gorszy. -To Helm Smierci - mowi dalej muza. Zaklada mi ozdobne nakrycie glowy, ale zsuwa mi je na ramiona jak faldy kaptura. - Sam Hades go zrobil. To jedyny przedmiot w calym wszechswiecie, ktora sprawia, ze jestes niewidzialny dla bogow. Rozdziawiam glupawo usta. W pamieci kolacza mi sie naukowe przypisy dotyczace Helmu Smierci; przypominam sobie, ze imie Hadesa (po grecku Aides) mialo znaczyc "niewidoczny". O ile jednak pamietam, Homer tylko raz wspomina o tym helmie: Atena zaklada go, by ukryc sie przed Aresem, bogiem wojny. Dlaczego, na litosc boska, ktorys z olimpijskich bogow postanowil mi go podarowac? W co oni mnie chca wrobic? Nogi sie pode mna uginaja. -Wloz go. Niezdarnym ruchem naciagam kaptur na glowe. W skore sa wszyte jakies przyrzady, uklady scalone, nanomechanizmy. Otwory na oczy maja przezroczyste, elastyczne oslony, usta zaslania siateczka. Kiedy naciagam kaptur do konca, powietrze wokol mnie faluje lekko, poza tym jednak nic sie nie zmienia. -Nie do wiary - mowi muza. Patrzy na mnie, ale mnie nie widzi. Zdaje sobie sprawe, ze oto urzeczywistniam marzenie kazdego mlodego chlopaka: jestem niewidzialny. Chociaz nie mam pojecia, jakim cudem helm skrywa cale moje cialo przed wzrokiem obcych. Mam ochote uciec gdzie pieprz rosnie i schowac sie przed muza i bogami, ale powstrzymuje sie. Na pewno jest w tym jakis haczyk: zaden bog, bogini ani nawet moja pomniejsza muza nie daliby zwyklemu scholiascie takiego daru, nie zabezpieczywszy sie odpowiednio. -Teraz jestes niewidzialny dla wszystkich bogow poza boginia, ktora upowaznila mnie do przekazania ci helmu - ciagnie muza, wpatrujac sie w pusta przestrzen na prawo od mojej glowy. - Ona jednak bedzie cie normalnie widziala i wszedzie cie wytropi, Hockenberry. Medalion tlumi wydawane przez ciebie dzwieki, zaglusza bicie twojego serca i neutralizuje twoj zapach, ale zmysly bogow sa niewiarygodnie wyczulone. Dlatego przez najblizsze pare minut trzymaj sie blisko mnie. Stapaj lekko, nic nie mow, oddychaj najciszej i najplycej jak umiesz. Jezeli twoja obecnosc zostanie odkryta, ani ja, ani twoja boska patronka nie zdolamy cie uchronic przed gniewem Zeusa. Jak mozna oddychac cicho i plytko, kiedy serce podchodzi czlowiekowi do gardla? Bez slowa kiwam glowa, zapomniawszy, ze muza mnie nie widzi. Kiedy orientuje sie, ze czeka na moja reakcje, nadal patrzac w miejsce, w ktorym mnie nie ma, z moich ust dobywa sie skrzeczenie: -Rozumiem, bogini. -Wez mnie za reke - rozkazuje mi krotko. - I nie oddalaj sie. Jezeli to zrobisz, zginiesz. Klade jej reke na ramieniu jak niesmialy debiutant na pierwszym przyjeciu w dobrym towarzystwie. Muza ma zimna skore. Zwiedzalem kiedys hale montazowa Centrum Kosmicznego imienia Kennedy'ego na przyladku Canaveral. Przewodnik powiedzial nam, ze pod sufitem, ktory znajdowal sie dobrze ponad sto metrow nad naszymi glowami, tworza sie czasem chmury. Cala ta hala zmiescilaby sie w jednym rogu sali, w ktorej sie z muza znalezlismy - i nikt by jej tam nie zauwazyl, tak jak nie zauwaza sie porzuconych w kacie dziecinnych zabawek. Kiedy myslimy o bogach, przed oczami staja nam ci najwazniejsi: Zeus, Hera, Apollo i paru innych. Tutaj bogow sa setki, a mimo to sala swieci pustkami. Kilometry - zdawaloby sie - nad nami wznosi sie zlota kopula; starozytni Grecy nie odkryli geometrii kopul, przez co ta budowla wyraznie kontrastuje z innymi gmachami na Olimpie, ktore zachowaly klasycznie konserwatywny styl. Kopula odpowiada za niezwykla akustyke wnetrza: odbija rozmowy i rozprasza je po calym pomieszczeniu. Podloga wyglada na wykonana z kutego zlota. Bogowie spogladaja w dol z antresoli, oparci o marmurowe porecze. W scianach sa cale setki nisz, a w nich - biale marmurowe posagi bostw, ktore zebraly sie w sali. Tu i owdzie dostrzegam hologramy przedstawiajace Trojan i Achajow: naturalnej wielkosci kolorowe obrazy mezczyzn i kobiet, ktorzy kloca sie, kochaja, jedza, spia. Mniej wiecej posrodku sali zlota posadzka obniza sie (na obszarze wiekszym niz kilkanascie polaczonych pelnowymiarowych basenow plywackich), a w zaglebieniu widze dalsze obrazy przekazywane spod Ilionu: rozlegle widoki z powietrza, zblizenia, panoramy, powtorki. Dialogi slychac tak wyraznie, jakby Grecy i Trojanie stali obok nas. Dookola tej wypelnionej obrazami niecki tez zgromadzili sie bogowie: jedni siedza na kamiennych tronach, inni leza rozparci na miekkich otomanach, jeszcze inni stoja z boku, odziani w powloczyste szaty. To te najwazniejsze bostwa, najpospolitsze, znane kazdemu nauczycielowi w szkole sredniej. Pomniejsi bogowie rozstepuja sie przed muza, ktora kieruje sie w strone zaglebienia. Przyspieszam kroku, zeby za nia nadazyc. Moja dlon drzy na jej zlocistym ramieniu, kiedy staram sie nie potknac, nie skrzypnac sandalami, nie kichnac, nie oddychac. Bogowie chyba mnie nie widza - przypuszczam, ze zorientowalbym sie natychmiast, gdyby bylo inaczej. Muza zatrzymuje sie przed Atena Pallas. Czuje sie jak trzyletnie dziecko, ktore trzyma sie kurczowo faldow maminej spodnicy. Trwa jakis spor. Hebe, jedna z mniej znacznych bogin, czestuje gosci zlocistym nektarem, ktorym napelnia ich zlote puchary. Zeus siedzi na tronie - i od razu widac, ze to on jest tu krolem: Zeus gromowladny, bog bogow. Nie przypomina bynajmniej rysunku karykaturzysty - jest jak najbardziej prawdziwy, niewiarygodnie wysoki, brodaty i natarty oliwa, a jego krolewska aura mrozi mi krew w zylach. -Jak mamy kierowac ta wojna? - Z tym pytaniem zwraca sie do wszystkich, ale tylko Herze, swojej malzonce, posyla mordercze spojrzenie. - Jak rzadzic losem Heleny? Jak mamy tego dokonac, kiedy takie boginie jak Hera z Argos i Atena, patronka zolnierzy, caly czas wtracaja sie do bitwy? Przeciez to Atena powstrzymala Achillesa, kiedy ten chcial zadac cios synowi Atreusa. - Zwraca swoj ponury jak burza wzrok ku innej bogini, wyciagnietej na fioletowej sofie. - Ty, Afrodyto, wcale nie jestes od nich lepsza. Zawsze sie smiejesz i bronisz tego pieknisia Parysa, odpedzasz od niego zle duchy i odbijasz celnie cisniete wlocznie. Jak ma sie ujawnic wola bogow i, co najwazniejsze, wola Zeusa, jesli chronicie swoich faworytow, lekcewazac wyroki przeznaczenia? Mimo wszystkich twoich knowan, Hero, Menelaos moze jeszcze odbic Helene i zabrac ja do domu... Ale rownie dobrze Troja moze przetrzymac oblezenie. Zakusy kilku bogin nie powinny o tym decydowac. Hera krzyzuje smukle rece na piersi. W poemacie tak czesto wspomina sie o jej "snieznym ciele", ze podswiadomie oczekuje, iz jej skora bedzie bielsza niz u innych bogin, tymczasem - choc biala jak mleko - nie jest wcale bielsza niz cera Afrodyty, Hebe (corki Hery) ani innych bogin, ktore widze z mojego miejsca... Tylko Atena sie wyroznia: jest wyraznie opalona. Wiem dobrze, ze opisy pelnia w epickiej poezji Homera funkcje sluzebna; Achilles jest zazwyczaj "szybkonogi", Apollo "strzaly wypuszcza dalekie", Agamemnon "narodow krol", "trzyma szerokie panowanie", okrety Achajow sa "czarne" i tak dalej. Powtarzajace sie epitety bardziej niz opisowi sluzyly surowym wymogom heksametru daktylicznego - dzieki nim spiewak mogl zmiescic sie w rytmie metrum. Zawsze tez podejrzewalem, ze niektore z tych rytualnych fraz, takie jak "rozanopalca jutrzenka", pelnily funkcje zapchajdziury, dajacej piesniarzowi kilka bezcennych sekund na przypomnienie sobie - lub wymyslenie - nastepnego fragmentu poematu. Co nie zmienia faktu, ze kiedy Hera sposobi sie do odpowiedzenia mezowi, patrze jej na rece. -Synu Kronosa, straszliwy w swym majestacie - zaczyna. - O co ci chodzi, do cholery? Smiesz twierdzic, ze moje wysilki sa bezcelowe? Smiesz lekcewazyc moje starania, moj boski pot przelany, by zebrac achajska armie, uglaskac wybujale ego naszych herosow i pilnowac, zeby nie powyrzynali sie nawzajem, zanim wyrzna Trojan. Zadalam sobie wiele trudu, Zeusie, by przysporzyc trosk Priamowi, jego synom i jego miastu. Zeus marszczy brwi, wspiera sie mocniej na poreczach niewygodnego tronu i pochyla do przodu. Na przemian zaciska i rozluznia piesci. Hera rozklada rece w dramatycznym gescie. -Niech bedzie po twojemu, jak zwykle. Ale nie oczekuj, ze ktos z niesmiertelnych cie za to pochwali. Zeus wstaje. Inni bogowie mierza po dwa i pol, moze trzy metry, on jednak przewyzsza ich znacznie. Musi miec ponad trzy i pol metra wzrostu. Zmarszczki na jego czole wyrazaja wiecej zdumienia niz zlosci, kiedy - to wcale nie jest metafora - grzmi: -Hero! Moja kochana, droga, nienasycona Hero! Co takiego zrobil Priam albo jego synowie, ze tak sie na nich uwzielas i palasz zadza zniszczenia ich miasta? - Hera opuszcza rece i milczy, czym chyba jeszcze bardziej zlosci Zeusa. - Wiecej w tobie zachlannosci niz gniewu, bogini. Nie spoczniesz, poki nie wylamiesz bram Troi, nie obalisz murow i nie pozresz zywcem obroncow! - Hera patrzy na niego z kamienna twarza. Nie zaprzecza. - No dobrze... - chrzaka niepewnie Zeus. Do zludzenia przypomina potulnego malzonka z ktorejkolwiek innej epoki. - Rob, co chcesz. Ale cos ci powiem, Hero, i radze ci, zebys dobrze zapamietala moje slowa. Jezeli kiedys nastanie dzien, w ktorym to ja bede chcial unicestwic miasto i pochlonac jego mieszkancow, miasto, ktore kochasz rownie mocno jak ja kocham Ilion, nie probuj mi sie sprzeciwiac. Bogini robi trzy szybkie kroki do przodu. Przypomina mi drapieznika, ktory rzuca sie na zwierzyne, albo wytrawnego szachiste, ktory dostrzegl luke w obronie przeciwnika i rusza do ataku. -Doskonale! Moje trzy ukochane miasta to Argos, Sparta i cudne Mykeny, gdzie ulice sa rownie szerokie i wspaniale, jak w Ilionie. Mozesz je zniszczyc i zlupic, jesli uraduje to twe barbarzynskie serce, moj panie. Nie stane ci na drodze, nie bede miala do ciebie zalu; nie mialoby to zreszta sensu, bo i tak jestes ode mnie silniejszy. Pozwol jednak, ze i ja ci cos przypomne: jestem wprawdzie twoja malzonka, ale jestem rowniez corka Kronosa. Zasluguje na twoj szacunek. -Nigdy nie twierdzilem, ze jest inaczej - mamrocze Zeus, moszczac sie na tronie. -Proponuje zatem wzajemne ustepstwo - mowi Hera slodko. - Ty mi pojdziesz na reke, a ja tobie. Pomniejsi bogowie nam przyklasna. Ale spiesz sie, moj mezu. Achilles chwilowo ustapil z placu boju, Grecy i Trojanie zawarli rozejm, na polu bitwy zapanowal spokoj. Spraw, zeby Trojanie naruszyli zawieszenie broni. Niech zlamia przysiege i pierwsi uderza na slawnych Achajow. Zeus toczy dookola ponurym wzrokiem, mamrocze cos pod nosem, wierci sie, ale w koncu zwraca sie do czekajacej na jego polecenia Ateny: -Udaj sie czym predzej na pole bitwy, gdzie Grecy i Trojanie zawarli rozejm. Spraw, zeby Trojanie zlamali przysiege i pierwsi uderzyli na slynnych Achajow. -Niech zmiazdza Argiwow - podpowiada Hera. -Niech zmiazdza Argiwow - powtarza znuzonym glosem Zeus. Atena znika w blysku teleportacji kwantowej. Zeus i Hera wychodza, inni bogowie zaczynaja sie rozchodzic, rozmawiajac polglosem. Muza dyskretnym skinieniem palca daje mi do zrozumienia, ze mam isc za nia. Wychodzimy z sali spotkan. -Hockenberry... - mowi rozparta na sofie bogini milosci. Zmniejszone ciazenie podkresla jej jedwabiste, pelne ksztalty. Muza przyprowadzila mnie do jej komnaty na Dworze Bogow. Wnetrze jest ciemne, rozswietla je tylko zarzacy sie piecyk koksowy i dziwna poswiata, ktora do zludzenia przypomina blask komputerowego monitora. Muza szeptem kazala mi zdjac Helm Smierci. Z ulga sciagnalem skorzany kaptur, choc perspektywa ujawnienia sie napawala mnie przerazeniem. Potem Afrodyta weszla do pokoju, usiadla na sofie i powiedziala: -To wszystko, Melete. Wezwe cie, kiedy bedziesz mi potrzebna. Muza wyszla przez zamaskowane drzwi. Melete. Imie z wczesniejszej epoki, kiedy muzy byly tylko trzy: Melete od "cwiczenia", Meneme od "zapamietywania" i Aoide... -Widzialam cie na Dworze Bogow, Hockenberry. - Glos Afrodyty wyrywa mnie z naukowych rozwazan. - Gdybym pokazala cie Zeusowi, nie zostalaby z ciebie nawet kupka popiolu. Twoj medalion teleportacyjny tez by ci nie pomogl, bo moglabym sledzic cie w czasie i przestrzeni. Czy wiesz, dlaczego sie tu znalazles? Wiec to Afrodyta jest moja patronka. To ona kazala muzie dac mi te dwie magiczne zabawki. Co powinienem zrobic - ukleknac? Pasc plackiem w obliczu bogini? Jak sie mam do niej zwracac? Nie liczac mojej muzy, przez ostatnie dziewiec lat, dwa miesiace i osiemnascie dni zadne bostwo nie zwrocilo na mnie uwagi. Postanawiam uklonic sie lekko i spuscic wzrok, zeby nie zachwycac sie jej uroda, nie widziec przeswitujacych spod cieniutkiego jedwabiu rozowych sutkow, lagodnie zarysowanego brzucha i cienia miedzy udami. -Nie, bogini - odpowiadam, cudem przypomniawszy sobie jej pytanie. -A czy wiesz, dlaczego zrobiono z ciebie scholiaste, Hockenberry? Dlaczego twoje DNA zostalo zabezpieczone przed wstrzasem nanocytowym? Dlaczego, zanim wybrano cie do reintegracji, wprowadzono do simpleksu twoje dziela na temat wojny trojanskiej? -Nie, bogini. Moje DNA jest zabezpieczone przed wstrzasem nanocytowym? -A czy wiesz, cieniu smiertelny, czym jest simpleks? Wirusem wscieklizny? - mysle. -Nie, bogini - odpowiadam. -Simpleks to prosty obiekt geometryczny, wprawka z logistyki, trojkat lub trapez, wygiety i zwiniety w trzecim wymiarze. Dopiero w przestrzeni wielowymiarowej, po uwzglednieniu algorytmow definiujacych nowe obszary pojeciowe, tworzacych i odrzucajacych potencjalne segmenty przestrzeni N, plaszczyzna wykluczenia zmienia sie w kontur. Teraz rozumiesz, Hockenberry? Wiesz, co to ma wspolnego z przestrzenia kwantowa, z czasem, wojna i twoim przeznaczeniem? -Nie, bogini. - Tym razem moj glos naprawde drzy. Nic nie moge na to poradzic. Slysze szelest jedwabiu. Na ulamek sekundy podnosze wzrok i widze cudne rece i gladkie uda najpiekniejszej kobiety na swiecie. Mosci sie wygodniej na sofie. -Niewazne. Pare tysiecy lat temu napisales ksiazke, ty czy tez smiertelnik, ktory byl twoim wzorcem. Pamietasz jej tresc? -Nie, bogini. -Jeszcze raz to powiesz, Hockenberry, a rozedre cie od krocza po czaszke i zrobie sobie z twoich jelit podwiazki. Czy to przynajmniej rozumiesz? Trudno sie mowi, kiedy czlowiek nie ma w ustach ani kropli sliny. -Tak, bogini - szeleszcze sucho. -Twoja ksiazka liczyla dziewiecset trzydziesci piec stron i traktowala o jednym, jedynym slowie: menin. Przypominasz sobie? -Nie, bo... Obawiam sie, ze nie pamietam tej ksiazki, bogini Afrodyto, ale jestem pewien, ze sie nie mylisz. Kiedy tym razem na nia zerkam, usmiecha sie. Lewa dlonia podpiera broda, wyprostowany palec siega prawie do idealnie zakreslonej brwi. Oczy Afrodyty maja barwe drogiego koniaku. -Gniew - mowi polglosem. - Menin aide thea... [(gr.) - "Gniew, bogini, opiewaj..." Pierwsze slowa Iliady.] Wiesz, kto wygra te wojne, Hockenberry? Musze myslec szybko. Nedzny bylby ze mnie scholiasta, gdybym nie znal dalszego przebiegu wojny trojanskiej, chociaz sama Iliada konczy sie opisem uroczystego pogrzebu Patroklosa, a nie zniszczeniem Troi; o koniu trojanskim dowiadujemy sie tylko z malej wzmianki Odyseusza, i to pochodzacej z innego eposu... Jesli jednak udam, ze znam zakonczenie tej konkretnej wojny - a z podsluchanego niedawno sporu jasno wynika, ze edykt Zeusa, zakazujacy informowania bogow o tresci Iliady, pozostaje w mocy - czy nie bedzie to wynoszenie sie ponad bogow i przeznaczenie? Oni nie wiedza, co sie stanie, a ja mialbym wiedziec? Pycha nigdy nie nalezala do cech mile widzianych u smiertelnikow. Poza tym Zeus, ktory jako jedyny zna tresc poematu, zakazal bogom zadawania pytan, a nam, scholiastom, dyskutowania o wydarzeniach, ktore jeszcze nie mialy miejsca. A rozdraznienie Zeusa nie wrozy dlugiego zycia na Olimpie. Chociaz jesli jestem zabezpieczony przed wstrzasem nanocytowym... Z drugiej strony, wierze bogini milosci bez zastrzezen, kiedy grozi, ze zrobi sobie z moich jelit podwiazki. -O co pytalas, bogini? - udaje mi sie wykrztusic. -Znasz zakonczenie Iliady, ale zlamalabym zakaz Zeusa, gdybym cie o nie zapytala. - Afrodyta juz sie nie usmiecha, lecz krzywi placzliwie. - Moge jednak zapytac, czy poemat przepowiada to, co dzieje sie w tej chwili. Tak czy nie? Jak uwazasz, scholiasto, kto rzadzi wszechswiatem: Zeus czy przeznaczenie? O zesz kurna, mysle. Cokolwiek odpowiem, zostane wypatroszony, a ta piekna kobieta - bogini - zalozy sobie oslizle podwiazki. -Moja opinia, bogini, jest nastepujaca: wszechswiat nagina sie wprawdzie do woli Zeusa i musi byc posluszny kaprysom boskiej sily zwanej Przeznaczeniem, ale zyciem bogow i ludzi rzadzi przede wszystkim kaos. Afrodyta odpowiada mi cichym, rozbawionym prychnieciem. Jest taka delikatna, miekka, kuszaca... -Nie bedziemy czekac, az chaos rozstrzygnie wojne - mowi. W jej glosie nie ma sladu rozbawienia. - Widziales dzisiaj, jak Achilles wycofal sie z walki? -Tak, bogini. -Wiesz, ze mezobojca modlil sie juz do Tetydy, by ukarala Achajow za hanbe, jaka okryl go Agamemnon? -Nie bylem przy tym, bogini, ale takie zachowanie byloby zgodne z... z poematem. To bezpieczne sformulowanie. Modlitwa nalezy do przeszlosci. Poza tym Tetyda, bogini morza, jest matka Achillesa i caly Olimp po prostu wie, ze syn prosil ja o interwencje. -W rzeczy samej - przytakuje Afrodyta. - Ta glupia kwoka o mokrych cycach byla juz tutaj, na dworze: rzucila sie Zeusowi do stop, gdy tylko stary duren wrocil znad Okeanosa, z hulanki u Etiopow. Blagala go w imieniu Achillesa, zeby Trojanie zwyciezyli, a ten stary pryk sie zgodzil. Potem przez to scial sie z Hera, glowna sojuszniczka Argiwow. I stad scena, ktorej byles swiadkiem. Stoje wyprostowany, z opuszczonymi rekami i dlonmi zwroconymi ku przodowi. Katem oka obserwuje Afrodyte, jakby byla jadowita kobra, chociaz mam swiadomosc, ze jesli zaatakuje, bedzie szybsza i bardziej zabojcza od wszystkich wezy swiata. -Wiesz, dlaczego zyjesz najdluzej ze wszystkich scholiastow? Nie wiem, co powiedziec, zeby sie nie narazic. Krece przeczaco glowa. -Jestes jeszcze zywy, poniewaz przewidzialam, ze mozesz mi sie przydac. Pot splywa mi po czole, szczypie w oczy, scieka po szyi i policzkach. Obowiazkiem scholiastow - takze moim, od dziewieciu lat, dwoch miesiecy i osiemnastu dni - jest obserwacja wojny na rowninie pod Ilionem. Nie mozemy ingerowac w jej przebieg, nie wolno nam w ogole podejmowac zadnych dzialan, ktore moglyby wplynac na wydarzenia lub zachowanie zolnierzy. -Slyszales mnie, Hockenberry? -Tak, bogini. -Chcialbys uslyszec, jakie zadanie ci wyznaczylam, scholiasto? -Tak, bogini. Afrodyta wstaje. Klaniam sie nisko i przestaje ja widziec, ale slysze szelest sukni, tak jak slysze delikatny szmer jej ocierajacych sie o siebie ud, kiedy podchodzi do mnie. Staje tak blisko, ze czuje zapach jej perfum i kobiecego ciala. Zapomnialem, jak wysokie sa boginie, teraz jednak, gdy goruje nade mna, a jej piersi znajduja sie na wysokosci mojej pochylonej glowy, uswiadamiam sobie dzielaca nas roznica wzrostu. Udaje mi sie zwalczyc pokuse wtulenia sie w pachnaca doline miedzy tymi piersiami. Zdaje sobie sprawe, iz bylaby to ostatnia rzecz, jaka zrobilbym przed smiercia, ale przez chwile mam wrazenie, ze bylaby tego warta. Afrodyta kladzie mi dlon na ramieniu, muska ozdoby na Helmie Smierci, przesuwa palcem po moim policzku. Mimo paralizujacego strachu czuje narastajaca potezna erekcje. Szept bogini, ktory rozlega sie po chwili, jest cichy, zmyslowy, lekko rozbawiony. Afrodyta z pewnoscia zdaje sobie sprawe z mojego stanu; ba, oczekuje takiej reakcji jako naleznego holdu. Kiedy sie nade mna nachyla, czuje na policzku cieplo jej twarzy. Wypowiada mi do ucha dwa proste polecenia. -Bedziesz dla mnie szpiegowal bogow - slysze. Bicie mojego serca prawie zaglusza jej glos. - A w odpowiednim momencie zabijesz Atene. 7. Centrum Conamara Chaos Lacznie z Mahnmutem w hermetycznej sali konferencyjnej znajdowalo sie piec galilejskich morawcow. Mahnmut znal robota z Europy: glowny integrator dzialal w rejonie krateru Pwyll i nazywal sie Asteague-Che. Pozostala trojka stanowila dla takiego prowincjusza jak Mahnmut wieksza zagadke niz kraken. Morawiec z Ganimedesa byl wysoki, elegancki jak wszyscy Ganimedanie i atawistycznie humanoidalny. Mial wielofasetowe, owadzie oczy i czarna fulerenowa skorupe. Robot z Callisto, wielkoscia i ksztaltem bardziej podobny do Mahnmuta, mierzyl okolo metra, wazyl najwyzej czterdziesci kilogramow i prawie nie przypominal czlowieka. Pod jego polimerowa powloka bylo widac synskore i fragmenty organicznego ciala. Morawiec przybyly z Io wygladal... imponujaco: stary, zbudowany wedlug dawnych wzorow, zaprojektowany do pracy w ekstremalnych warunkach w plazmowych torusach i wyziewach siarkowych gejzerow, mial dobre trzy metry wysokosci i szesc metrow dlugosci. Przypominal gigantycznego ziemskiego skrzyplocza, ktoremu z grubego pancerza wyrosl chaotyczny gaszcz wyrostkow, silnikow, obiektywow, witek, anten, czujnikow i manipulatorow. Musial duzo pracowac w prozni: jego skorupa - pokryta dziurami po uderzeniach mikrometeorow, wielokrotnie piaskowana, polerowana i znow dziurawiona - do zludzenia przypominala zryta kraterami powierzchnie Io. Tylko dzieki poteznym reflektorom grawitacyjnym, ktore podtrzymywaly jego ciezar, nie dziurawil podlogi w sali. Mahnmut wolal trzymac sie w bezpiecznej odleglosci od niego, usiadl wiec po przeciwnej stronie wspolnego stolu.Nikt sie nie przedstawil, ani w podczerwieni, ani przez radio, wiec Mahnmut rowniez milczal. Podlaczyl sie do pepowin regeneracyjnych w swojej niszy i czekal, saczac odzywczy plyn. Lubil oddychac, kiedy tylko mogl sobie na ten luksus pozwolic, ale zdziwil sie, ze cisnienie w sali ustalono na poziomie siedmiuset milibarow, i to w obecnosci morawcow z Ganimedesa i Io, ktore z cala pewnoscia nie korzystaly z dobrodziejstw atmosfery. Dopiero kiedy Asteague-Che sie odezwal, dokonujac mikromodulacji fal cisnieniowych rozchodzacych sie w powietrzu, czyli przemowil, uzywajac - ni mniej, ni wiecej - jezyka angielskiego z zapomnianej ery, Mahnmut zorientowal sie, ze wysokie cisnienie mialo im zapewnic nie komfort, lecz dyskrecje. W ukladzie galilejskim komunikacja dzwiekowa byla najbezpieczniejszym sposobem porozumiewania sie i nawet pancerny morawiec z Io zostal doposazony w stosowne mechanizmy. -Chce wam wszystkim podziekowac, ze zgodziliscie sie przerwac prace i przybyc tutaj - zaczal integrator z Pwylla. - Szczegolnie wdzieczny jestem tym z was, ktorzy przybyli spoza planety. Nazywam sie Asteague-Che. Witam Korosa III z Ganimedesa, Ri Po z Callisto, Mahnmuta, ktory prowadzi badania poludniowych rejonow polarnych tu, na Europie, oraz Orphu, ktorzy przybyl do nas z Io. Mahnmut pstryknal ze zdziwienia i natychmiast uruchomil lacznosc radiowa na wydzielonym kanale. -Orphu z Io? Czy to ty jestes moim dlugoletnim rozmowca i krytykiem dziel Szekspira? -W rzeczy samej, Mahnmucie. Milo mi poznac cie osobiscie, przyjacielu. -Niesamowite! Jakie mielismy szanse, zeby sie w ten sposob spotkac? -Nie ma w tym nic dziwnego, przyjacielu. Kiedy sie dowiedzialem, ze zostaniesz zaproszony do udzialu w tej samobojczej misji, rowniez sie zglosilem. -Samobojczej misji? -...po ponad piecdziesieciu jowiszowych latach, czyli okolo szesciuset ziemskich, w ktorych nie mielismy kontaktu z postludzmi - mowil wlasnie Asteague-Che - przestalismy sie orientowac w ich poczynaniach. Zaczynamy sie niepokoic. Nadszedl czas, aby zorganizowac ekspedycje w glab Ukladu Slonecznego, w strone centrum, i sprawdzic, jaki poziom rozwoju osiagnely te istoty i czy stanowia bezposrednie zagrozenie dla nas, Galilejczykow. - Asteague-Che zawiesil glos. - Mamy powody sadzic, ze tak wlasnie jest. Sciana za jego plecami, dotad przezroczysta - widac bylo przez nia blyszczace w swietle gwiazd lodowce Europy i kawal powierzchni Jowisza - zmatowiala nagle, zmieniajac sie w ekran, na ktorym wyswietlil sie obraz planet i ksiezycow krazacych w dostojnym tancu wokol odleglego Slonca. Projektor dokonal zblizenia na uklad Ziemi, jej ksiezyca i pierscieni. -Przez pierwsze piecset ziemskich lat z zamieszkanych przez postludzi pierscieni, rownikowego i biegunowego, docieralo do nas coraz mniej sygnalow radiowych, grawitonowych i neutrinowych - ciagnal Asteague-Che. - Sto lat temu pierscienie zamilkly calkowicie. Z samej Ziemi odbieralismy tylko szczatkowe sygnaly, prawdopodobnie bedace efektem dzialania robotow. -Czy nadal mieszka na niej ta mala grupka pierwotnych ludzi? - zainteresowal sie malenki Ri Po z Callisto. -Tego nie wiemy. - Asteague-Che skinal reka i obraz Ziemi na zblizeniu wypelnil caly ekran. Mahnmutowi zaparlo dech w piersi. Dwie trzecie planety plawilo sie w slonecznym blasku, spod wedrujacych po niebie bialych chmur przezieraly masy blekitnej wody i kontury brunatnych kontynentow. Nigdy wczesniej nie widzial Ziemi. Oszolomila go ta niezwykla intensywnosc kolorow. -Czy to transmisja w czasie rzeczywistym? - spytal Koros III. -Tak. Konsorcjum Pieciu Ksiezycow skonstruowalo niewielki teleskop optyczny i umiescilo go w przestrzeni kosmicznej tuz poza obrebem magnetosfery Jowisza. Ri Po uczestniczyl w tym projekcie. -Przepraszam za mizerna rozdzielczosc - usprawiedliwil sie callistanski morawiec. - Minelo ponad sto jowiszowych lat, odkad bawilismy sie w astronomie w pasmie widzialnym, a prace nad teleskopem przebiegaly w pospiechu. -Sa jakies slady pierwotnych? - zapytal Orphu. - To potomkowie twojego Szekspira - dodal przez radio pod adresem Mahnmuta. -Trudno powiedziec - odparl Asteague-Che. - Maksymalna rozdzielczosc wynosi nieco ponizej dwoch kilometrow. Nie widzielismy zadnych oznak zycia ani wytworow ludzkich rak, jesli nie liczyc dawno opisanych i naniesionych na mapy ruin. Wykrylismy neutrinowe slady faksowania, ale nie wykluczamy, ze to slad jakichs automatycznych procesow. Albo aktywnosc resztkowa. Prawde mowiac, pierwotni ludzie niezbyt nas w tej chwili interesuja. Co innego postludzie. -Mojego Szekspira? Chciales chyba powiedziec: naszego Szekspira - nadal Mahnmut do ogromnego przybysza z Io. -Przykro mi, ale chociaz uwielbiam sonety, a nawet dramaty twojego barda, interesuje mnie przede wszystkim Proust. -Proust?! Ten esteta?! Chyba zartujesz! -Bynajmniej. W poddzwiekowym widmie rozleglo sie dudnienie, ktore Mahnmut zinterpretowal jako smiech Orphu. Asteague-Che wyswietlil na ekranie obraz orbitalnych modulow mieszkalnych, tworzacych wirujace wokol Ziemi pierscienie. Wiekszosc z nich byla biala, czesc srebrna; odbijajac promienie bliskiego Slonca wygladaly przeslicznie, ale sprawialy przy tym wrazenie zdumiewajaco zimnych. I pustych. -Promy nie kursuja. Nie ma sladow faksowania z pierscieni na Ziemie. Zniknal tez konwoj przewozacy ciezkie surowce z pierscieni na Marsa, ktory zaobserwowalismy dwadziescia jowiszowych, a dwiescie czterdziesci kilka ziemskich lat temu. -Uwazacie, ze postludzie gdzies sie wyniesli? - wtracil Koros III. - Emigrowali? A moze wymarli? -Wiemy tylko, ze drastycznie zmniejszylo sie ich zapotrzebowanie na energie: chronoklastyczna, kwantowa i grawitacyjna - odparl integrator. Byl wyzszy i nieco bardziej humanoidalny od Mahnmuta. Mial jaskrawozolty pancerz i cichy, spokojny, modulowany glos. - Teraz interesuje nas glownie Mars. Obraz czwartej planety Ukladu Slonecznego wypelnil ekran. Mahnmut nigdy specjalnie nie interesowal sie Marsem, totez ostatnie jego zdjecia, jakimi dysponowal, pochodzily jeszcze z zapomnianej ery. Planeta, ktora zobaczyl teraz na ekranie, w niczym nie przypominala tamtych hologramow. Zamiast rudoczerwonej pustyni znaczna czesc polnocnej polkuli Marsa pokrywalo blekitne morze, do ktorego wpadala rzeka plynaca dolina Valles Marineris, widoczna w postaci szerokiej na kilka kilometrow niebieskiej wstazki. Polkula poludniowa w wiekszosci zachowala czerwonobrunatna barwe, ale pojawily sie na niej duze plamy zieleni. Wulkany w rejonie Tharsis - z jednego buchal czarny pioropusz dymu - po staremu tworzyly mroczny szereg, biegnacy z poludniowego zachodu na polnocny wschod, za to Olympus Mons od szerokiej zatoki polnocnego oceanu dzielilo zaledwie okolo dwudziestu kilometrow. Nad jasna polowa obrazu szybowaly skupiska bialych oblokow, po drugiej zas stronie terminatora, na ciemnym obszarze planety, w okolicy Basenu Hellas widac bylo swiatla. Na polnoc od wybrzezy Chryse Planitia Mahnmut dostrzegl spiralnie skrecona chmure huraganu. -Terraformowali go - powiedzial na glos. - Postludzie terraformowali Marsa. -Kiedy? - zapytal Orphu. Galilejczycy nie interesowali sie Marsem - prawde mowiac, w ogole nie interesowali sie innymi planetami wewnetrznymi, jesli nie liczyc ziemskiej literatury - totez zmiany na Marsie mogly nastapic w dowolnym momencie trwajacej dwa i pol tysiaca ziemskich lat przerwy w kontaktach morawcow z ludzkoscia. -W ciagu ostatnich dwustu lat - odparl Asteague-Che. - Moze nawet stu piecdziesieciu. -To wykluczone - stwierdzil stanowczo Koros III. - Terraformowanie Marsa w tak krotkim czasie byloby niemozliwe. -Zgadzam sie - przytaknal integrator. - Ale jednak go dokonano. -I postludzie sie tam przeniesli - dodal Orphu. -Raczej nie - wtracil Ri Po. - Z Marsa mamy lepsze obrazy niz z Ziemi. Na przyklad wzdluz wybrzeza... Na ekranie pojawila sie urozmaicona linia brzegowa polwyspu lezacego na polnoc od Valles Marineris. Plynaca dolina rzeka, przypominajaca raczej podluzne morze srodladowe, uchodzila do ogromnej zatoki, ktora przez waska ciesnine laczyla sie z rozciagajacym sie na polnocy oceanem. Na zblizeniu widac bylo malenkie punkciki, tworzace biegnaca wzdluz brzegu kropkowana linie, zarowno tam, gdzie lad stanowily czerwone marsjanskie pustynie, jak i w miejscach, gdzie rysowaly sie zielone, zalesione rowniny. Projektor dokonal ostatniego zblizenia. -Czy to sa... rzezby? - zdziwil sie Mahnmut. -Najprawdopodobniej kamienne glowy - odparl Ri Po. Obraz sie przesunal: na cieniu rzucanym przez jeden z tajemniczych ksztaltow mozna bylo dopatrzyc sie zarysow luku brwiowego, nosa i wydatnego podbrodka. -To jakis idiotyzm! - prychnal Koros III. - Gdyby te posagi mialy stanac na calym wybrzezu oceanu, musialyby ich byc miliony! -Naliczylismy cztery miliony, dwiescie trzy tysiace piecset dziewiec sztuk - powiedzial Asteague-Che. - Ich budowa trwa. Oto zdjecie wykonane kilka miesiecy temu, kiedy Mars byl najblizej nas. Mrowie malenkich, niewyraznych postaci ciagnelo jakas bryle, ktora mogla byc olbrzymia kamienna glowa lezaca na rolkach. Twarz miala zwrocona ku gorze, ciemnymi oczodolami wpatrywala sie wprost w obiektyw teleskopu. Wygladalo na to, ze mali robotnicy ciagna za umocowane do kamiennej glowy liny. Mahnmutowi do zludzenia przypominali egipskich niewolnikow, z mozolem wlokacych kolejny element piramidy. -Ludzie? - zaciekawil sie Orphu. - Czy roboty? -Najprawdopodobniej ani jedno, ani drugie. Wielkosc sie nie zgadza - wyjasnil Ri Po. - Prosze poza tym zwrocic uwage na ich kolor podany przez analizator spektralny. -Zielony? - Mahnmut lubil literackie zagadki, ale za prawdziwymi nie przepadal. - Zielone roboty? -Moze to jakis nieznany dotad gatunek zielonych humanoidow - podsunal Asteague-Che. Orphu zadudnil basowym smiechem. -Emzetele - mruknal. -MZL, male zielone ludziki - wyjasnil Orphu na wspolnym pasmie i znow sie rozesmial. Mahnmut zwrocil sie do Asteague-Che: -Po co nas tu wezwano? Nie mamy nic wspolnego z terraformowaniem Marsa. Integrator wygasil ekran, okno znow stalo sie przezroczyste. W wieczornym swietle barwne smugi na powierzchni Jowisza i lodowa rownina Europy wygladaly blado i nieciekawie w porownaniu z intensywnymi bielami i blekitami planet lezacych blizej Slonca. -Chcemy wyslac na Marsa ekipe, ktora zrobi rekonesans i zlozy meldunek. Jestescie kandydatami na jej uczestnikow, ale mozecie jeszcze odmowic. Zaden z czterech morawcow sie nie odezwal. -Zwroccie uwage, ze powiedzialem "zlozy meldunek", a nie "wroci" - ciagnal Asteague-Che. - Nie mozemy wam zagwarantowac powrotu do ukladu Jowisza. Jezeli chcielibyscie zrezygnowac, slucham. Wszystkie pasma komunikacyjne pozostaly nieme. -Dobrze. Za chwile pobierzecie szczegolowe instrukcje, ale pozwolcie, ze pokrotce przedstawie wam glowne zalozenia misji. Batyskaf Mahnmuta bedzie potrzebny do zwiadu na powierzchni planety. Ri Po i Orphu dokonaja mapowania z orbity, natomiast Mahnmut i Koros III wyladuja na Marsie. Szczegolnie interesuje nas to, co sie dzieje na stokach najwiekszego wulkanu, Olympus Mons, i w jego okolicy. Notujemy w tym rejonie niezwykle intensywne fluktuacje kwantowe, ktorych nie umiemy wytlumaczyc. Mahnmut przewiezie Korosa III na wybrzeze, skad nasz ganimedzki przyjaciel wyruszy na rekonesans. Z lektur i zapisow w pamieci Mahnmut wiedzial, ze w zapomnianej erze ludzie chrzaknieciem dawali znac, ze chca zabrac glos. Wygenerowal podobny dzwiek. -Prosze mi wybaczyc, moze to glupie pytanie, ale jak dostarczymy "Mroczna Dame", to znaczy moj batyskaf, na Marsa? -Pytanie wcale nie jest glupie. Orphu? Ogromny skrzyplocz przesunal swoj ciezar na reflektorach grawitacyjnych, zwracajac na Mahnmuta czarne obiektywy. -Od wiekow niczego nie wysylalismy w glab ukladu. Gdybysmy chcieli posluzyc sie starymi technikami, lot trwalby pol roku jowiszowego. Dlatego postanowilismy uzyc nozyc. Ri Po poruszyl sie niespokojnie. -Myslalem, ze nozyce maja byc wykorzystywane tylko do podrozy miedzygwiezdnych. -Konsorcjum Pieciu Ksiezycow uznalo, ze ta wyprawa ma wyjatkowe znaczenie - wyjasnil Orphu. -Rozumiem, ze zostaniemy tam wyslani w jakims statku kosmicznym - odezwal sie Koros III. - A moze zamierzacie nas tam ciskac tak jak stoimy, jak kurczaki wystrzeliwane z trebusza? Mahnmut podlaczyl sie do wspolnej sieci, skad dowiedzial sie, ze trebusz jest nazwa machiny oblezniczej, stosowanej w zapomnianej erze przez cywilizacje na drugim poziomie rozwoju - czyli przed nastaniem wieku pary. Urzadzenie to bylo czysto mechaniczne, mocniejsze od zwyklej katapulty i pozwalalo miotac olbrzymie glazy na odleglosc blisko dwoch kilometrow. -Owszem, mamy taki statek - przyznal Asteague-Che. - Moze w kilka dni doleciec na Marsa. Zostal zaprojektowany w taki sposob, zeby pomiescic batyskaf Mahnmuta, "Mroczna Dama". Ma dla niej rowniez komplet oslon termicznych, ktore umozliwia jej wejscie w atmosfere. -Na Marsa w kilka dni... - powtorzyl Ri Po. - Jakiego przeciazenia nalezy sie spodziewac przy starcie z torusa plazmowego Io? -Niespelna trzy tysiace g - odrzekl integrator. - Ziemskich g. Mahnmut, ktory nigdy nie doswiadczyl innego ciazenia niz jedna siodma g na Europie, bezskutecznie probowal sobie wyobrazic przyciaganie, ktore byloby dwadziescia jeden tysiecy razy wieksze. -Podczas przyspieszania caly statek, wlacznie z "Mroczna Dama", bedzie wypelniony zelem - powiedzial Orphu. - Umoscimy sie w nim wygodnie jak uklady scalone w galaretowatej formie. Nie ulegalo watpliwosci, ze Orphu bral udzial w projektowaniu statku, a Ri Po odpowiadal za obserwacje Ziemi i Marsa. Koros III prawdopodobnie zostal uprzedzony, ze przypadnie mu rola dowodcy misji. Wygladalo na to, ze tylko Mahnmut nie uczestniczyl w przygotowaniach - pewnie dlatego, ze rola sternika "Mrocznej Damy" na marsjanskich morzach nie byla szczegolnie wazna. Moze jednak powinien sie wycofac? -Proust? - nadal do goscia z Io. -Szkoda, ze nie lecimy na Ziemie, przyjacielu. Moglibysmy odwiedzic Stratfordon-Avon i kupic pamiatkowy kufel. Zart byl stary, ale w nowym kontekscie okazal sie nie mniej zabawny niz dawniej. Mahnmut nadal przez radio calkiem udatna parodie basowego smiechu Orphu, na co ten zareagowal tak donosnym dudnieniem, ze wszyscy je uslyszeli. Pochloniety obliczeniami Ri Po milczal. -Przy takim rozwarciu nozyc - odezwal sie po chwili - nasza predkosc poczatkowa bylaby rowna dwom dziesiatym predkosci swiatla. Nawet po ostrym hamowaniu czerpakiem magnetycznym w glebi ukladu, na podejsciu do Marsa wciaz mielibysmy predkosc okolo jednej tysiecznej predkosci swiatla, czyli ponad trzysta kilometrow na sekunde. Rzeczywiscie, dotrzemy na miejsce blyskawicznie, nawet jesli Mars bedzie po drugiej stronie Slonca, tak jak w tej chwili. Ale czy zastanawialiscie sie nad tym, jak mozemy wyhamowac? -Owszem. - Orphu z Io spowaznial. - Zastanawialismy sie. Mimo ze istnial juz trzydziesci lat jowiszowych, nie mial sie z kim zegnac na Europie. Odkad przed osiemnastu laty jego partner w badaniach, Urtzweil, zostal zniszczony w okolicach krateru Pwyll - zmiazdzyl go zamykajacy sie kanal w lodzie - Mahnmut nie zaprzyjaznil sie blizej z zadna swiadoma istota. Szesnascie godzin po zakonczeniu konferencji na polecenie Centrum Conamara Chaos holowniki orbitalne dzwignely "Mroczna Dama" z kanalu i wyniosly ja na orbite, gdzie morawce prozniowe, ktorymi dyrygowal Orphu z Io, wepchnely ja do marstatku. Stare miedzyksiezycowe ciagniki sprowadzily marstatek na Io. Biorace udzial w ekspedycji morawce rozwazaly nadanie pojazdowi nazwy, ale kiedy nic ciekawego nie przychodzilo im do glowy, chec ochrzczenia jednostki oslabla i od tej pory nie mowili o niej inaczej niz "statek". Podobnie jak wiekszosc morawieckich konstrukcji powstalych w ciagu tysiacletniej eksploracji kosmosu, ten statek rowniez nie grzeszyl uroda - a w kazdym razie trudno byloby go nazwac klasyczna pieknoscia. Mial sto pietnascie metrow dlugosci i skladal sie glownie z fulerenowych dzwigarow, modulow otulonych powloka antyradiacyjna, polautonomicznych sond, gaszczu anten, czujnikow i przewodow. Od jednostek kursujacych w przestrzeni okolojowiszowej roznil sie blyszczacym magnetycznym rdzeniem dipolowym i fantazyjnymi ekranami, chroniacymi gruzlowaty dziob, w ktorym miescily sie cztery dzwonowate silniki termojadrowe i pieciorozny czerpak Matloffa-Fennelly'ego. W umieszczonym na rufie dziesieciometrowym bablu znajdowal sie zwiniety zagiel borowy. Czerpak i zagiel mialy znalezc zastosowanie w drugiej fazie rejsu, przy hamowaniu; podobnie jak silniki jadrowe nie mialy nic wspolnego z pierwszym etapem lotu, na ktorym statek mial nabrac odpowiedniej predkosci. Mahnmut zasiadl w wyladowanej zelem "Mrocznej Damie". Koros III i Ri Po zajeli miejsca w odleglym o szescdziesiat metrow module sterowniczym, ktory nazwali mostkiem: Ri Po mial zajmowac sie nawigacja podczas wariackiego lotu w glab ukladu, Koros III byl zas oficjalnym dowodca wyprawy. Zaplanowano, ze Ganimedanin przeniesie sie na poklad oproznionej z zelu "Mrocznej Damy" na krotko przed zrzuceniem jej w marsjanska atmosfere. Na Marsie Mahnmut bedzie pelnil role taksowkarza i zawiezie Korosa III do wybranego przez niego punktu, w ktorym ten rozpocznie ladowy etap rekonesansu. W tym celu pobral do pamieci szczegolowe instrukcje, ktore Mahnmuta nie dotyczyly. Orphu z Io usadowil sie w swojej niszy w zewnetrznej powloce statku, za zwojami solenoidu, a przed rozporami szotow zagla. Z mostkiem i batyskafem Mahnmuta laczyly go wszelkie mozliwe linie komunikacyjne, glosowe i radiowe, wasko - i szerokopasmowe. Kiedy nie zajmowal sie technicznymi aspektami lotu, rozmawial glownie z Mahnmutem. -Zaintrygowala mnie twoja teoria dramatycznej konstrukcji sonetow, przyjacielu. Mam nadzieje, ze pozyjemy dostatecznie dlugo, bys mogl przeanalizowac reszte cyklu. -Ale Proust?! - nie mogl sie nadziwic Mahnmut. - Po co zajmowac sie Proustem, jesli mozna cale istnienie poswiecic badaniu Szekspira? -Nie jest wykluczone, ze Proust byl najwiekszym badaczem czasu, pamieci i percepcji - odparl Orphu. Mahnmut odpowiedzial trzaskiem zaklocen. Chropowaty morawiec z Io zareagowal basowym chichotem na kanale audio. -Nie moge sie doczekac chwili, w ktorej przyznasz, ze obu da sie czytac z przyjemnoscia i od obu mozna sie czegos nauczyc, przyjacielu. Koros III nadal komunikat na wspolnym pasmie: -Chyba warto wlaczyc bezposredni przekaz wizyjny. Zblizamy sie do torusa plazmowego Io. Mahnmut poslusznie wlaczyl wszystkie czujniki optyczne. Wolal sledzic zachodzace na zewnatrz wydarzenia za posrednictwem obiektywow Orphu, ale w tej chwili dziobowe kamery statku przekazywaly znacznie ciekawszy obraz - i to niekoniecznie w swietle widzialnym. Pedzili coraz szybciej na spotkanie czerwonozoltej Io. Mieli przeciac jej plaszczyzne ekliptyki, przeleciec nad polnocnym biegunem i wpasc w tunel magnetyczny, laczacy Io z Jowiszem. Podczas krotkiego lotu z Europy Ri Po i Orphu pobrali z sieci informacje dotyczace tych okolic przestrzeni okolojowiszowej. W mrokach europanskich oceanow Mahnmut nauczyl sie korzystac przede wszystkim z sonaru i - w ograniczonym stopniu - swiatla widzialnego, teraz jednak, dysponujac wieksza liczba czujnikow, postrzegal magnetosfere Jowisza jako halasliwy i zatloczony obszar. W widmie fal radiowych widzial gruby torus plazmowy Io i odchodzacy od niego pod katem prostym tunel magnetyczny, ktory niczym przyprawione ksiezycowi gigantyczne rogi laczyl bieguny Io i Jowisza. W obszarze magnetopauzy, daleko poza orbitami ksiezycow, fale magnetyczne rozbijaly sie z hukiem przypominajacym loskot przyboju na morskich rafach. Mahnmut slyszal spiew wstecznych fal Langmuira w ciemnosci i trzask lamiacych sie jonowych fal akustycznych, ktore przebyly dluga droge od Slonca. Samo Slonce widziane z tej odleglosci bylo po prostu bardzo jasna gwiazda na jowiszowym niebie. Kiedy statek przelatywal nad powierzchnia ksiezyca, kierujac sie w strone tunelu magnetycznego, Mahnmut uslyszal w pasmie radiowym swist wydawany przez Io wpadajaca w swoj torus plazmowy - pozerajaca, w pewnym sensie, wlasny ogon. Podziwiajac szerokie pasma emisji rownoleznikowych, wyciszyl ogluszajacy szum srednich i dlugich fal radiowych, ktorymi pulsowal tunel magnetyczny. Cala przestrzen galilejska tetnila aktywnoscia elektromagnetyczna - Mahnmut od poczatku wychwytywal wirtualnymi narzadami sluchu jej oznaki - ale przeskok z torusa do tunelu magnetycznego w tak malej odleglosci od Jowisza sprawial, ze oplywajace statek kaskady elektronow skowyczaly jak potepione dusze. To bylo calkiem nowe doswiadczenie i Mahnmut musial przyznac, ze troche sie denerwuje. Nagle wpadli w sam srodek tunelu. -Trzymajcie sie! - krzyknal jeszcze Koros III, zanim ryk huraganu zagluszyl lacza akustyczne. Torus plazmowy byl olbrzymim pierscieniem naladowanych czastek, zmieszanych w ciagnacym sie za Io ogonie z dwutlenku siarki, siarkowodoru i innych gazow. Ojczysty ksiezyc Orphu pedzil po swojej orbicie z ogromna predkoscia: okrazal Jowisza w czasie jednego i siedemdziesieciu siedmiu setnych jowiszowego dnia. Kiedy w silnym polu magnetycznym Jowisza wpadal we wlasny ogon plazmowy, jego ruch generowal silny prad elektryczny. Magnetyczne fale uderzeniowe o niewiarygodnie duzej gestosci plynely lukowatym torem, laczacym bieguny Io i Jowisza i nazywanym tunelem magnetycznym. W miejscach, gdzie stykal sie z polnocnym i poludniowym biegunem magnetycznym Jowisza, tworzyly sie niesamowite zorze polarne o najdzikszych barwach. W tunelu plynal staly prad o natezeniu pieciu megaamperow, ktory generowal moc ponad dwoch bilionow watow. Juz przed kilkudziesieciu laty Konsorcjum Pieciu Ksiezycow doszlo do wniosku, ze takie zapasy energii nie powinny sie marnowac. Przemkneli nad polnocnym biegunem Io. Material wulkaniczny wyrzucany z kraterow, zwlaszcza z lezacego nieopodal rownika Prometeusza, wzlatywal na sto czterdziesci kilometrow ponad dziobata powierzchnie ksiezyca - zupelnie jakby Io ostrzeliwala ich i probowala zawrocic z drogi, zanim osiagna punkt, z ktorego nie ma powrotu. Za pozno. Na nadawany we wspolnym pasmie obraz z kamer dziobowych Ri Po nalozyl grafike nawigacyjna. Na ekranie widac bylo planowany tor wejscia w tunel i ulozenie statku wzgledem nozyc. Pedzili na spotkanie Jowisza, ktory wypelnial ekran niczym coraz blizszy, pasiasty mur. Fizyczne ostrza nozyc - dwuramiennego obrotowego akceleratora magnetycznego, ulokowanego w obrebie naturalnego akceleratora czastek, jakim byl tunel magnetyczny - mialy osiem tysiecy kilometrow dlugosci i zajmowaly zaledwie ulamek liczacego pol miliona kilometrow tunelu. W odroznieniu od niego byly jednak ruchome. -Moment pedu to wspaniala rzecz, przyjacielu - tlumaczyl Mahnmutowi Orphu. Mimo wysilkow holownikow jonowych statek niosacy na pokladzie ukochany batyskaf Mahnmuta zblizal sie do Io z mizerna predkoscia dwudziestu czterech kilometrow na sekunde, czyli niespelna osiemdziesieciu szesciu tysiecy kilometrow na godzine. Przy tej szybkosci pokonanie tunelu magnetycznego trwaloby kilka godzin, a podroz na Marsa - wiele ziemskich lat. Nikt jednak nie zamierzal leciec dalej w tym zolwim tempie. Statek wpadl w trzeszczace, huczace, rozedrgane pole tunelu magnetycznego, namierzyl zawias nozyc i ustawil sie rownolegle do jednej z gigantycznych cewek, stanowiacych ich ostrza. Napedzany energia tunelu zaglebil sie w mierzacy piec kilometrow srednicy pusty rdzen nadprzewodzacego akceleratora dipolowego. Gdy tylko minal pierwszy zwoj solenoidu, niczym pilka krokietowa, ktora wpada w pierwsza z tysiecy bramek, ostrza akceleratora zaczely sie z ogromna predkoscia rozwierac. Wypadkowa predkosc statku byla bliska predkosci swiatla, a w teorii mogla nawet ja przekroczyc. W jednej chwili pedzili po ostrzu nozyc jak po fali rozchodzacej sie w biczu, a w nastepnej wystrzelili z ich czubka, wykorzystujac cala energie tunelu magnetycznego. W ciagu dwoch i szesciu dziesiatych sekundy na statek podzialalo przyspieszenie blisko trzech tysiecy g. Jowisz, nad ktorym przelecieli w mgnieniu oka, zniknal z ekranu. Mahnmut musial obejrzec cala transmisje w zwolnionym tempie, zeby w pelni docenic moment startu. -Jjjuuupiii! - zawolal Orphu ze swojego stanowiska w zewnetrznej powloce. Statek i batyskaf zareagowaly na przeciazenie jekiem, zgrzytem i skrzypieniem, ale masywna konstrukcja - w oceanach Europy "Mroczna Dama" wytrzymywala cisnienia mierzone w milionach kilogramow na centymetr kwadratowy - pozwolila im zniesc je bez szwanku. Same morawce byly zbudowane rownie solidnie. -Jasny gwint... - mruknal Mahnmut do Orphu, ale przez przypadek jego slowa trafily w otwarty wspolny kanal radiowy. -Istotnie - zgodzil sie z nim Ri Po. Swietlisty owal zorzy polarnej nad polnocnym biegunem gazowego olbrzyma i rozpalony punkt styku tunelu magnetycznego z atmosfera Io smignely pod brzuchem statku i zniknely za rufa. Znajdujacy sie po przeciwnej stronie Jowisza Ganimedes, od ktorego przed chwila dzielil ich milion kilometrow, zblizyl sie gwaltownie, minal ich i zaraz zniknal im z oczu. -Unik Sulcus - odezwal sie Koros III na wspolnym kanale. Mahnmut pomyslal, ze dowodca krztusi sie lub klnie szpetnie, po chwili wychwycil jednak melancholijna nute w jego opanowanym zwykle glosie. Dotarlo do niego, ze Koros III mial pewnie na mysli swoj macierzysty rejon na powierzchni przypominajacego brudna kule sniegu Ganimedesa. Himalia - malenki ksiezyc, na ktorym nikt z zalogi nie byl i na ktory nikt sie nie wybieral - smignela obok nich jak wystraszony robaczek swietojanski. -Minelismy granice magnetosfery - oznajmil Ri Po z charakterystycznym, niemelodyjnym callistanskim akcentem. - Nie wiem jak wy, ale ja pierwszy raz wysciubilem nos poza nasza piaskownice. Mahnmut zerknal na ekrany. Z danych, ktore podal Ri Po, wynikalo, ze oddalili sie od Jowisza na odleglosc rowna piecdziesieciu trzem jego srednicom. Dopiero gdy pogrzebal w rzadko uzywanych bankach pamieci i stwierdzil, ze Jowisz ma ponad sto czterdziesci tysiecy kilometrow srednicy, docenil predkosc, jaka rozwineli, pedzac lukiem nad plaszczyzna ekliptyki. Jak przez mgle przypominal sobie, ze przyciaganie Slonca mialo zakrzywic trajektorie ich lotu i skierowac ich w strone Marsa, ktory w tej chwili znajdowal sie po przeciwnej stronie Ukladu Slonecznego. Mniejsza z tym, nie on mial zajmowac sie nawigacja. Jego rola zacznie sie dopiero po ladowaniu na Marsie, a zegluga po marsjanskich oceanach zapowiadala sie calkiem przyjemnie: slonce, cieplo, niewielkie glebokosci, cisnienie niewarte wzmianki, praktycznie zero promieniowania (przynajmniej w porownaniu z Europa), nocna nawigacja wedlug gwiazd, dzienna - na podstawie sygnalow z satelitow, ktore zawczasu rozmieszcza na orbicie. Nie bedzie krakenow ani lodu. Nie bedzie lodu! Istna sielanka. Oczywiscie jesli postludzie beda mieli wrogie zamiary, morawce moga nie przezyc podrozy albo wejscia w marsjanska atmosfere. Jesli nawet ladowanie sie powiedzie, mieli minimalne szanse na powrot w okolice Jowisza... Ale na to Mahnmut nie mogl juz nic poradzic. Wrocil myslami do Sonetu 127. -Co tam u was? - zapytal na wspolnym kanale Koros III. Nikt nie zglaszal problemow. Trzeba bylo czegos wiecej niz miazdzace piers przeciazenie, zeby przygnebic taka zaloge. Ri Po rozpoczal litanie dalszych informacji nawigacyjnych, ale Mahnmut nie sluchal zbyt uwaznie. Sonet 127, pierwszy z sonetow poswieconych Mrocznej Damie, pochlonal go bez reszty. 8. Ardis Daeman spal dobrze i snil o kobietach. Bawilo go to - i troche zastanawialo - ze kobiety snia mu sie tylko wtedy, gdy spi sam. Wygladalo na to, ze co noc czuje potrzebe przytulenia sie do cieplego, damskiego ciala i podswiadomosc dostarcza mu stosownych bodzcow, gdy podejmowane za dnia wysilki nie przyniosa oczekiwanych rezultatow. Kiedy obudzil sie w swoim komfortowym pokoju w dworze Ardis, bylo juz pozno. Sen rozplynal sie w swietle dnia, ale zostala po nim tradycyjna poranna erekcja i dosc strzepkow, zeby przywolac niejasne wspomnienie Ady, albo kogos bardzo do niej podobnego: pachniala perfumami, miala cieple cialo, jasna skore, obfite posladki, pelne piersi i masywne uda. Nie mogl sie doczekac, kiedy weekendowa zdobycz wpadnie mu w rece - bo w ten piekny poranek nie mial watpliwosci, ze tak sie wlasnie stanie.Wzial prysznic, ogolil sie i wlozyl nieskazitelny stroj, ktory uznal za idealny w tym niewyrafinowanym wiejskim towarzystwie: bawelniane spodnie w bialo-niebieskie prazki, kamizelke z welnianej serzy, marynarke w pastelowym odcieniu, biala jedwabna koszule i rubinowy fular. Wizerunku dopelniala jego ulubiona drewniana laska i buty z czarnej skory, nieco solidniejsze od eleganckich mokasynow, w ktorych wystapil wieczorem. Przy sniadaniu, ktore zjadl w oslonecznionej oranzerii, z zadowoleniem odnotowal fakt, ze Hannah i ten caly Harman wyjechali o swicie. -Przygotowuja sie do wieczornego odlewu - wyjasnila Ada. Brzmialo to tajemniczo, ale Daemanowi nie chcialo sie prosic o wyjasnienia. Po prostu cieszyl sie, ze Harmana nie ma. Ada nie wracala w rozmowie do tematow z poprzedniego wieczoru. Zamiast plesc bzdury o ksiazkach i statkach kosmicznych, oprowadzila go przed poludniem po dworze, przypomniala mu dawno niewidziane skrzydla gmachu, opatrzone dwuspadowym sufitem korytarze pod dachem, rozlegle piwniczki z winem, tajne przejscia i zapomniane strychy. Pamietal, ze podczas pierwszej wizyty w Ardis tez odbyli taka wycieczke; roztargniona Ada wyprowadzila go wtedy po drabinie na ladowisko dla skoczkow, on zas, jak zwykle czujny, dostrzegl pod jej zadarta spodnica najpiekniejszy widok, o jakim moze zamarzyc mlody chlopak. Do dzis pamietal te snieznobiale uda i cien miedzy nimi. Tego ranka po tej samej drabinie weszli na te sama platforme, ale tym razem Ada skinela na niego, zeby szedl przodem i usmiechem skwitowala dzentelmenska uwage, ze kobiety maja pierwszenstwo. Przebiegly usmiech sugerowal, ze zapamietala tamto wydarzenie, chociaz Daeman nigdy by jej o to nie podejrzewal. Dwor Ardis byl wysokim budynkiem. Sterczace spomiedzy okien strychu ladowisko, wylozone mahoniowymi deskami, znajdowalo sie dwadziescia metrow nad zwirowym podjazdem z wojniksami, ktore z tej wysokosci przypominaly zardzewiale skarabeusze, stojace na tylnych nogach. Daeman wolal sie nie zblizac do pozbawionej balustrady krawedzi platformy, Ada natomiast od razu do niej podeszla. Tesknym wzrokiem powiodla po trawniku i odleglej linii lasu. -Nie chcialbys miec sprawnego skoczka? - zapytala. - Chociaz na pare dni? -Nie. Po co? Ada zamaszystym gestem ogarnela cala okolice. -Nawet na dzieciecym skoczku mozna by przefrunac nad lasem i rzeka, zobaczyc, co jest za wzgorzami na zachodzie i leciec tak, leciec calymi dniami, z dala od wszystkich faksow. -Ale po co? Ada odwrocila sie w jego strona. -Nie jestes ciekaw, co tam jest? Daeman przygladzil kamizelke, jakby strzepywal z niej okruszki. -Nie badz smieszna. Tam nie ma nic ciekawego. To zupelna dzicz, kompletnie niezamieszkana. Nie znam nikogo, kto mieszkalby dalej niz pare kilometrow od faksu. Poza tym w takiej gluszy czyhaja tyranozaury. -Tyranozaury? W naszych lasach? Nonsens. Nigdy nie widziano tu tyranozaura. Kto ci naopowiadal takich bzdur, kuzynie? -Ty, kiedy tu poprzednio bylem, czyli pol dwudziestki temu. Ada pokrecila glowa. -Najwyrazniej sobie z ciebie zakpilam. Daeman przypomnial sobie strach przed nastepna wizyta u Ady i dreczace go przez cale lata koszmary z tyranozaurami w rolach glownych - i mogl tylko zmarszczyc gniewnie brwi. Ada usmiechnela sie lekko, jakby czytala mu w myslach. -Zastanawiales sie kiedys, kuzynie, dlaczego postludzie postanowili ograniczyc liczebnosc naszej populacji do miliona osobnikow? Czemu nie do miliona plus jeden? Albo do dziewieciuset dziewiecdziesieciu dziewieciu tysiecy dziewieciuset dziewiecdziesieciu dziewieciu? Skad ten milion? Daeman rozdziawil usta. Nie rozumial tej dziewczyny. Co mial wspolnego skoczek z zapomnianej ery z dinozaurami i liczebnoscia ludzkiej populacji, ktora pozostawala na stalym poziomie od... od... no, od zawsze. Nie podobalo mu sie tez przypomnienie, ze sa kuzynami; niektorzy wciaz holdowali starym przesadom, jakoby kontakty seksualne miedzy krewniakami byly czyms niewlasciwym. -Z doswiadczenia wiem, ze takie prozne rozwazania prowadza do niestrawnosci - stwierdzil. - Nawet w taki piekny dzien jak dzisiaj. Moze zmienimy temat na bardziej przyjemny? -Alez naturalnie. - Ada poslala mu najslodszy ze swych usmiechow. - Proponuje zejsc na dol i znalezc pozostalych gosci, zanim zjemy lunch i udamy sie na miejsce odlewu. Tym razem to ona pierwsza weszla na drabine. Lunch podano na polnocnym patio. Daeman gawedzil uprzejmie z mlodymi ludzmi, ktorych zebralo sie calkiem sporo - wszyscy przybyli na wieczorny "odlew", cokolwiek mialoby to oznaczac. Po posilku wiekszosc gosci znalazla sobie miejsce na sofach w pokojach lub na wygodnych fotelach wystawionych na zacienionym trawniku, gdzie, wyciagnawszy sie wygodnie, rozlozyli na oczach caluny turynskie. Pod calunem spedzalo sie zwykle okolo godziny, wiec Daeman wybral sie na spacer pod las, wypatrujac po drodze ciekawych motyli. Ada dogonila go u stop pagorka. -Nie uzywasz calunu, kuzynie? -Nie - odparl przesadnie oficjalnym tonem. - Po dziesieciu latach przyzwyczailem sie do widoku calunow, ale nie bawia mnie one. Ty rowniez ich unikasz, jak widze? -Nie zawsze. - Ada obracala w rece pomaranczowa parasolke. Swiatlo przesaczalo sie miekko przez material i nadawalo jej twarzy uroczy blask. - Zagladam od czasu do czasu, zeby sprawdzic, co sie dzieje, ale mam zbyt wiele zajec, zeby sie uzaleznic, co wielu ludziom sie ostatnio przytrafia. -Rzeczywiscie, caluny staly sie wszechobecne. Ada przystanela w cieniu rozlozystego wiazu. Zlozyla parasol. -Probowales chociaz? -Alez naturalnie. W okresie miedzy moja pierwsza i druga dwudziestka to byl prawdziwy szal. Spedzilem pod calunem kilka tygodni, napawajac sie tym... przepychem. - Daeman nie potrafil ukryc niesmaku, jaki budzilo w nim to wspomnienie. - Ale potem nigdy juz nie siegnalem po calun. -Nie lubisz przemocy, kuzynie? Daeman machnal niezobowiazujaco reka. -Nie lubie... posredniosci tego doswiadczenia. -To samo mowi Harman. - Ada zasmiala sie cicho. - Jestescie do siebie podobni. Mysl ta wydala sie Daemanowi tak nieprawdopodobna, ze nie wiedzial, co odpowiedziec. Ograniczyl sie do roztracenia laska zascielajacych ziemie suchych lisci. Zamiast wywolac funkcje czasowa na dloni, Ada spojrzala na slonce. -Niedlugo sie ockna. Jak to sie mowi: "godzina pod calunem to osiem godzin szlachetnego zycia". -Tak... - Daeman nie byl pewien, czy wyswiechtany slogan w ustach Ady nie byl jakas aluzja. Jej wyraz twarzy, jak zwykle figlarny i sympatyczny, niczego nie zdradzal. - Ten odlew... Czy to dlugo potrwa? -Co najmniej kilka godzin. Daemana zatkalo. -Nie bedziemy chyba biwakowac nad rzeka czy gdzie tam ma sie odbyc ta cala impreza? Byl ciekaw, czy noc pod gwiazdami i pierscieniami zwiekszy jego szanse na zdobycie tej kobiety. -Tym, ktorzy zechca zostac do rana na miejscu odlewu, zapewni sie wszelkie wygody. Hannah obiecuje, ze widowisko bedzie warte obejrzenia. Mimo to sadze, ze wiekszosc z nas po polnocy wroci do dworu. -Czy przy tym... eee... odlewie podacie tez wino i inne drinki? -Oczywiscie. Daeman sie rozpromienil. Inni goscie moga sobie zostac i ogladac spektakl. On przez caly czas bedzie Adzie dolewal wina, toczyl z nia "szlachetne" dysputy, a potem odwiezie ja do domu (jesli dobrze to zaplanuje, przy odrobinie szczescia znajda sie w kabriolecie sami) i - przy kolejnej odrobinie szczescia - tej nocy nie bedzie musial snic o kobietach. Poznym popoludniem sluzki zebraly wszystkich gosci (niektorzy wciaz trajkotali o wydarzeniach ze spektaklu turynskiego, czyli bzdurach w rodzaju historii Menelaosa trafionego zatruta strzala), sformowaly karawane bryczek i kabrioletow i skierowaly ja na "miejsce odlewu". Jedne wojniksy ciagnely powozy, inne zas biegly obok w charakterze eskorty, chociaz Daeman nie widzial powodow do obaw, skoro w okolicznych lasach nie bylo tyranozaurow. Sprytnie zajal miejsce w pierwszym kabriolecie, obok gospodyni, ktora wskazywala mu najciekawsze okazy drzew, malownicze laki i strumienie, kiedy trzykilometrowa bita drozka telepali sie nad rzeke. Rozsiadl sie na obitej czerwona skora kanapie wygodniej, niz to bylo konieczne - nawet uwzgledniajac jego sympatycznie zaokraglone ksztalty - dzieki czemu przez cala droge mogl cieszyc sie dotykiem uda Ady na swoim udzie. Kiedy wyjechali na grzbiet wapiennego wzgorza, zorientowal sie, ze nie zmierzaja nad sama rzeke, lecz nad jeden z jej doplywow, mizerna, mierzaca raptem kilkaset metrow szerokosci struge. Na jej brzegu wskutek erozji i zalewow powstala szeroka, piaszczysta lacha - cos na ksztalt plazy, na ktorej ktos zbudowal wysoka, rozchwierutana konstrukcje z drewna. Rusztowanie, a wlasciwie platanina slupow, koryt, drabin, ramp i schodow kojarzyla sie Daemanowi z prymitywna szubienica, chociaz - co zrozumiale - nigdy w zyciu nie widzial prawdziwej szubienicy. Budowla stala w polowie na brzegu, w polowie zas na palach wbitych w plytki nurt, z ktorego sterczaly tez przygotowane na wieczor pochodnie. Sto metrow dalej, w ujsciu rzeczki, znajdowala sie waska wysepka, zarosnieta sagowcem i paprocia, z ktorej poderwalo sie nagle do lotu stado ptakow i fruwajacych gadow, czyniac przy tym niemilosierny halas. Ciekawe, pomyslal odruchowo Daeman, czy sa tam jakies motyle. Na trawie powyzej plazy staly piekne, kolorowe namioty, fotele ogrodowe i dlugie zastawione stoly. Nad wszystkim uwijaly sie sluzki, ktore natychmiast podfrunely na spotkanie gosci. Kiedy Daeman wysiadl z kabrioletu i ruszyl za Ada, rozpoznal niektorych uwijajacych sie na dziwacznym rusztowaniu robotnikow. Na samej gorze stala Hannah w czerwonej bandanie na glowie, zajeta wiazaniem elementow nosnych. Szurniety Harman - bez koszuli, spocony i nienaturalnie opalony od slonca - stal szesc metrow nizej, na ziemi, i dokladal do ognia plonacego w zabudowanym palenisku. Inni ludzie, mlodzi, zapewne przyjaciele Hannah i Ady, smigali po rampach i drabinach z workami piasku, dodatkowymi balami i okraglymi kamieniami. W glinianym rdzeniu tej konstrukcji buzowal ogien, sypiac skrami pod ciemniejace wieczorne niebo. Pracujacym najwyrazniej przyswiecal jakis cel, ale Daeman nie mial pojecia, czemu moglaby sluzyc sterta patykow, te wszystkie koryta, glina, piasek i ogien. Sluzek zaproponowal mu drinka. Daeman wzial od niego kieliszek i poszedl poszukac fotela stojacego w cieniu. -To jest zeliwiak - mowila Hannah. - Budowalismy go prawie przez tydzien. Zwozilismy materialy kajakami w dol rzeki, przycinalismy i gielismy galezie, zeby nadac mu odpowiedni ksztalt. Wczesniej zjedli wysmienita kolacje. Promienie slonca oswietlaly jeszcze stoki wzgorz po tej stronie rzeki, ale sama dolina pograzyla sie w cieniu. Pierscienie swiecily jasno na mrocznym niebie, iskry wzlatywaly ku gorze, sapanie miechow i ryk plomieni byly ogluszajace. Daeman wzial sobie nastepnego drinka - osmego lub dziesiatego z kolei - i siegnal po drugi kieliszek, zeby podac go Adzie. Ta jednak podziekowala mu ruchem glowy i z powrotem zwrocila sie w strone Hannah. -Upletlismy z galezi rodzaj duzego kosza. Od srodka wylepilismy go zaroodporna glinka, uzyskana ze zmieszania suchego piasku z bentonitem i odrobina wody. Wymieszalismy je lopata, utoczylismy z tej mazi kule, owinelismy je swiezymi liscmi paproci, zeby nie wyschly, i wylozylismy nimi cale wnetrze pieca. Dzieki temu drewniana konstrukcja pieca nie zajmie sie ogniem. Daeman nie mial zielonego pojecia, o czym ta kobieta mowi. Po co budowac takie wielkie paskudztwo z drewna, a potem rozpalac mu ogien u stop, skoro nie chce sie go spalic? To byl istny dom wariatow. -Najwiecej czasu w ostatnich dniach zabralo nam podsycanie plomieni i gaszenie minipozarow okolicznych traw - ciagnela Hannah. - I tak dobrze, ze zbudowalismy zeliwiak nad rzeka. -Cudownie - mruknal Daeman i ruszyl na poszukiwania kolejnego drinka. Hannah i jej przyjaciele, wsrod nich nieznosny Harman, bredzili dalej, uzywajac idiotycznych slow w rodzaju "zloze koksu", "strefa wiatrow", "dysza powietrzna" (to ostatnie okreslenie, jak tlumaczyla Hannah, oznaczalo dziure w wylozonym glina piecu, przy ktorej mloda kobieta imieniem Emme zmagala sie z sapiacymi miechami), "strefa topienia", "masa formierska", "otwor spustowy" i "otwor zuzlowy". Wszystkie te nazwy wydaly sie Daemanowi barbarzynskie i dziwnie obsceniczne. -A teraz nadszedl czas, zeby sie przekonac, czy to wszystko dziala - oznajmila Hannah. W jej glosie zmeczenie mieszalo sie z uniesieniem. Gosciom kazano odsunac sie od brzegu rzeki. Daeman z zadowoleniem wycofal sie az na trawe, miedzy stoly. Mlodzi - w towarzystwie tego przekletego Harmana - rzucili sie w wir goraczkowych przygotowan. Iskry trysnely pod samo niebo. Hannah wspiela sie na szczyt "zeliwiaka", Harman zas, zagladajac w ogien, zaczal wykrzykiwac jakies polecenia. Kiedy Emme padla w koncu ze zmeczenia przy miechach, zastapil ja chudy Loes. Daeman jednym uchem sluchal dalszych wyjasnien, jakich podekscytowana Ada udzielala grupce znajomych. Wylapywal takie slowa jak "okreznica", "klapa podmuchowa", "schlodzony zuzel" (plomienie tymczasem szalaly wsciekle w palenisku) i "cisnienie dmuchu". Odsunal sie jeszcze piec metrow dalej. -Temperatura spustu dwa tysiace trzysta stopni! - krzyknal Harman do Hannah. Ta otarla pot z czola, cos przestawila na szczycie pieca i pokiwala glowa. Daeman zamieszal drinka. Zastanawial sie, ile jeszcze czasu musi minac, zanim znajdzie sie z Ada sam na sam w kabriolecie. Nagle zrobilo sie jakies zamieszanie. Daeman podniosl wzrok, przekonany, ze zobaczy plonace rusztowanie i Hannah z Harmanem palacych sie jak slomiane lalki. Ale niezupelnie. Hannah chwycila koc i probowala ugasic plomyki, ktore piely sie po drabinie na czubek zeliwiaka - musiala przy tym opedzac sie od chetnych do pomocy sluzkow, a nawet jednego wojniksa, ktory poruszyl sie, zaniepokojony, ze ludziom moze sie stac krzywda - ale Harman z dwojka pomagierow przestali dokladac do pieca i odblokowali "otwor spustowy". Cos, co wygladalo jak zolta lawa, poplynelo drewnianymi korytami na plaze. Czesc gapiow chciala podejsc blizej, lecz powstrzymaly ich ostrzegawcze krzyki Hannah i bijace od roztopionego metalu goraco. Toporne, nieprecyzyjnie polaczone koryta zaczely dymic, ale zadne nie stanelo w plomieniach. Zoltoczerwony plynny metal splywal leniwie z zeliwiaka do osadzonej w piasku formy w ksztalcie krzyza. Hannah zbiegla po drabinie i pomogla Harmanowi zatkac spust. Zajrzeli przez wziernik do wnetrza pieca, pomajstrowali przy - jak wlasnie tlumaczyla Ada jednemu z gosci - "otworze zuzlowym" (nie uszlo uwagi Daemana, ze roznil sie od "otworu spustowego") i razem - mloda kobieta i stary mezczyzna (ktoremu juz nieduzo zycia zostalo, dodal w myslach Daeman) - pobiegli zobaczyc napelniajaca sie forme. Inni poszli w ich slady. Daeman rowniez zszedl na plaze, odstawiajac po drodze kieliszek na podsunieta przez sluzka tace. Od rzeki wialo chlodem, ale zar buchajacy od rozpalonej formy uderzyl Daemana jak ognista piesc. Metal tezal, tworzac szary krzyz. -Co to ma byc? - zapytal Daeman na glos. - Jakis symbol religijny? -Nie. - Hannah zdjela bandane i wytarla spocona, ubrudzona sadza twarz. Szczerzyla zeby jak wariatka. - To pierwszy odlew z brazu od... Od jak dawna, Harmanie? Od tysiaca lat? -Moze nawet od trzech tysiecy - odparl polglosem Harman. Wsrod gosci dal sie slyszec szmer podziwu, rozlegly sie oklaski. Daeman tylko sie rozesmial. -Na co to komu? -A na co komu niemowle? - spytal polnagi Harman. -Dobry przyklad. Halasliwe, smierdzace, wymaga stalej opieki... Jest bezuzyteczne. Nikt go nie sluchal. Ada, Hannah, Harman i reszta robotnikow obsciskiwali sie wlasnie, zupelnie jakby dokonali czegos sensownego. Tlum sie klebil. Po chwili Harman i Hannah zaczeli sie znow krzatac przy piecu, zagladac przez wizjery, grzebac zelaznymi pretami w palenisku... Wygladalo na to, ze popisy pirotechniczne beda trwaly do rana. Daeman przeszedl miedzy stolikami, przez chwile zastanawial sie, czy nie zalatwic naturalnej potrzeby w najwiekszym z namiotow (byloby to bardzo w duchu tych poganskich zabaw), ale koniec koncow postanowil posluchac glosu natury i zrobic to na swiezym powietrzu. Przeszedl przez laczke, kierujac sie ku drzewom w slad za monarcha wedrownym, ktory chwile wczesniej przelecial mu przed nosem. W widoku motyla nie byloby nic dziwnego, gdyby nie fakt, ze pora - zarowno dnia, jak i roku - byla ciut za pozna dla monarchy. Daeman minal ostatniego wojniksa i zanurzyl sie pod wysokie korony wiazow i sagowcow. Ktos - moze Ada? - zawolal go z odleglego o trzydziesci metrow brzegu rzeki, ale Daeman zdazyl juz rozpiac spodnie. Zamiast wiec odwrocic sie i krzyknac cos w odpowiedzi, wszedl dalsze piec, szesc metrow w glab lasu. Otulila go ciemnosc. Przeciez to potrwa najwyzej minutke. Westchnal z ulga, podziwiajac trzepoczace mu nad glowa motyle skrzydla. Strumien moczu zaszemral na korze drzewa. Olbrzymi alozaur, mierzacy blisko dziesiec metrow od czubka pyska do konca ogona, wypadl z mroku z predkoscia trzydziestu kilometrow na godzine. Uchylil sie przed nisko zwisajacymi galeziami drzewa i skoczyl. Daeman zdazyl jeszcze krzyknac, ale potem wolal zapiac spodnie, niz odwrocic sie i wybiec z lasu w takim stanie. Mogl byc lubieznikiem, ale byl wstydliwy z natury. Zamachnal sie laska na potwora. Alozaur jednym klapnieciem szczek pochlonal laske z reka, wyrywajac Daemanowi ramie z barku. Daeman wrzasnal i zatoczyl sie do tylu w fontannie wlasnej krwi. Jaszczur powalil go i odgryzl mu druga reke; podrzucil ja w powietrze i zlapal w locie w pysk jak krokodyl. Jedna pazurzasta lapa przytrzymal szarpiaca sie ofiare, przelknal niewygodny kasek i znow pochylil swoj paskudny leb. Jakby od niechcenia przegryzl Daemana wpol i za jednym zamachem polknal tulow z glowa, zebra i kregoslup chrupnely donosnie i zniknely w brzuchu potwora. Na koniec zostawil sobie nogi i biodra. Szarpal lbem na boki jak pies, ktory bawi sie zlapanym szczurem. Rozleglo sie buczenie faksu. Dwa wojniksy dopadly alozaura i zabily go w mgnieniu oka. -O moj Boze! - krzyknela Ada, stanawszy na skraju lasu. Wojniksy wlasnie konczyly krwawe dzielo zniszczenia. -Ale jatka - mruknal Harman i dal znac pozostalym, zeby sie nie zblizali. - Nie mowilas mu, ze nie wolno przekraczac kordonu wojniksow? Nie wspomnialas o dinozaurach? -Pytal o tyranozaury - odparla Ada. Jedna dlonia wciaz zaslaniala sobie usta. - Wiec mu powiedzialam, ze ich tu nie ma. -Szczera prawda - stwierdzil Harman. Za ich plecami zeliwiak huczal i plul iskrami. 9. Troja i Olimp Afrodyta zrobila ze mnie szpiega. Dobrze wiem, jaka kara spotykala szpiegow z rak smiertelnikow. Moge sobie tylko wyobrazac, jak zemszcza sie na mnie bogowie - ale, szczerze mowiac, wolalbym tego nie robic.Rano, nastepnego dnia po tym, jak zostalem tajnym agentem bogini milosci, Atena teleportuje sie z Olimpu pod Ilion i przybiera postac trojanskiego wlocznika imieniem Laodokus. Wypelniajac wole Zeusa, ktory postanowil, ze Trojanie maja zlamac rozejm, szuka Pandarosa, lucznika, syna Likaona. Korzystajac z Helmu Hadesa i otrzymanego od muzy medalionu teleportacyjnego, tekuje sie w slad za Atena, morfuje w trojanskiego kapitana imieniem Echepolus i ruszam za podrozujaca w przebraniu boginia. Czemu wybralem Echepolusa? Dlaczego imie tego malo znaczacego oficera brzmi dla mnie znajomo? Dopiero po chwili zdaje sobie sprawe, ze Echepolusowi zostalo zaledwie kilka godzin zycia. Jezeli udajaca Laodokusa Atena doprowadzi do zerwania rozejmu, argiwska strzala wkrotce przeszyje czaszke mojego Trojanina - przynajmniej wedlug Homera. No coz, postaram sie, zeby pan Echepolus odzyskal na czas swoje cialo i tozsamosc. W Iliadzie do naruszenia rozejmu dochodzi zaraz po pojedynku Parysa z Menelaosem, kiedy to Afrodyta ratuje zycie synowi Priama, unoszac go z pola boju. Tutaj jednak, w naszej wojnie trojanskiej, ten niedoszly pojedynek mial miejsce ladnych kilka lat temu. Obecne zawieszenie broni to nic wielkiego: wyslannicy krola Priama spotkali sie z achajskimi heroldami i wypracowali jakas zawila ugode, ktora pozwolila przerwac walki i urzadzic festiwal, pogrzeb czy co tam jeszcze innego. Moim skromnym zdaniem jednym z powodow, dla ktorych oblezenie trwa juz blisko dziesiec lat, sa wlasnie takie czeste przerwy. Grecy i Trojanie maja rownie wiele swiat religijnych, co Hindusi z XXI stulecia, i tyle samo swiat swieckich, co amerykanscy listonosze. Az sie czlowiek zaczyna zastanawiac, kiedy oni maja czas sie zabijac posrod tych wszystkich uczt, nabozenstw ofiarnych i dziesieciodniowych pogrzebow. W tej chwili - wkrotce po tym, jak poprzysiaglem zbuntowac sie przeciw woli bogow (przez co jak nigdy wczesniej stalem sie igraszka w ich rekach) - najbardziej intryguje mnie kwestia tego, jak dalece wydarzenia tej wojny moga odbiegac od tresci eposu Homera i jak szybko mozna je zmienic. Niezgodnosci, ktore zaobserwowalem do tej pory - na przyklad inna kolejnosc zwolywania wojsk czy o kilka lat wczesniejszy pojedynek Parysa z Menelaosem - byly drobiazgami, ktore latwo dalo sie wytlumaczyc wzgledami praktycznymi - bo jak tu opowiedziec dziewiec lat wojny w poemacie, ktory obejmuje zaledwie wycinek ostatniego roku walk. Co by sie jednak stalo, gdyby wydarzenia naprawde potoczyly sie znaczaco innym torem? Co by bylo, gdybym podszedl dzisiaj do - powiedzmy - Agamemnona i wlocznia (nalezala wprawdzie do biednego Echepolusa, ktorego los byl przesadzony, ale wlocznia to wlocznia) przebil krolewskie serce? Bogowie znaja rozne sztuczki, ale nie potrafia wskrzeszac martwych ludzi. Ani martwych bogow, chociaz samo okreslenie "martwy bog" brzmi jak oksymoron. -Kimze jestes, Hockenberry, zeby sprzeciwiac sie Przeznaczeniu i woli bogow? - pyta tchorzliwy glosik, ktoremu bylem posluszny przez wiekszosc poprzedniego zycia. Jestem soba, Thomasem Hockenberrym, odpowiada mu wspolczesny Hockenberry, chociaz jest tylko cieniem tamtego starego Thomasa. I mam dosc tych lotrow, ktorzy nazywaja sie bogami. Od nadmiaru wladzy we lbach im sie poprzewracalo. Bardziej jako szpieg niz jako scholiasta przysluchuje sie rozmowie Ateny, udajacej Laodokusa, z Pandarosem, ktory jest wprawdzie bufonem, ale po mistrzowsku strzela z luku. Bogini rozmawia z tym durniem jak zolnierz z zolnierzem, jak Trojanin z Trojaninem. Podjudza go, by zabil Menelaosa, mamiac obietnica chwaly i prezentow, jakimi w nagrode obsypie go Parys. Ba, porownuje go nawet do mistrza wszystkich lucznikow, samego Apolla, i przekonuje, zeby oddal ten jeden celny strzal. Pandaros lyka przynete razem z haczykiem i zylka - jak przedstawil to jeden z tlumaczy Homera, "chytra jej rada niebacznemu mezowi do serca przypada" - i kaze sie towarzyszom zaslonic tarczami, kiedy szykuje luk i wybiera najlepsza strzale. Scholiasci przez stulecia spierali sie, czy Grecy i Trojanie uzywali zatrutych strzal. Przychylalem sie zawsze do zdania wiekszosci: nie stosowano trucizny, gdyz przeczyloby to zasadom honorowej walki, a honor ci szlachetni mezowie cenili wysoko. Mylilismy sie: i jedni, i drudzy czasem smaruja strzaly trucizna, w dodatku szybko dzialajaca i zabojcza. To wyjasnia, dlaczego tak wiele z opisanych w Iliadzie ran bylo smiertelnych. Pandaros puszcza cieciwe. Strzala pieknym lukiem pokonuje setki metrow, mierzac prosto w rudowlosego brata Agamemnona. Przeszyje na wylot Menelaosa, ktory stojac na czele swoich wojsk, obserwuje dyskutujacych na ziemi niczyjej heroldow - przeszyje go, o ile w sprawe nie wtraci sie zadne ze sprzyjajacych Grekom bostw. A jednak: moj podrasowany wzrok pozwala mi dostrzec Atene, ktora porzuca cialo Laodokusa, tekuje sie i staje u boku Menelaosa. Bogini prowadzi podwojna gre: najpierw przekonala Trojan do zlamania rozejmu, a teraz robi wszystko, zeby Menelaos, jeden z jej faworytow, przypadkiem nie zginal. Niewidzialna dla wrogow i przyjaciol - widoczna tylko dla mnie, scholiasty - odtraca strzale, niczym matka, ktora odgania natretna muche od dziecka (wydaje mi sie, ze podkradlem Homerowi to porownanie, ale od tak dawna nie czytalem juz Iliady - ani w oryginale, ani w przekladzie - ze wcale nie mam pewnosci). Mimo interwencji Ateny pocisk dosiega celu: Menelaos krzyczy z bolu i upada, strzala sterczy mu z brzucha tuz powyzej pachwiny. Czyzby Atenie nie udalo sie go ocalic? Robi sie zamieszanie. Heroldowie Priama pedem wracaja pod mury i kryja sie w szeregach Trojan, wyslannicy Achajow wycofuja sie pod oslone greckich tarcz. Agamemnon, ktory wykorzystal okres spokoju na inspekcje swoich oddzialow (zapewne po to, by w dzien po buncie Achillesa pokazac wojsku, kto tu dowodzi), dopada zebranych wokol Menelaosa oficerow i znajduje brata wijacego sie z bolu na ziemi. Wycelowuje w ich strone palke, ktora do zludzenia przypomina laske, jaka moglby miec przy sobie trojanski oficer. Palka nie nalezy jednak do kapitana Echepolusa: jest elementem standardowego wyposazenia scholiastow i laczy funkcje paralizatora i mikrofonu kierunkowego. Mikrofon ma zasieg trzech kilometrow; wychwytuje wszelkie dzwieki, wzmacnia je i przesyla prosto do malenkich sluchawek, z ktorymi nie rozstaje sie na ilionskiej rowninie. Agamemnon wyglasza kapitalna mowe pogrzebowa na czesc brata. Widze, jak trzyma jego glowe na kolanach i slysze, jak zapowiada Trojanom sroga zemste za zabicie szlachetnego Menelaosa. Potem jednak zaczyna lamentowac nad Achajami, ktorzy - nie baczac na krwawa zemste Agamemnona - po smierci Menelaosa straca zapal do walki, odstapia od wojny i odplyna na swych lotnych okretach za morze. Po co odbijac Helene, skoro jej maz rogacz nie zyje? Agamemnon dalej bawi sie w proroka: -Tu, na Priamowych polach robaki toczyc beda twe cialo i kosci, bracie moj, ktory legles pod niezdobytymi murami Troi, nie wypelniwszy swej misji. Alez radosna ta przemowa. Cos w sam raz dla umierajacego czlowieka. -Zaczekaj - steka Menelaos przez zacisniete zeby. - Nie grzeb mnie jeszcze, bracie. Strzala nie dosiegla zadnego waznego organu. Spojrz: grot przebil moj brazowy pas i utkwil w warstwie tluszczyku, ktorej chcialem sie pozbyc. A mogl trafic w brzuch albo w jaja, prawda? -Hm... Agamemnon marszczy brwi i przyglada sie ranie, ktora faktycznie nie jest zbyt powazna. Mozna by niemal pomyslec, ze jest rozczarowany. Mowe pogrzebowa diabli wzieli, a brzmiala tak, jakby od jakiegos czasu nad nia pracowal. -Ale strzala jest zatruta - dodaje Menelaos, jakby chcial go pocieszyc. Zloty helm spadl mu z glowy, zmieszany z kurzem pot zlepil jego rude wlosy. Agamemnon puszcza go, wstaje - robi to tak szybko, ze Menelaos grzmotnalby glowa o ziemie, gdyby oficerowie go nie podtrzymali - i wzywa Taltybiosa, swojego herolda, ktoremu kaze znalezc Machaona, syna Asklepiosa, osobistego lekarza krolewskiego. Machaon uchodzi za niezlego specjaliste w swoim fachu, gdyz tajniki sztuki lekarskiej poznawal pod okiem centaura Chirona. Taka scena moglaby rozgrywac sie na dowolnym innym polu bitwy, w dowolnej epoce: lezacy na ziemi ranny czlowiek drze sie wnieboglosy, na przemian klnie i placze, kiedy pierwszy wstrzas mija i bol zaczyna docierac do jego swiadomosci. Przyjaciele otaczaja go kregiem, przyklekaja przy nim, bezradni i niepotrzebni. Potem zjawia sie lekarz z pomocnikami, wydaje polecenia, wyrywa opatrzony zadziorami brazowy grot, wysysa trucizne i opatruje rane - a Menelaos kwiczy przez ten czas jak zarzynane prosie. Agamemnon zostawia brata pod opieka Machaona i idzie zagrzewac swoich ludzi do boju - chociaz Achajowie, nawet bez Achillesa, sa dzis tak ponurzy i wsciekli, ze nie potrzebuja szczegolnej zachety do bitki. Dwadziescia minut po nieprzemyslanym strzale Pandarosa rozejm nalezy juz do przeszlosci. Grecy atakuja Trojan na trzykilometrowej linii frontu, ktora wyznacza chmura kurzu i rzeka krwi. Czas porzucic cialo Echepolusa, zanim biedny skurczybyk dostanie wlocznia w srodek czola. Niewiele pamietam z zycia na Ziemi. Nie wiem, czy mialem zone, dzieci, nie pamietam, gdzie mieszkalem. Mam jakies metne wspomnienia pelnego ksiazek gabinetu, w ktorym czytalem i przygotowywalem sie do wykladow, ale sam uniwersytet w Indianie, na ktorym uczylem, pamietam jak przez mgle: jakies gmachy z cegly i kamienia, stojace na wzgorzu, z ktorego rozposciera sie wspanialy widok na wschod. Jednym z najdziwniejszych doswiadczen w zyciu scholiasty jest fakt, ze prescholiastyczne wspomnienia jednak odzywaja - czasem po kilku miesiacach, czasem po latach. Moze to dlatego bogowie nie pozwalaja nam zyc zbyt dlugo. Ja jestem najstarszym wyjatkiem. Pamietam za to sale wykladowe, twarze studentow, same wyklady i dyskusje przy owalnym stole. Pamietam ladna, mloda dziewczyne, ktora zapytala, dlaczego wojna trojanska trwala tak dlugo. Mialem ochote wytknac jej, ze wychowala sie w epoce szybkiego jedzenia i szybkich konfliktow, McDonaldow i wojny w Zatoce Perskiej, Pizzy Hut i wojny z terroryzmem, i ze w czasach antycznych zarowno Grecy, jak i ich przeciwnicy wojowali rownie niespiesznie, jak niespiesznie spozywali swoje wystawne uczty. Zamiast jednak ublizac studentom i wytykac im historyczna krotkowzrocznosc, wyjasnilem, ze dawni herosi wprost kochali wojne. Przypomnialem, ze jedno z greckich okreslen bitwy brzmialo charme i mialo wspolny rdzen ze slowem charo, "radowac sie". Zacytowalem scene, w ktorej dwoch stojacych naprzeciw siebie wojownikow opisano jako charmei gethosunoi - "radujacych sie bitwa". Wyjasnilem grecka koncepcje aristeiow: pojedynkow lub malych potyczek, w ktorych wojownik mogl wykazac sie mestwem i okryc chwala. Wytlumaczylem, ze uczestnicy aristeiow cieszyli sie ogromnym szacunkiem i zdarzalo sie, ze cale armie przerywaly boj, zeby podziwiac pojedynek. -To znaczy, ze... no... - zajaknela sie studentka. Jej mozg buksowal bezradnie, jakanie sie ilustrowalo zas ten irytujacy defekt w procesach myslowo-slownych, ktory jak epidemia szerzyl sie wsrod mlodych Amerykanow pod koniec XX wieku. - Znaczy, wojna by sie szybciej skonczyla, no nie, gdyby nie robili tych, no... przerw na te... ariste - cos tam, tak? -Wlasnie - westchnalem, zerkajac blagalnie na wiszacy na scianie zabytkowy zegar, by jak najszybciej uwolnil mnie od tych meczarni. Teraz zas, po dziewieciu latach ogladania aristeiow na wlasne oczy, moge z pelnym przekonaniem stwierdzic, ze ukochane przez Trojan i Achajow pojedynki naprawde sa jednym z powodow, dla ktorych oblezenie tak niemilosiernie sie wlecze. I tak jak przecietny Amerykanin, ktory pojezdziwszy troche po Francji teskni za szybkim zarciem, tak ja zatesknilem za szybka wojna. Przydaloby sie jakies male bombardowanko, atak komandosow, bum, bum, dziekujemy panstwu i wracamy do domu, do Penelopy. Ale nie tym razem. Echepolus jest pierwszym trojanskim kapitanem, ktory ginie podczas szturmu Achajow. Nie wiem, moze jeszcze sie nie pozbieral po tym, jak na chwile pozyczylem sobie jego cialo. W kazdym razie kiedy dowodzony przez niego oddzial sciera sie z Grekami pod wodza Antilochusa, syna Nestora i dobrego przyjaciela Achillesa, nieszczesny Echepolus zbyt pozno unosi wlocznie - i Antilochus pierwszy wykonuje pchniecie. Grot z brazu trafia Trojanina w sam skraj helmu, ozdobionego kita z konskiego wlosia, zeslizguje sie po nim, wchodzi w glab czaszki. Oko wyplywa z oczodolu, mozg wycieka przez zeby i Echepolus pada, jak to mawial Homer, zwalony jak wieza. Teraz zaczyna sie przedstawienie, ktore sledzilem juz mnostwo razy, ale ktore nigdy nie przestaje mnie fascynowac. Prawda jest, ze Grecy i Trojanie najwyzej cenia sobie honor, ale zadza zdobycia lupow jako motywacja do bitki niewiele mu ustepuje. To zawodowi wojownicy: zabijaja, bo taki maja fach, a lupia, bo taka jest w ich profesji forma zaplaty. Zdobyte na wrogu elementy pieknie zdobionych pancerzy - tarcze, napiersniki, nagolenniki, pasy - przysparzaja zolnierzom i honoru, i majatku. Zgarniecie zbroi wroga jest dla starozytnego Greka rownie wielkim powodem do chwaly, co dla Siuksa bezkrwawe pokonanie wroga, a przynosi znacznie wieksza korzysc materialna. Kapitanowie maja pancerze kute z brazu, a wyzsi ranga oficerowie ze zlota, i to najczesciej zdobionego szlachetnymi kamieniami. Zaczyna sie wiec walka o dobytek zabitego kapitana Echepolusa. Pierwszy dopada go achajski dowodca imieniem Elefenor: chwyta zmarlego za kostki i zaczyna wlec zakrwawione cialo na tyly, wsrod trzasku wloczni, szczeku mieczy i loskotu tarcz. Widywalem go czasem w greckim obozowisku, sledzilem jego losy w pomniejszych potyczkach i musze przyznac, ze to imie do niego pasuje [Imie Elephenor nasuwa skojarzenie elephant (ang.) - slon.]: jest poteznie zbudowany, w barach szeroki jak szafa, ma masywne uda i rece jak mloty; nie jest moze najbystrzejszym zolnierzem Agamemnona, ale niedostatki intelektu nadrabia postura, sila i odwaga. Patrze wiec, jak syn Chalkodona, Elefenor, dowodca Abantow i krol Eubei, ktory w czerwcu skonczyl trzydziesci osiem lat, ciagnie zwloki Echepolusa, chowa sie za szeregiem napierajacych Achajow i zaczyna odzierac martwego wroga ze zbroi. Wtedy jednak Agenor, Trojanin, syn Antenora i ojciec Echeklosa (obu zdarzalo mi sie widywac na ulicach Ilionu), przeslizguje sie przez mur Achajow i zauwaza Elefenora, ktory, oslaniajac sie od przodu tarcza, konczy wlasnie sciagac pancerz z Echepolusa. Agenor doskakuje do niego i wymierza mu cios wlocznia prosto w odsloniety bok. Grot druzgocze zebra i przebija serce Elefenora, ten zas, rzygnawszy krwia, pada na ziemie. Trojanie napieraja, spychaja Achajow wstecz, Agenor zas wyrywa wlocznie, ktora utkwila w piersi zabitego, i zaczyna sciagac z niego pas, nagolenniki, napiersnik. Jego towarzysze odciagaja do tylu niemal nagie cialo Echepolusa. Walka koncentruje sie wokol dwojki poleglych. Achaj zwany Ajaksem - Ajaks Wielki, Telamonski, ten z Salaminy, nie mylic z Ajaksem Malym, ktory dowodzi armia Lokrydy - rabie na prawo i lewo, przedziera sie przez tlum, po czym nagle chowa miecz do pochwy i przebija wlocznia mlodego Trojanina imieniem Symojzus, ktory probowal oslaniac wycofujacego sie Agenora. Zaledwie przed tygodniem w jednym z trojanskich parkow spotkalem sie (przebrany za Stenelosa) z Symojzusem. Pilismy wino i przerzucalismy sie sprosnymi anegdotami. Szesnastoletni chlopak, kawaler, ktory nawet jeszcze nie byl z kobieta, opowiedzial mi o tym, jak jego ojciec, Antemion, nadal mu imie na czesc rzeki Symojdy, ktora przeplywa nieopodal ich skromnego domku, poltora kilometra od miasta. Dzieciak mial niespelna szesc lat, kiedy na horyzoncie pojawily sie czarne achajskie okrety i dopiero kilka tygodni temu ojciec pozwolil mu dolaczyc do armii trojanskiej i wyjsc wraz z nia za mury. Symojzus przyznal, ze boi sie smierci - a wlasciwie nie tyle smierci jako takiej, ale smierci przedwczesnej, ktora zabierze go, zanim zdazy dotknac kobiecej piersi i poznac smak pierwszej milosci. Ajaks Wielki z krzykiem uderza wlocznia, ktora odbija na bok tarcze chlopca, wchodzi w jego piers powyzej prawego sutka, lamie na pol obojczyk i przebija cialo na wylot, az z plecow Symojzusa sterczy jej spory kawalek. Symojzus osuwa sie na kolana i wytrzeszcza zdumione oczy, a Ajaks opiera mu obuta w sandal stope na ustach i nosie i wyszarpuje bron z rany. Chlopiec pada twarza naprzod w wilgotny od krwi piach. Ajaks uderza sie triumfalnie w piers i ryczy na swoich ludzi, zeby szli za nim. Inny z Trojan, Antifos, stojacy nie dalej niz siedem, osiem metrow od Ajaksa, rzuca w niego wlocznia. Chybia wprawdzie, ale trafia w podbrzusze innego z Achajow, Leukusa, ktory akurat pomagal Odyseuszowi odciagnac na bok cialo jakiegos trojanskiego zolnierza. Leukus osuwa sie na zwloki przeciwnika. Jeszcze przez krotka, okrutna chwile zyje - miota sie, chwyta wbita w cialo wlocznie, ale kiedy probuje ja wyciagnac z rany, wnetrznosci wylewaja mu sie z brzucha na rece. Krzyczy przy tym przerazliwie, wolna reka lapie sliska od krwi dlon Odyseusza. W koncu umiera, oczy mu sie szkla, jedna dlonia wciaz kurczowo sciska bron Antifosa, druga trzyma Odyseusza za nadgarstek. Odyseusz strzasa jego reke i odwraca sie ze zloscia w strone Trojan, szukajac nowego przeciwnika. Dowolnego przeciwnika. Ciska wlocznia i rusza biegiem w tym samym kierunku. Achajowie rzucaja sie za nim w wylom, ktory powstal w szeregach Trojan. Pierwszym ciosem Odyseusz zabija Demokona, nieslubnego syna Priama, krola Troi. Bylem przy tym, jak pewnego ranka, dziewiec lat temu, Demokon przyjechal wesprzec Ilion swoim zbrojnym ramieniem. Tajemnica poliszynela bylo, ze Priam wyznaczyl go na straznika swojej slynnej stadniny koni wyscigowych w Abydos, miescie lezacym na polnocny wschod od Troi, na poludniowym brzegu Hellespontu, zeby nie pokazywal sie na oczy zonie krola i jego prawowitym synom. Rumaki z Abydos uchodzily za najpiekniejsze i najszybsze na swiecie, totez Demokon poczytywal sobie za zaszczyt fakt, ze powierzono je jego opiece. W tej chwili mlody Trojanin odwraca sie, slyszac bojowy okrzyk Odyseusza, ale wlocznia dosiega go w pol obrotu: wchodzi przez lewa skron, wychodzi z drugiej strony czaszki i przyszpila go do przewroconego rydwanu. Nieszczesny stajenny nawet sie nie zorientowal, co go trafilo. Trojanie cofaja sie na calej linii, ustepujac przed furia Odyseusza i Ajaksa Wielkiego. Tam, gdzie to mozliwe, probuja zabrac ze soba poleglych; tam, gdzie nie moga ich dosiegnac, zostawiaja ich na pastwe zwyciezcow. Hektor, najmezniejszy i najszlachetniejszy z trojanskich wojownikow, zeskakuje z rydwanu, z ktorego dowodzi armia, i wchodzi pod prad w tlum pierzchajacych zolnierzy. Z mieczem i wlocznia w rekach probuje powstrzymac odwrot, na nowo sformowac szyk obronny, ale Achajowie nacieraja z determinacja, przed ktora nawet on musi ustapic, choc do konca probuje ratowac resztki dyscypliny. Trojanie odgryzaja sie napierajacym Grekom, tna, rabia i miotaja za siebie wlocznie. Zawczasu morfowalem w malo waznego trojanskiego wojownika, teraz zas wycofuje sie szybciej niz inni, starajac sie trzymac poza zasiegiem wloczni. Probowalem wczesniej, maskujac sie przed wzrokiem smiertelnikow, przedrzec sie na tyly achajskiej armii, gdzie mignela mi Atena, a wkrotce potem takze Hera - obie niewidzialne dla walczacych - ale walka rozgorzala tak gwaltownie, ze po smierci Echepolusa musialem wycofac sie z pierwszej linii. Zostal mi tylko moj wspomagany wzrok i mikrofon, dzieki ktorym wiem, co sie dzieje na calym placu boju. Nagle cala scena tezeje w bezruchu, powietrze gestnieje, lecace wlocznie zatrzymuja sie w powietrzu, krew przestaje plynac. Zolnierze znajdujacy sie o krok od smierci dostaja odroczenie wyroku, z ktorego nawet nie zdaja sobie sprawy. Dzwieki cichna. Ruch zamiera. Bogowie znow bawia sie czasem. Pierwszy zjawia sie Apollo: jego rydwan wychodzi z pola teleportacji kwantowej i pojawia sie nieopodal Hektora. Nastepny przybywa rozzloszczony Ares, bog wojny, ktory przez dluzsza chwile dyskutuje z Hera i Atena, a potem przelatuje w swoim rydwanie nad walczacymi i laduje obok Apolla. Dolacza do nich Afrodyta. Zerka w moja strone - stoje nieruchomo, udajac zamrozonego w czasie zwyklego smiertelnika - ale trwa to tylko ulamek sekundy, bo zaraz usmiecha sie i wdaje w pogawedke z Apollem i Aresem, ktorzy, podobnie jak ona, sa sprzymierzencami Trojan. Obserwuje ja katem oka, kiedy gestykuluje zamaszyscie nad polem bitwy, niczym jakis piersiasty George Patton. Bogowie beda walczyc. Apollo podnosi reke. Dzwiek powraca ogluszajaca fala, czas wznawia bieg w klebach kurzu, jatka trwa w najlepsze. 10. Krater Paryski Ada, Harman i Hannah odczekali dwa dni, uznawane za przyzwoite minimum przed odwiedzinami u czlowieka, ktory wlasnie wrocil z konserwatorni, po czym przefaksowali sie do Krateru Paryskiego, zeby odszukac Daemana. Bylo pozno, ciemno i zimno, a w dodatku - o czym przekonali sie, gdy tylko wysciubili nos spod dachu faksowezla Guarded Lion [Nazwa jednego z paryskich dworcow, Gare de Lyon, znieksztalcona w taki sposob, aby brzmiala jak sensowna nazwa angielska.] - padal deszcz. Harman zlapal kryta dorozke i wojniks pociagnal ich na polnocny zachod wsrod ciagnacych sie kilometrami ruin, wzdluz wyschnietego lozyska rzeki, pelnego zbielalych czaszek.-Nigdy nie widzialam Krateru Paryskiego - przyznala Hannah. Byla mloda (do pierwszej dwudziestki brakowalo jej dwoch miesiecy) i nie lubila duzych miast, a KP nalezal do najwiekszych osrodkow faksowych na Ziemi: liczyl okolo dwudziestu pieciu tysiecy semipermanentnych mieszkancow. -Miedzy innymi dlatego faksowalismy sie do Guarded Lion, a nie na przyklad do Hotelu Inwalidow, ktory lezy blizej krawedzi i miejsca zamieszkania Daemana - wyjasnila Ada. - To naprawde stare miasto. Warto sie troche po nim rozejrzec. Hannah bez przekonania skinela glowa. Rzedy kamiennostalowych gmachow, w wiekszosci otulonych blyszczaca powloka eterplastu, ciagnely sie bez konca. Byly ciemne, puste i zalatywaly tania elegancja. Zarkule i zaaferowane sluzki unosily sie nad mrocznymi ulicami, na rogach staly nieruchome wojniksy, niewielu natomiast spotykalo sie ludzi. Ale jak zauwazyl Harman, bylo juz po dziesiatej wieczor. Nawet taka kosmopolityczna metropolia jak Krater Paryski musi kiedys spac. -A to ci dopiero... - Hannah wskazala niezwykla konstrukcje, wznoszaca sie setki metrow ponad okoliczne dachy. Harman pokiwal glowa. -To budowla z wczesnego okresu zapomnianej ery. Niektorzy mowia, ze jest rownie stara jak Krater Paryski, inni twierdza, ze nawet starsza, rownie wiekowa jak miasto, ktore istnialo tu przed powstaniem krateru. To symbol miasta i jego dawnych budowniczych. -Ciekawe - przyznala Hannah. Nieforemna podobizna nagiej kobiety, wykonana najprawdopodobniej z jakiegos przezroczystego polimeru, miala trzysta metrow wysokosci. Chmury chwilami zaslanialy jej glowe, ale Hannah zauwazyla, ze twarz olbrzymki jest prawie zupelnie pozbawiona rysow - widac bylo tylko rozwarte w usmiechu czerwone usta. Ciemne sprezyny o dlugosci pietnastu metrow opadaly ze szczytu okraglej glowy niczym kruczoczarne loki. Kobieta stala na szeroko rozstawionych nogach. Stopy miala zasloniete przez ciemne sylwetki gmachow w zachodniej czesci miasta, za to uda grube i szerokie jak wzgorze Ardis. Jej piersi - absurdalnie ogromne i kuliste - na przemian to napelnialy sie czerwonym, spienionym i fosforyzujacym plynem, to oproznialy. Ciecz to splywala kaskada do wnetrza brzucha i nog, to znow wznosila sie do usmiechnietej twarzy i podniesionych rak. Krwawa poswiata brzucha, biustu i gigantycznych posladkow kladla sie na szczytach okalajacych krater budowli. -A to co? - spytala Hannah. -La putain enorme - odparla Ada. -Co to znaczy? -Tego nikt nie wie - stwierdzil Harman. Kazal wojniksowi skrecic w lewo na rozklekotany mostek. Wjechali na teren, ktory dawniej, gdy pelnym kosci korytem plynela rzeka, musial byc wyspa. Zblizali sie do ruin duzego budynku. Wsrod zburzonych scian, w kupie gruzu fioletowa poswiata lsnila niska, przejrzysta kopula. Wygladala jak jajo jakiegos niezwyklego ptaka, zlozone w kamiennym gniezdzie. -Zaczekaj tutaj - polecil Harman wojniksowi i poprowadzil kobiety przez ruiny, ku przezroczystej czaszy. W samym srodku spoczywal bialy kamienny blok, mierzacy blisko poltora metra wysokosci. Wokol niego w kamiennej podlodze wyzlobiono rowek uchodzacy do odplywow. Nad kamieniem gorowal toporny posag nagiego mezczyzny, ktory trzymal w rekach luk i strzale o karbowanym drzewcu. -Marmur - stwierdzila Hannah, gladzac palcami powierzchnie bloku. Znala sie na kamieniach. - Co to za miejsce? -Swiatynia Apolla. -Slyszalam o tych nowych swiatyniach - wtracila Ada - ale pierwszy raz taka widze. Myslalam raczej, ze ludzie dla zartu ustawiaja gdzies w lesie pare kamieni, wiecie, ze to nic powaznego. -Takie swiatynie sa w wielu miejscach w Kraterze Paryskim - powiedzial Harman. - W innych duzych miastach rowniez. Sa poswiecone Atenie, Zeusowi, Aresowi... W spektaklu turynskim wszyscy bogowie maja swoje przybytki. -A ten sciek i odplywy... - zaczela Hannah. -Splywa nimi krew skladanych w ofierze zwierzat, glownie owiec i bydla. Hannah cofnela sie i zalozyla rece na piersi. -Ale ludzie chyba nie... nie zabijaja zwierzat, prawda? -Nie. Wojniksy ich w tym wyreczaja. Przynajmniej na razie. Ada stala w progu. Krople deszczu skapywaly z opalizujacej futryny, tworzac liliowy wodospad. -Co tu bylo... wczesniej? Co to za ruiny? -Sadze, ze w zapomnianej erze tez stala tu swiatynia - odparl z przekonaniem Harman. -Apolla? - Hannah stala sztywno wyprostowana, kurczowo przyciskajac ramiona do piersi. -Raczej nie. W gruzach mozna tu jeszcze znalezc resztki rzezb. Nie sa to posagi bogow, ludzi ani wojniksow; nie przedstawiaja tez demonow... Chyba nie. Dawniej nazywano je gargulcami. Nie jestem pewien, jaka wlasciwie pelnily funkcje. -Chodzmy stad - zaproponowala Ada. Wrocili na brzeg rzeki czaszek i skierowali sie na zachod, w strone krateru. Szerokie bulwary konczyly sie w okolicy, w ktorej pochodzace z zapomnianej ery budynki zostaly nadbudowane nowszymi, wyzszymi konstrukcjami (niektore z nich byly calkiem nowe, mialy nie wiecej niz tysiac lat). Kratownice z czarnej fulerenowej koronki i blyszczacego od deszczu trojbambusa piely sie pod samo niebo. Hannah wywolala funkcje wyszukiwania i zaczela namierzac Daemana. Prostokat swiatla, unoszacy sie nad jej otwarta lewa dlonia, zmienil kolor na bursztynowy, potem na czerwony i zielony, kiedy korzystajac ze schodow i wind dostali sie z poziomu ulicy na antresole, z niej na wiszaca esplanade, pietnascie kondygnacji powyzej dachow starych domow, a stamtad bezposrednio na poziom stosow mieszkalnych. Zatrzymala sie na chwile przy barierce na esplanadzie, zauroczona - jak wiekszosc nowo przybylych - widokiem czerwonego oka, jarzacego sie cale kilometry nizej, w bezdennej studni krateru. Ada musiala wziac ja za lokiec, odciagnac od balustrady i zaprowadzic do nastepnej windy. O dziwo, w domicylu Daemana drzwi otworzyl im nie sluzek, lecz zywa kobieta. Ada przedstawila siebie i dwoje pozostalych gosci, kobieta zas - wygladajaca jak osoba pod piecdziesiatke, czyli jak kazdy, kto skonczyl trzy lub cztery dwudziestki - odparla, ze ma na imie Marina i jest matka Daemana. Poprowadzila ich pomalowanymi w cieple barwy korytarzami, po schodach, az do prywatnych apartamentow, polozonych w wychodzacej na krater czesci domicylu. -Oczywiscie sluzek uprzedzil mnie o waszym przybyciu - stwierdzila, stajac przed pieknie rzezbionymi mahoniowymi drzwiami - ale nic nie powiedzialam Daemanowi. Nadal jest troche... rozbity... po wypadku. -Ale go nie pamieta? - upewnil sie Harman. -Nie, skadze. - Marina byla calkiem atrakcyjna kobieta. Ada zwrocila uwage na jej podobienstwo do syna: mieli takie same rude wlosy i sympatycznie krepa budowe ciala. - Ale sami wiecie, co sie mowi o takich przypadkach... Komorki pamietaja. Tylko ze to juz nie sa te same komorki, zauwazyla w myslach Ada. Nic jednak nie powiedziala. -Czy nasza wizyta go nie rozdrazni? - zaniepokoila sie Hannah, chociaz zdaniem Ady w jej glosie wiecej bylo ciekawosci niz troski. Marina skinela reka we wdziecznym, niedbalym gescie, jakby chciala powiedziec "Zobaczymy". Zapukala do drzwi i otworzyla je, gdy z drugiej strony dolecial stlumiony glos Daemana: -Prosze. Duzy pokoj zdobily udrapowane na scianach materie o intensywnych barwach, jedwabne gobeliny i koronkowe zaslony wokol kata sypialnego. Tylko sciana naprzeciw drzwi byla przeszklona i wychodzila na prywatna werande. Lampy byly przygaszone, za to za oknem na obwodzie krateru lukiem ciagnely sie swiatla miasta. Dalej, po drugiej stronie krateru, majaczyly konstelacje latarn, zarkul i lagodnych swiatel elektrycznych. Daeman siedzial w rozlozystym fotelu przy oknie. Krople deszczu splywaly po szybie, a on wpatrywal sie w przestrzen, jakby odlegle swiatla wprawialy go w zadume. Zdziwil sie na widok Ady, Hannah i Harmana, ale gestem wskazal im kat goscinny i ustawione w polokrag miekkie fotele i sofy. Marina zostawila ich samych. Daeman otworzyl drzwi na werande. W pokoju zapachnialo deszczem i mokrym bambusem. -Wpadlismy zobaczyc, jak sie czujesz - odezwala sie Ada. - A ja dodatkowo chcialam cie osobiscie przeprosic za ten wypadek... za brak nalezytej opieki nad gosciem. Daeman usmiechnal sie i wzruszyl ramionami, ale rece mu sie trzesly. Oparl je na okrytych jedwabiem kolanach. -Pamietam tylko, ze slyszalem, jak jakis ogromny stwor z chrzestem przedziera sie przez gaszcz. Potem jeszcze zapachnialo padlina i obudzilem sie w konserwatorni, w zbiorniku. Oczywiscie sluzki zdazyly mi juz opowiedziec, co sie stalo. Byloby to nawet zabawne, gdyby nie bylo takie... odrazajace. Ada pokiwala glowa, przysunela sie do niego i wziela go za reke. -Prosze przyjac moje najszczersze przeprosiny, Daeman Uhr. Alozaury bardzo rzadko pojawiaja sie w okolicy posiadlosci, a poza tym mamy wojniksy, ktore nas bronia... Daeman zmarszczyl brwi, ale nie cofnal reki. -Mnie jakos nie obronily. -I to wlasnie jest dziwne - wtracil Harman. Zalozyl noge na noge i zabebnil palcami w okryte tektura podlokietniki. - Bardzo dziwne, Nie pamietam, kiedy ostatni raz zdarzylo sie, zeby w podobnych okolicznosciach wojniks nie obronil czlowieka. Daeman spojrzal na niego podejrzliwie. -Chce pan powiedziec, ze sytuacja, w ktorej rekombinowane zwierze pozera czlowieka, nie jest niczym nadzwyczajnym, Harman Uhr? -Skadze znowu. Mialem na mysli sytuacje, w ktorych zagrozone jest ludzkie zycie. -Jeszcze raz przepraszam - powiedziala Ada. - Brak reakcji wojniksow pozostaje niewyjasniony, natomiast moja beztroska jest niewybaczalna. Przykro mi, ze nie udal ci sie weekend w dworze Ardis, a twoje poczucie harmonii zostalo zaklocone. -Istotnie, zaklocone... To slowo chyba nie bardzo pasuje do sytuacji, kiedy czlowiek zostaje pozarty przez szesciotonowego potwora - mruknal Daeman, ale usmiechnal sie lekko i ledwie zauwazalnie skinal glowa. Przeprosiny zostaly przyjete. Harman pochylil sie w fotelu i zlozyl dlonie. Kiedy mowil, poruszal nimi rytmicznie w gore i w dol, jakby chcial podkreslic wage swoich slow. -Chcialbym wrocic do naszej rozmowy, Daeman Uhr... -Chodzi o statek kosmiczny. - W glosie Daemana sarkazm zupelnie wyparl ironie. Harman niezrazony mowil dalej, miarowo kolyszac dlonmi. -Tak. A wlasciwie nie tyle o statek kosmiczny, ktory jest naszym ostatecznym celem, lecz o dowolny pojazd latajacy. Moze to byc skoczek, sonik, lotka... Cokolwiek, co pozwoliloby nam zbadac obszary polozone pomiedzy faksowezlami... Daeman odchylil sie na oparcie, chcac znalezc sie jak najdalej od natarczywego wzroku Harmana. -Czemu tak sie przy tym upieracie? I dlaczego zawracacie mi glowe? -Posluchaj, Daemanie. - Ada musnela jego dlon. - Slyszalysmy z Hannah od kilku roznych osob, ze na niedawnym przyjeciu w Ulanbacie, mniej wiecej miesiac temu, mowiles, ze znasz kogos, kto podobno widzial statek kosmiczny... I kogos, kto mowil o lataniu pomiedzy wezlami. Wyraz twarzy gospodarza przez chwile wyrazal jednoczesnie znudzenie i irytacje - przynajmniej dopoki Daeman nie rozesmial sie i nie zaczal krecic glowa. -Wiedzma... -Wiedzma? - zdziwila sie Hannah. Daeman rozlozyl rece w gescie niemal identycznym z tym, jaki wczesniej wykonala jego matka. -Tak ja nazywalismy. Nie pamietam jej prawdziwego imienia. Byla szurnieta. Z pewnoscia dobiegala konca ostatniej dwudziestki... - Zerknal z ukosa na Harmana. - Pod koniec zycia ludzie traca kontakt z rzeczywistoscia. Harman tylko sie usmiechnal. Udal, ze nie slyszal przytyku. -Nie pamieta pan, jak sie nazywala? -Nie. - Tym razem gest Daemana mial w sobie znacznie mniej wdzieku. -Jak sie poznaliscie? - spytala Ada. -Poltora roku temu, przy okazji ostatniego Palenia Czlowieka. Nie pamietam, gdzie odbywala sie uroczystosc... Wiem tylko, ze bylo tam piekielnie zimno. Przefaksowalem sie na miejsce w slad za moimi przyjaciolmi z Chomu. Nigdy nie interesowaly mnie obrzedy z zapomnianej ery, ale na to spotkanie przybylo wiele wspanialych, mlodych kobiet. -Bylam tam! - wykrzyknela Hannah z blyskiem w oku. - Zebralo sie chyba z dziesiec tysiecy ludzi. Harman wyjal z kieszeni wielokrotnie zlozony arkusz i zaczal go rozkladac na stojacej posrodku otomanie. -Pamietasz wezel? -Nie. - Hannah pokrecila glowa. - Jeden z tych pustych, na wpol zapomnianych. Dzien przed uroczystoscia organizatorzy rozeslali kod wezla zainteresowanym. Nikt tam chyba nie mieszkal, to byla taka skalista dolina, otoczona ze wszystkich stron polaciami sniegu... Pamietam, ze przez piec dni i piec nocy Palenia Czlowieka caly czas bylo jasno. I zimno. Sluzki oslonily okolice polem Plancka, a w samym wawozie rozstawily grzejniki, wiec dalo sie przezyc, ale nie moglismy wychodzic poza obreb doliny. Harman powiodl wzrokiem po wyblaklym, poznaczonym zagieciami mikropergaminie. Arkusz pokrywaly krete linie, kropki i tajemnicze rany, takie jak w ksiazkach. Wskazal palcem punkt blisko dolnej krawedzi. -Tutaj. Dawna Antarktyda. Wezel Sucha Dolina. Daeman spojrzal na niego pytajaco. -Pracuje nad ta mapa od piecdziesieciu lat - wyjasnil Harman. - To dwuwymiarowe odwzorowanie powierzchni Ziemi, na ktore naniesiono wszystkie znane faksowezly razem z kodami. "Antarktyda" to dawna nazwa jednego z siedmiu kontynentow. Na mapie mam siedem antarktycznych wezlow, ale tylko Sucha Dolina, w ktorej nigdy nie bylem osobiscie, jest wolna od sniegu i lodu. Bylo widac, ze slowa Harmana niczego Daemanowi nie wyjasnily. Ada i Hannah rowniez sprawialy wrazenie zdezorientowanych. -Mniejsza z tym - ucial Harman. - Skoro slonce bylo na niebie przez caly czas, Sucha Dolina jest najbardziej prawdopodobna lokalizacja. Kiedy trwa tam polarne lato, slonce nie zachodzi przez wiele dni. -W Chomie w czerwcu slonce tez nie zachodzi - zauwazyl Daeman, nie kryjac znudzenia. - Czy to znaczy, ze Chom lezy w poblizu tej Suchej Doliny? -Nie. - Harman wskazal punkcik przy gornej krawedzi mapy. - Jestem praktycznie pewien, ze Chom lezy na tym duzym polwyspie, tutaj, za kregiem polarnym. Blisko bieguna polnocnego, nie poludniowego. -Bieguna polnocnego? - powtorzyla Ada. Daeman spojrzal na nia i Hannah. -A ja myslalem, ze to wiedzma od Palenia Czlowieka byla nienormalna. -Pamieta pan cos jeszcze? - Harman najwyrazniej byl za bardzo podekscytowany, zeby sie obrazic. Znuzony Daeman pokrecil glowa. -To byl belkot. Sporo wypilismy. Nastala noc Palenia, a my przez ten przeklety wieczny dzien prawie nie sypialismy... Tyle co zdrzemnal sie czlowiek pare godzin w ktoryms z tych duzych, pomaranczowych namiotow. W ostatnia noc zwykle sa orgie, wiec myslalem, ze moze... Ale byla za stara jak na moj gust. -W kazdym razie mowila o statku kosmicznym, tak? - Harman ze wszystkich sil staral sie nie tracic cierpliwosci. Daeman wzruszyl ramionami. -Jeden z gosci, taki mlody czlowiek, mniej wiecej w wieku Hannah, biadolil, ze od ostatniego faksowania nie ma juz sonikow i nie mozemy sobie polatac. Wtedy ta... ta wiedzma... Malo mowila, byla juz niezle wstawiona... Ale wtedy powiedziala, ze to nieprawda, ze sa soniki i skoczki, tylko trzeba wiedziec, gdzie ich szukac. Twierdzila, ze korzysta z nich, kiedy chce. -A ten statek kosmiczny? - przypomnial Harman. -Powiedziala, ze go widziala. To wszystko. - Daeman potarl skronie, jakby rozbolala go glowa. - Stal w poblizu muzeum. Zapytalem, o jakim muzeum mowi, ale nie odpowiedziala. -A dlaczego nazwales ja wiedzma? - spytala Hannah. -To nie byl moj pomysl - odparl z rezerwa Daeman. - Wszyscy ja tak nazywali. Twierdzila, ze nie uzyla faksu, tylko przyszla piechota. A przeciez wszyscy wiedzielismy, ze to niemozliwe... W poblizu nie bylo innych wezlow, a pole Plancka odcielo doline od reszty kontynentu. -To prawda - przytaknela Hannah. - Ostatnie Palenie Czlowieka odbylo sie naprawde na koncu swiata. Nigdy nie bylam w takiej gluszy. Szkoda, ze nie spotkalam wtedy tej kobiety. -Jesli mnie pamiec nie myli, spedzila tam tylko dwie noce - zauwazyl Daeman. - Pierwsza i ostatnia. I poza ta krotka wymiana zdan raczej unikala ludzi. -Skad wiedziales, ze jest stara? - spytala cicho Ada. -Poza tym, ze byla nienormalna? -Tak. -Wygladala staro - westchnal Daeman. - Tak jakby za czesto bywala w konserwatorni... - Zawiesil glos i zmarszczyl brwi, najwidoczniej wspominajac swoj ostatni pobyt w konserwatorni. - W zyciu nie widzialem nikogo, kto by wygladal tak staro. Miala nawet bruzdki na twarzy! -Zmarszczki? - spytala zazdrosnym tonem Hannah. -I nie pamietasz, jak sie nazywala? - upewnil sie Harman. -Nie. Ktos przy ogniu zawolal ja po imieniu, ale nie moge sobie... No wiecie, ja tez sporo wypilem... I jeszcze ten brak snu... Harman zerknal na Ade, wstrzymal oddech i zapytal: -Moze Savi? Daeman poderwal glowe. -Tak, to moglo byc to imie... Savi... Tak, brzmi niezle. Jest odpowiednio niezwykle. O co chodzi? - spytal, widzac znaczace spojrzenia Ady i Harmana. - To wazne? Znacie ja? -A znasz legende o Zydowce Wiecznej Tulaczce? - odpowiedziala pytaniem Ada. Daeman usmiechnal sie poblazliwie. -O kobiecie, ktora tysiac czterysta lat temu spoznila sie na ostatnie faksowanie i zostala skazana na wieczna poniewierke? Oczywiscie, ze znam. Ale nie wiedzialem, ze jej bohaterka ma imie. -Ma - powiedzial Harman. - Nazywa sie Savi. Do pokoju weszla Marina, a za nia wlecialy dwa sluzki, niosace kubki z grzanym winem i tace z serem i chlebem. Jedzac i pijac, rozmawiali o blahostkach i chwila niezrecznego milczenia poszla w zapomnienie. -Zaraz sie tam przefaksujemy - Harman oznajmil Adzie i Hannah. - Do Suchej Doliny. Moze znajdziemy jakis slad. -Watpie. - Hannah oburacz trzymala parujacy kubek. - Daeman ma racje: od tamtego Palenia Czlowieka minelo ponad osiemnascie miesiecy! -A kiedy bedzie nastepne? - spytala Ada. Rzadko zdarzalo jej sie bywac na takich tradycyjnych uroczystosciach. -Nigdy nie wiadomo - odparl Harman. - Kapitula Palenia ustala date i powiadamia publicznosc z minimalnym wyprzedzeniem. Czasem miedzy Paleniami uplywa kilka miesiecy, czasem nawet kilkanascie lat. W Suchej Dolinie bylo ostatnie. Jezeli ktos byl na jednym z trzech ostatnich, jest automatycznie zaproszony na nastepne. Ja je przegapilem, bo wedrowalem wtedy po Basenie Srodziemnym. -Chce udac sie z wami na poszukiwanie tej kobiety - oznajmil Daeman. Wszyscy, nie wylaczajac matki, spojrzeli na niego zdziwieni. -Myslisz, ze dasz sobie rade? - spytala Ada. Udal, ze jej nie slyszy. -Bede wam potrzebny, zeby zidentyfikowac te cala... Savi. -Dobrze - zgodzil sie Harman. - Bedziemy ci wdzieczni za pomoc. -Ale wyruszymy dopiero rano - zastrzegl sie Daeman. - Jestem zmeczony. -Naturalnie. - Ada spojrzala pytajaco na Hannah i Hamana. - Wrocimy na noc do Ardis, prawda? -Wolne zarty! - prychnela Marina. - Dzis bedziecie naszymi goscmi. Na gornym poziomie mamy wygodne domicyle goscinne. - Zauwazyla, ze Ada dyskretnie spoglada na Daemana. - Moj syn jest bardzo zmeczony po tym... wypadku. Moze sie okazac, ze bedzie spal dziesiec godzin albo i dluzej. Jezeli zostaniecie, bedziecie mogli ruszyc w droge, gdy tylko wstanie. No i gdy zjecie sniadanie. -Naturalnie - powtorzyla Ada. Miedzy Kraterem Paryskim i Ardis bylo siedem godzin roznicy czasu. W dworze Ardis nie nadeszla jeszcze pora kolacji, ale, jak wszyscy podroznicy korzystajacy z faksow, Ada i jej towarzysze latwo przestawiali sie na czas lokalny. -Umiescimy was w dwoch pokojach - zapowiedziala Marina. Przeszla przez pokoj w asyscie dwoch sluzkow. "Pokoje" okazaly sie w rzeczywistosci malymi, samodzielnymi domicylami. Znajdowaly sie pietro wyzej niz pokoj Daemana, a wchodzilo sie do nich po kreconych schodach. Hannah stwierdzila, ze bardzo jej sie tu podoba, ale zaraz wyszla pozwiedzac krater. Harman pozegnal sie i udal na spoczynek do swojego domicylu. Ada zamknela drzwi na klucz, popodziwiala ozdobne tkaniny, popatrzyla z balkonu na krater - deszcz ustal i spomiedzy chmur wyjrzaly ksiezyc i pierscienie - po czym zamowila u sluzkow lekka kolacje. Po posilku zrobila sobie goraca, aromatyczna kapiel. Rozkoszowala sie nia co najmniej pol godziny, czujac, jak napiecie ustepuje i miesnie sie rozluzniaja. Poznali sie z Harmanem zaledwie przed dwunastoma dniami, ale miala wrazenie, ze znaja sie od dawna. Fascynowal ja. Nie wybralaby sie pewnie na przyjecie z okazji letniego przesilenia, wydane w posiadlosci nieopodal ruin Singapuru - nie przepadala za takimi imprezami, raczej przeciwnie, starala sie unikac faksowania i masowych spotkan, wolala kameralne spotkania w gronie przyjaciol - ale ulegla prosbom mlodej Hannah. Przyjecie okazalo sie na swoj sposob udane, poznala na nim ciekawych ludzi (gospodyni obchodzila niedawno czwarta dwudziestke, Ada zas lubila towarzystwo ludzi starszych od siebie), ale kluczowe okazalo sie przypadkowe spotkanie z Harmanem, kiedy ten myszkowal po bibliotece. Byl malomowny, skryty, lecz Ada naciagnela go na zwierzenia, uzywajac tych samych technik, z ktorych korzystaly jej bystrzejsze przyjaciolki, kiedy chcialy sie czegos od niej dowiedziec. Z poczatku nie wiedziala, co myslec o umiejetnosci czytania bez funkcji; zreszta Harman zdradzil sie z nia dopiero pozniej, na innej imprezie, szesc dni przed spotkaniem w Ardis. Zawsze uwazala sie za osobe wyksztalcona; znala wszystkie popularne ludowe piosenki i legendy, nauczyla sie na pamiec genealogii Jedenastu Rodow, zapamietala polozenie calkiem znacznej liczby faksowezlow, ale Harman - czlowiek, ktory umial odcyfrowac stare ksiegi - naprawde jej zaimponowal. Oszolomil ja ogrom jego wiedzy i bezmiar ciekawosci. Wrocila pamiecia do mapy, ktora pokazal Daemanowi, a ktorej nawet wscibska, zadna przygod Hannah zupelnie nie potrafila docenic. Ada byla pelna podziwu. Dopoki Harman przed tygodniem nie pokazal jej swojego rysunku, nie znala w ogole idei mapy. To on wytlumaczyl jej, ze swiat ma ksztalt kuli. Ilu jej znajomych moglo pochwalic sie taka wiedza? Ilu w ogole zastanawialo sie kiedys nad ksztaltem swiata, w ktorym zyja? Zreszta - po co? "Swiat" byl domem, po ktorym czlowiek poruszal sie za pomoca faksu, kiedy chcial sie spotkac z przyjaciolmi. Kogo obchodzila fizyczna struktura lezaca u podstaw faksnetu? Szybko sie zorientowala, ze zainteresowanie, jakim Harman darzy nieobecnych od dawna postludzi, zakrawa na obsesje. A wlasciwie nie, poprawila sie, lezac w cieplej kapieli i goniac pecherzyki powietrza na piersiach i szyi. Nie zakrawa, tylko jest obsesja. Harman nie przestaje o nich myslec: kim sa, dlaczego odeszli... Po co mu to? Oczywiscie nie znala odpowiedzi, ale nauczyla sie dzielic jego namietna ciekawosc i traktowac to pytanie jak zaproszenie do gry, jak zapowiedz przygody. Harman zas zadawal nastepne - takie, ktore inni jej znajomi zbyliby smiechem: -Dlaczego nas, ludzi, jest tylko milion? Czym kierowali sie postludzie, wybierajac akurat taka liczbe? Czemu nie moze nas byc o jednego wiecej albo o jednego mniej? I dlaczego kazdy ma przeznaczone rowno sto lat zycia? Dlaczego ratuja nas przed skutkami naszej wlasnej glupoty, tylko po to, zebysmy dozyli setki? Pytania byly tak proste i glebokie zarazem, ze wprawialy sluchaczy w zaklopotanie. Zupelnie jakby dorosly czlowiek pytal, skad sie bierze pepek. Niemniej jednak Ada przylaczyla sie do jego poszukiwan: chcieli znalezc pojazd latajacy, moze nawet statek kosmiczny, zeby poleciec do pierscieni i osobiscie porozmawiac z postludzmi. Teraz mieli nastepny cel: odszukac legendarna Zydowke Wieczna Tulaczke. Kazdy dzien przynosil nowe, ekscytujace wydarzenia. Na przyklad smierc Daemana w paszczy alozaura. Ada zaczerwienila sie az po linie wody i babelkow. To dopiero wstyd. Nikt z gosci nie przypominal sobie podobnej tragedii. Dlaczego wojniksy w pore nie zareagowaly? -Czym wlasciwie sa wojniksy? - zapytal ja przed dwunastoma dniami Harman. Siedzieli w nadrzewnym kompleksie mieszkalnym pod Singapurem. - Skad sie biora? Czy sa dzielem ludzi z zapomnianej ery? Produktem demencji rubikonowej? Moze stworzyli je postludzie? A moze w ogole nie pochodza z tego swiata ani czasu i zjawily sie tu z sobie tylko znanych powodow? Pamietala swoj nerwowy smiech i uczucie lekkiego zazenowania. Siedzieli na oplecionym winorosla tarasie, z kieliszkami szampana w rekach, a on smiertelnie powaznym tonem zadawal takie wlasnie absurdalne pytania. Nie znala na nie odpowiedzi. Przyjaciele, ktorych potem pytala o to samo, reagowali podobnym niepewnym smiechem. Nikt sie nie zastanawial nad takimi oczywistosciami. A jednak juz po kilku dniach Ada, ktora przez cale zycie stykala sie z wojniksami, zaczela obserwowac je z lekiem i ciekawoscia. Hannah rowniez. Kim jestescie? - pytala w myslach, kiedy wysiedli z dorozki w Kraterze Paryskim. Wojniks stal przed nimi nieruchomo, bezoki, zardzewialy, w mokrym od deszczu skorzanym kapturze, ze schowanymi ostrzami i podkurczonymi manipulatorami, ktorymi podtrzymywal holoble. Wyszla z wanny, wytarla sie, wlozyla cienki szlafrok i odprawila sluzki. Wyszly z pokoju przez jedna z osmotycznych scian. Ada stanela na tarasie. Z prawej strony do jej tarasu przylegal taras Hamana i tylko przepierzenie z gestej bambusowej plecionki, siegajace ponad pol metra poza barierke, zapewnialo minimum prywatnosci. Ada podeszla do niego i zerknela w glab czerwonookiego krateru. Potem przeniosla wzrok na niebo, rozpraszajace sie chmury, coraz wyrazniejsze gwiazdy i pierscienie - i przerzucila noge nad barierka, czujac na wewnetrznej stronie uda dotyk gladkiego, wilgotnego bambusa. Na bosaka, ostroznie, zaczela stapac po waziutkiej krawedzi przepierzenia. Przez kilka sekund caly ciezar jej ciala spoczal na czubkach palcow rak i nog, kiedy po omacku szukala podobnego gzymsu po drugiej stronie przegrody. Nieublagana grawitacja sciagala ja w przepasc. Jakie to uczucie, pomyslala, spadac na spotkanie morza magmy, wiedzac, ze po paru straszliwych minutach spadku swobodnego bede martwa? Zdawala sobie sprawe, ze nigdy sie tego nie dowie. Gdyby teraz spadla, gdyby jej palce zesliznely sie z mokrego przepierzenia, obudzilaby sie w zbiorniku w konserwatorni, nie pamietajac upadku. Postludzie nie pozwolili ludziom zachowac wspomnienia smierci. Przycisnela piersi do pionowej krawedzi przegrody i przelozyla lewa noge na druga strone. Namacala palcami podobny gzyms, prowadzacy do apartamentu Harmana. Nie odwazyla sie podniesc wzroku i sprawdzic, czy Harman obserwuje ja z tarasu lub z pokoju - byla calkowicie skoncentrowana na tym, by nie posliznac sie na mokrym trojbambusie. Kiedy dotarla do skraju tarasu, zacisnela dlonie na balustradzie z taka sila, ze rece jej zadrzaly. Czujac, ze adrenalina odplywa i sily ja opuszczaja, szybko przerzucila noge nad barierka, nie zwracajac uwagi na rozchylajace sie poly szlafroka ani na ostry kant poreczy, ktory zarysowal jej udo. Harman siedzial po turecku na bialym szezlongu i nie odrywal od niej oczu. Jedyne oswietlenie tarasu stanowila oslonieta szklanym kloszem swieca. -Mogles mi pomoc - szepnela Ada, nie bardzo wiedzac, dlaczego to mowi ani dlaczego przemawia szeptem. Zauwazyla, ze Harman tez ma na sobie tylko cienki szlafrok, luzno przewiazany w pasie. -Swietnie ci szlo. - Usmiechnal sie i pokrecil glowa. - Nie lepiej bylo podejsc do drzwi i zapukac? Ada wstrzymala oddech i zamiast odpowiadac, rozwiazala pasek szlafroka. W chlodnym powietrzu, ktore naplywalo znad krateru i piescilo jej podbrzusze, dalo sie wyczuc cieplejsze nuty. Harman wstal, podszedl do niej, zaslonil ja i zawiazal jej pasek. -Czuje sie zaszczycony - powiedzial, rowniez szeptem. - Ale nie teraz, Ado. Pozniej. Wzial ja za reke i pociagnal na szezlong. Kiedy juz lezeli obok siebie (Ada wciaz lekko oszolomiona, zarumieniona, jakby upokorzona, chociaz trudno byloby jej powiedziec, co bardziej ja poruszylo: odmowa Harmana czy jej wlasna bezczelnosc), Harman siegnal po lezace na podlodze dwa caluny turynskie. Zlozyl je w taki sposob, zeby mikroobwody elektroniczne znalazly sie we wlasciwym polozeniu. -Ja nie... - probowala protestowac. -Wiem, ale to wyjatkowa sytuacja. Mam przeczucie, ze wydarzy sie cos waznego. Chcialbym, zebysmy przezyli to razem. Ada wyciagnela sie wygodnie na poduszkach i czekala, az Harman ulozy jej calun na oczach. Poczula, jak kladzie sie przy niej i przykrywa jej lewa dlon swoja prawa. A potem naplynely obrazy, dzwieki i inne odczucia. 11. Rownina ilionska Bogowie przyszli sie zabawic. A dokladniej: bogowie przyszli zabijac.Bitwa trwa juz jakis czas. Apollo zagrzewa do boju Trojan, Atena popedza Argiwow, a pozostale bostwa wyleguja sie w cieniu na pobliskim pagorku. Smieja sie, zartuja, Iryda i sluzacy dolewaja im wina. Widzialem, jak tracki wodz Pirus, dzielny sprzymierzeniec Troi, kamieniem zabil szarookiego Dioresa, zastepce dowodcy kontyngentu epejskiego. Wlasciwie kamien strzaskal mu tylko kostke, ale kiedy jego towarzysze sie cofneli, rozwscieczony Pirus wyrznal w pien tych paru, ktorzy zostali bronic dowodcy, a unieruchomiony Diores mogl tylko bezradnie czekac, az Trojanin dopadnie go, przebije mu wlocznia brzuch i haczykowato zakrzywionym grotem wywlecze wnetrznosci, gluchy na wrzaski umierajacego. Tak mniej wiecej przedstawialy sie uroki ostatniej polgodziny starcia, zanim Atena podniosla reke i - otrzymawszy przyzwalajace skinienia glowy od przygladajacych sie jatce bogow - zatrzymala czas. Moj podrasowany wzrok - podrasowany soczewkami kontaktowymi, ktore dostalem od bogow - pozwala mi sledzic Atene, ktora po przeciwnej stronie lasu wloczni przerabia wlasnie Diomedesa, syna Tydeusa, na prawdziwa machine do zabijania. Doslownie. Podobnie jak bogowie - i jak ja - Diomedes stanie sie po czesci maszyna: jego oczy, skora i krew zostana ulepszone nanotechnologia, pochodzaca z odleglej przyszlosci, ktorej moj krotki zywot nie pozwolil mi doswiadczyc. Korzystajac z chwili przerwy, Atena wstawia Achajowi w oczy soczewki, podobne do tych, ktore sam nosze. Dzieki nim Diomedes nie tylko zobaczy bogow, ale takze, przy odrobinie koncentracji, bedzie mogl spowolnic na chwile bieg czasu, co postronny obserwator odbierze jako trzykrotne przyspieszenie jego reakcji. Homer napisal, ze Atena "nowym ogniem Tydejde zagrzewa". Teraz nareszcie rozumiem te metafore. Korzystajac z wbudowanej w dlon i przedramie nanoaparatury, Atena przeobraza sladowe pole magnetyczne ciala Diomedesa w pole silowe z prawdziwego zdarzenia. Widziane w podczerwieni czlonki, tarcza i helm Greka buchaja nagle plomieniem, "jak sie wydaje gwiazda, co w czasie jesiennym w oceanie skapana swiatlosc zywa ciska". Kiedy tak patrze na ognistego Diomedesa, zamrozonego w bursztynowym boskim bezczasie, zdaje sobie nagle sprawe, ze Homer musial miec na mysli Syriusza, Psia Gwiazde, ktora pod koniec lata swieci najjasniej na greckim (i trojanskim) niebie. Dzis tez widac ja nad wschodnim horyzontem. Widze, jak bogini wstrzykuje w udo Diomedesa miliardy nanorobotow molekularnych. Organizm ludzki traktuje taka inwazje jak zwykla infekcje, totez temperatura ciala wojownika od razu rosnie o kilka stopni. Sledza najazd nanomaszyn, ktore posuwaja sie w gore, do serca Diomedesa, dalej do pluc, stad do rak i znow do nog; w podczerwieni jego rozognione cialo rozblyska nowym swiatlem. Zatrzymanie czasu wstrzymalo zbierajaca obfite zniwo smierc. Dziesiec metrow ode mnie widze rydwan, zastygly w bablu kurzu, ludzkiego potu i konskiej sliny. Jego woznica - niski, zimnokrwisty Fegeos, syn glownego trojanskiego kaplana Hefajstosa, brat meznego Ideusa (przez ostatnie pare lat wielokrotnie i w roznych morfowanych przebraniach lamalem sie chlebem i pilem wino z Ideusem) - zamarl wychylony z pojazdu; lewa reke zaciska na przedniej krawedzi rydwanu, w prawej trzyma dluga wlocznie, ktorej nie zdazyl rzucic. Ideus stoi obok brata, stezaly w pol wymachu batem nad grzbietami znieruchomialych koni; w drugiej rece sciska sztywne wodze. Rydwan szarzuje na Diomedesa. Zaden z ludzkich bohaterow nie zdaje sobie sprawy z tego, ze Atena zatrzymala czas i bawi sie swoim ulubionym herosem jak lalka, niczym dziesieciolatka, ktora dostala wymarzona Barbie: odziewa go w pola silowe, zaklada mu szkla kontaktowe, montuje nanowspomaganie. Pamietam jakas mala dziewczynke z lalka Barbie. Moze to wspomnienie z dziecinstwa - dziewczynka moglaby byc moja siostra, bo nie przypominam sobie, zebym mial corke. Oczywiscie niczego nie jestem pewien, poniewaz reminiscencje odzywajace ostatnio w mojej glowie przypominaja drzazgi szkla, w ktorych odbijaja sie rozne zamglone obrazy. Z bliska widze gniew malujacy sie na opalonej twarzy Fegeosa - i strach w jego piwnych, nieruchomych oczach. Jezeli Homer sie nie pomylil, Fegeosowi zostala niespelna minuta zycia. Inni bogowie zlatuja sie do bitwy jak kruki do padliny. Ares materializuje sie po tej samej stronie linii frontu co ja i podchodzi do rydwanu wiozacego Ideusa i jego skazanego na smierc brata Fegeosa. Bog wojny wlasnym polem silowym otacza ich obydwoch, pedzacych na spotkanie przeznaczenia. Dlaczego tak mu na nich zalezy? Wiadomo, ze nie przepada za Grekami; podczas tej wojny nauczyl sie ich nienawidzic i zabija ich przy kazdej okazji - albo wlasnorecznie, albo za posrednictwem swoich zausznikow - ale skad ta jawna troska o Ideusa i Fegeosa? Czy to zwykly kontratak, odpowiedz na pomoc, jakiej Atena udziela Diomedesowi? Spowszednialy mi te szachy, w ktorych role figur graja prawdziwi ludzie, krzyczacy, krwawiacy i umierajacy kazdego dnia, ale strategiczne manewry bogow nie przestaja mnie intrygowac. W koncu przypominam sobie, ze Ares jest przyrodnim bratem Hefajstosa, boga ognia (obaj sa synami Hery, zony Zeusa), a ojciec Fegeosa i Ideusa, Dares, dlugo i wiernie sluzyl w Troi Hefajstosowi. Cala ta kretynska konfrontacja jest bardziej popieprzona i bezsensowna od wojny wietnamskiej, ktora jak przez mgle pamietam z czasow mojej mlodosci. Dziesiec metrow ode mnie nagle pojawia sie Afrodyta, moja nowa szefowa. Z pewnoscia ma ochote ponapawac sie rzezia i wspomoc Trojan, ale... Na ulamek sekundy przed tym, jak czas znow zaczyna plynac w zwyklym rytmie, uswiadamiam sobie, ze jesli wydarzenia potocza sie zgodnie z prastarym eposem, Diomedes wkrotce zrani Afrodyte. Po co by sie tu zjawiala, gdyby wiedziala o tym, ze smiertelnik moze jej zrobic krzywde? Znam odpowiedz na to pytanie. Od dziewieciu lat wtlacza mi sie ja do glowy, ale teraz jej sila powala mnie jak fala uderzeniowa po wybuchu atomowym: bogowie nie znaja przyszlosci! Tylko Zeus ma wglad w rozpiske, ktora przygotowalo Przeznaczenie. My, scholiasci, dobrze o tym wiemy. Zeus zakazal nam rozmawiac o przyszlosci z bogami, im zas zabronil wypytywac nas o tresc dalszych ksiag Iliady. Mamy tylko potwierdzac - post factum - ze poemat Homera wiernie opisuje wydarzenia, ktore kazano nam obserwowac i rejestrowac. Ilez to juz razy siadywalismy z Nightenhelserem na brzegu morza, podziwialismy zachodzace slonce, sledzilismy trud malych zielonych ludzikow, wlokacych po plazy ogromne kamienne glowy i rozmawialismy o tym paradoksie, o slepocie bogow na przyszle zdarzenia. Ja wiem, ze Afrodyta wkrotce zostanie ranna, ona zas nie ma o tym pojecia. Co moge zrobic z taka informacja? Gdybym zdradzil ja Afrodycie, Zeus by sie o tym dowiedzial - nie wiem jak, ale na pewno by sie dowiedzial - a wtedy ja zamienilbym sie w kupke popiolu, a bogini milosci zostalaby ukarana w inny, lagodniejszy sposob. Jak wykorzystac wiedze o tym, ze Afrodyta, ktorej zawdzieczam moje szpiegowskie podarunki, zostanie - byc moze - zraniona przez Diomedesa? Nie mam czasu na szukanie odpowiedzi. Atena konczy oporzadzac swojego faworyta i uwalnia czasoprzestrzen. Pojawia sie prawdziwe swiatlo, znow slychac straszliwy jazgot, dookola zapanowuje chaos. Diomedes rusza naprzod. Cale jego cialo promienieje, jego blask widza nawet smiertelnicy - zarowno jego sojusznicy, Achajowie, jak i wrogowie, Trojanie. Ideusowi udaje sie strzelic z bata. Rydwan z hurgotem pedzi na spotkanie Grekow - prosto na oszolomionego Diomedesa. Fegeos ciska swoja wlocznie. Pocisk o centymetry chybia celu: przelatuje tuz nad lewym barkiem syna Tydeusa. Diomedes, z czolem lsniacym od potu i rozpalonym bitewna goraczka, tez miota wlocznie - i trafia Fegeosa prosciutenko w piers, "miedzy sutki", jak to chyba po grecku ujal Homer. Fegeos spada z rydwanu w tyl i koziolkuje; wlocznia peka z trzaskiem i rozszczepia sie na kawalki, gdy trup nieruchomieje w tabunie kurzu wzbitym kolami pojazdu, ktorym jeszcze przed chwila jechal. Na ilionskiej rowninie smierc - kiedy wreszcie nadejdzie - przychodzi szybko. Ideus zeskakuje z rydwanu, przetacza sie po ziemi, lapie rownowage i dobywa miecza. Zamierza bronic zwlok brata. Diomedes chwyta nastepna wlocznie i rusza do ataku, najwyrazniej gotow zadzgac Ideusa tak jak przed chwila Fegeosa, ten jednak zaczyna uciekac, porzuciwszy cialo brata w kurzu. Ale Diomedes i tym razem rzuca celnie: grot wloczni mierzy w sam srodek plecow mlodego Trojanina. Ares, bog wojny, leci mu na ratunek - doslownie leci, gdyz posluguje sie taka sama uprzeza lewitacyjna, jaka dostaja scholiasci - i wstrzymuje bieg czasu. Wlocznia zamiera w powietrzu nie dalej niz trzy metry od plecow odwroconego wojownika. Ares rozposciera swoje pole silowe, na ulamek sekundy uwalnia czas, zeby zdazylo odbic pocisk, a potem uruchamia mechanizm teleportacji kwantowej i ewakuuje Ideusa w bezpieczne miejsce. Wstrzasnieci i przerazeni Trojanie widza tylko, ze ciemna jak noc chmura porwala ich towarzysza. Zdazam odnotowac w myslach, ze dzieki temu Hefajstos, brat Aresa, straci tylko jednego z przyszlych kaplanow - i odskakuje wstecz, gdy bitwa zostaje wznowiona i Grecy rzucaja sie za Diomedesem w wylom w szeregach wroga. Pusty rydwan kolebie sie na wszystkie strony, pedzac po kamienistym gruncie, ale tylko do chwili, gdy zostaje zlapany przez triumfujacych Achajow. Ares wraca. Tekuje sie na pole bitwy i w polmaterialnej postaci probuje obudzic w Trojanach ducha walki, lecz jego pupile sa rozproszeni: czesc ucieka w panice przed promieniejacym Diomedesem i tylko niektorzy, posluszni grzmiacemu glosowi boga wojny, odwracaja sie i stawiaja czolo napastnikom. Nagle nad glowami walczacych pojawia sie Atena: podlatuje do Aresa, lapie go za przegub dloni i szepcze mu cos do ucha. Oboje znikaja. Patrze w lewo, tam, gdzie stoi Afrodyta, niewidzialna dla Trojan i Grekow, ktorzy walcza, klna i gina dookola. Widze, jak daje mi reka znak, zebym tekowal sie w slad za dwojgiem bogow. Naciagam na glowe Helm Hadesa i staje sie niewidzialny dla wszystkich bogow poza sama Afrodyta. Uruchamiam zawieszony na szyi medalion. Podazam czasoprzestrzennym tropem Aresa i Ateny z taka latwoscia, jakbym szedl po sladach odcisnietych w mokrym piasku. Latwo jest byc bogiem - pod warunkiem ze ma sie odpowiedni sprzet. Nie teleportowali sie daleko, moze z pietnascie kilometrow, na zacienione brzegi Skamandra, szerokiej rzeki plynacej nieopodal Ilionu, ktora bogowie nazywaja Ksantosem. Kiedy materializuje sie pietnascie krokow od nich, Ares odwraca sie gwaltownie i patrzy prosto na mnie. Przez ulamek sekundy jestem przekonany, ze moj helm zepsul sie, bog wojny widzi mnie i zaraz zgine. -Co sie stalo? - dziwi sie Atena. -Wydawalo mi sie... Cos poczulem. Zaklocenie. Szmer kwantowy. Bogini spoglada w moim kierunku. -Tam nic nie ma. Widze swietnie w calym widmie fazowym. -Ja tez! - warczy Ares i odwraca wzrok. Oddycham z ulga, najciszej jak potrafie. Helm Smierci nadal mnie chroni. Bog wojny zaczyna przechadzac sie brzegiem rzeki. - Zeusa ostatnio wszedzie pelno. Atena zrownuje sie z nim. -To fakt. Ojciec jest na nas zly. -To po co go prowokujesz? Bogini staje jak wryta. -Czym go prowokuje? Tym, ze probuje ocalic moich Achajow przed jatka? -Tym, ze robisz z Diomedesa rzeznika. - Pierwszy raz zauwazam, ze krecone wlosy Aresa maja lekko rudawy odcien. - Prowadzisz niebezpieczna gre, Ateno Pallas. Bogini parska smiechem. -Od dziewieciu lat mieszamy sie w te wojne. Przeciez to gra, na litosc boska! Od tego jestesmy. Dobrze wiem, ze jeszcze dzis zamierzasz sie wtracic do bitwy, stanac po stronie swojego ukochanego Ilionu i wyrznac moich Argiwow jak owce. Czy bezposredni udzial boga wojny w takim starciu nie jest niebezpieczny? -Nie tak, jak dozbrajanie jednej ze stron nanotechnologia. Nie tak, jak wyposazanie zolnierzy w pola silowe. Co ty sobie wyobrazasz, Ateno? Probujesz zmienic tych smiertelnikow w nas... w bogow. Atena znow sie smieje, ale powaznieje, widzac, ze jej wesolosc tylko zlosci Aresa. -Bracie, dobrze wiesz, ze udoskonalenia Diomedesa maja charakter krotkotrwaly. Chce, by przezyl te walke, to wszystko. Afrodyta, twoja ukochana siostrzyczka, namowila juz Pandarosa z Troi, zeby zranil jednego z moich faworytow, Menelaosa. My tu sobie teraz rozmawiamy, a ona wlasnie szepcze lucznikowi do ucha: "Zabij Diomedesa". Ares odpowiada wzruszeniem ramion. Wiem, ze Afrodyta jest jego sojuszniczka - i podzegaczka. Bog wojny zachowuje sie jak rozzloszczony dzieciak - dwuipolmetrowy dzieciak, otoczony pulsujacym polem energetycznym: podnosi z ziemi plaski kamien i ciska go do wody. -A jakie to ma znaczenie, czy Diomedes zginie dzis, czy za rok? Jest smiertelny. Musi umrzec. Tym razem Atena smieje sie glosno i szczerze. -Oczywiscie, ze musi, braciszku. Zgadzam sie rowniez, ze zycie jednego smiertelnika nic dla nas nie znaczy. Ale w grze obowiazuja pewne reguly. Nie pozwole, zeby ta suka Afrodyta zmieniala wyroki Przeznaczenia. -A kto z nas je zna? - pyta nieprzejednany Ares. Patrzy spode lba i krzyzuje ramiona na muskularnej piersi. -Ojciec. -On tylko tak mowi. - Bog wojny usmiecha sie pogardliwie. -Watpisz w slowa naszego pana i wladcy? - pyta Atena tonem, w ktorym slychac delikatna nute prowokacji. Ares rozglada sie nerwowo. Przenika mnie lek, ze zdradzilem sie jakims dzwiekiem, ze moje stopy zaszuraly o plaski glaz, na ktorym stoje (boje sie, ze na piasku moglyby zostac odciski moich stop). Ale boski wzrok Aresa gladko sie po mnie przeslizguje. -Szanuje ojca - mowi. Z glosu przypomina mi Richarda Nixona, kiedy mowil do ukrytego w Gabinecie Owalnym mikrofonu, wiedzac o jego obecnosci. Kiedy nagrywal swoje lgarstwa. - Jestem calkowicie wierny i bez reszty oddany Zeusowi, Ateno Pallas. -Nasz ojciec z pewnoscia to docenia i darzy cie podobnymi uczuciami - mowi Atena. Jej glos ocieka sarkazmem. Ares podnosi na nia wzrok. -Niech cie diabli! - krzyczy. - Odciagnelas mnie od pola bitwy, na ktorym twoi cholerni Achajowie morduja moich Trojan! -Naturalnie. - Atena prowokujaco cedzi te cztery sylaby i przez chwile mam wrazenie, ze zaraz bede swiadkiem wydarzenia, ktorego przez te cale dziewiec lat nie widzialem ani razu: pojedynku bogow. Ale rozkapryszony Ares tylko kopie demonstracyjnie w ziemie. Tryska fontanna piasku i bog wojny tekuje sie z powrotem pod Ilion. Usmiechnieta Atena kleka na brzegu Skamandra i ochlapuje twarz woda. -Glupiec - szepcze, zapewne sama do siebie, ja jednak mam nieodparte wrazenie, ze zwraca sie do mnie, naiwniaka, ktory mysli, ze Helm Hadesa go ochroni. "Glupiec". Jakze celna bylaby to ocena mojego zachowania. Bogini rowniez teleportuje sie na pole bitwy. Ja jeszcze przez dobra minute stoje roztrzesiony w miejscu, rozmyslajac nad swoim frajerstwem, po czym fazuje i tekuje sie w slad za Atena. Grecy i Trojanie nadal wyrzynaja sie nawzajem. Nic nowego. Dostrzegam jedynego - poza mna - scholiaste, ktory obserwuje bitwe. Dla postronnego widza Nightenhelser jest jednym z wielu niechlujnych trojanskich zolnierzy, ktory po prostu nie pcha sie na pierwsza linie frontu. Ja jednak dzieki soczewkom kontaktowym widze otaczajaca go zielona poswiate, ktora bogowie oznaczyli nas, scholiastow. Zdejmuje Helm Hadesa, morfuje w Falkesa (Trojanina, ktory niebawem zginie z reki Antilochusa) i podchodze do Nightenhelsera, ktory z niskiego wzniesienia obserwuje przebieg walki. -Dzien dobry, scholiasto Hockenberry - odzywa sie pierwszy. Rozmawiamy po angielsku. W poblizu nie ma Trojan, ktorzy mogliby nas podsluchac w bitewnym zgielku, a poza tym po obu stronach walczy taka zbieranina ludow, ze wszyscy przywykli juz do najdziwniejszych jezykow i dialektow. -Dzien dobry, scholiasto Nightenhelser. -Gdzie sie podziewales przez ostatnie pol godziny? -Zrobilem sobie przerwe - odpowiadam. To sie zdarza. Czasem nawet my, scholiasci, nie jestesmy w stanie dluzej zniesc widoku rzezi i tekujemy sie na godzinke czy dwie do Troi, zeby odpoczac. Albo zeby przyniesc sobie dzban wina. - Duzo stracilem? Nightenhelser odpowiada mi wzruszeniem ramion. -Jakies dwadziescia minut temu Diomedes zaszarzowal na Trojan i zgodnie z planem zostal trafiony strzala z haku. -Z haku Pandarosa. - Kiwam glowa. Pandaros wczesniej zranil juz Menelaosa. -Widzialem, jak Afrodyta podburzala Pandarosa, zeby strzelil - dodaje Nightenhelser. Trzyma rece w kieszeniach plaszcza. Trojanskie plaszcze nie mialy, naturalnie, kieszeni, wiec sam musial je sobie doszyc. To ci dopiero nowina. Homer nie wspomina o tym, zeby Afrodyta namawiala Pandarosa do odstrzelenia Diomedesa - chociaz donosi o podobnych zabiegach ze strony Ateny, kiedy ta chciala doprowadzic do wznowienia wojny. Biedny Pandaros: dzisiaj - a to jego ostatni dzien zycia - jest prawdziwa igraszka w rekach bogow. -Diomedes zostal ranny? - pytam. -W ramie. Stenelos zaraz wyciagnal strzale, ktora najwyrazniej nie byla zatruta. Atena przed chwila teleportowala sie w sam srodek zamieszania, odciagnela na bok swojego pupila i "wlala nowa moc w jego czlonki, stopy i waleczne ramiona". Nightenhelser cytuje nieznany mi przeklad Homera. -Dodatkowy zastrzyk nanotechnologii. Czy Diomedes znalazl juz i zabil lucznika? -Jakies piec minut temu. -A czy Pandaros wyglosil przed smiercia swoja slynna przemowe? W moim ulubionym tlumaczeniu Pandaros przez czterdziesci wersow oplakuje swoj los, rozmawia z Eneaszem, trojanskim kapitanem (tak, tak, z tym Eneaszem), po czym razem ruszaja rydwanem na Diomedesa i rzucaja oszczepami. -Nie - mowi Nightenhelser. - Pandaros powiedzial tylko: "Kurwa mac!", kiedy Diomedes nie padl od strzaly. Wskoczyl do rydwanu Eneasza, rzucil wlocznia, ktora przebila tarcze i napiersnik Diomedesa, ale nie siegnela ciala, i zdazyl jeszcze mruknac: "Psiakrew...", zanim oszczep Greka trafil go prosto miedzy oczy. Cala ta jego przemowa to chyba kolejny przyklad homeryckiej licentia poetica. -A co z Eneaszem? - dopytuje sie. Starcie z Diomedesem ma kluczowe znaczenie nie tylko dla Iliady, ale dla calego biegu historii. Nie moge sobie darowac, ze je przegapilem. -Afrodyta go ocalila, doslownie przed chwila - potwierdza Nightenhelser. Eneasz jest smiertelnym synem bogini milosci, ktora strzeze go jak oka w glowie. - Diomedes zdruzgotal mu kamieniem staw biodrowy, tak jak w poemacie, ale Afrodyta oslonila swojego synalka polem silowym i wlasnie znosi go z pola bitwy. Diomedes niewasko sie zapienil. Przyslaniam oczy dlonia. -Gdzie jest w tej chwili? - Dostrzegam Diomedesa, zanim Nightenhelser zdazy mi go pokazac: jest mniej wiecej sto metrow od nas, w samym srodku najwiekszej cizby, w glebi trojanskich szykow. Rabie, tnie i dzga bez opamietania. Otacza go krwawa mgielka i stosy trupow. Wspomagany nanotechnologia Diomedes przerzyna sie przez fale ludzkich cial, scigajac wycofujaca sie powoli Afrodyte. - Jezu Chryste... -Taaa... Zabil juz Astynusa i Hypirona, Abasa i Polidosa, Ksantosa i Toona, Echemona i Chromiusa... Cztery kapitanskie pary. -Dlaczego pary? - zastanawiam sie na glos. Nightenhelser patrzy na mnie jak na niezbyt rozgarnietego pierwszoroczniaka. -Jechali w rydwanach, Hockenberry. Po dwoch. Diomedes zabijal ich parami, kiedy sie zblizyli. -Naturalnie - przytakuje zawstydzony. Bardziej od poleglych kapitanow interesuje mnie Afrodyta, ktora chwilowo przerwala odwrot i z rannym Eneaszem na rekach, widoczna dla Trojan, przechadza sie za ich plecami. Wystraszeni natarciem Diomedesa obroncy klebia sie bez ladu i skladu, ale bogini spycha ich do walki pradem i wlasnym polem silowym. Diomedes na jej widok wpada w szal. Przebija sie przez ostatni kordon Trojan i staje twarza w twarz z boginia. Bez slowa wznosi wlocznie do ciosu, Afrodyta zas od niechcenia zaslania sie polem silowym, wyraznie lekcewazac gniew zwyklego smiertelnika. Zapomniala, ze ten smiertelnik zostal ulepszony przez Atene. Diomedes rzuca sie na nia. Pole silowe ustepuje z trzaskiem, wlocznia przebija osobisty ekran ochronny Afrodyty, jej jedwabne szaty i boska skore. Ostry jak brzytwa grot tnie na odlew nadgarstek bogini. Rana lsni czerwienia miesni i biela kosci. W powietrze tryska fontanna boskiej krwi - zlocistego ichoru. Afrodyta z niedowierzaniem spoglada na rane i krzyczy z bolu: jej wrzask jest nieludzki, ogluszajacy, jakby ogromne kolumny glosnikowe ryknely wzmocnionym dzwiekiem rockowego koncertu, ktory odbywa sie w piekle. Bogini zatacza sie - nie przestajac krzyczec - i upuszcza rannego Eneasza. Diomedes zas, zamiast kontynuowac natarcie, dobywa miecza i szykuje sie do odciecia glowy nieprzytomnemu Trojaninowi. Febus Apollo, pan srebrnego luku, materializuje sie miedzy wscieklym Diomedesem i lezacym na ziemi Eneaszem. Spycha Greka w tyl pulsujaca polkula pola silowego. Zaslepiony zadza krwi Diomedes tnie na oslep, jego wlasne pole silowe trzeszczy i jarzy sie czerwono w zetknieciu z zolta tarcza energetyczna Apolla. Afrodyta nie odrywa wzroku od swojego rozchlastanego przegubu; mam wrazenie, ze zaraz zemdleje i legnie bezbronna przed rozjuszonym Grekiem. Z bolu nie moze sie skoncentrowac i teleportowac w bezpieczne miejsce. Nagle zjawia sie jej brat, Ares. Ognistym latajacym rydwanem roztraca Grekow i Trojan, kiedy poszerza plazmowy slad pojazdu i laduje obok siostry. Afrodyta zawodzi placzliwie, probujac mu wytlumaczyc, ze Diomedes oszalal. -Rzucilby sie na samego Zeusa! - wykrzykuje i pada w ramiona boga wojny. -Umiesz tym latac? - pyta Ares. -Nie! Afrodyta naprawde traci przytomnosc. Podtrzymujac krwawiaca - a wlasciwie tryskajaca ichorem - lewa reke prawa, osuwa sie bezwladnie na piers Aresa. Dziwnie sie czuje, patrzac na nia. Bogowie nie krwawia. W kazdym razie przez ostatnie dziewiec lat nie krwawili. Iryda, osobista poslanka Zeusa, pojawia sie nagle miedzy rydwanem i Apollem, ktory nadal oslania lezacego na ziemi Eneasza. Trojanie cofneli sie juz na bezpieczna odleglosc, wytrzeszczajac oczy. Boskie pole silowe wciaz opiera sie naporowi Diomedesa, ktory w podczerwieni do zludzenia przypomina wojownika odlanego z wrzacej lawy, tak pulsuje gniewem i bitewnym zapalem. -Zawiez ja do matki - rozkazuje Irydzie Ares i pakuje nieprzytomna Afrodyte do rydwanu. Iryda podrywa pojazd w powietrze, fazuje i znika. -Niesamowite - mowi Nightenhelser. -Zajefajne - przyznaje. Pierwszy raz od ponad dziewieciu lat widzialem, jak smiertelnikowi udalo sie zranic boga. Nightenhelser patrzy na mnie zszokowany. Czasem zapominam, ze dzieli nas ponad dziesiec lat... - Niewiarygodne - wyjasniam ostroznie. Korci mnie, zeby tekowac sie na Olimp i zobaczyc reakcje Zeusa na przybycie rannej Afrodyty. Oczywiscie Homer juz je opisal, ale widzialem dzis tyle scen niezgodnych z opisem w Iliadzie, ze zzera mnie ciekawosc. Odsuwam sie pomalutku od Nightenhelsera, ktory - zafascynowany biezacymi wydarzeniami - nawet nie zauwaza mojego odejscia. Szykuje sie do zalozenia helmu i uruchomienia medalionu, kiedy cos mnie powstrzymuje. Okrzyk bojowy, ktory dobywa sie z piersi Diomedesa, niewiele ustepuje wrzaskowi bolu Afrodyty, ktorego echo wciaz przetacza sie po placu boju. Grek znow szarzuje na Apolla i Eneasza - i tym razem jego wielofazowy miecz, pchniety nanowspomaganym ramieniem, przebija sie przez zewnetrzna powloke boskiej tarczy energetycznej. Bog ani drgnie. Diomedes przedziera sie przez pole silowe jak przez zwaly niewidzialnego sniegu. Kiedy Apollo przemawia, jego glos grzmi tak donosnie, ze slychac go chyba w promieniu pieciu kilometrow: -Zastanow sie, Diomedesie! Odstap! Wystarczy tego bezrozumnego zapalu, smiertelniku. Nie walcz z bogami. Nie jestesmy z tej samej gliny ulepieni. Nigdy nie bylismy i nigdy nie bedziemy rowni. Apollo rosnie w oczach: zamiast dwoch i pol metra wzrostu mierzy w tej chwili ponad szesc metrow. Diomedes opuszcza miecz i cofa sie, chociaz trudno powiedziec, czy robi to ze strachu, czy po prostu chce odetchnac przed nastepnym atakiem. Apollo przykleka, jego pole silowe ciemnieje i matowieje, a kiedy po minucie czarna mgla sie rozwiewa, boga nigdzie nie widac, na ziemi lezy zas ranny, krwawiacy Eneasz z rozplatanym biodrem. Trojanie otaczaja go kregiem, zanim Diomedes zdazy go dopasc i zaszlachtowac. Tylko ze to wcale nie jest Eneasz. Wiem, ze Apollo zostawil tu wiarygodny hologram, a prawdziwego Eneasza przeniosl na wzgorze Pergamon, gdzie stoi trojanska cytadela i gdzie Leto i Artemida, siostra Aresa, za pomoca boskiej nanomedycyny blyskawicznie poskladaja go do kupy i uratuja mu zycie. Juz, juz mam sie tekowac na Olimp, kiedy Apollo niespodziewanie wraca na pole bitwy. Jest niewidzialny dla smiertelnikow. Ares, ktory oslania Trojan swoim polem silowym i nie przestaje zagrzewac ich do boju, spoglada na niego pytajaco. Niewidzialny dla Achajow Apollo wskazuje zdyszanego Diomedesa. -Aresie okrutny, co gubisz narody i krew przelewasz, jak mozesz pozwolic, zeby byle gnoj tak cie zniewazal? -Zniewazal? Niby jak mnie zniewazyl? -Ty durniu - grzmi Apollo na czestotliwosciach naddzwiekowych, slyszalnych wylacznie dla bogow, scholiastow i trojanskich psow, ktore odpowiadaja mu przerazliwym skowytem. - Ten... Ten smiertelnik zaatakowal boginie milosci, twoja siostre, i przecial jej sciegna w boskim przegubie. Ba, smial nawet rzucic sie na mnie, jednego z najpotezniejszych bogow. Atena uczynila z niego nadczlowieka, zeby wystawic cie na posmiewisko! Ciebie, Aresa, boga wojny, ociekajacego posoka! Ares spoglada na wykonczonego Diomedesa, ktory od czasu nieudanej proby przedarcia sie przez pole silowe nie zwraca na bogow najmniejszej uwagi. -Mnie?! - Ares krzyczy tak glosno, ze slychac go chyba az na Olimpie. Lata obserwacji przywiodly mnie do wniosku, ze jak na boga, Ares jest raczej glupi. Dzis potwierdza moje spostrzezenia. - Odwaza sie ze mnie kpic?! Ze mnie?! -Zabij go! - judzi Apollo. - Wyrwij mu serce i je zjedz. Po tych slowach pan srebrnego haku znika. Ares wpada w szal, ja zas dochodze do wniosku, ze jeszcze chwile poczekam z teleportacja. Bardzo jestem ciekaw, jak sie miewa Afrodyta, ale najblizsze wydarzenia zapowiadaja sie niezwykle interesujaco. Bog wojny morfuje najpierw w Akamasa, bystrego poslanca, ksiecia Tracji, i zaczyna podburzac spanikowanych Trojan, biegajac wsrod nich w te i z powrotem, zeby odepchneli Grekow, ktorzy natarli za Diomedesem i klinem wbili sie w ich szyki. Nastepnie przybiera postac Sarpedona i prowokuje Hektora, ktory z niezwykla u niego rezerwa trzyma sie dzis z dala od walki i dopiero zawstydzony oskarzeniami rzekomego Sarpedona dolacza do swoich zolnierzy. Widzac, ze Hektor pociagnie za soba glowne sily trojanskie, Ares - juz we wlasnej postaci - staje w kregu wojownikow strzegacych hologramu nieprzytomnego Eneasza. Musze przyznac, ze odkad obserwuje przebieg wojny, nie widzialem jeszcze tak zacietych walk. Jesli Homer moze nas czegos nauczyc, to z pewnoscia tego, ze czlowiek jest kruchym naczyniem, miekkim dzbanem pelnym krwi i wnetrznosci, ktore tylko czekaja na okazje, zeby sie wylac z rozbitej skorupy. I wlasnie sie wylewaja. Achajowie nie czekaja, az Ares zlapie drugi oddech, lecz sciskaja mocniej wlocznie, popedzaja konie i ruszaja fala za Diomedesem i Odyseuszem. Konie kwicza. Rydwany rozbijaja sie, a ich odlamki koziolkuja po ziemi. Jezdzcy pchaja wierzchowce wprost na mur tarcz i grotow. Ognisty Diomedes staje na czele armii i wydaje rozkazy, machinalnie mordujac kazdego Trojanina, ktory podejdzie mu pod miecz. Apollo wraca w klebach fioletowej mgly i zrzuca uzdrowionego Eneasza - tego prawdziwego - w sam srodek ludzkiego mlyna. Eneasz zostal nie tylko wyleczony - widze, ze pulsuje plynnym swiatlem podobnie jak Diomedes po zabiegach Ateny. Trojanie, i tak juz zagrzewani do walki przez Hektora, na widok swojego wskrzeszonego bohatera wydaja triumfalny okrzyk i ruszaja do kontrataku. Teraz Eneasz i Diomedes staja naprzeciw siebie, kazdy na czele swojej armii, i hurtowo zabijaja zolnierzy przeciwnika. Tymczasem Apollo i Ares spychaja na pierwsza linie coraz liczniejsze zastepy Trojan. Na moich oczach Eneasz rozprawia sie z nieostroznymi achajskimi blizniakami Orsilochusem i Kretonem. Menelaos, ktory odzyskal sily po zranieniu, odpycha na bok Odyseusza i prze w strone Eneasza. Ares smieje sie donosnie: bylby zachwycony, gdyby brat Agamemnona, prawowity maz Heleny, ktory rozpetal te wojne po tym, jak stracil malzonke, zginal wlasnie dzisiaj. Eneasz i Menelaos staja naprzeciw siebie. Inni zolnierze cofaja sie, pelni szacunku dla aristei, i zaczyna sie pojedynek na wlocznie: pchniecie, unik, finta, znowu pchniecie. Nagle Antilochus, syn Nestora i dobry przyjaciel chwilowo zapomnianego Achillesa, doskakuje do Menelaosa i staje przy nim ramie w ramie. Chyba obawia sie, ze jesli sie nie wtraci, sprawa grecka polegnie razem z jej glownym zwolennikiem. Majac naprzeciw siebie dwoch legendarnych wojownikow zamiast jednego, Eneasz sie wycofuje. Dwiescie metrow na wschod od miejsca tego spotkania Hektor napiera na greckie szeregi z takim impetem, ze spycha wstecz nawet Diomedesa i jego przybocznych. Diomedes z pewnoscia widzi Aresa, ktory - niewidzialny dla innych smiertelnych - walczy u boku Hektora. Wciaz mam ochote zmyc sie stad, sprawdzic, co z Afrodyta, ale nie moge sie oderwac od widowiska. Nightenhelser pospiesznie notuje cos w swoim ansiblu. Smiac mi sie chce. Szlachetni Trojanie i Argiwowie, ktorzy zwarli sie pod Troja, sa rownie niepismienni, jak przecietne dwuletnie dzieci. Gdyby znalezli zapiski Nightenhelsera - nawet spisane po grecku - nie mieliby pojecia, co znacza. Tymczasem do bitwy miesza sie coraz wiecej bogow. Zjawiaja sie Hera i Atena - pierwsza ewidentnie namawia druga, zeby wziela udzial w walce. Atenie nie trzeba tego dwa razy powtarzac. Hebe, bogini mlodosci i sluzka starszych bogow, sfruwa spod nieba w plonacym rydwanie. Hera przejmuje stery i zabiera Atene, ktora odrzuciwszy powloczysta szate, dopina ostatnie sprzaczki blyszczacego kirysu. Oslania sie trzeszczacym polem energetycznym, ktore mieni sie jaskrawa zolcia i pulsuje czerwienia. Strzelajace z jej miecza blyskawice bija w ziemie. -Patrz! - Nightenhelser usiluje przekrzyczec zgielk i cos mi pokazac. Z polnocy uderza najprawdziwszy piorun. Na rozpalonym popoludniowym niebie wypietrzaja sie mierzace dobrze ponad dziesiec kilometrow wysokosci burzowe chmury. Ciemne, posepne stratocumulusy przybieraja nagle ksztalty Zeusa. Rozlega sie grzmot, w ktorym slychac wyrazne slowa: -Do dziela zatem, zono i corko! Przekonajmy sie, Ateno, czy dorownasz bogu wojny. Pokonaj go, jesli zdolasz! Czarne chmury zasnuwaja niebo nad rownina. Zaczyna padac deszcz. Pioruny nie wybieraja - trafiaja i Trojan, i Achajow. Hera prowadzi rydwan nisko nad glowami Grekow, po czym jeszcze troche obniza lot i roztraca Trojan jak skorzanometalowe kregle. Atena przeskakuje do prawdziwego rydwanu, obok wyczerpanego, zakrwawionego Diomedesa i jego wiernego woznicy Stenelosa. -Coz to, masz dosc na dzisiaj, smiertelniku?! - kpi Atena. - Chyba jednak nie plynie w twoich zylach krew twojego ojca, skoro nie Potrafisz dotrzymac pola wrogom? Wskazuje Hektora i Aresa, ktorzy ramie w ramie masakruja Grekow. -Alez bogini... - steka Diomedes. - Niesmiertelny Ares wspiera Hektora i... -Czyz ja cie nie chronie?! - grzmi Atena. Ma piec metrow wzrostu i jeszcze rosnie, gorujac nad przygaszonym wojownikiem. -Owszem, bogini, ale... -Diomedesie, radosci mego serca, idz, zabij tego Trojanina i boga, ktory go oslania! Diomedes spoglada na Atene ze zdumieniem i lekiem w oczach. - Smiertelnik nie moze zabic boga... -Kto tak powiedzial? Bogini pochyla sie nad Grekiem i daje mu nowy zastrzyk energii; przelewa w niego czesc swojej boskiej mocy. Wyrzuca z rydwanu bezradnego Stenelosa, ktory przelatuje dziesiec metrow w powietrzu i uderza o ziemie, Atena zas chwyta wodze i zmusza konie do biegu. Rydwan pedzi prosto na Hektora, Aresa i reszte trojanskiej armii. Diomedes wznosi wlocznie do ciosu. Naprawde zamierza zabic boga. Naprawde chce zgladzic Aresa. A Afrodyta chce, zebym zabil dla niej Atene, przypominam sobie. Ze strachu i podniecenia czuje, jak serce podchodzi mi do gardla. Wkrotce wydarzenia pod Troja moga przybrac zupelnie inny obrot niz u Homera. 12. Okolice Pasa Asteroid Niemal od razu po wyjsciu z magnetosfery Jowisza statek zaczal zwalniac. Lot po luku balistycznym ponad plaszczyzna ekliptyki, w kierunku Marsa, ktory znajdowal sie po przeciwnej stronie Slonca, mial z tego powodu trwac nie kilka godzin, lecz kilka dni standardowych. Mahnmutowi i Orphu bylo to na reke, poniewaz mieli sporo do przedyskutowania.Niedlugo po starcie siedzacy na mostku Ri Po i Koros III zapowiedzieli wystrzelenie zagla borowego. Podlaczywszy sie do czujnikow, Mahnmut patrzyl, jak okragly zagiel szybuje na fulerenowych szotach siedem kilometrow za rufe statku, po czym rozwija sie i osiaga pelna srednice pieciu kilometrow. Obserwujac obraz z rufowej kamery, mial wrazenie, ze patrzy wprost w bezdenny czarny otwor, wyciety w samym srodku gwiazdzistego nieba. Orphu z Io wynurzyl sie ze swojej wneki w kadlubie. Niczym jakis skrzyploczowy Quasimodo przemknal po glownym fale zagla, wzdluz solenoidu, nastepnie obejrzal wszystkie szoty i sprawdzil, czy sa wlasciwie napiete. Na koniec, korzystajac z wbudowanych w korpus silniczkow rakietowych, przesliznal sie nad samym zaglem, wypatrujac pekniec, oslabionych szwow i innych niedoskonalosci powierzchni. Nie znalazlszy nic niepokojacego, wrocil na poklad statku. Poruszal sie swobodnie, z niezwykla jak na stan niewazkosci gracja. Koros III uruchomil zmodyfikowany czerpak magnetyczny Matloffa-Fenelly'ego. Mahnmut poczul lekkie szarpniecie i odnotowal przeplyw energii w ukladach statku. Umieszczone na dziobie urzadzenie generowalo pole magnetyczne o srednicy tysiaca czterystu kilometrow, ktore zgarnialo zablakane jony i chwytalo wiatr sloneczny. -Jak dlugo musimy hamowac, zebysmy mogli wyladowac na Marsie? - zapytal Mahnmut na otwartym kanale. Mial nadzieje, ze zglosi sie Orphu, ale to Koros III odpowiedzial mu swoim wladczym tonem. -W miare spadku predkosci statku efektywne pole powierzchni czerpaka bedzie sie powiekszac. Masa statku osiagnie cztery razy dziesiec do potegi szostej. Uwzgledniajac maksymalna dopuszczalna temperature zagla, ktory moglby ulec stopieniu przy przekroczeniu dwoch tysiecy kelwinow, hamowanie od naszej obecnej predkosci, rownej 0,1992 c, do 0,001 c i punktu nieelastycznego zderzenia potrwalaby dwadziescia trzy koma szesc lat standardowych... -Dwadziescia trzy koma szesc lat standardowych! - wykrzyknal Mahnmut. Nawet mu sie nie snilo, ze bedzie mial tyle czasu na naukowe debaty. -Przy czym nadal poruszalibysmy sie z calkiem znaczaca predkoscia trzystu kilometrow na sekunde - dodal Koros III. - A przy lotach miedzyplanetarnych jedna tysieczna predkosci swiatla to nie w kij dmuchal. -Czyli na Marsie czeka nas twarde ladowanie. We wspolnym pasmie dalo sie slyszec basowe parskniecie Orphu i do rozmowy wlaczyl sie callistanski nawigator. -Zagiel nie jest naszym jedynym hamulcem, Mahnmucie. Dlatego tez podroz potrwa niecale jedenascie dni standardowych, a na orbite Marsa wejdziemy z predkoscia szesciu kilometrow na sekunde. -Tak lepiej - odetchnal z ulga Mahnmut. Siedzial w sterowce "Mrocznej Damy", ale nie mogl korzystac z zadnych znajomych sensorow. Dziwnie sie czul, pobierajac wszystkie informacje ze statku-matki. Tylko zasilanie mial niezalezne. - Skad ta roznica? -Z wiatru slonecznego - odezwal sie Orphu. - Wieje tu z predkoscia okolo trzystu kilometrow na sekunde i ma gestosc jonowa rzedu dziesiec do szostej na metr szescienny. Przy starcie mielismy pol zbiornika wodoru, zabranego z Jowisza, i cwierc zbiornika deuteru. Czerpak Matloffa-Fenelly'ego pozwoli nam zebrac znacznie wiecej, dzieki czemu po drugiej stronie Slonca bedziemy mogli uruchomic cztery umieszczone na dziobie silniki termojadrowe. Wtedy tez zacznie sie prawdziwe hamowanie. -Nie moge sie doczekac - mruknal Mahnmut. -Ja rowniez - przyznal Orphu i znow przez lacza przetoczyl sie jego swiszczacy, basowy smiech. Mahnmut doszedl do wniosku, ze olbrzymi morawiec albo w ogole nie wyczuwa ironii, albo ma niezwykle ciete poczucie humoru. Kiedy Mahnmut czytal R la recherche du temps perdu, czyli W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, statek przelatywal okolo stu czterdziestu tysiecy kilometrow nad Pasem Asteroid. Orphu przeslal mu jezyk francuski wraz ze wszystkimi jego klasycznymi zawilosciami, sama powiescia i biografia autora, ale Mahnmut koniec koncow i tak przeczytal Prousta w pieciu roznych angielskich przekladach. Z jezykow uzywanych w zapomnianej erze dawno upodobal sobie angielski: od poltora ziemskiego wieku koncentrowal sie na nim w swoich studiach i czul sie swobodnie, kiedy przyszlo mu wypowiadac sie na temat tworzonej w nim literatury. Orphu skwitowal jego decyzje parsknieciem smiechu i przypomnial mu, ze porownywanie Prousta z jego ukochanym Szekspirem byloby bledem, gdyz roznia sie miedzy soba rownie wyraznie jak skalisty, terraformowany glob, ku ktoremu zmierzali, roznil sie od ich macierzystych ksiezycow Jowisza. Mahnmut jednak nie dal sie przekonac i przeczytal Prousta po angielsku. Kiedy skonczyl lekture (zdawal sobie sprawe, ze z koniecznosci czytal szybko i po lebkach, ale chcial jak najszybciej rozpoczac dyskusje), polaczyl sie z Orphu na wydzielonym kanale radiowym. Morawiec z Io znow opuscil swoje stanowisko, zeby sprawdzic stan zagla, tym razem jednak z kadlubem hamujacego statku laczyla go lina ratunkowa; z takimi przeciazeniami nie bylo zartow. -Nie wiem, co o tym myslec - przyznal Mahnmut. - Mialem wrazenie, ze czytam pretensjonalne dywagacje estety. -Estety? Orphu skierowal jedna z anten w strona kadluba. Manipulatorami przytrzymywal szot zagla, ktory wymagal natychmiastowego zespawania. Mahnmutowi, ktory obserwowal cala scene na ekranie, luk aparatu spawalniczego przypominal samotna gwiazde na czarnym tle zagla, rysujacego sie z tylu, za niezgrabna sylwetka olbrzymiego morawca. -Masz na mysli Prousta czy raczej Marcela - narratora? - spytal Orphu. -A co to za roznica? - Mahnmut udal zdziwienie. Wiedzial, ze zachowuje sie nie fair. W ciagu ostatnich kilkunastu ziemskich lat zasypal Orphu setkami - jesli nie tysiacami - maili, w ktorych wyjasnial mu, czym rozni sie wystepujacy w sonetach poeta imieniem Will od historycznego Szekspira. Przypuszczal, ze u Prousta kwestia rozdzielenia autora i postaci z jego dziel moze byc rownie skomplikowana. Orphu udal, ze nie odebral jego pytania. -Przyznaj, ze spodobal ci sie komizm tej powiesci - nadal w odpowiedzi. - Jakkolwiek by na to patrzec, Proust jest przede wszystkim autorem komicznym. -Jaki komizm? Nie przypominam sobie. Mahnmut mowil zupelnie powaznie. Nie chodzilo bynajmniej o to, ze on sam albo inne morawce nie rozumialy ludzkich zartow. Nawet najstarsze kosmiczne roboty, ewoluujace, ale ledwie swiadome wlasnego istnienia, wyslane przez ludzi w przestrzen na dlugo przed pandemia rubikonu, mialy zaprogramowane poczucie humoru. Komunikacja z istotami ludzkimi - taka prawdziwa, dwustronna - bylaby bez tego niemozliwa; poczucie humoru bylo rownie nieodlaczna cecha ludzkosci, jak zlosc, logika, zazdrosc czy pycha, o ktorych Proust nie omieszkal wspomniec w swojej przydlugiej powiesci. Ale Proust i jego bohaterowie jako tworcy i postaci komedii? Mahnmut niczego podobnego nie zauwazyl, a jesli Orphu mial racje, bylo to z jego strony ogromne przeoczenie. Sam przeciez potrafil calymi dniami sleczec nad dramatami Szekspira i wyszukiwac w nich gry slow. Wytropil wszystkie, nawet najdrobniejsze slady ironii w sonetach. -No dobrze - rzekl Orphu, kiedy wracajac na statek po jednej z fulerenowych linek pomagal sobie silniczkami. - Przeczytaj jeszcze raz ten fragment Milosci Swanna. Swann, zniewolony urokiem niewiernej i kaprysnej Odety, wznosi sie na wyzyny sztuki szantazu emocjonalnego, aby nie poszla bez niego do teatru. Wczuj sie w humor tego kawalka. I Orphu przeslal mu wybrany urywek powiesci: -Przysiegam ci - powiadal na chwile przed jej wyjsciem do teatru - prosze cie, zebys nie szla, ale gdybym byl egoista, powinien bym pragnac, abys mi odmowila. Mam tysiac rzeczy do roboty dzis wieczor; jesli sie zgodzisz zostac, sam wpadne we wlasne sidla i bede w wielkim klopocie. Ale moje zajecia, moje przyjemnosci to dla mnie nie jest wszystko; musze myslec o tobie. Moze przyjsc dzien, kiedy widzac, jak sie na zawsze zrazilem do ciebie, bedziesz miala prawo wyrzucac mi, zem cie nie ostrzegl w rozstrzygajacym momencie; milosc niedlugo zdola przetrwac surowy wyrok wydany w takiej chwili. Widzisz, Noc Kleopatry (co za tytul!) jest w tym wypadku niczym. Wazne jest to, czy ty jestes doprawdy istota na najnizszym szczeblu inteligencji, a nawet wdzieku; marnym stworzeniem, niezdolnym oprzec sie przyjemnosci. Jezeli jestes czyms takim, w jaki sposob mozna by cie kochac? W takim razie nie jestes nawet kims, nawet indywiduum, niedoskonalym, ale bodaj zdolnym do udoskonalenia. Jestes czyms w rodzaju bezpostaciowej cieczy, splywajacej po kazdej pochylosci; ryba bez pamieci i bez zastanowienia, ktora dopoki zyje w swoim akwarium, bedzie sie tlukla sto razy o szybe, wciaz biorac ja za wode. Rozumiesz, ja nie mowie, aby twoja odpowiedz koniecznie miala ten skutek, ze natychmiast przestane cie kochac. Oczywiscie nie; ale ilez stracisz w moich oczach, kiedy zrozumiem, ze ty jestes nic, ze jestes ponizej wszystkiego, niezdolna wzniesc sie ponad cokolwiek! Oczywiscie wolalbym cie prosic, zebys sie wyrzekla Nocy Kleopatry (skoro mnie zmuszasz, abym splugawil wargi tym ohydnym tytulem), ot, jak o cos bez znaczenia, w nadziei, ze i tak pojdziesz. Ale, zdecydowany sporzadzic ten bilans, wyciagnac takie konsekwencje z twojej odpowiedzi, uwazalem za lojalniejsze uprzedzic cie. Odeta zdradzala od paru chwil oznaki wzruszenia i niepewnosci. Nie rozumiejac dokladnie slow Swanna, rozumiala, ze wchodza one w pospolity rodzaj "scen", wyrzutow lub blagan. Znajomosc mezczyzn pozwalala Odecie - bez troski o jakosc slow - wnioskowac, ze nie mowiliby tak, gdyby nie byli zakochani, a z chwila gdy sa zakochani, nie ma potrzeby sie z nimi liczyc, bo beda pozniej jeszcze bardziej zakochani. Totez bylaby sluchala Swanna z najwiekszym spokojem, gdyby nie widziala, ze czas mija i ze o ile mu pozwoli mowic dluzej, spozni sie, jak mu to rzekla z tkliwym, upartym i zawstydzonym usmiechem: "na uwerture!" [Ten i dalsze cytaty z W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta w przekladzie T. Zelenskiego-Boya.] Zamkniety w ciasnej, hermetycznej sterowce "Mrocznej Damy" Mahnmut zasmiewal sie do rozpuku. Tak, teraz wszystko rozumial. Humor byl najwyzszej proby. Kiedy pierwszy raz czytal ten fragment, skupil sie na ludzkim uczuciu zazdrosci i oczywistych wysilkach, ktore bohater imieniem Swann podejmowal w celu wplyniecia na zachowanie tej kobiety, Odety. Teraz zas wszystko stalo sie jasne. -Dzieki - nadal do Orphu, kiedy szesciometrowy skrzyplocz usadowil sie ponownie w swojej komorze. - Wydaje mi sie, ze zaczynam doceniac komizm tej prozy. Styl, jezyk i struktura sa zupelnie inne niz u Szekspira, ale cos jednak jest... podobne. -Moze obsesja na punkcie zagadki czlowieczenstwa? - podsunal Orphu. - Twoj Szekspir badal rozne aspekty ludzkiej natury przez pryzmat reakcji czlowieka na zewnetrzne okolicznosci. Definiowal postac przez jej dzialania i w ten sposob docieral do jej wnetrza. Bohaterowie Prousta znajduja podobna wieloznacznosc, siegajac w glab swojej pamieci. Twoj bard przypomina w pewnym sensie Korosa III, ktory prowadzi ekspedycje poza granice przestrzeni galilejskiej. Moj kochany Proust jest bardziej podobny do ciebie, kiedy otulony w kokon "Mrocznej Damy" nurkujesz w oceanach i za pomoca echolokacji poznajesz geografie raf i morskiego dna, badasz istoty zywe i caly swiat. Mahnmut zamyslil sie na kilka dlugich nanosekund. -Nie znalazlem u Prousta klucza do tej zagadki. Nie widze nawet prob jej rozwiazania, poza postulatem zanurzenia sie we wspomnieniach. -Nie w samych wspomnieniach, moj druhu, lecz w czasie. Mimo ze dzielily ich dziesiatki metrow, niemal niezniszczalny kadlub batyskafu i szkielet samego statku kosmicznego, Mahnmut poczul sie tak, jakby olbrzymi morawiec z Io jakims cudem zdolal go dotknac, w bardzo osobistym, glebokim sensie. -Czas istnieje niezaleznie od pamieci - mruknal pod nosem. - Ale czy pamiec mozna oddzielic od czasu? -Wlasnie! - zagrzmial Orphu. - Bohaterowie Prousta - przede wszystkim narrator, Marcel, czyli, "ja", ale takze nieszczesny Swann - cztery razy maja szanse odkryc tajemnice zycia, poskladac ja jak ukladanke. Czterokrotnie im sie nie udaje, lecz mimo to opowiesc jako calosc skutecznie sie broni. Autor i narrator ponosza kleske, ale historia triumfuje! Tym razem Mahnmut na dluzej pograzyl sie w zadumie. Przelaczajac sie z kamery na kamere, obejrzal cala zlozona konstrukcje statku i przerazajacy, czarny jak noc zagiel, skierowany "w dol", w kierunku asteroid. Skoncentrowal sie i wydal w myslach polecenie "powieksz". Na czarnym tle koziolkowala samotna asteroida. Nie bylo obawy, ze w nich uderzy, nie dosc ze statek znajdowal sie sto piecdziesiat milionow kilometrow ponad plaszczyzna ekliptyki i z ogromna szybkoscia mijal Pas Asteroid, to jeszcze ten konkretny kawal skaly - z astronawigacyjnej bazy danych Ri Po wynikalo, ze nazywa sie Gaspra - oddalal sie od nich. Byl jednak calkiem zgrabna miniaturowa planetka. Mial wymiary dwadziescia na szesnascie na jedenascie kilometrow i na zblizeniu (obraz w powiekszeniu odpowiadal widokowi z odleglosci szesnastu tysiecy kilometrow) przypominal nieregularny, kostropaty ziemniak, ozdobiony zlozonym wzorem z kraterow. Najciekawiej prezentowaly sie jednak te elementy asteroidy, ktore nie byly pochodzenia naturalnego: wyryte w kamieniu linie proste, swiatla migoczace na dnie kraterow, wyrazne swietlne szlaczki na nieforemnym nosie planetki. -Skalowce - powiedzial polglosem Orphu, ktory najwyrazniej sledzil obraz z tej samej kamery. - W calym pasie jest ich pare milionow. -Naprawde sa takie nieprzyjazne, jak sie o nich mowi? - spytal Mahnmut, zanim zorientowal sie, ze mimowolnie zdradza swoje obawy. -Nie wiem. Przypuszczam, ze tak. Zdecydowaly sie na ewolucje w kulturze znacznie bardziej agresywnej od naszej. Ponoc boja sie postludzi i gardza nimi, a nas, morawcow z planet zewnetrznych, wprost nienawidza. Koros III moze miec wiecej do powiedzenia na temat legend, jakie o nich kraza. -Dlaczego akurat on? -Nie jest to powszechnie znany fakt, ale stal na czele ekspedycji do skalowcow, ktora szescdziesiat ziemskich lat temu zorganizowal Asteague-Che w porozumieniu z Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. Lacznie wyruszylo dziesiec morawcow. Tylko cztery wrocily. Mahnmut znow mial nad czym myslec. Pozalowal, ze nie zna sie na zadnej broni. Gdyby skalowce chcialy ich pozabijac, jak by sie do tego zabraly? Mialy jakas bron energetyczna? Albo pociski hiperkinetyczne, zdolne przechwycic statek? To bylo raczej malo prawdopodobne, zwlaszcza dopoki ten rozwijal 0,193 predkosci swiatla. -Na jakie cztery sposoby bohaterowie Prousta usilowali przeniknac tajemnice zycia? - spytal. Olbrzymi pancerny morawiec wydal odglos przypominajacy chrzakniecie i zaczal mowic: -Najpierw, kierujac sie instynktem, ruszyli tropem arystokracji, tytulow, przyrodzonych praw i zamoznego ziemianstwa. Marcel, narrator, podaza ta sciezka przez jakies dwa tysiace stron. Wierzy, ze najwyzej stojacych w hierarchii arystokratow cechuje szlachetnosc charakteru, ale przezywa zawod. -Znajdujac zwyczajny snobizm - dodal Mahnmut. -Nie lekcewaz snobizmu - zaoponowal z ozywieniem Orphu. - Zdaniem Prousta to wlasnie snobizm byl spoiwem spoleczenstw, niczym klej, i to w kazdej epoce. Proust bada go przez cala ksiazke, na roznych poziomach. Fascynuja go wszelkie jego przejawy. -Mnie nie zafascynowaly - mruknal Mahnmut. Mial nadzieje, ze nie urazi przyjaciela swoja szczeroscia, ale basowe dudnienie, jakie przenioslo sie na czestotliwosciach poddzwiekowych, zabrzmialo uspokajajaco. - Jaka byla druga sciezka, ktora podazyl, aby odkryc tajemnice zycia? -Milosc. -Milosc? Rzeczywiscie, na z gora trzech tysiacach stron W poszukiwaniu straconego czasu bylo jej niemalo, ale przedstawiono ja jakos tak... pesymistycznie. -Tak. Zarowno milosc sentymentalna, jak i fizyczne pozadanie. -Masz na mysli sentymentalna milosc Marcela i jak sadze, Swanna, do rodziny? Do babki Marcela? -Nie, Mahnmucie, chodzi mi o sentyment do znajomych przedmiotow, o przywiazanie do pamieci i do ludzi, ktorzy naleza do krolestwa rzeczy znajomych. Mahnmut jeszcze raz spojrzal na koziolkujaca na ekranie Gaspre. Wedlug danych Ri Po pelny obrot wokol wlasnej osi zajmowal asteroidzie okolo siedmiu godzin standardowych. Morawiec zastanawial sie, czy taki kawalek skaly moglby byc zrodlem sentymentu - dla niego albo dla innej swiadomej istoty. -Morza Europy takie wlasnie sa - mruknal. -Slucham? Dreszcz przebiegl po organicznych elementach powloki Mahnmuta, kiedy uswiadomil sobie, ze mysli na glos na otwartym kanale. -Nie, nic. Dlaczego milosc nie pozwolila mu odkryc sekretu zycia? -Poniewaz Proust wiedzial, a jego bohaterowie sie przekonali, ze ani milosc, ani jej szlachetniejsza kuzynka, przyjazn, nie sa w stanie oprzec sie niszczycielskim ostrzom zazdrosci, nudy, familiarnosci i egoizmu. Pierwszy raz, odkad zaczeli sie porozumiewac bezposrednio, Mahnmut odniosl wrazenie, ze w glosie pancernego morawca brzmi smutek. -Naprawde? -Naprawde. - Orphu westchnal ciezko. - Pamietasz, jak sie konczy Milosc Swanna? "I pomyslec, ze spartolilem kilka lat zycia, ze chcialem umrzec, zem przezyl swoja najwieksza milosc - dla kobiety, ktora mi sie nie podobala, ktora nie byla w moim typie!" -Zwrocilem uwage na te slowa - przyznal Mahnmut - ale nie zdawalem sobie jeszcze wtedy sprawy, ze maja miec taka strasznie zabawna, okrutnie gorzka albo przerazliwie smutna wymowe. Jakie wlasciwie powinny byc? -Takie, takie i takie, moj przyjacielu - odparl Orphu z Io. - Jest w nich wszystkiego po trochu. -A jaka byla trzecia droga, ktora bohaterowie Prousta chcieli podazyc, zeby rozwiazac zagadke zycia? - spytal Mahnmut. Zwiekszyl doplyw tlenu do sterowki, zeby rozwiac pajecze nici smutku, ktore zaczynaly mu sie zbierac w sercu. -Byla nia sztuka, ale zostawmy ja sobie na kiedy indziej - zaproponowal Orphu, zupelnie jakby wyczul zmiane nastroju rozmowcy. -Koros III planuje poszerzenie czerpaka. Szykuja sie niezle fajerwerki w widmie rentgenowskim. Kiedy przelatywali ponad orbita Marsa, nie bylo nic do ogladania. Mars znajdowal sie bowiem po przeciwnej stronie Slonca. Dzien pozniej mineli orbite Ziemi: Ziemia przesuwala sie daleko w dole, po plaszczyznie ekliptyki. Tylko Merkurego mogli sobie dokladnie obejrzec, chociaz z tej odleglosci blask Slonca zacmiewal monitory, a szum zagluszal wszystkie pasma radiowe. Kiedy mineli samo Slonce w odleglosci zaledwie dziewiecdziesieciu siedmiu milionow kilometrow (wlokna radiacyjne prawie dymily, intensywnie odprowadzajac cieplo), zlozyli zagiel, sciagneli go na poklad i upchneli w przeznaczonej dla niego komorze rufowej. Orphu wspomogl przy tej pracy zdalne manipulatory. Mahnmut patrzyl na ekran, na ktorym pancerny morawiec z Io krzatal sie przy zaglu. Oslepiajace swiatlo wydobywalo wszystkie skazy i uszkodzenia jego skorupy. Dwie godziny przed planowanym uruchomieniem silnikow termojadrowych Koros III kompletnie zaskoczyl Mahnmuta: poprosil wszystkich o przybycie na mostek, znajdujacy sie na dziobie tuz obok czerpaka magnetycznego. Statek nie mial wewnetrznych korytarzy. Po wyhamowaniu i dotarciu na marsjanska orbite Koros III mial przejsc po kadlubie na poklad "Mrocznej Damy", przytrzymujac sie zewnetrznych uchwytow. Pomysl spaceru po kadlubie w tej chwili, przy obecnych przeciazeniach, budzil w Mahnmucie niepokoj. -Nie musimy przeciez spotykac sie osobiscie, zeby porozmawiac - powiedzial do Orphu. - Poza tym ty i tak sie nie zmiescisz w sterowce. Ale moge przyczepic sie do kadluba od zewnatrz, obserwowac was przez iluminator i polaczyc sie z wami zabezpieczona linia komunikacyjna. -W czym takie rozwiazanie jest lepsze niz rozmowa przez wszechlacze? -Nie wiem - przyznal Orphu. - Za sto czternascie minut odpalamy silniki. Co ty na to, zebym zabral cie po drodze z ladowni? Tak tez zrobili. Sama proznia i promieniowanie kosmiczne nie robily na Mahnmucie wielkiego wrazenia, ale mysl o odlaczeniu sie od statku napelniala go dziwnym lekiem. Orphu czekal na niego w glownej ladowni. Mahnmut mial przez chwile okazje podziwiac niezapomniany widok: "Mroczna Dama" skapana w ostrych promieniach Slonca, wcisnieta w kat ladowni jak solny rekin w brzuchu krakena. Orphu za pomoca manipulatorow ulokowal Mahnmuta w oslonietym zaglebieniu w swoim korpusie. Nastepnie wpial sie w liny zabezpieczajace i wlaczywszy silniki manewrowe, rozpoczal wedrowke po czarnym brzuchu statku, na gore, wzdluz grodzi i obreczy solenoidu, i po gornej powierzchni kadluba ku dziobowi. Mahnmut zerknal na kopuly kryjace silniki termojadrowe, umieszczone na dziobie jakby na doczepke, i sprawdzil czas: sto cztery minuty do odpalenia. Dzieki specyficznej powloce maskujacej: matowej, czarnej jak noc i porowatej, statek - nie liczac silnikow jadrowych, zagla i innych dodanych elementow - byl praktycznie niewykrywalny w swietle widzialnym, podczerwieni i ultrafiolecie, niewidoczny dla radarow (takze radarow dalekiego zasiegu), detektorow grawitonowych i sond neutrinowych. -I co z tego, skoro przez najblizsze dwa dni z naszych dysz beda buchac cztery slupy jadrowego ognia? Na mostek prowadzila sluza. Mahnmut pomogl Orphu podlaczyc sie do ekranowanej linii komunikacyjnej, po czym przeszedl przez sluze i zaczal oddychac normalnie, w staromodny sposob, powietrzem. -Na statku jest bron - oznajmil bez zbednych wstepow Koros III. Jego slowa poniosly sie echem w powietrzu. W wielofasetowych oczach i czarnej humanoidalnej powloce odbijalo sie czerwone swiatlo halogenow. Poza nim i Mahnmutem w hermetycznej sterowce znajdowal sie rowniez malenki Ri Po. -Slyszales? - subwokalizowal Mahnmut na prywatnym kanale laczacym go z Orphu, ktorego bylo widac przez iluminator. -Naturalnie. -Dlaczego nam o tym mowisz? - spytal Mahnmut. -Uznalem, ze ty i Orphu z Io macie prawo o tym wiedziec. W tej misji ryzykujecie swoje istnienie. Mahnmut spojrzal na nawigatora. -Wiedziales wczesniej o broni? -Zdawalem sobie sprawe, ze statek ma wbudowane uzbrojenie obronne - przyznal Ri Po. - Nie wiedzialem natomiast, ze zabierzecie bron na powierzchnie planety, ale to logiczne zalozenie. -Na powierzchnie planety... - Mahnmut zawiesil glos. - Wiec w ladowni "Mrocznej Damy" tez jest bron. - To bylo bardziej stwierdzenie faktu niz pytanie. Koros III przytaknal mu odwiecznym ludzkim gestem: pokiwal glowa. -Jaka? -Tego nie wolno mi zdradzic - odparl sztywno dowodca. -A moze mnie nie wolno przewozic broni na pokladzie mojego batyskafu? - warknal Mahnmut. -Nie masz w tej kwestii nic do powiedzenia - zauwazyl Koros III tonem nieznoszacym sprzeciwu. Mahnmut caly sie zjezyl. -Koros ma racje - odezwal sie Orphu na wspolnym kanale. - Nie mamy wyboru. Musimy wykonac zadanie. -Dlaczego w takim razie nam o tym mowisz? - powtorzyl Mahnmut. -Kiedy minelismy Slonce, skierowalismy wszystkie instrumenty na Marsa - odparl Ri Po. - I rzeczywiscie, mamy potwierdzenie aktywnosci kwantowej, ktora wykryto juz z przestrzeni okolojowiszowej, tyle ze jej natezenie o kilka rzedow wielkosci przekracza wszelkie nasze prognozy. Ta planeta stanowi zagrozenie dla calego Ukladu Slonecznego. -Jak to? - zdziwil sie Orphu. - Postludzie w swoich miastach orbitalnych wokol Ziemi przez setki lat eksperymentowali z teleportacja kwantowa. Koros III pokrecil glowa w ten urokliwie ludzki sposob, chociaz "urokliwy" nie bylo tym okresleniem, ktore pierwsze przychodzilo Mahnmutowi na mysl, kiedy obserwowal wysoka, czarna, polyskliwa sylwetke o slepiach muchy. -Nie na taka skale - wyjasnil. - W tej chwili natezenie kwantowych przesuniec fazy na Marsie sugeruje istnienie dziury wydartej w samej strukturze czasoprzestrzeni. To nie sa rozsadne eksperymenty z technologia kwantowa. -Czy wojniksy moga miec z tym cos wspolnego? - zainteresowal sie Orphu. Wiedza wiekszosci jowiszowych morawcow na temat wojniksow ograniczala sie do faktu, ze pierwsza wzmianka na ich temat, wychwycona dwa tysiace ziemskich lat wczesniej z monitorowanych przez morawce postludzkich przekazow komunikacyjnych, zbiegla sie w czasie z gwaltownym przyrostem aktywnosci kwantowej na Ziemi. -Nie wiemy, czy wojniksy maczaly w tym palce - przyznal Koros III, - Nie wiemy nawet, czy nadal sa na Ziemi. -Powtorze jeszcze raz: uznalem, ze z powodow etycznych jestem wam winien informacje, iz bron znajduje sie zarowno na samym statku, jak i na pokladzie batyskafu, ktorym bedziemy z Mahnmutem podrozowac po Marsie. Nie wy bedziecie decydowac o jej uzyciu. Dopoki jestem na pokladzie, cala odpowiedzialnosc za uzycie broni spada na moje barki. Kiedy z Mahnmutem udamy sie na Marsa, Ri Po bedzie odpowiedzialny za uruchomienie systemow obronnych, ja zas bede mial wylaczne prawo podjac decyzje o uzyciu broni na powierzchni planety. -Czy to znaczy, ze na statku nie ma broni ofensywnej? Takiej, ktorej mozna by uzyc przeciw celom znajdujacym sie na Marsie? - upewnil sie Mahnmut. -Tak - potwierdzil Ri Po. - Uzbrojenie statku moze posluzyc wylacznie do jego obrony. -Ale bron na pokladzie "Mrocznej Damy" jest bronia masowej zaglady, prawda? - spytal Orphu z Io. Koros III zawahal sie. Otrzymal wprawdzie rozkazy, ale tez zdawal sobie sprawe, ze zaloga ma prawo znac fakty. -Tak - przyznal w koncu. Mahnmut probowal odgadnac, o jakiej broni mowa. Bomby jadrowe? Termojadrowe? Emitery neutrinowe? Ladunki plazmowe? Miotacze antymaterii? Czarne dziury, zdolne unicestwic cala planete? Nie mial pojecia. Przez cale wieki egzystencji nie stykal sie z bronia inna niz sieci, oscienie i elektrolizery, ktorymi odpedzal krakeny i chwytal zywcem istoty zamieszkujace oceany na Europie. -Posluchaj, Korosie, czy kiedy przed laty dowodziles wyprawa do skalowcow, tez zabraliscie bron? - zapytal polglosem. -Nie. Nie bylo takiej potrzeby. Mimo ze na drodze ewolucji morawce z asteroid wyksztalcily nader nieokrzesana i wojownicza nature, nie stanowily zagrozenia dla wszystkich istot rozumnych w calym ukladzie. Koros III wyswietlil aktualny czas: do wlaczenia silnikow zostalo czterdziesci jeden minut. -Sa jeszcze jakies pytania? Zglosil sie Orphu. -Po co nam powloka maskujaca, skoro do Marsa zblizymy sie z czterema wlaczonymi silnikami, swiecac jak supernowa, widoczni w dzien i w nocy dla kazdego Marsjanina, ktory nie jest calkiem slepy? Alez... No tak, chcecie ich sprowokowac. Chcecie, zeby nas zaatakowali! -Owszem - przytaknal Koros. - W ten sposob najlatwiej bedzie przekonac sie, jakie maja zamiary. Silniki wylacza sie w odleglosci osiemnastu milionow kilometrow od Marsa. Jezeli do tego czasu nie sprobuja nas przechwycic, odrzucimy silniki, solenoid i reszte urzadzen zewnetrznych i zamaskowani wejdziemy na orbite. Nie wiemy jeszcze, czy postludzie albo inne istoty, ktore terraformowaly Marsa i obecnie go zamieszkuja, wyksztalcily zwykla cywilizacje techniczna czy tez bardziej zaawansowana. Mahnmut rozwazyl w myslach slowa dowodcy. Zamierzali odrzucic wszystkie urzadzenia napedowe, ktore moglyby im umozliwic powrot do domu. -Intensywna aktywnosc kwantowa to chyba oznaka wysokiego zaawansowania technologicznego, prawda? - zauwazyl Orphu. -Byc moze - odparl Ri Po. - Ale wszedzie we wszechswiecie trafiaja sie niedorozwinieci geniusze. Ta tajemnicza uwaga zakonczyla dyskusje i cale spotkanie. Z mostku wypompowano powietrze i Orphu przeniosl Mahnmuta z powrotem do jego spoczywajacego w ladowni batyskafu. Na dany sygnal cztery silniki zagraly jak jeden. Nastepne dwa dni Mahnmut spedzil wcisniety w fotel przeciazeniowy. Wracajac na plaszczyzne ekliptyki i kierujac sie w strone Marsa, statek hamowal z przeciazeniem rownym czterysta g. Cala ladownia ponownie wypelnila sie zelem, ale kabina "Mrocznej Damy" pozostala pusta. Zwiekszony ciezar i przymusowa bezczynnosc okropnie draznily Mahnmuta. Nie potrafil sobie nawet wyobrazic, co musi przezywac Orphu, siedzacy w zaglebieniu w zewnetrznej powloce kadluba. Buchajacy z silnikow ogien przeslonil Marsa i inne obrazy, nadawane z dziobowych kamer, Mahnmut dla zabicia czasu zerkal wiec na ekrany pokazujace sam kadlub i swiecace za rufa gwiazdy, a takze przegladal R la recherche du temps perdu, wyszukujac odniesienia do swoich ukochanych sonetow Szekspira. Milosc, jaka Mahnmut i Orphu darzyli jezyki i literature ludzi z zaginionej ery, w gruncie rzeczy nie byla niczym niezwyklym. Kiedy przed z gora dwoma tysiacami ziemskich lat postludzie wyslali pierwsze morawce, aby nawiazaly kontakt z istotami rozumnymi, ktore - o czym wiedziano - zamieszkiwaly atmosfere Jowisza, umiescili w ich pamieci multimedialne informacje o ludzkiej historii, kulturze i sztuce. Bylo juz oczywiscie po pandemii rubikonu i uprzednim Wielkim Odwrocie, ale wciaz istniala nadzieja na ocalenie wspomnien i zapisow ludzkiej egzystencji - nawet gdyby nie udalo sie w ostatnim faksowaniu ocalic pozostalych na Ziemi dziewieciu tysiecy stu czternastu przedstawicieli dawnej ludzkosci. Potem urwal sie kontakt z Ziemia i na przestrzeni stuleci sztuka, literatura i historia ludzkiej rasy staly sie hobby tysiecy morawcow, zarowno tych pracujacych w przestrzeni miedzyplanetarnej, jak i tych, ktore koncentrowaly sie na badaniach ksiezycow Jowisza. Byly partner Mahnmuta, Urtzweil, ktory osiemnascie jowiszowych lat temu zostal zniszczony w lodowym kanale na Europie, pod kraterem Tyre Macula, pasjonowal sie Biblia Krola Jakuba. Mahnmut do tej pory przechowywal jeden jej egzemplarz w schowku pod skladanym biurkiem, obok otulonej zelem lampy woskowej, ktora dostal od Urtzweila w prezencie. Wpatrujac sie w stlumiony filtrami obraz ogni termojadrowych, Mahnmut probowal w myslach polaczyc historycznego Marcela Prousta - czlowieka, ktory ostatnie trzy lata zycia spedzil w lozku, w swojej slynnej, wykladanej korkiem sypialni, w otoczeniu ustawicznie splywajacych korekt szpaltowych, starych rekopisow i butelek uzalezniajacych trucizn, odwiedzany z rzadka przez meska prostytutke i pracownikow telefonii, ktorzy zainstalowali mu jeden z pierwszych w Paryzu aparatow transmitujacych opery - z innym Marcelem, narratorem ogromnego dziela traktujacego o percepcji swiata, jakim bylo W poszukiwaniu straconego czasu. Mahnmut mial niewiarygodne zasoby pamieciowe. Mogl przywolac plany Paryza z 1921 roku, obejrzec Vermeera, ktory doprowadzil bohatera Prousta do omdlenia, porownac wszystkie postaci wystepujace w ksiazce ze wszystkimi ludzmi, ktorych Proust znal osobiscie - ale wcale nie pomoglo mu to zrozumiec jego dziela. Dobrze wiedzial, ze ludzka sztuka wykracza daleko poza ograniczenia samych ludzi. Orphu wspomnial o czterech drogach, ktore mialy prowadzic do rozwiklania tajemnicy zycia. Pierwsza - poszukiwanie idealu wsrod arystokracji i najwyzszych warstw spolecznej hierarchii - w ewidentny sposob prowadzila na manowce. W przeciwienstwie do bohaterow Prousta Mahnmut nie musial przedzierac sie przez trzy tysiace stron opisow uroczystych kolacji, zeby dojsc do takiego wniosku. Za to druga droga, wskazujaca milosc jako klucz do zagadki zycia, zafascynowala Mahnmuta. Bez watpienia Proust (zreszta podobnie jak Szekspir) usilowal zglebic wszystkie aspekty milosci miedzyludzkiej: heteroseksualnej, homoseksualnej, biseksualnej, rodzinnej, partnerskiej; interesowal sie takze miloscia do miejsc, rzeczy i samego zycia. I Mahnmut musial zgodzic sie z przedstawiona przez Orphu teza: Proust odrzucil milosc jako droge poznania swiata. Trzecia droge w zyciu Marcela wytyczyly sztuka i muzyka, ale choc poznal dzieki nim piekno, nie doprowadzily go do prawdy. A czwarta? Jesli i ona zawiodla bohaterow Prousta, to czy miedzy wierszami daloby sie wyczytac, ktoredy wiedzie szlak ku prawdzie - nieznany postaciom ksiazkowym, ale, byc moze, odkryty przez autora? Wystarczyloby polaczyc sie z Orphu i wszystko staloby sie jasne. Ale podczas drugiego dnia hamowania siedzieli pograzeni w rozmyslaniach i rzadko sie komunikowali. Porozmawiamy pozniej, pomyslal Mahnmut. A moze wczesniej sam zrozumiem... Przekonam sie, czy Proust dogadalby sie z Szekspirem w kwestii tajemnicy milosci. Bo pod koniec cyklu sonetow bard odrzucal wlasciwie wszelka milosc - sentymentalna, romantyczna i fizyczna. Silniki zgasly. Nagly brak przeciazenia i przenoszonych przez kadlub halasow i wibracji wydal sie Mahnmutowi przerazajacy. Natychmiast odrzucono kuliste jednostki napedowe i zbiorniki paliwa; male silniczki manewrowe zepchnely je z kursu statku i odsunely na bezpieczna odleglosc. -Odcinam zagiel i solenoid - zameldowal Orphu na wspolnym pasmie. Mahnmut przez chwile sledzil na ekranach proces odlaczania obu elementow, po czym przelaczyl sie na obraz i kamery na dziobie. Mars byl teraz doskonale widoczny - znajdowal sie osiemnascie milionow kilometrow przed nimi, w dolnej czesci obrazu. Ri Po nalozyl na ekran planowana trajektorie lotu - zapowiadalo sie perfekcyjne podejscie. Pomocnicze silniczki jonowe korygowaly lot statku i kierowaly go na orbite. -Nie widac, zeby podczas podejscia ktos nas namierzal radarem albo innymi detektorami - oznajmil Koros III. - Nie zarejestrowano zadnej proby przechwycenia. Mahnmut zauwazyl, ze mimo calej swojej godnosci ganimedzki morawiec zdradza sklonnosc do gloszenia prawd oczywistych. -Mamy odczyty z sensorow pasywnych - wtracil Ri Po. Mahnmut zerknal na wyniki. Gdyby zblizali sie na przyklad do Europy, na ekranach pojawilyby sie wykresy promieniowania radiowego, grawitonowego, mikrofalowego i innych emisji, zwiazanych z zaawansowana technicznie cywilizacja morawcow. Mars milczal, chociaz po terraformowaniu z pewnoscia byl zamieszkany. Teleskop na dziobie statku wylowil juz biale budowle na Olympus Mons, proste i zakrzywione linie drog, kamienne glowy, ciagnace sie szpalerem wzdluz brzegow Morza Polnocnego, nawet jakies slady ruchu. Nie wychwycili jednak zadnej aktywnosci radiowej, zadnych transmisji mikrofalowych, zadnych elektromagnetycznych sladow wysoko rozwinietej cywilizacji. Jak to powiedzial Ri Po? Niedorozwinieci geniusze? -Czas do wejscia na orbite Marsa: szesnascie godzin - zapowiedzial Koros III. - Planowane dwadziescia cztery godziny obserwacji z orbity. Mahnmucie, przygotuj batyskaf do ladowania za czterdziesci godzin od teraz. -Dobrze - odparl Mahnmut. Zdusil impuls, ktory kazal mu odpowiedziec: "Tak jest, kapitanie". Przez prawie cale dwadziescia cztery godziny, jakie spedzili na orbicie, Mars wygladal jak wymarly. Na Phobosie, w Kraterze Stickneya, odkryli slady dzialalnosci czlowieka: maszyny gornicze, resztki akceleratora magnetycznego, potrzaskane kopuly mieszkalne i automatyczne laziki - wszystko jednak zimne, pokryte pylem i podziurawione mikrometeorytami. Szczatki z pewnoscia liczyly sobie ponad trzy tysiace lat. Ktokolwiek w ciagu ostatnich stu lat terraformowal Marsa, nie mial nic wspolnego ze smieciami porzuconymi na jednym z jego ksiezycow. Mahnmut znal stare zdjecia Marsa z czasow, gdy nazywano go jeszcze Czerwona Planeta (osobiscie zawsze uwazal zreszta, ze Mars jest bardziej pomaranczowy niz czerwony). Teraz jednak trudno byloby go tak nazwac. Teleskop, wycelowany w polnocny biegun planety, pokazywal resztki czapy lodowej: mala, biala wysepke posrodku ogromnego morza, zlozona zreszta wylacznie z zamrozonej wody, gdyz w procesie terraformowania caly dwutlenek wegla wysublimowal do atmosfery. Nad zajmujacym ponad polowe polnocnej polkuli oceanem szybowaly spirale chmur. Wyzyny zachowaly swoj czerwonopomaranczowy odcien, a nizej polozony lad byl w wiekszosci brunatny i jalowy, ale w wielu miejscach golym okiem dalo sie dostrzec zywa zielen pol i lasow. Nikt ich nie zaczepial; nie bylo wywolan przez radio, namierzania radarem, wiazka laserowa ani modulowanym strumieniem neutrin. Pelne napiecia minuty przechodzily w godziny milczenia, a cztery morawce podziwialy widoki i przygotowywaly sie do ladowania "Mrocznej Damy". Na Marsie z cala pewnoscia istnialo zycie - nie potrafili na razie rozstrzygnac, czy spotkaja tam ludzi, czy raczej postludzi, ale nie ulegalo watpliwosci, ze na powierzchni rezyduje jeszcze co najmniej jeden gatunek istot: uwijajace sie przy kamiennych glowach stworzenia, przypominajace niskie, zielonoskore ludziki. Statki z bialymi zaglami sunely wzdluz brzegow oceanu na polnocy i wplywaly do zatopionych wawozow Valles Marineris - nie bylo ich jednak zbyt wiele. Dalsze zagle teleskop pokazywal na poznaczonym kraterami morzu, ktore kiedys bylo basenem Hellas. Oczywiste slady zamieszkania nosil Olympus Mons - na stokach wulkanu morawce wypatrzyly winde lub schody ruchome do przewozu ludzi, nad szczytowa kaldera unosily sie zas liczne pojazdy latajace. Dalsze biale budowle i tarasowate ogrody rozciagaly sie na stokach wulkanow w rejonie Tharsis: Ascraeus Mons, Pavonis Mons i Arsia Mons, nigdzie jednak nie bylo widac sladow rozleglej cywilizacji planetarnej. Koros III oznajmil na wspolnym kanale, ze wedlug jego szacunkow na stokach czterech wulkanow mieszkaja najwyzej trzy tysiace czlekoksztaltnych istot o jasnej skorze. W namiotach na brzegu zyje zas okolo dwudziestu tysiecy zielonoskorych robotnikow. Mars byl w wiekszosci pusty. Terraformowany, ale pusty. -Trudno zatem powiedziec, zeby stanowil zagrozenie dla wszystkich rozumnych istot w Ukladzie Slonecznym, prawda? - zauwazyl Orphu z Io. -Spojrz na jego widmo kwantowe - odpowiedzial mu Ri Po. -Moj Boze... - mruknal Mahnmut, siedzacy w pustej kabinie "Mrocznej Damy". Slady aktywnosci kwantowej plonely oslepiajaca czerwienia. Linie przeplywu zbiegaly sie przy najwiekszym wulkanie, Olympus Mons. -Czy te kilkanascie pojazdow latajacych moze powodowac takie zaburzenia kwantowe? - powatpiewal Orphu. - Nie zostawiaja sladow w widmie elektromagnetycznym, a z cala pewnoscia nie maja napedu chemicznego. -Nie - odparl Koros III. - Te pojazdy poruszaja sie wprawdzie w obrebie pola fazowego, ale to nie one je generuja. W kazdym razie nie tylko one. Musi byc inne zrodlo. Mahnmut przez dobra minute przygladal sie nalozonej na obraz z teleskopu mapie widma kwantowego, zanim podsunal rozwiazanie, ktore rozwazal od paru dni: -Moze skontaktowac sie z nimi przez radio? Albo w inny sposob? Moglibysmy wyjsc z ukrycia i wyladowac na szczycie Olympus Mons, pokazac sie jako przyjaciele, nie szpiedzy. -Zastanawialismy sie nad tym - przyznal Koros III. - Jednak wskutek znacznego nasilenia aktywnosci kwantowej uwazamy, ze przed podjeciem dalszych dzialan nalezy koniecznie zebrac wiecej informacji. Zebrac wiecej informacji, a przy okazji podleciec z ta bronia masowej zaglady jak najblizej, pomyslal z gorycza Mahnmut. Nigdy nie pociagala go kariera zolnierza. Morawcow nie produkowano z mysla o zastosowaniach wojskowych, a mysl, ze mialby zabijac inne istoty swiadome, klocila sie z programami starymi jak caly morawiecki gatunek. Mimo wszystko zaczal przygotowywac "Mroczna Dame" do ladowania. Przelaczyl batyskaf na autonomiczne zasilanie i odcial wszystkie uklady podtrzymywania zycia laczace go ze statkiem - zostawil tylko lacza, ktore mialy zostac odczepione, gdy "Mroczna Dama" wynurzy sie z ladowni. Batyskaf zostal okryty powloka maskujaca i wyposazony w umieszczone na dziobie i rufie silniki manewrowe; podczas ladowania mial nimi kierowac Koros III, pozniej zostalyby odrzucone. Ostatnim dodatkiem byly podobne do babli na skorze batyskafu spadochrony, ktore spowolnia tempo spadania w marsjanskiej atmosferze. Koros III mial nadzorowac ich rozwiniecie i pozniejsze odlaczenie. Dopiero w oceanie Mahnmut odzyska wladze nad batyskafem. -Schodze do batyskafu - zapowiedzial z mostku Koros III. -Zezwalam na wejscie na poklad - odpowiedzial Mahnmut, chociaz Koros nie prosil o pozwolenie; nie pochodzil z Europy i nie znal protokolu. Zaswiecila sie lampka ostrzegawcza: wrota ladowni otwieraly sie, aby Koros mogl dostac sie do batyskafu. Mahnmut przelaczyl sie na inna kamere. Na ekranie pojawil sie Orphu, ktory od razu zauwazyl, ze ktos go obserwuje. -Do zobaczenia za jakis czas, przyjacielu - powiedzial. - Jeszcze sie spotkamy. -Mam taka nadzieje. Mahnmut otworzyl dolna sluze batyskafu i przygotowal sie do odciecia ostatnich laczy. -Zaczekajcie - odezwal sie Ri Po. - Wlasnie wychodzimy zza krawedzi tarczy planety. Koros III cofnal sie od wlazu i wrocil na swoje miejsce przy konsoli. Mahnmut zdjal palec z detonatora ladunku, ktory mial odstrzelic przewody. Zza brzegu marsjanskiej tarczy cos sie wynurzalo - na razie obiekt byl widoczny jedynie jako plamka na radarze. Teleskop dopiero probowal go namierzyc. -Musial wyleciec z Olympus Mons, kiedy stracilismy go z oczu - zauwazyl Orphu. -Sprobuje go wywolac - powiedzial Ri Po. Mahnmut sledzil transmisje na wszystkich czestotliwosciach. Punkcik na radarze nie odpowiadal. -Wy tez to widzicie? - spytal Koros III. Mahnmut widzial. Obiekt mial niespelna dwa metry dlugosci. Byl to odkryty rydwan, pozbawiony koni, ale za to otoczony swietlistym polem silowym. W pojezdzie znajdowaly sie dwie humanoidalne istoty - mezczyzna i kobieta. Kobieta najwyrazniej nim kierowala, mezczyzna zas, wyzszy od niej, stal ze wzrokiem utkwionym w przestrzen, zupelnie jakby widzial statek morawcow, okryty powloka maskujaca i odlegly o osiem tysiecy kilometrow. Kobieta byla wysoka blondynka o iscie krolewskiej posturze. Mezczyzna mial krotkie, szpakowate wlosy i brode. Orphu parsknal smiechem. -Wyglada jak Bog z ksiazkowych ilustracji - zadudnil. - Ale tej jego dziewczyny nie znam. Mezczyzna, jak gdyby w odpowiedzi na kpiny morawca, podniosl reke. Ekran rozblysnal oslepiajaco i zgasl. Gwaltowne szarpniecie wcisnelo Mahnmuta w pasy fotela przeciazeniowego. Statek zadygotal dwukrotnie i wpadl w chaotyczny korkociag. Sila odsrodkowa miotala Mahnmutem na wszystkie strony. -Jestescie tam? - zawolal na wszystkich kanalach. - Slyszycie mnie?! Przez pare sekund slyszal tylko szum. Dopiero po chwili rozlegl sie trzask zaklocen i zglosil sie Orphu: -Slysze cie, przyjacielu. -Nic ci sie nie stalo? Co sie dzieje ze statkiem? Strzelilismy do nich? -Jestem uszkodzony i nic nie widze - odpowiedzial Orphu wsrod szumow i trzaskow. - Ale widzialem, co sie stalo, zanim blysk mnie oslepil. Nie strzelalismy. A co do statku... Zostala polowa... -Polowa? - powtorzyl bezmyslnie Mahnmut. - Jak to... -To musiala byc lanca laserowa. Mostek zniknal razem z Korosem i Ri Po. Po prostu wyparowal. Stracilismy caly dziob. Gorna czesc kadluba jest nadtopiona. Statek koziolkuje z czestotliwoscia okolo dwoch obrotow na sekunde i wlasnie zaczyna sie rozpadac. Mam pekniety korpus, stracilem silniki manewrowe i wiekszosc manipulatorow. Trace zasilanie. Odlacz batyskaf. Pospiesz sie! -Nie umiem! - wrzasnal Mahnmut. - To Koros mial kierowac ta operacja! Nie wiem jak... Statkiem znowu szarpnelo i lacznosc zostala przerwana. Slyszac narastajacy syk, Mahnmut zdal sobie sprawe, ze kadlub statku gotuje sie wokol niego. Przelaczyl sie na kamery batyskafu: ze wszystkich stron otaczala go rozzarzona plazma. "Mroczna Dama" zaczela sie miotac na wszystkie strony, chociaz trudno bylo Mahnmutowi stwierdzic, czy podaza za ruchami statku, czy koziolkuje juz na wlasna reke. Wlaczyl kolejne kamery, silniki manewrowe i system kontroli zniszczen. Polowa ukladow zostala uszkodzona albo reagowala z opoznieniem. -Orphu? - Nikt nie odpowiedzial. Mahnmut wlaczyl masery bezkierunkowe, zaczal tez przeczesywac przestrzen skoncentrowana wiazka radiowa. - Orphu? Brak odpowiedzi. Wstrzasy stawaly sie coraz gwaltowniejsze. Ladownia, w ktorej spoczywal batyskaf - hermetycznie zamknieta w oczekiwaniu na przybycie Korosa - nagle sie rozszczelnila. "Mroczna Dama" szarpnelo. -Ide po ciebie, Orphu - zawolal Mahnmut. Otworzyl sluze i wypial sie z pasow. Gdzies za jego plecami - na statku albo w samej "Mrocznej Damie" - rozlegl sie wybuch. Podmuch eksplozji cisnal morawcem o panel sterowniczy i zepchnal go w ciemnosc. 13. Sucha Dolina Rano, po pysznym sniadaniu, przyrzadzonym przez sluzki matki Daemana w jej mieszkaniu nad kraterem, Ada, Harman, Hannah i Daeman przefaksowali sie na miejsce ostatniego Palenia Czlowieka. Faksowezel byl - co zrozumiale - jasno oswietlony, ale poza obrebem okraglego pawilonu panowala noc i hulal wiatr, ktorego zawodzenie dalo sie slyszec nawet przez polprzepuszczalne pole silowe. Harman spojrzal na Daemana.-Wpisalem kod, jaki mam na mapie: dwa, jeden, osiem, szesc. Miejsce sie zgadza? -Przeciez to zwykly faksowezel - jeknal Daeman. - One wszystkie wygladaja podobnie. W dodatku na dworze jest ciemno, a w srodku jestesmy tylko my. Jak mam rozpoznac miejsce, w ktorym bylem osiemnascie miesiecy temu za dnia, otoczony tlumem ludzi? -Kod wydaje mi sie znajomy - wtracila Hannah. - Podrozowalam razem z innymi, ale pamietam, ze kod wezla byl wysoki. Nigdy przedtem nie faksowalam sie do wezla z tak wysokim numerem. -A ile lat wtedy mialas? Siedemnascie? - zapytal z przekasem Daeman. -Troche wiecej - odparla spokojnie dziewczyna. W przeciwienstwie do bladego, sflaczalego Daemana byla opalona i muskularna. Daeman, jakby nagle dotarla do niego ta roznica, cofnal sie o krok - chociaz nie slyszal, zeby ludzie bili sie poza spektaklem turynskim. Ada udala, ze nie slyszy tej rozmowy. Podeszla na skraj pawilonu i przytknela palce do pola silowego, ktore zafalowalo pod jej dotykiem, ale nie ustapilo. -Pole jest nieprzenikliwe - stwierdzila. - Nie wyjdziemy stad. -Nie gadaj bzdur. - Harman dolaczyl do niej i razem zaczeli napierac na niewidzialna sciane, pchac ja i szturchac. Bariera, choc elastyczna, wcale nie zamierzala ustapic. Nie byla wiec wcale polprzepuszczalna, w kazdym razie nie dla ludzi. -Nigdy o czyms takim nie slyszalam - zdziwila sie Hannah, uderzajac barkiem w zapore. - Jaki sens ma zamykanie platformy faksu polem silowym? -Jestesmy w pulapce! - Daeman przewrocil oczami. - Jak szczury! -Kretyn - mruknela Hannah. Tego dnia wyjatkowo nie mogli sie z Daemanem dogadac. - Zawsze mozesz sie wyfaksowac z powrotem. Portal masz za plecami. Przeciez dziala. Jakby dla potwierdzenia jej slow dwa kuliste sluzki uniwersalne wynurzyly sie z rozedrganego portalu i podlecialy do ludzi. -Pole nie pozwala nam opuscic wezla - poskarzyla sie im Ada. -Wiemy o tym, Ada Uhr - odparl jeden z automatow. - Przepraszamy, ze nie przybylismy z pomoca wczesniej. Ten wezel jest... rzadko uzywany. -No i co z tego? - Harman skrzyzowal ramiona na piersi i spojrzal spode lba na sluzka. Druga z maszyn podfrunela do umieszczonego w bialej kolumnie schowka. - Od kiedy to faksowezly odcina sie od swiata zewnetrznego? -Jeszcze raz przepraszam, Harman Uhr - odparla maszyna tym prawie meskim glosem, jakiego uzywaly wszystkie uniwersalne sluzki. - O tej porze roku klimat w tej okolicy jest niezwykle surowy. Gdyby wyszli panstwo na zewnatrz bez termoskor, mieliby panstwo niewielkie szanse przezycia. Drugi sluzek wyjal ze schowka cztery ciensze od papieru skafandry molekularne i rozdal je ludziom. Daeman wzial termoskore do reki i spojrzal na nia podejrzliwie. -To ma byc zart? -Nie - uspokoil go Harman. - Juz cos takiego nosilem. -Ja tez - zawtorowala mu Hannah. Daeman rozwinal termoskore. Mial wrazenie, ze trzyma w palcach oblok dymu. -Nie dam rady wlozyc tego na ubranie. -Nie musisz. Skafander powinien przylegac do skory. Kaptur nie utrudnia widzenia ani slyszenia. -A mozemy zalozyc ubranie na wierzch? - spytala Ada z odcieniem niepokoju w glosie. Po nocnym akcie ekshibicjonizmu, z ktorego nic nie wyniklo, nie miala ochoty na dalsze przygody. W kazdym razie nie na golasa. -Poza obuwiem lepiej byloby nie wkladac odziezy wierzchniej, Ada Uhr - odparl pierwszy sluzek. - Termoskora dziala najlepiej, kiedy nic nie utrudnia osmozy. Okrycie wierzchnie zmniejszyloby jej skutecznosc. -To chyba jednak jest zart - stwierdzil Daeman. -Moglibysmy wrocic do domu i wlozyc zimowe ubrania - zasugerowal Harman. - Chociaz przypuszczam, ze nie na wiele by sie zdaly w tutejszych warunkach. - Zerknal na migotliwa bariere energetyczna. Skowyt wiatru brzmial przerazajaco. -Rzeczywiscie - przytaknal drugi sluzek. - Standardowe kurtki, plaszcze i czapki nie sprawdzilyby sie w Suchej Dolinie. Jezeli sobie panstwo zycza, mozemy w ciagu pol godziny sprokurowac dyskretniejsze stroje zimowe. -Do diabla z nimi! - burknela Ada. - Chce zobaczyc, co jest na zewnatrz. Wyszla na srodek pawilonu, obok portalu, i zaczela sie rozbierac. Hannah poszla w jej slady: sciagnela kurtke i jedwabne, bufiaste spodnie. Daeman przez chwile gapil sie bezczelnie - do czasu, az Harman wzial go pod lokiec, zaprowadzil na druga strone pawilonu i tez zaczal zdejmowac ubranie. Daeman nie rezygnowal: nawet rozbierajac sie, zerkal przez ramie na kobiety. Skora Ady w swietle umieszczonych pod sufitem lamp przybrala cieply odcien. Hannah byla szczupla, silna i opalona. Naciagajac termoskore na uda, podniosla na chwile glowe i napotkala spojrzenie Daemana, ktory natychmiast spuscil wzrok. Kiedy znow zebrali sie na srodku pawilonu, odziani tylko w buty i termoskory, Ada parsknela smiechem. -Lepiej wszystko widac, niz gdybysmy byli calkiem nadzy. Daeman niepewnie przestepowal z nogi na noge, zaklopotany prawdziwoscia jej slow. Harman tylko sie usmiechnal. Termoskory bardziej przypominaly warstwe farby niz ubranie. -Dlaczego mamy rozne kolory? - zainteresowal sie Daeman. Ada byla zolta, Hannah pomaranczowa, Harman jaskrawoniebieski, a on sam zielony. -Latwiej bedzie sie panstwu rozpoznawac - odpowiedzial sluzek, jakby pytanie bylo skierowane wlasnie do niego. Ada znow sie rozesmiala. Jej swobodny, beztroski smiech wywolal podejrzliwe spojrzenia mezczyzn. -Przepraszam... Mialam na mysli... Przeciez nawet z daleka widac, kto jest kto. Harman przytknal niebieska dlon do bariery energetycznej. -Teraz juz mozemy wyjsc? Sluzki nie zareagowaly, ale pole silowe zadrzalo i reka Harmana przeszla przez nie na wylot. Kiedy zrobil krok do przodu, wygladalo to tak, jakby zanurzal sie w srebrzystym wodospadzie. Sluzki wylecialy za nimi z pawilonu. Na zewnatrz panowala wietrzna noc. -Nie potrzebujemy eskorty - zauwazyl Harman. Daeman zauwazyl, ze wiatr zaglusza jego slowa, a mimo to doskonale je slychac w kapturze termoskory. Skafandry musialy miec wbudowany jakis system lacznosci. -Prosze o wybaczenie, Harman Uhr, ale myli sie pan. Tu jest ciemno. Promienie padajace z reflektorow wbudowanych w korpusy maszyn oswietlaly okoliczny nierowny teren. Harman pokrecil glowa. -Uzywalem juz termoskor w wysokich gorach i na dalekiej polnocy. W obiektywach kapturow sa wbudowane wzmacniacze swietlne. - Siegnal do skroni, jakby czegos tam szukal. - O, juz. Widze doskonale. Gwiazdy sa cudowne. -O rety... - szepnela Ada, kiedy uruchomila noktowizje. Teraz Sucha Dolina ukazala sie jej oczom w calej okazalosci; kazda skala i kazdy glaz wyraznie odcinaly sie od tla. Kiedy podniosla glowe, widok gwiazd zaparl jej dech w piersi. Spojrzala w bok: jasno oswietlony pawilon faksu buchal swiatlem jak rozpalony piec. Termoskory jarzyly sie kolorowym blaskiem. -Jakie to... cudowne - stwierdzila Hannah. Skaczac po kamieniach, oddalila sie od reszty. Znajdowali sie na dnie szerokiej, skalistej doliny o lagodnych zboczach. Wyzej ciagnely sie blekitnobiale sniegi. Chmury jak fosforyzujace owce chwilami przeslanialy gwiazdy. Wiatr wyl potepienczo i siekl ich chronione membranami ciala. -Zimno mi - powiedzial Daeman, drepczac w miejscu. Na nogach mial cienkie pantofle. -Mozecie wrocic do pawilonu - oznajmil sluzkom Harman. - Damy sobie rade bez was. -Bez urazy, Harman Uhr, ale mamy wbudowany program ochrony istot ludzkich. Nie mozemy panstwa zostawic samych w Suchej Dolinie. Moglibyscie zabladzic albo zrobic sobie krzywde. Jesli jednak takie jest panstwa zyczenie, mozemy utrzymywac staly dystans stu metrow. -Takie jest nasze zyczenie. I wylaczcie te cholerne lampki! Oslepiacie nas, kiedy mamy wlaczona noktowizje. Sluzki wykonaly polecenie i cofnely sie w okolice pawilonu. Hannah ruszyla przodem, pozostali szli za nia. W dolinie nie rosly drzewa ani trawa, nie bylo w ogole sladow zycia - jesli nie liczyc czterech kolorowych sylwetek ludzkich. -Czego szukamy? - spytala Hannah. Przeszla na druga strone rowu, ktory w lecie mogl byc lozyskiem strumienia. O ile lato w ogole goscilo w tej dolinie. -Czy znajdujemy sie w miejscu ostatniego Palenia Czlowieka? - zapytal Harman. Daeman i Hannah jak na komende rozejrzeli sie dookola. -Byc moze - przytaknal z wahaniem Daeman. - Tylko ze wtedy wszedzie staly namioty, pawilony, kopuly mieszkalne, dolina byla nakryta polem silowym. Poza tym te grzejniki, Palenie Czlowieka, wieczny dzien... Wszystko wygladalo inaczej. I nie bylo tak zimno. - Caly czas ostroznie przestepowal z nogi na noga. -Hannah? - odezwal sie Harman. -Nie jestem pewna. Dolina na pewno byla skalista i odludna, ale... Daeman ma racje. W swietle dnia i z tlumem ludzi wygladala inaczej. Sama nie wiem. -Proponuje sie rozdzielic. - Ada przejela inicjatywe. - Poszukajmy sladow Palenia Czlowieka: resztek po ogniskach, kopczykow kamieni, czegokolwiek... Watpie, zebysmy dzis znalezli tu te twoja wedrujaca Zydowke, Harmanie. -Csss... - Harman obejrzal sie na trzymajace sie z daleka sluzki, ale zaraz zdal sobie sprawe, ze przeciez i tak rozmawiaja na niekodowanym pasmie. - No dobrze - westchnal. - Rozdzielmy sie, rozstawmy w tyraliere co piecdziesiat, szescdziesiat metrow. Szukamy czegos, co... Urwal w pol zdania. Z bocznego wawozu wynurzyla sie olbrzymia, na wpol humanoidalna sylwetka, ktora znajomym, niezgrabnym krokiem zaczela przemierzac uslany kamieniami teren. Kiedy od ludzi dzielilo ja dziesiec metrow, Harman znow sie odezwal: -Wracaj. Nie potrzebujemy wojniksow. Odpowiedzial mu jeden ze sluzkow: -Bedziemy nalegac, panie i panowie. - Glos rozbrzmial wyraznie w uszach ludzi, chociaz kulisty automat unosil sie w powietrzu daleko za ich plecami. - To najbardziej odludny i niebezpieczny ze znanych faksowezlow. Nie mozemy dopuscic do tego, by komus stala sie krzywda, nawet jesli prawdopodobienstwo takiego zdarzenia jest niewielkie. -Sa tu dinozaury? - zapytal spiety Daeman. Ada rozesmiala sie glosno i szeroko rozlozyla rece. -Watpie. Musialby sie tu uchowac jakis rekombinowany zimowy gatunek, o ktorym w zyciu nie slyszalam. -Wszystko jest mozliwe. - Hannah wskazala ogromny glaz, lezacy piecdziesiat metrow dalej, u wylotu nastepnego bocznego wawozu. - To by przeciez mogl byc alozaur, ktory tylko czeka, az podejdziemy blizej. Daeman cofnal sie, potknal o kamien i omal nie przewrocil. -Tu nie ma dinozaurow - stwierdzil Harman. - Na takim mrozie nic by nie wyzylo. Kto mi nie wierzy, niech zdejmie na chwile kaptur. Ledwie Ada, Hannah i Daeman zsuneli kaptury, w sluchawkach rozlegly sie ich rozpaczliwe krzyki. -Trzymaj sie z tylu, dopoki cie nie wezwiemy - rozkazal wojniksowi Harman. Wojniks poslusznie cofnal sie o dziesiec metrow. Ruszyli w gore doliny - czyli na polnocny zachod, jak podpowiadaly wyswietlone na dloniach kierunkowskazy. Nawet gwiazdy zdawaly sie drzec, targane huraganowym wiatrem. Niejednokrotnie musieli kryc sie w cieniu olbrzymich glazow, zeby przeczekac uderzenie wichury. Kiedy podmuchy slably, rozdzielali sie i szli dalej. -Cos znalazlam - oznajmila nagle Ada. Pozostala trojka podbiegla do niej. Na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze to zwykly kamien" ale z bliska Daeman zaczal rozrozniac delikatna siersc, dziwne wypustki i czarne otwory, przypominajace oczodoly. Stworzenie wygladalo jak sfatygowana, drewniana rzezba. -To foka - stwierdzil Harman. Hannah uklekla i dotknela nieruchomego ciala. -A co to jest foka? -Rodzaj wodnego ssaka. Widywalem foki na wybrzezu, z dala od faksowezlow. - Ukucnal i rowniez dotknal martwego zwierzecia. - Zasuszyla sie... Zostala, jak to sie mowi, zmumifikowana. Moze tu lezec od setek lat. Albo od tysiecy. -To znaczy, ze jestesmy blisko wybrzeza - skonkludowala Ada. Harman wstal i rozejrzal sie. -Niekoniecznie. -Ej! - zawolal nagle Daeman. - Pamietam ten glaz! Obok niego w namiocie byla piwiarnia! - Ruszyl w strone glazu spoczywajacego u stop sciany wawozu. -Jestes pewien? - spytala Ada, kiedy go dogonila. Potezny skalny blok sterczal pionowo, wznoszac sie ku swiecacym lodowato gwiazdom i pedzacym po niebie chmurom. Wszyscy zaczeli szukac sladow namiotow, ognisk, kolein wyrytych kolami kabrioletow - ale na prozno. -Minelo poltora roku - przypomnial Harman. - Sluzki wszystko posprzataly... -O Boze... - jeknela Hannah. Wszyscy odwrocili sie w jej strone. Dziewczyna w pomaranczowym kombinezonie patrzyla w niebo. Odruchowo podniesli wzrok, katem oka dostrzegajac plasajace po okolicznych kamieniach plamy barwnego swiatla. Niebo ozylo kurtynami migoczacych, roztanczonych swiatel, slupow blekitu, zolci i czerwieni. -Co to jest? - wyszeptala Ada. -Nie wiem - odparl rownie cicho Harman. Swiatla plynely po niebie wezowym ruchem. Zdjal kaptur termoskory. - Moj Boze, nawet bez noktowizji wyglada niesamowicie. Chyba widzialem juz cos takiego, dawno temu, kiedy... -Sluzki! Co to za swiatla? - zapytal Daeman. -Zjawisko atmosferyczne, bedace efektem oddzialywania pochodzacych ze Slonca naladowanych czastek z ziemskim polem elektromagnetycznym - odpowiedziala maszyna. - Nie zachowaly sie szczegolowe naukowe wyjasnienia tej osobliwosci, ale nadawano jej rozne nazwy, miedzy innymi... -Dobrze, dobrze... - przerwal sluzkowi Harman i naciagnal kaptur. - Wystarczy. Patrzcie! Na skalnym bloku widac bylo dziwne rysy. Raczej nie mogly powstac w naturalny sposob. -A to co znowu? - zdziwila sie Ada. - Nie wyglada jak te symbole z ksiazek. -Nie - zgodzil sie z nia Harman. -Pozostalosc po Paleniu Czlowieka? - zasugerowala Hannah. -Nie przypominam sobie, zebym je tu widzial - mruknal Daeman. - Moze po zakonczeniu imprezy sluzki niechcacy zarysowaly jego powierzchnie, na przyklad przy transporcie sprzetu? -To mozliwe - przyznal Harman. -Szukamy dalej? - spytala Ada. - Moze znajdziemy slady pobytu tej waszej kobiety. Albo chociaz slady Palenia Czlowieka, jakis popiol czy cos. -Przy takim wietrze? - prychnal Daeman. - I to po poltora roku? -Palenisko w zaglebieniu terenu. Moglibysmy... -Nie - przerwal Adzie Harman. - Nic tu nie znajdziemy. Faksujmy sie lepiej gdzies, gdzie jest cieplo, i chodzmy na lunch. Ada spojrzala na niego podejrzliwie, ale nic nie powiedziala. Sluzki podfrunely blizej, wojniks rowniez sie przysunal. -Wracamy - wyjasnil Harman blizszej z maszyn. - Mozecie nam oswietlic droge do pawilonu. W Ulanbacie bylo wczesne popoludnie. Na siedemdziesiatej dziewiatej kondygnacji Niebianskich Kregow, gdzie wciaz trwalo przyjecie z okazji drugiej dwudziestki Tobiego, tloczylo sie jak zwykle - okolo setki gosci. Wiszace ogrody szelescily i szemraly w podmuchach zefirku wiejacego znad czerwonawej pustyni. Liczni mlodzi ludzie, ktorzy zauwazyli kilkudniowa nieobecnosc Daemana, witali sie z nim wylewnie, ale on szedl za Harmanem, Hannah i Ada, az znalezli na dlugim stole bankietowym gorace przekaski i schlodzone wino. Potem Harman wyciagnal ich z tlumu i zaprowadzil do kamiennego stolu pod niskim murkiem, okalajacym caly teren. Dwiescie piecdziesiat metrow nizej karawany wielbladow - kierowane przez sluzki i eskortowane przez wojniksy - przemierzaly Trakt Gobijski. -O co chodzi? - zapytala Ada, kiedy usiedli w cieniu i zaczeli jesc. - Wiem, ze cos sie stalo. Harman juz chcial odpowiedziec, ale powstrzymal sie i poczekal, az minie ich przelatujacy obok sluzek. -Zastanawiacie sie czasem, czy sluzek, ktory was obsluguje, nie jest tym samym, ktorego przed chwila widzieliscie w zupelnie innym miejscu? Sa takie podobne... -Bzdura - stwierdzil Daeman, ktory miedzy jednym i drugim kesem miesa z kurzej nozki oblizywal palce i popijal wino. -Byc moze. -Co cie tam tak poruszylo? - dopytywala sie Hannah. - Te rysy na kamieniu? -To byly liczby. Daeman sie rozesmial. -Wcale nie. Wiem, jak wygladaja liczby. Wszyscy wiemy. To nie byly liczby. -Byly. Zapisane slowami. -Nie przypominaly tych zawijasow z ksiazek - zauwazyla Ada. - No wiesz, slow. -Nie, nie przypominaly, bo to pismo odreczne. Litery byly baloniaste, polaczone i troche zatarte przez wiatr, ale udalo mi sie je odczytac. Pewnie wyryto te slowa przy okazji Palenia. -Slowa! - parsknal Daeman. - Przeciez dopiero co mowiles, ze to liczby. -Co tam bylo napisane? - zniecierpliwila sie Hannah. Harman rozejrzal sie ostroznie. -Osiem, osiem, cztery, dziewiec - wyszeptal. Ada pokrecila glowa. -To brzmi jak kod faksowezla, ale jest za wysoki. Nie slyszalam o wezle, ktorego kod zaczynalby sie od dwoch osemek. -Bo takich nie ma - zgodzil sie z nia Daeman. -Moze i nie. - Harman wzruszyl ramionami. - Ale kiedy zjemy, zamierzam przejsc sie do tutejszego wezla i sprawdzic. Ada zapatrzyla sie w przestrzen. Na niebie bylo widac pierscienie, dwie mlecznobiale pregi, przecinajace blekitny firmament. -Czy to dlatego postanowiles zatrzymac termoskory, zamiast je wyrzucic, jak kazaly nam sluzki? -Nie wiedzialem, ze zauwazylas. - Harman usmiechnal sie i napil wina. - Staralem sie zachowac dyskrecje, ale pewnie kiepski ze mnie konspirator. Dobrze przynajmniej, ze sluzki juz sobie poszly. Jakby na dany sygnal, jedna z uslugujacych przy stole maszyn zaczela dolewac im wina. Unosila sie za murkiem, dwiescie piecdziesiat metrow nad zoltoczerwonym piaskiem, a jej delikatne dlonie w bialych rekawiczkach uzupelnialy zapas trunku w kieliszkach. Gdyby Harman nie uparl sie, zeby przed faksowaniem przebrali sie w termoskory i ukryli je pod zwyklym ubraniem, mogliby zginac. -Na Boga! - wykrzyknal Daeman. - Co to za miejsce? Co sie dzieje?! Nie bylo pawilonu. Kod 8849 zaprowadzil ich prosto w ciemnosc i chaos. Wiatr zawodzil przerazliwie, pod stopami mieli lod i przy kazdym kroku w skowyczacej ciemnosci wpadali na jakies ostre, kanciaste obiekty. Portal faksowy zniknal. -Ada! - zawolal Harman. - Swiatlo! Nawet gdyby zdazyli zalozyc kaptury, w tej przestrzeni nie bylo swiatla, ktore noktowizory moglyby wzmocnic. -Wlasnie... probuje... wlaczyc... Jest! Promien swiatla z pozyczonej od Tobiego latarki przecial mrok i padl na otwarte drzwi. Futryna byla oblodzona, obwieszona metrowej dlugosci soplami i wrosnieta w plozace sie po ziemi lodowe fale. Ada skierowala latarke w bok, na trzy zastygle w zdumieniu twarze przyjaciol. -Nie ma pawilonu - stwierdzil Harman. -W kazdym faksowezle jest pawilon - zaprotestowal Daeman. - Portale bez pawilonow nie istnieja. Mam racje? -Kiedys bylo inaczej. Istnialy tysiace prywatnych wezlow. -O czym on mowi? Wynosmy sie stad! Ada poswiecila w mrok. Znajdowali sie w malym pomieszczeniu, w ktorym lod skul sciany, lady i regaly. Nigdzie nie bylo widac portalu ani platformy faksowej, zwykle znajdujacej sie na srodku pawilonu - to zas oznaczalo, ze droga powrotu jest dla nich zamknieta. Miliony lodowych igielek tanczyly w snopie swiatla. Na zewnatrz szalala zamiec. -Mowiles to juz wczesniej, Daemanie, ale dopiero teraz faktycznie masz racje - zauwazyl Harman. -O czym? Nie przypominam sobie... -Powiedziales, ze wpadlismy w pulapke. Jak szczury. Daeman rozdziawil usta. Snop swiatla przesuwal sie po zalodzonych scianach. Wiatr zawodzil wsciekle. -Gwizdze jak w Suchej Dolinie - mruknela Hannah. - Ale tam nie bylo zadnych zabudowan. A moze sie myle? -Raczej nie. Mimo to przypuszczam, ze w dalszym ciagu jestesmy na Antarktydzie. -Gdzie? - Daeman zaszczekal zebami. - Co to jest anta... Antarktyda? -Lodowaty kontynent, ktory odwiedzilismy dzis rano - przypomniala mu Ada i wyszla za drzwi, na chwile zostawiajac pozostala trojke w ciemnosciach. - Tu jest korytarz. Chodzcie, tylko patrzcie pod nogi. Na podlodze jest chyba z pol metra sniegu i lodu. Zmrozony korytarz prowadzil do zmrozonej kuchni, ta otwierala sie na zmrozona jadalnie, gdzie wokol poprzewracanych mebli utworzyly sie zaspy. Ada poswiecila po oknach, powleczonych potrojna warstwa lodu. -Chyba wiem, gdzie jestesmy - szepnal Harman. -To nieistotne - uciela Hannah. - Powiedz lepiej, jak sie stad wydostac? -Zaraz. - Ada opuscila latarke. Odbite od lodu rozproszone swiatlo padlo na twarze. - Chce uslyszec, gdzie wedlug Harmana jestesmy. -Zgodnie z legenda kobieta, ktorej szukam, Zydowka Wieczna Tulaczka, miala domicyl w kraterze Erebusa, wulkanu na Antarktydzie. -W Suchej Dolinie? - upewnil sie Daeman, ogladajac sie przez ramie. - Boze, jak tu zimno! Hannah przesliznela sie po lodzie z taka szybkoscia, ze odruchowo cofnal sie i omal nie stracil rownowagi. -Zaloz kaptur, gluptasie. Wszyscy zalozcie. Odmrozimy sie bez kapturow. Poza tym przez glowe traci sie mnostwo ciepla. Wyciagnela zaplatany w koszule kaptur termoskory Daemana i nasunela mu go na glowe. Pozostali wzieli z niej przyklad. -Od razu mi lepiej - przyznal Harman. - Nareszcie cos widze. I slysze. Sluchawki tlumia odglosy wichury. -Powiedziales, ze ta kobieta mieszkala w wulkanie nieopodal Suchej Doliny, tak? Na tyle blisko, zebysmy mogli piechota dojsc do tamtego faksowezla? -Nie wiem! - Harman rozlozyl bezradnie rece. - Pomyslalem, ze to by wyjasnialo, skad sie wziela na Paleniu Czlowieka. Moglaby po prostu przyjsc pieszo. Ale nie znam geografii Antarktydy. Od Suchej Doliny moze nas dzielic rownie dobrze kilometr, jak i tysiac kilometrow. Daeman spojrzal na ciemne, zalodzone okna. Pancerne szyby zdawaly sie uginac pod naporem huraganu. -Ja stad nie wyjde - oznajmil oschle. - Za zadne skarby. -Wyjatkowo musze sie z toba zgodzic - poparla go Hannah. -Nic z tego nie rozumiem - poskarzyla sie Ada. - Powiedziales, ze ta kobieta mieszkala tu dawno temu, przed wiekami. Jak to mozliwe, zeby... -Nie wiem. Harman wzial od Ady latarke i zapuscil sie w nastepny korytarz. Wszedzie zalegaly zwaly sniegu, a po chwili droge zagrodzily mu biale prety, podobne do krat wieziennej celi. Wrocil do osniezonej jadalni, wzial najciezszy mebel, jaki udalo mu sie wyrwac z lodu (byl to masywny stol, ktory postradal przy tej okazji nogi) i zaczal nim wylamywac grube sople, wyrabujac sobie sciezke w zasypanym sniegiem korytarzu. -Co robisz? - zawolal Daeman. - Po co chcesz tam isc? Od miliona lat nie bylo tu zywej duszy. Pozamarzamy tylko... Harman kopniakiem wylamal drzwi w koncu korytarza. Z drugiej strony buchnelo swiatlo. I fala ciepla. Troje jego towarzyszy dolaczylo do niego tak szybko, jak tylko pozwalalo na to zdradzieckie podloze. Pokoj przypominal pomieszczenie, do ktorego sie przefaksowali: nie mial okien i mierzyl mniej wiecej piec na piec metrow, byl jednak ogrzewany, oswietlony i wolny od sniegu i lodu. W dodatku wiekszosc miejsca zajmowala owalna, metalowa machina, ktorej korpus mial dlugosc ponad czterech metrow. Unosila sie bezszelestnie jakis metr nad betonowa posadzka, otulona od gory migotliwa powloka pola silowego. Na jej gornej powierzchni znajdowalo sie szesc wglebien wylozonych czarnym, miekkim materialem. Rozmiarami odpowiadaly wielkosci ludzkiego ciala. Na wysokosci rak czlowieka, ktory by sie w nich polozyl, znajdowaly sie krotkie, pionowe uchwyty. -Chyba ktos sie tu spodziewal dwojga gosci wiecej - szepnela Hannah. -Co to wlasciwie jest? - spytal Daeman. -Wydaje mi sie, ze sonik. SPL - odparl polglosem Harman. -Ze co? Co to za nazwy? -Nie wiem, ale w zapomnianej erze ludzie umieli czyms takim latac. Harman dotknal pola silowego, ktore niczym rtec rozstapilo sie pod jego palcami, oplynelo mu dlon, siegnelo do przegubu. -Uwazaj! - krzyknela Ada. Harman ukleknal, a po chwili polozyl sie na brzuchu w jednym z zaglebien. Tyl jego glowy i plecy ledwie wystawaly ponad gorna powierzchnie maszyny. -W porzadku - powiedzial. - Tu jest calkiem wygodnie. I cieplo. Ten argument wszystkim przemowil do wyobrazni. Ada pierwsza poszla w slady Harmana: wyciagnela sie na brzuchu w drugim zaglebieniu i oparla dlonie na uchwytach. -To sa stery? -Nie mam pojecia - przyznal Harman, kiedy Hannah i Daeman rowniez umoscili sie w swoich lezankach. Dwa zaglebienia w tylnej czesci pojazdu pozostaly puste. -Nie umiesz tym latac? - Tym razem glos Ady zdradzal napiecie. - Nie czytales o tym w ksiazkach? Harman pokrecil glowa. -No to po co tu wlezlismy? -Zeby poeksperymentowac. Harman odkrecil gorna czesc prawego drazka i nacisnal znaleziony pod spodem czerwony guzik. Sciana przed nimi zniknela, jakby huragan porwal ja i uniosl w otchlan antarktycznej nocy. Do srodka wpadl niesiony lodowatym wiatrem tuman sniegu. Cieplo zostalo blyskawicznie wyssane na zewnatrz, wokol nich szalala polarna burza sniezna. Harman otworzyl usta, ale nie zdazyl juz powiedziec: "Trzymajcie sie mocno!", bo sonik z niewiarygodna szybkoscia smignal na dwor. Pasazerowie i tak kurczowo scisneli uchwyty, gdy przyspieszenie wcisnelo im stopy w korpus pojazdu. Banka pola silowego chronila pasazerow, kiedy sonik (czy SPL, czy jak tam powinno sie nazywac te latajaca machine) wystrzelil z bielusienkiego wulkanu. Od strony morza na stokach gory znajdowaly sie zrujnowane, skute lodem zabudowania. W noktowizorach widzieli resztki sosnowego lasu, ktory poddal sie wladzy zywiolow i zamarzl. Dalej, nad samym brzegiem, majaczyly przysypane sniegiem ciezkie maszyny, a za nimi rozciagalo sie biale, zamarzniete morze. Sonik wyrownal lot na wysokosci trzystu metrow nad powierzchnia morza i zaczal oddalac sie od ladu. Harman puscil jeden z uchwytow i wywolal na dloni funkcje kierunkowskazu. -Polnocny wschod - powiedzial na glos. Nikt sie nie odezwal: jego towarzysze zaciskali dlonie na uchwytach i dygotali na calym ciele; nikomu nie chcialo sie komentowac kierunku lotu, ktory musial niechybnie zakonczyc sie ich smiercia. Harman przemilczal fakt, ze jesli znane mu stare mapy nie klamaly, w tym kierunku na przestrzeni tysiecy mil rozciagalo sie tylko morze. Po dziesieciu minutach sonik zaczal obnizac lot. Ladolod juz sie skonczyl i znalezli sie w strefie lodu plywajacego. -Co sie dzieje? - zaniepokoila sie Ada, bezskutecznie probujac ukryc drzenie glosu. - Konczy mu sie energia? Paliwo... Czy co mu tam jest potrzebne... -Nie wiem. Sonik znow wyrownal lot, tym razem niespelna piecdziesiat metrow ponad falami oceanu. -Patrzcie! - krzyknela Hannah, puscila na chwile uchwyt i wyciagnela przed siebie reke. Ponad fale wynurzyl sie grzbiet olbrzymiej zywej istoty - wiekowy, obrosniety paklami i pomarszczony ze starosci. W okularach noktowizorow cieplo emanujace z ogromnego cielska pulsowalo czerwienia krwi. Naraz trysnela fontanna wody wysoko w gore, w kierunku sonika. W powietrzu, ktore przenikalo przez pole silowe, dalo sie wyczuc rybia won. -Co... - zaczal Daeman. -To chyba tak zwany... wieloryb - wyjasnil Harman. - Ale myslalem, ze wieloryby wyginely dawno temu. -Moze postludzie sprowadzili je z powrotem - zasugerowala Ada. -Byc moze. Lecieli caly czas na polnocny wschod. Kiedy przez nastepne kilkanascie minut sonik zachowywal sie przyzwoicie, pasazerowie zaczeli sie rozluzniac, dostosowujac sie do nowej sytuacji, tak jak ich przodkowie czynili to od niepamietnych czasow. Harman odwrocil sie na bok i zerkal na gwiazdy, wyzierajace chwilami zza chmur, gdy z zadumy wyrwal go okrzyk Ady: -Patrzcie! Przed nami! Nad ciemnym horyzontem rysowala sie gigantyczna gora lodowa. Sonik lecial prosto na nia. Mijali juz podobne bryly lodu, przelatywali nad nimi albo obok, ale nie widzieli jeszcze ani tak szerokiej - ta bowiem niczym niebieskobialy mur ciagnela sie na przestrzeni kilku kilometrow - ani tak wysokiej: lod siegal znacznie powyzej dziobu sonika. -Co robimy? Harman pokrecil glowa. Nie wiedzial, z jaka predkoscia leca - zadne z nich nie podrozowalo jeszcze pojazdem szybszym niz ciagnieta przez wojniksa bryczka - ale zdawal sobie sprawe, ze przy takiej predkosci musza roztrzaskac sie o lod. -Nie masz innych sterownikow na uchwytach? - spytala go Hannah. -Nie. -Moglibysmy wyskoczyc - zasugerowal Daeman. Lezal w zaglebieniu znajdujacym sie na lewo i w tyl od Harmana. Sonik zachybotal sie lekko, kiedy Daeman dzwignal sie na czworaki, muskajac glowa powierzchnie pola silowego. -Nie - odparl z cala stanowczoscia Harman. - W morzu zginalbys najdalej po pol minucie, nawet gdyby udalo ci sie przezyc sam upadek... A to watpliwe. Poloz sie. Daeman posluchal. Sonik nie zamierzal zwolnic ani zmienic kursu. Lodowe urwisko, ktorego dlugosc Harman ocenial na dobre trzy kilometry, zblizalo sie blyskawicznie i roslo w oczach. Zanosilo sie na to, ze uderza w nie w dwoch trzecich wysokosci. -Naprawde nic nie mozemy zrobic? - odezwala sie Ada. Brzmialo to raczej jak stwierdzenie faktu niz pytanie. Harman sciagnal kaptur i odwrocil sie do niej. W otulonym energetyczna bariera kokpicie ziab nie dawal sie zbytnio we znaki. -Chyba nie. Przykro mi. Wyciagnal do niej reke. Ada zdjela kaptur i spojrzala Harmanowi w oczy. Ich palce splotly sie na kilka sekund. Kiedy od zderzenia z gora lodowa dzielilo ich doslownie kilkaset metrow, sonik znow zwolnil i wzniosl sie wyzej. Przemknal nad krawedzia z trzymetrowym zapasem i skrecil ostro w prawo. Przelecieli ponad lodem kawalek na poludnie, kiedy pojazd zawisl w powietrzu i powoli wyladowal. Zasyczal snieg, topiacy sie pod rozgrzanym kadlubem. Jeszcze przez chwile wszyscy lezeli bez ruchu na swoich miejscach, z dlonmi zacisnietymi na uchwytach, niechetni do dzielenia sie swoimi myslami z reszta towarzystwa. Nagle pole silowe zniknelo. Lodowaty wiatr zmusil Harmana do pospiesznego naciagniecia kaptura. Ada natychmiast poszla w jego slady. -Chyba powinnismy wysiasc, zanim ta machina postanowi wywiezc nas gdzies indziej - zasugerowala Hannah na wspolnym kanale radiowym. Wygramolili sie z lezanek i zeszli na lod. Wiatr uderzyl w nich ze zdwojona sila, zachwial nimi, zelzal na chwile - i przypuscil kolejny atak. Drobinki lodu siekly ich po ubraniach. -Co dalej? - spytala Ada. Jakby w odpowiedzi na jej slowa zapalil sie migajacy w podczerwieni szpaler zimnych flar nawigacyjnych, tworzacy trzymetrowej szerokosci sciezke, ktora prowadzila od sonika... donikad. Ruszyli nia, podtrzymujac sie wzajemnie i wspolnie opierajac uderzeniom wiatru. Gdyby nie wytyczony szlak, jarzacy sie oslepiajaco w okularach noktowizorow, odruchowo odwrociliby sie plecami do wiatru i natychmiast zabladzili. I pewnie blakaliby sie po lodowcu do chwili, az gdzies calkiem niedaleko spadliby z urwiska do morza. Sciezka konczyla sie przy otworze: wykute w lodzie stopnie prowadzily w glab gory, skapane w podczerwonej poswiacie. -Wchodzimy? - zapytala Hannah. -A mamy inne wyjscie? - mruknal Daeman. Schody byly sliskie, ale ktos wbil w prawa sciane metalowe prety z pierscieniami i umocowal do nich line, wiec mieli sie czego trzymac. Harman naliczyl czterdziesci stopni, zanim doszedl do litej lodowej sciany, gdzie schody skrecaly w prawo. Dalsze piecdziesiat stopni w dol prowadzilo do zakretu w lewo, gdzie czekalo ich kolejne piecdziesiat. Wmontowane w lod podczerwone flary oswietlaly im droge. Wreszcie schody sie skonczyly i dalej oprocz czerwonych prowadzily ich flary zielone i niebieskie. Na rozwidleniach jedna z drog zawsze byla ciemna, wybierali wiec te druga, oswietlona. W jednym miejscu korytarz lekko sie wznosil, w innym zeszli dalsze kilkadziesiat metrow w glab. Zakrety i rozwidlenia tworzyly istny labirynt, w ktorym szybko stracili orientacje. -Ktos na nas czeka - wyszeptala Hannah. -Mam taka nadzieje - odparla Ada. Wreszcie znalezli sie w przestronnej sali, szerokiej na trzydziesci metrow i wysokiej na dziesiec. W scianach widnialy liczne wyloty innych korytarzy - znajdowaly sie na roznej wysokosci i byly polaczone lodowymi schodami. Ustawione na postumentach grzejniki jarzyly sie pomaranczowo; sciany, sufit i posadzke nabito przeroznymi zrodlami swiatla. Na jednej z nizszych platform lezalo kilka poduszek i cos, co przypominalo sterte zwierzecych skor. Obok stal niski stolik, na nim zas miski z jedzeniem oraz dzbanki i kieliszki z napojami. Goscie zgromadzili sie wokol stolu, popatrujac niepewnie. -Nie bojcie sie - rozlegl sie za ich plecami kobiecy glos. - Jedzenie nie jest zatrute. Kobieta weszla do sali przez wysoki lodowy portal powyzej platformy i po biegnacych zygzakiem schodach zeszla na jej poziom. Harman zdazyl zwrocic uwage na niezwykly kolor jej wlosow - byly szpakowate, a poza wyjatkowymi ekscentrykami malo kto decydowal sie na taka wlasnie barwe - i twarz, ktora, zgodnie z tym, co mowil Daeman, gesto zlobily zmarszczki. Kobieta wygladala staro. Zadne z nich (poza Daemanem, ktory spotkal ja przy okazji Palenia Czlowieka) nie widzialo w zyciu czlowieka, ktory by sie w taki sposob zestarzal. Na jej widok nawet dziewiecdziesieciodziewiecioletniemu Harmanowi ciarki przeszly po plecach. Pomijajac jednak podeszly wiek, prezentowala sie calkiem atrakcyjnie. Miala na sobie zwyczajna niebieska tunike, sztruksowe spodnie i ciezkie buty. Jedynym niebanalnym elementem jej stroju byla zarzucona na ramiona peleryna z czerwonej welny, o bardzo wymyslnym kroju. Za nic nie chciala ulozyc sie w proste faldy. Kiedy kobieta energicznym krokiem weszla na platforme, na ktorej zebrali sie przybysze, Harman zauwazyl, ze trzyma w rece jakis ciemny, metalowy przedmiot. Widzac jego spojrzenie, kobieta podniosla przedmiot, jakby sama pierwszy raz widziala go na oczy. -Wiecie, co to jest? -Nie - odparli sciszonym chorem Daeman, Ada i Hannah. -Tak - powiedzial Harman. - Jakas bron z zapomnianej ery. Pozostala trojka wybaluszyla oczy. Owszem, widywali bron w spektaklu turynskim - miecze, wlocznie, tarcze, luki i strzaly - nigdy jednak nie widzieli czegos podobnego. Ten tepy, czarny przedmiot przypominal raczej maszyne. -Zgadza sie. Nazywa sie pistolet i sluzy tylko jednemu celowi: zabijaniu. Daeman podszedl o krok blizej. -Chcesz nas zabic? Po to nas tu sprowadzilas? Kobieta usmiechnela sie i polozyla bron na stole, obok misy z pomaranczami. -Witaj, Daemanie. Milo cie znow widziec, chociaz watpie, bys pamietal nasze ostatnie spotkanie. Byles w stanie ciezkiego upojenia alkoholowego. -A jednak cie pamietam, Savi - odparl spokojnie. -Was rowniez witam serdecznie, Hannah, Ado i Harmanie. Przyznam, ze Harman uparcie szedl moim tropem. Usiadla na stosie skor i skinela reka. Przybysze pojedynczo, z wahaniem, dolaczyli do niej. Wziela do reki pomarancze i zaczela ja obierac, pomagajac sobie ostrym paznokciem. Goscie odmowili poczestunku. -Nie zostalismy sobie przedstawieni - zauwazyl Harman. - Skad zatem znasz moje imie? A wlasciwie: nasze imiona? -Zostawiasz za soba wyrazny trop, Harmanie... Jak to sie teraz tytulujecie? A, juz wiem: Harman Uhr. -Jaki trop? -Wloczysz sie z dala od faksowezlow i wojniksy musza cie pilnowac. Uczysz sie czytac. Wyszukujesz i odwiedzasz nieliczne ocalale biblioteki, takze te nalezaca do Ady Uhr. - Savi skinela glowa Adzie, ktora odpowiedziala podobnym gestem. -Skad wiesz, ze wojniksy mnie sledza? -Zauwaza kazde niecodzienne zachowanie. - Savi podzielila pomarancze na czastki, wylozyla po dwie na kawalkach plotna i podala gosciom. Tym razem nikt nie odmowil. - Ja tez cie sledze - dodala pod adresem Harmana. -Dlaczego? - Harman odlozyl swoja szmatke na stol. - Dlaczego mnie szpiegujesz? I w jaki sposob? -To dwa rozne pytania, moj mlody przyjacielu. Harman nie mogl powstrzymac sie od usmiechu: znajomi od dawna nie nazywali go mlodym. -W takim razie odpowiedz na pierwsze: dlaczego mnie szpiegujesz? Savi zjadla drugi kasek pomaranczy i oblizala palce. Harman zauwazyl, ze Ada z nieklamana fascynacja przyglada sie jej zmarszczkom i starczym plamom na dloniach. Jesli jednak sama Savi zwrocila na to uwage, nie dala nic po sobie poznac. -Harmanie... Pozwolisz, ze daruje sobie Uhr? - Nie czekajac na odpowiedz, mowila dalej: - Jestes obecnie jedyna istota ludzka na Ziemi, w populacji liczacej ponad trzysta tysiecy osobnikow, ktora umie czytac. Albo ktora chce czytac. Jedyna oprocz mnie, ma sie rozumiec. -Ale... -Trzysta tysiecy? - wtracila sie Hannah. - Jest nas milion. Zawsze byl nas milion. Savi z usmiechem pokrecila glowa. -Kto ci powiedzial, moja droga, ze w tej chwili na Ziemi zyje milion ludzi? -No... nikt, ale... przeciez wszyscy wiedza... -Wlasnie: wszyscy wiedza. A przeciez nie ma jak policzyc ludzi. -Ale kiedy ktos przenosi sie do pierscieni... -Wtedy moze sie urodzic nowe dziecko - dokonczyla Savi, widzac zaklopotanie Hannah. - Zgadza sie. Tak to sie odbywa mniej wiecej od tysiaca lat. Co nie zmienia faktu, ze ludzi jest znacznie mniej niz milion. -Dlaczego postludzie mieliby nas oklamywac? - zdziwil sie Daeman. -Postludzie... - Savi uniosla brew. - Tak, postludzie. Rozmawial pan z nimi ostatnio, Daeman Uhr? Daeman najwyrazniej uznal, ze jest to pytanie retoryczne, poniewaz nie odpowiedzial. -Ja rozmawialam. Zapadla cisza jak makiem zasial. Wszyscy w milczeniu czekali na ciag dalszy. Sam pomysl, ze ktos moglby kontaktowac sie z postludzmi, doslownie zapieral dech w piersi. -Dawno temu - dodala Savi glosem tak cichym, ze musieli sie pochylic nad stolem, zeby ja uslyszec. - Bardzo dawno temu. Przed ostatnim faksowaniem. Jej szaroblekitne oczy, jeszcze przed chwila tak przenikliwe, nagle sie zamglily. Harman pokrecil glowa. -Znam legende, wiem, co mowi o tobie... o Zydowce Wiecznej Tulaczce, ostatnim czlowieku z zapomnianej ery - ale jej nie rozumiem. Jak to mozliwe, ze przezylas swoja piata dwudziestke? Ada zgromila go wzrokiem, wstrzasnieta bezczelnoscia tego pytania, ale Savi wcale nie byla wzburzona. -Po pierwsze: ograniczenie czasu zycia do stu lat jest stosunkowo nowym wynalazkiem w dziejach ludzkosci. Postludzie wpadli na ten pomysl dopiero po tym tragicznym ostatnim faksowaniu, po tym, jak schrzanili doslownie wszystko, zmarnowali nasza przyszlosc i przyszlosc calej Ziemi. Wiele stuleci uplynelo od chwili, gdy dziewiec tysiecy stu trzynastu moich rodakow, ktorzy przezyli pandemie rubikonu, zostalo wyfaksowanych wprost w strumien neutrin, z ktorego nie wrocili, chociaz postludzie obiecali im, ze bedzie inaczej. Dopiero po tym... po tym ludobojstwie... ci wasi wspaniali postludzie odtworzyli populacje waszych praprzodkow i wpadli na pomysl ze stuletnim zyciem i teoretyczna liczebnoscia populacji wynoszaca milion osobnikow... Savi westchnela ciezko, bylo widac, ze jest bardzo poruszona. Odetchnela gleboko i wskazala stojace na stole dzbanki. -Jesli macie ochote, czestujcie sie. Jest herbata, jest i mocne wino. Ja osobiscie napije sie wina. Nalala sobie drzacymi rekami i spojrzala pytajaco na gosci. Daeman podziekowal ruchem glowy, Hannah i Ada nalaly sobie herbaty, Harman przystal na kieliszek czerwonego wina. -Zanim zboczylam w dygresje, Harmanie, zadales mi dwa pytania - podjela Savi, wyraznie spokojniejsza. - Interesowalo cie, dlaczego zwrocilam na ciebie uwage, oraz jak to mozliwe, ze tak dlugo zyje. Odpowiedz na pierwsze pytanie brzmi nastepujaco: interesuje sie wszystkim tym, czym interesuja sie i niepokoja wojniksy. Twoje zachowanie w ostatnich latach zwrocilo ich uwage... -Ale dlaczego moje zycie mialoby je obchodzic... Savi gestem uciszyla Hamana. -Co do twojego drugiego pytania: zyje tak dlugo, poniewaz wiekszosc czasu przesypiam, a kiedy nie spie, ukrywam sie. Kiedy sie przemieszczam, korzystam z sonika, takiego jak ten, ktorym mieliscie sie okazje dzis przeleciec, albo wedruje pieszo od jednego faksowezla do drugiego. -Nie rozumiem - odezwala sie Ada. - Jakim cudem udaje ci sie na piechote przejsc taki kawal drogi? Savi wstala od stolu. Goscie rowniez. -Zdaje sobie sprawe, mlodzi przyjaciele, ze macie za soba ciezki dzien, ale jezeli zdecydujecie sie pojsc za mna, czeka was jeszcze wiele niespodzianek. Jesli wolicie zawrocic, sonik zawiezie was do najblizszego pawilonu faksowego... To chyba bedzie gdzies w dawnej Afryce. Wybor nalezy do was. - Spojrzala na Daemana. - Kazdy musi sam zdecydowac. Hannah dopila herbate i odstawila kieliszek. -Co nam pokazesz, jesli pojdziemy za toba, Savi Uhr? -Wiele rzeczy, drogie dziecko. Przede wszystkim naucze was latac. Zobaczycie miejsca, o ktorych nie slyszeliscie, miejsca, o ktorych nawet wam sie nie snilo. Spojrzeli po sobie. Harman i Ada zgodnie skineli glowami. -Wchodze w to - stwierdzila Hannah. Daeman przez dluzsza chwile w milczeniu rozwazal propozycje. -Dobrze, pojde z wami, ale zanim to zrobie, napije sie wina. Savi napelnila mu kieliszek. 14. Niska orbita okolomarsjanska Mahnmut wyzerowal wszystkie swoje uklady i dokonal szybkiej oceny zniszczen: ani jego organiczne, ani cybernetyczne elementy nie doznaly uszkodzen, ktore uniemozliwialyby dalsze funkcjonowanie. Eksplozja spowodowala rozhermetyzowanie trzech przednich zbiornikow balastowych batyskafu, nie naruszajac dwunastu pozostalych. Mahnmut sprawdzil czas: byl nieprzytomny przez trzydziesci sekund przed wyzerowaniem, ale przez caly czas utrzymywal wirtualny kontakt z "Mroczna Dama" na wszystkich standardowych kanalach. Sadzac po sygnalach, batyskaf koziolkowal w niekontrolowany sposob. Poza tym wykazywal drobne pekniecie kadluba, przeciazenie systemow obserwacyjnych i temperature zewnetrznej powloki przekraczajaca punkt jej wrzenia. Skarzyl sie takze na cala mase innych dolegliwosci, zadna jednak nie wymagala natychmiastowej reakcji ze strony Mahnmuta. Morawiec odswiezyl polaczenia wideo, ale na ekranach widzial tylko rozpalone do czerwonosci wnetrze ladowni, otwarte wrota i - za nimi - koziolkujace gwiazdy.-Orphu? Zadnej odpowiedzi ani na wspolnym pasmie, ani na wydzielonym kanale. Odbiornik maserowy milczal. Nie bylo nawet trzaskow. Sluza caly czas byla otwarta. Mahnmut siegnal po przenosny silnik odrzutowy, wzial zwoj liny z odpornego na zerwanie mikrowlokna i wyszedl z batyskafu. Sila odsrodkowa probowala miotac nim po calej ladowni, lapal sie wiec uchwytow, ktorych polozenie - po dziesiatkach lat pracy w glebinach oceanow - znal na pamiec. Znalazlszy sie na powierzchni kadluba, upewnil sie, ze ladownia batyskafu nadal jest otwarta, oszacowal ilosc potrzebnego mu miejsca i na chybil trafil wyciagnal czesc zgromadzonego przez Korosa III sprzetu. Odholowal cala te maszynerie jak najdalej od rozpadajacego sie statku i patrzyl, jak nurza sie w bablach plazmy i roztopionego metalu. Nie mial pojecia, czy wyrzucajac ja, pozbywa sie broni, ktora Koros chcial przewiezc na Marsa (na pokladzie jego batyskafu! Niedoczekanie!), czy tez pozbawia sie wyposazenia niezbednego do przetrwania na powierzchni planety, gdyby jakims cudem udalo mu sie wyladowac. W tej chwili nie mialo to znaczenia. Potrzebowal duzo wolnego miejsca. Przywiazal line do uchwytow na kadlubie "Mrocznej Damy" i wystrzelil sie w otwarta przestrzen, starajac sie nie uderzyc w zdruzgotane wrota ladowni. Znalazlszy sie w bezpiecznej odleglosci, czyli jakies sto metrow od chaotycznie wirujacego statku, odwrocil sie i spokojnie obejrzal uszkodzenia. Bylo gorzej, niz myslal. Orphu nie przesadzal: statek stracil caly dziob. Mostek i nastepne dziesiec metrow kadluba zostaly odciete tak gladko, jakby nigdy nie istnialy. Tylko oblok rozzarzonej plazmy wskazywal miejsce, w ktorym siedzieli Koros III i Ri Po. Cala reszta kadluba byla spekana i potrzaskana. Mogl sobie tylko wyobrazac, jakie bylyby rozmiary katastrofy, gdyby przed atakiem nie odrzucili silnikow, zbiornikow z wodorem, czerpaka magnetycznego i innych elementow napedu. Zarowno on sam, jak i Orphu wyparowaliby w ogniu wtornych eksplozji. -Orphu? Mahnmut nadawal rownolegle na wspolnym pasmie i na kanale wydzielonym, ale zewnetrzne anteny ulegly stopieniu i nie byl w stanie nawiazac kontaktu z przyjacielem. Unikajac latajacych dookola kawalkow zelastwa, babli stopionego metalu i oblokow plazmy, popuscil line, wlaczyl swoje silniki manewrowe i przelecial na druga strone kadluba. Statek koziolkowal w tak opetanczym tempie - Mars, gwiazdy, Mars, gwiazdy - ze Mahnmut musial zamknac oczy i zdac sie na wskazania radaru. Orphu tkwil w swojej niszy w kadlubie. Przez ulamek sekundy Mahnmut poczul, jak przepelnia go radosc - z odczytow radarowych: wynikalo, ze drugi morawiec ma sie doskonale; kiedy jednak otworzyl oczy, powalil go ogrom zniszczen. Eksplozja, ktora oderwala dziob statku, poharatala tez i osmalila gorna powierzchnie kadluba az do miejsca, ktore zajmowal Orphu. Ionski morawiec mial okopcony i powaznie pekniety pancerz, stracil przednie manipulatory, anteny i oczy. Polowe skorupy pokryla siateczka drobnych rys. -Orphu! - krzyknal Mahnmut, kierujac wiazke radiowa bezposrednio w korpus przyjaciela. Bez odpowiedzi. Wykorzystujac cala swoja moc obliczeniowa, Mahnmut oszacowal chaotyczna trajektorie statku i zaczal sie do niego przyblizac korygujac lot mikroimpulsami wszystkich dziesieciu silnikow manewrowych. Zblizywszy sie na metr do kadluba, wstrzelil kolek w powloke statku i zarzucil nan petle z liny, starajac sie jej zbytnio nie poplatac. Wiedzial, ze za chwile bedzie musial szybko sie oddalic. Napial line i - podwieszony do kolka niczym wahadlo - rozhustal sie i lukiem przesliznal w kierunku dzioba i stanowiska Orphu, ktore do zludzenia przypominalo osmolony krater. Zlapal sie korpusu przyjaciela i rozpaczliwie majtajac w prozni krotkimi nozkami, umocowal koncowke stalego lacza do pancerza tuz obok miejsca, w ktorym jeszcze niedawno Orphu mial oczy. -Orphu? -Mahnmut? - Glos Orphu, choc slabo slyszalny, brzmial calkiem dziarsko. Ale i tak dominowalo w nim zdziwienie. - Gdzie jestes? Jak sie ze mna skontaktowales? Moje systemy lacznosci nie dzialaja. Mahnmut poczul radosc, ktorej wiekszosc szekspirowskich bohaterow moglaby mu tylko pozazdroscic. -Jestem przy tobie. Zainstalowalem stale lacze. Zaraz cie stad wyciagne. -Nie wyglupiaj sie! Jestem do niczego, nie... -Zamknij sie. Mam line i musze cie do niej przywiazac. Gdzie... -Dwa metry za zespolem czujnikow jest wygodny uchwyt. -Byl. Pomysl, ze mialby wstrzelic kolek w pancerz Orphu, wcale sie Mahnmutowi nie podobal, ale wiedzial, ze zrobi to, jesli bedzie musial. -W takim razie... - Orphu zamilkl na kilka strasznych sekund, w ktorych musialy do niego dotrzec prawdziwe rozmiary zniszczen. - Z tylu. Nad silnikami. To osloniete miejsce. Mahnmut nie powiedzial mu, ze silnikow tez juz nie ma, tylko przesunal sie we wskazanym kierunku, znalazl uchwyt i solidnie umocowal line. Jesli cos go laczylo z marynarzami, ktorzy tysiace lat przed nim przemierzali ziemskie morza, to z pewnoscia umiejetnosc wiazania trwalych wezlow. -Trzymaj sie - powiedzial jeszcze do Orphu. - Teraz cie wyciagne. Nie martw sie, jesli urwie nam sie lacznosc. Dzialaja tu przeciazenia, ktorych nie sposob przewidziec. -To szalenstwo! Na pokladzie "Mrocznej Damy" nie ma dosc miejsca. A nawet gdyby bylo, do niczego bym ci sie nie przydal. Nie mam manipulatorow, zeby przytrzymac sie kadluba. -Cicho badz - odparl spokojnie Mahnmut. I dodal: - Przyjacielu. Uruchomil wszystkie silniki manewrowe i szarpnieciem uwolnil zarzucona na kolek line. Moc silnikow wystarczyla, zeby dzwignac Orphu z jego kolyski, a reszty dokonala bezwladnosc: odrzucone sila odsrodkowa morawce bardzo szybko znalazly sie dobre sto metrow od statku. Mahnmut napial line. Wyliczenia trajektorii statku przeslanialy mu pol pola widzenia, na ktorym Mars co dwie sekundy zamienial sie miejscami z rozgwiezdzonym niebem. Odpalil silniki z pelna moca, w przerazajacym tempie zuzywajac paliwo, ale dostosowal swoja predkosc do predkosci statku i zaczal podciagac sie na linie w kierunku ladowni. Orphu wazyl sporo, akrobacje, jakie wyczyniali w przestrzeni, dodatkowo utrudnialy Mahnmutowi zadanie, ale wisial w tej chwili na niezniszczalnej linie i nic nie moglo zlamac w nim ducha walki. Z kazda chwila zblizali sie do otwartego luku "Mrocznej Damy". Poddany niewiarygodnym naprezeniom statek zaczynal sie rozpadac. Odlamane w okolicach rufy odpryski poszycia smigaly wokol Mahnmuta, ktory przywarl do korpusu Orphu. Dwutonowa bryla zelastwa minela jego glowe o niespelna piec metrow, ale caly czas parl do przodu. Na prozno. Takze ta czesc statku, w ktorej znajdowala sie "Mroczna Dama", rozlatywala sie na kawalki; pekaly hermetyzowane komory, sladowe ilosci paliwa eksplodowaly i rozdzieraly kadlub. Mahnmut wiedzial juz, ze nie zdazy dotrzec do batyskafu. -No dobrze - mruknal. - To jednak gora musi przyjsc do Mahometa. -Co takiego?! - Tym razem Orphu wyraznie sie zaniepokoil. -Nic - odparl Mahnmut. Zapomnial, ze lacze caly czas dziala. - Trzymaj sie mocno. -Czego sie mam trzymac, przyjacielu? Stracilem manipulatory i rece, a poza tym to ty sie mnie trzymasz. -To fakt. Mahnmut znow uruchomil silniki. Pracujac z pelna moca, pozeraly tyle paliwa, ze musial siegnac do rezerw. Ale udalo sie. "Mroczna Dama" wynurzyla sie z ladowni doslownie na kilka sekund przed tym, jak srodkowa czesc kadluba zaczela sie przelamywac. Mahnmut probowal oddalic sie od statku. Bable stopionego metalu rozbryzgiwaly sie na zmaltretowanym pancerzu Orphu. -Przepraszam - wyszeptal. Wstrzyknal do silnikow resztke paliwa, aby jak najszybciej odciagnac koziolkujacy batyskaf od umierajacego statku. -Za co? - zdziwil sie Orphu. -Niewazne - wysapal Mahnmut. - Pozniej ci powiem. Ciagnal, pchal, holowal i szarpal, az wreszcie udalo mu sie wcisnac olbrzymiego ionskiego morawca do prawie pustej ladowni "Mrocznej Damy". W ciemnym wnetrzu od razu poczul sie lepiej; nie widzial marsjanskogwiazdzistej karuzeli, ktora przyprawiala go o zawroty glowy. Upchnal przyjaciela w glownej komorze ladunkowej i umocowal w uniwersalnych uchwytach. Orphu byl juz bezpieczny. Istnialo calkiem spore prawdopodobienstwo, ze cala ich trojka - razem z "Mroczna Dama" - jest i tak skazana na zaglade, ale przynajmniej razem zakoncza egzystencje. Mahnmut podlaczyl system lacznosci batyskafu do gniazda stalego lacza. -Chwilowo jestes bezpieczny - steknal. Czul, ze jego organicznym elementom w kazdej chwili grozi przeciazenie. - Na razie sie rozlacze. -Jak... - Orphu probowal cos powiedziec, ale Mahnmut odcial lacze i przemiescil sie do sluzy. Dzialala, wiec ja zamknal. Resztkami sil przebrnal przez korytarz do sterowki, zatrzasnal wlaz, ale nie zahermetyzowal wnetrza, tylko od razu podlaczyl sie do systemu podtrzymywania zycia i zaczal chlonac tlen. W sluchawkach bylo slychac wylacznie trzaski. Batyskaf caly czas meldowal o nieusunietych, ale niegroznych uszkodzeniach. -Jestes tam jeszcze? - spytal Mahnmut. -A ty? Gdzie jestes? -W sterowce. -Jak wyglada sytuacja? -Statek nie wytrzymal tych fikolkow i rozlecial sie na kawalki. Za to batyskaf jest w miare sprawny. Powloka maskujaca nienaruszona, silniki na dziobie i rufie w porzadku - tylko nie mam pojecia, jak sie je wlacza. -Jak to: wlacza? - zdziwil sie Orphu, ale po chwili doznal olsnienia. - W dalszym ciagu zamierzasz wejsc w atmosfere Marsa? -A co innego nam pozostaje? Dobre dwie sekundy uplynely w calkowitej ciszy, zanim Orphu przetrawil te slowa. -Zgoda. Umiesz pilotowac batyskaf w atmosferze? -Ni cholery - odparl rozbawiony Mahnmut. - Zainstaluje oprogramowanie sterujace, ktore Koros wpakowal mi do komputera pokladowego, i oddam ci stery. W sluchawkach rozleglo sie znajome basowe dudnienie, chociaz Mahnmutowi nie bardzo chcialo sie wierzyc, ze jego przyjaciel uznal ich sytuacje za zabawna. -Chyba zartujesz. Przeciez jestem slepy! Stracilem nie tylko oczy i kamery, spalila mi sie cala siec optyczna. Jestem ruina, kawalkiem mozgu w rozwalonym opakowaniu. Powiedz, ze zartowales. Mahnmut zaczal sciagac z komputera wszystkie informacje na temat dodatkowego napedu i spadochronow. Nic prawie nie zrozumial. Wlaczyl wszystkie kamery, ale natychmiast odwrocil wzrok: batyskaf koziolkowal w przestrzeni rownie szybko - i rownie nieprzyjemnie - jak przedtem. Mars wypelnial cale pole widzenia: czapa lodu na biegunie, niebieskie morze, czapa, morze, kawalek czarnego nieba, czapa... Zrobilo mu sie niedobrze. -Dobrze - powiedzial po zakonczeniu instalacji. - Bede twoimi oczami. Bede ci na biezaco podawal wszelkie dane nawigacyjne, jakie batyskaf wyciagnie z programu. Ty musisz ustabilizowac lot i wprowadzic nas w atmosfere. Tym razem Orphu na pewno sie rozesmial. -Alez prosze bardzo. I tak impet upadku wystarczy, zeby nas zabic. Silniki odrzutowe "Mrocznej Damy" zagraly w narzuconym przez Orphu rytmie. 15. Rownina ilionska Diomedes, doslownie niesiony do ataku przez uzbrojona po zeby, otulona mgla Atene, ktora powozi rydwanem, rzuca sie na Aresa.Nigdy czegos takiego nie widzialem. Najpierw ulepszony Achaj, syn Tydeusa, ranil Afrodyte, a teraz wyzywa na pojedynek samego boga wojny. Aristeia z bogiem. Niewiarygodne. Ares - w swoim stylu - rano obiecal Zeusowi i Atenie, ze wesprze Grekow, teraz zas, sprowokowany przez Apolla, daje sie poniesc swojej zdradzieckiej naturze i bez litosci morduje Argiwow. Przed chwila scial Peryfasa, syna Ochezjosa, najlepszego zolnierza w calym etolskim kontyngencie, i wlasnie obdziera go ze zbroi, gdy, podnioslszy wzrok, dostrzega prowadzony przez Atene rydwan, ktory pedzi prosto na niego. Sama bogini okryla sie czarna maskujaca zaslona. Ares z pewnoscia wie, ze woznica jest ktores z bostw, ale nie traci czasu na przenikniecie kamuflazu. W tej chwili mysli tylko o tym, zeby zabic Diomedesa. Atakuje pierwszy. Rzuca wlocznia z precyzja, na jaka stac tylko bogow. Drzewce przelatuje nad przednia burta pojazdu, mierzac prosto w piers Diomedesa, ale Atena wyciaga reke i odbija je w bok. Ares wybalusza oczy: nie moze uwierzyc, ze jego boski orez chybil celu. Wolframowy grot wbija sie w kamienisty grunt. Loskot kol nasila sie, rydwan jest coraz blizej, az nadchodzi kolej Diomedesa, ktory bierze zamach, wychyla sie z wozu i ciska swoja wlocznie z brazowym ostrzem. Ludzka bron, otulona udzielonym jej przez Atene Pallas polem Plancka, przebija ochronne pole silowe Aresa, jego ozdobny pas, a na koniec jego brzuch i boskie wnetrznosci. Kiedy Ares krzyczy z bolu, poprzedni skowyt Afrodyty, od ktorego swiat trzasl sie w posadach, brzmi przy nim jak szept. Pamietam, co pisal o nim Homer: "Tak doniosle zaryczal bog Ares miedziany, jako dziewiec lub dziesiec tysiecy by razem krzyknelo ludzi, krwawym walczacych zelazem". Coz, wyglada na to, ze poeta wyrazil sie dosc powsciagliwie. Juz drugi raz w tym okrutnym dniu przerazone armie zamieraja w bezruchu, porazone boskim jazgotem, i porzucaja swe krwawe dzielo. Nawet szlachetny Hektor, ktory mysli tylko o tym, jak szybko przerabac sie przez tlum Argiwow i dopasc czmychajacego Odyseusza, zatrzymuje sie i spoglada na splachetek zakrwawionej ziemi, gdzie zraniono Aresa. Diomedes zeskakuje z rydwanu, gotowy dobic Aresa, ten jednak, wijac sie w boskim bolu, rosnie, zmienia ksztalt, stopniowo traci ludzki wyglad. Powietrze wokol Diomedesa, innych Grekow i Trojan, scierajacych sie nad cialem chwilowo zapomnianego Peryfasa, eksploduje tumanem kurzu, odlamkow kamienia, kawalkow materialu i skory: to Ares porzuca swa bosko-ludzka postac i zmienia sie w... w cos innego. Tam, gdzie jeszcze niedawno stal potezny bog wojny, wiruje czarny cyklon plazmy, z ktorego na oslep bija pioruny, razac znajdujacych sie w poblizu Grekow i Trojan. Diomedes staje jak wryty, kuli sie i cofa. Wsciekly wir czystej energii hamuje jego zadze krwi. A potem Ares znika, tekuje sie w bezpieczne miejsce, podtrzymujac zalanymi ichorem dlonmi wyplywajace z rany trzewia. Pole bitwy jest z pozoru nieruchome, jakby bogowie znow zatrzymali czas... Ale nie: ptaki fruwaja, kurz osiada, wieje wiatr. Bezruch jest spowodowany ni mniej, ni wiecej, tylko naboznym lekiem zolnierzy. -Widziales kiedys cos podobnego, Hockenberry? - Glos Nightenhelsera wyrywa mnie z zadumy. Zapomnialem o jego obecnosci. -Nie. - Milczymy przez chwile. Bitwa rozpala sie na nowo, Atena znika z rydwanu Diomedesa, ja odsuwam sie od mojego rozmowcy. - Wlacze kamuflaz i zajrze do Troi - mowie. - Zobacze, co na to powie rodzina krolewska. I znikam Nightenhelserowi z oczu. Naprawde morfuje, ale tylko po to, zeby ukryc przed nim moment mojego prawdziwego znikniecia. Ukryty w chmurze kurzu w glebi trojanskich szykow, zakladam Helm Smierci, wlaczam medalion i tekuje sie w slad za Aresem. Kretym tropem w przestrzeni kwantowej podazam na Olimp. Nie laduje ani na zielonej murawie pod szczytem, ani w Dworze Bogow, lecz w rozleglej komnacie, ktora bardziej mi przypomina dwudziestowieczny szpital niz wnetrza tutejszych olimpijskich budowli. W sterylnym pomieszczeniu widze zebranych w grupki bogow i inne istoty. Przez pol minuty po wyjsciu z przestrzeni Plancka wstrzymuje oddech i z bijacym sercem czekam, czy ktos zwroci na mnie uwage. Najwyrazniej ani bogowie, ani ich slugi mnie nie widza. Ares siedzi na czyms w rodzaju stolu operacyjnego, opatrywany przez trzy humanoidalne - ale jednak nie do konca ludzkie - istoty lub maszyny. Moglyby to byc roboty, chociaz sa bardzo smukle, wygladaja na wytwory zaawansowanej biotechnologii i prezentuja sie niezwykle obco w porownaniu z cyborgami, o ktorych budowie mowilo sie za moich czasow. Jeden z nich podlacza bogu kroplowke, inny skanuje rozpruty brzuch Aresa jakims fioletowym promieniem. Bog wojny w dalszym ciagu podtrzymuje rekami wylewajace sie bebechy. Widac, ze cierpi; jest przerazony i wsciekly zarazem. Krotko mowiac, wyglada jak czlowiek. Pod biala sciana stoja olbrzymie, ustawione pionowo kadzie. Wznosza sie na wysokosc ponad pieciu metrow. Sa wypelnione fioletowym plynem, pelno w nich roznych przewodow i rurek, sa w nich tez... bogowie. W wielu z nich plawia sie wysokie, opalone sylwetki ludzkie o doskonalych proporcjach, w roznych stadiach rozwoju - lub rozkladu. Widze otwarte trzewia, biale kosci, czerwone, zylkowane miesnie, ohydna biel nagich czaszek. Wiekszosci nie rozpoznaje, ale w drugim zbiorniku z kolei unosi sie Afrodyta - naga, z zamknietymi oczami, o ciele, ktore byloby doskonale, gdyby nie fakt, ze jedna z doskonalych dloni ledwie trzyma sie reszty doskonalej reki. Wokol obnazonych sciegien, zyl i kosci klebia sie jakies zielone robaki, ktore albo karmia sie jej cialem, albo probuja je poskladac - albo jedno i drugie. Nie moge na to patrzec. Zeus wchodzi do sali. Mija pozbawione pokretel monitory, roboty okryte syntetycznym cialem, bogow, ktorzy na znak szacunku pochylaja glowy i schodza mu z drogi. Spoglada przelotnie w moja strone: przenikliwe oczy patrza wprost na mnie spod siwych brwi i juz wiem, ze moja obecnosc zostala odkryta. Czekam na boski piorun i grzmot, ale nic sie nie dzieje. Zeus odwraca wzrok - czyzby sie usmiechal? - i podchodzi do Aresa, ktory nadal siedzi zgarbiony na stole w otoczeniu maszyn. Staje przed nim ze skrzyzowanymi na piersi ramionami i spuszczona glowa, w elegancko udrapowanej todze. Ma przystrzyzona, szpakowata brode i bynajmniej nieprzystrzyzone szpakowate brwi. Jego naga piers emanuje spizowym blaskiem i sila. Jego twarz wyraza gniew. Na moj gust bardziej przypomina w tej chwili zirytowanego dyrektora szkoly niz zatroskanego ojca. Ares odzywa sie pierwszy: -Ojcze Zeusie! Czy nie zlosci cie czyniony przez ludzi gwalt? Nie drazni cie ten rozlew krwi? Jestesmy wieczni i niesmiertelni, jestesmy bogami, ale, do ciezkiej cholery, nie moze byc tak, ze za kazdym razem, kiedy okazemy tym smiertelnym scierwom odrobine laskawosci, jestesmy narazeni na cierpienie i obelgi, ktorych w naszych boskich sprzeczkach nie brakuje. Ares wzdycha ciezko, krzywi sie z bolu i czeka. Zeus milczy. Przyglada sie bogu wojny spode lba, jakby wazyl w duchu jego slowa. -I jeszcze ta Atena! - jeczy zranione bostwo. - Pozwalasz jej na zbyt wiele, synu Kronosa. Odkad ta corka chaosu i zniszczenia zrodzila sie z twojej glowy, zawsze jej ulegasz. Nigdy nie probujesz jej poskromic. Zmienila tego smiertelnika, Diomedesa, w zywa bron i podzega go do walki z nami. Z bogami! Ares juz nad soba nie panuje. Jest wsciekly. Piana wystepuje mu na usta. Widze sine sploty jelit, ktore podtrzymuje rekoma umazanymi zlotym ichorem. -Najpierw zachecila tego... tego smiertelnika, zeby zaatakowal Afrodyte. Dzgnal ja w przegub, utoczyl jej boskiej krwi. Pomocnicy Uzdrowiciela mowia, ze przez caly dzien bedzie musiala sie regenerowac w kadzi. Potem podburzyla Diomedesa przeciwko mnie. Mnie, bogu wojny! Jego wspomagany nanotechnologia organizm funkcjonuje tak szybko, ze niewiele brakowalo, a ja sam trafilbym do kadzi na dlugie dni albo tygodnie! Moze nawet wymagalbym wskrzeszenia, gdybym, naturalnie, nie byl od niego szybszy. Gdyby grot jego wloczni siegnal mego serca, wilbym sie z bolu wsrod ludzkich zwlok, cierpiac jeszcze wieksze katusze niz teraz. Nie oddalbym latwo pola, ale uleglbym pod ciosem oreza zwyklego smiertelnika. Leglbym oslabiony niczym jakis duch z naszych starych ziemskich dni i... -Dosc! - Bas Zeusa nie tylko przerywa Aresowa diatrybe, ale przy okazji sprawia, ze wszyscy bogowie i roboty nieruchomieja. - Nie zamierzam dluzej sluchac twojego biadolenia, Aresie. Ty klamliwy, dwulicowy, zdradziecki wypierdku, zalosna namiastko czlowieka, ktora do piet nie dorasta bogom. Ares rozdziawia usta, ale - calkiem rozsadnie, moim zdaniem - postanawia milczec. -Posluchaj tylko, jak jojczysz nad tym swoim skaleczeniem. - Zeus usmiecha sie pogardliwie. Wyciaga w strone Aresa reke z otwarta dlonia, jakby zamierzal sila woli zmiesc go w niebyt. - Ciebie, zalosny hipokryto, nienawidze najbardziej z calego tego talatajstwa, ktore w czasie Przemiany awansowalo do rangi bostw. Kochasz smierc, krew, wojne, ale masz zajecze serce. Jestes malostkowy jak twoja matka, Aresie, i tak samo porywczy. Musze przyznac, ze czasem ledwie udaje mi sie przywolac Here do porzadku, zwlaszcza kiedy cos sobie ubrda. Tak jak teraz upiera sie, zeby wyciac Trojan w pien. Ares zgina sie wpol, jakby slowa Zeusa sprawialy mu bol. Przypuszczam jednak, ze przyczyna jego cierpien jest unoszacy sie w powietrzu kulisty robot, ktory zszywa mu miesnie brzucha urzadzeniem podobnym do przemyslowej maszyny do szycia. Nie zwracajac uwagi na starania lekarzy, Zeus zaczyna sie przechadzac obok stolu. Zatrzymuje sie dwa metry ode mnie, po czym zawraca i podchodzi do krzywiacego sie, skulonego Aresa. -Mam nadzieje, boze wojny, ze to knowania twojej matki, Hery, przysporzyly ci bolu. - Boski sarkazm w glosie Zeusa jest oczywisty. - Ja pozwolilbym ci umrzec... Kiedy wstrzasniety Ares podnosi glowe, na jego twarzy maluje sie autentyczny strach. Zeus wybucha smiechem. -Co, nie wiedziales, ze mozemy zginac? Ze mozemy umrzec prawdziwa smiercia, po ktorej zycia nie przywroci nam ani odbudowa w kadzi, ani nawet wskrzeszenie? Otoz tak, synu, to jest mozliwe. Zmieszany Ares spuszcza wzrok. Maszyna upchnela mu juz wnetrznosci w jamie brzusznej i konczy zszywac ostatni kawalek powloki. -Uzdrowicielu! - dudni Zeus. Jakis wysoki i bardzo niehumanoidalny stwor wynurza sie zza rzedu kadzi. Bardziej przypomina stonoge niz robota: ma mnostwo odnozy, kazde zaopatrzone w kilka stawow, i owadzie oczy, osadzone w glowie na szczycie segmentowanego cielska, piec metrow nad podloga. Jest caly opleciony dziwaczna uprzeza, do ktorej podwieszone sa jakies tasmy, narzedzia i strzepy materii organicznej. -Nadal jestes moim synem - mowi tymczasem Zeus do rozkapryszonego boga wojny. Zniza glos. - Jestes moim synem tak samo, jak ja jestem synem Kronosa. To ja cie splodzilem. Ares wyciaga reke, jakby chcial go zlapac za przedramie, ale Zeus nie zauwaza tego gestu. -Ale bede z toba szczery, Aresie. Gdybys zrodzil sie z nasienia innego boga i wyrosl na takiego beznadziejnego gnojka, mozesz mi wierzyc, ze dawno juz stracilbym cie w otchlan, w ktorej po dzis dzien cierpia Tytani. Zeus skinieniem reki wskazuje Aresa Uzdrowicielowi, po czym odwraca sie i energicznym krokiem opuszcza sale. Podobnie jak wszyscy pozostali bogowie cofam sie, kiedy olbrzymi Uzdrowiciel piecioma odnozami podnosi Aresa ze stolu, przenosi go do pustej kadzi, podlacza do przeroznych rurek, przewodow i drenow i zanurza w bulgoczacej fioletowej cieczy. Znalazlszy sie pod powierzchnia, Ares zamyka oczy, a z otworow w szkle wynurzaja sie zielone robaki, ktore skupiaja sie wokol jego rozharatanego brzucha i biora sie do roboty. Czas sie stad wynosic. Zaczynam sie uczyc teleportacji za pomoca medalionu. Wystarczy jasno wyobrazic sobie miejsce, do ktorego chce sie udac, i przyrzad sam mnie tam tekuje. Przywoluje z pamieci obraz kampusu mojego uniwersytetu w Indianie pod koniec XX wieku. Nic sie nie dzieje. Z ciezkim sercem koncentruje sie na wizji polozonego u stop Olimpu dormitorium scholiastow. Medalion natychmiast mnie tam przenosi. Materializuje sie - chociaz nie pojawiam, bo wciaz chroni mnie Helm Hadesa - obok czerwonych schodow, prowadzacych do zielonych drzwi koszarowego budynku z czerwonego piaskowca. Mam za soba piekielnie dlugi dzien. Chcialbym po prostu pozbyc sie tego calego sprzetu, uwalic na swojej pryczy i spac. Niech Nightenhelser zlozy sprawozdanie muzie. Muza pojawia sie doslownie dwa metry ode mnie, jakby moje mysli powolaly ja do istnienia. To niesamowite: nigdy nas tu nie odwiedzala. Zawsze to my jezdzimy winda do jej apartamentow. Wchodze za nia do swietlicy. Nadal jestem niewidzialny. -Hockenberry! - wola swoim donosnym, boskim glosem. Blix, mlody scholiasta, specjalista od Homera pochodzacy z XXI wieku (dzis przypadla mu nocna zmiana pod Ilionem), wychodzi z pokoju na pietrze. Przeciera oczy. Nie bardzo wie, co sie dzieje. -Gdzie Hockenberry? - pyta muza. Blix kreci bezradnie glowa i rozdziawia usta. Sypia w bokserkach i poplamionym podkoszulku. -Hockenberry! - Muza zaczyna sie niecierpliwic. - Nightenhelser powiedzial mi, ze teleportowal sie do Ilionu, ale tam go nie ma. Nie zglosil sie do mnie. Widziales tu ktoregos ze scholiastow z dziennej zmiany? -Nie, bogini. - Blix pochyla glowe w namiastce unizonego uklonu. -Wracaj do lozka - odprawia go zdegustowana muza. Wychodzi na zewnatrz, spoglada w strone brzegu, na ktorym zielone ludziki mozola sie przy transporcie kamiennych glow z kamieniolomow, i tekuje sie z powrotem. Powietrze z cmoknieciem wypelnia pozostawiona przez nia pustke. Moglbym teleportowac sie za nia, ale po co? Na pewno chce mi zabrac helm i medalion. Teraz, kiedy Afrodyta trafila do kadzi, z takim sprzetem stalem sie niebezpieczny. Podejrzewam, ze poza boginia tylko muza wie o moim szpiegowskim wyposazeniu, ale nawet ona moze nie zdawac sobie sprawy, do czego Afrodyta chce mnie wykorzystac... Mam szpiegowac Atene, a pozniej ja zabic. Po co? Nawet jesli Zeus nie oklamal Aresa - to znaczy, jesli bogowie naprawde moga umrzec - czy mozliwe jest, zeby zwykly smiertelnik pozbawil ich zycia? Diomedes wlozyl dzis caly swoj kunszt w zamach na dwoje bostw. I wykluczyl ich z wojny. Spia teraz w kadziach, podgryzani przez zielone robale. Krece glowa. Nie wiem, co o tym wszystkim myslec. Jestem potwornie zmeczony. Postanowilem sprzeciwic sie bogom, ale po zaledwie dwudziestu czterech godzinach moja determinacja ulotnila sie bez sladu. Jutro o tej porze bede martwy. Afrodyta sie mnie pozbedzie. Dokad mam uciec? Nie moge zbyt dlugo ukrywac sie przed bogami, bo jesli zorientuja sie, ze tego probuje, Afrodyta tym chetniej zrobi sobie podwiazki z moich jelit. Kiedy ozdrowieje, szybko mnie znajdzie. Moglbym wrocic na pole bitwy i poczekac, az muza mnie wytropi. To byloby najrozsadniejsze rozwiazanie. Zabralaby sprzet, ale pozwolilaby mi zyc do czasu, az Afrodyta wyjdzie z kadzi. Co mam do stracenia? Jeden dzien. Afrodyta przez caly dzien bedzie w szpitalu, a dopoki nie wyjdzie, jestem dla bogow niewidzialny. Jeden dzien. Innymi slowy: zostal mi jeden dzien zycia. Majac to na uwadze, wiem juz, gdzie powinienem sie udac. 16. Ocean Antarktyczny Koniec koncow czworo podroznych postanowilo jednak cos zjesc. Savi na kilka minut zniknela w jednym z podswietlonych tuneli i przyniosla cieplejsze dania: kurczaka, grzany ryz, paprykowe curry i kawalki pieczonej jagnieciny. W Ulanbacie nie mieli specjalnego apetytu, za to teraz z zapalem rzucili sie na jedzenie.-Jezeli jestescie zmeczeni, mozecie dzis tu zanocowac - zaproponowala Savi. - W paru pokojach sa calkiem przytulne kaciki sypialne. Jutro wyruszymy. Goscie zgodnie odparli, ze nie sa az tak znuzeni; wedlug czasu lokalnego, ktory obowiazywal w Kraterze Paryskim, bylo dopiero pozne popoludnie. Daeman rozejrzal sie, przelknal kawalek miesa i spytal: -Dlaczego mieszkasz we wnetrzu... - Odwrocil sie do Hamana. - Jak ty to nazwales? Gory lodowej? Savi sie usmiechnela. -Powiedzmy, ze z powodu... mojej nostalgicznej natury. - Widzac zdziwione spojrzenie Harmana, dodala: - Mozna powiedziec, ze spedzalam w podobnym miejscu urlop, kiedy tysiac czterysta lat temu odbylo sie ostatnie faksowanie. Beze mnie. -Myslalam, ze przedtem wszystkich zebrano w jednym miejscu - przyznala Ada, wycierajac palce w przesliczna lniana serwetke. - Cale te miliony ludzi. -Zadne miliony, moja droga. Zostalo nas niewiele ponad dziewiec tysiecy, kiedy postludzie zarzadzili ostatnie faksowanie. Jezeli sie nie myle, nikt z tych ludzi - a mialam wsrod nich wielu przyjaciol - nie zostal odtworzony po Interludium. Z pandemii ocaleli tylko Zydzi, ktorzy wykazali najwieksza odpornosc na wirus rubikonu. -Kim sa Zydzi? - zainteresowala sie Hannah. - Albo raczej, kim byli? -To okreslenie pewnego teoretycznego tworu rasowego, nie do konca zdefiniowanego zespolu genetycznego, ktory wytworzyl sie wskutek trwajacej kilka tysiecy lat izolacji kulturalnej i religijnej. Savi zawiesila glos i powiodla wzrokiem po gosciach. Tylko Harman sprawial wrazenie, jakby z grubsza wiedzial, o czym mowi gospodyni. -Sam ten fakt nie jest moze najwazniejszy, ale to dzieki niemu zyskalam przydomek Zydowki Wiecznej Tulaczki. Stalam sie mitem, Harmanie. Zywa legenda. Fraza "Wieczna Tulaczka" przetrwala dlugo po tym, jak stracila swoj pierwotny sens. - Savi usmiechnela sie bez przekonania. -Jak to sie stalo, ze przegapilas faksowanie? - zainteresowal sie Harman. - Dlaczego postludzie cie zostawili? -Nie wiem. Od wiekow zadaje sobie to pytanie. Moze chcieli miec swiadka. -Swiadka? - zdziwila sie Ada. - Czego? -Zarowno przed ostatnim faksowaniem, jak i po jego zakonczeniu na Ziemi i na niebie zaszlo wiele zdumiewajacych zmian. Moze postludzie uznali, ze ktos powinien byc ich swiadkiem. Nawet jesli mialby to byc zwykly, samotny czlowiek. -Jak to, zaszlo wiele zmian? - mruknela Hannah. - Nic z tego nie rozumiem. -Istotnie, moja droga, nic a nic. Wasz swiat, swiat waszych rodzicow, a takze rodzicow ich rodzicow praktycznie sie nie zmienia. No, moze poza pojawianiem sie i znikaniem ludzi, a i to dzieje sie w stalym tempie: po sto lat na osobe. Zmiany, o ktorych ja mowie, tez nie zawsze byly widoczne. Ale dzisiejsza Ziemia jest zupelnie inna od tej, jaka znali nasi przodkowie i pierwsi postludzie. -A na czym polega roznica? - zapytal Daeman, chociaz jego glos zdradzal, ze wcale go nie interesuje, jaka bedzie odpowiedz. Savi utkwila w nim spojrzenie przenikliwych, szaroniebieskich oczu. -Na przyklad - moze to drobiazg, zwlaszcza w porownaniu z innymi zmianami, ale dla mnie drobiazg niezwykle istotny - nie ma juz Zydow. Zaprowadzila ich do osobnych lazienek i poradzila, zeby przed podroza zdjeli termoskory. -Na pewno nie beda nam potrzebne? - zaniepokoil sie Daeman. -Troche zmarzniecie, zanim ulokujemy sie w soniku, ale potem bedziecie mogli sie bez nich obejsc. Ada zdjela termoskore, wlozyla z powrotem ubranie i zdazyla wrocic do glownej sali i rozsiasc sie na kanapie, kiedy z jednego z bocznych korytarzy wyszla Savi. Przebrala sie w grubsze spodnie, mocniejsze wysokie buty i plaszcz z podszewka. Nie zalozyla na razie kaptura. Siwe wlosy spiela w konski ogon. Przez ramie miala przerzucony splowialy plecak koloru khaki, ktory musial chyba sporo wazyc. Ada, ktora nie widziala jeszcze tak ubierajacych sie kobiet, byla zafascynowana jej strojem. Nie, nie tylko strojem, doszla do wniosku. Savi w ogole wydala jej sie fascynujaca osoba. Harmana interesowala przede wszystkim bron, ktora Savi zatknela sobie za pasek. -Nadal myslisz o tym, zeby ktores z nas zabic? -Nie. W kazdym razie nie w tej chwili. Czasem jednak trzeba troche postrzelac. Wracajac na powierzchnie lodu i sadowiac sie w soniku, rzeczywiscie przemarzli - wiatr bynajmniej nie zelzal i nadal niosl tumany sniegu - ale w pojezdzie, pod oslona pola silowego, bylo calkiem cieplo. Savi zajela to miejsce z przodu, gdzie wczesniej lezal Harman. Ada ulokowala sie na swojej lezance. Kiedy Savi przesunela dlonia nad czarnym panelem ponizej uchwytu, w powietrzu wyswietlila sie holograficzna konsola. -A to skad sie tu wzielo? - zdziwil sie Harman. Lezal na lewo od Savi. Miedzy Daemanem i Hannah pozostalo jedno wolne miejsce. -Wolalam nie ryzykowac, ze bedziecie samodzielnie pilotowac sonik - odparla Savi. Odwrociwszy sie, sprawdzila, czy wszyscy leza bezpiecznie na swoich miejscach, po czym pociagnela drazek do siebie. Pojazd zabuczal, wzniosl sie pionowo dwiescie metrow ponad lod, zrobil petle (pole silowe nie pozwolilo pasazerom wypasc, ale nie zapobieglo przemoznemu wrazeniu, ze zaraz spadna i roztrzaskaja sie o rozjarzony oslepiajacym blaskiem lod), wyrownal lot, skrecil w lewo i zaczal wznosic sie stromym torem ku gwiazdom. Kiedy juz z duza szybkoscia i na znacznej wysokosci lecieli na polnocny zachod, Harman wyciagnal lewa reke i musnal palcami elastyczna powloke pola silowego. -Moglibysmy tam nim poleciec? -Tam? To znaczy gdzie? - spytala Savi, skoncentrowana na wskazaniach holograficznych wyswietlaczy. Podniosla wzrok. - Do pierscienia B? Harman odwrocil sie prawie na wznak, podziwiajac pierscien, ktory przesuwal sie nad ich glowami z polnocy na poludnie: dziesiatki tysiecy osobnych elementow emanowaly niesamowicie jasnym swiatlem. Na tej wysokosci powietrze bylo czyste i rozrzedzone. -Nie. To tylko sonik, nie statek kosmiczny. Pierscien jest naprawde wysoko. A po co chcialbys tam poleciec? Harman udal, ze nie slyszal pytania. -Wiesz, gdzie moglibysmy znalezc statek kosmiczny? Savi usmiechnela sie tajemniczo. Ada, ktora bacznie sie jej przygladala, zaczela doceniac bogactwo jej mimiki: usmiechy cieple, obojetne i takie jak ten, oschle i ironiczne. -Byc moze - odparla Savi tonem, ktory sugerowal, ze lepiej jej nie wypytywac. -Naprawde spotkalas postludzi? - spytala Hannah. -Tak. Naprawde. -Jacy byli? - W tonie Hannah dalo sie slyszec teskna nute. -Przede wszystkim: byly. Wszyscy postludzie, ktorych poznalam, byli kobietami. -Jak to? -Tak to. Podejrzewalismy, ze na Ziemie fatygowalo sie bardzo niewielu postludzi, ale ze przybierali rozne postaci. Zawsze jednak byly to postaci kobiece. Moze nie bylo postludzi plci meskiej, moze na drodze sterowanej ewolucji odrzucili plec. Kto to moze wiedziec? -A mialy jakies imiona? - zaciekawil sie Daeman. -Tak. Ta, ktora najlepiej poznalam... to znaczy ta, ktora najczesciej widywalam, nazywala sie Mojra. -Jak wygladaly? - dopytywala sie Hannah. - Jaki mialy charakter? -Wolaly szybowac niz chodzic - odparla tajemniczo Savi. - Lubily urzadzac przyjecia dla nas, zwyklych ludzi. I przemawiac delfickimi zagadkami. Przez dluga chwile jedynym dzwiekiem w soniku byl szum powietrza, oplywajacego poliweglanowy kadlub i banke pola silowego. -Czesto zstepowaly z pierscieni? - zapytala w koncu Ada. -Niezbyt czesto. Zwlaszcza pod koniec. Im blizej ostatniego faksowania, tym rzadziej je widywano. Ale chodzily sluchy, ze w Basenie Srodziemnym postludzie pobudowali jakies instalacje. -W Basenie Srodziemnym? - zainteresowal sie Harman. Savi sie usmiechnela. Zdaniem Ady byl to jeden z usmiechow swiadczacych o szczerym rozbawieniu. -Tysiac lat przed ostatnim faksowaniem postludzie osuszyli spore morze, lezace na poludnie od Europy. Zbudowali tame laczaca skale zwana Gibraltarem z polnocnym brzegiem Afryki i zabronili wstepu zwyklym ludziom. Twierdzili, ze wiekszosc osuszonej ziemi przeznaczyli pod uprawy, ja jednak pomyszkowalam tam troche i zanim zostalam wykryta i wyrzucona, znalazlam... Czy ja wiem? "Miasta" to chyba najlepsze okreslenie, jezeli konstrukcje z energomaterii mozna nazwac miastem. -Z energomaterii? - zdziwila sie Hannah. -Niewazne. Harman polozyl sie z powrotem na brzuchu i oparl na lokciach. -Nigdy nie slyszalem o zadnym Basenie Srodziemnym. Ani o Gibraltarze. Ani o tej calej... Jak to powiedzialas? Afryce Polnocnej? -Wiem, Harmanie, ze udalo ci sie znalezc pare map i ze nauczyles sie je czytac... w pewnym sensie. Ale to nedzne mapy. I stare. Nieliczne ksiazki, ktore postludzie oszczedzili, sa raczej niejasne... Nieszkodliwe. Harman zmarszczyl brwi. W milczeniu lecieli na polnoc. Opuscili obszar polarnego mroku i wlecieli w strefe popoludniowego swiatla. Ocean sie skonczyl, lecieli teraz nad ladem - na wysokosci, ktorej nawet nie potrafiliby ocenic i z szybkoscia, o ktorej wczesniej mogli tylko marzyc. Pierscien B zbladl na niebieskim niebie, na polnocy natomiast zarysowal sie pierscien R. Mineli kraine ukryta w wypietrzonych, bialych chmurach. Kiedy zobaczyli wysokie gory o osniezonych szczytach, wyrastajace z lodowcowych dolin, Savi sprowadzila sonik nizej, minela gory od wschodu i przeslizneli sie tysiac metrow nad dzungla. Nadal pedzili na zlamanie karku: punkciki, ktore pojawialy sie nad horyzontem, w kilka minut rosly do rozmiarow prawdziwych gorskich olbrzymow. -Czy to jest Ameryka Poludniowa? - spytal Harman. -Kiedys byla. -Co masz na mysli? -To, ze odkad nakreslono mapy, ktore znasz, kontynenty troche sie zmienily. Ich nazwy rowniez. Czy na twoich mapach ta kraina laczy sie z ladem nazywanym Ameryka Polnocna? -Tak. -A teraz juz nie. Savi dotknela holograficznych symboli, skrecila drazek i obnizyla lot. Ada uniosla sie na lokciach, az jej wlosy otarly sie o banke pola silowego, i wyjrzala poza krawedz pojazdu. Sonik lecial bezszelestnie, muskajac brzuchem czubki drzew - sagowcow, ogromnych paproci i wiekowych, bezlistnych olbrzymow. Na wschodzie wsrod pofalowanych, zielonych pagorkow widac bylo jeszcze wiecej takich prymitywnych drzew. Na zachodzie ciagnely sie wzgorza, stopniowo przechodzace w wyzsze gory. Nad brzegami rzek i jezior przechadzaly sie olbrzymie roslinozerne zwierzeta, bardziej podobne do ruchomych glazow niz do zywych istot. Mialy pyski najdziwniejszych ksztaltow i siersc w roznych odcieniach bieli, brazu i rudosci. Ada nie miala pojecia, co to za zwierzeta. Nagle wyploszone stado przebieglo z donosnym tupotem trzydziesci metrow pod brzuchem sonika. Zwierzeta byly smiertelnie przerazone. Ich sladem mknelo piec lub szesc ptakopodobnych stworow, masywnie zbudowanych, mierzacych ponad dwa i pol metra wzrostu, kolorowo upierzonych i paskudnych jak noc. Roslinozercy biegli szybko - Ada oszacowala, ze rozwijali predkosc mniej wiecej szescdziesieciu kilometrow na godzine - ale ptaki byly szybsze. Musialy pedzic co najmniej dziewiecdziesiat na godzine, a wiec czterokrotnie szybciej niz wszystkie znane Adzie kabriolety i bryczki. -Co to... - zaczela Hannah. -Strachptaki - wyjasnila Savi. - Po pandemii rubikonu arnisci przez kilkaset lat mieli wolna reke i bawili sie na calego. Mozna powiedziec, ze zatriumfowala sprawiedliwosc dziejowa: prawdziwe strachptaki przemierzaly tutejsze rowniny dwa miliony lat temu. Klopot w tym, ze takie rekombinowane smiecie maja fatalny wplyw na ekologie. Postludzie obiecali, ze w czasie Interludium po ostatnim faksowaniu zrobia na Ziemi porzadek. Ale nie zrobili. -Kto to sa arnisci? Zwierzeta - zarowno czerwonodziobe ptaszyska, jak i ich potencjalne ofiary - zostaly daleko w tyle. Na zachodzie widac bylo duze stada jeszcze wiekszych stworzen, na ktore polowaly bestie podobne do tygrysow. Sonik wzbil sie wyzej i skrecil w strone wzgorz. Z piersi Savi dobylo sie znuzone westchnienie. -Rzezbiarze RNA. Artysci. Specjalisci od rekombinacji, wolni strzelcy, anarchisci i dowcipnisie, ktorzy zaopatrzyli sie w sekwencery i nielegalne zbiorniki regeneracyjne. - Powiodla wzrokiem po swoich sluchaczach. - To bez znaczenia, moje dzieci. Jeszcze kwadrans lecieli nad spowitym w mgle lasem, zanim skrecili na zachod, w strone gor. Widoczne w dole chmury oplywaly najwyzsze szczyty, sonik lecial w snieznej zamieci, ale pole silowe skutecznie odcinalo zywiolom dostep do pasazerow. Savi musnela jeden z blyszczacych piktogramow. Sonik zwolnil, zatoczyl kolo i skierowal sie wprost ku zachodzacemu sloncu. Lecieli bardzo wysoko. -O rety... - westchnal Harman. Po dwoch stronach waskiej przeleczy wznosily sie strome szczyty. Na samym siodle rysowaly sie zielone tarasy i starozytne ruiny - same kamienne sciany, bez dachow. Most, rowniez pochodzacy z zapomnianej ery, ale z pewnoscia nie tak stary jak zabudowania, spinal stoki gor ponad ruinami. Nie prowadzila do niego zadna droga: most wyrastal wprost z nagiej skaly. Sonik znow zatoczyl kolo. -Most wiszacy - wyszeptal Harman. - Czytalem o czyms takim. Ada, ktora umiala niezle oceniac odleglosci i rozmiary, doszla do wniosku, ze przeslo musi miec okolo poltora kilometra dlugosci. Nawierzchnia byla spekana, z dziur w czarnej powloce wyzierala rdzewiejaca kratownica. Pylony mostu, mocno zardzewiale, pokryte nedznymi resztkami pomaranczowej farby, wysokie na dobre dwiescie metrow, wznosily sie ponad polaczone mostem szczyty. Procz farby pokrywalo je cos zielonego, podobnego do bluszczu. Dopiero kiedy sonik podlecial blizej, Ada zorientowala sie, ze ten "bluszcz" jest sztuczny: cala konstrukcje obrastaly zielone bable, kopuly i schody z dziwnego tworzywa przypominajacego szklo, ale jakby elastycznego: kleilo sie to do pylonow, ciagnelo wzdluz grubych lin nosnych, zwieszalo nad sfatygowana jezdnia. Plynace po niebie chmury mieszaly sie z mgla unoszaca sie z glebokich wawozow, otulajac poludniowa wieze i kryjac przed wzrokiem obserwatorow najblizszy fragment lin i drogi. -Czy to miejsce sie jakos nazywa? -Golden Gate w Machu Picchu - odparla Savi. Musnela stery i podlecieli blizej. -Co to znaczy? - spytal Daeman. -Nie mam pojecia. Sonik oblecial polnocny pylon i powoli, bezglosnie osiadl na jego wierzcholku. Promienie slonca podkreslaly pomaranczowy odcien matowej farby i czerwien szorstkiej rdzy. Pole silowe zniknelo. Na dany przez Savi znak pasazerowie wysiedli i zaczeli sie przeciagac i rozprostowywac kosci. Powietrze bylo zimne i bardzo rozrzedzone. Daeman podszedl do krawedzi pordzewialej platformy i spojrzal w dol. Wychowal sie w Kraterze Paryskim, wiec nie mial leku wysokosci. -Uwazaj, zebys nie spadl - ostrzegla go Savi. - Stad nie trafisz do konserwatorni. Jezeli umrzesz z dala od faksowezla, bedziesz naprawde martwy. Daeman odskoczyl do tylu, omal nie tracac rownowagi. -Co ty wygadujesz?! -Slyszales. - Savi zarzucila plecak na ramie. - Nie mozna sie stad dostac faksem do konserwatorni, wiec nie zrob sobie krzywdy. Ada podniosla wzrok. Na niebie przecinaly sie pierscienie. -Myslalam, ze postludzie moga nas faksowac do siebie z dowolnego miejsca, jesli... jesli wpadniemy w tarapaty. -Do pierscieni? - dodala Savi wypranym z emocji glosem. - Do konserwatorni, gdzie mozna was wyleczyc? I gdzie wstepujecie po piatej dwudziestce, zeby polaczyc sie z postludzmi? -No wlasnie - przytaknela niepewnie Ada. Savi pokrecila glowa. -To nie postludzie faksuja was na gore w wypadku jakiegos nieszczescia i odtwarzaja. To mit. Albo, mowiac mniej elegancko, kosmiczna bzdura. Harman chcial cos powiedziec, ale Daeman go uprzedzil: -Przeciez dopiero co stamtad wrocilem - zauwazyl ze zloscia. - Z konserwatorni. Z pierscieni. -Byles w konserwatorni, zgoda, ale to nie postludzie cie wyleczyli. Jesli nawet sa na gorze, maja was wszystkich w nosie. A szczerze mowiac watpie, zeby jeszcze tam byli. Stali na szczycie rdzewiejacego pylonu, ponad sto piecdziesiat metrow nad zdezelowana jezdnia i dwiescie piecdziesiat nad trawiasta przelaczka z kamiennymi ruinami. Gorski wiatr smagal ich dokuczliwie i burzyl im wlosy. -Przeciez po ostatniej dwudziestce wzlatujemy do gory i laczymy sie z postludzmi... - zaprotestowala slabo Hannah. Savi rozesmiala sie tylko i ruszyla w strone nieregularnej szklanej kapsuly, sterczacej z zachodniej krawedzi platformy. Szli przez dziesiatki pokojow, przedpokojow, zwyklych schodow, nieczynnych schodow ruchomych i mniejszych pomieszczen, odchodzacych w bok od glownego korytarza. Ada troche sie dziwila, ze niebo, pylony, liny nosne, a takze widoczne w dole las i jezdnia widziane przez to niezwykle tworzywo wcale nie maja zielonkawego odcienia; swiatlo sloneczne rowniez nie zmienialo barwy. Savi prowadzila ich przez kolejne moduly, z jednej strony rozdwojonego pylonu na druga, przez cienkie korytarze, ktore bynajmniej nie kolysaly sie na wietrze, mimo ze na pierwszy rzut oka powinny. Niektore pomieszczenia wystawaly z dziesiec metrow poza obrys pylonu. Ada nie miala pojecia, w jaki sposob przytwierdzono szkliste tworzywo do betonu i stali. Niektore pokoje byly puste, w innych znajdowaly sie rozne... przedmioty. W jednym natrafili na zwierzece szkielety, rysujace sie na tle gorskiego krajobrazu; w innym natkneli sie na kopie roznych maszyn, wystawione na blatach i zawieszone pod sufitem; w jeszcze innym znalezli zatopione w pleksiglasie plody stu roznych istot, nie ludzkich, ale niepokojaco do ludzi podobnych. W ktorejs sali przywital ich wyblakly holograficzny obraz nieba: gwiazdy i pierscienie poruszaly sie wokol nich i przenikaly ich ciala. -Co to za miejsce? - spytal Harman. -Jakies muzeum. Chyba pozbawione najciekawszych eksponatow. -Kto je stworzyl? - wtracila Hannah. Savi wzruszyla ramionami. -Raczej nie postludzie, ale pewnosci nie mam. Jestem natomiast przekonana, ze ten most albo jego oryginal, bo nie jest wykluczone, ze tu postawiono tylko kopie, byl w zapomnianej erze przerzucony nad woda w jednym z miast na zachodzie kontynentu, ktory lezal na polnoc stad [Most Golden Gate znajduje sie w USA, w San Francisco]. Slyszales o takim miejscu, Harmanie? -Nie. -Moze mi sie przysnilo. - Savi zasmiala sie smutno. - Po tylu latach snu pamiec plata mi figle. -Mowilas przedtem, ze przespalas kilkaset lat - przypomnial jej Daeman tonem, ktory, zdaniem Ady, brzmial dosc opryskliwie. - Co mialas na mysli? Savi sprowadzila ich po kreconych schodach, biegnacych we wnetrzu przezroczystej rury miedzy linami mostu, i gestem wskazala rzad stojacych na podlodze szklanych pojemnikow, podobnych do trumien. -Pewna forme kriospiaczki. Wlasciwie to glupia nazwa, bo ta kriospiaczka nie ma nic wspolnego z zimnem, a przeciez takie jest znaczenie przedrostka "krio-". Niektore z tych kokonow sa wciaz sprawne: tlumia wszelkie drgania molekularne, tylko zamiast zimna wykorzystuja mikrotechnologie. Most je zasila. -Jak to, most? - Ada zmarszczyla brwi. -To jedna wielka bateria sloneczna. W kazdym razie wszystkie te zielone elementy. Ada spojrzala na przykurzone krysztalowe trumny i probowala sobie wyobrazic, jak kladzie sie w jednej z nich i zasypia, czekajac... Na co? Ile lat musialaby spac: dziesiec? Sto? Tysiac? Zadrzala. Zarumienila sie, czujac na sobie spojrzenie Savi - ale Savi tylko sie usmiechnela. I to tak, jakby naprawde cos ja rozbawilo. Wdrapali sie do dlugiego zielonego cylindra, zawieszonego na pordzewialej i strzepiacej sie linie o srednicy co najmniej poltora metra. Ada zlapala sie na tym, ze stara sie stapac jak najostrozniej, jakby chciala sie przemieszczac sila woli, zeby polaczony ciezar calej ich piatki nie uszkodzil cylindra, nie zerwal liny, nie zburzyl mostu. Zauwazyla, ze Savi znow ja obserwuje - ale tym razem zamiast sie zarumienic, spojrzala spode lba, znuzona podejrzliwoscia starej kobiety. Nagle wszyscy sie zatrzymali; mieli wrazenie, ze weszli w sam srodek sali konferencyjnej pelnej ludzi: dziwnie ubrani mezczyzni i kobiety stali pod scianami i siedzieli przy biurkach, wpatrzeni w pulpity sterownicze - ale nie poruszali sie i nie zwracali uwagi na przybyszy. -To nie sa prawdziwi ludzie - domyslil sie Daeman, podchodzac do pierwszej postaci z brzegu i dotykajac jej twarzy. Figura przedstawiala mezczyzne w niebieskim garniturze, z szyja przewiazana kawalkiem materialu. Zaczeli spacerowac wsrod nieruchomych ludzi, przygladac sie ich niecodziennym strojom, dziwacznym fryzurom i niezwyklym ozdobom: tatuazom, bizuterii, farbowanym wlosom, malunkom na skorze. -Czytalem, ze dawniej sluzki mialy ludzka postac... - zaczal Harman. -To nie sa roboty, tylko manekiny. -Co znowu? - zaciekawil sie Daeman. Savi, ktora stanela z boku i czekala, az jej goscie wszystko spokojnie obejrza, wyjasnila mu znaczenie tego slowa. -Wiesz, kogo przedstawiaja? - spytala Hannah. - I co tu robia? -Nie. W przeciwleglym koncu sali, w szklanej wnece, jak gdyby na honorowym miejscu, znajdowal sie posag mezczyzny, siedzacego na ozdobnym tronie, wyrzezbionym z drewna i obciagnietym skora. Manekin siedzial, ale bylo widac, ze jest nizszy od wiekszosci meskich figur w sali. Mial na sobie krotka, jasnobrazowa tunike z szorstkiej tkaniny, spieta w talii paskiem, na nogach sandaly. Wlasciwie wygladalby calkiem zabawnie, gdyby nie rysy twarzy: orli nos, wydatne luki brwiowe, wyzierajace spod nich przenikliwe szare oczy i krotkie, krecone, szpakowate wlosy. Ada zblizala sie do niego z rezerwa. Liczne blizny znaczyly muskularne przedramiona, krotkie palce zaciskaly sie na poreczach tronu z pozoru swobodnie, ale z widoczna sila. Cala postac mezczyzny emanowala taka moca - zarowno ciala, jak i ducha - ze Ada przystanela dwa metry od niego. Wygladal starzej niz ludzie w jej czasach, tak jakby byl starszy od Harmana, choc mlodszy od Savi. Luzna tunika odslaniala siwiejace owlosienie torsu. -Ja go znam! - powiedzial Daeman. Szybko podszedl do Ady. - Gdzies go juz widzialem. -W spektaklu turynskim! - zawtorowala mu Hannah. -Tak, tak... - Daeman pstryknal palcami. - Nazywa sie... -Odyseusz - podpowiedzial mu siedzacy na tronie mezczyzna. Wstal i zrobil krok w strone zdumionego Daemana. - Jestem Odyseusz, syn Laertesa. 17. Mars Trajektoria powoli sie wyrownuje - poinformowal Mahnmut Orphu. - Tempo koziolkowania spadlo do jednego obrotu na szesc sekund. Odchylenie bliskie zeru.-Sprobuje zniwelowac obroty. Powiedz mi, kiedy zlapiesz w celownik biegunowa czape lodowa. -Mam... Nie, zdryfowala... Jasny gwint! Co za szajs! Mahnmut probowal zgrac siatke nitek w okularze z biala, rozmazana plama marsjanskiego lodu, ledwie widoczna w chmurze odlamkow i resztkach plazmy. -To prawda - przytaknal Orphu. - Zostal ze mnie szajs. -Nie ciebie mialem na mysli. -Wiem, ale fakt pozostaje faktem. Oddalbym polowe swojej biblioteki Prousta za chocby jedno z szesciorga oczu. -Sprobujemy cie podpiac do ktorejs kamery. Cholera jasna, dalej koziolkujemy. -Nic nie szkodzi. Dopoki nie wchodzimy w atmosfere, nie ma tragedii, a przynajmniej zaoszczedzimy troche paliwa. A co do tej drugiej sprawy: nie uda sie mnie do niczego podpiac. Kiedy mnie tu ulokowales, przeprowadzilem test wszystkich ukladow i oszacowalem uszkodzenia. Nie chodzi o to, ze stracilem oczy i kamery. Kiedy statek dostal, patrzylem akurat w strone dziobu i blysk wypalil mi caly kanal optyczny az do poziomu organicznego. Mam zweglone nerwy wzrokowe. -Przykro mi. - Mahnmutowi zbieralo sie na wymioty i to nie tylko z powodu gwaltownych podrygow batyskafu. Musial chwile odczekac, zanim znow mogl sie odezwac. - Koncza nam sie zapasy wody, powietrza i paliwa. Na pewno chcesz zostac w tej chmurze szczatkow? -To nasza jedyna szansa. Na radarze bedziemy po prostu jednym z wielu odlamkow rozbitego statku. -Na jakim radarze? Nie widziales, co nas zaatakowalo? To byl rydwan, do stu diablow! Myslisz, ze rydwan ma radar? Orphu zasmial sie - po swojemu, basowo. -A myslisz, ze ma lance laserowa, ktora zniszczyla nasz statek? Poza tym, Mahnmucie, owszem, widzialem ten pojazd. To byl ostatni widok w moim zyciu. Mimo to nie wierze, ze byl to zwykly rydwan, ktorym para przerosnietych humanoidalnych istot wzleciala sobie w proznie, jakby nigdy nic. Co to, to nie. Nie ma mowy. Tego argumentu Mahnmut zbic nie potrafil. Zalowal, ze Orphu nie wyrownal lotu, bo batyskaf znow rozpoczal dzikie harce w locie, ale poniewaz wszystkie inne szczatki statku koziolkowaly jak glupie, oni tez powinni. -Chcesz pogadac o sonetach Szekspira? - spytal Orphu. -Jaja sobie ze mnie robisz? Morawce uwielbialy wszelkie potoczne wyrazonka z jezyka dawnych ludzi - im bardziej wulgarne, tym lepiej. -O tak, przyjacielu. Oczywiscie, ze robie sobie z ciebie jaja. -Zaraz, zaraz... Te smieci wokol nas zaczynaja sie jarzyc. My tez. To jonizacja. Mahnmut z satysfakcja zauwazyl, ze glos mu wcale nie drzy. Co wieksze odlamki zarzyly sie matowa czerwienia, podobnie jak dziob "Mrocznej Damy". Zewnetrzne termometry wskazywaly wzrost temperatury kadluba. Zanurzali sie w marsjanska atmosfere. -Czas wyrownac lot - oznajmil Orphu. Siedzial w ladowni, analizowal splywajace z czujnikow informacje i dysponujac tym co mial, czyli niepelnym oprogramowaniem sterowniczym, uruchamial silniki batyskafu i stabilizowal zyroskopy. - Przestalismy koziolkowac? -Niezupelnie. -Nie mozemy dluzej czekac. Odwroce te kupe zlomu tylem naprzod, zanim sie upieczemy. -Ta kupa zlomu nazywa sie "Mroczna Dama" i prawdopodobnie ocali nam zycie - zauwazyl oschle Mahnmut. -Dobrze, dobrze. Powiedz mi, kiedy krzyz z nitek na rufowym monitorze pokryje sie z obrzezem tarczy Marsa nad biegunem. Wtedy zaczne stabilizowac lot. Boze, co ja bym dal, zeby miec chociaz jedno oko... Przepraszam, wiecej tego nie powtorze. Mahnmut wpatrywal sie w ekran. Ze wzgledu na rozszerzanie sie otaczajacej ich chmury rupieci mogl namierzac sie wylacznie na powierzchnie planety - nie widzial nie tylko gwiazd, ale nawet dwoch malutkich ksiezycow Marsa. Silniki zagrzmialy glucho i zdezelowany batyskaf powoli sie obrocil. Obraz planety zniknal z dziobowego monitora, a jego miejsce zajal oblok rozzarzonej plazmy, stopionego metalu i miliony rozpalonych do bialosci odlamkow, ktore niedawno byly ich statkiem i dwojka wspolpasazerow. Czerwono-pomaranczowo-brazowo-zielona tarcza Marsa znalazla sie w obiektywie kamery rufowej. Krzyzyk, ktory Orphu kazal obserwowac, sunal w gore ekranu, pomalutku minal spowity w chmury skraj ladu, przesliznal sie po niebieskim morzu, wszedl na biale tlo podbiegunowego lodu... -Czapa lodowa - zameldowal Mahnmut. - Gorna krawedz tarczy. -W porzadku - odparl Orphu. Zagraly wszystkie silniki. - A teraz? Widzisz na rufie biegun? -Nie. -A jakies znajome gwiazdy? -Nie. Tylko poswiate zjonizowanego kadluba. -Wystarczy, to nie apteka. Uzyje silnikow rufowych jako rakiet hamujacych. -Koros III zamierzal uzyc zespolu silnikow na dziobie, zeby wyhamowac, a potem, przed wejsciem w atmosfere, chcial je odrzucic - stwierdzil Mahnmut. Rufa batyskafu swiecila coraz mocniej. -Ja ich nie odrzuce. -Dlaczego? -Zobaczysz. -Nie wydaje ci sie prawdopodobne, ze w podwyzszonej temperaturze eksploduja? -To mozliwe. -Poza tym jestesmy troche poobijani. Czy batyskaf moze sie rozleciec? -To tez jest mozliwe - przyznal Orphu i wlaczyl naped jonowy. Przyspieszenie wgniotlo Mahnmuta w fotel, ale po trzydziestu sekundach ustapilo. Halas ucichl, wibracje sie zmniejszyly. Gluchy stukot oznajmil odrzucenie pierwszego pierscienia silnikow, ktory niczym ognista kula smignal przez pole widzenia dziobowej kamery, pokazujacej teraz obraz przestrzeni za batyskafem. -Nie da sie ukryc, ze wchodzimy w atmosfere - stwierdzil Mahnmut. Tym razem glos jednak mu zadrzal. Nigdy przedtem nie nurkowal w prawdziwej planetarnej atmosferze i swiadomosc, ze otaczaja go miliardy ciasno upakowanych czasteczek, byla nad wyraz niepokojaca. - Odrzucone silniki rozgrzaly sie do bialosci i buchnely plomieniem. Widze, jak nam sie rufa nagrzewa. Glowny zespol napedowy na dziobie tez sie zarzy, ale slabiej. Odlamki, ktore spadaja przed nami, pala sie na calego. Lecimy w deszczu meteorytow. -Doskonale - stwierdzil Orphu. - Trzymaj sie mocno. Opis Mahnmuta byl calkiem trafny: resztki statku kosmicznego wygladaly w marsjanskiej atmosferze jak deszcz meteorytow, rozciagniety na dystansie kilkuset metrow. Najwieksze szczatki musialy wazyc po kilka ton. Setka ognistych kul przeciela bladoblekitne niebo nad Marsem. Zwielokrotniony grzmot zadudnil nad polnocna polkula planety. Plonace kule przelecialy nad czapa lodowa na biegunie polnocnym jak stado ognistych ptakow i pomknely na poludnie ponad Morzem Tetydy, ciagnac za soba dlugie ogony oparow plazmowych. Sprawialy wrazenie, jakby szybowaly swobodnie, zamiast spadac. Przez setki milionow lat Mars mogl sie poszczycic jedynie sladowa atmosfera, o mizernym cisnieniu osmiu milibarow, zlozona glownie z dwutlenku wegla, i daleko mu bylo na przyklad do Ziemi, gdzie srednie cisnienie na poziomie morza osiaga tysiac czternascie milibarow. A potem nagle, na przestrzeni niespelna stu lat, Mars zostal terraformowany i cisnienie na jego powierzchni podnioslo sie do calkiem znosnych osmiuset czterdziestu milibarow. Morawce nie mialy pojecia, jak do tego doszlo. Ogniste pociski w luznym szyku ciely polnocne niebo. Pierwsze male odlamki - wystarczajaco duze, by nie splonac calkowicie, ale zarazem dostatecznie male, by wyraznie zwolnic w gestym powietrzu - zaczely spadac do wody osiemset kilometrow na poludnie od bieguna. Widziane z orbity, przypominaly ogromne pociski smugowe, ktorymi jakies bostwo ostrzeliwuje polnocne marsjanskie morza. "Mroczna Dama" byla jednym z tych pociskow. Powloka maskujaca na rufie spalila sie, podobnie zreszta jak dwie trzecie calego poszycia, dolaczajac do ciagnacego sie za koziolkujacym batyskafem plazmowego ogona. Zewnetrzne anteny i czujniki ulegly stopieniu. Kadlub zaczal sie tlic, pekac i gubic zweglone platki metalu. -Eee... Nie powinnismy przypadkiem wypuscic spadochronow? - zaniepokoil sie Mahnmut. Jesli dobrze pamietal, Koros zamierzal rozwinac fulerenowe spadochrony na wysokosci pietnastu tysiecy metrow i lagodnie osiasc na powierzchni oceanu. Kiedy ostatnio widzial ocean - zanim stopil sie obiektyw kamery rufowej - byli znacznie nizej niz pietnascie kilometrow i spadali bardzo, ale to bardzo szybko. -Jeszcze nie - steknal Orphu. Przeciazenie chyba zaczynalo mu dokuczac. - Zmierz wysokosc radarem. -Nie mamy juz radaru. -A co z sonarem? -Zaraz zobacze. - Sonar, o dziwo, dzialal: namierzyl powierzchnie wody w odleglosci osmiu tysiecy dwustu metrow... osmiu tysiecy... siedmiu tysiecy osmiuset... Mahnmut na biezaco przekazywal te informacje Orphu. - Moze juz czas wypuscic spadochrony? -Inne odlamki nie maja spadochronow. -Co z tego? -Na pewno chcesz tak szybowac wolniutko w powietrzu, widoczny razem z czasza na wszystkich ich ekranach? -Czyich ekranach? - burknal Mahnmut, chociaz musial przyznac Orphu racje. Ale... - Piec tysiecy metrow. Predkosc: trzy tysiace dwiescie kilometrow na godzine. Na pewno chcemy grzmotnac w wode przy takiej szybkosci? -Nie - zgodzil sie z nim Orphu. - Bo nawet gdybysmy przezyli zderzenie, wbilibysmy sie gleboko w denne osady. Mowiles, zdaje sie, ze ten polnocny ocean ma tylko kilkaset metrow glebokosci? -To prawda. -Odwroce nas. -Co takiego?! Zagrzmialy silniki, zahuczaly - czy raczej zgrzytnely - zyroskopy i "Mroczna Dama" zaczela z mozolem obracac sie wokol wlasnej osi, dziobem naprzod. Powietrze tarlo wsciekle o kadlub, zdzierajac ostatnie czujniki ulokowane w jego srodkowej czesci. Pekaly kolejne przedzialy batyskafu. Mahnmut wylaczyl ogluszajace sygnaly alarmowe. Dziob batyskafu skierowal sie w dol. Jedna z ostatnich ocalalych kamer przekazywala obraz rozbryzgow w oceanie - o ile mierzaca dwa kilometry wysokosci fontanne plazmy i pary mozna jeszcze nazwac rozbryzgiem. Zanosilo sie na to, ze za pare sekund "Mroczna Dama" podzieli los innych szczatkow. Mahnmut opisal widok przyjacielowi i dodal: -Spadochrony? Prosze... -Nie - odparl stanowczo Orphu i wlaczyl glowne silniki, ktorych nie chcial odrzucic na orbicie. Przeciazenie wcisnelo Mahnmuta w pasy, ktorymi byl przypiety do fotela. Z rozczuleniem wspomnial zel antyakceleracyjny, ktorego uzyli przy starcie z tunelu magnetycznego Io. Wszedzie dookola bily w niebo slupy pary, przywodzace na mysl gigantyczne korynckie kolumny; obraz oceanu wypelnil cale pole widzenia. Dysze grzmialy, batyskaf dygotal, ale zwalnial. Nagle silniki umilkly i w tej samej chwili zostaly odstrzelone. "Mroczna Dama" znajdowala sie zaledwie kilometr nad woda, ktora sprawiala wrazenie rownie twardej jak europanskie ladolody. -Spado... - blagal Mahnmut i wcale sie tego nie wstydzil. Otworzyly sie dwie olbrzymie czasze. Przed oczami zatanczyly mu czerwone plamy, potem zrobilo sie ciemno. Uderzyli o powierzchnie Morza Tetydy. -Orphu? Orphu? - Cisza i ciemnosc otaczaly Mahnmuta, ktory desperacko probowal uruchomic kamery i czujniki. Sterowka byla nietknieta, tlen plynal... Nie do wiary. Wewnetrzny zegar podpowiadal mu, ze od zderzenia z powierzchnia morza uplynely trzy minuty. Batyskaf sie nie poruszal. - Orphu? -Grrhhh... Ilekroc uda mi sie zasnac, zaraz mnie budzisz. -Co z toba? -Powinienes najpierw zapytac: gdzie jestem. Wypadlem z mojego kata w ladowni. Nie wiem nawet, czy dalej znajduje sie na pokladzie "Mrocznej Damy", ale jesli tak, to pekl kadlub, bo zalala mnie woda. Slona. Chociaz moze nie, moze po prostu sie zsikalem. -Stale lacze dziala - zauwazyl Mahnmut, swiadomie ignorujac ostatnie slowa Orphu. - Podejrzewam wiec, ze nadal jestes w ladowni. Mam juz pierwsze odczyty z sonaru. Jestesmy osiemdziesiat metrow pod powierzchnia wody. Wbilismy sie w mul denny, ale nie gleboko, na pare metrow. -Ciekawe, w ilu jestem kawalkach. -Nie ruszaj sie. Odepne lacze i zejde po ciebie. Nie ruszaj sie. -Jak niby mialbym sie ruszyc, przyjacielu? - zasmial sie Orphu. - Wszystkie moje manipulatory i witki odeszly do wielkiego morawieckiego nieba. Jestem krabem bez szczypiec. Nie wiem zreszta, czy mam jeszcze skorupe jak krab. Mahnmucie... Zaczekaj chwile. -O co chodzi? - Mahnmut odpial juz pasy i zaczal sie odlaczac od przewodow odzywczych i sterowniczych. -Jezeli nawet jakims cudem uda ci sie do mnie zejsc... jezeli korytarzem da sie przejsc, a wrota ladowni nie sa zablokowane ani zaspawane pod wplywem goraca... Co chcesz ze mna zrobic? -Sprawdze, czy nic ci sie nie stalo. - Mahnmut odlaczyl sie od kanalow optycznych. Monitory i tak byly ciemne. -Zastanow sie, stary druhu. Wyciagniesz mnie stad, o ile nie rozpadne ci sie w rekach, i co dalej? Nie zmieszcze sie w wewnetrznych korytarzach batyskafu. Gdybys nawet jakos mnie przeciagnal, nie wejde do sterowki, a na pewno nie dam rady utrzymac sie na zewnatrz kadluba. Chcesz maszerowac tysiac kilometrow po dnie oceanu, niosac mnie na plecach? Mahnmut sie zawahal. -Nadal dzialam - ciagnal tymczasem Orphu. - W kazdym razie porozumiewam sie z toba. Mam tu zasilanie i doplyw tlenu. Musze wiec znajdowac sie w ladowni, ktora zapewne zostala zalana. Moze odlozymy osobiste spotkanie na pozniej, a na razie sprobujesz uruchomic "Mroczna Dame" i przewiezc nas w jakies przyjemniejsze miejsce? Mahnmut odcial sobie tlen i odetchnal gleboko powietrzem sterowki. -Dobrze. Zobaczmy, co sie da zrobic. "Mroczna Dama" byla umierajaca. Mahnmut pracowal z nia - w kolejnych jej wersjach i wcieleniach - przez ponad sto ziemskich lat i wiedzial, ze potrafi byc twarda. Po odpowiednim przygotowaniu znosila bez szwanku cisnienie wielu ton na centymetr kwadratowy i przeciazenia rzedu trzech tysiecy g, ale jak kazda maszyna miala swoje mocniejsze i slabsze elementy. Te slabsze nie najlepiej zniosly atak na orbicie i jego pozniejsze skutki. Przeciazony kadlub popekal w wielu miejscach i nadpalil sie w atmosferze. W tej chwili tkwil w trzymetrowej warstwie osadow na dnie oceanu, z ktorej sterczal tylko maly kawalek rufy. Konstrukcja i poszycie zdeformowaly sie przy uderzeniu, wrota ladowni zakleszczyly, peklo dziesiec z osiemnastu zbiornikow balastowych. Korytarz laczacy sterowke z ladownia byl zmiazdzony i zalany woda. Z powloki maskujacej zostaly nedzne strzepy, a razem z nia spalily sie wszystkie zewnetrzne czujniki. Dzialal tylko jeden z czterech sonarow, w dodatku mogl wysylac wiazke ultradzwiekow wylacznie do przodu, przed dziob batyskafu. Ocalal rowniez tylko jeden z czterech glownych silnikow. Z silniczkow manewrowych zostala miazga. Bardziej martwilo Mahnmuta zasilanie: podczas ataku energetyczna fala uderzeniowa uszkodzila glowny reaktor, ktorego wydajnosc spadla do osmiu procent nominalnej. Akumulatory pracowaly na rezerwie mocy, co wystarczalo do minimalnej aktywnosci ukladow podtrzymywania zycia. Gorzej, ze "Mroczna Dama" stracila przetwornik substancji odzywczych, a zapas slodkiej wody mogl wystarczyc najwyzej na kilka dni. Nie dzialal rowniez generator tlenu i batyskaf nie produkowal powietrza. Zanosilo sie na to, ze Mahnmut i Orphu predzej sie udusza, niz umra z glodu lub pragnienia. Mahnmut mial wlasny zbiornik powietrza, ale wystarczyloby go na dzien, moze dwa ziemskie dni. Mogl miec tylko nadzieje, ze Orphu, ktoremu zdarzalo sie calymi miesiacami pracowac w prozni, nie przejmie sie takim drobiazgiem jak niedobor tlenu. Postanowil odlozyc na pozniej poruszenie tej kwestii. Tymczasem sztuczna inteligencja batyskafu donosila o dalszych uszkodzeniach. Gdyby "Mroczna Dama" mogla spedzic przynajmniej miesiac w lodowych dokach Conamara Chaos, najlepiej pod opieka rzeszy morawcow serwisowych, daloby sie ja jeszcze uratowac. Ale poniewaz to nie wchodzilo w gre, jej dni - mierzone w marsjanskich solach, ziemskich dniach czy europanskich tygodniach - byly policzone. Mahnmut caly czas utrzymywal kontakt z milczacym Orphu, bojac sie, ze jego przyjaciel moglby bez uprzedzenia przestac dzialac. Teraz przekazal mu mozliwie najbardziej optymistyczna wersje raportu o uszkodzeniach i wystrzelil boje peryskopowa. Na szczescie wyrzutnia boi znajdowala sie w rufowej czesci kadluba, sterczala powyzej dna oceanu i zadzialala bez zarzutu. Sama boja byla mniejsza niz dlon Mahnmuta, ale wypakowana po brzegi przeroznymi sensorami. Od razu zaczela przesylac informacje. -Mam dobre wiesci - oznajmil Mahnmut. -Konsorcjum Pieciu Ksiezycow zorganizowalo wyprawe ratunkowa - zadudnil Orphu. -Nie az tak dobre. - Zamiast przeslac Orphu wszystkie dane poza obrazem z kamer, Mahnmut wolal mu o nich opowiedziec. W ten sposob przynajmniej zmuszal go do reakcji. - Boja dziala. Co wiecej, satelity komunikacyjne i nawigacyjne, ktore Koros III i Ri Po rozmiescili na orbicie, nadal tam sa. Ciekawe dlaczego ci... te istoty, ktore nas ostrzelaly, ich takze nie zestrzelily. -Zaatakowal nas starotestamentowy Bog i jego panienka - zauwazyl Orphu. - Moze nie chcieli sie znizac do walki z satelitami. -Na moj gust bardziej przypominali bostwa greckie niz Boga ze Starego Testamentu. Chcesz posluchac, co jeszcze tu mam? -Wal. -System nawigacyjny sugeruje, ze znajdujemy sie na polnocnym oceanie, w poludniowej czesci Chryse Planitia, zaledwie trzysta czterdziesci kilometrow od wybrzeza Xanthe Terra. Mamy fart. Ta czesc Acidalia i Chryse to jedna wielka zatoka. Gdybysmy zboczyli kilkaset kilometrow na zachod, grzmotnelibysmy prosto we wzgorza Tempe Terra; gdybysmy polecieli na wschod, rozbilibysmy sie na Arabia Terra. Kilka sekund lotu na poludnie, nad wyzynami Xanthe Terra... -Wyparowalibysmy, gdybysmy jeszcze kilka sekund lecieli w atmosferze. -Wiem o tym. Gdyby udalo nam sie ruszyc "Mroczna Dame", moglibysmy poplynac prosto do delty Valles Marineris. -Mieliscie z Korosem wyladowac na drugiej polkuli, na polnoc od Olympus Mons, zrobic rekonesans i dostarczyc na szczyt przewozona w ladowni machine. Nie wmowisz mi, ze batyskaf da rade oplynac polwysep Tempe Terra... -Nawet nie probuje - przyznal Mahnmut. Mogliby mowic o niezwyklym szczesciu, gdyby "Mroczna Dama" dowiozla ich do najblizszego ladu, ale te informacje wolal zachowac dla siebie. -Sa inne dobre wiesci? - spytal Orphu. -No coz, na powierzchni oceanu jest piekny dzien. Az po horyzont ciagnie sie woda, nigdzie nie widac ani skrawka lodu. Fale sa lagodne i niskie, ponizej metra, niebo blekitne, temperatura dwadziescia kilka stopni... -Szukaja nas? -Slucham? -Czy ci... ludzie... ktorzy nas ostrzelali, szukaja nas? -Tak. Na pasywnym radarze widzialem kilka tych latajacych pojazdow... -Rydwanow. -...latajacych pojazdow. Lataja nad strefa, w ktorej szczatki statku spadly do wody. Czyli nad kilkoma tysiacami kilometrow kwadratowych oceanu. -I nas szukaja. -Nie rejestruje prob uzycia radaru ani szperaczy neutrinowych. Nie ma w ogole zadnych sladow energetycznych... -Moga nas znalezc, Mahnmucie? - Glos Orphu byl pozbawiony wszelkich emocji. Mahnmut sie zawahal. Nie chcial oklamywac przyjaciela. -Byc moze. Na pewno znalezliby nas, gdyby korzystali z takiej techniki, jaka dysponuja morawce, ale nic na to nie wskazuje. Oni po prostu... rozgladaja sie. Moze maja magnetometry, ale chyba nic wiecej. -Na orbicie znalezli nas i namierzyli bez trudu. -To prawda. Nie ulegalo watpliwosci, ze rydwan albo jego pasazerowie dysponowali urzadzeniem namierzajacym, skutecznym na dystansie ponad osmiu tysiecy kilometrow. -Sciagnales boje z powrotem? -Tak. - Na chwile zapadla cisza, przerywana tylko jeczeniem uszkodzonego kadluba, sykiem wentylacji i dudnieniem pomp, ktore bezskutecznie walczyly z woda zalewajaca uszkodzone przedzialy batyskafu. - Kilka faktow przemawia na nasza korzysc - odezwal sie w koncu Mahnmut. - Po pierwsze, razem z nami spadly cale tony odlamkow. Po drugie, obszar, na ktorym wpadly do morza, jest bardzo rozlegly, bo pierwsze szczatki ladowaly tuz pod biegunem. Po trzecie, wbilismy sie w mul dziobem naprzod i ponad dnem sterczy tylko fragment rufy, na ktorym ocalaly resztki powloki maskujacej. Po czwarte, batyskaf pobiera tak znikome ilosci energii, ze praktycznie nie sposob go wykryc. Po piate... -Po piate? - spytal wyczekujaco Orphu. Mahnmut pomyslal o slabnacym zasilaniu, zalosnych zapasach wody i powietrza i niebudzacym zaufania ukladzie napedowym. -Po piate, nadal nie maja pojecia, po co tu przylecielismy. Odpowiedzial mu charakterystyczny smiech Orphu. -My chyba tez nie, przyjacielu. - Minela dobra minuta, zanim Orphu odezwal sie ponownie: - Ale musze ci przyznac racje. Jezeli nie znajda nas w ciagu paru najblizszych godzin, mamy szanse. Chyba ze masz dla mnie inne zle wiadomosci... -Mamy... drobny klopot z przetwornikiem tlenu. -Jak drobny? -W ogole nie wytwarzamy powietrza. -No to faktycznie mamy problem... Na ile wystarczy nam rezerwa? -Okolo osiemdziesieciu godzin. Dla nas obu, bo gdybym zuzywal je sam, to na dwa razy dluzej. Orphu zabulgotal przez interkom. -Ty sam? Chcesz mi zakrecic kurek, stary druhu? Zdajesz sobie chyba sprawe, ze moje organiczne elementy tez potrzebuja tlenu? Mahnmuta zamurowalo. -Myslalem... Wydawalo mi sie... Skoro jestes przystosowany do pracy w prozni... -Chodzi ci o to, ze w przestrzeni wokol Io calymi miesiacami obywam sie bez uzupelniania zapasow - westchnal Orphu. - Owszem, sam produkuje tlen na wlasne potrzeby. Generator tlenu jest zasilany ogniwami fotowoltaicznymi, ktore mam wbudowane w pancerz. Mahnmut sie uspokoil. Gdyby Orphu faktycznie nie musial korzystac z zapasow batyskafu, ich szanse przetrwania gwaltownie by wzrosly. -Klopot w tym, ze te ogniwa szlag trafil - ciagnal Orphu, znizajac glos. - Od chwili, kiedy nas zaatakowano, moj generator tlenu nie dziala. Czerpie powietrze z batyskafu. Przykro mi, Mahnmucie. -Nic nie szkodzi - odparl stanowczym tonem Mahnmut. - I tak zamierzalem nas obu trzymac na tlenie. To zaden klopot. Wszystko policzylem: przy obecnym tempie zuzycia powietrza wystarczy nam na osiemdziesiat godzin, a ja moge to zuzycie jeszcze obnizyc. W tej chwili mam wypelniona cala sterowke. Wypompuje powietrze do zbiornikow i zaczne je racjonowac. Bez problemu wytrzymamy osiemdziesiat godzin, a potem sie wynurzymy i odnowimy zapasy. Poszukiwania powinny sie przez ten czas skonczyc. -Jestes pewien, ze uda ci sie wyciagnac "Mroczna Dame" z tego bagna? W glosie Mahnmuta nie bylo cienia watpliwosci: -Na sto procent. -W takim razie proponuje udawac nieszkodliwy kawal zlomu przez najblizsze... trzy sole, trzy marsjanskie dni, czyli jakies siedemdziesiat trzy godziny. Albo przynajmniej odczekac dwanascie godzin od ostatniego kontaktu radarowego. Potem sprawdzimy, czy rydwany faktycznie wrocily do bazy. Czy przez ten czas zdazymy sie wygrzebac z mulu i wynurzyc, zachowujac rezerwe powietrza i energii? Mahnmut spojrzal na wirtualna konsole, jarzaca sie czerwienia lampek awaryjnych. -Siedemdziesiat trzy godziny to az nadto czasu. Ale jezeli rydwany znikna wczesniej, powinnismy jak najszybciej sie wynurzyc i skierowac w strone ladu. Przy tym poziomie zasilania na powierzchni bedziemy robic okolo dwudziestu wezlow, wiec i tak czeka nas poltora dnia zeglugi. Zwlaszcza jesli nie bedziemy chcieli przybic do brzegu byle gdzie. -Chyba nie bardzo mozemy wybrzydzac - mruknal Orphu. - W kazdym razie wyglada na to, ze naszym najwiekszym wrogiem bedzie w najblizszych dniach nuda. Moze zagramy w pokera? Wziales wirtualne karty? -Oczywiscie! - Mahnmutowi od razu zrobilo sie razniej na duszy. -Nie oszukalbys chyba slepego morawca, prawda? Mahnmut przerwal w polowie proces ladowania kart i nakrytego zielonym suknem stolika. -Rany boskie, ja tylko zartowalem - uspokoil go Orphu. - Nie mam oczu, ale zostala mi przeciez pamiec i wiekszosc mozgu. Mozemy zagrac w szachy. Trzy sole trwaly siedemdziesiat trzy i osiem dziesiatych godziny, ale Mahnmut nie chcial tak dlugo tkwic na dnie. Tracili moc szybciej, niz przewidywal (pompy pobieraly wiecej energii niz w jego wyliczeniach), i uklad podtrzymywania zycia ledwie funkcjonowal. W pierwszym okresie snu Mahnmut przelaczyl sie na wewnetrzne zasilanie, wzial rygle i spawarke i waskim przejsciem zaczal sie przeciskac do ladowni. Wnetrze batyskafu bylo zalane, a chodnik nieoswietlony, Mahnmut musial wiec wlaczyc reflektory na ramionach. Splynal nizej. Woda byla tu znacznie cieplejsza niz w europanskich morzach. Na ostatnich dziesieciu metrach dzwigary pogiely sie i popekaly, blokujac przejscie. Mahnmut cial je spawarka i uparcie brnal naprzod. Musial zobaczyc Orphu. Dwa metry przed sluza ladowni stanal jak wryty. Impet uderzenia wgial grodzie i przejscie, i tak juz waskie, skurczylo sie do szerokosci dziesieciu centymetrow. Widzial przed soba zamkniety i zdeformowany wlaz, ale nie mial jak sie do niego dostac. Musialby przeciac ktoras z grubych grodzi, moze nawet obie, a potem rozciac takze sam wlaz. Zajeloby mu to siedem, osiem godzin, ale najgorszy byl fakt, ze spawarka potrzebowala tlenu. Uzywajac jej, uszczuplalby zapasy swoje i Orphu. Przez kilka dlugich minut unosil sie w ciemnej wodzie glowa w dol, sledzac wzrokiem mul, ktory w snopach reflektorowego swiatla tanczyl mu przed obiektywami. Musial szybko podjac decyzje. Kiedy Orphu sie ocknie i zorientuje w jego zamiarach, bedzie probowal go od nich odwiesc. A logika podpowiadala, ze Mahnmut powinien dac mu sie przekonac. Nawet gdyby poswiecil te siedem czy osiem godzin i przedarl sie przez grodzie i wlaz, Orphu mial racje: Mahnmut nie zdola go podniesc, dopoki tkwia na dnie morza. Nawet pierwsza pomoc bedzie z koniecznosci ograniczona do zasobow, ktore trzymal na pokladzie batyskafu na wlasny uzytek - i ktore mogly okazac sie calkowicie nieprzydatne w przypadku morawca przystosowanego do pracy w otwartym kosmosie. Gdyby zas wydobyl "Mroczna Dame" z mulu i wyplynal nia na powierzchnie, moglby sie spokojnie dostac do Orphu, nawet jesli musialby w tym celu ciac zewnetrzna powloke kadluba. Tlenu na pewno mu nie zabraknie. W razie potrzeby moglby nawet wyciagnac Orphu z ladowni i jakos umocowac go do kadluba, gdzie mialby pod dostatkiem powietrza i swiatla. Mahnmut odepchnal sie nogami i zawrocil w przekrzywionym korytarzu. Wcisnal sie przez sluze do sterowki, schowal spawarke. Pozniej. Ledwie zasiadl w fotelu przeciazeniowym, odezwal sie Orphu: -Nie spisz? -Nie. -Gdzie jestes? -W sterowce. Gdzie mialbym byc? -No tak... - Glos Orphu zabrzmial nagle bardzo, bardzo staro. - Cos mi sie przysnilo. Wydawalo mi sie, ze czuje drgania, tak jakbys... Sam nie wiem. -Spij - uspokoil go Mahnmut. Morawce nie potrzebowaly odpoczynku, ale lubily snic. - Obudze cie za dwie godziny. Wystrzelimy boje. Mahnmut co dwanascie godzin wypuszczal boje peryskopowa: trzymal ja na powierzchni doslownie kilkanascie sekund, skanowal niebo i lagodnie rozfalowane morze, po czym zwijal linke i sciagal boje na poklad. Przez pierwsze czterdziesci dziewiec godzin latajace maszyny smigaly po niebie dniem i noca, ale prowadzily poszukiwania dalej na polnocy, w okolicach bieguna. Mahnmut nie mogl narzekac. W nienaruszonej sterowce bylo cieplo i przytulnie i mimo ze podloga lekko przechylila sie ku dziobowi, mogl sie po niej swobodnie poruszac. Kilka innych pomieszczen mieszkalnych - miedzy innymi dawna kabina Urtzweila i jego laboratorium - zostalo zalanych. Pompy wprawdzie szybko i sprawnie usunely wode, ale Mahnmut celowo nie napelnial ich powietrzem. Po pierwszej rozmowie z Orphu podlaczyl sie bezposrednio do przewodu tlenu i wypompowal powietrze ze sterowki. Tlumaczyl sobie, ze robi to z oszczednosci, ale w rzeczywistosci dreczyly go wyrzuty sumienia, ze oplywa w takie luksusy, kiedy Orphu cierpi - przynajmniej w sensie egzystencjalnym, jesli nie fizycznym - w ciemnej, zatopionej ladowni. Niewiele mogl na to poradzic, dopoki batyskaf tkwil zagrzebany w mule, ale przeszedl do laboratorium i zmontowal sobie modul lacznosciowy i inne narzedzia, ktore mogly mu byc przydatne, gdyby w przyszlosci udalo mu sie oswobodzic towarzysza. I siebie, dodal w myslach, chociaz rozlaka z "Mroczna Dama" niewiele miala wspolnego z wolnoscia. Wszystkie krioboty pracujace w otchlaniach europanskich oceanow cierpialy na utajona agorafobie, ktora przekazaly w spadku swojemu morawieckiemu potomstwu. Drugiego dnia, po osmej partii szachow, Orphu zapytal: -"Mroczna Dama" na pewno ma jakas kapsule ratunkowa, prawda? -Tak - przytaknal Mahnmut, ktory do tej pory ludzil sie, ze to pytanie nie padnie. -Jakiego rodzaju? -Taki hermetyczny babel, niewiele wiekszy ode mnie - odparl niechetnie Mahnmut. - Pozwala przezyc na duzej glebokosci i bezpiecznie sie wynurzyc. -Z pewnoscia jest wyposazony w radiolatarnie, autonomiczny system podtrzymywania zycia, naped i uklad nawigacyjny, prawda? I ma wlasne zapasy jedzenia i wody? -Tak. I co z tego? Nie zmiescisz sie do srodka, a ja nie moglbym cie nim holowac. -Nic, tak tylko pytam. -Nie podoba mi sie pomysl porzucenia "Mrocznej Damy" - przyznal bez ogrodek Mahnmut. - Na szczescie nie musze o tym myslec ani teraz, ani w najblizszych dniach. -Niech ci bedzie. -Mowie powaznie. -Dobrze, Mahnmucie. Pytalem z ciekawosci. Gdyby w tym momencie Orphu zachichotal, Mahnmut byl gotow wcisnac sie do kapsuly ratunkowej i odstrzelic ja od batyskafu. Trzasl sie ze zlosci. -Zagramy jeszcze raz? - zaproponowal. -Nie w tym zyciu. Szescdziesiat jeden godzin po katastrofie na ekranie radaru widac bylo tylko jeden rydwan, za to krazacy calkiem blisko: zaledwie osiem kilometrow nad oceanem i dziesiec kilometrow na polnoc od batyskafu. Mahnmut blyskawicznie sciagnal boje na dol. Siedzial w sterowce, sluchajac Brahmsa przez interkom. Orphu w ladowni robil zapewne to samo, gdy niespodziewanie zapytal: -Zastanawiales sie kiedys, dlaczego obaj jestesmy humanistami? -Co masz na mysli? -To, co powiedzialem. Wszystkie morawce ewoluuja albo w takich humanistow jak my, zafascynowanych dokonaniami dawnej rasy ludzkiej, albo w takie interaktywne typy jak Koros III. To rozni Korosowie wykuwaja spoleczenstwa, zakladaja Konsorcja Pieciu Ksiezycow, tworza partie polityczne i tak dalej. -Naprawde? Nie zauwazylem. -Nie zartuj! Mahnmut milczal. Nagle dotarlo do niego, ze przez poltora wieku zdolal pozostac ignorantem we wszystkich waznych dziedzinach egzystencji. Calym jego swiatem byly lodowate morza Europy (ktorych, nawiasem mowiac, mial juz nigdy nie ujrzec) i ten batyskaf (ktory z kolei w najblizszych godzinach lub - najdalej - dniach, mial na dobre przestac funkcjonowac). Poza tym znal sie jeszcze na sonetach i dramatach Szekspira. Omal nie parsknal smiechem. Coz moglo byc bardziej bezuzytecznego od starej poezji? -Co by powiedzial twoj bard, gdyby znalazl sie na naszym miejscu? - spytal Orphu, jakby czytal mu w myslach. Mahnmut przejrzal informacje o zuzyciu energii i innych zapasow. Nie mogli czekac siedemdziesiat trzy godziny: najdalej za szesc godzin powinni sie wynurzyc. Nawet jesli sie pospiesza, musza wyrwac sie z dna przy pierwszej probie, gdyz inaczej ryzykuja przeciazenie reaktora i... -Mahnmucie? -Przepraszam, zdrzemnalem sie. Mowiles cos o Szekspirze... -Na pewno mial cos do powiedzenia o wrakach. Wydaje mi sie, ze u niego az roi sie od zatopionych statkow. -To prawda, jest ich bez liku. W Wieczorze trzech kroli, w Burzy... Mozna by dlugo ciagnac taka wyliczanke. Watpie jednak, bysmy znalezli w jego dzielach uzyteczne wskazowki. -Opowiedz mi o tych wrakach. Mahnmut pokrecil glowa; dobrze wiedzial, ze Orphu probuje go czyms zajac, oderwac od biezacych problemow. -Lepiej ty mi cos powiedz o swoim ukochanym Prouscie. Czy narrator imieniem Marcel wspomina o zabladzeniu na Marsie? -Owszem. -Wolne zarty! -Ja nigdy nie zartuje na temat R la recherche du temps perdu - odparl Orphu tonem, ktorym prawie, prawie przekonal Mahnmuta, ze mowi serio. -No dobrze, wiec co Proust ma nam do powiedzenia o przetrwaniu na Marsie? Mahnmut zamierzal za piec minut ponownie wystrzelic boje, a nastepnie dokonac wynurzenia, nawet gdyby rydwan unosil sie dziesiec metrow nad ich glowami. -W trzecim tomie wydania francuskiego, a piatym angielskiego, ktore ci przeslalem, Marcel mowi, ze gdybysmy nagle znalezli sie na Marsie i wyroslyby nam skrzydla i nowy uklad oddechowy, i tak pozostalibysmy soba. Dlatego, ze bylibysmy skazani na nasze stare zmysly i stara swiadomosc. -Zartujesz... -Ja nigdy nie zartuje na temat odczuc Marcela w R la recherche du temps perdu - powtorzyl Orphu. Tym razem Mahnmut mial pewnosc, ze choc w jego slowach nie brakowalo ironii, to jednak o Marsie mowil calkiem serio. - Nie przeczytales ksiazek, ktore wyslalem ci na poczatku podrozy? -Przeczytalem. Naprawde przeczytalem. No, moze ostatnie dwa tysiace stron przejrzalem tak bardziej pobieznie... -To sie zdarza... Posluchaj, zacytuje ci fragment, ktory nastepuje zaraz po tym wyrastaniu skrzydel i drugich pluc na Marsie. Wolisz po francusku czy po angielsku? -Po angielsku - odparl pospiesznie Mahnmut. Skoro i tak znalazl sie o krok od smierci przez uduszenie, nie chcial powiekszac swoich tortur, sluchajac francuszczyzny. -"Jedyna prawdziwa podroza, jedyna kapiela w wodzie Mlodosci byloby isc nie ku nowym krajobrazom, ale miec inne oczy, widziec wszechswiat oczami kogos innego, stu innych, widziec sto swiatow, ktore kazdy z nich widzi, ktorym kazdy z nich jest". Mahnmut tak gleboko zamyslil sie nad znaczeniem tych slow, ze na chwile zapomnial o swojej niechybnej smierci. -To jest ta czwarta, ostatnia sciezka, jaka obiera Marcel, aby przeniknac tajemnice zycia, prawda, Orphu? Orphu milczal. -Mowiles mi, ze pierwsze trzy zaprowadzily go na manowce - ciagnal Mahnmut. - Probowal uwierzyc w doskonalosc arystokracji, pozniej w przyjazn i milosc, na koncu w sztuke. Zaden z tych motywow nie byl motywem transcendentnym, wiec sprobowal znalezc czwarty, te... - Zabraklo mu slow. -Swiadomosc, ktora wykracza poza granice swiadomosci - odparl polglosem Orphu. - Wyobraznie, ktora lekcewazy ograniczenia wyobrazni. -Wlasnie - szepnal Mahnmut. - Teraz rozumiem. -To dobrze. Jestes teraz moimi oczami. Widze caly wszechswiat za twoim posrednictwem. Mahnmut przez dluga chwile milczal, wsluchany w syk tlenu w przewodach. -Sprobujmy sie wynurzyc - powiedzial w koncu. -A boja? -Guzik mnie obchodzi, czy ktos na nas czeka, czy nie. Wole zginac w walce, niz udusic sie w tym blocku. -W porzadku - zgodzil sie Orphu. - Powiedziales "sprobujmy". Masz watpliwosci, czy ci sie uda? -Nie mam zielonego pojecia, czy wyrwiemy sie z tego gowna. - Mahnmut zaczal sila woli przestawiac wirtualne przelaczniki. Podkrecil moc reaktora, az strzalka weszla na czerwone pole. Uruchomil silnik i dopalacze. - Ale na pewno sie postaramy, za... osiemnascie sekund. Trzymaj sie, staruszku. -Rozumiem, ze to figura stylistyczna? Stracilem przeciez wszystkie chwytaki, manipulatory i witki... -Trzymaj sie zebami. Szesc sekund. -Jestem morawcem - odparl urazonym tonem Orphu. - Nie mam zebow. Co chciales... Loskot dopalaczy zagluszyl jego slowa. Grodzie zaskrzypialy donosnie, a cala "Mroczna Dama" jeknela rozpaczliwie, probujac uwolnic sie z mulistych marsjanskich usciskow. 18. Ilion To miasto - Ilion, Troja, Grod Priama, Pergamon - najpiekniejsze jest noca.Mury, wysokie na ponad trzydziesci metrow, sa oswietlone pochodniami i wystawionymi na blanki koksownikami, a od dolu takze poswiata setek ognisk, ktore rozpalila koczujaca na rowninie trojanska armia. Wiele jest tu wysokich wiez, ktore do poznych godzin nocnych plawia sie w swietle; z okien saczy sie cieply blask, podworka lsnia lagodnie, tarasy i balkony jarza sie plomieniami swiec. Ulice Ilionu, szerokie i solidnie wybrukowane (probowalem kiedys wcisnac ostrze noza miedzy dwa brukowce, ale mi sie nie udalo), sa oswietlone pochodniami, swiatlem saczacym sie z otwartych drzwi domow i ogniskami tysiecy zolnierzy, sojusznikow Priama, ktorzy z calymi rodzinami sciagneli tu z blizszych i dalszych stron. Tu nawet cienie zyja wlasnym zyciem. Mlodzi, ubodzy mezczyzni i kobiety kochaja sie w ciemnych zaulkach i na oslonietych tarasach. Syte psy i sprytne koty przeslizguja sie w polmroku od uliczki do uliczki, z jednego podworka na drugie; wychylaja sie na pobocza ulic, gdzie trafiaja im sie owoce, jarzyny, mieso i ryby, ktore spadly ze stojacych tu za dnia straganow, i znow kryja sie w mroku sciezek i pod oslona wiaduktow. Mieszkancy Ilionu nie musza bac sie smierci glodowej ani meki pragnienia. Gdy na wiesc o achajskiej wyprawie wojennej ogloszono alarm - dziewiec lat temu, na cale tygodnie przed tym, jak czarne okrety przybily do trojanskich plaz - do miasta spedzono setki sztuk bydla i tysiace owiec. Okolica wyludnila sie na obszarze tysiaca kilometrow kwadratowych. Zreszta podobne transporty bydla do tej pory regularnie trafiaja do Troi. Grecy probuja wprawdzie blokowac miasto, ale czynia to bez szczegolnego zapalu. Swieze warzywa i owoce bez przeszkod docieraja na targ, dostarczane przez tych samych cwanych wiesniakow, ktorzy zaopatruja armie achajska. Troje zbudowano przed wiekami w tym akurat miejscu ze wzgledu na rozciagajaca sie pod ziemia formacje wodonosna. Cztery ogromne miejskie studnie nieprzerwanie dostarczaja swiezej i czystej wody, ale Priam na wszelki wypadek dawno juz kazal zmienic bieg doplywu Symojdy, przecinajacego polnocna rownine, i skierowac go do miasta systemem latwych do upilnowania kanalow i akweduktow. Grecy maja wiecej problemow z woda niz - teoretycznie oblezeni - Trojanie. Od poczatku wojny liczba mieszkancow Ilionu - w owych czasach z cala pewnoscia najwiekszego miasta na Ziemi - zwiekszyla sie ponad dwukrotnie. Pierwsi zjawili sie szukajacy schronienia przed wojna wiesniacy, pasterze, rybacy i inni koczownicy z ilionskich rownin. Pozniej przybyly wojska sprzymierzonych z Troja krain, i to w komplecie z zonami wojownikow, ich dziecmi, starszyzna, psami i zywym inwentarzem. Ci sojusznicy tworza zadziwiajaca mieszanine; nazywa sie ich Trojanami, choc bynajmniej nie pochodza z Troi. Sa wsrod nich Dardanowie oraz przybysze z innych, mniejszych miast i ziem calkiem od Ilionu odleglych: wierni Priamowi zolnierze spod Idy i z polnocnej Likii, Adrastejczycy i inni woje z ziem lezacych daleko na wschod od Troi, Pelazgowie z poloznej na poludniu Laryssy. Z Europy przybyli Trakowie, Peonczycy i Kikonowie. Z poludniowych wybrzezy Morza Czarnego nadciagneli Elizyjczycy, zamieszkujacy doline rzeki Elis i spowinowaceni z Chalibami, kowalami z prastarych legend. Przy ogniskach slyszy sie piesni i przeklenstwa w jezykach Paflagow i Enetojow, ludzi z polnocnych obrzezy Morza Czarnego, ktorzy mogliby byc praprzodkami Wenetow. Z polnocnosrodkowej Azji Mniejszej przyszli wlochaci Myzyjczycy. Znam dwoch z nich: Ennomosa i Nastesa, ktorzy, wedlug Homera, zgina z reki Achillesa w zblizajacej sie bitwie nad rzeka; rzez ma byc tak okrutna, ze Skamander miesiacami bedzie splywal krwia, a trupy zabitych przez Achillesa wojownikow - w tym Nastesa i Ennomosa, o ktorych nikt sie nie upomni - zatamuja rzeczny nurt. Po zapachu, rozczochranych kudlach i brazowym rynsztunku o niespotykanych ksztaltach rozpoznac mozna Frygijczykow, Meonczykow, Karyjczykow i przybyszow z Licji. Przez cala dobe - z wyjatkiem dwoch, trzech srodkowych godzin nocnych - Troja jest zatloczona, cudownie halasliwa i tetniaca zyciem. To najpiekniejsze i najwspanialsze miasto na swiecie, nie tylko w tej epoce, lecz w calych dziejach ludzkosci. Rozmyslam o nim, lezac nago u boku Heleny Trojanskiej. Posciel pachnie nami i nasza miloscia, nocny zefirek wydyma zaslony i chlodzi nasze ciala. Gdzies w oddali slychac grzmot. Nadciaga burza. Helena przeciaga sie i szepcze moje nazwisko: -Hock-en-berr-rrii... Przybylem do Troi poznym popoludniem; tekowalem sie ze szpitala bogow na Olimpie. Zdawalem sobie sprawe, ze muza mnie szuka i chce mnie zabic, i jesli jej sie nie uda, zrobi to za nia Afrodyta, gdy tylko wyjdzie z kadzi regeneracyjnej. Pomyslalem, ze moglbym wtopic sie w tlum zolnierzy, obserwujacych ostatnia walke tego dnia: w popoludniowym sloncu spowity w tuman kurzu Diomedes nadal wyrzynal Trojan. Kiedy jednak zobaczylem, jak Hektor wraca do Troi z garstka przybocznych, morfowalem w jednego z moich dobrych znajomych, Dolona (ten doskonaly wlocznik i zwiadowca mial wkrotce zostac schwytany i zabity przez Odyseusza i Diomedesa), i poszedlem za nim. Szlachetny wojownik wszedl do miasta przez Brame Skajska, glowna brame Ilionu, zbudowana z debowych desek i siegajaca wysokosci dziesieciu mezczyzn postury Ajaksa. Natychmiast obiegly go trojanskie zony i corki, wypytujac o mezow, synow, braci i kochankow. Sledzilem wzrokiem wysoka, ruda kite na jego helmie, plynaca przez morze kobiet, ktore wodzily za nim blagalnymi spojrzeniami. W koncu zatrzymal sie i przemowil do gestniejacego tlumu: -Modlcie sie do bogow, Trojanki - powiedzial, po czym okrecil sie na piecie i pomaszerowal prosto do palacu. Zolnierze skrzyzowanymi wloczniami zagrodzili droge napierajacej masie lamentujacych kobiet, ja zas dolaczylem do trojki najblizszych druhow Hektora i razem z nimi wszedlem do palacu Priama, "wysokimi przysionki wspanialego", jak pisal Homer, oswietlonego pochodniami, ktore odbijaly sie w wypolerowanym marmurze kolumnad. Wieczorne cienie zakradaly sie juz na palacowe dziedzince i do krolewskich sypialni. Stanelismy na strazy, gdy Hektor udal sie na krotkie spotkanie z Hekuba. -Nie chce wina, matko. - Gestem odprawil sluzacego, ktory przyniosl mu kielich. - Nie teraz. Jestem zmeczony. Wino wyplukaloby ze mnie resztki sil i czujnosci, a bede ich potrzebowal w wieczornym boju. Poza tym jestem caly zakrwawiony i zakurzony. Wstydzilbym sie takimi brudnymi rekami ulac odrobine wina dla Zeusa. -Synu moj - powiedziala Hekuba, ktora przez te dziewiec lat nieraz widzialem w roli dobrej i czulej matki. - Po co zszedles z pola bitwy, jesli nie po to, by modlic sie do bogow? Hektor zdjal helm i polozyl obok siebie na kanapie. -To ty powinnas sie modlic - rzekl glucho. Rzeczywiscie byl brudny: kurz i na wpol skrzepla krew zmieszana z potem utworzyly na jego twarzy maske z czerwonego blota. Siedzial w pozie, jaka przyjmuja tylko skrajnie wyczerpani ludzie, ze spuszczona glowa i rekami opartymi na kolanach. -Idz do swiatyni Ateny - mowil - wez ze soba najwieksza i najpiekniejsza szate, jaka znajdziesz w palacu, i zgromadz tam najszlachetniejsze z ilionskich kobiet. Rozpostrzyj szate na kolanach zlotego posagu Ateny i obiecaj, ze zlozysz jej w ofierze dwanascie rocznych jalowek, jesli tylko zmiluje sie nad Troja. Blagaj zawzieta boginie, by oszczedzila nasze miasto, zony i bezbronne dzieci przed gniewem Diomedesa. -Jest az tak zle? - wyszeptala matka Hektora. Nachylila sie nad nim i ujela jego zakrwawiona dlon w swoje rece. - Do tego juz doszlo? -Tak. Hektor wstal z wysilkiem, wzial helm i wyszedl. Wraz z reszta wlocznikow ruszylem za zmeczonym bohaterem do odleglej o szesc przecznic rezydencji Parysa i Heleny, ogromnego gmachu z licznymi pieknymi tarasami, wiezami mieszkalnymi i dyskretnymi dziedzincami. Nie ogladajac sie na sluzbe i straznikow, Hektor wbiegl po schodach i otworzyl drzwi prowadzace do prywatnych apartamentow Parysa i Heleny. Spodziewalem sie zastac Parysa nagiego w objeciach uprowadzonej krolowej (Homer twierdzil przeciez, ze po tym, jak Afrodyta porwala trojanskiego ksiecia Menelaosowi sprzed nosa, napalona mloda para natychmiast skoczyla do lozka), ale kiedy weszlismy, Parys podniosl wzrok znad zbroi, ktora czule gladzil, Helena zas dyrygowala swoimi sluzacymi, ktore cos haftowaly. -Co ty sobie wyobrazasz, do kurwy nadzy?! - ryknal Hektor na swojego mlodszego brata. - Siedzisz tu jak baba, jak rozbeczany bachor i bawisz sie pancerzem, kiedy prawdziwi Trojanie gina setkami, a wrog klebi sie u stop murow i oglusza nas swoimi cudzoziemskimi okrzykami bojowymi! Rusz sie, dezerterze, jeden! Rusz sie, zanim Troja legnie w gruzach wokol twojego tchorzliwego dupska! Dystyngowany Parys nie oburzyl sie, nie zerwal na rowne nogi, tylko odparl z usmiechem: -Ach, Hektorze! Zasluzylem na twe lajania. Szczera prawda z twoich ust plynie. -No to poderwij dupcie i wloz zbroje - rzucil szorstkim tonem Hektor, ale juz bez zlosci w glosie. Nie wiem, co go rozbroilo: czy uleglosc Parysa, czy wlasne zmeczenie. -Dobrze - odpowiedzial Parys - ale najpierw mnie wysluchaj. Chce ci cos powiedziec. Hektor milczal. Zachwial sie na nogach i podparl dluga wlocznia, przeznaczona specjalnie do rzucania, ktora pozyczyl od sierzanta naszego oddzialku strazy. Pod pacha trzymal helm. -Nie ze zlosci siedze tu sam tak dlugo. - Parys szerokim gestem ogarnal wnetrze wraz z Helena i jej sluzacymi, jakby byly czescia wyposazenia komnaty. - Nie z gniewu, lecz z zalu. -Z zalu? - powtorzyl Hektor z nieskrywana pogarda w glosie. -Tak, z zalu. Zaluje swojego tchorzostwa, chociaz z woli boskiej, nie wlasnej, ustapilem pola Menelaosowi i oplakuje los naszego miasta. -Ten los nie zostal wykuty w kamieniu - warknal Hektor. - Mozemy powstrzymac Diomedesa i jego dyszace zadza krwi slugi. Wloz zbroje i stan ze mna do walki. Sciemni sie dopiero za godzine. Mozemy zgladzic wielu Grekow w krwawym blasku zachodzacego slonca i pozniej, w chlodnym swietle zmierzchu. Parys usmiechnal sie i wstal. -Masz racje. Nawet ja, najlepszy kochanek swiata, ale wcale nie najlepszy wojownik, musze przyznac, ze walka to jedyne wyjscie. Sam dobrze wiesz, Hektorze, ze szale losu i zwyciestwa przechylaja sie raz w jedna, raz w druga strone, wahaja sie i uginaja jak szereg bezbronnych ludzi pod gradem strzal nieprzyjaciela. Hektor wlozyl helm i w milczeniu czekal, co zrobi Parys. Najwyrazniej nie ufal jego obietnicy przylaczenia sie do walki. -Idz juz - dodal Parys. - Dogonie cie, gdy tylko sie ubiore. Hektor nadal nic nie mowil. Nie chcial odejsc sam, ale piekna Helena - a naprawde byla piekna - wstala wtedy z krzesla, przeszla po marmurowej posadzce i musnela palcami jego zakrwawione rece. -Moj przyjacielu - zaczela glosem drzacym z emocji. - Jestes mi drogi jak brat, a ja... ja jestem zwykla suka, wredna dziwka, podla cipa, koszmarem w kobiecej skorze. Wolalabym, zeby matka utopila mnie po urodzeniu w Morzu Jonskim, niz zebym miala stac sie przyczyna tego, co sie wydarzylo. Cofnela dlon i rozplakala sie. Szlachetnego Hektora zatkalo. Wyciagnal reke, jakby chcial dotknac wlosow Heleny, zaraz jednak ja cofnal i chrzaknal zaklopotany. Podobnie jak wielu bohaterow, takze wielki Hektor, choc przeciez zonaty, nie umial sobie radzic z kobietami. Chcial cos powiedziec, ale Helena, wstrzasana szlochem jak czkawka, uprzedzila go: -Szlachetny Hektorze, jesli to rzeczywiscie z mojego powodu bogowie urzadzili Troi te dlugoletnia rzez, tym bardziej zaluje, ze nie jestem zona lepszego czlowieka. Chcialabym miec za meza wojownika, a nie lowelasa; mezczyzne, ktory zrobilby cos konkretnego, zamiast zabawiac sie z malzonka w lozku, kiedy miasto dogorywa. Parys zrobil krok w jej kierunku, jakby chcial ja uderzyc, ale powstrzymala go obecnosc Hektora. My, zwykli zolnierze, stalismy pod sciana, gapilismy sie w przestrzen i udawalismy, ze nie mamy uszu. Helena spojrzala na Parysa. Lzy naplynely jej do zaczerwienionych oczu. Mowila dalej do Hektora, jakby Parysa - czlowieka, ktory uprowadzil ja ze Sparty, jej drugiego meza - nie bylo w pokoju: -Bo ten... zasluzyl na najglebsza pogarde ze strony prawdziwych mezczyzn. Nie ma w nim ducha walki... Nie ma za grosz charakteru. Nigdy nie bylo. Parys rozdziawil usta i zaczerwienil sie, jakby go spoliczkowano. -Ale kiedys zbierze zniwo swego tchorzostwa, Hektorze - ciagnela Helena z odraza, az drobinki jej sliny spadaly na podloge. - Przysiegam, ze pozaluje swojej slabosci. Przysiegam na bogow! Parys dyskretnie sie oddalil, a Helena odwrocila sie do stojacego przy niej zakrwawionego wojownika. -A na razie chodz, spocznij obok mnie na sofie, bracie. To ty najwiecej cierpisz przez te wojne, a wszystko z mojego powodu. Wszystko przez jedna glupia dziwke. - Usiadla i poklepala lezace obok poduszki. - Los nas polaczyl, Hektorze. Zeus posial w naszych duszach ziarno milionow smierci, ktore przyniosa kres naszej epoki. Jestesmy smiertelni, moj drogi Hektorze, oboje umrzemy, ale pamiec o nas, zapisana w piesni, przetrwa tysiace pokolen... Hektor chyba nie mial ochoty dalej jej sluchac, bo odwrocil sie i wymaszerowal z komnaty, zakladajac po drodze helm. Poziome promienie zachodzacego slonca zamigotaly na blasze. Spojrzalem jeszcze raz na Helene, ktora siedziala ze spuszczona glowa. Miala snieznobiale ramiona i miekkie piersi, rysujace sie pod cienkim materialem. Scisnalem mocniej wlocznie, wlasnosc Dolona zwiadowcy, i wyszedlem w slad za Hektorem i trojka jego wiernych zolnierzy. To wazne, zebym tak wlasnie o tym opowiedzial. Helena porusza sie przez sen, szepcze moje nazwisko i znow nieruchomieje. Moje nazwisko. Kiedy slysze "Hock-en-berr-rrii", czuje sie tak, jakby grot wloczni przeszywal mi serce. Lezac u boku najpiekniejszej kobiety antycznego swiata, a moze i najpiekniejszej kobiety w historii ludzkosci, z pewnoscia zas kobiety, przez ktora zginelo najwiecej mezczyzn w dziejach, wspominam swoje zycie. Moje poprzednie zycie. To prawdziwe. Mialem zone, Susan. Poznalismy sie na studiach w Boston College i pobralismy wkrotce po uzyskaniu dyplomow. Susan byla z wyksztalcenia pedagogiem, ale od kiedy w 1972 roku przeprowadzilismy sie do Indiany (objalem posade wykladowcy filologii klasycznej na tamtejszym uniwersytecie), rzadko pracowala. Nie mielismy dzieci, chociaz wcale nie dlatego, ze sie nie staralismy. Zyla jeszcze, kiedy zachorowalem na raka i trafilem do szpitala. Dlaczego, na Boga, akurat teraz mi sie to przypomina? Przezylem dziewiec lat prawie bez wspomnien, a teraz przypomnialem sobie Susan. Dlaczego strzepy mojego poprzedniego zycia zaczynaja mnie przesladowac w takiej chwili? Nie wierze w Boga przez duze B. Nie wierze rowniez w bogow przez male b, chociaz widzialem ich na wlasne oczy. Nie traktuje ich jako rzeczywistych sil, zdolnych ksztaltowac wszechswiat. Wierze natomiast w te suke Ironie. Jest ponadczasowa, rzadzi ludzmi, bogami i Bogiem. I ma paskudne poczucie humoru. Czuje sie jak Romeo lezacy u boku Julii. Slysze nadciagajaca z poludniowego zachodu burze: grzmot niesie sie echem po dziedzincu, nasilajacy sie wiatr porusza zaslonami w drzwiach tarasow po obu stronach ogromnej sypialni. Helena znow sie porusza, ale sie nie budzi. Jeszcze nie. Zamykam oczy i przez pare minut udaje, ze spie. Mam wrazenie, jakby piasek zgrzytal mi pod powiekami. Starzeje sie; powinienem wiecej spac, zwlaszcza po trzykrotnym kochaniu sie z najpiekniejsza i najbardziej zmyslowa kobieta na swiecie. Po wyjsciu od Heleny i Parysa poszlismy z Hektorem do jego domu. Heros, ktory prawie nigdy nie cofal sie z pola boju, uciekl przed pokusa pieknej Heleny. Czmychnal do domu, do Andromachy i swojego rocznego synka. Wprawdzie przez dziewiec lat blakania sie po Ilionie i jego okolicach ani razu nie rozmawialem z zona Hektora, ale znam jej historie. Wszyscy w Troi ja znaja. Andromacha byla piekna kobieta - nie tak piekna jak Helena czy boginie, ale niezwykle urodziwa w taki zwyczajny, ludzki sposob. Poza tym byla corka krola. Pochodzila z trojanskiego kraiku znanego w Tebach pod nazwa Kilikii, a jej ojcem byl Eetion, miejscowy wladca, ktorego wszyscy poddani darzyli szacunkiem, a wiekszosc takze podziwem. Ich palac stal na zboczach gory Placos, ktorej lasy slynely z doskonalego drewna. Brame Skajska w Ilionie zbudowano wlasnie z kilikijskiego drewna - podobnie zreszta jak stojace trzy kilometry od niej, za plecami oblegajacych Troje wojsk, greckie machiny obleznicze. Ojca Andromachy zabil Achilles. Szybkonogi mezobojca scial Eetiona w walce wkrotce po ladowaniu pod Troja, gdy na czele swoich oddzialow zdobywal okoliczne miasta. Andromacha miala siedmiu braci, pasterzy, nie wojownikow. Achilles zabil ich tego samego dnia: wytropil wsrod pol i pomordowal w kamienistych wawozach ponizej linii lasu. Oczywistym bylo, ze przyswieca mu zamiar pozbycia sie wszystkich meskich potomkow kilikijskiego rodu krolewskiego. Wieczorem kazal przyodziac Eetiona w zbroje z brazu, spalil jego zwloki z wszelkimi naleznymi honorami i na popiolach krola usypal kurhan. Zwloki braci Andromachy zostaly porzucone na pastwe wilkow. Mimo ze Achilles wzbogacil sie na lupach z tuzina zdobytych miast, za malzonke Eetiona zazadal prawdziwie krolewskiego okupu. I otrzymal go. Ilion byl jeszcze wtedy zamoznym miastem i mogl swobodnie handlowac z najezdzcami. Matka Andromachy wrocila wiec do pustego palacu w Kilikii, gdzie, wedlug slow samej Andromachy, ktora chetnie relacjonowala swoje zalobne dzieje, "dosiegla ja strzala Artemidy". Przynajmniej w pewnym sensie. Artemida, corka Zeusa i Leto, siostra Apolla, ktora nie dalej jak wczoraj widzialem na Olimpie, jest boginia lowow, ale patronuje tez szczesliwym porodom. Jest taka scena w Iliadzie, kiedy rozwscieczona Hera przed obliczem Zeusa miota na nia przeklenstwa: -Lwica jestes dla kobiet, to twoja ozdoba! Mozesz zabijac wszystko, co ci sie podoba! Chodzi jej o to, ze Artemida nie tylko sluzy smiertelnym kobietom jako boska polozna, ale takze decyduje o smierci matek w pologu. Matka Andromachy zmarla dziewiec miesiecy po tym, jak w dzien smierci Eetiona uprowadzil ja Achilles. Zmarla w pologu, wydajac na swiat dziecko mordercy swojego meza. I niech mi ktos powie, ze ta zdzira, bogini Ironia, nie rzadzi swiatem. Andromachy i dziecka nie bylo w domu. Zostalismy przy wejsciu, kiedy Hektor biegal po pokojach, wyraznie zatroskany i chyba bardziej przestraszony niz kiedykolwiek na polu bitwy. W koncu wrocil do nas i zagadnal dwie wchodzace wlasnie do domu sluzace: -Gdzie Andromacha? Poszla z kobietami do swiatyni Ateny? A moze do domu mojej siostry? Albo do bratowej? -Pani poszla na mury - odparla starsza z kobiet. - Wszystkie Trojanki slyszaly, ze dzis boj byl okrutny. Ponoc Diomedes wpadl w szal, a fortuna zwrocila sie przeciwko synom Ilionu. Wasza malzonka, panie, postanowila wyjsc na wieze bramna i zobaczyc, czy jej maz zyw jeszcze. Biegla jak oblakana, panie. Niania z dzieckiem ledwie mogla za nia nadazyc. My tez ledwie nadazalismy za Hektorem, kiedy ruszyl biegiem do Bramy Skajskiej. Dopiero znalazlszy sie o przecznice od niej zdalem sobie sprawe, ze nie powinienem isc tam razem z nim. To wydarzenie - spotkanie Hektora i Andromachy na murach miejskich - bylo zbyt wazne. Bogowie z pewnoscia zamierzali sledzic jego przebieg. Muza, ktora na mnie polowala, tez mogla sie tam pojawic. Kilkaset metrow przed brama zostalem z tylu i wmieszalem sie w uliczny tlum. Cienie staly sie glebsze, powietrze pochlodnialo, ale niebosiezne wieze Ilionu wciaz byly oswietlone czerwonymi promieniami zachodzacego slonca. Wszedlem do jednej z nich - caly czas w przebraniu Dolona - i kretymi schodami wdrapalem sie na szczyt. Wieza konstrukcja przypominala minaret (mimo ze do narodzin islamu pozostaly jeszcze dwa tysiace lat), wyszedlem wiec w koncu na waski, okalajacy ja balkonik. Bylem sam. Slonce swiecilo mi w oczy, ale kiedy spolaryzowalem soczewki i ustawilem odpowiednie powiekszenie, moglem bez przeszkod obserwowac rodzinne spotkanie na blankach. Andromacha zbiegla z najwyzszego poziomu murow i rzucila sie mezowi na szyje. Hektor podniosl ja z ziemi i usciskal z calych sil; slonce zalsnilo w polerowanej stali jego helmu. Zolnierze i ich zony, ktorzy rowniez znalezli sie na murach, rozstapili sie, by zapewnic wodzowi i jego malzonce odrobine prywatnosci. Tylko niania z rocznym chlopczykiem na rekach trzymala sie blisko malzonkow. Moglbym wycelowac w ich strone mikrofon kierunkowy i podsluchac rozmowe, ale wolalem po prostu patrzec, sledzic ruchy ich warg i wyrazy twarzy. Kiedy przeminela chwilowa ulga na widok meza, Andromacha zmarszczyla brwi i zaczela cos pospiesznie wykladac Hektorowi. Pamietalem mniej wiecej, co wedlug Homera powinna mowic: chciala mu sie zwierzyc ze swoich trosk, poskarzyc na samotnosc, ktorej winny byl Achilles, zabojca jej ojca i braci. Niektore jej slowa naprawde udalo mi sie odczytac z ruchu warg: -Zastepujesz mi teraz ojca i matke, Hektorze. Jestes mi jak brat. Zlituj sie nade mna, mezu! Nie porzucaj mnie! Nie wracaj na ilionska rownine, gdzie zginiesz, a Achajowie wlec beda twoje zwloki za rydwanem, az cialo odejdzie od kosci. Zostan! Walcz tutaj, na murach! Bron miasta! -Nie moge - odparl krotko Hektor. Jego helm znow blysnal w sloncu, gdy pokrecil przeczaco glowa. -Alez mozesz - zaprotestowala Andromacha. Na jej twarzy malowaly sie milosc i strach. - Musisz. Zbierz wojsko przy tym figowcu, tam... Widzisz? To najslabszy punkt naszego ukochanego Ilionu. Argiwowie juz trzy razy przypuscili tam szturm; trzykrotnie ich najwieksi bohaterowie prowadzili zolnierzy do boju: obaj Ajaksowie, Idomeneus i ten straszliwy Diomedes. Moze jakis prorok zdradzil im slabosc naszych linii obronnych. Walcz tutaj, moj mezu. Chron nas! -Nie moge. -Wlasnie ze mozesz! - krzyknela Andromacha i wyrwala sie z jego objec. - Ale tego nie zrobisz! -Nie - poruszyly sie usta Hektora. - Nie zrobie. -Wiesz, co sie stanie ze mna, szlachetny Hektorze, kiedy ty zginiesz i staniesz sie karma dla Achajskich psow? Hektor skrzywil sie, ale nic nie powiedzial. -Zostane kurwa jakiegos spoconego greckiego kapitana! - Andromacha krzyknela tak glosno, ze uslyszalem ja z mojego minaretu. - Trafie do Argos jako lup wojenny, jako niewolnica ktoregos z Ajaksow, straszliwego Diomedesa albo jakiegos mniej znaczacego oficerka, ktory bedzie mnie posuwal, kiedy mu przyjdzie na to ochota! -Wiem o tym - odparl Hektor. - Ale ja bede wtedy martwy. Ziemia, ktora mnie przykryje, stlumi twoje krzyki. -O tak, tak... - Andromacha na przemian smiala sie i szlochala. - Wielki Hektor bedzie martwy. A jego syn, ktorego caly Ilion zwie Astyanaksem, Wladca Miasta, bedzie niewolnikiem achajskich swin. Oddziela go od skurwionej matki i sprzedadza. Szlachetne pozostawisz po sobie dziedzictwo, dostojny Hektorze! Wezwala do siebie nianie, zabrala jej dziecko i uniosla je przed soba, zaslaniajac sie nim jak tarcza. Bol odmalowal sie na twarzy Hektora, kiedy wyciagnal rece po synka. -Chodz do mnie, Skamandriosie - powiedzial, zwracajac sie do dziecka po imieniu, zamiast uzywac ludowego przydomka. Chlopiec skrzywil sie, wyprezyl i rozplakal glosno. Dzielil nas kawal miasta, ale jego zawodzenie wyraznie nioslo sie ponad dachami. To przez helm. Helm Hektora: wypolerowany, lsniacy braz, oblepiony kurzem i pokryty smugami krwi, odbijajacy zdeformowane slonce, fragment murow i twarz dziecka. Na gorze wznosila sie ruda kita z konskiego wlosia, twarz zaslanialy blyszczace policzki i ogromny nosal. Chlopiec wystraszyl sie wlasnego ojca i z krzykiem wtulil w matczyna piers. Mozna by pomyslec, ze Hektor bedzie zdruzgotany - nie dane mu bylo ostatni raz usciskac synka - ale on tylko sie rozesmial. Odrzucil glowe do tylu i zaniosl sie serdecznym smiechem. Po chwili Andromacha poszla w jego slady. Hektor sciagnal helm i postawil go na blankach. Potem zagarnal w ramiona dziecko i zaczal je podrzucac, az chlopczyk uspokoil sie i zaczal kwilic z radosci. Wtedy Hektor przycisnal go prawa reka do piersi, lewym ramieniem przytulil Andromache i zadarl glowe ku niebu. -Zeusie! Slyszysz mnie? Uslyszcie mnie wszyscy, niesmiertelni! Ludzie na murach ucichli. Na ulicach zapanowalo pelne wyczekiwania milczenie. Wyraznie slyszalem donosny glos Hektora: -Sprawcie, by ten chlopiec, moj syn, ktory jest radoscia mego zycia, byl we wszystkim podobny do ojca! Niech bedzie najslawniejszym z Trojan i wszystkich mezow swiata, silny i dzielny jak ja, Hektor, jego ojciec! Pozwolcie, o bogowie, by pewnego dnia Skamandrios, syn Hektora, w chwale wladal Ilionem. Niech wszyscy jego podwladni powtarzaja: Jest lepszym czlowiekiem, niz byl jego ojciec. Taka jest moja modlitwa, bogowie. Nie pragne innych waszych darow. Oddal syna zonie, wycalowal oboje i zszedl na pole bitwy. Przyznam, ze przez kilka nastepnych godzin chodzilem jak struty. Nie pomagala mi swiadomosc faktu, ze za rok Andromacha naprawde zostanie uprowadzona z plonacego miasta do obcej krainy, gdzie zostanie ekskluzywna kurtyzana. Nie podnosila mnie na duchu wiedza o tym, ze jej przyszly pan i wladca, Pyrros, ktory mial z nia splodzic Molossosa, stac sie protoplasta jednego ze slynnych epirskich rodow i zasluzyc sobie na piekny grobowiec w Delfach, wyrwie Skamandriosa (zwanego przez Trojan Astyanaksem, Wladca Miasta) z rak niani i zrzuci go z murow. Ten sam Pyrros zabije rowniez krola Priama, ojca Parysa i Hektora, i dokona tego w krolewskim palacu, przed oltarzem Zeusa. W jedna noc rod Priama praktycznie przestanie istniec. To byla przygnebiajaca mysl. Nie chce sie wypierac tego, co zrobilem pozniej, ale niech to bedzie przynajmniej czesciowe wyjasnienie mojego zachowania. Do zmroku - a nawet dluzej - wloczylem sie ulicami miasta. Nigdy przedtem w mojej karierze scholiasty nie czulem sie tak zdolowany i samotny. Porzucilem kamuflaz Dolona, ale zachowalem stroj trojanskiego wlocznika. W kazdej chwili bylem gotow wlozyc Helm Hadesa i uzyc medalionu teleportacyjnego. Blakajac sie tak bez celu, trafilem w koncu w okolice rezydencji Heleny. Nie ukrywam, ze przez lata czesto tam zachodzilem, wykradajac czas z naukowych dyzurow i wyczekujac chwili, kiedy moze przypadkiem uda mi sie ja zobaczyc... Ja, Helene, najpiekniejsza i najbardziej uwodzicielska kobiete na swiecie. Ilez razy stawalem naprzeciw jej kilkupietrowego palacu, po drugiej stronie ulicy, i gapilem sie na niego jak nieprzytomnie zakochany dzieciak? Czekalem, az na tarasach i w komnatach zapala sie lampy i wbrew rozsadkowi liczylem na to, ze uda mi sie chocby rzucic na nia okiem. Widok, ktory wyrwal mnie z rozmarzenia, byl nad wyraz trzezwiacy: ponad dachami szybowal powoli rydwan, niewidzialny dla smiertelnikow, ale doskonale widoczny dla mnie z moim podrasowanym zmyslem wzroku. Moja muza powozila rydwanem i przechylona przez porecz przepatrywala ulice. Nigdy nie widzialem, zeby latala tak nisko nad miastem albo nad okoliczna rownina. Nie ulegalo watpliwosci, ze mnie szuka. Blyskawicznie naciagnalem na glowe helm, kryjac sie - taka mialem nadzieje - przed wzrokiem bogow i ludzi. Technika znow okazala sie skuteczna: muza przefrunela mi trzydziesci metrow nad glowa i nawet nie zwolnila. Kiedy rydwan zaczal zataczac kregi nad glownym bazarem, polozonym kilkanascie kwartalow na poludnie od palacu Heleny, wlaczylem uprzaz lewitacyjna. Wszyscy scholiasci maja takie uprzeze, ale rzadko z nich korzystamy. Osobiscie najczesciej uzywalem jej na zakonczenie dnia intensywnych walk, zeby przeleciec nad placem boju i zorientowac w ogolnej sytuacji taktycznej. Czesto lecialem pozniej do Ilionu - no dobrze, powiem prawde: kierowalem sie prosto do palacu Heleny i przez pare minut z nadzieja wpatrywalem sie w jej okna. Dopiero potem tekowalem sie do koszar u podnoza Olimpu. Ale nie tym razem. Wzbilem sie nad ulica, niewidzialny przelecialem nad glowami straznikow przy glownym wejsciu, ponad murem i wyladowalem na tarasie wychodzacym na patio i przylegajacym do prywatnych apartamentow Parysa i Heleny. Z bijacym sercem odgarnalem wydete wiatrem zaslony i wszedlem do srodka przez otwarte drzwi balkonowe. Moje sandaly nie robily najmniejszego halasu na kamiennej posadzce. Psy mogly mnie zweszyc (Helm Hadesa nie maskowal zapachu), ale trzymano je tylko na parterze i zewnetrznych dziedzincach, nie zas tutaj, w mieszkalnych komnatach krolewskiej pary. Helena wlasnie sie kapala. Uslugiwaly jej trzy bose sluzace; zostawialy mokre slady na podlodze, donoszac cieplej wody do wpuszczonej w marmur wanny. Polprzejrzyste firanki oddzielaly wanne od reszty pomieszczenia, ale poniewaz w ich obrebie ustawiono piecyki koksowe i zawieszono lampy, musliny nie stanowily przeszkody dla wzroku. Stanalem niewidzialny przy samej zaslonie i podgladalem Helene w kapieli. Wiec to sa cycki, dla ktorych tysiace okretow wyruszyly w rejs, pomyslalem, i natychmiast sklalem sie w duchu za takie kretynskie skojarzenia. Mam ja wam opisac? Mam wyjasnic, jak to mozliwe, ze jej uroda, jej nagie piekno dziala na mezczyzn, ktorych dzieli od niej lodowata otchlan tysiacleci? To chyba nie najlepszy pomysl. Nie chodzi mi bynajmniej o przyzwoitosc czy dyskrecje. Widzialem wiele kobiecych piersi. Czy w kraglych, miekkich piersiach Heleny bylo cos niezwyklego? Cos szczegolnie doskonalego w trojkatnej kepce wlosow lonowych? Cos niezwykle podniecajacego w ksztalcie jej bladych, umiesnionych ud? Cos niesamowitego w mlecznobialych posladkach, muskularnych plecach i szczuplych ramionach? Bylo, oczywiscie, ze bylo. Ale nie mnie to opisywac, nie mnie, zwyklemu scholiascie. Tylko poeta o talencie wiekszym od Homera, Dantego i Szekspira razem wzietych umialby opisac urode Heleny. Wyszedlem z lazienki na pusty taras przy sypialni. Byl chlodny wieczor. Dotknalem cieniutkiej bransoletki, ktora pozwalala mi zmieniac postac. Gdybym przemowil na glos, rozjarzylby sie panel sterowania, ale bransoleta mozna bylo tez sterowac dotykiem. W jej pamieci znajdowaly sie wszystkie sylwetki mezczyzn, ktore wprowadzilem do niej przez ostatnie dziewiec lat. Teoretycznie moglem nawet morfowac w kobiete, ale jakos nigdy nie mialem powodu, by to robic. A juz z cala pewnoscia nie mialem go tej nocy. Powinienem wam wyjasnic pewne aspekty morfowania. Nie chodzi w nim o proste przestawienie molekul tworzacych kosci, miesnie i pancerz i nadanie im nowego ksztaltu. Nie mam pojecia, na jakiej zasadzie caly proces sie odbywa, chociaz pewien dwudziestowieczny scholiasta, Hayakawa, probowal mi to wytlumaczyc. Spotkalem go piec, szesc lat temu; nie pozyl dlugo we wcieleniu scholiasty. Pamietam, ze podkreslal znaczenie zasady zachowania energii i masy, cokolwiek by to moglo znaczyc. Sluchalem go jednym uchem. W kazdym razie morfowanie dziala na poziomie kwantowym - jak wszystko, co ma jakis zwiazek z tymi bogami. Hayakawa kazal mi wyobrazic sobie wszystkich ludzi w okolicach Ilionu, w tym takze jego i siebie, jako stojace fale prawdopodobienstwa. Na poziomie kwantowym, mowil, ludzie (podobnie jak wszystkie inne obiekty we wszechswiecie) istnieja jako zalamujace sie fronty falowe: czasteczki, pamiec, stare blizny, emocje, wasy czuciowe, smierdzacy piwem oddech - doslownie wszystko. Otrzymane od bogow bransolety rejestrowaly fale prawdopodobienstwa wskazanych przez nas obiektow i umozliwialy nam krotkotrwale sprzezenie naszych fal z falami zapisanymi w pamieci. Dzieki temu, przenoszac sie w nowe cialo, zabieralismy ze soba nasze wspomnienia i wole. Nie rozumiem, dlaczego to nie naruszalo zasady zachowania masy i energii, ale Hayakawa z uporem twierdzil, ze tak wlasnie jest. Przejecie ksztaltow innego czlowieka przy zachowaniu wlasnego charakteru sprawialo, ze my, scholiasci, prawie zawsze morfowalismy w malo znaczace postaci wojny trojanskiej, w bezimiennych statystow, takich jak straznik, w ktorego zmienilem sie po zrzuceniu tozsamosci Dolona. Gdybym upodobnil sie, na przyklad, do Odyseusza, Hektora, Achillesa czy Agamemnona, z wygladu bylbym nie do odroznienia, ale moje usposobienie - jakze dalekie od heroicznego usposobienia oryginalu - sprawialoby, ze z kazda sekunda przebieg wojny trojanskiej coraz wyrazniej odbiegalby od opisu w Iliadzie. Nie mam pojecia, co dzialo sie z oryginalem, w ktory morfowalismy. Byc moze reprezentujaca go fala prawdopodobienstwa rozchodzila sie swobodnie w przestrzeni kwantowej, a jej kolaps w to, co nazywamy rzeczywistoscia, nastepowal dopiero gdy odrzucilismy postac i glos oryginalu. A moze byla rejestrowana w bransolecie albo jakiejs maszynie czy ukladzie scalonym na Olimpie... Nie wiem i niespecjalnie mnie to interesuje. Niedlugo przed tym, jak Hayakawa rozzloscil muze i zniknal, zapytalem go, czy moglibysmy morfowac w bogow. Rozesmial sie. -Bogowie strzega swoich fal jak oka w glowie, Hockenberry - odparl. - Nie radzilbym ci z nimi zadzierac. Uruchomilem bransolete i zaczalem przegladac setki zapisanych w niej profili, az znalazlem ten, ktorego szukalem. Parys. Podejrzewam, ze muza zakonczylaby moja egzystencje, gdyby dowiedziala sie, ze w ogole zeskanowalem Parysa z mysla o przyszlym morfowaniu. Scholiasci nie powinni mieszac sie do tej historii. Gdzie byl w tej chwili? Wytezylem pamiec i przesunalem palcem po ikonie aktywujacej morfowanie. Wydarzenia z dzisiejszego popoludnia i wieczoru - spotkanie Hektora z Parysem i Helena, pozniejsze pozegnanie Hektora z zona na murach - zostaly opisane pod koniec szostej ksiegi Iliady, prawda? Nie moglem sie skupic. Samotnosc rozdzierala mi serce, w glowie mi sie krecilo, jakbym od poludnia bez przerwy chodzil pijany. Tak, pod koniec szostej ksiegi, Hektor zostawia Andromache, a Parys dogania go tuz przed wyjsciem z miasta albo tuz po wyjsciu. Jak to szlo w moim ulubionym przekladzie? "I Parys dluzej w swoim palacu nie siedzi". Nowy maz Heleny zgodnie z obietnica wlozyl zbroje, pozapinal paski, pobiegl za Hektorem i razem wyszli przez Brame Skajska na rownine, gdzie czekal ich dalszy ciag bitwy. Przypomnial mi sie odczyt, ktory wyglosilem kiedys na jakiejs konferencji. Analizowalem w nim metafore przyrownujaca Parysa do rumaka, ktory zerwal sie z uwiezi z wlosami rozwianymi wiatrem i podobnymi do grzywy i teraz rwie sie do boju, i tak dalej, bla, bla, bla. Gdzie on sie podzial? Przeciez jest noc. Cos przegapilem? Co sie wydarzylo, kiedy lazilem bez celu po miescie, wpatrywalem sie w okna Heleny, a potem gapilem na jej cycki? To juz byla ksiega siodma, ktora zawsze uwazalem za miszmasz przypadkowo posklejanych faktow. Konczy sie w niej dlugi dzien, ktory zaczal sie w ksiedze drugiej. Parys zabija Achaja imieniem Menestejos, Hektor zwycieza Ejoneusa. To tyle, jesli chodzi o mezowskie i ojcowskie usciski. Potem nastepuja dalsze walki, Hektor wychodzi do pojedynku z Ajaksem Wielkim i... I co? Nic szczegolnego. Ajaks wygrywal - byl lepszym wojownikiem - ale wtedy bogowie znow posprzeczali sie o wynik starcia, Grecy i Trojanie poprzemawiali i poprzerzucali sie grozbami, az doszlo do zawarcia rozejmu. Hektor z Ajaksem wymienili sie pancerzami i zaczeli zachowywac jak starzy kumple. Zatwierdzono zawieszenie broni, zeby kazda strona mogla zebrac i spalic swoich poleglych, a potem... Co tej nocy robil Parys, do ciezkiej cholery? Zostal z Hektorem? Pilnowal przestrzegania rozejmu i wyglaszal mowy pogrzebowe? Czy raczej zachowal sie zgodnie ze swoim charakterem i wrocil do lozka Heleny? -Kto by sie tym przejmowal? - powiedzialem na glos, wcisnalem ikone aktywujaca morfowanie i zmienilem sie w Parysa. Nadal bylem niewidzialny. Mialem na sobie helm, uprzaz lewitacyjna i reszte sprzetu. Zdjalem helm. Rozebralem sie, zostawiajac sobie tylko bransolete morfujaca, medalion teleportacyjny i wojskowy rynsztunek Parysa. Swoj ekwipunek schowalem za trojnogiem w kacie tarasu. Sciagnalem rowniez zbroje, ktora zostawilem na tarasie, i stalem sie Parysem w tunice. Gdyby muza wypatrzyla mnie w tamtej chwili, jedynym ratunkiem bylaby dla mnie szybka teleportacja. Wrocilem do lazienki. Kiedy rozsunalem zaslony, Helena poslala mi zdumione spojrzenie. -Moj panie? - Najpierw dostrzeglem w jej oczach opor, pozniej jednak spuscila wzrok, jakby chciala mnie przeprosic za wczesniejsze ostre slowa i okazac uleglosc. - Zostawcie nas - warknela na sluzace, ktore poslusznie wyszly, klapiac mokrymi stopami o posadzke. Helena Trojanska wyszla po schodkach z wanny. Wlosy miala prawie suche; tylko nieliczne wilgotne pasemka opadaly jej na lopatki i piersi. Nie podnoszac glowy, spojrzala na mnie spod dlugich rzes. -Czego sobie zyczysz, mezu? Przy pierwszej probie nie udalo mi sie wykrztusic ani slowa. Dopiero za drugim razem przemowilem glosem Parysa: -Chodz do lozka. 19. Golden Gate w Machu Picchu Szli mostem Golden Gate, od jednej zielonej kapsuly do drugiej, po nieczynnych ruchomych schodach i przez oblane zielonym szklem chodniki, laczace grube liny, do ktorych podwieszono lezaca daleko w dole jezdnie. Odyseusz szedl z nimi.-Naprawde jestes tym Odyseuszem ze spektaklu turynskiego? - zaciekawila sie Hannah. -Nie znam spektaklu turynskiego. Nigdy go nie widzialem. Ada zauwazyla, ze mezczyzna podajacy sie za Odyseusza ani nie potwierdzil podejrzen Hannah, ani im nie zaprzeczyl. Po prostu uniknal odpowiedzi. -Jak sie tu dostales? - spytal Harman. - A przede wszystkim: skad? -To skomplikowana sprawa. Od dluzszego czasu jestem w podrozy, usiluje wrocic do domu. Tu tylko zatrzymalem sie na odpoczynek. Za kilka tygodni ruszam dalej. Jesli nie macie nic przeciwko temu, wolalbym pozniej opowiedziec wam swoja historie. Moze wieczorem, przy kolacji? Savi Uhr moglaby wyjasnic niektore fragmenty mojej opowiesci. Ada czula sie troche dziwnie, sluchajac czlowieka, dla ktorego angielski nie byl jezykiem ojczystym - nigdy dotad nie slyszala, zeby ktos mowil z obcym akcentem. W jej oplecionym siecia faksow swiecie nie bylo nawet dialektow regionalnych, kazdy mieszkal wszedzie - i zarazem nie mieszkal nigdzie. W szostke wyszli na szczyt pylonu, na ktorym Savi posadzila sonik. Slonce wlasnie muskalo jedna z turni, miedzy ktorymi rozpiety byl most, te poludniowa. Z zachodu wial silny, zimny wiatr. Podeszli do balustrady i spojrzeli dwiescie piecdziesiat metrow w dol, na lagodna, porosnieta trawa przelecz z ruinami. -Kiedy bylam tu ostatni raz, czyli przed trzema tygodniami, znalazlam Odyseusza w jednym z tych kriotemporalnych sarkofagow, w ktorych sama zwykle sypiam. To sprawilo, ze postanowilam sie z wami skontaktowac i zostawilam wam wskazowki na kamieniu w Suchej Dolinie. Przybycie Odyseusza ma ogromne znaczenie. Ada, Harman, Hannah i Daeman zgodnie wytrzeszczyli oczy, najwyrazniej nic nie rozumiejac. Savi jednak nie udzielila zadnych wyjasnien. Pozostalo im wiec liczyc na to, ze moze Odyseusz powie cos odkrywczego. -Co bedzie na kolacje? - zapytal Odyseusz. -To co zwykle - odparla Savi. -Nie. - Brodaty mezczyzna pokrecil glowa. - Wy dwaj... - Tepym palcem wskazal Harmana i Daemana. - Zostala godzina do zmierzchu. To dobra pora na polowanie. Pojdziecie ze mna? -Nie! - odparl Daeman. -Tak - stwierdzil Harman. -Ja tez chce isc - wtracila Ada, zaskoczona wlasna natarczywoscia. - Prosze, wezcie mnie ze soba. Odyseusz zmierzyl ja czujnym spojrzeniem. -Dobrze - powiedzial w koncu. -Ja tez powinnam z wami isc - stwierdzila z wahaniem Savi. -Umiem obslugiwac te twoja machine. - Odyseusz skinieniem glowy wskazal sonik. -Wiem, ale... - Savi dotknela zatknietej za pas broni. -Nie bedzie nam potrzebna. Chce tylko zapolowac, a nie wszczac wojne. Nie spotkamy wojniksow. Savi nie wygladala na przekonana. Odyseusz spojrzal na Ade i Harmana. -Zaczekajcie. Pojde po wlocznie i tarcze. Harman rozesmial sie, zanim zdal sobie sprawe, ze barczysty mezczyzna w jasnej tunice bynajmniej nie zartuje. Odyseusz rzeczywiscie umial pilotowac sonik. Wzbili sie w powietrze z platformy na szczycie pylonu, zatoczyli kolo nad ruinami, rzucajacymi wymyslne cienie w promieniach zachodzacego slonca, i z duza szybkoscia zlecieli w doline. -Myslalem, ze chcesz polowac pod mostem - zauwazyl Harman. Odyseusz pokrecil glowa. Szpakowate wlosy jak poskrecana grzywa opadaly mu na kark. -Tu sa tylko jaguary, wiewiorki i duchy. Musimy wydostac sie na rownine i poszukac prawdziwej zwierzyny. Szczegolnie interesuje mnie jeden jej rodzaj. Wylecieli z wawozu i znalezli sie nad trawiasta wyzyna, na ktorej z rzadka rosly ogromne sagowce i inne drzewa, zwienczone pioropuszami kielkujacych na ich konarach paproci. Slonce wciaz wyzieralo sponad gor, na sawannie kladly sie dlugie cienie. Ada wypatrzyla liczace setki sztuk stado jakichs nieznanych roslinozernych zwierzat, brunatnych z prazkowanymi zadami. Przypominaly nieco antylopy, ale byly od nich trzy razy wieksze, mialy dziwnie rozmieszczone stawy w nogach, dlugie, gietkie szyje i obwisle traby, ktore wygladaly jak przyczepione do pyskow rozowe rury. Sonik przemknal nad nimi bezszelestnie. Zadna z "antylop" nawet nie podniosla lba. -Co to za zwierzeta? - spytal Harman. -Jadalne - odparl Odyseusz. Obnizyli lot i wyladowali za zaslona z wysokich paproci, trzydziesci metrow po zawietrznej pasacego sie stada. Slonce wlasnie zachodzilo. Poza dwoma niewiarygodnie dlugimi wloczniami (byly dlugie jak sonik i sterczaly daleko poza babel pola silowego), Odyseusz zabral okragla tarcze z brazu zdobiona misternym wzorem i okryta kilkoma warstwami wolowej skory, krotki miecz w pochwie oraz noz, ktory nosil zatkniety za pas. Widok trojanskiego bohatera, przeniesionego do jej swiata - a wlasciwie do dzikiej wersji jej swiata - przyprawial Ade (ktora, wbrew temu, co powiedziala Harmanowi, spedzala pod calunem turynskim calkiem sporo czasu) o zawroty glowy. Wstala i ruszyla w slad za oddalajacymi sie mezczyznami. -Nigdzie nie idziesz - powstrzymal ja Odyseusz. - Pilnuj pojazdu. -Niedoczekanie - warknela. -Chce, zebyscie oboje zostali tutaj, w krzakach - westchnal Odyseusz. - Nie ruszajcie sie. Jezeli zblizy sie do was jakies zwierze, wskoczcie do sonika i wlaczcie pole silowe. -Nie umiem! - odparl szeptem Harman. -Zostawilem wlaczona SI. Wystarczy sie polozyc na swoim miejscu i powiedziec "wlacz pole silowe". Odyseusz wzial obie wlocznie i zaczal sie podkradac do "antylop". Ada wyraznie slyszala ich pomruki i chrzest miazdzonej zebami trawy, czula ich silna, zwierzeca won. Nie baly sie czlowieka. Zanim ktoras zauwazyla obecnosc mysliwego i podniosla leb, Odyseusza dzielilo od nich niewiele ponad dziesiec metrow. Zatrzymal sie, odlozyl na bok tarcze i jedna z wloczni, a druga zamachnal sie do rzutu. Zwierzeta przestaly zuc i czujnie obserwowaly dziwacznego dwunoga, ale w dalszym ciagu nie sprawialy wrazenia przestraszonych. Muskularne cialo Odyseusza zwinelo sie i rozkrecilo jak sprezyna. Wlocznia smignela w powietrzu, trafila najblizej stojace zwierze powyzej klebu i przeszla prawie na wylot przez dluga, umiesniona szyje. Ofiara zatoczyla sie, zakrztusila i z loskotem runela na ziemie. Rozleglo sie prychanie, beczenie i reszta stworzen zgodnie rzucila sie do ucieczki. Biegly zygzakiem, w sposob, jakiego Ada jeszcze nie widziala. Nietypowo rozmieszczone stawy umozliwialy im blyskawiczna zmiane kierunku. Wkrotce grzmot kopyt ucichl - cale stado oddalilo sie na polnoc. Odyseusz przykucnal obok zabitego zwierzecia i wyciagnal zza pasa krotki, zakrzywiony noz. Kilkoma szybkimi cieciami rozprul brzuch ofiary, wyciagnal wnetrznosci i wyrzucil je na trawe, zostawiajac tylko cos, co musialo byc watroba: te polozyl na kawalku nieprzemakalnego nylonu, ktory zawczasu rozlozyl obok siebie na ziemi. Nastepnie rozcial skore w okolicy lopatki, oddzielil soczysty kawal czerwonego miesa i rowniez rzucil go na plachte. Poderznal martwemu zwierzeciu gardlo, wykrwawil je na trawe, i wyciagnal wlocznie z rany, ostroznie, zeby jej nie zlamac. Starannie wytarl krew z drzewca i grotu. Adzie zrobilo sie slabo. Usiadla na ziemi, zeby nie zemdlec. Nie widziala jeszcze, zeby czlowiek zabil jakies zwierze; tym bardziej nie miala okazji przygladac sie skorowaniu i cwiartowaniu ofiary. Odyseusz byl w tym przerazajaco... skuteczny. Zawstydzona spuscila glowe, czekajac, az sprzed oczu znikna jej czarne plamy. Zaniepokojony Harman polozyl jej dlon na ramieniu, ale kiedy machnela uspokajajaco reka, ruszyl w strone mysliwego. -Nie wychodz! - zawolal Odyseusz. Harman zatrzymal sie w pol kroku. -Stado ucieklo. Moze pomoge ci niesc... Odyseusz uciszyl go gestem. -Nie na te zwierzyne poluje. To tylko... Nie ruszaj sie. Harman i Ada jak na komende spojrzeli ku zachodowi, skad zblizaly sie dwie dwunozne istoty o ciele w bialo-czarno-rude pasy. Pedzily szybko, szybciej niz przed chwila uciekajacy roslinozercy. Ada wstrzymala oddech. Harman zamarl bez ruchu. Stwory mknely w strone Odyseusza i jego wypatroszonej ofiary z predkoscia stu kilometrow na godzine, zanim zatrzymaly sie z poslizgiem, w tumanach kurzu. Ada rozpoznala zwierzeta, ktore widzieli juz wczesniej z sonika: strachptaki, tak nazwala je Savi. O ile jednak z wysoka poruszajace sie kaczym chodem karykatury strusiow wydawaly jej sie co najwyzej zabawne, o tyle teraz wygladaly naprawde przerazajaco. Strachptaki zatrzymaly sie piec krokow od truchla, ze wzrokiem utkwionym w Odyseusza. Mialy prawie trzy metry wzrostu, muskularne ciala porosniete bialym pierzem, czarne lotki na szczatkowych skrzydlach i masywne nogi o grubych udach. Potezne, poltorametrowe dzioby byly drapieznie zakrzywione, u nasady czerwone, jakby unurzane we krwi, i wyrastaly z dobrze umiesnionych szczek. Tuz powyzej zuchwy rosly dlugie, czerwone piora, siegajace az na tyl czaszki. Tkwiace w glebokich, gadzich oczodolach zlosliwe slepia mialy paskudny zolty odcien i niebieskie obwodki. Oprocz morderczego dzioba, strachptak mial rowniez szpony u lap (dlugie jak przedramie Ady) i zlowieszcze pojedyncze pazury, wyrastajace ze stawow skrzydel. Nie ulegalo watpliwosci, ze strachptaki nie sa zwyklymi padlinozercami, lecz okrutnymi drapieznikami. Odyseusz zerwal sie na rowne nogi, dzierzac po jednej wloczni w kazdej rece. Ptaszyska zgodnie szarpnely glowami, spojrzaly po sobie, zamrugaly zoltymi slepiami - i tanecznym krokiem zaczely rozchodzic sie na boki, zeby zaatakowac jednoczesnie z dwoch stron. Ada wyraznie czula bijaca od nich won padliny. Widac bylo, ze bez wysilku moglyby jednym skokiem dopasc odleglej o piec metrow zdobyczy - w tym wypadku Odyseusza - przygniesc ja wazacym tone cielskiem i rozszarpac rozcapierzonymi szponami. Oczywiste bylo rowniez, ze na polowaniu stanowia idealnie zgrany zespol. Odyseusz nie czekal, az zajma dogodna pozycje do ataku. Z zabojcza gracja rzucil pierwsza wlocznie. Poszybowala w powietrzu plasko, jak blyskawica, i trafila w piers strachptaka zachodzacego go z lewej strony, ale Odyseusz nie sledzil jej lotu: natychmiast odwrocil sie do drugiego drapieznika. Z dzioba trafionego ptaszyska wydobyl sie jazgot, ktory zmrozil Adzie krew w zylach. Sekunde pozniej odpowiedzial mu wrzask Odyseusza, ktory przeskoczyl nad trupem roslinozercy, przerzucil druga wlocznie z lewej reki do prawej i pchnal, celujac prosto w oko drugiego z pary strachptakow. Pierwszy stwor zachwial sie i zatoczyl wstecz, drapiac sterczace mu z piersi drzewce. Gruby, debowy trzon wloczni pekl jak zapalka. Druga bestia cofnela glowe wezowym ruchem, szponem odparowala uderzenie i odskoczyla trzy metry do tylu, najwyrazniej zaskoczona napascia ze strony tego nieopierzonego dwunoznego dziwolaga. Odyseusz po kazdym pchnieciu musial blyskawicznie cofac nieporeczny orez, zeby cios szponu nie wytracil mu go z reki. Krzyknal, cofnal sie o krok i wydawalo sie, ze potknal sie o lezace na ziemi zwloki roslinozercy. Upadl i przetoczyl sie po trawie. Strachptak dostrzegl swoja szanse: wyskoczyl na dwa metry w powietrze i spadl na Odyseusza z rozpostartymi skrzydlami. Odyseusz na ulamek sekundy przed atakiem potwora plynnym ruchem przykleknal na jedno kolano i mocno wparl tepy koniec wloczni w ziemie. Strachptak calym ciezarem nadzial sie na grot, ktory przebil jego szeroka piers i trafil prosto w okrutne serce. Odyseusz musial odturlac sie na bok, zeby nie zmiazdzyl go ciezar martwej bestii. -Uwazaj! - krzyknal Harman i rzucil sie biegiem w jego kierunku. Pierwszy strachptak, zalany krwia, ze zlamana wlocznia wciaz tkwiaca w piersi, wlasnie zachodzil Odyseusza od tylu, szykujac sie do skoku. Jego leb wystrzelil do przodu na dwumetrowej, pierzastej szyi, a dziob klapnal morderczo w miejscu, gdzie znalazlaby sie glowa herosa, gdyby ten zrobil unik. Odyseusz zdazyl sie jednak odwrocic i rzucic naprzod, po czym natychmiast odturlal sie w bok. Strachptak minal go w pelnym pedzie i zawrocil prawie w miejscu, niemal rownie szybko, jak potrafily to robic niezwykle "antylopy". -Hola! - zawolal Harman i rzucil w niego kamieniem. Ptak targnal glowa w bok, rozdrazniony ta niezwykla impertynencja, i skoczyl w strone Harmana, ktory zabuksowal na piasku, zawrocil i rzucil sie do ucieczki. -Szlag by to... - kwiknal jeszcze, zanim zdal sobie sprawe, ze nie ucieknie przed mordercza bestia. Zatrzymal sie, odwrocil, stanal w rozkroku i wzniosl piesci, szykujac sie na przyjecie szarzy ptaszyska. Ada rozejrzala sie rozpaczliwie w poszukiwaniu czegos, co mogloby jej posluzyc za bron: kamienia, galezi, czegokolwiek. Nic takiego nie znalazla. Poderwala sie na nogi. Tymczasem Odyseusz rozpedzil sie, chwycil w przelocie tarcze, wybil sie z cielska zabitego roslinozercy jak z trampoliny i wskoczyl na grzbiet pedzacego strachptaka. Zdazyl jeszcze wyciagnac miecz. Ptak nie przestal wprawdzie biec w strone Harmana i Ady, ale wykrecil leb i probowal dziobem dosiegnac Odyseusza, ktory tarcza zaslanial sie przed jego ciosami. Po kazdym klapnieciu zsuwal sie troche, ale mocno sciskal udami korpus ptaka. W rezultacie jechal odchylony do tylu, prawie lezac, niczym woltyzer ze spektaklu turynskiego - ale nie spadl. Dopiero kiedy strachptak odwrocil sie i wbil spojrzenie zoltych slepi w stojacego mu na drodze Harmana, Odyseusz pochylil sie do przodu, przeciagnal mu ostrzem miecza po szyi, nisko, u nasady, i rozoral aorte. Blyskawicznie zeskoczyl, zwinnie wyladowal i podbiegl do Harmana. Strachptak zwalil sie na ziemie niespelna trzy metry przed nimi. Fontanna krwi, ktora z poczatku trysnela na poltora metra w gore, szybko zmalala, a wkrotce wyschla zupelnie, kiedy olbrzymie serce przestalo bic. Zdyszany, zakrwawiony i brudny od kurzu i trawy Odyseusz wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Na kolacje potrzebowalem tylko jednego - powiedzial, nie opuszczajac miecza ani tarczy. - A tak beda dwa. Najwyzej nie zjemy wszystkiego. Ada zlapala Harmana za ramie. Stal nieruchomo, z oczami wychodzacymi z orbit, i nawet na nia nie spojrzal. Odyseusz podszedl do blizszego z martwych ptakow, odcial mu leb i rozcial piers. Zdarl upierzona skore i oddzielil mieso od kosci z taka latwoscia, jakby pomagal komus sciagnac gruby plaszcz. -Bede potrzebowal wiecej workow foliowych - stwierdzil. - Znajdziecie je w schowku na rufie sonika. Powiedzcie "otworz schowek" i SI to zrobi. Tylko sie pospieszcie. Harman poslusznie skierowal sie w strone sonika, ale zawahal sie jeszcze i zapytal: -Dlaczego musimy sie spieszyc? Odyseusz wierzchem dloni otarl krew z brody i znow usmiechnal sie od ucha do ucha. -Te ptaszyska wyczuwaja krew na piecdziesiat kilometrow. A o tej porze poluja tu setki takich par. Harman odwrocil sie do sonika i pognal na zlamanie karku. Ada zauwazyla, ze Savi i Daeman upili sie jeszcze przed rozpoczeciem kolacji. Jedli w szklanym pokoju, podwieszonym z boku do poludniowego pylonu. Savi podgrzewala gotowe jedzenie w mikrofalowym bablu. Ada obserwowala kazdy jej ruch: nigdy nie widziala, zeby czlowiek osobiscie przygotowywal caly posilek. Brak sluzkow w mieszkalnych pomieszczeniach Golden Gate stal sie jeszcze bardziej zauwazalny, kiedy zasiedli do stolu. Odyseusz zostal na zewnatrz. Na szerokim dzwigarze zbudowal prymitywna kamiennostalowa konstrukcje, na ktorej rozpalil ognisko z przyniesionego z doliny drewna. Zaczelo padac, musial wiec solidnie dokladac do ognia. Plomienie lizaly rdze i pomaranczowy lakier z boku pylonu. Harman wyjrzal przez sciane z zielonego szkla, pociagnal lyk dzinu i spytal: -Co to ma byc? Oltarz ku czci jego poganskich bogow? -Niezupelnie - odparla Savi. - On w ten sposob gotuje jedzenie. Rozstawila miski i talerze na okraglym stole, przy ktorym siedzieli. -Zawolaj go, dobrze? Jego kolacja sie pali, a nasza tymczasem stygnie. Poza tym idzie burza. A podczas burzy nie nalezy przesiadywac na takiej wysokosci na zelaznym moscie. Odyseusz odstawil drewniane polmiski, wyladowane parujacym miesiwem, na stojaca z boku lade, zeby jedzac, nie musieli wpatrywac sie w nadweglone szczatki. Zasiedli do stolu i Savi puscila w obieg dzban z winem. Sobie nalala na koncu. Ada uslyszala jej szept: -Baruch atah adonai, eloheno melech ha olam, borai pri hagafen. -Co to znaczy? - spytala polglosem. Poza nimi dwiema wszyscy smiali sie wlasnie z zartu Daemana i nikt nie zwrocil uwagi na mamrotanie Savi. Adzie zdarzalo sie slyszec obcy jezyk tylko w spektaklu turynskim: wojownicy porozumiewali sie tam niezrozumialym belkotem, calun jednak tlumaczyl go bez problemu i widzowie wszystko rozumieli. Savi tylko pokrecila glowa. Moze sama nie rozumiala tych slow, a moze nie chciala wyjawic ich sensu. -Zwiedzilam wszystkie poziomy mostu i przylepionych do niego babli - mowila podekscytowana Hannah. - Metal jest stary i zardzewialy, ale... niewiarygodny. W pokojach na dole znalazlam zreszta niesamowite metalowe przedmioty: wolno stojace, nietworzace zadnej konstrukcji. Niektore maja ksztalt mezczyzn, inne kobiet. Savi parsknela smiechem. Wlasnie dolewala sobie wina, tym razem bez zadnych tajemniczych sentencji. -To posagi - odparl Odyseusz. - Rzezby. Nigdy czegos takiego nie widzialas? Hannah wolno pokrecila glowa. Mimo ze cale lata poswiecila poznawaniu tajnikow topienia i odlewania metali, pomysl nadawania im ksztaltu ludzi i innych zywych istot wydawal jej sie absurdalny. Ada musiala przyznac, ze i dla niej taka mysl jest co najmniej dziwna. -Oni nie znaja sztuki - wyjasnila Savi Odyseuszowi. - Nie maja pojecia o rzezbiarstwie, malarstwie, rzemiosle, fotografii, holografii, nawet o inzynierii genetycznej. Nie maja muzyki, tanca, baletu, nie uprawiaja sportow, nie potrafia spiewac, nie wiedza, co to teatr, architektura, kabuki, no... Nic nie wiedza. Sa rownie tworczy jak... piskleta. Nie, to nie tak... ptaki umieja przynajmniej spiewac i budowac gniazda. Ci... elojowie... sa jak nieme kukulki: mieszkaja w gniazdach innych ptakow i nawet spiewem nie odplacaja za goscine. Jezyk zaczynal sie jej platac. Odyseusz z nieprzenikniona twarza powiodl wzrokiem po Hannah, Adzie, Daemanie i Harmanie. Oni tymczasem patrzyli na Savi, nie rozumiejac, skad w jej slowach tyle zlosci. -Nie maja rowniez literatury - dodala Savi, patrzac Odyseuszowi w oczy. - Podobnie jak ty. Odyseusz sie usmiechnal - tak samo jak przy wykrawaniu kawalkow miesa z ciala zabitego roslinozercy, pomyslala Ada. Przed kolacja wykapal sie i umyl wlosy, ale oczyma wyobrazni wciaz widziala w nim mysliwego nad swiezo upolowanym lupem: rece we krwi, broda pozlepiana posoka w straki. Nie chciala sie wtracac, ale jej zdaniem Savi nie powinna go tak prowokowac. -Niepismienny z natury, poznaj niepismiennych z wyboru. - Savi charakterystycznym gestem wskazala czworke swoich gosci. Uniosla wyprostowany palec. - Ach, bylabym zapomniala o naszym drogim Harmanie. Oto w jednej osobie Balzak i Szekspir biezacego pokolenia. Opanowal umiejetnosc czytania mniej wiecej w takim samym stopniu, jak przecietny szesciolatek z zapomnianej ery. Prawda, Harman Uhr? Poruszasz wargami, kiedy czytasz? -Tak. - Harman sie usmiechnal. - Poruszam. Nawet nie wiedzialem, ze moze byc inaczej. Osiagniecie tego stopnia wtajemniczenia i tak zajelo mi ponad cztery dwudziestki. Zdaniem Ady dziewiecdziesieciodziewiecioletni Harman doskonale zdawal sobie sprawe, ze Savi go obraza, ale zupelnie sie tym nie przejmowal. Bardziej go ciekawilo, co Savi powie za chwile. Ada odchrzaknela. -Co to bylo za zwierze, ktore... dzis... zabiles? - zapytala niepewnie. - Nie chodzi mi o strachptaka, tylko o to drugie, wieksze. -Dla mnie to po prostu bezimienny trabonosy jarosz - odparl Odyseusz. - Chcesz kawalek? - Siegnal po stojacy na ladzie polmisek i podsunal go Adzie. Nie chcac byc nieuprzejma, wybrala najmniejszy kawalek i manipulujac ostroznie sztuccami, przeniosla go na swoj talerz. -Ja tez poprosze - odezwal sie Harman. Drewniany polmisek poszedl w ruch. Hannah i Daeman skrzywili sie, powachali, usmiechneli sie uprzejmie, ale odmowili. Kiedy polmisek dotarl do Savi, ta bez slowa oddala go Odyseuszowi. Ada wlozyla do ust najmniejszy kes, jaki udalo jej sie odkroic. Byl przepyszny; przypominal stek, tylko mocniej pachnial i mial bardziej intensywny smak. Dym nadal mu aromat nieporownywalny z niczym, co wychodzilo z mikrofalowki. Odciela drugi, wiekszy kawalek. Odyseusz przy jedzeniu poslugiwal sie swoim zakrzywionym nozem: odcinal cienkie paski miesa i na czubku ostrza wkladal je do ust. Ada z trudem mogla oderwac od niego wzrok. -Makrauchenia - powiedziala Savi, zajadajac sie salatka i ryzem. Ada spojrzala na nia ciekawie. Czyzby kolejny element tajemniczego rytualu? -Slucham? - zdziwil sie Daeman. -Makrauchenia. Tak sie nazywa zwierze upolowane przez naszego greckiego przyjaciela, ktore dwoje twoich znajomych pochlania z takim apetytem, jakby mialo nie byc drugiego dania. Pare milionow lat temu makrauchenie rozplenily sie na tych rowninach, ale wyginely, zanim czlowiek zasiedlil Ameryke Poludniowa. Odtworzyli je arnisci w przyplywie tworczego szalenstwa po rubikonie, zanim postludzie polozyli kres takiemu nieprzemyslanemu wprowadzaniu wymarlych gatunkow. Po odtworzeniu makrauchenii niektorzy arnisci doszli do wniosku, ze przydalyby sie jeszcze fororaki. -Foro... co? -Fororaki. Phorusrhacos. Strachptaki. Geniusze zapomnieli jednak, ze przez miliony lat strachptaki byly glownymi drapieznikami w Ameryce Poludniowej - do czasu, az poziom wod w oceanie obnizyl sie i ladowym pomostem przywedrowaly z Ameryki Polnocnej smilodonty. Wiecie, ze Przesmyk Panamski znow znalazl sie pod woda? Ze kontynenty ponownie sie rozdzielily? Savi powiodla wzrokiem po twarzach sasiadow - wstawiona, zadziorna i stuprocentowo pewna, ze zadne z nich nie ma pojecia, o czym ona mowi. Harman pociagnal lyk wina. -Chcemy wiedziec, co to jest smilodont. Savi wzruszyla ramionami. -Cholernie wielki kocur z klami jak szable. Smilodonty zjadaly strachptaki na sniadanie i dlubaly sobie ich szponami w zebach. Ci kretyni arnisci odtworzyli je wprawdzie, ale nie tutaj, tylko w Indiach. Wiecie, gdzie to jest... To znaczy, gdzie to bylo? Gdzie powinno byc? Postludzie oderwali Polwysep Indyjski od Azji i rozbili go na kawalki. Stworzyli, kurna, archipelag! Odpowiedzialy jej zdumione spojrzenia. -Dziekuje za przypomnienie - powiedzial Odyseusz z tym swoim nienaturalnym akcentem. Wstal i podszedl do lady. - Drugie danie: strachptak. - Postawil duzy polmisek na stole. - Od dawna ostrzylem sobie zeby na ten przysmak, ale jakos nie mialem czasu na niego zapolowac. Kto sie przylaczy? Tylko Daeman i Savi odmowili. Wszyscy dolali sobie wina. Na zewnatrz rozpetala sie wsciekla burza z piorunami. Most stal skapany w blasku blyskawic, oswietlajacych takze ruiny, chmury, przelecz i ostre granie po obu jej stronach. Ada, Harman i Hannah przelkneli po kawalku jasnego miesa i obficie popili je woda i winem. Odyseusz, caly czas uzywajac noza, pochlanial plaster za plastrem. -Przypomina... kurczaka - stwierdzila Ada. -Zgadza sie - przytaknela Hannah. - Kurczak, jak nic. -Ale z takim dziwnym, gorzkawym posmakiem - dodal Harman. -Sep - oznajmil Odyseusz. - Smakuje jak sep. - Przelknal nastepny duzy kes. - Nastepnym razem trzeba zrobic wiecej sosu. Odyseusz pochlanial gory miesa strachptaka i makrauchenii, splukujac je obficie winem, pozostali zas w milczeniu jedli ryz z mikrofalowki. Cisza moze bylaby niezreczna, gdyby nie burza: wiatr sie wzmogl, pioruny bily bez przerwy, zalewajac dyskretnie podswietlony pokoj powodzia bialego swiatla, nieustanne dudnienie grzmotow grozilo zagluszeniem kazdej konwersacji. Zielona banka zdawala sie chwiac w podmuchach wichury. Czworo gosci, ktorzy pierwszy raz znalezli sie na Golden Gate, spogladalo po sobie z coraz wiekszym niepokojem. -Nie bojcie sie - uspokoila ich Savi. Nie byla juz ani zla, ani wstawiona, tak jakby w poprzednich niemilych slowach wystarczajaco dala upust swojej goryczy. - Paraszklo nie przewodzi pradu, a kapsula jest mocno przytwierdzona do stalowego szkieletu; dopoki most stoi, nic nam nie grozi. - Dopila wino i usmiechnela sie smetnie. - Oczywiscie jest starszy niz zeby Boga, wiec nie gwarantuje wam, ze dlugo postoi. Kiedy zywioly troche sie wyszalaly, a Savi podala kawe i herbate w szklanych naczyniach o dziwnym ksztalcie, odezwala sie Hannah: -Obiecal nam pan opowiedziec o swoim przybyciu tutaj, Odyseusz Uhr. -Mam wam wyspiewac zawile koleje mojego losu, ktory raz po raz spychal mnie z obranej drogi po tym, jak z towarzyszami zlupilismy swiete wzgorze pergamonskie? - spytal polglosem Odyseusz. -Tak. -Dobrze, zrobie to, ale wydaje mi sie, ze najpierw Savi Uhr ma do was sprawe - odparl i wyczekujaco spojrzal na starsza kobiete. -Potrzebuje waszej pomocy - przyznala Savi. - Przez setki lat unikalam kontaktow z waszym swiatem, z wojniksami i innymi straznikami, ktorzy zle mi zycza. Odyseusz nie zjawil sie tu jednak bez powodu. Jego cele sa zbiezne z moimi. Chcialabym was prosic, zebyscie zabrali go ze soba do siebie do domu, gdzie moglby spotkac sie z waszymi przyjaciolmi i swobodnie z nimi porozmawiac. Ada, Harman, Hannah i Daeman spojrzeli po sobie. -Dlaczego po prostu nie przefaksuje sie, gdzie chce? - zdziwil sie Daeman. Savi pokrecila glowa. -Nie moze sie faksowac. Tak jak ja. -Co to za nowa bzdura? Kazdy moze korzystac z faksu! Savi z ciezkim westchnieniem dolala sobie resztke wina. -Czy ty wiesz, na czym polega faksowanie, chlopczyku? -No pewnie! - rozesmial sie Daeman. - Na przenoszeniu sie z miejsca na miejsce. -Ale czy wiesz, jak to dziala? Daeman pokrecil glowa. Alez ta starucha tepa! -Co to znaczy: jak to dziala? Dziala i juz. Dzialaja faksy, dzialaja sluzki, z kranu leje sie woda... Przenosisz sie z portalu do portalu, z jednego faksowezla do drugiego. Harman przerwal mu, podnoszac reke. -Savi Uhr pyta chyba o to, jak funkcjonuje maszyneria, dzieki ktorej faksujemy sie z miejsca na miejsce, Daeman Uhr. -Sama sie nad tym zastanawialam - przyznala Hannah. - Umiem skonstruowac piec, w ktorym topi sie metal. Ale jak dziala portal, ktory wysyla nas z jednego miejsca do drugiego? Savi parsknela smiechem. -Faks wcale tego nie robi, moje dzieci. Nigdzie nikogo nie przerzuca. Faks niszczy. Rozbija cialo na atomy. Ba, samych atomow tez nigdzie nie wysyla, tylko zachowuje do czasu, az beda potrzebne innej osobie. Faksowanie to nie podroz, tylko smierc. Po drugiej stronie z innych atomow odtwarza sie nowych was. Odyseusz popijal wino i obserwowal slabnaca burze. Wyjasnienia Savi najwyrazniej go nie interesowaly. Pozostala czworka nie odrywala od niej oczu. -Ale jak... - wyszeptala Ada. - To... to... -To chore - orzekl Daeman. -Istotnie - przytaknela Savi. Harman odchrzaknal i odstawil filizanke z kawa. -Jezeli przy kazdym faksowaniu nasze ciala ulegaja zniszczeniu, Savi Uhr, jak to sie dzieje, ze po... dotarciu do celu nie tracimy pamieci? - Podniosl reke. - Mam tu taka mala blizne. Skaleczylem sie siedem lat temu. Zazwyczaj wizyta w konserwatorni, dokad udajemy sie co dwadziescia lat, pozwala usunac takie drobiazgi, ale... - zawiesil glos, jakby zaczynal domyslac sie odpowiedzi. -Wlasnie. Maszyny sterujace portalami zapamietuja wasze drobne niedoskonalosci, tak jak przechowuja wasze wspomnienia i osobowosc. Przesylaja te informacje - i tylko informacje - z jednego faksowezla do drugiego, a co dwadziescia lat, podczas tych tak zwanych "wizyt w konserwatorni", naprawiaja was. Jak ci sie wydaje, dlaczego skonczywszy sto lat, znikacie, Harman Uhr? Dlaczego wtedy przestaja was odnawiac? I co sie z wami dzieje? Harman milczal, za to Daeman zabral glos: -Udajemy sie do pierscieni, niemadra kobieto. Po piatej dwudziestce wstepujemy do pierscieni. -I stajecie sie postludzmi - dodala Savi z nieudolnie skrywana kpina w glosie. - Wstepujecie na niebiosa i zasiadacie po prawicy... kogos tam. -Tak - dodala Hannah, chociaz w jej ustach zabrzmialo to jak pytanie. -Nie. Nie wiem, co sie dzieje z wzorcem pamieciowym, przechowywanym w logosferze, ale wiem, ze nikt nie wysyla tych danych do pierscieni. Moze sa gdzies zapisywane, ale watpie. Raczej ulegaja zniszczeniu. Drugi raz tego dnia Ada miala wrazenie, ze lada chwila zemdleje. Mimo to zdolala sie odezwac: -Dlaczego ty, Savi Uhr, i Odyseusz Uhr nie mozecie korzystac z faksu? A moze mozecie, tylko nie chcecie tego robic? Nie chcecie umierac, nie chcecie, zeby cos rozdzieralo wasze cialo jak ciala zwierzat, ktore dzis zjedlismy. Zamoczyla opuszki palcow w szklance z woda i musnela nimi policzek. -Odyseusz nie moze sie faksowac, poniewaz w logosferze nie ma jego zapisu. Dla niego pierwsza podroz faksem bylaby ostatnia. -W jakiej logosferze? - spytal Harman. -To skomplikowane. - Savi pokrecila glowa. - Zbyt skomplikowane dla starej kobiety, ktora tyle wypila. Harman nie dal sie zbyc. -Ale pozniej nam to wyjasnisz? -Nie wyjasnie, ale pokaze. Jutro, zanim nasze drogi znow sie rozejda. Ada spojrzala Harmanowi w oczy. Byl podekscytowany jak nigdy. -Ale ta logosfera... Niewazne, co to jest, ale ma twoj zapis, prawda? Ty moglabys sie faksowac? - dopytywala sie Hannah. -Owszem. - Savi usmiechnela sie ponuro. - Logosfera pamieta mnie sprzed tysiaca czterystu lat. Wtedy faksowalam sie codziennie. Pamieta mnie i czyha na mnie niczym niewidzialny strachptak. Rozpoznalaby mnie od razu, gdybym probowala uzyc ktoregos ze standardowych portali. Niestety, dla mnie rowniez bylaby to ostatnia proba. -Nie rozumiem. -Mniejsza o techniczne szczegoly. Po prostu pogodzcie sie z tym, ze ani Odyseusz, ani ja nie mozemy korzystac z waszych ukochanych faksow. Gdybym zas poleciala sonikiem, zeby zbratac sie z waszym cudownym spoleczenstwem, byloby po mnie. -Dlaczego? - zdziwil sie Harman. - W naszym swiecie przemoc mozna zobaczyc tylko w spektaklu turynskim. A nikt chyba nie wierzy, ze to, co tam widzimy, dzieje sie naprawde. Spojrzal znaczaco na Odyseusza, ale ten nie zareagowal. Savi napila sie wina. -Uwierzcie mi: gdybym sie ujawnila, zginelabym. Uwierzcie rowniez, kiedy mowie, ze to bardzo wazne, by Odyseusz mogl poznac nowych ludzi, porozmawiac z nimi, przemowic do nich. Czy jezeli odwioze was z powrotem, ktores z was udzieli mu gosciny przez kilka tygodni? Moze przez miesiac? -Trzy tygodnie - wtracil oschle Odyseusz, jakby irytowaly go rozmowy na jego temat, prowadzone w taki sposob, jakby go tam nie bylo. - Nie dluzej. -W porzadku. Trzy tygodnie. Czy ktos z was przygarnie na trzy tygodnie obcego w obcym kraju? -Czy Odyseusz nie znajdzie sie przez to w niebezpieczenstwie? - zainteresowal sie Daeman. - Ty bys sie znalazla... -Odyseusz Uhr umie sie o siebie zatroszczyc. Milczenie sie przeciagalo. Czworo gosci probowalo zrozumiec istote prosby Savi i zglebic jej konsekwencje. -Chetnie zaprosilbym Odyseusza - odparl w koncu Harman - ale chcialbym rowniez udac sie do miejsca, w ktorym, jak mowilas, moze sie znajdowac statek kosmiczny, Savi Uhr. Chce poleciec do pierscieni. Jak slusznie zauwazylas, dozywam konca mojej ostatniej dwudziestki, nie mam wiec czasu do stracenia. Wolalbym poszukac tego osuszonego morza, gdzie podobno postludzie trzymaja pojazdy zdolne wzbic sie do pierscieni R i B. Moglabys pokazac mi, jak sie pilotuje sonik? Savi potarla dlonia czolo, jakby rozbolala ja glowa. -Chodzi ci o Basen Srodziemny? Tam nie mozna latac sonikiem, Harman Uhr. -To zabronione? -Nie. To po prostu niemozliwe. Soniki i inne latajace pojazdy nie dzialaja w rejonie basenu. - Savi popatrzyla po twarzach biesiadnikow. - Mozna natomiast pojsc tam pieszo albo pojechac. Przez cale wieki probowalam tego dokonac i nie udawalo mi sie, ale moge cie tam zaprowadzic. Pod warunkiem ze ktores z twoich przyjaciol udzieli Odyseuszowi gosciny. -Ja chce isc z wami - zastrzegla sie Ada. -Ja tez - zawtorowal jej Daeman. - Chce zobaczyc ten caly basen. Harman poslal mu zdumione spojrzenie. -No co? Nie jestem tchorzem. Zaloze sie, ze zadnego z was nie zezarl alozaur. -Twoje zdrowie! - Odyseusz wychylil kieliszek do dna. -Zostalas sama - stwierdzila Savi, zwracajac sie do Hannah. -Z przyjemnoscia ugoszcze Odyseusza, ale niezbyt czesto bywam w towarzystwie. Poza tym mieszkam z matka, wiec rzadko tez urzadzam przyjecia. -To niedobrze. Odyseusz ma tylko trzy tygodnie. Powinien trafic gdzies, gdzie bywa duzo ludzi, gdzie panuje ruch. Szczerze mowiac, dwor Ardis bylby idealny. - Savi spojrzala znaczaco na Ade. -Skad wiesz o dworze Ardis, Savi Uhr? A skoro juz przy tym jestesmy, skad wiesz, ze Harman umie czytac? I skad czerpiesz wiedze o swiecie, skoro nie mozesz zyc wsrod ludzi ani korzystac z faksu? -Obserwuje. Patrze, czekam, czasem latam. Odwiedzam miejsca, w ktorych moge wtopic sie w tlum. -Palenie Czlowieka - wtracila Hannah. -Miedzy innymi... Jestescie zmeczeni. Moze zaprowadze was do pokojow? Wyspicie sie, a rano wrocimy do tej rozmowy. Zostawcie naczynia. Pozniej pozmywam. Gosciom nawet przez mysl nie przeszlo, ze mogliby zebrac albo umyc talerze. Ada nie po raz pierwszy wyraznie odczula brak sluzkow i wojniksow. Chciala zaprotestowac przeciw wyganianiu ich do lozek (nie slyszeli przeciez jeszcze opowiesci Odyseusza), ale kiedy spojrzala na swoich przyjaciol - Hannah oczy sie kleily, podpitemu Daemanowi glowa opadala na piers, Harman ze zmeczenia wygladal starzej niz zwykle - sama tez poczula sie wykonczona. To byl cholernie dlugi dzien. Powinni isc spac. Odyseusz zostal przy stole, gdy Savi wyprowadzila pozostala czworke z jadalni. Korytarzami oswietlonymi tylko dogasajacym swiatlem dnia dotarli do nieczynnych kretych schodow ruchomych. Weszli na gore, skad dlugi korytarz zaprowadzil ich do kapsul pod szczytem pylonu. Sypialnie nie byly bezposrednio polaczone z mostem - przylegaly jedynie do korytarza wrosnietego poludniowa sciana w stalowa konstrukcje. Zwisaly nad przepascia niczym kisc zielonych winogron. Kazde dostalo wlasny pokoj. Hannah zawahala sie w progu. Zrobila krok - i natychmiast cofnela noge. W sypialniach nawet podlogi byly przezroczyste. Korytarz, wylozony dywanem, dawal przynajmniej zludzenie bezpieczenstwa. -Nic ci tu nie grozi - uspokoila ja Savi. -Wiem. Hannah weszla do pokoju. Lozko stalo pod sciana naprzeciw wejscia. Do sciany korytarza przylegala lazienka z umywalka i sedesem. Scianki dzialowe zaslanialy lazienke przed wzrokiem mieszkancow innych sypialn, ale przez posadzke widac bylo lezaca cwierc kilometra nizej doline, rozjasniana swiatlem blyskawic. Hannah ostroznie przeszla przez pokoj i usiadla na lozku. Pozostali nagrodzili ja smiechem i brawami. -Nie wiem, czy zdobede sie na odwage i pojde w nocy do lazienki - przyznala. - Nawet jesli bede musiala. -Przyzwyczaisz sie, Hannah Uhr - zapewnila ja Savi. - Drzwi reaguja na slowne polecenia i sa dostrojone do twojego glosu. -Zamknij - polecila Hannah. Drzwi zamknely sie bezszelestnie. Savi odprowadzila pozostalych gosci do ich komorek: Daeman zatoczyl sie na lozko, nie okazujac najmniejszego leku przestrzeni; Harman zyczyl jej i Adzie dobrej nocy, po czym zamknal drzwi; Ada byla ostatnia. -Spij dobrze, moja droga - powiedziala Savi. - Wschody slonca sa tu przecudne. Rano czeka cie piekny widok. Spotkamy sie przy sniadaniu. Na lozku Ada znalazla czysta jedwabna koszule nocna. Wziela szybki, goracy prysznic, wysuszyla wlosy, zostawila ubranie obok umywalki, wlozyla nocna koszule i wrocila do lozka. Przykryla sie i odwrocila twarza do przezroczystej sciany, za ktora bylo widac szczyty gor i plynace w dole obloki. Burza przesunela sie na wschod, blyskawice rozswietlaly chmury od wewnatrz, okoliczne gory i zielona przelecz plawily sie w ksiezycowej poswiacie. Jak to powiedzial Odyseusz - ze mieszkaja tu tylko jaguary, wiewiorki i duchy? Spogladajac na wiekowe, bladoszare glazy w dole, Ada byla sklonna uwierzyc w duchy. Rozleglo sie ciche pukanie do drzwi. Wysliznela sie z lozka, na palcach przemknela do drzwi i oparla dlon o metal. -Kto tam? -Harman. Serce zywiej zabilo jej w piersi. Miala cicha nadzieje, ze Harman do niej przyjdzie. -Otworz - szepnela i cofnela sie na srodek pokoju, zauwazajac przy tym, ze w swietle ksiezyca jej skora i nocny stroj nabraly delikatnego, mlecznego odcienia. Harman przeszedl przez prog, i odczekal, az Ada kaze sie drzwiom zamknac. Mial na sobie niebieska pizame, rowniez jedwabna. Ada chciala, zeby ja przytulil, wzial na rece i przeniosl na miekkie lozko pod zakrzywiona, przezroczysta sciana. Ciekawe, myslala, jakie to uczucie, kochac sie nad chmurami. -Chcialem z toba porozmawiac. Ada skinela glowa. -Wydaje mi sie, ze to bardzo wazne, umiescic Odyseusza we wlasciwym miejscu na najblizsze kilka tygodni. A watpie, by domicyl matki Hannah byl takim wlasnie miejscem. Ada poczula sie nagle jak idiotka. Skrzyzowala ramiona na piersi. Wydawalo jej sie, ze czuje przenikajacy przez szklana posadzke podmuch zimnego nocnego powietrza. -Nie wiesz przeciez, co Odyseusz chce zrobic. -Nie, nie wiem, ale jesli to prawdziwy Odyseusz, sprawa jest najwyzszej wagi. Savi ma racje: dwor Ardis nadawalby sie idealnie. W sercu Ady wezbrala zlosc. Jakim prawem ten czlowiek dyktuje jej, co powinna zrobic? -Skoro to takie wazne, dlaczego nie zaprosisz go do siebie? Moglbys go przeciez ugoscic w swoim domu. -Ja nie mam domu. Ada rozdziawila usta. Jak to? Wszyscy maja domy. -Od lat jestem w podrozy - ciagnal Harman. - Mam tylko to, co nosze przy sobie, i ksiazki, ktore przez lata zebralem i ktore trzymam w pustym lokalu w Kraterze Paryskim. Ada chciala cos powiedziec, ale nic madrego nie zdolala wymyslic. Harman podszedl do niej. Z tej odleglosci czula jego zapach, won mydla i mezczyzny; on tez sie wykapal. Zastanawiala sie, czy kiedy juz skoncza te rozmowe, beda sie kochac. Gniew zniknal rownie szybko, jak przedtem sie pojawil. -Poza tym musze udac sie z Savi do Basenu Srodziemnego. Od ponad szescdziesieciu lat szukam sposobu dotarcia do pierscieni. Teraz jestem tak blisko... Zrozum, musze tam pojsc. Zlosc wrocila. -Chce isc z toba. Chce zobaczyc ten basen, znalezc statek kosmiczny, poleciec do pierscieni. Przeciez to dlatego od paru tygodni caly czas ci pomagam. -Wiem - szepnal Harman i musnal jej ramie. - Ja tez chcialbym, zebys ze mna poszla. Ale sprawa Odyseusza moze byc naprawde wazna. -Rozumiem, ale... -Krag znajomych Hannah jest po prostu zbyt maly. Podobnie jak jej domicyl. -Wiem, ale... -Za to Ardis nadaje sie doskonale. Harman cofnal dlon i utkwil w Adzie nieruchome spojrzenie. Nie mogla odwrocic wzroku, ale nagle zdala sobie sprawe z tego, jak jasno swieca gwiazdy nad ich glowami, ponad sferycznym, przejrzystym sufitem. -To rowniez wiem - przytaknela. Zrobilo jej sie smutno, poczula sie rozdarta miedzy powinnoscia a wlasnymi pragnieniami. - Ale przeciez nawet nie wiemy, czego ten Odyseusz od nas chce... ani kim naprawde jest! -Zgoda. Tym bardziej powinnas go przygarnac, kiedy ja w Basenie Srodziemnym bede szukal statku kosmicznego. Obiecuje ci, ze jezeli go znajde, przylece po ciebie i razem udamy sie na gore, do pierscieni. Ada nie odpowiedziala od razu. Stala z lekko uniesiona glowa, z twarza zwrocona ku Harmanowi, jakby spodziewala sie, ze lada chwila, gdy tylko przestana rozmawiac, on ja pocaluje. Blyskawica przeciela niebo. Zielona kapsula zadygotala od uderzenia gromu. -Dobrze - szepnela Ada. - Przyjme u siebie Odyseusza i bede go goscic przez trzy tygodnie. Hannah mi pomoze. Ale jest jeden warunek: jezeli znajdziesz sposob na dostanie sie do pierscieni, zabierzesz mnie ze soba. -Obiecuje - przyrzekl Harman. I rzeczywiscie ja pocalowal, ale tylko w policzek, tak po ojcowsku, pomyslala Ada, chociaz nie znala swojego ojca. Potem odwrocil sie do wyjscia. Zanim jednak zdazyla otworzyc mu drzwi, obejrzal sie jeszcze. -Co myslisz o Odyseuszu? - zapytal. -To znaczy? - Ada nie bardzo wiedziala, jak rozumiec to pytanie. - Chodzi ci o to, czy moim zdaniem jest prawdziwym Odyseuszem? -Nie, ciekaw jestem po prostu, co ty o nim myslisz. Nie zaciekawil cie? -Pytasz, czy interesuje mnie jego historia? Przyznam, ze mnie intryguje, ale musialabym uslyszec, co ma do powiedzenia, zanim ocenie, czy mam mu wierzyc, czy nie. -Nie o to mi... - Harman z zaklopotaniem podrapal sie po brodzie. - Czy wydaje ci sie interesujacy? Czy cie pociaga? Ada nie mogla powstrzymac sie od smiechu. Gdzies daleko, na wschodzie, grzmot zawtorowal jej echem. -Ty durniu - mruknela w koncu. Nie czekajac dluzej, podeszla do Harmana, objela go i pocalowala w usta. Przez chwile nie reagowal, ale zaraz odwzajemnil zarowno uscisk, jak i pocalunek. Przez dzielace ich warstwy cienkiego materialu Ada czula jego rosnace podniecenie. Swiatlo ksiezyca oplywalo ich skore jak mleko. Potezny podmuch wiatru uderzyl w most i podloga zatrzesla im sie pod nogami. Harman wzial Ade na rece i zaniosl do lozka. 20. Mars, Morze Tetydy -To chyba Falstaff zniechecil mnie do tworczosci barda.-Slucham? - zdziwil sie Mahnmut, bez reszty pochloniety prowadzeniem dogorywajacego batyskafu. Plyneli coraz wolniej w strone wciaz niewidocznego brzegu: w tej chwili rozwijali mizerna predkosc osmiu wezlow. Staral sie utrzymac zasilanie wszystkich ukladow, przez peryskop wypatrywal na niebie rydwanow nieprzyjaciela i ponuro rozwazal malejace szanse przetrwania. Siedzacy w ladowni "Mrocznej Damy" Orphu nie odzywal sie od ponad dwoch godzin, a teraz nagle wyskoczyl z czyms takim. - Co mowiles o Falstaffie? -Ze to przez niego rozstalem sie z Szekspirem i zwrocilem w strone Prousta - odparl Orphu. -Wydawalo mi sie, ze powinienes uwielbiac Falstaffa. Jest przezabawny. -Uwielbialem go. Do licha, identyfikowalem sie z nim! Chcialem nim byc! Chwilami wydawalo mi sie nawet, ze jestem do niego podobny. Mahnmut wysilil wyobraznie - ale ta zawiodla go na calej linii. Spojrzal na przyrzady, zerknal w peryskop. -Dlaczego zmieniles zdanie? - zapytal. -Pamietasz te scene z pierwszej czesci Henryka IV, w ktorej Falstaff znajduje na polu bitwy zwloki Henryka Percy'ego, Hotspura? -Pamietam. Ani w peryskopie, ani na radarze nie bylo zadnego sladu obecnosci wroga. W nocy Mahnmut musial wylaczyc uszkodzony reaktor. Od tej pory zasoby mocy w akumulatorach rezerwowych skurczyly sie do czterech procent, batyskaf zwolnil do szesciu wezlow, a energii wciaz ubywalo. Zdawal sobie sprawe, ze chwila, w ktorej beda musieli wyplynac na powierzchnie, zbliza sie nieuchronnie. Przy kazdym wynurzeniu nabieral do sterowki zapas marsjanskiego powietrza, ktorym nastepnie oddychal tak dlugo, az stawalo sie geste i duszne; caly produkowany w ogniwach batyskafu tlen wysylal prosto do Orphu. Projektanci "Mrocznej Damy" nie przewidywali jej wietrzenia w europanskiej "atmosferze", musial wiec po drodze obejsc i wylaczyc kilkanascie procedur awaryjnych. -Falstaff dzga go w udo, zeby sprawdzic, czy na pewno jest martwy - ciagnal Orphu. - Potem zarzuca sobie zwloki na plecy i znosi je z placu boju, zeby przypisac sobie zasluge zabicia Henryka. -Zgadza sie. - Satelitarny system nawigacyjny sugerowal, ze od wybrzeza dzieli ich trzydziesci kilometrow, ale obiektyw peryskopu nie potwierdzal tych wskazan, a Mahnmut wolal nie kierowac radaru w strone ladu. Przygotowal sie do oproznienia zbiornikow balastowych i kolejnego wynurzenia, ale na wszelki wypadek pozostawil sobie mozliwosc awaryjnego zejscia pod wode, gdyby cos jednak pojawilo sie na radarze. - "Najcenniejszym skladnikiem walecznosci jest rozwaga i wlasnie dzieki temu skladnikowi ocalilem zycie" [Przel. S. Baranczak.] - zacytowal. - Wszyscy komentatorzy, ktorych czytalem: Bloom, Goddard, Bradley, Morgann, Hazlitt, nawet Emerson, zgadzaja sie, ze Falstaff jest jedna z najciekawszych postaci szekspirowskich. -Bo to prawda - przytaknal Orphu. Batyskafem zatrzeslo, kiedy oproznialy sie zbiorniki balastowe. Dopiero kiedy wstrzasy ustaly, Orphu dodal: - Dla mnie jednak jest osoba godna najwyzszej pogardy. -Pogardy?! Batyskaf kolysal sie na powierzchni. Byl wczesny poranek: slonce, o wiele wieksze niz gwiazdka, do ktorej widoku Mahnmut przywykl na Europie, dopiero niedawno wznioslo sie ponad widnokrag. Otworzyl luki wentylacyjne i zaciagnal sie swiezym, slonawym powietrzem. -"W czym objawia zmyslnosc, jesli nie w chytrosci? W czym chytrosc, jesli nie w lajdactwie? W czym lajdactwo, jesli nie we wszystkim?" [Przel. S. Baranczak.] - powiedzial Orphu. -Ale przeciez ksiaze Hal nie mowil powaznie. Mahnmut postanowil plynac dalej na powierzchni. Sporo ryzykowal - dopoki byli zanurzeni, radar co godzine albo dwie informowal o przelatujacych w poblizu rydwanach - ale mogli przyspieszyc do osmiu wezlow i zaoszczedzic bezcenne resztki energii. -Jestes pewien? W drugiej czesci Henryka IV odepchnal przeciez starego samochwale. -I Falstaff umarl. - Oddychajac pelna piersia, Mahnmut rozmyslal o swoim towarzyszu, zamknietym w ciemnej, zalanej woda ladowni. Tylko przewod z tlenem i interkom laczyly go ze swiatem zywych. Juz przy pierwszym wynurzeniu stalo sie oczywiste, ze nie zdola wydobyc Orphu z ladowni, dopoki nie dotra do ladu. - "Krol go ugodzil prosto w serce" [Przel. S. Baranczak.] - zacytowal Pania Chybcik. -Moim zdaniem zasluzyl sobie na to. Kiedy kazano mu werbowac zolnierzy na wojne z Percym, bral lapowki za to, zeby wybronic od wojska porzadnych ludzi i do sluzby trafialy same niedojdy. "Mroczna Dama" przyspieszyla, prujac niskie fale. Mahnmut nie spuszczal wzroku z sonaru, radaru i peryskopu. -Wszyscy twierdza, ze Falstaff jest ciekawsza postacia od Hala: zabawny, realistycznie nakreslony i dowcipny pacyfista. Jak to napisal Hazlitt: "Natura Falstaffa jest bloga wolnosc, zdobyta dzieki poczuciu humoru". -Dobrze, ale co to za wolnosc? Prawo do przedrzezniania wszystkiego i wszystkich? Prawo do bycia tchorzem i zlodziejem? -Sir John byl rycerzem - obruszyl sie Mahnmut, uwazniej sluchajac slow Orphu, cynicznego i dowcipnego komentatora morawieckich losow. - Mowisz jak Koros III - dodal. Orphu zadudnil po swojemu. -Nie mam natury wojownika. -A Koros ja mial? - zainteresowal sie Mahnmut. - Myslisz, ze podczas ekspedycji do Pasa Asteroid zabijal inne morawce? -Nigdy sie nie dowiemy, co sie wydarzylo w Pasie. Watpie jednak, by Koros bardziej rwal sie do walki niz my i cala reszta pokojowo nastawionych morawcow. Byl natomiast wyszkolonym dowodca i wiedzial, co to obowiazek, a te cechy Falstaff wykpiwal nawet w swoim ulubiencu, ksieciu Halu. -Uwazasz, ze to obowiazek nas tu sprowadzil - mruknal Mahnmut. Na poludniu horyzont rozmywal sie w mgielce. -Mniej wiecej. -I spodziewasz sie, ze bedziesz sie musial okazac bardziej Hotspurem niz Falstaffem. Orphu z Io znow odpowiedzial basowym smiechem. -Na to moze juz byc za pozno. "Czas zabijalem - mnie dzis czas zabija". [Przel. W. Tarnawski.] -To nie Falstaff. -Nie, to Ryszard II. -Boisz sie, ze jestes za stary na to, co nas tu czeka? - spytal Mahnmut. Sam byl bardzo ciekaw, jak sie potocza ich dalsze losy. -Czuje sie troche staro. Nie mam oczu, rak, nog, zebow ani skorupy. -Zebow nigdy nie miales - zauwazyl Mahnmut. Koros mial przeprowadzic rekonesans w okolicach wulkanu Olympus Mons oraz przetransportowac przywieziona w ladowni batyskafu machine jak najblizej wierzcholka gory. Tymczasem "Mroczna Dama" gonila resztkami sil, Orphu rowniez byl bliski smierci... Nawet jesli przezyje, nie bedzie w stanie sam o siebie zadbac na ladzie; pozostanie tak samo slepy i unieruchomiony, jak teraz. Jak Mahnmut mialby przeniesc machine na odleglosc pieciu tysiecy kilometrow, chroniac po drodze Orphu i nie dajac sie wykryc - i zniszczyc - ludziom w rydwanach? Tym sie bede martwil, kiedy przybijemy do brzegu i wyciagne Orphu z ladowni, postanowil. Po kolei. Niebo bylo blekitne i puste, ale Mahnmut czul sie paskudnie odsloniety i bezbronny, kiedy batyskaf pomalutku plynal na poludnie. -Czy twoj przyjaciel Proust moglby nam udzielic jakiejs rady? Orphu odchrzaknal basowo. Ale i starosc ma swa czesc i prace Wszystkie zamyka sprawy smierc, lecz przedtem Rozblysnac jeszcze moze czyn szlachetny... Nie jest za pozno, moi przyjaciele By swiata jeszcze innego poszukac... Wiele minelo, wiele trwa - i chociaz Juz nie jestesmy moca ta, co niegdys Ziemia i niebem trzesla, czym jestesmy, Jestesmy: zwiazkiem meznych serc, oslablych Pod ciezkim czasu i losu brzemieniem, Silnych pragnieniem, by sie z losem zmagac, Szukac, znajdowac, wedrowac do konca. [Przel. Z. Kubiak.] -Nie wmowisz mi, ze to Proust - stwierdzil Mahnmut. Mgielka na poludniu rzedla. -Nie. To z Ulissesa Tennysona. -Kto to jest Ulisses? -Odyseusz. -Kto to jest Odyseusz? Wstrzasniety Orphu zamilkl. -Przyjacielu... - odezwal sie po chwili. - Nalezy bezzwlocznie uzupelnic te luke w twojej znakomitej poza tym edukacji. Wszelka wiedza moze nam byc przydatna podczas... -Zaczekaj - przerwal mu Mahnmut. - Zaraz! -Co sie stalo? -Ziemia! Widze lad! -Mozesz powiedziec cos wiecej? Jakies szczegoly? -Wlasnie podkrecam powiekszenie. Orphu przez chwile czekal cierpliwie, ale w koncu nie wytrzymal: -I co? -Kamienne glowy... Widze kamienne glowy. Stoja na szczycie urwiska i ciagna sie szeregiem na wschod... Jak okiem siegnac. -Tylko na wschod? Na zachod nie? -Nie. Rzad kamiennych glow zaczyna sie w miejscu, w ktorym przybijemy do ladu. Widze tam jakies poruszenie, setki ludzi albo innych istot uwijaja sie na plazy i na urwisku... -Moze lepiej sie zanurzmy - zasugerowal Orphu. - Przybijemy do brzegu po zmroku. Znajdz jakas jaskinie na brzegu. Wyladujemy cichaczem, a potem... -Za pozno. Zostalo nam energii najwyzej na czterdziesci minut. Potem batyskaf przestanie produkowac tlen i stana silniki. Poza tym te istoty... ci ludzie... oderwali sie od pracy i nie wloka juz nastepnych glow na zachod, tylko zbieraja sie na plazy. Calymi setkami. Widza nas. 21. Troja Moglbym napisac, jakie to uczucie kochac sie z Helena Trojanska. Moglbym, ale tego nie zrobie. I to nie tylko dlatego, ze chce sie zachowac jak dzentelmen - chodzi o to, ze szczegoly nie sa w mojej opowiesci najistotniejsze. Moge jednak uczciwie stwierdzic, ze gdyby msciwa muza i rozwscieczona Afrodyta znalazly mnie wkrotce po tym, jak pierwszy raz skonczylismy sie kochac z Helena - powiedzmy, minute po tym, jak leglismy na plecach, rozlaczeni, w wilgotnej od potu poscieli i lapiac oddech, rozkoszowalismy sie chlodna, przedburzowa bryza - gdyby wiec wpadly wtedy z loskotem do sypialni i postanowily mnie zabic, moge szczerze powiedziec, ze drugi, krotki zywot Thomasa Hockenberry'ego bylby szczesliwy. I z pewnoscia mialby kapitalna koncowke. Sekunde pozniej Helena przystawila mi noz do brzucha.-Kim jestes? -To ja, twoj... - Glos zamarl mi w gardle. Wyraz oczu Heleny sprawil, ze porzucilem niewypowiedziane klamstwo. -Jezeli powiesz, ze jestes moim nowym mezem, bede musiala zatopic to ostrze w twoich bebechach - powiedziala bez emocji. - Jesli jestes bogiem, nic ci sie nie stanie, w przeciwnym zas razie... -Nie jestem bogiem - wykrztusilem. Czubek noza zadrasnal mnie do krwi. Skad ona go wziela? Trzymala go caly czas pod poduszka? -Jak wobec tego zdolales przyjac postac Parysa? Nagle naprawde dotarlo do mnie, ze rozmawiam z Helena Trojanska, smiertelna corka Zeusa, wychowanka swiata, w ktorym igraszki seksualne bogow z ludzmi byly na porzadku dziennym; swiata, w ktorym istoty zmiennoksztaltne (niekoniecznie boskiego pochodzenia) spotykalo sie codziennie na ulicach; swiata, w ktorym zwiazki przyczynowo-skutkowe mialy zupelnie inna jakosc. -Bogowie dali mi mozliwosc morfo... zmieniania ksztaltow. -Kim jestes? Albo czym jestes? Nie sprawiala wrazenia ani rozzloszczonej, ani szczegolnie zaskoczonej; mowila spokojnie, jej idealnych rysow nie psul zaden okrutny grymas. Ale caly czas czulem na brzuchu nacisk ostrza. Helena czekala na odpowiedz. -Nazywam sie Thomas Hockenberry i jestem scholiasta - odparlem, wiedzac, ze nic z tego nie zrozumie. Mnie samemu moje nazwisko wydalo sie dziwne i kanciaste, kiedy wymowilem je w powodzi miekkich dzwiekow starozytnej greki. -Tho-mas Hock-en-berr-rrii... - przesylabizowala. - To perskie imie? -Nie, holendersko-niemiecko-irlandzkie. Zmarszczyla brwi, ja zas zorientowalem sie, ze jej zdaniem nie tylko mowie od rzeczy, ale w ogole musze byc zdrowo szurniety. -Ubierz sie - polecila mi. - I chodz na taras. Z olbrzymiej sypialni Heleny mozna bylo wyjsc na dwa tarasy: z jednego roztaczal sie widok na patio, z drugiego, od poludniowego wschodu - na miasto. Uprzaz lewitacyjna i wiekszosc sprzetu (poza medalionem teleportacyjnym i bransoleta morfujaca, w ktorych polozylem sie do lozka) schowalem za trojnogiem na tarasie od strony patio, teraz zas Helena wyprowadzila mnie na ten z widokiem na miasto. Wlozylismy cos w rodzaju cienkich szlafrokow i stanelismy przy barierce, w padajacym z dolu blasku ulicznych pochodni i naglych rozblyskach piorunow. Helena nie rozstawala sie z nozem. -Jestes bogiem? - zapytala. Mialem ochote odpowiedziec twierdzaco - wygladalo na to, ze w ten sposob najlatwiej bedzie mi ja przekonac, zeby nie dzgnela mnie nozem - ale nagle poczulem ogromna, niewytlumaczalna ochote powiedzenia prawdy. -Nie - odparlem. - Nie jestem bogiem. -Wiedzialam. - Pokiwala glowa. - Wypatroszylabym cie jak rybe, gdybys probowal mnie oklamac. Nie kochasz sie jak bog - dodala z ponurym usmiechem. No coz, pomyslalem. Nie mialem nic do dodania. -Jak to mozliwe, ze mozesz przybrac postac Parysa? -Bogowie to sprawili. -Po co? Czubek noza znajdowal sie doslownie kilka centymetrow od mojej prawie nagiej skory. Wzruszylem ramionami, a kiedy przypomnialem sobie, ze starozytni nie znaja tego gestu, odparlem: -Mieli swoje powody. Jestem ich sluga, sledze bitwe i informuje ich o jej przebiegu. Przydaje mi sie zdolnosc przybierania ksztaltow... innych ludzi. -Gdzie moj trojanski kochanek? - spytala Helena. Moje wyjasnienia jakos jej nie zaskoczyly. - Co zrobiles z prawdziwym Parysem? -Nic mu sie nie stalo. Kiedy porzuce jego cialo, wroci do niego i do czynnosci, ktora przerwal, kiedy w niego morfowalem... To znaczy, kiedy przyjalem jego postac. -Gdzie wtedy bedzie? Pomyslalem, ze to dziwne pytanie. -Tam, gdzie by byl, gdybym nie pozyczyl jego ciala. Wydaje mi sie, ze niedawno opuscil miasto i wraz z Hektorem szykuje sie do jutrzejszej walki. Kiedy porzuce jego cialo, Parys znajdzie sie tam, gdzie znalazlby sie naturalna koleja rzeczy: bedzie spal w namiocie, bil sie z Grekami albo bzykal jakas grecka branke. Tego jednak nie chcialem Helenie tlumaczyc. Watpilem, by docenila wyklad na temat funkcji falowych, prawdopodobienstwa i rownoczesnosci kwantowoczasowej. Nie umialbym jej wyjasnic, jak to mozliwe, ze ani sam Parys, ani jego towarzysze najprawdopodobniej nie zauwaza jego nieobecnosci; nie wiedzialem, jak przyjmie wiadomosc, ze wydarzenia moga jeszcze potoczyc sie zgodnie z Iliada, tak jakbym w ogole sie nie wtracal i nie wywolal kolapsu tej konkretnej funkcji falowej. Kiedy wylacze morfowanie, dziura w kontinuum kwantowym zniknie. Kurcze, prawde mowiac, sam tego nie rozumialem. -Porzuc cialo Parysa - zazadala Helena. - Chce zobaczyc, jak wygladasz naprawde. -Pani, gdybym... Nie zdazylem powiedziec nic wiecej: noz przebil cieniutki material i moja skore i struzka krwi pociekla mi po brzuchu. Pokazalem jej, ze musze swobodnie - ale powoli - poruszac prawa reka. Podswietlilem bransolete i dotknalem jednej z ikon. Znow bylem soba: niskim, chudym, niezdarnym, krotkowzrocznym i lysiejacym Thomasem Hockenberrym. Helena zamrugala i blyskawicznie ciela nozem; nie sadzilem, ze czlowiek moze sie tak szybko poruszac. Uslyszalem szmer - ale ostrze zamiast mojego brzucha rozoralo tylko jedwabista szate i pasek, ktorym ja przewiazalem. -Nie ruszaj sie - szepnela. Rozchylila poly mojego szlafroka i wolna reka zsunela mi go z ramion. Stanalem przed Helena Trojanska nagi i blady. Gdyby autorzy jakiegos slownika potrzebowali precyzyjnej definicji przymiotnika "zalosny", wystarczyloby zamiescic moje zdjecie. -Mozesz sie ubrac - powiedziala po chwili. Naciagnalem szlafrok, jedna reka przytrzymujac przeciety pasek. Helena stala zamyslona. Milczenie sie przeciagalo. Mimo poznej pory wieze Ilionu jarzyly sie swiatlem pochodni. Na odleglych murach plonely ogniska wartownikow. Na poludniu, za Brama Skajska, palily sie stosy pogrzebowe. Na poludniowym zachodzie pietrzyly sie rozswietlane blyskawicami burzowe chmury. Nie bylo widac gwiazd, a wiatr wiejacy od Idy niosl zapach deszczu. -Jak sie domyslilas, ze nie jestem Parysem? - spytalem w koncu. Helena otrzasnela sie z zadumy. -Kobieta moze zapomniec kolor oczu kochanka - odparla z usmiechem. - Moze nie pamietac, jaki mial glos, sylwetke albo jak sie usmiechal, ale nigdy nie zapomina tego, jak ja rznal. Zatkalo mnie, i to nie tylko z powodu niewybrednego jezyka Heleny. Homer dosc doslownie wychwalal wyglad Parysa, kiedy ten dolaczyl do Hektora i razem wyszli z Troi: "Jak wypasly kon, dlugo trzymany przy zlobie... Pyszny swoja pieknoscia, dumnie plasa, glowe do gory wznosi, a grzywa potrzasa". Jakby to powiedzialy nastolatki z mojej epoki: Parys to byl niezly towar. A ja, lezac z Helena w lozku, przejalem te jego grzywe, opalone cialo, brzuch jak kaloryfer, lsniace muskuly... -Masz wiekszego penisa - wyjasnila Helena. Znow zaniemowilem. Nie uzyla oczywiscie slowa "penis" - o lacinie jeszcze wtedy nikt nie slyszal - lecz greckiego okreslenia, slangowego i blizszego "kutasowi", ale to i tak nie mialo sensu. Przeciez kiedy sie kochalismy, mialem czlonek Parysa... -Nie, nie po tym cie poznalam. - Helena jakby czytala mi w myslach. - To tylko takie spostrzezenie. -No to jak... -Wlasnie, jak. Chodzi o to, jak mnie wziales, Hock-en-berr-rrii. Nie wiedzialem, co odpowiedziec - zreszta nawet gdybym wiedzial, i tak nie moglbym wykrztusic ani slowa. A Helena znow sie usmiechnela. -Parys mial mnie pierwszy raz nie w Sparcie, gdzie podbil moje serce, i nie w Ilionie, dokad mnie przywiozl, lecz po drodze ze Sparty, na malej wysepce Kranae. Nie slyszalem o takiej wyspie, ktorej nazwa w dodatku znaczyla po grecku po prostu "skalista". Doszedlem wiec do wniosku, ze Parys zarzadzil przerwe w podrozy: kazal przybic do malej, nienazwanej wysepki, gdzie mogl sie dobrac do Heleny z dala od wscibskich spojrzen zalogi. To zas znaczylo, ze byl... niecierpliwy. Tak jak ty, Hockenberry, odezwal sie jakis wewnetrzny glos. Za pozno na wyrzuty sumienia. -Od tamtej pory bral mnie, a ja jego, setki razy. Nigdy jednak nie kochalismy sie tak jak dzis. To niezwykla noc. Trzaslem sie ze wstydu - i promienialem z dumy. Czy to komplement? Nie... przeciez to jakis absurd. Homer opisuje Parysa jako niemal rownego bogom pod wzgledem urody i uroku, genialnego kochanka, ktoremu nie moga sie oprzec ani smiertelne kobiety, ani boginie. Wobec tego Helena... -Dzieki tobie - powiedziala, wytracajac mnie z zamyslenia. - Byles taki... gorliwy. Gorliwy. Scisnalem mocniej poly szlafroka i zerknalem na niebo. Moze burza pokrylaby moje zmieszanie. Gorliwy. -I autentyczny - dodala. - Bardzo autentyczny. Pomyslalem, ze jesli zaraz sie nie zamknie i nie przestanie wyszukiwac synonimow "zalosnego", rzuce sie na nia, wyrwe jej noz z reki i poderzne sobie gardlo. -Czy to bogowie cie przyslali? Znow mialem ochote sklamac - przeciez nawet taka zdeterminowana kobieta nie rozprulaby brzucha poslancowi bogow - ale i tym razem postanowilem powiedziec prawde. Przenikliwosc Heleny Trojanskiej graniczyla z telepatia. Poza tym milo bylo dla odmiany rozmawiac z kims, kogo nie musialem oklamywac. -Nie. Nikt mnie nie przyslal. -Przyszedles do mnie, bo chciales isc ze mna do lozka, tak? No, przynajmniej nie powiedziala: "zerznac". -Tak. To znaczy nie. Spojrzala na mnie zdziwiona. Z miasta dobiegl glosny smiech, najpierw meski, zaraz potem kobiecy. Ilion nigdy nie spal. -Po prostu... Czulem sie taki samotny. Siedze tu od poczatku wojny, sam jak palec, nie mam z kim pogadac, nie mam kogo dotknac... -Mnie sobie podotykales. Nie umialbym powiedziec, czy jej ton jest sarkastyczny, czy oskarzycielski. -To prawda - przyznalem. -Masz zone, Hock-en-berr-rrii? -Tak... Nie. - Pokrecilem glowa. Gadalem od rzeczy. - Wydaje mi sie, ze kiedys mialem, ale nawet jesli tak, moja zona na pewno nie zyje. -Wydaje ci sie? -Kiedy bogowie sprowadzili mnie na Olimp, pokonalem przepasc czasu i przestrzeni. - Wiedzialem, ze mnie nie zrozumie, ale zupelnie sie tym nie przejmowalem. - Podejrzewam, ze w poprzednim zyciu umarlem, a oni jakims cudem mnie wskrzesili, tylko ze nie przywrocili mi wszystkich wspomnien. Obrazy z mojego poprzedniego zycia, tego prawdziwego, pojawiaja sie i znikaja... jak sny. -Rozumiem - powiedziala Helena, ja zas zdalem sobie sprawe, ze w jakis niewytlumaczalny sposob naprawde mnie rozumie. - Czy sluzysz jakiemus konkretnemu bogu albo bogini, Hock-en-berr-rrii? -Od lat skladam sprawozdania jednej z muz, ale wczoraj dowiedzialem sie, ze to Afrodyta rzadzi moim losem. Helena nie kryla zdumienia. -Z tego wynika, ze moim rowniez - wyszeptala. - Kiedy ocalila Parysa przed gniewem Menelaosa i przyniosla go tutaj, do sypialni, kazala mi do niego pojsc. Kiedy sie sprzeciwilam, wsciekla sie i zagrozila, ze uczyni moje zalosne dupsko - to doslowny cytat - przedmiotem nienawisci zarowno Trojan, jak i Achajow. -Bogini milosci - mruknalem. -Bogini zadzy. A ja wiem, co to zadza, Hock-en-berr-rrii. Znow nie mialem nic do dodania. -Moja matka byla Leda, corka Nocy - ciagnela niezobowiazujacym tonem Helena. - Zeus ja bzyknal, przybrawszy postac labedzia, ogromnego, napalonego labedzia. Bylo u nas w domu takie malowidlo, przedstawiajace moich dwoch starszych braci, oltarz poswiecony Zeusowi i mnie jako labedzie jajo. Nie moglem sie powstrzymac: parsknalem smiechem, ale miesnie brzucha zaraz scisnely mi sie w supel. Czekalem na cios. Helena jednak tylko sie usmiechnela. -O tak, Hock-en-berr-rrii. Wiem, co to uwiedzenie. Wiem, jak to jest byc pionkiem w grze bogow. -No tak... Kiedy Parys przyplynal do Sparty... -Nie. Kiedy mialam jedenascie lat, zostalam uprowadzona ze swiatyni Artemidy Ortygii przez Tezeusza, ktory zjednoczyl rozproszone ludy Attyki i stworzyl silne panstwo atenskie. Zaszlam w ciaze i urodzilam Tezeuszowi corke, Ifigenie. Nie potrafilam jej jednak pokochac, wiec oddalam ja Klitajmestrze, zeby razem z Agamemnonem wychowali ja jak wlasne dziecko. Bracia wyratowali mnie z rak Tezeusza i zabrali z powrotem do Sparty, on zas wyruszyl z Heraklesem na wojne z Amazonkami. Przy okazji zajrzal do piekla, ozenil sie z Amazonka i zwiedzil labirynt Minotaura na Krecie. W glowie mi sie zakrecilo. Przywyklem juz, ze kazdy Grek, Trojanin i bog ma swoja historie, ktora opowiada nieproszony, przy pierwszej lepszej okazji. Ale dlaczego Helena... -Wiem, co to zadza, Hock-en-berr-rrii. Wielki krol Menelaos wzial mnie za zone, chociaz tacy jak on uwielbiaja dziewice i cenia godnosc swego rodu wyzej niz zycie, a ja bylam przechodzonym towarem. Potem Afrodyta przyslala Parysa, zeby znow mnie uwiodl i zabral do Troi jako swoja... nagrode. Helena zawiesila glos i przyjrzala mi sie badawczo. Nie wiedzialem, co powiedziec. Jej spokojne, ironiczne slowa kryly bezmiar goryczy... Nie, nie goryczy. Spojrzalem jej w oczy. To byl smutek, okrutny, bezgraniczny smutek. -Hock-en-berr-rrii... Czy uwazasz mnie za najpiekniejsza kobiete na swiecie? Czy przyszedles mnie uwiesc i uprowadzic? -Nie. Nie mialbym cie dokad zabrac. Moje dni sa policzone, odkad sciagnalem na siebie gniew bogow. Zdradzilem muze i jej przelozona, Afrodyte. Kiedy bogini milosci wylize sie z ran zadanych przez Diomedesa, zmiecie mnie z powierzchni ziemi. Jest to rownie pewne, jak to, ze cie widze. -Naprawde? -Naprawde. -Chodz do lozka... Hock-en-berr-rrii. Budze sie w szarej porze przedswitu. Po ostatnich dwoch razach zdrzemnalem sie tylko pare godzin, ale i tak jestem w pelni wypoczety. Leze na olbrzymim lozu z rzezbionymi kolumienkami. Jestem odwrocony plecami do Heleny, ale wyczuwam, ze i ona nie spi. -Hock-en-berr-rrii? -Slucham? -W jaki sposob sluzysz Afrodycie i innym bogom? Dluga chwile zastanawiam sie nad odpowiedzia, a potem odwracam sie na drugi bok. Najpiekniejsza kobieta na swiecie lezy obok mnie w przycmionym swietle, podparta na lokciu. Dlugie, czarne wlosy w nieladzie splywaja jej na odsloniety bark i ramie. Ciemnymi, rozszerzonymi zrenicami wpatruje sie we mnie natarczywie. -O co ci chodzi? - pytam, chociaz znam odpowiedz. -Po co bogowie sprowadzili cie tutaj przez otchlan czasu i przestrzeni, jak to powiedziales? Do czego jestes im potrzebny? Przymykam oczy. Jak mam jej to wyjasnic? Jezeli powiem prawde, uzna mnie za wariata, ale - o czym juz wspominalem - panicznie boje sie sklamac. -Znam przebieg wojny. Wiem o zdarzeniach, ktore jeszcze nie mialy miejsca, ale do ktorych dojdzie... moze dojsc w przyszlosci. -Jestes wyrocznia bogow? -Nie. -A kim? Prorokiem? Kaplanem boga, ktory zsyla ci wizje? -Nie. -Nic z tego nie rozumiem. Siadam na lozku, poprawiam poduszki, zeby sie wygodnie umoscic. Jest jeszcze ciemno, ale z patio dobiega juz spiew pierwszego rannego ptaka. -W kraju, z ktorego pochodze, mamy poemat, ktory opisuje te wojne - mowie szeptem. - Nosi tytul Iliada. Do tej pory wydarzenia na polu bitwy pokrywaja sie z faktami opisanymi w Iliadzie. -Mowisz tak, jakby oblezenie miasta i cala ta wojna w twoim kraju nalezala do przeszlosci. Jakby to wszystko wydarzylo sie dawno temu. Nie mow jej tego. Nie wyglupiaj sie. -Bo tak jest - potwierdzam. -Jestes jedna z Mojr. -Nie. Jestem tylko czlowiekiem. Helena usmiecha sie figlarnie. Przesuwa dlonia pomiedzy piersiami, na ktorych szczytowalem przed kilkoma godzinami. -Wiem, co mowie, Hock-en-berr-rrii. Rumienie sie i drapie po policzku; czuje pod palcami kielkujacy zarost. Dzis sie nie ogole. No to co z tego? I tak zostalo ci tylko kilka godzin zycia. -Odpowiesz mi, jesli wypytam cie o przyszlosc? - pyta Helena okrutnym, przerazajacym szeptem. To byloby szalenstwo. -Nie znam waszej przyszlosci - odpowiadam nieszczerze. - Znam tylko poemat, a on nie zawsze dokladnie opisuje rzeczywistosc... Helena kladzie mi dlon na piersi. -Odpowiesz mi? -Dobrze. -Czy Ilion upadnie? - Glos Heleny jest spokojny, cichy, beznamietny. -Tak. -Wrog zdobedzie go sila czy podstepem? Na litosc boska, nie moge jej tego powiedziec! -Podstepem. -Odyseusz... - Helena sie usmiecha. Milcze. Wmawiam sobie, ze - byc moze - jesli nie zdradze jej szczegolow, nie wplyne na rozwoj wydarzen. -Czy Parys zginie przed upadkiem Troi? -Tak. -Z reki Achillesa? Zadnych szczegolow! To protestuje moje sumienie. -Nie - mowie. Do diabla z sumieniem. -Co czeka szlachetnego Hektora? -Smierc. - Czuje sie jak jakis zlosliwy sedzia, skazujacy kolejnych nieszczesnikow. -Z reki Achillesa? -Tak. -A co z Achillesem? Wroci zywy z tej wojny? -Nie. Zabijajac Hektora, Achilles przypieczetowuje swoj los. Dobrze o tym wie. Od lat nosi w sobie te wiedze, to proroctwo, ktore toczy go jak rak. Dlugie zycie - albo chwala. Homer twierdzi, ze Achilles musial... musi... bedzie musial dokonac takiego wyboru. Przepowiednia zapowiada jednak, ze jesli wybierze dlugie zycie, zaslynie tylko jako czlowiek, nie zas jako polbog, ktorym stanie sie, jezeli zabije Hektora w pojedynku. Ale Achilles przynajmniej ma wybor. Przyszlosc nie jest okreslona! -Krol Priam? -Smierc - odpowiadam chrapliwym szeptem. Zostanie zarzniety w palacu, w swojej prywatnej swiatyni poswieconej Zeusowi; zginie pocwiartowany jak jalowka zlozona bogom w ofierze. -A co z synkiem Hektora, Skamandriosem, ktorego lud zwie Astyanaksem? -Zginie. Zamykam powieki. Przed oczami staje mi Pyrros, ktory zrzuca krzyczace dziecko z miejskich murow. -A zona Hektora, Andromacha? - szepcze Helena. -Trafi do niewoli. Jezeli ta litania pytan szybko sie nie skonczy, z pewnoscia oszaleje. Wszystko bylo w porzadku, dopoki obserwowalem wojne z daleka, jako bezstronny, niezaangazowany scholiasta. Teraz jednak mowie o ludziach, ktorych znam, z ktorymi rozmawialem... i sypialem. Wlasciwie to dziwne, ze Helena nie zapytala, co sie z nia stanie. Moze nie zapyta. -A ja? Czy ja tez zgine w Ilionie? -Nie. -Ale Menelaos mnie znajdzie? -Tak. Czuje sie jak jedna z tych czarnych zabawek wrozacych, ktore w czasach mojego dziecinstwa bily rekordy popularnosci. Dlaczego nie wzialem przykladu z takiej czarnej kulki? Bardziej przypominalbym wyrocznie delficka: "Przyszlosc jest niejasna", moglbym powiedziec. Albo: "Powtorz pytanie". Czyzbym sie popisywal przed Helena? Za pozno na takie rozwazania. -Menelaos znajdzie mnie, ale nie zabije? Nie padne ofiara jego gniewu? -Nie. Pamietam, jak Odyseusz relacjonuje te scene w Odysei: Menelaos znajduje Helene ukryta w palacu krolewskim, w komnatach Deifobosa, nieopodal swiatyni z palladionem, i rzuca sie na nia z obnazonym mieczem. Chce ja zabic. Helena odslania przed nim piersi, jakby zachecala go do zadania ciosu, ale zdradzony maz wypuszcza miecz z reki i zaczynaja calowac. Nie wiadomo dokladnie, czy Deifobos, jeden z synow Priama, ginie z reki Menelaosa przed tym spotkaniem, czy po... -I zabierze mnie do Sparry? Parys ginie, Hektor ginie, wszyscy wspaniali obroncy Ilionu leza martwi, ich wspaniale malzonki gina lub trafiaja do niewoli, miasto zostaje spalone, mury zdruzgotane, wieze obalone, zasolona ziemia przez lata nie rodzi plonow... Ja zas zyje i wracam z Menelaosem do Sparty, tak? -Mniej wiecej. - Sam slysze, jak nieprzekonujaco brzmia moje slowa. Helena wstaje z lozka i naga wychodzi na wewnetrzny taras. Na chwile zapominam o swojej kasandrycznej roli i z niemym podziwem wpatruje sie w ciemne loki, ktore kaskada splywaja jej na plecy, na idealnie uformowane posladki, na smukle, mocne nogi. Staje przy balustradzie i nie odwracajac sie do mnie, pyta: -A co z toba, Hock-en-berr-rrii? Czy Mojry przepowiedzialy takze twoj los w tym poemacie? -Nie. Nie bylem wystarczajaco wazny. Jestem natomiast prawie pewien, ze dzis zgine. Teraz Helena sie odwraca. Myslalem, ze sie rozplacze po tym, co jej powiedzialem (jesli, rzecz jasna, wierzy mi), ale ona tylko sie usmiecha. -Prawie? -Tak. -Zginiesz, poniewaz rozgniewales Afrodyte? -Tak. -Znam jej gniew, Hock-en-berr-rrii. Jezeli Afrodyta bedzie chciala cie zabic, zrobi to. Co za budujace slowa. Milcze. Z drugiego tarasu, tego od strony miasta, dobiega miarowe buczenie. -Co to? - pytam. -Trojanskie kobiety blagaja Atene o zmilowanie i boska ochrone. Hektor kazal im isc do swiatyni, zlozyc ofiary i modlic sie. Helena wyglada na patio, jakby chciala odszukac tego samotnego ptasiego spiewaka. Za pozno, zeby prosic Atene o litosc, mysle. -Afrodyta chce, zebym zabil Atene - mowie bez namyslu. - Dala mi Helm Hadesa i inne rzeczy, ktore maja mi to ulatwic. Helena odwraca sie do mnie blyskawicznie. Mimo slabego oswietlenia widze, jak pobladla. Jest wstrzasnieta. Jakby dopiero w tej chwili dotarl do niej sens moich ponurych przepowiedni. Wraca do mnie naga i siada na skraju lozka. -Powiedziales: zabic Atene? - szepcze. Odkad rozmawiamy, pierwszy raz tak bardzo zniza glos. Potakuje. -Czyli bogow mozna zabic? - pyta Helena. Ledwie ja slysze, chociaz siedzi niespelna pol metra ode mnie. -Tak mi sie wydaje. Wczoraj na wlasne uszy slyszalem, jak Zeus mowil Aresowi, ze bogowie moga umrzec. - Opowiadam jej o Afrodycie i Aresie, o ranach, jakie odniesli, o dziwnym miejscu, w ktorym wracaja do zdrowia. Wyjasniam, ze Afrodyta powinna tego dnia opuscic lecznicza kadz; mozliwe, ze juz to zrobila, poniewaz Olimp znajduje sie w tej samej strefie czasowej co Ilion i tam rowniez jest juz, "jutro". -Mozesz przeniesc sie na Olimp? - pyta zamyslona Helena. Nie jest juz zszokowana, na jej twarzy maluje sie... Co wlasciwie? - Mozesz wedle woli podrozowac z Ilionu na Olimp i z powrotem? Waham sie, co odpowiedziec. Wiem, ze i tak juz za duzo powiedzialem. Przeciez Helena moze sie okazac moja muza w kamuflazu maskujacym. Co wtedy? Wiem jednak, ze to nieprawda. Nie pytajcie skad - po prostu wiem i juz. A jesli nawet sie myle, to i tak mam to gdzies. -Tak. - Ja rowniez znizam glos do szeptu, chociaz rezydencja jeszcze nie budzi sie do zycia. - Moge poleciec na Olimp, kiedy zechce i przebywac tam niewidzialny dla bogow. Nie liczac swiergotu ptaszka, ktoremu ubzduralo sie, ze mamy juz dzien, w miescie i palacu panuje niesamowita cisza. Zdaje sobie sprawe, ze przy bramie stoja wartownicy, ale nie slysze stad chrobotu ich sandalow ani postukiwania wloczni o kamien. Ilionskie ulice, zawsze tak gwarne, teraz wydaja mi sie dziwnie ciche. Ucichl nawet dobiegajacy ze swiatyni Ateny lament kobiet. -Czy Afrodyta zaopatrzyla cie w bron, ktora zabijesz Atene? Bron bogow? -Nie. Postanawiam nie wspominac o Helmie Hadesa, medalionie i paralizatorze. Zadnym z tych przedmiotow nie zabije bogini. Nagle czuje przy skorze znajome musniecie noza. Gdzie ona go trzyma? I jakim cudem tak szybko go wyciaga? Chyba oboje mamy swoje sekreciki. Noz przysuwa sie blizej. -Czy jezeli teraz cie zabije, zmienie tresc tej piesni o Ilionie, o ktorej mi mowiles? Czy zmieni sie przyszlosc... nasza przyszlosc? Nie czas na szczerosc, chloptasiu, przestrzega mnie wewnetrzny glos. Ale i tak mowie prawde: -Nie wiem. Moja smierc nie powinna miec na nia wplywu. Jezeli moim... przeznaczeniem... jest zginac dzisiaj, niewazne chyba, czy zabijesz mnie ty, czy Afrodyta. Nie jestem aktorem dramatu, tylko widzem. Helena kiwa glowa, ale myslami caly czas bladzi gdzie indziej, tak jakby pytanie o moja smierc nie mialo wielkiego znaczenia. Podnosi noz i opiera sobie czubek ostrza na szyi. -A jezeli odbiore sobie zycie? Czy w ten sposob zmienie piesn? -Nie widze mozliwosci, aby twoja smierc miala ocalic Ilion albo wplynac na wynik wojny. Nie jest to do konca prawda. Helena jest u Homera jedna z kluczowych postaci i wcale nie mam pewnosci, ze po jej smierci Grecy nadal szturmowaliby Troje. O co mieliby walczyc? O chwale, honor i lupy. Zgoda, ale po smierci Heleny Menelaos i Agamemnon straciliby motywacje do walki, a dopoki obrazony Achilles siedzi w swoim namiocie, lupy moglyby nie byc wystarczajaca zacheta dla tysiecy Achajow. Od dziesieciu lat pladruja okoliczne wyspy i portowe miasta w Troadzie. Moze dosc sie juz nachapali i pod byle pretekstem wycofaliby sie z walki? Czy to nie dlatego Menelaos przystal na pojedynek z Parysem? To jedno starcie przesadziloby losy wojny, gdyby Afrodyta nie ocalila Parysa. Parys wrocil tu, do tego loza i kochal sie z Helena. Moze jej smierc moglaby jednak zakonczyc wojne? Helena opuszcza noz. -Od dziesieciu lat mysle o samobojstwie, Hock-en-berr-rrii. Powstrzymuje mnie jednak zadza zycia i niechec do smierci, nawet jesli na nia zasluguje. -Nie zaslugujesz - zapewniam. Usmiecha sie w odpowiedzi. -A Hektor? A jego synek? A krol Priam, ktory jest dla mnie niczym najlepszy z ojcow? Czy ci wszyscy ludzie, ktorzy wlasnie sie budza w calym miescie, zasluguja na smierc? A nawet wojownicy, Achilles i cala reszta, takze ci, ktorzy zstapili juz w lodowate otchlanie Hadesu - czy oni zaslugiwali na smierc z powodu jednej kobiety, ktora ponad malzenska wiernosc przedlozyla namietnosc i proznosc? Co powiesz o tysiacach Trojanek, ktore wiernie sluza mezom i bogom, a mimo to zostana pozbawione domow i dzieci i z mojego powodu sprzedane w niewole? Czy one zasluguja na taki los, Hock-en-berr-rrii? Tylko dlatego, ze ja chce zyc? -Nie zaslugujesz na smierc - powtarzam z uporem. Caly czas czuje jej zapach na skorze, na dloniach, we wlosach. -Niech ci bedzie. - Helena chowa noz pod materacem. - Pomozesz mi zatem? Chce zyc i byc wolna kobieta. Pomozesz mi powstrzymac wojne albo przynajmniej odmienic jej bieg? -Co masz na mysli? - pytam z niepokojem. Nie widze powodu, dla ktorego mialbym wspomoc Trojan; zreszta i tak nie dalbym rady. Zbyt wiele sil sciera sie na tej rowninie, nawet jesli nie liczyc bogow. - Posluchaj, Heleno. Kiedy mowilem, ze nie zostalo mi wiele czasu, nie zartowalem. Dzis Afrodyta wyjdzie z kadzi regeneracyjnej. Moge wprawdzie umknac przed wzrokiem innych bogow, ale przed nia sie nie ukryje. I nawet jesli nie zabije mnie od razu za nieposluszenstwo, w moim krotkim zyciu scholiasty nie bedzie juz miejsca na niezaleznosc. Helena zsuwa przescieradlo, okrywajace mnie od pasa w dol. Wstaje dzien; przez okna wpada dosc swiatla, bym mogl sie jej dobrze przyjrzec - nie widzialem jej tak wyraznie od momentu, kiedy podgladalem ja w kapieli. Siada okrakiem na moich udach, jedna reke opiera mi na piersi, druga siega nizej, znajduje mnie i zacheca. -Teraz ty mnie posluchaj - mowi, spogladajac na mnie sponad kraglych piersi. - Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny. Uznaje to za zachete i probuje sie w nia wsliznac. -Jeszcze nie - szepcze. - Sluchaj, co mowie, Hock-en-berr-rrii. Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny calej historii. I nie chodzi mi wcale o to, co w tej chwili probujesz zrobic. Nie jest to latwe, ale przestaje sie wiercic i cierpliwie slucham. Poltorej godziny pozniej miasto budzi sie na dobre. Ide jego ulicami w pelnym rynsztunku scholiasty, przybrawszy postac trackiego wlocznika. Slonce wstalo, Ilion ozywa, na ulicach panuje tlok: kupcy rozstawiaja stragany, juczne zwierzeta drepcza poslusznie, dzieci biegaja, aroganccy zolnierze jedza posilek przed walka. Niedaleko bazaru spotykam Nightenhelsera; morfowal w dardanskiego straznika, ale w moich oczach jest starym, dobrym Nightenhelserem. Je sniadanie w przydroznej restauracji, ktora obaj lubimy. Podnosi wzrok - i rozpoznaje mnie. Nie uciekam, nie uzywam Helmu Hadesa, lecz dolaczam do niego. Siadam pod niskim drzewem i zamawiam chleb, suszona rybe i owoce. -Muza szukala cie przed switem po calych koszarach - mowi korpulentny scholiasta. - A o poranku zjawila sie tutaj, pod murami. Wypytywala o ciebie. Chyba bardzo chce cie znalezc. -Nie chcesz, zeby nas widziano razem? Mam odejsc? Nightenhelser wzrusza ramionami. -My, scholiasci, i tak zyjemy pozyczonym zyciem. Czy to wazne? Tempus edax rerum. Od tak dawna posluguje sie greka, ze przelozenie lacinskiej sentencji zajmuje mi dobra chwile. "Czas pozeracz wszystkiego". Byc moze, ale ja i tak chcialbym go miec wiecej. Przelamuje swiezy, jeszcze goracy chleb i zaczynam jesc. Zachwycam sie jego cudownym smakiem i slodycza wina. Mam wrazenie, ze wyostrzyl mi sie wzrok, ze lepiej czuje smaki i zapachy, ze tego ranka wszystko jest wyrazniejsze, czystsze, nowsze i wspanialsze niz zwykle. Moze to przez deszcz, ktory spadl w nocy. A moze z innych powodow. -Cos ty taki wyperfumowany? - dziwi sie Nightenhelser. Najpierw sie rumienie - czyzby wyczul ode mnie won nocnych igraszek? - ale po chwili rozumiem, co ma na mysli. Helena nalegala, zebym przed wyjsciem sie z nia wykapal. Dowiedzialem sie, ze stara sluzaca, kierujaca donoszeniem wrzatku do kapieli, nazywa sie Aitra. Jest corka Pitteusa, zona krola Aigeusa i matka slynnego Tezeusza - wladcy Aten, tego samego, ktory uprowadzil Helene, kiedy miala jedenascie lat. Zapamietalem imie Aitry jeszcze z czasow studenckich. Doktor Fertig, doskonaly znawca Homera, upieral sie, ze zostalo wybrane losowo ze zbioru standardowych imion greckich. Zdaniem doktora Fertiga brzmienie slow "Aitra, corka Pitteusa" spodobalo sie po prostu Homerowi lub jednemu z jego poprzednikow, ktory potrzebowal imienia dla niewolnicy. Niemozliwe przeciez, zeby matka Tezeusza byla sluzaca Heleny Trojanskiej. No coz, doktorze... Mylil sie pan. Gdy pol godziny temu moczylem sie z naga Helena w marmurowej, wpuszczonej w podloge wannie, wspomniala, ze Aitra naprawde jest matka atenskiego bohatera. Kiedy Kastor i Polideukes, bracia Heleny, odbili siostre z rak Tezeusza, za kare porwali tez jego matke. Potem Parys przywiozl je obie do Troi. -Nad czym tak dumasz, Hockenberry? - zainteresowal sie Nightenhelser. Znow sie rumienie. Myslalem akurat o piersiach Heleny, widocznych w pianie w kapieli. Odgryzam kawalek ryby. -Nie bylem wczoraj na polu bitwy. Dzialo sie cos ciekawego? - pytam. -Wlasciwie nie. Ot, pojedynek Hektora z Ajaksem. Widowisko, na ktore czekalismy z utesknieniem, odkad achajskie okrety zaryly dziobami w piasek. Cala ksiega siodma. Nic wielkiego. -Aha... Pojedynek z ksiegi siodmej rzeczywiscie sie odbyl, ale nic waznego sie nie wydarzylo. Ani Hektor, ani Ajaks nie zostal ranny, chociaz ten drugi z pewnoscia lepiej sie spisal. Kiedy sie sciemnilo i nie mogli dluzej walczyc, zawarli rozejm, wymienili sie zbrojami i bronia i armie rozstaly sie, zeby oddac czesc swoim poleglym. Nic nie przegapilem. Nic, dla czego warto byloby rezygnowac choc z minuty u boku pieknej Heleny. -Poza jedna ciekawostka... - dodaje Nightenhelser. Przelykam chleb i czekam. -Pewnie pamietasz, ze Hektor mial wyjsc z miasta w towarzystwie Parysa i ze razem mieli poprowadzic Trojan do ataku? Homer pisze, ze na samym poczatku Parys zabija Menestejosa. -Owszem. -A pamietasz scene, w ktorej doradca Priama, Antenor, namawia Trojan do oddania Heleny i skarbow zrabowanych w Argos? Twierdzi, ze Achajowie odplyneliby wtedy w pokoju. -A Hektor i Ajaks kumpluja sie tymczasem w najlepsze. Nie udalo im sie nawzajem pozabijac, wiec sie pogodzili i wymienili prezentami? -Zgadza sie. -To tez pamietam. Nightenhelser odstawia na stol puchar z winem. -Parys powinien byl odpowiedziec Antenorowi, przekonac Trojan, zeby nie oddawali Heleny Menelaosowi, i zaproponowac oddanie lupow w zamian za pokoj. -I tak bylo? - pytam, ale zaczynam rozumiec, do czego Nightenhelser zmierza. Zoladek podchodzi mi do gardla. -Nie. Parys zniknal. Nie wyszedl z Hektorem przez Brame Skajska, nie zabil Menestejosa, a o zmierzchu nie zaproponowal zawarcia pokoju. Kiwam glowa i zuje pracowicie. -No i? -To chyba jedna z najwiekszych niescislosci, jakie dotad zaobserwowalismy, Hockenberry. Nie uwazasz? Znow wzruszam ramionami. -Czy ja wiem... W ksiedze siodmej Achajowie buduja na plazy wal obronny i kopia fose, a przeciez wiesz rownie dobrze jak ja, ze w rzeczywistosci te fortyfikacje powstaly w ciagu miesiaca od ich przybycia pod Troje. Homer czesto nie przestrzega chronologii. -Byc moze. - Nightenhelser spoglada na mnie badawczo. - Zdziwila mnie jednak nieobecnosc Parysa i brak sprzeciwu wobec propozycji Antenora. Skonczylo sie na tym, ze krol Priam przemowil w imieniu syna. Powiedzial, ze jest przekonany, ze Parys nie odda Heleny, natomiast moze bedzie sklonny rozstac sie ze skarbem. Klopot w tym, ze pod nieobecnosc Parysa wielu Trojan po cichu przyklasnelo Antenorowi. Odkad tu jestem, Hockenberry, czyli od ladnych paru lat, nie widzialem jeszcze, zeby walczace strony znalazly sie tak blisko zawarcia pokoju. Przechodzi mnie dreszcz. Moje igraszki z Helena i dlugotrwale podszywanie sie pod Parysa zmienily bieg wydarzen. Gdyby muza znala Iliade (na szczescie nie zna), od razu by sie zorientowala, ze spedzilem noc z Helena, udajac jej meza. -Zglosiles te niescislosc muzie? - pytam cicho. Do wieczora Nightenhelser byl - pod moja nieobecnosc - jedynym scholiasta na dyzurze i mial obowiazek informowac muze o podobnych sytuacjach. Niespiesznie przelyka resztke chleba. -Nie - mowi. - Nie nagralem tego na kamien tekstowy. Oddycham z ulga. -Dzieki. -Chodzmy stad. - W knajpie robi sie tloczno. Trojanie z zonami czekaja w kolejce, az zwolni sie stolik. Kiedy rzucam na blat kilka monet, Nightenhelser bierze mnie pod lokiec. - Na pewno wiesz, co robisz, Hockenberry? Spogladam mu w oczy i odpowiadam stanowczo: -Nie mam zielonego pojecia. Na ulicy rozdzielamy sie i rozchodzimy w przeciwnych kierunkach. Skrecam w pusta przecznice, naciagam na glowe Helm Hadesa i siegam reka do medalionu. Na szczycie Olimpu slonce dopiero wschodzi, jego slaby blask kladzie sie na bialych gmachach i zielonych trawnikach. Zawsze zastanawialem sie, dlaczego slonce na Olimpie i w jego okolicy wydaje sie mniejsze niz na niebie nad Ilionem. Wyobrazilem sobie parking obok domu muzy - i tam wlasnie sie przenioslem. Wstrzymujac oddech patrze, jak rydwan zlatuje spod nieba i laduje nie dalej niz piec metrow ode mnie. Apollo wysiada i oddala sie; nie zauwaza mnie. Helm Hadesa dziala. Wsiadam do rydwanu i dotykam umieszczonej z przodu plytki z brazu. Bardzo uwaznie obserwowalem muze, kiedy lecielismy nad Jeziorem Kalderowym. Kilka centymetrow ponad plytka pojawia sie holograficzna klawiatura. Dotykam umieszczonych na niej ikon w takiej samej kolejnosci, jak czynila to muza. Rydwan dygocze, wznosi sie chwiejnie i wreszcie stabilizuje, kiedy biore do reki podswietlony wirtualny drazek sterowy, umieszczony obok klawiatury. Przechylam go w lewo i pojazd poslusznie skreca. Lece pietnascie metrow nad trawnikiem. Muskam ikone ze strzalka skierowana w przod i rydwan rwie na poludnie, ponad blekitna tafla jeziora. Gdyby jakis bog spojrzal w te strone, zobaczylby pusty rydwan, ale w poblizu nie ma zadnego widzialnego boga. Po drugiej stronie jeziora wznosze sie wyzej i wypatruje wlasciwej budowli. Jest! Tuz za Dworem Bogow. Jakas bogini - nie rozpoznaje jej - stoi na schodach i wyciagnieta reka wskazuje moj pozornie pusty rydwan. Krzyczy przy tym rozpaczliwie, ale jest juz za pozno. Znalazlem budynek, ktorego szukam: wysoki, bialy, z otwartymi wrotami. Obeznany ze sterami rydwanu nurkuje, wyrownuje lot piec metrow nad ziemia i pedze w strone otwartych drzwi. Kiedy z predkoscia osiemdziesieciu kilometrow na godzine przelatuje miedzy kolumnami portyku, musze niemal polozyc rydwan na boku - ale z niego nie wypadam. Pojazd widocznie generuje sztuczne ciazenie. Wnetrze wyglada tak, jak je zapamietalem: olbrzymie kadzie pelne bulgoczacej, fioletowej cieczy, zielone robale wijace sie wokol zanurzonych w plynie, nieprzytomnych bogow. Uzdrowiciel - olbrzymia stonoga o metalowych ramionach i czerwonych slepiach - stoi po drugiej stronie zbiornika, w ktorym znajduje sie Afrodyta; domyslam sie, ze szykuje sie do wyciagniecia bogini. Spoglada w moja strone. Jego rozliczne ramiona drza, kiedy rydwan maci panujaca w pomieszczeniu cisze. Ale Uzdrowiciel nie stoi mi na drodze, przyspieszam wiec, zanim ktos inny mi przeszkodzi. Dopiero w ostatnim ulamku sekundy postanawiam wyskoczyc z rydwanu, zamiast zostac w nim do konca. To chyba wspomnienie Heleny popycha mnie do tej decyzji; wspomnienie spedzonej z nia nocy i na nowo odkrytej radosci zycia. Wciaz niewidzialny - Helm Hadesa skutecznie mnie chroni - wyskakuje z rydwanu. Laduje ciezko na kamiennej posadzce, czuje bol w prawej rece, ktora na pewno powaznie obilem, a moze nawet zlamalem, turlam sie po ziemi i wreszcie zatrzymuje. W tej samej chwili rydwan uderza w kadz regeneracyjna, roztrzaskuje plastik i miazdzy stal. Fontanna fioletowego plynu tryska na trzydziesci metrow w gore. Cos - albo fragment rydwanu, albo duzy odlamek szkla z kadzi - przecina Uzdrowiciela na dwoje. Cialo Afrodyty wypada na podloge w powodzi liliowej cieczy, otoczone rojaca sie masa robali. Inne zbiorniki, takze ten, w ktorym plawi sie Ares otoczony wlasnym rojem robakow, chwieja sie mocno, ale zaden sie nie przewraca ani nie peka. Oglusza mnie jazgot syren i brzeczykow alarmowych. Probuje wstac, ale glowa, lewa noga i prawy bark bola mnie okrutnie, wiec tylko osuwam sie bezradnie na podloge. Odczolguje sie na bok, uwaznie omijajac rozlana maz. Nie wiem, jaki ma sklad i czy kontakt z nia moze mi zaszkodzic, ale przede wszystkim boje sie, ze w fioletowej powodzi byloby widac zarys mojego ciala. Czarne plamy tancza mi przed oczami; wiem, ze za chwile zemdleje. Pojawiaja sie pierwsi bogowie i lewitujace roboty. W ostatnim przeblysku swiadomosci widze jeszcze Zeusa, ktory w rozwianym plaszczu, z marsem na czole wkracza do sali. Cokolwiek za chwile sie wydarzy, wydarzy sie beze mnie. Opieram czolo o chlodny kamien posadzki, zamykam oczy i pozwalam, by zagarnela mnie ciemnosc. 22. Wybrzeze Chryse Planitia Zabilem mojego przyjaciela, Orphu z Io - powiedzial Mahnmut do Williama Szekspira.Spacerowali brzegiem Tamizy. Mahnmut wiedzial, ze jest pozne lato 1592 roku, chociaz nie mial pojecia, skad to wie. Na wodzie roilo sie od barek, lodzi wioslowych i zaglowcow rzecznych o niskich masztach. Na polnocnym brzegu, za budynkami w stylu Tudorow i biednymi czynszowkami, wznosily sie liczne iglice i powykrzywiane wieze Londynu. Nad rzeka i slumsami po obu jej stronach zawisla ciezka, goraca mgielka. -Powinienem byl go ocalic, ale nie dalem rady. Mahnmut musial dziarsko przebierac nogami, zeby nadazyc za Szekspirem. Dramaturg dobiegal trzydziestki. Byl niewysoki, mial lagodny sposob bycia i ubieral sie znacznie bardziej elegancko, nizby sie Mahnmut spodziewal po aktorze i dramatopisarzu. Mial owalna twarz, bokobrody i wysokie czolo, a takze slad brodki i cienki wasik, jakby dopiero eksperymentowal z bardziej trwalym zarostem. Wlosy kasztanowe, oczy zielonoszare. Spod czarnego kaftana wyzieral koronkowy kolnierz bialej koszuli ze zwisajacymi swobodnie tasiemkami. W lewym uchu bard nosil maly, zloty kolczyk. Mahnmut chcial mu zadac tysiace pytan: nad czym obecnie pracuje? Jak sie zyje w miescie, ktore wkrotce mialo zostac zdziesiatkowane przez zaraze? Jaki jest sekret konstrukcji sonetow? Ale nie mogl przestac mowic o Orphu. -Probowalem go ratowac - tlumaczyl. - Reaktor "Mrocznej Damy" odmowil posluszenstwa, a akumulatory wysiadly niecale piec kilometrow od brzegu. Szukalem drogi do jednej z przybrzeznych jaskin, zeby schowac w niej batyskaf. -Powiedziales: "Mroczna Dama"? - zainteresowal sie Szekspir. - Czy tak sie nazywa twoj statek? -Tak. -Mow dalej, prosze. -Rozmawialismy z Orphu o kamiennych glowach. Bylo ciemno. Chcielismy przybic do brzegu po zmroku, pod oslona nocy, wiec obserwowalem wybrzeze przez noktowizor i opowiadalem Orphu, co widze. Zyl jeszcze. Statek produkowal dostateczna ilosc O2. -O2? -Tlenu. To znaczy powietrza. Opisywalem mu te kamienne glowy... -Kamienne glowy? Masz na mysli rzezby? -Tak, kamienne monolity o wysokosci okolo dwudziestu metrow. -Rozpoznales twarz, ktora przedstawialy? Czy to byl ktos znajomy? Moze jakis slynny krol albo zdobywca? -Bylismy za daleko. Nie widzialem szczegolow. Staneli przed szerokim mostem, zlozonym z wielu przesel i dokumentnie zabudowanym dwupietrowymi budynkami. Srodkiem, niczym tunel wydrazony we wnetrzach domow, bieglo przejscie mniej wiecej czterometrowej szerokosci, w ktorym kolorowy tlum ustepowal wlasnie z drogi pedzonemu na polnoc stadu owiec. Przed przejsciem tkwily zatkniete na tyczkach ludzkie glowy - czaszki z resztkami wlosow i gnijacego ciala, glowy wysuszone, jakby zmumifikowane, a takze glowy calkiem swieze, ktore nie stracily jeszcze rozu z policzkow i warg. -Coz to takiego?! - zdziwil sie Mahnmut. Jego organicznym czesciom zrobilo sie slabo. -Most Londynski - odparl Szekspir. - Mow dalej, co sie stalo z twoim przyjacielem. Zmeczony ciaglym zadzieraniem glowy Mahnmut wdrapal sie na kamienny murek, ktory na poczatku mostu pelnil funkcje balustrady. Na wschodzie dostrzegl zlowrozbna twierdze; domyslal sie, ze to slynna londynska Tower z Ryszarda III. Zdawal sobie sprawe, ze albo sni, albo umiera z braku powietrza, ale nie chcial, zeby sen sie skonczyl, dopoki nie zada Szekspirowi chociaz kilku pytan. -Zaczales juz pisac sonety, mistrzu? Poeta usmiechnal sie, powiodl wzrokiem po cuchnacej Tamizie i odwrocil sie ku rownie smierdzacemu miastu. Wszedzie plynely scieki, w blocie zalegaly truchla padlych koni i bydla, fale krwawych podrobow wylewaly sie z rynsztokow i zbieraly w stojacej wodzie starorzecza. Mahnmut prawie calkowicie odcial doplyw bodzcow zapachowych i nie rozumial, jak idacy obok niego czlowiek jest w stanie zniesc ten odor. -Skad wiesz o moich eksperymentach z sonetem? - spytal Szekspir. Mahnmut odpowiedzial gestem, ktory mial przypominac ludzkie wzruszenie ramion. -Strzelalem. Ale rozumiem, ze zaczales? -Rozwazam mozliwosc uzycia tej formy. -Kim jest Mlodzieniec z sonetow? - spytal Mahnmut, wstrzymujac oddech. Oto znalazl sie o krok od odkrycia wiekowej tajemnicy. - Czy to Henry Wriothesley, earl Southampton? Szekspir uniosl brwi i spojrzal podejrzliwie na morawca. -Sporo o mnie wiesz, Kalibanku. Mahnmut pokiwal glowa. -Czyli to Wriothesley jest Mlodziencem? -Jego lordowska mosc skonczy w pazdzierniku dziewietnascie wiosen. Ponoc puch na jego gornej wardze zmienil sie w prawdziwy gaszcz. Doprawdy, trudno go nazwac mlodziencem. -W takim razie William Herbert. Ma zaledwie dwanascie lat i za dziewiec lat zostanie trzecim earlem Pembroke. -Widze, ze znasz daty przyszlych sukcesji? - spytal ironicznie Szekspir. - Czyzby maestro Kaliban zeglowal po morzu czasu z rownie wielka wprawa, co po tych marsjanskich oceanach, o ktorych tyle opowiada? Podekscytowany Mahnmut nie tracil czasu na wyjasnienia. -Wydana w 1623 roku edycje Folio zadedykujesz Williamowi Herbertowi i jego bratu. Kiedy twoje sonety ukaza sie drukiem, beda opatrzone dedykacja "Panu W.H." Poeta wytrzeszczyl oczy, jakby morawiec byl postacia z jego goraczkowych majakow. Mahnmut chcial mu wytlumaczyc, ze jest odwrotnie, ze to on, Szekspir, jest wytworem umierajacego mozgu robota, ale powiedzial co innego: -Uwazam po prostu, ze to ciekawe, ze twoim kochankiem jest chlopiec albo mlody mezczyzna. Reakcja rozmowcy kompletnie go zaskoczyla. Szekspir doskoczyl do niego, wyciagnal zza pasa sztylet i przystawil mu go do jednostki centralnej. -Masz moze, Kalibanku, oko, w ktorym moglbym zatopic to ostrze? Mahnmut pokrecil glowa - ostroznie, zeby nie nadziac sie na sztylet - i odparl: -Prosze o wybaczenie. Jestem obcy w tym miescie i w tym kraju, nie znam wiec tutejszych manier. -Widzisz te trzy najblizsze glowy na moscie? - zapytal Szekspir. Mahnmut zerknal w bok, nie poruszajac glowa. -Widze. -Tydzien temu oni tez nie znali naszych manier - wysyczal poeta. -Rozumiem. Naprawde rozumiem. Szekspir schowal bron do skorzanej pochwy. Mahnmut przypomnial sobie poniewczasie, ze ma przeciez do czynienia z aktorem, ktory lubi dramatyczne gesty, ale sztylet bynajmniej nie byl teatralnym rekwizytem. Tak jak reakcja Szekspira nie byla wcale odpowiedzia przeczaca na zadane przez morawca pytanie. Odwrocili sie w strone rzeki. Na zachodzie slonce wisialo nisko nad woda, niewiarygodnie wielkie i pomaranczowe. -Jezeli kiedys spisze moje sonety, Kalibanku, zrobie to po to, by zbadac i zrozumiec swoje zadufanie, slabosci, porazki, watpliwosci i kompromisy, na ktore sie zgodzilem - odezwal sie polglosem Szekspir. - Tak jak czlowiek wymacuje jezykiem krwawa dziure po wybitym zebie. W jaki sposob zabiles swojego przyjaciela, Orphu z Io? Pytanie nie od razu dotarlo do Mahnmuta. -Nie udalo mi sie wprowadzic "Mrocznej Damy" do przesmyku, ktory wypatrzylem. Probowalem, ale nie dalem rady. Reaktor nagle zgasl i zabraklo mocy. Batyskaf osiadl na dnie w miejscu, gdzie woda miala niecale cztery saznie glebokosci, trzy kilometry od wlotu jaskini. Oproznilem zbiorniki balastowe, zeby polozyc "Mroczna Dame" na boku i otworzyc luk ladowni, ale utknela juz w piachu na amen. Spojrzal na poete, ktory zdawal sie sluchac go uwaznie. Zachodzace slonce malowalo domy na moscie intensywna czerwienia. -Wyszedlem, przelaczylem sie na wlasny generator tlenu i zanurkowalem - ciagnal. - Spedzilem pod woda kilka godzin. Uzylem lomu, palnika z resztkami acetylenu i wlasnych manipulatorow, ale nie udalo mi sie otworzyc luku ani udroznic zawalonego korytarza do ladowni. Przez jakis czas mialem jeszcze lacznosc z Orphu, ale potem wszystkie uklady wysiadly i stracilismy kontakt. W jego glosie nie bylo slychac przygnebienia, strachu, tylko zmeczenie... bezgraniczne zmeczenie. Az do chwili, kiedy lacze padlo. Potem zrobilo sie ciemno. Chyba stracilem przytomnosc. Moze leze teraz na dnie marsjanskiego oceanu, martwy, tak jak Orphu, albo umierajacy, a nasza rozmowa sni sie dogorywajacym organicznym komorkom mojego mozgu. -Piers wzbogaciles o te wszystkie serca, ktorych nie widzac, mniemalem zmarlemi - powiedzial Szekspir miarowym glosem. - Milosc w niej rzadzi, niewczesny szyderca, ci, ktorych mysla zlozylem juz w ziemi. [Przel. J.S. Sito.] Mahnmut ocknal sie i stwierdzil, ze lezy na plazy. Byl wczesny marsjanski poranek, promienie slonca padaly ukosnie, a Mahnmuta otaczal tlum malych zielonych ludzikow. Pochylaly sie nad nim, wpatrywaly w niego czarnymi oczkami, osadzonymi w zielonych, przezroczystych twarzach, a kiedy z cichym wizgiem serwomotorow dzwignal sie i usiadl, cofnely sie o krok lub dwa. Naprawde byly male. Mahnmut mierzyl nieco ponad metr, ale wyraznie przewyzszal wzrostem te... osoby. Przypominaly ludzi - w znacznie wiekszym stopniu niz on - ale jednak nie do konca. Mialy po dwie rece i dwie nogi, lecz nie mialy uszu, nosow i ust. Ich dlonie byly trojpalczaste, troche jak u tych postaci z kreskowek, ktore Mahnmut widzial w archiwach z zapomnianej ery. Nie nosily ubran, sprawialy wrazenie bezplciowych, a ich cialo - o ile faktycznie bylo to cialo - przypominalo miekki, przezroczysty plastik. Nie mialy zadnych organow wewnetrznych; kulki i grudy zielonej materii wypelnialy wnetrza ich cial. Sposob, w jaki sie przemieszczaly, przywodzil Mahnmutowi na mysl ulubiona lampe woskowa, ktora zostala na pokladzie zatopionego batyskafu. Sciezka wycieta w scianie urwiska schodzily dalsze rzesze malych zielonych ludzikow. Mniej wiecej kilometr dalej na wschod Mahnmut dostrzegl ostatnia ze stojacych kamiennych glow. Nastepna, obwiazana linami, lezala na skraju klifu nad ich glowami, na dlugiej drewnianej platformie ulozonej na rolkach. Nadal nie widzial rysow twarzy. Do diabla z nimi. Odwrocil sie i powiodl wzrokiem po morzu i plazy. Slabe fale obmywaly piasek z regularnoscia godna metronomu. Gdzie sie podziala "Mroczna Dama"? Wreszcie ja dostrzegl: dwiescie metrow od brzegu z wody sterczala gorna czesc kadluba wraz z nadbudowka. Glebokosciomierz i sonar zawiodly przed koncem rejsu i wtedy popelnil najstarszy - i chyba najpowazniejszy - z marynarskich bledow: wpakowal sie na mielizne. Potem na skromnym zapasie tlenu wyszedl na muliste dno i przez jakis czas zmagal sie z lukiem ladowni, az w koncu stracil przytomnosc i w nocy fale wyrzucily go na brzeg. Orphu! Ile czasu tak przelezalem, sniac o Szekspirze? - zastanawial sie Mahnmut. Wbudowany zegar podpowiadal, ze minely cztery godziny. Orphu moze jeszcze zyc! Mahnmut ruszyl w kierunku wody. Zamierzal przejsc po dnie morza prosto do zatopionego batyskafu. Kilkanascie malych zielonych ludzikow zastapilo mu droge. Z kilkunastu zrobilo sie dwadziescia, potem piecdziesiat... Dalsza setka otoczyla go kregiem. Mahnmut nigdy nie podniosl na nikogo reki ani manipulatora, ale teraz byl gotowy walczyc, rozdzielac ciosy, ciac, kopac - wszystko, byle przebic sie przez ten zywy mur, gdyby okazalo sie to konieczne. Najpierw jednak postanowil porozmawiac. -Odsuncie sie - powiedzial. Przy maksymalnym naglosnieniu jego slowa poniosly sie daleko w marsjanskim powietrzu. - Prosze. Czarne oczy wpatrywaly sie w niego tepo. Male zielone ludziki nie mialy ani uszu, ktorymi moglyby go uslyszec, ani ust, ktorymi moglyby przemowic. Parsknal smiechem i zaczal sie przepychac do wody. Zdawal sobie sprawe, ze chocby byl od nich sto razy silniejszy, przy takiej przewadze liczebnej i tak go zalatwia: mogly przygniesc go wlasnym ciezarem i rozszarpac na kawalki. Na mysl o przemocy organiczne czesci jego ciala zacisnely sie z przerazenia. Jeden z ludzikow podniosl reke, jakby chcial powiedziec: "Stoj". Mahnmut znieruchomial. Wszystkie zielone glowy jednoczesnie zwrocily sie w prawo. Tlum rozdzielil sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki i przed Mahnmutem stanal maly zielony ludzik, na pozor niczym nierozniacy sie od reszty malych zielonych ludzikow. Wyciagnal przed siebie rece i stulil dlonie, jakby trzymal w nich jakies naczynie - lub jakby sie modlil. Mahnmut nic z tego nie rozumial; zreszta i tak nie mial ochoty na prowadzenie negocjacji na migi. Orphu mogl jeszcze zyc! Chcial sie przepchnac obok malego zielonego ludzika, ale nastepna dwudziestka zwarla szyki za plecami parlamentariusza. Mial do wyboru wszczac walke - albo zwrocic baczniejsza uwage na gesty zielonego malucha. Westchnal ciezko - westchnienie zabrzmialo jak jek rozpaczy - i sprobowal powtorzyc gest przybysza. Tamten pokrecil glowa, chwycil Mahnmuta za lewa reke (morawieckie czujniki i organiczne receptory byly zgodne: zielony mial zimne palce) i odsunal ja na bok, druga dlonia zlapal zas prawa reke Mahnmuta i przylozyl sobie do przezroczystej piersi. Nastepnie zaczal ciagnac i napierac na dlon morawca, pod ktora zielone cialo najpierw sie ugielo, zakleslo, a potem... ustapilo. Zdumiony Mahnmut bylby odruchowo cofnal reke, ale zielony poslaniec nie zamierzal wypuscic jej z uscisku. Morawiec patrzyl, jak jego dlon zaglebia sie w plynie wypelniajacym klatke piersiowa malego zielonego ludzika; czul, jak zewnetrzna powloka zielonego ciala zaciska sie wokol jego przedramienia niczym hermetyczna uszczelka. Wszystkie zielone ludziki polozyly dlonie na piersi. Rozpostarte palce Mahnmuta natrafily na cos twardego i kulistego. Dostrzegl zielona bryle, mniej wiecej wielkosci ludzkiego serca. Czul, jak pulsuje pod jego dotykiem. Maly zielony ludzik pociagnal go mocniej za reke - i tym razem Mahnmut zrozumial. Zacisnal palce na bryle. Czego potrzebujesz? Znow omal nie wyszarpnal reki z powrotem, ale sila woli zmusil sie do utrzymania chwytu. Trzymajac w dloni serce malego zielonego ludzika, poczul tresc pytania, ktora poplynela mu do mozgu seria drgan, dygotow i skurczow. Nie byly to slowa - a przynajmniej nie w jezyku angielskim, francuskim, rosyjskim, chinskim, pierwotnym ani zadnym innym, ktorego zdarzylo mu sie w zyciu uzywac. Nie wiedzial, w jaki sposob moglby odpowiedziec, wiec powiedzial na glos: -Chce ocalic przyjaciela, ktory jest uwieziony w tamtym statku. Sto piecdziesiat zielonych glowek odwrocilo sie jak na komende: sto piecdziesiat par oczu spojrzalo na zatopiony batyskaf, po czym zwrocilo sie z powrotem na Mahnmuta. Powiedz nam myslami, gdzie on jest. Mahnmut zamknal oczy. Uformowal w wyobrazni obraz Orphu zamknietego w ladowni, wizerunek zakleszczonego luku i zablokowanego korytarza. Odpowiedz zawibrowala mu pod palcami: Zaczekaj. Cofnal uwolniona nagle dlon i z glosnym mlasnieciem wydobyl ja z zielonego ciala. Maly zielony ludzik osunal sie na piasek, przetoczyl na bok i znieruchomial. Zielone grudy przestaly sie przemieszczac w jego ciele, czarne oczy zasnuly sie bielmem, palce drgnely raz i zamarly. Sto czterdziesci pare pozostalych zielonych ludzikow zabralo sie do ratowania Orphu. Mahnmut klapnal na piasku obok swojego rozmowcy, ktory najwyrazniej zmarl. Matko Boska! - pomyslal. Rozmowa ich zabija. Nastepne ludziki caly czas schodzily sciezka z urwiska. Dwiescie. Trzysta. Szescset. Potem Mahnmut przestal liczyc i - puszczajac mimo uszu prosbe martwego parlamentariusza, ktory kazal mu czekac - wszedl do wody i czesciowo brodzac, czesciowo plynac wsrod lagodnych fal, dobrnal do lezacego na mieliznie batyskafu. Przez sluze w kiosku zszedl do suchej sterowki i sprawdzil, czy z akumulatorow nie da sie wycisnac resztek energii. Nie dalo sie. Przeszedl przez wewnetrzna sluze i przeplynal zalanym korytarzem do miejsca, w ktorym sciany sie zaklesly: tedy tez nie mogl przedostac sie do Orphu. Wrocil do sterowki i uruchomil stale lacze. Cisza. Zawinal w wodoodporny papier drukowane wydanie sonetow i wepchnal je do plecaka razem z reszta podrecznego sprzetu: zdalnym nadajnikiem, ktory zaprojektowal dla Orphu (zainstaluje mu go po wyciagnieciu z ladowni), zapisanym na dyskach dziennikiem pokladowym, drukowanymi mapami, rakietnica i akumulatorami. Wygramolil sie na wierzcholek kiosku. Male zielone ludziki rozplataly ostatnia kamienna glowe z lin, ktore nastepnie sciagnely z urwiska na dol. Przyniosly rowniez dziesiatki rolek, na ktorych przesuwala sie drewniana platforma. Pracowaly z niesamowita wydajnoscia: jedne wyplynely w morze i umocowaly liny do batyskafu (zarowno nad woda, jak i pod jej powierzchnia), inne powbijaly wyjete z rolek zelazne prety w piasek i w skalna sciane klifu, jeszcze inne zamontowaly na nich bloczki i poprzeciagaly przez nie liny. Batyskaf byl ciezki - zwlaszcza z zalanym reaktorem, ladownia i czesciowo wnetrzem - totez Mahnmut nie bardzo mogl sobie wyobrazic, jak zielone maluchy chca go ruszyc z miejsca. Ale udalo sie. Po dwudziestu minutach batyskaf byl polaczony z brzegiem setkami lin ciagnietych przez tabun malych zielonych ludzikow. Doskonale rozumialy, ze biora udzial w akcji ratunkowej, na poczatku ciagnely wiec z calej sily, zeby polozyc batyskaf na prawa burte. Liny napiely sie przy tym jak czarna pajeczyna, spinajaca "Mroczna Dame" z plaza. Mahnmut rwal sie do pomocy, ale zdawal sobie sprawe, ze na razie jego wysilki nie na wiele sie zdadza. Siedzial wiec na kadlubie, balansujac, kiedy batyskaf sie przechylal, az w chwili, gdy luk ladowni zostal wydobyty z blota, zanurkowal w plytkiej wodzie. Wlaczyl szperacze na ramionach i scisnal w rekach elektryczny lom. Wrota luku odksztalcily sie i nadtopily przy wejsciu w atmosfere. Zdolal rozsunac je na szerokosc zaledwie kilku centymetrow, zanim na dobre sie zaciely. Chcialo mu sie plakac z bezsilnej zlosci. Tlukac bezradnie w zakleszczone drzwi, zorientowal sie nagle, ze nie jest sam. Odwrocil sie i spojrzal w glab metnej od mulu wody. Obok niego, na dnie, stalo pol tuzina malych zielonych ludzikow. Wszystkie przygladaly mu sie ciekawie. Najwyrazniej nie musialy oddychac. Nie chcac narazac ich na smierc wskutek "rozmowy", Mahnmut pokazal im zablokowany luk, potem wskazal ku powierzchni, udal, ze obwiazuje line wokol kolnierza luku i ciagnie z calych sil. Szostka zielonych malcow zgodnie skinela glowami, odbila sie od dna i pokonala dzielace je od powierzchni trzy metry wody. Minute pozniej zjawilo sie ich dziesiec razy wiecej: jedni wlekli line, inni niesli metalowe prety wyjete z rolek do przetaczania kamiennych rzezb. Znow zaczeli sie uwijac z niewiarygodnym zapalem; wspolnymi silami odgieli fragment wrot luku i przeciagneli pod nim line. W pare minut opletli luk siatka grubych lin, biegnacych tuz pod jego zablokowana pokrywa, i wyplyneli na powierzchnie, dajac Mahnmutowi znac, zeby plynal za nimi. Odetchnal naturalnym powietrzem, poczul cieplo slonca na skorze i polimerowej powloce i stanal na kadlubie "Mrocznej Damy", patrzac, jak male zielone ludziki przewlekaja liny przez zbudowany na brzegu system blokow i zaczynaja ciagnac. I jeszcze raz. I jeszcze. Cos zgrzytnelo, kadlub jeknal, woda zmetniala od mulu. Batyskaf przechylil sie dalsze trzydziesci stopni na sterburte, a potem przekrecil w taki sposob, ze wystawil z piasku odsloniety brzuch, celujac rufa w brzeg. Wrota luku odksztalcily sie, ale nie ustapily. Mahnmut ponownie zaatakowal je wspomaganym elektrycznie lomem. Zmasakrowany metal nie poddawal sie, a Mahnmut nie mial juz ani tlenu, ani dosc energii, zeby skorzystac z palnika acetylenowego. Widzac daremnosc jego wysilkow, male zielone ludziki delikatnie odsunely go na bok. Wyrwal im sie i podreptal po sliskim kadlubie z powrotem w strone ladowni. Zamierzal zmagac sie z zakleszczonym lukiem, az skonczy mu sie zasilanie, kiedy nagle zrozumial, ze male zielone ludziki bynajmniej nie skonczyly pracy. Powiazaly liny i z piecdziesieciu krotszych odcinkow sznura powstal jeden dlugi, ktory wciagnely na szczyt urwiska i przeplotly przez olbrzymie bloki umocowane do kratownicy z wbitych w skale pretow. Na koniec oplotly nim kamienna glowe, kilkanascie razy owinely go wokol szyi i zawiazaly. Piec ludzikow zepchnelo Mahnmuta do wody i odciagnelo od batyskafu. Nie wierzyl wlasnym oczom. Do tej pory zakladal, ze kamienne twarze sa dla zielonych mieszkancow Marsa swiete; podejrzewal, ze wykuwanie ich i rozmieszczanie na brzegu morza ma gleboki sens religijny lub psychologiczny i pochlania caly ich czas, energie i zapal. Najwyrazniej sie mylil. Setki zielonych figurek z mozolem obrocily kamienna glowe na platformie, obeszly ja od tylu, zaparly sie - i zepchnely z urwiska. Spadla szescdziesiat metrow w dol, twarza do skalnej sciany, a u stop klifu roztrzaskala sie na kawalki. Sznur z wizgiem przesliznal sie po blokach, wyrwal ze skaly kilka pretow i oderwal oba skrzydla wrot ladowni, ktore najpierw podjechaly na linie pod szczyt klifu, a potem spokojnie zsunely sie do podnoza. Setki malych zielonych ludzikow rzucily sie w strone batyskafu, ale Mahnmut pierwszy doplynal na miejsce. Wlaczyl szperacze. W ladowni znajdowaly sie te same trzy obiekty, ktore wczesniej ja zajmowaly, w tym machina, ktora mieli z Korosem dostarczyc na szczyt Olympus Mons. Wcisniety w kat lezal Orphu z Io - poobijany, pekniety, niemy. Mahnmut wlaczyl zasilanie lomu i korzystajac z resztek energii, rozgial kolnierze i rozpory, w ktorych zaklinowal sie Orphu. Ionski morawiec osunal sie do zalegajacej na dnie wody. Niestety, batyskaf znajdowal sie w takiej pozycji, ze ladownia otwierala sie do gory. Mahnmut stracil wszelka nadzieje na wydobycie Orphu z na wpol zalanej komory. Kilkanascie malych zielonych ludzikow zeskoczylo do niego na dol. Chwycily Orphu, napiely drobne ciala i dzwignely poteznego robota. Pracowaly bez slow. Zaden sie nie posliznal, nie wypuscil z rak stalowego korpusu. Uniosly Orphu, delikatnie oplotly go linami, wyciagnely, opuscily po oblym kadlubie "Mrocznej Damy" do wody, podlozyly pod niego unoszace sie na wodzie rolki, zwiazaly je w tratwe i odholowaly nieruchomego morawca na plaze. Male zielone ludziki - a bylo ich teraz na plazy chyba z tysiac - staly i patrzyly, jak Mahnmut szuka u Orphu oznak zycia. Lezacy na czerwonym piasku morawiec z Io przypominal sponiewieranego przez sztormy, przerosnietego trylobita, jakiego fale moglyby przed wiekami wyrzucic na brzeg ziemskiego oceanu. Zerkajac jednym okiem na niebo - woznice rydwanow wyraznie ociagali sie z patrolowaniem okolicy - Mahnmut wysypal z plecaka i wodoszczelnych toreb caly zabrany z batyskafu ekwipunek. Wylozyl na piasku piec ciezkich, choc niewielkich akumulatorow, spial je szeregowo i podlaczyl do jednego z nielicznych ocalalych gniazd w skorupie przyjaciela. Orphu nie zareagowal, ale wirtualny wskaznik odnotowal przeplyw energii. Mahnmut wdrapal sie na obly korpus Orphu - przy okazji pierwszy raz obejrzal jego uszkodzenia z bliska, w mocnym swietle poranka - i wkrecil odbiornik radiowy do gniazda sztywnego lacza. Uslyszal monotonne buczenie fali nosnej i wlaczyl mikrofon. -Orphu? Brak odpowiedzi. -Orphu? Cisza. Setki malych zielonych ludzikow przygladaly mu sie beznamietnie. -Orphu? Przez nastepne piec minut Mahnmut co dwadziescia sekund wywolywal przyjaciela na roznych czestotliwosciach. Kilka razy sprawdzal polaczenie: sygnal docieral do odbiornika; to Orphu nie odpowiadal. -Orphu? Wlasciwie wcale nie bylo cicho. Przez zewnetrzne mikrofony odbieral mase odglosow, na ktore wczesniej nie zwracal uwagi: chlupot fal na piasku, szelest wiatru w szczelinach urwiska, szmer przestepujacych z nogi na noge zielonych figurek i tysiace najrozniejszych wibracji, rozchodzacych sie w gestym powietrzu. Cisza panowala tylko na linii laczacej go z Orphu. -Orphu? Mahnmut sprawdzil wskazanie zegara. Od ponad pol godziny probowal nawiazac kontakt. Niechetnie, jak w zwolnionym tempie zesliznal sie z metalowego korpusu, przeszedl pietnascie krokow po plazy i klapnal na mokry, omywany woda piasek. Male zielone ludziki przepuscily go, a potem otoczyly kregiem, zachowujac pelen szacunku odstep. Mahnmut powiodl po nich wzrokiem: otaczal go mur drobnych zielonych cialek, twarzy pozbawionych wyrazu i czarnych oczu bez powiek. -Nie powinniscie wrocic do swoich zajec? - zapytal. Wlasny glos wydal mu sie dziwnie zdlawiony, ale zlozyl to na karb specyficznej akustyki marsjanskiej atmosfery. Emzetele ani drgnely. Kamienna glowa lezala potrzaskana u podnoza klifu, a one calkowicie ja ignorowaly. Ze dwadziescia lin ciagnelo sie od skalnej sciany do batyskafu, ktory lezal nieruchomo na plyciznie. Mahnmut poczul, jak ogarnia go fala bezbrzeznej tesknoty i samotnosci. Przez trzy jowiszowe dziesieciolecia - czyli ponad trzysta lat marsjanskich - nawiazal trzy bliskie znajomosci. "Mroczna Dama" byla wprawdzie tylko polswiadoma maszyna, ale to z mysla o niej zostal zaprojektowany i idealnie do siebie pasowali. Odeszla. Jego partner w badaniach, Urtzweil, zginal przed osiemnastoma jowiszowymi laty; od tego czasu minela polowa egzystencji Mahnmuta. Teraz stracil Orphu. Znalazl sie setki milionow kilometrow od domu, osamotniony, nieprzystosowany, niewyszkolony i nieprzygotowany do wykonania zadania, z ktorym go wyslano. Jak niby mial pokonac piec tysiecy kilometrow, dzielacych go od Olympus Mons, i przewiezc tam machine? A jesli nawet znalazlby sposob - co dalej? Moze Koros III wiedzialby, co zrobic; moze znal prawdziwy sens ich misji, ale Mahnmut, do niedawna pilot "Mrocznej Damy", nie mial o nim zielonego pojecia. Przestan sie nad soba uzalac, frajerze, pomyslal i spojrzal na zgromadzenie emzeteli. Wydawalo mu sie, ze sa przygnebione, ale na pewno bylo to tylko zludzenie. Nie oplakiwaly jednego ze swoich, wiec dlaczego mialoby zrobic sie im zal morawca, rozumnej maszyny, ktorej istnienia do niedawna nie byli sobie w stanie wyobrazic? Wiedzial, ze predzej czy pozniej bedzie musial podjac kolejna probe porozumienia, ale wzdrygal sie na mysl o tym, ze mialby wlozyc ktoremus z nich reke w piers i doprowadzic do jego smierci. Nie, nie zrobi tego, dopoki okolicznosci go nie zmusza. Wstal, wrocil do Orphu i zaczal odlaczac mu zasilanie. -Hej! - odezwal sie Orphu. - Ja jeszcze jem. Mahnmut az odskoczyl. -Jezu Chryste, ty zyjesz! -Na tyle, na ile robot moze "zyc". -Niech cie szlag! - Mahnmut nie wiedzial, czy sie smiac, czy plakac. Najchetniej wyrznalby tego skrzyplocza prosto w sfatygowana skorupe. - Dlaczego sie nie odzywales? Wolalem i wolalem! -Nie rozumiem cie. Przestawilem sie w stan hibernacji, kiedy na "Mrocznej Damie" skonczyl sie tlen i zasilanie. Jak niby mialem z toba rozmawiac? -Co ty mi tu pieprzysz o jakiejs hibernacji? - Mahnmut ze zloscia obchodzil Orphu wkolo. - Nigdy nie slyszalem o hibernujacych morawcach. -Na Europie nie znacie tej techniki? -Pewnie, ze nie! -Co ja ci mam powiedziec? Kiedy my, ionskie morawce, pracujemy w przestrzeni okolojowiszowej, czasem musimy sie wylaczyc i czekac, az ktos przyleci nas naprawic i naladowac. Zdarza sie to rzadko, ale sie zdarza. -Jak dlugo mozesz przetrwac w takiej... hibernacji? - Mahnmutowi ze zlosci zrobilo sie slabo. -Niezbyt dlugo. Okolo pieciuset godzin... Mahnmut rozprostowal palce, podniosl kamien i rzucil nim w korpus przyjaciela. -Slyszales? Co to bylo? - zdziwil sie Orphu. Mahnmut z ciezkim westchnieniem usiadl na piasku po tej stronie, gdzie dawniej znajdowaly sie oczy Orphu i zaczal go zapoznawac z sytuacja. Orphu przekonal go, ze musza jeszcze raz porozmawiac z malymi zielonymi ludzikami przez tlumacza. On rowniez nie zyczyl smierci istotom, ktore go uratowaly, ale wytlumaczyl Mahnmutowi, ze powodzenie calej misji zalezy od tego, jak szybko nawiaza kontakt z tubylcami. Mahnmut probowal do nich mowic, uzywal jezyka migowego, rysowal na piasku mape z zaznaczona linia brzegowa i wulkanem, do ktorego chcieli sie dostac; zachowywal sie nawet jak idiota, ktory nie zna jezykow obcych - czyli krzyczal na nich po swojemu. Emzetele patrzyly na niego beznamietnie i milczaly, az w koncu jeden z nich przejal inicjatywe: podszedl do morawca, wzial go za reke i przylozyl sobie jego dlon do piersi. -Mam to zrobic? - zapytal Mahnmut swojego ionskiego przyjaciela. -Musisz. Mahnmut skrzywil sie, kiedy jego reka zaglebila sie w miekkim ciele. Zacisnal palce na czyms, co plywalo w zielonym syropie i musialo byc bijacym sercem zielonej istoty. Jak mozemy wam pomoc? Mial na koncu jezyka ze sto pytan, ale Orphu przywolal go do porzadku. -Batyskaf - przypomnial mu. - Musimy go schowac, zanim pojawi sie jakis rydwan. Laczac slowa z obrazami, Mahnmut przekazal idee przeniesienia batyskafu kilometr na zachod, gdzie mozna go bylo ukryc w jednej z przybrzeznych jaskin. Dobrze. Dziesiatki malych zielonych ludzikow wziely sie do pracy, a Mahnmut stal z reka w piersi tlumacza i biernie sledzil ich poczynania. Wkopaly w piasek kolejne metalowe prety, obwiazaly "Mroczna Dame" linami, zalozyly nowe bloczki. Tlumacz czekal. -Chcialbym go zapytac o te kamienne glowy - nadal Mahnmut do Orphu. - Kogo przedstawiaja? I dlaczego oni je rzezbia? -Najpierw dowiedzmy sie, jak dostac sie w okolice Olympus Mons. Mahnmut westchnal, ale poslusznie przekazal prosbe Orphu. Przeslal tlumaczowi zdjecia, ktore zrobili wulkanowi z orbity, i zapytal, czy emzetele moglyby im jakos pomoc. Musieli albo przebyc wyzyny Tempe Terra, albo przejsc cztery tysiace kilometrow na wschod, brzegiem Morza Tetydy, a potem skrecic na poludnie i wzdluz brzegow Alba Patera trafic pod Olympus Mons. To nie jest mozliwe. -Jak to: nie jest mozliwe? - zdziwil sie Orphu, kiedy Mahnmut przekazal mu odpowiedz. - Nie moga nam pomoc, czy my nie mozemy udac sie stad na wschod? Mahnmut z ulga przyjal poprzednia informacje, ktora praktycznie oznaczala koniec ich misji, teraz jednak poslusznie przekazal prosbe o wyjasnienia. Nie mozecie isc na wschod, poniewaz mieszkancy Olympus Mons zobaczyliby was i zabili. -Zapytaj go, czy nie ma innej drogi. Moze moglibysmy pojsc przez Kasei Valles. Poplyniecie feluka przez Noctis Labyrinthus. -Co to jest feluka? - zdziwil sie Orphu. - Brzmi jak nazwa jakiejs wloskiej pustyni. -Dwumasztowy statek z lacinskim ozaglowaniem - wyjasnil Mahnmut. Jego szkolenie przed praca badawcza w czarnych europanskich oceanach obejmowalo takze wszelka dostepna wiedze odziedziczona po ziemskich zeglarzach. - Dawno temu feluki byly bardzo popularne w rejonie Morza Srodziemnego. -Zapytaj, kiedy bedziemy mogli wyruszyc. -Kiedy mozemy wyruszyc? - spytal Mahnmut. Zawibrowaly mu palce i zaswedzialo go w mozgu. Rano przyplynie barka z kamieniami; z nia przybedzie feluka. Bedziecie mogli nia poplynac. -Musimy wylowic jeszcze troche rzeczy z batyskafu - zauwazyl Mahnmut. Przekazal w myslach wizerunek machiny i dwoch pozostalych elementow ladunku, pokazal, jak wyniesc je na brzeg i przetransportowac do jaskini. Potem wyobrazil sobie emzetele ciagnace Orphu w to samo miejsce. Dziesiatki malych zielonych ludzikow jak na komende ruszyly w strone batyskafu. Dziesiatki innych podeszly do Orphu i zaczely ukladac z rolek platforme, na ktorej by sie zmiescil. -Dluzej nie utrzymam tego serca w dloni - poskarzyl sie Mahnmut przez radio. - Mam wrazenie, jakbym sciskal przewod pod napieciem. -To je pusc. -Ale... -Pusc, mowie. Mahnmut podziekowal tlumaczowi - a przez niego wszystkim malym zielonym ludzikom - rozkurczyl palce i cofnal reke. Tak jak jego poprzednik, tlumacz osunal sie na piasek, zadygotal, zwiotczal i umarl. -Moj Boze... Mahnmut oparl sie ciezko o skorupe Orphu. Male zielone ludziki dzwignely juz ciezkiego morawca i podkladaly pod niego pierwsze rolki. -Co sie dzieje? Mahnmut opisal otaczajaca ich scenerie: lezace na piasku cialo tlumacza, przygotowania do transportu Orphu i machiny, wyciaganie reszty sprzetu z batyskafu, obwiazywanie "Mrocznej Damy" linami i setki emzeteli ciagnacych co sil i pomalu przesuwajacych batyskaf w kierunku jaskini, gdzie mial zostac ukryty przed wscibskimi spojrzeniami z gory. -Pojde z toba do tej jaskini - dodal ponuro. Zwloki tlumacza zmienily sie w zasuszona, zbrazowiala luske. Organy wewnetrzne wyschly, plyn wysaczyl sie na zewnatrz, piasek poczerwienial od niego jak krwawe bloto. Nikt nie zwracal na trupa uwagi. Emzetele zaczeli pomalutku przesuwac Orphu ku zachodowi. -Nie. Wiesz przeciez, ze masz cos do zrobienia. -Opisalem ci te twarze, kiedy zobaczylem je z morza. -To bylo w nocy, a ty widziales je tylko przez boje peryskopowa - zauwazyl Orphu. - Trzeba im sie przyjrzec za dnia. -Ta, ktora spadla z urwiska, rozbila sie na kawalki. A nastepna jest kilometr stad. W dodatku na szczycie urwiska. -Idz. Mamy kontakt radiowy. Wspinajac sie na urwisko, bedziesz caly czas widzial, co sie dzieje z "Mroczna Dama". Mahnmut niechetnie sie zgodzil i ruszyl na wschod, oddalajac sie od tlumu emzeteli, zajetych ciagnieciem batyskafu i przetaczaniem Orphu w chlodny cien nadmorskiej jaskini. Glowa, ktora spadla z klifu, nie nadawala sie do identyfikacji. Mahnmut ruszyl pod gore stroma sciezka, ktora male zielone ludziki bez wysilku zeszly na plaze: byla waska, przerazliwie stroma i sliska. Na gorze zatrzymal sie, podladowal akumulatory i rozejrzal sie dookola. Na polnocy jak okiem siegnac ciagnelo sie Morze Tetydy. Od poludnia, kilka kilometrow w glab ladu, czerwona skalista rownina przechodzila w rownie czerwone wzgorza, u ich stop gesto pienily sie krzewy. Przy sciezce, ktora ruszyl na wschod, rosla trawa w kepach. Zatrzymal sie przy otworze przygotowanym pod kamienna glowe, te, ktora male zielone ludziki poswiecily i zrzucily z urwiska, zeby wyrwac wrota ladowni. Wycieto go bardzo starannie: oczyma wyobrazni widzial, jak wykuta z kamienia szyja wslizguje sie w niego i zostaje w nim unieruchomiona. Male zielone ludziki znaly sie na kamieniarstwie. Ruszyl na wschod, gdzie na tle horyzontu rysowala sie sylwetka nastepnej glowy. Nie byl najlepiej przystosowany do chodzenia - mial przeciez glownie siedziec w batyskafie badawczym, czasem troche poplywac - wiec szybko zmeczyl sie wyprostowana pozycja i marszem na dwoch nogach. Zmienil ustawienie kregoslupa i stawow i przez jakis czas truchtal na czworakach jak pies. Przystanal przy kamiennej glowie. Szpary miedzy szyja i krawedzia otworu w podlozu zostaly wypelnione czyms w rodzaju cementu. Spojrzal dalej na wschod, na sciezke wytyczona przez rolki i wydeptana tysiacami zielonych stopek, a potem odwrocil sie ku zachodowi, gdzie zielony tlum prawie dowlokl do jaskini batyskaf i nieruchomego skrzyplocza. -Jestes na miejscu? - odezwal sie Orphu. -Tak. Stoje oparty o te kamienna glowe. -Jak wyglada twarz? -Z dolu kiepsko: widze glownie wargi, podbrodek i dziurki w nosie. -Zejdz na plaze. Nie bez powodu stoja na urwisku. Trzeba je ogladac z daleka, najlepiej ze statku. -Ale... - Urwisko stroma stumetrowa sciana opadalo na piasek. Na sliskiej skale Mahnmut dostrzegl zarys sciezki, przypominajacej te, ktora wszedl na gore. - Jesli skrece kark, to przez ciebie. -W porzadku. Czuje drgania, wiec wiem, ze sie poruszam, ale nie wiem, jak daleko mam jeszcze do jaskini. Widzisz mnie? Mahnmut podkrecil powiekszenie i spojrzal na zachod. -Macie jeszcze ze dwiescie metrow do okapu nad jaskinia. Schodze. Nastepna glowe tez mam sprawdzic? Pytam, bo stoi kilometr dalej, a z orbity i tak wszystkie wygladaly identycznie. -Moim zdaniem tez powinnismy ja obejrzec. -Powiedzial ten, co nie ma nog - mruknal Mahnmut i rozpoczal dlugie, mozolne zejscie. Odsunal sie najdalej jak mogl, az fale zaczely mu lizac piety. Widzial kamienna glowe wyraznie, ale wcale nie wygladala znajomo. W milczeniu, zatopiony w myslach, przeszedl kilometr na wschod brzegiem morza. Druga twarz niczym nie roznila sie od pierwszej: miala dumne, stanowcze rysy, wzrok utkwiony w morska dal i byla twarza starego czlowieka, z pokazna lysina na czubku glowy i dlugimi pasmami wlosow, opadajacych na ramiona. Sportretowany w kamieniu czlowiek mial mnostwo zmarszczek, wyraziste brwi, kurze lapki w kacikach drobnych oczu, wydatne kosci policzkowe, maly - lecz ostry - podbrodek i waskie wargi, wykrzywione w gniewnym grymasie. -To twarz czlowieka - powiedzial Mahnmut przez radio - ludzkiego samca w podeszlym wieku, ale nie mam takiego obrazu w moich bankach pamieci. Przez chwile slyszal tylko trzaski, a potem rozlegl sie glos Orphu: -Niesamowite. Co takiego zrobil stary Ziemianin, ze stawiaja mu tysiace pomnikow na wybrzezu marsjanskiego morza? -Nie mam pojecia. -Moze to ktorys z pasazerow rydwanow? Nie przypomina ci boga? -Na pewno nie greckiego. Wyglada jak jakis ponury krol. Moge juz wracac? Zanim tutejszy dostojny starzec przyleci rydwanem i zastanie mnie tutaj, gapiacego sie na kamienny leb? -W porzadku. Chyba faktycznie powinienes wrocic. 23. Las sekwojowy, Teksas Sniadanie zjedli w zielonej bance na szczycie Golden Gate w Machu Picchu. Odyseusz nie opowiedzial im jednak o swoich wedrowkach, zapomnieli go o to poprosic. Ada odniosla wrazenie, ze wszyscy bladza myslami gdzies daleko - i wkrotce zrozumiala, dlaczego tak jest.Sama nie mogla sie skoncentrowac nie dlatego, ze malo spala, ale dlatego, ze spedzila z Harmanem najcudowniejsza noc w zyciu. Oczywiscie nieraz juz "uprawiala seks" - ktora kobieta w jej wieku tego nie robila? - ale zrozumiala, ze nigdy wczesniej naprawde sie nie kochala. Harman byl niezwykle delikatny, a przy tym pelen zapalu, wrazliwy na jej potrzeby i reakcje, ale nie bezmyslnie podporzadkowany; czuly, ale zdecydowany. Troche spali, spleceni na waskim lozku pod zakrzywiona sciana ze szkla, ale czesto sie budzili; ich ciala reagowaly, zanim umysly na dobre sie ocknely. Kiedy slonce wzeszlo nad szczytem na wschod od Machu Picchu, Ada poczula, ze jest zupelnie inna osoba... Nie, nie po prostu "inna": czula sie wieksza, pelniejsza, bardziej kompletna. Hannah rowniez dziwnie sie zachowywala: siedziala spieta, z wypiekami na twarzy i lowila kazde slowo Odyseusza; od czasu do czasu zerkala przelotnie na Ade, ale natychmiast spuszczala wzrok i rumienila sie wstydliwie. Moj Boze, pomyslala Ada, kiedy sniadanie dobiegalo konca i wszyscy zbierali sie do wyjscia. Hannah przespala sie z Odyseuszem! Nie mogla w to uwierzyc. Odkad sie znaly, Hannah ani razu nie wspomniala o seksie i obcowaniu z mezczyznami. Kiedy jednak Ada zauwazyla, jakie spojrzenia posyla przyjaciolka brodatemu herosowi, i odczytala jezyk jej ciala (Hannah siedziala naprzeciw Odyseusza, ale reagowala na kazdy jego gest: przebierala nerwowo palcami, pochylala sie ponad stolem), dotarlo do niej, ze tej nocy wiele sie dzialo w zielonych kapsulach pod szczytem Golden Gate. Daeman i Savi ewidentnie nie pasowali do tego towarzystwa. Mlody mezczyzna byl w rownie podlym nastroju, jak poprzedniego wieczoru. Z rozdraznieniem wypytywal Savi o Basen Srodziemny; najwyrazniej denerwowal sie czekajaca go wyprawa, chociaz nie mogl sie doczekac jej rozpoczecia. Savi prawie sie nie odzywala. Siedziala przy stole ze smutna mina i chciala jak najszybciej ruszac w droge. Harman rowniez milczal i - zdaniem Ady - caly czas koncentrowal swoja uwage wlasnie na niej, choc w dyskretny i nienachalny sposob. Raz czy dwa ich spojrzenia sie spotkaly i od razu zrobilo jej sie cieplej na sercu. Raz poklepal ja po udzie pod stolem. -Jakie mamy plany? - spytal Daeman. Dojadali resztki posilku zlozonego z jeszcze cieplych croissantow (wczesniej Ada z niemym podziwem przygladala sie, jak Savi je piecze), masla, jagod, swiezego soku owocowego i aromatycznej kawy. -Zawieziemy Odyseusza, Hannah i Ade do dworu Ardis. Jestesmy juz spoznieni i pewnie nie dotrzemy na miejsce przed zmierzchem - odparla Savi. - Potem ty, ja i Harman polecimy do Basenu Srodziemnego. O ile wciaz czujesz sie na silach dolaczyc do naszej ekspedycji, Daeman Uhr. -Czuje sie. Zdaniem Ady Daeman wcale nie rwal sie do tej wyprawy; byl chyba zmeczony, skacowany albo jedno i drugie naraz. -W takim razie pakujemy sie, dupy w troki i lecimy - stwierdzila ich wiekowa przewodniczka. Polecieli tym samym sonikiem, ktorym przybyli do Machu Picchu, chociaz Hannah wspomniala Adzie o innych latajacych maszynach, zaparkowanych w jednym z hangarow przy poludniowym pylonie. Na rufie znajdowaly sie zadziwiajaco pojemne schowki, swobodnie mieszczace caly ekwipunek Savi, ale najwiekszy bagaz mial Odyseusz: miecz w pochwie, tarcze, ubrania na zmiane i dwa oszczepy. Savi zajela srodkowa przednia lezanke, skad obslugiwala podswietlone wirtualne stery sonika. Ada polozyla sie po jej lewej rece, Harman po prawej. Daeman, Odyseusz i Hannah polozyli sie na tylnych miejscach; Ada znow zlapala przyjaciolke na rzucaniu powloczystych spojrzen brodatemu towarzyszowi podrozy. Polecieli na wschod nad wysokimi gorami, potem zas obnizyli lot i skrecili na polnoc. Mineli ogromna polac dzungli i brunatna rzeke, ktora - jak poinformowala ich Savi - nosila nazwe Amazonka. Dzungla stanowila jednolita plaszczyzne zieleni, ktora z rzadka przebijaly piramidy z niebieskiego szkla, wznoszace sie na trzysta metrow ponad las i rozcinajace pelznace nad drzewami deszczowe chmury. Savi nie wspomniala o piramidach, pasazerowie byli zas widocznie zbyt zmeczeni lub zamysleni, zeby domagac sie wyjasnien. Pol godziny po tym, jak zostawili za soba ostatnia piramide, Savi skrecila ostro w lewo i pokonali kolejne pasmo gor, lezace na kursie zachod, polnocny zachod. Powietrze bylo tak rozrzedzone, ze mimo pozornie malej wysokosci - lecieli zaledwie sto piecdziesiat metrow nad ziemia - sonik wlaczyl babel pola silowego i nasycil tlenem zamkniete w nim powietrze. Harman przerwal przeciagajace sie milczenie: -Na pewno dobrze lecimy? Savi skinela glowa. -Musialam zboczyc z kursu, zeby bezpiecznym lukiem ominac monolity Zorina, ustawione wzdluz szelfowych wybrzezy dawnego Peru, Ekwadoru i Kolumbii. Sa zautomatyzowane, a niektore z nich nadal uzbrojone i w pelni sprawne. -Co to sa monolity Zorina? - zainteresowala sie Hannah. -Nic, czym musielibysmy sie w tej chwili przejmowac. -Jak szybko lecimy? - spytala Ada. -Niezbyt szybko. - Savi spuscila wzrok na holograficzna konsole wyswietlona na wysokosci jej rak. - Niecale piecset kilometrow na godzine. Ada probowala sobie wyobrazic te predkosc, ale na prozno. Dopoki nie wsiadla do sonika, najszybszym znanym jej srodkiem transportu byla bryczka ciagnieta przez wojniksa. Nie miala pojecia, jak szybko jezdza bryczki - ale chyba nie piecset kilometrow na godzine. Turnie i granie przemykaly w dole na pewno szybciej niz znajome krajobrazy ogladane z dorozki lub kabrioletu, ktorymi pokonywalo sie dystans dzielacy dwor Ardis od portalu faksowego. Lecieli tak jeszcze z godzine, kiedy Hannah zaczela sie skarzyc: -Szyja mnie boli od ciaglego wykrecania. Nic nie widze nad krawedzia sonika, a pole silowe jest tak nisko, ze nie mozna usiasc. Nie mozna by... Nagle krzyknela przerazliwie. Odpowiedzialy jej podobne krzyki Ady, Daemana i Harmana. Bo Savi przesunela dlonia nad wirtualna konsola i sonik zniknal. Zanim Ada zacisnela kurczowo powieki, zdazyla przez ulamek sekundy ogarnac wzrokiem szescioro ludzi, ich bagaz i wlocznie Odyseusza zawieszonych swobodnie w powietrzu. -Na drugi raz uprzedz nas, zanim zrobisz cos takiego - poprosil drzacym glosem Harman. Savi mruknela cos niezrozumiale w odpowiedzi. Ada przez dobre dwie minuty dotykiem upewniala sie o obecnosci zimnej, stalowej ramy lezanki i skorzanej wykladziny pod nogami, brzuchem i piersiami, zanim odwazyla sie ponownie otworzyc oczy. Wcale nie spadne, nie spadne, nie spadne, powtarzala sobie. Wlasnie, ze spadniesz, przekonywaly ja oczy i blednik. Zacisnela powieki, a kiedy znow zerknela w dol, gory sie skonczyly i lecieli wzdluz polwyspu, odchodzacego od ladu w kierunku polnocno-zachodnim. -Pomyslalam, ze to was zainteresuje - powiedziala Savi do Harmana, tak jakby wszyscy doskonale wiedzieli, co ma na mysli. W dole woda wciskala sie w ciesnine dzielaca dwa lady, szeroka co najmniej na sto piecdziesiat kilometrow. Sonik wzbil sie wyzej i skrecil na polnoc, prosto nad otwarte morze. -Na starych mapach jest zaznaczony przesmyk laczacy Ameryke Polnocna z Poludniowa - przyznal Harman, wyciagajac szyje i zerkajac do tylu. - Nie byl wtedy zalany. -Mapy, ktore znasz, sa bezuzyteczne - odparla Savi. Poruszyla dlonia. Sonik przyspieszyl i wzbil sie wyzej. Minelo poludnie, zanim w zasiegu wzroku pojawil sie nastepny lad. Savi obnizyla lot. Lecieli nad mokradlami, ktore wkrotce ustapily miejsca ciagnacym sie calymi kilometrami lasom sekwoi - tak Savi nazywala te olbrzymie drzewa, z ktorych najwyzsze strzelaly na sto metrow w gore. -Zatrzymamy sie na obiad. Nie mielibyscie ochoty rozprostowac nog? Albo pojsc na strone? Czworo z pieciorga pasazerow przyklasnelo tej propozycji. Odyseusz tylko sie usmiechnal. Przespal wiekszosc lotu. Zasiedli do obiadu na polanie na szczycie niewielkiego pagorka, w otoczeniu lesnych olbrzymow. Pierscienie R i B, blade w swietle slonca, krecily sie leniwie na skrawku nieba przeswitujacym pomiedzy galeziami. -Sa tu dinozaury? - spytal z niepokojem Daeman, zerkajac w polmrok pod drzewami. -Nie - uspokoila go Savi. - Nie zapuszczaja sie tak daleko na poludnie. Wola srodkowa i polnocna czesc kontynentu. Daeman rozluznil sie, oparl o zwalony pien i zaczal skubac swoja porcje owocow, wolowiny w plastrach i chleba. Zesztywnial jednak natychmiast, gdy uslyszal slowa Odyseusza: -Moze Savi Uhr chciala przez to powiedziec, ze zyjace w tej okolicy drapiezniki sa tak grozne, ze rekombinowane dinozaury wola sie od nich trzymac z daleka? Savi zmarszczyla brwi i z westchnieniem pokrecila glowa, jak matka ubolewajaca nad niesfornym, ale niereformowalnym dzieckiem. Daeman obejrzal sie przez ramie i przeniosl z obiadem blizej sonika. Hannah prawie nie odrywala wzroku od Odyseusza, ale teraz znalazla chwile, zeby wyjac z kieszeni calun turynski i rozlozyc go sobie na oczach. Wyciagnela sie wygodnie, pozostali jedli w milczeniu; powietrze bylo gorace i nieruchome. Po paru minutach Hannah wstala, zdjela z twarzy wyszywana mikrochipami zaslone i zagadnela Odyseusza: -Nie chcialbys zobaczyc, jak sobie radzicie przy zdobywaniu tego obwarowanego miasta? -Nie - mruknal. Zebami oddarl strzep miesa strachptaka, przezul go niespiesznie i popil winem z buklaka, z ktorym sie nie rozstawal. -Rozzloszczony Zeus przechylil szale zwyciestwa na strone Trojan pod wodza Hektora - ciagnela Hannah, ignorujac jego odpowiedz. - Wyparli Grekow z fosy i odepchneli od ostrokolu. Teraz wre walka przy czarnych okretach. Wyglada na to, ze przegracie. Wszyscy wasi krolowie, wsrod nich takze ty, uciekli. Tylko Nestor zostal na placu boju. -Gadatliwy dziadyga - burknal Odyseusz. - Zostal, bo mu zastrzelili konia. Hannah zerknela na Ade i wyszczerzyla zeby w usmiechu. Najwidoczniej chciala wciagnac Odyseusza w rozmowe - i najwyrazniej uznala, ze jej sie udalo. Ada nadal jakos nie mogla uwierzyc, ze ten opalony, pomarszczony i poblizniony czlowiek, zupelnie inny od naprawianych w konserwatorni mezczyzn, jest Odyseuszem ze spektaklu turynskiego. Podobnie jak wiekszosc znanych jej inteligentnych ludzi, zakladala, ze spektakl jest tylko wirtualna rozrywka, ze powstal i zostal zarejestrowany w zamierzchlych czasach zapomnianej ery. -Pamietasz walke przy okretach? - spytala Hannah. Odyseusz znow cos burknal i odrzekl: -Pamietam uczte, jaka wyprawilismy poprzedniego wieczoru, zanim zaczal sie ten pieski dzien. Trzydziesci statkow przywiozlo z Lemnos wino, cale tysiac miar. Wystarczyloby go, zeby potopic Trojan zywcem, gdybysmy nie znalezli dla niego lepszego zastosowania. Euneus, syn Jazona, przyslal wino w darze dla Atrydow - Agamemnona i Menelaosa. - Powiodl wzrokiem po twarzach towarzyszy. - A skoro mowa o Jazonie... Jego wedrowka - to dopiero historia. Sadzac po minach sluchaczy, tylko Savi wiedziala, o czym Odyseusz mowi. -Jazon i Argonauci - wyjasnil, zerkajac na nich wyczekujaco. - Nie mowcie, ze o nich nie slyszeliscie. Savi przerwala krepujace milczenie: -Oni nie znaja zadnych opowiesci, synu Laertesa. Ci tutejsi tak zwani dawni ludzie nie maja przeszlosci, nie znaja mitow, legend, historii... Maja tylko calun turynski. Nie umieja czytac, tak jak wy nie umieliscie. -Nie potrzebowalismy zadnych znaczkow na pergaminie czy korze drzewa, zeby zyskac sobie powszechne powazanie - prychnal Odyseusz. - Nasi przodkowie probowali pisac, ale zarzucili te sztuke jako bezuzyteczna. -W rzeczy samej... - stwierdzila oschle Savi. - "Czyz przyrzad analfabety bedzie mniej sztywny?" To chyba z Horacego. Odyseusz spiorunowal ja wzrokiem. -Opowiesz nam o tym Jazonie i... i... reszcie? - spytala Hannah, rumieniac sie w taki sposob, ze Ada wyzbyla sie wszelkich watpliwosci: jej przyjaciolka naprawde poszla z Odyseuszem do lozka. -O Ar-go-nau-tach - przesylabizowal Odyseusz, jakby rozmawial z dzieckiem. - Nie, nie opowiem. Wzrok Ady zbladzil w strone Harmana, a jej mysli wrocily do poprzedniej nocy. Chciala z nim porozmawiac - na osobnosci, w cztery oczy - o tym, co ich polaczylo, albo przynajmniej zamknac oczy i zdrzemnac sie w sloncu, w wilgotnym cieple popoludnia. Moze przysniloby jej sie nocne kochanie? Najlepiej byloby, pomyslala, zerkajac na Harmana spod opuszczonych rzes, gdybysmy wymkneli sie do lasu i znow sie kochali, zamiast tylko o tym marzyc. Harman jednak nie zwracal na nia uwagi, jakby wylaczyl nastrojony na jej mysli telepatyczny odbiornik. Wygladal na zaintrygowanego i rozbawionego uwagami Odyseusza. -A moze opowiesz nam o wojnie z calunu turynskiego? - zapytal. -To byla wojna trojanska. Te wasze turynskie szmaty mozecie sobie w dupe wsadzic - odparl gniewnie Odyseusz, ale napiwszy sie wina, zlagodnial. - Moge jednak opowiedziec historie, ktorej te wasze pieluchy na pewno wam nie pokaza. -Dobrze. - Hannah przysunela sie do niego. - Prosimy. -Boze, chron nas od gawedziarzy - mruknela Savi. Wstala, spakowala naczynia do schowka na rufie sonika i poszla sie przejsc. Daeman, wyraznie zaniepokojony, odprowadzil ja wzrokiem. -Naprawde myslicie, ze sa tu gorsze potwory od dinozaurow? -Savi nie da sobie zrobic krzywdy - uspokoil go Harman. - Ma przeciez te bron... pistolet. -Ale gdyby cos ja zjadlo, to kto bedzie pilotowal sonik? -Csss. - Hannah musnela palcami dlon Odyseusza. - Opowiedz nam historie, ktorej nie znaja caluny. Prosimy. Odyseusz nachmurzyl sie, ale kiedy Ada i Harman pokiwali glowami, przylaczajac sie do prosby Hannah, wyczesal z brody okruchy chleba i zaczal. -Tego wasze turynskie szmaty nigdy nie pokazaly i nie pokaza. Wydarzenia, o ktorych wam opowiem, nastapily po smierci Hektora i Parysa, ale przed pojawieniem sie drewnianego konia. -To Parys zginie? - wtracil Daeman. -Hektor tez? - zdziwila sie Hannah. -Jakiego drewnianego konia? - spytala Ada. Odyseusz zamknal oczy, przeczesal palcami brode i zapytal: -Czy moglibyscie mi nie przerywac? Sluchacze zgodnie pokiwali glowami. -Wydarzenia, o ktorych wam opowiem, nastapily po smierci Hektora i Parysa, ale przed drewnianym koniem. Wsrod wielu slynnych skarbow Ilion posiadal takze podobizne bostwa, ktora spadla z nieba. Wy nazwalibyscie ja meteorytem. Zeus uformowal ja z metalicznego kamienia i zeslal na ziemie cale pokolenia przed wybuchem wojny trojanskiej jako oznake przychylnosci Ojca Bogow dla miasta. Nazywano ja Palladium, poniewaz miala ksztalt Pallas... Musze w tym miejscu zaznaczyc, ze nie chodzi o Atene Pallas, jak nazywamy nasza boginie, lecz o inna Pallas, ktora byla za mlodu jej towarzyszka. Otoz ta druga Pallas - slowo to moze zaleznie od akcentu przybierac rodzaj meski lub zenski, ale w tym wypadku jest znaczeniowo najblizsze lacinskiemu virago, oznaczajacemu "silna dziewice" - zginela z reki Ateny podczas przypadkowej sprzeczki. Ilios, zwany rowniez Ilosem, ojciec Laomedona, ktory z kolei byl ojcem Priama, Titonosa, Lamposa, Klytiusa i Hiketaona, wyszedl pewnego ranka przed namiot, znalazl gwiezdny kamien i rozpoznal w nim Palladium. Posag ten, tajemne zrodlo zamoznosci i potegi Ilionu, mial trzy lokcie wysokosci, w prawej rece dzierzyl wlocznie, w lewej kadziel i wrzeciono i byl uwazany za podobizne bogini smierci i przeznaczenia. Ilios i inni przodkowie obecnych obroncow Troi kazali wykonac liczne kopie posagu, roznej wielkosci, a nastepnie ukryli je i strzegli ich rownie pieczolowicie, jak oryginalu. Zdawali sobie sprawe, ze jezeli straca Palladium, przyszlosc miasta zawisnie na wlosku. Bogowie objawili mi ten fakt we snie, juz pod koniec oblezenia Ilionu. Uknulem plan - chcialem isc do Troi, znalezc prawdziwe Palladium, ukrasc go i w ten sposob przypieczetowac zgube miasta - i wprowadzilem Diomedesa w jego tajniki. Najpierw przebralem sie za zebraka i kazalem sie sluzacemu wybatozyc, zeby rany i strupy zdeformowaly moje cialo nie do poznania. Trzeba wam wiedziec, ze mieszkancy Ilionu slyneli z lagodnego traktowania swoich slug; woleli rozpieszczac niewolnikow, niz ich karcic. Zaden trojanski sluzacy z porzadnej rodziny nie wyszedlby na ulice w podartym ubraniu i ze sladami bata na plecach. Mialem wiec nadzieje, ze lachmany, smrod i, co najwazniejsze, krwawe pregi sprawia, ze ludzie beda na moj widok wstydliwie spuszczac wzrok. Nie uwazacie, ze to doskonaly kamuflaz dla szpiega? Postanowilem sam wykonac zadanie, gdyz bylem ze wszystkich Achajow najbardziej przebiegly i najbieglejszy w sztuce zlodziejskiej, a poza tym bylem juz raz w Troi, dziesiec lat wczesniej, na czele poselstwa, ktore mialo wynegocjowac pokojowe uwolnienie Heleny, zanim nasza czarna flota zjawi sie w komplecie i wybuchnie wojna. Rokowania, oczywiscie, spelzly na niczym - na co my wszyscy, prawdziwi Argiwowie, goraco liczylismy, gdyz rwalismy sie do walki i tesknilismy za lupami - ale zapamietalem przynajmniej rozklad miasta, bronionego poteznym murem i bramami. We snie bogowie - najprawdopodobniej Atena, ktora najbardziej ze wszystkich sprzyjala naszej sprawie - zdradzila mi, ze zarowno oryginalny Palladium, jak i jego liczne kopie sa ukryte gdzies w krolewskim palacu Priama. Nie wskazala mi jednak dokladnej kryjowki; nie powiedziala tez, jak odroznic prawdziwy od falszywych. Odczekalem do zapadniecia najglebszych nocnych ciemnosci, kiedy ognie na blankach przygasly, a ludzkie zmysly stepialy. Zarzucilem na mury line z hakiem, wspialem sie po niej na gore, zabilem straznika i ukrylem jego zwloki w stercie siana dla koni trackiej kawalerii, ktorego ogromne ilosci zlozono od wewnatrz pod murami. Ilion byl duzym miastem, najwiekszym na swiecie, troche to wiec potrwalo, zanim przez labirynt ulic dotarlem do palacu. Dwa razy zatrzymywali mnie uzbrojeni wartownicy, ale chrzakalem wtedy glosno, wydawalem inne nieartykulowane dzwieki i bezladnie wymachiwalem okaleczonymi rekami. Oni dochodzili do wniosku, ze jestem oblakanym niewolnikiem, ktory swoja durnota zasluzyl na chloste, i puszczali mnie wolno. Palac Priama byl olbrzymi - miescil piecdziesiat sypialn, po jednej dla kazdego z krolewskich synow - i dobrze strzezony przez elitarnych zolnierzy trojanskich, najlepszych z najlepszych. Czujni wartownicy stali przy wszystkich drzwiach i przy kazdym oknie na parterze, na dziedzincach i na palacowych murach; nie mialem co liczyc na to, ze trafie na jakiegos przysypiajacego na sluzbie wojaka, ktory zbedzie mnie machnieciem reki i wpusci do srodka. Pozna pora, krwawe pregi na skorze i kretynskie postekiwania nic by mi nie pomogly. Skrecilem wiec na poludnie, gdzie kilka kwartalow dalej stal dom Heleny, tez dobrze strzezony, przynajmniej z poczatku, dopoki nie zabilem drugiego tej nocy Trojanina i nie ukrylem jego zwlok. Po smierci Parysa, ktory zginal w pojedynku luczniczym, inny z synow Priama, Deifobos, wzial Helene za zone. Mieszkancy Ilionu nazywali go "pogromca wrogow"; my, Achajowie, mielismy dla niego inne przezwisko: "dupa wolowa". W kazdym razie nie bylo go tej nocy w domu. Wszedlem do sypialni i obudzilem Helene. Watpie, zebym potrafil ja zabic, gdyby zaczela wzywac pomocy. Widzicie, znalem ja od dawna; bywalem czestym gosciem w domu szlachetnego Menelaosa, wczesniej zas jako jeden z pierwszych zalotnikow staralem sie o jej wzgledy, gdy tylko stala sie panna na wydaniu... Chociaz robilem to wylacznie dla zachowania form obyczajowych, poniewaz bylem juz wtedy szczesliwym mezem Penelopy. To ja doradzilem Tyndareosowi, zeby zaprzysiagl zalotnikow, iz pogodza sie z decyzja Heleny, i w ten sposob uniknal rozlewu krwi, gdyby werdykt nie przypadl komus do gustu. Wydaje mi sie, ze Helena byla mi za to wdzieczna. W kazdym razie nie zaczela wolac o pomoc, kiedy obudzilem ja, dreczona koszmarem, w jej ilionskim palacu. Rozpoznala mnie, objela i zapytala o zdrowie swojego prawdziwego meza, Menelaosa, i corki. Odparlem, ze sa cali i zdrowi; nie wspomnialem o tym, ze Menelaos zostal juz dwukrotnie powaznie ranny i odniosl bez liku drobnych obrazen, w tym ostatnio od strzaly, ktora trafila go w biodro, przez co jest w podlym nastroju. Zapewnilem ja natomiast, ze maz, corka i reszta pozostawionej w Sparcie rodziny tesknia za nia i chcieliby, zeby jak najszybciej wrocila do domu. Helena parsknela smiechem. "Moj pan i maz, Menelaos, pragnie mojej smierci, Odyseuszu - odparla. - Dobrze o tym wiesz. Jestem pewna, ze zabije mnie osobiscie, gdy tylko runie Brama Skajska, a mury legna w gruzach, jak to przepowiedziala Kasandra". Nie slyszalem o takiej przepowiedni; slucham tylko slow Ateny Pallas i wyroczni delfickiej, ale nie bardzo moglem sie spierac z Helena. Wydawalo mi sie calkiem prawdopodobne, ze Menelaos poderznie jej gardlo po latach niewiernosci, ktore spedzila w ramionach i lozach jego wrogow. Ale nie powiedzialem tego glosno. Zaproponowalem natomiast, ze wstawie sie za nia u Menelaosa, syna Atreusa, jezeli ona nie zdradzi mnie przed wartownikami, zaprowadzi do palacu Priama i powie, jak znalezc Palladium. "I tak bym cie nie zdradzila, Odyseuszu, synu Laertesa, szczery i sprytny doradco" - odparla. Powiedziala mi, jak przeniknac do wnetrza palacu i po czym rozpoznac prawdziwe Palladium. Tymczasem noc miala sie ku koncowi. Nie zdazylbym juz wypelnic mojej misji. Wyszedlem wiec i wrocilem za mury ta sama droga, ktora przyszedlem, wykorzystujac luki powstale w obronie miasta po usunieciu przeze mnie wartownikow. Nastepnego dnia wyspalem sie do pozna, wykapalem, najadlem, napilem i kazalem Machaonowi, synowi Asklepiosa i najlepszemu uzdrowicielowi w naszej armii, opatrzyc moje rany i posmarowac je leczniczym balsamem. Nastepnej nocy, wiedzac, ze nie dam sobie rady w pojedynke - nie zdolalbym jednoczesnie niesc Palladium i bronic sie przed atakami wrogow - przedstawilem moj plan Diomedesowi. Najczarniejsza noca przeszlismy - ja i syn Tydeusa - przez mur, zgladziwszy wartownika celnym strzalem z luku. Przeniknelismy cichaczem ulicami i zaulkami; zamiast udawac skatowanych niewolnikow, poruszalismy sie szybko i mordowalismy wszystkich, ktorzy staneli nam na drodze. Weszlismy do palacu Priama przez ukryty wylot kanalu sciekowego, do ktorego skierowala mnie Helena. Diomedes, ktory byl dumnym czlowiekiem, tak jak wiekszosc jego tepoglowych towarzyszy z Argos, nie zamierzal brodzic w szambie nawet dla tak szlachetnego celu, jak zwyciestwo nad Ilionem. Marudzil, narzekal, klal, biadolil i byl naprawde w paskudnym nastroju, kiedy okazalo sie, ze musimy wyjsc przez zbiorowy sracz w palacowej piwnicy. Tam bowiem, w koszarach elitarnej strazy, znajdowal sie skarbiec krolewski. Skradalismy sie bezszelestnie, ale zdradzil nas smrod. Musielismy zabic pierwszych dwudziestu straznikow, ktorych spotkalismy w tunelach; dwudziesty pierwszy pokazal nam, jak otworzyc skarbiec, unikajac przy tym wpadniecia w pulapke i spowodowania alarmu, po czym Diomedes poderznal mu gardlo. Oprocz calych ton zlota, gor klejnotow, napelnionych perlami mis, stosow ozdobnych materii, skrzyn pelnych diamentow i innych legendarnych skarbow Wschodu, znalezlismy ze czterdziesci posagow, stojacych w niszach w scianach komnaty. Wygladaly identycznie; roznily sie tylko wielkoscia. "Helena kazala mi wybrac najmniejszy" - przypomnialem Diomedesowi. Wybralem najmniejszy posag i owinalem go czerwonym plaszczem, zabranym ostatniemu zabitemu przez nas wartownikowi. Klucz do obalenia Ilionu znalazl sie w naszych rekach. Musielismy tylko wyniesc go z miasta. Ale Diomedes ubzdural sobie, ze musi natychmiast, bezzwlocznie, jeszcze tej samej nocy spladrowac Priamowy skarbiec. Mnogosc skarbow kompletnie oszolomila tego chciwego, bezmozgiego pacana. Byl gotow zaprzepascic dziesiec lat naszych staran w zamian za kilkadziesiat kilogramow zlota. Udalo mi sie go... zniechecic. Nie bede wam opisywal walki, jaka stoczylismy, gdy postawilem na podlodze zawiniete w plaszcz Palladium i siegnalem po miecz, zeby powstrzymac syna Tydeusa, krola Argos, ktorego chciwosc zagrozila powodzeniu misji. Powiem tylko, ze walka skonczyla sie szybko i ze wygralem ja podstepem. No dobrze, skoro sie upieracie... Ten pojedynek nie nalezal do uczciwych. Nie godzien byl aristei. Zaproponowalem, zebysmy przed walka rozdziali sie z cuchnacych tunik i kiedy ten wielki bydlak sie rozbieral, rzucilem mu pieciokilowa gruda zlota w glowe. Stracil przytomnosc. Koniec koncow uciekalem z palacu Priama, niosac pod pacha Palladium i przerzuconego przez drugie ramie znacznie ciezszego, nagiego Diomedesa. Nie zdolalbym go przeniesc przez mur. Bylem gotowy - a nawet calkiem chetny - zostawic go przy wylocie kanalu sciekowego, nad rzeka, ktora oplywala miejskie mury, kiedy nagle odzyskal przytomnosc i zgodzil sie pojsc ze mna z wlasnej woli. Wyszlismy z Ilionu bezszelestnie. I bez slowa. Diomedes nie odezwal sie do mnie ani tej nocy, ani przez caly nastepny tydzien, ani po upadku i spladrowaniu miasta, ani nawet podczas przygotowan do drogi powrotnej. Ja tez go nie zagadywalem. Powinienem dodac, ze wkrotce po tym, jak przynioslem Palladium do obozu, gdzie zostalo dobrze ukryte, Achajowie, pewni rychlego upadku Troi, przystapili do budowy drewnianego konia. Kon pelnil trzy funkcje. Przede wszystkim mial mi pozwolic dostac sie do Ilionu z garstka wybranych wojownikow. Po drugie, mial sprawic, ze Trojanie, chcac wprowadzic konia - postrzeganego jako ofiara dla bogow - do miasta, zdejma olbrzymie kamienne nadproze znad Bramy Skajskiej. Przepowiednia mowila bowiem, ze przed upadkiem Troja musi stracic dwa ze swoich atrybutow: Palladium i to wlasnie nadproze. Po trzecie i ostatnie, drewniany kon mial byc darem dla Ateny, ktora pozbawilismy Palladium. Nosila przeciez przydomek Hippia, "bogini na koniu", odkad okielznala Pegaza, ktorego pozniej dosiadal Bellerofon. Poza tym uwielbiala jezdzic konno. To byla, moi drodzy, krotka historia kradziezy Palladium i upadku Troi. Mam nadzieje, ze sie wam podobala. Macie jakies pytania? Ada spojrzala znaczaco na Harmana. To miala byc krotka historia? Harman chwycil jej niewypowiedziane pytanie w locie, jak przeslany pocalunek. -Tak, ja mam jedno - odezwal sie Daeman. Odyseusz spojrzal na niego zachecajaco. -Dlaczego czasem nazywasz to miasto Troja, a czasem Ilionem? Odyseusz pokrecil glowa, wstal, wzial z sonika miecz i poszedl do lasu. 24. Ilion, Indiana, Olimp Zeus jest zly. Widzialem juz, jak sie zlosci, ale teraz jest bardzo, bardzo, bardzo zly.Ojciec Bogow wpada do zrujnowanej sali szpitalnej na Olimpie, jednym spojrzeniem ocenia zniszczenia, przez chwile gapi sie na jasne cialo Afrodyty, lezace na mokrej podlodze w klebowisku zielonych robali, a potem odwraca sie w moja strone. Jestem przekonany, ze mnie widzi, ze przebija wzrokiem kamuflaz, jaki zapewnia mi Helm Hadesa, i widzi mnie. Tymczasem Zeus, ktory wpatruje sie w punkt, w ktorym stoje, i mruga szarymi, zimnymi jak lodowiec oczami, jakby wazyl w duchu jakas decyzje, odwraca nagle wzrok, a ja, Thomas Hockenberry, niegdys wykladowca z Uniwersytetu Stanowego w Indianie, a ostatnio kochanek Heleny Trojanskiej, moge zyc dalej. Prawa reke i lewa noge mam paskudnie posiniaczone, ale kosci sa cale, wiec pod oslona Helmu Hadesa, ktory chroni mnie przed wzrokiem dziesiatek tloczacych sie dookola bostw, uciekam z gmachu i tekuje sie do jedynego miejsca (poza sypialnia Heleny), w ktorym znajde chwile wytchnienia: do koszar scholiastow u stop Olimpu. Z przyzwyczajenia ide prosto do swojego pokoju i nagiej pryczy. Nie zdejmujac maskujacego kaptura, klade sie i drzemie niespokojnie. Mam za soba piekielnie dlugi dzien, noc i poranek. Niewidzialny czlowiek spi. Budza mnie dobiegajace z parteru krzyki i huk gromow. Wypadam na korytarz. Po drodze mija mnie zdyszany Blix - wlasciwie omal na mnie nie wpada, poniewaz jestem niewidzialny - ktory krzyczy do Campbella, innego scholiasty: -Muza jest na dole! Zabija wszystkich, jak leci! Faktycznie. Przykucam w kacie na zakrecie schodow i patrze, jak muza - nasza muza, ktora Afrodyta nazwala Melete - morduje nielicznych jeszcze zywych scholiastow, ktorzy nie zdazyli uciec z plonacych koszar. Miota z dloni promienie czystej energii - staromodne to i oklepane, ale niewiarygodnie skuteczne, kiedy trzeba porazic nieosloniete ludzkie cialo. Blix nie ma szans. Nie moge pomoc ani jemu, ani pozostalym. Nightenhelser! Spokojny scholiasta byl w ostatnim czasie moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Biegne do jego pokoju. Marmury sa porysowane, drewniane wyposazenie plonie, szyba w oknie sie stopila, ale nigdzie nie widze zweglonego ciala, podobnego do tych, ktorych pelno lezy w sasiednich salach i na korytarzach. Zadne ze spalonych zwlok nie wygladaly zas na dostatecznie duze, by mogly byc martwym Nightenhelserem. Z drugiego pietra dobiegaja jeszcze przerazliwe krzyki, po ktorych zapada cisza, przerywana tylko narastajacym hukiem plomieni. Wygladam przez okno. Muza w rydwanie smiga w powietrzu, holograficzne konie galopuja na zlamanie karku. Jestem przerazony. Dlawiac sie i krztuszac dymem - gdyby zostala w koszarach, musialaby mnie uslyszec - sila woli zmuszam sie do koncentracji i wyobrazam sobie restauracje, w ktorej ostatni raz widzialem Nightenhelsera. Sciskam w dloni medalion, przekrecam tarcze i uciekam. Nightenhelsera nie ma w knajpie, w ktorej spotkalismy sie rano. Tekuje sie na pole bitwy, ale nie ma go rowniez na jego tradycyjnym punkcie obserwacyjnym - na wzgorzu za plecami obroncow. Zdazam dostrzec Hektora i Parysa, ktorzy przewodza Trojanom w udanym szturmie na achajskie pozycje, a potem teleportuje sie na tyly Grekow, nieopodal fosy i ostrokolu, gdzie takze zdarzalo mi sie spotykac Nightenhelsera. Jest! Przebrany za Dolopsa, syna Klytiusa, ktoremu - jesli Homer sie nie pomylil - zostalo jeszcze pare dni zycia, zanim zginie z reki Hektora. Nie tracac czasu na morfowanie, sciagam Helm Hadesa i staje przed nim jako stary znajomy Hockenberry. -Hockenberry! Co ty... Moje nieprofesjonalne zachowanie i reakcje znajdujacych sie w poblizu Achajow odbieraja mu mowe. Zaden scholiasta nie chce zwracac na siebie uwagi - gorsza moglaby byc chyba tylko smierc od pioruna cisnietego przez rozezlona muze. Nie wiem, dlaczego uwziela sie na scholiastow, ale domyslam sie, ze posrednio to ja spowodowalem te rzez niewiniatek. -Musimy stad wiac! - Przekrzykuje tupot zolnierzy, loskot blach, rzenie koni i dudnienie rydwanow. Z miejsca, w ktorym sie znajdujemy, sytuacja wyglada rozpaczliwie: Trojanie przelamali szyk Grekow w samym srodku. -Co ty wygadujesz? To wazny dzien, Hektor i Parys beda... -Chrzanie Hektora i Parysa - mowie po angielsku. Muza materializuje sie w powietrzu, wysoko ponad placem boju; ja i Nightenhelser tez czesto obieralismy taki punkt obserwacyjny. Druga muza powozi, a pierwsza, wychylona z rydwanu, swoimi ulepszonymi oczami przepatruje szeregi zolnierzy. Morfowanie nas nie ocali. Jakby dla potwierdzenia slusznosci tych rozwazan Melete - czyli "moja" muza - podnosi rece i wypuszcza z dloni promien energii. Skoncentrowana wiazka mocy trafia Trojanina imieniem Dios, ktory, wedlug Homera, powinien jeszcze troche pozyc, zeby w ksiedze dwudziestej czwartej Parys mial kim pomiatac. Tymczasem ginie razony piorunem, w rozblysku ognia i slupie dymu. Jego towarzysze odskakuja, kula sie, niektorzy wycofuja; nie rozumieja, czemu bogini gniewa sie, skoro z woli Zeusa nastal dzien zwyciestwa. Hektor i Parys, ktorzy czterysta metrow na poludniowy wschod od tego miejsca prowadza natarcie, niczego nie zauwazaja. -To nie byl Dios - steka Nightenhelser. - To Houston. -Wiem. Wlaczam normalny tryb widzenia. Houston byl najmlodszym scholiasta i mial najkrotszy staz z nas wszystkich. Rozmawialem z nim raz, moze dwa, nie wiecej. Podejrzewam, ze wyslano go na pole bitwy w moim zastepstwie. Rydwan muzy kladzie sie w ostry skret i leci prosto na nas. Nie wydaje mi sie, zeby ta suka juz nas zobaczyla - znajdujemy sie przeciez w srodku niewiarygodnej cizby - ale za chwile na pewno zobaczy. Co robic? Moglbym zalozyc Helm Hadesa i kolejny raz stchorzyc, zostawiajac Nightenhelsera na pastwe muzy, tak jak zostawilem Bliksa i innych. Nie ma mowy, zeby jeden kaptur oslonil nas obu przed jej wzrokiem. Moglibysmy ewentualnie pobiec w strone czarnych okretow - ale nie zdazylibysmy przebyc nawet dwudziestu metrow. Rydwan obniza lot i wlacza kamuflaz; scierajacy sie na ziemi Grecy i Trojanie juz go nie widza. My z Nightenhelserem widzimy go doskonale naszymi wspomaganymi nanotechnologia oczami. -Co ty wyrabiasz?! - dziwi sie Nightenhelser i prawie upuszcza mikrofon, kiedy obejmuje go od tylu ramionami i zarzucam noge na jego biodro; wygladam pewnie jak cherlawy piechociarz, ktory probuje zgwalcic poteznego jak niedzwiedz zolnierza przeciwnika. Przekladam mu reke pod szyja, chwytam medalion i przekrecam tarcze. Nie mam pojecia, czy to sie uda. Nie powinno. Medalion jest przeznaczony do teleportowania tylko jednej osoby: swojego wlasciciela. Ale przeciez ubranie tekuje sie razem ze mna. Poza tym nieraz przenosilem rozne przedmioty przez przestrzen Plancka. Moze wiec pole kwantowe obejmuje nie tylko moje cialo, ale takze wszystko, z czym mam kontakt. Zreszta co mam do stracenia? Nic, psiakrew. Ladujemy w ciemnosci. Staczamy sie po zboczu pagorka i rozdzielamy. Rozgladam sie, probuje sie zorientowac w terenie. Nie mialem czasu, zeby dokladnie wyobrazic sobie cel podrozy: po prostu sila woli zmusilem sie do skoku w przestrzen Plancka i teleportacji... dokads. Dokad? Swieci ksiezyc, widze wiec wyploszonego Nightenhelsera, ktory przyglada mi sie podejrzliwie, jakby spodziewal sie, ze lada chwila znow sie na niego rzuce. Postanawiam go zignorowac. Patrze w niebo, na gwiazdy, Droge Mleczna, ksiezyc, spuszczam wzrok i widze wysokie drzewa, trawiasty pagorek, rzeke... Jestesmy bez watpienia na Ziemi, tej starozytnej, owszem, ale chyba nie w Azji Mniejszej. Nie w Grecji. -Co to za miejsce? - pyta Nightenhelser, wstajac i otrzepujac sie z piasku. - Co sie w ogole dzieje? Dlaczego tu jest ciemno? Jestesmy na antypodach starozytnego swiata, mysle. -Wydaje mi sie, ze trafilismy do Indiany - mowie na glos. Nightenhelser odsuwa sie ode mnie jeszcze bardziej. -Do Indiany?! -Indiany w roku mniej wiecej 1200 przed nasza era. Plus minus sto lat. Znow urazilem sobie poobijana reke i noge. -Jak sie tu znalezlismy? - Nightenhelser zawsze byl milym facetem. Troche zrzedzil, burczal po niedzwiedziemu, ale nigdy sie nie wsciekal. Teraz jest naprawde zly. -Tekowalem nas. -Co ty pieprzysz, Hockenberry? W poblizu nie bylo zadnego portalu TK. Udaje, ze go nie slyszalem. Siadam na kamieniu i rozcieram obolale ramie. W Indianie jest niewiele wzgorz - nie bylo w moim poprzednim zyciu - ale kawalek pofalowanego, miejscami skalistego terenu mozna znalezc w okolicach Bloomington, gdzie mieszkalismy z Susan. Podejrzewam, ze w przyplywie paniki wyobrazilem sobie... dom. Zastanawiam sie, czy medalion mogl nas przeniesc takze w czasie i rzucic w sam srodek dwudziestowiecznej Indiany, ale nocne niebo i czyste, orzezwiajace powietrze podpowiadaja mi, ze tak sie nie stalo. Kto tu mieszkal tysiac dwiescie lat przed nasza era? Indianie. To by dopiero byla ironia losu, gdyby medalion porwal nas muzie sprzed nosa i cisnal do Nowego Swiata, gdzie Indianie mogli nas oskalpowac. Przed przybyciem bialych Indianie z wiekszosci plemion nie skalpowali ofiar, odzywa sie glos z pedantycznej, profesorskiej czesci mojego umyslu. Za to chyba czytalem gdzies, ze obcinali wrogom uszy jako trofeum wojenne. Od razu lepiej sie czlowiek czuje. Podobno mozna liczyc na morderce, ze bedzie mial dar wyslawiania sie; tak jak na profesora, ze zawsze podsunie ci jakis dolujacy fakt, kiedy jestes juz przygnebiony. -Hockenberry? Nightenhelser siada na sasiednim kamieniu wielkosci pilki futbolowej - nie za blisko, trzeba przyznac - i rozciera stawy. -Mysle, caly czas mysle - odpowiadam, imitujac Jacka Benny'ego [amerykanski komik rewiowy, radiowy i telewizyjny, ktory slynal ze stosowania dlugich pauz w skeczach] najlepiej jak umiem. -Kiedy juz skonczysz, moze mi wyjasnisz, dlaczego muza zabila Houstona? Powaznieje, ale nie wiem, co odpowiedziec. -Bogowie prowadza wlasne rozgrywki - mowie w koncu. - Knuja, snuja intrygi, paktuja. -Nie zartuj. Slowa Nightenhelsera sa zarowno ironicznym komentarzem, jak i szczera prosba. Podnosze rece w gescie rezygnacji. -Afrodyta chciala mnie wykorzystac. Mialem dla niej zabic Atene. - Nightenhelserowi oczy wychodza z orbit. Z najwiekszym trudem powstrzymuje sie od rozdziawienia ust. - Wiem, co sobie myslisz. Dlaczego wybrala akurat mnie? Po co jej Hockenberry? Po co dawac mu medalion teleportacyjny i Helm Hadesa, ktory zapewni mu niewidzialnosc? Zgadzam sie z toba: to nie ma sensu. -Nie o to mi chodzilo - mowi Nightenhelser. Nawet w tej ciemnosci przypomina niedzwiedzia. Meteor swietlna smuga przecina gwiazdziste niebo nad naszymi glowami. W lesie za wzgorzem pohukuje sowa. - Zastanawialem sie, jak masz na imie. Teraz to ja wytrzeszczam oczy. -Dlaczego? -Bogowie odradzali nam uzywania imion, a my balismy sie blizej poznac, poniewaz scholiasci mieli tendencje do... znikania. Bogowie zastepowali ich nowymi. Chcialbym sie dowiedziec, jak masz na imie. -Thomas. Tom. A ty? -Keith - odpowiada czlowiek, ktorego znam od czterech lat. Wstaje i spoglada w strone lasu. - Co dalej, Tomie? W lesie halasuja zaby, owady i inne nocne stwory. Albo Indianie, ktorzy wlasnie sie tu skradaja. -Wiesz, jak... Mowiles, ze zdarzalo ci sie juz mieszkac w gluszy... Zastanawialem sie, czy... -Pytasz, czy umre, jesli mnie tak tu zostawisz? - upewnia sie Nightenhelser... To znaczy: Keith. -Wlasnie. -Nie wiem. Pewnie tak. Ale i tak mysle, ze predzej przezyje tu niz pod Ilionem. Przynajmniej odkad muza weszla na wojenna sciezke... Domyslam sie, ze Keith rowniez nie moze przestac myslec o Indianach. -Przynajmniej mam wszystkie zabawki i caly sprzet scholiasty. Moge rozpalic ognisko, w razie potrzeby skorzystac z uprzezy lewitacyjnej, morfowac w Indianina, uzyc paralizatora... Lepiej wracaj i zrob to, co musisz zrobic. Potem mi wszystko opowiesz... O ile bedzie jakies "potem". Kiwam glowa i wstaje. Dziwnie sie czuje, zostawiajac go tutaj; wiem, ze zle robie, ale nie mam wyboru. -Trafisz z powrotem? - pyta. - Tutaj. Wrocisz po mnie? -Chyba tak. -Chyba? Chyba?! - Keith przeczesuje wlosy palcami. - Mam nadzieje, ze nie byles dziekanem swojego wydzialu, Hockenberry. Cos mi sie widzi, ze epoka imion minela bezpowrotnie. Wolalbym teleportowac sie gdziekolwiek, w dowolne inne miejsce we wszechswiecie, byle nie na Olimp. Kiedy sie tam zjawiam, mieszkancy gromadza sie w Dworze Bogow. Naciagam glebiej Helm Hadesa, sprawdzam, czy przypadkiem nie rzucam cienia i wslizguje sie do wnetrza olbrzymiego, przypominajacego Partenon gmachu. Ponad dziewiec lat jestem scholiasta, ale nigdy nie widzialem tylu bogow zebranych naraz w jednym miejscu. Po jednej stronie dlugiego, holograficznego basenu na zlotym tronie siedzi Zeus; wydaje mi sie jeszcze wiekszy niz poprzednio. Wspominalem juz, ze bogowie mierza od dwoch i pol do trzech metrow, z wyjatkiem tych chwil, kiedy przybieraja postac zwyklych smiertelnikow. Zeus zwykle przewyzsza ich o dodatkowy metr, niczym boski rodzic gorujacy nad swoimi kosmicznymi dziecmi. Dzisiaj ma jednak prawie osiem metrow wzrostu. Ciekawe, mysle, jak to sie ma do zasady zachowania masy i energii, ktora tamten scholiasta probowal mi kiedys wytlumaczyc. Ale mniejsza z tym. Najwazniejsze - to trzymac sie blisko sciany, z dala od stloczonych w sali bostw, nie ruszac sie i nie halasowac, zeby nie wykryly mnie wyczulone boskie zmysly. Wydawalo mi sie, ze znam imiona wszystkich bogow i bogin, tu jednak widze dziesiatki obcych twarzy. Ci, ktorych znam - bostwa najbardziej zaangazowane w wojne trojanska - wyrozniaja sie z tlumu niczym gwiazdy filmowe na spotkaniu lokalnych politykow, ale nawet najbardziej niepozorny z nieznanych mi bogow jest wyzszy, silniejszy, przystojniejszy i doskonalszy od wszystkich aktorow z mojej epoki. Najblizej Zeusa, po przeciwnej stronie holobasenu, ktory niczym fosa dzieli wnetrze na pol, stoi Atena Pallas, Ares, bog wojny (najwyrazniej juz wyszedl z kadzi, ktora nie ulegla zniszczeniu razem z kadzia Afrodyty) oraz mlodsi bracia Zeusa: Posejdon, ktory rzadko fatyguje sie na Olimp, i Hades, wladca swiata umarlych. Hermes, syn Zeusa, stoi blizej basenu; ten boski poslaniec i zabojca olbrzymow jest dokladnie tak szczuply i piekny, jak przedstawiajace go posagi, ktore widzialem. Drugi syn Zeusa, Dionizos, bog zmyslowych rozkoszy, rozmawia z Hera. Wbrew temu, jak sie go zwykle przedstawia, wcale nie trzyma w rece pucharu z winem. Jak na bostwo rozkoszy wyglada raczej blado, cherlawo i nieswiezo, niczym trzezwiejacy anonimowy alkoholik, ktory zaliczyl dopiero trzy z dwunastu krokow. Za ich plecami dostrzegam Nereusa, prawdziwego boga oceanow, starego czlowieka z morza. Palce u rak i nog ma polaczone blona plawna, a pod pachami widac mu skrzela. Mojry i furie przybyly gromadnie. Przypadkiem - albo celowo - wmieszaly sie w tlum. Oficjalnie zalicza sie je do bostw, ale czasem maja wladze nawet nad innymi bogami. Z wygladu mniej niz inni przypominaja ludzi, ja zas musze przyznac, ze niewiele o nich wiem. Nie mieszkaja na Olimpie, lecz na jednym z trzech wulkanow polozonych daleko na poludniowy wschod stad, nieopodal siedziby muz. Moja muza, Melete, stoi w towarzystwie swoich siostr, Meneme i Aoide. Widze rowniez inne, bardziej "nowoczesne" muzy: prawdziwa Kaliope, Polihymnie, Uranie, Erato, Klio, Euterpe, Melpomene, Terpsychore i Talie. Dalej stoja najwazniejsze z bogin, ale - co natychmiast zauwazam - brakuje wsrod nich Afrodyty. Gdyby tu byla, widzialaby mnie rownie wyraznie, jak ja widze bogow. Jest natomiast Dione, jej matka; ma zatroskana twarz i rozmawia z Hera i Hermesem. Nieopodal stoi Demeter, bogini plonow, i Persefona, jej corka i malzonka Hadesa. Dalej dostrzegam Pazitee, jedna z Gracji, a za nia - w miejscu stosownym do rangi - Nereidy: obnazone do pasa, przesliczne i zdradzieckie. Metabogini Noc trzyma sie z boku. Jej suknia i woal sa ciemno fioletowe, prawie czarne; bogowie i boginie wola sie do niej nie zblizac. Wlasciwie nic o niej nie wiem, nigdy wczesniej nie widzialem jej na Olimpie. Chodza sluchy, ze nawet Zeus sie jej boi. Czuje sie jak widz na gali rozdania Oscarow, kiedy tak probuje odsiac supergwiazdy z tlumu pomniejszych bostw. Widze Hebe, corke Zeusa i Hery, patronke mlodosci, a przy tym zaledwie sluzaca znaczniejszych bostw. Jest tez Hefajstos o ogniscie rudych wlosach, znakomity rzemieslnik; rozmawia z zona, ktora jest tylko jedna z Gracji. Nie pierwszy raz zdaje sobie sprawe, ze boska hierarchia nie jest sprawa prosta. Nagle Iryda, poslanka Zeusa, wylatuje - tak, wylatuje - na czolo zgromadzenia i klaszcze w rece. -Ojciec chce przemowic - oglasza. Jej glos jest czysty i donosny jak solo na flecie. Rozmowy milkna. W olbrzymiej sali zapada cisza. Zeus wstaje. Plawi sie w boskim blasku, bijacym od zlotego tronu i prowadzacych don zlotych schodow. -Sluchajcie mnie, bogowie, i wy, boginie - mowi Zeus. Nie podnosi glosu, ale jego slowa dudnia echem w marmurowych scianach. -Dzisiaj ktorys z bogow probowal skrzywdzic Afrodyte. Przezyla, przebywa w sali uzdrowien, ale leczenie potrwa teraz wiele dni. Ktos z bogow probowal zabic niesmiertelna, jedna z nas, ktorym smierc nie jest przeznaczona. Bogowie sa wstrzasnieci. Szmer rozmow, z poczatku niesmialy, blyskawicznie przybiera na sile i staje sie ogluszajacy. -Cisza! - krzyczy Zeus. Tym razem jego glos powala mnie i niesie po posadzce jak wiatr wyrwana z korzeniami krzewinke. Na szczescie nie wpadam na nikogo, a echo boskiego krzyku zaglusza szuranie mojego ubrania o marmur. - Sluchajcie mnie, o bogowie i boginie! - Jego slowa sa wzmocnione, jakby przemawial przez gigantyczny megafon. - Niech zadna z pieknych bogin i zaden bog nie osmieli sie sprzeciwic mojemu dekretowi. Macie poddac sie mojej woli. Natychmiast! Jestem juz przygotowany na huraganowy impet jego slow. Wczepiam sie palcami w marmur kolumny i przeczekuje tajfun. -Sluchajcie. - Zeus zniza glos niemal do szeptu, przez co jego sila wydaje sie jeszcze straszliwsza. - Kazdy, kto pomoze Achajom lub Trojanom w taki sposob, jak czyniliscie to przez ostatni miesiac, po powrocie na Olimp zostanie wychlostany moim piorunem, razony moim gromem, na wieki pohanbiony i wygnany. Kto mi sie sprzeciwi, dowie sie, co to znaczy zostac straconym w otchlan Tartaru, odlegla o pol kosmosu w czasie i przestrzeni, w najglebsza przepasc, ziejaca pod stopami naszych kwantowych jazni. Holograficzny basen burzy sie i bulgocze, woda staje sie czarna jak smola, a potem przestaje byc zwyklym trojwymiarowym obrazkiem: z prostokatnego brodzika wielkosci kilkunastu ustawionych jeden za drugim pelnowymiarowych basenow plywackich, wypelnionych wrzaca smola, dobiega ogluszajacy ryk i hologram zmienia sie w otwor prowadzacy w ciemna, ognista, przerazliwie gleboka czelusc. Odor siarki uderza w nozdrza zebranych. Bostwa stojace najblizej krawedzi cofaja sie ostroznie. -Oto Tartar! - wola Zeus. - Najglebsze podziemia Domu Hadesa! Tak jak siedziba Hadesa znajduje sie pod ziemia, tak Tartar lezy ponizej piekla. Pamietacie? Zwracam sie do najstarszych posrod nas. Pamietacie nasza dziesiecioletnia wojne z Tytanami? Pamietacie, ze stracilem w te otchlan wlasnych rodzicow, Kronosa i Ree? Ze zamknalem ich za zelaznymi wrotami i mosieznymi progami? Ze to samo zrobilem z Japetem, ktoremu nie pomogla cala jego boska moc? Cisze maca jedynie stlumione ryki, jeki i wrzaski dobiegajace z Tartaru. Nie mam cienia watpliwosci, ze nie zaden hologram, tylko najprawdziwsze wrota piekla stoja otworem niespelna dziesiec metrow od miejsca, w ktorym kule sie ze strachu. -Skoro stracilem w te przepasc wlasnych rodzicow, skazujac ich na wieczna meke, w kazdej chwili moge tam stracic takze wasze zalosne dusze! Bogowie i boginie milcza, odsuwaja sie tylko o dalsze kilka krokow od skraju okrutnej pustki. Na twarz Zeusa wyplywa paskudny usmiech. -Sprobujcie swoich sil ze mna, niesmiertelni. Wszyscy bedziecie mieli nauczke. Spod sufitu spada gruba zlota lina i uklada sie w poprzek wejscia do piekiel. Jest grubsza niz cuma okretowa i wyglada, jakby spleciono ja z tysiaca grubych na dwa palce zyl czystego zlota. Musi wazyc wiele ton. Zeus schodzi z podwyzszenia i bierze do rak jeden koniec liny. -Zlapcie za drugi koniec - mowi tonem, ktory mozna by niemal uznac za rozbawiony. Bogowie spogladaja po sobie, ale nikt sie nie rusza. -Zlapcie za drugi koniec! Setki niesmiertelnych i ich slug poslusznie tlocza sie przy zlotym sznurze, walczac o skrawek miejsca, za ktory mogliby zlapac, jak dzieci bawiace sie w przeciaganie liny na pikniku. Po chwili z jednej strony otchlani Tartaru stoi samotny Zeus, ktory jakby od niechcenia przytrzymuje line, z drugiej zas tloczy sie nieprzeliczona cizba bostw, kurczowo sciskajac druga polowke sznura. -Przeciagnijcie mnie - mowi Zeus. - Sprobujcie sciagnac mnie z nieba na ziemie, potem do Hadesu i jeszcze glebiej, w cuchnace glebie Tartaru. Ciagnijcie, powiadam. Zaden z bogow sie nie porusza; nie drgnie ani jeden miesien, jakby byly odlane z brazu. -Rozkazuje wam, ciagnijcie! - Zeus zaciska mocniej palce i zaczyna przeciagac line. Sandaly slizgaja sie, piszcza i skrzypia na marmurze. Kilkaset bostw zostaje przyciagnietych w poblize otchlani; niektore sie potykaja, inne padaja na kolana. - Ciagnijcie, do cholery! Albo wezmiecie sie do roboty, albo bedziecie gnic w Tartarze tak dlugo, az zetlaly czas odpadnie z kosci wszechswiata! Jednym szarpnieciem przeciaga na swoja strone dwadziescia metrow zlotej liny, ktora uklada sie w zwojach za jego plecami. Rzadek bogow, bogin, Gracji, Furii, Nereid, nimf i kogo tam jeszcze licho przynioslo ciagnie za sznur, slizga sie i z kazda chwila jest coraz blizej otchlani. Tylko odziana w fiolet Noc trzyma sie z boku. Atena stoi na samym przodzie. -Ciagnijcie, bogowie! - krzyczy, znalazlszy sie dziesiec metrow od skraju otworu. - Zrzucmy starego drania w przepasc! Ares, Apollo, Hermes, Posejdon i inni naprezaja muskuly. Przestaja sie zeslizgiwac. Lina sie napreza, trzeszczy i zaczyna strzepic. Boginie pokrzykuja i ciagna w zgodnym rytmie; Hera, zona Zeusa, najsilniej. Zloty sznur napina sie i jeczy. Zeus parska smiechem. Dotad trzymal line jedna reka, teraz doklada druga i szarpie. Bogowie piszcza jak dzieci na kolejce gorskiej. Atena i kilkoro najblizej stojacych bogow jada po marmurze jak po lodzie, coraz blizej brzegow Tartaru; dziesiatki pomniejszych niesmiertelnych poddaja sie i rozpierzchaja. Ale modrooka Atena sie nie poddaje. Sznur przyciaga ja do dymiacych wrot piekla. Zanosi sie na to, ze lada chwila cala kolumna zdyszanych, spoconych i przeklinajacych niesmiertelnych wpadnie do srodka. Zeus smieje sie i puszcza line. Dziesiatki bostw zataczaja sie wstecz i z rozmachem laduja na swoich niesmiertelnych tylkach. -Bogowie i boginie! Dzieci, bracia, siostry, synowie, corki, kuzyni i slugi! Nie uda sie wam stracic mnie z nieba. - Zeus wraca na tron. - Mozecie wypluc pluca i powyrywac sobie rece z barkow, ale nie ruszycie mnie z miejsca, dopoki sam na to nie pozwole. Jam jest Zeus, najwyzszy i najpotezniejszy z krolow. - Podnosi dlon z wyprostowanym palcem wskazujacym. - Ja natomiast, jesli zechce, moge sciagnac was z Olimpu, az zawisniecie w czarnej przepasci nad Tartarem. Moge przywiazac line do ziemi i morza, zahaczyc o skalny wystep Olimpu, a wy bedziecie wisiec w ciemnosciach do czasu, az slonce zgasnie. Gdybym nie widzial tego pokazu sily, pomyslalbym, ze stary lobuz blefuje - ale widzialem, wiec mu wierze. Atena wstaje z podlogi zaledwie metr od skraju przepasci. -Ojcze nasz, synu Kronosa, ktory zasiadasz na najwyzszym tronie w niebie, znamy twa moc, panie nasz. Kto moglby ci sie sprzeciwic? Przeciez nie my... Wszyscy niesmiertelni wstrzymuja oddech. Atena slynie z porywczosci i cietego jezyka; jesli teraz padnie z jej ust jedno niewlasciwe slowo... -...ale zal nam smiertelnych - ciagnie modrooka corka Zeusa. - Zal argiwskich wlocznikow, ktorzy odgrywaja swoje nic nieznaczace rolki na swojej malej scenie, umieraja straszliwa smiercia, topia sie we wlasnej krwi. Robi dwa kroki do przodu. Noski jej sandalow znajduja sie juz ponad smoliscie czarna przepascia. Tysiace metrow pod stopami Ateny, w chlostanych piorunami mrokach Tartaru, jakas olbrzymia istota wyje z bolu i strachu. -Dobrze, Zeusie. Posluchamy cie i przestaniemy sie mieszac do wojny. Pozwol nam jednak zasugerowac naszym smiertelnym faworytom taktyke, ktora, byc moze, ocali im zycie. Nie chcemy, zeby wszyscy zgineli od twoich smiercionosnych blyskawic. Zeus przez dluga chwile przyglada sie corce. Nie wiem, jak inni, ale ja nie mam pojecia, co wlasciwie wyraza jego spojrzenie. Zlosc? Rozbawienie? Zniecierpliwienie? -Tritogeneia, moje trzecie dziecko, corko droga - odzywa sie. - Zawsze przyprawiasz mnie o bol glowy. Nie trac jednak ducha. Nauczka, ktorej wam dzisiaj udzielilem, nie wyplywa z gniewu. Chcialem wam tylko pokazac, jakie moga byc konsekwencje nieposluszenstwa. Po tych slowach Zeus wstaje z tronu i schodzi z podwyzszenia. Jego rydwan wlatuje do sali miedzy dwoma olbrzymimi kolumnami. Jest zaprzezony w prawdziwe konie ze zlocistymi grzywami i podkowami z brazu, nie zadne hologramy. Ojciec bogow zaklada zlota zbroje, siega po bat, ktory stoi oparty o burte, wsiada do rydwanu i uderza lejcami w konskie zady. Pojazd przez chwile jedzie po marmurze, potem wzbija sie w powietrze, zatacza krag trzydziesci metrow nad glowami zebranych i wpada pomiedzy kolumny. Jego zniknieciu towarzyszy kwantowy grzmot. Bogowie, boginie i pomniejsi niesmiertelni pomalu sie rozchodza. Szepcza miedzy soba i knuja. Jestem swiecie przekonany, ze zadne z nich nie zamierza posluchac swojego pana i wladcy. Ja zas siedze bez ruchu i ciesze sie, ze jestem niewidzialny. Mam rozdziawione usta, oddycham plytko i szybko, jak zgoniony pies w goracy dzien. Chyba nawet sie slinie. Na Olimpie trudno jest czasem uwierzyc w ciagi przyczynowo-skutkowe i metode naukowa. 25. Las sekwojowy, Teksas Daeman zostal na polanie sam z sonikiem - i wcale mu sie to nie podobalo.Po zniknieciu Savi Odyseusz opowiedzial te swoja rozwlekla, bezsensowna historie i tez poszedl do lasu. Hannah odczekala moze z minute, zanim ruszyla za nim (rano Daeman od razu sie zorientowal, ze spedzili te noc razem; jego radar seksualny byl nieomylny). Niedlugo potem Ada z tym drugim staruchem, Harmanem, zapowiedzieli, ze ida na spacer i znikneli wsrod drzew po przeciwnej stronie polany (o nich rowniez wiedzial, ze w nocy uprawiali seks; wygladalo na to, ze tylko on i ta stara wiedzma Savi nic a nic sie nie bawia). Tak oto zostal sam na lesnej polance. Stal oparty o kadlub sonika, wsluchujac sie w szelest lisci i trzask lamanych w gaszczu galazek. Gdyby z lasu wynurzyl sie alozaur, Daeman zdazylby wskoczyc do pojazdu - ale co dalej? Nie wiedzial, jak uruchomic holograficzny pulpit; tym bardziej nie udaloby mu sie wlaczyc pola silowego ani wzbic w powietrze. Stalby sie przekaska dinozaura. Mial ochote krzyknac na Savi i pozostalych, zeby wracali, ale po namysle zrezygnowal z tego zamiaru. Czy halas mogl zwabic dinozaury albo innych drapiezcow? Nie zamierzal tego sprawdzac. Czul sie nieswojo, i to nie tylko ze strachu: przede wszystkim strasznie go korcilo, zeby pojsc na strone. Pozostali jakos sobie radzili - szli do lasu z garscia zabranych przez Savi chusteczek - ale on byl przeciez czlowiekiem cywilizowanym. Nigdy nie byl w toalecie pozbawionej... no, toalety... i nie zamierzal zmieniac swoich przyzwyczajen. Nie mial pojecia, ile jeszcze czasu zabierze im dotarcie do dworu Ardis. W dodatku ze slow Savi wynikalo, ze nie chce sie tam zatrzymywac, tylko wysadzic Hannah, Ade i tego szurnietego oszusta, ktory podawal sie za Odyseusza, a potem natychmiast smignac do tego Basenu Srodziemnego, gdziekolwiek by sie znajdowal. Tak dlugo z pewnoscia nie mogl czekac. Zdal sobie sprawe, ze niechec jest w tym wypadku silniejsza od strachu. Wczoraj, kiedy zglosil sie na ochotnika do szalonej ekspedycji, zaskoczyl wszystkich. Nikt nawet nie podejrzewal prawdziwych motywow, ktore nim kierowaly. Przede wszystkim bal sie dinozaurow grasujacych w okolicach dworu Ardis i wolal tam nie wracac. Po drugie, okropnie sie zdenerwowal, sluchajac tych historii o niszczeniu i odtwarzaniu ludzi podczas faksowania. Wlasciwie trudno mu sie bylo dziwic, skoro dopiero co wrocil z konserwatorni ze swiadomoscia, ze stracil swoje prawdziwe cialo. Przez cale zycie niemal codziennie korzystal z faksu, ale mysl, ze mialby teraz przejsc przez portal, ktory rozszczepi na kawalki jego miesnie, kosci, mozg i pamiec, a potem w miejscu przeznaczenia odtworzy jego kopie - o ile ta stara baba miala racje - cholernie mu sie nie podobala. Uznal wiec, ze lepiej bedzie jeszcze troche polatac sonikiem, zamiast stawiac czolo dinozaurom w Ardis albo dawac sie rozbijac na atomy, czasteczki czy cholera wie co. Teraz zas tesknil za toaleta i obecnoscia matki albo sluzka, ktorzy zrobiliby mu kolacje. Moze po odlocie z Ardis kaze sie wysadzic przy Kraterze Paryskim? Przeciez to chyba niedaleko. Widzial wprawdzie te gryzmoly, ktore Harman nazwal mapa, ale nie mial pojecia o geografii. Dla niego kazde dwa punkty na Ziemi dzielila zawsze ta sama odleglosc: jeden krok przez portal. Savi wyszla na polane. -Gdzie reszta? - zapytala, widzac, ze jest sam. -Tez sie zastanawiam. Najpierw zniknal ten dzikus. Hannah poszla za nim, a chwile pozniej Ada i Harman oddalili sie w tamtym kierunku. - Gestem wskazal wysokie drzewa po drugiej stronie polany. -Czemu nie wywolasz funkcji na dloni? - Savi usmiechnela sie, jakby cos ja rozbawilo. -Juz probowalem, tam u ciebie, na lodzie. I przy moscie. Tutaj tez. Nie dziala. Daeman podniosl reke, wywolal mysla funkcje wyszukiwania i pokazal Savi pusty, bialy prostokat, ktory wyswietlil sie nad jego otwarta dlonia. -To lokalizator krotkiego zasiegu - zauwazyla Savi. - Doprowadzi cie na miejsce, kiedy znajdujesz sie juz blisko celu. To tak, jakbys szukal w bibliotece ksiazki, ale zawedrowal pod niewlasciwy regal. Podlacz sie do daleko - albo bliskosieci. Daeman wytrzeszczyl oczy. Od poczatku powatpiewal w jej zdrowe zmysly. -No tak, zapomnieliscie o wiekszosci funkcji. - Savi nie przestawala sie usmiechac. - Pokolenie za pokoleniem... Pozapominaliscie. -O co ci chodzi? Stare funkcje, takie jak czytanie, po prostu nie dzialaja. Nie mozna ich wywolac, odkad postludzie opuscili Ziemie. Daeman wskazal przecinajace sie na niebie pierscienie. -Bzdura. - Savi oparla sie obok niego o burte sonika, zlapala go za lewa reke i odwrocila ja dlonia ku gorze. - Wyobraz sobie trzy czerwone kolka z niebieskimi kwadratami w srodku. -Ze co? Savi nadal trzymala go za przegub. -Slyszales, co powiedzialam. Co za idiotyzm, pomyslal Daeman, ale poslusznie wyobrazil sobie trzy czerwone kregi z umieszczonymi w srodku niebieskimi kwadratami. Zoltawy prostokat funkcji szukania zgasl i na dloni Daemana pojawil sie blekitny swiecacy owal. -O raju! - Wyszarpnal reke z uscisku Savi i zaczal nia wymachiwac rozpaczliwie, jakby usiadl mu na niej jakis olbrzymi owad. Blekitny owal mrugal nierownomiernie. -Spokojnie, na razie jest pusty. Pomysl o kims. -O kim? - Daemanowi bardzo sie nie podobalo, ze jego cialo wyczynia sztuczki, o ktorych on nie ma pojecia. -O kim chcesz. O kims bliskim. Zamknal oczy i przywolal z pamieci obraz twarzy matki. Kiedy podniosl powieki, owal zdazyl sie juz wypelnic uproszczonym obrazem, przedstawiajacym kratownice ulic, jakas rzeke, wyrazy, ktorych nie umial odczytac. To byl widok z gory na okolice dziury w ziemi, ktora nie mogla byc niczym innym jak tylko Kraterem Paryskim. Ekran dokonal zblizenia i Daeman znalazl sie we wnetrzu stylizowanego budynku, na czwartym pietrze, w domicylu, ktorego tylne okna wychodzily na krater... Nie byl to jego dom. Dwie schematycznie nakreslone ludzkie sylwetki - postaci z kreskowki, lecz z calkiem realistycznymi twarzami - znajdowaly sie w lozku. Mezczyzna byl na dole, kobieta na gorze poruszala sie... Daeman zacisnal piesc. Niebieski owal zgasl. -Przepraszam, zapomnialam, ze dzis nikt nie uzywa blokad. To byla twoja dziewczyna? -Moja matka - odparl z gorycza Daeman. Trafil do domicylu Gomana, po drugiej stronie krateru. Znal rozklad pomieszczen z dawnych czasow, gdy jako dziecko bawil sie tam, a jego matka spedzala czas z wysokim, sniadym mezczyzna o glosie lagodnym jak wino. Daeman nie lubil go i nie wiedzial, ze matka nadal sie z nim spotyka. Harman mial racje: w Kraterze Paryskim byla juz noc. -Sprobujmy poszukac Hannah, Ady i reszty - zaproponowala Savi i zaraz parsknela smiechem. - Chociaz moze sie okazac, ze im tez przydalyby sie blokady. Daeman nie mial ochoty otwierac piesci. -Zgas go - zaproponowala Savi. -Jak? -A jak zwykle wylaczasz lokalizator? -Mysle "wylacz sie" - odparl Daeman, dodajac w duchu "ty kretynko". -Zrob tak. Daeman posluchal Savi. Owal zniknal. -Bliskosiec wywoluje sie zoltym kolkiem z zielonym trojkatem w srodku - dodala Savi. Spojrzala na swoja dlon, na ktorej pojawil sie jaskrawozolty, zamglony prostokat. Daeman tez sobie taki przywolal. -Pomysl o Hannah - polecila mu Savi. Posluchal jej. Oba wyswietlacze pokazaly kontynent (Ameryke Polnocna, ale tego Daeman nie mogl wiedziec), a nastepnie, na kolejnych zblizeniach, poludniowy sektor jego srodkowej czesci, obszar na polnoc od linii brzegowej, ciag nieczytelnych slow, serie map topograficznych, stylizowane drzewa, a pod nimi stylizowana kobieca sylwetke o glowie Hannah, idaca samotnie przez las... Nie, nie samotnie, uswiadomil sobie Daeman. Obok niej szedl jakis dziwny znak. Savi sie rozesmiala. -Bliskosiec nie umie odwzorowac Odyseusza. -Nie widze go. Savi wolna reka wskazala mu znak, a potem dwie czerwone figurki na skraju obrazu. -Ten symbol to znak zapytania. Pytajnik. Oznacza Odyseusza. A to jestesmy my - wyjasnila. - Ada i Harman musza byc gdzies na polnoc stad. -Skad wiadomo, ze to Hannah? - spytal Daeman, chociaz przeciez widzial czubek jej glowy. -Pomysl "zblizenie" - odparla Savi i pokazala mu swoj wyswietlacz, ktory powiekszyl obraz, obnizyl punkt widzenia i przedstawial teraz rysunkowa Hannah z twarza prawdziwej Hannah, idaca brzegiem stylizowanego strumienia przez stylizowany las. Daeman wydal w myslach polecenie i sledzil obraz, pelen podziwu dla jego jakosci. Widzial nawet cienie drzew, kladace sie na twarzy Hannah. Gestykulujac z ozywieniem, tlumaczyla cos unoszacemu sie obok symbolowi, ktory Savi nazwala pytajnikiem. Ucieszyl sie, ze nie przylapali jej na uprawianiu seksu. Savi musiala chyba odszukac Ade i Harmana, bo jej wyswietlacz pokazywal dwie idace postaci, otoczone innymi symbolami topograficznymi, na polnoc od nieruchomych kropek, ktore - wedlug niej - symbolizowaly ja i Daemana. -Wszyscy cali i zdrowi, dinozaury nikogo nie zjadly - oznajmila. - Co nie zmienia faktu, ze chcialabym, zeby jak najszybciej wrocili. Robi sie pozno. W dawnych czasach po prostu bym ich wywolala i kazala brac dupy w troki. -Mozna sie przez to komunikowac? - zdziwil sie Daeman, unoszac reke. -Oczywiscie. -To dlaczego nikt o tym nie wie? - spytal z nuta zlosci w glosie. Savi wzruszyla ramionami. -Wy, tak zwani dawni ludzie, w ogole malo wiecie. -Dlaczego "tak zwani"? -Czy ty naprawde myslisz, ze ludzie, ktorzy zyli w zapomnianej erze, mieli w cialach te wszystkie nanotechniczne cudactwa? -Tak - odparl Daeman, chociaz nagle dotarlo do niego, ze nic nie wie o ludziach z zapomnianej ery. I ze nic go oni nie obchodza. Savi umilkla na dluzsza chwile. Daeman mial wrazenie, ze jest zmeczona, ale moze wszyscy starzy ludzie, urodzeni przed epoka konserwatorni, po prostu kiepsko wygladali. -Chodzmy po nich - zaproponowala w koncu Savi. - Ja sprowadze Hannah i Odyseusza, ty znajdz Ade i Harmana. Polacz sie z bliskosiecia i normalnie wlacz lokalizator. Trafisz. Powiedz im, ze autobus zaraz odjedzie. Daeman nie mial wprawdzie pojecia, o co chodzi z tym "autobusem", ale niespecjalnie sie tym przejal. -Sa jeszcze jakies inne funkcje? - zapytal. -Setki. -No to pokaz mi jeszcze jakas - rzucil prowokacyjnie. Nie wierzyl jej; nie moglo byc setek nieznanych funkcji, ale nawet jedna czy dwie nowe zapewnilyby mu popularnosc na imprezach i zainteresowanie mlodych kobiet. Savi z westchnieniem oparla sie o sonik. Wiatr powial mocniej, zakolysal galeziami sekwoi. -Pokaze ci funkcje, ktora sprawila, ze postludzie wyniesli sie z Ziemi. Wszechsiec. Daeman zacisnal piesc i cofnal reke. -Jezeli to cos niebezpiecznego, to nie chce. -Nie boj sie. Nam nic nie grozi. Zaczekaj, pokaze ci. - Savi zlapala go za reke, rozgiela mu palce i dotknela jego dloni w sposob, ktory moglby niemal uznac za podniecajacy. Przycisnela swoja dlon do jego. - Wyobraz sobie cztery niebieskie prostokaty, pod nimi trzy czerwone kolka, a jeszcze nizej cztery zielone trojkaty - powiedziala polglosem. Daeman zmarszczyl brwi; nie bylo mu latwo, obrazy zeslizgiwaly mu sie poza obreb pola widzenia, zanim je ulozyl, ale w koncu - zamknawszy oczy - dopial swego. -Otworz oczy. - Uslyszal. Otworzyl - i ulamek sekundy pozniej rozpaczliwie zaparl sie obiema rekami o bok sonika. Tym razem nie zobaczyl zadnej mgielki na dloni, nieczytelnych map ani ludzikow z kreskowki. Wszystko sie zmienilo. Okoliczne drzewa, ktore interesowaly go dotad wylacznie jako zrodla cienia, zmienily sie w skomplikowane struktury: przezroczyste, z warstwami pulsujacej tkanki, zdrewnialej kory, z zylkami, babelkami powietrza, zywym rdzeniem i martwymi pasmami wlokna. Na to nakladal sie wektorowy obraz wirtualny w czerwono-zielonych barwach zycia. Wykresy i kolumny danych przedstawialy szpilki, drewno, lyko, przeplyw wody, cukru, energii i swiatla slonecznego. Uswiadomil sobie, ze gdyby umial czytac, moglby poznac cala zlozona hydrologie tego cudu natury, jakim jest drzewo. Dowiedzialby sie, jakiego cisnienia osmotycznego wymaga transport wody z korzeni do lisci. Kiedy spuscil wzrok, zobaczyl rozpostarty pod ziemia system korzeniowy i przenikajaca don wode; mogl przesledzic kazdy etap dlugiej drogi - setki metrow w pionie! - jaka zyciodajny plyn pokonywal cieniutkimi przewodami wewnatrz pnia, jakby olbrzym zasysal go przez slomke. Patrzyl, jak woda rozplywa sie do lisci, jak jej czasteczki przeciskaja sie kapilarami niewiele grubszymi od nich samych do konarow o szerokosci pietnastu, dwudziestu metrow, i dalej, do coraz cienszych i cienszych galezi, jak niosa substancje odzywcze, jak liscie czerpia cieplo slonca... Zadarl glowe. Swiatlo sloneczne bylo skwantowanym, dyskretnym deszczem energii; patrzyl, jak wnika w szpilki sekwoi, jak pada na zyzna ziemie pod jego stopami i rozgrzewa zyjace w niej mikroorganizmy. Moglby je policzyc! Swiat zalewal go potopem informacji, potezna fala danych. Miliony mikroskopijnych ekosystemow oddzialywaly na siebie nawzajem, przeplyw energii nie ustawal ani na chwile. Nawet smierc byla jedna z figur w zlozonym, wiecznym tancu wody, swiatla, energii, zycia, odrodzenia, wzrostu, prokreacji i glodu. Po przeciwnej stronie polany dostrzegl martwa mysz, na wpol zagrzebana w ziemi. Zostala z niej sama skora i kosci, ale truchelko wciaz emanowalo energia: bakterie zerowaly na resztkach, w popoludniowym sloncu larwy wylegaly sie z muszych jaj, na poziomie molekularnym postepowal rozpad bialek... Daeman z zapartym tchem odwrocil sie. Zrobilo mu sie niedobrze. Probowal spuscic wzrok, ale zlozonosc zycia atakowala go ze wszystkich stron: opatrzone etykietkami strumienie energii, wchlaniane skladniki pokarmowe, odzywiane komorki, czasteczki tanczace we wnetrzu przezroczystych drzew, oddychajaca ziemia, niebo rozpalone slonecznym deszczem i radiowymi komunikatami gwiazd. Zakryl oczy dlonmi, ale za pozno: wczesniej zdazyl spojrzec na Savi. Zobaczyl stara kobiete - a zarazem istna galaktyke zycia, ktore gniezdzilo sie w glebi szczerzacej zeby czaszki, w blyskajacych neuronach mozgu, w impulsach, ktore niczym ciag iskier przeplywaly nerwem wzrokowym do siatkowki, w miliardach istot zamieszkujacych trzewia, zaaferowanych wlasnym zyciem i obojetnych na wszystko inne. Przeniosl wzrok i zrobil blad: spojrzal na siebie... i w glab siebie... poprzez siebie... Zobaczyl, jak jednoczy sie z powietrzem, ziemia, niebem... -Wylacz! - powiedziala Savi. Umysl Daemana odruchowo powtorzyl jej polecenie. Olsniewajace promienie slonca, padajace na drzewa i uslana szpilkami ziemie, nagle wydaly sie Daemanowi ciemne jak mroki nocy. Nogi sie pod nim ugiely. Steknawszy cicho, osunal sie po burcie sonika, przetoczyl na brzuch i legl nieruchomo z rozlozonymi rekami i twarza przycisnieta do ziemi. Savi kucnela przy nim i poklepala go po ramieniu. -Zaraz ci przejdzie. Odpocznij. Pojde po reszte. Ada zawahala sie, kiedy Harman zaproponowal jej spacer; bala sie, ze Savi zezlosci sie albo zaniepokoi, kiedy nikogo nie zastanie na polance. Hannah pobiegla jednak za Odyseuszem, a ona nie chciala zostac przy soniku sama z Daemanem. Poza tym nie wiedziala, czy beda mieli jeszcze okazje porozmawiac w cztery oczy, zanim ona wroci do Ardis, a Harman poleci z Savi do Basenu Srodziemnego. Wspieli sie na wzgorze i zeszli wzdluz strumienia po jego przeciwleglym zboczu. W lesie rozbrzmiewal swiergot ptakow, ale poza nimi nie widzieli zadnego zwierzecia wiekszego od wiewiorki. Harman szedl zamyslony i milczacy; dotknal Ady tylko raz, podajac jej reke, kiedy przechodzili przez strumien powyzej trzymetrowego wodospadu. Przyszlo jej do glowy, ze wspolnie spedzona noc byla bledem, ze blednie oceniala jej znaczenie, ale kiedy u stop wodospadu zrobili postoj, Harman spojrzal na nia, a ona ujrzala w jego oczach znajoma czulosc i delikatnosc. Cieszyla sie, ze zostali kochankami. -Znalas swojego ojca? - zapytal. Zatkalo ja. Pytanie nie bylo specjalnie szokujace - ludzie wiedzieli przeciez o tym, ze mieli ojcow, przynajmniej w teorii - ale nikt sie tym nie interesowal. -Pytasz, czy wiem, kim byl? -Nie. - Harman pokrecil glowa. - Czy go znalas? Osobiscie? -Nie. Matka mowila mi kiedys, jak sie nazywal, ale wydaje mi sie, ze... kilka lat temu skonczyl swoja piata dwudziestke. Omal nie uzyla okreslenia "wstapil do pierscieni", najpopularniejszego eufemizmu na cielesne przeniesienie sie do postludzkiego nieba. Serce zabilo jej zywiej. Dlaczego Harman o to zapytal? Czyzby istniala szansa, ze to on byl jej ojcem? Takie sytuacje sie przeciez zdarzaly; mlode kobiety wdawaly sie w romanse ze starszymi mezczyznami, ktorych nasienie posluzylo do ich splodzenia. Kazirodztwo nie bylo tabu, poniewaz nie istnialo ryzyko, ze z takiego zwiazku urodzi sie dziecko. Nikt nie mial tez rodzenstwa, gdyz kazda kobieta mogla rodzic tylko raz. Mimo wszystko Ada poczula sie nieswojo. -Ja nie znalem swojego ojca. Savi twierdzi, ze byl czas, i to jeszcze po zapomnianej erze, kiedy ojcowie byli w zyciu dzieci rownie wazni, jak dzis matki. -Trudno to sobie wyobrazic - odparla skolowana Ada. Do czego Harman zmierzal? Chcial jej powiedziec, ze jest dla niej za stary? Przeciez to nonsens. -Gdybym mial zostac ojcem, chcialbym, zeby moje dziecko mnie znalo. Chcialbym byc przy nim, kiedy bedzie dorastac... Tak jak matka. Wstrzasnietej Adzie calkiem odebralo mowe. Harman ruszyl dalej. Dogonila go i zaglebili sie w cien drzew, gdzie bylo wprawdzie chlodniej, ale i bardziej duszno. Wodospad szumial cicho za ich plecami. Ada nagle okrecila sie na piecie. -Slyszalas cos? -Nie, tylko... Cos jest nie tak. -Nie ma sluzkow ani wojniksow. Rzeczywiscie, pomyslala Ada. Byli sami. Stala obecnosc sluzkow i wojniksow byla jak znajomy halas, do ktorego czlowiek sie przyzwyczaja i przestaje go slyszec. Dwa dni temu halas ucichl, ale dopiero teraz, gdy zostali we dwoje, zwrocila na to uwage. Zadrzala. -Trafisz z powrotem do sonika? Harman pokiwal glowa. -Notowalem w pamieci punkty orientacyjne i obserwowalem slonce. Polana jest za tym pagorkiem. - Wskazal kijem, ktorym sie podpieral. Ada usmiechnela sie, lecz nie byla do konca przekonana. Wywolala na dloni lokalizator, ale wyswietlacz pozostawal pusty, odkad odlecieli z Antarktydy. Bywala juz w lesie, najczesciej w okolicach Ardis, ale zawsze towarzyszyl jej sluzek, ktory w kazdej chwili mogl wskazac droge powrotna, albo wojniks, gotow ochronic ja przed niebezpieczenstwem. Ten niepokoj bladl jednak przy podenerwowaniu wywolanym przez dziwaczne pytanie i komentarz Harmana. -Dlaczego zaczales mowic o ojcostwie? - zapytala. Zeszli ze stoku glebiej w las. Harman caly czas sie jej przygladal. Cien drzew stal sie bardziej przygnebiajacy, chociaz tu i owdzie skosne promienie slonca rozswietlaly lesne mroki niczym wnetrze niebosieznej katedry. -To przez Savi. Dzis rano powiedziala cos takiego... Cos o tym, ze moglbym byc twoim dziadkiem. O tym, ze angazujac sie w poszukiwania konserwatorni i zwiazek z toba, probuje zaprzeczyc temu, ze koncze ostatnia dwudziestke. Ada najpierw odczula zlosc, a zaraz potem zazdrosc. Zlosc byla spowodowana kretynska uwaga Savi - staruchy nie powinno interesowac, z kim Ada sypia ani ile lat maja jej kochankowie. Zazdrosc plynela z faktu, ze Harman zostawil ja rano sama w lozku, zeby zejsc na dol i porozmawiac z Savi. Pocalowala go na pozegnanie, kiedy wstawal; byla zawiedziona, ze nie chce z nia spedzic jeszcze godziny, zanim wszyscy zejda na sniadanie, ale uszanowala jego decyzje, dochodzac do wniosku, ze z natury jest rannym ptaszkiem. Co bylo tak wazne, ze musial o swicie omowic to z Savi? Przeciez i tak najblizsze pare dni mieli spedzic razem na poszukiwaniach tego glupiego statku kosmicznego. Prawde mowiac, Savi zajela w tej ekspedycji miejsce, ktore nalezalo sie jej, Adzie. Spojrzala na Harmana. O ilez mlodziej wygladala jego twarz od pooranej zmarszczkami twarzy siwiejacego Odyseusza. Harman nie zauwazyl targajacych nia gwaltownych emocji. Caly czas nad czyms rozmyslal, cos wazyl w duchu, az zaczela sie zastanawiac, czy uwaga i czulosc, ktore jej ostatnio okazywal - a ktorych kulminacja stala sie cudowna noc - nie byly przypadkiem odchyleniami od normy, swoistym preludium do seksu, ktore nie mialo nic wspolnego z jego prawdziwym charakterem. Watpila w to, ale nie mogla miec pewnosci. Czyzby ich rzekome duchowe pokrewienstwo bylo tylko zludzeniem wyplywajacym ze slepego zauroczenia? -Wiesz, jak zachodzi sie w ciaze? - zapytal Harman, z roztargnieniem dzgajac kijem ziemie. Ada stanela jak wryta. To pytanie tez wprawilo ja w oslupienie. Harman rowniez sie zatrzymal i spojrzal na nia niewinnie, jakby nie powiedzial nic niezwyklego. -Chodzi mi o to, czy znasz te procedure? - wyjasnil, najwyrazniej w dalszym ciagu nie zdajac sobie sprawy z niestosownosci pytania. Mezczyzni i kobiety po prostu nie rozmawiali na takie tematy. -Jezeli chcesz mi zrobic wyklad o ptaszkach i pszczolkach, to troche sie spozniles - odparla sztywno. Harman rozesmial sie swobodnie. Przez ostatnie dwa tygodnie ten smiech brzmial w uszach Ady urzekajaco. Teraz jednak zirytowal ja jak diabli. -Nie chodzi mi o seks, kochanie - powiedzial. Ada zauwazyla, ze pierwszy raz uzyl tak czulego slowka, zwracajac sie do niej, ale nie byla w najlepszym nastroju, zeby to docenic. - Kiedy uzyskasz pozwolenie na zajscie w ciaze, co moze nastapic nawet za kilkadziesiat lat, wybierzesz sobie dawce nasienia. Ada zaczela sie rumienic, a fakt, ze nie jest w stanie nad tym zapanowac, dodatkowo ja rozdraznil. Spasowiala. -Nie wiem, o czym mowisz. Rzecz jasna, wiedziala doskonale. To mezczyzni nie powinni wiedziec ani dyskutowac o takich sprawach. Kobiety zaczynaly sie zwykle starac o ciaze w okolicach trzeciej dwudziestki. Przecietny czas oczekiwania na pozwolenie wynosil okolo dwoch lat, po ktorych sluzki przekazywaly kandydatce decyzje postludzi. Kobieta zrywala stosunki intymne, przyjmowala przepisany preparat odblokowujacy i wybierala jednego ze swoich bylych partnerow na ojca dziecka. Po kilku dniach zachodzila w ciaze, ktorej dalszy przebieg byl stary jak... jak sama ludzkosc. -Chodzi mi o mechanizm decydujacy o tym, ktora paczka nasienia zostanie wybrana przez twoj organizm. Dawniej kobiety nie mialy takiego wyboru... -Bzdury opowiadasz. To my jestesmy dawnymi ludzmi. Ciaza zawsze tak wygladala. Harman wolno pokrecil glowa, jakby cos go zasmucilo. -Wcale nie. Nawet w czasach Savi, czyli czternascie wiekow temu, w ciaze zachodzilo sie poniekad przypadkowo. Mowila mi, ze postludzie wbudowali nam, to znaczy kobietom, mechanizm przechowywania spermy i procedure wyboru, wzorujac sie na strukturze genetycznej ciem. -Ciem! - Tym razem Ada byla po prostu wsciekla. Nie dosc, ze Harman gadal od rzeczy, to jeszcze jej ublizal. - Co ty, do cholery, wygadujesz, Harman Uhr?! Spojrzal na nia z ukosa, jakby pierwszy raz zauwazyl jej reakcje; uzycie grzecznosciowego Uhr bylo dla niego jak policzek i sprowadzilo go na ziemie. -Mowie prawde - odparl. - Przepraszam, ze cie zdenerwowalem, ale Savi twierdzi, ze postludzie wprowadzili mozliwosc wyboru nasienia ojca wiele lat po stosunku, wykorzystujac geny cmy, ktora nazywa sie... -Dosc tego! - krzyknela Ada. Nigdy w zyciu nikogo nie uderzyla, nigdy nawet nie miala na to ochoty, ale w tej chwili niewiele brakowalo, zeby rzucila sie z piesciami na Harmana. - Nic tylko "Savi to, Savi tamto"! Mam dosc tej starej wiedzmy! Zreszta wcale nie wierze, ze jest taka stara, jak mowi. Ani taka madra. Za to na pewno jest nienormalna. Wracam do sonika. Zaczela sie oddalac. -Ada! - zawolal za nia Harman. Udajac, ze go nie slyszy, zaczela wchodzic na wzgorze. Slizgala sie na wilgotnej ziemi i szpilkach. -Ada! Nie sluchala go. Byla gotowa go tu zostawic. -Ado, idziesz w zla strone. Hannah dogonila Odyseusza kilkaset metrow od skraju polany. Kiedy uslyszal jej kroki, natychmiast odwrocil sie, kladac dlon na rekojesci miecza, ale rozluznil sie, gdy tylko ja rozpoznal. -Czego chcesz, dziewczyno? Hannah odgarnela wlosy z twarzy. -Chcialam zobaczyc twoj miecz. Odyseusz zasmial sie donosnie. -Czemu nie? - Odpial od pasa skorzana pochwe i podal bron Hannah. - Tylko uwazaj, jest ostry jak brzytwa. Gdybym chcial, moglbym sie nim golic. Hannah wyjela miecz. Zwazyla go w dloni. -Savi mowila, ze pracujesz z metalem. - Odyseusz przykucnal przy strumieniu, nabral wody w stulona dlon i napil sie. - Twierdzi, ze mozesz byc jedyna osoba w tym nowym wspanialym swiecie, ktora umie odlewac przedmioty z brazu. Hannah wzruszyla ramionami. -Moja matka znala dawne opowiesci o kowalach. W mlodosci chetnie bawila sie ogniem i budowala paleniska. Kontynuuje jej eksperymenty. Wziela zamach nad glowa i ciela z gory na dol. -Widzialas na calunie turynskim, jak walczymy. -Widzialam. I co z tego? -Umiesz machac mieczem. Wiesz, ze lepiej sie nim tnie, niz wykonuje pchniecia. To bron stworzona do obcinania rak i prucia bebechow, nie do finezyjnej szermierki. Hannah skrzywila sie i oddala mu miecz. -Czy to wlasnie tego miecza uzywales pod Ilionem? - zapytala polglosem. - I podczas wyprawy po Palladium? -Nie. - Odyseusz podniosl miecz. Przesaczajace sie przez listowie promienie slonca zatanczyly na ostrzu. - Ten miecz dostalem w prezencie od... pewnej kobiety. Podczas mojej wedrowki. Hannah spodziewala sie dalszego ciagu tej historii, ale Odyseusz, zamiast snuc kolejna opowiesc, zapytal: -Chcialabys zobaczyc, czym rozni sie od innych mieczy? Skinela glowa. Odyseusz dwukrotnie nacisnal kciukiem jelec. Ostrze okrylo sie mgielka. Kiedy Hannah podeszla blizej, dolecialo ja slabe, ale wyrazne buczenie, wydobywajace sie z miecza. Wyciagnela po niego reke, ale Odyseusz blyskawicznym ruchem zlapal ja za nadgarstek. -Gdybys go teraz dotknela, stracilabys palce. -Dlaczego? Hannah nie wyrywala sie, wiec Odyseusz po chwili ja puscil. -Ostrze wibruje. Trzymajac miecz poziomo, podniosl go na wysokosc oczu. Hannah kolejny raz zwrocila uwage na fakt, ze sa z Odyseuszem tego samego wzrostu. W nocy, slyszac, ze przechadza sie po zielonych korytarzach na moscie, wstala i dolaczyla do niego. Najpierw poszli na spacer, potem wrocili do jego domicylu, gdzie przegadali kilka ladnych godzin, a na koniec polozyla sie spac na podlodze przy jego lozku. Wiedziala, ze Ada wziela ich za kochankow, ale nie przeszkadzalo jej to i nie widziala powodu, dla ktorego mialaby rozwiewac zludzenia przyjaciolki. -To brzmi prawie tak, jakby spiewal - zauwazyla, nastawiajac ucha. Odyseusz rozesmial sie - Hannah nie bardzo rozumiala dlaczego - i odparl: -Nie boj sie. Nie rzucila mi go zadna Pani Jeziora, chociaz w gruncie rzeczy... - Znow parsknal smiechem. Hannah spojrzala na niego pytajaco. O czym on mowi? Nie miala pojecia. Ciekawe, czy on sam wiedzial. -Po co to wibrowanie? - zapytala. -Odsun sie. Pnie wiekszosci sekwoi mialy po dwa, trzy metry szerokosci, ale tuz obok Hannah i Odyseusza w plamie slonca roslo mniejsze drzewo, jodla albo limba. Mogla miec trzydziesci, moze czterdziesci lat, z pietnascie metrow wysokosci i pien grubosci pol metra. Odyseusz stanal w rozkroku, wzial miecz w jedna reke i cial jakby od niechcenia, z lewej do prawej. Ostrze zatoczylo luk tak gladki i swobodny, ze mialo sie wrazenie, jakby chybilo celu. Nie bylo slychac uderzenia, a mimo to po paru sekundach sosna zadrzala, pochylila sie i z loskotem runela na ziemie. Odyseusz pstryknal palcem przelacznik i melodyjne buczenie ucichlo. Hannah podeszla i zaczela ogladac sciete drzewo i sterczacy z ziemi kikut. Przeciete powierzchnie byly idealnie gladkie, jakby rozdzielono je skalpelem, a nie topornym ostrzem miecza. Przesunela dlonia po wierzchu pniaka: nie wyczula pod palcami zadnych nierownosci, zywicy, drzazg; drewno wygladalo tak, jakby pokrylo sie warstewka plastiku albo zeszklilo w wysokiej temperaturze. Odwrocila sie do Odyseusza. -Podczas oblezenia Troi taki miecz musial byc prawdziwym skarbem. -Nie sluchalas mnie, dziewczyno. - Odyseusz schowal bron do pochwy, ktora nastepnie przypial do pasa. - Dostalem go kilka lat po zakonczeniu wojny, kiedy juz zaczalem swoja wedrowke po swiecie. Gdybym mial go pod Ilionem... - Odyseusz wyszczerzyl zeby w drapieznym grymasie. - Zaden Trojanin, bog ani bogini nie uszliby calo z rzezi, jaka bym urzadzil. Mozesz mi wierzyc. Hannah odpowiedziala mu rownie szerokim usmiechem. Nie byli - na razie - kochankami, ale Hannah zamierzala zatrzymac sie w dworze Ardis przez caly czas pobytu Odyseusza. Wszystko sie jeszcze moglo zdarzyc... -Tu jestescie - powiedziala Savi, schodzac w ich kierunku. Zacisnela piesc, w ktorej zniknelo cos, co do zludzenia przypominalo wyswietlacz lokalizatora. -Czas ruszac? - spytal Odyseusz. Mowil do Savi, ale patrzyl na Hannah, jakby byli para starych spiskowcow. -Najwyzszy czas - przytaknela Savi. 26. Srodkowowschodnia czesc VallesMarineris, pomiedzy Eos Chasma i Coprates Chasma Minely trzy tygodnie od rozpoczecia rejsu na zachod, w gore rzeki, a wlasciwie w glab srodladowego morza wypelniajacego Valles Marineris. Mahnmut byl o krok od utraty zmyslow.Ich feluka, z zaloga zlozona z czterdziestu malych zielonych ludzikow, byla tylko jedna z wielu jednostek przemierzajacych biegnacy rownoleznikowo i zalany woda uskok tektoniczny oraz jego szeroka delte, przez ktora laczyl sie z morzem Chryse Planitia, stanowiacym zatoke Polnocnego Morza Tetydy. Oprocz rzesz innych feluk (z podobna obsada), codziennie mijali przynajmniej ze trzy stumetrowe barki, ciagnace po cztery olbrzymie, nieobrobione bloki skalne, ktore mialy stac sie kamiennymi glowami. Plynely na wschod z nadbrzeznych kamieniolomow na poludniu Noctis Labyrinthus, u zachodniego skraju Valles Marineris, od ktorego Mahnmuta dzielilo jeszcze okolo dwoch tysiecy osmiuset kilometrow. Emzetele przetoczyly Orphu na poklad feluki i przywiazaly linami na srodokreciu. Przykryly go brezentowa plachta, zeby nie byl widoczny z powietrza, razem z wiekszymi elementami ladunku i sprzetem wylowionym z "Mrocznej Damy". Sama mysl o batyskafie, porzuconym w plytkiej jaskini na wybrzezu Chryse Planitia, ktore zostawili poltora tysiaca kilometrow za soba, przygnebiala Mahnmuta. Przed wyruszeniem w te podroz nie zdawal sobie sprawy, ze moze popasc w depresje; nigdy nie doswiadczyl takiego poczucia beznadziei i rozpaczy, ktore odbieraloby mu wszelka ambicje i wole dzialania. Dopiero teraz, po gwaltownym rozstaniu z ukochanym batyskafem, zaczynal rozumiec, jak fatalnie mozna sie czuc. Orphu - slepy, kaleki, bezwladny - zdawal sie byc caly w skowronkach, chociaz Mahnmut zaczynal sie z wolna uczyc, jak ostrozny jest jego przyjaciel w okazywaniu prawdziwych uczuc. Feluka przyplynela po nich - zgodnie z zapowiedzia - nastepnego marsjanskiego ranka. Male zielone ludziki zajely sie przeciaganiem Orphu na jej poklad, Mahnmut zas zszedl przez ten czas kilkakrotnie do na wpol zatopionego batyskafu i powyjmowal z niego, co sie dalo: wymienne akumulatory, ogniwa sloneczne, ekwipunek komunikacyjny, dyski dziennika pokladowego i cale wyposazenie nawigacyjne, jakie byl w stanie wyciagnac. -Poplynales na golasa do wraku, napchales sobie kieszenie sucharami i wrociles na brzeg, tak? - zapytal Orphu, kiedy Mahnmut zrelacjonowal mu swoje dzialania. -Slucham? - Mahnmut zaniepokoil sie, ze pokancerowany morawiec w koncu stracil rozum. -To taka drobna niespojnosc u Defoe, w Robinsonie Crusoe. - Orphu zabulgotal basowo. - Uwielbiam takie pomylki. -Nie czytalem - przyznal Mahnmut. Nie byl w nastroju do zartow. Rozstanie z "Mroczna Dama" zupelnie go przybilo. Przez pierwsze trzy tygodnie rejsu dyskutowali o jego reakcji, poniewaz na feluce i tak niewiele mieli do roboty - mogli tylko siedziec i rozmawiac. Radio krotkiego zasiegu, ktore Mahnmut podlaczyl do portu komunikacyjnego w skorupie Orphu, dzialalo bez zarzutu. -Cierpisz nie tylko na depresje, ale takze na agorafobie - orzekl Orphu. -Jak to? -Zostales zaprojektowany, zaprogramowany i wyszkolony w taki sposob, zeby byc czescia skladowa batyskafu. Jestes przystosowany do plywania pod europanskim lodem, do ciemnosci i niewiarygodnych cisnien. Dobrze sie czujesz w ograniczonej przestrzeni. Krotkie wypady na powierzchnie Europy nie przygotowaly cie na tutejsze rozlegle panoramy, widok odleglego horyzontu i blekitnego nieba. -W tej chwili niebo wcale nie jest blekitne - zauwazyl Mahnmut. Byl wczesny ranek i - jak zwykle o tej porze dnia - doline Valles Marineris wypelnialy nisko plynace chmury i gesta mgla. Male zielone ludziki zwinely zagle i feluka posuwala sie naprzod pchana sila wiosel: trzydziesci niezmordowanych emzeteli - po pietnascie przy kazdej burcie - siadalo do wiosel za kazdym razem, gdy wiatr nie wystarczal do napedzania dwumasztowego stateczku. Na dziobie, przednim maszcie, obu burtach i na rufie wywieszono latarnie. Feluka ledwie pelzla naprzod. W tych okolicach Valles Marineris miala ponad sto dwadziescia kilometrow szerokosci, dalej zas rozszerzala sie do dwustu kilometrow, co jeszcze bardziej upodabnialo ja do srodladowego morza; nawet w pogodne dni nie sposob bylo dostrzec klifowych wybrzezy na polnocny i poludniu. Jednak mimo olbrzymich rozmiarow akwenu, na wodzie panowal spory ruch, ktory usprawiedliwial podjecie we mgle takich srodkow ostroznosci. Mahnmut musial przyznac Orphu racje. Agorafobia rzeczywiscie mu dokuczala - przygnebienie najbardziej dawalo mu sie we znaki w pogodne dni, kiedy wzrok siegal daleko, po widnokrag - ale taka diagnoza nie wyczerpywala problemu. Nie chodzilo tylko o to, ze nagle zostal wyrwany z przytulnej sterowki i odlaczony od zewnetrznych zmyslow batyskafu. Zawsze byl zeglarzem, kapitanem, i wiedzial - zarowno z bankow danych historycznych, jak i ze swoich pozniejszych lektur - ze nic tak nie rani kapitana, jak strata statku. Poza tym wyznaczono mu powazna misje: mial przewiezc Korosa III do podnoza Olympus Mons. Zadania nie wykonal. Koros III zginal, zginal takze Ri Po, ktory mial czekac na orbicie i odbierac, interpretowac i przekazywac zebrane przez Korosa dane. Komu? Jak? Kiedy? Tego Mahnmut nie wiedzial. O tym tez rozmawial z Orphu w dniach spokojnej zeglugi. W nocy robilo sie jeszcze ciszej, poniewaz po zachodzie slonca emzetele zapadaly w hibernacje, zabezpieczywszy feluke dryfkotwa o skomplikowanej konstrukcji (z dokonanych przez Mahnmuta pomiarow echolokacyjnych wynikalo, ze woda pod nimi ma szesc kilometrow glebokosci). Nie drgnely, dopoki promienie slonca nie zaczely ogrzewac ich zielonej, przezroczystej skory. Wydawalo sie oczywiste, ze czerpia energie wylacznie ze swiatla slonecznego, nawet jesli docieralo do nich rozproszone w porannej mgle. Mahnmut nigdy nie widzial, zeby ktorys z nich cos jadl albo wydalal. Moglby ich o to zapytac, ale nie dowierzal hipotezie Orphu, ktory twierdzil, ze pojedyncze emzetele w rzeczywistosci nie umieraja przy probie kontaktu, poniewaz tworza swiadomosc zbiorowa, a nie grupe niezaleznych istot. Mahnmut nie mial ochoty wkladac reki w piers nastepnego ludzika, sciskac go za serce i zadawac mu pytan, ktore mogly poczekac. Za to nie czul zadnych oporow przed wypytywaniem Orphu. -Po co nas wyslali? - zapytal dziesiatego dnia zeglugi. - Nie znamy istoty misji i nie nadawalibysmy sie do jej wykonania, nawet gdybysmy dowiedzieli sie, o co w niej chodzi. To bylo szalenstwo slac nas na Marsa pograzonych w kompletnej niewiedzy. -Morawieckie wladze przyzwyczaily sie do rozdzielania obowiazkow i szufladkowania podwladnych - odparl Orphu. - Ich zdaniem najlepiej nadawales sie na przewoznika, ktory dostarczy Korosa III w okolice wulkanu. Ja zas bylem najlepszym kandydatem na serwisanta statku kosmicznego. Nikt nie rozwazal mozliwosci, ze zostanie nas tylko dwoch i przyjdzie nam wykonywac zadanie przeznaczone dla tej drugiej pary. -Ale dlaczego? Przeciez musieli wiedziec, ze to niebezpieczna wyprawa. -Moze doszli do wniosku, ze sytuacja bedzie z rodzaju tych,- o ktorych mowi sie "woz albo przewoz". Czyli ze w krytycznej sytuacji wszyscy zginiemy. -Prawie zginelismy - mruknal Mahnmut. - I pewnie w koncu zginiemy. -Powiedz mi, jaka mamy pogode - zaproponowal Orphu. - Mgla sie podniosla? Dni, noce i krajobrazy byly przesliczne. Wiedza Mahnmuta o planetach z atmosfera nadajaca sie do oddychania ograniczala sie do zasobow bankow pamieci, ktore traktowaly wylacznie o starej Ziemi. Terraformowany Mars stanowil ciekawa odmiane. Niebo przybieralo barwy od jasnoniebieskiej (w poludnie) do rozowoczerwonej (pod wieczor). Czasem o zachodzie slonca zlocista poswiata splywala z gory i przesycala cale otoczenie. Slonce bylo wyraznie mniejsze niz na starych ziemskich zapisach wideo, ale o wiele wieksze, jasniejsze i cieplejsze od wszystkich gwiazd, ktore galilejskie morawce mialy okazje ogladac przez ostatnie dwa tysiace ziemskich lat. Lekki wiatr pachnial sola, morzem, a czasem co bylo w nim najbardziej niezwykle - takze roslinnoscia. -Zastanawiales sie kiedys, po co wyposazono nas w ten zmysl? - zapytal Orphu, kiedy Mahnmut opisal mu won roslin. Wplywali wlasnie w glab ujscia Valles Marineris do Morza Tetydy. -Jaki zmysl? -Wech. Mahnmut nigdy sie nad tym nie zastanawial: po prostu rozroznial zapachy i juz. Musial jednak przyznac, ze zmysl wechu byl mu calkowicie niepotrzebny w oceanach i na lodowcach Europy, i prawie zbedny na pokladzie "Mrocznej Damy", czyli praktycznie wszedzie, gdzie przebywal. -Zebym mogl wyczuc trujace spaliny w sterowce batyskafu i hermetycznych kabinach Centrum Conamara Chaos - odparl po namysle, chociaz musial w duchu przyznac, ze nie jest to zadowalajaca odpowiedz. Morawce mialy wbudowane znacznie solidniejsze zabezpieczenia na wypadek podobnych awarii. Orphu zasmial sie cicho. -Ja moglem sobie powachac siarke, kiedy znalazlem sie na Io, ale kto by mial na to ochote? -Ty tez czujesz zapachy? To przeciez bez sensu: morawiec przystosowany do pracy w prozni nie potrzebuje wechu. -No wlasnie. Tak jak nie ma sensu obserwacja otoczenia wylacznie w swietle widzialnym dla czlowieka, a przeciez prawie zawsze tak robie... To znaczy robilem. To tez zastanawialo Mahnmuta. Orphu strzelil w dziesiatke: on sam zachowywal sie podobnie, chociaz bez trudu mogl rozszerzyc spektrum widzenia na gleboka podczerwien i daleki ultrafiolet. Wiedzial, ze Orphu potrafi wizualizowac takze fale radiowe i zmiany pola magnetycznego, o czym dawni ludzie nie mogli nawet marzyc; dla morawca z przestrzeni galilejskiej, bombardowanego ciezkim promieniowaniem kosmicznym, byla to umiejetnosc nieoceniona. Dlaczego zatem najczesciej dobrowolnie ograniczal sie do swiatla "widzialnego"? -Przypuszczam, ze zarowno nasi projektanci, jak i wszystkie pozniejsze pokolenia morawcow w glebi serca marzyli o tym, zeby byc ludzmi - wyjasnil z powaga Orphu, odpowiadajac na niewypowiedziane na glos pytanie. - Mozna by to nazwac "syndromem Pinokia". Mahnmut nie do konca sie z nim zgadzal, ale byl tak przygnebiony, ze nie chcialo mu sie podejmowac dyskusji. -Jaki zapach teraz czujesz? - zapytal Orphu. -Smrod gnijacego zielska - odparl Mahnmut. Feluka skierowala sie w glab delty. - Cuchnie jak szekspirowska Tamiza podczas odplywu. Przez pierwszy tydzien zeglugi Mahnmut - nie chcac zwariowac z nudow - dokladnie obejrzal i sprawdzil trzy ocalale w ladowni batyskafu elementy ladunku. Najmniejszym z nich - jajowatym i nie wiekszym niz korpus Mahnmuta - byla machina, najwazniejszy rekwizyt misji swietej pamieci Korosa III. Orphu i Mahnmut wiedzieli o niej tylko tyle, ze Koros mial ja przewiezc pod Olympus Mons i w stosownych okolicznosciach (nieznanych Mahnmutowi i Orphu) wlaczyc. Mahnmut zbadal ja sonarem i zdjal skrawek refleksyjnej, transmetalowej powloki. Niczego mu to nie wyjasnilo. Zamknieta w skorupie machina - jesli w ogole mozna ja bylo tak nazwac - miala nature makromolekularna: byla w istocie jedna wielka czasteczka, stworzona w technologii nanoskopowej. Nieprzenikliwy rdzen skladal sie z czystej energii, scisnietej wewnetrznym polem molekularnym. Jedynym w miare normalnym urzadzeniem, jakie udalo mu sie znalezc, byl wbudowany w powloke elektryczny zapalnik. Po podlaczeniu go do napiecia trzydziestu dwoch woltow mial... cos zrobic z zamknieta w skorupie makroczasteczka. -To moze byc bomba - mruknal Mahnmut, delikatnie wstawiwszy na miejsce zdjety skrawek powloki. -I to nie byle jaka - zgodzil sie z nim Orphu. - Jesli ta jajowata makromolekula pelni tylko funkcje pojemnika, zoltko z tego jaja moze rozwalic cala planete w drobny mak. Mahnmut mial ochote wyrzucic go za reling, ale powstrzymal sie w imie laczacej ich przyjazni i wyjrzal za burte na sciany wawozu: tego dnia plyneli niespelna trzy kilometry od poludniowego brzegu doliny. Probowal ogarnac rozumem, co by bylo, gdyby te przepiekne, czerwone, prazkowane, tarasowato ulozone skaly przestaly istniec. Pomyslal o zaroslach mangrowych porastajacych podmokle tereny w ujsciach marsjanskich rzek, o kolcolistach, w naturalny sposob przybierajacych takie ksztalty, jakby wyszly spod nozyc mistrza sztuki ogrodniczej, o delikatnie blekitnym niebie, pomarszczonym wysokimi cirrusami - i usilowal sobie wyobrazic, ze wszystko to ulega zniszczeniu w gigantycznej eksplozji rozpruwajacej Marsa na dwoje. Wcale mu sie to nie podobalo. -A jesli to nie bomba? Nic innego nie przychodzi ci do glowy? - zapytal przyjaciela. -Nie tak od razu. Ale kwantowe ustrojstwo zdolne do wygenerowania takiej energii z pewnoscia jest wytworem wysoko zaawansowanej technologii. Tak zaawansowanej, ze nie mam co liczyc na jej zrozumienie. Proponuje obchodzic sie z machina delikatnie, moze podlozyc pod nia pare poduszek... Chociaz z drugiej strony, jesli przetrwala ostrzal z rydwanu, wejscie w atmosfere i awaryjne ladowanie, ktore okaleczylo mnie i zabilo "Mroczna Dame", jest chyba dosc odporna na wstrzasy. Kopnij ja w tylek i bierz sie do roboty. Co jeszcze bylo w ladowni? Nastepny pakunek byl nieco wiekszy od machiny - i znacznie latwiejszy do zidentyfikowania. -To musi byc jakis nadajnik pakietowy - stwierdzil Mahnmut. - Jest zlozony, ale widac, ze po wlaczeniu powinien rozstawic sie na trojnogu, wycelowac w niebo okragla antene i zaczac nadawac. Nie wiem tylko, jak dziala sam nadajnik: moze wysylac zakodowane, skolimowane paczki energii, mikrofal albo nawet modulowanych fal grawitacyjnych. -Po co bylo Korosowi cos takiego? - zdziwil sie Orphu. - Na orbicie sa przeciez satelity komunikacyjne, a statek, ktory mial krazyc wokol Marsa, przekazalby na Jowisza kazda lokalna transmisje. Nawet siedzac w batyskafie, moglbys laczyc sie z domem. -Moze nie chodzilo o lacznosc z Jowiszem - podsunal Mahnmut. -A z czym? Na to pytanie Mahnmut nie znal odpowiedzi. -W jaki sposob Koros mial zakodowac wiadomosc? -Sa tu jakies wirtualne porty wejsciowe - odparl Mahnmut, otworzywszy nanoweglanowa powloke aparatu i przyjrzawszy mu sie z bliska. - Moglibysmy zapisac w nim wszystko, co uda nam sie odkryc, zaszyfrowac, a potem wlaczyc nadawanie. Chyba ze do aktywacji potrzebny jest jakis kod. Mam sprawdzic? -Nie. Na razie nie. -W takim razie go zamkne. -Jakie ma zasilanie? - zainteresowal sie Orphu. Mahnmut nie potrafil rozpoznac zrodla energii, ale opisal Orphu magnetyczny pojemnik i wyrysowane na nim schematy pol silowych. -No, no... - mruknal Orphu z podziwem. - Faelschenmass Czechowa. Sztucznie wytworzona antymateria. Konsorcjum uzylo takiej samej do zasilania naszej pierwszej sondy kosmicznej. Gdybysmy umieli sie do tego podlaczyc, energii wystarczyloby nam na kilka ziemskich stuleci. Organiczne serce Mahnmuta zabilo zywiej. -A moglibysmy wstawic te baterie do "Mrocznej Damy" zamiast reaktora? Orphu nie odpowiedzial od razu. -Raczej nie - odezwal sie po chwili milczenia. - Jest chyba zbyt wydajna. Trudno zapanowac nad takim szybkozmiennym polem energetycznym. Nam moze uda sie z niej skorzystac, ale watpie, zebysmy dali rade zainstalowac ja w batyskafie. Nawet gdyby udalo sie go naprawic. A martwiles sie przeciez, ze sam sobie nie poradzisz, prawda? -Musialbym chyba przewiezc go do doku w Conamara Chaos - przyznal Mahnmut. O dziwo, wiadomosc, ze akumulator z ladowni nie nadaje sie dla "Mrocznej Damy", sprawila mu zarazem przykrosc i ulge. Smierc batyskafu przygnebila go, ale mysl o tym, ze mialby zawrocic i przebyc te prawie dwa tysiace kilometrow z powrotem, byla jeszcze gorsza. Ostatni przedmiot z ladowni byl najwiekszy, najciezszy i najbardziej tajemniczy. Wykonany z trojbambusa i powleczony przezroczystym transpolimerem pojemnik mial poltora metra wysokosci i po dwa metry dlugosci i szerokosci. Mahnmut dosc szybko zbadal zawartosc skrzyni. Przede wszystkim znalazl cale zwoje polietylenowej folii maskujacej o grubosci kilku mikronow, z wbudowanymi superwydajnymi ogniwami slonecznymi. Pod spodem znajdowaly sie dwadziescia cztery stozkowate profile z tytanu, wlozone jeden w drugi i polaczone przegubami, cztery hermetycznie zamkniete kanistry, wypelnione (jak podpowiadaly Mahnmutowi czujniki) helem, mieszanka tlenowo-azotowa i metanolem, osiem impulsowych silnikow odrzutowych z zewnetrznymi sterownikami, przystosowanych do pracy w gestej atmosferze, oraz dwanascie pietnastometrowych linek z fulerenu przywiazanych do rogow skrzyni. -Poddaje sie - stwierdzil Mahnmut po paru minutach dumania, grzebania, rozwijania i skladania. - Co to moze byc? -Balon - odparl Orphu. Mahnmut pokrecil glowa. Atmosfere Jowisza zamieszkiwaly liczne istoty o budowie zblizonej do konstrukcji balonu, zarowno stworzenia organiczne, jak i morawce; jeszcze wiecej podobnych stworow plawilo sie w gestej jak zupa atmosferze Saturna... Ale po co Korosowi sztuczny balon na Marsie? Orphu odezwal sie w tej samej chwili, kiedy Mahnmut sam wyciagnal wlasciwy wniosek: -Koros mial sie dostac na szczyt Olympus Mons, do zrodla zaburzen kwantowych. Dzieki balonowi nie musialby sie wspinac. Jakie rozmiary ma ten... balon? Mahnmut mu powiedzial. -Napelniony helem na poziomie marsjanskiego morza osiagnie srednice nieco ponad szescdziesieciu metrow i wysokosc trzydziestu pieciu metrow, dzieki czemu powinien bez trudu dzwignac gondole, ciebie, machine i nadajnik i uniesc was do granic atmosfery - albo na szczyt wulkanu. -Jaka gondole? - spytal Mahnmut, ktory mial trudnosci z ogarnieciem skali przedsiewziecia. -Skrzynie, w ktorej to wszystko jest zapakowane. Koros zamierzal uzyc jej w charakterze gondoli balonu. Znalazles jakas plandeke z transpolimeru? Taka, ktora daloby sie ja szczelnie przykryc? -Tak. -No wlasnie. -Ale przeciez na poludniowym stoku Olympus Mons jest zainstalowana winda - zauwazyl oglupialy Mahnmut. -Koros i ci, ktorzy planowali nasza misje, nie wiedzieli o tym. Mahnmut zapatrzyl sie za burte i pograzyl w rozmyslaniach. Poludniowe urwisko Valles Marineris malowalo sie cienka czerwona linia na turkusowym horyzoncie. Feluka zaglebiala sie w jedna z odnog delty. -Nie zmiescisz sie w gondoli - powiedzial. -No coz, oczywiscie... - zaczal Orphu. -Zbuduje druga, wieksza - przerwal mu Mahnmut. -Naprawde myslisz, ze bedziemy sie pchac tam na gore? -Nie wiem. Wiem natomiast, ze kiedy dotrzemy do zachodniego kranca Valles Marineris, o ile w ogole zdolamy tam dotrzec ta lupina, od wulkanu beda nas dzielic ponad dwa tysiace kilometrow. Nie mialem dotad pomyslu, jak pokonac Noctis Labyrinthus i przebyc Plaskowyz Tharsis, ale... balonem... Coz, moze sie udac. -Moglibysmy od razu wystartowac - zauwazyl Orphu. - Poruszalibysmy sie szybciej niz ta... Jak ja nazwales? -Feluka. - Mahnmut zerknal na maszty i zagle, ostro zarysowane na tle pastelowego nieba. Kilka malych zielonych ludzikow bez wysilku poruszalo sie wsrod olinowania. - Nie. Moim zdaniem nie powinnismy uzywac balonu, dopoki nie bedzie to absolutnie konieczne. Jest wprawdzie okryty powloka maskujaca, podobnie zreszta jak gondola, ale obawiam sie, ze ci z rydwanow mimo to umieliby go namierzyc. Wzbijemy sie w powietrze przed Noctis Labyrinthus. I tak czeka nas dluga i trudna podroz powietrzna. Po drodze do Olympus Mons bedziemy musieli ominac trzy inne wysokie wulkany. -"W osiemdziesiat dni dookola swiata", co? - Glos Orphu wpadal w infradzwieki. -Wcale nie dookola swiata - zaprotestowal Mahnmut. - Nawet wliczajac przejazdzke feluka, przemierzymy nie wiecej niz cwierc obwodu Marsa. Dla zabicia czasu i podniesienia sie na duchu Mahnmut probowal czytac sonety Szekspira w wydaniu drukowanym, ocalonym z pokladu "Mrocznej Damy". Daremnie. W ostatnich latach potrafil calkowicie zatopic sie w ich analizie, dogrzebywac sie ukrytych znaczen, wyszukiwac aluzje na poziomie slownym i strukturalnym, ale teraz wydaly mu sie zwyczajnie smutne. Smutne i oblesne. Mahnmuta nic a nic nie obchodzilo, co poeta Will robil z Mlodziencem lub czego oczekiwal w zamian; jak kazdy morawiec nie mial penisa ani odbytu i ich brak bynajmniej mu nie przeszkadzal. Jednak obfitosc pochlebstw i notoryczne nagabywanie tepego, lecz zamoznego Mlodzienca przez podstarzalego wierszopisa wydaly mu sie nagle niesmaczne, zeby nie powiedziec: perwersyjne. Zajrzal dalej, do sonetow poswieconych Mrocznej Damie, ale te wydaly mu sie jeszcze bardziej cyniczne i nieprzyzwoite. Zgadzal sie z analizami literaturoznawcow, ktorzy twierdzili, ze poete interesowala glownie rozwiazlosc tej kobiety - niewiasty o ciemnych wlosach, czarnych oczach, sniadych piersiach i brunatnych sutkach. Jesli uznac jego opinie za miarodajna, Mroczna Dama nie byla moze kurwa, ale z pewnoscia miala w sobie cos ze zdziry. Dawno juz sciagnal sobie do pamieci podrecznej wydany w 1910 roku esej Freuda, zatytulowany O szczegolnym typie wyboru u mezczyzn, [Przel. R. Reszke.] w ktorym ten dziewietnasto - i dwudziestowieczny egzorcysta przedstawil przypadki mezczyzn odczuwajacych podniecenie tylko w kontaktach z kobietami lekkiego prowadzenia. Szekspir nie wahal sie z opisywaniem kobiecej waginy jako "dla wszystkich otwartej przystani" [Przel. J. Kasprowicz.] i nie stronil od niewybrednych zartow na temat rozwiazlosci Mrocznej Damy. Mahnmut przez cale lata z upodobaniem doszukiwal sie struktur dramatycznych i drugiego dna poetyckich wulgaryzmow, ale tego dnia - patrzac na zanurzajace sie w wodzie slonce i plonace czerwienia urwiska na polnocy - zzymal sie na swoje ulubione wiersze. Prywatne wynurzenia napalonego wierszoklety, i tyle. -Czytasz Szekspira? - zagadnal go Orphu. Mahnmut zamknal ksiazke. -Skad wiesz? Odkad straciles oczy, specjalizujesz sie w telepatii? -Jeszcze nie - odparl rozbawiony Orphu. Lezal przywiazany do pokladu dziesiec metrow od siedzacego na dziobie Mahnmuta, - Po prostu czasem twoje milczenie jest mniej, a czasem bardziej literackie. Mahnmut wstal i spojrzal w strone zachodzacego slonca. Male zielone ludziki uwijaly sie wsrod takielunku i przy grubej linie dryfkotwy, przygotowujac feluke do nocnego postoju. -Dlaczego niektorym z nas zaprogramowano zainteresowanie ludzka literatura? Po co taka wiedza morawcowi, zwlaszcza teraz, gdy gatunek ludzki prawdopodobnie wymarl? -Sam sie nad tym zastanawialem. Koros III i Ri Po byli wolni od naszej przypadlosci, ale z pewnoscia znales innych, ktorzy podzielali te literacka obsesje. -Moj dawny partner, Urtzweil, w kolko czytal Biblie Krola Jakuba - przyznal Mahnmut. - Przez cale dziesieciolecia. -No wlasnie. Tak jak ja czytam Prousta. - Orphu zanucil kilka taktow Me and My Shadow. - Wiesz, co laczy te dziela, ktore tak nas pociagaja? -Nie - odparl Mahnmut po chwili zastanowienia. -Sa nieprzebrane. -To znaczy? -Niewyczerpane. Gdybysmy byli ludzmi, wszystkie te utwory bylyby jak domy, w ktorych caly czas odkrywamy nowe pokoje, ukryte schody, niedostepne wczesniej strychy... Cos w tym guscie. -Aha... - mruknal Mahnmut bez przekonania. -Nie jestes dzis zachwycony swoim bardem. -Jego niewyczerpalnosc chyba mnie wyczerpala. -Co tam slychac na pokladzie? Duzo sie dzieje? Mahnmut sie odwrocil. Trzy czwarte zalogi przemykalo po deskach, przywiazywalo liny, wspinalo sie na maszty i wypuszczalo dryfkotwe. Zostaly im najwyzej trzy, moze cztery minuty swiatla. Potem poloza sie na pokladzie, skula i wylacza na noc. -Czujesz wibracje desek? - spytal Mahnmut. Poza wechem wrazliwosc na drgania byla jedynym zmyslem, jakim dysponowal okaleczony Orphu. -Nie, po prostu wiem, ktora godzina. Moze bys im pomogl? -Slucham? -Pomoz im. Jestes krzepkim marynarzem... No, w kazdym razie odrozniasz kotwice od lawicy. Na pewno przyda im sie twoja pomocna dlon. -Tylko bym im przeszkadzal. - Mahnmut podziwial szybkosc i precyzje ruchow malych zielonych ludzikow. Smigali po takielunku jak malpki, ktore widywal na filmach. - Poza tym my moze nie mamy lacznosci telepatycznej, ale one na pewno. Niepotrzebna im moja pomoc. -Glupstwa gadasz. Sprobuj sie na cos przydac, a ja sobie poczytam o monsieur Swannie i jego wiarolomnej przyjaciolce. Mahnmut wahal sie jeszcze chwile, a potem schowal bezcenny tomik sonetow do plecaka, wyszedl na srodokrecie i zaczal przywiazywac zwiniety zagiel do rei. Emzetele na moment porzucily swoje idealnie zsynchronizowane wysilki i tylko patrzyly na niego tymi swoimi oczami jak antracytowe guziki, ale potem zrobily mu miejsce i wrocily do pracy. Mahnmut zerknal na wystajacy nad widnokregiem skrawek slonca, odetchnal gleboko czystym marsjanskim powietrzem i z zapalem wzial sie do roboty. W nastepnych tygodniach nastroj wyraznie mu sie poprawil; zapomniawszy o przygnebieniu, Mahnmut najpierw odczul satysfakcje, a potem nawet cos w rodzaju morawieckiego odpowiednika radosci. Codziennie pomagal emzetelom, nie przerywajac rozmow z Orphu nawet podczas szycia zagli, splatania lin, szorowania pokladu, wyciagania kotwicy i dyzurow za sterem. Feluka pokonywala okolo czterdziestu kilometrow na dobe, co wydawalo sie mizernym wynikiem, dopoki nie bralo sie pod uwage faktu, ze plynela pod prad, przy zmiennym wietrze i czesto tylko na wioslach, a na noc w ogole sie zatrzymywala. Poniewaz Valles Marineris miala cztery tysiace kilometrow dlugosci - mniej wiecej tyle, ile wynosila rozciaglosc rownoleznikowa panstwa zwanego w zapomnianej erze Stanami Zjednoczonymi - zrezygnowany Mahnmut przygotowal sie na rejs trwajacy sto marsjanskich dni. Potem zas, jak dobrze wiedzial (a kiedy zapominal, przypominal mu o tym Orphu), mieli przebyc tysiac osiemset kilometrow plaskowyzu Tharsis. Nie spieszylo mu sie. Zeglowanie feluka - nie wiedzial, jak stateczek sie nazywa, ale nie zamierzal mordowac malego zielonego ludzika, zeby poznac nazwe - urzekalo swoja zwyczajnoscia, krajobrazy zapieraly dech w piersi, w dzien przygrzewalo slonce, noce byly cudownie chlodne, kojaca rutyna pozwalala zapomniec o tym, ze czas nagli. Pewnego dnia, pod koniec szostego tygodnia zeglugi, Mahnmut pracowal na przednim maszcie, kiedy przed dziobem feluki, w odleglosci niespelna kilometra, na niebie pojawil sie rydwan. Lecial nisko, najwyzej trzydziesci metrow ponad topem masztu, i Mahnmut nie mial co marzyc o ukryciu sie. Siedzial sam na przecieciu dwoch drzewc (feluka ma trojkatne zagle, zawieszone na zawadiacko przekrzywionych, skosnych rejkach); w poblizu nie bylo ani jednego emzetela, byl wiec calkowicie odsloniety i wystawiony na wscibskie spojrzenia pasazerow pojazdu. Latajacy rydwan smignal mu nad glowa z predkoscia kilkuset kilometrow na godzine tak nisko, ze Mahnmut zorientowal sie, iz zaprzezone do niego konie sa w rzeczywistosci hologramami. Wirtualne lejce trzymal w dloni wysoki mezczyzna w jasnobrazowej tunice, jedyny pasazer pojazdu. Mial zlocista skore, dlugie, rozwiane blond wlosy i byl niemilosiernie przystojny. Nawet nie raczyl spojrzec w dol. Korzystajac z okazji, Mahnmut obejrzal go przez wszystkie dostepne filtry i na wszystkich mozliwych czestotliwosciach, na biezaco przekazujac informacje Orphu - to na wypadek, gdyby bostwo w rydwanie dostrzeglo go i postanowilo porazic wystrzelona z dloni blyskawica. Konie, lejce i kola byly tylko holograficzna imitacja, ale sam rydwan byl jak najbardziej materialny i wykonany ze zlota i tytanu. Mahnmut nie wykryl zadnych oznak dzialania silnikow rakietowych, jonowych ani odrzutowych; pojazd sial emitowana energia rowno po calym spektrum elektromagnetycznym. Gdyby nie komunikowali sie z Orphu skolimowana wiazka falowa, zagluszylby ich lacznosc. Za rydwanem ciagnal sie natomiast czterowymiarowy slad zaburzen kwantowych. Otaczajace go podwojne pole silowe bylo wyraznie widoczne w podczerwieni: pierwsza oslona, z przodu, chronila pasazera przed pedem powietrza, druga, wieksza, okrywala caly rydwan ochronnym bablem. Mahnmut ucieszyl sie, ze nie probowal strzelac do pojazdu ani rzucac w niego kamieniami - do czego i tak potrzebowalby broni albo kamieni, ktorych, rzecz jasna, nie posiadal. Orphu wyliczyl, ze przy polu silowym o odczytanych przez Mahnmuta parametrach dopiero wybuch jadrowy w bezposrednim sasiedztwie rydwanu zagrozilby bezpieczenstwu pasazera. -Jak to lata? - spytal Orphu, kiedy rydwan zniknal nad wschodnim horyzontem. - Mars ma za slabe pole magnetyczne, zeby utrzymal sie w nim latajacy pojazd elektromagnetyczny. -To chyba kwestia strumienia kwantowego - stwierdzil Mahnmut ze swojej grzedy. Dzien byl wietrzny, feluka musiala halsowac i kolysala sie mocno, uderzana nadciagajacymi z poludnia spienionymi falami. Orphu prychnal, niezbyt uprzejmie. -Kierunkowa dystorsja kwantowa moze zrobic dziure w czasoprzestrzeni, moze zabijac ludzi i niszczyc planety, ale nie bardzo widze, jak mialaby napedzac latajacy rydwan. Mahnmut wzruszyl ramionami, chociaz jego przyjaciel, niewidomy i ukryty pod brezentowa plachta na srodokreciu, nie mogl tego widziec. -Nie mial zadnych widocznych silnikow. Przesle ci pelne dane, ale osobiscie odnioslem wrazenie, ze slizga sie po grzbiecie zaburzenia przestrzeni kwantowej. -Ciekawe... Ale nawet jesli maja tu tysiac takich wozkow, nadal nie wyjasnia to aktywnosci kwantowej, jaka Ri Po zarejestrowal na stokach Olympus Mons. -To fakt. Dobrze przynajmniej, ze ten... bog... nas nie widzial. Rozmowa sie urwala. Mahnmut zasluchal sie w szum fal rozbijanych dziobem feluki i lopotanie plotna. Siedzac na rejce, slyszal tez ciche brzeczenie drgajacych na wietrze lin - i bardzo mu sie ten dzwiek podobal. Tak jak podobalo mu sie niezbyt delikatne hustanie halsujacej feluki. Balansowal swobodnie, trzymajac sie jedna reka masztu, a druga napietej wanty. Znajdowali sie juz w najszerszej czesci doliny, na obszarze zwanym Melas Chasma. Na polnoc od nich rozposcieralo sie olbrzymie nibymorze Candor Chasma. Ryft mial w tej okolicy osiem kilometrow glebokosci, na poludniu rysowaly sie jednak urwiste brzegi wysp - niektore mialy po kilkaset kilometrow dlugosci i trzydziesci do czterdziestu szerokosci. -Moze cie zobaczyl i wezwal posilki z Olympus Mons - powiedzial Orphu. Mahnmut odpowiedzial radiowym rownowaznikiem westchnienia. -Ty niepoprawny optymisto. -Realisto - poprawil go Orphu, ale dalej mowil smiertelnie powaznym tonem: - Wiesz, Mahnmucie, ze wkrotce bedziesz musial znow porozmawiac z malymi zielonymi ludzikami? Jest mnostwo pytan, na ktore nie znamy odpowiedzi. -Wiem - przytaknal Mahnmut. Na sama mysl robilo mu sie slabo. -Moze powinnismy wczesniej przesiasc sie do balonu - zasugerowal Orphu. Mahnmut poswiecil kilka dni na przebudowe gondoli, korzystajac z surowca oryginalu i paru desek z malo istotnej grodzi feluki. Emzetele nie mialy chyba nic przeciwko temu, zeby pozyczyl od nich troche drewna. -Mimo wszystko wydaje mi sie, ze powinnismy jeszcze troche poczekac z tym lataniem. Nie wiemy nawet, jakich wiatrow spodziewac sie w tym miesiacu. Kiedy wpadniemy w jakis marsjanski prad strumieniowy, silniki manewrowe niewiele nam pomoga. Lepiej bedzie podplynac jak najblizej Olympusa. -Zgoda - przytaknal Orphu po chwili wahania. - Ale i tak powinnismy pogadac z emzetelami. Wydaje mi sie, ze nie porozumiewaja sie telepatycznie. -Nie? - Mahnmut przeniosl wzrok na tlumek malych zielonych ludzikow, ktore wlasnie wstaly od wiosel i sprawnie klarowaly takielunek przedniego masztu. - Wiec jak, u licha? Na pewno nie maja ust ani uszu. Nie nadaja tez fal radiowych, swietlnych ani mikrofal. -Moja teoria jest nastepujaca: informacja jest zakodowana w czasteczkach tworzacych ich ciala. Dlatego musisz zacisnac dlon na tym wewnetrznym organie. To cos w rodzaju centrali telegraficznej, a twoja reka, w przeciwienstwie do innych manipulatorow, jest tworem organicznym. Zywe nanoautomaty przenikaja w drodze osmozy do twojego krwiobiegu i dalej do mozgu, gdzie pomagaja ci zrozumiec tresc, ktora same niosa. -A jak emzetele porozumiewaja sie miedzy soba? - spytal z powatpiewaniem Mahnmut. Teoria telepatyczna bardziej mu sie podobala. -Tak samo. Przez dotyk. Maja polprzepuszczalna skore. Podejrzewam, ze wymiana informacji nastepuje przy kazdym, nawet przypadkowym, kontakcie. -No nie wiem... Zaloga feluki wiedziala o nas wszystko, pamietasz? Znali nawet nasz cel podrozy. Mozna by pomyslec, ze wiadomosc o naszym przybyciu zostala rozgloszona wszem wobec w laczacej je sieci telepatycznej. -Rzeczywiscie, tez odnioslem takie wrazenie. Ale przeciw teorii telepatycznej przemawiaja dwa fakty. Po pierwsze, ani ludzka, ani morawiecka nauka nie znalazla zadnych naukowych podstaw telepatii. Po drugie, brzytwa Ockhama podpowiada, ze emzetele z zalogi mogly dowiedziec sie o nas podczas kontaktu z tymi, ktore spotkalismy po ladowaniu. -Nanopakiety danych przenoszone w krwiobiegu, tak? - Mahnmut nie kryl swojego sceptycyzmu. - Tak czy inaczej, jeden z tych maluchow musi zginac, jesli zaczne zadawac pytania. -To przykre, ale nieuniknione. Orphu nie przytaczal juz drugi raz argumentow przemawiajacych za tym, ze swiadomosc pojedynczego emzetela mozna zapewne porownac ze swiadomoscia ludzkich komorek naskorka. Kilka malych zielonych ludzikow wdrapalo sie na maszt obok Mahnmuta. Z iscie akrobatyczna wprawa i zwinnoscia rozwiazaly i rozwinely zagiel. Mijajac morawca, kiwaly przyjaznie glowami. -Chyba jeszcze z tym poczekam. Na poludniu widze jakas ogromna, rudobrunatna chmure. Idzie burza. W takiej chwili kazda para rak sie przyda. 27. Rownina lionska Trojanie masakruja Grekow. Studenci, ktorych uczylem w swoim poprzednim zyciu, powiedzieliby pewnie, ze ich "dziesiatkuja", uzywajac tego okreslenia jako synonimu totalnej zaglady, na modle niedouczonych dziennikarzy prasowych i analfabetow rzadzacych telewizja na przelomie XX i XXI wieku. Poniewaz jednak "dziesiatkowanie" ma precyzyjny kontekst historyczny - kiedy Rzymianie chcieli ukarac zbuntowana wioske, mordowali co dziesiatego z jej mieszkancow - i oznaczaloby zaledwie dziesiec procent ofiar smiertelnych, trzeba uczciwie powiedziec, ze to, co robia Trojanie, zasluguje na inna nazwe. Oni naprawde masakruja Grekow.Postawiwszy bogom ultimatum, Zeus teleportuje sie w zlotym rydwanie na szczyt Idy, najwyzszej gory w okolicy Ilionu, z ktorej dobrze widac miasto i pole bitwy. Tam sadowi sie na tronie i podziwia wysokie mury miejskie i setki achajskich okretow, wyciagnietych na plaze lub zacumowanych niedaleko od brzegu. Pomniejsze bostwa sa zbyt wystraszone, zeby zstapic na plac boju i wrocic do zabawy. Ojciec bogow na szalach zlotej wagi wazy losy zmagajacych sie pod Ilionem smiertelnikow: jeden ciezarek ma ksztalt trojanskiego kawalerzysty, drugi - achajskiego wlocznika w pancerzu z brazu. Zeus podnosi swieta wage - i oto brazowy Achaj pikuje w dol. Dla Argiwow nastaje dzien zaglady. Figurka jezdzca szybuje tymczasem pod niebo: fortuna sprzyja Trojanom. Zeus usmiecha sie, a ja z bliska widze, ze stary lotr dociska kciukiem achajska szalke. Trojanie wypadaja z miasta jak rojace sie szerszenie. Niebo jest zasnute szarymi, ciezkimi chmurami, ktore az gotuja sie od przepelniajacej je energii. Zeusowe pioruny bija raz po raz - za kazdym razem trafiaja nieomylnie w szeregi Argiwow i dlugowlosych Achajow. Mimo widocznych objawow niezadowolenia Zeusa Grecy pra naprzod. Coz innego im pozostaje? Po rowninie niesie sie szczek uderzajacych o siebie tarcz, zgrzyt wloczni o pancerze, dudnienie rydwanow, krzyki umierajacych, rzenie ranionych koni. Od samego poczatku walka uklada sie niepomyslnie dla Achajow. Blyskawice zbieraja krwawe zniwo; wojownicy w zbrojach pieka sie zywcem jak kurczaki na roznie. Hektor w szarzy przypomina ucielesniony zywiol. Spokojny czlowiek, ktorego podziwialem, kiedy stal na murach Ilionu z zona i dzieckiem, zniknal bez sladu. Teraz widze zadnego krwi barbarzynce, ktory scina wrogow niczym zdzbla trawy i krzykiem zacheca swoich zolnierzy, by urzadzili krwawa laznie. Jego podwladnym nie trzeba tego dwa razy powtarzac: z gardel Trojan i ich sojusznikow wydobywa sie jeden wielki ryk. Suna naprzod niczym tsunami, ktore zagarnia wycofujacych sie Achajow wezbrana fala brazu i skory. Parys, ktoremu w nocy przyprawilem rogi, a wczesniej przylepilem etykietke dandysa, opisujac jego spotkanie z Hektorem, jedzie rydwanem obok brata. On tez przypomina teraz demoniczna machine do zabijania. Specjalizuje sie w lucznictwie i dzisiaj jego dlugie strzaly bezblednie trafiaja w cel. Grecy padaja z drzewcami pociskow sterczacymi z gardel, serc, genitaliow i oczu. Zadna strzala nie chybia. Hektor przerzyna sie mieczem przez gniazda greckiego oporu; scina glowy jak stokrotki na lace, bez cienia litosci. Opetany zadza mordu nie slyszy zreszta blagan o zmilowanie. Kiedy mimo wszystko udaje sie Achajom tu i owdzie przegrupowac i stawic zdecydowany opor trojanskiej nawale, blekitny piorun strzela z szarych chmur i eksploduje w samym srodku grupy niczym cisniety z nieba kosmiczny granat. Grzmot, ktory przewala sie nad rownina, zaglusza wrzaski konajacych. Idomeneus i wielki krol Agamemnon odcinaja sie Trojanom, ale w koncu podaja tyly. Ajaksowie - Wielki i Maly - weterani tysiaca bitew, rowniez traca ducha i rzucaja sie do ucieczki. Odyseusz, choc "zahartowany w bojach", dochodzi jednak do wniosku, ze bardziej chwalebna bedzie obrona wyciagnietych na brzeg okretow; jak na kogos, kto ma takie krotkie nozki, biegnie calkiem szybko. Jedynie stary Nestor nie porzuca szykow i nie ucieka - ale tylko dlatego, ze nowy maz Heleny przestrzelil czaszke lejcowemu jego rydwanu, a pozostale konie w panice splataly wodze. Nestor przecina mieczem lejce i najwyrazniej zamierza pieszo ewakuowac sie z pola bitwy, lecz rydwan Hektora juz zmierza w jego strone. Otaczajacy Nestora zolnierze gina od strzal Parysa, uwolnione konie uciekaja szybciej niz greccy herosi i Nestor zostaje sam w unieruchomionym pojezdzie. Kiedy Odyseusz mija go pedem, nie zaszczyciwszy nawet jednym spojrzeniem, Nestor wykrzykuje: -Dokad ci tak spieszno, synu Laertesa, przebiegly strategu... Jego sarkazm pozostaje niedoceniony. Odyseusz, nie zwalniajac, znika w chmurze kurzu. Diomedes, ktory zawsze mniej bal sie zranienia i smierci niz posadzenia o tchorzostwo, zawraca i pcha rydwan w sam srodek cizby; chce zastapic droge Hektorowi i ocalic Nestora. Zgarnia tego drugiego do rydwanu jak wor z praniem, a jego stary woznica ujmuje lejce oburacz, kierujac sie nie ku plazy, lecz prosto na Hektora. Z bliskiej odleglosci Diomedes rzuca wlocznia. Opatrzone grotem ciezkie drzewce trafia jednak nie Hektora, lecz jego woznice, Eniopeusa, syna Tebeusa. Cialo woznicy stacza sie miedzy zaskoczonych pieszych, niepilnowane konie wpadaja w szal i sytuacja diametralnie sie zmienia. Czytalem o tym, ze w bitwach czesto zdarzaja sie takie chwile, punkty zwrotne, w ktorych szala zwyciestwa waha sie i wszystko moze sie wydarzyc. Hektor probuje zapanowac nad konmi, towarzyszacy mu Trojanie gubia sie i lamia szyk, a Grecy dostrzegaja swoja szanse i rzucaja sie w luke w ich szeregach, na pomoc Diomedesowi i staremu Nestorowi. Na krotko udaje im sie odzyskac przewage: z bojowym okrzykiem wyrzynaja awangarde trojanskiego natarcia. I wtedy Zeus ponownie wtraca sie do walki. Slychac grzmot. Piorun uderza w ziemie, rozdziera ja na pol, konie znikaja w blysku swiatla, w powietrzu czuc siarke i odor przypalonych kopyt. Achajskie rydwany, ktore znalazly sie najblizej Diomedesa i Nestora, eksploduja; w powietrze leca kawalki konskich cial i zwloki ludzi. Braz sie topi, obite skora tarcze staja w plomieniach. Nawet taki tepak jak Diomedes musi zrozumiec, ze Zeus nie jest dzis dla Grekow laskawy. Nestor probuje zawrocic przerazone konie, ale te nie chca go sluchac. Samotny rydwan - reszta ocalalych achajskich pojazdow zawrocila - pedzi, podskakujac na nierownosciach gruntu, prosto na spotkanie z dziesiecioma tysiacami rozwscieczonych Trojan. -Szybko, Diomedesie! Wez lejce i pomoz mi zawrocic konie! W taki dzien jak dzis dalsza walka to pewna smierc! Diomedes przejmuje wodze, ale bynajmniej nie probuje zawracac. -Posluchaj, stary zolnierzu. Jezeli teraz uciekne, Hektor bedzie sie przechwalal, ze przed nim zwialem. "Diomedes umknal pod oslone okretow", powie. "To ja go przepedzilem". Nestor lapie go za gardlo i zaciska palce. -Co ty, kurwa, dziecko jestes?! Albo zawrocisz ten pierdolony rydwan, albo na popoludniowa herbatke w Troi Hektor pojdzie w epoletach z naszej skory! Mniej wiecej tak wlasnie mowi. Dzieli mnie od nich sto metrow, a nie jestem pewien, czy mikrofon kierunkowy dobrze dziala. Poza tym morfowalem w greckiego piechociarza i uciekam razem z reszta, ogladajac sie na Diomedesa przez ramie. Strzaly Parysa swiszcza nam nad glowa. Diomedes przez dwie, trzy sekundy bije sie z myslami, potem szarpie lejce, wstrzymuje konie i zawraca w strone okretow. -Ha! - Okrzyk Hektora wznosi sie ponad ogolny tumult. Jego rydwan ma juz nowego woznice, Archeptolemosa, przystojnego syna Ifitosa. Pedza za Diomedesem na zlamanie karku. Hektor jest pelen zapalu; widac, ze lubi ten sport. - Ha! Uciekasz, Diomedesie! Ty tchorzu! Ty strachliwa dziewko! Brokatowa laleczko! Ty zajeczy wypierdku! Diomedes odwraca sie do niego, ale to Nestor powozi, zreszta konie same zorientowaly sie, gdzie bedzie najbezpieczniej. Rydwan podskakuje na kamieniach i w koleinach, roztraca pierzchajacych Grekow i mknie na spokojna plaze. Diomedes musialby zeskoczyc z pojazdu i przedrzec sie przez idace w setki zolnierzy szeregi wroga. Postanawia tego nie robic. -Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny - powiedziala rano Helena. Przepytywala mnie z Iliady, chociaz moja wiedze wolala traktowac jako przejaw zdolnosci proroczych, i kazala mi znalezc sedno wydarzen, wyrozniony fakt w trwajacej od dziesieciu lat wojnie, zdarzenie, od ktorego wszystko zalezy. Os przeznaczenia, mozna by powiedziec. Staralem sie udzielac wymijajacych odpowiedzi, skierowac jej uwage na seks, ale jej prosba od rana nie dawala mi spokoju. Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny. Postawilbym caly moj autorytet jako znawcy Homera na to, ze kluczowe wydarzenie calej wojny zbliza sie wielkimi krokami. Poselstwo do Achillesa. Na razie wydarzenia z grubsza odpowiadaly tresci epopei - nawet fakt, ze rany chwilowo wylaczyly z walki Afrodyte i Aresa. Zeus oglosil nowe prawo i stanal po stronie Trojan. Nie zamierzam bez potrzeby tekowac sie znowu na Olimp, ale zaloze sie, ze i tam sytuacja rozwija sie zgodnie z relacja Homera: krolowa Hera wscieka sie, ze Argiwowie dostaja w skore i probuje namowic Posejdona, zeby interweniowal w jej imieniu, ale bog morz jest zszokowany ta propozycja; nie chce sprzeciwiac sie Zeusowi. Pozniej, po poludniu, kiedy Grecy naprawde zostana zepchnieci do defensywy, Atena rozbierze sie, wlozy najlepszy pancerz z blyszczacym kirysem - przyznam, ze dla takiego widoku chyba warto by bylo wrocic na Olimp - ale zostanie powstrzymana przez Iryde, ktora w zwiezlych slowach przekaze jej wole Zeusa: -Jezeli ty, moja modrooka corko, sprzymierzysz sie z Hera i razem wystapicie zbrojnie przeciwko mnie, najpierw zabije rumaki zaprzezone do waszego rydwanu. Potem strace was z niego, zniszcze go i okalecze was piorunami tak okrutnie, ze zielone robaki w kadziach regeneracyjnych beda mialy z wami huk roboty. Dziesiec lat uplynie, zanim znow wyjrzycie na swiat. I Atena nie ruszy sie z Olimpu. Grecy, ktorzy przeprowadza kilkugodzinny, udany kontratak, koniec koncow poniosa ciezkie straty i wycofaja sie do swoich fortyfikacji: do fosy, ktora wykopali na plazy wkrotce po ladowaniu, i za ostrokol, wzmocniony ostatnio na rozkaz Agamemnona. Ale nawet ukryci za umocnieniami beda tak przerazeni, ze straca zapal do walki i beda glosowac za powrotem do domu. Agamemnon wyda uczte dla dowodcow, zeby obudzic w zolnierzach bojowego ducha. W tym czasie Hektor przygotuje wielotysieczna armie do ostatecznego natarcia; beda chcieli podpalic czarne achajskie okrety i raz na zawsze zakonczyc wojne. Tymczasem obecny na uczcie Nestor wytlumaczy Agamemnonowi, ze jedyna nadzieja dla Grekow jest dogadanie sie z Achillesem. Agamemnon zgodzi sie zaplacic Achillesowi fortune - i to niemala: siedem ozdobnych trojnogow na kosze z weglem, dziesiec sztab zlota, dwadziescia blyszczacych kotlow, tuzin rumakow, siedem pieknych kobiet... Nie pamietam, jakie jeszcze cuda niewidy mu obieca. Najwazniejszym darem bedzie oczywiscie Bryzeida, corka Bryzeusa, niewolnica, ktora stala sie przyczyna calego sporu. Aby zadoscuczynienie bylo pelne, Agamemnon przysiegnie uroczyscie, ze ani razu nie spal z Bryzeida. Na zakonczenie hojnym gestem dorzuci siedem warownych miast greckich: Kardamyle, Enope, Hire, Antee, Feraj, Epeje i Pedazos. Oczywiscie nie posiada ich na wlasnosc ani nimi nie rzadzi, rozdaje po prostu ziemie nalezace do sasiadow, ale liczy sie chyba przede wszystkim szczerosc jego zamiarow. Nie oferuje tylko jednego: przeprosin. Syn Atreusa jest wciaz zbyt dumny, zeby sie przed kims korzyc. -Niech on pokloni sie mnie! - krzyknie za kilka godzin na Nestora, Odyseusza, Diomedesa i reszte wodzow. - Jestem krolem wazniejszym od niego, czlowiekiem starszym i znaczniejszym mezem. Mimo jego arogancji Odyseusz i reszta znajda wyjscie z niezrecznej sytuacji. Dojda do wniosku, ze jesli przekaza wiadomosc o zwrocie Bryzeidy i reszcie cudownych darow, przeocza zas przypadkiem ten kawalek o "znaczniejszym mezu", bedzie szansa na powrot Achillesa do walki. Poselstwo przynajmniej daje nadzieje. Tu jednak sprawy sie komplikuja. I tu wlasnie zamierzam szukac swojej szansy. Jako scholiasta dobrze wiem, ze to poselstwo stanowi w Iliadzie punkt zwrotny. Wysluchawszy emisariuszy Agamemnona, Achilles podejmie decyzje, ktora bedzie praprzyczyna wszystkich pozniejszych wydarzen: smierci Hektora, smierci Achillesa i upadku Troi. Nie jest to jednak wszystko takie proste. W opisie tej sceny Homer nader starannie dobiera slowa - mozna by powiedziec, ze nikt nigdy nie dorownal mu w tej sztuce. Mowi nam oto, ze Nestor wyznaczy pieciu poslow: Fojniksa, Ajaksa Wielkiego, Odyseusza, Odiosa i Eurybatesa. Dwaj ostatni sa zwyklymi heroldami, dodanymi dla zachowania zasad protokolu - nie wejda do namiotu Achillesa razem z prawdziwymi poslancami i nie wezma udzialu w pozniejszej rozmowie. Problem polega na tym, ze obecnosc Fojniksa w tym towarzystwie jest co najmniej dziwna. Nie pojawil sie wczesniej w poemacie. Jest raczej nauczycielem Myrmidonow i wasalem Achillesa niz wodzem. Nie bardzo wiadomo, dlaczego on akurat mialby przekonac swojego seniora. W dodatku kiedy poslowie ruszaja w droge i "ida brzegiem, szumnymi szturmowanym waly", Homer pisze o nich w liczbie podwojnej, greckiej formie posredniej miedzy liczba pojedyncza i mnoga, stosowanej w odniesieniu do dwoch osob (w tym wypadku do Ajaksa i Odyseusza). Uzywa rowniez siedmiu innych slow, ktore w grece z jego epoki - a teraz takze z mojej - stosuje sie, mowiac o dwoch, a nie trzech osobach. Co sie zatem dzieje z Fojniksem, kiedy emisariusze pokonuja droge z namiotu krolewskiego do obozowiska Myrmidonow? Czyzby wczesniej udal sie do Achillesa i teraz czekal w jego namiocie? To niezbyt sensowne wytlumaczenie. Wielu znawcow Homera, zarowno z moich czasow, jak i dawniejszych, uwazalo, ze Fojniks zostal w sposob sztuczny wklejony do Iliady, dodany cale stulecia po powstaniu poematu. Taka teoria wyjasnia wprawdzie uzycie liczby podwojnej, ale nie tlumaczy, dlaczego wlasnie on wyglasza u Achillesa najdluzsza przemowe i uzywa najbardziej zlozonych argumentow. Jego kwestia jest tak skomplikowana i tak cudownie zbacza w dygresje, ze na kilometr zalatuje prawdziwym Homerem. Mozna by pomyslec, ze niewidomy poeta nie byl pewien ani liczby emisariuszy, ani roli Fojniksa w dyskusji, ktora miala zadecydowac o losie wszystkich uczestnikow wojny. Mam kilka godzin, zeby to spokojnie przemyslec. "Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny". Od tych wydarzen dziela mnie jednak dlugie godziny. Na razie mamy popoludnie i Trojanie dotarli na skraj wykopanej przez Achajow fosy, Grecy zas krzataja sie jak mrowki za walem z kamieni i zaostrzonych pali. Pod postacia achajskiego zolnierza przedzieram sie w poblize Agamemnona i slucham - najpierw jak pomstuje na swoich ludzi, potem jak blaga Zeusa o pomoc w tej czarnej godzinie. -Wstyd! - wydziera sie syn Atreusa na swoja ledwie zywa armie. Oczywiscie slyszy go najwyzej co setny zolnierz, taka juz natura starozytnej akustyki, ale Agamemnon ma potezne pluca, wiec slychac go calkiem daleko. Zreszta ci, co stoja blizej, przekazuja jego slowa tym z tylu. - Wstyd i hanba! Odziewacie sie jak wielcy wojownicy, ale jestescie banda blagierow! Obiecaliscie spalic to miasto, potem obzarliscie sie miesiwem po uszy, na moj koszt, ochlaliscie winem, ktore kazalem dla was kupic i przywiezc, i co widze?! Nedzna zbieranine tchorzy! Przechwalaliscie sie, ze kazdy z was dostoi setce Trojan... Co tam, dwom setkom! A teraz okazuje sie, ze nie potraficie sprostac jednemu Hektorowi! Lada chwila przywiedzie tu swoja zgraje, wypatroszy i spali nasze okrety, a moja armia mocnych w gebie... bohaterow... - Agamemnon wymawia to slowo z taka pogarda, jakby spluwal - ucieknie do domow, zon i dzieci! I to znow za moje pieniadze! Odwraca sie tylem do zolnierzy i wznosi rece ku stokom widocznej na poludniu Idy, skad nadciagnela burza z piorunami. -Ojcze Zeusie! Dlaczego w tak okrutny sposob ranisz moja dume? Czym cie urazilem? Ani razu, przysiegam, ani razu nie minalem obojetnie twojej swiatyni, nawet kiedysmy plynelismy po morzach. Zawsze zatrzymywalem sie i palilem na oltarzach tluszcz i udzce wolowe, a wszystko na twoja chwale! Nasze modlitwy byly proste: chcielismy zrownac Ilion z ziemia, zabic jego bohaterow, zgwalcic kobiety i zniewolic mieszkancow. Czy naprawde prosilismy o tak wiele? Spelnij, ojcze, moja pokorna prosbe: pozwol moim ludziom ujsc z zyciem. O wiecej nie prosze. Niech Trojanie Hektora nie znecaja sie nad nami, jakbysmy byli stadem jucznych mulow! Zdarzalo mi sie slyszec lepsze przemowy Agamemnona - rany, wszystkie jego mowy byly lepsze i rozumiem, dlaczego Homer postanowil przepisac te tyrade po swojemu - ale w tej samej chwili jestesmy swiadkami cudu. A w kazdym razie wydarzenia, ktore Achajowie biora za cud. Z poludnia nadlatuje olbrzymi orzel, trzymajacy w szponach zywa lanie. Armia, ktora przed chwila parla w strone okretow i bezpiecznego morza i niemal w przelocie wysluchala przemowy Agamemnona, nagle nieruchomieje. Orzel zatacza krag, zniza lot i z wysokosci trzydziestu metrow zrzuca wierzgajace zwierze na piaszczysty pagorek przed oltarzem, ktory Achajowie po ladowaniu wybudowali na czesc Zeusa. To przesadza sprawe. Pietnascie sekund uplywa w ciszy, a potem rozlega sie wsciekly ryk - ryk tlumu, ktory dziesiec minut temu zmuszono do odwrotu, ale ktory teraz na powrot zmienil sie w armie, za sprawa ewidentnego omenu, znaku przebaczenia i blogoslawienstwa ze strony Zeusa. Bez dalszego namyslu piecdziesiat tysiecy Achajow, Argiwow i ich sprzymierzencow formuje szyki, zaprzega konie do rydwanow, wyprowadza pojazdy po ziemnych groblach spinajacych brzegi fosy - i wraca do boju. Nastaje godzina lucznika. Mimo ze kontratak prowadzi Diomedes, za ktorym podazaja dwaj Atrydzi i obaj Ajaksowie, i mimo ze cala piatka mocno daje sie Trojanom we znaki, ciskajac wlocznie i siekac mieczami, pierwsze skrzypce w starciu gra achajski lucznik imieniem Teukros, nieslubny syn Telamona, przyrodni brat Ajaksa Wielkiego. Od dawna cieszy sie doskonala opinia, sam widzialem, jak przez te lata ustrzelil dziesiatki Trojan, ale dzis naprawde jest jego wielki dzien. Wypracowali z Ajaksem skuteczna taktyke. Teukros chowa sie za szeroka i gruba jak sciana tarcza brata (Ajaks Wielki uzywa duzej, prostokatnej pawezy, chociaz zdaniem historykow takich tarcz nie stosowano jeszcze w czasach wojny trojanskiej). Kiedy Ajaks na chwile ja podnosi, Teukros strzela z luku do stojacych szescdziesiat metrow dalej Trojan. Zadna strzala nie chybia celu. Najpierw Teukros zabija Orsylochusa: opatrzony zadziorami grot wieznie w sercu niskiego Trojanina. Ofelestes pada nastepny: strzala trafia go w oko, gdy ponad skrajem tarczy probuje zerknac na pole bitwy. Dwie szybkie, perfekcyjne strzaly klada trupem Daetora i Chromiusa. Trojanie odpowiadaja strzalami z lukow i miotanymi wloczniami, probujac dosiegnac swietnego lucznika, ale Ajaks skutecznie oslania siebie i jego olbrzymia paweza. Kiedy trojanska obrona slabnie, Ajaks podnosi tarcze i Teukros trafia Likofontesa, ksiecia odleglego miasta; nie zabija go jednak, lecz tylko rani. Kiedy jeden z jego kapitanow rzuca mu sie na pomoc, Teukros dobija ksiecia strzalem w watrobe. Nastepny ginie Amopaon, syn Polimeona: brzechwa sterczy mu z przebitego na wylot gardla, krew tryska poltorametrowa fontanna, kiedy Amopaon jeszcze probuje wstac. Jest silny, ale nie moze sie dzwignac. Wykrwawia sie w niecala minute, wstrzasaja nim smiertelne drgawki, konczyny wiotczeja. Slychac triumfalne okrzyki Achajow. Znam Amopaona - a wlasciwie znalem. Czesto jadal w restauracyjce, w ktorej lubilismy przesiadywac z Nightenhelserem; wielokrotnie rozmawialismy na rozne blahe tematy. Powiedzial mi kiedys, ze jego ojciec, Polimeon, znal Odyseusza jeszcze z lepszych, bardziej pokojowych czasow. Pewnego razu wzial udzial w organizowanym na Itace hucznym polowaniu. Zabil wtedy dzika, ktory bolesnie poharatal Odyseuszowi noge i bylby go zabil, gdyby rzucona przez Polimeona wlocznia chybila. Podobno Odyseusz do dzis ma na nodze blizne. Ajaks kuca, zaslaniajac sie tarcza jak dachem; groty trojanskich strzal grzechoca na niej jak grad. Kiedy Ajaks wstaje i podnosi tarcze, Teukros zabija znajdujacego sie osiemdziesiat metrow przed nim Melanippusa. Strzala przebija mu genitalia i wychodzi odbytem. Towarzysze Melanippusa rozstepuja sie i krzywia z niesmakiem, kiedy ten umiera w drgawkach. Achajowie znowu wiwatuja. Agamemnon wychyla sie z rydwanu i zacheca Teukrosa do dalszych celnych strzalow; obiecuje mu do wyboru ozdobne trojnogi albo pare raczych wierzchowcow (o ile, zastrzega sie, Zeus i Atena pozwola mu spladrowac trojanski skarbiec), a na dokladke dorzuca piekna trojanska naloznice, moze nawet Andromache, zone Hektora. Propozycja krola zlosci znakomitego lucznika. -Synu Atreusa! Czy myslisz, ze nie dosc sie staram i zaczne lepiej strzelac, jesli zachecisz mnie obietnica lupow? Strzelam najszybciej i najcelniej jak potrafie. Osiem strzal, osiem trupow. -Strzelaj do Hektora! - wola Agamemnon. -Przeciez strzelam do Hektora! Caly czas w niego celuje, tylko nie moge skurczybyka trafic! Agamemnon milknie. Za to Hektor, jak gdyby w odpowiedzi na te prowokacje, podrywa konie do biegu i przejezdza rydwanem wzdluz trojanskich szykow, zeby poderwac do walki zolnierzy przestraszonych celnoscia greckiego lucznika. Ajaks nie musi tym razem podnosic tarczy, bo Teukros wstaje, napina luk do granic mozliwosci, mierzy w Hektora i puszcza cieciwe. Strzala o szerokosc dloni mija serce Hektora i trafia innego z synow Priama, Gorgitiona, ktory wychyla sie z szeregu za rydwanem. Staje jak wryty, spoglada oglupialy na sterczace mu z piersi drzewce, jakby padl ofiara niewybrednego koszarowego zartu, a potem glowa w masywnym helmie zaczyna mu nagle ciazyc, opada bezwladnie na ramie. Gorgition pada martwy na czerwony od krwi piasek. -Psiakrew! - klnie Teukros i znowu mierzy. Hektor jest najblizej, w dodatku pedzi prosto na niego, wystawiajac na strzal szeroka piers. Ale ta strzala wbija sie w piers Archeptolemosa, woznicy jego rydwanu. Konie, mimo ze oswojone z bitewnym zgielkiem, staja deba, kiedy krew Archeptolemosa tryska im na grzbiety. Woznica spada z rydwanu na miekka ziemie. Hektor chwyta lejce. -Kebriones! - wola, wzywajac kolejnego z nieslubnych synow plodnego Priama, aby powozil jego rydwanem. Kebriones zajmuje jego miejsce, Hektor zas - wsciekly i rozzalony po smierci wiernego Archeptolemosa - zeskakuje z pojazdu. Wpada biegiem na odsloniety pas ziemi niczyjej, nie baczac nawet, ze staje sie latwym celem dla Teukrosa, i podnosi z ziemi wielki kamien. Jakby zapomnial o taktycznej finezji, ktora tak sie chelpil. Jakby odezwal sie w nim pierwotny instynkt potomka jaskiniowcow. Hektor bierze potezny zamach lewa reka. Wyglada teraz wypisz, wymaluj jak Sandy Koufax [legendarny amerykanski bejsbolista, jeden z najlepszych miotaczy w historii tego sportu; rzucal lewa reka.] szykujacy sie do mistrzowskiego rzutu. Nie zauwazylem wczesniej, ze jest obureczny. Teukros dostrzega swoja szanse. Wyciaga z kolczana strzale i napina luk, mierzac prosto w serce Hektora; przekonany, ze zdazy strzelic - moze nawet ze dwa razy - zanim tamten rzuci kamieniem. Myli sie. Hektor ciska kamien mocno, plasko i celnie. Pocisk trafia Teukrosa w obojczyk u nasady szyi. Lamia sie kosci, pekaja sciegna, reka Teukrosa wiotczeje, cieciwa peka, strzala wbija sie w ziemie miedzy obutymi w sandaly stopami strzelca. Hektor rzuca sie naprzod, roztracajac Achajow jak wiatr plewy. Trojanie zasypuja lezacego Teukrosa gradem strzal, ale Ajaks nie zostawia brata na pastwe losu: oslania go paweza i czeka, az inni Grecy odepra szarze przeciwnika. Krzykiem (ktory brzmi jak najprawdziwszy grzmot) wzywa Mekisteusa i Alastora, ktorzy znosza polprzytomnego, jeczacego z bolu lucznika na tyly achajskich szykow, przez groble na fosie, na wzglednie bezpieczna plaze. Klada go w cieniu pustych okretow. Ale piec minut slawy Teukrosa minelo bezpowrotnie. Teraz sprawy szybko przybieraja niekorzystny dla Grekow obrot. Dla Hektora fakt, ze nadal zyje, jest wyraznym znakiem milosci i przychylnosci Zeusa. Prowadzi natarcie Trojan, ktorzy jak fale uderzaja w zniecheconych, podupadlych na duchu Achajow. Agamemnon, Menelaos i inni wodzowie, ktorzy przed kilkoma godzinami z entuzjazmem powiedli zolnierzy do boju, dostaja niezly wycisk. Odparci na plaze Achajowie pograzeni sa w takim chaosie, ze w pierwszej chwili zapominaja nawet o obsadzeniu palisady. Tylko szybki zachod slonca powstrzymuje Trojan przed zepchnieciem wroga do morza i spaleniem jego okretow. Grecy bez ladu i skladu kotluja sie na brzegu; niektorzy szykuja juz okrety do rejsu powrotnego, inni, w szoku, siedza otepiali i gapia sie w przestrzen. Tymczasem Hektor znow odprawia te swoje czary jak z Henryka V: niezmordowanie krazy wsrod Trojan, namawia ich, zeby skoro swit natarli na nieprzyjaciela, nie dali mu wytchnac i urzadzili rzez; wysyla ludzi do miasta po bydlo na kolacje i na ofiare; rozdziela racje zaprawionego miodem wina; posyla po wozy ze swiezym pieczywem - Trojanie rzucaja sie na nie z takim animuszem, jakby napadli na tabor samego Agamemnona; kaze rozpalic setki ognisk na granicy achajskich fortyfikacji, zeby zastraszyc Grekow i nie dac im spokojnie spac. Zakladam Helm Hadesa i ide sie przejsc po trojanskim obozie. -Jutro wypatrosze Diomedesa zywcem jak rzucajaca sie rybe, i to na oczach jego zolnierzy! - zapowiada Hektor. Wszyscy wiwatuja. - Zrobilbym to dzis, gdyby nie uciekl. Wlocznia zlamie mu kregoslup, a glowe lajdaka zatkniemy na murach nad Brama Skajska! Trojanie odpowiadaja rykiem radosci. Iskry z ognisk tryskaja pod niebo, ku plonacym zimnym ogniem gwiazdom. Niewidzialny dla ludzi i bogow wracam na druga strone fosy, przechodze przez labirynt zaostrzonych pali i zanurzam sie w zniechecona grecka cizbe. Nastala dla mnie pora ostatecznych rozstrzygniec. Agamemnon zwolal juz narade i wodzowie dyskutuja o tym, co nalezy zrobic: uciekac - czy paktowac z Achillesem. Nie ma dla mnie odwrotu. Morfuje w Fojniksa, wiernego nauczyciela Myrmidonow i przyjaciela Achillesa, i po stygnacym piasku ide do krolewskiego namiotu, zeby wziac udzial w naradzie. "Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny". 28. Basen Srodziemny Savi leciala nad oceanem wzdluz Bruzdy Atlantyckiej, od czasu do czasu zaglebiajac sie w nia i omijajac stozki pradowe, laczace sciany bruzdy jak przezroczyste rury w dlugim zielonym korytarzu.Z tylu i na lewo od niej lezal Daeman, ktory po prawej stronie mial zajmujacego sasiednia lezanke Harmana. Widzac jego zaciety wyraz twarzy, nie mogl zapomniec o trzech pozostalych miejscach w soniku, w tej chwili pustych. Wrocil pamiecia do wydarzen z ostatnich dwudziestu czterech godzin. Kiedy odlatywali z lasu olbrzymich drzew, Harman i Ada wygladali na zagniewanych. Daeman przyjal ten fakt z zadowoleniem. Nie wiedzial, naturalnie, o co sie poklocili, ale bylo widac, ze z wycieczki do lasu wrocili w paskudnych nastrojach: Ada udawala opanowana, ale w srodku wszystko sie w niej gotowalo, Harman zas sprawial wrazenie zagubionego. Ale kiedy udali sie do Ardis, wydarzenia, ktore tam zaszly, sprawily, ze sprzeczka Harmana i Ady nagle stala sie jednym z wielu zmartwien Daemana (ktory tymczasem utwierdzil sie w zamiarze uczestniczenia w tym idiotycznym przedsiewzieciu) - i to wcale nie najwiekszym. Przylecieli na miejsce pod wieczor. Posiadlosc widziana z powietrza wygladala - zdaniem Daemana - zupelnie inaczej niz z ziemi, chociaz ogolny rozklad terenu sie nie zmienil, a wzgorza, las, laki i rzeka byly na swoich miejscach. Gdy tylko pomyslal o pikniku nad rzeka i tym glupim pokazie odlewania metalu, natychmiast przypominal mu sie atak dinozaura i serce podchodzilo mu do gardla. -Pod koniec zapomnianej ery te okolice nosily nazwe Ohio - powiedziala Savi, sprowadzajac sonik nizej. - Tak mi sie wydaje. -Myslalem, ze tu byla Ameryka Polnocna - zauwazyl Harman. -Tak, tez. Wtedy mieli po kilka nazw dla kazdego miejsca. Wyladowali jakies trzysta metrow od dworu Ardis, na lace ciagnacej sie na polnoc od linii drzew. Daemanowi nadal spieszylo sie do lazienki, ale nie zamierzal maszerowac taki kawal piechota. Przeciez gdzies w poblizu mogly sie czaic dinozaury! -Tu jest bezpiecznie - mruknela oschle Ada, widzac jego wahanie. - Wojniksy patroluja teren w promieniu pieciu kilometrow od domu. -A jak daleko odbywal sie ten piknik, na ktorym Hannah bawila sie cieklym metalem? -Szesc kilometrow - odparla Hannah, stojaca obok Odyseusza, po drugiej stronie pojazdu. Ada spojrzala na Savi. -Na pewno nie chcesz wejsc na chwile do domu? -Nie moge. - Savi wyciagnela reke, ktora Ada po chwili wahania uscisnela. Daeman nigdy wczesniej nie widzial, zeby kobiety podawaly sobie rece. - Zaczekam tu na powrot Harmana i Daemana. -Ale ty zajrzysz na chwile do dworu, prawda? - spytala Ada Harmana. Spojrzeli sobie w oczy. Zadne nie spuscilo wzroku. -Na chwile tak. Chce sie pozegnac. -Moglibysmy juz ruszac? - zaproponowal Daeman. Zdawal sobie sprawe, ze jeczy zalosnie, ale mial to w nosie. Musial isc i juz. Wszyscy poza Savi ruszyli przez siegajace im pasa morze traw w strone widocznego w oddali dworu. Od czasu do czasu mijali pasace sie krowy, ktore Daeman obchodzil duzym lukiem; nie czul sie bezpiecznie w poblizu duzych zwierzat. W pewnej chwili spomiedzy drzew wynurzyl sie wojniks. -Najwyzszy czas - burknal Daeman. - Kto to slyszal, zeby tak chodzic i chodzic? - Skinal na wojniksa. - Ej, ty! Przyprowadz dwa duze kabriolety, zebysmy mogli zajechac pod dom. O dziwo, wojniks zignorowal wydane mu polecenie i caly czas zblizal sie do maszerujacej grupki. Na widok bezokiego automatu Odyseusz odepchnal Hannah w bok. -Jest po prostu zaciekawiony - probowala tlumaczyc Ada, ale jakos bez przekonania. - Pewnie nigdy... Wojniks znajdowal sie poltora metra od Odyseusza, kiedy ten wyszarpnal miecz z pochwy, kciukiem wlaczyl wibracje ostrza i cial oburacz, na skos, przez rzekomo niezniszczalny korpus i lewe ramie. Wojniks znieruchomial - byl chyba nie mniej od pozostalej czworki zaskoczony zachowaniem Odyseusza - a potem gorna czesc jego ciala zesliznela sie z dolnej i spadla na ziemie. Ramiona zadrgaly spazmatycznie. Dolna polowa stala jeszcze chwile na nogach, ale potem zwalila sie z chrzestem w wysoka trawe. Przez dobra minute jedynym dzwiekiem byl szelest poruszanych wiatrem traw. W koncu Harman przerwal milczenie: -Dlaczego to zrobiles, do ciezkiej cholery?! Na ziemi i zdzblach pelno bylo niebieskiego, gestego jak krew plynu. Odyseusz wskazal prawe ramie wojniksa i wytarl miecz o trawe. -Wysunal ostrza bojowe. Rzeczywiscie. Stanawszy nad resztkami wojniksa, musieli przyznac Odyseuszowi racje: obnazone ostrza, uzywane do obrony ludzi przed takimi zagrozeniami jak atak dinozaura, byly wysuniete. -Nie rozumiem... - odezwala sie Ada. -Nie poznal cie. - Hannah odsunela sie od brodatego bohatera. - Pewnie uznal cie za zrodlo zagrozenia. -Nie - odparl krotko Odyseusz, chowajac miecz. Daeman z niema fascynacja podziwial przekroj wojniksa: miekkie, biale organy wewnetrzne, platanine niebieskich rurek, grudy czegos, co wygladalo jak rozowe winogrona... I ani sladu mechanizmu, ktory, jak zawsze sobie wyobrazal, powinien znajdowac sie w srodku wojniksa. Szybkosc i gwaltownosc reakcji Odyseusza w polaczeniu z widokiem bialo-niebieskiej posoki przyprawily go o zawroty glowy. Omal nie stracil kontroli nad zwieraczami. -Chodzcie - powiedzial i szybkim krokiem ruszyl w strone dworku. Pozostali blednie uznali jego slowa za wezwanie przywodcy - i poszli za nim. Dopiero kiedy Daeman skorzystal z toalety, bez pospiechu wykapal sie, ogolil, kazal pierwszemu napotkanemu sluzkowi przyniesc swieze ubranie i zabladzil do kuchni w poszukiwaniu jakiejs przekaski, zdal sobie sprawe, ze towarzyszenie Harmanowi i starej babie w ich ekspedycji byloby skrajnym idiotyzmem. Po co mu to wszystko? Dwor Ardis mimo nieobecnosci Ady - a moze wlasnie z jej powodu - byl pelen znajomych, ktorzy wpadli z wizyta. Sluzki pilnowaly, zeby niczego im nie zabraklo. Mlodzi ludzie - w tym kilka pieknych kobiet, ktore Daeman znal z innych miejsc i innych imprez, ze swojego szczesliwego zycia przed Harmanem - bawili sie na trawnikach i grali w gry towarzyskie. Wieczor byl przesliczny, na ziemi slaly sie dlugie cienie, smiech gosci rozbrzmiewal w powietrzu jak dzwiek dzwoneczkow. Sluzki podaly kolacje przy dlugim stole pod ogromnym wiazem. Dotarlo do niego, ze moglby zostac w Ardis, zjesc przyzwoita kolacje, wyspac sie - albo, co byloby jeszcze lepsze, wezwac wojniksa, kazac sie zawiezc do faksowezla i spedzic noc we wlasnym lozku w Kraterze Paryskim, zjadlszy przedtem kolacje przygotowana przez matke. Daeman tesknil za matka. Od ponad dwoch dni nie mial z nia kontaktu. Zerknal na stojacego na podjezdzie wojniksa i cos zaklulo go w piersi. Odyseusz nie mial prawa tak niszczyc automatu; zachowal sie jak ostatni duren. Nie niszczylo sie wojniksow, tak jak nie podpalalo sie bryczek ani nie rozbijalo wlasnego domicylu. Przeciez to bez sensu. Tym bardziej powinien jak najszybciej pozegnac sie z tymi ludzmi. Wyszedl na podjazd. Zobaczyl Ade i Harmana, dyskutujacych o czyms cicho, lecz zapamietale. Hannah przedstawiala Odyseusza pierwszym gosciom. Wojniksy juz sie do niego nie zblizaly, ale trudno byloby Daemanowi stwierdzic, czy dzieje sie tak przypadkiem, czy celowo zachowuja sie w ten sposob. Czy one w ogole mogly sie ze soba porozumiewac? W jaki sposob? Nigdy nie slyszal, zeby ktorys wydawal jakies dzwieki. Skinal na najblizszego i kazal mu przyprowadzic kabriolet. Ada i Harman wlasnie skonczyli rozmowe: ona weszla do domu, on zas obrocil sie na piecie i podszedl do Daemana. Mial tak zawzieta mine, ze Daeman odruchowo cofnal sie o krok. -Lecisz z nami? -Ja... eee... nie - wyjakal Daeman. Wojniks przyprowadzil jednokolowy powoz. Slychac bylo buczenie zyroskopow, obicie kanapy lsnilo lagodnie w wieczornym swietle. Harman odwrocil sie bez slowa i ruszyl na tyly dworku, w strone sonika. Daeman wsiadl do pojazdu. -Do portalu faksowego - powiedzial i rozsiadl sie wygodnie. Ruszyli po lukowatym podjezdzie, bialy zwirek zachrzescil pod kolem. Jedna z dziewczyn - chyba miala na imie Oelleo - krzyknela cos na pozegnanie. Kabriolet wytoczyl sie na droge. -Stoj. Wojniks poslusznie sie zatrzymal, nie wypuszczajac z rak holobli. Zyroskop mruczal miarowo. Daeman odwrocil sie, ale Harman zniknal juz miedzy drzewami. Bez szczegolnego powodu probowal sobie przypomniec, skad zna Oelleo. Czy poznali sie na przyjeciu w Bellinbadzie dwa lata temu? A moze na czwartej dwudziestce u Verny, przed paroma miesiacami? Albo na ktorejs z nocnych imprez u niego, w Kraterze Paryskim? Nie pamietal. Spali ze soba? Mial wrazenie, ze widzial ja naga, ale niewykluczone, ze to wspomnienie z imprezy basenowej albo z jakiegos pokazu zywej sztuki, ktore ostatniej zimy byly w modzie. Nie pamietal, czy sie z nia przespal. Tyle ich bylo... Usilowal sobie przypomniec druga dwudziestke Tobiego w Ulanbacie, przyjecie sprzed zaledwie trzech dni. Obrazy byly zamazane: smiech, seks i drinki laczyly sie plynnie z identycznymi wspomnieniami z innych imprez, przy innych faksowezlach. Ale bez wysilku wrocil pamiecia do Suchej Doliny na... Jak sie to miejsce nazywalo? Na Antarktydzie. Przypomnial sobie gore lodowa, most Golden Gate nad Machu Picchu, nawet kretynski las sekwojowy... Te wspomnienia byly wyrazne, ostre, niezatarte. Wysiadl z kabrioletu i zaczal isc przez lake. To obled, pomyslal. Obled, obled, obled. Znalazlszy sie w pol drogi do lasu, puscil sie biegiem. Zanim zdyszany i spocony dotarl na druga strone laki, sonik zniknal. Pozostala po nim tylko wygnieciona trawa w miejscu ladowania. -Niech to szlag - zaklal Daeman. Podniosl wzrok. Niebo bylo puste, jesli nie liczyc obracajacych sie pierscieni. - Niech to szlag! Przysiadl ciezko na wilgotnym od mchu kamiennym murku. Za plecami mial zachodzace slonce. Nie bardzo wiedzial czemu, ale chcialo mu sie plakac. Nagle, tuz ponad wierzcholkami drzew na polnocy, pojawil sie sonik, zanurkowal i zawisl trzy metry nad ziemia. -Pomyslalam, ze mozesz jeszcze zmienic zdanie - zawolala Savi. - Podwiezc cie? Daeman wstal. Polecieli na wschod, w ciemnosc. Na tej wysokosci gwiazdy i pierscienie rzucaly widzialna poswiate na chmury, rozswietlone od wewnatrz blyskawicami, ktore jak wstrzasane skurczami trzewia przenikaly ich mlecznobiale wnetrza. Zatrzymali sie na wybrzezu, w niewielkiej dolinie, i spedzili noc w dziwacznym domu na drzewie, zlozonym z osobnych malenkich domicylow, polaczonych platformami i kreconymi schodami. Dom mial wprawdzie instalacje hydrauliczna, ale brakowalo sluzkow i wojniksow. W poblizu nie bylo innych ludzkich osiedli. -Duzo masz takich kryjowek? - zapytal Harman. -Sporo - przyznala Savi. - Nie zapominaj, ze poza okolicami trzystu faksowezlow Ziemia jest praktycznie pusta. A przynajmniej niezamieszkana przez ludzi. Mam wiele ulubionych zakatkow. Siedzieli na zewnatrz, w jadalni urzadzonej na platformie w polowie wysokosci drzewa. Nizej, w trawie migotaly swietliki. Cala dolinka byla pelna starych, ogromnych, pordzewialych maszyn, teraz na wpol zarosnietych zielskiem. Blask pierscieni saczyl sie pomiedzy liscmi i kladl lagodna poswiata na wysokich trawach. Burze, nad ktorymi lecieli, nie dotarly jeszcze tak daleko na wschod, noc byla wiec ciepla i pogodna. Brakowalo sluzkow, ale w domu byly zamrazarki pelne jedzenia i pod kierunkiem Savi ugotowali makaron, mieso i ryby. Daeman zaczynal sie pomalu oswajac z ta dziwaczna idea, ze czlowiek sam przygotowuje sobie posilki. -Wiesz, dlaczego postludzie opuscili Ziemie i wiecej na nia nie wrocili? - spytal nieoczekiwanie Harman. Daemanowi przypomniala sie niezwykla cyfrowa wizja swiata, ktorej doswiadczyl w sekwojowym lesie. Na samo wspomnienie zrobilo mu sie niedobrze. -Tak mi sie wydaje - odparla Savi. -Powiesz nam? -Nie teraz. Savi wstala i po kreconych schodkach weszla do zawieszonego dziesiec metrow wyzej oswietlonego domicylu. Harman z Daemanem spojrzeli po sobie, ale jeden nie mial drugiemu nic do powiedzenia, wiec po chwili tez udali sie na spoczynek. Przelecieli nad Atlantykiem wzdluz bruzdy, z duza szybkoscia. W poblizu ladu skrecili na poludnie i skierowali sie rownolegle do dziwacznego tworu, ktory Savi nazwala Dlonmi Herkulesa. -Niesamowite... - przyznal Harman, prawie kleknawszy na lezance, zeby moc swobodnie patrzec w lewo. Daeman musial mu przyznac racje. Miedzy olbrzymia, grubo ciosana skala na poludniu, ktora Savi nazywala Gibraltarem, i druga, nizsza, polozona pietnascie kilometrow na poludnie od niej, znajdowala sie granica oceanu. Wlot znajdujacego sie za nimi basenu blokowaly olbrzymie zlote dlonie, wyrastajace z morskiego dna. Mialy ponad sto piecdziesiat metrow wysokosci i rozczapierzonymi palcami powstrzymywaly wody Atlantyku przed wtargnieciem do suchego Basenu Srodziemnego, ktory niczym gleboka dolina niknal na wschodzie w chmurach i mgle. -Po co te rece? - zapytal Daeman, kiedy znalazlszy sie na poludniowym skraju Basenu, ponownie skierowali sie na wschod. - Dlaczego postludzie nie zastosowali po prostu pol silowych, tak jak w bruzdzie? Stara kobieta pokrecila glowa. -Dlonie Herkulesa byly tutaj, zanim sie urodzilam. Postludzie nie powiedzieli nam, dlaczego zalatwili to akurat w taki sposob. Osobiscie podejrzewam, ze taki mieli kaprys. -Kaprys... - powtorzyl zaniepokojony Harman. -Nie moglibysmy po prostu wleciec w glab Basenu? - zdziwil sie Daeman. -Nie. Sonik spadlby jak kamien. Cale popoludnie lecieli nad mokradlami, jeziorami, lasami paprociowymi i szerokimi rzekami przecinajacymi obszar, ktory zdaniem Savi nosil nazwe Sahary Polnocnej. Podmokle tereny wkrotce jednak obeschly, ziemia stala sie twardsza i bardziej skalista. Ogromne prazkowane zwierzeta - nie byly to dinozaury, ale dorownywaly im wielkoscia - calymi stadami przemierzaly morza traw i kamieniste wyzyny. -Co to za zwierzeta? - zainteresowal sie Daeman. -Nie mam pojecia - odparla Savi. -Gdyby Odyseusz przylecial tu z nami, na pewno chcialby na nie zapolowac. Savi tylko chrzaknela w odpowiedzi. Pod wieczor znizyli lot, zatoczyli kolo nad niezwyklym, obwiedzionym murami miastem, polozonym zaledwie czterdziesci kilometrow od brzegow Basenu Srodziemnego, i wyladowali na skalistej rowninie na zachod od niego. -Co to za miejsce? - Daeman nigdy nie widzial tak starych murow ani domow. Nawet widziane ze sporej odleglosci, przyprawialy go o dreszcze. -Jerozolima. -Myslalem, ze bedziemy szukac statkow kosmicznych w Basenie - zauwazyl Harman. Savi wysiadla i przeciagnela sie. Zdaniem Daemana wygladala na zmeczona, ale chyba nie bez przyczyny: przez dwa dni pilotowala sonik tylko z przerwa na nocleg. -Bo bedziemy - przytaknela. - Tutaj znajdziemy srodek transportu. Poza tym chcialabym wam cos pokazac, kiedy zajdzie slonce. Ta zapowiedz zabrzmiala dla Daemana cokolwiek zlowrogo, ale ruszyl za Savi i Harmanem po kamienistej ziemi czy moze raczej po gruzach pradawnego przedmiescia, ktore z biegiem lat zmienilo sie w rownine pokryta tluczonymi kamieniami wielkosci rzecznych otoczakow. Podeszli blizej i Savi przeprowadzila ich przez brame w murze, caly czas gawedzac o jakichs duperelach. Powietrze bylo suche i coraz chlodniejsze, zachodzace slonce malowalo mury intensywnymi, cieplymi barwami. -To jest Brama Jaffy - powiedziala, jakby dla Harmana i Daemana ten fakt mogl miec jakies znaczenie. - Ulica Dawida oddzielala dawniej dzielnice ormianska od chrzescijanskiej. Harman spojrzal na Daemana; bylo widac, ze nawet uczony staruszek, chelpiacy sie bezuzyteczna umiejetnoscia czytania, pierwszy raz w zyciu slyszal slowa "ormianski" i "chrzescijanski". Savi tymczasem bajdurzyla po swojemu, wskazujac wsrod ruin po lewej cos, co nazwala Bazylika Grobu Swietego. -Nie ma tu zadnych wojniksow ani sluzkow? - zapytal w koncu Daeman. -Teraz nie, ale kiedy Pinchas i Petra, moi przyjaciele, byli w Jerozolimie tuz przed ostatnim faksowaniem, tysiac czterysta lat temu, przy Scianie Zachodniej uaktywnily sie nagle dziesiatki tysiecy wojniksow. Nie mam pojecia dlaczego. - Savi zatrzymala sie i spojrzala na swoich towarzyszy. - Wiecie chyba, ze wojniksy wynurzyly sie z obloku chronoklastycznego dwiescie lat przed ostatnim faksowaniem, ale byly nieruchome? Staly bez ruchu, jak rdzewiejace zelazne posagi, i w niczym nie przypominaly poslusznych sluzacych, jakich dzis znacie. Nie zapominajcie o tym. -Nie zapomnimy - zgodzil sie Harman z poblazliwa nuta w glosie. Savi mowila od rzeczy. - Powiedzialas, ze bylas wtedy we wnetrzu gory lodowej, w okolicach Antarktydy. Skad wiesz, co robili twoi przyjaciele i co sie stalo z wojniksami? -Z zapisow bliskosieci, dalekosieci i wszechsieci. Savi okrecila sie na piecie i ruszyla dalej. Harman zerknal porozumiewawczo na Daemana, jakby chcial sie z nim podzielic troska o bredzaca kobiete, lecz Daeman poczul nagly przyplyw... dumy? Poczucia wyzszosci?... kiedy zdal sobie sprawe, ze dokladnie wie, co Savi ma na mysli, mowiac o roznych sieciach. Wywolal na otwartej dloni funkcje wyszukiwania, ale ekran lokalizatora byl pusty. Korcilo go, zeby sprawdzic, co sie stanie, kiedy pomysli o czterech niebieskich prostokatach, trzech czerwonych kolkach pod nimi i czterech zielonych trojkatach na samym dole, jak go uczyla Savi. -Tutaj lepiej nie podlaczac sie do wszechsieci - ostrzegla go Savi, jakby czytajac mu w myslach. - W lesie nagle dostrzegles zlozonosc interakcji energii i mikroklimatu, ale tu, w Jerozolimie, byloby inaczej. Tu spadloby na ciebie piec tysiecy lat cierpien, terroru i okrutnego antysemityzmu. -Antysemityzmu? - powtorzyl Harman. -Wrogosci wobec Zydow. Harman i Daeman spojrzeli po sobie z powatpiewaniem. Nie bylo w tym ani krzty sensu. Daeman zaczynal zalowac, ze zmienil zdanie i wzial udzial w wyprawie. Byl glodny. Slonce zachodzilo, a on nie wiedzial nawet, gdzie przyjdzie mu spedzic noc. Podejrzewal jednak, ze nie bedzie to wygodna sypialnia. -Chodzcie. Mineli nastepny kwartal domow, przeszli przez kilka kamiennych portali i waskim zaulkiem wyszli na plac, nad ktorym gorowala wysoka, slepa sciana. -To ma byc to miejsce, ktore chcialas nam pokazac? - Daeman nie kryl rozczarowania. Znalezli sie w slepej uliczce: placyk byl ze wszystkich stron zamkniety nizszymi i wyzszymi murami, scianami domow i ta jedna, wysoka sciana z tajemnicza metalowa konstrukcja na szczycie. Nie bylo jednak sposobu, by wdrapac sie na gora i obejrzec ja z bliska. -Cierpliwosci. - Savi spod zmruzonych powiek obserwowala zachodzace slonce. - Dzis jest Tisha b 'Av. Tak jak w dniu ostatniego faksowania. -Tisha b 'Av? - Harman sprawial wrazenie, jakby nuzylo go juz powtarzanie niezrozumialych slow. -Dziewiaty ava. Dzien placzu. Pierwsza i druga swiatynia zostaly zniszczone dziewiatego ava. Wydaje mi sie, ze takze w Tisha b 'Av, w dniu ostatniego faksowania, wojniksy zbudowaly te bluzniercza trzecia swiatynie. Savi wskazala widoczna ponad murami metalicznie polyskujaca kopule. Nagle rozlegl sie grzmot, tak niski i gleboki, ze Daemanowi zadzwieczaly zeby, a w kosciach poczul wibracje. Obaj mezczyzni odruchowo sie cofneli. Powietrze zapachnialo ozonem; bylo tak naelektryzowane, ze wlosy stanely Daemanowi deba i zafalowaly jak kolysana wiatrem laka. Rozlegl sie loskot, glosniejszy niz grzmot pioruna. Z metalicznej kopuly wystrzelila potezna blyskawica, dwudziestometrowej chyba szerokosci. Blekitny slup przecial wieczorne niebo, o wlos mijajac pierscien rownikowy, niestrudzony w swych wiecznych obrotach. 29. Candor Chama Przez osiem marsjanskich dni i nocy sztorm burzyl powierzchnie wody w dziesieciometrowe fale, a wiatr zawodzil w takielunku i spychal feluke na zawietrzny brzeg, grozac smiercia wszystkim marynarzom, w tym takze dwojce morawcow.Male zielone ludziki znaly sie na zeglarskim fachu, ale w nocy przestawaly dzialac, a teraz w dodatku wylaczaly sie takze za dnia, gdy niesione wichura tumany piasku przeslanialy slonce. Kiedy emzetele pochowaly sie pod pokladem i skulily w swoich niszach, zeby kolysanie nie miotalo nimi z burty na burte, Mahnmut mial wrazenie, ze prowadzi feluke widmo, jak u Brama Stokera w Drakuli, gdzie statek wchodzi do portu sterowany przez martwa zaloge. Zagle feluki nie byly wykonane z plotna, lecz z lekkiego i odpornego na rozdarcie polimeru, ale wsciekly wiatr z poludniowego wschodu, niosacy drobne kamyki i ziarenka piasku, poszarpal je na strzepy. Na pokladzie przestalo byc bezpiecznie. Podczas jednego z krotkotrwalych przejasnien dwadziescia malych zielonych ludzikow pomoglo wypilowac w srodokreciu spory otwor i spuscic Orphu pod poklad, gdzie Mahnmut sporzadzil dla niego schron z drewna i brezentu. Sam czul, ze kiedy za dlugo siedzi na pokladzie, pyl wlazi mu we wszystkie stawy i przeguby, wiec przy kazdej okazji zagladal do Orphu i sprawdzal, czy przyjaciel jest dobrze przywiazany. Feluka miotala sie na boki i odchylala po czterdziesci stopni od pionu. Woda, zmieszana z czerwonym marsjanskim piaskiem i do zludzenia przypominajaca krew, wciskala sie do wnetrza kadluba wszystkimi mozliwymi szczelinami. Gdy tylko male zielone ludziki ozywaly, tuzin z nich zajmowal sie wypompowywaniem nadmiaru wody z zezy i podpokladu. Noca Mahnmut sam stawal przy pompie. Dopoki nie stracili zagli, olinowania i dryfkotwy, wykorzystywali je najlepiej, jak mogli: pracowali do upadlego, ostro halsowali, nie baczac na przewalajace sie przez dziob fale - wszystko po to, zeby wplynac w glab srodladowego morza, jak najdalej od wysokich na kilometr polnocnych urwisk; przez pierwsze dwa dni sztormu przebyli w ten sposob kilkaset kilometrow. Znajdowali sie pomiedzy Coprates Chasma i wyspami Melas Chasma. Zalany woda labirynt kanionow Candor Chasma rozciagal sie gdzies przed nimi, po prawej stronie. Po dwoch dniach sztorm jeszcze sie wzmogl, niebo sciemnialo od piasku i emzetele pochowaly sie i powiazaly pod pokladem. Jednego dnia zerwaly sie obie polimerowe dryfkotwy, dziobowa i rufowa, wleczone setki metrow pod dnem feluki. Mahnmut pamietal, ze na polnocy pietrza sie kilometrowe klify, a gdzies wsrod nich znajduje sie wylot kompleksu Candor Chasma, ale ladunek elektrostatyczny tumanow piasku zaklocal prace jego odbiornika nawigacyjnego. Od dwoch dni nie widzial ani slonca, ani zadnej mniejszej gwiazdy. Rownie dobrze mogli znajdowac sie pol godziny dryfu od skalnych scian. -Myslisz, ze mozemy zatonac? - zapytal go Orphu czwartego dnia po poludniu. -Mamy spore szanse - odparl Mahnmut. Nie chcial oklamywac przyjaciela, wiec staral sie nadac swej odpowiedzi jak najbardziej wieloznaczny charakter. -Dalbys rade plynac po takim wzburzonym morzu? - Orphu najwyrazniej uznal, ze "spore szanse" odnosza sie do prawdopodobienstwa zatoniecia. -Po powierzchni nie, ale moglbym plynac pod woda. -Ja poszedlbym na dno jak kamien - zauwazyl z humorem Orphu. - Jak to mowiles? Jak gleboka jest ta czesc Valles Marineris? -Nic nie mowilem. -No to powiedz teraz. -Okolo siedmiu kilometrow. - Mahnmut zaledwie przed godzina dokonal pomiaru sonarem. -Cisnienie by cie zgniotlo? -Nie. Pracowalem na wiekszych glebokosciach. Jestem do tego przystosowany. -A ja? -No... Nie wiem. Rzeczywiscie, nie wiedzial. Wiedzial jednak, ze Orphu zostal zaprojektowany w taki sposob, zeby bezpiecznie pracowac w prozni i czasem zapuszczac sie w gorne warstwy powierzchni gazowego olbrzyma lub w glab siarkowych oparow nad Io. Cisnienie siedmiokilometrowego slupa slonej wody to zupelnie co innego. Najprawdopodobniej morze zmiazdzyloby go do wielkosci puszki od konserw, i to zanim zszedlby na trzy kilometry. -A mamy szanse przybic do brzegu? -Raczej nie. Urwiska, ktore widzialem, byly gigantyczne, strome i odgrodzone od morza olbrzymimi glazami. Fale przyboju maja tam pewnie z piecdziesiat albo i sto metrow wysokosci. -To ciekawa wizja... Moze emzetele moglyby bezpiecznie wprowadzic nas do jakiegos portu? Mahnmut rozejrzal sie po pograzonym w polmroku dolnym pokladzie. Male zielone ludziki lezaly pochowane po katach i przywiazane linami jak chlorofilowe laleczki. Ich zielone konczyny podrygiwaly bezwladnie w rytm kolysania statku. -Nie jestem pewien - odparl metnie. Uznal, ze sam ton glosu wystarczy, by oddac dreczace go watpliwosci. -W takim razie bedziesz nas musial przez to przeprowadzic. Mahnmut staral sie jak wszyscy diabli. Piatego dnia, kiedy krwawy polmrok zasnul niebo, wiatr skowyczal w potarganym takielunku, male zielone ludziki lezaly pod pokladem powiazane niczym chrust na opal, a podwojne kolo sterowe na pokladzie rufowym zostalo umocowane na stale w pozycji "na wprost", Mahnmut zwinal resztki zagli i wyjal dratwe oraz dlugie igly, ktorych emzetele uzywaly do szycia polimerowej tkaniny. Problem polegal na tym, ze jemu przyszlo szyc na feluce targanej sztormem i raz po raz zalewanej przez pietnastometrowe fale. Najpierw sporzadzil prowizoryczna, nieduza dryfkotwe, przywiazal ja do liny kotwicznej i wyrzucil z przodu, zeby ustawic dziob statku na wiatr i odwrocic sie od niewidocznych, lecz wiecznie groznych skal. Zabieral sie wlasnie do zszywania glownego zagla, kiedy pekly biegnace pod pokladem liny sterowe. Feluka zadygotala, zachwiala sie pod naporem czerwonej wody, odpadla od wiatru i odwrocila do niego tylem, przyjmujac na rufe uderzenia kolejnych fal. Tylko toporna dryfkotwa uratowala stateczek przed wywrotka. Mahnmut przeszedl na dziob, skad - w chwili naglego przejasnienia, gdy czerwone chmury rozstapily sie, a feluka znalazla akurat na grzbiecie fali - dostrzegl majaczace w tumanach piasku i bryzgach piany polnocne urwiska Valles Marineris. Jezeli nie naprawi steru - i to szybko - najdalej za godzine feluka roztrzaska sie o skaly. Umocowal line do pokladu i zszedl po niej pod wode, zeby sprawdzic, czy nie stracili steru. Pletwa sterowa byla na miejscu; kolysala sie bezwladnie. Wrocil po mokrej linie na gore, przeszedl przez srodokrecie, zjechal po drabinie pod poklad i odszukal awaryjna sterowke - platforme, z ktorej mozna bylo bezposrednio obslugiwac liny steru, gdyby polaczenie z kolem sterowym zostalo uszkodzone. Znalazl dwie luzne liny i po nastepnej drabinie zszedl jeszcze glebiej, wlaczajac po drodze lampy na piersi i barkach. Schowal manipulatory, wysunal ostrza i przebil sie przez poklad do miejsca, w ktorym - jak mu sie wydawalo - pekly liny. Nie wiedzial, czy tak wlasnie wygladal ster na starozytnych ziemskich felukach (przypuszczal, ze nie), tu jednak, na Marsie, feluka kierowalo sie z wysokiego mostka, z ktorego dwie konopne liny biegly wzdluz burt, przechodzily przez system blokow i laczyly sie w drewnianym szybie, ktorym schodzily do sterownicy. Podczas dlugich tygodni rejsu dokladnie obejrzal caly statek i nauczyl sie na pamiec ukladu takielunku, przebiegu lin i dzialania mechanizmow. Jezeli jedna lub obie liny laczace kolo ze sterem po prostu pekly, mial szanse zwiazac zerwane konce, pod warunkiem ze zdolalby ich dosiegnac. Gdyby przetarly sie na dole, przy samej sterownicy, gdzie nie siegnalby reka, dla pasazerow statku nie byloby ratunku. Czy udaloby mu sie w ostatniej chwili zeskoczyc do wody, przeplynac pod powierzchnia do stop urwiska i znalezc na mierzacym tysiac kilometrow wybrzezu Candor Chasma jakas zaciszna zatoczke, w ktorej zdolalby wyjsc na brzeg? Byc moze. Jedno bylo pewne: nie moglby zabrac ze soba Orphu z Io. Przebil sie do wnetrza szybu, podkrecil lampy i rozejrzal sie. Nie dostrzegl ani sladu lin. -Wszystko w porzadku? - zainteresowal sie Orphu. Mahnmut az podskoczyl, slyszac w sluchawkach jego glos. -Tak. Musze naprawic ster, ale to drobiazg. Sa! Tylne kawalki peknietych lin lezaly szesc metrow od niego, w prowadnicy; przednie byly z dziesiec metrow przed nim, od strony dziobu. Rozbil drewniane obudowy, wywlokl koncowki sznurow i sciagnal je na srodek, wykorzystujac kazdy erg energii, jaki zdolal wydusic z baterii. -Na pewno wszystko gra? Mahnmut schowal ostrza, wysunal wszystkie chwytne manipulatory i przestawil sterowanie silnikow na "superprecyzyjne". Zaczal blyskawicznie splatac i wiazac liny, az w snopach halogenowego swiatla, ktore jak noze ciely mrok pod pokladem, jego palce rozmyly sie w metaliczna mgielke. Woda chlupotala mu za plecami i zalewala go od stop do glow, gdy feluka najpierw wspinala sie rufa na fale, a potem z zadartym dziobem zjezdzala z jej przeciwleglego zbocza. Mahnmut zapieral sie nogami, przygotowywal na nadejscie nastepnej fali i czekal, az uderzy w rufe z hukiem i z impetem armatniego wystrzalu. Zdawal sobie sprawe, ze kazda kolejna fala przybliza feluke do klifu. -Oczywiscie - zapewnil przyjaciela, niezmordowanie przebierajac palcami. Splatal stalowe wlokna biegnace wewnatrz konopnego oplotu i spawal je wbudowanymi w nadgarstki laserami niskiej mocy. - Po prostu jestem troche zajety. -W takim razie odezwe sie za chwile - zaproponowal Orphu. -Dobrze. - Jezeli nie odzyskamy sterownosci, za pol godziny rozbijemy sie na skalach, pomyslal Mahnmut. Powiem mu o tym za kwadrans. - Tak bedzie najlepiej. Pogadamy. Nie byla to z pewnoscia "Mroczna Dama" - toporna feluka w ogole nie miala nazwy - ale przynajmniej dalo sie nia znow plywac i sterowac. Mahnmut stanal na pokladzie rufowym, zaparl sie o deski i mocno chwycil kolo sterowe. Smagane wichura urwisko majaczylo niespelna kilometr przed dziobem, ale przynajmniej na obu masztach trzepotaly zszyte w calosc strzepy zagli. Liny trzymaly, ster znowu dzialal. Mahnmut wyostrzyl na wiatr i wywolal Orphu przez radio. Powiedzial mu prawde: zostalo im pewnie mniej niz pietnascie minut, zanim niezgrabna krypa roztrzaska sie o skaly, ale przynajmniej robil co mogl, zeby ja zmusic do posluszenstwa. -Doceniam twoja szczerosc - odparl Orphu. - Moge ci jakos pomoc? Mahnmut zaparl sie ze wszystkich sil o kolo sterowe i skierowal feluke dziobem do fali. -Kazda dobra rada sie przyda. Tumany piasku nie rzedly, wiatr nie slabl; olinowanie buczalo, kawalki polimerowego plotna trzepotaly glosno, dziob zniknal w scianie bialej piany, ktora zbryzgala stojacego dwadziescia metrow dalej Mahnmuta. -Znowu tutaj? Czego wam sie zachciewa? Zebysmy wszystko rzucili w diably i statek poszedl na dno? Macie ochote sie utopic? [Ten i dalsze cytaty z Burzy Williama Szekspira w przekladzie S. Baranczaka.] Chwile trwalo, zanim Mahnmut rozpoznal cytat. Kiedy lodz przewalala sie przez szczyt nastepnej fali, obejrzal sie przez ramie i dostrzegl, ze urwiste skaly kilometrowej wysokosci sa coraz blizej. Przeniosl tekst Burzy do pamieci podrecznej i zawolal: -A niechze cie zaraza! Udlaw sie swoimi bluznierstwami, niegodziwy psie! -Tak? To zakasac rekawy i bierzcie sie sami do roboty. -Powies sie, kundlu jeden, sukinsynu, chamie wrzaskliwy! - Mahnmut usilowal przekrzyczec wycie wiatru i loskot fal, chociaz przez radio i bez tego bylby doskonale slyszalny. - Mniej sie boimy utonac niz ty. -Kto jak kto, ale on nie utonie, chocby okret byl watly jak lupina orzecha i dziurawy jak cieknaca dziewka... Mahnmucie? Co to wlasciwie jest "cieknaca dziewka"? -Kobieta w czasie menstruacji - wyjasnil Mahnmut. Ze wszystkich sil staral sie skrecic ster w lewo. Naparl na kolo calym ciezarem ciala. Tony wody zwalily sie na niego. Za plecami nie widzial juz skal, ktore zginely wsrod wysokich fal i w klebach czerwonej piany, ale wyraznie czul, ze tam sa. -O rety - mruknal Orphu. - Troche to krepujace. Na czym stanalem? -Pod wiatr stanac - podpowiedzial mu Mahnmut. -Pod wiatr stanac, pod wiatr! Na pelne morze! Jak najdalej od brzegu! -Wszystko na nic! - wyrecytowal Mahnmut. - To juz koniec! Modlmy sie... Zaraz... -Nie pamietam zadnego "zaraz". -Zaraz, chwileczke... Widze luke w klifie. Przerwe w skalach! -Da sie w nia wplynac? -To moze byc wylot Candor Chasma, czyli akwenu wiekszego niz Conamara Chaos na Europie! -Nie pamietam, jaki duzy jest Conamara Chaos - przyznal Orphu. -Wiekszy od wszystkich Wielkich Jezior i Zatoki Hudsona razem wzietych. Candor Chasma to wlasciwie nastepne srodladowe morze, rozszerzajace sie ku polnocy... Mielibysmy tysiace kilometrow kwadratowych wolnej przestrzeni. Nie byloby brzegu po zawietrznej! -Czy to dobrze? - zapytal Orphu, najwyrazniej nie chcac porzucac swoich pesymistycznych wizji. -To nasza szansa. - Mahnmut wybral szoty postrzepionego zagla. Odczekal, az feluka wdrapie sie na grzbiet nastepnej fali i mocno skrecil ster, z mozolem kladac ja na prawa burte. Szczelina w urwisku rosla w oczach. - To nasza szansa. Sztorm skonczyl sie osmego dnia po poludniu. W jednej chwili chmury pylu pedzily po niebie, wiatr wyl potepienczo, a morze pienilo sie wsciekle - a godzine pozniej spadl ostatni krwawy deszcz, blekitne niebo wypogodzilo sie, morze uspokoilo, a male zielone ludziki obudzily sie i wygramolily na poklad jak stadko pokrzepionych drzemka dzieci. Mahnmut byl wykonczony. Mimo systematycznego (niestety niezbyt obfitego) doplywu energii z przenosnych baterii slonecznych i sporadycznych zastrzykow pradu z akumulatorow, byl wyczerpany organicznie, psychicznie, cybernetycznie i emocjonalnie. Male zielone ludziki nie mogly sie nadziwic polatanym resztkom zagli, zreperowanemu sterowi i innym naprawom, ktore Mahnmutowi zajely ostatnie trzy dni. Szybko jednak wziely sie do roboty, zaczely osuszac zeze, splukiwac czysta woda czerwony jak krew poklad, szyc zagle, uszczelniac zdeformowany kadlub i wypaczone grodzie, wzmacniac popekane maszty, rozplatywac liny - i zeglowac. Mahnmut zszedl na srodokrecie, gdzie nadzorowal wyciaganie Orphu z zalanej ladowni, pomogl umocowac go na gorze, a potem znalazl sobie cieply, sloneczny skrawek pokladu, gdzie nikomu nie platal sie pod nogami. Wcisnal sie miedzy drewniane nadburcie i zwoj liny, zeby uchronic sie przed agorafobia, i pograzyl sie w letargu. Kiedy zamknal oczy, ogromne fale przewalaly mu sie pod powiekami, poklad kolysal sie na wszystkie strony, a wiatr wyl ogluszajaco, chociaz jak okiem siegnac morze bylo spokojne. Uchylil powieki. Znow plyneli na poludnie, halsujac pod lagodny, poludniowo-zachodni wiatr. Kierowali sie w strone przesmyku laczacego Candor Chasma z Valles Marineris, do miejsca nazwanego Melas Chasma. Mahnmut wylaczyl wizje i zasnal. Obudzilo go dotkniecie w ramie. Male zielone ludziki przechodzily kolo niego rzedem, jeden za drugim, cala czterdziestka, i kazdy przechodzacy glaskal go po ramieniu. Mahnmut poinformowal o tym Orphu, subwokalizujac wiadomosc. -Moze dziekuja ci za ocalenie - podsunal mu Orphu. - Ja na pewno bym tak zrobil, gdybym tylko mial cie czym poklepac. Mahnmut nie odpowiedzial, ale nie mogl uwierzyc, ze to wlasnie wyraz wdziecznosci. Nie widzial jeszcze, zeby emzetele okazywaly jakiekolwiek uczucia, nawet po smierci tlumaczy, ktorzy z nim rozmawiali, i teraz nie miescilo mu sie w glowie, ze nagle zapragnely mu podziekowac. Chociaz jako dobrzy zeglarze z pewnoscia zdawaly sobie sprawe, ze gdyby nie jego starania, feluka poszlaby na dno. -A moze po prostu uznali cie za szczesciarza i chcieliby, zeby troche tego fartu przeszlo i na nich - dodal Orphu. Zanim Mahnmut zdazyl zajac w tej kwestii stanowisko, stanal przed nim ostatni emzetel. Zamiast poklepac go po ramieniu, ukleknal przed nim, wzial go za reke i przylozyl sobie jego dlon do piersi. -Tylko nie to! - jeknal Mahnmut przez radio. - Znow chca rozmawiac! -To swietnie. Musimy ich wypytac o pare rzeczy. Mahnmut probowal cofnac reke, ale maly zielony ludzik nie ustepowal. -Zadne odpowiedzi nie sa warte smierci nastepnego z nich. -A moze jednak? Nawet jesli pojedynczy emzetel umiera w sposob podobny do naszego, w co watpie. Poza tym teraz to oni zainicjowali kontakt. Porozmawiaj. Mahnmut poddal sie i pozwolil, zeby maly zielony ludzik wepchnal sobie jego reke w glab piersi. Poczul znajome, przyprawiajace o mdlosci uczucie przedzierania sie przez zywa tkanke i zaglebiania w gestym roztworze soli, a potem zlapal w dlon pulsujacy organ wielkosci ludzkiego serca. -Nie sciskaj za mocno - zasugerowal mu Orphu. - Jezeli komunikacja faktycznie odbywa sie za posrednictwem nanomechanizmow, mniejsza powierzchnia kontaktu moze zlagodzic natlok mysli. Mahnmut skinal glowa, zdal sobie sprawe, ze Orphu nie mogl tego widziec, ale skoncentrowal sie juz calkowicie na niezwyklych wibracjach, plynacych przez jego palce, reke i bark do mozgu. Jestesmy ci wdzieczni za ocalenie statku. -Nie ma za co - powiedzial na glos Mahnmut, formujac mysli w slowa. Pozostawal w stalej lacznosci radiowej z Orphu. - Kim jestescie? Jak sie nazywacie? Zda. Nie znal tego slowa. Organ sluzacy ludzikowi do porozumiewania sie zadrzal mu w dloni i Mahnmut mial ochote go wypuscic, wyszarpnac reke z piersi tego biedaka, ale to nie byl w tej chwili najlepszy pomysl. -Znasz takie slowo: zeki? - zapytal Orphu. -Jedna chwileczke. Sprawdze pamiec trzeciego poziomu... Mam. To z Jednego dnia z zycia Iwana Denisowicza. Okreslenie slangowe, zwiazane z rosyjskim slowem "szaraszka", oznaczajacym, cytuje, "instytut naukowo-techniczny specjalnego przeznaczenia, ktorego personel stanowia wiezniowie". Zekami nazywano wiezniow radzieckich obozow pracy. -Taaak... Nie wydaje mi sie, zeby te chlorofilowe maluchy od dwoch tysiecy lat byly wiezniami jakiegos na wpol zapomnianego ziemskiego rezimu - zauwazyl Mahnmut. Cala ta wymiana zdan zajela im niespelna dwie sekundy. -Mozecie nam powiedziec, skad pochodzicie? - zapytal na glos. Tym razem odpowiedzia nie byly slowa, lecz obrazy: zielone pola, niebieskie niebo, slonce znacznie wieksze od marsjanskiego, majaczacy we mgle lancuch gor. -To Ziemia? - spytal zszokowany Mahnmut. Nie, gwiazda z tutejszego nieba - odparl maly zielony ludzik. - Inna ziemia. Mahnmut zastanowil sie chwile nad tymi slowami, ale nie przyszlo mu do glowy lepsze pytanie niz po prostu: -Jaka? Emzetel przeslal mu w odpowiedzi te same obrazy, co przedtem: zielen pol, odlegle gory, slonce podobne do tego, ktore widac z Ziemi. Mahnmut czul, ze rozmowcy zaczyna brakowac energii; sercopodobny organ pulsowal coraz slabiej. Zabije go! - pomyslal przerazony. -Zapytaj o kamienne glowy - podpowiedzial mu Orphu. -Kogo przedstawiaja kamienne glowy? Maga od ksiag. On jest panem syna Sykoraks, ktory nas tu sprowadzil. Mag jest takze wladca Setebosa, boga matki naszego pana -Mag! - nadal do Orphu podekscytowany Mahnmut. -Inaczej czarownik, medrzec. Trzej Krolowie byli magami... -Do diabla! - Mahnmut byl wsciekly. Tracil czas, a ten zielony czlowieczek umieral na jego oczach. Jego "serce" slablo z kazda sekunda. - Wiem, co znaczy to slowo, ale nie wierze w magie! Ty zreszta tez nie, Orphu. -Za to nasze male zielone ludziki najwyrazniej tak. Zapytaj o mieszkancow Olympus Mons. -Kim sa jezdzcy, ktorzy przybywaja rydwanami z Olympus Mons? - spytal poslusznie Mahnmut. Mial wrazenie, ze zadaje same niewlasciwe pytania, ale nic lepszego nie przychodzilo mu do glowy. To zwykli bogowie - odparl maly zielony ludzik. Nanobajtowe obrazy dekodowaly sie w mozgu Mahnmuta i przeobrazaly w slowa. Tkwia w niewoli serca bijacego gorzko i czekajacego. -Kto to... - probowal zapytac Mahnmut, ale bylo za pozno. Maly zielony ludzik przewrocil sie na plecy, a jemu zamiast bijacego serca zostala w rece sucha skorupka. Zielone cialko uderzylo o poklad i natychmiast zaczelo sie marszczyc i schnac. Przezroczysty plyn rozlal sie po deskach, antracytowe oczka zapadly sie w glab twarzy - z poczatku zielonej, potem brunatnej, w miare jak cialo ludzika coraz bardziej sie kurczylo. Inne emzetele podeszly i zabraly brazowa, sucha skorke. Mahnmut dostal drgawek. -Musimy znalezc innego tlumacza i dokonczyc te rozmowe - odezwal sie Orphu. -Nie teraz. -Serce bijace gorzko, czekajace - powtorzyl Orphu. - Na pewno rozpoznales ten cytat. Mahnmut tepo pokrecil glowa, przypomnial sobie, ze Orphu go nie widzi, i odparl: -Nie. -Przeciez jestes znawca Szekspira! -To nie Szekspir. -Nie, to Browning - zgodzil sie Orphu. - Kaliban o Setebosie. -Nie znam. Mahnmut z wysilkiem dzwignal sie na nogi i chwiejnie podszedl do relingu. Cieta dziobem feluki woda byla po staremu bardziej niebieska niz czerwona. Zdawal sobie sprawe, ze gdyby byl czlowiekiem, zwymiotowalby za burte. -Kaliban! - Orphu prawie krzyknal. - Serce bijace gorzko, czekajace. Zdeformowany stwor, pol potwor morski, pol czlowiek. Jego matka, Sykoraks, byla wiedzma i czcicielka Setebosa. Mahnmut przypomnial sobie, ze martwy emzetel uzyl podobnych slow, ale nie byl w stanie skupic sie na ich znaczeniu. Cala rozmowa z malym zielonym ludzikiem przypominala mu wyciskanie po kropelce krwi z zywej tkanki. -Myslisz, ze emzetele mogly slyszec, jak cytowalismy Burze trzy dni temu, kiedy udalo ci sie zapanowac nad feluka? -Slyszec? Przeciez nie maja uszu. -W takim razie to my, a nie one, reagujemy na te niezwykla, nowa rzeczywistosc - zadudnil Orphu basem, ktory zabrzmial bardziej zlowrogo niz jego zwykly smiech. -Co ty wygadujesz? Na zachodzie majaczyly czerwone skaly wybrzeza: wznosily sie siedemset, moze osiemset metrow nad woda coraz szerszej delty Candor Chasma. -Mam wrazenie, jakbysmy trafili do snu jakiegos szalenca, ktory kieruje sie wlasna logika, calkiem spojna... choc oblakana. -Co ty wygadujesz? - powtorzyl Mahnmut. Nie mial ochoty na zagadki. -Wiemy juz, kim jest czlowiek, ktorego twarz nosza posagi. -Tak? -Tak. To mag. Mag od ksiag. Pan syna Sykoraks. Umysl Mahnmuta odmawial wspolpracy i uparcie nie chcial polaczyc kropek. W jego organizmie nadal krazyly obce nanobajty. Czul je wyraznie, choc coraz slabiej. Mialy zupelnie obca nature, lecz byly takie... mile, takie kojace. -Kto taki? - zapytal. Nie przeszkadzalo mu, ze Orphu uzna go za durnia. -Prospero. 30. Wybrzeze ilionskie, obozAchajow Wydarzenia dzisiejszego wieczoru na razie przebiegaja zgodnie z opisem u Homera.Trojanie trzymaja straz na plazy, przy ogniskach plonacych tuz za wykopana przez Grekow fosa, stanowiaca ostatnia linie obrony, natomiast Achajowie, ktorzy przez caly dzien rowno dostawali w skore, nie rozpalili nawet malutkich ognisk, na ktorych mogliby ugotowac cos do jedzenia. Przyjalem postac starego Fojniksa i dolaczylem do zgromadzenia przed namiotem Agamemnona. Syn Atreusa, caly we lzach - on placze! Krol wszystkich Grekow placze jak bobr! - namawia dowodcow, zeby pozbierali swoich zolnierzy i uciekali, gdzie pieprz rosnie. Agamemnon nie pierwszy raz stosuje te taktyke: udaje chec odwrotu, zeby zmobilizowac zolnierzy i zachecic ich do stawienia oporu. Tym razem jednak mowi calkiem serio: miota sie z rozwianym wlosem, w zakrwawionej zbroi, z zakurzona twarza, w ktorej lzy zlobia glebokie bruzdy - i naprawde namawia Grekow do ucieczki. Diomedes mu sie sprzeciwia. Niewiele brakuje, zeby wprost nazwal go tchorzem, ale przysiega, ze jesli bedzie trzeba, we dwoch ze Stenelosem "dumne wywroca Ilijonu grody". Wielu Achajow popiera go w tych przechwalkach, Nestor zas, powolujac sie na swoj wiek i doswiadczenie, prosi wszystkich o spokoj. Proponuje, zeby cos zjedli, wystawili straze, rozeslali wartownikow na skraj fosy i na palisade - i porozmawiali, zanim odcumuja okrety i rusza do domow. Wodzowie sluchaja jego rady, co Homer wiernie opisal. Siedmiu kapitanow strazy pod dowodztwem Trazymedesa, syna Nestora, bierze po stu ludzi, obsadza nimi fortyfikacje i kaze rozpalic ogniska. Garstka greckich ognisk, nawet wspolnie z olbrzymim paleniskiem, przy ktorym Agamemnon zje kolacje, wyglada zalosnie w porownaniu z setkami trojanskich ogni za fosa, ktore strzelaja iskrami w zasnute przed burza niebo. Trwa narada u Agamemnona. Obecni sa wszyscy krolowie i dowodcy achajscy, wszystko przebiega tak, jak pisal Homer. Pierwszy przemawia Nestor: wychwala odwage i madrosc Agamemnona, ale zarzuca mu, ze - w duzym skrocie - skiepscil sprawe, zabierajac Achillesowi Bryzeide. -Prawde powiadasz, starcze - zgadza sie z nim krol. - Musialem byc oblakany, oblakany i slepy, zeby tak zniewazyc Achillesa. Zawiesza glos, ale zaden z wodzow zebranych wokol ogniska nie probuje mu sie sprzeciwic. -Zachowalem sie jak slepy szaleniec - ciagnie Agamemnon - i nie zamierzam temu zaprzeczac. Zeus kocha Achillesa. Ten mlodzieniec jest wart tyle, co batalion wojska... Co tam, batalion; tyle co cala armia! Nadal nikt nie oponuje. -Poniewaz zaslepil mnie gniew, wynagrodze mu teraz te krzywde. Zaplace Achillesowi sowicie, byle wrocil w nasze szeregi. Tym razem dowodcy, wsrod nich Odyseusz, pomrukuja z aprobata. Nic nie mowia, bo usta maja pelne wolowiny albo miesa kurczakow. -W waszej obecnosci wylicze teraz wszystkie hojne dary, za ktore kupimy sobie przychylnosc mlodego Achillesa! - wola Agamemnon. - Siedem trojnogow nietknietych plomieniem, dziesiec talentow w zlocie, dwadziescia blyszczacych, swiezo wypolerowanych kotlow, tuzin raczych rumakow, ktore wygrywaly dla mnie gonitwy... I tak dalej, i tak dalej, zgodnie z relacja Homera i moimi wczesniejszymi przewidywaniami. Rowniez w zgodzie z nimi pozostaje obietnica zwrocenia Achillesowi nietknietej Bryzeidy i dorzucenia dwudziestu trojanskich branek, a takze, w charakterze glownej nagrody, trzech corek Agamemnona: Chryzotemis, Laodike i Ifianassy. Odzywaja sie we mnie nawyki akademickie i odnotowuje pewna niescislosc: wczesniejsze i pozniejsze opowiesci wymieniaja w tym miejscu Elektre, a imie Ifigenii najwyrazniej zostalo znieksztalcone - ale to wszystko chwilowo nie jest wazne. Na deser Agamemnon dorzuca siedem warownych miast. Tak jak pisal Homer, krol jest hojny, ale skapi Achillesowi przeprosin. -Ofiaruje mu te wszystkie dary, jesli maja ukoic jego gniew! - oznajmia syn Atreusa. Slychac grzmot, piorun rozcina nocne niebo, jakby Zeus sie niecierpliwil. - Ale ma uznac we mnie wodza! Chyba tylko sam Hades, bog smierci, jest rownie bezlitosny i nieugiety jak ten mlokos. Niech ukorzy sie przede mna! Jestem od niego starszy! Jestem krolem! Jestem tez, smiem twierdzic, slawniejszym mezem! To tyle, jesli chodzi o przeprosiny. Pada deszcz. Gesta mzawke rozswietlaja Zeusowe blyskawice, nad wypelniajaca sie woda fosa i rozmywanymi przez deszcz umocnieniami niosa sie pijackie okrzyki Trojan. Chcialbym, zeby Grecy wybrali wreszcie poslow do Achillesa. Poszedlbym z Odyseuszem i Ajaksem, odwalil swoje i mial spokoj. To najwazniejsza noc w moim zyciu - przynajmniej w tym drugim, zyciu scholiasty - i caly czas powtarzam sobie w myslach, co powiem Achillesowi. "Jezeli chcesz zmienic nasz los, musisz znalezc punkt zwrotny". Wydaje mi sie, ze wlasnie znalazlem, jesli nie ten jedyny, to na pewno jeden z kilku. Losy Grekow i Trojan - a takze moje - potocza sie zupelnie inaczej, jesli zrealizuje swoj dzisiejszy plan. Kiedy stary Fojniks przemowi do Achillesa, zrobi to nie tylko po to, by go uglaskac, ale by pojednac go z Hektorem. Chce, zeby wspolnie wystapili przeciwko bogom. -Synu Atreusa! - wykrzykuje Nestor. - Hojny wodzu i wladco, nasz Agamemnonie. Nikt, nawet mozny ksiaze, syn Peleusa, nie wzgardzi takimi darami. Jeszcze dzis powinnismy wybrac poslow, ktorzy zaniosa je Achillesowi wraz z wyrazami naszego szacunku. Nie zwlekajmy! Na kim spocznie moj wzrok, ten uda sie do namiotu Achillesa. Ukryty pod postacia starego Fojniksa staje w kregu obok Ajaksa, zeby Nestor mnie nie przeoczyl. -Niech Ajaks Wielki podejmie sie tego zadania! - wola Nestor. - Poslijmy z nim naszego ukladnego i przebieglego krola Odyseusza, niech sluzy mu rada. Odius i Eurybates beda im towarzyszyc jako heroldowie. Przyniescie im wody, niech obmyja rece! Pomodlmy sie w milczeniu do Zeusa, kazdy po swojemu, niech wielki bog okaze nam litosc i sprawi, ze Achilles z wdziecznoscia przyjmie nasze podarunki. Stoje jak skamienialy, kiedy poslowie dokonuja ablucji i modla sie w skupieniu. Nestor przerywa milczenie, ponaglajac poslow - jest ich czterech, nie pieciu! -Spiszcie sie dobrze! Przekonajcie go, niech bezlitosny, niezwyciezony Achilles uzali sie nad nami! Dwaj poslowie w asyscie dwoch heroldow odchodza od ogniska. Nie wybrali mnie! Nie wybrali Fojniksa! Nikt o nim nawet slowem nie wspomnial! Homer sie pomylil! Wydarzenia pod Troja wlasnie dramatycznie rozmijaja sie z opisem w Iliadzie i nagle przyszlosc staje sie dla mnie rownie wielka niewiadoma, jak dla Heleny i innych uczestnikow wojny. Jestem slepy jak oni, jak bogowie - i jak sam Homer, niech szlag trafi jego niemetaforyczna slepote! Zataczam sie na starych, patykowatych nogach Fojniksa, roztracam greckich wodzow i pedze brzegiem morza, zeby dogonic Ajaksa i Odyseusza. Doganiam ich w pol drogi do obozowiska Achillesa. Ajaks Wielki i Odyseusz ida po mokrym piasku i rozmawiaja polglosem. Na moj widok zatrzymuja sie. -O co chodzi, Fojniksie, synu Amyntora? - pyta Ajaks. - Zdziwilem sie, widzac cie na naradzie u krola. Ponoc ostatnio chetniej przebywasz wsrod Myrmidonow. Czyzby Agamemnon przyslal cie do nas z jakims ostatnim napomnieniem? Dysze ciezko, jakbym naprawde byl wiekowym Fojniksem, i odpowiadam: -Witaj, szlachetny Ajaksie, i ty, dostojny Odyseuszu. Agamemnon kazal mi dolaczyc do was w poselstwie do Achillesa. Ajaks jest zdziwiony, a Odyseusz spoglada na mnie podejrzliwie. -Dlaczegoz wlasnie ciebie wybral do tego zadania, czcigodny Fojniksie? I po co zjawiles sie w krolewskim obozie w te niebezpieczna noc, kiedy zza fosy slychac glosy Trojan niczym szczekanie glodnych psow? Nie mam gotowej odpowiedzi na drugie pytanie, probuje wiec blefem wybrnac z pierwszego: -Nestor zasugerowal, ze dzieki mojej obecnosci Achilles chetniej was wyslucha. Agamemnon uznal, ze to rozsadna rada. -Dobrze - mowi Ajaks. - Chodz z nami, Fojniksie. -Ale nie odzywaj sie, poki ci nie pozwole - uprzedza mnie Odyseusz. Obserwuje mnie spod przymruzonych powiek, jakbym byl oszustem... ktorym faktycznie jestem. - Nestor i Agamemnon uznali, ze warto wyslac cie do namiotu Achillesa, ale to jeszcze nie znaczy, ze musisz zabierac glos. -Jednakze... Nie przekonam go. A jesli nie bede mogl przemowic - po Odyseuszu, lecz przed Ajaksem, jak u Homera - przegapie punkt zwrotny. To bylaby kleska. Wydarzenia potocza sie niezgodnie z Iliada. Nie, juz sie tocza. Nestor powinien byl wybrac Fojniksa i zyskac poparcie Agamemnona. Co tu sie dzieje? -Jezeli pojdziesz z nami do namiotu Achillesa, stary Fojniksie, zaczekasz w przedsionku z heroldami, Odiusem i Eurybatesem - mowi Odyseusz. - Bedziesz mogl wejsc do srodka i przemowic dopiero kiedy ja na to pozwole. Takie sa moje warunki. -Zwaz jednak... - probuje protestowac, ale widze, ze moje wysilki na nic sie nie zdadza. Jezeli Odyseusz nabierze wiekszych podejrzen, odesle mnie do obozu i moj plan spali na panewce. Caly moj plan zwrocenia smiertelnych przeciw bogom wezmie w leb. - Dobrze, Odyseuszu. - Kiwam glowa jak stary Fojniks, posluszny nauczyciel i koniuszy. - Skoro tego sobie zyczysz... Odyseusz i Ajaks Wielki ruszaja dalej skrajem wzburzonego morza. Ja trzymam sie z tylu. Wspomnialem o namiocie Achillesa. Wyobrazacie sobie pewnie, ze to jakis nedzny kawalek szmaty na patykach, tymczasem syn Peleusa mieszka w plociennym kompleksie, ktory wielkoscia bardziej przypomina namiot cyrkowy z lat mojego dziecinstwa... ktore pomalu zaczynam sobie przypominac. Wyglada na to, ze Thomas Hockenberry prowadzil calkiem ciekawe zycie, z ktorego wspomnienia po dziesieciu latach wreszcie zaczynaja skapywac mi do glowy. Tej nocy setki mniejszych namiotow i ognisk rozrzuconych wokol namiotu Achillesa ogarnal chaos, nie mniejszy balagan panuje zreszta w calym ciagnacym sie kilometrami achajskim obozie. Czesc wiernych Myrmidonow pakuje dobytek na okrety, szykujac sie do drogi powrotnej, inni pelnia straz na walach, gotowi odeprzec atak Trojan, gdyby nastapil przed switem, jeszcze inni zbieraja sie wokol ognisk, tak jak dowodcy Agamemnona. Odius i Eurybates zapowiedzieli nasze przybycie wartownikom. Zolnierze strazy przybocznej Achillesa staja na bacznosc i wpuszczaja nas na teren obozu. Wchodzimy w glab ladu, na niska wydme, gdzie stoi namiot Achillesa. Dwaj Achajowie wchodza pierwsi: Ajaks musi sie schylic, zeby zmiescic sie w niskim wejsciu, o glowe nizszy Odyseusz nie ma takiego problemu. Wskazuje mi miejsce w przedsionku, z ktorego bede widzial i slyszal, co sie dzieje w srodku. Jezeli go poslucham i zostane tu, nie wezme udzialu w rozmowie. Zgodnie z relacja Homera, Achilles brzdaka na lirze, podspiewujac epicka piesn o dawnych bohaterach, podobna w zamysle do samej Iliady. Pamietam, ze lira jest lupem wojennym, zdobytym w Tebach - tych samych, w ktorych Achilles zabil Eetiona, ojca Andromachy. Zona Hektora dorastala, sluchajac tego samego srebrnego instrumentu, tyle ze jego dzwieki rozbrzmiewaly wtedy w sali goscinnej krolewskiego palacu. Patroklos, ukochany druh Achillesa, siedzi naprzeciw niego i czeka, az ten skonczy swoj fragment i pozwoli mu zaspiewac koncowke. Kiedy Ajaks i Odyseusz wchodza do srodka, zaskoczony Achilles odklada lire i wstaje. Patroklos tez gramoli sie na nogi. -Witajcie! - wola Achilles i daje znak Patroklosowi. - Spojrz, przyjaciele przyszli z wizyta. Chyba pilnie mnie potrzebuja. Nawet w gniewie przyznac musze, ze to moi najserdeczniejsi druhowie w calych achajskich zastepach. Prowadzi gosci ku niskim sofom, ktore przykrywa grubymi, fioletowymi narzutami. -Przynies, synu Menojtiosa, ten duzy dzban - mowi do Patroklosa. - Postaw go tutaj. Przyrzadzimy mocniejsze wino. I podaj puchary szlachetnym gosciom, albowiem ci, co przybyli pod moj dach, sa moimi ukochanymi towarzyszami. Sledze rytual powitania, tak charakterystyczny dla poezji heroicznej i zadziwiajaco subtelny. Patroklos stawia przy palenisku ciezki pieniek, kladzie na nim barania i kozia karkowke, a takze pozylkowany tluszczem i sciegnami kawal schabu. Woznica imieniem Automedon, serdeczny przyjaciel Patroklosa i Achillesa, przytrzymuje mieso, Achilles zas wykrawa z niego najlepsze kawalki, soli je i nadziewa na rozny. Patroklos roznieca wiekszy ogien, rozgarnia zar i uklada w nim rozny, ponownie solac pieczen. Nagle dociera do mnie, ze jestem glodny jak wilk. Gdyby Odyseusz wezwal mnie i kazal mi w tej chwili przemowic, nie moglbym wykrztusic ani slowa, chocby od tego mialo zalezec zycie nas wszystkich. Za bardzo sie slinie. Achilles wyglada do przedsionka, zupelnie jakby uslyszal, ze burczy mi w brzuchu, i nieruchomieje. -Fojniks! - wola zaskoczony. - Czcigodny nauczycielu, mistrzu konnej jazdy! Slyszalem, ze od wielu tygodni trapi cie choroba i nie wychodzisz z namiotu. Wejdz, wejdzze do srodka. Mlody heros wychodzi do przedsionka, sciska mnie i prowadzi do wnetrza. Wchodze w krag swiatla z paleniska. W powietrzu unosi sie won pieczonej baraniny i schabu. Odyseusz spoglada na mnie spode lba, wzrokiem nakazujac mi milczenie. -Siadaj, drogi Fojniksie - mowi Achilles, byly uczen Fojniksa. Sadza mnie na czerwonych poduszkach, nie fioletowych, i nieco dalej od ognia niz Odyseusza i Ajaksa. Pamieta o starych przyjaciolach, ale nie zapomina o protokole. Patroklos przynosi wiklinowe kosze ze swiezym chlebem. Achilles sciaga mieso z roznow i wyklada dymiace porcje na drewniane polmiski. -Zlozmy dar bogom, przyjaciele - mowi i daje znak Patroklosowi, ktory wrzuca w ogien wybrane na ofiare kawalki miesa. - A teraz jedzmy. Z ochota zasiadamy do chleba, miesa i wina. Z przyjemnoscia przezuwam i przelykam, ale caly czas mam gonitwe mysli. Jak wyglosic mowe, ktora zmieni losy wszystkich uczestnikow konfliktu, w tym takze bogow? Przed godzina zadanie wydawalo sie banalnie proste, ale Odyseusz nie uwierzyl, ze Agamemnon kazal mi dolaczyc do poselstwa. U Homera to on pierwszy zabiera glos i przedstawia Achillesowi oferte Agamemnona. Achilles odpowiada oracja, ktora - jak wielokrotnie przekonywalem moich studentow - jest najbardziej przejmujaca i najpiekniejsza przemowa w calej Iliadzie. Nastepnie Fojniks wyglasza dlugi, trzyczesciowy monolog: streszcza swoje dzieje, opowiada przypowiesc o prosbach, a na koniec, dla zilustrowania sytuacji, w jakiej znalazl sie Achilles, przytacza mit o Meleagrosie, paradeigma, w ktorej mityczny bohater zwleka z przyjeciem darow i walka w obronie przyjaciol. Przemowienie Fojniksa jest zdecydowanie najciekawsze z wystapien poslow. W Iliadzie to wlasnie jego argumenty trafiaja do serca zagniewanemu Achillesowi, ktory cofa grozbe odplyniecia o swicie. Po nim odzywa sie jeszcze Ajaks, ale Achilles juz wczesniej zgadza sie poczekac do rana i zobaczyc, co zrobia Trojanie. Jest takze gotow bronic swoich okretow, gdyby zaszla taka potrzeba. Zamierzam przytoczyc z pamieci fragmenty dlugiej przemowy Fojniksa, zmieniajac ja subtelnie i wprowadzajac do niej wlasne sugestie. Widze jednak, ze Odyseusz zerka na mnie podejrzliwie i z marsem na czole. Prawdopodobnie nie da mi szansy. Co bedzie, jesli mu sie postawie? Nie wolno mi zapominac o tym, ze bogowie na pewno sledza przebieg tego spotkania. W koncu to jedna z kluczowych scen Iliady, chociaz chyba tylko Zeus wie o tym z gory. Ale nawet pozbawieni zdolnosci proroczych bogowie i boginie beda nas ogladac na holograficznym ekranie w Dworze Bogow. Zeus zabronil im wplywac dzis na rozwoj sytuacji i choc wiekszosc bostw podporzadkuje sie jego woli, zakaz z pewnoscia spoteguje zainteresowanie poselstwem do Achillesa. Jezeli Achilles da sie przekupic Agamemnonowi i ugnie przed sila argumentow Odyseusza, ofensywa Hektora zalamie sie, co moze pokrzyzowac szyki samemu Zeusowi. Achilles to jednoosobowa armia. Jesli wiec uda mi sie przekonac go do mojego heretyckiego pomyslu rebelii przeciw bogom, czy nie powinienem sie spodziewac natychmiastowej interwencji Zeusa? Czy jego piorun nie unicestwi tego namiotu i obecnych w nim ludzi? A jezeli nawet Zeus powsciagnie swoj gniew, czy Atena, Hera, Apollo lub inny zainteresowany nie spadnie z nieba, by zgladzic "Fojniksa" za podburzanie do buntu? Rzecz jasna przewidzialem to wszystko, ale mam nadzieje, ze w razie potrzeby Helm Hadesa i medalion teleportacyjny zapewnia mi bezpieczenstwo. Co z tego jednak, ze ja znow sie uratuje, skoro prawdziwi bohaterowie zostana pokonani albo nawet zabici przez bogow? Caly trud pojdzie na marne, a wszyscy bogowie dowiedza sie o moim istnieniu. A wtedy nie pomoze mi ani Helm Hadesa, ani medalion: wytropia mnie na koncu swiata, nawet w tej prehistorycznej Indianie. I bedzie, jak to sie mowi, po wszystkim. Moze Odyseusz wyswiadcza mi przysluge, kazac mi sie zamknac? W takim razie po co tu przyszedlem? Najedlismy sie, odsunelismy na bok puste polmiski, w koszach chlebowych zostaly okruchy. Wino po raz trzeci wypelnia nasze kielichy, kiedy widze, jak Ajaks leciutenkim skinieniem glowy daje znak Odyseuszowi. Wielki strateg wznosi toast: -Twoje zdrowie, Achillesie! Wypijamy. Mlody heros dziekuje skinieniem jasnowlosej glowy. -Niczego nam na tej uczcie nie braknie - ciagnie Odyseusz. Glos ma zadziwiajaco cichy, lagodny, melodyjny. Ze wszystkich achajskich wodzow to on jest najsprytniejszy i najbardziej wygadany. - Na niczym nam nie zbywa ani w obozie Agamemnona, ani tu, w domu syna Peleusa. Ale w te burzliwa noc nie ucztowanie nam w glowie, lecz katastrofa, do ktorej moze dojsc z woli bogow. To jej sie boimy. Odyseusz mowi spokojnie, miarowo, niespiesznie, bez zbednych retorycznych ozdobnikow. Opisuje popoludniowa kleske, trojanskie natarcie, panike Achajow, ich ucieczke i przyzwolenie Zeusa. -Bezczelni Trojanie i ich zarozumiali sojusznicy rozbili namioty o rzut kamieniem od naszych okretow, Achillesie - mowi, tak jakby Achilles nie slyszal juz o tym od Patroklosa, Automedona i innych. Albo jakby nie ogladal bitwy ze wzgorza obok namiotu. - Nic ich juz nie powstrzyma. Tak twierdza, a tysiace ognisk przydaja mocy temu twierdzeniu. Nadchodzi swit. Wrog niesie ogien na nasze okrety, dopada ich poczernialych kadlubow, dobija tych, ktorzy sie w nich schronili. Zeus, syn Kronosa, nie skapi Trojanom oznak swojej przychylnosci. Ogniste pioruny bija w nasze lewe skrzydlo, Hektor zas prze srodkiem naprzod, upojony swoja wszechmoca. Niczego sie nie boi, Achillesie, ani czlowieka, ani boga. Jest jak wsciekly pies. Wladaja nim demony katalepsis. Odyseusz zawiesza glos. Achilles milczy. Jego twarz nie zdradza zadnych uczuc. Patroklos wpatruje sie w niego bez przerwy, ale heros nie zwraca na niego uwagi. Bylby z niego pierwszorzedny pokerzysta. -Hektor nie moze sie doczekac switu - podejmuje swa przemowe Odyseusz. - Grozi, ze o brzasku zedrze ostrogi z naszych okretow, podpali je i wytnie w pien przypartych do plonacych wrakow Achajow. To bedzie prawdziwy koszmar, Achillesie. Boje sie go. Lekam sie, ze bogowie pozwola Hektorowi urzeczywistnic te grozby, a nam przyjdzie polec na ilionskiej rowninie, z dala od koniorodnych lak Argos. Achilles nadal milczy. Trzaskaja dogorywajace wegle. Pare namiotow dalej ktos gra na lirze piesn zalobna. Z drugiej strony slychac pijacki smiech zolnierza, ktory najwyrazniej uwaza sie juz za straconego. -Wysluchaj mnie wiec, Achillesie. - Odyseusz pierwszy raz podnosi glos. - Wstan i pojdz z nami, choc godzina juz pozna, jesli chcesz powstrzymac Trojan rzeznikow i ocalic skazanych na smierc Achajow! Blaga Achillesa, by zapomnial o swoim gniewie i przedstawia mu oferte Agamemnona dokladnie tymi samymi slowami, ktorych uzyl krol. Mowi zatem o siedmiu trojnogach nietknietych plomieniem, tuzinie raczych rumakow i tak dalej. Mam wrazenie, ze nieco przeciaga moment, w ktorym wspomina o nietknietej Bryzeidzie, trojanskich brankach, ktore tylko czekaja, zeby Achilles je pohanbil, i trzech krolewskich corkach, ale na koniec z zapalem przypomina Achillesowi rade, jakiej udzielil mu jego ojciec, Peleus, ktory zalecal mu cenic przyjazn wyzej niz dume. -Jesli nawet nienawisc do syna Atreusa plonie w twym sercu jasnym plomieniem, zlituj sie przynajmniej nad reszta Achajow - mowi. - Dolacz do nas w bitwie, ocal nas, a bedziemy cie czcic jak boga. Pamietaj tez, ze jesli gniew powstrzyma cie od walki, jezeli pogarda kaze ci odplynac za ciemne jak wino morze, zanim Troja upadnie, nigdy sie nie dowiesz, czy zdolalbys zabic Hektora. To moze byc wspaniala aristeia. Hektor pala zadza krwi i jutro bedzie szedl w pierwszym szeregu, zamiast jak dotad kryc sie za murami miasta. Zostan i walcz, szlachetny Achillesie. Moze wlasnie jutro staniesz wreszcie do walki z Hektorem. Musze przyznac, ze Odyseusz dal niezly pokaz swoich oratorskich umiejetnosci. Sam dalbym mu sie przekonac, gdybym byl mlodym polbogiem, wyciagnietym wygodnie na poduszkach. Czekamy w milczeniu. Achilles odstawia kielich i zaczyna mowic. -Szlachetny synu Laertesa, potomku Zeusa, znakomity strategu, drogi Odyseuszu. Powiem ci szczerze i bez ogrodek, co czuje i jak sprawa cala sie zakonczy, abyscie nie nekali mnie kolejnymi poselstwami, nie schlebiali mi i nie pomrukiwali przymilnie niczym stado gruchajacych golebi. Rownie wstretna jak wyobrazenie wrot Smierci, czarnych bram Hadesu, jest mi osoba meza, ktory mowi jedno, a w sercu ukrywa cos wrecz przeciwnego. Zatyka mnie. Czyzby to byla zakamuflowana aluzja do Odyseusza, "znakomitego stratega", o ktorym wszyscy Achajowie wiedza, ze w razie potrzeby nie zawaha sie nagiac faktow do swoich potrzeb? Byc moze, ale poniewaz Odyseusz nie reaguje, ja rowniez zachowuje nieprzenikniony wyraz twarzy. -Powiem wprost. Czy Agamemnon zdola mnie przeblagac tymi... podarkami? - To ostatnie slowo brzmi w jego ustach jak pogardliwe spluniecie. - Nie. I nie pomoga mu zadne skarby swiata. Cala achajska armia i wszyscy jej wodzowie nie przekonaja mnie do powrotu. Nie wzrusza mnie ich spozniona wdziecznosc. Gdzie byli, kiedy calymi latami wojowalem z ich wrogami, toczylem bitwe za bitwa, rok po roku harowalem jak wol w jarzmie, nie widzac kresu moich wysilkow? Tuzin miast szturmowalem z morza z moimi okretami. Jedenascie zdobylem pieszo, a trojanska krew wsiakla w zyzna ziemie. Ze wszystkich wynioslem gory lupow i wyprowadzilem tlumy pieknych, placzacych branek. Wszystko, co najlepsze, oddawalem Agamemnonowi, synowi Atreusa, ktory siedzial bezpiecznie na swoim okrecie albo czekal z dala od pola bitwy. Zabieral wszystko... a potem chcial jeszcze wiecej. Ach tak... Czasem rozdawal jakies ochlapy tobie i innym wodzom, ale lwia czesc lupu zachowywal dla siebie. Wszystkich was, na ktorych wiernosci wspiera sie jego wladza, obdarowywal, tylko mnie jednemu zawsze wszystko odbieral, nawet te dziewczyne, ktora moglaby zostac moja zona. Coz, mam to w dupie: jego, ja i cala te sytuacje. Niech sobie Agamemnon posuwa Bryzeide... jesli tylko wystarczy staruchowi krzepy. Rozpamietujac swoje krzywdy, Achilles zadaje pytanie, po co wlasciwie Myrmidonowie, Achajowie i Argiwowie walcza w tej wojnie. -Chyba nie dla Heleny i jej dlugich, lsniacych lokow? - pyta z pogarda. Dodaje, ze Menelaos i Agamemnon nie sa jedynymi mezczyznami w tym gronie, ktorym ckni sie do zon. Przypomina Odyseuszowi, ze on tez ma malzonke i ze juz od dziesieciu lat nie widzial Penelopy. Mysle o Helenie, oczyma wyobrazni widze, jak siedzi w lozku, a dlugie i lsniace loki opadaja jej na ramiona. W swietle gwiazd jej piersi sa biale jak snieg. Trudno mi skupic sie na slowach Achillesa, chociaz sa dokladnie tak zaskakujace i cudowne, jak przedstawil to Homer. W krotkiej przemowie podaje w watpliwosc caly kodeks heroiczny, ktory uczynil z niego superbohatera i polboga w oczach innych ludzi. Wyjasnia, ze nie zamierza walczyc z wielkim Hektorem; nie ma ochoty ani go zabijac, ani ginac z jego reki. Zapowiada, ze o swicie zabierze swoich ludzi i odplynie, zostawiajac Achajow na pastwe losu. Beda zdani na laske i nielaske Hektora, ktory rankiem poprowadzi Trojan do ataku. Nazywa Agamemnona bezwstydnym psem i dodaje, ze nie ozenilby sie z jego corka, nawet gdyby jakims cudem posiadla urode Afrodyty i rozum Ateny. Wreszcie wyglasza kwestie absolutnie niesamowita: opowiada o tym, jak jego matka, bogini Tetyda, przepowiedziala mu, ze bedzie mial do wyboru dwie drogi zycia. Moze zostac, dalej oblegac Troje i zabic Hektora, ale wkrotce potem sam zginie. W ten sposob okryje sie wieczna chwala i na zawsze zapisze w pamieci ludzi i bogow. Druga droga prowadzi do odwrotu: jezeli wsiadzie na statek, wroci do domu, przelknie dume i zapomni o slawie, wtedy w szczesciu i zdrowiu dozyje poznej starosci. Moze wybrac. Tak mu powiedziala przed laty matka. I Achilles oznajmia nam, ze wybiera zycie. Ten... heros... polbog... ta zywa legenda, ociekajaca testosteronem gora miesni, przedklada spokojne zycie nad zolnierska chwale. Odyseusz marszczy z niedowierzaniem czolo. Ajaks glupawo rozdziawia usta. -A zatem, Odyseuszu i Ajaksie, bracia moi, wracajcie. Przekazcie achajskim wodzom moja odpowiedz. Niech sami bronia swoich okretow i ludzi, ktorzy jutro o tej porze zostana przyparci do ich plonacych kadlubow. A co do naszego milczacego Fojniksa... Podskakuje na poduszkach, kiedy Achilles zwraca sie do mnie. Tak sie skupilem na przygotowywaniu przemowienia i rozwazaniu jego moralnych konsekwencji, ze zapomnialem o bozym swiecie. -Fojniksie... - Achilles usmiecha sie poblazliwie. - Odyseusz i Ajaks musza wrocic i zdac sprawozdanie swojemu wladcy, ty jednak, jesli chcesz, mozesz zostac na noc ze mna i Patroklosem, a rankiem odplynac z nami do domu. Jesli taka bedzie twoja wola... Do niczego nie bede cie zmuszal. Oto moja szansa. Udajac, ze nie widze pochmurnej miny Odyseusza, rozgladam sie po wnetrzu namiotu, niezdarnie wstaje, chrzakam... Jak zaczyna sie mowa Fojniksa? Tyle lat czytalem ja i wykladalem, tlumaczylem najdrobniejsze niuanse kazdego greckiego slowa, a teraz mam pustke w glowie! Ajaks wstaje z sofy. -Niech ten stary duren namysla sie, czy uciec z toba, czy zostac. Ja tymczasem powiem ci, Achillesie, ze jestes takim samym glupcem jak Fojniks! Achilles mezobojca, ktory nie puszcza plazem zadnej obelgi, bohater, ktory skazuje swoich achajskich przyjaciol na smierc, bo nie moze przelknac zniewagi ze strony Agamemnona, usmiecha sie tylko, slyszac bezczelne slowa Ajaksa, i unosi w rozbawieniu brwi. -Rezygnujesz ze slawy i dwudziestu pieknych kobiet w imie jednej, ktorej i tak nie mozesz miec... Tez cos! - Ajaks odwraca sie na piecie. - Chodz, Odyseuszu, ten pieknis nie wie, co to przyjazn. Niech sie dalej gniewa, a my zaniesmy jego odpowiedz Achajom. Swit coraz blizej. Nie wiem jak ty, ale ja musze sie zdrzemnac przed bitwa. Jezeli mam jutro zginac, nie chce umierac z niewyspania. Odyseusz wstaje, skinieniem glowy zegna sie z Achillesem i wychodzi za Ajaksem z namiotu. Stoje jak skamienialy, gotowy do wygloszenia dlugiej, trzyczesciowej tyrady Fojniksa, w ktorej chcialem przemycic swoje poprawki i sugestie. Patroklos i Achilles przeciagaja sie i wymieniaja porozumiewawcze spojrzenia. Spodziewali sie przybycia poslow i wiedzieli, jakiej udziela im odpowiedzi. -Fojniksie, ojcze czcigodny, faworycie bogow - mowi z usmiechem Achilles. - Nie wiem, co naprawde sprowadza cie do mojego namiotu w te burzliwa noc, ale doskonale pamietam, jak po lekcjach zanosiles mnie do lozka i kladles spac, kiedy bylem dzieckiem. Zostan dzis z nami, Fojniksie. Patroklos i Automedon przygotuja ci miekkie poslanie. Kiedy rankiem odplyniemy, bedziesz mogl zabrac sie z nami... jesli zechcesz. Wycofuje sie do urzadzonej na tylach namiotu sypialni, ja zas stoje bez ruchu jak ostatni duren (ktorym zreszta w istocie jestem), niezdolny wykrztusic ani slowa, oszolomiony dzikim odstepstwem wydarzen od opisu w Iliadzie. Achilles musi zostac, nawet jesli nie wezmie udzialu w bitwie. Tylko wtedy historia bedzie mogla wrocic na wlasciwe tory: Trojanie przypuszcza szturm, zmusza Grekow do odwrotu i porania wszystkich znaczniejszych dowodcow: Odyseusza, Agamemnona, Menelaosa, Diomedesa - nikt sie nie uchowa. Dopiero wtedy wiedziony wspolczuciem Patroklos wlozy zlota zbroje Achillesa (o ktorym wiadomo, ze nie zechce walczyc), pociagnie za soba Achajow, odeprze Trojan i stanie do pojedynku z Hektorem. Zginie w nim, a jego zwloki zostana zbezczeszczone. I wtedy wreszcie zadza mordu wykurzy Achillesa z namiotu. Los Hektora, Ilionu, Heleny, Andromachy i nas wszystkich zostanie przypieczetowany. Czy on naprawde chce odplynac?! Nie miesci mi sie to w glowie. Nie dosc, ze przegapilem punkt zwrotny, to w dodatku cala Iliada sie wykoleila. Od ponad dziewieciu lat jestem scholiasta, sledze rozwoj wydarzen i na biezaco informuje, o nim muze, ale nigdy sie jeszcze nie zdarzylo, zeby rzeczywistosc i relacja Homera az tak sie rozjechaly... Jezeli Achilles odplynie o swicie - a na razie wszystko na to wskazuje - Achajowie zostana pobici, ich okrety spalone, Ilion ocaleje, i to Hektor, a nie Achilles, stanie sie prawdziwym bohaterem eposu. Opisana w Odysei tulaczka Odyseusza wydaje sie w tej sytuacji malo prawdopodobna. Jego losy potocza sie zupelnie inaczej. Wszystko sie zmienilo. Tylko dlatego, ze prawdziwy Fojniks nie zjawil sie, gdzie trzeba, i nie wyglosil swojej mowy? Czyzby bogowie uprzedzili mnie i pierwsi zmienili bieg historii? Nigdy sie tego nie dowiem. Stracilem szanse przekonania Achillesa. Caly moj sprytny plan diabli wzieli. -Chodz, stary Fojniksie - mowi Patroklos i bierze mnie za reke jak dziecko. Prowadzi mnie do jednej z bocznych sypialni, gdzie przygotowal dla mnie poslanie. - Czas spac. Jutro tez jest dzien. 31. Jerozolima Co to jest? - zapytal Harman. Stali z Daemanem w cieniu Sciany Zachodniej, tuz za Savi. Wszyscy troje wpatrywali sie w slup blekitnego swiatla, strzelajacy prosto w wieczorne niebo.-To chyba sa moi przyjaciele - odparla kobieta. - Dziewiec tysiecy stu trzynastu moich przyjaciol, dawnych ludzi, ktorzy zostali zabrani z Ziemi w ostatnim faksowaniu. Daeman spojrzal na Hamana. Obaj zaczynali watpic, czy Savi jest przy zdrowych zmyslach. -Twoi przyjaciele? - zdziwil sie Daeman. - To tylko snop niebieskiego swiatla. Savi odwrocila sie i spojrzala na nich obu ze smutnym usmiechem. Blekitna poswiata padala na okoliczne stare budowle i mury, coraz wyrazniejsza w slabnacym swietle dnia. -Tak, ten snop niebieskiego swiatla to wlasnie moi przyjaciele. Dala im znak, zeby szli za nia, i ruszyli w droge powrotna, oddalajac sie od podworka, kamiennej sciany i pionowej blyskawicy. -Postludzie powiedzieli, ze ostatnie faksowanie pozwoli przeniesc nas w inne miejsce i bezpiecznie przechowac, a oni przez ten czas posprzataja na Ziemi - mowila dalej. Nie podnosila glosu, ale jej slowa i tak niosly sie echem w waskich zaulkach miasta. - Chcieli, jak mowili, zredukowac nasze kody, bo trzeba wam wiedziec, ze juz wtedy bylismy dla nich tylko zbiorem kodow faksowych, i na dziesiec tysiecy lat zamknac nas w petli neutrinowej. Mieliby dosc czasu, zeby zrobic tu porzadki. -Nie rozumiem - przyznal Harman. - Jakie porzadki? Jakie sprzatanie Ziemi? Weszli w lukowato sklepiony tunel. Daeman ledwie widzial twarz Savi, kiedy znow sie usmiechnela. -Pod koniec zapomnianej ery zycie troche sie skomplikowalo. Zwlaszcza po rubikonie. Nastal czas demencji. Arnisci w niekontrolowany sposob sprowadzali na swiat dinozaury, strachptaki i dawno wymarle gatunki roslin. Spieprzyli cala ekologie planety. Mniej wiecej w tym samym okresie biosfera i datasfera laczyly sie w swiadoma noosfere, zwana tez logosfera. Postludzie zdazyli zawczasu uciec do pierscieni. Rozumna noosfera Ziemi przestala im ufac i miala ku temu powody. Eksperymentowali z teleportacja kwantowa, tworzyli portale prowadzace do miejsc, ktorych nie rozumieli, otwierali drzwi, ktore powinny pozostac zamkniete. Wyszli na szersza ulice. Harman sie zatrzymal. -Savi, postaraj sie mowic z sensem. Nie rozumiemy dwoch trzecich twoich slow. -Nic dziwnego. - Na twarzy Savi odmalowalo sie albo cierpienie, albo wyrazne niezadowolenie. - Jak wy macie cokolwiek rozumiec? Bez historii, bez techniki, bez ksiazek. -Ksiazki mamy - zaperzyl sie Harman. Savi parsknela smiechem. -Co dinozaury i te wszystkie noosfery maja wspolnego ze snopem niebieskiego swiatla? - zdziwil sie Daeman. Savi przysiadla na niskim murku. Zerwal sie lekki wiatr, pogwizdywal cicho w dziurawych dachach. Robilo sie coraz zimniej. -Musieli nas stad usunac, zanim zabiora sie do sprzatania. Neutrinowy torus, powiedzieli. Pozbawiony masy. Eleganckie rozwiazanie. Schludne. Dziesiec tysiecy lat na posprzatanie Ziemi. Dla nas mialo to trwac tyle co mgnienie oka. Tak obiecywali. -Ale ciebie zostawili - zauwazyl Harman. -Tak. -Przypadkiem? -Watpie. Postludziom nie zdarzaly sie przypadki. Moze chcieli mnie ukarac za to, ze rozgrzebywalam historie, ktorych nie nalezalo ruszac. Bo tym sie wlasnie zajmowalam. Bylam historykiem. I kulturoznawca. - Savi znow sie rozesmiala. Daeman nie mial pojecia dlaczego. -Neutrina sa niebieskie, tak? - zapytal. Uparl sie, zeby wydobyc od niej chociaz jedna prosta odpowiedz. -Nie sadze. Neutrina nie maja chyba koloru... Powabu zreszta tez nie. Ten niebieski promien pojawia sie kazdego dziewiatego ava i cos mi mowi, ze sa w nim zakodowani wszyscy dawni ludzie. Wszyscy moi przyjaciele. Wydaje mi sie, ze to nie kopula generuje swiatlo, ale ze Ziemia co roku, w Tisha b 'Av, w ruchu po orbicie przecina strumien neutrin. A my dzieki maszynerii pod kopula mozemy go zobaczyc. To wszystko. -Ale nie minelo dziesiec tysiecy lat - zauwazyl Harman. - Sama mowilas, ze ostatnie faksowanie mialo miejsce tysiac czterysta lat temu. Savi ze znuzeniem pokiwala glowa. -I chyba niewiele od tego czasu uporzadkowano, nie sadzicie? Wstala, zarzucila plecak na ramie i weszla w waska uliczke. Zrobila jednak zaledwie pare krokow, zanim stanela jak wryta. -Wojniks! - ucieszyl sie Daeman. - Nie bedziemy musieli wracac do sonika piechota. Przyprowadzi nam kabriolet i... Wojniks, widoczny w lukowatym przejsciu na zachod od nich, wciagnal manipulatory i wysunal ostrza. A potem rzucil sie na nich, pedzac na czterech lapach po scianie budynku, niczym rozdrazniony pajak. Od chwili, gdy Daeman go zauwazyl, Savi goraczkowo grzebala w plecaku. Teraz wyjela czarne urzadzenie, ktore wczesniej nazwala pistoletem, i wycelowala je w szarzujacego wojniksa. Daeman stal jak wrosniety w ziemie. Znajdowal sie najblizej wojniksa, ktory jednak przemykal po murze na wysokosci dwoch i pol metra, nie zwracajac na niego uwagi. Wyraznie kierowal sie w strone Savi. Nagle potworny jazgot zmacil wieczorna cisze - trrrach - jakby ktos drewnianymi szpatulkami przejechal po kamiennych zebrach. Ze sciany prysnely odlamki zaprawy, wojniks spadl na bruk, Savi cofnela sie o krok. Przymierzyla sie i strzelila ponownie. W korpusie i glowie wojniksa pojawila sie cala masa otworkow wielkosci opuszki palca. Prawe ramie odskoczylo mu do tylu, jakby zamierzal czyms rzucic, ale wtedy, trafione nastepnym gradem pociskow, oderwalo sie od tulowia i upadlo na ziemie. Wojniks z wysilkiem wstal. Jedno ostrze, nadal sprawne, wirowalo z donosnym pomrukiem. Kolejny strzal niemal przecial go na pol. Niebieski, matowy plyn zbryzgal mur i bruk. Szczatki wojniksa zadrgaly spazmatycznie i znieruchomialy. Harman i Daeman ostroznie podeszli blizej, starajac sie nie wejsc w kaluze plynu i nie nastapic na zaden fragment mechanizmu. W ciagu dwoch dni ogladali zniszczenie dwoch wojniksow. -Chodzmy. - Savi wyjela z pistoletu pusty magazynek pociskow odlamkowych i wlozyla na jego miejsce nowy, pelny. - Jesli jest ich tu wiecej, bedziemy mieli klopoty. Wracamy do sonika. Przeszli waska uliczka, skrecili w nastepna, jeszcze wezsza, z niej z kolei weszli w zaulek, ktory nie zaslugiwal juz na miano uliczki: byl wlasciwie przesmykiem miedzy kamiennymi domami. Wynurzyli sie z niego na rozlegly, niebrukowany dziedziniec, skad lukowato sklepionym przejsciem dotarli na male podworko. -Szybciej - szepnela Savi. Poprowadzila ich do zewnetrznych schodow, a stamtad na pokryty warstewka piasku taras na dachu, mineli okna o zamknietych okiennicach i wspieli sie po na wpol sprochnialej drabinie na sasiedni, wyzszy dach. -Co my robimy? - zaniepokoil sie Harman. - Nie powinnismy wrocic do sonika? -Wezwe go. Savi podeszla do krawedzi dachu, przykleknela na jedno kolano i wywolala bliskosiec. Wolna reka oslonila wyswietlacz. Harman przykucnal obok niej. Daeman stal. Na dachu bylo znacznie chlodniej niz w brukowanych zaulkach, a w dodatku roztaczal sie z niego calkiem interesujacy widok. Z prawej strony mial bijacy w gore slup niebieskiego blasku. Sciemnilo sie juz zupelnie i na niebie pojawily sie gwiazdy. W miescie nie swiecily sie zadne swiatla, ale wiekowe kopuly i iglice polyskiwaly odblaskiem blekitu. Otoczony murem kompleks, z ktorego bilo swiatlo, nosil nazwe - jak ich poinformowala Savi - Haram Es-Sharif, czyli Wzgorze Swiatynne. Ponizej znajdowaly sie dwie charakterystyczne budowle z kopulami: meczet al-Aksa i Kopula na Skale. -Itbah al-Yahud! - zabrzmial nagle z dolu przenikliwy, sztucznie naglosniony okrzyk. - Itbah al-Yahud! - powtorzylo sie w labiryncie uliczek oddzielajacym ich od sonika. Savi podniosla wzrok znad wyswietlacza. -Co to jest? - spytal Harman scenicznym szeptem. - Przeciez wojniksy nie mowia. -Nie. Te dzwieki dochodza ze starych, zautomatyzowanych glosnikow w meczetach. Kiedys muezini wzywali przez nie do modlitwy. -Itbah al-Yahud! - Natarczywy, rozedrgany glos niosl sie nad miastem. - Al-dzihad! Itbah al-Yahud! -Cholera jasna! - zaklela Savi. - Nic dziwnego, ze nie reaguje na zdalne sterowanie. -Co sie stalo? Daeman i Harman rownoczesnie przykucneli, spogladajac na prostokatny wyswietlacz w jej dloni. Pokazywal dziob sonika. Pojazd stal tam, gdzie do zostawili. Skalista rownina i mury miasta, widziane przez noktowizor, blyszczaly slaba zielona poswiata. Wokol sonika uwijal sie tlum wojniksow: skakaly po pojezdzie, obrzucaly go kamieniami i ukladaly na kadlubie ogromne glazy. -Przebily sie przez pole silowe i cos uszkodzily. Sonik nie przyleci. -Allahu akbar! - Ponad dachami niosl sie wzmocniony, zwielokrotniony echem okrzyk. - Itbah al-Yahud! Itbah al-Yahud! Podeszli we troje do skraju dachu. Przez ulamek sekundy Daeman mial wrazenie, ze brukowane uliczki, mury i podworka drza, trzesa sie i rozplywaja w blekitnej poswiacie, ale spostrzegl, ze cos pelznie po kamieniach, kopulach, murach i dachach. Wszedzie poruszaly sie dziesiatki malenkich istot, jakby karaluchow, przyciaganych niebieskim swiatlem. Nagle jednak zdal sobie sprawe, jak wysoko weszli i jak daleko w dole znajduja sie te roje owadow - i dotarlo do niego, ze to nie inwazja insektow, lecz rojowisko wojniksow. -Itbah al-Yahud! - zawodzil wszechobecny metaliczny glos. Nawet odbity echem od stokow Wzgorza Swiatynnego nie tracil nic ze swej chorej natarczywosci. -Co to wlasciwie znaczy? Savi patrzyla, jak skapane w niebieskim blasku wojniksy podchodza coraz blizej niepowstrzymana fala. Dzielily ich od nich niecale dwa kwartaly domow. Slyszeli juz zgrzyt ostrzy i manipulatorow na kamieniu i emaliowanych plytkach. Savi odwrocila sie do Daemana. W pulsujacej poswiacie wygladala jeszcze starzej niz zwykle. -Itbah al-Yahud - powtorzyla polglosem. - Zabic Zyda. 32. Namiot Achillesa Musze zabic Patroklosa. Ta mysl neka mnie jak nocny szept, kiedy udajac Fojniksa, leze na poslaniu w obozie Myrmidonow, w namiocie Achillesa.Musze zabic Patroklosa. Nigdy nikogo nie zabilem. Kurcze, na studiach bralem udzial w protestach przeciw wojnie w Wietnamie, nie bylem w stanie uspic naszego psa (to zona musiala zabrac go do weterynarza) i przez wiekszosc doroslego zycia uwazalem sie za pacyfiste. Chryste Panie, przeciez nigdy nawet nie uderzylem czlowieka! Ale musze zabic Patroklosa. Nie mam innego wyjscia. Ludzilem sie, ze retoryka - ulepszona retoryka starego Fojniksa - zalatwi sprawe. Chcialem namowic mezobojce Achillesa, zeby spotkal sie z Hektorem i zakonczyl te wojne. Zeby zakopal topor wojenny. Pewnie. Najlepiej zeby od razu wbil mi go w leb. Jego decyzja o powrocie do spokojnego, drugiego zycia, pelnego przyjemnosci, choc odartego z chwaly, moze byc szokujaca dla scholiastow i studentow Iliady, ale ma gleboki sens. Achilles w dalszym ciagu ceni honor wyzej niz zycie, lecz zniewazony przez Agamemnona nie widzi nic honorowego w zabiciu Hektora i pozniejszej wlasnej smierci. Odyseusz, mistrz slowa mowionego, bardzo obrazowo przedstawil mu wizje Achajow i ich potomkow slawiacych jego imie po wsze czasy, ale Achilles w nosie ma taka chwale. Jego poczucie honoru wcale nie domaga sie, by zabijal wrogow Agamemnona ani by poniosl smierc w imie idei drogich Agamemnonowi i Menelaosowi. Coz, najwyrazniej Achilles ma swoj rozum. Dlatego woli wrocic do domu i dokonac zywota jako przecietny smiertelnik, rezygnujac z zapisania sie na kartach historii dwadziescia stuleci przed ksieciem Halem i Agincourt, niz narazic swoj honor na dalsze zbrukanie na krwawej ilionskiej rowninie. Teraz go rozumiem. Dlaczego wczesniej to do mnie nie docieralo? Skoro Odyseuszowi nie udalo sie go przekonac - zlotoustemu, przebieglemu Odyseuszowi - jak moglem miec nadzieje, ze mnie sie uda? Bylem glupi. No dobra, Homer wpuscil mnie w maliny. Ale i tak bylem glupi. Musze zabic Patroklosa. Wkrotce po wyjsciu Odyseusza i Ajaksa pogaszono pochodnie w glownej sali namiotu i uslyszalem glosy branek, sprowadzonych ku uciesze Achillesa i Patroklosa. Nie widzialem ich wczesniej, ale znam ich imiona; u Homera nikt nie pozostaje bezimienny. Dziewczyna Achillesa (wykladajac na uniwersytecie w Indianie, nie moglbym uzyc tego okreslenia, bo Policja Poprawnosci Politycznej w try miga pozbawilaby mnie posady, ale jakos nie moge sie zmusic, zeby te rozchichotane zabawki seksualne nazwac "kobietami") nazywala sie Diomede i byla corka Forbasa z wyspy Lesbos (nie byla jednak lesbijka). Pieszczocha Patroklosa miala na imie Ifis. Omal nie parsknalem smiechem, kiedy mignely mi w przedsionku. Achilles - wysoki, postawny blondyn o muskulaturze kulturysty wybral sobie drobna, krepa, piersiasta bruneteczke Diomede, Patroklos zas, znacznie od niego nizszy i ciemnowlosy, wolal Ifis - wysoka, chuda blondynke z malym biustem. Przez jakies pol godziny slyszalem smiech kobiet i rubaszna pogawedke mezczyzn, a potem jeki i krzyki calej czworki, dobiegajace z sypialni Achillesa. Najwyrazniej homerycki superbohater nie mial nic przeciwko uprawianiu seksu w jednym pomieszczeniu z przyjacielem i komentowaniu wydarzen na biezaco. Bardziej mi w tym przypominali kumpli z pracy z Bloomington w Indianie, ktorzy wypuscili sie na weekend do wielkiego miasta, niz szlachetnych wojownikow z ery heroicznych podbojow. Co za barbarzynstwo! Potem dziewczyny wyszly, chichoczac po swojemu, i zrobilo sie cicho. Slyszalem tylko zdawkowe rozmowy wartownikow i trzask plomieni w koksownikach, przy ktorych sie grzali. No i ogluszajace chrapanie dobiegajace z sypialni Achillesa. Nie slyszalem, zeby Patroklos wychodzil, wiec albo on, albo antyczny heros mial skrzywiona przegrode nosowa. Leze teraz i rozwazam mozliwe dalsze dzialania. Nie, najpierw porzucam cialo starego Fojniksa - do diabla z konsekwencjami! - i dalsze rozwazania snuje juz jako Thomas Hockenberry. Zaciskam dlon na medalionie. Moglbym znow przeniesc sie do sypialni Heleny; wiem, ze Parys spedza noc niedaleko stad, nad fosa, cale kilometry od miasta, i czeka na swit, zeby razem z Hektorem urzadzic Grekom krwawa jatke i spalic ich okrety. Helena moglaby sie nawet ucieszyc na moj widok. Moglaby tez nie miec ochoty zabawiac sie dluzej z nocnym gosciem nazwiskiem Hockenberry (to niezwykle uczucie, ze poza innymi scholiastami ktos jeszcze wie, jak sie nazywam!) i wezwac straz. Ale to tez zaden klopot: w kazdej chwili moglbym teleportowac sie z powrotem. Tylko dokad? Moge odpuscic sobie ten wariacki plan zmiany przebiegu Iliady, porzucic cel, ktory zrodzil sie w mojej glowie w noc sprzeczki Achillesa z Agamemnonem, i zapomniec o sprzeciwianiu sie niesmiertelnym bogom; teleportowalbym sie na Olimp, przeprosil muze i Afrodyte (gdy tylko wyjma ja ze sloja), poprosil Zeusa o audiencje i blagal o wybaczenie. Pewnie... Jakie masz szanse, ze ci przebacza, Hockenbush? Ukradles Helm Hadesa, medalion i caly sprzet scholiasty, zeby uzyc ich do wlasnych celow. Ukrywales sie przed muza. A co najgorsze, uprowadziles latajacy rydwan i probowales zabic Afrodyte. Moglbym liczyc co najwyzej na to, ze po zlozeniu wyjasnien Zeus, Afrodyta albo moja muza zabiliby mnie szybko, zamiast wywracac mnie na nice lub stracac w mroki Tartaru, gdzie pozarlby mnie zywcem Kronos czy inny z wygnanych przez Zeusa Tytanow. Nie; sam nawarzylem tego piwa i sam je teraz musze wypic. Jak sie powiedzialo a, trzeba powiedziec b. Do odwaznych swiat nalezy. Przezorny zawsze ubezpieczony i takie tam bzdety. Kiedy tak szukam zgrabnego powiedzonka, dowolnej wyswiechtanej kwestii, w mojej glowie wykluwa sie gleboka refleksja, ubrana w zupelnie nienaukowe, lecz jakze przekonujace slowa: Jezeli szybko czegos nie wymysle, bede mial przesrane. Moglbym porozmawiac z Odyseuszem. To on jest w tej bandzie najrozsadniejszy, najbardziej cywilizowany, najsprytniejszy. Moze mi pomoc. Mialbym przynajmniej szanse przekonac go, ze zakonczenie wojny z Trojanami i wspolne postawienie sie bogom to rozsadny pomysl. Prawde mowiac, zawsze chetniej prowadzilem zajecia z Odysei niz z Iliady. Wole - jakze ludzka - wrazliwosc Odysei Fitzgeralda niz szorstka awanturniczosc Iliady Mandelbauma, Lattimore'a, Faglesa, a nawet Pope'a. Mylilem sie, myslac, ze znajde punkt zwrotny tu, w namiocie Achillesa, przy okazji przybycia poselstwa od Agamemnona. To nie z Achillesem powinienem rozmawiac tej nocy. Ale do switu zostalo jeszcze kilka godzin, moglbym je wykorzystac na spotkanie z Odyseuszem, synem Laertesa, ktory zrozumie prosbe uczonego i doceni nieodparta logike pokoju. Wstaje juz nawet z lozka i biore do reki medalion; jestem gotowy udac sie do Odyseusza i wylozyc mu cala sprawe. Powstrzymuje mnie tylko jedno: jezeli Homer nie klamal, wiem, co sie dzieje w obozie Achajow, kiedy ja sobie tu dumam. Agamemnon i Menelaos, pograzeni w ponurych rozmyslaniach, nie moga spac. Mniej wiecej o tej porze starszy z braci wzywa Nestora i pyta go, jak uniknac niechybnej masakry. Nestor proponuje zwolanie narady z udzialem Diomedesa, Odyseusza, Ajaksa Malego i paru innych greckich wodzow. Na naradzie sugeruje, by najodwazniejsi z nich przemkneli na tyly wroga i wybadali zamiary Hektora; czy Trojanie naprawde zamierzaja o swicie ruszyc do szturmu i spalic argiwskie okrety? Moze Hektor chwilowo ma dosc rozlewu krwi i przed rozpoczeciem nastepnej fazy wojny wycofa sie z wojskiem do miasta? Diomedes i Odyseusz zostaja wybrani na zwiadowcow. Poniewaz przybyli na narade prosto z sypialni, sa nieuzbrojeni. Dostaja wiec od wartownikow bron i zbroje: Diomedesowi przypada helm z byczej skory, Odyseuszowi zas slawne nakrycie glowy z klow mykenskiego dzika. Okryty lwia skora Diomedes i ubrany w czarny, nabijany bialymi zebami helm Odyseusz wygladaja przerazajaco. Czy powinienem sie tam tekowac i sledzic przebieg narady? Nie ma potrzeby, tym bardziej ze Diomedes i Odyseusz mogli juz wyruszyc na nocna wycieczke. Zreszta niewykluczone, ze Homer sie mylil (lub klamal), tak jak minal sie z prawda, opisujac przemowe Fojniksa. Poza tym nic mi z tego nie przyjdzie. Nie jestem juz scholiasta, lecz szarym czlowieczkiem, ktory usiluje przezyc i znalezc sposob zakonczenia tej wojny - a przynajmniej zwrocenia jej bohaterow przeciw bogom. Na te noc przypadaja jednak inne wydarzenia, o ktorych mysl scina mi krew w zylach. Kiedy Diomedes i Odyseusz wyprawiaja sie na zwiady, napotykaja Dolona - wlocznika, ktorego cialo pozyczylem sobie dwa dni temu, zeby byc swiadkiem spotkania Hektora z Parysem i Helena. Dolon zostal wyslany na przeszpiegi do obozu Achajow. Ma luk i czapke z wiewiorczej skory i przekrada sie po omacku przez pole zaslane trupami. Chce ominac posterunki i przejsc przez fose, ale bystrooki Odyseusz dostrzega go pierwszy. Ukrywaja sie z Diomedesem wsrod zabitych, lapia Dolona i odbieraja mu bron. Trojanin bedzie blagal o zycie. Odyseusz powie mu wtedy - jesli jeszcze nie powiedzial - ze "smierc to jego najmniejsze zmartwienie" i spokojnie, bez nerwow wyciagnie z niego wszelkie informacje na temat planow Hektora i jego sojusznikow. Dolon powie wszystko: zdradzi rozmieszczenie wojsk Karyjczykow, Peonczykow, Lelegow i Kaukonow, wskaze obozowiska wiernych i powsciagliwych Likow, bitnych Pelazgow i zawadiackich Myzyjczykow, wyjasni, gdzie stoja namioty slynnych frygijskich jezdzcow i rydwany maonskich woznicow. Powie wszystko i bedzie blagal, zeby Odyseusz z Diomedesem darowali mu zycie. Zaproponuje nawet, zeby go zwiazali i przetrzymali w niewoli do czasu, az sprawdza wiarygodnosc jego informacji. Odyseusz sie usmiechnie (a moze juz sie usmiechnal) i poklepie roztrzesionego Dolona po ramieniu; pamietam muskularne cialo Dolona z czasow, kiedy w niego morfowalem. Zabiora mu czapke, luk i plaszcz z wilczej skory (Odyseusz wyjasni mu szeptem, ze musza go rozbroic, zanim jako jenca zabiora go do obozu), po czym Diomedes jednym poteznym ciosem zetnie mu glowe. Odcieta glowa potoczy sie po piasku, wciaz proszac o zmilowanie. Odyseusz wezmie wlocznie chlopaka, jego luk i czapke z wiewiorek i ofiaruje je Atenie Pallas. -Raduj sie tymi darami, bogini! - zawola. - Naleza do ciebie. Poprowadz nas do trackiego obozu, abysmy mogli tam zabic wiecej ludzi i ukrasc ich konie. Te lupy rowniez beda twoje! Barbarzyncy. Otaczaja mnie barbarzyncy. Nawet tutejsi bogowie to dzikusy. Jedno jest pewne: nie porozmawiam dzis z Odyseuszem. Dlaczego Patroklos musi zginac? Dlatego ze jednak sie nie mylilem: Achilles naprawde jest tu postacia kluczowa; od niego zalezy przyszlosc bogow i ludzi. Watpie, zeby odplynal spod Troi za kilka godzin, kiedy jutrzenka rozprostuje swoje rozane palce. Szczerze watpie. Mysle, ze - tak jak pisal Homer - zostanie i bedzie sie napawal kleska Grekow. -Achajowie przyjda do mnie na kolanach - powie pod wieczor nastepnego dnia, kiedy wszyscy wielcy wodzowie - Agamemnon, Menelaos, Diomedes, Odyseusz - odniosa rany. A przeciez juz podczas dzisiejszego poselstwa blagali go pokornie, zeby wrocil. Porazka Argiwow i Achajow wcale go nie wzruszy i dopiero smierc Patroklosa (ktory teraz pochrapuje za sciana) z reki Hektora kaze mu ponownie wziac udzial w bitwie. Dlatego Patroklos musi zginac. Inaczej nic sie nie zmieni. Wstaje z lozka i zaczynam przegladac sprzet, ktory mam na sobie i przy sobie. Atrapa miecza - przydatna, kiedy udaje zolnierza, ale do walki sie nie nadaje, nie ma nawet porzadnego ostrza. Muza dala mi ja jako rekwizyt, nie bron. Prawdziwa obrone od dziewieciu lat zapewnia mi lekki pancerz kompozytowy: jest wystarczajaco mocny, zeby odbic zablakana wlocznie, strzale albo przypadkowe pchniecie miecza - tak w kazdym razie ucza nas w koszarach, bo jeszcze nie mialem okazji osobiscie sie o tym przekonac. Mam tez paralizator, wbudowany w mikrofon kierunkowy i wytwarzajacy napiecie piecdziesieciu tysiecy woltow. Powinien ogluszyc przeciwnika i dac mi czas na ucieczke do najblizszego portalu teleportacyjnego. Mam rowniez soczewki kontaktowe, dzieki ktorym lepiej widze, filtry wzmacniajace sluch, kradziony Helm Hadesa zsuniety niczym kaptur, medalion teleportacyjny - nosze go na lancuszku na szyi, oraz bransolete morfujaca na przegubie dloni. I nagle w moim zmeczonym umysle zaczyna sie formowac plan, a przynajmniej zalazek planu. Postanawiam dzialac, zanim zabraknie mi odwagi. Zakladam helm i staje sie niewidzialny dla bogow i ludzi; czuje sie troche jak Frodo, Bilbo albo Gollum, kiedy wkladali na palec magiczny pierscien, ktory pozwalal zwiazac w ciemnosci wszystkie pozostale pierscienie. Na palcach przekradam sie do sypialni Achillesa. Dziewczyny do towarzystwa dawno juz wyszly. Achilles z przyjacielem spia na jednym poslaniu, Patroklos trzyma reke na ramionach mezobojcy. Widzac to, staje jak wryty. Achilles jest gejem?! To znaczy, ze ten glupi profesorek z naszego wydzialu, ogarniety gejowsko-lesbijska obsesja, mial racje! Ze politycznie poprawny belkot, ktory publikowal, to szczera prawda! Otrzasam sie z tych mysli. Od uniwersytetu w Indianie dziela mnie trzy tysiace lat i nie powinienem wyciagac prostych wnioskow. Ci dwaj przez dwie godziny zabawiali sie z panienkami i zasneli tak, jak legli. A poza tym kogo obchodzi sekretne zycie milosne Achillesa? Wlaczam bransolete i wywoluje skan, ktory zrobilem dwa dni temu na Olimpie, na Dworze Bogow. Nie wiem, czy to zadziala; w gronie scholiastow zwykle zbywalismy takie pomysly smiechem. Fale prawdopodobienstwa przenikaja niewidoczne dla mnie strefy przestrzeni kwantowej. Powietrze drzy, zastyga w bezruchu i znow zaczyna drgac. Zdejmuje Helm Hadesa i staje sie widzialny. Widzialny jako Atena Pallas, tritogenela, trzecia z bogow, corka Zeusa, obronczyni Achajow. Mam prawie trzy metry wzrostu i otacza mnie nimb boskiego swiatla. Kiedy podchodze do lozka, Achilles i Patroklos nagle sie budza. Postac, ktora przybralem, jest skrajnie niestabilna; czuje chaotyczne drganie tworzacych ja atomow. Bransolety nie sa przystosowane do tego, zebysmy za ich pomoca przybierali postac bogow. Postac Ateny rozmywa sie jak mocno tracona struna harfy. Nie mam czasu do stracenia. Staram sie nie zwracac uwagi na fakt, ze nagle urosly mi piersi i wyksztalcila sie pochwa (nigdy wczesniej nie morfowalem w kobiete) - podobnie jak na fakt, ze jestem boginia. Dobrze wiem, ze nie przejalem boskich mocy Ateny; pozyczylem tylko jej zewnetrzna powloke, i to nie na dlugo. Jesli sie nie pospiesze, niestabilne pole morfujace wywola jakis odpowiednik reakcji lancuchowej i eksplozji jadrowej, tak mi sie przynajmniej wydaje. -Achillesie! - wolam. - Obudz sie! Wstan! -Bogini! - wykrzykuje szybkonogi mezobojca i spada z poslania na ziemie. - Co cie tu sprowadza, coro Zeusa? Patroklos przeciera oczy i z wysilkiem wstaje. Obaj sa nadzy, a ich muskularne ciala stokroc piekniejsze od wszystkich greckich posagow. Nieobrzezane czlonki rysuja sie ciemnym konturem na tle umiesnionych, opalonych ud. -Milcz! - dudnie ogluszajaco. Glos Ateny jest nienaturalnie wzmocniony, nadludzki. Zdaje sobie sprawe, ze wlasnie budze innych mieszkancow namiotu i zwracam na siebie uwage straznikow. Zostala mi najwyzej minuta. Jakby dla podkreslenia tego faktu zlocista reka Ateny rozplywa sie na chwile w powietrzu, zmienia w blade, owlosione ramie profesora Thomasa Hockenberry'ego, i wraca do poprzedniej postaci. Achilles, ktory stoi przede mna ze wzrokiem utkwionym w podloge, niczego nie zauwaza. Za to Patroklosowi oczy wychodza z orbit. -Jesli cie urazilem, bogini... - Achilles probuje na mnie spojrzec, nie podnoszac glowy. -Cisza! Czy pelzajaca w piasku mrowka moze urazic czlowieka? Czy najbrzydsza, najpospolitsza ryba w morzu moze urazic zeglarza, ktorego mysli bladza zupelnie gdzie indziej? -Mrowka? - Na pieknej twarzy Achillesa maluje sie zmieszanie i niepewnosc, jak u zbesztanego dziecka. -Dla bogow nie jestescie nawet mrowkami! - rycze i podchodze blizej. Powodz boskiego swiatla zalewa Patroklosa i Achillesa jak radioaktywna poswiata. - Bawi nas wasza smierc, Achillesie... Synu Peleusa, glupie dziecie Tetydy. -Glupie dziecie... - Achillesowi krew naplywa do twarzy. - Bogini, czym cie... -Milcz, tchorzu! - Przy takim naglosnieniu slychac mnie z pewnoscia nawet w odleglym o poltora kilometra obozie Agamemnona. - Jestes nam obojetny, tak jak wszyscy smiertelnicy. Wasza smierc bywa zabawna... ale wasze tchorzostwo nigdy, szybkonogi Achillesie! - Ostatnie slowa wypowiadam szyderczym tonem, zmieniajac pozytywny epitet homerycki w zwykla obelge. Achilles zaciska piesci i robi krok w przod, jakby podchodzil do wroga. -Bogini, Ateno Pallas, patronko Achajow, zawsze skladalem ci w ofierze najlepsze... -Ofiara tchorza nic nie znaczy dla mieszkancow Olimpu. - Czuje, ze fala prawdopodobienstwa, ktora jest prawdziwa Atena, zbliza sie do chwili krytycznego kolapsu. Zostalo mi doslownie kilka sekund. - Od tej pory sami bedziemy wybierac i palic swoje ofiary. - Wyciagam reke w strone Patroklosa. Trzymam w niej przycisniety do przedramienia, niewidoczny dla Achillesa paralizator. Palec mam na wylaczniku. - Jezeli chcesz odzyskac zwloki swojego kochasia, sprobuj wedrzec sie na Olimp, tchorzliwy Achillesie! Ladunek z paralizatora trafia Patroklosa w sam srodek bezwlosej, opalonej klatki piersiowej. Cieniutkie, prawie niewidoczne druty i elektrody podlaczaja go do napiecia piecdziesieciu tysiecy woltow. Patroklos lapie sie za piers niczym trafiony piorunem, krzyczy, zwija sie w drgawkach jak w ataku epilepsji, popuszcza i upada na ziemie. Zanim Achilles zdazy zareagowac - szybkonogi wojownik stoi na razie jak wrosniety w ziemie, zaciska piesci i wytrzeszcza oczy, zbyt zszokowany, zeby sie ruszyc - moja Atena robi dwa kroki, lapie pozornie martwego Patroklosa za wlosy i zaczyna go wlec po podlodze. Achilles z twarza wykrzywiona okrutnym grymasem wyciaga miecz z pochwy przy pasie, ktory odwiesil na krzeslo. Nadal trzymam Patroklosa za wlosy. Morfujace pole kwantowe staje sie coraz bardziej niestabilne, podobizna Ateny miga i faluje jak nekany zakloceniami obraz telewizyjny. Zaciskam dlon na medalionie i teleportuje sie z Patroklosem jak najdalej od namiotu Achillesa. 33. Jerozolima i Basen Srodziemny Savi sprowadzila Daemana i Harmana z dachu; po schodach i drabinach zeszli do jednego z zaulkow i puscili sie biegiem. Swiatlo gwiazd i poswiata promienia neutrinowego jako tako oswietlaly droge, jednak cienie zalegajace w bramach i pustych oknach byly geste i smoliscie czarne. Daeman szybko dostal zadyszki i zaczal zostawac z tylu. Nigdy nie biegal, nawet w dziecinstwie. Bieganie uwazal za kretynski wymysl.Z tylu dobiegal zgrzyt i szczek setek scigajacych ich wojniksow. Dzielil ich niecaly kwartal niskich domow poprzecinany istnym labiryntem uliczek. -Itbah al-Yahud! - chrypialy glosniki, ktore Savi nazwala muezinami. Przebiegli jedna brukowana ulica, skrecili w druga, wezsza i ciemniejsza, przecieli placyk uslany bialymi ludzkimi koscmi i wpadli na patio, na ktorym panowal mrok jeszcze gestszy niz w waskich zaulkach. Dudnienie i zgrzyt manipulatorow byly coraz blizej. Wojniksy pedzily po scianach na zlamanie karku. -Itbah al-Yahud! Naglosniony okrzyk brzmial coraz bardziej agresywnie. Z nas trojga tylko Savi jest Zydem, cokolwiek to slowo znaczy, pomyslal Daeman. Jezeli ja zostawimy, wojniksy nas nie rusza. Ba, moze nawet pomoga nam wrocic do domu. Nie ma powodu, zebysmy musieli podzielic jej los. Harman biegl ile sil w nogach. Przebiegli z Savi na druga strone patio i wpadli pod luk, prowadzacy w glab starozytnych ruin. A moze sam sie powinienem o siebie zatroszczyc, kombinowal Daeman. Jesli Harman chce, niech z nia trzyma. Zatrzymal sie z poslizgiem na pokrytym piaskiem bruku. Harman odwrocil sie w drzwiach i skinal na niego ponaglajaco. Daeman obejrzal sie przez ramie. Zgrzyt brzmial jak klekot szponow lub pustych kosci o kamien. W swietle niebieskiego promienia dostrzegl kilkanascie wojniksow: wlasnie przemknely ulica, ktora przed chwila biegli. Serce podeszlo mu do gardla. Nie przywykl do odczuwania strachu i doszedl do wniosku, ze jakiekolwiek dzialanie w pojedynke byloby w tym momencie fatalnym pomyslem. Popedzil w mrok za Harmanem i stara kobieta. Biegli w dol po coraz wezszych schodach; kazde nastepne byly starsze i bardziej wyslizgane od poprzednich. Cztery pietra nizej Savi wlaczyla wyjeta z plecaka latarke; z gory nie docierala juz ani odrobina blekitnej poswiaty. Promien swiatla padl na slepa sciane zamykajaca ostatnie, najwezsze schody. Na jej widok Daeman spocil sie ze strachu, okazalo sie jednak, ze jest w niej otwor, zasloniety kawalkiem jutowego worka. Dziura wydawala sie stanowczo za mala. -Pospieszcie sie - szepnela Savi. Odsunela na bok szorstka szmate i wsliznela sie w otwor. Harman natychmiast wcisnal sie za nia. Ze srodka dobiegalo echo jak ze studni. Z ruin nad ich glowami dobiegaly glosne chroboty, ale nie bylo slychac, zeby ktorys wojniks zapedzil sie na schody. Przynajmniej na razie. Kiedy Daeman schylil sie i wcisnal w otwor glowe i waskie ramiona, stwierdzil, ze znalazl sie nad czarnym, bezdennym otworem metrowej srednicy. Mlocac na oslep rekami, wymacal wbite w przeciwlegla sciane zelazne klamry. Steknal, przecisnal przez dziure korpus i biodra, zdarl sobie na starym tynku skore z kolan i zawisl w powietrzu na rekach. Wymacal nogami zardzewiale klamry i zaczal po nich schodzic w dol, skad dobiegaly stlumione kroki Savi i Hamana. Poczul na twarzy podmuch chlodnego powietrza. Niepewnie przekladal rece i przestawial stopy po lodowatych szczeblach, wsluchany w dolatujace z dolu szepty. Nagle klamry sie skonczyly i z wysokosci poltora metra spadl na ceglana posadzke. Harman pomogl mu zlapac rownowage. Swiatlo latarki wylowilo z ciemnosci tunel o okraglym przekroju i kamiennych scianach. -Tedy - szepnela Savi. Schylila sie - tunel byl niski - i zaczela biec. Harman z Daemanem ruszyli za nia, nie patrzac pod nogi, lecz wypatrujac nierownosci posadzki w podskakujacym snopie swiatla latarki. Dotarli do skrzyzowania. Savi zerknela na wyswietlacz lokalizatora i skrecili w lewo. -Juz nie slychac wojniksow - zwrocil uwage Harman. Byl z calej trojki najwyzszy i musial sie najbardziej garbic. Mowil polglosem, ale nisko sklepiony tunel i tak poniosl jego slowa daleko w mrok. -Sa na gorze - wyjasnila Savi. - Tropia nas. -Korzystaja z bliskosieci? - domyslil sie Daeman. -Tak. Na nastepnym skrzyzowaniu Savi wybrala srodkowy z trzech wezszych tuneli, tak niski, ze wszyscy troje musieli sie pochylic. Harman spojrzal na Daemana, nie rozumiejac wzmianki o bliskosieci, ale najwyrazniej odlozyl zadawanie pytan na pozniej. -Powinniscie wiedziec, ze ida za wami - dodala Savi. Zatrzymala sie i spojrzala na nich. W blasku latarki jej twarz bardziej niz zwykle przypominala zasuszona czaszke. -A nie za toba? - zdziwil sie Daeman. -Nie. Mnie nie ma w zadnej sieci. Wojniksy nawet nie wiedza o mojej obecnosci. Wy natomiast pojawiliscie sie w ich odbiornikach blisko - i dalekosieci z dala od faksowezlow. Najblizszy portal znajduje sie chyba w Mantui. Nie mogliscie przyjsc stamtad na piechote. -A dokad teraz nas prowadzisz? - spytal Harman. - Do sonika? Savi pokrecila przeczaco glowa. Mokre od potu siwe wlosy kleily sie jej do glowy. -Te tunele nie wychodza poza obreb starego miasta. Poza tym wojniksy zdazyly juz na dobre uszkodzic sonik. Probuje dojsc do pelzacza. -Jakiego pelzacza? - zaciekawil sie Daeman, ale Savi, zamiast odpowiedziec, ruszyla przed siebie. Sto krokow dalej okragly tunel przeszedl w waski korytarzyk, po nastepnych trzydziestu krokach dotarli do schodow. Daeman mial wrazenie, ze serce zaraz wyskoczy mu z piersi. -Co robimy? Co robimy? Co robimy?! Obejrzal sie przez ramie i wytezyl sluch. -Na gore. Kiedy znow sie odwrocil, Savi znikala wlasnie w otworze kolejnego szybu, tym razem pod sufitem. Byl wezszy od tego, ktorym zeszli. Savi zabrala ze soba latarke. Zrobilo sie ciemno. Harman podskoczyl, probujac zlapac najnizsza klamre. Chybil i zaklal pod nosem. Za drugim razem mu sie udalo: chwycil szczebel i podciagnal sie do gory. Wyciagnal reke do Daemana. -Chodz, pospiesz sie. Wojniksy juz pewnie na nas czekaja. -To po co tam wlazimy? -Chodzze! Harman zlapal Daemana za reke i wciagnal w mrok. Wojniksy przebily sie przez sciane budynku, kiedy Savi, Harman i Daeman gramolili sie na pancerz pelzacza. Olbrzymia maszyna zajmowala znaczna czesc obszernego wnetrza, ktore, jak twierdzila Savi, bylo dawniej kosciolem. Kiedy wyszli z piwnicy i Savi poswiecila latarka na boki, Daeman, stojacy jeszcze na szczeblach drabinki, nie bardzo wiedzial, co wlasciwie widzi. Pelzacz przypominal ogromnego pajaka. Mial szesc kol, kazde o wysokosci trzech i pol metra, zawieszone na wieloprzegubowym wsporniku. W srodku znajdowala sie mlecznobiala kabina pasazerska. Wygladala jak biale jajo w pajeczej sieci. Lomot w sciany i drzwi kosciola dal sie slyszec, zanim jeszcze Savi podeszla do pojazdu. -Pospieszcie sie! - zawolala, wspinajac sie szybko po zainstalowanej z boku drabince. Daeman, ktory jak zwykle szedl ostatni, pomyslal, ze stara kobieta jest mistrzynia w wydawaniu zbednych polecen. Gdzies wysoko rozlegl sie trzask. Zabite deskami okno w murze doslownie eksplodowalo i do srodka wlazlo piec wojniksow; idac po scianie, wbijaly w nia manipulatory na podobienstwo czekanow. Bezokie, czerwone od rdzy kopuly na szczycie korpusow obrocily sie niezgrabnie w strone pelzacza i trojga ludzi, probujacych dotrzec do kabiny. Z przeciwleglej sciany posypaly sie glazy i do kosciola wtargnely nastepne wojniksy, tym razem poruszajace sie na dwoch nogach. Savi dotknela wyblaklego czerwonego kolka u dolu kapsuly i wpisala ciag cyfr na zoltej holograficznej klawiaturze, ktora wyswietlila sie obok niego. Jeden szklany segment zjechal na bok z wyraznie slyszalnym zgrzytem. Savi wgramolila sie do kabiny, Harman poszedl w jej slady, a Daeman zdazyl do polowy wsliznac sie do srodka, gdy pierwszy wojniks pomknal w ich kierunku. Kapsula sie zamknela. Znajdowalo sie w niej szesc wyprofilowanych skorzanych foteli. Daeman i Harman zajeli dwa skrajne, Savi zas usiadla z przodu i przesunela dlonia nad plaskim metalowym klinem sterczacym z siedzenia. Otoczyl ja jarzacy sie slaba poswiata holograficzny pulpit sterowniczy, znacznie bardziej skomplikowany niz w soniku. Dotknela wirtualnego czerwonego pokretla, przeciagnela zolte kolko po zielonym suwaku i wsunela reke w dopasowujacy sie do dloni trojwymiarowy drazek sterowy. -A jesli sie nie wlaczy? - zaniepokoil sie Harman, ktorego Daeman ochrzcil w duchu mianem mistrza zadawanych nie w pore retorycznych pytan. Ze dwadziescia wojniksow wdrapalo sie na okryte czarna siatka kola i jak koniki polne przeskoczylo na szklana kabine. Daeman odruchowo skulil sie w fotelu. -Jesli sie nie wlaczy, bedziemy martwi. Savi przesunela ster w prawo. Nie bylo slychac ryku silnika ani pomruku zyroskopow. Rozleglo sie tylko stlumione buczenie, basowe, ledwie slyszalne, przechodzace w infradzwieki. Snopy swiatla z reflektorow przeszyly mrok przed pelzaczem, a w kabinie pojawilo sie kilkanascie wirtualnych ekranow. Szesc wojniksow, ktore weszly na szczyt kapsuly i z uporem probowaly ja rozbic, nagle zesliznelo sie po szkle na ziemie. -Jednomikronowe pole silowe - mruknela Savi, nie odrywajac wzroku od podswietlonych ikon i piktogramow na pulpicie. - Likwiduje tarcie. Zapobiega zbieraniu sie na kopule sniegu, wody... i nie tylko, jak widac. Daeman sledzil wzrokiem dziesiatki wojniksow, ktore gramolily sie po kolach, wgryzaly w metalowa konstrukcje, ciagnely za wsporniki. -Lepiej sie pospieszmy - zasugerowal. -Juz. Savi pchnela drazek do przodu. Pelzacz przebil sie przez zabytkowa sciane kosciola, osunal kilka metrow po gruzie, zanim przegubowo zamocowane kola znalazly oparcie, i zaczal przyspieszac. Uliczka, na ktorej sie znalezli, byla wezsza niz korpus pojazdu, ale wcale mu to nie przeszkadzalo. Liczace tysiace lat sciany walily sie w gruzy po obu jego stronach, az w koncu pelzacz wydostal sie na ulice Dawida, gdzie Savi skrecila w lewo, na zachod, oddalajac sie od dzgajacego niebo blekitnego promienia. Nieprzeliczone mrowie wojniksow ruszylo w pogon. Te, ktore znalazly sie z przodu i probowaly skakac na kabine pasazerska, pelzacz miazdzyl kolami. Te zas, ktore probowaly ich scigac, szybko zostaly w tyle. Z pol tuzina tych najbardziej upartych uczepilo sie wspornikow, gdzie probowaly drzec metal i ciac oslony kol. -Moga uszkodzic pelzacz? - spytal Harman. -Nie wiem - przyznala Savi. - Zblizamy sie do Sho'or Yafa, Bramy Jaffy. Sprobujemy sie ich pozbyc. Skrecila ostro w lewo, potem w prawo, burzac kolejne mury, az wreszcie wprowadzila pelzacz w nisko sklepiony przejazd. Trafione odlamkami scian i wstrzasane wibracjami wojniksy pospadaly, ale zaraz otrzasnely sie z gruzu i podjely poscig. Pelzacz wyjechal tymczasem za mury miasta i ruszyl w dol po kamienistym zboczu, tym samym, na ktorym zaparkowali sonik. Nie bylo po nim sladu, zniknal przywalony dziesieciometrowa sterta kamieni, wokol ktorej skupilo sie dalszych czterdziesci, moze piecdziesiat wojniksow. Na widok pelzacza natychmiast stracily zainteresowaniem kamiennym kurhanem i ruszyly biegiem, zeby przeciac pojazdowi droge. Savi czesc z nich stratowala, innym zdolala uciec i wyjechali na stara autostrade na zachod od miasta. -Solidna maszyna - przyznal Harman. -Pod koniec zapomnianej ery budowano wiele solidnych maszyn. Gdyby zapewnic pelzaczowi wlasciwy nanoserwis, bylby wieczny. Savi zalozyla wyjety z plecaka noktowizor. Jechali bez swiatel. Daeman czul sie bardzo nieswojo, zwlaszcza gdy spod kol dobiegal chrzest miazdzonych przedmiotow - najprawdopodobniej starych, porzuconych pojazdow. W pewnej chwili zorientowal sie, ze przejechali po moscie, a zaraz potem zaglebili sie w szczerbe miedzy stromymi wzgorzami. Nie widzial nigdzie wojniksow - kiedy sie obejrzal, dostrzegl tylko snop blekitnego swiatla bijacy ze wzgorza w niebo - ale nie mial watpliwosci, ze nie ustaja w poscigu. Savi poinformowala ich, ze od brzegow dawnego Morza Srodziemnego dzieli ich okolo piecdziesieciu kilometrow. Pokonali te odleglosc w niespelna dziesiec minut. -Patrzcie. Savi zwolnila, zdjela noktowizor i wlaczyla reflektory, lampy przeciwmgielne i szperacze. W miejscu, gdzie grunt opadal gwaltownie ku wyschnietemu Basenowi Srodziemnemu, droge zamykal lity mur zlozony z okolo pieciuset, moze szesciuset wojniksow. -Skrecamy? - spytal Harman. Savi pokrecila glowa i dodala gazu. Pozniej Daeman doszedl do wniosku, ze odglos towarzyszacy zderzeniu rozpedzonego pelzacza z masa wojniksow przypomina loskot gradu o metalowy dach. Przed laty zdarzylo mu sie slyszec cos takiego w Ulanbacie. Tyle ze ten loskot byl ze sto razy glosniejszy. Kiedy przebili sie na brzeg dawnego morza, Savi krzyknela: -Trzymajcie sie! Pelzacz na kilka sekund zawisl w powietrzu - a potem szesc olbrzymich kol uderzylo o ziemie. Wsporniki zamortyzowaly upadek i ustabilizowaly pojazd. Ruszyli w glab basenu. Reflektory i szperacze wykrawaly w ciemnosci biale stozki. Daeman sie odwrocil. Ocalale wojniksy staly na skraju basenu, odcinajac sie wyraznie na tle rozjasnionego niebieska poswiata nieba. -Nie pojda za nami? -Do Basenu? Nigdy. Savi zwolnila do rozsadnej predkosci. Zanim wlozyla noktowizor i pogasila reflektory, Daeman dostrzegl jeszcze, ze jada gladka bita droga o czerwonawej nawierzchni, wijaca sie wsrod zielonych pol uprawnych. Z gaszczu pszenicy, kukurydzy, slonecznikow i lnu sterczaly czarne krzyze. Na kazdym z nich tkwilo cos, co do zludzenia przypominalo ludzkie cialo - blade, nagie i drzace. 34. Wybrzeze ilionskie i Indiana Achilles mezobojca ryczal ze zlosci i darl sciany namiotu, szukajac bogini, ktora wywlokla Patroklosa. A potem wpadl w szal.Wartownicy wparowali do namiotu. Achilles porwal pierwszego z nich i cisnal nim w drugiego. Trzeci zdazyl uslyszec ryk herosa, zanim sam pofrunal w powietrzu i rozdarl plocienna sciane. Czwarty odrzucil wlocznie i pobiegl budzic Myrmidonow, krzyczac, ze ich pan i wladca zostal opetany przez demona. Achilles zgarnal swoja przepaske biodrowa, tunike, kirys, tarcze, polerowane nagolenniki, sandaly i wlocznie, zawinal wszystko w przescieradlo, chwycil miecz i wycial sobie droge na dwor przez trzy warstwy plotna. Znalazlszy sie na zewnatrz, przewrocil wysoki trojnog z zarzacym sie piecykiem, ustawiony w srodku obozowiska, i przebiegl wsrod ciemnych namiotow, kierujac sie w strone wody. Biegl do matki, Tetydy. Fale lamaly sie z hukiem przy brzegu. W ciemnosci widac bylo tylko piane wienczaca ich grzbiety. Achilles chodzil po mokrym piasku w te i z powrotem, calkiem nagi; bron, pancerz i ubranie cisnal na plaze. Rwal sobie wlosy z glowy i jeczal glosno, wzywajac matke po imieniu. Tetyda, corka Nereusa, boga morz, odpowiedziala na jego wolanie. Wynurzyla sie ze slonej, zielonkawej toni, podniosla znad spienionych fal niczym mgla, a potem zmaterializowala sie i przybrala postac szlachetnej bogini. Achilles podbiegl do niej jak pobity dzieciak. Przykleknal na piasku na jedno kolano i plakal. Tetyda przytulila jego glowe do mokrego lona. -Dlaczego placzesz, moje dziecko? Co tak zasmuca twe serce? -Przeciez wiesz! - wyjeczal Achilles. - Musisz wiedziec, matko. Nie kaz mi tego opowiadac. -Bylam z ojcem w slonych, zielonych odmetach - mruknela Tetyda, glaszczac go po glowie. - Smiertelnicy i bogowie spali. Nie wiem, co sie wydarzylo. Powiedz mi, synu. Achilles wszystko jej powiedzial, szlochajac z zalu. Gniew i smutek sciskaly go w gardle. Opowiedzial o przybyciu Ateny Pallas, o tym, jak z niego kpila, jak go prowokowala. I jak zabila Patroklosa. -Zabrala jego cialo, matko! - wolal niepocieszony. - Zabrala zwloki, zebym nie mogl go nawet pogrzebac z honorami! Tetyda pogladzila go po ramieniu i sama sie rozplakala. -Co za bol, moj synu! Gorzkie byly twoje narodziny. Wszystek moj plod jest przeklety. Po coz cie wychowalam, jesli wola Zeusa jest cie zniszczyc? Achilles podniosl glowe. Lzy ciekly mu po twarzy. -Wiec to wszystko z woli Zeusa? To naprawde Atena Pallas zabila Patroklosa? Nikt sie pod nia nie podszyl? -Taka byla wola Zeusa - przytaknela mu przez lzy matka. - Nie widzialam tego, ale wiem, ze bogini Atena we wlasnej osobie obrazila cie i zabila twojego druha. Jakze mi zal, Achillesie, ze skazany jestes na zywot krotki i pelen rozczarowan. Achilles wstal i odsunal sie od niej. -Dlaczego niesmiertelni tak mnie upokarzaja? Dlaczego Atena, patronka Achajow, na ktorej przychylnosc zawsze moglem liczyc, nagle mnie porzucila? -Bogowie sa kaprysni - odparla Tetyda. Woda splywala jej po wlosach na piersi. - Pewnie sam juz zauwazyles. Achilles zaczal spacerowac po piasku, na przemian zaciskajac i rozluzniajac piesci. -Nie rozumiem! Zaszedlem tak daleko, wspomagany przez nich w moich podbojach, a teraz Atena i jej boski ojciec tak mnie zniewazaja... -Wstydza sie ciebie, Achillesie. Mezobojca stanal jak wryty, pobladl i spojrzal na matke. -Wstydza sie mnie? Wstydza sie szybkonogiego Achillesa, syna Peleusa i bogini Tetydy?! Wstydza sie wnuka Aiakosa?! -Tak, synu. I Zeus, i pomniejsi bogowie, takze Atena, gardza smiertelnikami, nawet takimi herosami jak ty. Dla nich, zasiadajacych wysoko na Olimpie, wszyscy jestescie zaledwie insektami, a wasz nedzny, prymitywny i krotki zywot niewart jest uwagi. Tyle tylko, ze wasza wojna dostarcza im rozrywki, a smierc czasem ich bawi. Nie dziw sie zatem, ze kiedy pod Ilionem wazyly sie losy wojny, a ty siedziales bezczynnie w namiocie, naraziles sie i corze Zeusa, i samemu Ojcu Bogow. -Zabili Patroklosa! - zawyl Achilles. Cofnal sie, slad jego stop trwal chwile w mokrym piasku, nim zmyla go nastepna fala. -Wystawia jego trupa na Olimpie na zer krukom i sepom. Maja cie za tchorza, ktory nie odwazy sie zemscic. Achilles jeknal przejmujaco i padl na kolana. Nabral pelne dlonie wilgotnego piasku i rozmazal go sobie na piersi. -Dlaczego dopiero teraz mi to mowisz, matko? Dlaczego, skoro od dawna wiesz o pogardzie, jaka zywia wobec mnie bogowie, wczesniej milczalas? Nauczylas mnie czcic Zeusa, sluchac go i byc poslusznym bogini Atenie. -Mialam nadzieje, ze inni bogowie ujma sie za naszymi smiertelnymi dziecmi, ale kamienne serce Zeusa i wojowniczy charakter Ateny przewazyly szale. Bogowie nie maja dla was litosci. A my, nieliczni niesmiertelni, ktorzy probujemy was bronic, nie mozemy sie juz czuc bezpiecznie. Achilles wstal i podszedl do Tetydy. -Jestes przeciez niesmiertelna, matko. Zeus nie moze cie skrzywdzic. Tetyda zasmiala sie smutno. -Ojciec Bogow moze zabic kogo zechce, synu. Nawet niesmiertelna. Moze tez zrobic cos jeszcze gorszego: stracic nas w otchlan Tartaru, w piekielna czelusc, w ktora zrzucil swojego ojca Kronosa i zaplakana matke Ree. -Grozi ci niebezpieczenstwo - stwierdzil tepo Achilles. Chwial sie na nogach jak pijak albo marynarz na pokladzie miotanego sztormem stateczku. -Nie ma dla mnie ratunku - odparla Tetyda. - Ty rowniez bedziesz stracony, chyba ze zrobisz cos, czego nie probowal zaden smiertelnik, nawet bezczelny Herakles. -Co mam zrobic, matko? W swietle gwiazd twarz Achillesa przechodzila dziwaczne przemiany, gdy odbijaly sie na niej kolejne emocje: rozpacz, furia i cos wiecej niz furia. -Obalic bogow - szepnela Tetyda. Szum przyboju prawie zagluszal jej slowa. Achilles nachylil sie do niej z niedowierzaniem. - Obal bogow - powtorzyla. - Wedrzyj sie na Olimp. Zabij Atene. Zrzuc z tronu Zeusa. Achilles zatoczyl sie w tyl. -Czy to mozliwe? -Nie, jesli bedziesz dzialal sam. - Piana otulila stopy Tetydy. - Gdyby jednak udalo ci sie poprowadzic do szturmu wojowniczych Achajow i Argiwow... -Dzis w nocy Agamemnon i jego brat niepodzielnie nimi rzadza - wtracil Achilles. Odwrocil sie i wskazal ogniska na plazy i znacznie liczniejsze od nich ognie obozujacych po drugiej stronie fosy Trojan. - Poza tym Argiwowie i Achajowie przegrywaja, matko. O swicie czarne okrety moga stanac w plomieniach. -Moga, ale nie musza. Dzisiejsze zwyciestwo Trojan to tylko kaprys Zeusa. Ale z toba, Achillesie, Achajowie i Argiwowie wystapia nawet przeciw bogom. Dzis o polnocy Agamemnon powiedzial Odyseuszowi, Nestorowi i innym wodzom, ze jest od ciebie lepszy, ze jest madrzejszy, silniejszy i odwazniejszy niz Achilles. Pokaz mu, ze sie myli. Pokaz im wszystkim. Achilles spojrzal na majaczace w dali, rozswietlone pochodniami mury Ilionu. -Nie moge jednoczesnie walczyc z bogami i Troja. Tetyda polozyla mu dlon na ramieniu. Odwrocil sie do niej. -Slusznie, moj szybkonogi synu. Musisz zakonczyc te idiotyczna wojne, ktora wybuchla z powodu niewiernej zony Menelaosa. Co kogo obchodzi, z kim sypia Helena smiertelniczka? Kto dba o to, czy Atrydzi beda rogaczami? Poloz kres wojnie. Zawrzyj pokoj z Hektorem. Dzisiaj on rowniez ma powody, by nienawidzic bogow. Achilles zerknal pytajaco na matke, ale nie doczekal sie wyjasnien. Znow popatrzyl na miasto. -Chcialbym jeszcze dzis wedrzec sie na Olimp, zabic Atene, stracic Zeusa z tronu i odzyskac cialo Patroklosa. Mowil cicho, ale w jego slowach brzmiala okrutna, oblakancza determinacja. -Przysle ci przewodnika - obiecala Tetyda. -Kiedy? -Jutro. Najpierw spotkasz sie z Hektorem, ulozysz z Trojanami i odbierzesz Agamemnonowi wladze nad Achajami i Argiwami. Achilles wytrzeszczyl oczy. Rozmach przedsiewziecia zapieral dech w piersi. -Jak mam spotkac sie z Hektorem, zeby zaden z nas przy tym nie zginal? -Przysle ci kogos, kto ci to umozliwi. - Tetyda zaczela sie cofac w glab morza. W mroku przedswitu fale oplywaly jej lydki. -Zostan, matko! Ja... -Udam sie teraz do dworu Zeusa, gdzie poznam swoje przeznaczenie - odparla Tetyda. Jej szept ginal w szumie przyboju. - Ostatni raz wstawie sie za toba, moj synu, obawiam sie jednak, ze czeka mnie porazka i wygnanie. Badz dzielny, Achillesie! Nie lekaj sie! Twoj los zostal okreslony, ale nie przypieczetowany. Nadal masz wybor: smierc i wieczna chwala lub dlugie zycie... Teraz jednak mozesz wybrac takze dlugie zycie oraz chwale... I to jaka, Achillesie! Zaden smiertelnik nie moglby nawet o niej marzyc. Pomscij Patroklosa. -Matko... -Bogowie tez moga umrzec, moje dziecko. Bogowie... moga... umrzec. Postac Tetydy zafalowala, rozmyla sie w mgielke i rozplynela w powietrzu. Achilles jeszcze dlugo stal wpatrzony w morze, az zimny blask switu rozjasnil horyzont na wschodzie. Dopiero wtedy odwrocil sie, ubral, dzwignal tarcze, wsunal miecz do pochwy, zapial pas, wzial wlocznie i ruszyl do obozu Agamemnona. Po tym przedstawieniu osuwam sie bez sil na ziemie. Przez caly czas slyszalem popiskiwanie wbudowanej w bransolete morfujaca SI: -Energii wystarczy na dziesiec minut... Energii wystarczy na szesc minut... Prawie calkiem sie wyczerpala, a ja nie mam pojecia, jak ja naladowac. Zostaly mi niecale trzy minuty. Przydadza sie, kiedy udam sie z wizyta do domu Hektora. Nie mozesz porwac dziecka, odzywa sie coraz slabszy glosik, reprezentujacy mizerna resztke mojego sumienia. Musze, odpowiadam. To jedyna odpowiedz. Musze. Nie wycofam sie. Wszystko przemyslalem. Patroklos byl kluczem do serca Achillesa. Skamandrios i Andromacha beda kluczem do serca Hektora. Jak sie powiedzialo a, trzeba powiedziec b. Wczesniej, kiedy zmaterializowalem sie na oslonecznionym pagorku w Indianie (jesli to faktycznie Indiana) z nieprzytomnym Patroklosem na rekach, nigdzie nie dostrzeglem Nightenhelsera. Czym predzej polozylem Patroklosa na trawie - nie jestem homofobem, ale dziwnie sie czuje, trzymajac w ramionach nagiego faceta - i zaczalem wolac Keitha. Zadnej odpowiedzi. Moze dawni rdzenni Amerykanie juz go oskalpowali albo wcielili do swojego plemienia. Albo przeszedl na druga strone rzeki i szukal w lesie jagod i korzonkow. Patroklos jeknal i poruszyl sie. Jak z etycznego punktu widzenia nalezy ocenic porzucenie nagiego czlowieka w obcej krainie? Czy mogl go tu zjesc niedzwiedz? Raczej nie. Bardziej prawdopodobne, ze Patroklos znajdzie i zabije biednego Nightenhelsera, chociaz byl bezbronny, a Keith mial swoj pancerz, paralizator i atrape miecza. Mimo wszystko stawialbym na Patroklosa. Jak zatem z etycznego punktu widzenia nalezy ocenic porzucenie wkurzonego Patroklosa na tym samym korzonkodajnym skrawku ziemi, na ktory wczesniej przenioslem milujacego pokoj naukowca? Nie mialem czasu sie nad tym zastanawiac. Zerknalem na wskaznik naladowania bransolety morfujacej - byl bliski zeru - i tekowalem sie z powrotem pod Ilion. Na przykladzie Ateny pocwiczylem bycie bostwem, a wiedzialem, ze na Tetyde nie zuzyje az tyle mocy. Przy odrobinie szczescia uda mi sie odegrac scenke przed Achillesem, pomyslalem, a energii w bransolecie wystarczy jeszcze na wizyte u Hektora. Tak tez zrobilem i faktycznie mam jeszcze rezerwe mocy. Moge jeszcze raz morfowac. Wizyta w domu Hektora. Co ze mnie za czlowiek? Scigany. Scigany desperat. Zakladam Helm Hadesa i ide po plazy. Czy medalion tez sie niedlugo wyczerpie? Czy w paralizatorze jest jeszcze jeden ladunek? W Ilionie moze mi sie przydac. No coz, zobaczymy. Czy nie bylaby to ironia losu, gdybym przekabacil Achillesa i Hektora, a potem nie mogl sie teleportowac na Olimp? Pozniej bede sie tym martwil. Pozniej bede sie martwil calym tym szajsem. Na razie jest czwarta rano. Wybieram sie na spotkanie z zona i synkiem Hektora. 35. Dwanascie kilometrow nadplaskowyzem Tharsis -Co Proust mowil o balonach?-Niewiele. W ogole nie przepadal za podrozami. A co Szekspir mial na ten temat do powiedzenia? Mahnmut udal, ze nie slyszy pytania. -Zaluj, ze tego nie widzisz. -Zaluje - przyznal Orphu. - Opisz mi ten widok. Mahnmut podniosl wzrok. -Lecimy tak wysoko, ze niebo nad nami jest prawie czarne. Nizej przechodzi w granat, potem, nad linia widnokregu, ktora jest wyraznie zakrzywiona, w coraz jasniejszy blekit. Po bokach nad ladem pasma mgly. Pod nami chmury; swiatlo poranka nadaje im zlotorozowa barwe. Za nami pokrywa chmur nie jest jednolita. Dostrzegam miedzy innymi niebieska wode i czerwone skaly Valles Marineris, ktora na wschodzie ciagnie sie az po horyzont. Na zachodzie, czyli tam, dokad lecimy, chmury zaslaniaja wiekszosc plaskowyzu Tharsis. Wyglada to tak, jakby na wyzynie przywarly do ziemi. Trzy wulkany przebijaja warstwe chmur. Pierwszy z lewej to Arsia, nastepny Pavonis i dalej, na polnocy, na prawo od nas, Ascraeus. Wszystkie sa biale, pokryte sniegiem i lodem i w sloncu blyszcza oslepiajaco. -A widac Olympus Mons? -Oczywiscie. Jest dalej niz te trzy, ale i tak je przewyzsza. Goruje nad zachodnim horyzontem. To najwyzszy punkt w zasiegu wzroku. Widac go miedzy Ascraeusem i Pavonisem. Zbocza tez ma biale od sniegu i lodu, ale sam szczyt juz nie. I mieni sie czerwienia. -A widzisz Noctis? Tam zostawilismy zekow... Mahnmut wychylil sie z gondoli i spojrzal w dol. -Nie, chmury zaslaniaja. Ale kiedy sie wznosilismy, widzialem caly kamieniolom, port i Noctis. Za portem platanina wawozow i na wpol zasypanych kanionow ciagnie sie setki kilometrow na zachod i rozposciera po kilkadziesiat kilometrow na polnoc i poludnie. W ostatnich dniach rejsu feluka padal deszcz. Padalo rowniez, kiedy przybili do molo przy kamieniolomach emzeteli w Noctis Labyrinthus, a deszcz jeszcze sie wzmogl, gdy Mahnmut montowal gondole, napelnial balon i kiedy razem z Orphu wzbijali sie w powietrze nad miastem malych zielonych ludzikow. Jeden z emzeteli - albo zekow, jak sami sie nazywali - ofiarowal swoje serce na potrzeby kontaktu, ale Mahnmut pokrecil przeczaco glowa. Moze male zielone ludziki rzeczywiscie nie umieraly jako jednostki (jak utrzymywal Orphu), ale nie znioslby swiadomosci, ze "zuzyl" nastepnego emzetela. Zeki zrozumialy zreszta bez slow, co zamierza mozolacy sie przy gondoli Mahnmut, i zaczely pomagac przy wiazaniu lin, rozkladaniu jednowarstwowej powloki wysokocisnieniowej i mocowaniu cum do ziemi. Pracowaly nie gorzej niz wyszkolona zaloga naziemna. -Jak wyglada balon? - zapytal Orphu. Lezal na podlodze przebudowanej gondoli, przywiazany lina do stelaza, ktory Mahnmut specjalnie dla niego przygotowal. Obok, dobrze zabezpieczone, znajdowaly sie nadajnik i machina. -Przypomina zawieszona nad nami olbrzymia dynie. Lacze przenioslo basowe dudnienie Orphu. -Widziales kiedys dynie? -Oczywiscie, ze nie, ale obaj widzielismy zdjecia. Balon jest pomaranczowy, eliptyczny, splaszczony. Ma jakies szescdziesiat piec metrow szerokosci i piecdziesiat wysokosci. Ma tez pionowe wzmocnienia powloki, troche jak zebra, ktore upodabniaja go do dyni. No i jest pomaranczowy. -Wydawalo mi sie, ze powinien miec powloke maskujaca - zdziwil sie Orphu. -I ma. Pomaranczowa. Morawieccy projektanci nie wpadli chyba na to, ze ludzie, ktorych bedziemy chcieli zaskoczyc, poza radarem moga miec takze oczy. Tym razem bas Orphu do zludzenia przypominal grzmot. -Typowe - mruknal morawiec z Io. - Typowe. -Pek fulerenowych lin laczy powloke z gondola, ktora jest zawieszona okolo czterdziestu metrow nizej. -Mam nadzieje, ze solidnie. -Umocowalem ja najlepiej, jak moglem, chociaz nie wykluczam, ze tu i tam moglem zapomniec o jakims supelku. Orphu zasmial sie jeszcze raz i umilkl. Mahnmut podziwial widoki. Zanim Orphu znow sie odezwal, zrobilo sie ciemno. Gwiazdy plonely lodowato, ale nawet na tej wysokosci Mahnmut widzial, jak mrugaja; nigdy przedtem nie mial okazji obserwowac takich zaklocen atmosferycznych. Phobos pedzil po nocnym niebie, Deimos niedawno wzeszedl. Chmury i sniegi wulkanow rozpraszaly swiatlo gwiazd. Na polnocy migotaly fale oceanu. -Jestesmy na miejscu? - zapytal Orphu. -Niezupelnie. Jeszcze dzien, moze poltora. -Wiatr caly czas nam sprzyja? -Mniej wiecej. -Zdefiniuj "mniej", przyjacielu. -Lecimy na polnoc, polnocny zachod. Jezeli nawet miniemy Olympus Mons, to doslownie o wlos. -To by byla sztuka: nie trafic w wulkan wielkosci Francji. -Lecimy balonem. Koros III z pewnoscia zamierzal wsiasc do niego u stop wulkanu, a nie tysiac dwiescie kilometrow dalej. -Zaraz, cos mi sie przypomnialo. Na polnoc od Olympusa rozciaga sie chyba Morze Tetydy. Mahnmut westchnal. -Dlatego zbudowalem te gondole w taki sposob, zeby jak najbardziej przypominala lodke. -Nie mowiles o tym. -Nie sadzilem, ze to istotne. Chwile lecieli w milczeniu. Zblizali sie do wulkanow na plaskowyzu Tharsis. Wedlug szacunkow Mahnmuta nastepnego dnia okolo poludnia powinni minac wysunietego najdalej na pomoc Ascraeusa. Jezeli wiatr sie utrzyma, przeleca jakies dziesiec do dwudziestu kilometrow od wierzcholka. Mahnmut nie musial nawet podkrecac czulosci wzroku, zeby podziwiac ksiezycowa poswiate i swiatlo gwiazd na lodowej skorupie pod szczytami wulkanow. -Myslalem troche o Prosperze i Kalibanie - odezwal sie nagle Orphu. Zamyslony Mahnmut az podskoczyl. -Tak? -Przypuszczam, ze doszlismy do podobnych wnioskow: posagi przedstawiajace Prospera i wiedza emzeteli na temat Burzy sa wynikiem zainteresowania Szekspirem ze strony jakiegos ludzkiego lub postludzkiego dyktatora. -Nie wiemy przeciez, czy kamienne glowy naprawde przedstawiaja Prospera. -Naturalnie ze nie wiemy, ale male zielone ludziki wlasnie cos takiego sugerowaly, a watpie, zeby probowaly nas oklamac. Byc moze w ogole nie sa do tego zdolne, kiedy porozumiewaja sie za pomoca molekularnych pakietow danych. Mahnmut milczal, ale w duchu musial przyznac Orphu racje. -Te tysiace kamiennych glow na brzegach polnocnego oceanu... -I wokol basenu Hellas, na poludniu - wtracil Mahnmut, przypomniawszy sobie zdjecia satelitarne. -No tak. Te kamienne glowy maja cos wspolnego z postaciami z Szekspira. Mahnmut pokiwal glowa. Wiedzial, ze Orphu zinterpretuje jego milczenie jako przytakniecie. -A jesli ten dyktator to prawdziwy Prospero? Nie zaden czlowiek ani postczlowiek? -Nie rozumiem... - przyznal Mahnmut. Sprawdzil doplyw tlenu z umieszczonych obok machiny zbiornikow: obaj z Orphu byli do nich bezpiecznie podlaczeni, manometry wskazywaly maksymalny przeplyw. - Jak to: jesli ten dyktator to prawdziwy Prospero? Chodzi ci o to, ze jakis postczlowiek udawal starego maga, a potem zapomnial, ze to tylko zabawa? -Nie. To moze byc prawdziwy Prospero. Mahnmut poczul uklucie niepokoju. Orphu doznal powaznych uszkodzen: byl poobijany i oslepiony, przyjal silna dawke promieniowania, a na koniec przezyl awaryjne ladowanie w morzu. Czyzby z wolna tracil rozum? -Nie, nie zwariowalem - dodal z niesmakiem Orphu. - Wysluchaj mnie. -Prospero jest postacia literacka - rzekl z naciskiem Mahnmut. - Tworem fikcyjnym. Cala nasza wiedza na jego temat pochodzi z bankow informacji o ziemskiej kulturze i historii, ktore pierwsze morawce zabraly na Jowisza dwa ziemskie tysiaclecia temu. -Owszem, Prospero jest tworem fikcyjnym. A greccy bogowie to postaci mityczne. Ich obecnosc na Marsie tlumaczymy faktem, ze sa to przebrani ludzie lub postludzie. A jezeli nie mamy racji? Jezeli to prawdziwy Prospero i prawdziwi greccy bogowie? Tym razem Mahnmut zaniepokoil sie nie na zarty. Byl przygotowany na to, zeby w razie smierci Orphu samodzielnie kontynuowac misje, ale nie rozwazal dotad drugiej, gorszej mozliwosci: ze przyjdzie mu wykonac zadanie w towarzystwie slepego, okaleczonego i oblakanego przyjaciela. Czy po wyladowaniu zdobedzie sie na to, zeby go porzucic? -Jak to sobie wyobrazasz? Kim mieliby byc ci bogowie, czy jak ich tam zwac... ci ludzie w latajacych rydwanach, jesli nie postludzmi, ktorzy zapomnieli, ze bawia sie w teatr? Sugerujesz, ze to... obcy? Z kosmosu? A moze starozytni Marsjanie, ktorych ludzkosc przegapila w zapomnianej erze, w pierwszej fazie eksploracji planety? -Nic nie sugeruje. Zastanawiam sie, co bedzie, jesli bogowie sa bogami; jesli Prospero bedzie Prosperem, a Kaliban Kalibanem. Mam nadzieje, ze go nie spotkamy. -No, no... Ciekawa teoria. -Do diabla, przestan mnie traktowac z takim poblazaniem - burknal Orphu. - Co wiesz o teleportacji kwantowej? -Znam troche teorie. No i slyszalem, ze na Marsie notuje sie niezwykly poziom aktywnosci kwantowej. -Mars jest caly podziurawiony wormhole'ami. -Czym? -Tunelami podprzestrzennymi. Przy tego rodzaju efektach kwantowych, nawet krotkotrwalych, mierzonych w nanosekundach, powstaje osobliwosc: stabilny tunel podprzestrzenny. Wiesz, co to jest osobliwosc, prawda? -Wiem. - Tym razem to Mahnmut zirytowal sie, slyszac protekcjonalny ton przyjaciela. - Znam definicje wormhole'i, osobliwosci, czarnych dziur i teleportacji kwantowej. Wiem rowniez, jak te wszystkie zjawiska, poza ostatnim, deformuja strukture czasoprzestrzeni. Ale co to ma wspolnego z bogami w latajacych rydwanach?! Na Marsie mamy do czynienia z postludzmi. Prawdopodobnie troche powariowali, ewoluujac na wlasna reke, ale pozostali postludzmi. -Mozesz miec racje, ale proponuje rozwazyc inna mozliwosc. -Jaka? Ze na Marsie ozyly rozne fikcyjne postaci? -Wiesz, dlaczego nasi inzynierowie zarzucili badania nad teleportacja kwantowa jako sposobem podrozy miedzygwiezdnych? -Jest niestabilna. Mamy informacje o jakiejs katastrofie, do ktorej doszlo na Ziemi okolo poltora tysiaca lat temu. Ludzie albo postludzie zabawiali sie z wormhole'ami, ale cos im nie wyszlo i mocno sie na tym sparzyli. -Wielu morawieckich obserwatorow jest innego zdania: ludzie czy tez postludzie sparzyli sie wlasnie dlatego, ze wszystko poszlo jak trzeba. -Nie rozumiem. -Teleportacja kwantowa to stara technologia. Dawni ludzie eksperymentowali z nia juz w XX albo XXI wieku, zanim w drodze ewolucji wyksztalcili sie postludzie. Zanim cala Ziemie szlag trafil. -Do czego zmierzasz? -Glowny problem z teleportacja kwantowa polegal na tym, ze nie pozwalala na transport duzych obiektow: mogles przeniesc co najwyzej pojedynczy foton, a i to nie za bardzo. De facto przekazywales z miejsca na miejsce tylko pelny stan kwantowy tego fotonu. -Jaka jest roznica miedzy pelnym stanem kwantowym jakiegos przedmiotu czy osoby a oryginalem? -Nie ma zadnej. I to jest w teleportacji kwantowej najpiekniejsze. Obojetne, czy teleportujesz jeden foton, czy calego perszerona, na drugim koncu otrzymujesz jego doskonala kopie. Tak doskonala, ze staje sie oryginalnym fotonem. -Albo perszeronem. Mahnmut lubil ogladac konie na zdjeciach. Z dostepnych morawcom danych wynikalo, ze te zwierzeta wyginely na Ziemi tysiace lat temu. -Jednak nawet jesli przeslesz foton z jednego miejsca do drugiego, prawa fizyki kwantowej sa bezlitosne: czastka nie moze przeniesc zadnej informacji. Nawet informacji o wlasnym stanie kwantowym. -Co czyni teleportacje raczej bezuzyteczna, nie uwazasz? Phobos przecial juz na skos caly marsjanski firmament i zniknal za odlegla krzywizna planety. Stateczny Deimos poruszal sie wolniej, z wieksza godnoscia. -Tak wlasnie mysleli ludzie w XX i XXI wieku. Ale postludzie zaczeli grzebac przy teleportacji od nowa, najpierw na Ziemi, potem w swoich orbitalnych miastach czy co to tam okraza ich planete. -I co, udalo im sie, prawda? Ale z drugiej strony wiemy, ze tysiac czterysta lat temu, w tym samym okresie, kiedy Ziemia zaczela przejawiac niezwykla aktywnosc kwantowa, stalo sie tam cos zlego. -Owszem, stalo sie cos zlego. Ale nie chodzilo o sama teleportacje. Postludzie - albo ich myslace maszyny - uruchomili system transportowy oparty na czastkach w stanie splatanym. -Upiorne oddzialywanie - mruknal Mahnmut. Nigdy nie przepadal za fizyka jadrowa, astrofizyka ani fizyka czastek elementarnych, ale krytyczna opinia Einsteina na temat stanow splatanych i calej mechaniki kwantowej zawsze mu sie podobala. Einstein mial ciety jezyk, kiedy chcial dopiec niepopularnym teoriom i nielubianym kolegom po fachu. -No wlasnie. - Orphu chyba nie lubil, kiedy mu przerywano. - To upiorne oddzialywanie sprawdza sie na poziomie kwantowym. Postludzie zaczeli przesylac coraz wieksze przedmioty przez portale kwantowe. -Perszerony tez? - wtracil Mahnmut. Nie lubil sluchac wykladow. -Nic nam o tym nie wiadomo, ale konie, ktore zniknely z Ziemi, musialy sie przeciez gdzies podziac, wiec czemu nie? Zrozum, Mahnmucie, ja wcale nie zartuje. Rozmyslam o tym od poczatku misji. Wiec daruj sobie ten sarkazm i pozwol mi skonczyc. Mahnmuta metaforycznie zamurowalo. Orphu najwyrazniej wcale nie mowil od rzeczy, byl smiertelnie powazny - i chyba urazony. -W porzadku. Przepraszam. Mow dalej. -Wiemy o tym, ze postludzie zintensyfikowali badania - dosyc chaotyczne, trzeba przyznac - nad teleportacja kwantowa mniej wiecej w tym samym okresie, kiedy my, morawce, na dobre je porzucilismy, czyli okolo tysiaca czterystu ziemskich lat temu. Dziurawili czasoprzestrzen na prawo i lewo. -Przepraszam... - wtracil Mahnmut najdelikatniej jak umial. - Wydawalo mi sie, ze tylko czarne dziury, tunele podprzestrzenne i osobliwosci moga uszkodzic strukture czasoprzestrzeni. -Otwarte tunele kwantowe rowniez. -No tak, ale przeciez teleportacja dziala natychmiastowo. - Mahnmut wytezyl umysl. - Inaczej byc nie moze. -Zgadza sie. W splatanej parze czastek lub bardziej zlozonych obiektow zmiana stanu kwantowego jednego z elementow pary pociaga za soba natychmiastowa zmiane stanu drugiego. -Jak to mozliwe, ze tunele kwantowe pozostaja otwarte, skoro samo... tunelowanie... nie zajmuje w ogole czasu? -Uwierz mi, ze tak wlasnie jest. Kiedy teleportujesz jakis naprawde spory obiekt, powiedzmy plasterek zoltego sera, ilosc transmitowanych przypadkowo danych kwantowych jest wystarczajaca, zeby podziurawic czasoprzestrzen jak sito. -Powiedzmy, ze plasterek sera wazy trzy gramy. Ile danych kwantowych trzeba przeslac przy teleportacji? -Dziesiec do dwudziestej czwartej bitow - odparl Orphu bez chwili wahania. -A w wypadku czlowieka? -Nie liczac pamieci, tylko same atomy... Dziesiec do dwudziestej osmej. -To tylko cztery zera wiecej. -Matko Boska! - jeknal Orphu. - Cztery rzedy wielkosci, a to znaczy... -Wiem, co to znaczy. Zartowalem. Mow dalej. -Tysiac czterysta lat temu postludzie... Musieli to byc postludzie, bo informacje z naszych sond byly jednoznaczne: na Ziemi zostalo zaledwie okolo tysiaca dawnych ludzi, traktowano ich jak wymierajacy gatunek. Postludzie zaczeli teleportowac ludzi, maszyny i inne obiekty. -Gdzie? To znaczy, dokad ich wysylali? Na Marsa? Do innych ukladow gwiezdnych? -Nie, nie. Teleportacja wymaga posiadania nadajnika i odbiornika. Na poczatku przesylali ich z jednego miejsca na Ziemi w inne albo, co najwyzej, do ktoregos ze swoich orbitalnych miast. Ale przy odbiorniku czekala ich niespodzianka. -Miala cos wspolnego z mucha? - spytal Mahnmut. Jego sekretnym nalogiem byly stare filmy, krecone od XX wieku do konca zapomnianej ery. -Z mucha? Nie. Czemu pytasz? -Mniejsza z tym. Co to byla za niespodzianka? -Po pierwsze, teleportacja kwantowa dzialala. Po drugie, i to bylo wazniejsze odkrycie, teleportowany czlowiek, zwierze lub przedmiot przenosili informacje: dane na temat swojego stanu kwantowego. Czyli informacje o tym, o czym nie powinni miec pojecia. Ludzie zachowywali pamiec. -Mowiles przeciez, ze prawa fizyki kwantowej nie dopuszczaja takiej mozliwosci. -Bo nie dopuszczaja. -To co nam zostaje, magia? - Mahnmutowi zdecydowanie nie podobal sie kierunek, w jakim zmierzaly dywagacje Orphu. - Prospero? Greccy bogowie? -Owszem, ale nie w tym sensie, jaki ironicznie sugerujesz. Nasi owczesni naukowcy doszli do wniosku, ze postludzie zamieniaja splatane obiekty lub osoby na takie same obiekty lub osoby, ale pochodzace z innego wszechswiata. -Z innego wszechswiata... - powtorzyl tepo Mahnmut. - Rownoleglego? -Niezupelnie. Nie chodzi o stara idee istnienia nieskonczonej lub prawie nieskonczonej liczby wszechswiatow rownoleglych. To kwestia kilku, moze kilkunastu - ich liczba jest z pewnoscia ograniczona - wszechswiatow, ktore wspolistnieja z naszym, lecz sa w stosunku do niego przesuniete w fazie w przestrzeni kwantowej. Mahnmut do reszty pogubil sie w tych wywodach, ale postanowil milczec. -Co wiecej, te wszechswiaty nie tylko wspolistnieja z naszym - ciagnal tymczasem Orphu. - Zostaly, tak jak on, stworzone. -Stworzone? Przez Boga? -Nie. Stworzone w tworczym akcie geniuszu. Przez geniuszy. -Nie rozumiem. Deimos zaszedl. Tylko gwiezdna poswiata oswietlala marsjanskie wulkany. Chmury lgnely do ich stokow jak bladoszare ameby. Mahnmut sprawdzil wskazanie wewnetrznego chronometru, do switu zostala godzina. Bylo mu zimno. -Wiesz chyba, jakie wnioski wyciagneli uczeni, ktorzy przed tysiacami lat badali ludzki umysl? - odezwal sie Orphu. - Zanim w ogole pojawili sie postludzie? Nasze morawieckie mozgi maja bardzo podobna konstrukcje, chociaz wykorzystujemy zarowno organiczne, jak i krzemowe szare komorki. Mahnmut wytezyl pamiec. -W XXI wieku zaczeto uzywac komputerow kwantowych do analizy kaskad biochemicznych w synapsach mozgu. Wtedy odkryto, ze ludzki umysl - nie mozg, lecz wlasnie umysl - wcale nie przypomina komputera. Nie byl maszyna wyposazona w chemiczna pamiec, tylko... -Frontem falowym stojacej fali stanu kwantowego. Ludzka swiadomosc jest w istocie fala kwantowa, podobnie jak cala reszta wszechswiata. -Chcesz powiedziec, ze to wlasnie swiadomosc stworzyla te inne wszechswiaty? - Mahnmut mial wrazenie, ze nadaza za logika wywodu Orphu (o ile mozna to bylo jeszcze nazwac logika), ale jej absurdalne implikacje zupelnie go zaskoczyly. -Nie sama swiadomosc. Pewne wyjatkowe typy swiadomosci przypominaja osobliwosci kwantowe: moga odksztalcac czasoprzestrzen i powodowac kolaps funkcji prawdopodobienstwa w dyskretne zdarzenia. Mowie o Szekspirze. O Prouscie. O Homerze. -Wyglada mi to na jakis wielki, kosmiczny... -Solipsyzm? -Bzdet. Zapadlo krepujace milczenie. Mahnmut zdawal sobie sprawe, ze najprawdopodobniej urazil przyjaciela, ale w tej chwili nie bylo to najwazniejsze. -Spodziewasz sie zastac na Olympus Mons duchy greckich bogow? - nadal w koncu przez radio. -Nie duchy. Widziales odczyty aktywnosci kwantowej. Kimkolwiek sa mieszkancy Olympus Mons, podziurawili czasoprzestrzen jak ser szwajcarski. Wszystkie tunele zbiegaja sie na stokach tej gory. Przestrzen kwantowa jest tam tak niestabilna, ze w kazdej chwili moze nastapic implozja, ktora przy okazji pochlonie kawal Ukladu Slonecznego. -Myslisz, ze taka jest wlasnie funkcja machiny: wymusic implozje pol kwantowych, zanim osiagna poziom krytyczny? -Nie wiem. Byc moze. -Myslisz, ze w ten sam sposob doszlo do katastrofy na Ziemi? Nieudana teleportacja kwantowa? -Alez nie. Cokolwiek wydarzylo sie na Ziemi, bylo skutkiem udanej teleportacji. -Jak to? - spytal Mahnmut, chociaz mial wrazenie, ze wcale nie chce uslyszec odpowiedzi. -Postludzie przebili tunele kwantowe do jednego lub wiecej alternatywnych wszechswiatow. I cos przez nie przyszlo. Do wschodu slonca zaden z morawcow sie nie odezwal. Slonce najpierw musnelo czubek balonu, nadajac pomaranczowej powloce niewiarygodny odcien i podkreslajac czern fulerenowych lin. Pozniej jego swiatlo padlo na wulkany z plaskowyzu Tharsis, zalsnilo na lodzie i zaczelo splywac po stokach jak rozpalona magma. Rozpraszajace sie chmury zaplonely zlotem i rozem, morze wypelniajace Valles Marineris upodobnilo sie do ciagnacej sie po horyzont lazurytowej szczeliny w skorupie planety. Mahnmut patrzyl, jak chwile pozniej swiatlo padlo na Olympus Mons. Olbrzymi szczyt wznosil sie nad zachodnim horyzontem niczym plynacy w ich strone galeon ze zlotoczerwonymi zaglami. Nagle slonce blysnelo na czyms znacznie blizszym, powyzej wierzcholka wulkanu. -Orphu! - zawolal Mahnmut. - Mamy towarzystwo! -Rydwan? -Trudno powiedziec, na razie jest za daleko. Podkrecilem powiekszenie, ale odblask slonca mnie oslepia. -Co mozemy zrobic, jesli to rydwan? Znalazles moze jakas bron, o ktorej zapomniales mi wspomniec? -Mozemy ich co najwyzej sponiewierac slownie - przyznal Mahnmut. Wpatrywal sie w szybko zblizajacy sie punkcik. - Chyba ze chcesz zdetonowac machine. -Chyba jeszcze za wczesnie. -Wlasciwie to dziwne, ze Koros III nie zabral innej broni na taka wyprawe. -Nie wiemy, co przenioslby z mostka na poklad batyskafu - zauwazyl Orphu. - Ale, ale... Cos mi sie przypomnialo. -Co takiego? -Pamietasz, jak rozmawialismy o tajnej misji Korosa do Pasa Asteroid? -Pamietam. Zblizajacy sie obiekt nadal blyszczal oslepiajaco, ale Mahnmut rozpoznal rydwan i pedzace galopem konie. -Moze to nie byla misja szpiegowska? -Co masz na mysli? -Skalowce maja pewna ceche charakteru, ktora nigdy nie wyksztalcila sie u nas, galilejskich morawcow. -Agresje? Wojowniczosc? -Wlasnie. Moze Koros nie byl wcale szpiegiem, tylko... -Wybacz, ale mamy goscia: duza humanoidalna istote w rydwanie. Grom rozdarl powietrze, marszczac powloke balonu. Rydwan wyhamowal i okrazyl balon w odleglosci stu metrow. -Te sama, ktora przywitala nas na orbicie? - spytal spokojnie Orphu. Mahnmut spojrzal na jego bezradna skorupe, lezaca na dnie gondoli i pozbawiona mozliwosci sledzenia wydarzen. -Nie. Tamten bog mial szpakowata brode. Ten jest mlodszy i gladko ogolony. Ma ze trzy metry wzrostu. - Mahnmut podniosl otwarta dlon w odwiecznym gescie powitalnym. - Chyba jest... Rydwan zblizyl sie. Woznica wyciagnal przed siebie reke, zacisnal piesc i przesunal nia z prawa na lewo. Eksplozja wyrwala dziure w balonie. Hel zaczal sie z sykiem ulatniac, powloka zajela sie ogniem. Mahnmut zlapal sie drewnianego obramowania gondoli, zeby nie wypasc. Na glowe zwalila mu sie platanina lin i strzepy plonacego materialu. Gondola runela w dol, w strone rozciagajacego sie trzynascie kilometrow nizej plaskowyzu Tharsis. Mahnmut lecial do gory nogami, w spadku swobodnym i tylko zacisniete na poreczy rece laczyly go z koziolkujacym balonem. Zaprzezony w holograficzne konie rydwan wpadl wprost w plonaca powloke. Powozacy nim czlowiek (albo bog) zlapal jedna z fulerenowych lin w potezna dlon, ale - o dziwo - zamiast wywichnac sobie bark pod ciezarem kilku ton, zatrzymal gondole w locie. Druga reka chlasnal konie lejcami po grzbietach. Wlokac za soba uczepiona czterdziestometrowej liny gondole z cala zawartoscia, rydwan zawrocil i skierowal sie na zachod, w strone Olympus Mons. 36. Basen Srodziemny Jechali jeszcze mniej wiecej godzine po czerwonawej drodze, zanurzajac sie coraz glebiej w pofalowane pola Basenu Srodziemnego. Bylo ciemno, padal rzesisty deszcz, pioruny rozswietlaly drzaca od grzmotow kabine pelzacza. W blasku blyskawicy Daeman wskazal Savi krzyze z tajemniczymi sylwetkami.-Co to jest? Ludzie? -Nie. Kalibany. Savi nie zdazyla powiedziec nic wiecej, gdyz Daeman oznajmil stanowczo: -Musimy sie zatrzymac. Posluchala go. Wlaczyla reflektory i szperacze i zdjela noktowizor. Z pewnoscia dostrzegla malujace sie na twarzy Daemana zaniepokojenie. -Co sie dzieje? -Jestem glodny. -Mam w plecaku wysokokaloryczne batony... -I strasznie chce mi sie pic. -Mam tez butelke z woda. Poza tym wystarczy, ze zrobie szczeline w kapsule, a bedziesz mial pod dostatkiem swiezej deszczowki... -Musze isc do toalety. I to zaraz. -No coz... Pelzacz jest wyposazony w rozne udogodnienia, ale lazienki nie ma. Wszyscy chetnie rozprostujemy nogi. - Savi dotknela dwoch holograficznych przyciskow. Pole silowe przestalo oslaniac kapsule od deszczu. W szklanej powloce otworzylo sie przejscie. Swieze powietrze pachnialo deszczem i mokrymi polami. -Mam wyjsc? - Daeman nawet nie staral sie ukryc przerazenia. - Na dwor?! -Schowaj sie w polu kukurydzy. Savi siegnela do plecaka, wyjela z niego zwitek papierowych chusteczek i podala garsc Daemanowi, ktory spojrzal na nie z niedowierzaniem. -Ja tez sie chetnie przewietrze - stwierdzil Harman i tez wzial kilka chusteczek. - Chodz, Daeman. Panowie na prawo, panie na lewo. Wysliznal sie przez szczeline w kapsule i zszedl po drabince na ziemie. Daeman - sciskajac chusteczki jak talizman - ruszyl za nim, ze znacznie mniejsza gracja niz stara kobieta, ktora wysiadla na koncu. -Ja tez musze isc na prawo - zauwazyla Savi. - Co najwyzej w inny rzadek kukurydzy. Byle nie za daleko. -Dlaczego? - spytal Daeman, ale w tej samej chwili dostrzegl w jej rece pistolet. - Aha... Wetknela bron za pasek i razem zeszli z drogi. Pokonali plytki row i kawalek blotnistej ziemi i zaglebili sie w poletko kukurydzy. Deszcz przeszedl w prawdziwa ulewe. -Przemokniemy do suchej nitki - zmartwil sie Daeman. - A ja nie zabralem moich samoschnacych ciuchow... Savi podniosla wzrok na niebo. Miedzy chmurami przeskoczyla blyskawica. Grzmot poniosl sie echem nad Basenem. -W plecaku sa wasze termoskory. Przebierzesz sie i poczekasz, az ubranie ci wyschnie. -Masz w tym magicznym plecaku cos jeszcze, o czym chcialabys nam powiedziec? - zainteresowal sie Harman. -Niewiele. Batoniki, magazynki do pistoletu, latarke, kilka map, ktore sama narysowalam. Termoskory. Butelke z woda. Dodatkowa bluze, z ktora sie nie rozstaje... To chyba wszystko. Daeman, ktoremu najbardziej spieszylo sie na strone, przystanal na skraju kukurydzianego gaszczu. Rozejrzal sie bojazliwie. -Tam jest bezpiecznie? Savi wzruszyla ramionami. -Wojniksow tu nie ma. -A te... Jak je nazwalas? -Kalibany. Dzis nie musisz sie nimi przejmowac. Skinal glowa i zniknal w kukurydzy, ktora przerastala go o dobre pol metra. Deszcz bebnil o szerokie, plaskie liscie. Daeman sie cofnal. -Tam jest zupelnie ciemno. Harmana nie bylo nigdzie widac, a Savi zaczela sie juz oddalac od Daemana, ale zawrocila i dala mu latarke. -Mnie wystarcza blyskawice - stwierdzila. Daeman przepchnal sie jakies osiem, dziesiec rzedow w glab pola; chcial miec pewnosc, ze nie bedzie go widac od strony drogi. Potem przesunal sie jeszcze kilka rzedow dalej. Znalazl rzadek, ktory wydal mu sie ciut mniej blotnisty od innych, rozejrzal sie i oparl latarke o lodyge kukurydzy, tak ze celowala w niebo, przypominajac mu niebieski snop swiatla, ktory widzieli w Jerozolimie. Zdjal spodnie, kucnal i rekami wygrzebal plytkie zaglebienie w ziemi. Jak to Savi nazwala? Biwakowanie? Kiedy skonczyl (i, mimo prymitywnych warunkow, odczul niewyslowiona ulge), wykorzystal najlepiej jak umial mokre od deszczu chusteczki, stwierdzil, ze to nie wystarczy, wrzucil je do dolka i namacal jakas wypuklosc w kieszeni tuniki, wydobyl siedemdziesieciocentymetrowy kawalek materialu, z ktorym nigdy sie nie rozstawal: calun turynski. W rozproszonym swietle blyskawic obejrzal delikatne plotno i piekny wzor z nadrukowanych ukladow scalonych, ktore przekazywaly spektakl turynski wprost do mozgu uzytkownika. Od lat sledzil - z przerwami - zmagania Trojan z Achajami, ale kiedy poznal prawdziwego Odyseusza (o ile stary brodacz naprawde byl Odyseuszem, co wydawalo mu sie niezbyt prawdopodobne), stracil zainteresowanie spektaklem. Nie dosc, ze Odyseusz przespal sie z jedna z dziewczyn, ktore Daeman sam zamierzal uwiesc, to jeszcze zostal w dworze Ardis z Ada, glownym obiektem jego zabiegow. Zwazyl w rece ozdobny kawalek materialu. Do diabla z nim! Uzyl go - potraktowanie w ten sposob (posrednio) Odyseusza dosc nieoczekiwanie sprawilo mu spora przyjemnosc - wrzucil do dziury i przykryl blotem. Wstal, podciagnal spodnie, poprawil tunike, wytarl rece w mokre od deszczu liscie i podniosl latarke. Przyswiecajac sobie, pokonal kilkanascie rzedow kukurydzy, dzielacych go od skraju pola. Ale pole wcale sie nie skonczylo. Kiedy przedarl sie przez blisko czterdziesci rzadkow, nie mial juz watpliwosci, ze poszedl w zla strone. Rozejrzal sie rozpaczliwie, szukajac drogi powrotnej; wystarczyloby, zeby znalazl wlasne slady i wrocil po nich do punktu wyjscia, ale krecac sie w miejscu, do reszty stracil orientacje. A sladow nie bylo nigdzie widac. Pioruny bily coraz czesciej, deszcz jeszcze sie nasilil. -Ratunku! - krzyknal Daeman. Odczekal chwile, ale nikt mu nie odpowiedzial. - Pomocy! Zabladzilem! Grzmot zagluszyl jego krzyk. Odwrocil sie raz, drugi, uznal, ze to na pewno bedzie dobry kierunek i zaczal biec przez pole. Roztracal lodygi na boki, lamal je uderzeniami latarki. Przestal liczyc rzadki, ale na pewno przebyl z piecdziesiat, zanim znow sie zatrzymal. -Ratunku! Tu jestem! Tym razem nie zagrzmialo, ale i tak nie doczekal sie odpowiedzi. Slyszal tylko loskot kropli na lisciach i mlaskanie wlasnych miejskich polbutow w blocie. Ruszyl wzdluz rzadka szybkim krokiem, rozgladajac sie na boki w poszukiwaniu swiatla badz ruchu; nie przyszlo mu do glowy, ze w ten sposob jeszcze bardziej oddali sie od pozostalej dwojki. Po paru minutach dostal zadyszki. -Pomocy! Uderzyl piorun. Grzmot przewalil sie przez zarosla jak fala uderzeniowa. Daeman na chwile oslepl, zamrugal i zauwazyl, ze po prawej kukurydza odrobine rzednie. Musial byc blisko krawedzi pola. Biegiem przecial w poprzek ostatnie kilkanascie rzedow i wypadl na otwarta przestrzen. Nie byl to jednak ten sam skraj, przy ktorym parkowal pelzacz, lecz maly przeswit, polanka o szerokosci pieciu i dlugosci dziesieciu metrow. Na srodku stal metalowy krzyz, wyzszy od kukurydzy o dobre dwa metry. Daeman omiotl go swiatlem latarki od dolu do gory. Istota nie wisiala na krzyzu, lecz tkwila w jego zaglebieniu jak w rynnie: nagi tors i nogi wtloczone w pionowa czesc krzyza, ramiona rozpostarte w poziomej belce. Latarka drzala w rekach Daemana, kiedy przygladal sie stworowi z bliska. Nie byl to czlowiek, a przynajmniej on nigdy takiego czlowieka nie widzial: nagi, oslizly, o luskowatej, zielonkawej skorze, ktorej odcien wydal sie Daemanowi trupi. Tak, taki wlasnie odcien musialy przybierac rozkladajace sie trupy, zanim pojawienie sie konserwatorni polozylo kres takim odrazajacym procesom. Liczne drobniutkie luski polyskiwaly w swietle latarki. Muskularna sylwetka o dziwacznych proporcjach sprawiala nienaturalne wrazenie: stwor mial za dlugie rece, przerazliwie chude przedramiona, masywne nadgarstki i knykcie, zamiast paznokci z palcow wyrastaly mu zolte szpony, uda byly niewiarygodnie umiesnione, stopy trojpalczaste, dziwnie plaskie i bloniaste. Ponizej rzezbionego jak tarka brzucha widnial obscenicznie zarozowiony penis i moszna, przez co osobliwa istota wydawala sie jeszcze bardziej nieludzka, jak zolw albo rekin wyposazony w ludzkie genitalia. Gruby tulow, wezowa szyja i pozbawiona owlosienia glowa wcale nie przypominaly czlowieka. Deszcz sciekal po miesniach, luskach i naprezonych sciegnach. Oczy tkwily w glebokich oczodolach, pod lukami brwiowymi, ktore przywodzily na mysl zarowno malpe, jak i rybe. Ze srodka twarzy wyrastalo cos dziwnego, ni to zwierzecy pysk, ni skrzek. W rozwartych ustach sterczaly dlugie, zolte zeby - z pewnoscia nie ludzkie, w ogole nie ssacze; takie zeby moglyby nalezec do jakiejs wyjatkowo potwornej ryby. Dlugi, siny jezor poruszal sie leniwie. Daeman poswiecil wyzej i z najwyzszym trudem zdlawil krzyk. Stwor otworzyl oczy - podluzne, kocie, z pionowymi kreseczkami zrenic, ale pozbawione glebi, dzieki ktorej slepia kota tak bardzo przypominaja oczy czlowieka. Ta istota... Jak je Savi nazwala? Kalibany? Kaliban poruszyl sie w swojej kolysce i rozprostowal zacisniete palce; swiatlo zalsnilo na szponach. Dreszcz przebiegl nogi i tors, jakby kaliban budzil sie i przeciagal. Nie byl spetany. Nic nie moglo go powstrzymac. Zaraz skoczy... Daeman chcial rzucic sie do ucieczki, ale nie byl w stanie odwrocic sie do bestii plecami. Ona zas znow sie poruszyla i wyciagnela z zaglebienia w krzyzu cala prawa noge. Dopiero teraz Daeman zauwazyl, ze pletwiaste stopy rowniez sa zaopatrzone w szpony. Za plecami Daemana rozlegl sie trzask i glosny ryk - z pewnoscia inne kalibany uwolnily sie z krzyzy i szly po niego. Odwrocil sie, gotow stawic im czolo. Kiedy zamachnal sie latarka, otoczyla go ciemnosc. Posliznal sie - a moze nogi sie pod nim ugiely - w kazdym razie padl na kolana w bloto. Lzy cisnely mu sie do oczu, ale chyba nie zdazyl sie rozplakac, kiedy pelzacz przebil sie przez sciane kukurydzy i zawisl zlowrogo nad nim, nad krzyzem i kalibanem, niczym monstrualny pajak. Wlaczylo sie wszystkie osiem reflektorow. Oslepiony Daeman zaslonil oczy przedramieniem, bardziej jednak po to, zeby ukryc lzy, niz zeby oslonic sie przed swiatlem. Przebrali sie w termoskory i wyciagneli wygodnie w kabinie pelzacza: Daeman i Harman na rozlozonych fotelach, Savi na dole, na szklanej podlodze. Jedli batoniki, popijali wode z butelki i przez jakis czas w milczeniu obserwowali burze. Daeman kazal sie zabrac jak najdalej od kukurydzy, krzyza i wiszacego w nim stwora, przejechali wiec pare kilometrow droga, zanim Savi zatrzymala sie na poboczu i wylaczyla wiekszosc ukladow pojazdu. Zostawila wlaczone tylko pole silowe i przygaszony wirtualny pulpit sterowniczy. -Co to bylo? - zapytal w koncu Daeman. -Kaliban - odparla Savi. Wygladalo na to, ze calkiem wygodnie jej sie lezy na szklanym dnie kapsuly, z plecakiem pod glowa. -Wiem, jak sie nazywalo - burknal Daeman. - Pytalem, co to bylo? -Jezeli zaczne ci wyjasniac jedna rzecz, bede musiala wytlumaczyc od razu wszystko - westchnela Savi. - Wy, elojowie, tak malo wiecie... Wlasciwie nie wiecie prawie nic. -Moze na poczatek wyjasnij, dlaczego nazywasz nas elojami - zaproponowal rozdrazniony Harman. -Poczatkowo bylo to chyba okreslenie obrazliwe - przyznala Savi. Swiatlo blyskawicy podkreslilo zmarszczki na jej twarzy, ale burza odeszla juz daleko, grzmot dal sie slyszec dopiero po dluzszej chwili. - Ale prawde mowiac, zanim zastosowalam je wobec was, tak samo nazywalam swoich rodakow. -Co to znaczy? -To slowo pochodzi z bardzo starej historii, spisanej w bardzo starej ksiazce. Historii podroznika w czasie, ktory przenosi sie w daleka przyszlosc i stwierdza, ze rodzaj ludzki ewoluowal dwutorowo. Elojowie to jedna z dwoch nowych ras: sa lagodni, leniwi, wyleguja sie w sloncu i nic ich nie interesuje. Druga rasa to brzydcy, potworni, mieszkajacy w ciemnych jaskiniach, ale znajacy sie na technice morlokowie. Ci drudzy dostarczaja tym pierwszym jedzenia i ubran, zapewniaja im dach nad glowa - do czasu, az elojowie troche sie podtucza. Wtedy morlokowie ich zjadaja. Kolejny piorun przecial niebo, ale jego swiatlo bylo juz blade i odlegle. -Czy wlasnie tak wyglada nasz swiat? - spytal Daeman. - My jestesmy elojami, a kalibany i wojniksy morlokami, ktorzy nas pozeraja? -Gdyby to bylo takie proste... - Savi rozesmiala sie, ale w jej smiechu nie bylo ani sladu wesolosci. -Kim sa te kalibany? - zapytal Harman. Savi nie odpowiedziala, lecz zwrocila sie do Daemana: -Pokaz Harmanowi jedna z nowo poznanych sztuczek. -Ktora? - Daeman sie zawahal. - Blisko - czy dalekosiec? -Chyba wiemy, gdzie jestesmy, kotku - odparla z sarkazmem. - Pokaz mu dalekosiec. Daeman skrzywil sie, ale posluchal Savi. Kazal Harmanowi wyobrazic sobie trzy czerwone kolka z niebieskimi kwadratami w srodku. Po chwili na dloniach obu mezczyzn wyswietlily sie blekitne owale. -Pomysl o kims - poinstruowal Harmana Daeman. Dziwnie sie czul: do tej pory jesli kogos czegos uczyl, to zawsze chodzilo o techniki seksualne. - O kim chcesz. Wyobraz go sobie. Harman spojrzal na niego z powatpiewaniem, ale poslusznie sie skoncentrowal. Na jego wyswietlaczu pojawil sie widok Ardis z lotu ptaka, potem plan dworku. Na ganku stala stylizowana kobieca postac, otoczona tlumem osob obojga plci. -To Ada - stwierdzil Daeman. - Pomyslales o Adzie. -Niesamowite... - Harman nie mogl oderwac wzroku od wyswietlacza. - Sprobuje z Odyseuszem. Obraz przesunal sie, wyswietlacz zmienil skale, ale nic nowego nie pokazal. -Savi mowi, ze dalekosiec nie moze namierzyc Odyseusza - wyjasnil Daeman. - Wroc jeszcze do Ady. Harman zmarszczyl brwi. Rysunkowa postac Ady szla przez lake na tylach dworku. Wokol malego obszaru pustki zgromadzil sie tam spory tlumek. Ada dolaczyla do towarzystwa. -Ciekawe, co sie tam dzieje - mruknal Daeman, zerkajac na dlon Harmana. - Jezeli w tym pustym miejscu jest Odyseusz, to chyba przemawia do tlumu. -A Ada podziwia jego wystep - dodal Harman. Podniosl wzrok. - Ale co to ma wspolnego z moim pytaniem, Savi? Kim sa kalibany? Dlaczego wojniksy usiluja nas zabic? Co sie tu dzieje? Savi zlozyla dlonie. -Kilkaset lat przed ostatnim faksowaniem postludzie okropnie sie wycwanili. Posiedli imponujaca wiedze i osiagneli wysoki poziom rozwoju technicznego. Podczas straszliwej epidemii rubikonu uciekli, doslownie uciekli i przeniesli sie do swoich pierscieni orbitalnych. Ale nie przestali wladac Ziemia. Ba, uznali sie wrecz za panow calego wszechswiata. Zainstalowali na Ziemi mechanizm ograniczonej transmisji danych i energii, ktory znacie pod nazwa faksnetu, i zaczeli eksperymentowac, a wlasciwie zabawiac sie, z podrozami w czasie, teleportacja kwantowa i innymi niebezpiecznymi zjawiskami. Chetnie korzystali przy tym ze starych zrodel i teorii naukowych, nawet takich pochodzacych z XIX wieku: siegneli po fizyke czarnych dziur, teorie wormohole'i, mechanike kwantowa. Przede wszystkim jednak zainteresowalo ich dwudziestowieczne odkrycie, ze w gruncie rzeczy wszystko jest informacja: dane, swiadomosc, materia, energia. Wszystko. -Nie rozumiem - rozzloscil sie Harman. -Daemanie, pokazales Harmanowi, jak dziala dalekosiec. Moze zademonstruj mu wszechsiec? -Wszechsiec? - powtorzyl zaniepokojony Daeman. -No wiesz, cztery niebieskie prostokaty, pod nimi trzy czerwone kolka, a jeszcze nizej cztery zielone trojkaty. -Nie! Daeman w myslach wydal polecenie wylaczenia dalekosieci. Blekitny owal zniknal z jego dloni. Savi spojrzala na Harmana. -Jesli chcesz zrozumiec, dlaczego sie tu znalezlismy, dlaczego postludzie porzucili Ziemie i jaka jest rola kalibanow i wojniksow, wyobraz sobie cztery niebieskie prostokaty, pod nimi trzy czerwone kolka, a jeszcze nizej cztery zielone trojkaty. Pocwicz troche. Praktyka czyni mistrza. Harman zerknal podejrzliwie na Daemana, ale zamknal oczy i zaczal sie koncentrowac. Daeman cala sila woli staral sie nie wyobrazic sobie tych figur. Przypomnial sobie naga, nastoletnia Ade, ostatnie kochanie sie z dziewczyna, ostatnia bure od matki... -O Boze! Harman chwiejnie wstal z fotela i krecil sie w miejscu, wymachiwal chaotycznie rekami, rozdziawial usta i wytrzeszczal oczy. -Co widzisz? - spytala polglosem Savi. - Co slyszysz? -Boze... Boze - jeczal Harman. - Widze... Chryste Panie... Wszystko. Widze wszystko. Ta energia... gwiazdy spiewaja... kukurydza mowi, rosliny rozmawiaja z ziemia i ze soba nawzajem... W pelzaczu jest masa mikrobow, ktore go naprawiaja, chlodza... widze... O moj Boze! Moja reka... - Ogladal swoja dlon. Przerazenie na jego twarzy mieszalo sie z podziwem. -Wystarczy na pierwszy raz - stwierdzila Savi. - Pomysl "wylacz". -Jeszcze... nie... - wyjakal Harman. Zatoczyl sie na szklana sciane kabiny i zaczal slabo drapac po niej palcami, jakby chcial sie wydostac. - Jakie to... piekne... moge... prawie... -Wylacz! - wrzasnela Savi. Harman zamrugal, osunal sie na sciane i zwrocil ku Savi blada twarz. -Co to bylo? Zobaczylem... wszystko. Wszystko! -I nic nie zrozumiales. Ale we wszechsieci ja tez nic nie rozumiem. Byc moze nawet postludzie nie do konca ja pojmowali. Harman zatoczyl sie, usiadl i oklapl w fotelu. -Skad to sie wzielo? -Przed tysiacami lat prawdziwi dawni ludzie stworzyli prymitywne srodowisko informacyjne, ktore nazwali Internetem. Po jakims czasie postanowili zapanowac nad jego rozwojem i stworzyli oksygen, sztuczne inteligencje, istniejace w Internecie i wykraczajace poza niego. SI sterowaly siecia, laczyly jej czesci, indeksowaly jej zawartosc i sluzyly ludziom za przewodnikow, kiedy ci zapuszczali sie w glab Internetu w poszukiwaniu informacji lub innych ludzi. -Jak w bliskosieci? - spytal Daeman. Rece mu sie trzesly, a przeciez nawet nie wchodzil w dalekosiec czy wszechsiec. Savi pokiwala glowa. -W ten sposob rozwinela sie bliskosiec. Oksygen wyewoluowal w noosfere, logosfere, planetarna datasfere. Ale postludziom to nie wystarczylo. Polaczyli ten superinternet z biosfera, czyli wszystkimi zywymi elementami Ziemi: roslinami, zwierzetami i cala energia planety. Stworzyli kompletne srodowisko informacyjne, obejmujace wszystko, co znajduje sie na Ziemi, wokol niej i pod jej powierzchnia, rozumna omnisfere, ktorej brakowalo tylko swiadomosci i tozsamosci. A potem zachowali sie jak ostatni durnie i dali jej te swiadomosc. Zamiast zaprojektowac nadrzedna sztuczna inteligencje, pozwolili, by omnisfera wyksztalcila wlasna osobowosc. Ta osobowosc przybrala imie Prospero. Brzmi znajomo? Daeman pokrecil glowa i zerknal na Harmana, ktory - choc umial czytac - rowniez zaprzeczyl. -Niewazne. Nagle okazalo sie, ze postludzie maja... przeciwnika, ktorego nie sa w stanie kontrolowac. Nie koniec na tym. Wykorzystywali inne uczace sie projekty i prowadzili nastepne ewoluujace projekty; dali swoim komputerom pewna swobode w wyborze celow dzialania. Brzmi to niewiarygodnie, ale stworzyli stabilne wormhole, nauczyli sie podrozowac w czasie i teleportowac ludzi przez bramy czasoprzestrzenne - dawnych ludzi, ktorych traktowali jak kroliki doswiadczalne, zeby nie ryzykowac wlasnego zycia. -Co to ma wspolnego z kalibanami? - dopytywal sie Harman, wciaz jeszcze pod wrazeniem tego, co zobaczyl we wszechsieci. Savi sie usmiechnela. -Noosfera imieniem Prospero albo doskonale rozumie ironie, albo nie ma o niej zielonego pojecia. Nadala rozumnej biosferze imie Ariel... To taki duszek. Prospero i Ariel wspolnie stworzyli kalibany. Wybrali jeden ludzki szczep - nie dawnych ludzi, nie postludzi i nie elojow - i w drodze kontrolowanej ewolucji doprowadzili do powstania potworow, ktore widzieliscie dzis na krzyzach. -Po co? - zapytal Daeman. Z najwyzszym trudem wydusil te dwie sylaby ze scisnietej strachem krtani. -Potrzebowali miesniakow. Prospero ma pokojowa nature, a przynajmniej lubi za takiego uchodzic. Ale kalibany to potwory. Mordercy. -Do czego ich potrzebowali? - Tym razem pytanie wyszlo od Hamana. -Do walki z wojniksami. Do wypedzenia z Ziemi postludzi, zanim narobia wiekszych szkod. Do spelniania kaprysow Prospera i Ariela. Daeman staral sie to wszystko zrozumiec, ale na prozno. -Dlaczego kaliban wisial na krzyzu? - zapytal w koncu. -Nie "na", tylko "w". Krzyz to jego ladowarka. -Po co postludzie stworzyli wojniksy? Harman byl blady jak sciana. Daemanowi wydal sie po prostu chory. -Nie stworzyli ich. Wojniksy skads przybyly. Nie wiadomo, komu sluza. Maja wlasne plany. -Zawsze myslalem, ze sa po prostu maszynami - przyznal Daeman. - Tak jak sluzki. -Nie. Harman zapatrzyl sie w ciemnosc. Deszcz ustal, pioruny bily w odlegly horyzont, grzmoty staly sie ledwie slyszalne. Przez strzepy przeblyskiwaly gwiazdy. -To dzieki kalibanom wojniksy nie zapuszczaja sie do Basenu - domyslil sie. -Miedzy innymi - przytaknela Savi zadowolona jak nauczycielka, ktorej uczen nie okazal sie jednak kompletnym idiota. -Dlaczego nas nie zabily? - zdziwil sie Harman. -Dzieki naszemu DNA. -Naszemu czemu? - spytal Daeman. -Niewazne, moi drodzy. Powiem tylko, ze pozyczylam sobie po kilka waszych wlosow, dorzucilam kosmyk od siebie i to ocalilo nas wszystkich. Dobilam targu z Arielem. On pozwoli nam przejechac, a ja w zamian ocale dusze Ziemi. -Spotkalas sie z ta ziemioistota? - zapytal Harman. -Niezupelnie "spotkalam", ale porozumialam sie z nia przez interfejs laczacy noosfere z biosfera. Dogadalismy sie. Daeman nie mial cienia watpliwosci, ze stara kobieta jest wariatka. Spojrzal na Harmana i dostrzegl w jego oczach to samo przekonanie. -Mniejsza z tym. - Savi uklepala plecak jak poduszke, polozyla sie i zamknela oczy. - Przespijcie sie, chlopcy. Jutro musicie byc wypoczeci. Jesli dopisze nam szczescie, polecimy wysoko, wysoko, az na orbite. Zasnela i zachrapala, zanim Harman i Daeman zdazyli wymienic nastepne zatroskane spojrzenia. 37. Ilion i Olimp Okazuje sie, ze nie jestem w stanie tego zrobic. Nie wystarcza mi odwagi, nie mam jaj albo jestem za malo okrutny - w kazdym razie nie moge porwac synka Hektora, nawet jesli mialbym w ten sposob ocalic Ilion, jego i siebie.Jeszcze przed switem tekuje sie do domu Hektora. Bylem tu dwa dni wczesniej, w przebraniu niezyjacego juz dzis Dolona, kiedy Hektor miotal sie po pokojach, szukajac zony i dziecka. Poniewaz znam juz rozklad pomieszczen, teleportuje sie prosto do pokoju dziecinnego, ktory znajduje sie niedaleko sypialni Andromachy. Synek Hektora (nie ma jeszcze roczku) lezy w pieknie rzezbionej kolysce z moskitiera. W pokoju jest tez niania, ta, ktora wyniosla go za matka na mury, gdzie przestraszyl sie wlasnego odbicia w blyszczacym ojcowskim helmie. Spi jak zabita na kanapie, w cieniutkiej, polprzezroczystej sukience, udrapowanej jak na grafikach Aubreya Beardsleya i przewiazanej pod piersiami na grecko-trojanska modle. W swietle padajacym z tarasu widze jej jasne, obfite piersi. Juz wczesniej domyslilem sie, ze jest mamka Skamandriosa - to wazne, poniewaz zamierzam uprowadzic ich oboje. Andromacha musi zostac w Troi, zeby "Afrodyta" mogla ja odwiedzic. "Bogini" powie jej, ze dziecko porwali bogowie za jakies nienazwane przewiny Trojan i jesli Hektor chce je odzyskac, bedzie musial pofatygowac sie na Olimp, i tak dalej, i tak dalej. Najpierw musze wyjac chlopca z kolyski, potem zlapac nianie. Moze byc ode mnie silniejsza, a na pewno ma wieksza wprawe w rekoczynach, wiec w razie potrzeby potraktuje ja paralizatorem, chociaz wolalbym tego nie robic. Potem przeniose sie z nimi na szybko zaludniajacy sie pagorek w starozytnej Indianie, znajde Nightenhelsera (na razie nie zdecydowalem sie jeszcze, co zrobie z Patroklosem) i namowie go, zeby do mojego powrotu zaopiekowal sie kobieta i dzieckiem. Czy zdola nad nia zapanowac do czasu, az wszystko sie wyklaruje? Zamieszanie moze potrwac kilka dni, tygodni albo nawet miesiecy. Gdybym mial rozstrzygnac, kto okaze sie silniejszy: dwudziestowieczny profesor filologii klasycznej czy trojanska niania z XIII wieku przed nasza era, wszystkie pieniadze postawilbym na nianie. Ale to nie moj problem, tylko Nightenhelsera. Ja chce tylko wywrzec presje na Hektora, przekonac go, ze musi stawic czolo bogom - tak jak przekonalem Achillesa do tej samobojczej krucjaty. Narzedzie, ktore pozwoli mi wywrzec stosowny nacisk, lezy przede mna w kolysce. Maly Skamandrios, przez Trojan czule nazywany Astyanaksem, Wladca Miasta, pojekuje cichutko przez sen i trze piastkami rumiane policzki. Mimo ze Helm Hadesa zapewnia mi niewidzialnosc, zamieram bez ruchu i zerkam na nianie: spi. Zdaje sobie jednak sprawe, ze kiedy dziecko glosniej zaplacze, opiekunka natychmiast sie obudzi. Nie wiem dlaczego to robie, ale zdejmuje Helm Hadesa. Znow jestem widzialny. W pokoju poza mna sa tylko moje dwie ofiary, ktore zreszta za pare sekund znajda sie pietnascie kilometrow stad. Na pewno nie zdaza podac mojego rysopisu trojanskim specom od portretow pamieciowych. Na palcach podchodze do kolyski i zdejmuje z niej moskitiere. Wiatr znad odleglego morza rozwiewa zaslony w drzwiach na taras i porusza muslinem nad kolyska. Chlopczyk otwiera oczy i patrzy prosto na mnie. Usmiecha sie do mnie, swojego porywacza, chociaz wydawalo mi sie, ze takie maluchy powinny bac sie obcych - zwlaszcza takich, ktorzy przychodza po nich w srodku nocy. Ale w gruncie rzeczy nie znam sie na dzieciach. Nie mielismy z Susan wlasnych, a studenci, ktorych przez lata uczylem, byli w gruncie rzeczy nie do konca uksztaltowanymi doroslymi: patykowatymi, pryszczatymi, kudlatymi, pociesznymi i spolecznie nieprzystosowanymi. Nie wiedzialem nawet, ze dzieci ponizej roczku w ogole umieja sie usmiechac. Ale Skamandrios sie usmiecha. Za chwile zacznie halasowac. Beda musial zlapac go w jedna reke, nianie w druga i teleportowac sie na koniec swiata... Czy uda mi sie przeniesc dwie dodatkowe osoby? Zaraz sie przekonamy. Potem musze wrocic, wykorzystac resztki energii w bransolecie, morfowac w Afrodyte i przedstawic Andromasze moje ultimatum. Ciekawe, czy wpadnie w histerie. Bedzie plakac i krzyczec? Watpie. Zaledwie pare lat temu widziala przeciez, jak Achilles zabil jej ojca i siedmiu braci; wie, ze zniewolil jej matke, ktora zmarla w pologu, wydajac na swiat jego nieslubne dziecko; patrzyla, jak obcy zamieszkuja i bezczeszcza jej dom - ale przetrzymala to wszystko, a potem jeszcze urodzila Hektorowi slicznego, zdrowego synka. Teraz tez codziennie wyprawia meza na pole bitwy, wiedzac w glebi serca, ze okrutni bogowie z gory okreslili jego los. O nie, to nie jest slaba kobietka. Nawet w przebraniu Afrodyty bede musial na nia uwazac; w kazdej chwili moze wyciagnac z rekawa sztylet i podziekowac nim bogini za wiesc o uprowadzeniu dziecka. Wyciagam rece po chlopca, moje brudne paznokcie zawisaja doslownie centymetry nad jego cialkiem. Cofam rece. Nie moge. Nie moge tego zrobic. Oszolomiony wlasna bezradnoscia w obliczu zagrozenia - dla wszystkich, bo przeciez zwyciescy Grecy tez poniosa kare - na miekkich nogach wychodze z pokoju dziecinnego. Nie chce mi sie nawet zakladac helmu. Zaciskam dlon na medalionie, ale jeszcze sie waham. Dokad mam sie teleportowac? Cokolwiek zrobi Achilles, nie ma to w tej chwili znaczenia: nie zdobedzie Olimpu sam, a armia achajska mu nie pomoze, dopoki nie zawrze pokoju z Trojanami. Moze sie jeszcze okazac, ze caly moj podstep pojdzie na marne: Achilles - ktorego Trojanie chwilowo nie interesuja - bedzie rwal wlosy z glowy, bolejac nad smiercia Patroklosa, a przez ten czas armie Hektora rozniosa Grekow. A kiedy nie zjawi sie obiecany przez Atene tajemniczy poslaniec, ktory mialby zaprowadzic go do Hektora, a potem obu powiesc na Olimp, czy Achilles zorientuje sie, ze to byla zwykla przebieranka? Pewnie tak. Wtedy pojawi sie prawdziwa Atena i sprobuje przekonac szybkonogiego mezobojce, ze jest niewinna. Bedzie szansa - niewielka, ale zawsze - ze uda sie zawrocic Iliade na wlasciwe tory. Mniejsza z tym. Caly moj kretynski plan legnie w gruzach. Doktor Thomas Hockenberry bedzie skonczony. Juz jest skonczony. Dokad jednak moge uciec, zanim gniewna muza albo przebudzona Afrodyta mnie wytropia? Mam odwiedzic Nightenhelsera i zapienionego Patroklosa? Przekonac sie, ile czasu zajmie bogom znalezienie mnie, kiedy juz zrozumieja, co zrobilem? A wlasciwie co chcialem zrobic. Nie. W ten sposob tylko narazalbym Nightenhelsera na niebezpieczenstwo. Niech sobie mieszka w starozytnej Indianie, plodzi potomstwo z pieknymi Indiankami, moze uda mu sie otworzyc uniwersytet, na ktorym moglby wykladac filologie klasyczna - chociaz wiekszosc "klasycznych" historii jeszcze sie nie wydarzyla. I niech jakos dogada sie z Patroklosem, ktorego nie mam ochoty traktowac paralizatorem tylko po to, zeby nieprzytomnego zawlec z powrotem do namiotu Achillesa. -Prima aprilis! - moglaby wtedy powiedziec moja trzyminutowa, morfowana Atena. - Oddaje ci kumpla, Achillesie. Mam nadzieje, ze sie nie gniewasz? Nie. Lepiej zostawic ich w Indianie. Dokad wiec? Na Olimp? Muza bedzie na mnie polowac, Zeus wytropi mnie swoim radarowym wzrokiem, Afrodyta sie obudzi... Nie, nie na Olimp. Nie dzis. Wyobrazam sobie pewne miejsce, przekrecam tarcze medalionu i teleportuje sie, zanim zmienie zdanie. Pokoj jest oswietlony lagodnym blaskiem swiec. Helena od razu mnie zauwaza. Podnosi sie do pozycji pollezacej i opiera na lokciu. -Hock-en-berr-rrii? Staje przed nia bez slowa. Nie wiem, po co sie tu przenioslem. Jezeli wezwie straz albo rzuci sie na mnie z tym swoim sztyletem, nie bede stawial oporu. Jestem tak zmeczony, ze nie bedzie mi sie nawet chcialo teleportowac w bezpieczne miejsce. Nie zastanawiam sie, dlaczego o wpol do piatej nad ranem w jej sypialni pali sie tyle swiec. Podchodzi do mnie, ale bez broni. Zdazylem zapomniec, jaka jest piekna: przy jej smuklej, zaokraglonej sylwetce cycata nianka Skamandriosa wydaje sie krepa i przysadzista. -Hock-en-berr-rrii? - powtarza polglosem, slodko znieksztalcajac moje nazwisko, trudne do wymowienia dla kogos, kto mowi po grecku. Chce mi sie plakac, kiedy pomysle, ze poza Nightenhelserem (ktory moze juz nie zyc) jest jedyna istota ludzka na Ziemi, ktora wie, jak sie nazywam. - Jestes ranny, Hock-en-berr-rrii? -Ranny? - jakam sie. - Nie. Nic mi nie jest. Prowadzi mnie do lazienki przy sypialni - do tej, w ktorej wtedy ja podgladalem. Tu rowniez plona swiece. W wodzie dostrzegam swoje odbicie: zaczerwienione oczy, zarosniete i zapadniete policzki. Uswiadamiam sobie, ze nie spalem od... wlasnie, od jak dawna? Nie pamietam. -Usiadz - mowi Helena. Osuwam sie ciezko na skraj marmurowej wanny. - Co cie sprowadza, Hock-en-berr-rrii? -Probowalem znalezc punkt zwrotny - tlumacze niezrecznie i zaczynam opowiadac o bezsensownym podstepie, ktorego uzylem wobec Achillesa, o porwaniu Patroklosa, o zamiarze zwrocenia herosow przeciw bogom i ocalenia... wszystkich i wszystkiego. -Ale nie zabiles Patroklosa? - Helena wpatruje sie we mnie badawczo. -Nie, przenioslem go tylko... w inne miejsce. -Korzystajac z tego boskiego sposobu podrozowania. -Tak. -I nie udalo ci sie w podobny sposob uprowadzic Astyanaksa, syna Hektora? Krece tepo glowa. Widze, ze mysli goraczkowo; spojrzenie ciemnych oczu jest utkwione w dal. Niemozliwe, zeby mi uwierzyla. Za kogo wlasciwie mnie uwaza? Dlaczego sie ze mna zaprzyjaznila ("zaprzyjaznienie sie" to lagodny eufemizm na okreslenie tamtej dlugiej, namietnej nocy) i co chce ze mna zrobic? Jakby w odpowiedzi na ostatnie z tych pytan, Helena wstaje i z ponura mina wychodzi z lazienki. Slysze, jak kogos wola. Wiem, ze za niespelna minute wroci ze straznikami, biore wiec do reki medalion. Nie przychodzi mi do glowy zadna kryjowka. Mam jeszcze paralizator, ale nie siegam po niego, kiedy Helena wraca. Nie jest sama - ale nie przyprowadzila tez wartownikow. Sprowadzila natomiast kilka dziewczat. Niewolnic. Rozbieraja mnie i skladaja moje brudne ubranie pod sciana. Nastepne dziewczeta przynosza dzbany goracej wody i szykuja mi kapiel. Oddaje im bransolete, nie pozwalam jednak zabrac sobie medalionu; nie powinienem go moczyc, ale boje sie z nim rozstac. -Wykapiesz sie, Hock-en-berr-rrii - zapowiada Helena Trojanska i pokazuje mi krotka, blyszczaca brzytwe. - Potem cie ogole. Osobiscie. Masz, napij sie. To cie wzmocni. - Podaje mi kielich gestego plynu. -Co to jest? -Ulubiony trunek Nestora. - Helena sie smieje. - W kazdym razie byl to jego ulubiony trunek, kiedy odwiedzal mojego meza, Menelaosa, w jego dworze. Napoj wzmacniajacy. Obwachuje puchar, choc zdaje sobie sprawe, ze to prostactwo z mojej strony. -Co w nim jest? -Wino, tarty ser i jeczmien. - Helena przysuwa moje dlonie, a wraz z nimi i kielich, do moich ust. Na tle mojej brudnej i opalonej skory jej palce wydaja sie biale jak snieg. - Poslodzilam ci go miodem. -Jak Kirke - zauwazam i parskam glupawym smiechem. -Kto, Hock-en-berr-rrii? -Niewazne. To z Odysei. Naprawde niewazne. Irre... irrewe... irrelewantne. Pije. Trunek ma kopa jak mul z Missouri. Ciekawe, czy tysiac dwiescie lat przed nasza era zyly w Missouri jakies muly. Mlode niewolnice rozebraly mnie do naga, kazac przy tym wstac, zeby sciagnac ze mnie tunike i bielizne. Do glowy mi nie przyszlo, ze moglbym sie zawstydzic. Jestem wykonczony, a od napitku szumi mi w glowie. -Wykap sie, Hock-en-berr-rrii - mowi Helena i podaje mi reke. Wchodze do glebokiej, parujacej wody. - Ogole cie w wannie. Kapiel jest tak goraca, ze krzywie sie jak dziecko. Zanurzam sie ostroznie, z obawa czekajac na chwile, kiedy woda dosiegnie mojej moszny. W koncu jednak osuwam sie - jestem zbyt zmeczony, zeby dluzej walczyc z grawitacja - i opieram plecami o lagodnie nachylona sciane wanny. Sluzace mydla mi szczeciniaste policzki i szyje, a ja w ogole nie przejmuje sie tym, ze Helena bedzie operowac brzytwa tak blisko moich oczu i tetnicy szyjnej. Ufam jej. Rzeczywiscie, napoj Nestora dodaje mi sil. Dochodze do wniosku, ze jesli Helena zaoferuje mi nocleg, poprosze, zeby przez te godzine, jaka zostala do switu, dzielila ze mna loze. A na razie przymykam powieki, tak na chwile. Na chwileczke. Kiedy sie budze, jest pozne przedpoludnie. Swiatlo dnia wpada do srodka przez male, wysoko umieszczone okna. Leze czysty, ogolony, nawet wyperfumowany - ale nie w lozu Heleny, lecz na zimnej, kamiennej posadzce pustego pokoju. I jestem nagi, kompletnie nagi, nie mam nawet medalionu teleportacyjnego. Co gorsza, nigdzie go nie widze. Swiadomosc powoli wypelnia mi umysl jak watla struzka wody dziurawe naczynie - i zauwazam, ze jestem skrepowany i przywiazany rzemieniami. Spetane w nadgarstkach rece mam wyciagniete za glowe i umocowane do pierscienia wmurowanego w sciane; od moich rozlozonych nog rzemienie biegna do metalowych kolek w podlodze. Sytuacja bylaby krepujaca, nawet gdybym znajdowal sie sam w pomieszczeniu - a bynajmniej tak nie jest. Piec kobiet stoi nade mna i przyglada mi sie szeroko otwartymi oczyma. Zadna sie nie usmiecha. Szarpie sie w wiezach, instynktownie probujac zakryc przyrodzenie, ale rzemienie sa za krotkie, nie moge ruszyc rekami ani zlozyc nog. Kobiety sa uzbrojone; niektore maja sztylety dlugosci mieczy. Znam je. Obok stojacej w samym srodku Heleny widze Hekube, zone krola Priama, matke Hektora i Parysa, siwiejaca, ale wciaz atrakcyjna. Przy niej stoi Laodike, jej corka i zona wojownika imieniem Helikaon. Na lewo od Heleny dostrzegam Teano, corke Cisseusa i zone trojanskiego jezdzca Antenora, a przy tym - co w mojej obecnej sytuacji jest chyba najwazniejsze - glowna ilionska kaplanke Ateny. Nie wyobrazam sobie, zeby ucieszyla ja wiadomosc, ze ja, zwykly smiertelnik, przybralem postac i uzylem glosu bogini, ktorej przez cale zycie sluzy. Zreszta kiedy na nia patrze, mam wrazenie, ze juz o tym wie. Jest jeszcze Andromacha, zona Hektora, ktorej dziecko zamierzalem porwac i teleportowac do Indiany. Ma najbardziej zawzieta mine z calej piatki i bawi sie dlugim, ostrym jak brzytwa nozem. Chyba sie niecierpliwi. Helena siada obok mnie na niskiej sofie. -Hock-en-berr-rrii, musisz nam teraz powtorzyc historie, ktora mi opowiedziales. Powiedz, kim jestes, dlaczego sledzisz przebieg wojny, jacy naprawde sa bogowie i co probowales w nocy zrobic. -Rozwiazesz mnie? - pytam. Jezyk staje mi kolkiem. Helena mnie podtrula. -Nie. Mow. Ale mow prawde. Atena dala Teano dar odrozniania prawdy od falszu, nawet u czlowieka, ktory mowi z tak barbarzynskim akcentem jak twoj. Niczego nie pomijaj. Sluchamy. Waham sie. Nie jestem pewien, czy nie lepiej byloby trzymac gebe na klodke. Teano kleka przy mnie; wyglada przeslicznie, ma nawet takie same modroszare oczy jak jej bogini. Jej sztylet jest krotki, szeroki, obosieczny i bardzo, bardzo zimny - wiem o tym, bo przyklada mi go pod jadrami i unosi je na ostrzu jak na ofiarnej tacy. Czubek sztyletu nakluwa mi delikatna skore krocza. Cale moje cialo probuje sie skurczyc i odsunac od ostrza. Cudem udaje mi sie nie krzyknac. -Mow wszystko i nie klam - szepcze kaplanka Ateny. - Przy pierwszym klamstwie nakarmie cie lewym jadrem, przy drugim dostaniesz prawe, a przy trzecim resztki rzuce psom na pozarcie. No dobrze, mowie wszystko. Mowie, kim jestem; opowiadam o tym, jak bogowie mnie wskrzesili i wyznaczyli mi obowiazki scholiasty; przedstawiam moje wrazenia z Olimpu; opisuje swoj bunt przeciwko muzie, atak na Afrodyte i Aresa, spisek majacy na celu zwrocenie Achillesa i Hektora przeciw bogom... Niczego nie pomijam. Czubek sztyletu ani drgnie. I wcale sie nie rozgrzewa. -Przyjales postac bogini Ateny? - pyta Teano szeptem. - Masz taka moc? -Daja mi ja przedmioty, ktore posiadam. A w kazdym razie dawaly. Zamykam oczy i zaciskam zeby. Czekam na ciecie, swist ostrza, miekkie pacniecie. -Powiedz Hekubie, Laodike, Teano i Andromasze o twoich wizjach przyszlosci - mowi Helena. - O naszym przeznaczeniu. -On nie jest prorokiem - stwierdza Hekuba. - Bogowie nie daliby mu takiego daru. To dzikus, posluchaj tylko, jak mowi. Jakby warczal. -Powiedzial, ze pochodzi z daleka - broni mnie Helena. - To nie jego wina, ze jest barbarzynca. Posluchaj, szlachetna coro Dymasa, co ma do powiedzenia o naszej przyszlosci. Mow, Hock-en-berr-rrii. Oblizuje wargi. Oczy Teano maja lodowaty, przejrzysty kolor Morza Polnocnego; to oczy fanatyka. Albo zolnierza Waffen SS. Oczy Hekuby sa ciemne i mniej bystre od oczu Heleny. Laodike ma polprzymkniete powieki, Andromacha zas przeszywa mnie spojrzeniem blyszczacych, zdradzajacych niepokojaca sile oczu. -Co chcecie wiedziec? - pytam. Wszystko, co powiem, bedzie dotyczylo przyszlych losow tych kobiet, ich mezow, dzieci i ich miasta. -Cala prawde - odpowiada Helena. - Wszystko, co twoim zdaniem wiesz o przyszlosci. Waham sie jeszcze przez sekunde, nie wiecej, starajac sie nie myslec o sztylecie tej feministki Teano na moich genitaliach. -To, co wiem, nie pochodzi z wizji, lecz z moich wspomnien - mowie. - Pamietam opowiesc o waszej przyszlosci, ktora dla mnie jest przeszloscia. Zdaje sobie sprawe, ze moje slowa nie brzmia zbyt sensownie; nie jestem nawet pewien, jaka czesc ich znaczenia przebila sie przez moj barbarzynski akcent (akcent? Zawsze mi sie wydawalo, ze mowie po grecku bez sladu obcego akcentu). Zaczynam opowiadac o nadchodzacych dniach, tygodniach i miesiacach. Mowie, ze Ilion padnie, jego ulice splyna krwia, a domy zostana spalone. Opowiadam Hekubie, ze jej maz, Priam, zostanie zamordowany pod posagiem Zeusa w palacowej swiatyni. Uprzedzam Andromache, ze Hektor zginie z reki Achillesa, opuszczony przez Trojan, ktorzy nie odwaza sie walczyc u jego boku, i ze Achilles powlecze jego cialo za rydwanem dookola miejskich murow, a potem zaciagnie do achajskiego obozu, gdzie zolnierze beda na nie szczac, a psy szarpac zebami. Opowiadam o tym, ze za pare tygodni Skamandrios, jej synek, zostanie zrzucony z murow, a jego mozg rozbryznie sie na kamieniach. Dodaje, ze jej cierpienie sie na tym nie skonczy, poniewaz bedzie musiala zyc dalej, odplynie na greckie wyspy jako niewolnica i dozyje kresu swoich dni, podajac do stolu ludziom, ktorzy zabili Hektora, spalili jej miasto i zamordowali syna. Bedzie w milczeniu sluchala grubianskich zartow i przechwalek starzejacych sie achajskich bohaterow, wspominajacych dawne, dobre dni, kiedy trudnili sie gwaltem i rabunkiem. Opowiadam Laodike i Teano o zgwalconej Kasandrze, o tysiacach trojanskich kobiet i dziewczat, ktore podziela jej los, i o tysiacach tych, ktore beda wolaly umrzec. Przepowiadam Teano, ze Odyseusz z Diomedesem wykradna Palladium z tajemnej swiatyni Ateny, a kiedy wroca z cala armia, zbezczeszcza i zniszcza sama swiatynie. Tlumacze kaplance, ktora trzyma noz na moich jajach, ze Atena nie kiwnie palcem, by powstrzymac gwalty i profanacje. Helenie kolejny raz opisuje ze szczegolami smierc Parysa i los niewolnicy, jaki zgotuje jej byly maz, Menelaos. Opowiedziawszy wszystko, co pamietam z Iliady, wyjasniam, ze wydarzenia nie musza sie tak potoczyc, ale przypominam, ze do tej pory, odkad jestem scholiasta, przez dziewiec lat rozwoj sytuacji zgadzal sie z poematem. I tyle. Moglbym im opowiedziec o wedrowkach Odyseusza, o Agamemnonie, ktory zginie po powrocie do domu, albo nawet strescic Eneide Wergiliusza i zapewnic je o ostatecznym triumfie Trojan i zalozeniu Rzymu. Ale to by ich nie zainteresowalo. Koncze wiec moja zlowrozbna litanie i milkne. Kobiety nie placza; wyraz ich twarzy nie zmienil sie ani na jote, odkad zaczalem przepowiadac im przyszlosc. Wyczerpany zamykam oczy i czekam na to, co szykuje mi los. Pozwalaja mi sie ubrac; Helena kaze sluzacym przyniesc mi swieza bielizne i tunike. Bierze do rak kazdy gadzet po kolei - medalion teleportacyjny, paralizator, Helm Hadesa i bransolete morfujaca - i pyta mnie, czy to atrybuty mojej "boskiej mocy". Przychodzi mi do glowy, ze moglbym ja oklamac - zwlaszcza helm bardzo chcialbym odzyskac - ale koniec koncow postanawiam powiedziec prawde. -Czy my tez moglybysmy ich uzyc? Nie wiem, co powiedziec. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Czy paralizator i bransoleta rozpoznaja moje odciski palcow? Czy w ten sposob bogowie zabezpieczyli sie na wypadek, gdyby dostaly sie w rece Grekow i Trojan? To calkiem mozliwe. Zaden scholiasta nigdy o to nie zapytal. Uczciwie uprzedzam, ze uzycie bransolety morfujacej i medalionu wymaga pewnej wprawy. Kradziony Helm Hadesa powinien dzialac na kazdego. Helena oddaje mi tylko wpleciony w plaszcz pancerz kompozytowy i skorzany kirys. Bezcenne dary bogow chowa do malej, wyszywanej torby, na co reszta kobiet z aprobata kiwa glowami. Wychodzimy. Wychodzimy z domu Heleny w szostke i idziemy przez miasto do swiatyni Ateny. -Co bedziemy robic? - pytam, kiedy pospiesznie przemierzamy zatloczone ulice i zaulki. Ponure kobiety w czerni do zludzenia przypominaja dwudziestowieczne muzulmanki w czadorach. Nerwowo zerkam ponad dachy; muza moze sie pojawic w kazdej chwili. -Cicho badz! - syczy Helena. - Porozmawiamy, kiedy Teano otoczy nas strefa ciszy. Wtedy nawet bogowie nas nie uslysza. Przed wejsciem do swiatyni Teano kaze mi zalozyc czarna szate. Teraz wygladamy jak banda okutanych w plaszcze Trojanek, ktore tylnymi drzwiami zakradaja sie do swiatyni i ida jej pustymi korytarzami - tyle tylko, ze jedna ma na nogach zolnierskie sandaly. Nigdy nie bylem w tej swiatyni. Przez uchylone drzwi zerkam do glownej sali, ktora spelnia wszystkie moje oczekiwania: jest olbrzymia i w wiekszosci pograzona w mroku; zrodlem swiatla sa tylko wotywne swiece i zawieszone pod sufitem kosze z rozzarzonymi weglami. Wnetrze przypomina mi katolicki kosciol: rozlegla, pachnaca kadzidlem przestrzen, w ktorej gina wszystkie dzwieki. Tyle ze zamiast katolickiego oltarza, posagow Maryi Dziewicy i Dzieciatka glowne miejsce zajmuje ogromny posag Ateny, dziesieciometrowy, wyrzezbiony z bialego kamienia i pomalowany w jarmarczne barwy: czerwone usta, zarumienione policzki, rozowa skora. Szare oczy wykonano chyba z macicy perlowej. Bogini ma ozdobna, szczerozlota tarcze, napiersnik z inkrustowanej zlotem polerowanej miedzi, lazurytowa szarfe i dwunastometrowa wlocznie z brazu. Wyglada imponujaco. Staje przy drzwiach z rozdziawionymi ustami. To wlasnie tu, u stop obutej w sandaly Ateny, Ajaks Maly zgwalci Kasandre, corke Priama. Helena cofa sie, bierze mnie za reke i ciagnie w korytarz. Ciekawe, czy jestem pierwszym mezczyzna, ktory oglada od srodka trojanskie sanktuarium Ateny. Palladium i samej swiatyni strzega podobno strazniczki dziewice. Czujac na sobie zlowrogie spojrzenie Teano, przyspieszam kroku. Teano na pewno nie jest dziewica, lecz zona ognistego Antenora. To twarda sztuka. Schodzimy do rozleglych podziemi, w ktorych pali sie zaledwie kilka swiec. Teano rozglada sie na boki, podnosi jeden z gobelinow, wyjmuje z kieszeni niezwyklych ksztaltow klucz i wsuwa go - tak na oko - w lita sciane. Sciana obraca sie i otwiera przejscie na kolejne schody, wezsze i oswietlone pochodniami. Kaplanka ponagla nas gestem. Schodzimy glebiej w podziemia. Korytarz prowadzi do czterech pomieszczen. Popedzany przez Teano trafiam do ostatniego z nich, nieduzego - jak na swiatynne standardy, ma bowiem nieco ponad szesc na szesc metrow - i skromnie urzadzonego: na srodku stoi drewniany stol, w rogach cztery trojnogi z ledwie zarzacymi sie weglami, a z boku - posag Ateny, mniejszy i bardziej toporny od tych, ktore widzialem na gorze. Ma niewiele ponad metr wysokosci. -Oto prawdziwe Palladium, Hock-en-berr-rrii - szepcze Helena. Swiety posag wyrzezbiono z kamienia, ktory spadl z nieba i ktory, jak mowi legenda, mial byc znakiem przychylnosci Ateny dla Ilionu. Jesli wierzyc legendzie, kiedy zostanie skradziony, Troja upadnie. Teano i Hekuba patrza spode lba na Helene, sploszona milknie natychmiast. Moja kochanka - a wlasciwie przygoda na jedna noc - wytrzasa na stol zawartosc wyszywanej torby i wszyscy siadamy na drewnianych stolkach, wpatrzeni w Helm Hadesa, bransolete morfujaca, paralizator i medalion do teleportacji. Tylko medalion wyglada na wartosciowy przedmiot; na wyprzedazy na pozostale bibeloty nie zwrocilbym pewnie uwagi. -Powiedz temu... mezczyznie... ze chcemy sie przekonac, czy jego opowiesc jest prawdziwa - mowi Hekuba do Heleny. - Czy te zabawki maja prawdziwa moc. Bierze do rak bransolete. Wiem, ze nie bedzie w stanie jej uruchomic, ale ostrzegam ja: -Energii zostalo tylko na kilka minut. Nie zmarnujcie jej. Hekuba posyla mi mordercze spojrzenie. Laodike siega po paralizator i zaczyna obracac go w dloniach. -Ta bronia ogluszyles Patroklosa? - pyta. Pierwszy raz odzywa sie w mojej obecnosci. -Tak. -Jak to dziala? Wskazuje jej przyciski, tlumacze, jak przekrecic uchwyt i uruchomic paralizator. Jestem pewien, ze dostrojono go do mojej reki i nikt inny nie moze go uzyc. Bogowie nie sa przeciez idiotami, zdawali sobie sprawe, ze moge go zgubic, a wtedy trafilby w rece przypadkowych ludzi. Dwukrotne wcisniecie guzikow i obrot raczki stanowia wprawdzie pewne zabezpieczenie, ale jednak... Zaczynam przekonywac Laodike i pozostale kobiety, ze nikt poza mna nie moze poslugiwac sie narzedziami bogow. Laodike podnosi paralizator na wysokosc mojej piersi i wykonuje opisane przeze mnie ruchy. Bylismy kiedys z Susan na wycieczce w Brown County, w Indianie. Szlismy po gorskiej lace, kiedy tuz obok nas uderzyl piorun: przewrocilem sie, osleplem i przez pare dlugich minut lezalem polprzytomny. Pozniej nieraz z tego zartowalismy, smialismy sie, ze szanse trafienia byly przeciez minimalne, ale na samo wspomnienie tamtej chwili zawsze zasycha mi w gardle. Strzal z paralizatora okazal sie o wiele gorszy. Mam wrazenie, jakby ktos wyrznal mnie w piers rozpalonym do czerwonosci pogrzebaczem. Trace czucie w calym ciele, spadam ze stolka i laduje na podlodze. Przez chwile dygocze w drgawkach jak epileptyk, a potem trace przytomnosc. Kiedy ja odzyskuje, jestem caly obolaly, w uszach mi szumi, glowa peka z bolu, a cztery kobiety nie zwracaja na mnie najmniejszej uwagi. Wpatruja sie w kat. Cztery kobiety? Przeciez bylo ich piec. Siadam, potrzasam glowa i probuje zogniskowac wzrok. Brakuje Andromachy. Moze poszla po pomoc, po jakiegos uzdrowiciela. A moze pomyslaly, ze nie zyje. Nagle Andromacha pojawia sie w miejscu, w ktore patrza cztery pozostale kobiety. Sciaga helm. -Helm Smierci dziala - mowi. - Legendy nie klamia. Ale dlaczego bogowie mieliby go dac komus takiemu jak on? - Wskazuje mnie skinieniem glowy i rzuca kaptur na stol. Teano bierze do reki medalion. -Nie umiemy go uruchomic - stwierdza. - Pokaz nam. Przez chwile zbieram mysli, zanim zdaje sobie sprawe, ze mowi do mnie. -Dlaczego mialbym to zrobic? - Gramole sie na nogi i opieram o stol. - Dlaczego mialbym wam pomagac? Helena podchodzi do mnie i kladzie mi reke na ramieniu. Odsuwam sie od niej. -Hock-en-berr-rrii... - mruczy. - Naprawde nie rozumiesz, ze to bogowie cie nam zeslali? Rozgladam sie po komnacie. -Co ty wygadujesz? -Nie boj sie, tu nas nie uslysza. Sciany sa wylozone olowiem, a od wiekow wiadomo, ze olow nie pozwala bogom ani widziec, ani slyszec. Marszcza brwi. Wlasciwie... Czemu nie? Rentgenowski wzrok Supermana tez nie przenikal przez olow. Tylko po co w swiatyni Ateny taka bogoodporna sala? Andromacha robi krok w moja strone. -Hock-en-berr-rrii, przyjacielu Heleny, my, Trojanki, od lat snujemy plany zakonczenia tej wojny. Niestety, mezczyzni sa od nas silniejsi: Achilles, Argiwowie, nasi ojcowie i mezowie sluchaja tylko bogow. Ale bogowie wysluchali naszych najskrytszych modlitw i zeslali nam ciebie. Przy twojej pomocy zmienimy bieg wydarzen. Nie tylko ocalimy siebie, nasze dzieci i miasto, ale odmienimy los calej ludzkosci. Uwolnimy sie od rzadow okrutnych, slepych bostw. Krece glowa i parskam smiechem. -W twoim rozumowaniu, pani, jest pewna luka. Dlaczego bogowie mieliby zeslac wam mnie jako pomocnika, jezeli waszym celem jest ich obalenie? To nie ma sensu. Piec Trojanek przyglada mi sie badawczo, az w koncu Helena przerywa milczenie: -Wiecej jest bogow, niz sie ich snilo waszym filozofom, Hock-en-berr-rrii. Wybaluszam oczy, ale dochodze do wniosku, ze to musial byc zbieg okolicznosci. A moze po prostu sie przeslyszalem. Piers mnie boli, a miesnie jeszcze mi drgaja po wstrzasie, jaki zaaplikowal mi paralizator. -Dajcie mi te rzeczy - proponuje. Podaja mi Helm Hadesa, paralizator, bransolete i medalion. Podnosze paralizator, jakbym chcial sie przed nimi bronic. -Jaki macie plan? -Maz nie uwierzylby, gdybym mu powiedziala, ze Afrodyta zabrala jego synka i nianie i zada za nich okupu - mowi Andromacha. - Hektor od malenkosci sluzy bogom i nie jest takim zadufkiem jak ten mezobojca Achilles. Doszedlby do wniosku, ze to tylko kolejna proba, na ktora go wystawiaja. Zmienilby zdanie, gdyby ktores z bostw, na przyklad Afrodyta, zabilo naszego syna na oczach swiadkow. Najlepiej na jego oczach. Wtedy gniew Hektora nie znalby granic. Dlaczego nie zabiles mojego syna? Nie wiem, co odpowiedziec. Andromacha mnie wyrecza: -Bo jestes sentymentalnym glupcem - stwierdza oschle. - Powiedziales, ze jesli nie pokrzyzujesz planow bogom, Skamandrios zginie zrzucony z murow. -Zgadza sie. -Ale nie potrafiles zabic dziecka, ktore i tak jest skazane na smierc, mimo ze to jedyna droga do realizacji twojego planu, zakonczenia wojny i wyrownania rachunkow z bogami. Jestes slaby, Hock-en-berr-rrii. -Jestem. Hekuba wskazuje mi stolek, ale ja wole stac. Nadal trzymam w reku paralizator. -A jak wy chcecie doprowadzic do zakonczenia wojny? - pytam, choc boje sie uslyszec odpowiedz. Czy Andromacha zabije wlasne dziecko dla dobra sprawy? Kiedy patrze jej w oczy, zaczynam sie bac jeszcze bardziej. -Przedstawimy ci nasz plan - zapowiada stara krolowa Hekuba - ale najpierw musisz nam udowodnic, ze i te dwie zabawki bogow dzialaja. - Wskazuje bransolete i medalion. Zakladam bransolete na przegub dloni. Wskaznik energii pokazuje, ze zostaly mi niecale trzy minuty morfowania. Skanuje Hekube i wlaczam morfowanie. Prawdziwa Hekuba znika, kiedy zajmuje jej miejsce w przestrzeni kwantowych fal prawdopodobienstwa. -Teraz mi wierzycie? - pytam glosem Hekuby. Podnosze reke - jej reke - i wskazuje bransolete. Wyjmuje paralizator z fald sukni. Cztery pozostale kobiety, w tym takze Helena, patrza na mnie z rozdziawionymi ustami, jakbym wlasnie zadzgal stara krolowa mieczem. Prawde mowiac, sa chyba nawet bardziej wstrzasniete: ze smiercia od miecza maja do czynienia na co dzien. Wylaczam morfowanie. Hekuba pojawia sie tam, gdzie stala. Potrzasa glowa, chociaz wiem, ze nie zdaje sobie sprawy z uplywu czasu, i przez chwile cala piatka trajkocze z ozywieniem. Zerkam na wskaznik energii: zostaly dwie minuty i dwadziescia osiem sekund. Zakladam medalion na szyje; dobrze ze przynajmniej jego zapasy energii wygladaja na nieograniczone. -Mam sie stad teleportowac i wrocic, zebyscie mi uwierzyly? Hekuba juz sie otrzasnela. -Nie - mowi. - Powodzenie naszego wspolnego planu bedzie zalezalo od tego, czy zdolasz niepostrzezenie dostac sie na Olimp i wrocic. Czy moglbys tam zabrac ktoras z nas? -Tak - odpowiadam po chwili namyslu. - Ale Helm Hadesa zapewnila niewidzialnosc tylko jednej osobie. Ta, ktora przeniose na Olimp, bylaby dla wszystkich widoczna. -W takim razie przenies sie sam, ale przynies cos na dowod, ze naprawde tam byles. Rozkladam rece. -Na przyklad? Nocnik Zeusa? Cofaja sie o krok, jakbym wypowiedzial jakies wyjatkowe bezecenstwo. Wtedy sobie uswiadamiam, ze bluznierstwo nie jest w Troi zjawiskiem powszechnym, jakim stalo sie w moich czasach, pod koniec XX wieku. Nie bez powodu, tutejsi bogowie sa calkowicie rzeczywisci, a lekcewazenie ich pociaga za soba okreslone konsekwencje. Zerkam na sciane; mam nadzieje, ze olow faktycznie chroni nas przed spojrzeniami z Olimpu. Nie chodzi mi nawet o zart o nocniku, ale o fakt, ze planujemy bogobojstwo. -Kiedy spotkalam Afrodyte na sadzie Parysa, zwrocilam uwage, ze czesze sie pieknym srebrnym grzebieniem - mowi polglosem Helena. - Zrobil go dla niej ktorys z boskich mistrzow rzemiosla. Idz do jej komnat na Olimpie i przynies ten grzebien. Juz mam im przypomniec, co mowilem o Afrodycie - ze aktualnie plywa w kadzi regeneracyjnej - gdy zdaje sobie sprawe, ze to bez znaczenia. Nie zabrala przeciez ze soba grzebienia. -Dobrze. - Zakladam helm i sciskam w dloni medalion. - Nie rozchodzcie sie. Poniewaz najpierw naciagam kaptur, a dopiero potem tekuje sie na Olimp, moje ostatnie slowa dobiegaja z pustki. Nie wiem dokladnie, gdzie znajduja sie prywatne apartamenty Afrodyty - przypuszczam, ze mieszka w jednym z tych snieznobialych, wielkich jak swiatynie domow na brzegu jeziora w kraterze - ale pamietam, ze kiedy muza wziela mnie na strone, spotkalem sie z boginia w pokoju przylegajacym do glownej sali Dworu Bogow. Moze nie bylo to jej stale mieszkanie, ale z pewnoscia chetnie tam zagladala. Materializuje sie na Dworze Bogow i wstrzymuje oddech. Antresole sa puste, wnetrze prawie calkowicie skryte w ciemnosci, a olbrzymi wyswietlacz holograficzny nadaje trojwymiarowy szum. W sali jest jednak paru bogow, wsrod nich Zeus, o ktorym myslalem, ze ze szczytu Idy sledzi rzez na polu bitwy pod Ilionem. Siedzi na swoim zlotym tronie. Towarzysza mu inni bogowie plci meskiej, wsrod nich Apollo. Najnizszy z nich ma trzy metry wzrostu. Stoje ze dwanascie metrow od nich. Helm Hadesa sprawia, ze jestem niewidzialny, ale i tak mam ochote od razu teleportowac sie z powrotem, zanim uslysza bicie mojego serca. Na szczescie cos innego calkowicie pochlania ich uwage. U stop tronu, w srodku utworzonego przez bogow kregu znajduje sie cos, co - mowiac delikatnie - zupelnie nie pasuje do otoczenia: przypomina kostropatego kraba, jest wielkosci terenowego forda expedition i ma metaliczna, popekana skorupe. Obok lezy kilka futurystycznych gadzetow, a przy nich stoi maly, blyszczacy, z grubsza czlekoksztaltny robot. Robot mowi. Po angielsku. Bogowie go sluchaja, ale chyba nie sa zachwyceni. 38. Atlantyda i orbita okoloziemska Nie rozumiem, dlaczego postludzie nazwali to miejsce Atlantyda - stwierdzil Harman.-Dla mnie wiekszosc decyzji postludzi jest niezrozumiala - odparla siedzaca za sterami pelzacza Savi. Daeman, ktory pracowicie przezuwal przypadajaca na niego jedna trzecia ostatniego batonika, podniosl wzrok. -A co takiego dziwnego jest w tej nazwie? -Na mapach z zapomnianej ery nazwe "Atlantyk" nosi duzy akwen na zachod stad, za Dlonmi Herkulesa. My znajdujemy sie w osuszonym basenie dawnego Morza Srodziemnego. To nie Atlantyk. -Nie? -Nie. -I co z tego? Harman wzruszyl ramionami. -Moze to jakis postludzki kaprys - zasugerowala Savi. - Byl zdaje sie taki pisarz, Plato, ktory w czasach przed zapomniana era wspominal o miescie albo krolestwie lezacym w tych okolicach dawno, dawno temu. Nazwal je Atlantyda. -Plato... - zamyslil sie Harman. - Natrafilem w ksiazkach na to nazwisko. A, i raz widzialem rysunek. Przedstawial psa. -Ikonografia z zapomnianej ery czesto bywa niezrozumiala - przyznala Savi. -Co to jest pies? - spytal Daeman i pociagnal lyk wody z butelki. Kawalek batonika nie zaspokoil jego glodu, ale w pelzaczu nie bylo juz wiecej jedzenia. -Maly ssak, dawniej bardzo popularny, chetnie hodowany jako zwierzatko domowe. Nie wiem, dlaczego postludzie pozwolili, zeby psy wyginely. Moze rubikon dla nich tez okazal sie zabojczy. -Czy psy przypominaly konie? - spytal Daeman. Do niedawna wierzyl swiecie, ze te przerazajace, wlochate stwory ze spektaklu turynskiego to wytwor fantazji jego tworcow. -Byly mniejsze i bardziej kudlate. Ale jedne i drugie wyginely. -Dlaczego postludzie odtworzyli na Ziemi dinozaury zamiast niesamowitych turynskich koni albo tych calych psow? -Tak jak mowilam, nie rozumiem wiekszosci decyzji postludzi. Obudzili sie niedlugo po swicie i przez caly dzien jechali na polnocny zachod wsrod pol porosnietych wszystkimi znanymi Daemanowi roslinami, a takze takimi, ktore widzial pierwszy raz w zyciu. Dwa razy przekraczali w brod plytkie rzeki, a raz gleboki, choc pusty kanal z permabetonu; wyposazony w ogromne kola na dlugich wspornikach pelzacz bez trudu radzil sobie z takimi przeszkodami. Na polach pracowaly sluzki. Ich znajomy widok dzialal na Daemana uspokajajaco, dopoki nie zdal sobie sprawy z ich prawdziwych rozmiarow: niektore musialy miec po cztery, piec metrow wysokosci i ze dwa metry szerokosci, byly wiec znacznie wieksze od znanych mu maszyn. Poza tym im dalej zapuszczali sie w glab basenu, tym dziwniej wygladaly zarowno sluzki, jak i rosliny, ktorymi sie opiekowaly. Pelzacz toczyl sie wsrod gestych zarosli trzciny cukrowej. Droga byla tu dla niego za waska i miazdzyl kolami zielone lodygi. Harman dostrzegl przemykajace po obu stronach szarozielone, na wpol ludzkie sylwetki. Przemieszczaly sie tak szybko i plynnie, ze nie poruszaly gesto rosnacych trzcin, przemykajac miedzy nimi jak duchy. -Kalibany - stwierdzila Savi. - Nie powinny nas niepokoic. -Podobno zalatwilas sprawe tak, zeby daly nam spokoj - zdziwil sie Daeman. - No wiesz, z tym dena z wlosow, ktore ukradlas mnie i Harmanowi. -Zawierajac umowe z Arielem, nigdy nie ma sie stuprocentowej gwarancji. - Savi usmiechnela sie. - Ale wydaje mi sie, ze gdyby kalibany chcialy nas zatrzymac, zrobilyby to juz wczoraj. -A pole silowe by ich nie powstrzymalo? Savi wzruszyla ramionami. -Sa sprytniejsze od wojniksow. Moglyby nas czyms zaskoczyc. Daeman wzdrygnal sie i zaczal baczniej obserwowac pola, ale szare postaci i tak tylko przelotnie migaly mu w gaszczu. Pelzacz zjechal w bok i wdrapal sie na niewysoki pagorek. Droga biegla dalej przez ozimine (zdzbla pszenicy mialy najwyzej czterdziesci centymetrow wysokosci), falujaca w podmuchach zachodniego wiatru. Kalibany, po kilkanascie z obu stron drogi, wynurzyly sie z wysokiej trzciny i biegly piecdziesiat metrow za pojazdem. W niskiej pszenicy poruszaly sie na czworakach. -Sa paskudne - stwierdzil Daeman. -Kaliban tez by ci sie nie spodobal - mruknela Savi. -Zaraz, myslalem, ze to sa kalibany - zauwazyl Daeman. Czy ta starucha naprawde nie byla w stanie mowic do rzeczy? Savi usmiechnela sie, przejechala pelzaczem przez ulozone na ziemi rury, ktorymi cos transportowano ze wschodu na zachod - albo odwrotnie. -Podobno kalibany sa klonami Kalibana, trzeciego obok Prospera i Ariela elementu Trojcy Gai. -Podobno! Nic, tylko plotki i plotki. Nie masz informacji z pierwszej reki? Te stare bajki to przeciez bzdury. -Niektore tak. To, ze zyje od tysiaca pieciuset lat, nie znaczy jeszcze, ze przez caly ten czas bylam w obiegu. Dlatego musze opierac sie na informacjach zaslyszanych i przeczytanych u innych. -Jak to: nie bylas w obiegu? - zdziwil sie Harman. Jego glos zdradzal szczera ciekawosc. Savi rozesmiala sie glosno, ale zdaniem Daemana, wcale nie bylo jej wesolo. -Mam lepszy nanoserwis niz wy, elojowie. Ale czlowiek nie zyje wiecznie. Nie zyje nawet tysiac czterysta lat. Nawet nie tysiac. Wiekszosc czasu spedzam, spiac w kapsulach kriogenicznych w takich miejscach jak Golden Gate. Troche jak Dracula. Od czasu do czasu wygladam na swiat, sprawdzam, co sie dzieje, staram sie wyciagnac przyjaciol z niebieskiego promienia... A potem wracam do lodowki. -A ile czasu spedzilas... na jawie? - Harman wychylil sie wyczekujaco z fotela. -Niecale trzysta lat. To i tak wystarczy, zeby zmeczyc cialo. Umysl tez. I ducha. -Kto to jest Dracula? - zainteresowal sie Daeman. Savi nie odpowiedziala. Jechali w kierunku polnoc, polnocny zachod. Uprzedzila ich, ze cel podrozy lezy w odleglosci okolo pieciuset kilometrow od miejsca, w ktorym zjechali do Basenu Srodziemnego, a ktore dawniej nazywalo sie "Izrael" (Daeman nigdy tej nazwy nie slyszal). Jednak okreslenie "piecset kilometrow" Harmanowi mowilo niewiele, a Daemanowi zupelnie nic, poniewaz przejazdzki kabrioletem czy bryczka ograniczaly sie do dwoch, trzech kilometrow. Na dalsza odleglosc Daeman po prostu sie faksowal. Jak kazdy. Do poludnia przebyli polowe dystansu, ale wtedy droga sie skonczyla, teren stal sie nierowny, pelzacz musial zwolnic, a czasem zbaczac z kursu na wielokilometrowe objazdy. Savi pilnowala kierunku, poslugujac sie malym przyrzadem, ktory wyjela z plecaka. Caly czas sprawdzala tez odleglosc na odrecznie narysowanej, wielokrotnie skladanej i rozkladanej mapie. -Dlaczego nie uzyjesz lokalizatora? - zdziwil sie Daeman. -Dalekosiec i wszechsiec dzialaja w Basenie bez zarzutu, ale bliskosiec nie. Poza tym miejsca, do ktorego sie wybieramy, nie ma w zadnym sieciowym banku danych. Dlatego uzywam mapy i przedmiotu zwanego kompasem. Wynalazek stary, ale skuteczny. -A jak dziala? - zainteresowal sie Harman. -To magia. Taka odpowiedz w zupelnosci wystarczyla Daemanowi. Zjezdzali coraz nizej po dnie Basenu Srodziemnego. Rowne rzadki upraw ustapily miejsca polaciom kamienistej ziemi i zlebom, w ktorych z rzadka rosly bambusy i wysokie paprocie. Kalibanow nie bylo nigdzie widac, ale niedlugo po tym, jak wyjechali z terenow rolniczych, zaczal padac deszcz i stwory mogly po prostu zniknac w strumieniach lejacej sie z nieba wody. Mijali najdziwniejsze przedmioty i miejsca: wraki statkow z drewna i stali, miasto poprzewracanych jonskich kolumn, jakies wiekowe kawalki plastiku, mokre od deszczu i blyszczace w warstwie szarych osadow dennych zbielale kosci morskich stworow, a takze kilka olbrzymich, zardzewialych cystern, ktore Savi nazywala "okretami podwodnymi". Po poludniu deszcz troche zelzal i zobaczyli rysujacy sie na polnocnym wschodzie plaskowyz: byl wysoki, szeroki i pofaldowany, przypominal raczej masyw gorski, zielony pod szczytem, stromy, o stokach pozlobionych wawozami. -Tam jedziemy?- zapytal Daeman. -Nie. To Cypr. W przyszly wtorek mina tysiac czterysta osiemdziesiat dwa lata od dnia, w ktorym stracilam tam dziewictwo. Daeman z Harmanem spojrzeli ukradkiem po sobie, ale mieli dosc rozumu, zeby milczec. Pod wieczor teren zrobil sie podmokly i po bokach drogi znow zaczely pojawiac sie pola. Pracowaly na nich niezwyklych rozmiarow sluzki, ale nie zwracaly uwagi na przejezdzajacy pojazd. Wiekszosc w ogole nie miala oczu. W pewnym momencie droge przegrodzila im rzeka dwustumetrowej szerokosci. Savi zamknela szczelnie drzwi kabiny, odcinajac doplyw swiezego powietrza, uaktywnila pole silowe i zjechala po stromiznie w nurt. Woda byla dosc gleboka - ponad dwanascie metrow w srodkowej czesci koryta - i tak metna, ze nawet szperacze pelzacza mialy klopoty z przebiciem sie przez polmrok. Nurt - znacznie mocniejszy, nizby sie Daeman spodziewal po tak szeroko rozlanej rzece - spychal pojazd i Savi musiala sie sporo napracowac przy sterach, zeby utrzymac go na kursie. Maszyna o mniejszych kolach, mniej elastycznych wspornikach albo slabszym silniku nie oparlaby sie pradowi, ktory znioslby ja daleko na zachod. Wynurzyli sie i zaczeli wspinac na polnocny brzeg rzeki. Bloto spod kol tryskalo na dziesiec metrow za nimi, woda obficie sciekala ze wspornikow, kiedy Harman powiedzial: -Nie wiedzialem, ze pelzaczem mozna jezdzic pod woda. -Ja tez nie - przyznala Savi. Wrocila na dawny kurs i dodala gazu. Niedlugo potem pojawily sie konstrukty energetyczne. Pierwszy z nich, blyszczacy i rozedrgany, stal trzydziesci metrow na lewo od drogi, na odslonietym skrawku ziemi obok bambusowego zagajnika. Savi zatrzymala pelzacz, zeby obejrzec konstrukt z bliska. Daeman nie bardzo palil sie do opuszczania pojazdu, chociaz od dobrych paru godzin nie widzieli ani jednego kalibana, ale Harman Uparl sie, ze wysiadzie, a Daeman nie chcial zostac sam. Zszedl wiec po drabince i przeszedl przez pole sladem pozostalej dwojki. Dziwnie mu sie szlo po tylu godzinach siedzenia w fotelu. Pierwszy konstrukt byl niewielki (mial jakies piec metrow dlugosci i niecale trzy wysokosci), zolto-pomaranczowy z ruchomymi zielonymi zylkami, z grubsza owalny i opatrzony licznymi wypustkami, ktore wyrastaly z calej jego powierzchni, rozdymaly sie, przybieraly dziwaczne ksztalty, a potem znikaly, wchlaniane przez korpus. Unosil sie metr nad ziemia. Daeman zatrzymal sie w odleglosci dwudziestu krokow od niego. Savi i Harman podeszli blizej. -Co to jest? - spytal Harman, obchodzac go dookola. -Jestesmy na przedmiesciach Atlantydy, chociaz od centrum dzieli nas jeszcze ze sto kilometrow. Z takiego materialu postludzie buduja swoje naziemne stacje. -A co to za material? - Harman wyciagnal reke. - Moge go dotknac? -Niektore konstrukty raza pradem, inne nie. Porazenia nie sa smiertelne. Sprobuj. Nie ugryzie. Harman przytknal dlon do blyszczacej powierzchni i wyciagnal ja pospiesznie, gdy tylko zaczela sie zaglebiac w pomaranczowej masie. Palce ociekaly mu gestymi kroplami zolci i pomaranczu, ktore oderwawszy sie od skory, natychmiast wracaly do macierzystej grudy. -Zimne - stwierdzil. Rozprostowal palce i skrzywil sie. - Bardzo zimne. -Ten obiekt jest wlasciwie jedna wielka molekula, chociaz nie bardzo rozumiem, jak to mozliwe. -Co to jest molekula? - spytal Daeman. Cofnal sie o kilka krokow, kiedy pomaranczowe jajo wessalo dlon Harmana, i teraz musial mowic dosc glosno, zeby Savi go uslyszala. Caly czas ogladal sie do tylu. Savi miala wprawdzie bron, ale bambusowy las byl tuz-tuz. W dodatku slonce juz zachodzilo. -Molekuly to takie drobinki, z ktorych wszystko sie sklada. Nie widac ich golym okiem. -Te widze - zauwazyl Daeman. Rozmawiajac z Savi mial czasem wrazenie, ze probuje sie porozumiec z malym dzieckiem, chociaz tak naprawde niewiele wiedzial o dzieciach. Wrocili do pelzacza. Cieply blask zachodzacego slonca rozszczepial sie na szkle kabiny i podkreslal kontury wspornikow. Stratocumulusy pietrzace sie na wschodzie, nad gora, ktora Savi nazwala Cyprem, lsnily zlocistym swiatlem. -Prawie cala Atlantyda jest zbudowana z zamrozonej w takich makromolekulach energii - wyjasnila Savi. - To tez wynik eksperymentow z fizyka kwantowa. Energia jest zmieszana z materialem, ktory naukowcy w zapomnianej erze nazywali "materia egzotyczna", ale nie znam ani proporcji mieszaniny, ani sposobu jej uzyskiwania. Wiem tylko, ze dzieki temu miasta postludzi... miasta, stacje czy co to tam jest, sa w pewnym sensie zmiennoksztaltne. Raz sie pojawiaja w naszej rzeczywistosci kwantowej, raz z niej znikaja. -Nie rozumiem - przyznal Harman, zwalniajac Daemana z obowiazku wygloszenia tej uwagi. -Niedlugo sami sie przekonacie. Z tego wzniesienia na horyzoncie powinno byc widac miasto. Dojedziemy, zanim sie sciemni. Wsiedli do pelzacza i zajeli swoje miejsca, ale zanim Savi ruszyla, odezwal sie Harman: -Bylas tu juz wczesniej. - Nie brzmialo to jak pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu. -Owszem. -Ale mowilas, ze nie polecialas do pierscieni na orbicie. Czy nie po to poprzednio tu przyjechalas? -Po to. Nadal uwazam, ze znajde tam klucz do uwolnienia moich przyjaciol ze strumienia neutrinowego. Savi podniosla wzrok na widoczne w gorze pierscienie B i R. -Wtedy ci sie nie udalo. Dlaczego? Savi odwrocila sie wraz z fotelem i spojrzala Harmanowi w oczy. -Powiem ci, dlaczego mi sie nie udalo, jesli ty mi powiesz, po co naprawde chcesz tam poleciec. Dlaczego poswieciles tyle lat na znalezienie drogi do pierscieni. Harman wytrzymal jej spojrzenie przez minute, ale w koncu spuscil wzrok. -Z ciekawosci. -Wcale nie. - Savi nie zamierzala ustapic. Kiedy Harman znow na nia spojrzal, Daeman musial przyznac, ze nie widzial jeszcze takich emocji malujacych sie na jego twarzy. -Masz racje - burknal. - To nie ciekawosc. Chce znalezc konserwatornie. -Zebys mogl dalej zyc - dodala polglosem Savi. -Tak. - Harman zacisnal piesci. - Zebym mogl dalej zyc. Zeby przedluzyc swoje istnienie poza te zasrana ostatnia dwudziestke! Chce zyc! Chce, zeby Ada urodzila moje dziecko i chce patrzec, jak bedzie dorastalo, chociaz ojcowie zwykle sie tak nie zachowuja. Jestem chciwym draniem. Chciwym zycia. Wystarczy ci taka odpowiedz?! -Wystarczy. - Savi spojrzala na Daeman. - A jakie sa twoje motywy, Daeman Uhr? Dlaczego wybrales sie z nami w te podroz? Daeman wzruszyl ramionami. -Gdyby gdzies tu byl portal, w try miga przefaksowalbym sie do domu. -Przykro mi, ale nie ma. Udal, ze nie slyszy ironii w jej glosie. -Po co nas tu sprowadzilas, starucho? Bez naszej pomocy znalazlas pelzacz, znasz droge... Do czego jestesmy ci potrzebni? -Dobre pytanie. Ostatnio przyszlam do Atlantydy pieszo. Z polnocy. To bylo poltora wieku temu. Przyprowadzilam ze soba dwie elojki... Nie, przepraszam, to niegrzeczne okreslenie. Przyprowadzilam dwie kobiety, ktore byly ciekawe, co je czeka. -I co sie stalo? - spytal Harman. -Zginely. -Kalibany? - domyslil sie Daeman. -Nie. Kalibany zabily i pozarly mezczyzne i kobiete, ktorzy przyszli ze mna poprzednim razem, prawie trzysta lat temu. Nie umialam sie jeszcze wtedy porozumiec z Arielem, nie znalam tez tej sztuczki z DNA. -Dlaczego za kazdym razem bralas ze soba dwie osoby? - zainteresowal sie Harman. Daeman pomyslal, ze to dziwne pytanie. Znacznie bardziej interesowaly go okolicznosci smierci poprzednikow. Czy Savi miala na mysli trwala smierc, czy tylko chwilowa, taka do powrotu z konserwatorni? -Zadajesz celne pytania, Harman Uhr - przyznala z usmiechem Savi. - Wkrotce sie przekonacie. Zrozumiecie, dlaczego po pierwszej wyprawie, ktora odbylam ponad tysiac lat temu, zawsze zabieram ze soba dwie osoby. Nie tylko do Atlantydy, takze do innych stacji: w Himalaje, na Wyspe Wielkanocna, na biegun poludniowy... To dopiero byly zabawne ekspedycje. Do zadnej stacji nie mozna podleciec sonikiem blizej niz na piecset kilometrow. Daeman zupelnie sie pogubil. Chcial dowiedziec sie cos wiecej o zabijaniu i pozeraniu. -I nie udalo ci sie znalezc statku kosmicznego, ktory polecialby do pierscieni? Tyle razy probowalas i nic? - dopytywal sie Harman. -Statki kosmiczne nie istnieja. Savi wlaczyla wirtualne stery, uruchomila pelzacz i skierowala go na znajomy kurs. Slonce malowalo czerwienia caly zachodni niebosklon. Miasto postludzi ciagnelo sie calymi kilometrami na osuszonym morskim dnie. Swietliste wieze energetyczne wznosily sie i opadaly, w najwyzszych punktach siegajac trzystu metrow nad poziomem gruntu. Pelzacz mknal wsrod energetycznych obeliskow, szybujacych w powietrzu kul, czerwonych schodow z czystej energii prowadzacych donikad, niebieskich ramp, ktore na przemian pojawialy sie i znikaly, blekitnych implodujacych piramid, olbrzymich zielonych torusow, rozpietych na zoltych, pulsujacych szprychach, niezliczonych kolorowych szescianow i stozkow. Tym razem, kiedy Savi zatrzymala pojazd i otworzyla drzwi, nawet Harman nie rwal sie do wysiadania. Savi kazala im zalozyc termoskory i ze schowka na narzedzia wyjela trzy maski osmotyczne. Zrobilo sie juz prawie calkiem ciemno. Na fioletowoczarnym niebie oprocz pierscieni rozblysly gwiazdy. Poswiata konstruktow energetycznych kladla sie na dnie morza i polach uprawnych, siegajac osiem kilometrow poza granice miasta. Savi poprowadzila Daemana i Hamana do czerwonych schodow, po ktorych ruszyla w gore. Makromolekularne stopnie bez trudu utrzymywaly ich ciezar, chociaz Daeman nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze sa zbudowane z gabki. Konczyly sie trzydziesci metrow nad ziemia, na platformie z ciemnego, matowego metalu, ktory w ogole nie odbijal swiatla. Na podescie znajdowaly sie trzy staroswieckie fotele z wysokimi oparciami i czerwona tapicerka. Staly w rownych, mniej wiecej trzymetrowych odstepach wokol czarnego otworu, ziejacego dokladnie posrodku platformy. Byly odwrocone tylem do niego. -Siadajcie. Daeman uniosl brwi. -To jakis zart? Savi pokrecila glowa i usiadla na fotelu po zachodniej stronie otworu. Harman zajal drugie miejsce, Daeman zas obszedl caly podest dookola, zanim zatrzymal sie przy trzecim. -Co sie teraz stanie? Bedziemy na cos czekac? Spojrzal na niedaleka zolta wieze, ktora wznosila sie setki metrow nad ich glowami. Energetyczny material falowal i przemieszczal sie jak zolta, kanciasta chmura. -Usiadz, to sie dowiesz. Daeman ostroznie usiadl. Zarowno oparcie, jak i podlokietniki fotela byly ozdobnie rzezbione. Na lewym podlokietniku znajdowal sie bialy okragly przycisk, na prawym czerwony. Wolal ich nie dotykac. -Policze do trzech - ciagnela Savi. - Na "trzy" wcisnijcie bialy guzik. Daemanie, to ten z lewej strony. -Znam sie na kolorach, do cholery! -To swietnie. Raz, dwa... -Zaraz! Co sie stanie, jak wcisne bialy guzik? -Nic. Zupelnie nic. Ale musimy je przycisnac rownoczesnie. Nauczylam sie tego, kiedy przyszlam tu pierwszy raz sama. Gotowi? Raz, dwa, trzy! Wszyscy troje wcisneli biale przyciski. Daeman zerwal sie z fotela. Podbiegl do skraju podestu, przeskoczyl z niego na sasiednia, czerwona platforme, przebiegl ze trzydziesci krokow i dopiero wtedy sie odwrocil. Z otworu miedzy fotelami z ogluszajacym jazgotem buchal snop swiatla. -O zesz kurna! - wykrzyknal, ale pozostala dwojka nie miala szans go uslyszec. Przypominalo to blyskawice: zygzakowaty slup swiatla metrowej srednicy wystrzelil z otworu, laczac platforme z niebem. Wznosil sie wysoko, wysoko... Potem zakrzywial sie na zachod niczym rozpalona do bialosci nic. Jego koniec ginal w chmurach, ale sama nic byla widoczna i poruszala sie, jakby koncowka byla polaczona z... Naprawde byla polaczona. Ze strachu Daeman ledwie zapanowal nad zwieraczami. Nic laczyla sie z pierscieniem R, obracajacym sie tysiace kilometrow nad ich glowami, z jednym z tworzacych go ruchomych swiatelek, gwiazdeczek, ktore pedzily po niebie z zachodu na wschod. -Wracaj! - Glos Savi przebil sie przez trzaski i ryk pioruna. Powrot zajal Daemanowi kilka dobrych minut. Oslaniajac oczy przed oslepiajacym blaskiem, krok po kroku zblizal sie do pustego fotela, rzucajacego pietnastometrowy cien na czarno-czerwony podest. Nigdy pozniej nie umial wyjasnic (nawet sam sobie), jak i dlaczego zmusil sie do powrotu na fotel. Tak jak nie rozumial tego, co zrobil potem. -Na "trzy" wcisnijcie czerwony guzik! - krzyknela Savi. Siwe wlosy staly jej deba, wijac sie wokol glowy jak przyciete weze. - Raz! - Musiala mocno wytezyc glos, zeby bylo ja slychac. - Dwa! Nie zrobie tego, powtarzal w myslach Daeman. Nie ma mowy. -Trzy! Savi wcisnela swoj guzik. Harman tez. Nie! - pomyslal Daeman. Ale wdusil przycisk. Trzy drewniane fotele wystrzelily w powietrze, wirujac wokol rozedrganej blyskawicy. Wznosily sie z taka predkoscia, ze po dnie morza poniosl sie grzmiacy dzwiek, a pelzacz zatrzasl sie na wspornikach. Niespelna sekunde pozniej fotele zniknely w chmurach. Biala nic czystej energii wila sie, drzala i wyginala, probujac nadazyc za pedzacymi po orbicie swietlnymi punkcikami. 39. Olimp, Ilion, Olimp Fascynuje mnie ten maly robot. Mam ochote zostac w sali i zorientowac sie w sytuacji, ale wolalbym nie podchodzic blizej, zeby bogowie przypadkiem mnie nie uslyszeli. Z angielskiego przeszli tymczasem na starozytna greke - w kazdym razie bogowie, w tym i Zeus, mowia jezykiem, do ktorego przywyklem jako scholiasta - ale z tej odleglosci wychwytuje tylko fragmenty ich rozmowy.-...male automaty... zabawki... z Wielkiego Morza Srodladowego... nalezaloby zniszczyc... Zamiast podkradac sie blizej, przypominam sobie, po co tekowalem sie na Olimp: mam znalezc grzebien Afrodyty i przyniesc go czekajacym na moj powrot Trojankom. Od mojego nastepnego posuniecia moze zalezec los tysiecy ludzi, totez wycofuje sie na paluszkach, odsuwam jak najdalej od bogow i tych niezwyklych maszyn i skrecam w korytarz prowadzacy do pokojow, w ktorych przed paroma dniami pierwszy raz rozmawialem z boginia milosci. Tak niedawno? Mowiac oglednie, sporo sie od tego czasu wydarzylo. Slysze dobiegajace z innych pomieszczen dworu glosy - boskie glosy - wiec kiedy wslizguje sie za prog apartamentu Afrodyty, mam dusze na ramieniu. Wszystko wyglada tak, jak zapamietalem: pokoj nie ma okien, glownym zrodlem swiatla sa kosze z zarzacymi sie weglami, wyposazenie wnetrza stanowi sofa i pare innych sprzetow, w tym stojacy na marmurowym biurku monitor z jarzacym sie niebiesko ekranem. Myslalem wtedy, ze to cos w rodzaju komputera, teraz wiec korzystam z okazji i podchodze blizej, zeby sprawdzic. Niebieski prostokat unosi sie w powietrzu, pare centymetrow ponad blatem. Nie ma na nim wprawdzie windowsowych ikon, ale biale kolko mruga zachecajaco, jakby chcialo, zebym dotknieciem uaktywnil ekran. Nie zamierzam go dotykac. Obok sofy, na malym stoliku powinny znajdowac sie osobiste drobiazgi bogini; nie pamietam, czy byl wsrod nich grzebien, ale tam wlasnie zaczynam moje poszukiwania. Nic z tego. Znajduje brosze, kilka srebrzystych cylinderkow - czyzby boskie szminki? - i lustro w ozdobnej srebrnej ramie. Grzebienia nie ma. Niech to szlag! Nie mam zielonego pojecia, ktory z domow na rozleglym wierzcholku Olimpu nalezy do Afrodyty, a przeciez nie bede pytal bogow o droge. Zaryzykowalem - i przegralem, trudno. Ale nie, przeciez przede wszystkim chodzilo o to, ze moge przeniesc sie na Olimp i stamtad wrocic. Nie mam czasu do stracenia; cholera wie, jak dlugo beda na mnie czekac. Biore do reki lusterko - nawet go za dokladnie nie ogladam - wyobrazam sobie pokoj w podziemiach swiatyni Ateny i przekrecam tarcze medalionu. Kiedy sie pojawiam, stoi przede mna siedem kobiet zamiast pieciu, ktore przed chwila byly swiadkami mojego znikniecia. Na moj widok odruchowo cofaja sie o krok, a jedna krzyczy przenikliwie i zaslania rekami twarz. Mimo to udaje mi sie ja rozpoznac: to Kasandra, najladniejsza z corek Priama. -Przyniosles grzebien, Hock-en-berr-rrii? - pyta Hekuba. - Miales nas przekonac, ze naprawde odwiedziles Olimp, siedzibe bogow. -Nie mialem czasu go szukac, ale przynioslem cos innego. Podaje lusterko Laodike, corce Hekuby. -Rzezbienia na raczce i z tylu lustra sa chyba podobne do tych na grzebieniu. - odzywa sie Helena. - Ale... Urywa w pol zdania, poniewaz Laodike rozdziawia usta i omal nie upuszcza lusterka. Teano, glowna kaplanka Ateny, wyjmuje je z jej rak i sama zerka. Blednie jak sciana i oddaje zwierciadlo Andromasze, ktora z kolei rumieni sie, kiedy w nie spoglada. Teraz Kasandra bierze lusterko, wytrzeszcza oczy i znowu krzyczy. Hekuba gniewnie marszczy brwi. Od razu widac, ze specjalnie za soba nie przepadaja. Nawet wiem dlaczego: Kasandra, obdarzona przez Apolla darem jasnowidzenia, probowala przekonac Priama, zeby zabil Parysa, syna Hekuby, gdy ten tylko przyszedl na swiat. Od malego przewidywala katastrofe, jaka bedzie dla Troi uprowadzenie Heleny i pozniejsza wojna z Achajami. Niestety, dar prorokowania byl nierozlacznie zwiazany z klatwa, ktora sprawiala, ze nikt w przepowiednie Kasandry nie wierzyl. Hekuba patrzy w lusterko i robi glupia mine. -Co sie dzieje? - dziwie sie. Cos musi z nim byc nie tak. Helena wyjmuje je z rak Hekuby i podaje mi. -Sam zobacz, Hock-en-berr-rrii. Spogladam w zwierciadlo. Moje odbicie jest... dziwne. To ja i zarazem nie ja. Mam mocniej zarysowany podbrodek, drobniejszy nos, bardziej wyraziste oczy, wydatniejsze kosci policzkowe, bielsze zeby... -Wszystkie zobaczylyscie to samo? - pytam. - Swoje udoskonalone odbicie? -Tak - mowi Helena. - Zwierciadlo Afrodyty pokazuje tylko piekno. Tak bysmy wygladaly jako boginie. Nie wyobrazam sobie, ze Helena moglaby byc jeszcze piekniejsza, ale kiwam glowa i dotykam powierzchni lustra. Nie jest szklana. Pod dotykiem wydaje sie miekka, elastyczna, troche przypomina wyswietlacz cieklokrystaliczny. Moze zreszta tym wlasnie jest. Moze w ozdobnej ramie mieszcza sie potezne uklady scalone, na ktorych dzialaja programy graficzne, oparte na algorytmach symetrii obrazu, idealnych proporcji i innych aspektow tego, co w powszechnym mniemaniu uchodzi za piekno. -Pozwol, Hock-en-berr-rrii, ze przedstawie ci dwie nasze nowe towarzyszki. Pomoga nam ocenic prawdziwosc twoich slow. Mlodsza z nich ma na imie Kasandra i jest corka Priama. Starsza to Herofile, czyli "droga Herze", najstarsza z wieszczek i kaplanka Apolla Sminteusa. To ona zinterpretowala przed laty sen Hekuby. -Jaki sen? Odpowiada mi Hekuba, ktora nie zaszczyca Kasandry i Herofile nawet jednym spojrzeniem: -Kiedy nosilam w lonie moje drugie dziecko, Parysa, snilo mi sie, ze urodze plonaca zagiew, z ktorej ogien rozprzestrzeni sie na caly Ilion i wypali go do zgliszczy. We snie dziecko zmienilo sie w erynie, o ktorej jedni powiadaja, ze jest dzieckiem Kronosa, inni ze potomkiem Forkysa, a jeszcze inni, ze splodzili ja Hades i Persefona; wszyscy jednak sa zgodni, ze jest corka zlowrogiej Nocy. Ognista erynia nie miala skrzydel, ale poza tym do zludzenia przypominala harpie. Jej oddech cuchnal siarka, z oczu ciekl jej jad, glos brzmial jak ryk przerazonej jalowki. Za pasem miala bicz nabijany mosieznymi guzami. W jednej rece trzymala pochodnie, w drugiej weza. Pochodzila ze swiata podziemnego, a narodzila sie, by pomscic skrzywdzone matki. Ilionskie psy zwiastowaly jej nadejscie rozpaczliwym szczekaniem. -O rany... - mrucze pod nosem. - Niezly sen. -Rozpoznalam w erynii dziecko, ktoremu pozniej nadano imie Parys - odzywa sie stara wiedzma, ktora przedstawiono mi jako Herofile. - Kasandra rowniez przewidziala jego narodziny. Zaproponowala, zeby zabic chlopca, gdy tylko wychynie z lona matki. - W tym miejscu Herofile posyla Hekubie mordercze spojrzenie. - Niestety, nasze rady zostaly zignorowane. Helena musi je rozdzielic. -My wszystkie, Hock-en-berr-rrii, mialysmy wizje zaglady Ilionu. Nie wiemy jednak, ktore z nich wynikaja ze zwyklego strachu o siebie, o nasze dzieci i mezow, a ktore sa naprawde zeslane przez bogow. Dlatego i twoje przepowiednie musimy poddac surowej ocenie. Kasandra chcialaby ci zadac pare pytan. Odwracam sie do mlodej blondynki, chudej jak anorektyczka, ale - jakims sposobem - wciaz urzekajaco pieknej. Paznokcie ma poogryzane do krwi, caly czas nerwowo splata palce i kreci nimi mlynka. Nie moze ani chwili ustac spokojnie. Oczy ma zaczerwienione nie mniej od paznokci. Patrzac na nia, przypominam sobie zdjecia uzaleznionych od koki gwiazd filmowych na odwyku. -Nie snilam o tobie, slaby czlowieku - mowi. Ignoruje te zniewage. Milcze. -Zadam ci pytanie. Przysnil mi sie kiedys krol Agamemnon i jego zona, krolowa Klitajmestra, jako ogromni byk i krowa. Co powiesz o takim snie, proroku? -Nie jestem prorokiem. Wasza przyszlosc jest moja przeszloscia, to wszystko. Widzisz Agamemnona pod postacia byka, poniewaz po powrocie do Sparty zostanie zaszlachtowany jak wol. -W palacu? -Nie. - Czuje sie jak w krzyzowym ogniu pytan na egzaminie w moim Hamilton College. - Zginie w domu Ajgistosa. -Z czyjej reki? I na czyj rozkaz? - dopytuje sie Kasandra. -Klitajmestry. -Z jakiego powodu, wielki nieproroku? -Klitajmestra bedzie na niego zla, ze zlozyl ich corke Ifigenie bogom w ofierze. Kasandra nie odrywa ode mnie oczu, ale skinieniem glowy daje znak pozostalym kobietom. -A jaka bedzie moja przyszlosc, wieszczu? - pyta sarkastycznym tonem. -Zostaniesz brutalnie zgwalcona, tu, w swiatyni. Sluchajace nas kobiety chyba wstrzymaly oddech. Czyzbym posunal sie za daleko? Coz, chciala wiedzma prawdy, to niech ma. Kasandra jest niewzruszona, a nawet - o dziwo - sprawia wrazenie zadowolonej. Uswiadamiam sobie, ze od lat zyje z wizja tego gwaltu i innych okropienstw, ale nikt jej nie wierzy. To z pewnoscia budujace, ze jest ktos, kto potwierdza jej przewidywania. Kiedy jednak sie odzywa, w jej glosie nie ma sladu satysfakcji: -Kto mnie zgwalci? -Ajaks. -Wielki czy Maly? - Jest znerwicowana i roztrzesiona, ale delikatna, i przez to, na swoj neurotyczny sposob, piekna. -Maly. Ajaks z Lokrydy. -Co bede robic na gorze, w swiatyni, kiedy znajdzie mnie Ajaks Maly? -Bedziesz chciala ocalic lub ukryc Palladium - odpowiadam i skinieniem glowy wskazuje posag. -Czy Ajaksowi ujdzie to plazem, maly czlowieczku? -Utonie po drodze do domu. Jego statek rozbije sie na Skalach Gyrajskich. Wiekszosc uczonych uwaza, ze katastrofa jest skutkiem gniewu Ateny. -Czy bogini ukarze Ajaksa za gwalt na mnie, czy za zbezczeszczenie swiatyni? -Nie wiem. Mysle, ze za to drugie. -Kto jeszcze bedzie w tym czasie w swiatyni, mezczyzno? Musze sie chwile zastanowic. -Odyseusz - mowie w koncu, zawieszajac glos jak student, ktory nie ma pewnosci, tylko nadzieje, ze udzielil wlasciwej odpowiedzi. -Kto poza Odyseuszem, synem Laertesa, bedzie swiadkiem mojej hanby? -Neptolemos - odpowiadam po namysle. -Syn Achillesa? - wtraca pogardliwym tonem Teano. - Przeciez zostal w Argos. Ma dziewiec lat. -Wcale nie. Ma siedemnascie lat i jest zajadlym wojownikiem. Po smierci Achillesa zostanie wezwany pod Troje ze Skyros. Razem z Odyseuszem znajdzie sie w brzuchu drewnianego konia. -Drewnianego konia? - dziwi sie Andromacha. Widze, jak rozszerzaja sie oczy Heleny, Herofile i Kasandry - one na pewno widzialy w snach drewnianego konia. -Czy ten Neptolemos ma jakies inne imie? - pyta Kasandra. Tonem i sposobem bycia przypomina rzetelnego prokuratora. -Nastepne pokolenia beda go znaly jako Pyrrosa. - Probuje wygrzebac z pamieci szczegoly dziel dawnych komentatorow, cyklikow, Kyprii Proklosa, mojego Pindara. Dawno nie czytalem Pindara. - Po wojnie, zamiast wrocic do dawnego domu Achillesa na Skyros, przybije do brzegow Molossii, po zachodniej stronie wyspy. Pozniej tamtejsi krolowie nazwa go Pyrrosem i beda sie chelpic tym, ze sa jego potomkami. Kasandra jest nieustepliwa. -Czy w te noc, gdy Grecy zdobeda Troje, Neptolemos jeszcze cos zrobi? Patrze na kobiety, ktore beda moimi sedziami: na zone Priama, corke Priama, matke Skamandriosa, kaplanke Ateny, na obdarzona paranormalnymi zdolnosciami Herofile, na przekleta darem jasnowidzenia mlodziutka Kasandre i wreszcie na Helene, zone Menelaosa i Parysa. Wolalbym chyba, zeby sadzili mnie lawnicy O.J. Simpsona. -Pyrros, znany na razie jako Neptolemos, zabije Priama w swiatyni Zeusa. Zabije Skamandriosa, zrzucajac go z murow. Wezmie do niewoli Andromache. Juz o tym mowilem. -Czy ta noc nadejdzie niedlugo? -Tak. -To kwestia lat? Miesiecy? Czy raczej dni lub tygodni? -Dni lub tygodni - odpowiadam. Probuje oszacowac, ile dni zostalo do pojedynku Hektora z Achillesem i upadku Troi, o ile Iliada wroci na wlasciwy kurs. Niezbyt wiele. -Powiedz nam jeszcze - mnie powiedz, mezczyzno - jaki czeka mnie los po gwalcie, jaki dokona sie na mnie i na Ilionie? Nie wiem, co powiedziec. Jezyk staje mi kolkiem. -Jaki cie czeka los? -Tak, przybyszu z przyszlosci - syczy eteryczna blondynka. - Zgwalcona czy nie, na pewno nie dane mi bedzie zostac w miescie po tym, jak Andromacha trafi do niewoli, a wsciekly Menelaos upomni sie o Helene. Co stanie sie z Kasandra, mezczyzno? Probuje oblizac wargi. Czy Kasandra zna swoja przyszlosc? Nie mam pojecia, czy dany jej przez Apolla dar wieszczenia siega poza upadek Troi. Ktos, chyba Robert Graves, poeta i uczony, przelozyl jej imie jako "ta, ktora oplatuje mezczyzn". Ale zeslane przez bogow przeklenstwo kaze jej zawsze mowic prawde. Postanawiam zrobic to samo. -Twoja uroda sprawi, ze zostaniesz naloznica Agamemnona - szepcze. - Zabierze cie do domu jako... konkubine. -Urodze mu dziecko, zanim dotrzemy na miejsce? -Tak mi sie wydaje. - Nawet dla mnie ta odpowiedz brzmi idiotycznie. Homer miesza mi sie z Wergiliuszem, Wergiliusz z Ajschylosem, a wszyscy trzej z Eurypidesem. Kurcze, nawet Szekspir polasil sie na te historie! - Blizniakow - dodaje po chwili. - Teledamosa i... eee... i Pelopsa. -A co stanie sie ze mna w Sparcie, na dworze Agamemnona? - podpowiada mi Kasandra. -Klitajmestra zabije cie tym samym toporem, ktorego uzyje przeciw Agamemnonowi. - Moj glos brzmi znacznie bardziej piskliwe, nizbym sobie tego zyczyl. Kasandra sie usmiecha. Nie jest to przyjemny widok. -Przed tym, jak obetnie mu glowe, czy po? -Po - mowie. Do diabla! Jesli ona moze to zniesc, to ja tym bardziej. I tak jestem trupem. Ale zanim mnie suki powala, zalatwie paralizatorem tyle, ile mi sie uda. - Klitajmestra bedzie musiala cie gonic, ale w koncu cie dopadnie. Tobie rowniez obetnie glowe. A potem zabije twoje dzieci. Siedem kobiet wpatruje sie we mnie w milczeniu. Maja nieprzeniknione twarze. Obiecuje sobie, ze nigdy nie zagram z nimi w pokera. -Owszem, ten czlowiek zna przyszlosc - odzywa sie w koncu Kasandra. - Nie wiem, czy jego obecnosc wsrod nas to dar bogow, czy podstep majacy ujawnic nasz spisek, ale musimy mu zaufac. Nie mamy wyjscia. Ilion wkrotce upadnie. Helena kiwa glowa. -Przenies sie do obozu Achajow, Hock-en-berr-rrii. A podczas nastepnej zmiany warty w Ilionie sprowadz Achillesa do korytarza przed pokojem dziecinnym w domu Hektora. Zmiana warty na murach jest obwieszczana gongiem i odbywa sie okolo pol do dwunastej. Czyli mniej wiecej za godzine. -A jezeli nie bedzie chcial ze mna przyjsc? W spojrzeniach, ktorymi mnie obdarzaja, pogarda miesza sie z litoscia w proporcjach cztery do trzech. Tekuje sie jak najdalej od nich. Nie powinienem tego robic, bo to czysta glupota. Boje sie jednak ponownego spotkania z Achillesem, a poza tym podczas tego quizu, ktory urzadzila mi Kasandra, moje mysli krazyly wokol robota. Widywalem juz na Olimpie rozne dziwne rzeczy (nie liczac bogow i bogin, ktorzy sami w sobie sa dosc niezwykli), takie jak na przyklad olbrzymi, stonogoksztaltny Uzdrowiciel. W tym malym robocie - o ile faktycznie to robot - jest jednak cos, co przykulo moja uwage. Wyglada, jakby nie pochodzil z zadnego ze swiatow, miedzy ktore od dziewieciu lat dziele swoj czas: nie pasuje ani do Olimpu, ani do Ilionu. Najbardziej przypomina przybysza z mojego swiata. Mojego dawnego swiata. Tego prawdziwego. Nie pytajcie, dlaczego tak uwazam. Poza filmami science fiction nigdy nie widzialem czlekoksztaltnego robota. Tlumacze sobie, ze i tak zostala mi jeszcze godzina do spotkania Achillesa z Hektorem. Zakladam Helm Hadesa i teleportuje sie z powrotem do Dworu Bogow. Nigdzie nie widze malego robota i reszty zelastwa, ale Zeus nadal siedzi na tronie. I w dalszym ciagu otacza go tlumek bogow - w tym Ares, ktorego ostatnio widzialem w kadzi regeneracyjnej sasiadujacej z kadzia Afrodyty. Matko Przenajswietsza, gdzie w takim razie jest Afrodyta?! Nie ukryje mnie przed nia Helm Hadesa! Kazala muzie dac mi go, bo wie, ze w kazdej chwili moze mnie wytropic. Wyszla juz z kadzi czy nie? Rany boskie... -To szalenstwo! - ryczy Ares. Zeus przysluchuje mu sie z tronu. - Znikam na kilka dni i wojna od razu wymyka sie spod kontroli! Nastaja rzady kaosul, Achilles zabil Agamemnona i objal dowodztwo achajskiej armii! Hektor w odwrocie! A przeciez krolewska wola Zeusa bylo, aby Trojanie odniesli zwyciestwo! Agamemnon nie zyje? Achilles dowodzi?! Jasny gwint! Juz nie jestesmy w Iliadzie, Toto. -A co z tymi automatami, ktore ci przywiozlem, Zeusie? Co z tymi... morawcami? - pyta Apollo, a jego glos niesie sie echem po calej sali. Na antresolach coraz liczniej gromadza sie pomniejsi bogowie. Ekran w holobasenie pokazuje sceny z pola walki, szalenczy odwrot Trojan, rzez w ich szeregach, chaos w achajskim obozie. Ja jednak nie odrywam wzroku od siwobrodego Zeusa na zlotym tronie. Jest poteznie umiesniony, ma masywne przeguby, jakby wyrzezbione w marmurze przez Rodina. Stoje dosc blisko, by widziec siwiejace wlosy na jego nagiej piersi. -Spokojnie, Apollo, szlachetny luczniku - dudni basem bog bogow. - Kazalem unicestwic morawce. Hera z pewnoscia juz je zniszczyla. Moze byc jeszcze gorzej? Wlasnie sie nad tym zastanawiam, kiedy do sali wchodzi Afrodyta w towarzystwie Tetydy i mojej muzy. 40. Pierscien rownikowy Daeman krzyczal przez calusienki lot. Moze Savi i Harman tez krzyczeli - na pewno krzyczeli! - ale Daeman slyszal tylko swoje wrzaski. Zaraz po starcie, kiedy fotele zaczely wirowac wokol przechylajacego sie snopa swiatla (przez chwile odwrocony do gory nogami Daeman mogl swobodnie ogladac zielony Basen Srodziemny z wysokosci trzech kilometrow), zdal sobie sprawe z dwoch dzialajacych na niego poteznych sil. Jedna byla zwiazana z przyspieszeniem, ktore wgniotlo go w fotel, druga zas, przejawiajaca sie jako staly, rownomierny nacisk na cale cialo, musiala byc skutkiem dzialania ochronnego pola silowego; nie dosc, ze nie pozwalala mu oderwac sie od czerwonej tapicerki, to w dodatku czul ja na twarzy, na piersi, w ustach i w glebi pluc.Mimo to przez caly czas krzyczal. Fotele krecily sie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara wokol oslepiajacego snopa czystej energii. W pewnej chwili przed oczami Daemana pojawilo sie niebo, pierscienie i gwiazdy. Nie przestawal krzyczec. Wiedzial, ze fotel bedzie sie dalej obracal i ze tym razem na pewno wypadnie i zleci na dol z wysokosci nie kilku, lecz kilkunastu kilometrow. Nie wypadl, ale powrzeszczal sobie na Ziemie. Trajektoria foteli wyplaszczyla sie; lecialy teraz z pozoru rownolegle do powierzchni planety. W Azji Srodkowej zapadla noc, a ciagnace sie nad nia kilometrami wysokie cumulusy byly rozswietlane od srodka i z dolu piorunami, ktore wylawialy z mroku czerwone azjatyckie pustynie. Oczywiscie Daeman nie wiedzial nawet, ze leca nad Azja. Fotel zrobil kolejne pol obrotu i jego oczom ukazaly sie gwiazdy, pierscienie i cienka powloka atmosfery (ktora nagle znalazla sie pod nimi!). Na zachodzie slonce wyjrzalo znad horyzontu, rozpraszajac sie w powietrzu w zolte i czerwone smugi. Pokonali dziewiecdziesiat dziewiec procent grubosci atmosfery, ale i z tego Daeman nie zdawal sobie sprawy. Pole silowe zapewnialo mu doplyw tlenu, chronilo przed rozerwaniem na strzepy i podtrzymywalo banke powietrza, w ktorej rozlegal sie jego krzyk. Zanim zdal sobie sprawe, ze zblizaja sie do pierscienia R, zdazyl ochrypnac od wrzasku. Pierscien wygladal zupelnie inaczej, niz go sobie Daeman wyobrazal, ale nie zwracal na to uwagi, pochloniety krzyczeniem i kurczowym sciskaniem poreczy. Zawsze myslal, ze pierscienie skladaja sie z tysiecy szklanych zamkow o przezroczystych scianach, przez ktore widac postludzi, bawiacych sie i zajetych typowymi dla postludzi rozrywkami. Rzeczywistosc okazala sie zupelnie inna. Blyszczace obiekty, do ktorych zblizali sie z ogromna predkoscia po rozedrganej, falujacej blyskawicy, byly w wiekszosci skomplikowanymi konstrukcjami z ciegien, wspornikow i dlugich szklanych rur, bardziej przypominajacymi zestawy anten niz domy na orbicie. Przy koncach niektorych z nich znajdowaly sie swietliste kule energii o czarnych, pulsujacych jadrach. Na innych umocowano olbrzymie lustra (musialy miec po kilka kilometrow srednicy, jak uswiadomil sobie rozwrzeszczany Daeman), ktore odbijaly - lub emitowaly - blekitne, zolte i matowobiale promienie. Polyskliwe pierscienie i kule, na pierwszy rzut oka wykonane z tej samej energetycznomaterialnej mieszanki co zabudowa Atlantydy, korygowaly swoje polozenie precyzyjnymi emisjami laserowymi i impulsami silnikow manewrowych, sypiac po niebie stozkami swiecacych czastek. Zadna z tych konstrukcji nie wygladala na dom, ktory moglby sluzyc postludziom. Z tej wysokosci dawalo sie juz dostrzec krzywizne Ziemi, ktora pomalu stawala sie coraz wyrazniejsza, jakby ktos coraz mocniej napinal jej luk. Slonce drugi raz zaszlo i niebo eksplodowalo gwiazdami, swiecacymi niewiele slabiej od tworzacych pierscien konstrukcji. Daleko - z pewnoscia setki kilometrow - w dole Daeman widzial pasmo gor, ktorych osniezone wierzcholki lsnily w swietle gwiazd i pierscieni. Dalej na zachodzie pod zakrzywionym horyzontem rozciagal sie ocean. Nagle fotele zwolnily obroty. Daeman wykrecil szyje, usilujac sie rozejrzec. Posrod przypominajacych rusztowania konstrukcji i luster przesuwala sie gora, na ktorej stokach zbudowano miasto. Daeman zaniemowil. Fotele przechylily sie gwaltownie, pole silowe wcisnelo go w poduszki i oparcie. W tej samej chwili zauwazyl, ze wibrujacy snop swiatla, po ktorym sie slizgali, biegnie prosto do oplatajacego skalna bryle blyszczacego miasta. Zbudowano je nie z energo-materii, lecz raczej ze szkla; z setek tysiecy szyb i faset podswietlonych od wewnatrz. Przypominalo to Daemanowi olbrzymi japonski lampion. Wlasnie zdal sobie sprawe, ze za chwile roztrzaskaja sie o jedna z najwyzszych iglic na skraju orbitalnego miasta, kiedy jego fotel obrocil sie do gory nogami i pole silowe wydusilo mu powietrze z piersi. Wyhamowali z takim przeciazeniem, ze najpierw zobaczyl przed oczami czerwone plamy, potem czarne, a dopiero pozniej odzyskal wzrok. Ale nie wytracili predkosci calkowicie: Daeman zdazyl jeszcze krzyknac, zanim wbili sie w sciane budowli, ktora musiala miec co najmniej ze sto pieter. Nie uslyszal brzeku tluczonego szkla, nie poczul szarpniecia ani uderzenia. Sciana odksztalcila sie i wchlonela ich w glab blyszczacego lejka, jakby spadli na powierzchnie naciagnietej, zoltej gumy. Lejek wyplul ich drugim koncem i znalezli sie w pokoju o szesciu identycznych, bialych, podswietlonych scianach. Snop swiatla zniknal. Fotele polecialy na boki. Pole silowe sie wylaczylo. Daeman krzyknal po raz ostatni, przelecial po twardej posadzce, odbil sie od jeszcze twardszej sciany, polecial pod sufit, grzmotnal o podloge. A potem widzial juz tylko ciemnosc. Spadal. Szarpnal sie i ocknal. Cialo i mozg podpowiadaly mu, ze spada, koziolkujac. Wypadl z fotela? Leci na Ziemie? Otworzyl usta do krzyku, ale zamknal je, widzac, ze unosi sie w powietrzu. Savi podtrzymywala go z jednej strony, Harman z drugiej. Lece? Spadam! Probowal sie wyrwac, ale Savi i Harman, tak jak on unoszacy sie w powietrzu w bialym pokoju, nie puscili go. -Spokojnie - powiedziala Savi. - Jestesmy w stanie niewazkosci. -W stanie czego? -Niewazkosci. Zerowego ciazenia. Masz, wloz to. - Podala mu zabrana z pelzacza maske osmotyczna. Ktos juz wczesniej naciagnal mu na twarz kaptur termoskory, a skafander sam nasunal mu sie na dlonie. Daeman szarpal sie jeszcze, nie wiedzac, co sie dzieje, ale Savi z Harmanem wspolnymi silami zalozyli mu maske. - Normalnie uzywa sie jej jako aparatu oddechowego w wypadku pozaru lub skazenia powietrza. Ale dziala przez kilka godzin takze w prozni. -W prozni? -Miasto postludzi stracilo sztuczne ciazenie i wiekszosc powietrza - wyjasnil Harman. - Kiedy ty byles nieprzytomny, wyszlismy na chwile za sciane. Powietrza wystarczy, zeby w nim plywac, ale jest go za malo, zeby swobodnie oddychac. Plywac w powietrzu? Bylismy za sciana? Daeman walczyl z bolem glowy. Juz oboje zwariowali. -Jak mozna stracic ciazenie? -Wydaje mi sie, ze generowali ciazenie za pomoca pol silowych - odparla Savi. - Asteroida jest za mala, zeby wytworzyc wlasne znaczace pole grawitacyjne, a po miescie widac, ze mialo okreslona "gore" i "dol". Daeman nie spytal, co to jest asteroida. Nic go to nie obchodzilo. -Damy rade wrocic? - spytal i zaraz sie zastrzegl: - Ale na fotel juz nie siade. Usmiech Savi byl widoczny nawet spod maski. Zdjela ubranie, zeby termoskora - brzoskwiniowej barwy - mogla wydajniej pracowac. Cienki jak warstwa farby skafander pokazywal, jaka jest chuda i koscista. Harman tez zostal w samej termoskorze, niebieskiej. Daeman spuscil wzrok i zorientowal sie, ze i on jest praktycznie nagi, a zielona termoskora odslania wszystkie jego kraglosci. Slyszal dobiegajace ze sluchawek glosy Harmana i Savi i echo wlasnych, chrapliwych slow. -Fotele na razie nigdzie nie poleca - uspokoila go Savi i skinieniem glowy wskazala unoszace sie w powietrzu szczatki. -Nie wierze, ze postludzie w ten sposob latali do pierscieni - przyznal Harman. Glos mu drzal; najwidoczniej nie tylko na Daemanie przejazdzka zrobila niezapomniane wrazenie. -Moze uwielbiali kolejki gorskie. -Co to jest... - zaczal Daeman. -Niewazne. - Savi siegnela po plecak, z ktorym nigdy sie nie rozstawala. Przez caly lot trzymala go na kolanach. - Gotow, zeby przejsc przez sciane i spotkac postludzi? Przejscie przez sciane wcale nie bylo trudne. Daeman mial wrazenie, ze przebija sie przez stawiajaca slaby opor membrane albo plynie przez kurtyne cieplego wodospadu. Plynie. W powietrzu. Mimo ze robil to od pol godziny, wciaz nie posiadal sie ze zdziwienia. Najpierw mlocil chaotycznie rekami i nogami, co do niczego nie prowadzilo: zamiast poruszac sie w wybranym kierunku, koziolkowal bez ladu i skladu. Potem nauczyl sie przemieszczac miedzy obiektami, odpychajac sie od nich - w ten sposob mozna bylo pokonac nawet po kilkadziesiat metrow naraz - wybijal sie z polprzysiadu, a rekami dokonywal niezbednych korekt w locie. Wnetrza wszystkich budynkow byly ze soba polaczone, a rozswietlajacy je od srodka blask okazal sie zludzeniem. Okna rzeczywiscie lsnily ciepla poswiata, ale same byly jej zrodlem. Rozlegle pomieszczenia - pierwsze, w ktorym sie znalezli po opuszczeniu bialego pokoju, mialo okolo stu metrow dlugosci, tylez szerokosci, wsparty na kolumnach strop na wysokosci trzystu metrow i szerokie tarasy na trzech z czterech scian, slabo oswietlone blaskiem odleglych okien. Daeman odniosl wrazenie, ze plynie gleboko pod woda. Iluzje podkreslaly jeszcze rosliny, ktore osiagaly dziesiec i wiecej metrow wysokosci i kolysaly sie w podmuchach delikatnej bryzy jak kepy wodorostow. Atmosfera byla silnie rozrzedzona, co troche utrudnialo proby plywania w powietrzu. Mimo ze termoskora okrywala cale cialo Daemana i nie dopuszczala do utraty ciepla, wyraznie wyczuwal panujace w pomieszczeniach zimno. Widzial zreszta cieniutenka warstewke lodu na szybach, a unoszace sie gdzieniegdzie lodowe krysztalki blyszczaly jak drobinki kurzu w snopach swiatla z wysokich koscielnych okien. Na pierwsze ciala natkneli sie juz po pieciu minutach. Powierzchnia, nad ktora sie unosili, byla dawniej porosnieta trawa, ziemskimi roslinami, a takze drzewami, krzewami i kwiatami, ktorych Daeman nigdy na Ziemi nie widzial. Wszystkie te rosliny obumarly, ocalaly tylko wysokie, rozchwiane wodorosty. Okolica przypominala park. Balkony bez balustrad i umieszczone wysoko, wprost na scianach tarasy piknikowe dowodzily, ze uzyskiwane dzieki polom silowym ciazenie bylo raczej symboliczne. Wystarczylo zapewne odbic sie od "ziemi", zeby przeleciec trzydziesci metrow w pionie i wyladowac na tarasie. Na wielu platformach ujrzeli sciete mrozem stoly, powywracane krzesla, kanapy z pekatymi poduszkami i stojace gobeliny. Byly tez ciala. Savi wybila sie i wyladowala na jednym z tarasow. Kiedys musial byc z niego piekny widok na cherlawy wodospad, splywajacy z platformy zawieszonej sto piecdziesiat metrow wyzej na permabetonowej scianie. Woda zamarzla jednak, tworzac krucha lodowa koronke. Na tarasie znalezli zwloki. Kobiece zwloki - chociaz zszarzale ksztalty bardziej przypominaly bezplciowe mumie. Proces rozkladu nie posunal sie daleko, dzialajace przez dziesiatki albo setki lat mroz i obnizone cisnienie spowodowaly mumifikacje cial. Podleciawszy blizej do pierwszego z brzegu skupiska zwlok - unoszacych sie w powietrzu, lecz zaplatanych w resztki ozdobnej siatki, oddzielajacej niegdys taras od wodospadu - Daeman uznal, ze musialy minac cale wieki, nie zas dziesieciolecia, odkad te kobiety oddychaly, spacerowaly, smialy sie i szybowaly w powietrzu przy ciazeniu, ktore Savi oceniala na jedna dziesiata ziemskiego. Robily wszystko to, co postludzie mieli w zwyczaju, az nagle... Wlasnie, co sie stalo? Z szarych twarzy spogladaly nienaruszone, chociaz zamarzniete na kosc i zmatowiale oczy. Daeman patrzyl w nie, jakby spodziewal sie znalezc w nich odpowiedz. Kiedy niczego nie dostrzegl, odchrzaknal i spytal: -Jak myslicie, co je zabilo? -Tez sie zastanawiam - przyznal Harman, ogladajacy sasiednia grupe cial. W slabym, niemal pogrzebowym oswietleniu, na tle szarej skory umarlych jego niebieski skafander wydawal sie nie na miejscu. - Gwaltowna dekompresja? -Nie - stwierdzila Savi, ktora z odleglosci paru centymetrow wpatrywala sie w twarz jednego z trupow. - Nie widac wybroczyn w galkach ocznych, nie ma sladow krwawienia z uszu ani uduszenia. A gwaltowne obnizenie cisnienia powinno wywolac takie objawy. I spojrzcie na to. Harman i Daeman podlecieli blizej. Savi wepchnela trzy palce w poszarpany otwor na szyi trupa. Weszly dosc gleboko. Zniesmaczony Daeman odsunal sie, ale zdazyl wczesniej zauwazyc, ze wszystkie zwloki maja podobne rany na szyjach, udach i na piersiach. -Padlinozercy? - zapytal Harman. -Watpie. - Savi ogladala kolejne rany. - Nie sa to tez skutki gnicia. Watpie zreszta, zeby zyly tu jakies bakterie, nawet zanim powietrze wycieklo i zrobilo sie tak zimno. Postludzie mogli w ogole nie miec bakterii we wnetrznosciach. -Jakim cudem? - zdziwil sie Daeman. Savi pokrecila glowa i podleciala do dwoch cial, zaplatanych w krzesla na sasiedniej platformie. Te kobiety mialy spore rany brzucha. W powietrzu lataly kawalki podartych ubran. -Cos im sie wgryzlo w brzuchy - szepnela. -Ze co?! - Glos Daemana zadudnil glucho w sluchawkach termoskor. -Wydaje mi sie, ze ci ludzie... ci postludzie zgineli z powodu odniesionych ran. Cos poprzegryzalo im szyje i brzuchy, moze nawet powyzeralo serca. -Ze co?! - powtorzyl Daeman. Savi wyjela z plecaka pistolet i przykleila go sobie do lepkiego kawalka termoskory na udzie. Wskazala deptak w dole, ktory zakrzywial sie pol kilometra od nich i lukiem prowadzil w glab miasta. -Tam sie cos rusza - powiedziala i nie czekajac na reakcje mezczyzn, odbila sie i poszybowala w tym kierunku. 41. Olympus Mons Chwile po tym, jak jasnowlosy bog w latajacym rydwanie zniszczyl balon i zaczal wlec gondole w kierunku Olympus Mons, Mahnmut doszedl do wniosku, ze powinien jak najszybciej uruchomic machine (czymkolwiek by byla).Nie mogl sie jednak do niej dostac. Nie mogl dosiegnac nadajnika, nie mogl zblizyc sie do Orphu. Ze wszystkich sil trzymal sie relingu gondoli, ktora z predkoscia bliska predkosci dzwieku pedzila w strone olbrzymiego wulkanu. Gdyby machina, nadajnik i Orphu z Io nie zostali przymocowani do dna gondoli kazdym dostepnym Mahnmutowi kawalkiem liny i drutu, spadliby z dwunastu kilometrow na rownine rozciagajaca sie miedzy Ascraeusem, najbardziej na polnoc wysunietym wulkanem z grupy Tharsis, i Morzem Tetydy. Bog w dalszym ciagu trzymal w jednej rece opleciona linami i wazaca cale tony gondole. Skierowal rydwan na polnoc, nabierajac wysokosci, i od strony morza nadlecial nad Olympus Mons. Nawet Mahnmut, ktore ze wszystkich sil wczepil manipulatory w reling i majtal w powietrzu krotkimi nozkami, musial przyznac, ze widoki sa niesamowite. Wiekszosc ladu miedzy Tharsis i Olympusem zaslaniala zwarta pokrywa chmur, nad ktora wznosily sie cztery wulkaniczne stozki. Widoczne na poludniowym wschodzie slonce zdawalo sie nieduze, ale swiecilo jasno, nadajac morzu chmur zlocista barwe. Odblask Morza Tetydy byl oslepiajacy; Mahnmut musial przyciemnic filtry polaryzacyjne. Wznoszacy sie na skraju Morza Tetydy Olympus Mons swoim ogromem zapieral dech w piersi. Na szczycie niebosieznego stozka o osniezonych stokach widniala niewiarygodna, zielona oaza i kilka wypelniajacych kaldere blekitnych jezior. Rydwan znizyl lot. Mahnmut dostrzegl teraz pieciokilometrowe urwiska u stop wulkanu, od strony polnocno-zachodniej. Lezaly wprawdzie w cieniu, ale widzial wijace sie wsrod nich drogi, jakies budowle i cieniutki - a w rzeczywistosci szeroki na dobre piec kilometrow - pasek plazy, dzielacej podnoza klifu od zlocistego oceanu. Na dalekiej polnocy sterczaly skaly Lycus Sulci, po terraformowaniu zmienione w morska wyspe, do zludzenia przypominajaca wynurzony z wody i zwrocony w strone Olympusa leb jaszczurki. Mahnmut opisal ten widok Orphu, subwokalizujac nadawany w waskim pasmie komentarz. -Ladnie - skomentowal Orphu. - Wolalbym jednak, zebysmy lecieli o wlasnych silach. Kiedy zaczeli obnizac lot ku wierzcholkowi olbrzymiego wulkanu, Mahnmut przypomnial sobie, ze nie przylecial na Marsa w celach turystycznych. Trzy tysiace metrow nad szczytem wlecieli w pole silowe; morawieckie czujniki odnotowaly roznice potencjalow i wzrost zawartosci ozonu w atmosferze. Rydwan wyrownal lot i zaczal podchodzic do ladowania na zielonym, trawiastym wierzcholku. -Przykro mi, ze nie zauwazylem wczesniej tego goscia w rydwanie - powiedzial Mahnmut, zanim na czas ladowania przerwal lacznosc z Orphu. - Moze zdazylbym zrobic unik. -To nie twoja wina. Ci Dei ex machina zawsze zaskakuja nas, humanistow. Po wyladowaniu bog bezceremonialnie zlapal Mahnmuta za kark i zaniosl do najwiekszego pomieszczenia, jakie morawiec w zyciu widzial. Inni bogowie przeniesli do srodka Orphu, machine i nadajnik. Kiedy bog z rydwanu opisywal Zeusowi pojmanie intruzow, do sali schodzilo sie coraz wiecej bostw. Mahnmut upewnil sie juz, ze ma do czynienia z istotami, ktore naprawde uwazaja sie za bogow i ktore nieprzypadkowo wybraly Olympus Mons na swoja siedzibe. Umieszczone we wnekach hologramy i tlum boskich istot zdawaly sie potwierdzac jego hipoteze. Potem przemowil glowny bog (czyli, jak przypuszczal Mahnmut, Zeus), ale jego slowa byly dla Mahnmuta kompletnie niezrozumiale. Morawiec odezwal sie po angielsku. Wszyscy bogowie, starsi i mlodsi, zgodnie zmarszczyli brwi: nie rozumieli go. Mahnmut sklal sie w duchu za to, ze nie przyszlo mu do glowy wprowadzic greki do swojej bazy jezykowej - ale kiedy na pokladzie "Mrocznej Damy" wyruszal na podboj europanskich morz, znajomosc greckiego nie wydawala mu sie istotna. Przeszedl na francuski, potem niemiecki, rosyjski, japonski. We wszystkich jezykach ze swojego skromnego zasobu ukladal te same dwa zdania: "Przybywam w pokoju. Nie mialem zlych zamiarow". Zeus uciszyl go gestem masywnej dloni. Bogowie pograzyli sie w dyskusji. Nie wygladali na zadowolonych. -Co sie dzieje? - zaniepokoil sie Orphu. Lezal na podlodze piec metrow od Mahnmuta, razem z dwoma pozostalymi przedmiotami wydobytymi z gondoli. Bogowie nie wpadli najwyrazniej na to, ze pokiereszowana skorupa moze skrywac druga rozumna istote i potraktowali morawca z Io jak jeszcze jedno tajemnicze urzadzenie. Mahnmut domyslal sie, ze tak sie moze stac, dlatego tez w swoim komunikacie uzyl liczby pojedynczej: "Przybywam... Nie mialem...". Nawet jesli bogowie go skrzywdza, byla szansa, ze zostawia Orphu w spokoju - chociaz Mahnmut nie zastanawial sie nad tym, jak jego przyjaciel mialby sobie poradzic bez oczu, uszu, nog i manipulatorow. -Bogowie rozmawiaja - nadal w odpowiedzi. - Nic nie rozumiem. -Powtorz mi pare slow. Mahnmut poslusznie zacytowal fragment dyskusji. -To dialekt klasycznej greki. Mam go w bazie. Zrozumiem ich. -Podeslij mi go. -Takim waskim pasmem? To by zajelo z godzine. Masz tyle czasu? Mahnmut przyjrzal sie pieknym mezczyznom, przerzucajacym sie krotkimi sylabami. -Nie. -Subwokalizuj, co mowia. Bede tlumaczyl, ustalimy, co masz odpowiedziec, a potem podesle ci odpowiednie fonemy do odtworzenia. -W czasie rzeczywistym? -A mamy inne wyjscie? Bog, ktory ich pojmal, mowil wlasnie do siedzacego na tronie brodacza. Mahnmut przeslal Orphu jego slowa, ulamek sekundy pozniej otrzymal tlumaczenie, skonsultowal sie z przyjacielem i wczytal dzwieki potrzebne do wygloszenia odpowiedzi. Caly proces wydal mu sie dziwnie malo wydajny. -...sprytny maly automat. Pozostale przedmioty sa nic niewarte jako lup, Zeusie - mowil wlasnie jasnowlosy bog mierzacy dwa i pol metra wzrostu. -Apollo, wladco srebrnego luku, nie powinienes oceniac ich jako nic niewarte, dopoki nie dowiemy sie, skad i po co przybyly. Balon, ktory zniszczyles, z pewnoscia nie byl zabawka. -Ja tez nie jestem - wtracil Mahnmut. - Przybylem w pokoju i jezeli naruszylem wasze prawa, zrobilem to nieumyslnie. Bogowie spojrzeli po sobie i zaczeli szeptac. -Duzi sa? - spytal przez radio Orphu. Mahnmut pokrotce opisal mu bogow. -To niemozliwe. Ludzki szkielet przestaje sie sprawdzac jako podpora przy dwoch metrach wzrostu. Trzy to zupelny absurd. Kosci podudzi by im popekaly. -Na Marsie jest inne ciazenie - zauwazyl Mahnmut. - Dla mnie bardzo silne, ale i tak trzy razy slabsze od ziemskiego. -Myslisz, ze pochodza z Ziemi? Wydaje mi sie to malo prawdopodobne, chyba ze... -Wybacz, ale musze sie skoncentrowac. Zeus zasmial sie i pochylil na tronie. -Widze, ze ten ludzik-zabawka zna jednak ludzki jezyk. -Znam - odparl Mahnmut. Orphu podsunal mu odpowiedz, ale zaden z nich nie mial pojecia, jak nalezy sie zwracac do najwyzszego z bostw, krola bogow, wladcy wszechswiata. Darowali wiec sobie oficjalne tytuly. -Uzdrowiciele tez umieja mowic - zauwazyl kasliwie Apollo. - Ale nie mysla. -Umiem rowniez myslec - powiedzial Mahnmut. -Czyzby? - zdumial sie Zeus. - A czy ta mowiaca i myslaca mala osoba ma jakies imie? -Jestem Mahnmut morawiec, zeglarz z lodowych morz Europy. Tym razem powloka Mahnmuta az zadrzala od smiechu Zeusa. -Doprawdy... A kto jest twoim ojcem, Mahnmucie morawcu? Mahnmut i Orphu cale dwie sekundy naradzali sie nad szczera odpowiedzia. -Nie mam ojca, Zeusie. Bog nachmurzyl sie, az krzaczaste brwi prawie dotknely mu nosa. -Jestes zatem zabawka. -Nie, po prostu zywa istota w specyficznej postaci. Podobnie jak moj przyjaciel, Orphu z Io, kosmiczny morawiec z torusa Io. - Mahnmut wskazal skorupe, na ktora natychmiast zwrocily sie wszystkie spojrzenia. To Orphu uparl sie, zeby ujawnic jego prawdziwa nature. Byl gotow podzielic los Mahnmuta. -Wiec to rowniez jest mala osoba, lecz pod postacia kraba o peknietej skorupie, tak? - Zeus juz sie nie smial. -Wlasnie. Czy moge poznac imiona tych, ktorzy nas schwytali? Zeus sie zawahal, Apollo zaczal protestowac, ale skonczylo sie na tym, ze krol bogow sklonil sie ironicznie i przedstawil Mahnmutowi bogow: -Tym, ktory was tu sprowadzil, jest, jak juz wiesz, Apollo, moj syn. Obok stoi Ares, glowny krzykacz, przynajmniej do chwili, gdy wlaczyles sie do rozmowy. Ta ciemna sylwetka za jego plecami to Hades, moj brat, syn Kronosa i Rei. Po jego prawej rece stoi syn mojej zony, Hefajstos. Ta dumna postac obok twojego kraboksztaltnego przyjaciela to moj drugi brat, Posejdon. Zjawil sie tu specjalnie po to, by uczcic wasze przybycie. Naszyjnik ze zlotych wodorostow nosi Nereus, rowniez patron glebin. Za szlachetnym Nereusem widzisz Hermesa, boskiego przewodnika i zabojce olbrzymow. Podczas naszej rozmowy w sali zebralo sie mnostwo bogow... Bogin rowniez. Ale to ta siodemka, ktora ci przedstawilem, bedzie was sadzic. -Sadzic? Ani ja, ani Orphu nie popelnilismy zadnej zbrodni. -Wprost przeciwnie - rozesmial sie Zeus. Przeszedl na angielski. - Przybyliscie z przestrzeni okolojowiszowej, moj maly morawcu, moj ty robociku. I jestem przekonany, ze macie nieczyste zamiary. Ja i moja corka Atena stracilismy z nieba wasz statek. Pomyslalem, ze zostaliscie zniszczeni, ale twarde z was potworki. Co nie zmienia faktu, ze dzis z wami skoncze. -Znasz jezyk tego stworzenia? - zdziwil sie Ares. - Znasz te barbarzynska mowe? -Twoj ojciec zna wszystkie jezyki, boze wojny - stwierdzil oschle Zeus. - Milcz. Parter i antresola olbrzymiej sali szybko zapelnialy sie bostwami. -Zamknijcie te pso-czlowieko-maszyne i beznogiego kraba w bezpiecznym pomieszczeniu tu, we dworze - ciagnal Zeus. - Naradze sie z Hera i innymi, ktorych zdanie cenie, i wkrotce wydam decyzje. Pozostale dwa przedmioty zlozcie w skarbcu. Ich wartosc ocenimy przy innej okazji. Apollo i Nereus podeszli do Mahnmuta. Przyszlo mu do glowy, ze moglby stawic opor i uciec - na przegubie mial zainstalowany laser niskiej mocy, ktory na sekunde czy dwie zaskoczylby bogow, a on na czterech lapach umial biegac naprawde szybko, zwlaszcza na krotkich dystansach. Moze udaloby mu sie wymknac z tej sali i zanurkowac w jeziorze... Kiedy jednak zobaczyl, jak czterej nieznani mu bogowie bez wysilku dzwigaja Orphu i wychodza, poddal sie i dal sie wyniesc jak blaszana lalka. Ze wskazan wewnetrznego zegara wynikalo, ze w pozbawionej okien przechowalni spedzili trzydziesci szesc minut, zanim przybyl ich oprawca. Pomieszczenie bylo duze i mialo marmurowe sciany dwumetrowej grubosci, w ktore - jak pokazywaly przyrzady Mahnmuta - wbudowano pole silowe zdolne wytrzymac nawet nieduza eksplozje nuklearna. -Czas uruchomic machine - nadal Orphu. - Nie wiemy, jak dziala, ale lepsze to niz poddanie sie bez walki. -Odpalilbym ja, gdybym mogl. Nie miala pilota, a ja bylem zbyt zajety przebudowa gondoli, zeby myslec o zdalnym sterowaniu. -Niewykorzystane okazje... - zadudnil Orphu. - Do diabla z nimi. Przynajmniej probowalismy. -Ja jeszcze sie nie poddalem - zauwazyl Mahnmut. Podszedl do drzwi i przesunal rekoma po ich krawedziach: rowniez byly wzmocnione polem silowym. Gdyby Orphu mial rece, moze udaloby mu sie wyrwac drzwi z futryny. Moze. -Co Szekspir ma do powiedzenia o takim nedznym zakonczeniu? - zainteresowal sie Orphu. - Czy Will-poeta pozegnal sie w ogole ze swoim Mlodziencem? -Wlasciwie nie. - Mahnmut obmacywal organicznymi palcami sciany. - Rozstali sie w nie najlepszej atmosferze. Cos zaczelo sie psuc w ich zwiazku, kiedy okazalo sie, ze obaj uprawiaja seks z ta sama kobieta. -Ta gra slow byla zamierzona? - spytal smiertelnie powazny Orphu. -Jaka gra slow? -Niewazne. -A co na to Proust? -Longtemps, je me suis couche de bonne heure - wyrecytowal Orphu z Io. Mahnmut nie cierpial francuskiego, ktory kojarzyl mu sie ze smarem gestniejacym mu w trybach, ale mial do niego dostep i mogl przelozyc cytat: "Przez dlugi czas kladlem sie spac wczesnie". Minely dwie minuty i dwadziescia dziewiec sekund, zanim Mahnmut nadal odpowiedz: -Reszta jest milczeniem. Drzwi sie otworzyly i przez prog weszla dwumetrowa bogini. Zamknela drzwi za soba. W rekach trzymala srebrzysty przedmiot o jajowatym ksztalcie. Mial dwa otwory, wycelowane w tej chwili w oba morawce. Mahnmut instynktownie wyczuwal, ze nie ma sensu sie na nia rzucac. Cofal sie, az oparl sie o pancerz Orphu - chociaz zdawal sobie sprawe, ze jego przyjaciel nie poczuje tego dotkniecia. -Nazywam sie Hera - powiedziala bogini po angielsku. - Zamierzam raz na zawsze zakonczyc wasza zalosna morawiecka egzystencje. Nigdy nie lubilam takich jak wy. Blysnelo, podloga zadrzala, i zrobilo sie zupelnie ciemno. 42. Olimp i Ilion W pierwszym odruchu na widok Tetydy, Afrodyty i muzy chce sie teleportowac jak najdalej stad. Przypominam sobie jednak, ze Afrodyta udzielila mi umiejetnosci, ktora sama posiada: potrafi po zaburzeniach w przestrzeni kwantowej wytropic tekujacego sie osobnika. Nagla teleportacja z pewnoscia zwrocilaby jej uwage. Poza tym mam tu jeszcze cos do zalatwienia.Przemieszczam sie bokiem, plecami do sciany, starajac sie, by przez caly czas oddzielali nas wysocy bogowie i boginie. Stapajac na palcach, chowam sie za szeroka kolumna i rakiem wycofuje z sali. Slysze pokrzykiwania Aresa, ktory dopytuje sie gniewnie, co wydarzylo sie pod Ilionem w czasie jego nieobecnosci. -Ojcze Zeusie! - odzywa sie nagle Afrodyta. - Mimo ze nie ozdrawialam jeszcze w pelni z odniesionych ran, poprosilam, by uwolniono mnie z kadzi leczniczej. Musialam tu przyjsc. Dowiedzialam sie, ze pewien smiertelnik ukradl medalion teleportacyjny i zapewniajacy niewidzialnosc Helm Smierci, dzielo samego szlachetnego Hadesa. Obawiam sie, ze ten czlowiek moze wyrzadzic ogromne szkody. Bogowie i boginie przekrzykuja sie i przerzucaja pytaniami. To tyle, jesli chodzi o moja ewentualna przewage. Niewidzialny wpadam w korytarz, na pierwszym skrzyzowaniu skrecam w lewo, na nastepnym w prawo. Nie mam pojecia, dokad biegne; mam po prostu nadzieje, ze przypadkiem napatocze sie na Here. Na nastepnym rozwidleniu hamuje z poslizgiem. Harmider w glownej sali narasta. Zamykam oczy i zaczynam sie modlic - i to bynajmniej nie do tych prymitywow. Nie modlilem sie, odkad majac dziewiec lat, dowiedzialem sie, ze moja matka ma raka. Kiedy otwieram oczy, widze Here, ktora przechodzi przez skrzyzowanie korytarzy sto metrow na lewo ode mnie. Kosze wegli na wysokich zlotych trojnogach maluja sciany ognista poswiata. Plaskanie moich sandalow niesie sie echem po marmurowych wnetrzach, ale postanawiam sie tym nie przejmowac: musze dogonic Here. Sadzac po odglosach, temperatura zgromadzenia w wielkiej sali caly czas rosnie. Zastanawiam sie przez chwile, jak Afrodyta zamierza ukryc fakt, ze wciagnela mnie do wspolpracy i zlecila zabicie Ateny, ale uswiadamiam sobie, iz bogini milosci umie klamac jak nikt inny. A ja zgine, zanim zdaze komukolwiek powiedziec, jak bylo naprawde. Afrodyta wyjdzie na bohaterke, ktora uprzedzila bogow o mojej zdradzie. Hera, idaca do tej pory szybkim krokiem przed siebie, zatrzymuje sie nagle i oglada przez ramie. Zatrzymalem sie chwile wczesniej i teraz balansuje na czubkach palcow, starajac sie nie zdradzic swojej obecnosci. Zona Zeusa marszczy brwi, rozglada sie i przesuwa dlonia po wysokich metalowych drzwiach. Slychac buczenie elektryki, szczek zamkow i drzwi otwieraja sie do srodka. Ledwie udaje mi sie wsliznac do wnetrza za Hera, ktora od razu zamyka drzwi. Krzyki z glownej sali zagluszaja szuranie moich sandalow. Spomiedzy fald szaty Hera wyjmuje szara, gladka bron, podobna do muszli z para smiercionosnych otworow. Poza nami w pomieszczeniu znajduje sie tylko ten maly robot i metalowa skorupa kraba. Robot cofa sie przed Hera; wie, co go czeka. Kladzie reke (zdumiewajaco podobna do ludzkiej) na spekanym pancerzu kraba, ktory, jak uswiadamiam sobie w przeblysku olsnienia, rowniez jest robotem. Nie wiem, co to za maszyny, ale na pewno nie pochodza z Olimpu. -Nazywam sie Hera - mowi bogini...- Zamierzam raz na zawsze zakonczyc wasza zalosna morawiecka egzystencje. Nigdy nie lubilam takich jak wy. Wahalem sie, dopoki sie nie odezwala - w koncu to przeciez Hera we wlasnej osobie, siostra i malzonka Zeusa, krolowa bogow, najpotezniejsza z bogin, moze poza Atena. Ale w jej slowach bylo cos takiego... Nie wiem, moze "tacy jak wy" albo "nigdy nie lubilam takich jak wy". Urodzilem sie w polowie XX wieku, dozylem poczatkow XXI i czesto slyszalem ten zwrot. Zbyt czesto. Nie analizujac dluzej motywow mojej decyzji, wyciagam paralizator i wywalam caly ladunek w te arogancka suke. Nie wiedzialem, czy piecdziesiat tysiecy woltow porazi boginie. Porazilo. Hera zaczyna dygotac, przewraca sie i uruchamia bron, ktora niszczy swiecace panele sufitowe. Zapada ciemnosc. Cofam elektrody paralizatora, przygotowuje nastepny ladunek, ale pokoj nie ma okien i jest w nim ciemno, choc oko wykol. Robie krok do przodu i potykam sie o cialo Hery. Mam wrazenie, ze jest nieprzytomna, ale wciaz miota sie w drgawkach. Nagle mrok tna dwa snopy swiatla. Sciagam Helm Hadesa i widze sam siebie. -Nie po oczach! - mowie do robota. Ma chyba reflektory wbudowane w piers. Promienie swiatla przesuwaja sie w bok. -Jestes czlowiekiem? - pyta robot, a ja dopiero po chwili zdaje sobie sprawe, ze przemowil po angielsku. -Tak - odpowiadam. Nawet mnie samemu ojczysty jezyk wydaje sie dziwny. - A wy? -Jestesmy morawcami. Mala figurka podchodzi blizej. Podwojny snop swiatla pada na Here. Jest nieprzytomna, powieki jej drza. Pochylam sie, podnosze z podlogi boska bron i chowam ja do kieszeni. -Nazywam sie Mahnmut - ciagnie robot. Glowa nie siega mi nawet do piersi. W plastikowej, polyskujacej twarzy zamiast oczu widac ciemny poziomy pasek, ale nie moge sie oprzec wrazeniu, ze robot badawczo mi sie przyglada. - Moj przyjaciel to Orphu z Io. Ma cichy, niezbyt meski glos, ktory wcale nie brzmi sztucznie ani nie brzeczy metalicznie. Wskazuje peknieta skorupe, ktora zajmuje spory kawal pomieszczenia. -Czy Orphu... zyje? - pytam. -Tak, chociaz stracil wzrok i manipulatory. Na biezaco przekazuje mu nasza rozmowe przez radio. Mowi, ze milo cie poznac. Mowi tez, ze bylbys pierwszym czlowiekiem, ktorego widzi na oczy... gdyby mial jeszcze oczy. -Orphu z Io... Czy Io nie jest przypadkiem ksiezycem Saturna? -Jowisza, scislej rzecz biorac - poprawia mnie Mahnmut. -Mnie tez milo was poznac, ale na razie nie czas na pogawedki. Musimy uciekac. Ta stara krowa juz sie budzi, zreszta wkrotce i tak zaczeliby jej szukac. Bogowie sa mocno poruszeni. -Krowa... - powtarza robocik i spoglada na Here. - Zabawne. - Przenosi swiatlo i wzrok na drzwi. - Drzwi obory najwyrazniej zamknely sie za krowa. Umiesz je otworzyc? Albo wysadzic z zawiasow? -Nie, ale nie musimy przez nie przechodzic, zeby sie stad wydostac. Daj mi reke... lape... daj, co masz. Robot sie waha. -Chcesz nas stad moze teleportowac? -Wiesz o teleportacji kwantowej? Robot odwraca sie w strone nieruchomego kraba, ktory nawet lezac, jest wyzszy ode mnie. -A dasz rade zabrac nas obu? Teraz ja sie waham. -Nie wiem. Chyba nie. Taki ciezar... - Hera rusza sie i pojekuje pod naszymi nogami... To znaczy, pod moimi nogami i nogopodobnymi konczynami Mahnmuta. - Daj reke. Przeniose cie w bezpieczne miejsce, z dala od Olimpu, a potem wroce po twojego przyjaciela. Robocik odsuwa sie ode mnie. -Nie rusze sie stad, dopoki nie bede mial pewnosci, ze Orphu jest bezpieczny. Z korytarza slychac coraz blizsze krzyki. Juz mnie szukaja? Prawdopodobnie tak. Ciekawe, czy Afrodyta podzielila sie z bogami technika neutralizujaca dzialanie Helmu Hadesa, czy po prostu rozstawili sie w tyraliere i przeczesuja Dwor Bogow na oslep. Hera jeczy i przewraca sie na bok. Powieki dalej trzepocza jej bezwladnie, ale dochodzi do siebie. -Cholera jasna! - Zrzucam plaszcz i sciagam uprzaz lewitacyjna. - Poswiec mi tu, prosze. Czy do robota mowi sie "prosze"? Mahnmut powiedzial wprawdzie, ze jest morawcem, nie robotem, ale co to wlasciwie znaczy? Jeden z pasow tworzacych uprzaz jest stanowczo za krotki, zeby objac nim olbrzymiego kraba, ale udaje mi sie spiac wszystkie trzy elementy i zahaczyc sprzaczkami o pekniecia w pancerzu Orphu. Wyglada biedaczysko tak, jakby terrorysci calymi latami cwiczyli na nim strzelanie do celu; korpus ma dziurawy jak sito. -No dobrze - mowie. - Zobaczymy, czy zadziala. Wazaca pewnie wiele ton skorupa chybocze sie, przekrzywia i unosi jakies dwadziescia centymetrow nad podloge. -A teraz zobaczymy, czy medalion tyle udzwignie - mrucze. Nie wiem, czy Mahnmut rozumie, ale chwilowo mnie to nie interesuje. Oddaje mu paralizator. - Jezeli krowa sie ocknie, zanim wroce, albo jesli przyjdzie tu ktos inny, wyceluj i nacisnij tutaj. Jednego powstrzymasz. -Szczerze mowiac, powinienem odzyskac dwa przedmioty, ktore nam skradziono - mowi Mahnmut. - W tej sytuacji bardziej przydaloby mi sie chyba to urzadzenie zapewniajace niewidzialnosc, ktorego uzywasz. O ile wypozyczenie go wchodziloby w gre, naturalnie. -Niech to szlag! - Glosy podeszly juz pod same drzwi. Poluzniam pancerz, zdejmuje skorzany kaptur i rzucam go robotowi. Czy zrobiona przez Hadesa zabawka zadziala takze na maszyne? Czy powinienem uprzedzic Mahnmuta, ze Afrodyta i tak bedzie go widziala? Nie ma czasu. - Jak cie znajde po powrocie? -W ciagu najblizszej godziny przyjdz na blizszy brzeg jeziora w kalderze - mowi robot. - Ja cie tam znajde. Zaklada Helm Hadesa i znika. Nightenhelsera i Patroklosa wystarczylo po prostu chwycic, zeby zostali objeci polem teleportacyjnym medalionu; Patroklos byl nawet nieprzytomny, trzymalem go tylko za szyje. Teraz opieram sie calym cialem o skorupe Orphu, jedna reke zarzucam mu na pancerz najdalej jak moge, wyobrazam sobie cel podrozy i przekrecam medalion. Oslepiajacy blask slonca. Piasek pod nogami. Orphu przeniosl sie razem ze mna i w tej chwili unosi sie dwadziescia centymetrow nad piaskiem - i bardzo dobrze, poniewaz z piasku stercza ogromne kamienie. Watpie, zeby mozna bylo wteleportowac sie w jakis obiekt, ale ciesze sie, ze nie sprawdzalismy tego akurat dzisiaj. Jestem na plazy, w obozie Achajow, o tej porze - dochodzi poludnie - swiecacym pustkami. Nad glowa przewalaja mi sie burzowe chmury, przez ktore przebijaja sie snopy slonecznego blasku - padaja na namioty, maluja swiatlem czarne okrety, oswietlaja achajskich straznikow, zszokowanych naszym naglym pojawieniem sie. Z odleglosci kilkuset metrow dobiegaja odglosy bitwy: to Grecy i Trojanie starli sie na umocnieniach broniacych dostepu do obozowiska. Moze Achilles wlasnie prowadzi kontratak. -Ta skorupa jest swieta! - wolam do straznikow, ktorzy bojowo kula sie za swoimi tarczami. - Nalezy do bogow! Kto jej dotknie, zginie. Gdzie Achilles? Nie bylo go tutaj? -A kto pyta? - odzywa sie najwyzszy i najbardziej owlosiony z wartownikow. Kiedy podnosi wlocznie, rozpoznaje go, to Guneus, dowodca Enienow i Peraebian z Dodony. Nie wiem dlaczego dzis pilnuje obozu Agamemnona, ale chwilowo nie mam czasu go o to wypytywac. Raze go ladunkiem paralizatora i zwracam sie do jego zastepcy, krzywonogiego sierzanta: -A czy ty raczysz zaprowadzic mnie do Achillesa? Sierzant opiera wlocznie o ziemie, przykleka na jedno kolano i sklada mi krotki poklon. Pozostali przez chwile sie wahaja, ale w koncu ida w jego slady. Pytam, gdzie jest Achilles. -Boski Achilles przez caly ranek chodzil po plazy, budzil spiacych Achajow i przenikliwym krzykiem wzywal do siebie dowodcow - wyjasnia sierzant. - Potem wyzwal Atrydow na pojedynek i obu pokonal. Teraz zwolal narade generalow. Powiadaja, ze szykuje sie do natarcia na Olimp. -Prowadz mnie do niego. Wychodzac z obozu, odwracam sie i zerkam na Orphu z Io: unosi sie w powietrzu, otoczony zachowujacymi pelen szacunku dystans wartownikami. Parskam smiechem. Sierzant spoglada na mnie pytajaco, ale nie zamierzam sie przed nim tlumaczyc. Po prostu pierwszy raz od dziewieciu lat przemierzam ilionska rownine bez kamuflazu, jako Thomas Hockenberry we wlasnej osobie. To mile uczucie. 43. Pierscien rownikowy Zanim znalezli konserwatornie, Daeman zaczal sie skarzyc, ze umiera z glodu. Naprawde byl glodny; nigdy w zyciu nie robil tak dlugich przerw miedzy posilkami - ostatnio jadl dziesiec godzin wczesniej, a caly posilek stanowilo marne pare kesow batonika.-Przeciez w tym miescie musi byc cos do jedzenia - stwierdzil. Odbijajac sie od scian, plyneli we troje przez wymarle orbitalne miasto. Swiecace szyby nad ich glowami ustapily miejsca zwyklym, przezroczystym, przez ktore bylo widac, ze miasto obraca sie powoli wraz z asteroida, na ktorej je zbudowano. Za oknami Ziemia przesuwala sie wolno w polu widzenia, oswietlajac lagodnym blaskiem puste przestrzenie, niewazkie ciala, martwe rosliny i falujace wodorosty. - Po prostu musi - upieral sie Daeman. - Jakies puszki, liofilizaty, cokolwiek... -Nawet jesli rzeczywiscie cos tu jest, to ma setki lat - zauwazyla Savi. - I jest tak samo zmumifikowane jak ci postludzie. -Jesli znajdziemy sluzki, na pewno nas nakarmia - odparl Daeman, ale ledwie wyglosil te kwestie, dotarlo do niego, ze mowi od rzeczy. Harman i Savi nawet nie pofatygowali sie mu odpowiedziec. Znalezli sie wlasnie na malej polance wsrod wodorostow. Atmosfera byla w tym miejscu odrobine gestsza niz gdzie indziej, ale Daeman wolal nie zdejmowac maski ani termoskory. Nawet przez maske czul, ze lodowate powietrze ma paskudna won. -Jezeli znajdziemy jakis portal, wrocimy do domu faksem - powiedzial Harman. Jego muskuly rysowaly sie wyraznie pod powierzchnia niebieskiej termoskory, ale pod maska bylo widac zmarszczki i since pod oczami. Przez ostatni dzien Harman wyraznie sie postarzal. -Nie wiem, czy sa tu portale - przyznala Savi. - Zreszta nawet gdybym mogla, i tak bym nie skorzystala z faksu. Harman odwrocil sie w jej strone. Ziemia znow pojawila sie im nad glowami, oswietlajac ich twarze. -Myslisz, ze bedziemy mieli inne wyjscie? Sama mowilas, ze na fotelu nie da sie wrocic. -Mojego kodu nie ma w faksowych bankach danych. - Savi usmiechnela sie z wysilkiem. - A nawet jesli jest, to tylko po to, zeby mozna mnie bylo wykasowac. Podejrzewam, ze was tez to czeka, po tym, jak wojniksy namierzyly nas w Jerozolimie. Nawet jesli wasze kody sa nadal wazne, jesli znajdziemy tu faksowezel i jakims cudem nauczymy sie go obslugiwac, bo chyba rozumiecie, ze to nie bedzie taki zwyczajny portal, a ja zgodze sie zostac i wyslac was do domu, watpie, zeby sie nam udalo. -Bedziemy musieli wymyslic cos innego - westchnal Harman. Powiodl wzrokiem po mrocznym miescie, zamarznietych zwlokach, rozkolysanym zielsku. - Nie tak wyobrazalem sobie pierscienie, Savi. -Wiem. Nikt z nas ich sobie tak nie wyobrazal. Nawet za moich czasow wszyscy mysleli, ze widoczne na niebie swiatelka to tysiace miast zamieszkanych przez miliony postludzi. -A jak myslisz, ile takich miast naprawde bylo? Nie liczac tego. -Moze jeszcze jedno w pierscieniu biegunowym. - Savi wzruszyla ramionami. - A moze zadnego. Przypuszczam, ze przed holokaustem zostala garstka postludzi, doslownie kilka tysiecy. -A te maszyny i urzadzenia, ktore widzielismy, lecac do gory? - zapytal Daeman. - Co by to mialo byc? - Niespecjalnie go to interesowalo, ale rozpaczliwie staral sie zapomniec o glodzie. -Akceleratory czastek. Postludzie mieli obsesje na punkcie podrozy w czasie. Tysiace akceleratorow generowaly tysiace malenkich wormhole'i, ktore postludzie nauczyli sie stabilizowac. Stabilne wormhole to te wirujace sfery, widoczne na koncu wiekszosci akceleratorow. -A te olbrzymie lustra? -Wykorzystujac efekt Casimira, kierowaly energie w glab wormhole'a, zeby nie doszlo do implozji i powstania czarnej dziury. Przez stabilny wormhole mozna sie przeniesc w dowolnie wybrane miejsce w czasoprzestrzeni. -Na przyklad do innych ukladow gwiezdnych? - spytal Harman. -Nie, raczej nie. Nie wydaje mi sie, zeby postludzie nauczyli sie wysylac sondy poza nasz Uklad Sloneczny. Na dlugo przed moim urodzeniem po calym ukladzie rozsiali mnostwo inteligentnych, ewoluujacych robotow. Potrzebowali materialow budowlanych, ktore roboty wydobywaly z asteroid. Nie wysylali jednak statkow kosmicznych - ani zalogowych, ani zautomatyzowanych. -No to dokad przechodzili przez te wormhole'e? Savi znow wzruszyla ramionami. -Podejrzewam, ze to te kwantowe... -Do jasnej cholery! - wrzasnal Daeman. Mial po dziurki w nosie tego belkotu. - Jestem glodny! Chce jesc! -Zaczekajcie, chyba cos widze... - Harman wskazal przed siebie. -To konserwatornia - powiedziala Savi. Nie pomylila sie. Plynac z mozolem przez martwe miasto, przypominajace morskie glebiny rozswietlane blaskiem slonca, pokonali jeszcze prawie kilometr. Starali sie nie zwracac uwagi na mijane postludzkie mumie. Sto metrow wyzej, zawieszony na jednej ze swiecacych scian, znajdowal sie prostopadloscian z przezroczystego plastiku. Wewnatrz, w powodzi bialego szpitalnego swiatla, bylo widac ciagnace sie przez setki metrow rzedy znajomo wygladajacych sarkofagow leczniczych, a w nich nagie ludzkie ciala. Wszedzie uwijaly sie zaaferowane sluzki (Daeman na ich widok omal sie nie rozplakal ze wzruszenia). -Poczekajcie - wysapal Daeman. Przemieszczali sie w rzadkiej atmosferze blisko powierzchni, odpychajac sie od slupow, tarasow, uschnietych drzew i wszelkich mozliwych punktow oparcia, ale on i tak byl wykonczony. W zyciu sie tak nie napracowal. Savi zawrocila i wyhamowala obok niego, chociaz widac bylo, ze chcialaby jak najszybciej wleciec na gore. Harman nie odrywal wzroku od konserwatorni. Savi podala Daemanowi butelke, ten zas bez wahania, nie pytajac o pozwolenie, wysaczyl reszki wody. Byl wyczerpany, a gardlo mial wyschniete na wior. -Obiecalem Adzie, ze zabiore ja ze soba - powiedzial polglosem Harman. Spojrzeli na niego pytajaco. Z zaklopotaniem wzruszyl ramionami. - Myslalem, ze bedziemy lecieli statkiem kosmicznym. Obiecalem, ze wpadniemy po nia do dworu Ardis. -I tak byla na ciebie wsciekla - zauwazyl Daeman, lapczywie chlonac powietrze. Mial wrazenie, ze przez maske nie przedostaje sie wystarczajaca ilosc tlenu. -To prawda. Savi odepchnela nadgryzione, szare zwloki, ktore wynurzyly sie z kepy wodorostow i utkwily w przybyszach pelne pretensji spojrzenie bialych, zamarznietych oczu. -Watpie, zeby Ada byla ci wdzieczna, gdyby teraz znalazla sie tu z nami. Ale ty, Harmanie, to co innego. Powinienes sie cieszyc. - Wskazala konserwatornie. - To twoj cel, prawda? Chciales dotrzec do konserwatorni i wyzebrac jeszcze pare lat dla siebie. -Mniej wiecej. Savi skinieniem glowy wskazala trupa. -Ale nie wydaje mi sie, zebys musial negocjowac z postludzmi. -Myslisz, ze konserwatornia jest zautomatyzowana? Ze od kilkuset lat sluzki same ja prowadza, faksuja nas na gore, naprawiaja, dopoki nie osiagniemy piatej dwudziestki, i odsylaja z powrotem, zebysmy dalej wiedli nasze nudne, nic nieznaczace zycie? -Chodzmy na gore. Przekonamy sie. Przez bialy, polprzepuszczalny fragment sciany - taki sam jak przy wejsciu do miasta - dostali sie do srodka. Znalezli sie w konserwatorni. W srodku bylo swiatlo, powietrze i - nie wiedziec jakim cudem - jedna dziesiata ziemskiego ciazenia. Przeszedlszy przez sciane, Daeman od razu osunal sie na czworaki, zaskoczony nieznaczna, lecz stala grawitacja. Ta nagla zmiana, w polaczeniu z widokiem znajomych sluzkow i przerazeniem, ze tak szybko po spotkaniu z alozaurem znow trafil do konserwatorni, sprawila, ze nogi sie pod nim ugiely. Savi i Harman zagladali do kolejnych sarkofagow. Savi zdjela maske i wciagnela powietrze do pluc. -Rzadkie - stwierdzila nienaturalnie piskliwym glosem. - I smierdzi. Najwyrazniej powietrze jest tu do czegos potrzebne, ale cuchnie okrutnie. Nie zdejmujcie masek. Daemanowi nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac. Krzatajace sie przy holograficznych panelach sterowniczych sluzki nie zwracaly na nich uwagi. Dwa rodzaje plynow, zielony i czerwony, krazyly w przezroczystych przewodach, laczacych sie z trzymetrowymi sarkofagami. Harman zagladal do kazdego zbiornika po kolei. Lezaly w nich ciala niemal doskonale, ale nie do konca uformowane: oslizla skora, bezwlose czaszki i krocza, biale, puste oczy; tylko kilka wygladalo na prawie gotowe - zrenice w kolorowych teczowkach spogladaly na Harmana apatycznie, ale byl w nich cien inteligencji. Daeman szedl ostatni i nie zblizal sie do sarkofagow. Widok tych niedorobionych ludzi budzil w nim metne, choc calkiem swieze wspomnienia niedawnego pobytu w konserwatorni. Wzdrygnal sie, cofnal i wpadl na pulpit, przy ktorym unosil sie obojetny sluzek. -Nie sa zaprogramowane na interakcje z ludzmi, ktorzy nie znajduja sie w sarkofagach - stwierdzila Savi. - Chociaz pewnie gdyby ktos uparl sie, zeby im przeszkodzic, usunelyby go z drogi. Na jednym z sarkofagow zapalila sie zielona lampka. W srodku lezalo w pelni odtworzone cialo mlodej kobiety o niebieskich oczach i rudawych wlosach na glowie i podbrzuszu. Plyn w sarkofagu zaczal gwaltownie bulgotac, a sekunde pozniej kobieta zniknela. Chwile pozniej w sarkofagu zmaterializowalo sie inne cialo - blade, meskie, ze slepo otwartymi oczami i rana na czole. -W kazdym sarkofagu jest portal! - zawolal Daeman i natychmiast zdal sobie sprawe, ze to oczywiste. W ten wlasnie sposob transportowano na gore ciala ludzi, ktorzy skonczyli ktoras dwudziestke albo doznali powaznych obrazen. Albo zgineli. - Moglibysmy z nich skorzystac. -Wy moze tak - mruknela Savi, pochylajac sie nad jednym z sarkofagow. - A moze nie. Faks jest dostrojony do ciala lezacego w sarkofagu. Gdyby was nie rozpoznal... moglby sie was pozbyc. Do sarkofagu ze swiezym trupem poplynely odzywcze plyny. Z otworu w bocznej sciance wynurzyl sie roj drobnych, sinych larw, ktore podplynely do zwlok i wgryzly sie w pokiereszowana czaszke i biale, obrzmiale tkanki. -Na pewno chcesz jeszcze raz polezec w sarkofagu? - spytala Savi Harmana, ktory potarl niepewnie policzek i mruzac oczy, spojrzal w glab rzedu. Wyciagnal przed siebie reke. -Chryste Panie! Powoli ruszyli we wskazanym kierunku, pol idac, pol szybujac w niskiej, ale niedajacej sie zignorowac grawitacji. Daeman nie wierzyl wlasnym oczom. Od tej strony jedna trzecia sarkofagow w rzedzie byla pusta - to znaczy, wypelnial je plyn, ale brakowalo ludzi. Za to ciala - lub ich kawalki - walaly sie wszedzie dookola, na wszystkich dostepnych skrawkach powierzchni: podlodze, stolach, pulpitach, nawet na nieczynnych sluzkach. Z poczatku Daeman myslal - mial nadzieje - ze sa to resztki zmumifikowanych postludzi, ale mylil sie: szczatki nie byly ani zmumifikowane, ani postludzkie. Ktos urzadzil sobie w konserwatorni stolowke. Przed nimi na podluznym stole lezaly rozne ludzkie organy: biale, rozowe, czerwone, wilgotne, krwawe, swieze. Na tym samym stole znajdowalo sie kilkanascie cial, meskich i kobiecych, ociekajacych plynami z sarkofagow i wypatroszonych. Ktos wygarnal z ich brzuchow wnetrznosci i czesciowo ogryzl kosci z miesa. Pod stolem zauwazyli czyjas glowe; blekitne oczy zastygly w wytrzeszczu, jakby wlasciciel glowy z przerazeniem obserwowal pozeranie ciala, ktore do niego nalezalo. Przed obrotowym krzeslem z wysokim oparciem pietrzyl sie stosik odgryzionych dloni. Zanim ktores z nich zdazylo zareagowac, krzeslo sie odwrocilo. Przez ulamek sekundy Daemanowi wydawalo sie, ze ma przed soba kolejne zwloki, ktore ktos udrapowal na krzesle, ale ten trup byl zielonkawy i nietkniety. I oddychal. Zamrugal zoltymi oczami, rozprostowal nienaturalnie dlugie ramiona i rozlozyl szponiaste dlonie. Jaszczurzy jezor przesliznal sie po drugich klach. -Mniemales, ze jestem jak ty - odezwal sie stwor, ktory, jak uswiadomil sobie Daeman, byl Kalibanem we wlasnej osobie. - Myliles sie. Savi i Harman zlapali Daemana za rece i razem poszybowali w powietrzu; Daeman krzyczal co sil w plucach, tak samo jak podczas lotu na fotelu. Wyrzneli z calej sily w bialy segment sciany, przepchneli sie na druga strone - termoskory ciasniej otulily ich ciala, gdy tylko obnizyla sie temperatura i cisnienie - i odbili sie od sciany konserwatorni, nurkujac w strone odleglej o sto metrow powierzchni gruntu. Puscili Daemana, znalazlszy sie na platformie dwadziescia metrow nad ziemia. Zwrocil uwage na unoszace sie w okolicy mumie; slady zebow na zwlokach do zludzenia przypominaly te, ktore widzial na cialach ludzi w konserwatorni. Zorientowal sie, ze zaraz zwymiotuje do wnetrza maski, kiedy Savi z Harmanem odbili sie od platformy i poszybowali w ciemnosc. Zdesperowany zerwal maske z twarzy i zwymiotowal wprost w rzadkie, zimne, cuchnace powietrze. Czujac, ze zaraz pekna mu bebenki w uszach, a oczy wyjda z orbit, pospiesznie naciagnal maske na twarz (pachniala jego wymiocinami i strachem) i polecial za dwojka towarzyszy. Nie chcial uciekac; mial ochote zwinac sie w klebek, poszybowac w powietrzu i jeszcze raz swobodnie rzygnac - ale nawet on zdawal sobie sprawe, ze nie moze sobie pozwolic na taki luksus. Mlocac rekami i nogami na wszystkie strony i ogladajac sie przez ramie, probowal oddalic sie od konserwatorni, plynac, biegnac, czolgajac sie. Kaliban dopadl ich w najciemniejszym zakatku miasta, gdzie geste wodorosty kolysaly sie leniwie, posluszne sile Coriolisa. W tej okolicy wszystkie sciany byly przezroczyste. Spowita oblokami Ziemia pojawiala sie na kilka minut, oswietlala wnetrze, a potem na kilka minut znikala, zostawiajac ich w mroku rozpraszanym tylko swiatlem gwiazd. Kaliban przyszedl z ciemnosci. Skulili sie w kacie. -Widzieliscie, zeby wyszedl z konserwatorni? - wysapala Savi. -Nie. -Kiedy uciekalismy, w ogole nic nie widzialem - przyznal Harman. -Czy to byl jakis kaliban? - spytal Daeman. Mazgail sie i nic go to nie obchodzilo. W to pytanie wlozyl resztki nadziei. -Nie - uslyszal w sluchawkach glos Savi, ktory ostatecznie rozwial jego zludzenia. - To byl Kaliban we wlasnej osobie. -Te ciala... - odezwal sie Harman. - Po piatej dwudziestce? -Byly i mlodsze. Savi z pistoletem w rece wyjrzala spomiedzy pasm wodorostow. -Moze dawniej zbieral tylko tych po piatej dwudziestce - myslal glosno Harman. - A potem sie rozzuchwalil, zrobil niecierpliwy, zglodnial. -Jezu, Jezu, Jezu, Jezu... - Daeman szeptem powtarzal najstarsza ludzka modlitwe, nie zdajac sobie nawet sprawy z jej znaczenia. Zeby dzwonily mu ze strachu. -Dalej jestes glodny? - spytala Savi. Wygladalo na to, ze probuje uspokoic Daemana doza czarnego humoru. - Bo ja nie. -A ja tak - powiedzial przez radio Kaliban. Wyplynal z gestwiny, zarzucil na nich siec, wytracil Savi bron z reki i zgarnal ich jak ryby. 44. Olympus Mons Mahnmut dziwnie sie czul, nie mogac nawiazac kontaktu radiowego z Orphu. Mial tylko nadzieje, ze jego przyjacielowi nic nie grozi.Bogowie wpadli do pokoju doslownie sekunde po tym, jak czlowiek, ktory nawet sie nie przedstawil, teleportowal sie na zewnatrz. Mahnmut nie wierzyl w niewidzialnosc (co najwyzej w dobry material maskujacy), ale wygladalo na to, ze bogowie i boginie, stloczeni wokol Hery, naprawde go nie widza. Przeslizgnal sie miedzy ich opalonymi nogami i faldami bialych szat i zaczal sie cofac labiryntem korytarzy. Trudno mu sie szlo na dwoch nogach, kiedy sie nie widzial - caly czas zerkal w dol, szukajac swoich stop, ale nigdzie ich nie bylo. Po namysle opadl wiec na czworaki. Bogowie, niosac Orphu do celi, nie mogli isc zbyt szybko, totez Mahnmut zdazyl sie zorientowac, w ktorym pokoju schowali nadajnik i machine. Kiedy do niego trafil, korytarz przed drzwiami byl pusty, chociaz bogowie caly czas przechodzili przez pobliskie skrzyzowania. Mahnmut wlaczyl laser i zaczal ciac drzwi. Przyszlo mu do glowy, ze bostwo, ktore skreciloby akurat w te strone, ujrzaloby naprawde niezwykly widok: snop laserowego swiatla, bijacy znikad i powoli wypalajacy otwor w mechanizmie zamka. Slaby laser nie mial szans przegryzc sie przez drzwi, ale Mahnmutowi udalo sie wypalic pieciocentymetrowej srednicy otwor tuz powyzej zamka. Uslyszal poddzwiekowy szczek i drzwi otworzyly sie do wewnatrz. Zamknal je za soba i doslownie kilka sekund pozniej uslyszal tupot na korytarzu. Kroki nie zatrzymaly sie. Sciagnal skorzany kaptur, zeby widziec, gdzie stapa. To nie byla pusta cela wiezienna. Pomieszczenie mialo co najmniej dwiescie metrow dlugosci, o polowe mniejsza wysokosc i bylo wypelnione sztabami zlota, stosami monet, skrzyniami klejnotow kopczykami przedmiotow z polerowanego brazu, marmurowymi figurami ludzi i bogow, ogromnymi muszlami, z ktorych perly sypaly sie na blyszczaca posadzke, rozlozonymi na czesci zlotymi rydwanami, wypelnionymi lazurytem kolumnami o szklanych scianach i tysiacami innych skarbow. Wszystkie te cuda polyskiwaly w poswiacie wegli zarzacych sie na zlotych trojnogach. Ale Mahnmut nie zwracal na nie uwagi. Podbiegl do matowego nadajnika pakietowego i mniejszej od niego machiny. Nie bylo mowy, zeby udalo mu sie oba te przedmioty wyniesc - osobista niewidzialnosc nie na wiele by mu sie zdala, gdyby w powietrzu obok niego unosily sie dwa metalowe pudla. Wiedzac, ze ma doslownie pare sekund na podjecie decyzji, odciagnal machine na bok, znalazl wlasciwe gniazdo w nadajniku i aktywowal go niskim napieciem, wydajac standardowe polecenie. Wbudowana w nadajnik prymitywna SI zaczela dzialac. Odrzucila nanoweglowa powloke, odslaniajac poskladane, skomplikowane mechanizmy wewnetrzne. Mahnmut cofnal sie, a nadajnik z wdziekiem akrobaty przetoczyl sie po podlodze, rozprostowal trojnogi statyw, wlaczyl ogniwa zawierajace Czechowowskajaelschenmass i rozlozyl osmiometrowa antene z metalicznej siatki. Mahnmut ucieszyl sie, ze nie probowal go uruchamiac w mniejszym pokoju. W scianach nie bylo jednak okien, a samo pomieszczenie moglo byc zagrzebane pod calymi tonami marmuru, granitu i marsjanskiego kamienia, ktore uniemozliwia transmisje. Poza tym nie bylo gwiazd, na ktore antena moglaby sie nakierowac: slyszac buczenie poruszajacych ja silniczkow, Mahnmut coraz bardziej sie denerwowal - i to nie tylko dlatego, ze zza drzwi coraz czesciej dobiegaly pokrzykiwania. Zdawal sobie sprawe, ze skarbiec bedzie jednym z tych punktow gmachu, od ktorych rozpoczna sie poszukiwania zbiegow, gdy tylko bogowie upewnia sie, ze Hera zyje. Jezeli nadajnik nie zdola sie stad namierzyc, misja Mahnmuta i Orphu praktycznie sie zakonczy. Osmiometrowy talerz obrocil sie, zadygotal, jeszcze raz skorygowal pozycje i zamarl, odchylony o jakies dwadziescia stopni od pionu. Zapalily sie zielone lampki, obok gniazd wyswietlila sie wirtualna konsola. Mahnmut podlaczyl sie do nadajnika i przeslal caly zasob swoich bankow pamieci, wszelkie informacje zebrane w czasie podrozy: rozmowy z Orphu, Korosem III, Ri Po i bogami oraz wszystkie obrazy zarejestrowane od chwili opuszczenia przestrzeni okolojowiszowej. Przy szerokopasmowym polaczeniu przekaz trwal niespelna pietnascie sekund. Morawieckie czujniki zarejestrowaly wzrost natezenia pola energetycznego, generowanego przez zamknieta w akumulatorze antymaterie; ciekawe, pomyslal Mahnmut, czy bogowie tez to wyczuwaja. Mniejsza z tym; i tak najdalej za kilka minut go znajda, on zas nie mial co marzyc o tym, ze uda mu sie wymknac z machina pod pacha. Mogl ja uruchomic teraz - albo za chwile. Tak czy inaczej, znalazlby sie w centrum wydarzen. Ale chwilowo to nie machina byla najwazniejsza, lecz nadajnik. Miriady zielonych lampek zasygnalizowaly pelna gotowosc urzadzenia. Dane zostaly zaszyfrowane, cel - jakis obiekt w przestrzeni galilejskiej, moze nawet sama Europa - namierzony. Taka przynajmniej mial Mahnmut nadzieje. Ktos zaczal sie dobijac do drzwi. Dlaczego sie tu po prostu nie teleportuja? - zdziwil sie morawiec, ale nie roztrzasal dluzej tego zagadnienia. Wysunal metalowe elektromanipulatory, znalazl odpowiednie gniazdo, podlaczyl niskie napiecie (trzydziesci dwa wolty) i przeslal polecenie aktywacji. Z anteny wystrzelil zolty promien osmiometrowej srednicy, ktory niczym ognista kolumna wypalil dziure w suficie i trzech kolejnych poziomach budynku, zanim pomknal do gwiazd. Zaraz potem zgasl, a nadajnik dokonal samozniszczenia i stopil sie, przyjmujac postac blyszczacej kaluzy. Filtry polaryzacyjne w obiektywach Mahnmuta wlaczyly sie automatycznie z opoznieniem mierzonym w nanosekundach, ale zolty blask i tak oslepil go na kilka sekund. Kiedy przejrzal na oczy i zobaczyl ciag skosnych, dymiacych otworow w kamieniu, a nad nimi niebo, odzyla w nim nadzieja. Bogowie wysadzili drzwi w powietrze. Skarbiec wypelnil sie dymem i tumanami kurzu. Korzystajac z chwilowej zaslony dymnej, Mahnmut porwal machine (w ziemskim ciazeniu wazylaby okolo dziesieciu kilogramow, na Marsie trzy razy mniej). Przykucnal, scisnal jak najmocniej sprezyny w tylnych konczynach, ignorujac zalecane przez konstruktorow ograniczenia, wlaczyl serwomotory z maksymalna moca i wyskoczyl przez otwor w suficie, pokonujac tunel ze skruszonego marmuru i kapiacego granitu. W tym miejscu dach Dworu Bogow byl plaski. Mahnmut stanal na dwoch nogach i popedzil na zlamanie karku, napawajac sie widokiem otwartej przestrzeni. Lewa reka przyciskal do piersi machine. Na blekitnym niebie nad Olympus Mons unosily sie dziesiatki boskich rydwanow. Jeden z nich zapikowal w dol i wyrownal lot dziesiec metrow nad dachem; powozaca nim bogini najwyrazniej zamierzala zmiazdzyc Mahnmuta, ktory dopiero teraz zorientowal sie, ze zapomnial naciagnac na glowe Helm Hadesa. Wszyscy bogowie widzieli go jak na dloni. Siegnal do najglebszych rezerw energetycznych, odkladajac na pozniej kwestie ich odnowienia: zwinal sie w sobie, sprezyl i znowu skoczyl. Przelecial przez holograficzne sylwetki koni i stopami uderzyl zaskoczona boginie w piers. Spadla z pojazdu i, wymachujac rekami, z impetem wyrznela o dach siedziby bogow. Morawiec poswiecil trzy dziesiate sekundy na zapoznanie sie z holograficznym pulpitem sterowniczym, a potem wysunal manipulatory, chwycil stery i polozyl rydwan w ostry skret w prawo. Inne rydwany ruszyly mu na spotkanie - z gory, z dolu, z bokow. Nie mial szans wymknac sie z przestrzeni powietrznej Olympus Mons - ale tez nie zamierzal tego robic. Piec rydwanow wyraznie zblizalo sie do Mahnmuta. W powietrzu zaroilo sie od tytanowych strzal - najprawdziwszych strzal! - kiedy Mahnmut znalazl sie nad olbrzymim jeziorem w kalderze. Scisnal mocniej machine i skoczyl do wody w tej samej chwili, gdy pierwsza ze strzal Apolla trafila w rydwan. Pojazd eksplodowal mu nad glowa. Mahnmut lecial na spotkanie z woda w ognistym deszczu stopionego zlota, plonacych akumulatorow i ukladow scalonych. Sonar podpowiadal mu, ze jezioro ma w tym miejscu ponad dwa kilometry glebokosci. Moze wystarczy, pomyslal. Wpadl do wody, wysunal pletwy i zanurkowal. Bardzo gleboko. 45. Rownina ilionska, Ilion Czuje sie troche nieswojo, nie mogac od razu wrocic po malego robota, ale sprawy sie komplikuja.Straznicy prowadza mnie do Achillesa, ktory wklada pancerz i szykuje sie do bitwy, otoczony dowodcami odziedziczonymi po Agamemnonie: jest Odyseusz, Diomedes, stary Nestor, obaj Ajaksowie... Ze stalego skladu brakuje tylko Atrydow. Czy to prawda, co krzyczal Ares - ze Achilles zaszlachtowal krola Agamemnona, pozbawiajac w ten sposob jego zone, Klitajmestre, okazji do krwawej zemsty, i odbierajac setkom pozniejszych dramatopisarzy temat do sztuk? Czy ta jedna noc zmienila los Kasandry? -Kim jestes, na ognie Hadesu? - warczy na moj widok mezobojca, szybkonogi Achilles. Znow uswiadamiam sobie, ze wszyscy widza w tej chwili prawdziwego Thomasa Hockenberry'ego: przygarbionego, brudnego, zarosnietego, a przy tym pozbawionego plaszcza, miecza, uprzezy lewitacyjnej. Wygladam jak nedzny piechociarz w zmatowialym kirysie z brazu. -Jestem czlowiekiem, ktory zgodnie z zapowiedzia twojej matki, Tetydy, powiedzie cie najpierw do Hektora, a potem poprowadzi do zwyciestwa nad bogami, ktorzy zamordowali Patroklosa. Bohaterowie i dowodcy odsuwaja sie ode mnie. Achilles z pewnoscia powiedzial im juz, ze Patroklos nie zyje, ale mogl im nie zdradzic planow szturmu na Olimp. Odciaga mnie na strone, gdzie nie uslysza nas jego znuzeni wojownicy. -Skad mam wiedziec, ze naprawde jestes tym, o ktorym powiedziala mi matka? - pyta. Jak na polboga, to troche sie od wczoraj postarzal. Przez noc przybylo mu zmarszczek. -Udowodnie to, prowadzac cie tam, dokad musisz sie udac. -Na Olimp? - W jego oczach widze blysk szalenstwa. -Na koniec tak - przytakuje szeptem. - Najpierw jednak, zgodnie ze slowami matki, musisz zawrzec pokoj i sojusz z Hektorem. Achilles krzywi sie i spluwa na piasek. -Dzis nie nadaje sie do rokowan. Chce wojny. Wojny i boskiej krwi! -Aby walczyc z bogami, musisz najpierw zakonczyc te bezsensowna wojne z bohaterskimi obroncami Troi. Achilles odwraca sie i pokazuje mi linie frontu. Widze powiewajace nad fosa achajskie proporce. Grecy przechodza na pozycje, ktore jeszcze wczoraj zajmowali Trojanie. -Odparlismy ich! - krzyczy Achilles. - Po co mam sie bratac z Hektorem, jesli za pare godzin bede mogl mu wypruc wlocznia flaki?! Odpowiadam wzruszeniem ramion. -Zrobisz, jak zechcesz, synu Peleusa. Przyslano mnie tutaj, abym pomogl ci pomscic smierc Patroklosa, odzyskac jego cialo i odprawic nad nim zalobny rytual. Jezeli nie taka jest twoja wola, odejde. Odwracam sie. Achilles dopada mnie blyskawicznie, powala na ziemie i przystawia mi noz do gardla. Nie zdazylbym go razic paralizatorem, nawet gdyby od tego mialo zalezec moje zycie. Moze naprawde zalezy - czuje przeciez na szyi ostra jak brzytwa klinge. -Smiesz mnie zniewazac? -Nikogo nie zniewazam, Achillesie. - Mowiac, prawie sie nie poruszam, zeby ostrze noza nie zadrasnelo mi skory. - Zostalem przyslany, zeby pomoc ci pomscic smierc Patroklosa. Jezeli chcesz tego dokonac, rob, co mowie. Achilles patrzy na mnie spode lba, wstaje, chowa noz i pomaga mi wstac. Odyseusz i inni wodzowie obserwuja nas z odleglosci dziesieciu krokow. Pewnie zzera ich ciekawosc. -Jak sie nazywasz? - pyta Achilles. -Hockenberry. - Otrzepuje tylek z piasku i przesuwam palcami po szyi. - Syn Duane'a - dodaje, przypomniawszy sobie obowiazujace formy. -Dziwne imie - mruczy mezobojca. - Ale i czasy mamy niezwykle. Witaj, Hockenberry, synu Duane'a. - Wyciaga reke i sciska mnie za lokiec z taka sila, ze krew na chwile przestaje mi krazyc w zylach. Staram sie odwzajemnic uscisk. Achilles odwraca sie do swoich podwladnych. - Szykuje sie wlasnie do bitwy, synu Duane'a. Kiedy bede gotowy, pojde za toba wszedzie, gdzie kazesz, nawet w otchlan Hadesu. -Na poczatek wystarczy Ilion - odpowiadam. -Chodz, przedstawie ci moich towarzyszy i generalow. Teraz ja tu dowodze. Prowadzi mnie w strone Odyseusza i pozostalych. -Czy Agamemnon zyje? - pytam. - A Menelaos? Achilles kiwa ponuro glowa. -Nie zabilem Atrydow. Dzis rano pokonalem ich obu w pojedynkach, jednego po drugim. Sa poobijani i pokrwawieni, choc nie odniesli powaznych ran. Asklepios sie nimi opiekuje. Przysiegli mi, ze jezeli daruje im zycie, beda wobec mnie lojalni, ale ja juz im nie zaufam. Przedstawia mnie bohaterom, ktorych obserwuje od ponad dziewieciu lat. Kazdy sciska moje przedramie. Skutek jest taki, ze zanim zalicze tych najwazniejszych, trace czucie w rece. -Boski Achillesie! - odzywa sie Odyseusz. - Dzis rano zostales naszym krolem. Zlozylismy ci przysiege wiernosci i obiecalismy, ze jesli bedzie trzeba, pojdziemy za toba na Olimp odzyskac cialo Patroklosa z rak zdradzieckiej Ateny, choc az dziw pomyslec, ze bogini obrocila sie przeciw nam. Powinienes jednak wiedziec, ze twoi ludzie sa glodni. Achajowie musza jesc. Od switu walcza z Trojanami. Niewiele spali tej nocy, lecz rano odepchneli armie Hektora od naszych czarnych okretow, od fosy i muru. Ale sa zmeczeni i glodni. Kaz Taltybiosowi upiec dzika dla kapitanow. Zarzadz odwrot, niech ludzie zjedza... Achilles piorunuje go wzrokiem. -Jedzenie? Czys ty oszalal, Odyseuszu?! Nie mam dzis ochoty jesc. Pragne krwi! Chce slyszec krzyki umierajacych ludzi i jeki zarzynanych bogow! Odyseusz klania sie lekko. -Achillesie, synu Peleusa, najswietniejszy z Achajow. Jestes ode mnie silniejszy i niezrownany z ciebie wlocznik, ja jednak moge przewyzszac cie madroscia, jako czlowiek starszy i bardziej doswiadczony, ktorego sady czesciej wystawiane byly na probe. Przychyl mi ucha, krolu, niech moje slowa porusza twe serce. Nie kaz swoim wiernym Achajom, Argiwom i Danajom szturmowac Ilionu o pustym zoladku. Tym bardziej nie prowadz ich glodnych na wojne z Olimpem. Achilles sie waha, Odyseusz zas wykorzystuje ten moment na wzmocnienie swojej argumentacji: -Czy chcesz, Achillesie, aby twoi bohaterowie, zadni zemsty za smierc Patroklosa i gotowi oddac za ciebie zycie, umierali z glodu, zamiast ginac w walce z niesmiertelnymi? Achilles kladzie mu dlon na ramieniu. Nie pierwszy raz uswiadamiam sobie, jak bardzo mezobojca przewyzsza wzrostem krepego stratega. -Odyseuszu, madry doradco, niech Taltybios, herold Agamemnona, zarznie najwiekszego dzika i nadzieje go na rozen nad ogniskiem, najgoretszym, jakie wasi ludzie zdolaja rozpalic. Zarznijcie tyle zwierzat, ile bedzie trzeba, aby nasycic apetyty Achajow. Kaze moim wiernym Myrmidonom przygotowac uczte. Ale nie skladajcie ofiar bogom; nie wrzucajcie w ogien wybranych dla nich smakowitych kesow. Dzis mamy dla bogow ostrza wloczni i klingi mieczow. Niech dla odmiany posmakuja resztek z naszej uczty. Rozglada sie i podnosi glos, zeby wszyscy go slyszeli: - Najedzcie sie do syta, moi druhowie. Nestorze, niech twoi synowie, Antilochus i Trazymedes, zaniosa naszym oddzialom wiesc o uczcie. Niech wezma ze soba Megesa, syna Fyleusa, Merionesa i Toasa, Likoedesa, syna Kreona, a takze Melanippusa. Niech nikomu dzis nie braknie miesa i wina! Ja zas uzbroje sie i pojde z Hockenberrym, synem Duane'a, przygotowac sie do wojny z bogami. Odwraca sie i znika w glebi namiotu, dajac mi znak, zebym szedl za nim. Kiedy tak czekam, az wlozy zbroje, przypominam sobie, jak czekalem na Susan, ubierajaca sie na wieczorne wyjscie, a potem zawsze spoznialismy sie na kolacje. Nie mozna zrobic absolutnie nic, co przyspieszyloby caly proces. Pozostaje tylko czekac. Zerkam jednak na zegarek i wracam myslami do robota, ktorego zostawilem na Olimpie. Nazywal sie Mahnmut. Ciekawe, czy bogowie juz go zabili. Kazal mi wrocic nad jezioro za godzine; zostalo mi jeszcze ponad trzydziesci minut. Tylko jak ja mam wrocic na Olimp, nie majac Helmu Hadesa? Pochopnie oddalem go malemu robotowi, a teraz moge swoja lekkomyslnosc przyplacic zyciem, jesli ktorys z bogow mnie zauwazy. Tlumacze sobie, ze Afrodyta i tak zobaczy, w helmie czy bez. Bede zatem musial tekowac sie tam jak najszybciej, zlapac Mahnmuta i wiac. Na razie pod Ilionem - i w samym miescie - dzieja sie wazniejsze rzeczy. A najwazniejsza z nich jest fakt, ze Achilles sie zbroi. Ubierajac sie - a raczej bedac ubieranym przez rzesze slug, niewolnikow i pomagierow - zgrzyta zebami. Zaden, nawet najszlachetniejszy rycerz sredniowieczny nie zbroil sie z takim pietyzmem, jak dzisiaj czyni to Achilles. Najpierw naklada ozdobne nagolenniki. Podobne ochraniacze nosilem jako lapacz w dzieciecej lidze bejsbolowej, tyle ze nagolenniki Achillesa nie sa zrobione z tloczonego plastiku, lecz pieknie kute w brazie i ozdobione srebrnymi zapinkami przy kostce. Potem zaklada napiersnik i zarzuca sobie na plecy miecz. Miecz rowniez jest wykuty z brazu, wypolerowany lepiej niz lustro i ostry jak brzytwa. Rekojesc ma nabijana srebrnymi guzami. Moze dalbym go rade dzwignac, gdybym przykucnal i chwycil oburacz. Moze. Achilles podnosi z ziemi olbrzymia, okragla tarcze, wykonana z dwoch warstw brazu i dwoch warstw cyny (ktora byla w tych czasach prawdziwa rzadkoscia), rozdzielonych warstwa zlota. To istne dzielo sztuki; nic dziwnego, ze Homer poswiecil jej w Iliadzie cala jedna ksiege. Byla zreszta inspiracja i tematem wielu samodzielnych utworow literackich, w tym takze mojego ulubionego wiersza Roberta Gravesa. Wydaje sie to niewiarygodne, ale widziana na zywo bynajmniej nie rozczarowuje. Wykute na niej obrazy, ulozone w koncentryczne pierscienie, wyrazaja caloksztalt mysli filozoficznej antycznej Grecji. Zewnetrzny krag przedstawia rzeke Okeanos. Blizej srodka widzimy Miasto Pokoju i Miasto Wojny, a samo centrum zajmuja przesliczne wyobrazenia Ziemi, morza, slonca, ksiezyca i gwiazd. Tarcza jest tak wypolerowana, ze nawet w cieniu namiotu blyszczy jak zwierciadlo heliografu. Na koniec Achilles zaklada swoj sfatygowany helm. Wedle legendy Hefajstos, bog ognia, wlasnorecznie osadzil na nim kite z konskiego wlosia (nie tylko Trojanie nosza takie helmy, Achajowie rowniez) i faktem jest, ze kiedy Achilles wlozy helm, wysoka zlota kita lsni jak plomien. Opancerzony Achilles - brakuje mu juz tylko wloczni - testuje sprzet jak futbolista NFL, sprawdzajacy ochraniacze. Okreca sie gwaltownie na piecie i patrzy, czy nagolenniki i napiersnik siedza mocno - ale nie za mocno, zeby nie krepowaly ruchow; musi swobodnie wykonywac gwaltowne zwroty, uniki i pchniecia. Przebiega truchtem pare metrow, zeby sie upewnic, ze zaden element ekwipunku - od wysoko sznurowanych sandalow po helm - nie sprobuje z niego spasc. W koncu bierze do reki tarcze i wyciaga miecz ruchem tak plynnym, jakby od urodzenia nie robil nic innego. Chowa miecz do pochwy. -Jestem gotowy, Hockenberry - oznajmia. Wodzowie ida z nami. Prowadze Achillesa na plaze, gdzie zostawilem te skorupe, ktora Mahnmut nazwal Orphu. Wartownicy nie zblizyli sie do niej ani na krok, obezwladnieni nabozna trwoga, tym bardziej ze skorupa (dzieki mojej uprzezy lewitacyjnej) unosi sie nad piaskiem. Postanowilem urzadzic male przedstawienie i zademonstrowac magiczna sztuczke. Chce zrobi wrazenie na Odyseuszu, Diomedesie i pozostalych i zyskac ich szacunek. Poza tym zdaje sobie sprawe, ze Achajowie, niezaslepieni Achillesowa furia, nie rwa sie specjalnie do wojny z niesmiertelnymi bogami, ktorych czcza i sluchaja, odkad nauczyli sie myslec. Teoretycznie rzecz biorac, wszystko, co umocni Achillesa na pozycji dowodcy, powinno byc korzystne dla nas obu. -Zlap mnie za reke, synu Peleusa - mowie polglosem. Achilles wykonuje moje polecenie, ja zas wolna reka przekrecam medalion. Znikamy. Helena kazala mi stawic sie w domu Hektora przed wejsciem do pokoju Skamandriosa. Bylem tam juz wczesniej, wiec bez trudu wyobrazam sobie to miejsce i tekuje sie do pustego pokoju. Jestesmy ciut za wczesnie: zmiana warty na murach Ilionu dopiero za jakies cztery, piec minut. Wygladajac przez okno, mozna sie latwo zorientowac, ze jestesmy w samym centrum miasta. Odglosy ruchu ulicznego - klekot wozow, tetent kopyt, brzek konskich uprzezy, pokrzykiwania kupcow i szuranie tysiecy stop na bruku - tworza naturalne, nienatretne tlo dzwiekowe. Teleportacja kwantowa nie zrobila chyba wiekszego wrazenia na Achillesie. Nic dziwnego, od dziecka na kazdym kroku ma do czynienia z boska magia. Rany boskie, przeciez wychowal go centaur! Teraz, znalazlszy sie w sercu wrogiego miasta, kladzie dlon na rekojesci miecza i spoglada na mnie pytajaco: co dalej? Dalej jest rozpaczliwy meski krzyk, dobiegajacy z pokoju dziecinnego. Rozpoznaje po glosie Hektora, chociaz nigdy jeszcze nie slyszalem, zeby tak krzyczal. Slychac rowniez lament kobiet. Hektor krzyczy jak czlowiek w agonii. Nie mam ochoty zagladac za te drzwi, ale Achilles przejmuje inicjatywe: podchodzi do nich pierwszy i otwiera je, z dlonia na rekojesci miecza. Ide za nim. W srodku zastajemy znane mi Trojanki - Helene, Hekube, Laodike, Teano i Andromache, ktore nawet nie racza sie odwrocic w nasza strone. Jest tez Hektor w brudnym, pokrwawionym pancerzu, ale i on nie podnosi oczu na swojego arcywroga, ktory staje jak wryty i podaza spojrzeniem za wzrokiem zebranych. Recznie rzezbiona kolyska lezy przewrocona na podlodze. Drewno, posadzka i moskitiera sa schlapane krwia. Cialko malego Skamandriosa, przez milujacych go poddanych nazwanego Astyanaksem, lezy - pocwiartowane - na podlodze. Nie ma glowy. Raczki i nozki sa oddzielone od tulowia. Jedna pulchna dlon zostala ucieta w nadgarstku. Krolewski becik, z wyszytym z przodu ozdobnym herbem rodu Hektora, przesiakl krwia. Obok leza zwloki mamki, ktora widzialem najpierw na murach, a wczoraj tu, w pokoju, spiaca obok dziecka. Wyglada jak zmasakrowana przez olbrzymiego dzikiego kota. Wyciaga rece w strone kolyski, jakby do ostatka probowala bronic dziecka. W tle slychac szloch sluzacych, ale pierwsza odzywa sie Andromacha: -To sprawka bogin, moj panie i mezu - mowi stlumionym, ale przerazajaco spokojnym glosem. - Ateny i Afrodyty. Hektor podnosi glowe i wytrzeszcza otoczone czerwonymi obwodkami oczy. Wyzierajaca spod helmu twarz jest jak zastygla w grymasie przerazenia maska. Z rozdziawionych ust scieka mu slina. -Atena? Afrodyta? Jak to mozliwe? -Przed godzina przyszlam tu ze swoich komnat i uslyszalam przez drzwi, jak rozmawialy z niania. Weszlam do srodka, a wtedy Atena Pallas we wlasnej osobie powiedziala mi, ze z woli Zeusa Skamandrios ma zostac zlozony w ofierze. "Roczne cielatko na rzez", takich dokladnie slow uzyla. Probowalam protestowac, plakalam, blagalam, ale Afrodyta kazala mi sie zamknac, mowiac, ze nikt nie smie sie sprzeciwic woli Zeusa. Bogowie sa ponoc niezadowoleni z przebiegu wojny i z twojej ostatniej porazki. Nie zdolales spalic czarnych okretow. Ta ofiara ma byc dla ciebie ostrzezeniem. - Andromacha wskazuje lezace na ziemi szczatki dziecka. - Wyslalam po ciebie najzwawszych sluzacych i poslalam po te kobiety, moje przyjaciolki, aby do twojego powrotu sluzyly mi wsparciem. Dopiero teraz, po twoim przybyciu, przyszlam tu ponownie. Hektor odwraca zmartwiala twarz w naszym kierunku, ale tylko przeslizguje sie spojrzeniem po milczacym Achillesie. W tej chwili nie zauwazylby chyba atakujacej kobry, nawet gdyby znajdowala sie metr od niego. Wstrzas odebral mu wzrok. Widzi tylko zwloki Skamandriosa - bezglowe, zakrwawione, z jedna zacisnieta piastka. -Andromacho... - Glos mu sie lamie. - Moja ukochana zono, dlaczego ty tez nie lezysz martwa obok niani? Dlaczego i ty nie poleglas, broniac naszego dziecka przed gniewem niesmiertelnych? Andromacha spuszcza glowe i szlocha bezglosnie. -Atena zatrzymala mnie przy drzwiach. Oddzielila mnie niewidzialna sciana od reszty pokoju i wtedy razem z Afrodyta to zrobily. Lzy kapia na suknie, zakrwawiona w miejscach, gdzie Andromacha tulila do siebie okaleczone cialko. Moje skojarzenie jest chyba troche nie na miejscu, ale przypominam sobie, jak wygladala Jackie Kennedy, dawno temu, w tamten listopadowy dzien. Hektor nie probuje jej objac ani pocieszyc. Lament sluzby narasta, ale Hektor milczy jeszcze przez dluzsza chwile. Podnosi reke i zaczyna wygrazac piescia sufitowi. -Wyrzekam sie was, bogowie! Od tej pory Atena, Afrodyta, Zeus i wszyscy inni, ktorym sluzylem i oddawalem czesc, sa moimi wrogami. -Hektorze - odzywa sie Achilles. Wszystkie glowy zwracaja sie ku niemu. Sluzacy jecza ze strachu. Helena zaslania dlonia usta w perfekcyjnej imitacji zaskoczenia. Hekuba krzyczy przerazliwie. Hektor wyciaga miecz. Grymas wscieklosci wykrzywia mu twarz. Wscieklosci i ulgi. Oto ktos, na kim moze wyladowac swoj gniew. Ktos, kogo moze zabic. Jakbym czytal mu w myslach. Achilles wyciaga przed siebie puste rece, pokazujac, ze nie zamierza dobywac broni. -Hektorze, moj bracie w smutku! Przybywam tu, aby dzielic z toba twoj zal i sluzyc ci wsparciem w boju. Hektor juz chcial sie na niego rzucic, ale teraz zastyga w bezruchu. Nie rozumie, co sie dzieje. -Tej nocy Atena przyszla do mojego namiotu w obozie Myrmidonow i zabila mojego ukochanego przyjaciela, Patroklosa - ciagnie Achilles, nie cofajac rak. - Zabrala jego zwloki na Olimp, zeby tam rzucic je sepom na pozarcie! Hektor mocniej sciska miecz. -Widziales to? -Rozmawialem z nia. Wszystko widzialem. To byla Atena. Zgladzila Patroklosa, tak samo jak dzis twojego syna, i z tych samych powodow. Osobiscie mi o tym powiedziala. Hektor spuszcza wzrok. Wciaz dzierzy miecz, patrzy teraz na swoja dlon, jakby nagle go zdradzila. Achilles podchodzi do niego przez rozstepujacy sie tlumek kobiet. Prawie dotyka jego miecza. -Szlachetny Hektorze, moj wrogu, ale bracie w zalobie - szepcze. - Czy dolaczysz do mnie w bitwie, w ktorej pomscimy naszych bliskich? Hektor wypuszcza bron. Braz dzwieczy na marmurowej posadzce, rekojesc upada w kaluze krwi Skamandriosa. Hektor nie moze wykrztusic slowa. Rusza gwaltownie do przodu, jakby chcial zaatakowac, ale tylko sciska mocno przedramie Achillesa (mnie by pewnie urwal reke) i nie zwalnia uscisku, jakby bal sie przewrocic. A ja przez caly czas zerkam na poplakujaca Andromache, chociaz na twarzach innych kobiet znac jeszcze wiekszy szok i niedowierzanie. Zrobilas to? - pytam w duchu. Naprawde to zrobilas, zeby wojna ulozyla sie po twojej mysli? Cofam sie przed nia z odraza, ale zdaje sobie sprawe, ze nie miala innego wyjscia. Nie miala wyboru. Patrze na zaszlachtowanego Astyanaksa, Wladce Miasta, zamordowanego Skamandriosa - i robie nastepny krok w tyl. Chocbym zyl tysiac albo i dziesiec tysiecy lat, nigdy nie zrozumiem tych ludzi. W tej oto chwili w pokoju materializuje sie prawdziwa Atena w towarzystwie Apolla i mojej muzy. -Co tu sie dzieje? - pyta Atena Pallas. Ma dwa i pol metra wzrostu, arogancki sposob bycia, bezczelny ton glosu i wyzywajace spojrzenie. Muza wskazuje mnie reka. -To on! Apollo napina srebrny luk. 46. Pierscien rownikowy Kaliban skruszyl cienki lod i przeplynal podziemna rura do waskiej podluznej groty, ciemnej, wilgotnej i cieplej. Procesy gnilne nagrzewaly do tropikalnej temperatury kryjowke Kalibana, znajdujaca sie pod miastem, w gaszczu starych rur i kanalow sciekowych, obrosnieta dyniowatym zielskiem i rojaca sie od prymitywnych traszek. Zawiesil siec na haku trzy metry nad bulgoczacym bajorem, rozcial ja i wytrzasnal trojke oszolomionych ludzi, kazde z nich na osobna kamienna kolumne. Potem wyciagnal sie wygodnie na brzuchu na omszalej i porosnietej paprocia rurze, zanurzyl obie stopy w smierdzacej mazi, podparl brode na wielkich jak bochny chleba piesciach i zaczal sie przygladac swojej nowej zdobyczy.Daeman posikal sie, kiedy Kaliban na nich wyskoczyl. Termoskora natychmiast wchlonela i osuszyla wilgoc, po ktorej nie zostal nawet slad, ale Daeman zaczerwienil sie na samo wspomnienie tamtej chwili. W grocie bylo calkiem sporo powietrza i silniejsze ciazenie niz w samym miescie. Stwor zerwal im maski osmotyczne, a zrobil to tak szybko - dluga lapa wystrzelila jak na sprezynie, szponiaste palce zacisnely sie niczym kleszcze - ze zadne z nich nie zdazylo sie uchylic. Nad czarnym bajorem wznosily sie czarne, podobne do oslizlych filarow skaly. Powietrze bylo az geste od smrodu sciekow, Kaliban jednak oddychal nim swobodnie, upajajac sie jego aromatem. Od czasu do czasu szczerzyl zolte zebiska, jakby chcial sprowokowac wiezniow. Z cala pewnoscia sam stanowil jedno z glownych zrodel ohydnego odoru jaskini. Daeman, ktory przedtem przestraszyl sie kalibanow z Basenu Srodziemnego, musial teraz przyznac, ze sa zaledwie cieniem oryginalu, prawdziwego Kalibana, o ile to wlasnie z nim mieli do czynienia. Nie byl od tamtych wiekszy, ale z pewnoscia bardziej obmierzly z tymi sterczacymi klami i przerosnietymi genitaliami. Na pierwszy rzut oka wydawal sie nieporadny, nawet niezdarny, ale w zimnym, rzadkim powietrzu poruszal sie bez wysilku, wioslujac bloniastymi rekami i nogami. Zlapal w paszcze drugi koniec sieci, w ktora wiezniowie nadal byli zaplatani, i trzymal ja mocno, patrzac, jak Savi, Harman i Daeman szarpia sie bezradnie. -Czego od nas chcesz? - spytala Savi. Chybotali sie trzy metry nad podziemna sadzawka, kazde na swojej kolumnie, a Kaliban lezal nieruchomo, nie odrywajac od nich wzroku. Daeman dostrzegl, ze Savi trzyma w rece pistolet, ale nawet nie probuje go uniesc. Zastrzel go! - rozkazal jej w myslach. Zabij to monstrum! Kaliban lezal na tyle blisko, ze kiedy sie odezwal, poczuli na sobie jego oddech, cuchnacy zgnilizna: -Burzy wlosy i brode. Teraz spadl kwiat ze zlota pszczola w srodku, a teraz owoc, by wziac go i pozrec. [Kaliban przemawia glownie slowami wiersza Roberta Browninga Kaliban o Setebosie, czasem cytujac je doslownie, czasem parafrazujac. Jego wypowiedzi zostaly skonstruowane w oparciu o przeklad T. Kubikowskiego.] -Jest oblakany - szepnal przez radio Harman. Kaliban sie usmiechnal. -Mowi sobie, co slina mu niesie, dotyka Boga, jak zwala Go matka. Bowiem mowienie o Nim drazni Go, ha! Skad On ma wiedziec! Teraz jest czas draznic! -Kim jest On? - zapytala Savi. Jak na kogos, kto zdany na laske potwora siedzi w cuchnacej jamie, miala zadziwiajaco spokojny glos. - Mowisz o sobie w trzeciej osobie, Kalibanie? -On to On - wyszeptal Kaliban. - Poza chwilami, w ktorych jest Setebosem! Wypowiedziawszy glosno to imie, Kaliban przypadl do rury, ktora obejmowal nogami, i oslonil glowe ramionami, jakby spodziewal sie ciosu. Jakies male, pokryte luska stworzenie plusnelo w cuchnacym stawie. Znad mazi wzbil sie zolty opar. -Kim jest Setebos? - spytal Harman. Bylo widac, ze zachowanie zimnej krwi kosztuje go sporo wysilku. - Twoim panem? Moze poszedlbys po niego, zeby nas wypuscil? Porozmawiamy z nim. Kaliban podniosl glowe, podrapal rure wszystkimi czterema lapami i szczeknal glosno. -Setebos, boski Setebos, Setebos! On mieszka - mysli - w ksiezycowym chlodzie. -W ksiezycowym chlodzie? - powtorzyla Savi. - Ten twoj Setebos mieszka na ksiezycu? -Mysli, on zrobil ksiezyc i slonce do pary - wymruczal potwor. - Ale nie gwiazdy, gwiazdy sa skadinad; wiatry, obloki zrobil, meteory, takze te wyspe, to co na niej zyje, Wezowe morze dokola wszystkiego. -Co on wygaduje? - wyszeptal Daeman. - Zwariowal? Mam wrazenie, ze mowi o jakims bogu. -Ja tez - odparla rowniez szeptem Savi. - O swoim bogu. Albo o czyms, co istnieje naprawde, ale co uwaza za boga. -Kto mogl stworzyc takie bydle? Bo na pewno nie Bog. Kaliban zastrzygl dziwacznie uksztaltowanymi, skorzastymi uszami. -Sykoraks, mysli, moja matka, stworzyla mnie, smiertelny kasek. Prospero, mysli, milczacy sluga Ciszy, uczynil go sluga slugi. Mysli jednak, ze Setebos, jak osmiornica wieloramienny, straszny przez to, co czyni, wpierw patrzy w gore, widzi, ze nie zrowna temu, co zyje cicho i szczesliwie, ale ozdabia ten swiat, malpuje prawdziwy, jak owoc rozy malpuje winorosl. -Mowiac "ten swiat", masz na mysli miasto na asteroidzie, Kalibanie? - spytala Savi. - W pierscieniu R? Zamiast odpowiedziec, Kaliban podczolgal sie blizej jak luskowaty tygrys, ktory szykuje sie do skoku. Jego zolte slepia znalazly sie metr od oczu ofiar. -Mysli, znaja Prospera? -Znam Ariela, persone biosfery - odparla Savi. - Ariel wpuscil nas do Atlantydy i pozwolil nam przybyc tutaj. Mamy prawo tu przebywac. Zapytaj Ariela. Kaliban parsknal smiechem i przetoczyl sie na grzbiet, wczepiajac sie pazurami w rosnacy na rurze mech, zeby nie spasc prosto w cuchnaca ciecz. -Wysoka czapla jest jego Arielem. Mysli, jako Prospero kaze mu isc na ryby i tam przepasc. Zlowil morskiego, ciezkiego potwora, poskromil jakos, wylupil mu oczy, rozszczepil pletwy i trzyma kaleke w skalnej szczelinie i zwie... Kalibanem. -O czym on, do cholery, mowi? - mruknal zdegustowany Daeman. - Ten stwor jest nienormalny. Zastrzel go, Savi. Zabij go! -Wydaje mi sie, ze... chyba... rozumiem - wtracil szeptem Harman. - Kaliban faktycznie mowi o sobie w trzeciej osobie, Savi. Zniewolil go Prospero, czyli logosfera, wykorzystujac do tego celu Ariela, czyli persone biosfery. -A Kaliban oslepil jakies morskie zwierze, na przyklad jedna z takich jaszczurek, ktore mieszkaja w tym bajorze, i nazwal ja Kalibanem - ciagnela zamyslona, jakby nieobecna duchem Savi. Zupelnie jakby lezacy przed nimi zoltooki stwor zdolal ja zahipnotyzowac. - Bawi sie w swojego pana, Prospera. Kaliban rozesmial sie i podrapal po brzuchu. Z boku, powyzej zeber, prawie pod pachami mial skrzela, ktore otwieraly sie i zamykaly niczym obrzydliwe, szare wargi. -Podejrzal raz Prospera nad ksiega, pana na wyspie, dumnie beztroskiego - wysyczal. - Uszyl ksiege z lisci, podrazniony, wystrugal rozdzke i nadal jej imie, i wlozyl jako czarodziejska szate wygarbowana, miekka skore rysia. -Rysia? - zdziwil sie Harman. -Zabij go, Savi - powtorzyl natarczywym tonem Daeman. - Zabij go, bo inaczej on nas zabije. -Co sie stalo z postludzmi, ktorzy tu mieszkali, Kalibanie? - zapytala lagodnie Savi. Kaliban sie rozplakal, pysk zaczal mu ociekac sluzem. -Setebos... - wyszeptal, rozejrzal sie i podniosl wzrok na sufit, jakby bal sie, ze ktos go podslucha. - Setebos kazal mi dac trzy nogi kukle w miejsce chorej, lub wyrwac zdrowa, niech lezy jak jajko. Czy to nie rozkosz, smiertelniczko, polowac na postow, pic wywar, by splukac smak ich cial, jasnym, ozywionym mozgiem mieszajac gline i tlukac ja? Tak On. Tak On! -Moj Boze... - jeknela Savi i osunela sie na szorstki glaz. Wygladala, jakby chciala skoczyc do sadzawki. -Co sie stalo? - szepnal Daeman. - O co chodzi? -To Kaliban wymordowal postludzi - odparla Savi. W nedznym swietle kanalow wygladala starzej niz zwykle. - Na rozkaz Setebosa. Albo Prospera. On ich chyba obu czci jako bogow. Moze nie ma w ogole zadnego Setebosa, moze to tylko wyraz czci Kalibana dla Prospera. Potwor przestal szlochac, rozpogodzil sie, jego szeroki pysk rozpromienil sie w usmiechu. -Mysli, to nie przesadza, czy jest zly, czy dobry, srogi czy czuly: jest silny i panski. -Ale kto? - spytala Savi. - Setebos czy Prospero? Komu sluzysz, Kalibanie? -On straszny jest, patrz na Jego wyczyny! Polroczna prace psuje jedna burza. Wiem, ze nie lubi mnie. -Kto cie nie lubi? - wtracil Harman. Daeman doszedl do wniosku, ze zachowuja sie jak wariaci, probujac rozmawiac z wariatem. -Zastrzel go - wyszeptal. - Zabij twego potwora. Savi uniosla bron, ale nie wycelowala w Kalibana. -Mysli, ze posty zrobily wormhole'e - powiedzial Kaliban. - Setebos sprowadzil larwy, a Prospero z larw uczynil bogow. [Gra skojarzen: wormhole (ang.), czyli tunel czasoprzestrzenny, to doslownie "dziura (wydrazona przez) robaka".] Setebos wykul w kamieniu twarz Prospera i wyslal zeki, zeby go dobrze ulokowaly. Moja matka twierdzila, ze Cisza zrobila wszystko, Setebos mogl tylko ja draznic. Lecz pozniej, widzi, chcial, by slabosc draznic, kto ja tworzyl. Jesli nie, czemu oczu nie zrobil z rogu, jak u Kalibana, by zaden ciern nie mogl ich przebic? Glow od sniegu skorupa nie przykryl, jak mojej, cial nie nabil luskami, jak ostre pancerze rekinow? Tak psuc Mu zabawe! On jest Jedyny, to On wszystko stwarza. -Kim jest On? - spytala Savi ponownie. Kaliban zrobil taka mina, jakby znow zamierzal sie rozplakac. -Moj slepy potwor kocha tego, kto kladzie mu mieso na nosie. Setebosowi podoba sie praca z wielkim wysilkiem, wszystkimi rekami. -Jestesmy zmeczeni, Kalibanie. - Savi mowila cicho, lagodnie, jak do dziecka. - Pomozesz nam wrocic do domu? Slepia potwora nie wyrazaly juz nienawisci do siebie samego i calego swiata. -Tak, pani, Kaliban droge zna i dobrze wam zyczy. Ale znacie Go i nie mozecie pokonac, pewni wyniku. -Powiedz nam, jak... -Osadz to po sobie. - Kaliban wyraznie sie ozywil. Przykucnal, zwieszajac swobodnie rece. Wierzchem dloni zdzieral mech z rury. -Oto zabawa: odkryc jak lub zginac! Wiec przypodobac Mu sie? Jak Prospero? Niech wskaze sposob! Tego On nie zrobi! -Jezeli wskazesz nam droge do domu, Kalibanie, bedziemy mogli... - Savi podniosla wyzej bron. -Wszyscy musza zginac! - krzyknal Kaliban. Napial uda i przejechal klykciami po rurze. - Mysli, Prospero sprowadza tu przebieglego Odyseusza, a Setebos kaze mu bladzic. Prospero noca kieruje swoje krzyki ku Jowiszowi w niebiosach. Pusci ludzie trafiaja na Marsa, ale Setebos wszystko naprawia gniewem falszywych bogow. Oto zabawa: odkryc jak lub zginac! Przeskoczyl na koniec rury, objal ja nogami, zwiesil sie z niej glowa w dol i wylowil z mazi albinotyczna jaszczurke. Miala wy lupione oczy. -Savi... - odezwal sie Harman. -Nic nie chce ginac - zaszlochal Kaliban, zgrzytajac zebami. - Zwierzeta na wyspie kryja sie w drzewach, uchodza, nurkuja, na Jego lasce. Te Mu dogadzaja, kiedy... Nie probuj dwa razy tak samo! -Zastrzel go, Savi - powiedzial Daeman glosno. Jego slowa poniosly sie po calej grocie. Savi przygryzla warge, ale podniosla bron do strzalu. -Patrz! Lezy plasko i czci Setebosa! Zacisnal zeby poprzez gorna warge. Kaliban wypuscil slepa jaszczurke, ktora skoczyla do bajora, ale po drodze odbila sie jeszcze o kamien, na ktorym stala Savi. -Patrz na Jego wyczyny! - krzyknal Kaliban i skoczyl. Savi pociagnela za spust. Kilkaset krysztalowych, opatrzonych zadziorami pociskow wbilo sie w piers Kalibana, tnac cialo niczym papier. Stwor zaskowyczal, wyladowal obok Savi, oplotl ja nieproporcjonalnie dlugimi lapami i jednym klapnieciem poteznych szczek przetracil jej kark. Nawet nie zdazyla krzyknac i juz nie zyla: glowa trzymala sie tulowia na strzepach skory, cialo obwislo bezwladnie w ramionach potwora, pistolet wypadl z martwej dloni i zniknal w bajorze. Zakrwawiony Kaliban zadarl glowe. Z jego ociekajacych posoka szczek wydobylo sie przerazliwe wycie. Chwycil zwloki Savi pod pache i zanurkowal w mulistej mazi. 47. Dwor Ardis Ada zaczela sie martwic na serio w dzien pierwszej dwudziestki Hannah, kiedy odwiozla ja do faksowezla i patrzyla, jak w eskorcie wojniksa i dwoch sluzkow wchodzi do pawilonu.Pierwsze uklucie niepokoju pojawilo sie zaledwie dwa dni po tym, jak Harman odlecial z Daemanem i Savi. Nie oczekiwala, ze przyleci po nia statkiem kosmicznym - w te dziecinna fantazje chyba nawet on sam nie wierzyl - ale miala nadzieje, ze za dwa, trzy dni cala trojka wroci sonikiem. Kiedy minely cztery dni, jej zatroskanie zmienilo sie w gniew, po tygodniu zas wrocilo ze zdwojona sila. Nigdy wczesniej niczym tak sie nie martwila, jak losem Harmana i jego towarzyszy. Nie mogla spac. A po dwoch tygodniach juz zupelnie nie wiedziala, co myslec. Czternastego ranka po odlocie sonika, nie majac zadnych wiesci od gosci na temat trojga przyjaciol - a dwor Ardis odwiedzaly ostatnio prawdziwe tlumy - kazala wojniksowi zawiezc sie do faksowezla. Wahala sie tylko przez sekunde - co zlego moze byc w faksowaniu? - a potem przeszla przez portal, przeniosla sie do Krateru Paryskiego i zlozyla wizyte matce Daemana. Kobieta odchodzila od zmyslow ze zgryzoty. Zdarzalo sie, ze Daeman calymi tygodniami krazyl od przyjecia do przyjecia, a na rok przed pierwsza dwudziestka przepadl na caly miesiac, polujac na motyle, ale zawsze dawal znac, gdzie jest i kiedy wroci. Tymczasem od dwoch tygodni nie dawal znaku zycia. -Prosze sie nie martwic. - Ada pogladzila ja po rece. - Harman, nasz przyjaciel, na pewno bedzie go mial na oku. A kobieta, ktora razem poznalismy, Savi, zaopiekuje sie nimi oboma. Te slowa przyniosly otuche matce Daemana, ale bynajmniej nie ukoily niepokoju Ady. Wracala kabrioletem do domu. Od odwiedzin w Kraterze Paryskim minely dwa tygodnie. Tesknila juz troche za Hannah, ale wiedzac, ze dziewczyna jest bezpieczna w konserwatorni, bladzila myslami gdzie indziej. Przez ostatni miesiac Ardis przezywalo prawdziwe oblezenie. Z Krateru Paryskiego wrocila po zmroku, totez obecna przejazdzka byla pierwsza od czterech tygodni okazja, zeby przyjrzec sie rezydencji z wiekszej odleglosci. Widok zapieral dech w piersi. Stary dworek na wzgorzu byl otoczony dziesiatkami kolorowych namiotow. Poczatkowo Odyseusz, przemawiajacy na olbrzymiej lace za domem, mial po dziesieciu, dwudziestu sluchaczy, glownie mezczyzn. Z czasem jednak dziesiatki zmienily sie w setki, a ostatnio w tysiace. W dworze Ardis bylo zaledwie kilkanascie bryczek i kabrioletow, ktore bez wytchnienia - podobnie jak dziwnie ponure wojniksy - przewozily gosci tam i z powrotem miedzy rezydencja i pawilonem faksu, o kazdej porze dnia i nocy. Doszlo do tego, ze ci, ktorzy slyszeli Odyseusza jako jedni z pierwszych, zaczeli dyzurowac przy faksie i namawiac gosci, by ci (co niedawno byloby nie do pomyslenia) pieszo przeszli dzielace ich od domu dwa kilometry. A goscie sie zgadzali. Potem wracali pieszo do faksowezla, a po paru godzinach albo dniach sprowadzali tlumy przyjaciol. W dalszym ciagu wiekszosc gosci stanowili mezczyzni. Kiedy pojazd Ady zatrzymal sie na zatloczonym podjezdzie, dotarlo do niej, ze lezacy na uboczu dwor Ardis stal sie zalazkiem szybko rosnacego miasta. Wsrod namiotow (rozbitych przez wojniksy, ale teraz juz dogladanych przez ludzi) byly kuchnie, jadalnie, toalety (Odyseusz pokazal im, jak z dala od innych namiotow wykopac latryne) i sypialnie. W tym goracym okresie rezydencje odwiedzila nawet matka Ady. Oszolomil ja widok tlumow, a kiedy zobaczyla, jak przewalaja sie przez Ardis niczym przez publiczne targowisko, natychmiast wrocila do swojego domicylu w Ulanbacie i wiecej sie nie pokazala. Ada przyjela chlodnego drinka z rak jednego ze stalych wolontariuszy - mial na imie Reman i, podobnie jak wiekszosc mlodych sluchaczy, probowal zapuscic brode - i poszla na lake, na ktorej Odyseusz cztery, piec razy dziennie przemawial i odpowiadal na pytania rosnacej rzeszy ciekawskich. Miala ochote przerwac mu te bezsensowne wyklady i zapytac - przy wszystkich - dlaczego nie pozegnal sie z dziewczyna, ktora czcila go jak boga. Poprzedniego dnia wieczorem, na imprezie z okazji pierwszej dwudziestki Hannah (przyjecia wyprawiano zawsze w noc przed rocznica i faksem do konserwatorni), Odyseusz tylko na krotko pojawil sie na kolacji. Hannah zrobilo sie przykro. Nadal wydawalo sie jej, ze jest w nim zakochana, chociaz on nie odwzajemnial jej uczuc. Od chwili przybycia do Ardis chodzila za nim jak cien, on jednak jej nie zauwazal. Kiedy odrzucil goscine Ady i postanowil rozbic wlasny oboz w lesie, Hannah chciala mu towarzyszyc, ale on nalegal, ze powinna spac w dworku. Codziennie kiedy biegal, cwiczyl i silowal sie ze swoimi uczniami, Hannah nie odstepowala go na krok: biegala za nim, wspinala sie po linach, nawet proponowala, ze wezmie sie z nim za bary, ale Odyseusz zawsze odmawial. Na kolacji, ktora podano przy stole pod ogromnym debem, kazdy z kilkunastu gosci wyglosil tradycyjna przemowe: gratulowali Hannah rychlej pierwszej wizyty w konserwatorni i zyczyli jej zdrowia i szczescia, ale Odyseusz, kiedy przyszla jego kolej, powiedzial tylko: -Nie idz. Pozniej dziewczyna przyszla do Ady i poplakala sie. Calkiem powaznie myslala o tym, zeby nie isc do konserwatorni, zeby ukryc sie przed sluzkami, ktore byly jeszcze zajete wyszywaniem jej odswietnej sukni - ale oczywiscie nie miala wyjscia. Wszyscy udawali sie do konserwatorni. Ada byla tam raz, Harman cztery razy, nawet Daeman odwiedzil ja juz dwukrotnie - raz przy okazji pierwszej dwudziestki i raz po spotkaniu z alozaurem. Wszyscy tam szli. Rankiem, kiedy Hannah wyszla z sypialni w odswietnej bawelnianej sukni, ozdobionej tradycyjnym motywem haftowanego kaduceusza - dwoch wezy oplatajacych kostur - Odyseusza nie bylo w poblizu. Nie przyszedl sie pozegnac. Ada byla wsciekla. Jechaly bryczka do faksowezla. Hannah poplakiwala troche, ale starala sie odwracac glowe, zeby przyjaciolka nie widziala lez. Ada zawsze uwazala ja za najdzielniejsza ze wszystkich swoich znajomych: niepokorna artystke, atletke i rzezbiarke. Tego dnia Hannah byla jednak zagubiona, mala dziewczynka. -Moze zacznie na mnie zwracac uwage, kiedy wroce - powiedziala. - Moze jutro zobaczy we mnie kobiete. -Moze tak - zgodzila sie z nia Ada, chociaz wlasnie rozmyslala o mezczyznach jako wstretnych, samolubnych, nieczulych swiniach, ktore przy pierwszej nadarzajacej sie okazji staja sie jeszcze wstretniejsze, bardziej samolubne i bardziej nieczule. Dwa sluzki wylecialy z pawilonu i wziely Hannah pod rece. Nagle przyjaciolka wydala sie Adzie zupelnie bezbronna. Dzien byl piekny, pogodny, niebo blekitne, z zachodu wial lekki wiatr - ale Ada nie mogla sie otrzasnac z ponurego nastroju. Nie wiedziala, co ja tak przygnebia. Odprowadzala juz dziesiatki przyjaciol na wizyty w konserwatorni, przy pierwszej dwudziestce i pozniej; sama rowniez tam byla, chociaz z pobytu zostaly jej tylko metne wspomnienia plywania w cieplym plynie. Mimo to rozplakala sie, kiedy Hannah pomachala jej na pozegnanie, zanim faks ja pochlonal. Samotny powrot do dworu Ardis tylko poglebil jej zlosc na Odyseusza, Harmana i caly rodzaj meski. Nic wiec dziwnego, ze idac na lake, gdzie Odyseusz prawil kazania wiernym i ciekawym, nie czula sie bynajmniej jak wierna uczennica. Niewysoki brodacz jak zwykle mial na sobie tunike i sandaly oraz miecz u pasa. Siedzial na pniu drzewa - jakis czas temu wlasnorecznie je scial - otoczony kilkoma setkami ludzi. Niektorzy z mezczyzn nosili podobne tuniki i szerokie pasy ze skory, a wiekszosc zapuszczala brody, ktore nie byly w modzie, odkad Ada siegala pamiecia. Odyseusz odpowiadal wlasnie na pytania. Ada znala jego rozklad dnia: godzine po swicie wyglaszal na lace ze dworem poltoragodzinny wyklad, potem znikal na dluzszy czas, przed obiadem odpowiadal na pytania sluchaczy, po poludniu wyglaszal kolejny wyklad, a po zachodzie slonca odbywala sie druga sesja pytan i odpowiedzi. Teraz trafila na przedobiednie spotkanie. -Nauczycielu! - Jakis nowy, mlody sluchacz podniosl reke. - Dlaczego musimy poznac naszych ojcow? Do tej pory nikt sie tym nie interesowal. Obserwujac Odyseusza przez ostatni miesiac, Ada zwrocila uwage, ze mowiac, czesto gestykuluje i palcami wskazujacymi wytyka rozmowcow, jakby chcial w ten sposob podkreslic znaczenie swoich slow. Rece i nogi mial muskularne i opalone. Pierwszy raz zauwazyla, ze niektorym z jego sluchaczy rowniez przybywa miesni i opalenizny. W lesie na wzgorzu Odyseusz wytyczyl sciezke zdrowia, pelna blotnistych dolow, przeszkod z lin i klocow drewna. Zapowiedzial, ze kazdy, kto wyslucha go wiecej niz dwa razy, bedzie musial codziennie poswiecac co najmniej godzine na cwiczenia. Wielu mezczyzn (i calkiem sporo kobiet), ktorzy z poczatku go wysmiewali, spedzalo teraz dlugie godziny na torze przeszkod lub biegalo po lesnych sciezkach. -Jak mozesz poznac siebie, jezeli nie znasz wlasnego ojca? - zapytal Odyseusz swoim niskim, spokojnym, ale natarczywym i stanowczym glosem, ktory zawsze niosl sie tak daleko, jak akurat bylo to potrzebne. - Ja jestem Odyseusz, syn Laertesa. Moj ojciec jest krolem, ale uprawia tez ziemie. Kiedy go ostatnio widzialem, kleczal w pyle i sadzil drzewo na miejscu innego, wiekowego, ktore wykarczowal po tym, jak zostalo trafione piorunem. Gdybym nie wiedzial, kim jest moj ojciec, kim byl jego ojciec, ile byli warci, po co zyli i za co gineli, jak moglbym poznac siebie? -Opowiedz nam jeszcze o arete - zabrzmial glos z pierwszego rzedu. Ada rozpoznala Petyra, jednego z pierwszych przybyszow. Nie byl mlody (Ada przypuszczala, ze ma za soba trzy dwudziestki), nic wiec dziwnego, ze broda, ktora wyhodowal, niewiele ustepowala brodzie Odyseusza. Przybyl drugiego lub trzeciego dnia pobytu Odyseusza, kiedy gosci mozna bylo zliczyc na palcach, i od tamtej pory nie opuszczal Ardis. -Arete to po prostu doskonalosc i dazenie do doskonalosci we wszystkim, co sie robi. Arete to zlozenie wszystkich dzialan w ofierze na oltarzu perfekcji, to poswiecenie sie zycia poszukiwaniu idealu, rozpoznaniu go i osiagnieciu w swoim zyciu. Jeden z nowicjuszy, otyly, nieco podobny do Daemana, siedzacy mniej wiecej w dziesiatym rzedzie, rozesmial sie i zapytal: -Ale jak mozna osiagnac doskonalosc we wszystkim, nauczycielu? I po co? To chyba musialoby byc okropnie meczace. Rozejrzal sie, czekajac na oznaki aprobaty ze strony publicznosci, ale pozostali sluchacze spojrzeli na niego przelotnie, bez slowa, i znow zwrocili sie w strone Odyseusza. Grek usmiechnal sie szeroko, zeby blysnely biela na tle sniadych policzkow i siwiejacej brody. -Nie mozna osiagnac doskonalosci we wszystkich dziedzinach, przyjacielu, ale trzeba probowac. Jak mozna tego nie chciec? -Istnieje przeciez mnostwo rzeczy, ktorymi mozna sie zajac. - zauwazyl jego rozmowca. - Ale nie sposob w rownym stopniu wszystkim sie poswiecic. Trzeba dokonac wyboru i skupic sie na najwazniejszych. Przytulil siedzaca obok kobiete, ktora zasmiala sie glosno, ale nikt jej nie zawtorowal. -Zgoda - przytaknal Odyseusz - ale w ten sposob lekcewazysz te sprawy, w ktorych nie wykazujesz arete. Jedzenie? Zawsze jedzcie tak, jakby to mial byc wasz ostatni posilek. Przygotowujcie go tak, jakby to byly wasze ostatnie zapasy. Ofiary dla bogow? Skladajcie je za kazdym razem tak, jakby od waszej zarliwosci i wiary zalezalo zycie wasze i waszych rodzin. Milosc? Dobrze, kochajcie tak, jakby nie istnialo na swiecie nic wazniejszego od milosci, ale niech bedzie tylko jedna z gwiazd w perfekcyjnej konstelacji arete. -Nie rozumiem idei agon, Odyseuszu - odezwala sie mloda kobieta z trzeciego rzedu. Ada ja znala: Peaen byla inteligentna i sceptyczna z natury, ale juz czwarty dzien sluchala wykladow. -Agon to porownywanie wszystkich podobnych rzeczy - odparl Odyseusz. Znizyl glos, ale wszyscy i tak doskonale go slyszeli. - I ocenianie, czy sa sobie rowne, czy tez gorsze lub lepsze od innych. Wszystko, co istnieje we wszechswiecie, uczestniczy w procesie agon. - Postukal w pien, na ktorym siedzial. - Czy to drzewo bylo wieksze, czy mniejsze od... tamtego? - Wskazal jedno z wysokich drzew na skraju lasu, pod ktorym stal wojniks. Wojniksy nie zblizaly sie juz do Odyseusza. - A moze byly takie same? -To zywe drzewo! - zawolal grubas, ktory juz wczesniej zabieral glos. - Z pewnoscia jest lepsze od scietego. -Czy wszystko, co zywe, jest lepsze od wszystkiego, co martwe? Wielu z was przykrywa sie calunem turynskim i oglada toczaca sie na nim bitwe. Czy zyjacy wspolczesnie handlarz gnojem jest lepszy od Achillesa ze spektaklu, nawet jesli tamten juz nie zyje? -Nie mozna ich porownywac! - zaprotestowala jakas kobieta. -Wlasnie ze mozna. Obaj sa ludzmi, obaj sie urodzili i obaj umra. Nie ma znaczenia fakt, ze jeden z nich jeszcze oddycha, a drugi spoczal juz w bezwolnych cieniach Hadesu. Musimy moc porownywac ludzi i dlatego powinnismy znac naszych ojcow, matki, historie i legendy. -Co nie zmienia faktu, ze pien, na ktorym siedzisz, nauczycielu, jest martwy - zauwazyl Petyr. Tym razem tlum zawtorowal mu smiechem. Odyseusz rowniez sie rozesmial i wskazal wrobla, ktory przysiadl wlasnie na jednej z galezi scietego drzewa. -Jest martwy, ale od niedawna. Jego przydatnosc w kategoriach agon przekroczyla uzytecznosc tamtego drzewa na wzgorzu: dla tego ptaszka, dla insektow rojacych sie w korze, dla myszy, kretow i innych zwierzat, ktore wkrotce w nim zamieszkaja. -Kto zatem ma dokonywac ostatecznego porownania? - spytal starszy, powazny mezczyzna z piatego rzedu. - Ptaki, owady czy ludzie? -Wszyscy. Po kolei. Ale tylko wasza ocena naprawde sie liczy. -Czy to nie zbyt arogancki punkt widzenia? - zapytala kobieta, w ktorej Ada rozpoznala przyjaciolke matki. - Kto wyznaczyl nas na sedziow? Kto dal nam prawo osadzania? -Wszechswiat. To on wybral was w procesie trwajacej pietnascie miliardow lat ewolucji. To on dal wam oczy, ktorymi patrzycie; rece, w ktorych wazycie ciezary; serce, ktorym czujecie; umysl, ktorym poznajecie reguly osadzania; i wyobraznie, ktora pozwala wam zgadywac opinie ptakow, insektow, a nawet innych drzew na ten sam temat. Dokonujac osadu, musicie kierowac sie arete. Mozecie mi wierzyc, kiedy mowie, ze owady, ptaki i drzewa tez sie nia kierowaly. W ich swiecie nie ma miejsca na przecietnosc. Nie przejmuja sie swoja arogancja, kiedy wybieraja partnera, wroga... albo dom. Wrobel wskoczyl do dziupli w martwym pniu. -Dlaczego kazesz nam, mezczyznom, codziennie cwiczyc zapasy, nauczycielu? - zapytal jakis chlopak. Ada miala dosc. Dopila drinka i wrocila do domu. Przystanela na chwile na ganku, patrzac na dziedziniec, po ktorym krecily sie dziesiatki gosci - uczniow Odyseusza. Cieply wiaterek marszczyl jedwabne namioty. Sluzki uwijaly sie wsrod gosci, ale malo kto przyjmowal od nich napoje i jedzenie; Odyseusz zarzadzil, ze jezeli ktos zostanie w Ardis i wyslucha wiecej niz jednego wykladu, powinien zrezygnowac z uslug sluzkow i wojniksow. Poczatkowo wyploszyl w ten sposob wielu sluchaczy, ale z kazdym dniem przybywalo tych, ktorzy godzili sie na jego warunki. Spojrzala na niebo, na ledwie widoczne za dnia pierscienie, i od razu pomyslala o Harmanie. Alez ja rozzloscil, kiedy wspomnial o zachodzeniu w ciaze. O tym sie po prostu nie mowilo. Rozmawiala o tym tylko matka z corka - i tylko jeden raz. W dodatku skrytykowal cala procedure, nie podobalo mu sie, ze kobiety wybieraja nasienie do zaplodnienia cale lata po stosunku... Bredzil cos o wprowadzeniu genow cmy, tak jakby ludzkie kobiety od niepamietnych czasow nie wybieraly sobie partnerow w ten sposob. To bylo z jego strony takie... nieprzyzwoite. Ale najbardziej wkurzyl ja stwierdzeniem, ze chce byc ojcem jej dziecka... Nie tylko byc tym, ktorego nasienie Ada w przyszlosci wybierze: chcial przy niej zostac, chcial, zeby wszyscy wiedzieli, ze jest ojcem jej dziecka... Po tym wyznaniu bez zalu - i bez jednego dobrego slowa - poslala go na te glupia wycieczke z Savi i Daemanem. Rozstali sie we wrogich nastrojach. Polozyla reke na brzuchu. Nie dostala na razie zawiadomienia z konserwatorni, ze moze starac sie o dziecko - ale przeciez w ogole nie zglosila takiej checi. Cieszyla sie, ze w najblizszym czasie nie bedzie musiala wybierac miedzy roznymi... Jak to Harman nazwal? Miedzy roznymi paczkami nasienia. Ale na wspomnienie Harmana, jego czulych, inteligentnych oczu, delikatnego, a pozniej bardziej zdecydowanego dotyku, starego, lecz chetnego ciala, odruchowo dotknela brzucha. -Aman - wyszeptala. - Syn Harmana i Ady. Potrzasnela glowa. Belkot Odyseusza zaczynal jej macic w glowie. Wczoraj, po zmroku, kiedy uczniowie rozeszli sie do namiotow i faksu, a Ada uznala, ze ma go szczerze dosc, zapytala bez ogrodek, jak dlugo zamierza jeszcze korzystac z jej gosciny. Odyseusz usmiechnal sie smutno. -Juz niedlugo, moja droga. -Tydzien? - Ada nie dawala za wygrana. - Miesiac? Rok? -Nie az tak dlugo. Zostane tylko do czasu, az niebo sie rozpadnie, a na dziedzincu otworza sie nowe swiaty. Tak ja rozzloscil tym zartobliwym tonem, ze przez chwile rozwazala, czy nie wezwac sluzkow. Niechby wyrzucily wlochatego barbarzynce za drzwi. W koncu jednak nie poszczula starego Odyseusza sluzkami, tylko podreptala na paluszkach do sypialni, ktora stala sie dla niej jedyna ostoja prywatnosci w nagle zaludnionym dworze. Dlugo nie mogla zasnac; byla wsciekla na Harmana, tesknila za nim i martwila sie o niego. Juz miala wejsc do srodka, gdy katem oka dostrzegla jakis nienaturalny ruch. Najpierw pomyslala, ze to po prostu wirujace na niebie pierscienie, nic niezwyklego, ale kiedy wytezyla wzrok, dostrzegla druga kreche na firmamencie, jakby ktos zarysowal diamentem szklana kopule nieba. Potem nastepna, szersza i dluzsza. I kolejna, oslepiajaca i ziejaca plomieniami. Chwile pozniej nad dziedzincem przetoczyl sie potrojny grzmot. Uczniowie przystaneli i zadarli glowy. Sluzki i wojniksy znieruchomialy. Z laki na tylach dworku dobiegly pierwsze krzyki. Ludzie wyciagali rece i wskazywali na niebo. Lazur byl juz pokreslony dziesiatkami podobnych linii - oslepiajacych, ognistych, czerwonych. Przecinaly niebo we wszystkich kierunkach i wydluzaly sie na wschod i zachod. Towarzyszyly im barwne pioropusze, przerazajace dudnienie i grzmoty. Niebo zaczelo sie rozpadac. 48. Ilion i Olimp Ostateczna bitwa zaczyna sie tutaj, w pokoju zamordowanego dziecka.Bogowie z pewnoscia tysiace razy teleportowali sie w ten sposob na spotkanie ze smiertelnikami: arogancka Atena, pewny swojej boskiej mocy Apollo i moja muza, ktora pewnie zabrali ze soba tylko po to, zeby wskazala im zbuntowanego scholiaste Hockenberry'ego. Tym razem jednak zamiast czci, szacunku i milej pogawedki z glupimi smiertelnikami, ktorzy tylko czekaja, aby wskazac im inne atrakcyjne sposoby wzajemnego usmiercania sie, czeka ich niespodziewany atak. Apollo podnosi luk. Muza wyciaga reke i wola: -To on! Zanim jednak bog oprze strzale na cieciwie, doskakuje do niego Hektor. Tnie mieczem na odlew, lamie luk, robi krok w przod i wbija miecz w brzuch Apolla. -Stoj! - krzyczy Atena i wlacza pole silowe. Za pozno. Szybkonogi Achilles wslizguje sie pod te oslone i jednym poteznym ciosem tnie boginie od ramienia po biodro. Krzyki Ateny brzmia jak ryk silnikow odrzutowca. Znajdujacy sie w pokoju smiertelnicy, w tym i ja, przyklekaja na jedno kolano, lapia sie za glowy i zatykaja sobie uszy. Ale nie Hektor. Nie Achilles. Ci dwaj, zapamietali w gniewie, slysza chyba tylko krew tetniaca im w skroniach. Apollo krzyczy ostrzegawczo i podnosi reke. Trudno powiedziec, czy chce odepchnac Hektora, czy tez razic go boska blyskawica, ale Hektor nie czeka: tnie mieczem oburacz, w zamaszystym bekhendzie, ktorym przypomina mi Andre Agassiego w szczytowej formie, i odcina boskie ramie. Tryska fontanna zlocistego ichoru. Drugi raz w zyciu widze, jak bog wije sie z bolu i zmienia ksztalt: traci swoja bosko-ludzka postac i staje sie wirem czarnej materii. Jego krzyk wyplasza z pokoju sluzbe i znow powala mnie na oba kolana. Trojanki - Andromacha, Laodike, Teano, Hekuba i Helena - dobywaja sztyletow i rzucaja sie na muze. Atena chwieje sie na nogach. Spoglada na swoja rozcieta piers i brzuch i podnosi reke, z ktorej wystrzeliwuje snop energii, zdolny spopielic glowe Achillesa. Ten jednak robi nadludzko szybki unik - bogowie wlasnorecznie podkrecili mu DNA i wzmocnili cialo nanotechnologia - i tnie mieczem poziomo, po nogach bogini. Sciana z jego plecami eksploduje. Atena probuje wzbic sie w powietrze, odrywa sie nawet od ziemi, ale ostrze Achillesa przecina boskie cialo i kosci. Lewa noga bogini zawisa na strzepku skory. Tego krzyku nie potrafie juz zniesc. Mdleje, ale tuz przed tym widze jeszcze moja muze, ktora zawsze napawala mnie lekiem, a ktora teraz w panice zapomina o teleportacji i ucieka z pokoju na piechote, scigana przez piec Trojanek ze sztyletami. Kiedy chwile pozniej odzyskuje przytomnosc, czuje, ze Achilles mna potrzasa. -Uciekli! - warczy wsciekle. - Te tchorzliwe scierwojady uciekly na Olimp! Zabierz nas tam, Hockenberry. - Podnosi mnie w garsci za pasek spinajacy napiersnik z naplecznikiem i trzymajac na wyciagniecie reki, przystawia mi do szyi ociekajacy ichorem miecz. - Ale juz! Zdaje sobie sprawe, ze jesli mu sie postawie, zgine: ma oczy szalenca, jego zrenice sa wielkosci lebkow od szpilek. Na szczescie Hektor lapie go za reke i przygina mu ja do ziemi, az dotykam stopami posadzki. Achilles puszcza mnie i odwraca sie do swojego swiezo upieczonego trojanskiego sojusznika. Przez chwile mam wrazenie, ze Przeznaczenie upomni sie o swoje prawa i szybkonogi Achilles zaszlachtuje Hektora. -Druhu - mowi Hektor i wyciaga reke do Achillesa. - Towarzyszu w walce z okrutnymi bogami! Achilles nie rzuca sie na niego. -Posluchaj mnie. - Hektor przemawia teraz jak prawdziwy marszalek. - Obaj chcemy udac sie sladem poranionych bogow na Olimp i tam zginac w heroicznej bitwie, probujac obalic Zeusa. Dziki wyraz twarzy Achillesa nie zmienia sie ani na jote. W oczach widac mu glownie bialka - ale slucha. Na razie. -Nasza bohaterska smierc w tej chwili oznaczalaby smierc wszystkich naszych ludzi - ciagnie Hektor. - Jezeli chcemy sie zemscic, musimy zebrac wojska, przypuscic szturm na Olimp i zniszczyc wszystkich bogow. Idz po swoich ludzi, Achillesie! Achilles potrzasa glowa i spoglada na mnie. -Hej, ty, czy twoja magia moze mnie przeniesc z powrotem do obozowiska? -Tak - odpowiadam drzacym glosem. Wraca Helena z reszta kobiet. Ich sztylety sa czyste. Najwyrazniej muza uciekla. -Porozmawiaj z zolnierzami - mowi Achilles do Hektora. - Zabij dowodcow, ktorzy ci sie sprzeciwia. Ja zrobie to samo z Achajami. Za trzy godziny spotkamy sie na wzgorzu nad Ilionem. Na pewno wiesz, o ktore miejsce mi chodzi: wy nazywacie je Zarosnietym Wzgorzem, dla nas i bogow to kurhan amazonki Myrine. -Wiem, gdzie to jest. Przyprowadz tuzin swoich najlepszych dowodcow, Achillesie. Naradzimy sie. Ale armie zostaw trzy kilometry dalej, dopoki nie uzgodnimy strategii. Achilles szczerzy zeby - nie jestem pewien, czy sie usmiecha, czy zlosci. -Nie ufasz mi, synu Priama? -W tej chwili nasze serca polaczyly sie w ogromnym smutku i bezgranicznym gniewie. Ty oplakujesz Patroklosa, ja mojego syna. Na razie jestesmy bracmi w szalenstwie, ale trzy godziny wystarcza, aby ostudzic zar wspolnej sprawy. A ty masz przeciez najlepszego taktyka na swiecie, Odyseusza. Wszyscy Trojanie boja sie jego przemyslnosci i podstepow. Nie zorientuje sie, jesli namowi cie do zdrady. Achilles kreci glowa. Niecierpliwi sie. -Dwie godziny wystarcza - mowi. - Przyprowadze moich zaufanych doradcow. A ci z Achajow, ktorzy nie wyrusza ze mna na wojne przeciw bogom, przed wieczorem stana sie cieniami w Hadesie. - Odwraca sie do mnie i sciska mnie za reke z taka sila, ze ledwie powstrzymuje okrzyk bolu. - Zabierz mnie do obozu, Hockenberry. Po omacku siegam po medalion. Wiatr przesunal lewitujacego Orphu trzysta metrow w dol plazy i zepchnal go nad morze, miedzy dwa czarne achajskie okrety. Na chwile zostawiam Achillesa i jego generalow i ide po kraboksztaltna skorupe. Dzieki uprzezy lewitacyjnej porusza sie nad ziemia bez tarcia. Pozyczam wiec od gapiow line, przywiazuje ja do jednego z paskow uprzezy i na oczach bohaterow Iliady wyciagam podziurawiony kawal zelastwa na piasek. W obozie trwaja zazarte dyskusje. Diomedes tlumaczy Achillesowi, ze jedna polowa zolnierzy szykuje sie do odplyniecia, a druga na smierc. Sama mysl, ze mieliby przeciwstawic sie bogom (nie mowiac juz o wypowiedzeniu im wojny) jest dla nich nie tylko szalona, ile przede wszystkim bluzniercza. Diomedes rowniez jest o krok od sprzeciwienia sie nowemu dowodcy. Achilles slynie z daru wyslawiania sie. Zwraca generalom uwage, ze pokonal w pojedynkach Agamemnona i Menelaosa, dzieki czemu zgodnie z prawem zostal wodzem naczelnym polaczonych sil achajskich. Przypomina im o smierci Patroklosa. Wychwala ich odwage i wiernosc. Tlumaczy, ze bogactwa Ilionu sa niczym w porownaniu ze skarbami Olimpu. Dodaje, ze jesli mu sie sprzeciwia, moze ich wszystkich zabic, i obiecuje, ze to zrobi. Krotko mowiac, przemawia przekonujaco, chociaz sluchacze sa ponurzy. Wszystko sie popieprzylo. Chcialem, zeby herosi sprzeciwili sie bogom i zakonczyli wojne; Achajowie wrociliby do domu, a bramy oblezonego miasta znow stanelyby otworem dla kupcow i podroznikow. Wyobrazilem sobie Ilion jako Miasto Pokoju, przedstawione na tarczy Achillesa. Myslalem - wlasciwie mialem nadzieje - ze Achilles i Hektor pokornie poswieca sie dla wspolnego dobra, zamiast wciagac do swojej wojny setki tysiecy poddanych. Nawet plan doprowadzenia do samobojczych pojedynkow Achillesa i Hektora z bogami Olimpu wzial w leb. Chcialem przeniesc ich tam pojedynczo, przemycic miedzy bogow, a potem wypuscic na nich jak polaczona grecko-trojanska nawalnice. Atak na Atene i Apolla w pokoju malego Skamandriosa odebral nam te minimalna przewage zaskoczenia. Co dalej? Zerkam na zegarek. Obiecalem malemu robotowi, ze po niego wroce, ale w tej chwili Dwor Bogow i w ogole caly Olimp przypominaja pewnie gniazdo rozzloszczonych szerszeni. Szansa, ze uda mi sie tam niepostrzezenie tekowac i wrocic jest bliska zeru. Ciekawe co zrobia Hektor i Achilles, jesli nie wroce? To ich problem. Siegam po Helm Hadesa i z ciezkim westchnieniem przypominam sobie, ze pozyczylem go Mahnmutowi. Wyobrazam sobie zachodni brzeg Jeziora Kalderowego na szczycie Olimpu i tekuje sie tam. Rzeczywiscie, istne gniazdo szerszeni. Rydwany calymi stadami smigaja nad jeziorem w te i z powrotem. Na brzegu stoja dziesiatki bogow: jedni cos pokazuja, inni chloszcza jezioro laserowymi lancami; woda gotuje sie na przestrzeni paru kilometrow. Jeszcze inni pokrzykuja wzmocnionymi glosami, ze Zeus zwoluje zgromadzenie we dworze. W tym zamieszaniu nikt mnie na razie nie zauwazyl, ale nie potrwa dlugo, zanim ktos wypatrzy jedynego nieboga w ich elitarnym klubiku. Tuz obok mnie tryska fontanna wrzatku i z jeziora wynurza sie niewyrazny ksztalt, a wlasciwie... nic ociekajace woda. Chwile pozniej robot sciaga Helm Hadesa i podaje mi go. -Powinnismy sie pospieszyc - mowi po angielsku. Odruchowo siegam po helm. Mahnmut wyciaga do mnie ramie, zebym zlapal go, zanim uruchomie medalion. Chwytam go za reke - i puszczam z krzykiem. Metal, plastik czy co to tam jest - nie wiem, z czego ma zrobiona skorupe - jest potwornie goracy. Prawa dlon natychmiast mi czerwienieje. Pojawiaja sie bable. Dwa rydwany skrecaja w nasza strone. Widze blysk. W powietrzu rozchodzi sie zapach ozonu. Lapie robota za reke i przekrecam medalion. Wiem, ze zaden z nas nie ujdzie stad z zyciem, ale ciesze sie, ze przynajmniej po niego wrocilem. Dobre i to. 49. Pierscien rownikowy Przez pierwsze dwa tygodnie zywili sie jaszczurkami z zanieczyszczonego bajora. Schudli tak bardzo, ze ich termoskory skurczyly sie o dwa rozmiary.Byli tak wstrzasnieci smiercia Savi, ze przez dobra minute po tym, jak Kaliban zanurkowal w mazi, sciskajac zwloki ich przewodniczki, siedzieli na swoich kamiennych kolumnach, gapiac sie w powierzchnie bajora. Daeman zlapal sie na tym, ze przez glowe przechodzi mu caly czas tylko jedna, uporczywa mysl: Kaliban po nas wroci. Kaliban po nas wroci. Harman pierwszy otrzasnal sie z letargu i skoczyl - na nogi - w ohydna breje. Zniknal pod powierzchnia. Gdyby Daemanowi zostala choc odrobina energii, pewnie zawylby z przerazenia, ale teraz tylko wpatrywal sie biernie w cuchnaca ciecz. Wreszcie (Daeman mial wrazenie, ze trwalo to cala wiecznosc) Harman sie wynurzyl, chwytajac lapczywie oddech i plujac szlamem. W rekach trzymal trzy przedmioty: dwie maski osmotyczne i pistolet. Dopiero kiedy wyczolgal sie na nizej polozona skalna polke, Daeman zdolal sie poruszyc i zszedl do niego. -Bajoro nie ma nawet trzech metrow glebokosci - wysapal Harman. - Jakby mialo, w zyciu bym ich nie znalazl. Podal Daemanowi jedna maske, a sam zalozyl na glowe druga. Na razie nie zsunal jej na twarz. Zwazyl w dloni bron. -Dziala? - spytal drzacym glosem Daeman. Bal sie siedziec tak blisko bajora. W kazdej chwili spodziewal sie, ze wezowa lapa Kalibana wynurzy sie z brei i pociagnie go w dol. Zadygotal na wspomnienie ohydnego trzasku, z jakim potwor zgryzl kark Savi. -Jest tylko jeden sposob, zeby to sprawdzic - odparl szeptem Harman. Jego glos tez drzal, ale Daeman nie byl pewien, czy ze strachu, czy raczej z zimna. Harman podniosl i wycelowal bron w sposob podpatrzony u Savi, wsunal palec pod oslone spustu i pociagnal za cyngiel. Woda pod przeciwlegla sciana, posiekana setka odlamkow, wystrzelila w powietrze metrowa fontanna. -Hurra! - krzyknal Daeman, az echo sie ponioslo. Pieprzyc Kalibana! -Gdzie plecak Savi? - zapytal szeptem Harman. Daeman wskazal mu plecak, lezacy za glazem, z ktorego Kaliban porwal Savi. Zeszli do niego i przejrzeli zawartosc. Latarka dzialala bez zarzutu. Znalezli trzy magazynki do pistoletu, kazdy z siedmioma ladunkami. Harmanowi udalo sie tez wyjac magazynek z kolby i przeliczyc ladunki: dwa. -Myslisz, ze on... nie zyje? - szepnal Daeman, ogladajac sie przez ramie na wlot i wylot podziemnego strumienia, ktory przecinal grote, oswietlona tylko poswiata rosnacych na scianach grzybow. - Savi strzelila mu z poltora metra w piers. Moze zginal. -Nie. Nie zginal. Wloz maske. Musimy sie stad wydostac. Strumien laczyl caly szereg jaskin, z ktorych kazda kolejna byla wieksza od poprzedniej. Lezaca tuz pod miastem czesc asteroidy musiala byc podziurawiona jak ser szwajcarski. W drugiej grocie z kolei znalezli na kamieniach slady krwi. -Savi? Czy Kalibana? - spytal szeptem Daeman. -Moze i jej, i jego. - Harman wzruszyl ramionami i poswiecil latarka dookola. Plaska kamienna posadzka ciagnela sie po dziesiec metrow po obu brzegach strumienia. Dalej swiatlo latarki nie siegalo, ale juz na tym odcinku wylowilo z ciemnosci zebra, piszczele, miednice i jedna czaszke. -Moj Boze... - jeknal Daeman. - Savi... Naciagnal maske i zaczal sie sposobic do kolejnego skoku w glab strumienia, ale Harman powstrzymal go, kladac mu dlon na ramieniu. -Raczej nie. - Podszedl i oswietlil kosci. Z bliska widzial ich jeszcze wiecej. - Te sa stare - stwierdzil. - Sprzed lat albo nawet dziesiecioleci. Podniosl dwa zebra do swiatla. Kosci odcinaly sie koszmarna biela od jego niebieskiej termoskory. Bylo na nich widac slady zebow. Daeman zaczal sie trzasc. -Tak mi przykro... Harman uciszyl go ruchem glowy. -Obaj jestesmy w szoku, a poza tym od dwoch dni nic nie jedlismy. Polozyl sie na kamieniu przy brzegu. -Moze jednak w miescie bedzie cos do jedzenia... - zaczal Daeman. Reka Harmana wystrzelila w glab scieku. Cos zatrzepotalo wsciekle i Daeman odruchowo odskoczyl, przekonany, ze zaraz wynurzy sie Kaliban. Kiedy znow spojrzal na Harmana, ten trzymal w rekach biala jaszczurke. Nie byla jednak bezoka, jak ta, ktora widzieli wczesniej: jej slepia przypominaly rozowe koraliki. -Chyba zartujesz - stwierdzil Daeman. -Wcale nie. -Nie chcemy chyba marnowac amunicji na takie... Harman zlapal jaszczurke za tylne lapy i roztrzaskal jej lebek o kamien. Daeman zerwal z twarzy maske, spodziewajac sie, ze znow zwymiotuje, ale nic sie nie stalo. Poczul tylko skurcz pustego zoladka. -Szkoda, ze Savi nie miala w plecaku noza - mruknal Harman. - Pamietasz noz, ktory mial przy sobie Odyseusz na Golden Gate? Teraz bylby jak znalazl. Obrzydzenie Daemana siegnelo daleko poza zwyczajny poziom wymiotow, kiedy Harman wygrzebal spomiedzy ludzkich kosci kamien, ktory dobrze lezal mu w rece, i zaczal go obtlukiwac, zeby uzyskac zaostrzona krawedz. Odrabal nia lebek jaszczurki i zaczal zdzierac z niej skore. -Ja tego nie zjem - wykrztusil Daeman. -Sam powiedziales, ze w miescie nie ma nic do jedzenia - przypomnial mu Harman, nie odrywajac sie od pracy. Daeman musial przyznac, ze skorowanie jaszczurki jest procesem wyjatkowo bezkrwawym. -Jak chcesz ja ugotowac? -Nijak. Savi nie miala zapalek, my nie mamy opalu, a na gorze, w miescie, nie ma powietrza. Harman zdarl czerwone mieso z nogi jaszczurki, oswietlil je latarka i wlozyl do ust. Nabral wody do butelki i popil. -I jak? - spytal Daeman, chociaz domyslal sie odpowiedzi, widzac wyraz twarzy Harmana. Harman oderwal drugi, cienszy pasek miesa i podal mu go. Daeman potrzebowal calych dwoch minut, zeby zmusic sie do przelkniecia. Nie zwymiotowal. Mieso smakowalo jak slony sluz. Zoladek upomnial sie o dokladke. Harman podal mu latarke. -Poloz sie przy brzegu. Swiatlo je przyciaga. Kalibana tez, pomyslal Daeman, ale poslusznie polozyl sie na kamieniu. Lewa reka wycelowal latarke i czekal, az wijace sie, biale jaszczurki podplyna blizej. -Zmienimy sie w kalibanow - mruknal, slyszac w ciemnosciach odglosy szarpania i zucia. -Nie - odparl Harman. - Nie zmienimy. Wynurzyli sie z jaskin po dwoch tygodniach: dwa blade, zarosniete i wychudzone ludzkie cienie o zapadnietych oczach. Dopiero wtedy wyplyneli wlasciwa rura, przebili cienki lod na powierzchni wody i znalezli sie w rozswietlonym, krysztalowym miescie. O dziwo, to Daeman nalegal, zeby wyszli z podziemi. -Tu, na dole, latwiej bronic sie przed Kalibanem - tlumaczyl mu Harman. Z kawalkow plecaka zmajstrowal cos w rodzaju kabury na pistolet. Na zmiane trzymali straz: kiedy jeden spal pod sciana, drugi czuwal z latarka i pistoletem. -Mniejsza z tym - odparl Daeman. - Musimy sie wydostac z tej asteroidy. -A moze Kaliban wlasnie dogorywa? -A moze wlasnie zdrowieje? - Upodobnili sie do siebie, odkad Daeman stracil sporo ciala i obaj zapuscili brody. - Ale to i tak niewazne. Musimy sie stad wydostac i juz. -Ja nie wracam do konserwatorni. -Mozesz nie miec wyboru. Niewykluczone, ze tam znajduja sie jedyne faksy w calym pierscieniu. -Nic mnie to nie obchodzi. Drugi raz do tej rzezni nie wejde. Poza tym faksy sa tam dostrojone do cial, ktore przylatuja tutaj, a po naprawie wracaja na Ziemie. -Jesli bedzie trzeba, zmienimy kody. -Jak? -Nie wiem. Podpatrzymy, jak to robia sluzki, i zrobimy to samo. -Savi mowila, ze juz nie bedziemy mogli sie faksowac. -Nie miala pewnosci. Od ponad tysiaca lat nie korzystala z faksow. W kazdym razie jak wyjdziemy na gore, bedziemy przynajmniej mogli rozejrzec sie po miescie. -Po co? - Harman sypial gorzej od Daemana i wyraznie podupadl na duchu. -Moze znajdziemy statek kosmiczny. Harman zaczal sie smiac - najpierw polglosem, ostroznie, potem jednak wybuchnal histerycznym smiechem, az lzy pociekly mu z oczu. Daeman musial go uszczypnac w reke. -Chodz. Wiemy, ktora rura prowadzi do miasta. Idz za mna. Jak bedzie trzeba, wystrzelamy sobie droge na powierzchnie. W ciagu nastepnych dwoch tygodni zbadali reszte miasta. Sypiali w pustych pokojach i schowkach, zawsze na zmiane. Daemanowi snilo sie zwykle, ze spada. Budzil sie wtedy, miotajac sie w niewazkosci. Wiedzial, ze Harman ma ten sam problem: nawet z najkrotszej drzemki budzil sie z krzykiem i mlocil rekami i nogami na wszystkie strony. Krysztalowe miasto bylo calkowicie wymarle. Wszedzie unosily sie zmumifikowane, na wpol zjedzone trupy postludzkich kobiet. Chodzili wiecznie glodni, mimo ze plecak Savi byl poczatkowo wyladowany obdartymi ze skory i podzielonymi na kawalki jaszczurkami, totez czasem Daeman lapal sie na tym, ze na widok lepiej zachowanych zwlok burczy mu w brzuchu. Zdawali sobie sprawe, ze najwiekszym ograniczeniem bedzie brak wody: co dwa, trzy dni musieli wracac do ktoregos ze scietych lodem stawow. Mimo ze na kazdym kroku spodziewali sie spotkac Kalibana, tylko kilkakrotnie widzieli unoszace sie w powietrzu okragle krople krwi, ktora mogla byc jego krwia. Trzeciego dnia po wyjsciu z jaskin, kiedy ich oczy jeszcze przyzwyczajaly sie do jasnego swiatla, znalezli oderwana w nadgarstku dlon, ktora jak bladoskory pajak wyplynela ku nim z kepy zielska. To mogla byc reka Savi. Tej nocy ("noca" nazywali krotkie, dwudziestominutowe okresy, w ktorych Ziemia nie oswietlala miasta) slyszeli dobiegajacy od strony konserwatorni przerazajacy, bardzo kalibanowaty skowyt. Wydawalo sie, ze rozchodzi sie raczej w gruncie i niezwyklym tworzywie, z ktorego zbudowano wieze, niz w rzadkim powietrzu. Miesiac po przybyciu do tego piekla na orbicie znali juz cale miasto poza dwoma niewielkimi obszarami: jednym z nich byla ta czesc konserwatorni, w ktorej pierwszy raz spotkali Kalibana, drugim - dlugi korytarz, zaczynajacy sie w miejscu, gdzie miasto przeginalo sie nad polnocnym biegunem asteroidy. Byl stosunkowo waski (mial najwyzej dwadziescia metrow szerokosci), pozbawiony okien i dokumentnie zarosniety falujacymi wodorostami, co czynilo z niego doskonala potencjalna kryjowke Kalibana. Podczas pierwszego obchodu planetki Daeman i Harman zgodnie postanowili, ze nie beda sie w niego zapuszczac, dopoki nie zbadaja reszty miasta. Przeszukali wiec te "reszte": nie znalezli statku kosmicznego, dodatkowych sluz, zadnej sterowni, drugiej konserwatorni, magazynow zywnosci ani innych zrodel wody. Mieli do wyboru: wrocic pod ziemie i zgromadzic zapas jaszczurczego miesa (zostaly im juz doslownie ostatnie, nadpsute kesy), wrocic do konserwatorni i sprobowac skorzystac z faksu albo zaglebic sie w ciemny, zarosniety korytarz. -Korytarz - zaproponowal Harman. Znuzony Daeman tylko pokiwal glowa. Plynac przez gaszcz, trzymali sie za rece, zeby sie nie pogubic. Tego dnia to Daeman mial bron, ktora wodzil z boku na bok przy kazdym gwaltowniejszym ruchu zielska. W tunelu jedynym zrodlem swiatla byla latarka Savi. Bali sie, ze moze sie wyczerpac, ale woleli nie wypowiadac tych obaw na glos. Daeman pocieszal sie, ze w wiekszosci jaskin (chociaz nie we wszystkich) rosna fosforyzujace grzyby, przy ktorych od biedy da sie polowac na jaszczurki, ale prawde mowiac, nie mial najmniejszej ochoty wracac do tych katakumb. Dwa dni wczesniej zapytal Harmana, jak to jest z ta otaczajaca ich prawie proznia: -Co by sie stalo, gdybym zdjal maske? -Umarlbys - odparl beznamietnym tonem Harman. Byl chory (co zdarzalo sie rzadko, poniewaz konserwatornia zalatwiala takie sprawy szybko i sprawnie): caly czas dygotal z zimna. - Umarlbys. -Szybko? -Chyba nie. Udusilbys sie. Ale poniewaz sa tu resztki powietrza, wiec troche bys sie pomeczyl. Daeman pokiwal glowa. -A gdybym zdjal termoskore, ale zostal w masce? -Poszloby szybciej - odparl po namysle Harman. - Zamarzlbys w niecala minute. Daeman nic juz nie powiedzial i wydawalo mu sie, ze Harman zasnal, kiedy uslyszal jego glos: -Ale uprzedz mnie, zanim to zrobisz, dobrze? -Dobrze. Gaszcz byl tak zbity, ze prawie zmusil ich do odwrotu, ale wspolnymi silami - jeden rozgarnial zielsko, a drugi w tym czasie przebijal sie naprzod - udalo im sie pokonac dwustumetrowy odcinek ciemnego tunelu. Dotarli do sciany, co bylo calkowicie zgodne z ich oczekiwaniami, ale Daeman tak dlugo wodzil po niej snopem swiatla z latarki, az wypatrzyl jasniejszy prostokat, wbudowany w te przegrode z nieznanego im materialu. Poniewaz mial pistolet, pierwszy przecisnal sie przez membrane. -Co widzisz? - zawolal przez radio Harman. - W ogole cos widzisz? -O tak... - uslyszal w sluchawkach, ale nie byl to glos Daemana. - Widzi prawdziwe cuda. 50. Ilion Opowiedz mi jeszcze raz, co widzisz - nadal Orphu, nie przez radio jednak, ale przez kabel.Mahnmut siedzial na jego skorupie jak kornak na grzbiecie slonia. Stale lacze mialo wystarczajaca przepustowosc, zeby Orphu w pare sekund mogl podeslac Mahnmutowi cala baze danych greki i wszystkie informacje na temat Iliady. -Wodzowie Grekow i Trojan spotkali sie na wzgorzu. Znajdujemy sie na tylach greckiej ekipy, za Achillesem, Hockenberrym, Odyseuszem, Diomedesem, oboma Ajaksami, Nestorem, Idomeneusem, Toasem, Tlepolemosem, Nireusem, Machaonem, Polipoetesem, Merionesem i paroma innymi, ktorych imion nie udalo mi sie zapamietac, kiedy Hockenberry dokonywal pospiesznej prezentacji. -Nie ma Agamemnona? Ani Menelaosa? -Nie. Zostali w obozie. Dochodza do siebie po pojedynkach z Achillesem. Hockenberry mowil mi, ze sa pod opieka Asklepiosa, tutejszego uzdrowiciela. Maja polamane zebra, troche drobnych skaleczen, Menelaos dostal tez tarcza w glowe, ale to nic powaznego. Scholiasta twierdzi, ze za dzien, dwa powinni wstac z lozek. -Ciekawe, czy Asklepios moglby mi zwrocic oczy i rece - zadudnil Orphu. Mahnmut nie wiedzial, co powiedziec. -A Trojanie? - spytal z zapalem Orphu. Tak zdaniem Mahnmuta musial brzmiec glos ludzkiego dziecka: szczesliwy i pelen entuzjazmu. - Kto reprezentuje Ilion? Mahnmut wstal, zeby ponad pioropuszami na helmach Achajow spojrzec na trojanska delegacje. -Dowodzi Hektor, rzecz jasna. Ta ruda kita i wypolerowany helm naprawde wyrozniaja go z tlumu. W dodatku ma czerwony plaszcz, zupelnie jakby prowokowal bogow do walki. Zdazyl juz zrelacjonowac Orphu scene, ktora rozegrala sie wczesniej, a o ktorej opowiadal mu Hockenberry. Hektor z Andromacha przeszli wsrod zgromadzonych tlumnie obroncow Ilionu, niosac zmasakrowane zwloki synka, Skamandriosa, w zakrwawionym krolewskim plotnie, zeby wszyscy zobaczyli je na wlasne oczy. Hockenberry twierdzil, ze o ile przed tym pokazem tysiace Achajow wahaly sie, czy nie lepiej bedzie wrocic w czarnych okretach na morze, o tyle po procesji Hektora i Andromachy wszyscy, jak jeden maz, byli gotowi stanac ramie w ramie z Trojanami i wypowiedziec wojne bogom. -Kogo Hektor zabral ze soba? -Obok stoi Parys. Jest tez Antenor, stary doradca, i krol Priam we wlasnej osobie. Ale stoja troche z boku, to Hektor gra pierwsze skrzypce. -Jesli mnie pamiec nie myli, dwaj synowie Antenora, Akamus i Archelochus, juz nie zyja. Zgineli z reki Ajaksa Wielkiego, Telamonskiego. -Wydaje mi sie, ze masz racje. Antenor i Ajaks musza sie czuc nieswojo, kiedy sie tak brataja, chociaz widze, ze rozmawiaja jakby nic sie nie stalo. -To zawodowi zolnierze. Wiedza, ze ich synow czeka wojna i prawie pewna smierc. Kogo jeszcze widzisz? -Eneasza. -Ach, Eneida... Eneasz jest... to znaczy: mial byc jedynym ocalalym czlonkiem ilionskiej rodziny krolewskiej. Ma... Mial uciec z plonacego miasta z synem Askaniuszem i grupka Trojan i zalozyc miasto, ktore pozniej stanie sie Rzymem. Wedlug Wergiliusza Eneasz... -Nie uprzedzajmy faktow. Jak powiedzial Hockenberry: teraz nikt nie wie, co sie wydarzy. W Iliadzie, ktora mi podeslales, nie ma chyba ani slowa o greckotrojanskim sojuszu, ktory poprzedza krucjate przeciwko Olimpowi. -Nie ma. Kto jeszcze jest z Hektorem, poza Eneaszem, Parysem, starym Priamem i Antenorem? -Otrioneus, narzeczony Kasandry. -Moj Boze... Idomeneus powinien go zabic dzis albo jutro wieczorem, w bitwie przy okretach. -Nikt nie wie, co sie wydarzy - powtorzyl Mahnmut. - Na razie nie zanosi sie na zadna bitwe przy okretach. -Mow dalej. -Widze Deifobosa, nastepnego z synow Priama. Jego zbroja tak sie blyszczy, ze musze dodatkowo przyciemniac filtry, kiedy na niego patrze. Obok niego stoi przybysz z Pedaeonu, ziec Priama, jakzez on sie nazywa... Imbrius! -O rany... Powinien za kilka godzin pasc od strzaly Teukrosa... -Przestan! Jeszcze cie ktos uslyszy. -Przez radio? Czy po stalym laczu? - zabulgotal Orphu. - Watpie, przyjacielu. Chyba ze ci cali Grecy i Trojanie dysponuja lepsza technika, niz mowiles. -Troche dziwnie sie z tym czuje - przyznal Mahnmut. - Wedlug tej twojej glupiej Iliady polowa zebranych na wzgorzu ludzi powinna wkrotce zginac. -Ta glupia Iliada nie jest wcale moja. A poza tym... -Nikt nie wie, co sie wydarzy. Ojej! -Co sie stalo? -Koniec rozmow. Hektor i Achilles staja naprzeciw siebie, lapia sie za rece... Moj Boze! -Co? -Slyszales? -Nie. -Przepraszam, przepraszam... Nie mowilem doslownie, chodzilo mi o... o... -Mowze! Czego nie slyszalem? -Obie armie, grecka i trojanska, podniosly ogluszajaca wrzawe. Setki tysiecy zolnierzy krzycza, wymachuja proporcami, wiwatuja, podrzucaja bron... I tlum ciagnie az pod bramy Ilionu. A na murach... Widze Andromache, Helene i inne kobiety, ktore pokazal mi Hockenberry. One tez krzycza. Nawet ci niezdecydowani Achajowie, ktorzy chcieli odplywac, wrocili do okopow i wiwatuja razem z innymi. Co za halas! -Ty nie musisz krzyczec - zauwazyl oschle Orphu. - Lacze dziala doskonale. Co tam sie teraz dzieje? -No... niezbyt wiele. Wszyscy na wzgorzu podaja sobie rece, z miasta slychac bicie w dzwony i gongi, armie sie mieszaja, zolnierze wychodza na dzielaca ich ziemie niczyja, poklepuja sie po plecach, przedstawiaja sie sobie nawzajem... Wlasciwie wygladaja na gotowych do walki, tylko... -Tylko nie maja z kim walczyc. -Wlasnie. -Moze bogowie wcale sie do nich nie pofatyguja. -Watpie. -A moze machina eksploduje i z Olimpu zostana strzepy. Mahnmut sie zamyslil. Widzial tam, na gorze, tysiace bogow i bogin, tysiace rozumnych istot, i wcale nie usmiechala mu sie mysl, ze zostanie ludobojca. -Kiedy ten zapalnik, ktory skleciles, uruchomi machine? - odezwal sie Orphu, chociaz z pewnoscia znal odpowiedz. Mahnmut sprawdzil wskazanie chronometru. -Za piecdziesiat cztery minuty. Ciemne chmury wzburzyly sie i zaczely wypietrzac. Wygladalo na to, ze bogowie jednak stana do walki. Nurkujac w jeziorze na szczycie Olympus Mons, Mahnmut nie zywil wielkich nadziei, ze uda mu sie uciec. Mial moze z minute na przygotowanie machiny do uruchomienia - a moze do detonacji? - i pomyslal, ze odpowiednia glebokosc i panujace pod woda cisnienie moga mu ulatwic zadanie. I rzeczywiscie. Zszedl na osiemset metrow, rozkoszujac sie znajomym uczuciem, ze woda napiera na kazdy milimetr kwadratowy jego powloki. Znalazl dogodna polke skalna na stromym zachodnim stoku kaldery, na ktorej mogl odsapnac i ulozyc bezpiecznie machine. Bogowie nie scigali go w wodzie. Nie wiedzial - i nie chcial wiedziec - czy po prostu nie lubili plywac, czy tez mysleli naiwnie, ze wykurza go, chloszczac powierzchnie jeziora promieniami laserow i maserow. Wczesniej, kiedy ruszali z Orphu w krotki rejs balonem, zaniedbal skonfigurowanie zdalnego mechanizmu spustowego, teraz wiec - w ciemnosciach, osiemset metrow pod woda, przy swietle lamp - wzial sie do odrabiania zaleglosci. Zdjal fragment transmetalowej pokrywy i dokonal na sobie paru aktow kanibalizmu: wymontowal jedna z czterech baterii, aby nadala trzydziestodwuwoltowy sygnal aktywujacy; laserem przyspawal do pulpitu machiny jeden z trzech swoich odbiornikow radiowych; poswiecil jeden z wewnetrznych zegarow i skonstruowal zapalnik czasowy. Na koniec przerobil wlasny transponder i doczepil go do machiny w charakterze prymitywnego zapalnika zblizenioworuchowego. Dzieki niemu machina wlaczylaby sie, gdyby ktos zaczal przy niej majstrowac. Jezeli ci pseudobogowie mnie tu znajda, uruchomie ja recznie, pomyslal, sadowiac sie wygodniej na podwodnej polce. Nie chcial jednak dokonywac samozniszczenia - o ile taki wlasnie bylby skutek dzialania machiny. Nie zamierzal tez caly dzien ukrywac sie pod woda. Na razie jednak postanowil zaczekac na tego czlowieka, Hockenberry'ego, ktory obiecal, ze po niego wroci. Chcial jeszcze zobaczyc Orphu. Poza tym ich misja - to znaczy misja nieodzalowanych Korosa III i Ri Po - polegala na dostarczeniu machiny na wierzcholek Olympus Mons i powiadomieniu o dotarciu na miejsce. Oba te cele zostaly osiagniete. Mozna wiec bylo powiedziec, ze Mahnmut i Orphu w pewnym sensie wykonali zadanie. W takim razie dlaczego chowam sie w Jeziorze Kalderowym na glebokosci osmiuset metrow? - pomyslal o wodzie, ktora gotuje sie od boskich promieni nad jego glowa, i parsknal smiechem na swoj morawiecki sposob. Ta woda i tak powinna sie gotowac, szczyt Olympus Mons znajdowal sie przeciez na skraju kosmicznej prozni. A kiedy nadeszla pora zapowiedzianego przybycia Hockenberry'ego, ten - o dziwo - faktycznie sie pojawil. -Opisz mi Ziemie - poprosil Orphu, kiedy znajdowali sie na Zarosnietym Wzgorzu. Mahnmut zjechal z jego grzbietu i ciagnal go na smyczy, przywiazanej do paska uprzezy lewitacyjnej. - Nawiasem mowiac, jestes pewien, ze to Ziemia? -Raczej tak. Wszystko sie zgadza: ciazenie, atmosfera, wielkosc slonca. Roslinnosc jest taka sama jak w zapisach bankow pamieci. Ludzie tez wygladaja jak nalezy, chociaz wszyscy sprawiaja wrazenie stalych bywalcow najlepszych pod sloncem silowni i klubu odnowy biologicznej. -Czyli sa przystojni, tak? -Jak na ludzi to chyba tak, ale poniewaz sa to pierwsi Homo sapiens, jakich spotykam osobiscie, nie moge miec stuprocentowej pewnosci. Tylko Hockenberry przypomina zwyklych ludzi ze zdjec, filmow i holofilmow, ktore obaj znamy. -Jak myslisz... - zaczal Orphu, ale Mahnmut uciszyl go przez radio. Po wydluzeniu kabla stalego lacza nie musial caly czas jechac na Orphu jak na sloniu. -Achilles przemawia do polaczonych wojsk trojanskich i achajskich. -Rozumiesz co mowi? -Naturalnie. Przeciez sciagnalem od ciebie grecka baze jezykowa. Nie ma w niej niektorych potocznych wyrazen i przeklenstw, ale z kontekstu domyslam sie ich znaczenia. -Czy wszyscy ludzie go slysza? Nie ma przeciez zadnego naglosnienia. -Ten czlowiek ma zelazne pluca, oczywiscie w sensie przenosnym. Jego glos niesie sie od morza do murow Troi. -Co mowi? -Sprzeciwiam sie wam, bogowie... bla, bla, bla... glosem monarszym nakaze zniszczenie... i spuszcze psy wojny... [Przel. M. Slomczynski.] bla, bla, bla... -Zaraz, Achilles naprawde uzyl tych slow? Przeciez to cytat z Szekspira! -Nie, to bylo moje wolne tlumaczenie. -No, no... A juz myslalem, ze jestesmy swiadkami plagiatu. Ile czasu do aktywacji machiny? -Czterdziesci jeden minut. Cos nie tak z twoim... Mahnmut urwal w pol zdania. -Co sie stalo? Krol Bogow przybyl w polowie bluznierczej przemowy. Achilles umilkl. Na ilionskiej rowninie dwiescie tysiecy ludzkich twarzy i jedno oblicze robota podniosly sie zgodnie ku niebu. Zeus wynurzyl sie z czarnych, sklebionych chmur, jadac zlotym rydwanem, zaprzezonym w cztery piekne konie. Teukros, achajski snajper, stojacy obok Achillesa i Odyseusza, napial hak i wypuscil strzale pod niebo, ale rydwan znajdowal sie poza zasiegiem strzalu - a poza tym, o czym Mahnmut byl przekonany, otaczalo go potezne pole silowe. Strzala zakreslila w powietrzu stromy luk i spadla w zarosla u stop wzgorza. -Macie czelnosc wystepowac przeciwko mnie? - Glos boga przetoczyl sie po rowninie od morza do murow Troi. - Oto skutki waszej pychy! Rydwan wzbil sie wyzej i przyspieszyl, kierujac sie na poludnie, w strone widocznej na horyzoncie Idy. Chyba tylko wyposazony w teleobiektywy Mahnmut dostrzegl srebrna kule, ktora Zeus wyrzucil z rydwanu, znalazlszy sie pietnascie kilometrow od Troi. -Padnij! - ryknal Mahnmut po grecku, z maksymalnym naglosnieniem, na jakie bylo go stac. - Na ziemie, komu zycie mile! Nie patrzcie w tamta strone! Malo kto go posluchal. Mahnmut chwycil smycz i rzucil sie biegiem w strone odleglego o trzydziesci metrow glazu, dajacego jaka taka oslone. Blysk oslepil tysiace ludzi. Filtry polaryzacyjne Mahnmuta automatycznie przeskoczyly z poziomu szostego na poziom trzysetny, on zas biegl na zlamanie karku, holujac Orphu niczym jakas olbrzymia zabawke. Fala uderzeniowa dotarla pod Ilion kilka sekund po blysku. Przetoczyla sie z poludnia na polnoc sciana kurzu. W powietrzu rozeszly sie widoczne golym okiem fale. Wiatr w mgnieniu oka zmienil sie z zachodniego zefirku, ktory wial z predkoscia pieciu kilometrow na godzine, w wiejacy od poludnia stukilometrowy huragan. Setki namiotow pofrunely pod niebo. Sploszone konie z przerazliwym rzeniem zerwaly sie z uwiezi. Piana na grzbietach fal zostala zmieciona w glab morza. Podmuch powalil na ziemie wszystkich - z wyjatkiem Hektora i Achillesa. Od grzmotu i skokowej zmiany cisnienia ludzkie kosci i sztuczne morawieckie wnetrznosci wpadaly w wibracje, a organiczne elementy ciala Mahnmuta dygotaly jak galareta. Mialo sie wrazenie, ze sama Ziemia ryknela z gniewu. Setki Achajow i Trojan, stojacych dwa kilometry na poludnie od wzgorza, buchnely plomieniem i zostaly porwane w powietrze. Popioly osypaly sie na glowy tysiecy ich towarzyszy, uciekajacych w panice na polnoc. Czesc poludniowego muru Ilionu zawalila sie, grzebiac pod gruzami dziesiatki mezczyzn i kobiet. Kilka drewnianych wiez w miescie stanelo w ogniu; jedna z nich - ta sama, z ktorej Hockenberry niedawno obserwowal pozegnanie Hektora z zona i synkiem - z loskotem runela na ziemie. Achilles i Hektor rekami oslonili oczy przed blyskiem, ktory rzucil ich mierzace setki metrow cienie na Zarosniete Wzgorze. Glazy na kurhanie Myrine zadrzaly i osunely sie po zboczu, miazdzac Achajow i Trojan. Hektor zachowal swoj piekny helm, ale wtorny podmuch eksplozji zerwal wienczaca go ruda kite. -Cos sie stalo? - zaniepokoil sie Orphu. -Owszem - odparl szeptem Mahnmut. -Czulem jakies drgania i gwaltowna zmiane cisnienia. -Z pewnoscia. Orphu nie odfrunal w sina dal tylko dlatego, ze Mahnmut zaplatal smycz wokol skalnego wystepu. -Ale co... -Zaczekaj chwile. Chmura w ksztalcie grzyba osiagnela dziesiec kilometrow wysokosci, niosac w stratosfere kleby dymu i tony radioaktywnego smiecia. Ziemia drzala od wtornych wstrzasow tak gwaltownie, ze nawet Achilles i Hektor musieli przykleknac, zeby nie upasc jak tysiace ich podwladnych. Chmura przybrala ludzkie rysy. -Chcecie wojny, smiertelnicy? - zadudnil z rozkwitajacego obloku brodaty Zeus. - Niesmiertelni bogowie pokaza wam, co to wojna. 51. Pierscien rownikowy Prospero mial na sobie dluga, blekitna szate, wyszywana jaskrawymi nicmi w galaktyki, slonca, komety i planety. W prawej rece, pokrytej starczymi plamami, trzymal rzezbiony kostur, a jego lewa dlon spoczywala na ksiedze o grubosci dobrych trzydziestu centymetrow. Rzezbiony fotel z szerokimi podlokietnikami nie byl moze tronem w pelnym znaczeniu tego slowa, ale z pewnoscia przydawal majestatu siedzacemu na nim magowi. Spokojne, wladcze spojrzenie dodatkowo podkreslalo autorytet Prospera. Mial pokazna lysine, okolona resztkami siwych wlosow, ktore, zaczesane za uszy, opadaly mu w lokach na ramiona. Jego ksiazeca glowa kolysala sie na wychudzonej szyi, ale twarz nadal zdradzala niezlomny charakter. Drobne oczy mialy zimny, obojetny - zeby nie powiedziec "okrutny" - wyraz. Orli nos, mocno zarysowany podbrodek, ktorego ksztaltu nie zmienily obwisle policzki, i waskie wargi, wykrzywione w permanentnym ironicznym usmiechu uzupelnialy obraz Prospera - obraz, rzecz jasna, holograficzny.Daeman patrzyl, jak Harman przebija membrane i spada na ziemie, zaskoczony naglym wzrostem ciazenia; sam chwile wczesniej przewrocil sie w identyczny sposob. Widzac, ze Daeman siedzi na fotelu bez maski, Harman rowniez zdjal swoja i zaciagnal sie swiezym powietrzem. Zatoczyl sie, potknal i ciezko runal na drugi, wolny, fotel. -To zaledwie jedna trzecia ziemskiej grawitacji - zauwazyl Prospero. - Ale podejrzewam, ze po miesiacu w stanie niewazkosci czujecie sie teraz jak na Jowiszu. Harman i Daeman milczeli. Okragle pomieszczenie o srednicy moze pietnastu metrow przykrywala wielka szklana kopula. Nie widzieli jej podczas lotu z Ziemi, poniewaz zblizyli sie do asteroidy od strony poludniowego bieguna, teraz zas znajdowali sie na biegunie polnocnym. Daeman wyobrazil sobie dluga, cienka, metalowa lodyzke z podswietlona polkula na koncu. Calosc musiala przypominac grzybek ze swiecacym kapeluszem, tak mu sie przynajmniej zdawalo. Jedynym zrodlem swiatla we wnetrzu byl holograficzny pulpit sterowniczy za plecami Prospera. Przezroczyste sciany przepuszczaly jednak blask gwiazd, ksiezyca i swiatlo Ziemi. W sumie bylo wiec wystarczajaco jasno, by Daeman dostrzegl ozdobny haft na szacie maga i wytarte od dotyku rzezbienia na kosturze. -Prospero - wysapal Harman. Jego piers unosila sie i opadala w szybkim rytmie. Daeman rowniez lapczywie chlonal geste powietrze; obaj mieli wrazenie, jakby oddychali aromatycznym winem. Prospero skinal glowa. -Ale nie jestes prawdziwy - dodal Harman, chociaz podobizna maga wygladala nad wyraz realistycznie. Niebieska szata ukladala sie w zmniejszonym ciazeniu w piekne faldy. -Zgadza sie. - Prospero wzruszyl ramionami. - Jestem zaledwie zapisem odbicia cienia, ale widze was, slysze, moge z wami rozmawiac i wam wspolczuc. Nie kazda prawdziwa istota to potrafi. Daeman obejrzal sie przez ramie. Na kolanach trzymal pistolet. -Kaliban tu nie wejdzie? -Nie. Moj dawny sluga sie mnie boi. Boi sie tego mojego mowiacego wizerunku. Gdyby ta niebieskooka maszkara, przekleta Sykoraks, kwantowa wiedzma, ktora wydala go na swiat, byla tu, na wyspie, dopadlaby was w mgnieniu oka. Nawet tutaj. Ale Kaliban sie mnie boi. -Musimy sie stad wydostac, Prospero. Musimy wrocic na Ziemie. Zywi. Pomozesz nam? Mag oparl kostur o tron i podniosl rece. -Byc moze. -Byc moze? To wszystko? -Tak. Jako cien cienia nie jestem w stanie nic naprawde zrobic, moge tylko udzielic wam informacji. A wy w oparciu o nia mozecie podjac stosowne dzialania. O ile, rzecz jasna, macie dosc silnej woli. U istot waszego rodzaju to ostatnio rzadkosc. -Jak mozemy stad uciec? - zapytal Harman. Prospero przesunal dlonia nad ksiega. Za jego plecami nad pulpitem wyswietlil sie hologram przedstawiajacy asteroide i krysztalowe miasto, widziane z glebi kosmosu. Wieze ze zlotego szkla przesuwaly sie powoli, w rytmie obrotow planetki. Daeman wyjrzal na zewnatrz - blekitno-biala Ziemia wlasnie wschodzila nad szklana kopula - i zdal sobie sprawe, ze ogladaja obraz w czasie rzeczywistym. -Patrzcie! - wykrzyknal Harman. Probowal zerwac sie z fotela, ale pod wplywem grawitacji zachwial sie i wsparl ciezko na podlokietnikach. - Patrzcie - powtorzyl. Daeman domyslil sie, o co mu chodzi. Na zewnetrznym tarasie wiezy, przez ktora weszli do miasta, dwiescie metrow nad poziomem gruntu stal sonik. Kadlub blyszczal odbitym swiatlem Ziemi. -Przeszukalismy cale miasto - stwierdzil. - Ale nie przyszlo nam do glowy, zeby szukac na zewnatrz. -Wyglada jak sonik, ktorym lecielismy do Jerozolimy - zauwazyl Harman. Wychylil sie w przod i przymruzyl powieki, zeby lepiej widziec. -Bo to ten sam - odparl Prospero. Przesunal dlonia w druga strone i holograficzny obraz zniknal. -Chwileczke - zaprotestowal Daeman. - Savi mowila, ze sonikiem nie da sie doleciec do pierscieni na orbicie. -Po prostu nie wiedziala, ze to mozliwe. Ariel odgrzebal go spod kamieni, ktorymi przygniotly go wojniksy, i zaprogramowal na lot do pierscienia. -Ariel? - powtorzyl tepo Daeman. Byl przerazliwie glodny i okropnie zmeczony. Siegnal glebiej w odmety pamieci. - Ariel? Awatar ziemskiej biosfery? -Mniej wiecej. - Prospero sie usmiechnal. - Savi nie spotkala go nigdy osobiscie, porozumiewali sie przez wszechsiec. Zawsze uwazala, ze persona Ariela jest rodzaju meskiego. Tymczasem Ariel najchetniej objawia sie w postaci kobiecej. Gowno mnie to obchodzi, pomyslal Daeman. -Mozemy wrocic sonikiem na Ziemie? - zapytal na glos. -Tak sadze. Ariel zaprogramowal go chyba na powrot do dworu Ardis. Nastepny deus ex machina. Wcale mi sie nie podoba, ze sonik tu przylecial. -Dlaczego? - Harman zmarszczyl brwi, ale po chwili pokiwal glowa. - Kaliban... -No wlasnie. Gdyby moj dawny potwor sprobowal wyjsc w przestrzen bez skafandra lub termoskory, artretyzm wkrecilby mu sie w stawy, a proznia sciagnelaby kurczami miesnie i skore wyszczypala w since [Parafraza slow Prospera z Burzy w przekladzie S. Baranczaka.]. Ale zapomnial o tym i rozszarpal termoskore biednej Savi. -Przez ostatni miesiac mogl zdobyc dwie inne - zauwazyl Daeman glosem cichszym od szeptu. Ziemia zniknela im z oczu i swiatlo gwiazd zalalo pokoj. Za plecami Prospera wschodzil rabek ksiezyca. -Przeceniacie go. Savi nie zabila go wprawdzie, ale dotkliwie pokaleczyla. Kaliban powoli wraca do zdrowia. Sporo czasu spedzil w najglebszych podziemiach, okladal rany blotem i pil krew jaszczurek, zeby nabrac sil. -My tez pilismy ich krew - mruknal Daeman. - I jedlismy ich mieso. -Owszem. - Pozolkle zeby Prospera blysnely w usmiechu. - Ale wam nie smakowaly. -Jak mozemy sie dostac do sonika? - zainteresowal sie Harman. - I czy masz tu cos do jedzenia? -Odpowiedz na twoje drugie pytanie brzmi: nie. Od pieciuset lat Kaliban jest jedyna istota na tej kamiennej wyspie, ktora cos je. Za to na pierwsze pytanie moge udzielic bardziej satysfakcjonujacej odpowiedzi: wysoko w scianie wiezy jest membrana, przez ktora wyjdziecie na ladowisko. Termoskory powinny zapewnic wam nalezyta ochrone na czas wystarczajacy na uruchomienie sonika i wlaczenie autopilota. Poradzicie sobie? -Chyba tak... Patrzylem, jak Savi to robi... To znaczy... - zajaknal sie Harman. Potrzasnal glowa, jakby chcial otrzasnac z niej pajeczyne. Byl skrajnie wyczerpany. - Bedziemy musieli. -Po drodze do wiezy musicie przejsc przez konserwatornie i uniknac spotkania z Kalibanem. - Prospero przeniosl taksujace spojrzenie na Daemana. - Czy jest cos jeszcze, co musicie zrobic przed odlotem? -Nie - odparl Harman. -Tak - stwierdzil Daeman. Z wysilkiem wstal i podszedl do szklanej sciany. Jego odbicie bylo chude jak szczapa i niemilosiernie kudlate, ale w oczach pojawil sie jakis nowy, nieznany mu wczesniej blysk. - Musimy rozpieprzyc te cholerna konserwatornie. 52. Ilion i Olimp Z jakiegos powodu uciekam z Zarosnietego Wzgorza razem z Trojanami przez furtke w Bramie Skajskiej, glownej bramie Ilionu. Nad rownina szaleje wichura. Wszyscy jestesmy na wpol ogluszeni eksplozja nuklearna. Kiedy ostatni raz widzialem grzyboksztaltna chmure, zanim porwala mnie fala trojanskich zolnierzy, powiew zaczynal ja juz spychac na poludniowy wschod. Jej gorna czesc nadal przypominala twarz Zeusa, ale zapadala sie szybko i odksztalcala w podmuchach wiatru.Ludzie tratuja sie przy furtce, Hektor zarzadza wiec otwarcie szerokich skrzydel bramy, czego nie robiono od ponad dziewieciu lat. Tysiace uchodzcow tlocza sie na ulicach. Argiwowie uciekli ku okretom. Hektor probuje zaprowadzic porzadek w szeregach Trojan, mnie zas miga przez chwile Achilles, ktory usiluje powstrzymac paniczna ucieczke Grekow. W Iliadzie Achilles, rozwscieczony smiercia Patroklosa, walczy z napierajaca rzeka - i wygrywa, tamujac jej nurt cialami zabitych Trojan. Teraz jednak nie jest w stanie powstrzymac ludzkiej powodzi. Musialby mordowac Grekow setkami, a tego nie chce robic. Rzeka uciekinierow porywa mnie w glab miasta. Zaczynam zalowac, ze ucieklem. Powinienem byl przedrzec sie pod prad do miejsca, w ktorym widzialem Mahnmuta: maly robot... Jak on mowil o sobie? Morawiec? Maly morawiec schowal sie za glazem na szczycie kurhanu Myrine. Czy wie, ze Zeus zrzucil bombe jadrowa? Albo termojadrowa? Nagle przypominam sobie scene z mojego dawnego zycia (przez ostatni tydzien zdarzalo mi sie to wielokrotnie): na uniwersytecie w Indianie odbywa sie festiwal nauki i Susan usiluje mnie zaciagnac na jedna z prezentacji. Niejaki Morawiec ma wylozyc swoja teorie sztucznej inteligencji. Jak on mial na imie - Fritz? Hans? Oczywiscie nigdzie nie poszedlem: po co humaniscie jakies naukowe wyklady? W tej chwili to i tak nie ma zadnego znaczenia. Jakby dla potwierdzenia tych slow z polnocy nadlatuje piec rydwanow (znam portal teleportacyjny, przez ktory przybyly), ktore zaczynaja krazyc kilometr nad miastem. Nawet przy maksymalnym powiekszeniu nie potrafie rozpoznac powozacych nimi postaci, ale chyba sa wsrod nich i bogowie, i boginie. Zaczyna sie bombardowanie. Strzaly spadaja na miasto z takim jazgotem, jakby z rydwanow wystrzeliwano armatnie pociski. Kazdemu trafieniu towarzyszy eksplozja, chmury dymu i kurzu i okrzyki bolu. Podlug antycznych standardow Ilion jest duzym miastem, ale strzaly leca gesto. Uswiadamiam sobie, ze musza pochodzic z luku Apolla, chociaz wydaje mi sie - kiedy rydwan zniza lot, zeby pasazerowie mogli ocenic dokonane zniszczenia - ze rozpoznaje trzymajacego luk Aresa. Wkrotce ze wszystkich dzielnic slychac wybuchy i lamenty. Dociera do mnie, ze sytuacja nie tylko wymknela mi sie spod kontroli, ale na dodatek stracilem z oczu wszystkich tych, ktorym powinienem pomagac i doradzac. Achilles jest pewnie z piec kilometrow stad, na plazy, gdzie probuje powstrzymac Grekow, wskakujacych w panice na okrety. Kiedy od strony achajskiego obozu dobiegaja odglosy kolejnych eksplozji (zwyczajnych, nie jadrowych), nie wyobrazam sobie, zeby udalo mu sie trafic Achajom do przekonania. Nigdzie nie widze Hektora. Brama Skajska zostala z powrotem zamknieta, tak jakby moglo to powstrzymac bogow. Biedny Mahnmut i jego milczacy towarzysz Orphu zostali pewnie zniszczeni na wzgorzu. Wydaje mi sie niemozliwe, zeby ktokolwiek przezyl takie bombardowanie. Slychac kolejne eksplozje, tym razem na glownym bazarze. Zolnierze w helmach z rudymi kitami biegna na mury, ale nie stamtad nadchodzi niebezpieczenstwo. Zloty rydwan przelatuje wysoko nad Ilionem i sieje piecioma srebrnymi strzalami, ktore jak scudy wybuchaja przy poludniowym murze, nieopodal glownej studni, oraz - takie mam wrazenie - w samym srodku palacu Priama. Przypominaja mi sie zdjecia z drugiej wojny w Iraku, ktore widzialem w CNN. Wkrotce potem zachorowalem na raka. Hektor! Na pewno probowal zebrac ludzi, ale poniewaz jedynym celem uporzadkowania szykow bylaby w tej chwili zgrana ucieczka przed ostrzalem, mogl wrocic do domu i sprawdzic, jak sie ma Andromacha. Przypominam sobie pusty, zakrwawiony pokoj dziecinny, i robi mi sie slabo. Krolewska para nie miala nawet czasu pochowac dziecka. Jezu Chryste, to wszystko przeze mnie?! Rydwan pikuje. Eksplozja robi wylom w murze. Kilkanascie postaci w czerwonych plaszczach wylatuje w powietrze. Czesci cial spadaja krwawym deszczem na dachy i ulice. Nagle z mojej pamieci wyplywaja kolejne obrazy: podobna masakra ma miejsce w odleglej o trzy tysiace dwiescie lat przyszlosci, dwa tysiace i jeden rok po narodzinach Chrystusa. Oczami wyobrazni widze spadajace z wysokosci ciala i sciane kurzu, goniaca i pochlaniajaca tych, co przezyli. Tak samo wygladaja teraz ulice Ilionu - tylko budynki i stroje sa inne. Niczego sie nie uczymy. Nic sie nie zmienia. Pedze do domu Hektora. Nastepne pociski spadaja na plac za brama, z ktorej wybieglem. Jakies dziecko wyczolguje sie z gruzow pietrowego domu, ktory jeszcze przed chwila stal w tym miejscu. Trudno mi powiedziec, czy to dziewczynka, czy chlopiec: buzie ma cala we krwi, wloski pozlepiane i pokryte kurzem. Zwalniam i pochylam sie, zeby zlapac dziecko pod pache - tylko gdzie mam je zaniesc? Przeciez w Ilionie nie ma szpitala! Ale uprzedza mnie kobieta z glowa przewiazana czerwonym szalem. Porywa dziecko w ramiona, a ja ocieram z czola pot i brne w strone domu Hektora. Domu nie ma. Z pieknego palacu zostala kupa gruzu i kilka lejow w ziemi. Pot caly czas zalewa mi oczy, ale nawet kiedy cos widze, nie moge w to uwierzyc. W tym miejscu pociski zrownaly z ziemia caly kwartal domow. Trojanscy zolnierze juz przekopuja zgliszcza prowizorycznymi lopatami i ostukuja je wloczniami, rude kity na helmach szarzeja od pylu. Ustawiaja sie w zywy lancuch i podaja sobie z rak do rak znalezione zwloki i szczatki. -Hock-en-berr-rrii - slysze. Uswiadamiam sobie, ze ktos, kto od dluzszej chwili wola mnie po nazwisku, teraz ciagnie mnie za rekaw. - Hock-en-berr-rrii! Odwracam sie, mrugam powiekami i widze przed soba Helene. Jest brudna, ma zakrwawiona, suknie i potargane wlosy. To najpiekniejszy widok w moim zyciu. Zarzuca mi rece na szyje. Obejmuje ja i przytulam. Odsuwa sie ode mnie. -Bardzo jestes ranny, Hock-en-berr-rrii? -Slucham? -Pytam, czy odniosles powazne rany. -W ogole nie jestem ranny - mowie. Helena przesuwa reka po mojej twarzy: jej dlon jest cala we krwi. Podnosze reke do skroni i wymacuje glebokie skaleczenie. Drugie wyczuwam glebiej, we wlosach. Widze swoje palce, czerwone od krwi, i zdaje sobie sprawe, ze to krew zalewala mi oczy, nie pot. -Nic mi nie jest - dodaje, wskazujac dymiace gruzy. - Gdzie Hektor i Andromacha? -Nie bylo ich w domu, Hock-en-berr-rrii. - Helena podnosi glos, zeby przekrzyczec zawodzenie i wrzaski gapiow. - Hektor odeslal rodzine do swiatyni Ateny. W podziemiach beda bezpieczni. Zza zaslony dymu wynurza sie wysoka sylwetka swiatyni. Nadal stoi. Oczywiscie, mysle. Bogowie nie beda bombardowac wlasnych swiatyn. Nie z takim wybujalym ego. -Teano nie zyje - ciagnie Helena. - Hekuba i Laodike tez. Odruchowo powtarzam imiona. Kaplanka Ateny, ktora niedawno przykladala mi zimny sztylet do przyrodzenia. Zona i corka Priama. Trzy z moich Trojanek juz zginely. A to dopiero poczatek bombardowania. Odwracam sie gwaltownie. Serce wali mi jak mlotem. Nie slychac wybuchow. Ludzie na ulicach pokazuja na niebo, krzyczac. Cztery rydwany juz zniknely, a teraz piaty - chyba ten, z ktorego Ares ostrzeliwal miasto - kieruje sie na polnoc i znika, zapewne tekujac sie na Olimp. Patrze na zburzone domy, dymiace kratery, zakrwawione zwloki: to wszystko skutki jednego ataku jednego boga, ktory wystrzelil z luku pare strzal. Co dalej? Bron biologiczna? Pan srebrnego luku - ktory chwilowo plawi sie pewnie w kadzi regeneracyjnej - slynie przeciez z tego, ze zsyla na ludzi zarazy. Lapie za medalion. -Gdzie Hektor? Musze go znalezc! -Wyszedl przez Brame Skajska z Parysem, Eneaszem i Deifobosem. Powiedzial, ze musi znalezc Achillesa, zanim wszystkich ogarnie zwatpienie. -Musze go znalezc - powtarzam i ruszam ku bramie. Helena lapie mnie za reke i odwraca do siebie. -Hock-en-berr-rrii... - Przyciaga moja twarz i caluje mnie w usta na srodku zatloczonej, rozwrzeszczanej ulicy. Kiedy sie cofa, mrugam oslupialy. Nie moge sie nawet wyprostowac. - Hock-en-berr-rrii, jesli musisz zginac, niech to bedzie dobra smierc. Po tych slowach odwraca sie i odchodzi. Ani razu sie nie oglada. 53. Pierscien rownikowy Daeman nawet sie specjalnie nie zdziwil, kiedy okazalo sie, ze hologram Prospera umie chodzic. Mag wzial do reki kostur i podszedl do szklanej sciany. Podniosl glowe, podziwiajac przesuwajace sie na niebie gwiazdy. Ich blask podkreslil zmarszczki na szyi i policzkach starca.Bliskosc starych ludzi - ostatnio czesta w jego zyciu - przyprawiala Daemana o mdlosci, ktore dodatkowo sie nasilaly, kiedy poruszali takie tematy jak w tej chwili. Probowal wyobrazic sobie swiat, w ktorym jego przyjaciele, on sam, nawet jego matka starzeli sie tak jak Savi albo jak ten cetkowany, pomarszczony hologram. Na sama mysl przeszedl go dreszcz przerazenia. I wtedy przypomnial sobie makabryczne wnetrze konserwatorni, sarkofagi, sine larwy i stolowke Kalibana. Nie latwiej po prostu zabic tego potwora? I zostawic konserwatornie w spokoju? Nie, odpowiedzial w myslach sam sobie. Jego determinacja wygrywala ze zmeczeniem i glodem. Konserwatornia byla koszmarnym miejscem, jakkolwiek by na nia spojrzec. Caly system wiary w piec dwudziestek opieral sie na przekonaniu, ze po stu latach ludzie przenosza sie do pierscieni i lacza z postludzmi w niesmiertelnej, spokojnej egzystencji. Przypomnial sobie szare, ponadgryzane zwloki, unoszace sie w rzadkim i cuchnacym powietrzu. Parsknal smiechem. -O co chodzi? - Prospero spojrzal na niego przez ramie. -O nic. - Daeman chetnie by sie rozplakal albo cos rozbil. Lepiej to drugie. -Jak mozna zniszczyc konserwatornie? - zapytal Harman. Byl chory, caly czas trzasl sie z zimna, a jego blada twarz - bledsza nawet niz twarz Daemana - blyszczala od potu. -W rzeczy samej: jak? - Prospero oparl sie na kosturze i odwrocil w ich strone. - Macie materialy wybuchowe? Albo jakas bron, poza tym smiesznym pistolecikiem Savi? A moze jakies narzedzia? -Nie. -Tutaj nic nie znajdziecie. Postludzie na drodze ewolucji osiagneli stadium wykraczajace daleko poza epoke wojen i konfliktow. I poza epoke narzedzi. Tu wszystko robily za nich sluzki. -Ktore nadal dzialaja - zauwazyl Daeman. -Tylko w konserwatorni. - Mag cofnal sie do pulpitu. - A pomysleliscie o setkach bezbronnych ludzi w sarkofagach? -Moj Boze... - wyszeptal Harman. Daeman podrapal sie po policzku. Wyczul pod palcami szczeciniasty zarost i sprawilo mu to dziwna przyjemnosc. -My nie mozemy wrocic na Ziemie, korzystajac z faksow w sarkofagach - powiedzial. - Ale tych, ktorzy w nich leza, da sie chyba odeslac z powrotem. -Da sie, jesli wytlumaczycie to sluzkom. Albo jesli sami posterujecie faksem, chociaz z tym akurat bedzie problem. -Dlaczego? - spytal Daeman, chociaz zdawal sobie sprawe z potencjalnych trudnosci. Prospero usmiechnal sie smutno i pokiwal glowa. -Ci, ktorzy dopiero niedawno zalegli w sarkofagach, i ci, ktorych leczenie dobiega konca, bez przeszkod wroca na Ziemie. Ale cale setki w polowie leczenia... - Zawiesil znaczaco glos. -Co mozemy zrobic? - spytal Harman. - Tam caly czas ktos przybywa przez faks, a ktos inny wraca. -Jezeli Prospero ma racje i udaloby sie nam przejac sterowanie, zablokowalibysmy faksy z Ziemi - wyjasnil Daeman. - A potem systematycznie odsylalibysmy na dol wyleczonych, az do oproznienia wszystkich sarkofagow. Obaj bylismy juz w konserwatorni. Ile trwa odnowa po kazdej dwudziestce? Dobe. Dwie doby w ciezkich przypadkach, takich jak pozarcie przez alozaura. -W tym drugim wypadku to nie jest odnowa, tylko odtworzenie od zera - zauwazyl Prospero. - Wykorzystuje sie zaktualizowane kody pamieciowe z faksowych bankow danych, zapasowe DNA i organiczne czesci zamienne. Ale poza tym masz racje: nawet najtrudniejsze przypadki nie wymagaja wiecej niz czterdziestu osmiu godzin w konserwatorni. Daeman rozlozyl rece. -Czyli w dwa dni mozemy uporac sie z konserwatornia. -O ile zdolamy ja zajac i przejac kontrole nad faksami - mruknal z powatpiewaniem Harman. Stary oparl sie o swoj wysoki fotel. -Nie jestem w stanie nic zrobic, ale moge wam udzielic informacji - przypomnial. - Objasnie wam dzialanie faksow. -Ale sami nie mozemy sie faksowac na dol? - upewnil sie Harman. Nie podobala mu sie perspektywa powrotu sonikiem. -Nie. -Nie daloby sie przeprogramowac sluzkow, zeby odeslaly nas na Ziemie? - zasugerowal Daeman. -Nie. Bedziecie musieli je zniszczyc albo przynajmniej uszkodzic. Ale nie martwcie sie, ich oprogramowanie nie przewiduje walki. -Nasze tez nie - prychnal Harman. Prospero obszedl tron z drugiej strony. -Mylisz sie - wyszeptal. - Bardzo sie mylisz. W wypadku ludzi, chocby najbardziej cywilizowanych, to tylko kwestia odswiezenia starego programowania. Daeman z Harmanem spojrzeli po sobie. Harman zadygotal z zimna. -Zabijanie macie w genach. Chodzcie, pokaze wam narzedzie zniszczenia. Holograficzny Prospero nie mogl posluzyc sie wirtualnymi kontrolkami na pulpicie, ale pokazal Daemanowi i Harmanowi, jak obslugiwac podswietlone przelaczniki, przyciski, suwaki i manipulatory. Nad pulpitem wyswietlil sie rozmyty trojwymiarowy obraz. Szybko nabral ksztaltow i zaczal sie powoli obracac. -Widzielismy takie urzadzenia podczas lotu - zauwazyl Daeman. -To akcelerator liniowy z kolektorem podprzestrzennym. Postludzie byli z nich ogromnie dumni. Sami widzieliscie, zbudowali ich tysiace. -Dlaczego nam to mowisz? - wtracil Harman. - Czy to one steruja ziemskim faksnetem? Prospero pokrecil glowa. -Ziemski faksnet obejmuje tylko Ziemie. Nie przenosi cial, tylko dane. Natomiast te kolektory sa jak pajaki, siedzace w srodku utkanej przez postludzi sieci sluzacej do teleportacji kwantowej. -Ale my chcemy tylko wrocic na Ziemie. -Chwyc ten zielony manipulator i dwa razy nacisnij czerwony guzik. Daeman wykonal polecenie. Holograficzny akcelerator dwukrotnie plunal ogniem z dysz silnikow manewrowych; w proznie polecialy stozkowate snopy spalin. Cala skomplikowana konstrukcja zaczela sie powoli obracac. Drugi zespol silnikow skontrowal obrot i akcelerator znieruchomial. Pierscieniowaty kolektor z ulokowanym posrodku blyszczacym wormhole'em, mierzacym piecdziesiat metrow srednicy, nie obrocil sie z reszta urzadzenia. Daeman nachylil sie nad pulpitem i dostrzegl, ze kolektor ma przegubowe zawieszenie. Wetknal palec w hologram. Kiedy dotykal poszczegolnych elementow akceleratora, projektor powiekszal je i dolaczal etykiety: linia powrotna, iniektor, silniki manewrowe. Oczywiscie opisy nic Daemanowi nie mowily. Cofnal dlon. Obraz wrocil do poprzedniej postaci. -Mozna zmienic kat nachylenia - tlumaczyl Prospero. - Asteroida krazy wokol Ziemi po ustalonej orbicie; jej upadek ktorys z gatunkow moglby przyplacic zyciem. Ale akceleratory i zwierciadla Casimira byly w ciaglym ruchu. -I sterowano nimi wlasnie stad - domyslil sie Daeman. -Stad i z innych orbitalnych miast. Harman i Daeman znow spojrzeli po sobie. -To sa jeszcze jakies inne miasta? - spytal Harman. -Trzy: jedno w tym pierscieniu i dwa w biegunowym. -A sa w nich zywi postludzie? - Daemanowi nagle zaswitala alternatywa dla calej tej destrukcji i konca zycia opartego na pieciu dwudziestkach. -Nie. - Prospero usadowil sie na tronie. - Nie ma tez wiecej konserwatorni. To miasto jako jedyne interesowalo sie losem mieszkajacych na Ziemi zmodyfikowanych dawnych ludzi. Skinieniem reki wskazal wschodzaca nad skrajem kopuly Ziemie, ktorej swiatlo nagle zalalo pokoj. -Czyli wszyscy postludzie zgineli - skonstatowal Daeman. -Nie - odparl mag. - Przeprowadzili sie. Daeman odwrocil wzrok ku otoczonej migotliwa atmosfera Ziemi i rozciagajacej sie za nia pustce. -Dokad? -Na poczatek na Marsa. - Widzac pytajace spojrzenia Daemana i Harmana, Prospero parsknal smiechem. - Czy wy, wspolczesni ludzie, macie pojecie, gdzie jest Mars? Wiecie w ogole, co to jest? -Nie - przyznal Daeman bez cienia wstydu. - Czy postludzie wroca? -Watpie. - Prospero nie przestawal sie usmiechac. -To i tak bez znaczenia, prawda? - wtracil Harman. - Czy sugerujesz, Prospero, ze moglibysmy uzyc tego calego... akceleratora... jako broni? -Jako broni ostatecznej - przytaknal Prospero. - Konwencjonalne srodki wybuchowe i zwykla bron nie zaszkodzilyby ani miastu, ani asteroidzie. Te wieze wytrzymalyby nawet bezposrednie trafienie meteoru. Ale trzy kilometry rozpedzonej materii egzotycznej z uwieszonym u pyska wormhole'em z pewnoscia odniosa pozadany skutek. Zwlaszcza jesli wycelujecie je prosto w konserwatornie. -Czy Kaliban przezyje? - zapytal Daeman. Prospero wzruszyl ramionami. -Tunele i jaskinie nieraz juz ratowaly mu zycie. Mozliwe jednak, ze po takim zderzeniu gatunek kalibanow wyginie. -A moglby uciec, zanim dojdzie do zderzenia? - zaniepokoil sie Harman. -Musialby dowiedziec sie o soniku i zdobyc jedna z waszych termoskor - odparl Prospero i usmiechnal sie w taki sposob, jakby wcale nie uwazal tego za niemozliwe. -Jak dlugo taki akcelerator bedzie tu lecial? - spytal Daeman. - Ile bedziemy mieli czasu do zderzenia? -To zalezy od tego, jak go zaprogramujecie. - Mag wstal i wszedl prosto w pulpit; jego cialo od pasa w dol zniknelo w metalowej obudowie. Kiedy wyciagnal reke, rekaw osunal sie nizej, odslaniajac kosciste przedramie. Prospero wskazal drugi koniec akceleratora. - W tym miejscu znajduja sie silniki sluzace do zmiany nachylenia, te najmocniejsze. Pokaze wam, jak je wlaczyc i jak wycelowac bron. Sluchajac jego wskazowek, obrocili akcelerator, wprowadzili cos, co Prospero nazwal "parametrami trajektorii" i "delta v". Daeman znieruchomial z palcem nad wirtualnym wlacznikiem. -Nie powiedziales nam, ile bedziemy mieli czasu - przypomnial magowi. Holograficzny Prospero zetknal dlonie czubkami palcow. -Piecdziesiat godzin powinno byc w sam raz. Godzina na dotarcie do konserwatorni i opanowanie jej. Czterdziesci osiem godzin na wyleczenie nowych i bezpieczne odeslanie ich na dol. A potem godzina na dotarcie do sonika i ucieczke, zanim ten maly swiatek przestanie istniec. -A kiedy bedziemy spali? - zaniepokoil sie Harman. -Odradzam spanie. Podejrzewam, ze Kaliban bedzie na was polowal bez przerwy. Harman i Daeman kolejny raz zerkneli po sobie. -Bedziemy na zmiane jesc, spac i pilnowac faksow - postanowil Daeman. Zwazyl w dloni pistolet i schowal go do plecaka. - Nie damy sie zaskoczyc. Harman z powatpiewaniem skinal glowa. Byl bardzo, ale to bardzo zmeczony. Daeman spojrzal jeszcze raz na holograficzny obraz akceleratora. Wyciagnal reke do przelacznika opisanego slowem Zaplon. -Jestes pewien, Prospero, ze w ten sposob nie doprowadzimy do zaglady zycia na Ziemi albo czegos w tym guscie? Mag parsknal smiechem. -Skonczy sie zycie, jakie znacie. Ale nie bedzie zderzenia z asteroida i wymierania gatunkow. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Poczekamy, zobaczymy. Daeman odwrocil sie do Harmana, ktory stal obok z rekami zanurzonymi po nadgarstki w holopanelu. -Zrob to - powiedzial Harman. Daeman wcisnal guzik. Osiem silnikow jonowych zaplonelo rownym, blekitnym ogniem. Trojwymiarowy akcelerator zadygotal i ruszyl z miejsca, lecac prosto na Daemana i Harmana. -Zegnaj, Prospero - powiedzial Daeman. Chwycil plecak i odwrocil sie w strone sluzy. -Jeszcze sie zobaczymy. Bede na was czekal w konserwatorni. Za skarby swiata nie przegapilbym najblizszych piecdziesieciu godzin. 54. Rownina ilionska Opuszczam plonace miasto i ruszam na poszukiwanie Achillesa. Na calej rowninie, od murow do morza, panuje chaos. Trojanie i Achajowie wyciagaja trupy z dymiacych lejow od Bramy Skajskiej po plaze, pomagaja wrocic zywym do Ilionu albo przez fose do obozu Grekow. Tak jak w przypadku wiekszosci nalotow w mojej epoce, pierwsze wrazenie jest o wiele silniejsze od rzeczywistych skutkow: lacznie jest najwyzej kilkaset ofiar smiertelnych, wliczajac w to zolnierzy obu stron i trojanskich cywilow. Zwlaszcza tutaj, poza miastem, z dala od walacych sie murow i turkoczacych w powietrzu kamieni, ludzie wyszli w wiekszosci calo z bombardowania.Kiedy wdrapuje sie na Zarosniete Wzgorze, widze idacego w moja strone robota. Ciagnac za soba kraboksztaltnego przyjaciela, wyglada jak maly chlopiec z balonem na uwiezi. Nie umialbym tego wytlumaczyc, ale ogromnie sie ciesze, ze zyja - chociaz "zyja" nie jest tu moze najwlasciwszym okresleniem. Chce mi sie plakac z radosci. -Hockenberry - odzywal sie Mahnmut. - Jestes ranny. Czy to cos powaznego? Obmacuje sobie glowe. Krew juz praktycznie skrzepla. -Zadrasniecie. -Wiesz, co to byla za eksplozja, Hockenberry? -Wybuch jadrowy. Albo termojadrowy, ale nie wydaje mi sie. Ladunek byl chyba ciut wiekszy od tego, ktory spadl na Hiroszime. Nie wiem, nie znam sie na bombach. Mahnmut przekrzywia z zaciekawieniem glowe. -Skad pochodzisz, Hockenberry? -Z Indiany - odpowiadam bez zastanowienia. Mahnmut milczy. -Jestem scholiasta - dodaje. Wiem, ze na biezaco przekazuje moje slowa przyjacielowi, z ktorym ma lacznosc radiowa. - Bogowie odtworzyli mnie ze starych kosci, DNA i resztek wspomnien, ktore udalo im sie wydobyc ze znalezionych na Ziemi szczatkow. -Wspomnienia z DNA? Watpie. Zbywam go niecierpliwym machnieciem reki. -Mniejsza z tym. W kazdym razie jestem chodzacym trupem. Zylem w drugiej polowie XX wieku, zmarlem prawdopodobnie na poczatku XXI, daty mi sie troche myla. Do niedawna wszystko mi sie mylilo, ale od paru tygodni wspomnienia wracaja do mnie falami. - Krece glowa. - Jestem chodzacym trupem. Mahnmut przyglada mi sie tym metalicznym paskiem, ktory ma w miejscu oczu. Kiwa z namyslem glowa i kopie mnie - calkiem mocno! - w lewa piszczel. -Rany! - Podskakuje na drugiej nodze. - Co ty wyrabiasz?! -Moim zdaniem jestes jak najbardziej zywy. Skad sie tu wziales, Hockenberry? I jak to mozliwe, ze pochodzisz z XX czy XXI wieku zapomnianej ery? Nasi morawieccy naukowcy sa wlasciwie zgodni, ze podroze w czasie sa praktycznie niemozliwe, przynajmniej dopoki nie rozpedzisz sie prawie do predkosci swiatla albo nie zblizysz do czarnej dziury. Zrobiles ktoras z tych dwu rzeczy? -Nie wiem, ale zapewniam cie, ze nie ma to zadnego znaczenia. Spojrz, co sie dzieje! Szerokim gestem ogarniam dymiace miasto i zamieszanie na rowninie. Grecy juz spychaja okrety na morze. Mahnmut kiwa glowa; jak na robota, jego jezyk ciala zadziwiajaco przypomina ludzki. -Orphu pyta, dlaczego bogowie przerwali nalot. Zerkam na pokiereszowana skorupe, ktora ciagnie za soba. Czasem zapominam, ze - podobno - miesci sie w niej mozg. -Powiedz mu, ze tego tez nie wiem. Moze chca sie napawac strachem ludzi i chaosem, ktory zapanowal, zanim wroca zadac coup de grace... To po francusku... -Wiem. Niestety znam francuski - przerywa mi Mahnmut. - Podczas nalotu Orphu cytowal mi jakies bzdurne fragmenty Prousta w oryginale. Co zamierzasz teraz zrobic, Hockenberry? Odwracam sie w kierunku achajskiego obozu: namioty plona, ranne konie rza, ludzie tlocza sie przy okretach, szykujac je do drogi. Czesc okretow wyszla juz w morze, wiatr wypelnia ich zagle. -Chcialem znalezc Achillesa i Hektora, ale w tym zamieszaniu zajmie mi to cale godziny. -Za osiemnascie minut i trzydziesci piec sekund stanie sie cos, co moze wszystko zmienic. Spogladam na niego pytajaco. -Umiescilem w Jeziorze Kalderowym... machine. Przywiezlismy ja z okolic Jowisza. Zainstalowanie jej na Olimpie bylo glownym celem naszej misji, chociaz to nie my z Orphu mielismy dostarczyc ja na miejsce... Ale mniejsza z tym. Za siedemnascie minut i piecdziesiat dwie sekundy machina sie wlaczy. -To jakas bomba? - chrypie. W gardle zaschlo mi tak, ze nie splunalbym, chocby od tego zalezalo moje zycie. Mahnmut wzrusza ramionami - znowu w ten znajomy, ludzki sposob. -Nie wiemy. -Nie wiecie? Jak to: nie wiecie?! Jak mogliscie zostawic te... te cala machine na gorze i nastawic zapalnik, skoro nie wiecie, jak dziala?! Przeciez to zenujace! -Byc moze, ale wlasnie z takim zadaniem nas tu wyslano... To znaczy: tam wyslano. -Ile mamy czasu? - Zerkam na zegarek, udajacy skorzana bransolete na przegubie: ma wbudowane uklady scalone i miniaturowy wyswietlacz holograficzny. -Siedemnascie minut, osiem sekund. Odliczanie trwa. Nastawiam odliczanie wsteczne w zegarku i zostawiam wlaczony wyswietlacz. -Cholera jasna! -W rzeczy samej - zgadza sie ze mna Mahnmut. - Chcesz sie tam teleportowac z powrotem, Hockenberry? Na Olimp? Fakt, sciskam w dloni medalion teleportacyjny, ale tylko dlatego, ze tekujac sie w sam srodek achajskiego obozu, zaoszczedzilbym kilka bezcennych minut i szybciej znalazl Achillesa. Pytanie Mahnmuta daje mi jednak do myslenia. -Moze powinienem. Ktos musi sprawdzic, co knuja bogowie. Moze ostatni raz zabawie sie w szpiega. -A co potem? Tym razem to ja wzruszam ramionami. -Wroce po Achillesa i Hektora. Potem jeszcze, powiedzmy, po Odyseusza i Parysa, Eneasza i Diomedesa. Przeniose wojne na teren bogow, teleportujac herosow parami, jak zwierzeta z Arki Noego. -Niezbyt to efektywne, jak na wojskowy zabieg logistyczny - zauwaza Mahnmut. -Jestes moze zawodowym strategiem? -Nie. Wlasciwie znam sie tylko na dwoch rzeczach: na moim batyskafie, ktory zatonal na Marsie, i na sonetach Szekspira. -Na Marsie? Mahnmut odwraca metaliczna glowe w moja strone. -Nie wiedziales, ze Olimp to w rzeczywistosci Olympus Mons, marsjanski wulkan? Przeciez mieszkales tam przez dziewiec ziemskich lat? Kreci mi sie w glowie. Zataczajac sie, przysiadam na pobliskim glazie; boje sie, ze gdybym tego nie zrobil, za chwile ocknalbym sie, lezac na ziemi. -Mars... - powtarzam. Dwa ksiezyce, olbrzymi wulkan, czerwona gleba, mniejsze ciazenie, ktore sprawialo mi ogromna przyjemnosc po meczacych dniach spedzonych pod Ilionem. -Mars. - Ja cie krece! - Mars. Mahnmut milczy. Byc moze wyczuwa, ze jak na jeden dzien dosc sie przez niego najadlem wstydu. -Zaraz - mowie - przeciez na Marsie nie ma niebieskiego nieba, morz, drzew ani atmosfery. Ogladalem ladowanie Vikinga w 1976 roku. Wiele lat pozniej widzialem w telewizji, jak Sojourner, ten maly lazik, jezdzil po Marsie, az utknal przy jakims glazie. Nie bylo tam oceanow, drzew ani powietrza. -Terraformowali go. Stosunkowo niedawno. -Kto go terraformowal? - pytam, slyszac w swoim glosie zlosc i niepewnosc. -Bogowie. - W jego glosie wyczuwam z kolei nutke wahania. Spogladam na zegarek: pietnascie minut, trzydziesci osiem sekund. Podstawiam wyswietlacz malemu robotowi pod oczy (albo kamery, czy co on tam ma pod tym odblaskowym paskiem na czole). -Co wydarzy sie za kwadrans? Tylko mi nie mow, ze nie wiecie. -Nie wiemy. -Lece na gore. Zobacze, co sie dzieje. Biore medalion do reki. -Wez mnie ze soba. To ja nastawilem detonator. Chcialbym przy tym byc. Zerkam niepewnie na olbrzymia skorupe za plecami Mahnmuta. -Rozbroisz machine? - pytam. -Nie. Wykonalem zadanie: dostarczylem ja na miejsce i uzbroilem. Chce byc na miejscu, zeby uruchomic ja wlasnorecznie, jesli zapalnik czasowy nie zadziala. -Czy w gre moze wchodzic, nawet jako mozliwosc niezwykle malo prawdopodobna, koniec swiata? Maly robot zwleka z odpowiedzia. Ja juz wiem. -Zostaniesz tu z Orphu przez najblizsze... czternascie minut i trzydziesci dziewiec sekund. W tym stanie nawet sie nie zorientuje, ze nadszedl koniec swiata, jesli mu o tym nie powiesz. -Orphu mowi, ze jestes calkiem zabawny jak na scholiaste, Hockenberry. A ja nadal uwazam, ze powinienem teleportowac sie z toba. -Po pierwsze, za duzo gadasz. Po drugie, mam tylko jeden Helm Hadesa, a nie chce, zeby bogowie mnie capneli, kiedy zobacza idacego obok mnie robota. Po trzecie... Do widzenia. Naciagam na glowe kaptur Helmu Hadesa, przekrecam medalion i znikam. Tekuje sie prosto do Dworu Bogow. W sali sa chyba wszyscy poza Atena i Apollem, ktorzy pewnie plawia sie w kadziach, a zielone robale wgryzaja sie im w oczy i pachy. Mam doslownie kilka sekund, zanim sprawa sie rypnie. Widze, ze bogowie i boginie sa uzbrojeni i gotowi do wojny: na kazdym kroku lsnia zlote napiersniki, groty wloczni, wysokie helmy z kitami i wypolerowane tarcze boskich rozmiarow. Zeus stoi obok swojego olsniewajacego rydwanu. Obok rozpoznaje Posejdona w ciemnej zbroi, uzbrojonych po zeby Hermesa i Hefajstosa, Aresa ze srebrnym lukiem Apolla w dloniach, Here w pancerzu z brazu i zlota, Afrodyte, ktora wskazuje mnie wyciagnieta reka... Jasny gwint! -Scholiasto Hockenberry! - grzmi Zeus, patrzac prosto na mnie. - Nie ruszaj sie! To nie jest dobra rada, lecz rozkaz. Nieruchomieje kazdy miesien i sciegno, kazda komorka mojego ciala; lodowaty chlod sciska moje serce; zaloze sie, ze ustaja nawet ruchy Browna. Zanim zdaze siegnac do medalionu, zmieniam sie w zywy posag. -Zabierzcie mu Helm Hadesa, urzadzenie teleportujace i wszystko, co ma - rozkazuje Zeus. Ares i Hefajstos doskakuja do mnie i na oczach bostw rozbieraja mnie do naga. Skorzany helm laduje w rekach nachmurzonego Hadesa; w czarnej, egzotycznej zbroi, ktora przywodzi na mysl chitynowy pancerz, brat Zeusa do zludzenia przypomina okrutnego zuka. Zeus podnosi z ziemi medalion i przyglada mu sie ponuro, jakby chcial go zmiazdzyc w olbrzymiej piesci. Ares z Hefajstosem koncza zdzierac ze mnie ubranie. Zabieraja mi nawet zegarek i bielizne. -Mozesz sie ruszyc - mowi Zeus. Osuwam sie na marmurowa posadzke i dysze ciezko, trzymajac sie za piers. Serce znow zaczyna mi bic, ale boli mnie tak, jakbym przed chwila mial najprawdziwszy zawal. Ledwie udaje mi sie zapanowac nad pecherzem i nie zsikac publicznie. -Zabierzcie go stad - dodaje Zeus i odwraca sie do mnie plecami. Dwuipolmetrowy Ares, bog wojny, chwyta mnie garscia za wlosy i wywleka z sali. 55. Pierscien rownikowy Mysli, nauczylbym te wygadana pare, co znaczy "musi" i co robi Pan! Tak On - zasyczal Kaliban z glebi konserwatorni.-Gdzie on jest, do diabla?! - mruknal Harman. Wnetrze bylo prawie zupelnie ciemne, jedyne zrodlo swiatla stanowily oprozniajace sie powoli sarkofagi. Daeman przeszukal cale pomieszczenie, od przezroczystej sciany do stolu jadalnego Kalibana, probujac zlokalizowac zrodlo glosu. -Nie wiem - stwierdzil w koncu. - Moze slyszymy go przez tunel wentylacyjny. A moze jest tu jakies wejscie, ktore przeoczylismy. Niewazne. Jak sie tylko pojawi, zabije go. -Mozesz do niego strzelic, ale nie wiadomo, czy go zabijesz - stwierdzil holograficzny Prospero. Stal oparty o pulpit obok przyrzadow sterujacych sarkofagami. - Diable nasienie! Zadnym wychowaniem nie da sie zmienic tej natury. Tyle staran i ludzkiej wyrozumialosci, a wszystko na nic! [Przel. S. Baranczak.] Przez czterdziesci siedem i pol godziny, czyli dwa dni i dwie noce lub sto czterdziesci cztery obroty asteroidy oswietlanej na przemian swiatlem Ziemi i blaskiem gwiazd, Harman i Daeman nadzorowali faksowanie pacjentow konserwatorni z powrotem na Ziemie, az w sarkofagach zostalo zaledwie kilkanascie cial. Nauczyli sie wyswietlac na zadanie i sledzic holograficzny obraz akceleratora liniowego, ktory jak najbardziej liniowo zblizal sie do krysztalowego miasta. Przy odpowiednim powiekszeniu bylo go zreszta doskonale widac przez szklany sufit: zblizal sie bezlitosnie, ziejac otworem wormhole'a, a za nim ciagnal sie niebieski plomien silnikow. Prospero i wirtualne panele zapewniali ich, ze do zderzenia pozostalo jeszcze blisko dziewiecdziesiat minut, ale wzrok i instynkt zdawaly sie mowic cos zupelnie innego, wiec w koncu przestali zadzierac glowy. Kaliban byl gdzies w poblizu. Daeman nie zdejmowal maski, zeby wykorzystywac wbudowane w nia wzmacniacze swiatla, ale pomagal sobie tez latarka Savi; kiedy swiecil nia pod stol, widzial polyskujace biela kosci. Wydawalo im sie, ze najgorsza bedzie wedrowka ze sterowni do konserwatorni: przeplyniecie ciemnego tunelu pelnego wodorostow, z ktorych w kazdej chwili mogl sie wynurzyc Kaliban. Dwa razy Daeman dostrzegl ruch w gaszczu i dwa razy strzelil z pistoletu do szarozielonych ksztaltow: pierwszy z nich odplynal w glab zarosli, drugi zas wytoczyl sie z nich z piersia nabita krysztalowymi kartaczami. Byly to martwe ciala postludzi. Jednak teraz, kiedy spedzili dalsze czterdziesci siedem i pol godziny bez snu, jedzac tylko cuchnace mieso jaszczurek, najgorsza wydawala im sie kazda miniom godzina. Dobrze przynajmniej, ze po drodze zatrzymali sie przy wylocie podziemi, butami i kolba pistoletu skruszyli lod i napelnili butelke kulistymi kroplami ohydnej, szlamowatej, jakze upragnionej wody. Dobre i to. Woda jednak skonczyla sie, a nie mogli opuscic posterunku, wyjsc z konserwatorni i odnowic zapasow. Poza tym zdjetymi z sarkofagow plastikowymi plachtami zaslonili od zewnatrz membrane, przez ktora weszli do srodka; uslyszeliby trzask dartego plastiku, gdyby Kaliban probowal sie wsliznac ta droga, ale sami tez nie mogli z niej skorzystac. Jezyki stawaly im kolkiem, a glowy pekaly z bolu wywolanego pragnieniem, zmeczeniem, zaduchem i strachem. Pracujace w konserwatorni sluzki nie sprawialy im klopotow: kilku z nich - zajetych przy obsludze sarkofagow - Daeman i Harman pozwolili pracowac dalej, a te, ktore im przeszkadzaly, po prostu unieszkodliwili. Daeman nawet strzelil do jednego z pistoletu, ale to akurat byl zly pomysl: kartacze zdarly farbe i odrapaly metalowy korpus sluzka, oderwaly mu takze jeden manipulator i strzaskaly oko, ale go nie zniszczyly. Harman zalatwil te sprawe inaczej: odlamal ciezki kawal rury przewodzacej tlen (ciekly gaz zaczal sie przy okazji ulatniac do atmosfery) i tak dlugo okladal nia sluzka, az ten znieruchomial. W ten sam sposob pozbyli sie reszty niewygodnych swiadkow. Prospero pojawil sie, gdy nad glowna konsola wyswietlili holosfere komunikacyjna. Pomogl im ustawic faksy w sarkofagach. Najpierw odcieli dostep do konserwatorni z zewnatrz. Nastepnie odeslali na Ziemie tych pacjentow, ktorych odnowa i leczenie jeszcze sie nie zaczely. Prospero twierdzil, ze nie mozna przerwac procesu leczniczego, wiec nie ruszali sarkofagow wypelnionych odzywczym plynem i sinymi robakami. Ci, ktorych leczenie prawie dobieglo konca, byli odsylani na Ziemie odrobine przedwczesnie. Z szesciuset szescdziesieciu dziewieciu sarkofagow w konserwatorni w tej chwili tylko trzydziesci osiem bylo zajetych: trzydziesci szesc cial wymagalo powaznych napraw, a dwa nalezaly do dwudziestolatkow, ktorzy przybyli do pierscienia tuz przed tym, jak Harman i Daeman odlaczyli sterujace faksami komputery. -Setebosowi podoba sie praca - zasyczal niewidzialny Kaliban. -Zamknij sie! - wrzasnal Daeman. Przechadzal sie miedzy sarkofagami, starajac sie nie plywac w powietrzu; w konserwatorni ciazenie nie bylo duze, ale wyraznie zauwazalne. Wszedzie tanczyly cienie, ale zaden nie byl dostatecznie materialny, zeby do niego strzelic. Kaliban szeptal w ciemnosciach: -Zaczyna cos robic: uklada stos darni i wtyka w niego brylki miekkiej kredy, i rybim zebem ryje ksiezyc w kazdej, i jeszcze wtyka zwiedle igly z drzewa, i wienczy wszystko czerepem leniwca, ktory zdechl w lesie - zbyt trudno go zabic - dla samej pracy, nie chcac z niej pozytku. Ktoregos dnia znow to rozrzuci: tak On. Harman sie rozesmial. -Co sie stalo? - Daeman cofnal sie do konsoli, przy ktorej stal Prospero. Pod nogami walaly mu sie odlamki i czesci sluzkow. -Najwyzszy czas sie stad wynosic - stwierdzil Harman, przecierajac zaczerwienione oczy. - Zaczynam go rozumiec. -Prospero... - Daeman caly czas przepatrywal cienie, majaczace wsrod podswietlonych sarkofagow. - Kim lub czym jest ten Setebos, o ktorym Kaliban caly czas wspomina? -To bog jego matki - odparl mag. -Mowiles, ze ona tez gdzies sie tu kreci. - Daeman przelozyl pistolet do jednej reki i druga potarl oczy. Wzrok mu sie mglil, i to chyba nie tylko z powodu mgielki parujacego tlenu. -Sykoraks nadal zyje, ale nie ma jej na tej wyspie. Juz nie. -A ten Setebos? -To wrog Ciszy. Serce bijace gorzko, czekajace, tak jak dwoje jego wyznawcow. Zabuczal brzeczyk. Harman podswietlil pulpit. Troje wyleczonych - lub prawie wyleczonych - ludzi wrocilo na Ziemie. Zostalo trzydziesci piec osob. -Skad sie wzial Setebos? - spytal Harman. -Zostal sprowadzony z ciemnosci razem z wojniksami i innymi istotami. Drobna pomylka. -Czy Odyseusz tez jest jedna z tych istot? - zainteresowal sie Daeman. -Nie, skadze. - Prospero sie rozesmial. - Biedaczysko trafil tu za sprawa klatwy, z miejsca, z ktorego wiekszosc postludzi uciekla. Zabladzil w czasie, a wszystko z winy pewnej okrutnej kobiety, Ceres, ktora Odyseusz poznal, w kazdym sensie tego slowa, pod imieniem Kirke. -Nie rozumiem - przyznal Harman. - Savi mowila, ze dopiero niedawno go spotkala. Spal w jednym z kriokokonow. -To prawda - przytaknal Prospero. - Ale nie cala. Savi juz wczesniej wiedziala o jego podrozach i znala ich cel. Wykorzystala go tak samo jak on ja. -Ale Odyseusz naprawde jest tym Achajem ze spektaklu turynskiego? - wtracil Daeman. -I tak, i nie - odparl Prospero w swoim stylu, ktorym doprowadzal Daemana i Harmana do szalu. - Spektakl pokazuje rozszczepiony czas i rozwidlajaca sie opowiesc. Odyseusz pochodzi z jednej z jego odnog, ale nie jest Odyseuszem ze wszystkich legend. -Nadal nam nie wyjasniles, kim jest Setebos - przypomnial Harman. Zaczynal tracic cierpliwosc. Sarkofagi odeslaly do domu szescioro nastepnych pacjentow. Zostalo jeszcze dwadziescia minut. Potem Daeman z Harmanem powinni zaczac odwrot do sonika. Akcelerator znajdowal sie na wyciagniecie reki od miasta; widac go bylo golym okiem. Wormhole byl rozedrgana kula swiatla i mroku. -Setebos to bostwo, ktorego domena jest czysta, nieograniczona wladza. Zabija wedle kaprysu; oszczedza, kogo chce; morduje miliony, ale bez zadnego planu. To bog jedenastego wrzesnia. Bog Auschwitz. -Czego? - zdziwil sie Daeman. -Niewazne. Spod stolu znow dal sie slyszec syk Kalibana: -On moze lubic to, co Mu dogadza - mowi - sam lubi, co robi Mu dobrze. Czemu? Bo dobrze. -Niech cie szlag! - krzyknal Daeman. - Juz ja cie znajde, skurczybyku! Scisnal mocniej pistolet i skoczyl w ciemnosci. Dalszych pieciu pacjentow faksowalo sie na Ziemie; piec sarkofagow oproznilo sie z szumem. Zostalo dwudziestu czterech. Ciala lezaly na podlodze i na stole, fragmenty cial takze na krzesle. Daeman trzymal w lewej rece latarke, w prawej pistolet, na glowe mial naciagniety kaptur z noktowizorem, ale w dalszym ciagu widzial tylko rzadsze i gestsze cienie. Stanal nieruchomo i czekal, az katem oka dostrzeze jakis ruch. -Daeman! - zawolal go Harman. -Zaraz! Daeman wczul sie w role przynety. Chcial, zeby Kaliban sie na niego rzucil. W magazynku mial jeszcze piec ladunkow, a z doswiadczenia wiedzial, ze jesli przytrzyma spust, pistolet wystrzeli je blyskawicznie. Naszpikuje tego skurwysyna piecioma tysiacami krysztalowych strzalek, gdy tylko... -Daeman! Odwrocil sie. -Co sie stalo? Widziales go? - zawolal. -Gorzej. Ryknely zawory cisnieniowe, rozdzwonily sie alarmy. Z sarkofagami dzialo sie cos zlego. Harman pokazal mu coraz liczniejsze czerwone lampki na pulpicie. -Sarkofagi oprozniaja sie przed koncem leczenia! -Kalibanowi udalo sie odciac z zewnatrz doplyw plynow odzywczych - stwierdzil Prospero. - Ci ludzie juz nie zyja. -Cholera jasna! - Harman uderzyl piescia w sciane. Daeman wszedl miedzy sarkofagi, oswietlajac ich wnetrza latarka. -Poziom plynu szybko opada! - stwierdzil. -Faksujemy ich! -Przefaksujesz trupy z rojacymi sie w bebechach sinymi robalami. Musimy uciekac. -O to wlasnie chodzi Kalibanowi! Daeman nie patrzyl w strone pulpitu. Zaglebil sie w ostatni rzad sarkofagow, w mrok, w ktory dotad bal sie zapuszczac. Pistolet ciazyl mu w rece. Przenosil snop swiatla latarki z sarkofagu na sarkofag. Prospero przemawial tym swoim monotonnym glosem: -Synu, wygladasz, jakbys byl zgnebiony Czyms przykrym. Dosyc juz, rozpogodz czolo. Nasza zabawa skonczona. Aktorzy Byli duchami, zgodnie z zapowiedzia, I rozplyneli sie w zwiewnym powietrzu. A jak ulotna materia tych wizji, Jak nasze bezcielesne widowisko, Tak i palace swietne, wieze w chmurach, Wzniosle swiatynie, ba, caly ten glob Ze wszystkim, co ma na swojej powierzchni, Kiedys rozwieje sie, nie zostawiajac Strzepu mgly nawet. Jestesmy surowcem, Z ktorego sny sie wyrabia, a zycie To chwila jawy miedzy... [Przel. S. Baranczak.] -Zamknijze sie, do kurwy nedzy! - ryknal Daeman. - Harman! Slyszysz mnie?! -Slysze. - Harman oparl sie ciezko o pulpit. - Musimy uciekac. Tych dwudziestu czterech juz nie uratujemy. Nie mozemy im pomoc. -Posluchaj mnie! - Daeman stal w ostatnim rzedzie sarkofagow i oswietlal wnetrze jednego z nich. - Tu jest... -Szybciej, Daemanie! Tracimy moc! Kaliban odcina zasilanie! Jakby na dowod jego slow holosfera zgasla. Prospero zniknal. Pogasly lampy w sarkofagach. Wirtualny panel sterowniczy stawal sie coraz bledszy. -Harman! - zawolal znowu Daeman. - Tu jest Hannah! 56. Rownina ilionska Musze znalezc Achillesa i Hektora - powiedzial Mahnmut do Orphu. - Zostawie cie tutaj, na Zarosnietym Wzgorzu.-Dobrze, czemu nie? Moze bogowie omylkowo wezma mnie za olbrzymi glaz i nie zrzuca mi bomby na glowe. Ale mam prosbe: wyswiadczylbys mi dwie przyslugi? -Pewnie. Mow. -Po pierwsze, nie zrywaj kontaktu radiowego. Kiedy tak siedze po ciemku i nie wiem, co sie dzieje, czuje sie okropnie samotny. Zwlaszcza teraz, kiedy do odpalenia machiny zostalo pare minut. -Nie ma sprawy. -Po drugie, przywiaz mnie do czegos. Podoba mi sie ta uprzaz lewitacyjna, chociaz niech mnie diabli wezma, jesli rozumiem, jak dziala, ale nie chcialbym, zeby wiatr znowu poniosl mnie nad morze. -Juz to zrobilem: jestes przywiazany do najwiekszego kamienia na kurhanie amazonki Myrine. -Swietnie. A tak przy okazji... Wiesz moze, kim byla ta amazonka Myrine? I dlaczego pochowano ja pod Ilionem? -Nie mam pojecia. Mahnmut opadl na cztery lapy i popedzil w strone achajskiego obozowiska, sciagajac na siebie spojrzenia zaintrygowanych Grekow. Nie musial dlugo szukac: Achilles i Hektor zebrali dowodcow i czesc wojska i na czele dwoch, trzech tysiecy zolnierzy przeszli wlasnie przez fose, kierujac sie ku polu bitwy. Mahnmut uznal, ze sytuacja wymaga zachowania oficjalnych form: stanal na dwoch nogach. -Witaj, mala maszyno - odezwal sie Achilles. - Gdzie twoj pan, syn Duane'a? Przetrawienie jego slow zajelo Mahnmutowi dobra chwile. -To znaczy: Hockenberry? Przede wszystkim Hockenberry nie jest moim panem. Nie mam pana. Jam nie czlowiek. A Hockenberry udal sie na Olimp, by wybadac zamiary bogow. Powiedzial, ze zaraz wroci. -Swietnie. - Achilles sie usmiechnal. Blysnely snieznobiale zeby. - Zwiad to wazna rzecz. -Dolon tez tak myslal - zauwazyl Odyseusz, stojacy miedzy Hektorem i Achillesem. Diomedes parsknal smiechem. Hektor zmarszczyl brwi. -Dolon byl zwiadowca Hektora - nadal Orphu do Mahnmuta. - Wyszedl na zwiady tej nocy, kiedy Grekom grozila kleska. Mahnmut rozumial juz wprawdzie po grecku, ale i tak na biezaco przekazywal przyjacielowi tresc rozmowy. Orphu jeszcze nie skonczyl: -Diomedes i Odyseusz zlapali go, kiedy sami wypuscili sie na nocna wycieczke. Obiecali, ze nie zrobia mu krzywdy, wyciagneli z niego wszystkie informacje, a potem Diomedes obcial mu glowe. Wydaje mi sie, ze Odyseusz wspomnial o nim, poniewaz nie ufa Hektorowi... -Daruj sobie - powiedzial Mahnmut, zapominajac o subwokalizacji. - Musze sie skoncentrowac - dodal juz przez radio. Wydawalo mu sie, ze jest wielozadaniowy jak kazdy porzadny morawiec, ale historyczne wyklady Orphu za bardzo go rozpraszaly. -Co powiedziales? - zainteresowal sie Hektor. Mial okropnie ponura mine. Mahnmut przypomnial sobie, ze jego matka i przyrodnia siostra zginely w niedawnym nalocie, ale czy Hektor juz o tym wiedzial. Moze po prostu byl nie w humorze. -Och, nic, odmowilem tylko krotka modlitwe do moich bogow - wyjasnil morawiec. Odyseusz ukleknal na jedno kolano i zaczal obmacywac rece, tors, glowe i skorupe Mahnmuta. -Niesamowite - przyznal. - Nie wiem, ktory bog cie stworzyl, ale spisal sie na medal. -Dziekuje. -Mam wrazenie, ze wdepnales w sam srodek dramatu Becketta - odezwal sie Orphu. -Zamknij sie - mruknal Mahnmut po angielsku. - Do diabla, ciagle zapominam o subwokalizacji. -Dalej sie modli - zauwazyl Odyseusz. Wstal. - Podobalo mi sie, kiedy powiedzial, ze nazywa sie Nieczlowiek. Zapamietam to sobie. -Zdradzisz mi swoje zamiary, szybkonogi Achillesie? - zapytal po grecku Mahnmut. -Rzucimy wyzwanie bogom. Beda mogli albo stanac do pojedynku, albo wystawic armie niesmiertelnych przeciw naszej armii. Wybor nalezy do nich. Mahnmut powiodl wzrokiem po paru tysiacach Grekow, ktorzy wyszli za Achillesem z obozu. Wielu bylo poranionych. Odwrocil sie i spostrzegl niespelna tysiac Trojan, gotowych dolaczyc do Hektora. -To jest ta wasza armia? -Bedzie nas wiecej - odparl Achilles. - Mala maszyno, jesli spotkasz Hockenberry'ego, syna Duane'a, powiedz mu, zeby mnie szukal na polu bitwy. Achilles, Hektor i inni wodzowie ruszyli dalej. Morawiec musial uskoczyc na bok, zeby zolnierze go nie stratowali. -Zaczekajcie!!! - krzyknal z wiekszym naglosnieniem, niz planowal. Achilles, Hektor, Odyseusz, Diomedes, Nestor i reszta zatrzymali sie i odwrocili. Zolnierze sie rozstapili. -Za trzydziesci sekund cos sie wydarzy - dodal Mahnmut. -Co? - zapytal Hektor. -Nie wiem - pomyslal Mahnmut. - Nie wiem nawet, czy cos tu poczujemy. Kurcze, nie mam nawet pewnosci, ze zapalnik zadziala na takiej glebokosci! -Wiesz, ze subwokalizujesz? - upewnil sie Orphu. -Przepraszam - nadal Mahnmut. -Zaraz zobaczycie - powiedzial po grecku. - Jeszcze osiemnascie sekund. Grecy nie znali, rzecz jasna, minut ani sekund, ale Mahnmut mial wrazenie, ze miary czasu zostaly stosownie przetlumaczone. -Nawet jezeli Mars rozleci sie na kawalki, wydaje mi sie, ze ta Ziemia znajduje sie w innym czasie i w innym wszechswiecie - zauwazyl Orphu. - Ale z drugiej strony... Ci tak zwani bogowie polaczyli ja z Olympus Mons tysiacami tuneli kwantowych. -Dziewiec sekund - powiedzial Mahnmut. -Wiesz, jak wygladalby eksplodujacy Mars widziany z Azji Mniejszej? - zastanawial sie Orphu. - Moge zrobic szybka symulacje. -Cztery sekundy. -Albo nie, zaraz sami zobaczymy. Bedziesz musial patrzec za nas dwoch. -Jedna sekunda. 57. Olimp Nie pamietam, zebysmy gdzies sie tekowali, kiedy juz Ares i Hefajstos wywlekli mnie z glownej sali Dworu Bogow - ale z pewnoscia to zrobilismy. Pomieszczenie, do ktorego mnie wrzucili - moja cela wiezienna - znajduje sie w gornej czesci niewiarygodnie wysokiego gmachu na wschodnim zboczu Olimpu. Drzwi zamknely sie za nimi, w celi nie ma okien, ale sa jeszcze jedne drzwi, wychodzace na taras zawieszony setki metrow nad stromym urwiskiem. Na polnocy rozciaga sie ocean, ktory w popoludniowym swietle ma kolor polerowanego brazu, a daleko, daleko na wschodzie widze trzy inne wulkany. Marsjanskie wulkany.Mars. Tyle lat... Matko Boska, to Mars. Przechodzi mnie dreszcz. Powietrze jest zimne. Mam gesia skorke na rekach, nogach i pewnie na golym tylku rowniez. Pod stopami czuje lodowaty marmur. Boli mnie skora glowy; nic dziwnego, przeciez Ares wlokl mnie za wlosy. A najbardziej ucierpiala moja duma. Tak latwo dalem sie zlapac, rozbroic i rozebrac! Co ja sobie wyobrazalem, ze kim jestem? Od tak dawna ogladalem na wlasne oczy bogow i herosow, ze zapomnialem, jaki ze mnie przecietniak. Zwlaszcza teraz. Wydaje mi sie, ze zabawki uderzyly mi do glowy: uprzaz lewitacyjna, pancerz, bransoleta morfujaca, medalion teleportacyjny, mikrofon kierunkowy, wspomagany wzrok, paralizator i Helm Hadesa. Najmodniejsze bajery. Przez pare dni moglem dzieki nim zgrywac superbohatera. Ale przyjemnosci sie skonczyly, tatko sie wsciekl i zabral zabawki. Przypominam sobie o bombie Mahnmuta i odruchowo zerkam na przegub reki. Cholera jasna! Nawet zegarek mi zabrali. Ale do zapowiedzianej przez malego robota detonacji machiny zostalo najwyzej kilka minut. Wychodze na taras, ale kaldera z jeziorem jest po drugiej stronie budynku; wyglada na to, ze nie zobacze blysku. Ciekawe, czy fala uderzeniowa zmiecie caly gmach z Olimpu, czy tylko go zapali? Wracaja kolejne wspomnienia: telewizyjne zdjecia ludzi skaczacych z gornych pieter plonacych nowojorskich wiezowcow. Zamykam oczy i sciskam rekami skronie, zeby pozbyc sie tych niechcianych obrazow spod powiek, ale one tylko zyskuja na wyrazistosci. Kurcze, gdyby dali mi jeszcze pozyc kilka tygodni - gdybym sam dal sobie pozyc, zamiast bawic sie zabawkami i losem tysiecy ludzi - moze przypomnialbym sobie cale moje poprzednie zycie? Moze nawet i smierc? Drzwi otwieraja sie z loskotem i do celi wchodzi Zeus. Jest sam. Wracam z tarasu do pokoju. Chcecie wiedziec, jak stracic resztki szacunku dla samego siebie? Rozbierzcie sie do naga i stancie naprzeciwko boga bogow, ktory ma na sobie oficerki, zlote nagolenniki i kompletna zbroje. I jeszcze ta roznica wzrostu. Sam mam metr siedemdziesiat trzy - czyli, jak zwracalem uwage znajomym i Susan, nie jestem bynajmniej niski, lecz "sredniego wzrostu" - Zeus zas mierzy w tej chwili ze cztery i pol metra. W drzwiach zmiescilby sie koszykarz z drugim koszykarzem na plecach, a bog i tak musial sie schylic, zeby nie wyrznac glowa we framuge. Z trzaskiem zamyka drzwi. Widze, ze nadal trzyma w rece moj medalion. -Scholiasto Hockenberry - mowi po angielsku - czy wiesz, jakich przysparzasz nam klopotow? Chcialbym spojrzec mu odwaznie w oczy, ale ograniczam sie do zapanowania nad drzeniem nog. Czuje, jak ze strachu i zimna penis i moszna kurcza mi sie do rozmiarow mlodziutkiej marchewki i szklanej kulki. Zeus mierzy mnie wzrokiem od stop do glow, tak jakby tez to zauwazyl. -Boze, jacy wy, dawni ludzie, byliscie brzydcy. Jak to mozliwe, ze widac ci zebra, ale zarazem masz taki bandzioch? Przypominam sobie, jak Susan mowila, ze mam tylek jak brzuszki litery B, ale w jej slowach bylo wiele czulosci. -Skad znasz angielski? - pytam drzacym glosem. -Zamknij sie! - odpowiada Ojciec Bogow. Gestem wskazuje mi droge i wychodzi za mna na taras; jest tak olbrzymi, ze ledwie sie przy nim mieszcze. Wciskam sie w kat i staram sie nie patrzec w dol. Wystarczyloby, zeby msciwe bostwo zlapalo mnie jedna reka i przerzucilo przez porecz; wrzeszczalbym i machal rekami przez cale piec minut lotu. -Skrzywdziles moja corke - burczy Zeus. Ktora? - zastanawiam sie rozpaczliwie. Jestem winny zakusow na zycie i Afrodyty, i Ateny, ale wydaje mi sie, ze w tej chwili ma na mysli Atene. Zawsze byla jego ulubienica. Zreszta to chyba niewazne. Spiskowanie przeciw dowolnemu bostwu, nie mowiac juz o planach obalenia calego panteonu, z pewnoscia zasluguje na kare smierci. Zerkam w dol przez barierke. Widze ginacy we mgle krysztalowy szyb windy, ale bez powiekszenia nie jestem w stanie wypatrzyc spalonych koszar scholiastow na samym dole. Chryste Panie, toz to kawal drogi! -Wiesz, co sie dzis stanie, Hockenberry? - pyta Zeus. Mam wrazenie, ze to pytanie retoryczne. Bog opiera sie o barierke i zaciska palce (kazdy dlugosci polowy mojego przedramienia) na poreczy. -Nie. Odwraca sie do mnie. -To chyba przykre uczucie dla scholiasty. Przez cale lata znales przyszlosc, ktora nawet dla bogow byla tajemnica. Czules sie pewnie jak Mojra we wlasnej osobie. -Czulem sie jak skonczony frajer. Zeus kiwa glowa i wskazuje startujace ze szczytu Olimpu rydwany. Sa ich setki. -Dzisiaj zniszczymy ludzkosc. Nie tylko tych bufonow spod Troi, ale wszystkich ludzi. Wszedzie. Co mam powiedziec? -To chyba lekka przesada... - udaje mi sie wykrztusic. Moja brawurowa kwestia wypadlaby z pewnoscia lepiej, gdyby glos nie drzal mi jak dziecku. Zeus patrzy na rydwany i szeregi bogow i bogin w zlotych pancerzach, ktorzy tylko czekaja, zeby zajac miejsce w pojazdach. -Posejdon, Ares i wielu innych od wiekow naciskaja na mnie, zebysmy wyplenili ludzkosc jak wirus, ktorym w istocie jest - mowi basem. Mam wrazenie, ze bardziej mysli na glos, niz zwraca sie do mnie. - Wszyscy jestesmy zaniepokojeni. Ten wiek heroiczny, w ktorym rozgrywa sie obrona Ilionu, musi martwic bogow. Nasze gatunki za bardzo sie splataly. Zdajesz sobie chyba sprawe, jaka mase ulepszonego DNA przekazalismy takim dziwadlom jak Hektor i Achilles, chedozac smiertelnych na prawo i lewo. -Dlaczego mi o tym mowisz? Zeus spoglada na mnie z gory i wzrusza ramionami, ktore znajduja sie dwa i pol metra nad moja glowa. -Za pare sekund bedziesz martwy, wiec moge ci wszystko powiedziec. Na Olimpie, scholiasto Hockenberry, nie ma trwalych przyjazni, lojalnych sojusznikow ani wiernych partnerow... Niezmienne sa tylko interesy. Mnie zas zalezy na tym, by zachowac pozycje boga bogow i wladcy wszechswiata. -Musisz miec z tym huk roboty - rzucam sarkastycznie. -I owszem. Zapytaj Setebosa, Prospera albo Cisze, jesli mi nie wierzysz. Masz jeszcze jakies pytania, Hockenberry, na ktore chcialbys poznac odpowiedzi, zanim znikniesz? -Wlasciwie tak. - O dziwo, nogi juz mi sie nie trzesa, glos przestal drzec. - Chcialbym wiedziec, kim naprawde jestescie. Skad pochodzicie? Bo przeciez nie mozecie byc prawdziwymi greckimi bostwami. -Nie mozemy? Usmiech Zeusa - ostre, biale zeby blyszczace w srebrzystej brodzie - nie ma w sobie nic ojcowskiego. -Kim jestescie? Wszechmocny Zeus wzdycha ciezko. -Obawiam sie, ze nie mam teraz czasu na wyjasnienia. Zegnaj, scholiasto Hockenberry. Rzeczywiscie - nie ma czasu na wyjasnienia. Na nic nie ma czasu, bo nagle caly budynek zaczyna sie trzasc w posadach, skrzypiec i pekac. Powietrze nad Olimpem gestnieje i marszczy sie w fale. Zlote rydwany chwieja sie w locie, bogowie i boginie na ziemi krzycza glosno. Zeus zatacza sie do tylu, upuszcza medalion i opiera o sciane. Wieza drzy coraz gwaltowniej, odchylajac sie chyba z dziesiec stopni od pionu. Bog podnosi wzrok. Pregi przecinaja niebo. Slysze gromy. Ogniste krechy jedna po drugiej tna marsjanski niebosklon. Nad szczytem wulkanu pojawiaja sie olbrzymie wirujace kule; sa czarne jak kosmos i czerwone jak lawa. Przypominaja dziury wyzarte w blekicie nieba. Opadaja coraz nizej. Spogladam w dol. Takie same kule, nieregularne i rozedrgane - najmniejsze sa wielkosci boiska pilkarskiego - wiruja u podnozy Olimpu. Nastepne pojawiaja sie nad polnocnym oceanem, niektore sa do polowy zanurzone w wodzie. Z tych kul na ladzie wychodza mrowki, tysiace mrowek... Nie, to nie mrowki. To ludzie. Obok rydwanow po niebie smigaja czarne, kanciaste maszyny, niektore wieksze od boskich pojazdow, inne mniejsze, ale wszystkie nosza to zabojcze, nieludzkie pietno, ktore pozwala rozpoznac w nich machiny wojenne. Slupy ognia tna gorne warstwy atmosfery, celujac w Olimp niczym dziesiatki miedzykontynentalnych rakiet balistycznych. Zeus wznosi piesci ku niebu. -Egida! - ryczy ogluszajaco. - Aktywowac egide! Z przyjemnoscia zostalbym jeszcze chwile, zeby przekonac sie, jaka egide ma na mysli i co sie za chwile wydarzy, ale mam wazniejsze sprawy na glowie. Rzucam sie glowa naprzod miedzy szeroko rozstawione nogi Zeusa, szoruje brzuchem po marmurze, jedna reka lapie medalion teleportacyjny, a druga przekrecam jego tarcze. 58. Pierscien rownikowy Poczatkowo nie mogli otworzyc sarkofagu: elastyczne szklo nawet sie nie zarysowalo pod ciosami grubej rury. Daeman strzelil trzy razy z pistoletu, ale kartacze tylko zarysowaly wieko zbiornika i smignely rykoszetami po calej konserwatorni, tlukac delikatne sprzety, masakrujac uszkodzone sluzki i omal nie raniac obu zainteresowanych. W koncu Harmanowi udalo sie wejsc na sarkofag, podwazyc wieko i zrzucic je na podloge. Nasunal na twarz kaptur termoskory i maske osmotyczna i zanurkowal w coraz plytszym plynie, zeby wylowic z niego Hannah. Kiedy po odlaczeniu zasilania pogasly sarkofagi, jedynym uzytecznym zrodlem swiatla stala sie latarka Savi.Lezaca na posadzce konserwatorni Hannah - naga, mokra, bezwlosa, z delikatna, swieza skora - wygladala bezbronnie jak ptasie piskle. Na szczescie oddychala - plytko, nierowno, przerazliwie szybko, ale z cala pewnoscia oddychala. Niestety, nie mogli jej dobudzic. -Przezyje? - niepokoil sie Daeman. Pozostalych dwadziescioro troje pacjentow bylo nieodwracalnie martwych. Nie mieli szans im pomoc. -Skad mam wiedziec? - wysapal Harman. Daeman rozejrzal sie po konserwatorni. -Bez zasilania szybko zrobi sie tu zimno. Za chwile temperatura spadnie ponizej zera, jak w calym miescie. Musimy ja czyms okryc. Z bronia w rece, ale nie wypatrujac juz Kalibana, Daeman zaczal sie rozgladac po calym wnetrzu. Znalazl ludzkie kosci, gnijace udzce, nieruchome sluzki, szczatki zlewek, odlamki przewodow, ale nigdzie nie bylo ani kawalka koca. Zdarl jedna z plastikowych placht, ktorymi zabezpieczyli wejscie, i wrocil do Harmana. Nieprzytomna Hannah dygotala na calym ciele. Harman probowal rozcierac jej cialo golymi rekami, ale na niewiele sie to zdalo. Plastik nierowno otulil jej blade, chude cialo; nie wygladalo na to, zeby pomagal zatrzymac cieplo. -Umrze, jesli czegos nie wymyslimy - szepnal Daeman. Z mroku miedzy wygaszonymi sarkofagami dobieglo jakies szuranie. Daeman nawet nie podniosl broni. Tlen i plyny z uszkodzonych przewodow wylewaly sie do konserwatorni. -I tak niedlugo wszyscy umrzemy - mruknal Harman, wskazujac przeszklony sufit. Daeman zadarl glowe. Ziemi nie bylo nigdzie widac. Po drugiej stronie szkla lsnily zimne gwiazdy i sunaca ku miastu podswietlona sylwetka akceleratora. -Kiedy zasilanie zaczelo siadac, widzialem Ziemie. Stracilismy niecale dwadziescia minut. Kiedy Ziemia sie pojawi... - Blekitno-bialy rabek ziemskiego globu wyplynal nad miasto. - Musimy isc. Z ciemnosci dobieglo wiecej trzaskow i szelestow. Daeman odwrocil sie blyskawicznie i wycelowal pistolet, ale Kaliban sie nie pokazal. Ciazenie w konserwatorni tez zaczynalo slabnac: kaluze cieczy na podlodze wzbijaly sie w powietrze, przybieraly amebowate sylwetki, dazyly do uzyskania sferycznych ksztaltow. Promien latarki wylawial z mroku wilgotne powierzchnie. -Jak? Chcesz ja zostawic? Spod uchylonych powiek Hannah wyzieraly bialka oczu. Drgawki troche zelzaly, ale Daeman uznal to za zly omen. Podrapal sie po brodzie; juz wczesniej zsunal maske osmotyczna na czolo - w konserwatorni cuchnelo jak w chlodni miesnej, w ktorej zabraklo pradu, ale dalo sie jeszcze oddychac. -Nie przeniesiemy jej do sonika - przyznal. - Mamy tylko dwie termoskory. Juz w miescie umarlaby z zimna, a co dopiero w prozni. -Sonik ma generator pola silowe i grzejniki. Savi zawsze je wlaczala, kiedy lecielismy na duzej wysokosci. Harman tez zdjal maske. Para z jego oddechu unosila sie chmura w zimnym powietrzu, na brodzie i wasach tworzyly mu sie sople. Mial tak zmeczone oczy, ze przykro bylo na niego patrzec. Daeman pokrecil glowa. -Savi duzo mi opowiadala o tym, jak zimno jest w kosmosie i co sie dzieje z ludzkim cialem w prozni. Hannah nie dozyje wlaczenia pola i grzejnikow. -A pamietasz, jak sie uruchamia sonik? I jak sie nim lata? -No... nie wiem. Widzialem, jak Savi go prowadzila, ale nigdy nie myslalem, ze sam bede musial to robic. A ty? -Jestem taki... zmeczony. - Harman roztarl skronie. Hannah tymczasem przestala dygotac i wygladala juz jak martwa. Daeman zdjal rekawiczke i przylozyl dlon do jej piersi. Przez sekunde bal sie, ze dziewczyna faktycznie nie zyje, ale w koncu wyczul szybkie, ptasie, delikatne bicie serca. -Harman? Zdejmij termoskore - polecil stanowczym tonem. Harman spuscil wzrok. -Wlasciwie... to masz racje. Przezylem swoje piec dwudziestek... Ona zasluguje na to, zeby... -Alez z ciebie duren. - Daeman pomogl mu zdjac skafander. Na odslonietych dloniach i twarzy czul lodowate ukaszenia mrozu; nawet nie probowal sobie wyobrazic, jakie to uczucie, rozebrac sie przy tej temperaturze do naga. Powietrze rzedlo z minuty na minute, ich glosy stawaly sie coraz cichsze. - Mozecie we dwoje korzystac z jednej termoskory. Policz do pieciuset, zdejmij ja z niej i sam sie ogrzej. Wymieniajcie sie, dopoki Hannah nie umrze. -A ty dokad sie wybierasz? Harman zdjal juz termoskore i probowal naciagnac ja na cialo nieprzytomnej dziewczyny, ale rece tak mu sie trzesly, ze Daeman musial mu pomoc. Termoskora natychmiast dopasowala sie do Hannah, ktora znow zaczela drzec - mimo ze skafander zatrzymywal praktycznie sto procent wydzielanego przez nia ciepla. Harman zalozyl jej maske osmotyczna. -Pojde po sonik. - Daeman oddal Harmanowi pistolet i zdjal maske, zeby bylo go slychac; nie majac termoskory, Harman byl odciety od systemu lacznosci. - Masz. To na wypadek, gdyby Kaliban po was przyszedl. Wzial do reki poltorametrowy kawal rury, ktory posluzyl im za lom. -Nie przyjdzie - wychrypial Harman. - Zaatakuje ciebie. Potem bedzie mogl w dogodnej chwili zjesc i nas. -Mam nadzieje, ze nabawi sie rozstroju zoladka. Daeman naciagnal maske na twarz, wybil sie z obu nog i poplynal w kierunku oslonietego membrana wejscia. Dopiero przebiwszy sie przez membrane i znalazlszy na zewnatrz - musial w tym celu zaostrzonym koncem rury wyszarpac otwor w plastikowych plachtach - uswiadomil sobie, ze nie wylozyl Harmanowi calego planu. Nie wspomnial o tym, ze chce przyleciec po nich sonikiem, przebic sie przez szklana sciane i zabrac ich z konserwatorni. Uznal jednak, ze nie ma sensu wracac i wszystkiego tlumaczyc. Kiedy przed miesiacem - od tego czasu minela wiecznosc - przemierzali krysztalowe miasto we troje, nie mogl nadazyc za Savi i Harmanem. Teraz zas plywal w rozrzedzonym powietrzu jak morskie zwierze stworzone do zycia w bliskim zera ciazeniu, jak urodzona na orbicie wydra: zawsze znajdowal doskonaly punkt oparcia, wybijal sie z niego w idealnie wybranym momencie, swobodnie wioslowal trzema wolnymi konczynami, krecil salta i piruety, zeby trafic w wybrany wspornik, stol lub postludzkie zwloki i odbiwszy sie od nich, kontynuowac lot. Ale i tak poruszal sie zbyt wolno; czul, ze przegrywa wyscig z czasem. Zerknal w gore na gasnace szyby, ktorych swiatlo bladlo z kazda chwila. W zarosnietych zielskiem korytarzach i na pelnych trupow tarasach zalegal coraz gestszy mrok. Nie bylo w poblizu przezroczystych tafli szkla, przez ktore moglby dostrzec zblizajacy sie ku miastu akcelerator. Ciekawe, myslal, czy uslysze brzek szkla przy zderzeniu? Czy moze powietrze jest za rzadkie? Potrzasnal glowa, zeby odsunac od siebie te mysli. Bedzie wiedzial, kiedy to sie stanie. Plynac na poludnie, prawie wyminal krysztalowa wieze, zanim zadarl glowe i zorientowal sie, ze znajduje sie pod liczaca setki pieter, wypelniona rzadkim powietrzem konstrukcja, ktorej szczyt ginal w mroku. Wyladowal, chwycil rure oburacz i utkwil wzrok w ciemnosciach gornych partii wiezy, uzywajac noktowizora. Zobaczyl sporo ludzkich ksztaltow, niektore z nich unosily sie calkiem blisko, ale sadzac po bezwladnym locie, byly to chyba zwloki postludzi, nie zas czyhajacy na niego Kaliban. Chyba. Przykucnal - podobnie jak Kaliban, rekami dotykajac podlogi - i z calej sily wybil sie w gore. Lecial wolno, stanowczo za wolno. Kiedy wreszcie udalo mu sie dotrzec na pierwszy taras, zawieszony okolo dwudziestu metrow nad ziemia, zdal sobie sprawe, jak bardzo jest oslabiony. Zaparl sie o porecz i wypchnal do gory, sledzac wzrokiem ruchome cienie. Bylo ich zbyt wiele. Kaliban mogl na niego skoczyc z kazdego tarasu, a Daeman byl bezradny: musial trzymac sie blisko sciany i tarasow, zeby sie od nich odpychac i wzbijac coraz wyzej: najpierw lecial szybko, potem, tracac rozped, coraz wolniej, az wreszcie znajdowal nastepny taras. Czul sie jak zaba, ktora skacze z jednego liscia lilii wodnej na drugi - tylko ze te liscie byly zrobione z kamienia i metalu. Rozesmial sie glosno. Przeciez mial wlasnie zielona termoskore! Brudna od blota, krwi i szlamu, ale zielona! Naprawde wygladal jak wychudzona, niezdarna zaba, ktora skacze w pionie po wewnetrznej scianie wiezy, odbijajac sie z co dziesiatego tarasu. Porazilo go echo smiechu w sluchawkach. Umilkl i odtad towarzyszyly mu tylko wlasne postekiwania i ciezki oddech. Poczul uklucie strachu i zrobil salto w locie. Czy mogl przegapic ladowisko sonika? Znajdowal sie niewiarygodnie wysoko nad poziomem gruntu - co najmniej trzysta metrow - a sonik byl przeciez... No wlasnie, jak wysoko? Serce zaczelo mu szybciej bic, gdy probowal odtworzyc w pamieci holograficzny obraz wiezy, widziany u Prospera. Sto piecdziesiat metrow? Dwiescie? Ze strachu zebralo mu sie na mdlosci. Odsunal sie od sciany wiezy i powiodl wzrokiem po okrywajacych ja szybach. Wiekszosc lsnila tym paskudnym, blednacym oranzem; tylko niektore na tej wysokosci byly przezroczyste i srebrzyly sie swiatlem gwiazd. Na zadnej nie bylo widac bialego placka membrany wyjsciowej. Czy naprawde widzial membrane na tamtym hologramie, czy po prostu ja sobie wyobrazil? Znalazl sie prawie w najwyzszym punkcie lotu po ostatnim wybiciu, kiedy zdarl maske z twarzy. Mial wrazenie, ze zaraz zwymiotuje. Nie czas na rzyganie, frajerze. Probowal zaciagnac sie powietrzem, ale na tej wysokosci bylo zbyt rzadkie, zbyt zimne i zbyt cuchnace. Odruchowo naciagnal maske z powrotem. Dlaczego nie wzial latarki? Bo myslal, ze bardziej przyda sie Harmanowi, kiedy bedzie sie opiekowal Hannah i strzelal do Kalibana, ale jak mial teraz rozroznic te zasrane okna?! Sila woli narzucil sobie spokoj i wyrownal oddech. Zanim grawitacja zaczela go sciagac w dol ku odleglej o setki metrow posadzce, odplynal od wiezy i obrocil sie na plecy jak plywak, ktory chce popatrzec w gwiazdy. Jest! Pietnascie metrow wyzej, na scianie: bialy kwadrat posrodku nieprzezroczystej szyby. Wykrecil piruet, broda przycisnal rure do piersi i zrobil silny, obureczny wymach. Gdyby rozminal sie z najblizszym tarasem, stracilby dobre piecdziesiat metrow wysokosci. Nie mialby chyba sily jeszcze raz pokonac tej drogi. Doplynal do tarasu. Ujal rure w lewa dlon i wybil sie do gory. Wymierzyl idealnie: zatrzymal sie dokladnie na wysokosci bialej plamy na szybie. Dyszac ciezko i przeklinajac pot, ktory sciekal mu do oczu, wyciagnal prawa reke, ktora przeszla przez membrane jak przez lepka gaze. -Chwala Bogu... - odetchnal z ulga. Kaliban skoczyl na niego z wneki pod nastepnym, wyzszym tarasem: lecial z rozczapierzonymi rekami i nogami i szczerzyl zeby. -No nie... Daeman steknal, kiedy potwor zderzyl sie z nim, oplotl go wszystkimi czterema konczynami i klapnal szczekami, o centymetry chybiajac jego szyi - tylko dlatego, ze Daeman zdazyc oslonic gardlo przedramieniem. Zeby Kalibana zdarly mu skore z reki. Spleceni w uscisku, mlocac rekami i nogami rzadkie powietrze, w fontannie krwi spadli na nizszy taras. Rozlegl sie trzask szkla, plastiku, drewna i zamarznietych postludzkich cial. 59. Rownina ilionska Prawdopodobnie to Mahnmut pierwszy zauwazyl, ze cos sie dzieje z niebem, morzem i ziemia w okolicach Ilionu, ale tylko dlatego, ze czegos sie spodziewal. Nie wiedzial czego... Ale z pewnoscia nie tego, co zobaczyl.-Co widzisz? - zainteresowal sie Orphu. -Eee... Mierzaca setki metrow srednicy wirujaca kula zawisla na niebie, tysiace metrow nad miastem. Druga, podobna, pojawila sie nad polem bitwy, w pol drogi miedzy murami i Zarosnietym Wzgorzem. Mahnmut odwrocil sie - i nad achajskim obozem dostrzegl trzecia obracajaca sie kule. Czwarta splynela nad morze, przed dzioby uciekajacych spod Troi greckich okretow. Piata pojawila sie na polnoc od miasta, szosta na poludnie od niego. -Co widzisz? -No... Poczatkowo kule rozblyskiwaly wszystkimi kolorami teczy, potem na chwile ich powierzchnie pokryly fraktalne wzory, a potem wypelnil je obraz Olympus Mons: pokazywaly marsjanski wulkan i blekitne marsjanskie niebo z roznych punktow widzenia, pod roznymi katami i z roznej perspektywy. Najblizsza sfera osiadla na ziemi i czesciowo sie w nia zapadla; na obszarze jej kontaktu z ziemia ilionski piasek plynnie przechodzil w marsjanskie skaly. Na zachodzie gigantyczna kula splaszczyla sie, zmienila w krag na niebie i do polowy zanurzyla w morzu; poziom marsjanskiego oceanu zrownal sie z poziomem Morza Srodziemnego. Woda zaczela przeplywac miedzy dwoma swiatami. Achajskie okrety probowaly zrzucic zagle, ludzie przestali wioslowac, ale ozdobione wysokimi dziobami jednostki nie mialy szans wyhamowac: przez krag, ktory zjechal z nieba, wplynely na polnocny ocean marsjanski, nad ktorym w oddali gorowal Olympus Mons. W ktorakolwiek strone spojrzal Mahnmut, wszedzie widzial ten sam wulkan, nawet w splaszczajacych sie kulach, ktore zawisly wysoko nad Ilionem. -Co sie dzieje? - krzyknal Orphu przez radio. -Yyy... Dziesiatki czarnych ksztaltow wylatywaly z okregow na niebie, z kola do polowy zatopionego w morzu za plecami Mahnmuta, nawet z portalu, ktory osiadl na ziemi niespelna sto metrow przed Achillesem, Hektorem i ich zolnierzami. Na tle nieba przypominaly olbrzymie szerszenie: byly czarne, kanciaste, opatrzone zadziorami, troche wieksze niz Orphu i zasilane silnikami ulokowanymi od spodu, po bokach i na rufie. Z kadlubow sterczaly czarne kopuly kokpitow, oplatal je gaszcz anten, wystawala z nich cala masa obiektow, ktore musialy byc jakas forma uzbrojenia: pociski, dzialka, bomby, miotacze promieni. Jezeli to mieli byc nastepcy olimpijskich rydwanow, to bogowie najwyrazniej w przyspieszonym trybie przeskoczyli na wyzszy poziom rozwoju technicznego. -Mahnmut! -Przepraszam - odparl mniejszy morawiec. Jakajac sie, opisal zamieszanie, jakie zapanowalo na niebie, morzu i ziemi. Z trudem nadazal za wydarzeniami. -Co robia Achilles, Hektor i reszta Grekow i Trojan? - zainteresowal sie Orphu. - Uciekaja? -Niektorzy tak. Ale wiekszosc Achajow wokol mnie i Trojan w okolicy twojego pagorka pedzi na zlamanie karku do najblizszego portalu. -Wbiegaja w niego? - Mahnmut nigdy nie slyszal Orphu tak zaskoczonego. -Tak. Achilles i Hektor byli pierwsi. Cos krzykneli, potrzasneli bronia i tarczami i... no... wpadli w portal. Mysle, ze zobaczyli Olympus Mons, domyslili sie, co to jest i... zaatakowali. -Zaatakowali wulkan na Marsie? - Glos Orphu zdradzal skrajne niedowierzanie. -Zaatakowali Olimp, siedzibe bogow. - Mahnmut byl nie mniej zdumiony. - O rety! -Jakie znowu o rety? -Ten portal z tylu, na morzu... - wyjakal Mahnmut. - Przeplynely przez niego dziesiatki greckich okretow... -Juz to mowiles. -Ale w srodku, po drugiej stronie, widac ich nie setki, tylko cale tysiace. -To greckie okrety? -Nie tylko. Wiekszosc to statki emzeteli. -Malych zielonych ludzikow? - Glos Orphu brzmial jak dzwieki kiepskiego syntezatora mowy; wypowiadal kazde slowo w taki sposob, jakby slyszal je pierwszy raz w zyciu. -Tak. Tysiace emzeteli plyna na setkach statkow. -Na felukach? Na felukach, na tych ogromnych barkach, ktorymi przewoza kamienne glowy, na wiekszych zaglowcach, mniejszych... Wszystkie plyna w strone Olympus Mons, zmieszane z okretami Achajow. -Ale po co? Dlaczego zeki zegluja pod Olimp? -Mnie pytasz?! - zawolal Mahnmut. - Ja tu tylko pracuje. O-o... -O-o? -Na niebie widac mnostwo swiecacych krech, tak jakby nagle spadl deszcz meteorow. -Bogowie ponawiaja nalot? -Nie wiem. -Z ktorej strony? -Ze co? Gdyby Mahnmut mial szczeke, na pewno by mu teraz opadla. Niebo pociela kratownica ognistych sladow. Przez kilkanascie portali w okolicach Ilionu widac bylo Olympus Mons, a czarne, kanciaste pojazdy smigaly w te i z powrotem na coraz mniejszej wysokosci. Tysiace Trojan i Achajow wbieglo w najblizszy portal za Achillesem i Hektorem, dalsze dziesiatki tysiecy obroncow zajmowaly pozycje na murach i na rowninie przed Brama Skajska. Rozdzwonily sie gongi, zagraly bebny, powietrze az iskrzylo od przenikajacej je energii i rozbrzmiewalo echem krzykow. Achajowie zajmowali pozycje za fosa i palisada, slonce lsnilo w blachach pancerzy. Tysiac stojacych na murach Troi lucznikow napielo luki i wycelowalo w niebo. Kolejnych dwadziescia okretow odbilo od brzegu. Mahnmut nie nadazal z rozgladaniem sie. -Jak biegna te slady meteorow? - dopytywal sie Orphu. - Z zachodu na wschod, ze wschodu na zachod, z polnocy na polnoc? -A jaka to, do cholery, roznica? Dobrze, przepraszam. Nadlatuja ze wszystkich stron naraz. Pociely niebo w kratke. -Czy ktorys z nich leci w strone Ilionu? -Raczej nie, nie bezposrednio... Zaczekaj, widze, co rysuje te krechy... Podkrece powiekszenie... Dobry Boze, to... -Statek kosmiczny? -Tak! Stateczniki, kadlub, silnik, wszystko jak wyciete z komiksu, Orphu. Zawisl w powietrzu na slupie ognia. Te inne meteory to tez statki... Wiekszosc wisi w powietrzu, ale jeden laduje... O-o... -Znowu o-o? -Jeden laduje - powtorzyl Mahnmut. - Siadaja tez cztery... nie, piec tych mniejszych maszyn. -Doprawdy? - Sadzac po glosie, Orphu byl calkowicie spokojny, moze nawet lekko rozbawiony. -Laduja na wzgorzu, tuz obok ciebie! Prawie siadaja ci na glowie, Orphu! Czekaj, juz biegne! Mahnmut popedzil na czworakach najszybciej jak mogl. Na kurhanie podmuch silnikow wzbijal w powietrze tumany kurzu i mrowie drobnych kamykow. Orphu zniknal w kurzawie. Kolejne pojazdy ladowaly obok grobowca amazonki, wysuwajac podwozie o nader skomplikowanej konstrukcji. Ich wiezyczki z bronia obracaly sie i celowaly w Orphu - to byl ostatni widok, jaki zarejestrowaly oczy Mahnmuta, zanim cala scena zniknela w burzy piaskowej. -Nigdzie sie nie wybieram - uspokoil go Orphu. - Ale uwazaj, zebys nie naciagnal sobie jakiejs sprezynki, kiedy bedziesz tu pedzil, stary druhu. Chyba wiem, kim sa nasi goscie. 60. Pierscien rownikowy Turlajac sie po tarasie w usciskach Kalibana, Daeman mial nieodparte wrazenie, ze bestia probuje mu odgryzc reke - tak tez w istocie bylo: Kaliban naprawde usilowal odgryzc mu reke. Tylko dzieki wplecionym w termoskore metalicznym wloknom i automatycznej reakcji skafandra, ktory staral sie uszczelnic rozdarcie, potwor jeszcze nie zatopil zebow w miesniach Daemana i jeszcze nie zmiazdzyl mu kosci. Ale termoskora nie mogla go chronic w nieskonczonosc.Lamali stoliki, przetaczali sie wsrod postludzkich trupow, odbili od wspornika tarasu i od szklanej sciany wiezy. Kaliban nie zwalnial uscisku; trzymal Daemana dlugimi szponami i chwytnymi, bloniastymi palcami stop. Nagle rozwarl szczeki, cofnal ociekajacy slina leb i rzucil sie ku szyi Daemana. Ten ponownie zablokowal cios prawa reka, ponownie dal sobie rozszarpac przedramie i jeknal glosno, kiedy obil sie o balustrade. Mimo samouszczelniajacej sie termoskory, krew tryskala na wszystkie strony, tworzac w rozrzedzonym powietrzu kuliste krople, ktore rozbryzgiwaly sie przy uderzeniu o luski bestii lub skafander czlowieka. Przez sekunde tkwili zaklinowani w rogu barierki. Daeman spojrzal w slepia Kalibana. Zdawal sobie sprawe, ze gdyby nie zaslonil sie reka, potwor w ulamku sekundy wgryzlby mu sie w maske osmotyczna i oddarl twarz od kosci, ale jego umysl prawie bez reszty zaprzatala jedna, jedyna mysl, proste stwierdzenie faktu: nie boje sie. Nie mogl marzyc o tym, ze faks przeniesie jego zwloki do konserwatorni, gdzie najdalej w dwie doby sine robale doprowadza je do porzadku. Wiedzial, ze cokolwiek sie stanie, skutki beda nieodwracalne. Nie boje sie. Kiedy patrzyl z bliska na zwierzece uszy, osliniony pysk i luskowate ramiona Kalibana, uderzylo go, z jak bardzo materialna i cielesna istota ma do czynienia. Przypomnial sobie jej ohydnie rozowe, bezwlose genitalia. Kiedy Kaliban szykowal sie do trzeciego ataku na jego tetnice szyjna, Daeman (wiedzac, ze tym razem nie zdola go powstrzymac) siegnal w dol i z calej sily scisnal dwie miekkie kulki. Zamiast skoczyc mu do gardla, potwor odgial sie w tyl, ryknal przerazliwie, az jego glos zadzwieczal echem, i sprobowal uwolnic sie od przeciwnika. Daeman zrobil unik, siegnal w dol takze druga reka, prawa (krwawila solidnie, ale palce byly sprawne) i znow zacisnal chwyt. Nie poluznil go, nawet kiedy Kaliban, rozpaczliwie mlocac rekami, staral sie wyrwac. Wyobrazil sobie, ze miazdzy dojrzale pomidory w swoich silnych, ludzkich dloniach, ze wyciska sok z dojrzalych pomaranczy, az miazsz tryska na boki i trzymal, trzymal, trzymal; caly swiat skurczyl sie do niezlomnej woli utrzymania tego chwytu. Kaliban zaryczal, machnal na odlew lapa i trafil Daemana z taka sila, ze ten przekoziolkowal w powietrzu i upadl ciezko na taras. Przed dluzsza chwile Daeman nie mial pojecia, gdzie sie znajduje; nie byl w stanie sie bronic, ale potwor nie wykorzystal tych paru sekund na atak, lecz skowyczac i podtrzymujac lapa obolale jadra, rozpaczliwie staral sie odsunac. Skulil sie w locie i kiedy Daeman odzyskal wzrok, zobaczyl, jak Kaliban dopada tarasu, chwyta porecz i wybija sie z niej, aby jednym skokiem pokonac dzielace ich piec metrow. Wyciagniete lapy pokonaly juz polowe tego dystansu. Daeman po omacku wymacal rure, lezaca wsrod powywracanych stolikow i krzesel, dzwignal ja oburacz i wyprowadzil wsciekly cios. Trafil Kalibana z boku w glowe, ktora wydala nader satysfakcjonujacy dzwiek i odskoczyla na bok. Potwor wpadl bezwladnie na Daemana, ktory odepchnal go (prawa reka zupelnie mu juz dretwiala), upuscil rure, wyskoczyl na barierke i wybil sie z niej w kierunku oddalonego o dziesiec metrow oslonietego membrana wyjscia. Za wolno. Przyzwyczajony do niskiego ciazenia Kaliban, ktoremu sil dodawala niepojeta dla czlowieka nienawisc, wykorzystujac wszystkie cztery konczyny i wlasna bezwladnosc odbil sie od sciany, wpadl na barierke, wybil sie z niej i wyprzedzil Daemana w locie. Widzac, ze nie wygra tego wyscigu, Daeman zlapal sie dzwigara, sterczacego ze sciany piec metrow ponizej membrany, i wyhamowal. Kaliban wyladowal na polce przed wyjsciem, rozpostarl ramiona i zablokowal dostep do bialego prostokata. Nie moglo byc mowy ani o przedarciu sie przez te masywne, pazurzaste lapy, ani o przecisnieciu obok nich. Bol poharatanej reki porazil nagle mozg Daemana jak wstrzas elektryczny. Odretwienie postepowalo coraz szybciej, zapowiadajac bliski szok i odplyw adrenaliny. Kaliban odrzucil leb w tyl, zaryczal, blysnal klami i zaczal zawodzic po swojemu: -Gdym w zlosci, wrog posci, ogryze mu kosci. Tys nie moj brat, mieso twe bede jadl. Byl gotowy do skoku, gdyby ofiara probowala uciekac. Daeman dostrzegl krwawe slady na jego piersi i usmiechnal sie ponuro. Savi jednak go zranila. Nie sprzedala tanio skory. Ja tez nie sprzedam, pomyslal. Zamiast uciekac, podciagnal sie, przykucnal na dzwigarze, wciagnal glowe w ramiona, zebral resztki sil i skoczyl, mierzac prosto w piers potwora. Pokonanie dzielacej ich odleglosci zajelo mu dobre dwie, trzy sekundy, ale oniemialy Kaliban spoznil sie z reakcja. Jego jedzenie nigdy nie zachowywalo sie tak impertynencko; zwierzyna nie powinna szarzowac na mysliwego. Kiedy jednak zdal sobie sprawe, ze obiad sam leci mu na spotkanie - w dodatku odziany w termoskore, na ktorej tak mu zalezalo - odslonil wszystkie zeby w drapieznym usmiechu. Rozlozyl rece i nogi, szykujac sie do uscisku, ktory zakonczy sie dopiero w chwili (tego Daeman byl pewien), gdy czlowiek bedzie martwy i na wpol pozarty. Razem wpadli w membrane. Daeman znow mial wrazenie, ze przedziera sie przez warstwe kleistej gazy. Ryk Kalibana, w jednej chwili slabo slyszalny w rozrzedzonym powietrzu, w nastepnej zgasl w lodowatej ciszy. Razem wyplyneli w proznie. Daeman trzymal Kalibana w rownie mocnym uscisku, jak Kaliban jego: lewa dlonia chwycil go pod zuchwe, starajac sie odepchnac mordercze zebiska jak najdalej na te osiem, dziesiec sekund, ktore - jego zdaniem - powinny wystarczyc. Termoskora natychmiast zareagowala na proznie: skurczyla sie, otulila cialo Daemana i dokladnie zamknela najdrobniejsze szczeliny, ktorymi krew i cieplo moglyby saczyc sie w mrok. Maska uformowala przezroczysty wizjer i przestawila sie na stuprocentowa recyrkulacje powietrza. Pot poplynal z ogromna predkoscia przez przewody chlodzace, studzac oswietlona sloncem czesc ciala i przesylajac cieplo do tej zaciemnionej, wystawionej na dwustustopniowy mroz. Daeman nawet nie zauwazyl uruchomionych w ulamku sekundy procesow: calkowicie skoncentrowal sie na zablokowaniu paszczy Kalibana i niedopuszczeniu do kontaktu jego zebow ze swoja szyja. Ale potwor byl silny. Wyszarpnal glowe ze slabnacych rak Daemana i otworzyl szeroko pysk, zeby wydac ostatni ryk, zanim rozszarpie czlowiekowi gardlo. Powietrze ucieklo mu z tchawicy i pluc jak woda z dziurawej tykwy. Slina zamarzla w locie. Kaliban zaslonil dlugimi palcami uszy, ale zrobil to zbyt pozno: pekly mu bebenki i poplynela krew. Zaczela wrzec w prozni, a ulamek sekundy pozniej zagotowala sie cala krew w zylach potwora. Slepia obrzmialy mu gwaltownie, krew poplynela z kanalikow lzowych. Szarpal rozpaczliwie lbem, na prozno probujac zlapac powietrze, ktorego nie bylo. Oczy zaszly mu mgla i zaszklily sie od lodu. Daeman wyszarpnal sie z jego uscisku, przeturlal po zewnetrznym tarasie - omal nie odfrunal przy okazji w otchlan kosmosu, na szczescie w ostatniej chwili zlapal sie balustrady - a potem, przekladajac reke za reka, przeczolgal sie do miejsca, w ktorym stal znajomy sonik uwiazany do ladowiska. Daeman nie chcial uciekac, nie chcial zostawiac Kalibana wlasnemu losowi - mial ochote go zabic, zadlawic golymi rekami. Tyle ze jedna z nich mial juz zupelnie niesprawna. Kiedy pokonywal ostatnie metry dzielace go od sonika, prawa reka zwisla mu bezwladnie. Harman. Hannah. Czlowiek w prozni juz by nie zyl - wiedza Daemana nie byla zbyt rozlegla, ale instynktownie wyczuwal, ze sie nie myli - lecz Kaliban nie byl czlowiekiem. Tryskajac krwia i zamarzajacym powietrzem niby jakas makabryczna kometa, ktorej powierzchnia paruje w promieniach coraz blizszego slonca, przekoziolkowal w prozni, machnal na oslep lapami i zahaczyl o skraj tarasu. Podciagnal sie, odbil i wskoczyl przez membrane do wnetrza wiezy, wzglednie cieplego i wypelnionego powietrzem. Daeman nie mial czasu mu sie przygladac. Polozyl sie na lezance pilota i spojrzal na metalowa poleczke, nad ktora powinien sie wyswietlic wirtualny pulpit sterowniczy. Powinien, ale sie nie wyswietlil. Jak sie go wlacza? A po wlaczeniu - co dalej? Jak Savi uruchamiala sonik? Mial pustke w glowie. Przed oczami tanczyly mu czarne plamy. Niewiele brakowalo, zeby stracil przytomnosc, probujac odtworzyc w pamieci obraz Savi aktywujacej pulpit i pilotujacej pojazd. Bez skutku. "Spokojnie. Nie denerwuj sie". To byl jego glos - a zarazem wcale do niego nie nalezal. Byl starszy, jakby rozbawiony. "Bez nerwow". Uspokoil sie. Najpierw wyrownal oddech, potem sila woli spowolnil bicie serca, skoncentrowal sie i wyostrzyl wzrok. Czy Savi wydawala polecenia glosem? Nawet jesli tak, w prozni niewiele by zdzialal. Nie ma powietrza, nie ma dzwieku - te lekcje Savi Daeman dobrze zapamietal. A moze to Harman mu to powiedzial? Ostatnio uczyl sie od wszystkich. Co mu zostalo? Odprezyl sie jeszcze bardziej, zamknal oczy i przywolal z pamieci widok Savi z pierwszej nocy, kiedy odlatywali z gory lodowej, w ktorej mieszkala. Przesunela reka nad ta oslona, przy uchwycie, i wlaczyla sie konsola. Daeman poruszyl lewa reka. Wyswietlil sie holograficzny pulpit. Poslugujac sie tylko lewa reka, przymykajac powieki, gdy cos musial sobie dokladnie przypomniec, Daeman uruchamial kolejne kombinacje wirtualnych przyciskow. Pole silowe wcisnelo go w lezanke. Chwile pozniej podniosl wzrok, zaniepokojony glosnym szumem, ale to tylko posluszne jego palcom powietrze naplynelo do zabezpieczonej polem silowym przestrzeni. Natychmiast tez rozlegl sie glos: -Autopilot czy sterowanie reczne? Podciagnal maske - i prawie sie poplakal, pierwszy raz od miesiaca wdychajac swieze powietrze. -Reczne - powiedzial. Pojawil sie holograficzny drazek sterowy. Lezal w dloni jak prawdziwy. Daeman poderwal sonik trzy metry ponad ladowisko (o przytrzymujacych go elastycznych cumach przypomnial sobie dopiero wtedy, gdy zobaczyl, jak pekaja), przechylil drazek, dal wiecej mocy do silnikow rufowych, zszedl z kursu, skorygowal, zeby zamiast w okno nie trafic w stalowy element konstrukcji, i z predkoscia szescdziesieciu kilometrow na godzine wbil sie w membrane. Kaliban czekal na polce od wewnatrz wiezy. Skoczyl, mierzac prosto w glowe Daemana; idealnie wyliczyl trajektorie, ale odbil sie od pola silowego i spadl w srodkowy szyb wiezy. Daeman zatoczyl luk, oswajajac sie ze sterami, i skrecil drazek, dodajac mocy. Kiedy Kaliban podniosl glowe i wytrzeszczyl oczy, pedzacy setka sonik wyrznal go w piers. Potwor przelecial w powietrzu i rozplaszczyl sie na szklanej scianie, lamiac po drodze kilka wspornikow. Daeman z rozkosza dluzej by sie z nim pobawil - mial na to tak ogromna ochote, ze z latwoscia zapomnial o bolu w poharatanej rece - ale nie zapomnial, ze w miescie zostawil umierajacych przyjaciol. Skrecil ostro i zanurkowal w strone odleglego o blisko sto pieter dna wiezy. Ledwie zdazyl wyrownac: sonik otarl sie o ziemie, scial wodorosty, az zielsko polecialo w powietrze - ale wtedy Daeman juz go opanowal, wyprostowal lot i zwolnil. Podroz, ktora zajela mu poprzednio dwadziescia meczacych minut, teraz trwala zaledwie trzy. Wlot konserwatorni byl nieco za waski dla sonika. Daeman cofnal, dodal gazu - i raz na zawsze zmienil membrane polprzepuszczalna w calkowicie przepuszczalna. Za lawirujacym wsrod pustych i ciemnych sarkofagow sonikiem snul sie warkocz odlamkow szkla i metalu. Pare razy Daemanowi mignely zwloki ludzi, ktorych nie zdolali uratowac, ale po chwili juz musial sie zatrzymac, wylaczyc pole silowe i zeskoczyc na podloge obok dwoch kolejnych cial. Harman oddal termoskore Hannah, sam zas zostal tylko w masce osmotycznej. W swietle reflektorow sonika jego nagie cialo zdawalo sie nienaturalnie blade i posiniaczone. Hannah miala szeroko otwarte usta, jakby do konca walczyla o ostatni haust powietrza. Daeman nie tracil czasu na sprawdzanie, czy oboje zyja: lewa reka dzwignal ich po kolei na poklad pojazdu i ulokowal na lezankach po swojej lewej i prawej stronie. Potem wysiadl jeszcze raz, rzucil plecak Savi na tylna lezanke, a pistolet na podlokietnik swojej wlasnej, i wskoczyl z powrotem. Polozyl sie i wlaczyl pole silowe. -Czysty tlen! - polecil, kiedy w chronionym polem bablu zaszumialy dmuchawy. Zimne, swieze powietrze zgestnialo; Daemanowi zakrecilo sie w glowie. Na slepo wlaczal i wylaczal rozne funkcje pulpitu, uruchamiajac przy okazji kilka sygnalow alarmowych, dopoki nie uruchomil ogrzewania. Cieple powietrze buchnelo z pulpitu i wentylatorow. Pierwszy rozkaszlal sie Harman, chwile po nim Hannah. Zamrugali, otworzyli powieki, skupili wzrok na Daemanie, ktory wyszczerzyl zeby w glupawym usmiechu. -Gdzie... gdzie... - stekal Harman. -Spokojnie. - Daeman skierowal sonik ku wyjsciu z konserwatorni. - Nigdzie sie nam nie spieszy. -Spieszy... Spieszy... Akcelerator... -O zesz kurna! - Daeman na smierc zapomnial o coraz blizszym zderzeniu. Ani razu nie podniosl wzroku na przeszklony sufit. Teraz otworzyl przepustnice do oporu. Sonik wystrzelil przez otwor po membranie i skierowal sie ku wylotowi w scianie wiezy. Kalibana nigdzie nie bylo widac. Daeman zatoczyl szeroki luk, przebil sie na zewnatrz i skierowal sonik ostro w gore, w otwarta przestrzen. -Jezu Chryste... - steknal Harman. Hannah krzyknela. Byl to pierwszy dzwiek, jaki wydala, odkad wyciagneli ja z sarkofagu. Trzykilometrowy akcelerator byl tak blisko krysztalowego miasta, ze umieszczony z przodu pierscien kolektora przeslanial dwie trzecie nieba wraz ze sloncem i masa gwiazd. Plomienie buchaly z dysz czterosilnikowych zespolow napedowych, ktore dokonywaly ostatnich korekt kursu przed spodziewanym zderzeniem. Daeman nie mial pojecia, jak nazywaja sie poszczegolne elementy akceleratora, ale widzial je bardzo dokladnie: krzyzowe rozpory, blyszczace pierscienie, poznaczone niezliczonymi sladami uderzen mikrometeorow, zwoje radiatorow, dluga linie barwy miedzi, biegnaca powyzej rdzenia, odlegle iniektory, kolorowa powierzchnie uwiezionego w kolektorze wormhole'a. Akcelerator rosl w oczach, zaslaniajac resztki niebosklonu i rzucajac cien na cale krysztalowe miasto. -Daemanie... - zaczal Harman. Ale Daeman nie czekal: otworzyl przepustnice, zrobil beczke, przelecial nad wieza, miastem i asteroida, nurkujac wprost ku blekitnej krzywiznie Ziemi. Akcelerator pokonywal ostatnie kilkaset metrow. Przez ulamek sekundy, kiedy sonik wykonywal beczke, szklane wieze znalazly sie nad nimi, a potem zostawili je z tylu - i wlasnie wtedy olbrzymi pocisk zderzyl sie z asteroida. Wormhole uderzyl w szklo, a sekunde pozniej reszta ogromnej konstrukcji spadla na miasto. Tunel podprzestrzenny zapadl sie w sobie, akcelerator zlozyl sie gladko jak akordeon - i wtedy naprawde dalo sie poznac impet zderzenia. Pasazerowie sonika zgodnie wykrecili glowy, zeby to zobaczyc. Nie rozlegl sie zaden dzwiek. To chyba najbardziej uderzylo Daemana: absolutna cisza. Nie czulo sie wibracji, nie bylo huku ani innych oznak kataklizmu. Ale kataklizm nastapil. Krysztalowe miasto eksplodowalo milionami odlamkow; plonacy gaz poniosl szklane drzazgi we wszystkich kierunkach. Ogniste balony siegnely dwoch, trzech, potem nawet dwudziestu kilometrow, tak jakby koniecznie chcialy pochlonac nurkujacy sonik, a kiedy wchlonely caly dostepny tlen, nagle zapadly sie w sobie, jak na puszczonym wstecz filmie. Czesc miasta znajdujaca sie po przeciwnej stronie asteroidy oderwala sie od powierzchni planetki. Szklo, stal i pulsujace odlamki materii egzotycznej kreslily wlasne trajektorie na ciemnym niebie. Wiekszosc fragmentow urzadzala orgie samozniszczenia, eksplodujac rozrastajacymi sie, a nastepnie zapadajacymi kulami ognia. Sekunde po zderzeniu asteroida zadygotala gwaltownie i w przestrzen smignely koncentryczne pierscienie pylu i gazu z jej powierzchni. Chwile pozniej zaczela sie rozpadac. -Szybciej! - krzyknal Harman. Daeman sam juz nie wiedzial, co robi. Lecial w strone Ziemi z maksymalna szybkoscia, ledwie wyprzedzajac sciane ognia, chmure odlamkow i fale zmrozonych gazow, ale na wirtualnym pulpicie zapalalo sie coraz wiecej czerwonych, zoltych i zielonych lampek alarmowych. Co gorsza, na zewnatrz dalo sie slyszec pierwsze dzwieki: podejrzany syk najpierw przeszedl w donosny zgrzyt, a chwile pozniej w przerazliwy ryk. Pomaranczowa poswiata na krawedziach pojazdu szybko zmieniala sie w kule plazmowego ognia. -Co sie dzieje?! - krzyknela Hannah. - Gdzie jestesmy? Daeman wolal udac, ze jej nie slyszy. Nie mial pojecia, co zrobic z przyspieszeniem i sterem wysokosci. Ryk narastal, plomienie wokol sonika blyskawicznie gestnialy. -Mamy jakies uszkodzenia? - zapytal Harman. Daeman pokrecil glowa: chyba nie. Podejrzewal, ze alarmy maja cos wspolnego z predkoscia i z wlatywaniem w atmosfere. Kiedys w Kraterze Paryskim, w domu pewnej przyjaciolki matki szescio - lub siedmioletni Daeman zjechal po poreczy. Rozpedzony zeskoczyl na dywan i przejechal po nim golymi rekami i kolanami. Zapieklo tak okropnie, ze nigdy wiecej tego nie zrobil. Ten lot budzil w nim podobne skojarzenia. Ale postanowil nie wykladac Harmanowi i Hannah swojej teorii, ktora - prawde mowiac - wydawala mu sie niezbyt madra. -Zrob cos! - wrzasnal Harman, przekrzykujac narastajacy halas. W naelektryzowanym powietrzu wlosy i brody stanely im deba. Hannah, chwilowo calkowicie pozbawiona owlosienia (nie miala nawet brwi), wytrzeszczala tylko oczy, jakby snila jakis koszmar. Zanim huk na zewnatrz wszystko zagluszyl, Daeman krzyknal: -Autopilot! -Wlaczyc autopilota? - Neutralny glos SI sonika byl ledwo slyszalny. Daeman czul bijace od pola silowego cieplo i wiedzial, ze nie jest to dobry znak. -Wlaczyc autopilota! - krzyknal ile sil w plucach. Pole silowe wgniotlo ich w lezanki. Sonik obrocil sie do gory nogami, zagrzmialy silniki na rufie, wprawiajac pojazd w wibracje, od ktorych Daemanowi rozdzwonily sie zeby. Poddana takim przeciazeniom poraniona reka bolala potwornie. -Wrocic na zaprogramowana trajektorie? - zapytal spokojnie sonik, jak na genialnego idiote przystalo. -No! - odparl Daeman. Mial wrazenie, ze jego kregoslup nie wytrzyma przeciazen i peknie z trzaskiem. -Czy to potwierdzenie? -Tak! Potwierdzam! Wlaczyly sie kolejne silniki, sonik podskoczyl jak plaski kamien na wodzie, jeszcze dwa razy otulil sie ognista oponcza, a potem jakims cudem wyrownal lot. Daeman podniosl glowe. Przestali spadac. Lecieli tak wysoko, ze nadal doskonale widac bylo krzywizne ziemskiego globu, a gory wyroznialy sie wylacznie snieznymi czapami na tle brunatnych i zielonych polaci gruntu, ale naprawde lecieli. W powietrzu. Daeman wydal zwycieski okrzyk, wychylil sie z lezanki i usciskal ubrana w niebieska termoskore Hannah. Pogrozil niebu piescia w triumfalnym gescie, ale nagle znieruchomial. -Jasna cholera... -Co sie stalo? - zaniepokoil sie Harman. Byl nagi, jesli nie liczyc osmotycznej maski, ktora w tej chwili wisiala mu na szyi. Podniosl wzrok, podazajac za spojrzeniem Daemana. - Jasna cholera! - powtorzyl. Pierwsza z tysiecy ognistych kul - resztek krysztalowego miasta, akceleratora lub samej asteroidy - przemknela z glosnym swistem niespelna dwa kilometry od nich, wlokac za soba dziesieciokilometrowy ogon plomieni i plazmy. Wywolany jej przelotem podmuch powietrza omal nie wywrocil sonika do gory nogami. Z nieba spadal deszcz meteorow. 61. Rownina ilionska Mahnmut dotarl na Zarosniete Wzgorze w sama pore, zeby zobaczyc, jak ze statku kosmicznego, ktory wyladowal w licznej eskorcie mniejszych, szerszeniowatych jednostek, wysiada dziewiec wysokich, czarnych postaci. Zeszly po trapie wprost w oblok kurzu poderwanego podmuchem silnikow. Wygladaly jak krzyzowka czlowieka z owadem. Mierzyly blisko dwa metry wzrostu, mialy blyszczace pancerze z duraplastu (do zludzenia przypominajacego chityne) i helmy, ktore odbijaly obraz otoczenia niczym wypolerowane kule onyksu. Ich rece kojarzyly sie Mahnmutowi ze zdjeciami zukow gnojarzy: wyginaly sie w licznych stawach, byly opatrzone zadziorami, haczykami i cierniami. Kazda z czarnych sylwetek niosla jakas skomplikowana, wielolufowa bron, wazaca pewnie co najmniej pietnascie kilogramow. Postac idaca na przedzie zatrzymala sie, czekajac, az kurz opadnie, i spojrzala na Mahnmuta.-Hej, maly morawcu, czy to Mars? - przemowila w miedzyksiezycowym angielskim. Slowa poplynely rownoczesnie w powietrzu i przez radio. -Nie - odparl Mahnmut. -Nie? Mial byc Mars. -Ale nie jest. - Mahnmut na biezaco przekazywal cala rozmowe do Orphu. - To Ziemia. Tak mi sie przynajmniej wydaje... Wysoka zolnierska sylwetka pokrecila glowa, jakby odpowiedz zupelnie nie przypadla jej do gustu. -Skad jestes? Z Callisto? Mahnmut stanal na dwoch nogach i wyprostowal sie dumnie. -Nazywam sie Mahnmut i pochodze z Europy. Bylem kapitanem batyskafu "Mroczna Dama". A to jest Orphu z Io. -Morawiec prozniowy? -Tak. -Co mu sie stalo? Nie ma oczu, czujnikow, manipulatorow ani nog. Kto mu tak rozlupal pancerz? -Orphu jest weteranem wojennym. -Mamy sie zglosic do Korosa III z Ganimedesa. Zaprowadz nas do niego. -Koros III zginal na posterunku. Czarna sylwetka zawahala sie i spojrzala po swoich onyksowych towarzyszach; Mahnmut mial wrazenie, ze porozumiewaja sie przez radio. -Zaprowadz nas zatem do Ri Po z Callisto. -On rowniez zostal zniszczony. Zanim zaczniesz mnie dalej wypytywac... Kim jestescie? -To skalowce - nadal Orphu na wydzielonym kanale radiowym. -Jestescie skalowcami, prawda? - zapytal na wspolnym pasmie. Od tak dawna nie kontaktowal sie bezposrednio ze swiatem zewnetrznym, ze Mahnmut az podskoczyl, slyszac jego glos na otwartym kanale. -Wolimy okreslenie: morawce z Pasa Asteroid - odparl dowodca czarnych zolnierzy, zwracajac sie do Orphu. - Powinnismy cie ewakuowac do centrum serwisowego, staruszku. - Skinal na swoich podwladnych, ktorzy natychmiast ruszyli w strone pokancerowanego skrzyplocza. -Zaczekajcie - powstrzymal ich Orphu. Jego glos zabrzmial tak autorytatywnie, ze czarne postaci stanely jak wryte. - Sam zdecyduje, kiedy sie wycofac. I nie mow do mnie "staruszku", bo zrobie sobie z twoich trybikow epolety. Koros III, ktory byl dowodca naszej misji, nie zyje. Ri Po, jego zastepca, rowniez. Zostalismy tylko my: Mahnmut z Europy i Orphu z Io, czyli ja. Jaki jest wasz stopien, skalowcu? -Jestem centurion Mep Ahoo. -Mep Ahoo? - zdziwil sie Mahnmut. -Ja jestem komandorem - warknal oschle Orphu. - Czy wyjasnilismy sobie hierarchie dowodzenia? -Tak jest, panie komandorze. -Prosze o raport: skad sie tu wzieliscie i dlaczego podejrzewacie, ze to Mars - zazadal Orphu tym samym nieznoszacym sprzeciwu tonem. Mahnmut mial wrazenie, ze glos jego przyjaciela ociera sie o infradzwieki. - Czekam, centurionie. Skalowiec pospiesznie przystapil do skladania raportu. Czarne szerszenie bez przerwy bzyczaly im nad glowami. Kilkuset trojanskich zolnierzy wyszlo z miasta i zaczelo zblizac sie do szczytu zmienionego w ladowisko Zarosnietego Wzgorza. Szli w pelnej gotowosci, z podniesionymi tarczami i wloczniami gotowymi do ciosu. Niecaly kilometr na poludnie od kurhanu setki Achajow i Trojan caly czas przechodzily okraglym portalem na Marsa i biegly ku osniezonym stokom Olimpu, wyraznie widocznego w wycietym z nieba i ziemi polokregu. Centurion Mep Ahoo umial sie streszczac. Potwierdzil wczesniejsze domysly Orphu, ktorymi ten podzielil sie z Mahnmutem, gdy w drodze na Marsa mijali Pas Asteroid. Szescdziesiat lat wczesniej Koros III udal sie do pasa na zlecenie pochodzacego z Pwylla Asteague-Che oraz Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. Wyslano go jednak nie na przeszpiegi, lecz z misja dyplomatyczna. Spedzil na obszarze pasa ponad piec lat, przenoszac sie z asteroidy na asteroide i tracac po drodze wiekszosc towarzyszacych mu jowiszowych morawcow. Prowadzil rokowania z wojowniczymi przywodcami skalowieckich klanow. Dzielil sie z nimi obawami naukowcow z przestrzeni okolojowiszowej, ktorzy zaniepokoili sie gwaltownym terraformowaniem Marsa i pierwszymi oznakami nasilajacej sie aktywnosci kwantowej. Skalowce rowniez byly ciekawe, kto za tym stoi; nieznanych sprawcow postanowiono ochrzcic mianem NIM: Nieznanych Istot Marsjanskich. Same skalowce bardziej niz tunelami kwantowymi (na ktorych wykrycie nie pozwalala im technika, jaka dysponowali) niepokoily sie niewiarygodnym tempem procesu terraformowania. Jako istoty z natury odwazne i zadziorne, wyslaly juz szesc wypraw w strone lezacego stosunkowo blisko Marsa. Zaden statek nie wrocil; zadnemu nie udalo sie nawet wejsc na marsjanska orbita. Na Czerwonej Planecie (ktora nie byla juz wcale czerwona) bylo cos, co niszczylo ich jednostki, zanim zblizyly sie do celu. Za pomoca zabiegow dyplomatycznych, podstepow, a takze dzieki osobistej odwadze i kilku kluczowym pojedynkom Koros III zaskarbil sobie zaufanie skalowieckich wodzow. Wtedy wylozyl im obmyslony przez Konsorcjum plan. Skalowce mialy piecdziesiat lat na zaprojektowanie i wyprodukowanie w swoich biofabrykach wyspecjalizowanych zolnierzy, opierajac sie na wlasnym solidnym DNA. Mialy rowniez zajac sie konstrukcja pojazdow bojowych, zdatnych do walki w kosmosie i w atmosferze planetarnej. Konsorcjum Pieciu Ksiezycow, ktore dysponowalo bardziej zaawansowana technika, mialo tymczasem porzucic plany zbadania przestrzeni miedzygwiezdnej i zaprojektowac wlasny generator i stabilizator tuneli podprzestrzennych. W stosownym czasie, gdyby aktywnosc kwantowa na Marsie osiagnela niebezpiecznie wysoki poziom, Koros III mial udac sie na Marsa na czele niezbyt licznej ekspedycji zwiadowczej, dyskretnie wyladowac i umiescic generator w centrum wydarzen. W ten sposob nie tylko udaloby sie ustabilizowac tunele uzywane przez NIM, ale takze otworzyc nowe, prowadzace do Pasa Asteroid, gdzie podobne urzadzenia czekalyby na maserowy sygnal aktywujacy. Na zakonczenie skalowce przerzucilyby na Marsa swoja flote, ktora miala za zadanie zidentyfikowac, zaatakowac, obezwladnic i przesluchac Niezidentyfikowane Istoty Marsjanskie w celu wyeliminowania zagrozenia, jakie dla Ukladu Slonecznego stanowila nadmierna koncentracja aktywnosci kwantowej. -Jak to prosto brzmi - zauwazyl Mahnmut. - Zidentyfikowac, zaatakowac, obezwladnic i przesluchac. A tymczasem nie trafiliscie nawet na wlasciwa planete. -Nawigacja w tunelach kwantowych okazala sie trudniejsza, niz przypuszczalismy - wyjasnil centurion. - Wyglada na to, ze weszlismy w jeden z tuneli otwartych przez NIM, ominelismy Marsa i znalezlismy sie... tutaj. - Rozejrzal sie. Jego zolnierze podniesli bron do strzalu, gdy znad skraju zbocza wychynela setka Trojan. -Nie strzelajcie - uprzedzil ich Mahnmut. - To nasi sojusznicy. -Sojusznicy? - zdziwil sie Mep Ahoo. W blyszczacej powierzchni helmu odbijala sie zjezona wloczniami sciana tarcz. W koncu jednak skinal glowa i wydal rozkaz przez radio. Zolnierze opuscili bron. Trojanie nie. Na szczescie Mahnmut rozpoznal dowodzacego nimi kapitana, ktorego przedstawiono mu podczas niedawnej przydlugiej prezentacji. -Perimusie, synu Megasa, nie atakujcie nas. Te czarne istoty to nasi przyjaciele i sprzymierzency. Trojanie nie zamierzali opuscic tarcz ani wloczni. Stojacy w drugim szeregu lucznicy nie podniesli lukow, ale trzymali strzaly na cieciwach. Metrowej dlugosci strzaly, zakonczone haczykowatymi, zatrutymi grotami nie wyrzadzilyby krzywdy skalowcom, ale Mahnmut nie chcial w ten sposob sprawdzac odpornosci swojej powloki. -Przyjaciele i sprzymierzency - szydzil Perimus. Spod blyszczacego helmu - dlugiego nosala, plaskich policzkow, okraglych otworow na oczy i opadajacej na kark gardy - widac bylo tylko palajace gniewem spojrzenie, waskie wargi i mocno zarysowany podbrodek. - Jak moga byc naszymi przyjaciolmi i sprzymierzencami, jesli nawet nie sa ludzmi? Ty zreszta tez, mala zabawko. Mahnmuta zamurowalo. -Widziales mnie dzis w towarzystwie Hektora, synu Megasa. -Widzialem cie rowniez w towarzystwie Achillesa mezobojcy! Lucznicy podniesli luki. Co najmniej trzydziesci strzal mierzylo teraz w Mahnmuta i skalowce. -Jak mam go przekonac? - Mahnmut przez radio zwrocil sie do Orphu. -Perimus, syn Megasa... Gdyby wydarzenia potoczyly sie zgodnie z Iliada, Perimus za dwa dni bylby martwy: zginalby z reki Patroklosa, razem z Autonosem, Echeklosem, Adrestosem, Elazosem, Muliusem i Pliartesem. -Nie mamy dwoch dni. Wiekszosc tych, ktorych wymieniles, z Autonosem i Muliusem na czele, stoi tu w pelnym bojowym rynsztunku. Zreszta, watpie, zeby Patroklos nam pomogl, chyba ze przyplynie wplaw z Indiany. Masz jakis pomysl, co moglibysmy zrobic? -Powiedz im, ze skalowce sa poslugaczami, wykutymi przez Hefajstosa i wezwanymi przez Achillesa do pomocy w wojnie przeciw bogom. -Poslugacze... - powtorzyl po grecku Mahnmut. - Nie znam takiego rzeczownika: to nie "sluzacy", nie "niewolnik"... -Powtorz im moje slowa - burknal Orphu - zanim na rozkaz Perimusa przestrzela ci watrobe. Mahnmut nie mial wprawdzie watroby, ale zrozumial ogolny sens zalecenia. -Szlachetny Perimusie, synu Megasa! - zawolal. - Te ciemne postaci to poslugacze, wykuci przez Hefajstosa i sprowadzeni tutaj na rozkaz Achillesa. Pomoga nam wygrac wojne z bogami. -Czy ty tez jestes poslugaczem? - warknal Perimus. -Powiedz, ze tak - doradzil Mahnmutowi Orphu. -Tak. Perimus wydal krotki rozkaz. Strzelcy opuscili luki. -U Homera "poslugacze" to rodzaj androidow, stworzonych w kuzni Hefajstosa z czesci ludzkich cial - ciagnal Orphu. - Sa traktowane jak roboty. Sluza bogom i niektorym ludziom. -Chcesz mi wmowic, ze w Iliadzie sa androidy i morawce? -W Iliadzie jest wszystko. -Centurionie Ahoo, czy na pokladzie waszego statku znajduja sie przenosne generatory pola silowego? - spytal Orphu. Czarny skalowiec wyprezyl sie na bacznosc. -Tak jest, komandorze. -Prosze wyslac swoich ludzi do miasta, tego, ktore tu widzicie, do Ilionu, zwanego tez Troja, zainstalowac w nim generator i wlaczyc go na pelna moc. Drugim polem nalezy oslonic achajski oboz na plazy. -Pelna moc, komandorze? - upewnil sie centurion. Nawet Mahnmut zdawal sobie sprawe, ze wygenerowanie takiego pola bedzie wymagalo maksymalnego obciazenia reaktora statku. -Pelna moc. Pole ma chronic obiekt przed atakiem laserowym, maserowym, balistycznym, pociskami samonaprowadzajacymi, uderzeniem jadrowym, termojadrowym, plazmowym, strumieniem antymaterii i strzalami z haku. To sa nasi sojusznicy, centurionie. -Tak jest! Szkliscie czarna postac odwrocila sie i wydala rozkaz przez radio. Po trapie zbiegl dalszy tuzin zolnierzy, niosac przenosne generatory pola. Oddzial podzielil sie na dwie czesci i kazda zwawym truchtem skierowala sie ku wyznaczonemu celowi. Mep Ahoo zostal na kurhanie z Mahnmutem i Orphu. Szerszenie wzbily sie w powietrze i zaczely zataczac kola nad wzgorzem, szukajac potencjalnych celow. Perimus podszedl blizej. Kita na jego blyszczacym, chociaz powgniatanym helmie ledwie siegala do kanciastej piersi centuriona. Trojanin postukal piescia w duraplastowy napiersnik. -Ciekawy pancerz - przyznal i odwrocil sie do Mahnmuta. - Maly poslugaczu, chcemy dolaczyc do Hektora. Pojdziesz z nami? Wskazal polokrag wygryziony z ziemi i nieba na poludnie od wzgorza. Trojanie i Achajowie caly czas defilowali przezen na druga strone - nie biegli, lecz defilowali w rownych szeregach; tarcze blyszczaly, rydwany toczyly sie miarowo po piasku, proporce powiewaly w gorze. W jednej chwili groty wloczni odbijaly blask ziemskiego slonca, po chwili lsnily juz marsjanskim swiatlem. -Tak - odparl Mahnmut. - Pojde. -Dasz sobie rade, staruszku? - zapytal przyjaciela przez radio. -Centurion Mep Ahoo sie mna zaopiekuje. Mahnmut ramie w ramie z Perimusem zszedl po stoku wzgorza, prowadzac nieduzy oddzial Trojan. Podczas dziewiecioletnich zmagan zarosla na zboczu zostaly praktycznie wdeptane w ziemie. U stop kurhanu przystaneli, widzac idaca ku nim dziwaczna postac: mezczyzna byl nagi, gladko ogolony, mial zmierzwione wlosy i nieprzytomny wzrok. Szedl powoli, ostroznie, starajac sie nie pokaleczyc zakrwawionych stop o kamienie. Mial tylko medalion na szyi. -Hockenberry? - zapytal Mahnmut. Nie wierzyl wlasnym ukladom rozpoznawania obrazow. -Obecny! - Scholiasta wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Siemanko, Mahnmut. - Przeszedl na grecki. - Witaj, Perimusie, synu Megasa. Jestem Hockenberry, syn Duane'a, przyjaciel Hektora i Achillesa. Poznalismy sie dzis rano, pamietasz? Mahnmut nigdy wczesniej nie widzial nagiego czlowieka - i mial nadzieje, ze niepredko zobaczy nastepnego. -Co ci sie stalo? I gdzie podziales ubranie? -To dluga historia - uprzedzil Hockenberry. - Ale jak sie postaram, na pewno uda mi sie ja skonczyc, zanim wleziemy w te dziure w niebie. - Synu Megasa - zwrocil sie ponownie do Perimusa - czy ktorys z twoich ludzi moglby mi dac jakies ubranie? Perimus rozpoznal Hockenberry'ego i najwyrazniej przypomnial sobie, z jakim szacunkiem traktowali go Hektor i Achilles podczas narady oficerow na wzgorzu. -Szaty dla szlachetnego pana! - zarzadzil. - Najlepszy plaszcz, najnowsze sandaly, najlepszy pancerz, najlepiej wypolerowane nagolenniki i najczystsza bielizna! Autonos wystapil z szeregu. -Nie mamy zapasowych ubran, pancerzy ani sandalow, dostojny Perimusie. -No to rozbierz sie i oddaj mu wlasne! - ryknal w odpowiedzi dowodca. - Migiem! Tylko najpierw wybij wszy. To rozkaz. 62. Dwor Ardis Niebo rozpadalo sie przez cale popoludnie i wieczor. Ada wybiegla na trawnik przed dworem, skad lepiej bylo widac krwawe pregi na niebie. Gromy bez przerwy dudnily nad dolina i okolicznymi wzgorzami. Stala nieruchomo i patrzyla, jak spanikowani goscie i uczniowie uciekaja z krzykiem, przewracajac stoliki i kierujac sie prosto w strone niedalekiego faksowezla.Odyseusz podszedl do niej i zatrzymal sie w wysokiej trawie. Razem tworzyli dwuosobowa wyspe spokoju w morzu chaosu. -Co to jest? - wyszeptala Ada. - Co sie dzieje? Niebo w kazdej chwili przecinal co najmniej tuzin karmazynowych smug; bywaly i takie momenty, ze ciemny blekit zupelnie ginal w morzu czerwieni. -Nie jestem pewien... -Ma to cos wspolnego z Savi, Harmanem i Daemanem? Odyseusz zerknal na Ade z ukosa. -Byc moze. Wiekszosc ognistych krech wypalala sie na niebie, ale jeden z pociskow, jasniejszy od innych i tnacy powietrze z donosnym wizgiem - cos jak tysiac paznokci szorujacych po szkle - spadl za wschodnim horyzontem i eksplodowal kula ognia. Minute pozniej przez doline przewalil sie potworny dzwiek: znacznie glebszy, nizszy i glosniejszy od zgrzytu paznokci; Ada odczula go jako bol w zebach. Potem powial gwaltowny wiatr, zerwal liscie z wiekowego wiazu i porwal w powietrze wiekszosc rozbitych przy podjezdzie namiotow. Ada zlapala Odyseusza za muskularne przedramie i scisnela z taka sila, ze spod paznokci pociekla krew. Brodaty barbarzynca milczal. -Chcesz wejsc do domu? - zapytal w koncu. -Nie. Jeszcze przez godzine obserwowali podniebne widowisko. Wiekszosc gosci uciekla; kiedy zabraklo kabrioletow, bryczek i wojniksow, biegli do pawilonu na wlasnych nogach. Zostalo okolo siedemdziesieciorga najwierniejszych uczniow, ktorzy dolaczyli do stojacych na trawniku Ady i Odyseusza. Kilka kolejnych meteorytow spadlo na ziemie - ostatni uderzyl z najwiekszym impetem: w wychodzacych na polnoc oknach dworu wylecialy szyby, deszcz odlamkow zamigotal w swietle zmierzchu. -Tak sie ciesze, ze Hannah jest teraz bezpieczna w konserwatorni - stwierdzila Ada. Odyseusz spojrzal na nia, ale nic nie powiedzial. O zachodzie slonca Petyr wyszedl z dworu i oznajmil, ze sluzki padly. -Jak to: padly? - zdziwila sie Ada. -Zwyczajnie. Leza na ziemi. Nie ruszaja sie. Nie dzialaja. -Niemozliwe. Sluzki sie nie psuja. Mimo ze na ciemniejacym niebie deszcz meteorow prezentowal sie coraz piekniej, odwrocila sie i wraz z Odyseuszem i Petyrem weszli do dworu, stapajac ostroznie po tluczonym szkle i pokruszonym tynku. Dwa sluzki lezaly na podlodze w kuchni, jednego znalezli w sypialni na pietrze: ich komunikatory milczaly, manipulatory oklaply, drobne dlonie w bialych rekawiczkach zwisaly bezwladnie. Nie reagowaly na polecenia wydawane glosem, szturchniecia ani kopniaki. Na dziedzincu za domem znalezli jeszcze dwa nieruchome automaty -Widzialas kiedys, zeby sluzek sie zepsul? - zapytal Odyseusz. -Nie. Uczniowie zebrali sie wokol nich. -Czy to koniec swiata? - zapytala Peaen, chociaz trudno bylo powiedziec, do kogo sie zwraca. Odyseusz odezwal sie pierwszy, przekrzykujac dobiegajacy z gory halas: -To zalezy od tego, co spada. - Wskazal pierscienie na niebie, ledwie widoczne w powodzi meteorow. - Jezeli to sa odlamki akceleratorow i innych urzadzen kwantowych, jakos to przezyjemy. Ale jezeli to szczatki ktorejs z czterech asteroid, ktore zamieszkiwali postludzie... No, to moze byc koniec swiata, przynajmniej takiego, jaki znamy. -Co to jest asteroida? - zapytal Petyr, ciekawski jak zwykle. Odyseusz pokrecil glowa i zbyl go machnieciem reki. -Kiedy sie dowiemy, czy to koniec? - spytala Ada. Barbarzynca w tunice westchnal ciezko. -Za pare godzin. Na pewno przed jutrzejszym wieczorem. -Nigdy nie myslalam powaznie o koncu swiata. Ale nie przypuszczalabym, ze splonie w ogniu. -Dla nas skonczy sie skuty lodem. Wszystkie oczy spoczely na Odyseuszu. -Zima atomowa - mruknal. - Jezeli ktoras z asteroid albo chociaz duzy kawalek jednej z nich spadnie na Ziemie, obojetne, na lad czy do wody, wyrzuci w atmosfere dosc smiecia, zeby temperatura w kilka godzin spadla o trzydziesci, czterdziesci stopni. Moze nawet wiecej. Chmury zasnuja niebo. Spadnie deszcz, ktory szybko zmieni sie w snieg i bedzie padal przez cale lata, a moze i stulecia. Planetarna cieplarnia, do ktorej przywykliscie przez ostatnie poltora tysiaca lat, zmieni sie w lodowiec. Mniejszy meteor przecial niebo na polnocy i spadl w lesie. Wszedzie w oddali wybuchaly pozary, powietrze gestnialo od dymu. Ada uswiadomila sobie, jak kompletnie obcy jest dla niej ten swiat. Co bylo w lesie na polnoc od dworu? Nigdy nie oddalila sie od faksowezla bardziej niz na pare kilometrow, a i to pod eskorta wojniksow. -Gdzie wojniksy? - zapytala. Nikt nie umial jej odpowiedziec. Obeszli z Odyseuszem caly dworek, rozejrzeli sie po okolicznych polach, podjezdzie i lace, gdzie wojniksy zwykle staly na skraju lasu - ale teraz zniknely. Nikt nie przypominal sobie, zeby widzial je w okresie poprzedzajacym deszcz meteorow. -Wyploszyles je na dobre - stwierdzila Ada. Odyseusz pokrecil glowa. -To niedobrze. -Myslalam, ze ich nie lubisz. Ledwie tu przyleciales, sciales jednego z nich mieczem. -Cos knuja. Moze wreszcie nadszedl ich czas. -Co takiego? -Nic, Ada Uhr. Odyseusz wzial ja za reke i poklepal lagodnie. Jak ojciec, pomyslala - i rozplakala sie jak ostatnia idiotka. Nie mogla zapomniec o Harmanie, o tym, jak ja zezloscil i zawstydzil, mowiac, ze chce zostac ojcem jej dziecka i ze chce, by dziecko wiedzialo, kto je splodzil. Cala ta idea - tak wtedy absurdalna, prawie nieprzyzwoita - nagle wydala sie jej bardzo, ale to bardzo sensowna. Scisnela mocno reke Odyseusza i nie probowala powstrzymac lez. -Patrzcie! - zawolala Peaen. Meteor lecial prosto w strone Ardis, ale byl jakis mniej swiecacy od reszty, a w dodatku zblizal sie pod bardzo plaskim katem, zupelnie inaczej niz wszystkie. Jego ognisty warkocz, wyraznie widoczny na ciemnym tle nieba (slonce zdazylo juz zajsc), wygladal raczej jak zwyczajny plomien. Nie przypominal rozpalonego, ryczacego obloku, ktorych tyle juz dzis widzieli. Obiekt zatoczyl kolo - i spadl z nieba. Z hukiem trzasnal o ziemie wsrod drzew, w poblizu ciagnacej sie za dworem laki. -Niewiele brakowalo - mruknela Ada. Serce walilo jej jak mlotem. -To nie meteor - stwierdzil Odyseusz. - Zaczekajcie tu, pojde sie rozejrzec. -Ide z toba - stwierdzila stanowczo Ada i dodala, zanim Odyseusz zdazyl zaprotestowac: - To moja posiadlosc. Razem ruszyli pod gore. Bezglosna pozoga caly czas rozswietlala ciemniejace niebo. Plomienie i dym bylo widac tuz poza granica gornej laki, ale Ada i Odyseusz nie musieli zaglebiac sie w panujace pod drzewami ciemnosci. Ada pierwsza zobaczyla wychodzacych z lasu dwoch wymizerowanych, brodatych mezczyzn. Jeden byl nagi: jego chude i blade cialo odcinalo sie od ciemnego tla, na pietnascie krokow mozna mu bylo policzyc wszystkie zebra. Niosl na rekach lyse, ubrane w niebieski kombinezon dziecko. Drugi mezczyzna, rowniez wychudzony, mial na sobie cos, co Ada rozpoznala jako zielona termoskore, tak jednak brudna i poszarpana, ze ledwie mozna bylo sie domyslic jej koloru. Prawa reka zwisla mu bezwladnie, zwrocona dlonia naprzod; odsloniety nadgarstek i dlon byly matowoczerwone od krwi. Obaj przybysze zataczali sie i z najwyzszym trudem brneli naprzod. Odyseusz siegnal po miecz. -Nie! - Ada zlapala go za reke i pchnela ostrze z powrotem do pochwy. - To Harman i Daeman! Ruszyla biegiem. Harman slanial sie na nogach. Odyseusz musial sprintem pokonac ostatnie dwadziescia krokow i przejac jego brzemie. Daeman tez osunal sie na kolana. -To Hannah - stwierdzil Odyseusz. Polozyl polprzytomna dziewczyne na trawie i namacal puls na szyi. -Hannah? - zdziwila sie Ada. Rzeczywiscie, kobieta nie miala wlosow, brwi i rzes, ale przezierajace spod polprzymknietych powiek oczy nalezaly do Hannah. -Czesc, Ado - powiedziala. Ada przykleknela na jedno kolano obok lezacego Harmana. Pomogla mu sie obrocic na plecy. Probowal sie usmiechnac. Pod zarostem widac bylo since i skaleczenia, zakrzepla krew pokrywala prawie cale czolo i policzki. Oczy mial zapadniete, skore paskudnie blada, kosci policzkowe nazbyt widoczne. Zadrzal i utkwil w Adzie rozgoraczkowane spojrzenie. -Nic mi nie jest, Ado - wykrztusil, szczekajac zebami. - Boze, jak ja sie ciesze, ze cie widze. Daeman byl w gorszym stanie. Adzie w glowie sie nie miescilo, ze ci dwaj poobijani, zakrwawieni, wycienczeni ludzie zaledwie przed miesiacem wyruszyli na beztroska wycieczke. Podparla Daemana ramieniem. -Gdzie Savi? - zapytal Odyseusz. Harman tylko smutno pokrecil glowa, zbyt zmeczony, zeby jeszcze cos dodac. -Kaliban - steknal Daeman takim glosem, jakby postarzal sie o dwadziescia lat. Deszcz meteorow nieco zelzal, loskot eksplozji przeniosl sie dalej na wschod. Kilkadziesiat cienkich kresek cielo niebo z zachodu na wschod, ale bardziej przypominaly sierpniowe Perseidy niz niedawna nawalnice. -Chodzmy z nimi do domu - zaproponowal Odyseusz. Bez wysilku podniosl Hannah z ziemi i pomogl wstac Daemanowi. Ada pomogla Harmanowi najpierw dzwignac sie na kolana, a potem wstac. Podtrzymywala go, kiedy ruszyli przez lake ku rozswietlonemu dworkowi: uczniowie Odyseusza i goscie Ady pozapalali swiece. -Ta rana wyglada paskudnie - zauwazyl Odyseusz, spogladajac na reke Daemana. - Jak bedzie wiecej swiatla, rozetne ci termoskore i obejrze dokladnie. Wolna reka Ada delikatnie dotknela zakrwawionej dloni Daemana, ktory jeknal i omal nie zemdlal z bolu. Zatrzepotal powiekami, ale po chwili skupil wzrok, usmiechnal sie do Ady i ruszyl dalej. -To powazne obrazenia - stwierdzila Ada. Znow chcialo jej sie plakac. - Powinno sie was faksowac do konserwatorni. Zdumiala ja ich reakcja. Bo Daeman i Harman wybuchneli smiechem - najpierw niepewnym, ostroznym, troche zdlawionym, ale juz po chwili smiali sie szczerze, swobodnie, coraz glosniej i glosniej. W koncu zasmiewali sie do rozpuku jak dwaj szalency rozbawieni dla siebie tylko zrozumialym zartem. 63. Olimp Olympus Mons, najwyzszy marsjanski wulkan, wznosi sie ponad dwadziescia siedem kilometrow ponad otaczajaca go rownine i rozlewajacy sie u jego stop ocean. U podnoza ma ponad szescset kilometrow srednicy, jest blisko trzy razy wyzszy od Mount Everestu, a jego zbocza, za dnia biale od sniegu i lodu, wieczorem plona czerwienia zachodzacego na Marsie slonca.Poszarpane urwiska, z ktorych wyrastaja polnocno-zachodnie stoki Olympusa, wznosza sie pionowo na wysokosc pieciu kilometrow. W ten konkretny wieczor jego dlugi cien ciagnie sie daleko na wschod, siegajac niemal do linii wytyczonej przez wulkany w rejonie Tharsis, ledwie widoczne na zamglonym horyzoncie. Szyb krysztalowej windy, ktora wjezdzala tedy na szczyt, zostal przeciety na dwie czesci tuz powyzej urwiska, czysto i gladko, jakby ostrzem gilotyny. Potezne siedmiowarstwowe pole silowe, generowane przez samego Zeusa i nazwane przez bogow egida, chroni przed atakiem caly masyw Olympus Mons i migocze w czerwonym blasku wieczoru. Ponizej klifu, w miejscu, gdzie Olympus niemal styka sie z oceanem, ktory rozlal sie w tych okolicach zaledwie poltora wieku wczesniej, po blyskawicznym terraformowaniu, ponad tysiac bostw sposobi sie do wojny. Sto zlotych rydwanow, poruszajacych sie dzieki niewidzialnym silom, ale ciagnietych tez przez potezne konie, zapewnia bogom oslone przed atakiem z powietrza, krazac kilkaset metrow nad ich glowami. Zeus i Hera prowadza armie niesmiertelnych. Malzonkowie maja po szesc metrow wzrostu, sa odziani w przepyszne zbroje, a w rekach trzymaja tarcze i bron wykute przez Hefajstosa i innych boskich mistrzow rzemiosla. Ich helmy sa wykonane z czystego zlota, wykladane obwodami drukowanymi i wzmocnione najnowoczesniejszymi stopami metali. Na czele boskiej falangi chwilowo brakuje Ateny i Apolla, ale wszyscy pozostali stawili sie w komplecie... Jest Afrodyta, ktora nawet w pelnym bojowym rynsztunku wyglada przepieknie. Helm ma nabijany szlachetnymi kamieniami, z malenkiego luku moze wystrzeliwac krysztalowe strzaly o wydrazonych grotach napelnionych trujacym gazem. Jest i Ares, szczerzacy zeby spod ozdobionego ruda kita helmu. Zapowiedz niecodziennej rzezi sprawia mu niezwykla radosc. Ma luk Apolla i kolczan pelen naprowadzanych cieplnie strzal. Zniszczy lub zabije kazdy cel. Jest Posejdon, "ziemiowstrzas", potezny, mroczny, pierwszy raz od tysiecy lat odziany w pancerz i uzbrojony po zeby. Topora, ktory trzyma w lewej rece, nie udzwigneloby dziesieciu ludzi - nawet gdyby jednym z nich byl Achilles. Jest Hades, bardziej sniady i ponury od Posejdona i ubrany w ciemniejsza niz brat zbroje. W glebi helmu widac jego palajace czerwonym zarem oczy. Obok meza stoi Persefona w pancerzu z lazurytu. W smuklych, bladych palcach sciska tytanowy trojzab z haczykowatymi grotami. Jest Hermes, szczuply zabojca w czerwonej zbroi, ktora upodabnia go do olbrzymiego owada. W kazdej chwili jest gotowy teleportowac sie w sam srodek bitwy, zabic i odskoczyc. Smiertelne oko nie zarejestruje jego pojawienia sie ani znikniecia; zostanie tylko krwawy trop. Jest Tetyda. Boskie oczy ma czerwone od placzu, ale poslusznie stawila sie na wezwanie, w pancerzu i z bronia. Na pierwsze skinienie Zeusa zabije swojego syna, Achillesa. Jest Tryton w wielowarstwowej, zielono-czarnej zbroi. To zapomniane bostwo starych swiatow, potwor z koncha, gwalciciel dziewczat i chlopcow, bog, ktory najchetniej porzucal zwloki wykorzystanych dzieci w odmetach morz. Jest Artemida, bogini lowow, w zlotym napiersniku, z lukiem, gotowa - i chetna - przelewac ludzka krew litrami, by zemscic sie za zranienie jej ukochanego brata Apolla. Jest Hefajstos, odziany w plomienie i gotowy przyzegac ogniem smiertelnikow. Sa wszyscy, poza wracajacymi do zdrowia Apollem i Atena. Olbrzymie postaci w ciezkich zbrojach stoja w szyku w cieniu urwiska. Inne bostwa koluja nad nimi w rydwanach. A od gory cala okolice przeslania rozedrgana egida, ktora jest rownie skuteczna bronia obronna, jak ofensywna. Na razie gromadzi energie. Na ziemi niczyjej, tuz poza obrebem egidy, ktora wrzyna sie w piasek, skaly i siega daleko w glab Marsa, chroniac bogow ze wszystkich stron, leza ciala dwoch cerberydow. Dwuglowe, psowate bestie o cielskach dlugosci szesciu metrow maja kly z chromowanej stali i wbudowane w pyski chromatografy gazowe. Leza martwe w miejscu, gdzie Hektor i Achilles zabili je wkrotce po przybyciu pod Olimp, zaledwie przed kilkoma godzinami. Trzydziesci metrow dalej rozciagaja sie spalone ruiny koszar scholiastow, a za nimi stoi armia ludzi, liczaca tego wieczoru sto dwadziescia tysiecy zolnierzy. Wojsko Hektora - czterdziesci tysiecy najdzielniejszych obroncow Troi - sformowalo szyki od strony ladu. Parys pozostal w Ilionie, obarczony wielka odpowiedzialnoscia: Hektor powierzyl jego opiece miasto i jego mieszkancow. Ilion jest wprawdzie zabezpieczony morawieckim polem silowym, Hektor uznal jednak, ze nic go lepiej nie ochroni niz wykute z brazu groty wloczni i ludzka odwaga. Ale zostawil tylko Parysa, sciagajac pod Olimp wszystkich pozostalych wodzow i ich oddzialy. Obok stoi jego zaufany brat, Deifobos, na czele dziesieciu tysiecy starannie wyselekcjonowanych wlocznikow. Dalej widac Eneasza, ktory na Marsie wykuwa swoje nowe przeznaczenie; juz nie jest faworytem Przeznaczenia. Za kontyngentem Eneasza zajal stanowisko szlachetny Glaukos, dowodca szwadronu rydwanow i jedenastu tysiecy zadnych krwi Likow. Nie zabraklo Askaniusza z Askanii, mlodego dowodcy Frygijczykow, ktory - odziany w braz i skore - marzy o wiecznej chwale. Cztery tysiace dwustu Askanczykow chetnie upusci niesmiertelnym boskiej krwi. Na tylach trojanskich szykow zajeli pozycje krolowie i ich doradcy. Pierwsi wsrod nich to Priam w legendarnej zbroi z metalu wydobytego z meteorytu i Antenor, ojciec wielu trojanskich bohaterow, z ktorych wiekszosc juz polegla w boju. Obaj za starzy i zbyt cenni, zeby stanac na czele armii, ale gotowi walczyc i zginac, jesli taka bedzie wola wszechswiata. Nieopodal Antenora stoja dostojni bracia Priama, Lampos i Klytius, oraz siwobrody Hiketaon, ktory jeszcze niedawno najwieksza czcia darzyl Aresa, boga wojny. Za ich plecami stoja najczcigodniejsi czlonkowie ilionskiej starszyzny, Pantous i Tymoetes. Wsrod starcow znalazlo sie dzis miejsce dla pieknej Andromachy, odzianej w czerwien i przypominajacej zywa choragiew krwawej straty. Matka zamordowanego Skamandriosa, zwanego przez kochajacych go Trojan Astyanaksem, Wladca Miasta, nie odrywa wzroku od meza. Posrodku rozciagnietego na piec kilometrow szyku, na czele ponad osiemdziesieciu tysiecy zahartowanych w bojach Achajow, stoi zlotowlosy Achilles mezobojca, syn Peleusa. Jest ponoc niezwyciezony; ma tylko jeden slaby punkt, ale malo kto o nim wie. Tego wieczoru, kiedy w pelnej zbroi goruje nad zolnierzami, nadludzka energia i nieludzki gniew czynia z niego prawdziwego polboga. Miejsce po jego prawej stronie jest puste; w ten sposob Achilles czci pamiec najblizszego przyjaciela i sojusznika, Patroklosa, ktory, jak niesie wiesc, niecale dwadziescia cztery godziny wczesniej zostal bestialsko zamordowany przez Atene. Nieco z tylu, rowniez po prawej, stanelo niezwykle trio: Agamemnon, Menelaos i Odyseusz. Po Atrydach znac jeszcze slady niedawnych pojedynkow z Achillesem - Menelaos nie jest nawet w stanie udzwignac tarczy w poranionej lewej rece - ale obaj zdetronizowani dowodcy uznali, ze w takim dniu ich miejsce jest wsrod zolnierzy. Odyseusz sprawia wrazenie zamyslonego; wodzi wzrokiem po ludzkim i boskim wojsku i drapie sie po brodzie. Rozproszeni wsrod Achajow, pieszo i w rydwanach, sa takze obecni inni dowodcy w trwajacej od dziewieciu lat wojnie. Diomedes ma na plecach lwia skore, a w rekach trzyma maczuge wieksza od niejednego mezczyzny. Ajaks Wielki, chodzaca forteca, wyrasta o glowe ponad towarzyszacych mu wojownikow. Maly Ajaks dowodzi swoimi zawodowymi zabojcami z Lokrydy. O rzut kamieniem od nich stoi Idomeneus, znakomity wlocznik, dowodca legendarnych Kretenczykow. Nieopodal z rydwanu wychyla sie Meriones, ktory tylko czeka na sygnal, zeby ruszyc w boj obok przyrodniego brata Ajaksa Wielkiego, Teukrosa. Na prawej flance Achajow, najblizej oceanu, pancerna piechota w ozdobionych kitami helmach wpatruje sie w swojego dowodce, najstarszego z greckich wodzow, przebieglego Nestora, poskramiacza koni. Odziany w czerwony plaszcz, doskonale widoczny Nestor wysunal sie na czolo w zaprzezonym w cztery konie rydwanie; na prawej flance to on pierwszy albo padnie, albo wjedzie w glab szykow niesmiertelnej armii. Nieopodal, tez w rydwanach, czekaja jego synowie, gotowi ruszyc do boju u boku ojca: Antilochus, dobry przyjaciel Achillesa, i jego wyzszy, przystojniejszy brat, Trazymedes. Na polu bitwy stawila sie takze setka mniej znacznych dowodcow; kazdy z duma nosi swoje imie i imie ojca, a lacznie dowodza kilkudziesiecioma tysiacami ludzi. Ich zolnierze tez maja wlasne szlachetne imiona, skomplikowane historie i patronimika, z ktorymi rusza do walki - i albo zapewnia sobie zycie i wieczna chwale, albo zabiora te wszystkie tytuly ze soba do Domu Smierci. Na prawo od zmasowanej achajskiej armii, w swobodnym szyku wzdluz brzegu stoi kilka tysiecy milczacych zekow. Male zielone ludziki zeszly tlumnie z pokladow feluk, barek i kruchych zaglowych lodek, ktorymi przebyly Ocean Tetydy i morze wypelniajace Valles Marineris. Dzis staja na tej rowninie, aby dac swiadectwo faktom z powodow, o ktorych poza nimi samymi wie moze jeszcze Prospero i tajemniczy bog o imieniu Setebos. Stoja w milczeniu na granicy morza i ladu, tuz poza zasiegiem szumiacych cicho fal. Ani Grecy, ani Trojanie, ani bogowie na razie nie zwracaja na nich uwagi. Mniej wiecej kilometr od brzegu, za plecami zekow, ponad sto achajskich statkow stoi na kotwicy. Obwisle w nieruchomym powietrzu zagle lapia resztki gasnacego swiatla, podniesione wiosla mienia sie odbitym zlotym blaskiem morza, wzdluz burt blyszcza tarcze i wlocznie. Widac tylko zolte, czerwone, fioletowe i niebieskie kity na helmach ponad trzech tysiecy achajskich wojownikow, ktorzy znajduja sie na okretach. Zlocista powierzchnie wody tna peryskopy i czarne, haczykowato zagiete pletwy grzbietowe: trzy okrety podwodne, sprowadzone przez morawce z Pasa Asteroid i wyposazone w pociski balistyczne, czyhaja tuz pod powierzchnia marsjanskiego oceanu. Za plecami Trojan i Achajow w luznym szyku stoi dwadziescia siedem tysiecy zolnierzy morawieckiej piechoty; czarni, zukopodobni wojownicy sa wyposazeni w lzejsza i ciezsza bron. Baterie artylerii balistycznej i energetycznej rozstawiono az pietnascie kilometrow za linia frontu; celuja w Olimp i stojaca u jego podnoza armie bogow. Nad glowami ludzi i morawcow fruwa sto szesnascie przypominajacych szerszenie pojazdow latajacych: niektore w aktywnym kamuflazu, inne czarne, bezczelne jak na poczatku dnia, doskonale widoczne na tle nieba. Morawce z Pasa Asteroid twierdza, ze wokol Marsa krazy szescdziesiat piec wojskowych statkow kosmicznych: te na bliskiej orbicie znajduja sie tuz poza granica atmosfery, te dalsze - miliony kilometrow za pedzacymi po niebie Deimosem i Phobosem. Dowodca morawieckich sil ladowych zameldowal Mahnmutowi z Europy (a ten przekazal jego slowa Achillesowi i Hektorowi), ze cala bron energetyczna, wszystkie bomby, pociski i generatory pol silowych na pokladzie okretow kosmicznych sa aktywne i gotowe do odpalenia. Herosi, ktorym taki raport nic nie mowi, zignorowali go. Na plaskim skrawku terenu obok Achillesa, na prawo od Odyseusza i Atrydow osobna grupke tworza Mahnmut, Orphu i Hockenberry. Mahnmut juz wczesniej obejrzal sobie gromadzace sie wojska i przy pomocy Perimusa zalatwil rydwan, ktory pozwolil im przetransportowac Orphu przez tunel kwantowy: ionski morawiec przebyl te droge holowany za rydwanem niczym (to byly jego wlasne slowa) "nadmuchiwana przyczepa kempingowa". Mahnmut nie do konca wiedzial, co jego przyjaciel ma na mysli - jego banki danych dotyczacych zapomnianej ery nie byly az tak obszerne jak pamiec Orphu - ale obiecal sobie, ze kiedys to sprawdzi. Jezeli przezyje. Doktor Thomas Hockenberry, scholiasta, jest ubrany w stroj, zbroje i plaszcz trojanskiego kapitana. Mimo ze z pewnoscia docenia wage wydarzen, ktorych niebawem bedzie swiadkiem, nie moze spokojnie ustac w miejscu. Tysiacom wojownikow szlachetnego Achillesa nie drgnie nawet jeden muskul, kiedy czekaja na ostatnich spoznialskich w armiach ludzi i bogow, Hockenberry caly czas przestepuje z nogi na noge. -Co sie dzieje? - szepcze po angielsku Mahnmut. -Cos mi lazi po jajach - odpowiada rowniez szeptem Hockenberry. Armie sa gotowe. Jest niewiarygodnie cicho: w oddali szumia wypelzajace na kamienista plaze fale, od czasu do czasu zarzy zaprzezony do rydwanu kon, marsjanski wiatr szemrze w skalach urwiska, rydwany przelatuja ze swistem, czarne szerszenie bzycza, metal dzwoni, gdy ktorys z zolnierzy drgnie. Najglosniejsza jest jednak cisza, jaka slychac, gdy dziesiatki tysiecy ludzi sila woli narzucaja sobie swobodny, niespieszny rytm oddechu. Zeus wystepuje z szeregow bogow i przechodzi przez egide jak olbrzym przez kurtyne wodospadu. Achilles wychodzi na ziemie niczyja na spotkanie z Ojcem Bogow. -Chcesz jeszcze cos powiedziec, zanim caly wasz rodzaj zostanie unicestwiony? - pyta Zeus glosem z pozoru swobodnym, ale tak wzmocnionym, ze slychac go w najdalszych zakatkach pola bitwy i na stojacych na morzu okretach. Achilles oglada sie przez ramie na armie ludzi, spoglada w strone Olimpu i zgromadzonych u podnoza boskich tlumow, a na koniec zadziera glowe i patrzy Zeusowi w oczy. -Poddajcie sie - mowi - to darujemy zycie waszym boginiom. Beda mogly zostac naszymi niewolnicami i naloznicami. 64. Dwor Ardis Daeman spal dwa dni i dwie noce, z krotkimi przerwami na jedzenie (Ada karmila go rosolem) i kapiel, przy ktorej pomogl mu Odyseusz. Obudzil sie tez na krotko pod wieczor, kiedy Odyseusz go golil; czul pociagniecia brzytwy na namydlonej brodzie, ale byl zbyt zmeczony, zeby mowic lub chocby sluchac. Nie przejmowal sie tez dobiegajacym z zewnatrz jazgotem, jaki towarzyszyl meteorom, ktore co noc pojawialy sie na niebie. Nie obudzil sie, kiedy kosmiczny odlamek, pedzacy z predkoscia paru tysiecy kilometrow na godzine, wryl sie w lake na tylach dworku, dokladnie w miejscu, gdzie Odyseusz nauczal przez ostatnie tygodnie. Po uderzeniu, ktorego odglos strzaskal wszystkie ocalale szyby dworu Ardis, zostal krater o srednicy pieciu i glebokosci trzech metrow.Obudzil sie trzeciego dnia przed poludniem. Ada siedziala na skraju jego lozka (a wlasciwie swojego lozka, ktore mu oddala), Odyseusz zas ze skrzyzowanymi na piersi rekami stal w drzwiach, oparty o futryne. -Witaj w domu, Daeman Uhr - powiedziala polglosem Ada. -Dziekuje, Ada Uhr - zachrypial Daeman. Mial wrazenie, ze wypowiedzenie nawet najprostszych slow wymaga mnostwa energii. - A Harman? Hannah? -Oboje czuja sie juz lepiej - odparla Ada. Daeman pierwszy raz zauwazyl, jak doskonale zielone sa jej oczy. - Dzisiaj Harman pierwszy raz wstal i zszedl na dol na sniadanie. Hannah na nowo uczy sie chodzic. Wygrzewa sie teraz na sloncu na trawniku przed domem. Daeman skinal glowa i zamknal oczy. Mial ogromna ochote nie otwierac ich i odplynac w senne wizje; we snie nie odczuwal bolu, a w tej chwili prawa reka palila go zywym ogniem. Nagle podniosl powieki i zerwal z siebie koc; poczul przemozna pewnosc, ze kiedy spal, amputowali mu reke i teraz odczuwa tylko bole fantomowe. Reka byla zaczerwieniona, opuchnieta i pokryta strupami, ale byla. Ktos zszyl gruba nicia zadana przez Kalibana rane. Daeman sprobowal poruszyc reka. Steknal z bolu, ale palce drgnely, a dlon uniosla sie lekko. Opadl na poduszke, ciezko lapiac powietrze. -Kto to zrobil? Kto mnie zszyl? Sluzki? Odyseusz podszedl do lozka. -Ja - odparl. -Sluzki przestaly dzialac - wyjasnila Ada. - Na calym swiecie. Faksowezly jeszcze funkcjonuja, wiec mamy informacje. Zewszad te same: sluzki nie dzialaja, wojniksy zniknely. Daeman zmarszczyl brwi, bezskutecznie probujac zrozumiec znaczenie tych faktow. Do pokoju wszedl Harman, podpierajac sie laska. Nie zgolil brody, chociaz chyba troche ja przystrzygl. Usiadl na krzesle przy lozku i wzial Daemana za zdrowa reke. Ten zamknal oczy i przez dluga chwile tylko odwzajemnial uscisk. Kiedy podniosl powieki, poczul pod nimi lzy. To ze zmeczenia, pomyslal. -Deszcz meteorow slabnie z kazdym wieczorem - powiedzial Harman. - Ale sa ofiary. Smiertelne. W samym Ulanbacie zginelo ponad stu ludzi. -Ofiary smiertelne? - powtorzyl Daeman. Te slowa bardzo, bardzo dawno temu zatracily swoje prawdziwe znaczenie. -Bedziecie musieli na nowo nauczyc sie grzebac zmarlych - zauwazyl Odyseusz. - Skonczylo sie faksowanie do krainy szczesliwosci w pierscieniach i wieczne zycie w towarzystwie postludzi. Wszedzie na Ziemi ludzie grzebia zmarlych i probuja leczyc rannych. -A Krater Paryski? Co z moja matka?! -Jest cala i zdrowa - uspokoila Daemana Ada. - Zaden meteoryt nie spadl na miasto. Goncy codziennie przynosza nowe wiesci. Twoja matka przyslala ci list; boi sie faksowac, dopoki sytuacja sie nie uspokoi. Nie ona jedna. Od kiedy zabraklo sluzkow i wojniksow, a wszedzie zaczyna brakowac pradu, ludzie ograniczaja podroze faksem do absolutnego minimum. -Jak to mozliwe, ze nie ma pradu, a faksowezly nadal dzialaja? I gdzie podzialy sie wojniksy? Co sie w ogole dzieje? -Nie wiadomo - przyznal Harman. - Na szczescie deszcz meteorow nie doprowadzil do... jak to powiedzial Prospero, wymierania gatunkow. Powinnismy sie cieszyc. -To prawda - zgodzil sie Daeman, ale myslal tylko o jednym: wiec Prospero, Kaliban i Savi naprawde zgineli? To nie byl sen? Poruszyl prawa reka. Bol wystarczyl za cala odpowiedz. Do pokoju weszla Hannah. Miala na sobie prosta, biala sukienke. Na glowie pojawil sie jej delikatny meszek, przez co twarz od razu nabrala zywszych i bardziej ludzkich rysow. Stanela przy lozku, pochylila sie i - starajac sie nie urazic okaleczonej reki Daemana - pocalowala go w usta. -Dziekuje ci - powiedziala, przerywajac pocalunek. - Dziekuje. Wreczyla mu malenka niezapominajke, zerwana na trawniku. Chwycil ja niezdarnie lewa reka. -Nie ma za co. Podobal mi sie ten pocalunek. Mowil prawde. Czul sie tak - on, pierwszy kobieciarz swiata - jakby nikt go wczesniej nie calowal. -To dziwne... - powiedziala Hannah, rozwijajac przyniesiony w drugiej rece calun turynski. - Lezal na trawie obok tego starego debowego stolu, ale nie dziala. Sprawdzilam dwa inne: tez sie zepsuly. Nawet caluny przestaly dzialac. -A moze Grecy i Trojanie zakonczyli wojne - zasugerowal Harman. Przylozyl sobie calun do czola, ale zaraz odrzucil go na podloge. - I spektakl tez sie skonczyl. Odyseusz, ktory wygladal przez okno, podziwiajac swieza zielen traw i blekit nieba, odwrocil sie do przyjaciol. -Watpie. Podejrzewam, ze prawdziwa wojna dopiero sie zaczela. -A co ty wiesz o spektaklu turynskim? - zainteresowala sie Hannah. - Mowiles przeciez, ze go nie ogladasz. Odyseusz wzruszyl ramionami. -Dziesiec lat temu zaczelismy z Savi rozdawac ludziom caluny. Prototyp przywiozlem z... z bardzo daleka. -Po co? - spytal Daeman. -Nadciagala wojna. Ludzie na Ziemi musieli sie czegos o niej dowiedziec, poznac jej piekno i groze. Musieli tez poznac bohaterow spektaklu: Achillesa, Hektora i cala reszte. Mnie rowniez. -Po co? - powtorzyla jak echo Hannah. -Bo wojna jest coraz blizej. -Ale nas nie dotyczy - zauwazyla Ada. -Na razie. - Odyseusz skrzyzowal rece na piersi. - Jeszcze nie znalezliscie sie na linii frontu, ale front przesuwa sie w wasza strone. To bedzie takze wasza wojna, czy tego chcecie, czy nie. -Jak mamy wziac w niej udzial? Przeciez nie umiemy walczyc. Nawet nie chcemy sie tego uczyc. -Szescdziesiecioro mezczyzn i kobiet, ktorzy z nami zostali, za pare tygodni bedzie mialo jakie takie pojecie o walce. Sami zdecyduja, czy kiedy wybuchnie wojna, stana w pierwszym szeregu. Jak zwykle. - Odyseusz spojrzal na Harmana. - Wiem, ze to zabrzmi niewiarygodnie, ale sonik da sie naprawic. Juz sie nim zajalem. Za tydzien, najdalej dziesiec dni powinien znowu latac. -Nie chce ogladac walk - poskarzyla sie Ada. - Nie chce brac udzialu w wojnie. -I slusznie. Masz absolutna racje. Ada spuscila glowe, powstrzymujac cisnace sie do oczu lzy. Kiedy oparla sie o lozko, Daeman wcisnal jej w dlon niezapominajke. I odplynal w sen. Kiedy sie obudzil, bylo ciemno. Swiatlo ksiezyca wylowilo z mroku poruszajacy sie przy lozku cien. Kaliban! Daeman odruchowo zaslonil sie prawa reka i zacisnal piesc, zanim oczy zamglily mu sie z bolu. -Spokojnie - powiedzial Harman, gladzac go po bandazach. - Spokojnie, Daemanie. Daeman sapal ciezko, z trudem powstrzymujac wywolane bolem mdlosci. -Wzialem cie za... -Wiem. Daeman usiadl. -Myslisz, ze zginal? -Nie wiem. - Cien Harmana pokrecil glowa. - Duzo o nim mysle... O nich. -O nich? To znaczy i o Savi? -Nie... To znaczy tak, o niej tez duzo myslalem... Ale teraz mialem na mysli Prospera. A wlasciwie hologram, ktory tlumaczyl nam, ze jest tylko odbiciem cienia i tak dalej. -Do czego zmierzasz? -Mysle, ze tam byl prawdziwy Prospero, nie tylko holo - wyszeptal Harman, pochylajac sie nad Daemanem. - Wydaje mi sie, ze byl uwieziony w tym postludzkim miescie. Tak samo uwieziony jak Kaliban. -Przez kogo? Harman wyprostowal sie i westchnal. -Nie wiem. Ostatnio czesto okazuje sie, ze nic nie wiem. Daeman ze zrozumieniem pokiwal glowa. -Dlugo to trwalo, zanim nauczylismy sie, ze nic nie wiemy, prawda? Harman parsknal smiechem, ale kiedy znow sie odezwal, byl smiertelnie powazny: -Obawiam sie, ze ich uwolnilismy. -Uwolnilismy? - powtorzyl szeptem Daeman. Przed chwila chcialo mu sie jesc, umieral z glodu, a teraz zoladek w jednej chwili wypelnil mu sie lodem. - Uwolnilismy Kalibana i Prospera... -Tak. -Moze ich zabilismy - stwierdzil stanowczym tonem Daeman. -Moze. - Harman wstal i polozyl mu dlon na ramieniu. - Pojde juz, a ty sie przespij. Dziekuje ci, Daemanie. -Za co? -Dziekuje - powtorzyl Harman i wyszedl. Daeman wyciagnal sie na lozku. Byl wykonczony, ale sen nie przychodzil. Wsluchal sie w dobiegajace przez wybite okno odglosy nocy: granie swierszczy, swiergot ptakow, ktorych nie umialby nazwac, rechot zab w stawie za domem, szelest lisci na wietrze... Zlapal sie na tym, ze usmiecha sie od ucha do ucha. Jezeli Kaliban przezyl, to szkoda. Naprawde szkoda. Ale ja tez zyje. Zyje! Zasnal i spal do rana. Nic mu sie nie snilo. Ada obudzila go godzine po swicie, przynoszac mu pierwsze od pieciu tygodni sniadanie z prawdziwego zdarzenia. Cztery dni pozniej, w piekny, choc chlodny wieczor Daeman przechadzal sie po ogrodzie, gdzie znalezli go Ada, Harman, Hannah, Odyseusz, Petyr i mloda kobieta imieniem Peaen. -Naprawilismy sonik - oznajmil Odyseusz. - Przynajmniej z grubsza: lata. Chcesz go wyprobowac? -Niespecjalnie. - Daeman wzruszyl ramionami. - Chcialbym sie natomiast dowiedziec, jakie macie wzgledem niego zamiary. Odyseusz zerknal na Petyra, Peaen i Harmana. -Najpierw polece na maly rekonesans - odparl. - Zobacze, jakie zniszczenia spowodowal deszcz meteorow, przekonam sie, czy sonik dowiezie mnie na wybrzeze i z powrotem. -A jesli nie? - spytal Harman. -To wroce do domu piechota. -Do domu? Czyli dokad? - zainteresowal sie Daeman. - Jak dlugo bys tam szedl, Odyseusz Uhr? Odyseusz usmiechnal sie, ale jego oczy pozostaly smutne. -Nawet nie masz pojecia... - wyszeptal. - Nie masz pojecia. W asyscie Hannah i dwojga mlodych uczniow zawrocil w strone dworku. Harman i Ada dolaczyli do Daemana. -Co on planuje? Ale tak na serio? -Chce znalezc wojniksy - odparl Harman. -A potem? -Nie wiem. Harman mogl sie juz obejsc bez laski, ale przyzwyczail sie do niej i teraz scial nia rosnacy wsrod kwiatow chwast. -Dawniej sluzki pelly ogrod - zauwazyla Ada. - Probowalam sie tym zajac, ale nie mam czasu: musze gotowac, prac... -Trudno dzis o dobra sluzbe. - Harman rozesmial sie i objal Ade w talii. Daeman nie umial zinterpretowac spojrzenia, ktore mu poslala, ale zdawal sobie sprawe, ze jest bardzo znaczace. -Sklamalem - dodal Harman, zwracajac sie do Daemana. - Obaj wiemy, ze Odyseusz zamierza zaatakowac wojniksy. Powstrzymac je przed tym, co chca zrobic. -Tak, wiem. -Wykorzysta to starcie, aby przygotowac swoich uczniow do prawdziwej wojny. - Harman przeniosl wzrok na bielejacy na wzgorzu dworek. - Probuje nauczyc nas walczyc, zanim ta wojna wybuchnie. Mowi, ze zorientujemy sie, kiedy to sie stanie: Na niebie pojawia sie wirujace kule i otworza sie dziury, przejscia prowadzace do nowych swiatow. I z nowych swiatow do naszego. -Slyszalem, jak o tym mowil. -To wariat. -Nie. Wcale nie. -Pojdziesz z nim na wojne? - Glos Harmana zdradzal, ze sam wielokrotnie zadawal sobie to pytanie. -Nie przeciw wojniksom. I nie, dopoki nie bedzie to konieczne. Najpierw czeka mnie inna bitwa. -Wiem - mruknal Harman. - Wiem. - Pocalowal Ade. - Do zobaczenia w domu. Kulejac, ruszyl pod gore. Daeman nagle poczul sie slaby, wyprany z wszelkiej energii. Z ulga usiadl na drewnianej lawce, z ktorej rozciagal sie widok na trawnik przed dworkiem i niknaca w mroku doline rzeki. Ada przysiadla sie do niego. -Harman wiedzial, co masz na mysli, ale ja nie wiem - przyznala. - Jaka bitwe miales na mysli? Daeman wzruszyl ramionami, zawstydzony. Nie mial ochoty o tym mowic. -Daemanie? Ton glosu Ady sugerowal, ze bedzie siedziala na tej lawce, dopoki nie uzyska odpowiedzi, a on chwilowo nie mial sily wstac i odejsc. -W miescie zwanym Jerozolima znajduje sie wycelowany w nocne niebo blekitny reflektor - odparl w koncu. - W jego swietle jest uwiezionych dziewiec tysiecy rodakow Savi. Dziewiec tysiecy Zydow, cokolwiek to oznacza. Ada spojrzala na niego pytajaco, a Daeman zdal sobie sprawe, ze musiala jeszcze nie slyszec tej czesci ich historii. Wszyscy powoli uczyli sie na nowo sztuki snucia opowiesci, ktora pozwalala zapelnic wieczory przy swiecach czyms innym niz zmywanie naczyn. -Zanim dotrze tu zapowiadana przez Odyseusza wojna - zaczal Daeman cichym, lecz stanowczym glosem - zanim bede musial wziac udzial w jakiejs gigantycznej, niezrozumialej bitwie, zamierzam uwolnic te dziewiec tysiecy wiezniow blekitnego swiatla. -Jak? Daeman sie rozesmial - swobodnym, szczerym smiechem, ktorego nauczyl sie przez ostatnie dwa miesiace. -Nie wiem, do cholery! Nie mam zielonego pojecia! Wstal z wysilkiem, oparl sie na Adzie i razem ruszyli w strone dworu. Uczniowie Odyseusza zapalali juz lampy przy wystawionym na trawnik stole, chociaz do wieczornego posilku zostala jeszcze cala godzina. Daeman mial dyzur w kuchni. Probowal sobie przypomniec, za jakie danie bedzie odpowiedzialny. Mial nadzieje, ze za salatke. -Daemanie... - Ada zatrzymala sie i spojrzala mu w oczy. On rowniez przystanal i odwzajemnil jej spojrzenie. Wiedzial, ze Harman pozostanie juz jej jedyna miloscia - i w jakis dziwny sposob byl z tym szczesliwy. Moze z powodu ran, a moze przez to potworne zmeczenie, ale nie mial juz ochoty uprawiac seksu z kazda poznana kobieta. Co nie znaczy, ze od deszczu meteorow poznal jakos szczegolnie duzo kobiet. -Jak tego dokonales? -Jak czego dokonalem? -Zabiles Kalibana. -Nie wiadomo, czy go zabilem. -Ale go pokonales! Jak? -Mialem tajna bron - odparl Daeman, nagle doceniajac prawdziwosc swoich slow. -Jaka? Dlugie cienie kladly sie miekko na trawie, niebo nad Ardis mialo delikatny, wieczorny odcien, ale Daeman widzial gromadzace sie za plecami Ady czarne chmury. -Gniew - odparl po chwili milczenia. - Gniew. 65. Indiana, rok 1200 p.n.e. Mniej wiecej trzy tygodnie po wybuchu wojny, ktora ma polozyc kres wszystkim wojnom - serio! - uzywam mojego zlotego medalionu i przenosze sie na drugi koniec swiata. Obiecalem Nightenhelserowi, ze po niego wroce, a lubie dotrzymywac obietnic, jesli to tylko mozliwe.Teleportowalem sie w samym srodku ilionsko-olimpijskiej nocy; wyszedlem z narady, ktora odbywa sie w jednym z tych nowych pancernych namiotow, w ktorych Achilles spotyka sie ze swoimi ocalalymi dowodcami. Tekuje sie pod wplywem naglego kaprysu - dobrze wiem, ze teleportacja kwantowa wkrotce bedzie tylko wspomnieniem - i zszokowany laduje na trawiastym pagorku w prehistorycznej Ameryce Polnocnej, w samym srodku slonecznego przedpoludnia. Wokol Ilionu nie zostalo juz wiele trawy, a na krwawych rowninach Marsa nie ma jej w ogole. Schodze do strumienia, przeprawiam sie na druga strone i zaglebiam w las. Slonce i cisza przyprawiaja mnie o zawrot glowy. Nie slychac eksplozji ani jekow rannych, nie ma bogow, ktorzy teleportuja sie w te i z powrotem wsrod rozkwiczanych koni i krzyczacych wnieboglosy ludzi. Z poczatku martwie sie, ze w poblizu moga byc jacys Indianie, ale po chwili zbywam te obawy smiechem. Nie mam juz pancerza kompozytowego, helmu ani bransolety morfujacej, ale moj nowy pancerz z brazu i duraplastu przeszedl chrzest bojowy. Umiem tez poslugiwac sie mieczem, ktory mam przy pasie, i lukiem, ktory przewiesilem przez plecy. Chociaz oczywiscie gdybym spotkal Patroklosa, gdyby okazalo sie, ze znalazl sobie jakas bron i gdyby nadal chowal do mnie uraze - a Achajowie bywaja pamietliwi - nie mialbym specjalnych zludzen co do wyniku naszej potyczki. Pies go tracal! Jak mawia Achilles - albo centurion Ahoo: Do odwaznych swiat nalezy. -Nightenhelser! - wolam na caly glos. - Keith! Dre sie wnieboglosy, ale i tak znajduje go dopiero po godzinie - i to tylko dlatego, ze kilometr od miejsca, w ktore sie tekowalem, przypadkiem natykam sie na indianska wioske. Nie ma w niej tipi, tylko prymitywne chaty z gietych galezi, lisci i czegos, co wyglada mi na darn. Chat jest szesc, a na placyku miedzy nimi plonie ognisko. Nagle psy zaczynaja szczekac, kobiety z piskiem porywaja i chowaja dzieci, a szesciu rodowitych Amerykanow celuje do mnie z hakow. Ja rowniez naciagam swoj piekny cedrowy hak, giety recznie przez rzemieslnikow z dalekiego Argos, plynnym, wycwiczonym ruchem zakladam na cieciwe piekna, recznie strugana strzale i celuje w Indian. Skosze ich wszystkich strzalami w watrobe, kiedy te ich zaostrzone patyki beda sie odbijaly od mojego pancerza. Chyba ze ktorys trafi mnie w twarz. Albo w oko. Albo w szyje. Albo... Nightenhelser, byly scholiasta, ubrany w takie same skory zwierzat jak szczupli indianscy wojownicy, wpada miedzy nas i wykrzykuje kilka slow, Indianie troche sie bocza, ale opuszczaja luki. Ja robie to samo. Nightenhelser podchodzi do mnie ostroznie. -Szlag by cie trafil, Hockenberry! Co ty sobie wyobrazasz? -Przyszedlem cie uratowac. -Zaczekaj. - Odwraca sie, wyszczekuje jeszcze kilka dziwnych sylab i na koniec dodaje po grecku: - Z ta pieczenia z psa zaczekajcie na moj powrot. Bierze mnie pod lokiec i prowadzi nad strumien, poza zasieg wzroku mieszkancow wioski. -Greka? - mowie. - Pieczen z psa? Nightenhelser odpowiada tylko na pierwsze z moich pytan: -Ich jezyk jest bardzo skomplikowany i mam z nim klopoty. Pomyslalem, ze latwiej bedzie ich nauczyc klasycznej greki. Parskam smiechem, wyobraziwszy sobie archeologow, ktorzy za trzy, cztery czy piec tysiecy lat rozkopia wioske prehistorycznych Indian i znajda w niej skorupy z wyrytymi scenami wojny trojanskiej. -No co? - dziwi sie Nightenhelser. -Nic takiego. Przechodzimy przez strumien, siadamy na niezbyt wygodnych glazach i rozmawiamy. -Jak przebiega wojna? - pyta Keith. Schudl, ale jest zdrowy i chyba szczesliwy. Ja czuje sie zmeczony i brudny - i pewnie dokladnie tak wygladam. -Ktora wojna? Bo wybuchla druga, calkiem nowa. Malomowny z natury Nightenhelser unosi pytajaco brwi i czeka. Opowiadam mu o wojnie wojen, pomijajac niektore najokrutniejsze kawalki. Nie mam ochoty rozplakac sie ani dostac spazmow w obecnosci kolegi po fachu. Nightenhelser slucha cierpliwie, a kiedy koncze, pyta: -Jaja sobie ze mnie robisz? -Bynajmniej. Naprawde uwazasz, ze zmyslilbym cos takiego? Ze bylbym w stanie? -Masz racje. Nigdy nie miales dosc wyobrazni. Ten tekst odbiera mi mowe, wiec milcze. -Co chcesz zrobic? - pyta Nightenhelser. Wzruszam ramionami. -Uratowac cie? Nightenhelser parska smiechem. -Na razie mam wrazenie, ze ratunek bardziej przydalby sie tobie niz mnie. Po co mialbym wracac do tego, o czym przed chwila opowiadales? -Z zawodowej ciekawosci? -Specjalizowalem sie w Iliadzie. Tymczasem wyglada na to, ze dawno od niej odeszlismy. - Nightenhelser kreci glowa i drapie sie po policzku. - Jak mozna oblegac Olimp? -Achillesowi i Hektorowi sie udalo. Ja musze tam wrocic. Zabierzesz sie ze mna? Nie gwarantuje, ze bede mogl teleportowac cie tu z powrotem. Scholiasta kreci glowa. -Zostane. Postanawiam przejsc na grecki; mogloby sie okazac, ze angielski Nightenhelsera troche zardzewial. -Zdajesz sobie sprawe, ze nie jestes tu bezpieczny? Mam na mysli wojne. Jezeli sprawy uloza sie zle, cala Ziemia... -Wiem. Sluchalem cie. I zostane. Wstajemy. Siegam do medalionu, ale jeszcze opuszczam reke. -Masz tu kobiete - domyslam sie. Nightenhelser wzrusza ramionami. -Zrobilem pare sztuczek z bransoleta, paralizatorem i innymi zabawkami. Wszyscy byli pod wrazeniem, a w kazdym razie udawali, ze sa. - Usmiecha sie ironicznie. - To maly klan, a kraj jest duzy i pusty, Thomasie. W promieniu wielu kilometrow nie ma innych szczepow. Przyda im sie swieze DNA. -No to bierz sie do roboty. - Klepie go po ramieniu. Znow siegam po medalion, ale cos sobie przypominam. - A gdzie wlasciwie masz bransolete? I paralizator? -Patroklos je zabral. Odruchowo klade dlon na rekojesci miecza. -Nie boj sie, dawno juz sobie poszedl. -Dokad? -Mowil cos o powrocie do Ilionu i dolaczeniu do Achillesa. Zapytal, gdzie jest Ilion, wiec pokazalem na wschod. Poszedl... Darowal mi zycie. -Chryste Panie... Pewnie wlasnie plynie przez Atlantyk. -Nie zdziwilbym sie. - Nightenhelser podaje mi reke. Dziwnie sie czuje, sciskajac meska dlon po tym, jak przywyklem do tych greckich usciskow za lokiec. - Zegnaj, Hockenberry. Nie sadze, zebysmy sie jeszcze spotkali. -Pewnie nie. Zegnaj, Nightenhelser. Juz mam przekrecic tarcze medalionu, gdy byly scholiasta kladzie mi dlon na ramieniu. -Hockenberry? - Cofa szybko reke, zeby przypadkiem nie teleportowac sie razem ze mna. - Czy Ilion jeszcze stoi? -O tak, Ilion sie trzyma. -Zawsze wiedzielismy, co sie wydarzy. Przez dziewiec lat znalismy przyszlosc; margines bledu byl minimalny. Wiedzielismy, co zrobi ktory bog i czlowiek, kto kiedy zginie, kto przezyje. -To prawda. -I to jest jeden z powodow, dla ktorych musze z nia zostac. - Nightenhelser spoglada mi w oczy. - Ani przez moment nie wiem, co bedzie za chwile. To cudowne. -Rozumiem cie - mowie. Bo rozumiem. -A ty wiesz, co tam sie wydarzy, w twoim nowym swiecie? -Nie mam pojecia. - Dociera do mnie, ze usmiecham sie szeroko, z zapalem szczerze zeby i w niczym nie przypominam cywilizowanego scholiasty ani wykladowcy. - Ale jestem tego cholernie ciekaw. I zaraz sie dowiem. Przekrecam tarcze medalionu i znikam. Dramatis Personae Achajowie (Grecy)Achilles - syn Peleusa i bogini Tetydy, najdzielniejszy z achajskich bohaterow. Los zgotowal mu dwie drogi do wyboru: mogl udac sie pod Troje i zginac mlodo, ale zyskac wieczna chwale, lub zapomniany przez wszystkich dozyc poznej starosci. Odyseusz - syn Laertesa, krol Itaki, maz Penelopy, przebiegly strateg, ulubieniec bogini Ateny. Agamemnon - syn Atreusa, naczelny wodz Achajow, maz Klitajmestry. Jego zadanie, aby Achilles oddal mu swoja branke, Bryzeide, jest zarzewiem glownego konfliktu w Iliadzie. Menelaos - mlodszy syn Atreusa, brat Agamemnona, maz Heleny. Diomedes - syn Tydeusa, jeden z wodzow achajskich. Jest tak znakomitym wojownikiem, ze poswiecona mu aristeia (opowiesc w obrebie wiekszej calosci, ilustrujaca walory zolnierskie bohatera) ustepuje w Iliadzie tylko opisowi ostatniej walki rozgniewanego Achillesa. Patroklos - syn Menoteusa, najblizszy przyjaciel Achillesa. Wedlug Iliady ginie z reki Hektora. Nestor - syn Neleusa, najstarszy z achajskich wodzow, "ten, co w piaszczystej Pylow ziemi wlada". Na naradach ma sklonnosc do wyglaszania przydlugich tyrad. Fojniks - syn Amyntora, starszy mezczyzna, dawny nauczyciel i wierny druh Achillesa. Z niewyjasnionych przyczyn przypadla mu kluczowa rola w tak zwanym "poselstwie do Achillesa". Trojanie (obroncy Ilionu) Hektor - syn Priama, wodz i najwiekszy bohater trojanski, maz Andromachy, ojciec berbecia imieniem Skamandrios (przez Trojan nazywanego Astyanaksem, Wladca Miasta). Andromacha - zona Hektora, matka Skamandriosa. Krolewska corka. Jej ojciec i bracia zgineli z reki Achillesa. Priam - syn Laomedona, krol Ilionu (Troi), ojciec wielu synow, w tym Hektora i Parysa. Parys - syn Priama, brat Hektora, swietny zolnierz, doskonaly kochanek. Doprowadzil do wybuchu wojny trojanskiej, kiedy porwal ze Sparty Helene, zone Menelaosa, i sprowadzil ja do Ilionu. Helena - zona Menelaosa, corka Zeusa, ofiara licznych porwan i uwiedzen, ktorych przyczyna byla jej nieprzecietna uroda. Hekuba - zona Priama, krolowa Troi. Eneasz - syn Anchizesa i Afrodyty, wodz Dardanow. W tradycji klasycznej zostaje na wygnaniu krolem Trojan, ktorzy przezyli upadek miasta. Kasandra - corka Priama, ofiara gwaltu, nieszczesliwa wieszczka. Bogowie olimpijscy Zeus - krol bogow, maz i brat Hery, ojciec niezliczonych mieszkancow Olimpu i smiertelnikow. Syn Kronosa i Rei - Tytanow, ktorych obalil i stracil do Tartaru, najglebszego kregu swiata zmarlych. Hera - zona i siostra Zeusa, sojuszniczka Achajow. Atena - corka Zeusa, zdecydowana stronniczka Achajow. Ares - bog wojny, narwaniec, sojusznik Trojan. Apollo - bog sztuki, leczenia i chorob, "pan srebrnego luku", glowny sprzymierzeniec Trojan. Afrodyta - bogini milosci, sojuszniczka Trojan, intrygantka. Hefajstos - bog ognia, boski inzynier i rzemieslnik, syn Hery; pozada Ateny. Dawni ludzie Ada - pani na dworze Ardis, kilka lat po pierwszej dwudziestce. Harman - jedyny czlowiek na Ziemi, ktory potrafi czytac; ma dziewiecdziesiat dziewiec lat, pozostal mu wiec tylko rok do ostatniej dwudziestki. Daeman - pulchny uwodziciel i kolekcjoner motyli, zbliza sie do drugiej dwudziestki. Savi - Zydowka Wieczna Tulaczka, jedyny prawdziwy dawny czlowiek, ktory tysiac czterysta lat wczesniej nie wzial udzialu w ostatnim faksowaniu. Morawce [Samodzielne, rozumne organizmy biomechaniczne, w zapomnianej erze rozeslane przez ludzi po calym Ukladzie Slonecznym.] Mahnmut - badacz pokrytych lodem morz na Europie, ksiezycu Jowisza; kapitan batyskafu "Mroczna Dama"; znawca i badacz sonetow Szekspira. Orphu z Io - osmiotonowy pancerny morawiec, przypominajacy ksztaltem szesciometrowego skrzyplocza; dostosowany do funkcjonowania w prozni, pracuje w siarkowym torusie Io. Milosnik Prousta. Asteague-Che - europanski glowny integrator Konsorcjum Pieciu Ksiezycow. Koros III - czlekoksztaltny morawiec z Ganimedesa. Ma fulerenowa powloke, owadzie oczy i jest dowodca wyprawy marsjanskiej. Ri Po - morawiec z Callisto, nawigator wyprawy marsjanskiej. Nie jest czlekoksztaltny. Centurion Mep Ahoo - zolnierz, skalowiec z Pasa Asteroid. Inne istoty wojniksy - tajemnicze dwunogie stwory, pelniace role sluzacych i straznikow. Nie pochodza z Ziemi. MZL (Male Zielone Ludziki, emzetele, zeki) - chlorofilowi robotnicy z Marsa, wykuwajacy i ustawiajacy na powierzchni planety tysiace kamiennych glow. Prospero - awatar samoswiadomej ziemskiej logosfery. Ariel - awatar samoswiadomej ziemskiej biosfery. Kaliban - potwor, pupil Prospera. kalibany - niedoskonale klony Kalibana, straznicy Basenu Srodziemnego. Sykoraks - wiedzma, matka Kalibana. Wedlug Prospera znana rowniez jako Kirke. Setebos - okrutny i obojetny bog Kalibana "jak osmiornica wieloramienny". Pochodzi spoza Ukladu Slonecznego. Cisza - nieznana istota, bostwo Prospera (prawdopodobnie), nemezis Setebosa. Od autora Kiedy w dziecinstwie wyjmowalismy z bratem zolnierzyki z pudelka, nie przeszkadzalo nam, ze szaro-niebiescy zolnierze z wojny secesyjnej spotykaja sie w okopach z zielonymi zolnierzami z II wojny swiatowej. Lubie myslec o tym fenomenie jako przykladzie czegos, co John Keats nazwal "zdolnoscia negatywna" ["Zdolnosc negatywna" to, jak pisal Adam Zagajewski, cytujac Keatsa, "zdolnosc wytrwania w niepewnosci, tajemnicy, watpieniu, bez irytujacego ustanawiania faktow i przyczyn"]. Nawiasem mowiac, mielismy tez wikinga, kowboja, Indianina i rzymskiego centuriona, ktorzy w razie potrzeby rzucali granatami, ale byli usprawiedliwieni, gdyz nalezeli do Plutonu Komandosow Temporalnych. Niektore anomalie wymagaja, jak to sie mowi w Hollywood, podkladki.W przypadku Ilionu uznalem jednak, ze warto zadbac o wieksza spojnosc calej historii. Ci sposrod czytelnikow, ktorzy (tak jak ja) poznawali Iliade w cudownym przekladzie Richmonda Lattimore'a, wydanym w 1951 roku, zauwaza zapewne, ze Achilleus i Aias zmienili sie w Achillesa i Ajaksa. Zgadzam sie w tym wzgledzie z Robertem Faglesem, ktorego przeklad ukazal sie w 1990 roku: te zlatynizowane formy imion sa wprawdzie odleglejsze od greckiego pierwowzoru (gdzie mamy Akhilleusa, Akhaian i Argeioi), ale dzwiek towarzyszacy wypowiadaniu oryginalnych nazw nadmiernie przypomina prychanie kota, ktory zakrztusil sie klebkiem wloczki. Fagles zwraca uwage na fakt, ze i tak zaden autor nie moze poszczycic sie perfekcyjna wiernoscia oryginalowi, a tekst czyta sie plynniej, gdy skorzystamy z bliskiej angielskim poetom tradycji stosowania zlatynizowanej pisowni imion bogow i herosow. Wyjatkiem (znow odwolam sie do Faglesa) sa w tym wypadku imiona, ktore w starozytnym Rzymie zostaly zupelnie zmienione: nie chcialem, by Ulisses zastapil Odyseusza, a Minerwa Atene. Alexandrowi Pope'owi, autorowi przepieknej Iliady spisanej heroicznym dwuwierszem, zupelnie nie przeszkadzalo, kiedy Jowisz pomstowal na Aresa (a nie na Marsa), ale tu juz moja zdolnosc negatywna zawodzi. Wyglada na to, ze nie zawsze mozna dowolnie mieszac zolnierzyki. [Imiona w przekladzie polskim sa podane w brzmieniu zblizonym do greckiego, glownie w oparciu o Mity greckie Roberta Gravesa (w przekladzie Henryka Krzeczkowskiego) oraz Mitologie Grekow i Rzymian Zygmunta Kubiaka.] Dla ulatwienia lektury Czytelnikom, ktorzy tak jak ja maja problemy z mnogoscia bogow, bogin, herosow i innych postaci wystepujacych w tej epickiej opowiesci, dolaczylem do ksiazki spis postaci. Podziekowania Podczas przygotowan do pracy nad ta powiescia korzystalem z wielu tlumaczen Iliady, ale szczegolnie cenne byly dla mnie przeklady Roberta Faglesa, Richmonda Lattimore'a, Alexandra Pope'a, George'a Chapmana, Roberta Fitzgeralda i Allena Mandelbauma. Ich dziela cechuje niezwykla wrecz uroda, a talent przekracza moje najsmielsze wyobrazenia.Jesli chodzi o inne utwory poetyckie i prozatorskie inspirowane Iliada, szczegolny wplyw na moja ksiazke mialy dziela W.H. Audena, Roberta Browninga, Roberta Gravesa, Christophera Logue'a, Roberta Lowella oraz Alfreda lorda Tennysona. Najwazniejsze dla mnie prace krytyczne i komentarze do Homera wyszly spod piora Bernarda Knoksa, Richmonda Lattimore'a, Malcolma M. Willcocka, A.J.B. Wace'a, F.H. Stubbingsa, C. Kerenyi'ego oraz autorow scholii, ktorych bylo zbyt wielu, aby ich tu wszystkich wymienic z nazwiska. Celne komentarze do Szekspira i Browninga znalazlem w dzielach Harolda Blooma, W.H. Audena oraz w Norton Anthology of English Literature. Czytelnikow zainteresowanych analiza wiersza Kaliban o Setebosie oraz innych aspektow postaci Kalibana odsylam do ksiazki Edwarda Mendelsona Later Auden. Spostrzezenia Mahnmuta na temat sonetow Szekspira zawdzieczam w glownej mierze cudownej ksiazce Helen Vendler The Art of Shakespeare's Sonnets. Wiekszosc komentarzy do dziela Prousta, wyglaszanych przez Orphu, zainspirowal Roger Shattuck i jego Proust's Way: A Field Guide to "In Search of Lost Time". Czytelnikom zainteresowanym umilowaniem Mahnmuta dla Szekspira polecam Shakespeare: The Invention of the Human Harolda Blooma, Me and Shakespeare: Adventures with the Bard Hermana Golloba oraz Shakespeare: A Life Parka Honana. Za szczegolowe mapy Marsa wyrazy wdziecznosci kieruje do NASA i Jet Propulsion Laboratory. Korzystalem rowniez z Uncovering the Secrets of the Red Planet pod redakcja Paula Raeburna, wydanej przez National Geographic Society, ze wstepem i komentarzem Matta Golombecka. "Scientific American" byl dla mnie bezcennym zrodlem informacji; szczegolnie wartosciowe byly artykuly "The Hidden Ocean of Europa" Roberta T. Pappalardo, Jamesa Heada i Ronalda Greeleya (pazdziernik 1999) [Wyd. polskie Ukryty ocean Europy, "Swiat Nauki", marzec 2000.] "Quantum Teleportation" Antona Zeilingera (kwiecien 2000) oraz "How to Build a Time Machine" Paula Daviesa (wrzesien 2002). [Wyd. polskie Jak zbudowac wehikul czasu, "Swiat Nauki", listopad 2002.] Na zakonczenie dziekuje Clee Richeson za wyklad o budowie drewnianych piecow odlewniczych. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/