NICHOLAS SPARKS I wciaz Ja kocham Tytul oryginalu: DEAR JOHNMicahowi i Christine PODZIEKOWANIA Pisanie tej powiesci bylo dla mnie przyjemnoscia i zarazem wyzwaniem. Przyjemnoscia, poniewaz mam nadzieje, ze bohaterowie mojej ksiazki odzwierciedlaja godnosc i prawosc ludzi sluzacych w armii, a wyzwaniem... coz, jesli mam byc calkiem szczery, uwazam, ze kazda powiesc, ktora pisze, jest ambitna. Jednakze niektorzy ludzie bardzo ulatwiaja mi zadanie i chcialbym im wyrazic za to moja goraca wdziecznosc. A sa to:Cat, moja zona i kobieta, ktora kocham calym sercem. Dzieki za cierpliwosc, kochanie. Miles, Ryan, Landon, Lexie i Savannah, moje dzieci. Dzieki za wasz nieustanny entuzjazm, dzieciaki. Theresa Park, moja agentka. Dzieki za wszystko. Jamie Raab, moja redaktorka. Dzieki za twoja zyczliwosc i madrosc. David Young, nowy prezes zarzadu Hachette Book Group USA, Maureen Egen, Jennifer Romanello, Harvey - Jane Kowal, Shannon O'Keefe, Sharon Krassney, Abby Koons, Denise DiNovi, Edna Farley, Howie Sanders, Md Park, Mag, Scott Schwimer, Lynn Harris, Mark Johnson... Jestem wdzieczny za wasza przyjazn. Moi trenerzy i koledzy z druzyny biegaczy liceum New Bern High (ktora wygrala stanowe zawody w Karolinie Polnocnej zarowno halowe, jak i na swiezym powietrzu): Dave Simpson, Philemon Gray, Karjuan Williams, Darryl Reynolds, Anthony Hendrix, Eddie Armstrong, Andrew Hendrix, Mike Weir, Dan Castelow, Marques Moore, Raishad Dobie, Darryl Barnes, Jayr Whitfield, Kelvin Hardesty, Julian Carter i Brett Whitney... co za sezon, chlopaki! PROLOG Lenoir, 2006Co to znaczy naprawde kogos kochac? Byl czas w moim zyciu, kiedy wydawalo mi sie, ze znam odpowiedz: znaczylo to, ze bede dbal o Savannah bardziej niz o siebie samego i ze reszte zycia spedzimy razem. Nie wymagaloby to wiele. Kiedys powiedziala mi, ze kluczem do szczescia sa marzenia, ktore mozna zrealizowac, a jej sa najzwyczajniejsze w swiecie. Malzenstwo, rodzina... sprawy podstawowe. Czyli bede mial stala prace, domek z bialym parkanem oraz van lub SUV na tyle duzy, bym mogl wozic nasze dzieci do szkoly, do dentysty, na treningi pilki noznej lub lekcje gry na fortepianie. Dwojka lub trojka dzieci, Savannah nigdy tego nie sprecyzowala, lecz mialem przeczucie, ze kiedy nadejdzie czas, zaproponuje, bysmy zdali sie na nature i pozwolili, aby Bog podjal za nas decyzje. Byla wlasnie taka - to znaczy, religijna - i przypuszczam, ze zakochalem sie w niej czesciowo z tego powodu. Jednakze bez wzgledu na to, co sie bedzie dzialo w naszym zyciu, potrafilem sobie wyobrazic, jak codziennie wieczorem klade sie obok niej w lozku, jak ja obejmuje, smiejemy sie i rozmawiamy, wtuleni w swoje ramiona. Nie brzmi to nieprawdopodobnie, prawda? Kiedy dwoje ludzi sie kocha? Ja rowniez tak uwazalem. I choc w glebi duszy nadal uwazam to za mozliwe, wiem, ze tak sie nie stanie. Kiedy stad wyjade, nigdy juz nie wroce. Ale w tej chwili bede siedzial na zboczu, z ktorego rozciaga sie widok na jej ranczo, czekajac na pojawienie sie Savannah. Oczywiscie ona mnie nie dostrzeze. W wojsku czlowiek uczy sie wtapiac w otoczenie, a ja bylem pojetnym uczniem, poniewaz nie mialem ochoty umrzec na obcej ziemi, w jakiejs prymitywnej dziurze w samym srodku irackiej pustyni. Musialem wrocic do tego malego gorskiego miasteczka w Karolinie Polnocnej, by dowiedziec sie, co sie wydarzylo. Kiedy czlowiek wprawi cos w ruch, ogarnia go uczucie niepokoju, niemal zalu, dopoki nie dowie sie prawdy. Jednego jestem pewien: Savannah nigdy sie nie dowie, ze bylem tu dzisiaj. W glebi duszy cierpie na mysl o tym, ze Savannah jest tak blisko, a jednoczesnie tak nieosiagalna, poniewaz nasze drogi sie rozeszly. Nie bylo mi latwo pogodzic sie z ta prosta prawda, poniewaz kiedys te drogi byly zbiezne, ale to historia sprzed szesciu lat, choc wydaje mi sie, ze od tamtego czasu minely cale wieki. Oczywiscie obojgu nam pozostaly wspomnienia, ale przekonalem sie, ze wspomnienia potrafia byc ogromnie zywe, a tutaj rowniez roznimy sie z Savannah. Jesli jej sa gwiazdami na wieczornym niebie, to moje mozna porownac do nawiedzanych pustych przestrzeni miedzy nimi. I w przeciwienstwie do niej przytlaczaly mnie pytania, ktore zadawalem sobie setki razy od naszego ostatniego spotkania, Dlaczego to zrobilem? I czy zrobilbym to jeszcze raz? Bo musicie wiedziec, ze to ja zakonczylem nasz zwiazek. Na otaczajacych mnie drzewach liscie powoli nabieraly ognistej barwy, plonac w promieniach slonca wznoszacego sie nad horyzontem. Ptaki zaczely wyspiewywac swoje poranne trele, w powietrzu unosil sie zapach sosen i ziemi, inny od woni morskiej wody i soli w moim rodzinnym miescie. Za jakis czas skrzypna drzwi frontowe i wtedy ja zobacze. Mimo dzielacej nas odleglosci wstrzymuje oddech, gdy pojawia sie w blasku poranka. Przeciaga sie, po czym schodzi na dol po stopniach werandy i kieruje sie za wegiel domu. Za nia pastwisko dla koni mieni sie niczym zielony ocean i Savannah przechodzi przez brame, ktora do niego prowadzi. Jeden z koni pozdrawiaja rzeniem, potem drugi, i przychodzi mi do glowy mysl, ze Savannah wydaje sie zbyt drobna, by poruszac sie wsrod nich tak naturalnie. Ale ona zawsze czula sie swobodnie wsrod koni, a one czuly sie swobodnie z nia. Kilka skubie trawe w poblizu ogrodzenia, lecz wiekszosc, w tym Midas, jej kary arab w bialych skarpetkach, stoi z boku po jednej stronie. Kiedys jezdzilem z nia konno, na szczescie dla mnie bez kontuzji, i pamietam, ze kiedy ja trzymalem sie kurczowo ze wszystkich sil, to Savannah sprawiala wrazenie lak zrelaksowanej w siodle, ze moglaby jednoczesnie ogladac telewizje. Teraz zatrzymuje sie na chwile, by przywitac sie Z Midasem. Pieszczotliwie pociera jego nos, szepczac cos do niego, poklepuje go po zadzie, a gdy sie odwraca i rusza w strone stajni, kon strzyze uszami. Savannah znika, po czym wynurza sie znowu, niosac dwa wiadra - chyba z owsem. Wiesza obydwa na slupkach Ogrodzenia i kilka koni natychmiast podbiega do nich truchlem. Gdy cofa sie, robiac im miejsce, widze, jak wiatr rozwiewa jej wlosy. Potem wyjmuje siodlo i uzde. Podczas gdy Midas je, Savannah przygotowuje go do przejazdzki i po kilku minutach wyprowadza z pastwiska w kierunku lesnych szlakow. Wyglada dokladnie tak samo jak szesc lat temu. Wiem, ze to nieprawda - widzialem ja z bliska w zeszlym roku i zauwazylem pierwsze delikatne zmarszczki wokol jej oczu - lecz ja patrze na nia niezmiennie przez ten sam pryzmat. Dla mnie zawsze bedzie miala dwadziescia jeden lat, ja zas dwadziescia trzy. Stacjonowalem wtedy w Niemczech. Mialem jeszcze pojechac do Falludzy lub Bagdadu albo otrzymac list od niej i przeczytac go na dworcu kolejowym w Samawah w pierwszych tygodniach kampanii. Mialem jeszcze wrocic do domu po wydarzeniach, ktore zmienily bieg mojego zycia. Obecnie, w wieku dwudziestu dziewieciu lat, zastanawiam sie czasami nad wyborami, ktorych dokonalem. Wojsko stalo sie jedynym zyciem, jakie znam. Sam nie wiem, czy ten fakt powinien mnie wkurzac, czy cieszyc, przez wiekszosc czasu chodze tam i z powrotem, zaleznie od dnia. Na pytania ludzi odpowiadam, ze jestem trepem, i mowie to calkiem powaznie. Nadal mieszkam w bazie w Niemczech, mam moze tysiac dolarow oszczednosci i od lat nie bylem na randce. Podczas urlopu niewiele juz surfuje, ale podczas wolnych dni podrozuje na moim harleyu na polnoc lub na poludnie, dokadkolwiek mam ochote. Harley jest jedyna najlepsza rzecza, jaka kiedykolwiek sobie kupilem, chociaz kosztowal mnie fortune. Wiekszosc moich kumpli odeszla ze sluzby, ale mnie prawdopodobnie wysla z powrotem do Iraku za nastepne kilka miesiecy. Przynajmniej takie kraza pogloski po bazie. Kiedy poznalem Savannah Lynn Curtis - dla mnie ona zawsze bedzie Savannah Lynn Curtis - nie moglem w zaden sposob przewidziec, ze moje zycie potoczy sie w taki sposob, ani tez nie przyszloby mi do glowy, ze zwiaze kariere zawodowa z wojskiem. Ale spotkalem ja i to wlasnie uczynilo moje obecne zycie takim dziwnym. Zakochalem sie w niej, gdy bylismy razem, lecz pokochalem ja jeszcze bardziej w latach, gdy dzielily nas tysiace kilometrow. Nasza historia sklada sie z trzech czesci: poczatku, srodka i konca. I choc w ten sposob rozwija sie kazda historia, nadal nie moge uwierzyc, ze nasza nie bedzie trwala wiecznie. Zastanawiam sie nad tym wszystkim i jak zwykle wraca do mnie wspomnienie wspolnie spedzonego czasu. Cofam sie pamiecia do chwili, kiedy sie to zaczelo, poniewaz wspomnienia to jedyne, co mi pozostalo. CZESC I ROZDZIAL PIERWSZY Wilmington, 2000Nazywam sie John Tyree. Urodzilem sie w 1977 roku i dorastalem w Wilmingtonie, miescie w Karolinie Polnocnej, ktore dumnie szczyci sie tym, ze jest najwiekszym portem w calym stanie oraz ma dluga i bogata historie, ale teraz wydaje mi sie raczej miastem, ktore powstalo przez przypadek. Oczywiscie zawsze mialo wspaniale plaze i piekna pogode, lecz nie bylo przygotowane na przyplyw jankeskich emerytow z polnocy, ktorzy szukali jakiegos taniego miejsca, w ktorym spedza swoje zlote lata. Jest polozone na stosunkowo waskim pasie ladu ograniczonym z jednej strony przez Cape Fear River, a z drugiej przez ocean. Autostrada numer 17 - prowadzaca do Myrtle Beach i Charlestonu - przecina miasto na pol i jest jego glowna ulica. Kiedy bylem dzieckiem, pokonywalismy z moim tata odleglosc od historycznej dzielnicy nad Cape Fear River do Wrightsville Beach w dziesiec minut, pozniej jednak dodano tyle swiatel ulicznych na skrzyzowaniach i powstalo tak wiele centrow handlowych, ze obecnie ta sama droga moze zajac nawet godzine, zwlaszcza podczas weekendow, kiedy do miasta gromadnie naplywaja turysci. Wrightsville Beach, wyspa u wybrzeza Cape Fear, znajduje sie na wysokosci polnocnego kranca Wilrningtonu i jest zdecydowanie jedna z najchetniej uczeszczanych plaz w calym stanie. Domy na wydmach sa absurdalnie drogie i wiekszosc z nich wlasciciele wynajmuja przez cale lato. Outer Banks maja wiecej romantycznego uroku z powodu swego odosobnienia, dzikich koni i lotu, ktorym zaslyneli bracia Oralle i Wilbur, ale powiem wam, ze na ogol ludzie, ktorzy spedzaja wakacje na plazy, czuja sie najlepiej tam, gdzie moga znalezc w poblizu McDonalda lub Burger Kinga, na wypadek gdyby dzieci nie byly zbytnio zachwycone miejscowym wiktem, oraz pragna miec duzy wybor wieczornych atrakcji. Tak jak we wszystkich duzych miastach w Wilmingtonie sa bogatsze i biedniejsze dzielnice. Poniewaz praca mojego taty byla jednym z najpewniejszych zajec na swiecie wymagajacych uczciwosci - rozwozil poczte na okreslonej trasie - powodzilo sie nam nie najgorzej. Nie swietnie, lecz calkiem dobrze. Nie bylismy zamozni, ale mieszkalismy na tyle blisko bogatej dzielnicy, ze moglem uczeszczac do jednego z najlepszych liceow w miescie. Jednakze w odroznieniu od domow moich kolegow nasz byl stary i maly. Czesc werandy zaczynala sie zapadac, ale podworko ratowalo sytuacje. Za domem rosl wielki dab i kiedy mialem osiem lat, zbudowalem na nim domek z drewnianych odpadow, ktore zebralem na placu budowy. Ojciec nie pomagal mi w moim przedsiewzieciu (jesli zdarzylo mu sie wbic gwozdz, to naprawde mozna to nazwac przypadkiem); tego samego lata nauczylem sie plywac na desce surfingowej. Powinienem juz wtedy zdawac sobie sprawe, jak bardzo sie z ojcem roznimy, ale to swiadczy wylacznie o tym, jak malo wie sie o zyciu, kiedy jest sie dzieckiem. Roznilismy sie z tata tak bardzo, jak tylko moga sie roznic ludzie. O ile on byl pasywny i sklonny do introspekcji, o tyle ja zawsze bylem w ruchu i nienawidzilem samotnosci; o ile on przykladal ogromna wage do wyksztalcenia, o tyle dla mnie szkola byla czyms w rodzaju klubu towarzyskiego z dodatkiem zajec sportowych. On byl dosc niklej postury i na ogol, idac, powloczyl nogami; ja zawsze sunalem w podskokach, ciagle pytajac go, ile czasu zajelo mi przebiegniecie do nastepnej przecznicy i z powrotem. W osmej klasie juz go przeroslem, a rok pozniej potrafilem pokonac go w silowaniu sie na reke. Roznilismy sie tez kompletnie wygladem. Ojciec mial jasne wlosy, piwne oczy i piegi, ja zas ciemne wlosy oraz oczy, a moja oliwkowa cera juz w maju nabierala czekoladowego odcienia opalenizny. Nasz absolutny brak podobienstwa wywolywal komentarze niektorych naszych sasiadow, ktorych ten fakt bardzo dziwil, zwlaszcza ze ojciec wychowywal mnie sam. Gdy bylem starszy, slyszalem nieraz, jak szepcza cos o tym, ze moja mama uciekla, kiedy mialem niespelna rok. Choc pozniej podejrzewalem, ze zwiazala sie z kims innym, tata nigdy tego nie potwierdzil. Powiedzial jedynie, ze uswiadomila sobie, iz popelnila blad, wychodzac tak wczesnie za maz, i ze nie byla jeszcze gotowa do roli matki. Nigdy z niej nie szydzil ani tez jej nie chwalil, lecz upewnial sie, ze modle sie za nia, bez wzgledu na to, gdzie teraz jest lub co zrobila. "Przypominasz mi ja" - mawial czasami. Do dzis dnia nie zamienilem z nia nawet jednego slowa, nie mialem tez w ogole na to ochoty. Mysle, ze moj ojciec byl szczesliwy. Ujmuje to w ten sposob, poniewaz tata rzadko okazywal uczucia. Usciski i pocalunki byly rzadkoscia w okresie mojego dziecinstwa, a kiedy juz sie zdarzaly, wydawaly mi sie jakies bez zycia, jak gdyby robil to, poniewaz uwazal, ze tak nalezy, a nie dlatego, ze ma na to ochote. Wiem, ze mnie kochal, poniewaz poswiecil sie calkowicie mojemu wychowaniu, lecz mial czterdziesci trzy lata, gdy sie urodzilem, i w glebi duszy uwazam, ze moj ojciec bardziej nadawal sie na mnicha niz na rodzica. Byl najbardziej milczacym czlowiekiem, jakiego znalem w zyciu. Zadawal mi pare pytan, co sie dzieje w moim zyciu, rzadko wpadal w gniew i rownie rzadko zartowal. Zyl zgodnie z ustalonym porzadkiem. Codziennie rano smazyl dla mnie jajecznice na bekonie i opiekal grzanke, a przy obiedzie, ktory rowniez sam gotowal, sluchal moich opowiesci o szkole. Planowal wizyty u dentysty dwa miesiace wczesniej, placil rachunki w sobote rano, robil pranie w niedziele po poludniu, dzien w dzien wychodzil z domu dokladnie o siodmej trzydziesci piec. Nie byl raczej towarzyski i przebywal przez wiele godzin dziennie sam, wrzucajac paczki i listy do skrzynek wzdluz swojej trasy. Nie spotykal sie z kobietami, nie grywal wieczorami podczas weekendow z kumplami w pokera. Telefon milczal tygodniami. Kiedy juz dzwonil, byla to albo pomylka, albo telefoniczna reklama. Zdaje sobie sprawe, jak trudno mu bylo wychowywac mnie samemu, nigdy jednak sie nie uskarzal, nawet jesli sprawialem mu zawod. Wiekszosc wieczorow spedzalem samotnie. Po zakonczonej wreszcie pracy ojciec zaszywal sie w swojej dziupli z ukochanymi monetami. To byla jego jedyna wielka pasja w zyciu. Czul sie najszczesliwszy, siedzac w swoim azylu, studiujac biuletyn numizmatyczny o nazwie "Greysheet" i zastanawiajac sie, ktora monete powinien teraz nabyc do kolekcji. Prawde powiedziawszy, kolekcje numizmatyczna zapoczatkowal moj dziadek. Idolem dziadka byl Louis Eliasberg, finansista z Baltimore, jedyny czlowiek, ktory zgromadzil pelna kolekcje amerykanskich monet, lacznie z roznymi datami wybicia oraz symbolem mennicy. Jego zbior dorownywal zbiorowi w Instytucie Smithsona, o ile nie byl od niego wiekszy. Po smierci mojej babci w 1951 roku dziadka zafascynowala mysl, by stworzyc kolekcje wspolnie z synem. Podczas letnich wakacji moj dziadek i moj tata podrozowali pociagiem do roznych mennic, by kupowac nowe monety z pierwszej reki lub zwiedzac najrozmaitsze wystawy numizmatyczne na Poludniowym Wschodzie. Z czasem dziadek i ojciec nawiazali kontakty z wieloma handlarzami numizmatow w calym kraju i dziadek wydal przez lata fortune, rozwijajac kolekcje. Jednakze w odroznieniu od Louisa Eliasberga moj dziadek nie byl bogaty - mial sklep wielobranzowy w Burgaw, lecz musial zwinac interes, kiedy w miescie zostaly otwarte supermarkety sieci Piggly Wiggly - i nigdy nie mial szansy, by dorownac zbiorowi Eliasberga. Mimo to kazdy ekstra dolar szedl na zakup monet. Dziadek nosil przez trzydziesci lat te sama marynarke, przez cale zycie jezdzil jednym samochodem i jestem pewien, ze tata zaczal pracowac w urzedzie pocztowym, zamiast wyjechac do college'u, poniewaz dziadkowi nie zostalo pieniedzy na oplacenie nauki syna po szkole sredniej. Bez watpienia byl dziwakiem, podobnie jak moj ojciec. Stare powiedzenie mowi: niedaleko pada jablko od jabloni. Kiedy staruszek w koncu zmarl, zaznaczyl w testamencie, ze jego dom ma byc sprzedany, a pieniadze przeznaczone na zakup kolejnych numizmatow. Prawdopodobnie i bez tego zastrzezenia moj ojciec wlasnie tak by postapil. Gdy tata odziedziczyl kolekcje, miala juz spora wartosc. Kiedy inflacja osiagnela niebotyczny poziom, a zloto kosztowalo osiemset piecdziesiat dolarow za uncje, zbior byl juz wart mala fortune. Wystarczyloby z nawiazka, zeby ojciec mogl kilka razy z rzedu przejsc na emeryture, a jeszcze wiecej bedzie warta za dwadziescia piec lat. Lecz ani mojego dziadka, ani ojca nie interesowaly pieniadze. Zajmowali sie numizmatyka dla dreszczu emocji, typowego dla mysliwych, i powstala miedzy nimi silna wiez. Bylo cos podniecajacego w dlugim, trudnym poszukiwaniu konkretnej monety, na koniec w znalezieniu jej i negocjowaniu, by uzyskac odpowiednia cene. Czasami mozna ja bylo kupic za przystepna cene, innym znowu razem nie, ale kazdy egzemplarz, ktory dodawali do kolekcji, stanowil cenna zdobycz. Tata mial nadzieje, ze bede podzielal jego zamilowanie, jak rowniez godzil sie na poswiecenie, ktorego owa pasja wymaga. W latach dorastania musialem spac zima pod dodatkowymi kocami i dostawalem nowe buty raz na rok. Zawsze brakowalo pieniedzy na ubrania dla mnie, chyba ze pochodzily z Armii Zbawienia. Ojciec nie mial nawet aparatu fotograficznego. Jedyne nasze wspolne zdjecie pochodzilo z wystawy numizmatow w Atlancie. Zrobil je pewien handlarz, gdy stalismy przed jego stoiskiem, i przyslal je nam. Przez lata stalo na biurku ojca. Na tym zdjeciu tata obejmuje mnie ramieniem i obaj usmiechamy sie promiennie. Trzymam w dloni pieciocentowke Buffalo z 1926 roku, w doskonalym stanie, ktora ojciec wlasnie kupil. Zaliczala sie do najrzadszych pieciocentowek Buffalo i skutek byl taki, ze przez miesiac zywilismy sie hot dogami i fasola, moneta kosztowala bowiem wiecej, niz sie ojciec spodziewal. Ale ja nie mialem nic przeciwko temu poswieceniu - w kazdym razie przynajmniej przez jakis czas. Kiedy tata zaczal rozmawiac ze mna o numizmatach - musialem byc wtedy w pierwszej lub w drugiej klasie - traktowal mnie jak rownego sobie. Kazdemu dzieciakowi uderza do glowy, kiedy dorosly, a zwlaszcza ojciec, traktuje go po partnersku, totez grzalem sie w promieniach jego zainteresowania, wchlaniajac te informacje. Z czasem umialem powiedziec, ile "Podwojnych Orlow" Saint Gaudens wybito w 1927 roku, a ile w 1924, i dlaczego dziesieciocentowka Barber Dime z 1895 roku, wybita w Nowym Orleanie, ma dziesieciokrotnie wieksza wartosc od tej samej monety wybitej tego samego roku w Filadelfii. Notabene, nadal to potrafie. Jednakze, w odroznieniu od ojca, w koncu zaczalem wyrastac z mojej kolekcjonerskiej pasji. On nie potrafil chyba rozmawiac o czymkolwiek innym i po szesciu czy siedmiu latach, kiedy to weekendy spedzalem z nim, zamiast z kolegami, zapragnalem wyrwac sie z domu. Podobnie jak inni chlopcy zaczalem interesowac sie innymi rzeczami, przede wszystkim sportem, dziewczynami, samochodami, muzyka, totez majac czternascie lat, niewiele przebywalem w domu. Odczuwalem tez coraz wieksze rozzalenie. Powoli docieralo do mnie, jak bardzo rozni sie moje zycie od zycia kolegow. Podczas gdy oni zawsze mieli forsy jak lodu na kino czy na modne okulary przeciwsloneczne, ja zebralem o dwudziestopieciocentowki, zeby kupic sobie hamburgera w McDonaldzie. Na szesnaste urodziny kilkunastu kolegow dostalo samochody, mnie zas lata podarowal srebrna jednodolarowke Morgana wybita w Carson City. Dziury w naszej zniszczonej kanapie byly przykryte kocem i bylismy jedyna znana mi rodzina, ktora nie miala telewizji kablowej czy mikrofalowki. Kiedy zepsula sie lodowka, ojciec kupil uzywana, w najohydniejszym odcieniu zieleni, ktory nie pasowal do niczego w kuchni. Ogarnialo mnie zaklopotanie, gdy pomyslalem, ze mogliby do mnie wpasc koledzy, i winilem za to ojca. Zdaje sobie sprawe, ze bylo to raczej zalosne uczucie - skoro tak mi doskwieral brak gotowki, moglem, na przyklad, kosic trawniki lub podejmowac sie dorywczych prac - ale ja bylem slepy jak kret i glupi jak but. Nawet jesli powiem wam teraz, ze zaluje swojej niedojrzalosci, to nie da sie cofnac czasu. Tata czul, ze cos sie zmienia, lecz nie bardzo wiedzial, jak temu zaradzic. Probowal w jedyny znany sobie sposob, w jedyny sposob znany jego ojcu. Rozmawial o monetach -wylacznie o nich potrafil swobodnie rozprawiac - i w dalszym ciagu przygotowywal dla mnie sniadania i obiady, lecz nasze stosunki coraz bardziej sie oziebialy. Jednoczesnie oddalilem sie od kolegow, ktorych znalem od dawien dawna. Rozbili sie na kliki, w zaleznosci od tego, jakie filmy ogladali czy jakie koszule kupili ostatnio w centrum handlowym, i nagle znalazlem sie poza nawiasem. Pieprze ich, pomyslalem. W szkole sredniej zawsze jest miejsce dla wszystkich, zaczalem wiec zadawac sie z niewlasciwym towarzystwem, chlopakami, ktorzy nie przejmowali sie niczym, a w rezultacie ja rowniez przestalem sie przejmowac. Opuszczalem lekcje, palilem i trzykrotnie zawieszono mnie za bojki. Zarzucilem takze sport. Gralem w futbol, koszykowke i biegalem az do drugiej klasy, i choc tata pytal czasami, jak mi poszlo, gdy wracalem do domu, wyraznie czul sie nieswojo, kiedy wdawalem sie w szczegoly, poniewaz bylo jasne, ze nie zna sie w ogole na zadnych sportach. Nigdy w zyciu nie nalezal do zadnej druzyny. Kiedy bylem w drugiej klasie, pojawil sie na jednym jedynym meczu koszykowki. Siedzial wsrod publicznosci, dziwny, lysiejacy facet w wytartej sportowej marynarce i w skarpetkach nie od pary. Mimo ze nie byl otyly, mial spodnie zmarszczone w pasie, przez co wygladal, jak gdyby byl w trzecim miesiacu ciazy. I uswiadomilem sobie, ze nie chce miec z nim nic wspolnego. Odczuwalem zaklopotanie na jego widok i po zakonczonym meczu trzymalem sie od niego z daleka. Nie uwazam tego za powod do dumy z siebie, ale taki wlasnie bylem. Sytuacja stawala sie coraz gorsza. W ostatniej klasie moj bunt siegnal zenitu. Od dwoch lat moje oceny spadaly coraz hardziej, raczej z powodu lenistwa i braku zainteresowania niz braku inteligencji (tak uwazam, moze nieslusznie), kilkakrotnie ojciec przylapal mnie, gdy wkradalem sie pozna noca do domu, zionac gorzala. Pewnego razu policja odwiozla innie do domu z imprezy, gdzie ewidentnie byl w uzyciu alkohol i narkotyki, a kiedy ojciec dal mi szlaban, wscieklem sie na niego, wykrzyczalem, zeby pilnowal wlasnego nosa, i przemieszkalem dwa tygodnie w domu kolegi. Po moim powrocie nie powiedzial ani slowa, natomiast jajecznica na bekonie z grzankami jak zwykle byla rano na stole. Ledwie przechodzilem z klasy do klasy i przypuszczam, ze pozwolono mi ukonczyc szkole po prostu dlatego, ze chciano sie mnie lak najpredzej pozbyc. Wiem, ze tata sie martwil i czasami poruszal na swoj sposob temat college'u, ale ja juz podjalem decyzje, ze nie pojde na studia. Chcialem pracowac, chcialem miec samochod, chcialem tych dobr materialnych, bez ktorych bylem przez osiemnascie lat. Nie napomknalem mu o tym ani slowem az do lata po ukonczeniu szkoly, ale kiedy dotarlo do niego, ze nie zlozylem nawet podania do dwuletniej szkoly policealnej, zamknal sie w swoim pokoju na reszte wieczoru i nazajutrz rano nie odezwal sie do mnie przy zwyklym sniadaniu. Wieczorem tego samego dnia probowal wciagnac mnie do rozmowy o numizmatach, jak gdyby chwytal sie nadziei powrotu do dawnej zazylosci, ktora jakims sposobem utracilismy. -Pamietasz, jak pojechalismy do Atlanty i to ty znalazles tamta pieciocentowke z wizerunkiem bizona, ktorej szukalismy przez wiele lat? - spytal. - Tamta, z ktora jestesmy na zdjeciu? Nigdy nie zapomne, jaki byles podekscytowany. To mi przywiodlo na pamiec mojego ojca i mnie. Pokrecilem glowa, uzewnetrznila sie cala moja frustracja spowodowana zyciem z ojcem. -Mam powyzej uszu sluchania o monetach! - wrzasnalem. - Nigdy wiecej nie chce slyszec o nich ani slowa! Powinienes sprzedac te cholerna kolekcje i zajac sie czyms innym. Czymkolwiek! Ojciec nic nie odpowiedzial, ale do dzis dnia pamietam jego zbolala mine, kiedy w koncu odwrocil sie i powlokl do swojej dziupli. Zranilem go i choc mowilem sobie, ze tego nie chcialem, w glebi duszy zdawalem sobie sprawe, ze oklamuje samego siebie. Od tamtej chwili ojciec rzadko poruszal temat numizmatow. Ja rowniez. Stworzylo to miedzy nami gleboka przepasc, nie mielismy sobie nic do powiedzenia. Po kilku dniach uswiadomilem sobie, ze zniknela rowniez nasza jedyna fotografia, jak gdyby tata uwazal, ze urazi mnie nawet najdrobniejsze przypomnienie monet. W owym czasie prawdopodobnie tak by sie stalo i mimo ze zalozylem, iz wyrzucil zdjecie, wcale mnie to nie obeszlo. W okresie dorastania nigdy nie bralem pod uwage ewentualnosci wstapienia do wojska. Chociaz wschodnia Karolina Polnocna jest obszarem naszego kraju, gdzie jest najgestsza siec obiektow wojskowych - w odleglosci kilku godzin jazdy od Wilmingtonu znajduje sie siedem baz - uwazalem, ze wojsko jest dla nieudacznikow. Kto chcialby spedzic zycie pomiatany przez bande ostrzyzonych na jeza fagasow? Na pewno nie ja, i poza chlopakami z ROTC*1, takze bardzo niewielu kolegow z mojej szkoly sredniej. Wiekszosc dobrych uczniow wybierala sie na University of North Carolina lub North Carolina State, natomiast ci slabsi zostawali, obijajac sie i chwytajac sie roznych prac, zlopiac piwo i przesiadujac, gdzie sie dalo, zdecydowanie unikajac wszystkiego, co mogloby wymagac odrobiny odpowiedzialnosci. Nalezalem do tej ostatniej kategorii. Przez pare lat po ukonczeniu szkoly imalem sie rozmaitych zajec, pracowalem jako pomocnik kelnera w Outback Steakhouse, odrywalem kontrolne odcinki biletow w miejscowym kinie, ladowalem i wyladowywalem pudla w Staples, pieklem gofry w Waffle House, pracowalem jako kasjer w kilku miejscach, gdzie sprzedawano bzdety turystom spoza miasta. Wydawalem kazdy zarobiony grosz i nie ludzilem sie ani przez chwile, ze ostatecznie uda mi sie wspiac po szczeblach kariery do kierowniczych stanowisk, totez ostatecznie wylatywalem z kazdej pracy. Dosc dlugo nie przejmowalem sie tym ani troche. Robilem, co mi sie zywnie podobalo. Mialem bzika na punkcie uprawiania surfingu do pozna, a potem spalem do poludnia, a poniewaz nadal mieszkalem w domu, nie musialem placic za jedzenie, czynsz, ubezpieczenie, nie odkladalem tez na przyszlosc. Poza tym zadnemu z moich kolegow nie powodzilo sie lepiej niz mnie. Nie pamietam, zebym czul sie szczegolnie nieszczesliwy, lecz po pewnym czasie zwyczajnie zmeczylo mnie moje zycie. Nie samo surfowanie, co to, to nie - w 1996 roku huragany "Bertha" i "Fran" uderzyly w wybrzeze i fale byly najlepsze od lat - lecz to nudne wystawanie pod barem Leroya. Zaczalem uswiadamiac sobie, ze kazdy wieczor byl taki sam. Pilem piwo, wpadalem na ludzi, ktorych znalem ze szkoly sredniej, pytali mnie, co robie, ja im odpowiadalem, potem oni mowili, co robia, i nie trzeba byc geniuszem, zeby sie domyslic, ze i oni, i ja zmierzamy donikad. Nawet jesli mieli wlasne mieszkanie, ktorego ja nie mialem, nie wierzylem, gdy opowiadali mi, ze lubia swoja prace - kopanie rowow, mycie okien czy wozenie turystycznych toalet Porta Potti, poniewaz doskonale wiedzialem, ze o zadnym z tych zajec nie marzy sie, dorastajac. Moze lenilem sie w szkole, ale az tak glupi nie bylem. W tamtym okresie spotykalem sie z dziesiatkami kobiet. Tutaj, u Leroya, zawsze byly kobiety. W wiekszosci byly to znajomosci niewarte zapamietania. Wykorzystywalem kobiety i zawsze zachowujac uczucia dla siebie, pozwalalem, by one wykorzystywaly mnie. Jedynie zwiazek z dziewczyna o imieniu Lucy przetrwal dluzej niz kilka miesiecy i przez krotki czas, zanim nieuchronnie sie rozstalismy, wydawalo mi sie, ze sie w niej zakochalem. O rok starsza ode mnie, byla studentka UNC* w Wilmingtonie i po ukonczeniu studiow chciala znalezc 1* ROTC - Reserve Officer's Training Corps - w Stanach Zjednoczonych odpowiednik studium wojskowego w uczelni wyzszej.**UNC - University of North Carolina. prace w Nowym Jorku. -Zalezy mi na tobie - powiedziala mi ostatniej nocy, ktora spedzilismy razem - ale ty i ja pragniemy roznych rzeczy. Moglbys zrobic znacznie wiecej w zyciu, lecz ty z jakiegos powodu wolisz po prostu snuc sie bez celu. - Zawahala sie, po czym mowila dalej. - W dodatku nie wiem, co naprawde do mnie czujesz. Zdawalem sobie sprawe, ze Lucy ma racje. Wkrotce potem wsiadla do samolotu, nie zawracajac sobie nawet glowy, by sie ze mna pozegnac. Po uplywie roku poprosilem jej rodzicow o numer telefonu i zadzwonilem do niej. Rozmawialismy przez dwadziescia minut. Powiedziala mi, ze zareczyla sie z adwokatem i wychodzi za maz w czerwcu nastepnego roku. Ta rozmowa telefoniczna poruszyla mnie bardziej, niz sie spodziewalem. Wydarzyla sie w dniu, kiedy zostalem wylany z pracy - kolejny raz - i jak zawsze poszedlem pocieszyc sie do Leroya. Zastalem tam ten sam tlumek nieudacznikow i nagle uswiadomilem sobie, ze nie mam ochoty spedzac jeszcze jednego bezsensownego wieczoru i udawac, ze wszystko w moim zyciu swietnie sie uklada. Kupilem wiec szesciopak piwa i usiadlem z nim na plazy. Po raz pierwszy od lat powaznie sie zamyslilem nad moim zyciem, co powinienem z nim zrobic i czy nie warto jednak pojsc za rada taty i wstapic do college'u. Ale od tak dawna juz bylem poza szkola, ze ten pomysl wydal mi sie niecelowy i absurdalny. Mozna to nazwac szczesciem lub pechem, ale wlasnie wtedy przebieglo obok mnie dwoch zolnierzy piechoty morskiej. Mlodzi i sprawni fizycznie, promieniowali spokojna pewnoscia siebie. Przetrawialem to przez pare dni. Ostatecznie to ojciec wplynal w pewnym stopniu na moja decyzje. Oczywiscie nie napomknalem mu o tym nawet slowem. Pewnej nocy, idac do kuchni, zobaczylem, ze swoim zwyczajem siedzi przy biurku. Tym razem jednak przyjrzalem mu sie dokladnie. Wylysial juz prawie calkowicie, a resztki wlosow, ktore pozostaly mu za uszami, byly zupelnie siwe. Zblizal sie do wieku emerytalnego i nagle uderzyla mnie mysl, ze nie mam prawa wciaz sprawiac mu zawodu po tym wszystkim, co dla mnie zrobil. Zaciagnalem sie wiec do wojska. Najpierw przyszla mi do glowy piechota morska, poniewaz najlepiej znalem tych chlopakow - zjezdzali zawsze tlumnie na Wrightsville Beach z Camp Lejeune lub Cherry Point, kiedy jednak nadszedl czas, wybralem wojska ladowe. Domyslalem sie, ze w jednym i drugim przypadku dostane karabin, ale ostatecznie na moim wyborze zawazyl fakt, ze kiedy zaszedlem do biura, facet werbujacy piechote morska jadl akurat lunch i nie byl w tym momencie wolny, natomiast ten, ktory werbowal do wojsk ladowych - jego biuro miescilo sie po drugiej stronie ulicy - byl. Ostatecznie podjalem bardziej spontaniczna decyzje, niz zamierzalem, ale podpisalem sie w wyznaczonym miejscu, zaciagajac sie na cztery lata, a kiedy rekrutujacy poklepal mnie po plecach, gratulujac mi, przylapalem sie na tym, ze zastanawiam sie, w co sie wpakowalem. Bylo to pod koniec 1997 roku, mialem wtedy dwadziescia lat. Oboz szkoleniowy dla rekrutow w Fort Benning byl taki okropny, jak to sobie wyobrazalem. Wszystko zdawalo sie miec na celu upokorzenie nas i poddanie praniu mozgow, bysmy wykonywali rozkazy bez sprzeciwu, bez wzgledu na to, jak moga byc glupie. Przystosowalem sie jednak znacznie szybciej od wielu chlopakow. Kiedy juz przez to przeszedlem, wybralem piechote. Przez nastepne kilka miesiecy cwiczylismy pozorowana walke w Luizjanie i starym dobrym Fort Bragg, gdzie w zasadzie uczylismy sie najskuteczniejszych sposobow zabijania ludzi i niszczenia obiektow; po pewnym czasie moja jednostka, wchodzaca w sklad Pierwszej Dywizji Piechoty - znanej tez jako Big Red One -zostala wyslana do Niemiec. Nie znalem slowa po niemiecku, ale nie mialo to znaczenia, poniewaz prawie kazdy, z kim mialem do czynienia, mowil po angielsku. Na poczatku bylo latwo, nastepnie rozpoczelo sie wojskowe zycie. Spedzilem siedem okropnych miesiecy na Balkanach - najpierw w Macedonii w 1999 roku, potem w Kosowie, gdzie zostalem do poznej wiosny dwutysiecznego roku. Zycie w wojsku niezbyt sie oplacalo, lecz biorac pod uwage fakt, ze nie trzeba bylo placic czynszu, kupowac jedzenia i nie bylo na co wydac zoldu, to moglem po raz pierwszy wplacic pieniadze do banku. Nieduzo, lecz wystarczajaco. Pierwsza przepustke spedzilem w domu, nudzac sie jak mops. Na druga pojechalem do Las Vegas. Bylo to miasto rodzinne jednego z moich kumpli i zamelinowalismy sie we trojke w domu jego rodzicow. Roztrwonilem prawie wszystkie oszczednosci. Podczas trzeciej przepustki, po powrocie z Kosowa, rozpaczliwie potrzebowalem chwili wytchnienia i postanowilem wrocic do domu w nadziei, ze nuda podczas mojego tam pobytu podziala uspokajajaco na moja psychike. Z powodu dzielacej nas odleglosci rzadko rozmawialismy z tata przez telefon, ale pisal do mnie listy, ktore zawsze nosily stempel pierwszego dnia miesiaca. Byly inne niz te, ktore moi koledzy dostawali od swoich mam, siostr czy zon. Nie bylo w nich nic zbyt osobistego, nic sentymentalnego, nigdy ani slowa dajacego mi do zrozumienia, ze za mna teskni. Nigdy tez nie wspomnial o monetach. Opowiadal natomiast o zmianach w sasiedztwie, duzo o pogodzie. Kiedy napisalem mu o dosc niebezpiecznej wymianie ognia, w ktorej uczestniczylem na Balkanach, odpisal mi, ze cieszy sie, iz przezylem, i na tym koniec. Zorientowalem sie ze sposobu, w jaki mi odpowiedzial, ze nie chcial slyszec o niebezpiecznych rzeczach, ktore robilem. Przerazalo go to, ze znajdowalem sie w niebezpieczenstwie, totez zaczalem pomijac dramatyczne epizody. Zamiast tego wysylalem mu listy, w ktorych zapewnialem go, ze stanie na warcie jest bez watpienia najnudniejszym zajeciem, jakie kiedykolwiek wymyslono, i ze najbardziej pasjonujaca rzecza, jaka robie od tygodni, jest zgadywanie, ile papierosow wypali drugi wartownik podczas jednego wieczoru. Ojciec konczyl kazdy list obietnica, ze wkrotce napisze znowu, i tym razem rowniez mnie nie zawodzil. Duzo pozniej doszedlem do wniosku, ze byl znacznie lepszym czlowiekiem, niz ja kiedykolwiek bede. Ale ja doroslem w ciagu ostatnich trzech lat. Tak, wiem, jestem chodzacym truizmem - wojsko robi z chlopca mezczyzne. Wszyscy musza dorosnac w wojsku, zwlaszcza jesli sluza w piechocie, tak jak ja. Powierzaja ci ekwipunek wart majatek, inni pokladaja w tobie zaufanie i jesli cos spieprzysz, kara jest znacznie powazniejsza niz odeslanie do lozka bez kolacji. Z pewnoscia zbyt wiele jest nudy i papierkowej roboty, wszyscy kopca papierosy, nie potrafia dokonczyc zdania bez przeklenstw, trzymaja pod lozkiem pudla ze swierszczykami i musza odpowiadac przed facetami z ROTC, swiezo po college'u, ktorzy uwazaja, ze trepy takie jak my maja iloraz inteligencji na poziomie neandertalczyka. Za to wszystko dostaje sie najwazniejsza nauczke w zyciu, a mianowicie, ze trzeba zyc na wlasna odpowiedzialnosc i lepiej robic to dobrze. Jesli otrzymuje sie rozkaz, nalezy go wykonac, nie wolno odmowic. Nie ma przesady w powiedzeniu, ze nasze zycie wisi na wlosku. Jedna niewlasciwa decyzja i twoj kumpel moze stracic zycie. Ten fakt sprawia, ze armia funkcjonuje. Mnostwo ludzi popelnia wielki blad, zastanawiajac sie, jak zolnierze moga codziennie narazac zycie lub walczyc o cos, w co byc moze nie wierza. Nie kazdy wierzy. Mialem do czynienia z zolnierzami ze wszystkich stron politycznego spektrum. Spotkalem ludzi, ktorzy nienawidzili wojska oraz innych, ktorzy chcieli zrobic w nim kariere. Spotkalem geniuszy oraz idiotow, ale w ostatecznym rozrachunku wszyscy robimy to, co robimy, dla siebie nawzajem. Dla przyjazni. Nie dla kraju, nie z patriotyzmu, nie dlatego, ze jestesmy zaprogramowanymi maszynami do zabijania, lecz z powodu tego faceta obok ciebie. Walczysz dla przyjaciela, po to, by przezyl, a on walczy dla ciebie, i wszystko w wojsku opiera sie na tej prostej przeslance. Ale, jak juz powiedzialem, zmienilem sie. Wstepujac do wojska, kopcilem jak komin i prawie wykaslalem pluca podczas obozu dla rekrutow, lecz w odroznieniu od praktycznie wszystkich w mojej jednostce rzucilem palenie i nie tknalem papierosa od przeszlo dwoch lat. Ograniczylem alkohol, wystarczaly mi dwa piwa tygodniowo, potrafilem w ogole obyc sie bez niego przez miesiac. Kartoteke mialem nieposzlakowana. Awansowalem z szeregowca na kaprala, a nastepnie, po uplywie pol roku, na sierzanta. Dowiedzialem sie, ze mam zdolnosci przywodcze. Prowadzilem ludzi do walki, moj oddzial bral udzial w schwytaniu jednego z glosnych zbrodniarzy wojennych na Balkanach. Moj dowodca zarekomendowal mnie do Officer Candidate School (OCS) i bilem sie z myslami, czy zostac oficerem, czy tez nie, jednakze czasami oznaczalo to prace za biurkiem i nawet wiecej papierkowej roboty, a ja nie bylem przekonany, ze tego wlasnie chce. Poza plywaniem na desce surfingowej nie uprawialem sportu od kilku lat przed zaciagnieciem sie do wojska. Do chwili trzeciej przepustki przybylo mi dziesiec kilo muskulow i pozbylem sie warstwy tluszczyku z brzucha. Wiekszosc czasu spedzilem na bieganiu, boksowaniu i podnoszeniu ciezarow razem z Tonym, miesniakiem z Nowego Jorku, ktory nie potrafil mowic, tylko krzyczal, przysiegal, ze tequila jest afrodyzjakiem, i zdecydowanie byl moim najlepszym kumplem w oddziale. Namowil mnie, bym tak jak on zrobil sobie tatuaze na obu ramionach, z kazdym uplywajacym dniem pamiec o tym, kim kiedys bylem, bladla coraz bardziej. Duzo tez czytalem. W wojsku ma sie duzo czasu na czytanie, ludzie wymieniaja sie ksiazkami lub wypozyczaja je z biblioteki, dopoki okladki praktycznie sie nie rozleca. Nie chce, byscie odniesli wrazenie, ze stalem sie intelektualista, poniewaz tak nie jest. Nie znalem Chaucera, Prousta czy Dostojewskiego ani zadnego z innych niezyjacych pisarzy. Czytalem glownie kryminaly, thrillery i ksiazki Stephena Kinga, a szczegolnie polubilem Carla Hiaasena, poniewaz ma lekkie pioro i zawsze mnie rozsmiesza. Nie potrafilem oprzec sie mysli, ze gdyby w szkole przerabiano te ksiazki na lekcjach angielskiego, mielibysmy najwiecej czytelnikow na swiecie. W odroznieniu od moich kumpli unikalem jak ognia towarzystwa kobiet. Brzmi dziwnie, prawda? Facet w kwiecie wieku, praca naladowana testosteronem - co moze byc naturalniejszego od poszukiwania odprezenia w towarzystwie kobiety? Ale nie dla mnie. Chociaz podczas stacjonowania w Wurzburgu moi niektorzy koledzy spotykali sie, a nawet pozenili z tamtejszymi mieszkankami, nasluchalem sie dosc roznych historii, by zdawac sobie sprawe, ze takie malzenstwa rzadko sie udaja. Wojsko na ogol nie sluzy zwiazkom - bylem swiadkiem tak wielu rozwodow, ze dobrze o tym wiedzialem - i o ile nie mialbym nic przeciwko obecnosci kogos wyjatkowego, nic takiego nigdy sie nie zdarzylo. Tony nie mogl tego zrozumiec. -Musisz pojsc ze mna - prosil. - Nigdy nie chodzisz. -Nie jestem w nastroju. -Jak mozesz nie byc w nastroju? Sabine zaklina sie, ze jej przyjaciolka jest wystrzalowa. Wysoka blondynka i uwielbia tequile. -Zabierz Dona. Jestem pewien, ze chetnie sie z toba wybierze. -Castelowa? Nie ma mowy! Sabine go nie cierpi. Nic na to nie odpowiedzialem. -Po prostu troche sie zabawimy. Pokrecilem glowa, myslac, ze wole raczej byc sam, niz zamienic sie z powrotem w faceta, jakim kiedys bylem, ale mimo woli naszla mnie mysl, czy w koncu nie bede pedzil takiego mnisiego zycia jak ojciec. Widzac, ze nie zdola zmienic mojego postanowienia, Tony ruszyl w strone drzwi, nie ukrywajac swego niesmaku. -Czasami zupelnie cie nie rozumiem. Kiedy ojciec przyjechal po mnie na lotnisko, w pierwszej chwili mnie nie poznal i omal nie podskoczyl, kiedy poklepalem go po ramieniu. Zamiast mnie usciskac, podal mi reke i zapytal, jak minal lot, ale zaden z nas nie wiedzial, co dalej powiedziec, totez wyszlismy na zewnatrz. Powrot do domu byl dziwny i dezorientujacy i odczuwalem podenerwowanie, tak jak podczas poprzedniej przepustki. Na parkingu, wrzucajac moje rzeczy do bagaznika, dostrzeglem na zderzaku jego wiekowego forda escorta nalepke zachecajaca ludzi: WSPIERAJCIE NASZE WOJSKO. Nie bylem pewny, co to oznacza dla mojego ojca, mimo to jej widok mnie uradowal. W domu zanioslem rzeczy do mojej dawnej sypialni. Wszystko bylo na tym samym miejscu, tak jak zapamietalem, lacznie z zakurzonymi trofeami na polce i oprozniona do polowy butelka wild turkey ukryta w szufladzie z bielizna. Podobnie bylo z reszta domu. Kanape nadal nakrywal koc, zielona lodowka zdawala sie krzyczec, ze tu nie pasuje, a telewizor odbieral tylko cztery kanaly, w dodatku obraz byl nieostry. Tata ugotowal spaghetti; w piatek nieodmiennie bylo spaghetti. Przy obiedzie probowalismy rozmawiac. -Ciesze sie, ze jestem znowu w domu - powiedzialem. Ojciec usmiechnal sie krotko. -To dobrze - odrzekl. Upil lyk mleka. Do obiadu zawsze pilismy mleko. Skoncentrowal sie najedzeniu. -Kojarzysz Tony'ego? - spytalem. - Wspominalem ci chyba o nim w listach. Tak czy owak, pomysl sobie, wydaje mu sie, ze jest zakochany. Jego wybranka o imieniu Sabine ma szescioletnia coreczke. Ostrzegalem go, ze to moze byc niezbyt dobry pomysl, ale on nie chce sluchac. Ojciec starannie posypal spaghetti parmezanem, pilnujac, by w kazdym miejscu znalazla sie odpowiednia ilosc. -Ach - mruknal. - Niezle. Potem zabralem sie do jedzenia i zaden z nas nie odezwal sie juz ani slowem. Napilem sie troche mleka. Dolozylem sobie makaronu. Zegar tykal na scianie. -Z pewnoscia cieszysz sie, ze idziesz w tym roku na emeryture - zauwazylem. - Pomysl tylko, wreszcie bedziesz mogl zrobic sobie wakacje, zwiedzic swiat. - Omal mi sie nie wyrwalo, ze moze przyjechac w odwiedziny do mnie, do Niemiec, w pore jednak ugryzlem sie w jezyk. Wiedzialem, ze nie przyjedzie, i nie chcialem stawiac go w klopotliwej sytuacji. Nawijalismy jednoczesnie makaron na widelec, ojciec zastanawial sie chyba nad najlepsza odpowiedzia. -Bo ja wiem - odparl w koncu. Zaprzestalem prob nawiazania rozmowy i od tej chwili jedynymi dzwiekami, jakie daly sie slyszec, byl stuk widelcow o talerze. Po skonczonym obiedzie poszlismy kazdy w swoja strone. Zmeczony podroza polozylem sie spac. Tak jak w bazie budzilem sie co godzina. Gdy rano wstalem, ojciec wyszedl juz do pracy. Zjadlem, przeczytalem gazete, bezskutecznie probowalem skontaktowac sie z przyjacielem, nastepnie wyciagnalem z garazu moja deske do surfingu i powloklem sie na plaze. Fale byly takie sobie, lecz nie mialo to znaczenia. Nie plywalem od trzech lat i poczatkowo nie szlo mi najlepiej, lecz nawet latwe ewolucje wzbudzily we mnie zal, iz nie stacjonuje nad oceanem. Byl poczatek czerwca dwutysiecznego roku, panowal juz skwar, a woda dzialala wspaniale orzezwiajaco. Z punktu obserwacyjnego na mojej desce widzialem ludzi wnoszacych swoje rzeczy do niektorych domow tuz za wydmami. Jak juz wspominalem, Wrightsville Beach zawsze tlumnie odwiedzaly rodziny, ktore wynajmowaly domy na tydzien lub kilka tygodni, ale czasem zjezdzaly rowniez studentki z Chapel Hill lub Raleigh. To one byly przedmiotem mojego zainteresowania i dostrzeglem grupke dziewczat w bikini sadowiacych sie na werandzie jednego z domow w poblizu mola. Przygladalem im sie przez chwile, doceniajac ten widok, po czym zlapalem kolejna fale i na reszte popoludnia zatracilem sie we wlasnym malym swiecie. Przeszlo mi przez mysl, by wpasc do Leroya, lecz doszedlem do wniosku, ze nikt poza mna sie tam nie zmienil, kupilem wiec butelke piwa w lokalnym sklepiku i poszedlem na molo, by usiasc i podziwiac zachod slonca. Wiekszosc wedkarzy zbierala juz sprzet, zostalo tylko kilku, ktorzy sprawiali ryby, wrzucajac resztki do wody. Tymczasem ocean zaczal zmieniac barwe ze stalowoszarej na pomaranczowa, a nastepnie na zolta. Wsrod grzywaczy za molem pelikany jezdzily na grzbietach morswinow slizgajacych sie po grzbietach fal. Wiedzialem, ze dzis wieczorem ksiezyc wejdzie w faze pelni - ta swiadomosc byla niemal instynktowna dzieki czasowi spedzonemu w terenie. Nie zastanawialem sie wlasciwie nad niczym szczegolnym, pozwolilem swobodnie bladzic myslom. Daje slowo, zupelnie nie w glowie mi byly dziewczyny. I wlasnie wtedy zobaczylem, jak wchodzi na molo. A wlasciwie wchodza, poniewaz dziewczyny byly dwie. Wysoka blondynka i atrakcyjna brunetka, obie troche mlodsze ode mnie. Prawdopodobnie studentki college'u. Mialy na sobie szorty i bluzki bez plecow i rekawow wiazane na szyi, a brunetka niosla duza plocienna torbe z rodzaju tych, ktore ludzie zabieraja czasami na plaze, jesli zamierzaja spedzic tam wiele godzin z dziecmi. Slyszalem, jak smieja sie i rozmawiaja, sprawialy wrazenie beztroskich i gotowych do wakacji. -Siemanko - zawolalem, gdy sie zblizyly. Nie bylo to zbyt grzeczne i nie moge powiedziec, ze spodziewalem sie jakiejs reakcji z ich strony. Blondynka zachowala sie zgodnie z moimi przewidywaniami. Spojrzala przelotnie na deske surfingowa oraz piwo w mojej dloni i zignorowala mnie, wznoszac oczy do gory. Natomiast brunetka absolutnie mnie zaskoczyla. -Czesc, nieznajomy - odrzekla z usmiechem, po czym wskazala na moja deske. - Zaloze sie, ze fale sa dzis kapitalne. Jej uwaga zbila mnie z pantalyku, slowa byly zaskakujaco przyjazne. Przeszly z kolezanka na koniec mola, a ja przylapalem sie na tym, ze nie spuszczam z niej wzroku, gdy stanela oparta o balustrade. Bilem sie z myslami - podejsc i przedstawic sie czy nie, w koncu postanowilem tego nie robic. Nie byly w moim typie lub scislej mowiac, przypuszczalnie ja nie bylem w ich typie. Pociagnalem solidny lyk piwa, starajac sie nie zwracac na nie uwagi. Jednakze choc bardzo staralem sie nie gapic na brunetke, nie udawalo mi sie to. Staralem sie rowniez nie sluchac, o czym rozmawiaja, ale blondynka miala glos z rodzaju tych, ktorych nie da sie zignorowac. Paplala jak nakrecona o jakims facecie o imieniu Brad, o tym, jak bardzo go kocha, o tym, ze jej korporacja jest najlepsza w calym UNC, ze impreza na koniec roku akademickiego byla super i w przyszlym roku koniecznie powinni sie przylaczyc inni, ze zbyt wiele jej kolezanek kumpluje sie z najgorszymi typkami ze studenckich korporacji, a jedna z nich nawet zaszla w ciaze, ale sama jest sobie winna, poniewaz ostrzegano ja przed tym chlopakiem. Brunetka prawie sie nie odzywala - nie potrafie powiedziec, czy rozmowa ja bawila, czy nudzila - lecz od czasu do czasu wybuchala smiechem. I znowu uslyszalem w jej glosie przyjazna, poblazliwa nute, cos, co kojarzylo mi sie z powrotem do domu, co - musze przyznac - bylo pozbawione sensu. Odstawiajac butelke piwa, zauwazylem, ze dziewczyna polozyla torbe na balustradzie. Staly tam okolo kilkunastu minut, gdy podeszli do nich dwaj faceci - domyslilem sie, ze sa to czlonkowie korporacji - w koszulach Lacoste, rozowej i pomaranczowej, oraz w bermudach. Pierwsza mysl, jaka mi przyszla do glowy, to ze jednym z nich musi byc Brad, o ktorym mowila blondynka. Obaj niesli piwo i podchodzac blizej, zaczeli zachowywac sie podejrzanie, jak gdyby zamierzali podkrasc sie do dziewczat. Najprawdopodobniej obie dziewczyny chcialy, zeby tam przyszli, i po okrzykach zaskoczenia, uwienczonych piskami radosci oraz przyjacielskim poklepywaniem po ramieniu, wszyscy zapewne rusza z powrotem, smiejac sie, chichoczac i robiac inne rzeczy, jakie zwykle robia studenckie pary. Ich spotkanie mogloby miec taki przebieg, poniewaz chlopcy zachowywali sie dokladnie tak, jak przewidywalem. Gdy tylko sie zblizyli, nastraszyli glosnymi okrzykami dziewczeta, ktore pisnely i poklepaly ich przyjaznie po plecach, oni zas zagwizdali, a ten w rozowej koszuli rozchlapal troche piwa. Oparl sie o balustrade obok torby brunetki, zakladajac noge na noge. -Hej, za kilka minut zamierzamy rozpalic ognisko - rzekl chlopak w pomaranczowej koszuli, obejmujac blondynke ramieniem. Pocalowal ja w szyje. -Jestescie gotowe, by wrocic? -Jestes gotowa? - spytala blondynka, patrzac na przyjaciolke. -Jasne - odrzekla brunetka. Rozowy odsunal sie od balustrady. Przy tym ruchu musial tracic torbe, ktora zsunela sie i wpadla do wody. Rozlegl sie plusk, jak gdyby wyskoczyla duza ryba. -Co to bylo? - spytal chlopak, odwracajac sie. -Moja torba! - jeknela brunetka. - Zrzuciles ja. -Przepraszam - powiedzial, bynajmniej nie sprawiajac wrazenia, ze jest mu faktycznie przykro. -Mialam tam portfel! -Przeprosilem cie - odparl, marszczac brwi. -Musisz ja wydostac, zanim utonie! Obaj studenci nawet nie drgneli, widzialem, ze zaden z nich nie zamierza skakac do wody, by wydobyc torbe. Po pierwsze, z pewnoscia by jej nie znalezli, a po drugie, musieliby poplynac z powrotem do brzegu, co nie jest wskazane po spozyciu alkoholu, oni zas najwyrazniej pili. Przypuszczam, ze brunetka wyczytala to samo z miny rozowego, poniewaz uchwycila sie obiema rekami gornej poreczy i postawila stope na dolnej poprzeczce. -Nie wyglupiaj sie. Juz jej nie znajdziesz - oznajmil rozowy, kladac reke na dloni dziewczyny, by ja powstrzymac. - To niebezpieczny pomysl. Moga tu byc rekiny. Przeciez to tylko portfel. Kupie ci nowy. -Musze go znalezc! Mam w nim wszystkie moje pieniadze! Zdawalem sobie sprawe, ze nie powinno mnie to obchodzic, ale gdy skoczylem na rowne nogi i popedzilem do brzegu mola, zdazylem jedynie pomyslec: "Och, co do diabla..." ROZDZIAL DRUGI Powinienem chyba wyjasnic, dlaczego skoczylem do wody po jej torbe. Wcale nie dlatego, ze chcialem, by zobaczyla we mnie kogos w rodzaju bohatera, albo po to, by zrobic na niej wrazenie. Nie obchodzilo mnie tez w najmniejszym stopniu, ile pieniedzy stracila. Mialo to raczej zwiazek z jej szczerym usmiechem i serdecznym smiechem. Nawet zanurzajac sie w wodzie, bylem tego swiadomy, jak idiotyczna jest moja reakcja, lecz bylo juz za pozno. Zanurkowalem, a nastepnie wyplynalem. Cztery twarze spogladaly na mnie z gory. Chlopak w rozowej koszuli byl wyraznie zirytowany.-Gdzie ona jest? - krzyknalem. -Tam, tam! - zawolala brunetka. - Chyba wciaz widze, jak opada... Zlokalizowanie jej w zapadajacym zmierzchu zajelo mi chwile, falowanie oceanu spychalo mnie na molo. Odplynalem na bok, unoszac torbe nad woda, chociaz i tak byla juz calkowicie przemoczona. Dzieki falom powrot na brzeg ukazal sie latwiejszy, niz sie spodziewalem, i gdy od czasu do czasu podnosilem glowe, widzialem, ze cztery osoby podazaja molem razem ze mna. Wreszcie wyczulem stopami dno i przebrnalem przez spienione fale. Otrzasnalem sie jak pies, otrzepujac wode z wlosow, po czym ruszylem po piasku w strone czworki studentow. Spotkalismy sie w polowie plazy. Podalem torbe brunetce. -Prosze bardzo. -Dziekuje - odrzekla, a gdy nasze oczy sie spotkaly, poczulem, jak cos zaskoczylo, niczym klucz w zamku. Wierzcie mi, nie jestem romantykiem i nigdy nie wierzylem, kiedy ktos opowiadal mi o milosci od pierwszego wejrzenia, zreszta nie wierze w to nadal. Mimo to jednak cos sie stalo, cos na wskros realnego, i nie moglem odwrocic wzroku. Z bliska byla piekniejsza, niz dostrzeglem to w pierwszej chwili, ale bylo to mniej zwiazane z jej wygladem, a bardziej z zachowaniem. Nie chodzilo tylko o usmiech, odslaniajacy niewielka przerwe miedzy przednimi zebami, lecz niedbaly sposob, w jaki odgarniala niesforny kosmyk wlosow, swobode zachowania. -Nie musiales tego robic - powiedziala chyba z lekkim podziwem w glosie. - Wylowilabym ja. -Wiem - skinalem glowa. - Widzialem, ze szykujesz sie do skoku. -Lecz odczuwales przemozna chec przyjscia z pomoca damie w tarapatach - rzekla, przechylajac glowe na bok. -Cos w tym rodzaju. Przez moment oceniala moja odpowiedz, po czym zajela sie torba. Zaczela wyjmowac z niej cala zawartosc - portfel, okulary przeciwsloneczne, czapke z daszkiem, tubke emulsji z filtrem ochronnym. Podala wszystko blondynce, po czym wyzela torbe. -Zamokly ci zdjecia - zauwazyla blondynka, przegladajac portfel. Brunetka nie zwracala na nia uwagi, w dalszym ciagu starannie wyciskajac wode z torby. Kiedy wreszcie uzyskala zadowalajacy efekt, wlozyla do niej z powrotem wszystkie przedmioty. -Jeszcze raz dziekuje - usmiechnela sie do mnie. Jej akcent roznil sie od akcentu mieszkancow wschodniej czesci Karoliny Polnocnej, mowila bardziej przez nos, jak gdyby dorastala w gorach w poblizu Boone lub zachodniej granicy z Karolina Poludniowa. -Nie ma sprawy - wymamrotalem, ale nie ruszalem sie z miejsca. -Hej, moze on liczy na nagrode - wtracil donosnym glosem chlopak w rozowej koszuli. Spojrzala na niego, potem na mnie. -Chodzi ci o nagrode? -Nie - machnalem reka. - Milo mi, ze pomoglem. -Zawsze wiedzialam, ze istnieja jeszcze rycerscy mezczyzni - oznajmila. Usilowalem doszukac sie w jej glosie nutki kpiny, nic jednak nie wskazywalo na to, ze dziewczyna stroi sobie ze mnie zarty. Pomaranczowy zlustrowal mnie szybkim spojrzeniem, odnotowujac moje krotko ostrzyzone wlosy. -Jestes w piechocie morskiej? - spytal. Objal mocniej blondynke ramieniem. Pokrecilem przeczaco glowa. -Nie naleze do tych nielicznych czy wspanialych. Chcialem byc tylko tym, kim moge byc, zaciagnalem sie wiec do wojsk ladowych. Brunetka parsknela smiechem. W przeciwienstwie do mojego ojca z cala pewnoscia widziala te reklame. -Jestem Savannah - przedstawila sie. - Savannah Lynn Curtis. A to Brad, Randy i Susan. - Wyciagnela reke. -John Tyree - powiedzialem, ujmujac jej dlon. Byla ciepla, delikatna jak aksamit, ale gdzieniegdzie wyczulem stwardnienia. Nagle uswiadomilem sobie, jak dawno juz nie dotykalem kobiety. -Coz, chcialabym cos dla ciebie zrobic. -Naprawde nie musisz. -Jadles juz? - spytala, ignorujac moja uwage. - Zamierzamy zjesc cos na powietrzu, bedzie sporo osob. Przylaczysz sie do nas? Chlopcy wymienili spojrzenia. Randy, w rozowej koszuli, mial cholernie ponura mine i musze przyznac, ze poprawilo mi to humor. "Hej, moze on liczy na nagrode". Co za kutafon. -Tak, chodz z nami - odezwal sie w koncu Brad bez zbytniego entuzjazmu. - Bedzie czadowo. Wynajelismy dom tuz obok mola. - Wskazal na jeden z domow na plazy. Na werandzie wylegiwalo sie na sloncu kilka osob. Choc nie mialem najmniejszej ochoty zadawac sie z kolejnymi przedstawicielami studenckiej braci, Savannah usmiechala sie do mnie tak cieplo, ze zanim sie obejrzalem, przystalem na propozycje. -Brzmi zachecajaco. Wezme moja deske z mola i zaraz bede. -No to czekamy na ciebie - wtracil Randy. Zrobil krok w strone Savannah, ona jednak potraktowala go jak powietrze. -Pojde z toba - zaproponowala mi, zostawiajac kolegow. - Przynajmniej tyle moge zrobic. - Poprawila torbe na ramieniu. - Do zobaczenia wkrotce. Ruszylismy w strone wydmy, a potem schodkami na molo. Jej koledzy wahali sie przez chwile, kiedy jednak zrownala sie ze mna, odwrocili sie powoli i poszli plaza w kierunku domu. Katem oka dostrzeglem, ze blondynka odwraca glowe i patrzy w nasza strone ponad ramieniem Brada. Randy zrobil to samo, nadasany. Nie bylem pewny, czy Savannah w ogole zwrocila na to uwage, dopoki nie przeszlismy kilku krokow. -Susan pewnie mysli, ze zwariowalam, zachowujac sie w ten sposob - zauwazyla. -To znaczy w jaki? -Idac z toba. Jej zdaniem Randy jest dla mnie idealnym facetem i od chwili, gdy tu przyjechalismy, probuje nas skojarzyc. A on lazil za mna przez caly dzien. Pokiwalem glowa, nie bardzo wiedzac, jak zareagowac. W oddali ksiezyc, jasny i pelny, rozpoczal swoja powolna wedrowke nad oceanem. Zobaczylem, ze Savannah wpatruje sie w niego. Uderzajace o brzeg fale pienily sie skapane w srebrzystej poswiacie, jak gdyby uchwycone fleszem aparatu fotograficznego. Dotarlismy do mola. Balustrada byla szorstka od piasku i soli, zniszczone czynnikami atmosferycznymi deski zaczynaly pekac. Schody trzeszczaly, gdy wchodzilismy na gore. -Gdzie stacjonujesz? - spytala. -W Niemczech. Przyjechalem do domu na urlop na dwa tygodnie, zeby odwiedzic ojca. A ty, jak rozumiem, pochodzisz z gor? Popatrzyla na mnie ze zdziwieniem. -Lenoir. - Przygladala mi sie badawczo. - Niech zgadne, poznales po moim akcencie, prawda? Myslisz, ze jestem z prowincji, prawda? -Wcale nie. -Ale ja wlasnie jestem. To znaczy, z prowincji. Wychowalam sie na ranczo. I owszem, wiem, ze mowie z akcentem, ale niektorzy ludzie uwazaja to za urocze. -Na przyklad Randy - wypsnelo mi sie, nim zdazylem ugryzc sie w jezyk. Zapanowalo klopotliwe milczenie, Savannah przeczesala dlonia wlosy. -Randy jest chyba sympatycznym mlodym czlowiekiem - odezwala sie po chwili - ale nie znam go zbyt dobrze. Prawde mowiac, nie znam zbyt dobrze wiekszosci ludzi w domu, poza Timem i Susan. - Odpedzila machnieciem komara. - Poznasz Tima pozniej. To swietny chlopak. Polubisz go. Wszyscy go lubia. -Przyjechaliscie tutaj na tydzien na wakacje? -Na miesiac, ale wlasciwie nie sa to wakacje. Jestesmy wolontariuszami. Slyszales o Habitat for Humanity, prawda? Przyjechalismy pomoc w zbudowaniu kilku domow. Moja rodzina jest w to zaangazowana od lat. Ponad jej ramieniem dom budzil sie do zycia w ciemnosci. Zmaterializowalo sie wiecej osob, wlaczono muzyke, od czasu do czasu rozlegal sie smiech. Brada, Susan i Randy'ego otaczala juz grupka rowiesnikow pijacych piwo i wygladajacych nie tyle na osoby robiace cos dobrego dla innych, ile raczej na studentow college'u, ktorzy szukaja dobrej zabawy i okazji, by nawiazac blizsze stosunki z plcia przeciwna. Musiala zauwazyc moja mine i rowniez spojrzala w tamta strone. -Zaczynamy dopiero w poniedzialek. Wkrotce dowiedza sie, ze to nie tylko zabawa. -Przeciez nic nie powiedzialem... -Nie musiales. Ale masz racje. Dla wiekszosci z nich to pierwsza praca z Habitat i robia to, zeby miec cos nietuzinkowego do umieszczenia w CV, kiedy ukoncza studia. Nie maja pojecia, ile beda musieli wlozyc w to pracy. Jednakze koniec koncow najwazniejsze jest to, ze powstaja domy i ze zostana zbudowane. Zawsze tak jest. -To nie jest twoj pierwszy raz? -Nie, robie to kazdego lata od szesnastego roku zycia. Najpierw w naszym kosciele, a kiedy zaczelam studia w Chapel Hill, stworzylismy grupe. Scislej mowiac, stworzyl ja Tim. On tez pochodzi z Lenoir. Wlasnie skonczyl licencjat i jesienia zaczyna studia magisterskie. Znam go od niepamietnych czasow. Zamiast podejmowac sie latem roznych dorywczych prac lub odbywac praktyke, pomyslelismy, ze mozemy zaproponowac studentom cos innego. Wszyscy zrzucaja sie na czynsz i placa za siebie przez miesiac. Nie pobieramy zadnej oplaty za prace, ktore wykonujemy w domach. Dlatego odzyskanie torby bylo dla mnie takie wazne. Nie mialabym pieniedzy najedzenie przez caly miesiac. -Jestem pewien, ze koledzy nie pozwoliliby ci umrzec z glodu. -Wiem, ale to nie byloby fair. Oni juz robia cos szlachetnego i to jest najwazniejsze. Czulem, jak nogi grzezna mi w piasku. -Dlaczego Wilmington? - spytalem. - To znaczy, czemu przyjechaliscie budowac domy tutaj, a nie na przyklad w Lenoir lub Raleigh. -Z powodu plazy. Wiesz, jacy sa ludzie. Raczej trudno jest namowic studentow, zeby pracowali spolecznie przez miesiac, ale jest to latwiejsze w takiej miejscowosci jak ta. A im wiecej masz ludzi, tym wiecej mozesz zrobic. W tym roku zwerbowalismy trzydziesci osob. Skinalem glowa, zdajac sobie sprawe, jak blisko siebie idziemy. -Ty tez zrobilas licencjat? -Nie. Bede teraz na ostatnim roku. I moim przedmiotem kierunkowym jest pedagogika specjalna, jesli mialo to byc (woje kolejne pytanie. -Rzeczywiscie. -Tak myslalam. Kiedy jest sie w college'u, wszyscy o to pytaja. -Wszyscy pytaja, czy podoba mi sie w wojsku. -A podoba ci sie? -Bo ja wiem. Rozesmiala sie, a ten dzwiek byl taki melodyjny, ze zrozumialem, iz pragne go znowu uslyszec. Dotarlismy na koniec mola. Wzialem moja deske, wrzucilem pusta butelke po piwie do pojemnika na smieci, slyszac, jak uderza z brzekiem o dno. Nad naszymi glowami niebo bylo coraz bardziej rozgwiezdzone, a swiatla padajace z okien domow stojacych na wydmach przypominaly mi latarnie z wydrazonej dyni. -Moge cie spytac, dlaczego wstapiles do wojska? Zwazywszy na to, ze nie wiesz, czy je lubisz. Nad odpowiedzia zastanawialem sie nie dluzej niz sekunde, przelozylem deske do drugiej reki. -Najbezpieczniej bedzie odpowiedziec, ze wtedy byla to koniecznosc. Czekala, zebym cos dodal, kiedy jednak tego nie zrobilem, po prostu skinela glowa. -Z pewnoscia cieszysz sie, ze wrociles do domu na jakis czas - powiedziala. -Bez watpienia. -Twoj ojciec tez sie cieszy, prawda? -Chyba tak. -Nie chyba, lecz murowanie. Musi byc bardzo z ciebie dumny. -Mam taka nadzieje. -Mowisz tak, jak gdybys nie byl tego pewien. -Musialabys poznac mojego tate, zeby zrozumiec. Nie jest szczegolnym gadula. Widzialem odblask ksiezyca w jej ciemnych oczach, kiedy sie odezwala, jej glos mial lagodne brzmienie. -Nie musi mowic, zeby byc z ciebie dumnym. Pewnie jest takim ojcem, ktory okazuje to w inny sposob. Zastanawialem sie nad jej slowami, majac nadzieje, ze to prawda. Gdy tak myslalem, od strony domu dobiegly nas glosne krzyki. Dostrzeglem przy ognisku pare studentow. Chlopak obejmowal ramionami dziewczyne i popychal ja do przodu, ona zas smiala sie i probowala sie wyrwac. Nieopodal siedzieli przytuleni Brad i Susan, ale Randy gdzies zniknal. -Powiedzialas, ze nie znasz wlasciwie nikogo ze swoich tutejszych wspolmieszkancow? Pokrecila glowa, dlugie wlosy zatanczyly na jej ramionach. Znowu odgarnela nieposluszny kosmyk. -Prawie nie znam. Wiekszosc zobaczylismy po raz pierwszy, kiedy sie zapisywali, a nastepnie dopiero dzisiaj, po przyjezdzie tutaj. Jest bardzo prawdopodobne, ze widywalismy sie czasami w kampusie, i przypuszczam, ze wiele osob juz sie zna, ja sie jednak do nich nie zaliczam. Gros z nich to czlonkowie korporacji. Ja wciaz mieszkam w akademiku. Ale to calkiem sympatyczna paczka. Gdy tak mi opowiadala, przyszla mi do glowy mysl, ze Savannah jest dziewczyna, ktora nigdy nie powie zlego slowa na nikogo. Jej szacunek dla innych wydal mi sie krzepiacy i dojrzaly. O dziwo, wcale mnie to nie zaskoczylo. Bylo to czescia tych nieokreslonych przymiotow, ktore wyczuwalem w niej od samego poczatku, stylu bycia, ktory ja wyroznial. -Ile masz lat? - spytalem, gdy zblizalismy sie do domu. -Dwadziescia jeden. Wlasnie w zeszlym miesiacu obchodzilam urodziny. A ty? -Dwadziescia trzy. Masz rodzenstwo? -Nie, jestem jedynaczka. Tylko ja i moi staruszkowie. Rodzice nadal mieszkaja w Lenoir i po dwudziestu pieciu latach malzenstwa kochaja sie jak dwie papuzki nierozlaczki. Twoja kolej. -Tez jedynak. Tyle ze my zawsze bylismy we dwoch. Tata i ja. Bylem pewny, ze moja odpowiedz sprowokuje pytanie o matke, ale ku mojemu zdziwieniu pomylilem sie. -To on nauczyl cie plywac na desce surfingowej? -Nie, nauczylem sie sam, kiedy bylem dzieckiem. -Jestes dobry. Obserwowalam cie wczesniej. Jak sie na ciebie patrzy, to wydaje sie to takie latwe, pelne wdzieku. Zaluje, ze ja tak nie potrafie. -Z przyjemnoscia zostane twoim nauczycielem, jesli tylko zechcesz -zaproponowalem. - To wcale nie jest takie trudne. Bede tu jutro. Przystanela, spogladajac mi w oczy. -Nie skladaj obietnic, jesli nie jestes pewny, czy zamierzasz ich dotrzymac. - Ujela mnie pod reke, sprawiajac, ze zaniemowilem, po czym wskazala gestem glowy ognisko. - Jestes gotow poznac kilka osob? Przelknalem sline, czujac nagla suchosc w gardle, co bylo chyba najdziwniejsza rzecza, jaka mi sie kiedykolwiek przytrafila. Dom byl jednym z tych dwupietrowych wielkich budynkow, z podziemnym garazem i szescioma lub siedmioma sypialniami. Parter otaczala ogromna weranda. Na balustradzie suszyly sie reczniki, ze wszystkich stron dobiegaly odglosy rozmow. Na werandzie stal grill, czulem zapach piekacych sie hot dogow i kurczat. Pochylajacy sie nad nimi chlopak mial na sobie koszule bez rekawow, na glowie bandane i staral sie sprawiac wrazenie wielkomiejskiego luzaka. Nie udalo mu sie to, lecz mnie rozsmieszylo. Na piasku przed domem rozpalono w dolku ognisko, kilka dziewczat w przyduzych swetrach siedzialo wokol niego na lezakach, wszystkie udawaly, ze kompletnie nie zwracaja uwagi na otaczajacych ich chlopcow, ktorzy po prostu stali za nimi. Wygladalo to tak, jak gdyby pozowali, przyjmujac postawe uwydatniajaca muskulature ich ramion i rzezbe miesni brzucha. Oni tez z pozoru w ogole nie zauwazali plci przeciwnej. Ogladalem juz wczesniej takie sceny u Leroya. Wyksztalcone czy nie, dzieciaki sa dzieciakami. Wszyscy mieli niewiele ponad dwadziescia lat i powietrze bylo przesycone pozadaniem. Dorzucmy plaze i piwo, a latwo sie domyslic, co zdarzy sie pozniej. Ale ja zmyje sie duzo wczesniej. Gdy juz podeszlismy calkiem blisko, Savannah przystanela, pokazujac mi miejsce. -Co powiesz na to, bysmy usiedli tam, obok wydmy? - zaproponowala. -Swietnie. Usiedlismy twarzami do ognia. Kilka z pozostalych dziewczat zlustrowalo spojrzeniem nowego faceta, po czym wrocily do rozmowy. W koncu zjawil sie Randy z butelka piwa w reku, zobaczyl Savannah i mnie, szybko odwrocil sie do MS tylem, idac za przykladem dziewczat. -Kurcze czy hot doga? - spytala Savannah, pozornie nie zwazajac na to. -Kurcze. Czego sie napijesz? Odblask plomieni nadawal jej twarzy tajemniczy wyglad. Cokolwiek, to co sama pijesz. Dzieki. Zaraz wroce. Skierowala sie do schodkow, a ja sila woli powstrzymalem sie, by nie pojsc za nia. Zamiast tego podszedlem do ogniska, zdjalem koszule i przerzucilem ja przez oparcie wolnego lezaka, po czym wrocilem na swoje miejsce. Podnioslszy glowe, dostrzeglem, ze chlopak w bandanie flirtuje z Savannah, i poczulem nagle zdenerwowanie. Odwrocilem wzrok, przemawiajac sobie do rozsadku. Wiedzialem o dziewczynie bardzo malo, a jeszcze mniej o tym, co o mnie mysli. Poza tym nie mialem ochoty zaczynac czegos, czego nie bede mogl skonczyc. Za pare tygodni wyjezdzam i nic nie bedzie mialo znaczenia. Tlumaczylem sobie to wszystko i chyba czesciowo przekonalem samego siebie, ze wroce do domu natychmiast, gdy skoncze jesc, kiedy moje rozwazania przerwalo pojawienie sie tyczkowatego chlopaka. Ciemne wlosy, juz przerzedzone na skroniach, mial starannie rozdzielone i zaczesane na bok. Przywodzil mi na mysl tych facetow, jakich czasami sie spotyka, ktorzy od urodzenia tak wygladaja, jakby byli w srednim wieku. -Ty zapewne jestes John - rzekl z usmiechem, przykucajac przede mna. - Nazywam sie Tim Wheddon. - Podal mi reke. - Slyszalem, co zrobiles dla Savannah; powiedziala mi, ze dziekuje losowi za to, iz sie tam znalazles. Uscisnalem mu dlon. -Milo mi cie poznac. Chociaz w pierwszej chwili bylem nieufny, musialem przyznac, ze jego usmiech byl znacznie bardziej szczery od usmiechu Brada i Randy'ego. Nie zrobil tez uwagi na temat moich tatuazy, co sie rzadko zdarzalo. Powinienem chyba wspomniec, ze nie sa male i pokrywaja niemal cale moje ramiona. Mowiono mi, ze w pozniejszym wieku bede tego zalowal, ale w momencie gdy je robilem, kompletnie mnie to nie obchodzilo. I nadal sie nie przejmuje. -Moge usiasc? - spytal. -Bardzo prosze. Usadowil sie ani zbyt blisko, ani zbyt daleko. -Ciesze sie, ze mogles przyjsc. To nic wielkiego, ale jedzenie jest smaczne. Jestes glodny? -Prawde mowiac, umieram z glodu. -To z powodu plywania na desce. -Ty tez surfujesz? -Nie, ale nad oceanem zawsze chce mi sie jesc. Pamietam to jeszcze z czasow dziecinstwa. Co roku spedzalismy wakacje w Pine Knoll Shores. Byles tam? -Tylko raz. Tutaj mam wszystko, czego mi potrzeba. -Tak, domyslam sie. - Wskazal na moja deske. - Lubisz dlugie deski, prawda? -Lubie i dlugie, i krotsze, ale te pierwsze lepiej nadaja sie do tutejszych fal. Trzeba pojechac nad Pacyfik, zeby w pelni docenic krotka deske. -Byles tam? Hawaje, Bali, Nowa Zelandia i tak dalej? Czytalem, ze sa nadzwyczajne. -Jeszcze nie - odparlem, zaskoczony, ze o nich wie. - Moze kiedys... Trzasnelo polano, drobne iskry ulecialy w niebo. Splotlem dlonie, zdajac sobie sprawe, ze teraz kolej na mnie. -Slyszalem, ze przyjechaliscie tutaj budowac domy dla ubogich. -Savannah ci mowila? Tak, w kazdym razie mamy taki plan. Sa przeznaczone dla kilku naprawde potrzebujacych rodzin i o ile szczescie dopisze, zamieszkaja we wlasnych domach juz pod koniec lipca. -Robisz duzo dobrego. -Nie tylko ja. Ale czy moglbym spytac cie o cos? -Niech zgadne, chcesz mnie namowic, zebym rowniez pracowal spolecznie? Tim parsknal smiechem. -Nie, nic w tym rodzaju. Ale to zabawne... juz to kiedys slyszalem. Ludzie uciekaja na moj widok, gdzie ich oczy poniosa. Pewnie zbyt latwo mnie rozszyfrowac. Tak czy owak, wiem, ze to malo prawdopodobne, ale przyszlo mi do glowy, czy znasz mojego kuzyna. Stacjonuje w Fort Bragg. -Przykro mi - odparlem. - Mnie wyslano do Niemiec. -Do Ramstein? -Nie. Tam miesci sie baza sil powietrznych. Ale jestem dosc blisko. Czemu pytasz? -W grudniu ubieglego roku bylem we Frankfurcie. Spedzalem swieta Bozego Narodzenia z rodzina. Pochodzimy stamtad i moi dziadkowie nadal tam mieszkaja. -Swiat jest maly. -Nauczyles sie choc troche niemieckiego? -Ani slowa. -Ja tez nie. Najsmutniejsze, ze moi rodzice mowia plynnie w tym jezyku i jestem z nim osluchany przez lata, nawet poszedlem przed wyjazdem na kurs, ale po prostu go nie lapie, wyobrazasz sobie? Nie wiem, jakim cudem udalo mi sie zaliczyc ten kurs, a teraz nie pozostaje mi nic innego, jak kiwacglowa przy stole i udawac, ze rozumiem wszystko, o czym sie mowi. Na szczescie to samo dotyczymojego brata, totez mozemy obaj czuc sie jak debile. Rozesmialem sie. Mial szczera,otwarta twarz i chcac nie chcac, polubilem go. -Przyniesc ci cos? - spytal.-Savannah juz sie tym zajela. -Powinienem sie domyslic. Niezrownana gospodyni i tak dalej. Zawsze taka byla. -Mowila, ze razem dorastaliscie? Skinal twierdzaco glowa. -Ranczo jej rodziny sasiaduje z naszym. Przez wiele lat chodzilismy do tych samych szkol i tego samego kosciola, a potem studiowalismy na tym samym uniwersytecie. Jest dla mnie jak mlodsza siostra. To wyjatkowa dziewczyna. Mimo uwagi o siostrze ze sposobu, w jaki wymowil slowo "wyjatkowa", wywnioskowalem, ze jego uczucia wybiegaja nieco poza braterskie. Lecz w przeciwienstwie do Randy'ego nie wydawal sie ani troche zazdrosny o to, ze mnie tutaj zaprosila. Gdy sie nad tym zastanawialem, na schodkach pojawila sie Savannah, po czym zeszla na piasek. -Widze, ze poznales Tima - powiedziala, kiwajac glowa. W jednej rece niosla dwa talerze z kurczakiem, salatka ziemniaczana i frytkami, w drugiej dwie puszki dietetycznej pepsi. -Tak, chcialem podziekowac mu za to, co zrobil - wyjasnil Tim - a potem postanowilem zanudzic go rodzinnymi opowiesciami. -Swietnie. Mialam nadzieje, ze to dobra okazja, byscie sie poznali. - Podniosla rece. Podobnie jak Tim nie zwrocila uwagi na to, ze bylem bez koszuli. - Jedzenie gotowe. Moze wezmiesz moj talerz, Tim? Moge wejsc na werande i przyniesc sobie drugi. -Nie, sam sobie przyniose - rzekl Tim, wstajac. - Ale dziekuje. Pozwole wam spokojnie palaszowac. - Otrzepal piasek z szortow. - Milo cie bylo poznac, John. Jesli bedziesz w poblizu jutro czy kiedykolwiek, zawsze jestes mile widziany. -Dzieki. Ja tez sie ciesze, ze cie poznalem. Po chwili Tim wchodzil po stopniach na gore. Nie obejrzal sie, przywital sie tylko z kims idacym w przeciwnym kierunku, po czym wbiegl kilkoma susami na werande. Savannah podala mi talerz i plastikowe sztucce, potem pepsi, a w koncu usiadla obok mnie. Blisko, odnotowalem, lecz nie dosc blisko, by mnie dotknac. Oparla talerz na kolanach, nastepnie bez wahania wziela swoja puszke i podniosla ja do gory. -Wczesniej piles piwo, ale powiedziales, zebym przyniosla ci to samo co sobie, zdecydowalam sie wiec na pepsi. Nie bylam pewna, na co masz ochote. -Dzieki, pasuje mi. -Nie mowisz tego przez uprzejmosc? W lodowce jest cala masa piwa, a slyszalam, ze wy, chlopcy z wojska, nie stronicie od niego. Parsknalem smiechem. -Nie - odrzeklem, otwierajac puszke. - Rozumiem, ze ty nie pijesz alkoholu. -Rzeczywiscie. - Zwrocilem uwage, ze w jej glosie nie bylo sladu ani defensywnosci, ani samozadowolenia, wylacznie prawda. Spodobalo mi sie to. Zjadla odrobine kurczaka, ja rowniez, i gdy siedzielismy w milczeniu, zastanawialem sie, czy Savannah zdaje sobie sprawe, co Tim naprawde do niej czuje. I ciekawilo mnie, co ona czuje do niego. Cos miedzy nimi bylo, ale nie potrafilem tego rozgryzc, chyba ze Tim ma racje i jest to siostrzano - braterska wiez. Mialem duze watpliwosci, czy rzeczywiscie tak jest w ich przypadku. -Co robisz w wojsku? - spytala, odkladajac w koncu widelec. -Jestem sierzantem piechoty. W druzynie szturmowej. -Co to takiego? To znaczy, co robicie na co dzien. Strzelacie z karabinow czy cos wysadzacie w powietrze albo co tam jeszcze? -Czasami. Ale szczerze mowiac, przez wiekszosc czasu jest raczej nudno, przynajmniej kiedy jestesmy w bazie. Zbieramy sie rano, zwykle kolo szostej, sprawdzamy, czy wszyscy sa, a nastepnie dzielimy sie na druzyny i gimnastykujemy sie. Koszykowka, biegi, podnoszenie ciezarow i tak dalej. Czasami tego samego dnia mamy cwiczenia: skladanie i rozkladanie broni albo nocne manewry w terenie, chodzimy tez na strzelnice albo gdziekolwiek. Jezeli nie ma niczego w planie, po prostu wracamy do koszar i przez reszte dnia gramy w gry wideo, czytamy, znowu sie gimnastykujemy lub zajmujemy sie czymkolwiek. Nastepnie zbieramy sie ponownie o czwartej po poludniu i dowiadujemy sie, co bedziemy robili nazajutrz. I na tym koniec. -Gry wideo? -Ja sie gimnastykuje i czytam. Ale moi koledzy sa biegli w grach. Im sa brutalniejsze, tym bardziej im sie podobaja. -A co czytasz? Wymienilem autorow i tytuly. Savannah sluchala z uwaga. -A co sie dzieje, kiedy wysylaja was do strefy dzialan wojennych? -Wtedy - odrzeklem, konczac kurczaka - jest inaczej. Stoimy na warcie, zawsze cos sie psuje i trzeba naprawiac, mamy duzo zajec, nawet jesli nie jestesmy na patrolu. Ale piechota dziala w terenie, totez sporo czasu spedzamy z dala od obozu. -Czy zdarza sie, ze sie boisz? Zastanawialem sie przez moment nad wlasciwa odpowiedzia. -Tak. Zdarza sie. To nie jest tak, ze czlowiek bez przerwy chodzi przerazony, nawet kiedy rozpetuje sie pieklo. Po prostu... reagujesz, starasz sie ujsc z zyciem. Wszystko dzieje sie tak szybko, ze nie masz czasu myslec o niczym, wykonujesz tylko swoje zadanie i probujesz nie zginac. Na ogol wstrzas przezywasz pozniej, kiedy jestes juz bezpieczny. Wtedy uswiadamiasz sobie, ze uniknales smierci o wlos, i czasami dostajesz trzesionki, rzygasz lub cos w tym stylu. -Chyba nie moglabym robic tego co ty. Mialem watpliwosci, czy oczekuje jakiejs reakcji na swoje slowa, totez zmienilem temat. -Dlaczego wybralas pedagogike specjalna? - spytalem. -To dluga historia. Na pewno chcesz ja uslyszec? Gdy skinalem twierdzaco glowa, gleboko westchnela. -W Lenoir mieszka chlopak o imieniu Alan, ktorego znam od dziecka. Cierpi na autyzm i od dawna nikt nie wie, co z nim poczac ani jak do niego dotrzec. I wiesz, to wlasnie mnie poruszylo. Wspolczulam mu, nawet gdy bylam mala. Kiedy spytalam o to rodzicow, powiedzieli, ze byc moze Bog ma wobec niego swoje szczegolne plany. Poczatkowo wydawalo mi sie to pozbawione sensu, lecz pozniej przyszedl mi na mysl starszy brat Alana, ktory przez caly czas okazuje mu ogromna cierpliwosc. I to zawsze. Nigdy sie na niego nie denerwuje i stopniowo, krok po kroku, ogromnie Alanowi pomogl. Trudno mowic o zupelnej dojrzalosci, Alan nadal mieszka z rodzicami i nigdy nie bedzie calkowicie samodzielny, ale nie jest taki bezradny jak wtedy, gdy byl mlodszy. Wowczas postanowilam, ze chce pomagac takim dzieciakom jak on. -Ile mialas lat, kiedy powzielas to postanowienie? -Dwanascie. -I chcesz pracowac z nimi w szkole? -Nie - odpowiedziala. - Chce robic to, co robil brat Alana. Stosowal hipoterapie. - Umilkla, zbierajac mysli. - Z autystycznymi dziecmi. One sa zamkniete w swoim wlasnym malym swiecie, a szkole i zwykla terapie cechuje konwencjonalizm. Ja natomiast pragne dostarczyc im przezyc, ktore otworza im drzwi do nowych swiatow. Bylam swiadkiem, jak sie to staje. Mam na mysli to, ze Alan poczatkowo strasznie bal sie koni, lecz jego brat nie dawal za wygrana i po pewnym czasie Alan osiagnal taki stan, ze poklepywal je lub glaskal po nosie, a pozniej nawet karmil. Potem zaczal na nich jezdzic. Pamietam, jak obserwowalam jego twarz, gdy po raz pierwszy siedzial na konskim grzbiecie... to bylo niesamowite! Usmiechal sie, byl tak szczesliwy, jak tylko szczesliwe moze byc dziecko. I tego wlasnie pragne dla tych dzieci. Zeby zaznaly szczescia, chocby przez krotka chwile. Wlasnie w tym momencie zrozumialam, co chce robic w zyciu. Moze otworze szkolke jezdziecka dla autystycznych dzieci, gdzie bedziemy mogli naprawde z nimi pracowac. Moze uda im sie doswiadczyc tego szczescia, ktorego doswiadczyl Alan. Odlozyla widelec, chyba nieco zazenowana, nastepnie odstawila talerz na bok. -To brzmi wspaniale. -Zobaczymy, jesli sie uda - rzekla, prostujac sie. - Na razie to jedynie marzenie. -Rozumiem, ze ty rowniez lubisz konie? -Wszystkie dziewczeta kochaja konie. Nie wiedziales o tym? Ale tak, lubie. Mam araba o imieniu Midas i czasami dobija mnie to, ze jestem tutaj, zamiast jezdzic na nim. -Prawda wychodzi na jaw. -Tak jak byc powinno. Mimo to planuje nadal tu pozostac. Kiedy wroce do domu, bede jezdzila codziennie. Od rana do wieczora. A ty jezdzisz konno? -Jezdzilem raz. -I jak ci sie podobalo? -Nastepnego dnia bylem potwornie obolaly. Kazdy ruch sprawial mi cierpienie. Savannah zachichotala, a ja zlapalem sie na tym, ze lubie z nia rozmawiac. W przeciwienstwie do rozmow z wieloma osobami bylo to latwe i naturalne. W gorze, ponad naszymi glowami, widzialem Pas Oriona. Tuz nad linia horyzontu, nad woda, ukazala sie jasno swiecaca Wenus. Chlopcy i dziewczeta bez przerwy nieustannie kursowali po schodkach w gore i w dol, flirtujac ze smialoscia, ktora byla skutkiem wypitego alkoholu. Wyrwalo mi sie westchnienie. -Chyba powinienem juz wracac, spedzic troche czasu z tata. Pewnie zastanawia sie, gdzie sie podziewam. Jesli jeszcze nie spi. -Chcesz do niego zadzwonic? Mozesz skorzystac z telefonu. -Nie, mysle, ze juz sobie pojde. Czeka mnie dlugi spacer. -Nie masz samochodu? -Nie. Zlapalem rano okazje. -Moze poprosze, zeby Tim cie podwiozl? Jestem pewna, ze nie bedzie mial nic przeciwko temu. -Nie, nie, poradze sobie. -Nie wyglupiaj sie. Sam przeciez przed sekunda stwierdziles, ze czeka cie dlugi spacer, prawda? Zaraz zawolam Tima i powiem mu, zeby odwiozl cie do domu. Wbiegla po schodach na werande, zanim zdazylem ja powstrzymac, i po chwili wrocila z Timem. -Tim z przyjemnoscia cie podrzuci. - Savannah miala ogromnie zadowolona z siebie mine. -Nie popsuje ci zabawy? - spytalem Tima. -Nie ma sprawy - zapewnil mnie. - Moja ciezarowka stoi przed domem. Mozesz wrzucic deske na skrzynie. Pomoc ci? - Wskazal gestem moja deske surfingowa. -Nie trzeba - odrzeklem, wstajac. - Poradze sobie. Podszedlem do lezaka, przez ktory przewiesilem koszule, wlozylem ja, po czym podnioslem deske. - Ale dziekuje. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. - Poklepal sie po kieszeni. - Pojde tylko po kluczyki i za moment jestem do twojej dyspozycji. To ta zielona ciezarowka zaparkowana na trawie. Spotkamy sie od frontu. Kiedy odszedl, odwrocilem sie do Savannah. -Milo cie bylo poznac. Wytrzymala moje spojrzenie. -Ja rowniez ciesze sie, ze cie poznalam. Nigdy nie kumplowalam sie z zolnierzem. Czulam sie w pewnym sensie... bezpieczna. Nie sadze, by Randy sprawial mi jakikolwiek klopot dzisiejszego wieczoru. Prawdopodobnie twoje tatuaze skutecznie go odstraszyly. Chyba je zauwazyla. -Moze sie jeszcze spotkamy. -Wiesz, gdzie bede. Nie bylem pewien, czy znaczylo to, ze chce, zebym znowu ja odwiedzil, czy wrecz przeciwnie. Pod wieloma wzgledami pozostawala dla mnie absolutna zagadka. No, ale przeciez ledwie ja znalem. -Ale jestem troche zawiedziona, ze zapomniales - dodala po chwili zastanowienia. -Zapomnialem o czyms? -Czyz nie obiecales, ze nauczysz mnie plywac na desce surfingowej? * Jesli nawet Tim mial pewne podejrzenia co do wrazenia, jakie wywarla na mnie Savannah lub ze spotkam sie z nia jutro, nie dal nic po sobie poznac. Calkowicie skoncentrowal sie na prowadzeniu samochodu, upewniajac sie niemal bez przerwy, ze jedzie we wlasciwym kierunku. Byl typem kierowcy, ktory zatrzymuje sie nawet na zoltych swiatlach, kiedy moze jeszcze przejechac. -Mam nadzieje, ze dobrze sie bawiles - powiedzial. - Wiem, ze czlowiek zawsze czuje sie obco, kiedy nie zna nikogo. -Rzeczywiscie. -Ty i Savannah naprawde przypadliscie sobie do gustu. Ona jest wyjatkowa, zauwazyles to? Mysle, ze cie polubila. -Milo nam sie rozmawialo. -Ciesze sie. Troche sie martwilem ojej tegoroczny pobyt. W zeszlym roku byla tutaj z rodzicami, to pierwszy zupelnie samodzielny wyjazd Savannah. Wiem, ze jest juz duza dziewczynka, ale zwykle nie ma do czynienia z ludzmi tego pokroju i nie chcialbym, zeby przez cala noc opedzala sie przed chlopakami. -Jestem pewien, ze sobie poradzi. -Pewnie masz racje. Ale mam wrazenie, ze niektorzy z nich sa dosc natretni. -Jasne, ze sa. To faceci. Tim parsknal smiechem. -Pewnie masz racje. - Wskazal dlonia okno. - Ktoredy teraz? Pokierowalem nim kolejnymi przecznicami, az wreszcie poprosilem, by zwolnil. Zatrzymal sie przed naszym domem, widzialem z samochodu zolte swiatlo w oknie dziupli ojca. -Dzieki za podwiezienie - powiedzialem, otwierajac drzwi. -Nie ma za co. - Przechylil sie przez siedzenie. - I posluchaj, jak juz mowilem, wpadaj do nas, kiedy tylko bedziesz mial ochote. W dni powszednie pracujemy, ale wieczory i weekendy mamy zazwyczaj wolne. -Bede to mial na uwadze - obiecalem. * Po wejsciu do domu skierowalem sie prosto do pokoju ojca i otworzylem drzwi. Byl tak pochloniety lektura " Greysheet", ze drgnal zaskoczony. Zdalem sobie sprawe, ze nie uslyszal moich krokow.-Przepraszam - rzeklem spiesznie, przysiadajac na pojedynczym stopniu oddzielajacym gabinet od reszty domu. - Nie chcialem cie przestraszyc. -W porzadku - powiedzial. Wahal sie przez moment, czy odlozyc czasopismo, po czym to zrobil. -Fale byly dzisiaj fantastyczne - oznajmilem. - Niemal zapomnialem, jak wspaniale plywa sie na desce. Usmiechnal sie, w dalszym ciagu jednak milczal. Poprawilem sie na stopniu. -Co slychac w pracy? - spytalem. -To samo co zawsze - odparl. Zatonal z powrotem w myslach, a mnie przyszlo do glowy, ze ten tekst idealnie pasuje rowniez do naszej rozmowy. ROZDZIAL TRZECI Plywanie na desce surfingowej jest samotnym sportem, w ktorym dlugie okresy nudy przeplatane sa chwilami szalonej aktywnosci. Uczy cie to plynac z natura zamiast walczyc z nia... chodzi o to, by robic to dobrze. W kazdym razie tak zalecaja czasopisma piszace o surfingu i w wiekszosci ja sie z tym zgadzam. Nie ma nic bardziej podniecajacego od lapania fali i wspolistnienia ze sciana wodna toczaca sie w strone brzegu. Ale ja w niczym nie przypominam tych licznych facetow o wysuszonej sloncem skorze i wlosach jak straki, ktorzy robia to codziennie od rana do wieczora, poniewaz uwazaja, ze jest to ich najwazniejsza sprawa w zyciu. Ja tak nie uwazam. Dla mnie bardziej wiaze sie to z tym, ze swiat jest koszmarnie halasliwy, a na wodzie panuje taka cisza, ze czlowiek slyszy wlasne mysli.W kazdym razie to wlasnie mowilem Savannah, gdy szlismy w strone oceanu wczesnym rankiem w niedziele. Przynajmniej wydawalo mi sie, ze to mowie. Najczesciej plotlem bez ladu i skladu, starajac sie nie zdradzac w sposob zbyt oczywisty, jak bardzo podoba mi sie w bikini. -Zupelnie jak jazda wierzchem - zauwazyla. -Slucham? -Kiedy cie slucham, to mysle, ze wlasnie dlatego lubie jazde konna. Zjawilem sie u niej przed kilkoma minutami. Najlepsze fale sa na ogol z rana, a byl to jeden z tych dni, kiedy na blekitnym niebie nie uswiadczysz ani jednej chmurki, co zawsze zwiastuje tlok na plazy. Savannah siedziala na stopniach werandy na tylach domu owinieta tylko w recznik, przed nia widac bylo pozostalosci ogniska. Chociaz impreza bez watpienia trwala jeszcze przez wiele godzin po moim wyjsciu, nigdzie nie bylo nawet jednej pustej puszki czy jakiegokolwiek smiecia. Zmienilo to nieco na plus moja opinie o calej grupie. Mimo wczesnej godziny powietrze bylo juz cieple. Usiedlismy na piasku tuz nad woda i przez kilka minut wyjasnialem dziewczynie podstawy plywania na desce surfingowej, pokazywalem, jak szybko sie na niej podnosic. Kiedy Savannah uznala, ze jest gotowa, wszedlem do wody z deska, obok mnie szla Savannah. Surferow bylo zaledwie kilku, ci sami, ktorych widzialem wczoraj. Rozgladalem sie, gdzie moglbym rozpoczac nauke z Savannah, musialem miec do tego sporo miejsca, gdy nagle zorientowalem sie, ze jej nie widze. -Zaczekaj, zaczekaj! - uslyszalem za soba jej okrzyk. - Stoj, stoj... Obejrzalem sie. Savannah wspiela sie na palce, gdy pierwsze bryzgi wody uderzyly ja w brzuch, gorna czesc jej ciala natychmiast pokryla sie gesia skorka. Wygladalo to tak, jak gdyby probowala uniesc sie nad powierzchnie wody. -Daj mi sie oswoic z woda... - Pare razy glosno, z trudem zlapala powietrze i skrzyzowala ramiona. - O rety. Jest naprawde zimna. Jasna cholera! "Jasna cholera?". Nie bylo to dokladnie takie wyrazenie, jakiego uzyliby moi kumple. -Przyzwyczaisz sie - stwierdzilem, usmiechajac sie z wyzszoscia. -Nie lubie marznac. Nienawidza marznac. -Przeciez mieszkasz w gorach, gdzie pada snieg. -Tak, ale my mamy takie rzeczy jak kurtki, rekawiczki i czapki, ktore nosimy, zeby bylo nam cieplo. I nie rzucamy sie do lodowatej wody bladym switem. -Bardzo zabawne - rozesmialem sie. -Tak, rzeczywiscie zabawne. O rany! - Nie przestawala podskakiwac, w gore i w dol, w gore i w dol. "O rany?" - wyszczerzylem zeby w usmiechu. Oddech Savannah zaczal sie powoli uspokajac, ale w dalszym ciagu miala gesia skorke. Zrobila kolejny maly kroczek do przodu. -Lepiej jest wskoczyc od razu do wody i zanurzyc sie, zamiast torturowac sie na raty -zasugerowalem. -Ty rob to po swojemu, a ja po swojemu - odparla. Moja madrosc nie zrobila na niej najmniejszego wrazenia. - Nie moge uwierzyc, ze zachcialo ci sie przychodzic tutaj o tej porze. Myslalam, ze bedziesz mnie uczyl po poludniu, kiedy nie bedzie juz tak lodowato. -Jest prawie osiemnascie stopni. -Tak, tak - mruknela, aklimatyzujac sie wreszcie. Opuscila rece, odetchnela gleboko jeszcze kilka razy, po czym zanurzyla sie moze o pare centymetrow. Mobilizujac sie, ochlapala odrobina wody ramiona. - Dobrze, mysle, ze idzie mi coraz lepiej. -Nie spiesz sie z mojego powodu. Serio. Spokojnie. -Nie bede. Dzieki - odrzekla, ignorujac moj kpiacy ton. - Dobrze - powtorzyla raczej do siebie niz do mnie. Zrobila maly krok naprzod, potem drugi. Na jej twarzy malowalo sie ogromne skupienie, podobalo mi sie to. Wygladala tak powaznie, tak emocjonalnie. Tak smiesznie. -Natrzasasz sie ze mnie - powiedziala, widzac moja mine. -Alez skad. -Widze to po twojej twarzy. Smiejesz sie wewnetrznie. -W porzadku, juz nie bede. W koncu dobrnela do mnie i kiedy woda siegala mi do ramion, Savannah wdrapala sie na deske. Przytrzymywalem deske, starajac sie nie patrzec na zgrabne cialo dziewczyny, co nie bylo latwe, zwazywszy na to, ze mialem je tuz przed oczami. Zmusilem sie do obserwowania fal za nami. -I co teraz? -Pamietasz, co masz robic? Mocno wioslujesz, chwytasz deske po obu stronach w przedniej czesci, a nastepnie sie podnosisz. -Pamietam. -Na poczatku wydaje sie to trudne. Nie zdziw sie, jezeli spadniesz, ale jesli sie to zdarzy, po prostu tocz sie dalej z deska. Zwykle wystarcza kilka razy, zeby sie w tym polapac. -Dobrze - zgodzila sie, a ja dostrzeglem zblizajaca sie nieduza fale. -Szykuj sie... - uprzedzilem ja, czekajac na odpowiedni moment. - Teraz, zacznij wioslowac... Gdy fala uderzyla w nas, pchnalem deske, zeby nabrala rozpedu, i Savannah zlapala fale. Nie wiem, czego sie spodziewalem, ale na pewno nie tego, ze podniesie sie blyskawicznie, utrzyma rownowage i poplynie na grzbiecie fali az do brzegu. Na przybrzeznej plyciznie zeskoczyla z deski i z gracja odwrocila sie w moja strone. -I jak bylo? - zawolala. Mimo dzielacej nas odleglosci nie moglem oderwac od niej wzroku. O rany, pomyslalem nagle, jestem w prawdziwych tarapatach. -Przez wiele lat uprawialam gimnastyke - przyznala. - Zawsze mialam dobry zmysl rownowagi. Chyba powinnam poinformowac cie o tym, kiedy ostrzegales mnie, ze spadne z deski. Spedzilismy przeszlo godzine w wodzie. Za kazdym razem Savannah bezblednie wstawala i bez trudu plynela na fali do samego brzegu. Chociaz nie potrafila sterowac deska, nie mialem watpliwosci, ze gdyby zechciala, opanowalaby to blyskawicznie. Pozniej wrocilismy do domu. Czekalem na zewnatrz, gdy Savannah pobiegla na gore. Niewiele osob bylo juz na nogach - trzy dziewczyny staly na werandzie zapatrzone w ocean -wiekszosc dochodzila do siebie po wczorajszym wieczorze i nikogo nie bylo widac. Savannah zjawila sie po kilku minutach w szortach i bawelnianej bluzce, trzymajac w rekach dwie filizanki kawy. Usiadla obok mnie na schodkach, zwrocona twarza w strone wody. -Nie twierdzilem, ze spadniesz - sprostowalem. - Powiedzialem tylko, ze gdybys spadla, powinnas toczyc sie razem z deska. -Aha - usmiechnela sie figlarnie, po czym wskazala na moja filizanke. - Smakuje ci kawa? -Pycha - odrzeklem. -Ja musze zaczynac dzien od kawy. To moj jedyny nalog. -Kazdy musi jakis miec. Savannah popatrzyla na mnie. -A jaki ty masz? -Ja nie mam nalogow - odparlem. Zaskoczyla mnie, dajac mi zartobliwego kuksanca. -Wiesz, ze wczoraj byla pierwsza noc z ksiezycem w pelni? Wiedzialem, lecz pomyslalem, ze lepiej sie do tego nie przyznawac. -Doprawdy? - spytalem. -Zawsze uwielbialam pelnie. Od dziecka. Chetnie wyobrazalam sobie, ze to rodzaj znaku. Chcialam wierzyc, ze zawsze zwiastuje cos dobrego. Na przyklad gdybym popelnila blad, mialabym szanse zaczac wszystko od poczatku. Nie powiedziala juz nic wiecej, lecz podniosla do ust filizanke z kawa, a ja przygladalem sie, jak para spowija jej twarz. -Jakie masz plany na dzisiejszy dzien? -Powinnismy odbyc zebranie, ale poza tym nie planowalam niczego. Moze poza pojsciem do kosciola. Tutaj mowie wylacznie o sobie. No i o tych, ktorzy zechca rowniez pojsc. Wlasnie, wlasnie, ktora to godzina? -Kilka minut po dziewiatej - odrzeklem, spogladajac na zegarek. -Juz? To zostalo mi chyba niewiele czasu. Nabozenstwo jest o dziesiatej. Skinalem glowa, wiedzac, ze nasz wspolny czas dobiega konca. -Moze masz ochote pojsc ze mna? - spytala. -Do kosciola? -Tak, do kosciola. Ty nie chodzisz? Nie bardzo wiedzialem, co odpowiedziec. Najwyrazniej bylo to dla niej wazne i choc przeczuwalem, ze moja odpowiedz ja rozczaruje, nie chcialem klamac. -Wlasciwie nie - przyznalem sie. - Nie bylem w kosciele od wielu lat. To znaczy, chodzilem jako dziecko, ale... - Umilklem. - Nie wiem, dlaczego przestalem - dokonczylem. Savannah wyciagnela nogi, czekajac na to, czy cos jeszcze dodam. Kiedy tego nie zrobilem, uniosla brwi. -A wiec? -O co ci chodzi? -Chcesz isc ze mna czy nie? -Nie jestem odpowiednio ubrany, mam tylko to, co na sobie. Nie zdaze raczej pojsc do domu, wykapac sie i wrocic na czas. Gdybym mial ciuchy, poszedlbym z toba. Rzucila mi szybkie spojrzenie. -Dobrze. - Poklepala mnie po kolanie, dotykajac po raz drugi. - Zdobede dla ciebie jakies ubranie. * -Wygladasz swietnie - zapewnil mnie Tim. - Kolnierzyk jest troche przyciasny, niesadze jednak, by ktokolwiek to zauwazyl. Zobaczylem w lustrze obcego faceta w spodniach khaki, wyprasowanej koszuli i krawacie. Nie pamietam, kiedy ostatnio mialem na szyi krawat. Nie moglem sie zdecydowac, czy mi sie to podoba, czy nie. Natomiast Tima o wiele za bardzo bawila ta sytuacja. -Jak ona cie do tego namowila? - spytal. -Nie mam pojecia. Wybuchnal smiechem i schylajac sie, by zasznurowac buty, mrugnal do mnie. -Powiedzialem ci, ze cie lubi. Mamy w wojsku kapelanow i wiekszosc z nich to calkiem w porzadku goscie. W bazie poznalem kilku z nich nawet dobrze, a jeden z nich - Ted Jenkins - byl czlowiekiem, do ktorego z miejsca czulo sie zaufanie. Nie pil i nie twierdze, ze byl jednym z nas, lecz zawsze byl mile widzianym facetem. Mial zone i kilkoro brzdacow, od pietnastu lat pelnil posluge kaplanska. Ogolnie rzecz biorac, jemu samemu nieobce byly klopoty rodzinne, jak rowniez trudnosci wojskowego zycia, totez ilekroc ktos przyszedl do niego, zawsze zostal naprawde wysluchany. Nie mozna zdradzac mu wszystkiego - jest w koncu oficerem - i potraktowal dosc surowo paru chlopakow z mojego plutonu, ktorzy troche zbyt swobodnie opowiadali o swoich eskapadach. Mimo to jednak jego powierzchownosc sklania do zwierzen. Nie wiem, czy jest to wylacznie kwestia tego, ze jest dobrym czlowiekiem i niesamowitym wojskowym kapelanem. Mowil o Bogu tak naturalnie, jak o przyjacielu, a nie w kaznodziejski, irytujacy sposob, ktory przewaznie mnie odstrecza. Nie naciskal tez, by chodzic na niedzielne nabozenstwa. Pozostawial nam decyzje i w zaleznosci od tego, co sie dzialo i jak niebezpieczna stawala sie sytuacja, przemawial do jednego czy dwoch zolnierzy albo do setki. Zanim wyslano nasz pluton na Balkany, ochrzcil okolo piecdziesieciu osob. Ja zostalem ochrzczony jako dziecko, totez mnie to nie dotyczylo, ale jak juz wspomnialem, minelo wiele czasu od kiedy ostatni raz bylem na mszy. Przestalem chodzic z tata do kosciola dawno temu i nie wiedzialem, czego sie spodziewac. Nie moge tez z reka na sercu powiedziec, ze ogromnie sie na to cieszylem, lecz ostatecznie okazalo sie, ze nabozenstwo nie bylo takie zle. Pastor byl powsciagliwy, muzyka w porzadku, czas nie dluzyl sie tak jak wowczas, gdy bylem maly. Nie twierdze, ze wiele z tego wynioslem, lecz mimo to cieszylem sie, ze poszedlem, chocby tylko dlatego, ze mialem nowy temat do rozmowy z moim ojcem. No i dzieki temu spedzilem troche wiecej czasu z Savannah. Savannah siedziala miedzy Timem a mna i obserwowalem ja katem oka, gdy spiewala. Miala cichutki glos, lecz nie falszowala i podobalo mi sie jego brzmienie. Tim byl skoncentrowany na Pismie Swietym, a po wyjsciu z kosciola zostal, by porozmawiac z pastorem, my zas, czyli Savannah i ja, czekalismy przed kosciolem w cieniu derenia. Tim z ozywieniem gawedzil z pastorem. -Starzy przyjaciele? - spytalem, wskazujac ruchem glowy Tima. Mimo cienia zrobilo mi sie goraco, czulem, ze zaczynam sie pocic. -Nie. Zdaje sie, ze to ojciec Tima powiedzial mu o tym pastorze. Wczoraj wieczorem musial wyszukac to miejsce za pomoca MapQuest. - Powachlowala sie. W sukience na ramiaczkach wygladala jak prawdziwa poludniowa pieknosc. - Ciesze sie, ze ze mna poszedles. -Ja rowniez - przyznalem. -Jestes glodny? -Zaczyna mi burczec w brzuchu. -Mamy troche jedzenia w domu, jesli masz ochote. I przy okazji moglbys zwrocic Timowi ubranie. Zaloze sie, ze jest ci goraco i niewygodnie. -Wierz mi, to nic w porownaniu z helmami, butami i kamizelkami kuloodpornymi. Podniosla glowe, przygladajac mi sie. -Lubie sluchac, jak mowisz o kamizelkach kuloodpornych. Niewielu moich kolegow mowi tak jak ty. Wydaje mi sie to interesujace. -Nabijasz sie ze mnie? -To taka zwykla uwaga, miedzy nami. - Oparla sie z gracja o drzewo. - Mysle, ze Tim konczy rozmowe. Podazylem wzrokiem za jej spojrzeniem, nie dostrzegajac zadnej roznicy w zachowaniu jej przyjaciela. -Skad wiesz? -Widzisz, jak sklada dlonie? To znaczy, ze zamierza sie pozegnac. Za sekunde wyciagnie reke, usmiechnie sie i skloni, a nastepnie odwroci sie i odejdzie. Obserwowalem Tima, ktory zachowal sie dokladnie tak, jak przewidziala, i podszedl do nas. Zauwazylem jej rozbawiona mine. Wzruszyla ramionami. -Kiedy mieszka sie w takim malym miasteczku, nie ma zbyt wiele do roboty poza podpatrywaniem ludzi. Po pewnym czasie zaczynasz widziec pewne schematy. Moim skromnym zdaniem podpatrywanie Tima pochlanialo jej o wiele za duzo czasu, lecz nie zamierzalem zdradzac tej opinii. -Hej... - Tim pozdrowil nas gestem. - Jestescie gotowi zeby wracac? -Czekalismy na ciebie - rzekla z zartobliwym wyrzutem. -Przepraszam. Musielismy po prostu chwile porozmawiac. -Ty musisz po prostu rozmawiac z absolutnie wszystkimi. -Wiem - zgodzil sie. - Pracuje nad tym, zeby stac sie hardziej nieprzystepnym. Savannah parsknela smiechem i o ile ich poufale przekomarzanie sie wylaczylo mnie na moment z ich kregu zazylosci, to zapomnialem o wszystkim, gdy w drodze powrotnej do samochodu dziewczyna wziela mnie pod reke. Gdy dotarlismy do domu na plazy, jego mieszkancy byli juz na nogach, wiekszosc w kostiumach plazowych pracowala nad swoja opalenizna. Niektorzy wylegiwali sie na gornym tarasie, jednak prawie wszyscy zgromadzili sie na plazy z tylu domu. Z glosnikow nastawionej na pelny regulator wiezy stereo plynela muzyka, w turystycznych lodowkach uzupelniono juz zapas piwa i kilka osob raczylo sie starym jak swiat lekarstwem na kaca. Nie glosilem swojej opinii. Prawde mowiac, sam chetnie napilbym sie piwa, lecz zwazywszy na to, ze przed chwila bylem w kosciele, postanowilem spasowac. Przebralem sie w moje ciuchy, skladajac ubranie Tima tak, jak nauczylem sie w wojsku, po czym wrocilem do kuchni. Tim przygotowal caly talerz kanapek. -Czestuj sie - zaprosil mnie gestem. - Mamy tony jedzenia. A wiem o tym najlepiej... to ja spedzilem wczoraj trzy godziny na zakupach. - Umyl rece i wytarl w recznik. - Dobra. Teraz moja kolej, ide sie przebrac. Savannah zaraz sie zjawi. Wyszedl z kuchni. Gdy zostalem sam, rozejrzalem sie dookola. Dom byl urzadzony w tradycyjny sposob, typowy dla domow na plazy: mnostwo kolorowych wiklinowych mebli, lampy z muszelek, miniaturki latarn morskich, nad kominkiem nadmorskie pejzaze. Rodzice Lucy mieli podobny dom. Nie tutaj, lecz na Bald Head Island. Oni jednak nigdy go nie wynajmowali, woleli sami spedzac tam lato. Oczywiscie jej ojciec nadal musial pracowac w Winston - Salem, totez mogli przebywac tam jedynie w weekendy, zostawiajac biedna Lucy sama na reszte tygodnia. Rzecz jasna, nie liczac mnie. Gdyby wiedzieli, co sie tam dzialo podczas ich nieobecnosci, zapewne nigdy nie zostawiliby nas samych. -Witaj ponownie - powiedziala Savannah, wchodzac. Wlozyla z powrotem bikini, a na wierzch szorty. - Widze, ze wrociles do normalnosci. -Skad wiesz? -Nie cisnie cie juz za ciasny kolnierzyk, nie wybaluszasz wiec oczu. Usmiechnalem sie. -Tim zrobil troche kanapek. -Super. Jestem glodna jak wilk - powiedziala, krazac po kuchni. - Wziales juz sobie? -Jeszcze nie - odparlem. -Fajnie, to wsuwaj. Nie cierpie jesc sama. Stalismy przy oknie, jedzac. Dziewczeta rozciagniete na tarasie nie zdawaly sobie sprawy, ze tam jestesmy, i slyszalem, jak ktoras mowila o tym, co robila ubieglej nocy z jednym z chlopakow. Nic nie wskazywalo na to, ze przyjechala tutaj w ramach misji dobrej woli na rzecz biednych ludzi. Savannah zmarszczyla nos, jak gdyby chciala powiedziec: "O wiele za duzo informacji", po czym odwrocila sie do lodowki. -Pic mi sie chce. Podac ci cos? -Chetnie napije sie wody. Schylila sie, by wyjac dwie butelki. Probowalem sie nie napic, ale mi sie to nie udalo. Szczerze mowiac, widok byl bardzo przyjemny. Zastanawialem sie, czy Savannah wie, ze na nia patrze. Zalozylem, ze zdaje sobie z tego sprawe, poniewaz gdy wstala i odwrocila sie do mnie, miala znowu rozbawiona mine. Postawila butelki na bufecie. - Czy masz ochote jeszcze poplywac na desce? Jak moglbym sie oprzec? Cale popoludnie spedzilismy w wodzie. Napawalem sie widokiem Savannah lezacej na desce surfingowej, a jeszcze bardziej Savannah surfujacej. Na dodatek poprosila, ze chce poobserwowac mnie, rozgrzewajac sie na plazy, dzieki czemu zafundowala mi prywatny pokaz gimnastyczny, podczas ktorego moglem jednoczesnie cieszyc sie falami. Poznym popoludniem lezelismy obok siebie na recznikach, blisko, lecz nie za blisko, reszta grupy uplasowala sie za domem. Czasami wedrowaly w nasza strone ciekawskie spojrzenia, przewaznie jednak nikt nie zwracal na mnie uwagi, z wyjatkiem Randy'ego i Susan. Susan zmarszczyla brwi, rzucajac Savannah znaczace spojrzenie, natomiast Randy chetnie przebywal w towarzystwie Brada i Susan, lizac rany. Tima nie bylo nigdzie widac. Savannah lezala na brzuchu, kuszacy widok. Ja na plecach obok niej probowalem drzemac w rozleniwiajacym skwarze, lecz jej obecnosc zbytnio mnie rozpraszala, bym mogl sie w pelni zrelaksowac. -Hej - wyszeptala - opowiedz mi o swoich tatuazach. Przekrecilem glowe na piasku. -A co cie interesuje? -Nie wiem. Na przyklad, dlaczego je sobie zrobiles? Wsparlem sie na lokciu i pokazalem na lewe ramie, na ktorym widnial wizerunek orla oraz choragiew. -No dobrze, to sa insygnia piechoty, a w ten sposob - dotknalem wyrazow i liter -jestesmy rozpoznawani: kompania, batalion, pulk. Wszyscy w moim oddziale maja takie. Zrobilismy je sobie zaraz po szkoleniu zasadniczym w Fort Benning w Georgii, kiedy swietowalismy. -Dlaczego pod spodem widnieje napis "Start z kopa"? -To moja ksywka. Zyskalem ja podczas szkolenia zasadniczego, a zawdzieczam ja naszemu ulubionemu instruktorowi musztry. Nie skladalem dosc szybko karabinu i sierzant zagrozil, ze da mi kopniaka w pewne miejsce, jesli nie dodam gazu. I ksywka przylgnela. -Przyjemniaczek z niego - zazartowala. -O tak. Za jego plecami nazywalismy go Lucyferem. Usmiechnela sie. -A co oznacza drut kolczasty? -Nic - odparlem, krecac glowa. - Ten tatuaz byl zrobiony wczesniej, zanim wstapilem do wojska. -A drugie ramie? Chinski znak. Nie chcialem sie w to wglebiac. Pokrecilem glowa. -Ten tatuaz pochodzi z tego okresu w moim zyciu, ktory mozna by nazwac: "Jestem stracony i mam wszystko gdzies". Nie znaczy nic. -To nie jest chinski znak? -Owszem, jest. -No to przeciez musi cos znaczyc. Na przyklad odwaga, honor czy cos w tym rodzaju. -To przeklenstwo. -Och! - Savannah zamrugala powiekami. -Powiedzialem juz, ze teraz nie ma to dla mnie znaczenia. -Tyle tylko, ze raczej nie powinienes chwalic sie tym tatuazem, jesli pojedziesz kiedykolwiek do Chin. -Tak, masz absolutna racje - przyznalem, smiejac sie. Savannah milczala przez chwile. -Byles buntownikiem, prawda? -Rzeczywiscie, dawno, dawno temu. No, moze nie az tak dawno. Ale takie mam wrazenie. Co w takim razie miales na mysli, mowiac, ze wtedy wojsko bylo dla ciebie rodzajem koniecznosci? Bylo to dla mnie dobre. Zastanowila sie nad moimi slowami. Powiedz mi, czy w tamtych czasach skoczylbys do wody po moja torbe? -Nie. Przypuszczalnie skwitowalbym smiechem to, co sie stalo. Oceniala moja odpowiedz, jak gdyby nie byla pewna, czy mi wierzyc. W koncu westchnela gleboko. -Wobec tego dobrze, ze wstapiles do wojska. Ta torba byla mi naprawde potrzebna. -Ciesze sie. -Co jeszcze? -Nie rozumiem? -Co jeszcze mozesz mi o sobie powiedziec? -Bo ja wiem? A co cie interesuje? -Powiedz mi cos, czego nikt o tobie nie wie. -Na przyklad - odrzeklem po namysle - ile dziesieciodolarowek z glowa Indianina, o zaokraglonych brzegach, wybito w tysiac dziewiecset siodmym roku. -No ile? -Czterdziesci dwie. Nie byly przeznaczone do normalnego obiegu. Kilku pracownikow mennicy wybilo je dla siebie i grona przyjaciol. -Lubisz monety? -Nie jestem pewny. To dluga historia. -Mamy czas. Zawahalem sie, tymczasem Savannah siegnela po swoja torbe. -Zaczekaj - poprosila, szperajac w niej. Wyjela tubke emulsji do opalania. - Opowiesz mi zaraz, ale najpierw posmaruj mi plecy. Wydaje mi sie, ze za chwile spieke sie na raka. -Och, moge, naprawde? -To czesc transakcji. - Mrugnela do mnie. Wycisnalem emulsje na jej plecy oraz ramiona i zapewne troche przegialem, lecz przekonywalem sam siebie, ze jej skora jest coraz bardziej zaczerwieniona i ze grozi jej oparzenie sloneczne, ktore nazajutrz bedzie strasznie dokuczalo jej w pracy. Nastepnie przez kilka minut opowiadalem jej o moim dziadku i ojcu, o wystawach numizmatow oraz o starym poczciwym Eliasbergu. Nie odpowiedzialem natomiast konkretnie na jej pytanie z tego prostego powodu, ze sam nie bylem pewien odpowiedzi. Kiedy skonczylem, odwrocila sie do mnie. -I twoj tata nadal kolekcjonuje monety? -Przez caly czas. Przynajmniej tak mi sie wydaje. Od dawna juz nie rozmawiamy o monetach. -Dlaczego? Opowiedzialem jej i te historie. Nie pytajcie mnie dlaczego. Zdawalem sobie sprawe, ze powinienem dolozyc wszelkich staran i gadac rozne glupoty, zeby zrobic na niej wrazenie, ale z Savannah nie bylo to mozliwe. Sam nie wiem dlaczego sprawiala, ze chcialem mowic prawde, mimo ze zaledwie ja znalem. Kiedy skonczylem, miala dziwna mine. -Tak, bylem dupkiem - oznajmilem, majac swiadomosc, ze istnieja inne, zapewne trafniejsze slowa na scharakteryzowanie mojego postepowania w owych czasach, lecz wszystkie byly zbyt wulgarne, by ich uzyc. -Na to wyglada - zauwazyla - ale nie o tym myslalam. Probowalam wyobrazic sobie ciebie w tamtym okresie, poniewaz wydajesz sie teraz zupelnie innym czlowiekiem. Coz moglem na to powiedziec, co nie zabrzmialoby falszywie, nawet jesli to prawda? Po chwili wahania wybralem metode ojca, czyli milczenie. -Jaki jest twoj tata? Opisalem go w krotkich slowach. Gdy mowilem, Savannah nabierala w dlon piasek i pozwalala, by przesypywal sie miedzy palcami, koncentrujac sie na moich slowach. W koncu, i tym razem zaskakujac samego siebie, przyznalem, ze wlasciwie jestesmy sobie niemal obcy. -Faktycznie - powiedziala neutralnym, rzeczowym tonem. - Nie bylo cie przez kilka lat i nawet sam twierdzisz, ze sie zmieniles. Jak moze cie znac? Usiadlem. Plaza byla zatloczona, byla to pora dnia, kiedy byli tu juz wszyscy, ktorzy zaplanowali przyjscie, i nikomu najwyrazniej nie chcialo sie stad odejsc. Randy i Brad grali we frisbee nad sama woda, biegajac i pokrzykujac. Kilku innych chlopakow brnelo przez piasek, by sie do nich przylaczyc. -Wiem - odrzeklem. - Ale nie tylko o to chodzi. Zawsze bylismy sobie obcy. To znaczy, tak trudno sie z nim rozmawia. W momencie gdy padly te slowa, uprzytomnilem sobie, ze Savannah jest pierwsza osoba, ktorej to wyznalem. Dziwne. Ale wtedy wiekszosc moich wyznan brzmiala dziwnie. -Ludzie w naszym wieku przewaznie mowia w ten sposob o swoich rodzicach. Mozliwe, pomyslalem. Ale to bylo cos innego. Sprawa nie polegala na konflikcie pokolen, lecz na tym, ze tata absolutnie nie potrafil prowadzic normalnych pogawedek, chyba ze dotyczyly numizmatow. Nic juz jednak nie dodalem i Savannah wygladzila dlonia piasek przed soba. Kiedy sie odezwala, jej glos byl cichutki. -Chcialabym go poznac. Odwrocilem sie do niej. -Slucham? -Wydaje mi sie interesujacy. Zawsze lubilam ludzi, ktorzy maja te... pasje zycia. -Jego pasja nie jest zycie, lecz monety - poprawilem ja. -To jedno i to samo. Pasja jest pasja. Emocje przedzielajace okresy nudy, niewazne na co sa ukierunkowane. - Poruszyla stopami w piasku. - Coz, w kazdym razie przewaznie tak to jest. Nie mam na mysli nalogow. -Na przyklad ty i kofeina. Savannah usmiechnela sie, pokazujac niewielka przerwe miedzy zebami. -Wlasnie. Moga to byc numizmaty, sport, polityka, konie, muzyka, wiara... najsmutniejsi ludzie, jakich w zyciu spotkalam, to ci, ktorzy nie interesuja sie niczym gleboko. Pasja i zadowolenie ida ze soba w parze, a bez nich kazde szczescie jest wylacznie chwilowe, nie ma bowiem bodzca, ktory by je podtrzymywal. Bardzo chcialabym posluchac, jak twoj tata opowiada o monetach, poniewaz wtedy widzi sie czlowieka w najlepszej formie, ja odkrylam, ze cudze szczescie zwykle jest zarazliwe. Uderzyly mnie jej slowa. Wbrew opinii Tima, ze jest naiwna, sprawiala wrazenie bardziej dojrzalej od wiekszosci swoich rowiesnikow. Z drugiej jednak strony, biorac pod uwage, jak wygladala w bikini, prawdopodobnie bylbym rownie zachwycony, gdyby recytowala ksiazke telefoniczna. Savannah usiadla obok mnie i spojrzala w strone, w ktora ja patrzylem. Gra we frisbee trwala w najlepsze, Brad cisnal krazkiem, a dwoch innych chlopakow puscilo sie biegiem, by co zlapac. Obaj naraz rzucili sie do krazka i zderzyli sie glowami, ladujac z pluskiem na przybrzeznej plyciznie. Ten w czerwonych spodenkach pokrytych piaskiem wynurzyl sie z pustymi rekami, klnac i trzymajac sie za glowe. Inni wybuchneli smiechem, a ja przylapalem sie na tym, ze jednoczesnie usmiecham sie i krzywie. - Widzialas to? - spytalem. -Chwileczke. Zaraz wracam - powiedziala i pomknela do chlopaka w czerwonych szortach. Gdy zobaczyl, ze sie zbliza, zastygl w bezruchu, zreszta podobnie jak jego sasiad. Uprzytomnilem sobie, ze dziewczyna dziala na wszystkich facetow, nie tylko na mnie. Widzialem, jak Savannah mowi cos z usmiechem, patrzac mu powaznie w oczy, on zas kiwal glowa, sluchajac jej z mina skarconego nastolatka. Wrocila do mnie i usiadla. Nie zapytalem o nic, wiedzac, ze to nie moja sprawa, lecz czulem, ze telepatycznie przekazuje moja ciekawosc. -Normalnie nic bym nie powiedziala, ale poprosilam go, by pohamowal swoj jezyk ze wzgledu na sasiedztwo wszystkich tych rodzin - wyjasnila. - Dookola jest mnostwo malych dzieci. Obiecal, ze to sie nie powtorzy. Powinienem byl sie domyslic. -Czy zasugerowalas, zeby zamiast tego mowil "jasna cholera" lub "o rany"? Spojrzala na mnie filuternie spod przymruzonych powiek. -Spodobaly ci sie te wyrazenia, prawda? -Zamierzam przekazac je kolegom z mojego oddzialu. Wzmocnia nasz czynnik zastraszania, kiedy bedziemy wywazac drzwi i odpalac RPG. Savannah zachichotala. -Sa zdecydowanie straszniejsze od przeklenstw, nawet jesli nie mam pojecia, co to jest RPG. -Reczne granatniki przeciwpancerne. - Wbrew samemu sobie lubilem ja coraz bardziej z kazda uplywajaca minuta. - Co robisz dzisiaj wieczorem? -Nie mam zadnych planow. No, z wyjatkiem zebrania. Dlaczego pytasz? Chcesz mnie poznac ze swoim ojcem? -Nie. W kazdym razie nie dzis. Pozniej. Dzisiejszego wieczoru zamierzalem pokazac ci Wilmington. -Zapraszasz mnie na randke? -Tak - przyznalem. - Odwioze cie z powrotem, kiedy zechcesz. Wiem, ze musisz jutro pracowac, ale chcialbym pokazac ci kapitalne miejsce. -Jakiego rodzaju miejsce? -Lokalna knajpke specjalizujaca sie w potrawach z owocow morza. Ale to raczej cos w rodzaju przygody. Objela kolana ramionami. -Zwykle nie umawiam sie z nieznajomymi - oswiadczyla w koncu - a my poznalismy sie dopiero wczoraj. Myslisz, ze moge ci zaufac? -Ja bym nie zaufal - odparlem. Savannah parsknela smiechem. -Coz, w takim razie chyba moge zrobic wyjatek. -Tak? -Tak - powiedziala. - Jestem lasa na facetow z krotko ostrzyzonymi wlosami. O ktorej godzinie? ROZDZIAL CZWARTY Bylem w domu o piatej i choc nie odczuwalem skutkow oparzenia slonecznego - ta poludniowoeuropejska karnacja! - ujawnilo sie ono w sposob oczywisty pod prysznicem. Woda splywajaca po mojej klatce piersiowej, ramionach i twarzy powodowala pieczenie skory, jak gdyby brala mnie goraczka. Nastepnie ogolilem sie po raz pierwszy od przyjazdu do domu i wlozylem czyste szorty oraz jedna z moich wzglednie ladnych koszul z wylogami kolnierzyka przypinanymi na dwa guziki, jasnoniebieska. Kupila mi ja Lucy, zaklinajac sie, ze jest mi doskonale w tym kolorze. Podwinalem rekawy i nie wpuscilem jej w spodnie, po czym przetrzasnalem szafe w poszukiwaniu starych sandalow.Przez szczeline w drzwiach widzialem ojca siedzacego przy biurku i nagle uswiadomilem sobie, ze po raz drugi z rzedu jadlem kolacje poza domem. Nie spedzilem z nim tez ani chwili podczas tego weekendu. Wiedzialem, ze nie bedzie sie skarzyl, lecz mimo to dreczyly mnie wyrzuty sumienia. Od kiedy przestalismy rozmawiac o numizmatach, spotykalismy sie tylko przy sniadaniu i przy poznym obiedzie, a teraz pozbawilem go nawet tego. Moze nie zmienilem sie az tak bardzo, jak myslalem. Mieszkalem w jego domu, jadlem jego jedzenie i wlasnie zamierzalem spytac go, czy moge pozyczyc jego samochod. Innymi slowy zylem swoim wlasnym zyciem i przy okazji wykorzystywalem ojca. Zastanawialem sie, co powiedzialaby na to Savannah, przypuszczam jednak, ze znalem juz odpowiedz. Savannah przypominala mi czasami cichy glos, ktory zadomowil sie w mojej glowie, nie zawracajac sobie glowy placeniem czynszu. W tym momencie podszeptywal mi, ze skoro czuje sie winny, to moze robie cos zlego. Postanowilem, ze bede spedzal z nim wiecej czasu. Byl to wykret, przyznaje, ale nic innego nie przychodzilo mi do glowy. Gdy otworzylem drzwi, ojciec spojrzal na mnie zaskoczony. -Czesc, tato - powiedzialem, siadajac na moim zwyklym miejscu. -Witaj, synu. - Zerknal na biurko i przeczesal palcami rzednace wlosy. Gdy nic juz nie dodalem, zdal sobie sprawe, ze powinien zadac mi pytanie. - Jak ci minal dzien? - wyjakal wreszcie. Poprawilem sie na krzesle. -Prawde mowiac, fantastycznie. Prawie caly dzien bylem z Savannah, dziewczyna, o ktorej opowiadalem ci wczoraj wieczorem. -Aha. - Uciekl spojrzeniem w bok, unikajac mojego wzroku. - Nie opowiadales mi o niej. -Naprawde? -Nie, ale nie szkodzi. Bylo pozno. - Po raz pierwszy zauwazyl chyba, ze jestem odpicowany, a przynajmniej wyelegantowalem sie jak nigdy, lecz nie potrafil zmusic sie, by o to spytac. Obciagnalem koszule, uwalniajac go od klopotu. -Tak, wiem, probuje zrobic na niej wrazenie. Zabieram ja dzis na kolacje -powiedzialem. - Czy moglbym pozyczyc od ciebie samochod? -Ach... dobrze - odrzekl. -To znaczy, nie bedzie ci potrzebny dzis wieczorem? Moge zadzwonic do ktoregos z kolegow albo poradze sobie jakos inaczej. -Nie, nie bedzie mi potrzebny - odparl. Wyjal z kieszeni kluczyki. Dziewieciu na dziesieciu ojcow rzuciloby je. Moj ojciec wyciagnal reke, by mi je podac. -Dobrze sie czujesz? - spytalem. -Jestem tylko zmeczony. Wstalem, biorac od niego kluczyki. -Tato? Podniosl glowe, patrzac na mnie. -Przepraszam, ze nie jadlem z toba kolacji przez ostatnie dwa wieczory. -Nie szkodzi - odrzekl. - Rozumiem. Slonce powoli zachodzilo i gdy ruszalem, niebo bylo feeria soczystych barw, co stanowilo ogromny kontrast w porownaniu z wieczornym niebem, jakie poznalem w Niemczech. Ruch byl ogromny, jak zwykle w niedzielny wieczor, i jazda w spalinach z powrotem na plaze zajela mi prawie trzydziesci minut. Wjechalem na podjazd, wysiadlem, po czym bez pukania pchnalem drzwi do domu. Dwoch chlopakow siedzacych na kanapie i ogladajacych mecz baseballu uslyszalo, ze wchodze. -Czesc - przywitali mnie bez zaskoczenia i bez zainteresowania. -Widzieliscie Savannah? -Kogo? - spytal jeden z nich, najwyrazniej nie zwracajac na mnie uwagi. -Niewazne. Znajde ja. - Przeszedlem przez salon na werande z tylu domu, gdzie zastalem przy grillu tego samego faceta co wczoraj, jak rowniez kilku innych, lecz po Savannah ani sladu. Nie widzialem jej tez na plazy. Wlasnie chcialem wejsc z powrotem do domu, gdy ktos poklepal mnie po ramieniu. -Kogo szukasz? - spytal kobiecy glos. Odwrocilem sie. -Pewnej dziewczyny - odrzeklem. - Ma sklonnosc do gubienia rzeczy na molu, ale szybko uczy sie plywania na desce surfingowej. Wsparla sie pod boki, usmiechajac sie do mnie. Miala na sobie szorty i bluzke bez rekawow i plecow, na policzkach lekki rumieniec, zwrocilem tez uwage, ze umalowala delikatnie usta i musnela tuszem rzesy. Mimo ze kochalem jej naturalna urode - jestem dzieckiem plazy - wygladala jeszcze piekniej, niz zapamietalem. Kiedy pochylila sie ku mnie, poczulem zapach jakichs cytrynowych perfum. -A wiec tym jestem? Pewna dziewczyna? - Jej glos brzmial na poly zartobliwie, na poly powaznie, i przez chwile wyobrazilem sobie, ze ja obejmuje i przytulam do siebie, tu i teraz. -Ach - powiedzialem, udajac zdziwienie. - To ty. Dwaj chlopcy na kanapie spojrzeli w naszym kierunku, po czym zainteresowali sie znowu tym, co sie dzieje na ekranie. -Jestes gotowa? -Musze tylko pojsc po torebke - odparla. Wziela torebke lezaca na bufecie w kuchni i ruszylismy w strone drzwi. - A tak przy okazji, to dokad jedziemy? Kiedy jej powiedzialem, uniosla brwi. -Zapraszasz mnie na jedzenie do knajpy, ktora ma w nazwie slowo "buda"? -Jestem zwyklym, niedostatecznie wynagradzanym trepem. Nie stac mnie na nic wiecej. Dala mi zartobliwego kuksanca. -Widzisz, wlasnie dlatego zazwyczaj nie umawiam sie z nieznajomymi. * Knajpka Shrimp Shack* miesci sie w centrum Wilmingtonu, w historycznej dzielnicy, ktorej granice wyznacza rzeka Cape Fear. W jednym koncu tej dzielnicy znajduja sie typowe miejsca ulubione przez turystow: sklepy z pamiatkami, dwa antykwariaty, kilka ekskluzywnych restauracji, kawiarnie oraz rozmaite agencje handlu nieruchomosciami, natomiast w jej drugim koncu Wilmington pokazuje swoj charakter miasta portowego: wielkie magazyny, w tym niektore opuszczone, pare staroswieckich biurowcow zajetych jedynie w polowie. Watpilem, czy turysci, ktorzy naplywaja latem do miasta, kiedykolwiek zabladzili do tej czesci. Tutaj wlasnie skrecilem. Stopniowo tlumy sie przerzedzaly, az w koncu tam, gdzie budynki byly w coraz bardziej oplakanym stanie, chodniki calkiem opustoszaly.-No i gdzie jest ta twoja knajpka? - spytala Savannah. -Troszeczke dalej - wyjasnilem. - O tam, na koncu ulicy. **Shrimp Shack - dosl. chalupa z krewetkami. -Nieco na uboczu, prawda? -To raczej miejscowy lokal - odrzeklem. - Wlasciciel nie dba o to, czy turysci przyjda, czy nie. Nigdy mu na tym nie zalezalo. Po chwili zwolnilem i wjechalem na maly parking graniczacy z terenem jednego z magazynow. Przed Shrimp Shack jak zwykle stalo kilkadziesiat samochodow, sama knajpka tez sie nie zmienila. Od kiedy ja znam, wygladala na zapuszczona. Miala szeroka, zagracona werande, ze scian luszczyla sie farba, zapadniety dach potegowal wrazenie, jakby caly dom mial osiasc, pomimo ze przetrwal huragany, poczawszy od lat czterdziestych. Na zewnatrz byl udekorowany sieciami, kolpakami samochodowymi, tablicami rejestracyjnymi, stara kotwica, wioslami i zardzewialymi lancuchami. W poblizu drzwi stala przedziurawiona lodz wioslowa. Gdy podchodzilismy do wejscia, niebo powoli zaczynalo czerniec. Zastanawialem sie, czy powinienem wziac Savannah za reke, nie zdecydowalem sie jednak. Mimo ze odnosilem pewne sukcesy z kobietami, zapewne dzieki buzujacym hormonom, mialem niewielkie doswiadczenie z dziewczynami, na ktorych mi zalezalo. Chociaz poznalismy sie zaledwie wczoraj, mialem swiadomosc, ze znalazlem sie na nowym terytorium. Gdy weszlismy na przechylona werande, Savannah pokazala na lodz wioslowa. -Moze wlasnie dlatego otworzyl restauracje. Poniewaz jego lodz zatonela. -Niewykluczone. Albo ktos ja po prostu zostawil tutaj, a on nie zadal sobie trudu, by ja stad usunac. Jestes gotowa? -Umieram z ciekawosci - powiedziala, a ja pchnalem drzwi. Nie wiem, czego sie spodziewala, ale gdy weszla do srodka, miala najwyrazniej zadowolona mine. Po jednej stronie znajdowal sie dlugi bar, okna wychodzace na rzeke, a na glownej sali byly ustawione drewniane ogrodowe lawy. Dwie kelnerki o gestych czuprynach -one, tak jak i caly wystroj, ani troche sie nie zmienily - krzataly sie miedzy stolikami, niosac polmiski z jedzeniem. W powietrzu unosila sie przesycona tluszczem won smazeniny oraz dymu papierosowego, ale jakos dziwnie wydawalo sie to calkiem na miejscu. Stoliki byly w wiekszosci zajete, lecz ja zaprosilem ja do tego stojacego obok szafy grajacej. Szla wlasnie jakas piosenka country, ale nie potrafilem powiedziec, kto ja spiewa. Jestem raczej fanem klasycznego rocka. Lawirowalismy wsrod stolikow. Wiekszosc klientow wygladala na ciezko pracujacych na zycie: budowlancy, robotnicy ziemni, kierowcy ciezarowek i inni. Nie widzialem tylu baseballowek z nadrukiem NASCAR* od... coz ani razu nie widzialem az tylu. Kilku **NASCAR - National Association for Stack Car Auto Racing. chlopakow z mojego oddzialu bylo fanami wyscigow, ale mnie nigdy nie pociagalo przygladanie sie, jak banda facetow jezdzi w kolko przez caly dzien, ani zastanawianie sie, dlaczego nie zamieszczaja artykulow w motoryzacyjnym dziale gazety zamiast w dziale sportowym. Usiedlismy naprzeciwko siebie, obserwowalem, jak Savannah chlonie otoczenie. -Lubie takie miejsca - oznajmila. - Czy byla to twoja ulubiona knajpa, kiedy tu mieszkales? -Nie, raczej na specjalne okazje. Najczesciej przesiadywalem u Leroya. To bar w poblizu Wrightsville Beach. Savannah siegnela po karte w laminowanych okladkach, lezaca miedzy metalowym serwetnikiem a buteleczkami ketchupu i pikantnym sosem Texas Pete. -Tu jest o wiele lepiej - stwierdzila. Otworzyla karte. - A wiec, z czego slynie ta knajpka? -Z krewetek - odrzeklem. -Jejku, naprawde? -Powaznie. Wszelkie rodzaje krewetek, jakie tylko potrafisz sobie wyobrazic. Znasz te scene z Forresta Gumpa, kiedy Bubba podaje Forrestowi najrozmaitsze sposoby przygotowania krewetek? Pieczone na ruszcie, smazone w malej ilosci tluszczu, w ostrym sosie, krewetki Cajun, krewetki w cytrynowym sosie, krewetki po kreolsku, koktajl krewetkowy... Masz tutaj to wszystko. -A ty ktore lubisz? -Schlodzone, z sosem koktajlowym. Albo smazone. Zamknela karte dan. -Wybieraj - powiedziala, podsuwajac mi menu. - Mam do ciebie zaufanie. Polozylem karte z powrotem na stole obok serwetnika. -A zatem? -Schlodzone. W kubelku. To fantastyczne przezycie. Savannah pochylila sie ku mnie przez stol. -Ile kobiet zaprosiles do tej knajpki? Mam na mysli fantastyczne przezycie. -Lacznie z toba? Niech pomysle. - Bebnilem z powazna mina palcami po stole. - Jedna. -Czuje sie zaszczycona. -To bylo raczej miejsce dla mnie i dla moich kumpli, kiedy chcielismy cos zjesc, zamiast tankowac alkohol. Nie ma lepszej wyzerki po calym dniu spedzonym na surfowaniu. -Mam nadzieje, ze wkrotce sie dowiem. Kelnerka podeszla do naszego stolika i zamowilem krewetki. Gdy spytala, co zyczymy sobie do picia, podnioslem rece. -Poprosze herbate z cukrem - zadysponowala Savannah. -Wobec tego dwie - dodalem. Po odejsciu kelnerki zaglebilismy sie w swobodnej rozmowie, ktorej nie przerwalismy, nawet gdy dostalismy herbate. Tematem bylo znowu moje zycie w wojsku, ktorym nie wiedziec czemu Savannah byla zafascynowana. Wypytywala mnie rowniez o okres dorastania w Wilmingtonie. Opowiedzialem jej wiecej, niz zamierzalem, o moich szkolnych latach i prawdopodobnie zbyt duzo o trzech latach przed zaciagnieciem sie do wojska. Sluchala w skupieniu, zadajac od czasu do czasu pytania, i uswiadomilem sobie, jak wiele wody uplynelo od ostatniej podobnej randki. Kilka lat, moze wiecej. W kazdym razie nie bylem na takiej randce od czasu Lucy. Nie widzialem po temu zadnego powodu, ale siedzac naprzeciwko Savannah, musialem przemyslec na nowo moja decyzje. Lubilem byc z nia sam i pragnalem widywac ja czesciej. Nie tylko dzis wieczorem, lecz rowniez jutro, pojutrze. Wszystko - poczynajac od jej swobodnego smiechu, poczucia humoru, a konczac na widocznej trosce o innych - wydawalo mi sie swieze i pociagajace. Poza tym przebywajac z nia, zdalem sobie sprawe, jak bardzo bylem samotny. Nie przyznawalem sie do tego przed soba, lecz po dwoch dniach spedzonych z Savannah uzmyslowilem sobie, ze to prawda. -Posluchajmy jeszcze troche muzyki - zaproponowala, przerywajac moje rozmyslania. Wstalem od stolu, poszperalem w kieszeniach w poszukiwaniu dwoch cwiercdolarowek, po czym wrzucilem je do szafy grajacej. Savannah oparla dlonie na szkle i pochylona do przodu czytala tytuly, nastepnie wybrala kilka piosenek. Gdy wracalismy do stolika, uslyszelismy dzwieki pierwszej. -Wiesz, wlasnie dotarlo do mnie, ze to ja mowie dzisiaj przez caly czas - powiedzialem. -Gadula z ciebie - zauwazyla. Wyjalem sztucce z papierowej serwetki, w ktora byly zawiniete. -Opowiedz teraz cos o sobie. Wiesz o mnie wszystko, a ja o tobie nic. -Alez to oczywista nieprawda - zaprotestowala. - Wiesz, ile mam lat, gdzie sie ucze, jaki jest moj przedmiot kierunkowy, wiesz rowniez, ze nie pije. I to, ze pochodze z Lenoir, mieszkam na ranczu, kocham konie i latem buduje domy dla Habitat for Humanity. Jednym slowem, calkiem duzo. Tak, uswiadomilem sobie nagle, rzeczywiscie. Wliczajac w to rzeczy, o ktorych nie wspomniala. -To za malo. Twoja kolej. Savannah pochylila sie do przodu. -Pytaj, o co chcesz. -Opowiedz mi o swoich rodzicach - poprosilem. -Dobrze - odrzekla, siegajac po serwetke i wycierajac pare ze szklanki. - Moi rodzice pobrali sie dwadziescia piec lat temu i nadal sa ogromnie szczesliwi i szalenczo w sobie zakochani. Poznali sie w college'u w Appalachian State University. Mama pracowala przez kilka lat w banku az do moich narodzin. Potem byla juz mamusia siedzaca w domu, i to taka, na ktora wszyscy mogli liczyc. Pomagala w klasie, w razie potrzeby sluzyla jako kierowca, trenowala szkolna druzyne pilkarska, szefowala komitetowi rodzicielskiemu i tak dalej. Teraz, po moim wyjezdzie, udziela sie codziennie gdzie indziej - w bibliotece, w szkolach, w kosciele. Tata jest nauczycielem historii w szkole i trenuje dziewczeca druzyne siatkarek od czasu, kiedy bylam malym dzieckiem. W zeszlym roku doszly do finalow stanowych, lecz w finalach przegraly. Jest rowniez swieckim urzednikiem koscielnym i prowadzi grupe mlodziezowa oraz chor. Chcesz zobaczyc zdjecie? -Jasne. Siegnela do torebki i wyjela portfel. Otworzyla go i popchnela po blacie stolika, nasze palce musnely sie przelotnie. -Troche sie postrzepilo na brzegach po "kapieli" w oceanie - powiedziala - ale wyrobisz sobie zdanie. Odwrocilem zdjecie. Savannah byla podobna raczej do ojca niz do matki, a przynajmniej odziedziczyla po nim ciemniejsza karnacje. -Sympatyczna para. -Kocham ich - wyznala, biorac portfel z powrotem. - Sa najlepsi. -Dlaczego mieszkacie na ranczu, skoro twoj tata jest nauczycielem? -Ach, to nie jest dzialajace ranczo. Owszem, kiedys bylo, w czasach, gdy nalezalo do mojego dziadka, musial jednak sprzedawac je po kawalku, by zaplacic za nie podatki. Gdy ojciec dostal je w spadku, jego powierzchnia liczyla juz tylko dziesiec akrow z domem, stajniami i zagroda. Bardziej przypomina to ogromne podworko niz ranczo. Przywyklismy tak je nazywac, mysle jednak, ze przywodzi to na mysl falszywy obraz, co? -Pamietam, ze wspomnialas, iz uprawiasz gimnastyke. Gralas tez w siatkowke w druzynie swego ojca? -Nie - odparla. - To znaczy, on jest wspanialym trenerem, lecz zawsze zachecal mnie, zebym robila to, co jest dla mnie najlepsze. A siatkowka mi nie pasowala. Probowalam i bylam w tym calkiem dobra, nie kochalam jednak specjalnie tego sportu. -Kochasz konie. -Od wczesnego dziecinstwa. Mama dala mi posazek konia, kiedy bylam naprawde malutka, i od tego wszystko sie zaczelo. Pierwszego konia rodzice podarowali mi na Gwiazdke, kiedy mialam osiem lat. W dalszym ciagu uwazam to za najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek dostalam. Slocum. Byla naprawde lagodna poczciwa klacza, idealna dla mnie. Zgodnie z umowa musialam sie nia zajmowac - karmic ja, szczotkowac i utrzymywac w czystosci jej przegrode. Ledwie mi starczalo czasu na nia, na szkole, na gimnastyke i na dogladanie reszty zwierzat. -Reszty zwierzat? -W okresie mojego dorastania nasz dom przypominal farme. Psy, koty, przez pewien czas nawet lama. Mialam fiola na punkcie bezpanskich zwierzat. Moi rodzice osiagneli w koncu taki stan, ze nawet nie sprzeczali sie ze mna na ten temat. Zwykle bylo ich cztery, piec naraz. Czasami zjawial sie wlasciciel, majac nadzieje, ze odnajdzie zagubionego pupilka i jesli go nie odnalazl, odjezdzal z jednym z naszych ostatnich nabytkow. Bylismy jak schronisko dla bezdomnych zwierzat. -Twoi rodzice to cierpliwi ludzie. -Tak - przyznala - rzeczywiscie. Ale oni tez mieli bzika na punkcie zablakanych zwierzakow. Moja mama, choc nigdy by sie do tego nie przyznala, byla gorsza ode innie. Przygladalem sie jej badawczo. -Zaloze sie, ze bylas dobra studentka. -Same najwyzsze oceny. Bylam celujaca uczennica wyglaszajaca mowe pozegnalna w imieniu mojej klasy. -Dlaczego mnie to nie dziwi? -Nie wiem - odparla. - Dlaczego? Nie odpowiedzialem. -Czy mialas kiedys chlopaka na powaznie? -Och, teraz przechodzimy do szczegolow, tak? -Tylko pytalem. -A jak myslisz? -Mysle - odrzeklem, cedzac slowa - ze nie mam pojecia. Savannah parsknela smiechem. -W takim razie... pozostawmy na razie to pytanie bez odpowiedzi. Odrobina tajemniczosci jest dobra dla duszy. Poza tym chetnie sie zaloze, ze potrafisz sam sie tego domyslic. Nadeszla kelnerka z kubelkiem krewetek oraz dwoma plastikowymi pojemniczkami koktajlowego sosu, postawila je na stole i dolala nam herbaty z wprawa kogos, kto robi to od bardzo dawna. Odwrocila sie na piecie, nie pytajac, czy jeszcze czegos potrzebujemy. -To miejsce slynie z goscinnosci. -Po prostu ma duzo pracy - stanela w jej obronie Savannah, biorac w palce krewetke. - Na dodatek chyba zorientowala sie, ze mnie maglujesz, i chciala zostawic mnie na pastwe mojego dociekliwego rozmowcy. Rozlupala krewetke i obrala ja, nastepnie zanurzyla w sosie i odgryzla kawalek. Ja tez siegnalem do kubelka i polozylem kilka krewetek na talerzu. -Co jeszcze cie interesuje? -Nie wiem. Wszystko. Co jest najfajniejsze w college'u, z jakiego powodu go lubisz? Zastanawiala sie przez chwile, nakladajac krewetki na talerz. -Dobrzy wykladowcy - odezwala sie w koncu. - W college'u mozesz czasami wybierac ich sobie, o ile masz elastyczny plan zajec. To wlasnie mi sie podoba. Przed rozpoczeciem studiow ojciec dal mi taka wlasnie rade. Zachecil mnie, bym wybierala zajecia pod katem wykladowcy, a nie tematu, kiedy tylko bedzie to mozliwe. Zdawal sobie sprawe, ze trzeba zaliczyc pewne przedmioty, by uzyskac stopien naukowy, lecz uwazal, ze dobrzy nauczyciele sa bezcenni. Inspiruja cie, zajmuja cie i w rezultacie przyswajasz mnostwo rzeczy, nawet o tym nie wiedzac. -Poniewaz maja zamilowanie do swoich przedmiotow - powiedzialem. Mrugnela do mnie. -Wlasnie. I mial racje. Wybralam sobie przedmioty, co do ktorych nigdy nie przypuszczalam, ze mnie zainteresuja, i tak odlegle od mojego kierunkowego, jak tylko mozna sobie wyobrazic. Ale wiesz co? Pamietam nadal wszystko tak dobrze, jakbym na nie chodzila teraz. -Jestem pod wrazeniem. Myslalem, ze powiesz cos w rodzaju, ze w college'u najbardziej lubilas chodzic na mecze koszykowki. W Chapel Hill to jest jak religia. -Owszem, lubie koszykowke. Tak jak lubie zawierac przyjaznie, mieszkac z dala od rodzicow i takie tam roznosci. Wiele sie nauczylam od czasu, gdy wyjechalam z Lenoir. To znaczy, mialam tam cudowne zycie i moi rodzice sa wspaniali, ale bylam... pod kloszem. Mialam niewiele pouczajacych przezyc. -Na przyklad jakich? -Na przyklad odczuwanie presji, zeby sie napic czy przespac z facetem za kazdym razem, kiedy wychodze na randke. Na pierwszym roku nienawidzilam UNC. Mialam wrazenie, ze tam nie pasuje, i rzeczywiscie nie pasowalam. Blagalam rodzicow, zeby pozwolili mi wrocic do domu lub przeniesc sie gdzie indziej, oni jednak nie zgodzili sie. Mysle, ze wiedzieli, iz na dluzsza mete zalowalabym tego, i prawdopodobnie mieli racje. Dopiero na drugim roku poznalam kilka dziewczat, ktore mialy podobne jak ja poglady na tego rodzaju sprawy i od tej pory bylo juz znacznie lepiej. Dolaczylam do dwoch chrzescijanskich studenckich grup, sobotnie ranki spedzalam w schronisku dla bezdomnych w Raleigh, sluzac ubogim, i nie czulam wewnetrznej presji, by pojsc na taka czy inna impreze, czy umawiac sie z tym czy innym facetem. I jesli wybieram sie na jakas impreze, stres mnie nie dopada. Po prostu godze sie z faktem, ze nie musze robic tego co wszyscy inni. Moge robic to, co jest dla mnie wlasciwe. Co wyjasnialo, dlaczego byla ze mna wczoraj wieczorem, pomyslalem. No i teraz. Usmiechnela sie promiennie. -Chyba jest tak, jak w twoim przypadku. Doroslam w ciagu paru ostatnich lat. Poza tym, ze oboje jestesmy bieglymi surferami, laczy nas rowniez to. Rozesmialem sie. -Tak. Tyle ze ja szamotalem sie znacznie bardziej od ciebie. Znowu pochylila sie do przodu. -Moj tata zawsze powtarza, ze jesli z czyms sie borykasz, rozejrzyj sie dookola, a zobaczysz, ze wszyscy ludzie z czyms sie borykaja i ze dla nich jest to rownie trudne, jak dla ciebie. -Twoj tata jest inteligentnym czlowiekiem. -I mama, i tata. Oboje chyba ukonczyli college w pierwszej piatce. Tak sie poznali. Uczac sie w bibliotece. Wyksztalcenie bylo naprawde wazne zarowno dla niej, jak i dla niego, i w pewnym sensie odcisnelo to pietno na mnie. Czytalam, zanim poszlam do zerowki, lecz nigdy nie narzucali mi tego jako przykrego obowiazku. I odkad pamietam, zawsze rozmawiali ze mna jak z osoba dorosla. Przez chwile zastanawialem sie, na ile inaczej wygladaloby moje zycie, gdybym mial takich rodzicow, odpedzilem jednak te mysl. Mialem swiadomosc, ze moj ojciec staral sie jak mogl, i nie zalowalem, ze stalem sie tym, kim sie stalem. Moze zalowalem samej podrozy, lecz nie jej celu. Albowiem jakkolwiek sie to stalo, w efekcie jadlem krewetki w obskurnej knajpie w srodmiesciu z dziewczyna, ktorej nigdy nie zapomne, bylem tego pewien. * Po kolacji wrocilismy do domu na plazy, w ktorym panowal zadziwiajacy spokoj. Nadal rozbrzmiewala muzyka, ale wiekszosc mlodych ludzi odpoczywala w kregu wokol ogniska, jak gdyby wyczekiwali wczesnego poranka. Tim siedzial z nimi zaabsorbowany powazna rozmowa. Nagle Savannah ujela moja dlon i kompletnie mnie zaskakujac, zatrzymala w pol drogi, zanim zblizylismy sie do grupy. -Chodzmy na spacer - zaproponowala. - Chce, zeby kolacja ulozyla mi sie w brzuchu, zanim usiade. Nad nami kilka strzepiastych oblokow wedrowalo miedzy gwiazdami, a ksiezyc w pelni zawisnal nad linia horyzontu. Lekki wietrzyk chlodzil moje policzki, slyszalem nieustanny szum fal uderzajacych o brzeg. Podczas odplywu morze cofnelo sie od brzegu i przeszlismy na bardziej zbity i szorstki piasek tuz przy krawedzi wody. Savannah polozyla dlon na moim ramieniu, by utrzymac rownowage, po czym zdjela najpierw jeden sandal, nastepnie drugi. Poszedlem za jej przykladem i przemierzylismy w milczeniu kilka krokow. -Pieknie tu jest. To znaczy, kocham gory, ale tutejsza okolica rowniez jest przesliczna na swoj sposob. Taka... spokojna. Wedlug mnie te slowa mogly byc uzyte do opisania jej samej i wahalem sie, co powiedziec. -Trudno mi uwierzyc, ze poznalam cie zaledwie wczoraj - dodala. - Mam wrazenie, ze znamy sie od bardzo dawna. Jej dlon w mojej byla ciepla i na swoim miejscu. -Wlasnie myslalem sobie to samo. Usmiechnela sie do mnie z rozmarzeniem. -Ciekawe, co Tim o tym pomysli - wyszeptala Savannah, spogladajac na mnie. - Uwaza mnie za troche naiwna. -A jestes taka? -Czasami - przyznala, ja zas parsknelam smiechem. -To znaczy - mowila dalej - kiedy widze dwoje ludzi, spacerujacych tak jak my, mysle sobie: "Ach, jakie to mile". Nie podejrzewam od razu, ze zamierzaja uprawiac seks za wydmami. Ale faktem jest, ze czasami to robia. Po prostu nigdy z gory tego nie zakladam i zawsze jestem zaskoczona, gdy dowiaduje sie o tym pozniej. Nic na to nie poradze. Tak jak wczorajszej nocy, kiedy wyszedles. Slyszalam o parze, ktora tak wlasnie sie zachowala i nie moglam w to uwierzyc. -Bylbym bardziej zdziwiony, gdyby sie to nie zdarzylo. -Nawiasem mowiac, to wlasnie nie podoba mi sie w college^. Wiele osob nie wierzy, ze te lata naprawde sie licza, totez wolno eksperymentowac ze... wszystkim. Traktuja szalenie nonszalancko takie sprawy jak seks, alkohol czy nawet narkotyki. Wiem, ze brzmi to staroswiecko, lecz zwyczajnie tego nie rozumiem. Moze dlatego nie mialam ochoty usiasc z innymi przy ognisku. Szczerze mowiac, raczej zawiodlam sie na tych dwojgu, o ktorych uslyszalam, i nie chce siedziec tam, probujac udawac, zenic sienie stalo. Zdaje sobie sprawe, ze nie powinnam ich osadzac, i jestem pewna, ze sa dobrymi ludzmi, poniewaz przyjechali tutaj, by pomagac, lecz co z tego? Czy nie powinno sie zachowac takich sytuacji dla kogos, kogo sie kocha? Zeby to naprawde mialo znaczenie? Wiedzialem, ze Savannah nie czeka na odpowiedz, nie zamierzalem tez jej udzielic, spytalem natomiast: -Kto powiedzial ci o tej parze? -Tim. Mysle, ze on rowniez rozczarowal sie co do nich, ale co ma robic? Wyrzucic ich? Przeszlismy juz plaza spory kawalek. Zawrocilismy i popatrzylismy w strone domu. W oddali dostrzegalem ciemne sylwetki na tle odblasku plomieni. Mgla pachniala sola, gdy sie zblizalismy, kraby niczym widma przemykaly do swoich norek. -Przepraszam - powiedziala. - Moje slowa byly nie na miejscu. -O czym? -O tym, ze tak... mnie to wytracilo z rownowagi. Nie mam prawa nikogo osadzac. Nie do mnie to nalezy. -Wszyscy osadzaja - odparlem. - Taka juz jest ludzka natura. -Wiem. Ale... ja tez nie jestem doskonala. Ostatecznie liczy sie tylko sad bozy i nauczylam sie na tyle duzo, by wiedziec, ze nikt nie moze zakladac, ze zna wole Boga. Usmiechnalem sie. -Czemu sie smiejesz? - spytala. -Przypominasz mi naszego kapelana. On mowi zupelnie to samo. Wracajac plaza w strone domu, oddalalismy sie coraz bardziej od granicy wody. Brnelismy po sypkim piasku, stopy zapadaly sie nam przy kazdym kroku i czulem, jak Savannah sciska mnie coraz mocniej za reke. Zastanawialem sie, czy mnie pusci, kiedy dotrzemy do ogniska, i spotkal mnie zawod, kiedy to zrobila. -Hej - zawolal przyjaznie Tim. - Wrociliscie. Randy byl tam rowniez, ze swoja zwykla kwasna mina. Prawde powiedziawszy, zaczynala mnie meczyc manifestowana przez niego niechec. Brad stal za Susan wsparta o jego piers. Susan wyraznie byla niezdecydowana, czy udawac, ze jest szczesliwa, po to by wyciagnac szczegoly od Savannah, czy tez martwic sie z powodu Randy'ego. Inni, ktorym bylo to kompletnie obojetne, wrocili do swoich rozmow. Tim wstal i podszedl do nas. -Jak udala sie kolacja? -Super - odrzekla Savannah. - Poznalam smak miejscowego folkloru. Bylismy w Shrimp Shack. -Pewnie swietnie sie bawiliscie - zauwazyl. Usilowalem wykryc cien zazdrosci w jego slowach, na prozno jednak. Tim wskazal reka za siebie i mowil dalej: -Moze przylaczycie sie do nas? Wlasnie powoli sie zwijamy, przygotowujemy sie do jutrzejszego dnia. -Prawde mowiac, jestem troche spiaca. Zamierzalam wlasnie odprowadzic Johna do samochodu, a potem poloze sie spac. O ktorej musimy jutro wstac? -O szostej. Zjemy sniadanie i o siodmej trzydziesci mamy byc na placu budowy. Nie zapomnij o emulsji z filtrem ochronnym. Przez caly dzien bedziemy przebywali na sloncu. -Bede pamietala. Powinienes przypomniec o tym calej reszcie. -Przypomnialem - odrzekl Tim. - I zrobie to jeszcze raz jutro. Ale mozesz byc pewna, ze niektorzy mnie nie posluchaja i spieka sie na raka. -Do zobaczenia rano - powiedziala. -Dobrze. - Odwrocil sie do mnie. - Ciesze sie, ze wpadles dzisiaj. -Ja rowniez. -Posluchaj, jesli w ciagu nastepnych kilku tygodni nie bedziesz mial co robic, zawsze przyda sie nam pomoc. Rozesmialem sie. -Wiedzialem, ze w koncu to nastapi. -Jestem, kim jestem - odparl, podajac mi reke. - Ale tak czy owak mam nadzieje, ze sie jeszcze spotkamy. Uscisnelismy sobie dlonie. Tim wrocil na swoje miejsce, a Savannah skinela glowa w kierunku domu. Gdy dotarlismy do wydmy, przystanelismy, by znowu wlozyc sandaly, a nastepnie ruszylismy wylozona drewnem sciezka wsrod wysokich traw, obchodzac dom dookola. Po chwili znalezlismy sie przy moim samochodzie. W ciemnosci nie widzialem jej miny. -Swietnie sie bawilam dzis wieczorem. I w ogole dzisiaj. Przelknalem nerwowo sline. -Kiedy znowu sie zobaczymy? Bylo to zwykle pytanie, mozna bylo sie go spodziewac, ale z zaskoczeniem uslyszalem nute pozadania w moim glosie. A przeciez do tej pory nawet nie pocalowalem Savannah. -To chyba zalezy od ciebie - powiedziala. - Wiesz, gdzie mnie szukac. -Moze jutro wieczorem? - wypalilem. - Znam jeszcze jedno miejsce, gdzie gra zespol i jest czadowo. Odgarnela kosmyk wlosow za ucho. -Jesli nie masz nic przeciwko temu, to wolalabym pojutrze. Po prostu pierwszy dzien na placu budowy zawsze jest... emocjonujacy i jednoczesnie meczacy. Mamy uroczysta wspolna kolacje i naprawde powinnam w niej uczestniczyc. -Jasne, swietnie - odparlem, myslac, ze wcale nie jest swietnie. Musiala uslyszec cos w moim glosie. -Tak jak powiedzial Tim, zawsze jestes tutaj mile widziany. -Nie, nie, w porzadku. Wtorek absolutnie mi pasuje. Stalismy wciaz obok samochodu, nastapila jedna z tych niezrecznych chwil, do ktorych prawdopodobnie nigdy sie nie przyzwyczaje, lecz Savannah odwrocila sie, zanim sprobowalem ja pocalowac. Normalnie zdobylbym sie na stanowczy krok, zeby zobaczyc, jaka bedzie reakcja. Moze nie uzewnetrznialem swoich uczuc, lecz bylem impulsywny i szybki w dzialaniu. Przy Savannah czulem sie dziwnie sparalizowany. Ona rowniez wyraznie sie nie spieszyla. Obok nas przejechal samochod, sprawiajac, ze czar prysnal. Savannah zrobila krok w kierunku domu, po czym zatrzymala sie i polozyla mi dlon na ramieniu. Niewinnym gestem pocalowala mnie w policzek. Byl to niemal siostrzany pocalunek, lecz jej wargi byly miekkie, owial mnie jej zapach, ktory czulem, nawet gdy sie odsunela. -Naprawde swietnie sie bawilam - wyszeptala. - Jestem pewna, ze dlugo, dlugo bede pamietala dzisiejszy dzien. Poczulem, ze zabiera dlon z mojego ramienia, po czym zniknela, wbiegajac po schodach do domu. Pozniej, tej samej nocy, rzucalem sie i przewracalem na lozku z boku na bok, przezywajac jeszcze raz zdarzenia calego dnia. W koncu usiadlem, zalujac, ze nie powiedzialem jej, jak wiele znaczyl dla mnie czas spedzony razem z nia. Za oknem zobaczylem, jak spadajaca gwiazda przecina niebo iskrzaca sie biala smuga. Pragnalem wierzyc, ze jest to znak, choc nie bardzo wiedzialem czego. Tymczasem po raz setny odtwarzalem w mysli delikatny pocalunek, jakim obdarzyla mnie w pliczek Savannah, zachodzac w glowe, jak moglem stracic glowe dla dziewczyny, ktora poznalem nie dalej jak wczoraj. ROZDZIAL PIATY -Dzien dobry, tato - przywitalem sie, wchodzac chwiejnym krokiem do kuchni.Mruzac oczy w jasnym swietle poranka, dostrzeglem ojca stojacego przy kuchni. W powietrzu unosil sie zapach smazonego bekonu. -Och... czesc, John. Opadlem ciezko na krzeslo, wciaz probujac sie obudzic. -Tak, wiem, ze wstalem wczesnie, ale chcialem cie zlapac, zanim wyjdziesz do pracy. -Aha. Dobrze. Pozwol tylko, ze podszykuje sniadanie. Sprawial wrazenie niemal podnieconego, mimo tego zaklocenia codziennej rutyny. Wlasnie w takich chwilach docieralo do mnie, ze ojciec cieszy sie, iz jestem w domu. -Jest kawa? - spytalem. -W dzbanku - odrzekl. Nalalem sobie do filizanki i przeszedlem do stolu. Gazeta lezala na stole nietknieta. Tata zawsze czytal ja przy sniadaniu i z doswiadczenia wiedzialem, ze nie nalezy jej ruszac. Mial bzika na punkcie tego, by przeczytac ja jako pierwszy, i niezmiennie czytal ja dokladnie w tej samej kolejnosci. Spodziewalem sie, ze spyta mnie, jak minal mi wieczor z Savannah, on jednak sie nie odzywal, koncentrujac sie na szykowaniu sniadania. Spojrzalem na scienny zegar i uswiadomilem sobie, ze za kilka minut Savannah wyruszy na plac budowy. Zastanawialem sie, czyja zaprzatam jej mysli w rownym stopniu, co ona moje. Raczej w to nie wierzylem, poniewaz pewnie nie miala na to czasu podczas dzisiejszego, niewatpliwie zabieganego poranka. Ta swiadomosc nieoczekiwanie sprawila mi bol. -Co robiles wczoraj wieczorem, tato? - spytalem w koncu, probujac odwrocic swoja uwage od Savannah. Smazyl dalej, jakby mnie nie uslyszal. - Tato? - powtorzylem. -Slucham? - zareagowal wreszcie. -Jak minal ci wieczor? -To znaczy? -No, jak go spedziles? Zdarzylo sie cos ciekawego? -Nie - odparl - nic. - Usmiechnal sie do mnie, przewracajac na patelni plasterki bekonu. Zaskwierczaly mocniej. -Ja bawilem sie swietnie - powiedzialem niepytany. - Savannah naprawde ma w sobie cos. Wczoraj bylismy razem w kosciele. Z jakiegos powodu wydawalo mi sie, ze zainteresuje sie tym i zada mi wiecej pytan i musze przyznac, ze mialem nadzieje, iz to zrobi. Wyobrazalem sobie, ze moze uda nam sie normalnie porozmawiac, tak jak inni ojcowie rozmawiaja z synami, moze rozesmieje sie i opowie jakis kawal lub dwa. On jednak zapalil drugi palnik. Spryskal olejem mala patelnie i wylal na nia rozklocone jajka. -Czy moglbys wlozyc troche chleba do opiekacza? - poprosil. -Jasne - zgodzilem sie z westchnieniem, wiedzac juz, ze bedziemy jedli w milczeniu. - Nie ma sprawy. Reszte dnia spedzilem, plywajac na desce surfingowej, a raczej probujac na niej plywac. Ocean uspokoil sie przez noc i fale byly takie male, ze nie dostarczaly ekscytujacych wrazen. Co gorsza, zalamywaly sie blizej brzegu niz wczoraj, totez nawet gdy upolowalem kilka wartych tego, by sie na nich przejechac, przyjemnosc trwala krotko, poniewaz bardzo szybko zanikaly. Dawniej wybralbym sie na Oak Island lub nawet pojechalbym do Atlantic Beach, skad moglbym zlapac okazje do Shackleford Banks w nadziei na bardziej emocjonujace doznania. Dzisiaj jednak po prostu nie bylem w nastroju. Zamiast tego surfowalem tam, gdzie wczoraj. Dom znajdowal sie nieco dalej na plazy i sprawial wrazenie prawie niezamieszkanego. Kuchenne drzwi byly zamkniete, reczniki zniknely, za oknem nie przesuwaly sie zadne postaci, nikt tez nie wychodzil na taras. Zastanawialem sie, kiedy wszyscy wroca. Zapewne kolo czwartej lub piatej. Postanowilem, ze ulotnie sie stad duzo wczesniej. Po pierwsze, nie mialem powodu, by tu zostac, a po drugie, za nic nie chcialem, zeby Savannah pomyslala, ze jestem jakims przesladowca. Zmylem sie stamtad kolo trzeciej i wpadlem po drodze do Leroya. Bar byl ciemniejszy i bardziej obskurny, niz zapamietalem, i nabralem niecheci do tego miejsca, gdy tylko przekroczylem prog. Kiedys zawsze uwazalem je za bar dla pijusow i teraz zobaczylem dowod na to - samotni mezczyzni pochyleni nad szklaneczkami whisky Tennessee, majacy nadzieje znalezc tu schronienie przed zyciowymi problemami. Byl tam Leroy, ktory poznal mnie, gdy wszedlem. Gdy usiadlem przy barze, automatycznie podniosl szklanke pod zawor beczkowego piwa i zaczal ja napelniac. -Dawno cie nie widzialem, stary - zauwazyl. - Udaje ci sie unikac klopotow? -Probuje - mruknalem. Rozejrzalem sie po barze, Leroy tymczasem przysunal mi szklanke. - Podobaja mi sie zmiany w twoim barze - oznajmilem, zataczajac szeroki luk ramieniem. -Ciesze sie. Czym moge sluzyc? Zjesz cos? -Nie, dziekuje, wystarczy piwo. Wytarl blat przede mna, po czym przerzucil sciereczke przez ramie i wycofal sie, by przyjac zamowienie od kogos innego. Po chwili poczulem, ze ktos kladzie mi reke na ramieniu. -Johnny! Co ty tu robisz? Obejrzalem sie i zobaczylem jednego z wielu kumpli, ktorymi teraz pogardzalem. Tak wlasnie sie stalo. Nie cierpialem wszystkiego tutaj, lacznie z moimi kumplami, i zdalem sobie sprawe, ze zawsze tak bylo. Nie mialem pojecia, po co tu przychodzilem ani dlaczego bar stal sie moim ulubionym miejscem. Wyjasnienie bylo jedno - nie mialem gdzie pojsc. -Czesc, Toby - przywitalem go. Wysoki i cherlawy Toby usiadl obok mnie, a kiedy odwrocil sie twarza do mnie, spostrzeglem, ze ma juz szklany wzrok. Cuchnal, jak gdyby nie myl sie od wielu dni, koszule mial poplamiona. -Nadal udajesz Rambo? - wybelkotal. - Wygladasz, jakbys duzo cwiczyl. -Tak - odparlem, nie chcac wdawac sie w szczegoly. - Co obecnie porabiasz? -Przewaznie sie obijam. W kazdym razie przez ostatnie dwa tygodnie. Pracowalem przedtem w Quick Stop, ale wlasciciel byl autentycznym dupkiem. -W dalszym ciagu mieszkasz w domu? -Oczywiscie - odrzekl. Zabrzmialo to tak, jak gdyby byl dumny z tego faktu. Przechylil butelke i pociagnal dlugi lyk, po czym skoncentrowal spojrzenie na moich ramionach. - Dobrze wygladasz. Duzo cwiczysz? - spytal znowu. -Troche - odpowiedzialem, zdajac sobie sprawe, ze nie pamieta juz, iz sie powtarza. -Jestes potezny. Nie przychodzila mi do glowy zadna odpowiedz. Toby znowu pociagnal z butelki. -Hej, dzis wieczorem jest impreza u Mandy - oznajmil. - Pamietasz Mandy, nie? Owszem, pamietalem. Znajomosc z mojej przeszlosci, ktora nie przetrwala nawet weekendu. Toby nawijal dalej. -Jej rodzice wyjechali do Nowego Jorku czy gdzies tam. Bedzie naprawde czadowo. Troche balangujemy, zeby sie wprawic w odpowiedni nastroj. Przylaczysz sie do nas? Wskazal dlonia ponad swoim ramieniem na czterech facetow przy naroznym stoliku, na ktorym staly trzy puste dzbanki. Dwoch z nich znalem, dwaj pozostali byli mi obcy. -Nie moge - powiedzialem. - Umowilem sie z ojcem na kolacje. Ale dzieki. -Chrzan go. Zapowiada sie superubaw. Bedzie Kim. Jeszcze jedna kobieta z mojej przeszlosci, jeszcze jedno wspomnienie, na ktore az sie wzdrygnalem. Nie trawilem faceta, ktorym kiedys bylem. -Nie moge - powtorzylem, krecac glowa. Wstalem, zostawiajac przed soba prawie pelna szklanke. - Obiecalem. A on pozwala mi mieszkac u niego. Wiesz, jak to jest. To bylo dla niego zrozumiale. -Wobec tego spotkajmy sie podczas weekendu. Wybieramy sie cala paczka do Ocracoke posurfowac. -Moze - powiedzialem, wiedzac, ze na pewno sie nie spotkamy. -Twoj tata ma nadal ten sam numer telefonu? -Tak - odrzeklem. Wyszedlem pewny, ze nigdy nie zadzwoni, jak rowniez ze ja nigdy nie wroce do Leroya. * Po drodze do domu kupilem wolowine na befsztyki, torbe salaty, sos i troche ziemniakow. Nie mialem samochodu i nie bylo mi latwo niesc torbe razem z deska surfingowa przez cala droge powrotna, lecz naprawde nie mialem nic przeciwko spacerowi. Robilem to od lat, a moje buty byly znacznie wygodniejsze od tych, do ktorych przywyklem kiedys.W domu wyciagnalem grill z garazu razem z torba brykietow oraz podpalka. Grill byl zakurzony, jak gdyby nie uzywano go od lat. Ustawilem go na werandzie z tylu domu i najpierw wysypalem popiol, ktory pozostal po weglu drzewnym, a nastepnie splukalem pajeczyny wezem ogrodowym i zostawilem ruszt do wyschniecia na sloncu. Doprawilem mieso sola, pieprzem i sproszkowanym czosnkiem, owinalem ziemniaki w folie aluminiowa i wlozylem je do piekarnika, po czym wrzucilem salate do miski. Gdy grill calkiem wysechl, podpalilem brykiety i nakrylem do stolu na werandzie. Tata wszedl, gdy ukladalem befsztyki na ruszcie. -Czesc, tato - powiedzialem przez ramie. - Pomyslalem, ze to ja przygotuje dzis dla nas kolacje. -Ach. - Potrzebowal chyba dobrej chwili, by zalapac, ze dzisiejszego wieczoru nie bedzie dla mnie gotowal. - Dobrze - dodal w koncu. -Jaki chcesz befsztyk? -Srednio wypieczony - odparl, stojac nadal obok szklanych przesuwanych drzwi. -Wyglada na to, ze nie korzystales z grilla od mojego wyjazdu - zauwazylem. - A powinienes. Nie ma nic lepszego od befsztyka z grilla. Slinka mi ciekla przez cala droge do domu. -Pojde sie przebrac. -Befsztyki beda gotowe za mniej wiecej dziesiec minut. Kiedy wyszedl, wrocilem do kuchni, wzialem kartofle i miske z salata - razem z maslem oraz sosami: do salaty i do miesa -i postawilem wszystko na stole. Uslyszalem, ze otwieraja sie drzwi do patia, i pojawil sie moj tata z dwiema szklankami mleka. Wygladal jak turysta ze statku wycieczkowego. Mial na sobie szorty, czarne skarpetki, adidasy i kwiecista hawajska koszule. Nogi mial niesamowicie biale, jakby od lat nie nosil szortow. Jesli w ogole je kiedykolwiek nosil. Cofajac sie mysla w przeszlosc, stwierdzilem, ze chyba nigdy nie widzialem go w szortach. Ze wszystkich sil staralem sie udawac, ze wyglada zwyczajnie. -W sama pore - rzeklem wesolo, idac z powrotem do grilla. Wlozylem befsztyki na oba talerze i postawilem jeden przed nim. -Dziekuje - powiedzial. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Nalozyl sobie na talerz salaty i polal ja dressingiem, po czym odwinal ziemniaka z folii. Dodal do niego masla, nastepnie zrobil na talerzu mala kaluze z sosu do miesa. Zachowanie normalne i przewidywalne, poza jednym, a mianowicie, ze wszystko robil w milczeniu. -Jak ci minal dzien? - zadalem sakramentalne pytanie. -Bez zmian - odparl. Jak zwykle. Usmiechnal sie znowu, lecz nic nie dodal. Moj tata, spolecznie nieprzystosowany. Zastanawialem sie po raz enty, dlaczego rozmowa sprawia mu taka trudnosc, i probowalem wyobrazic sobie, jaki byl w mlodosci. Jakim cudem znalazl kobiete, ktora zechciala za niego wyjsc? Wiem, ze zabrzmialo to malostkowo, lecz nie wynikalo ze zlosliwosci. Bylem po prostu ciekaw. Jedlismy przez chwile, cisze przerywal jedynie brzek sztuccow. -Savannah powiedziala, ze chcialaby cie poznac - odezwalem sie w koncu, jeszcze raz probujac nawiazac rozmowe. Odkroil kawalek befsztyka. -Twoja przyjaciolka? Tylko moj tata mogl uzyc takiego okreslenia. -Tak - odrzeklem. - Mysle, ze ja polubisz. Skinal glowa. -Studiuje na UNC - wyjasnilem. Wiedzial, ze teraz jego kolej, i wyczulem ulge w jego glosie, gdy nasunelo mu sie kolejne pytanie. -Jak ja poznales? Opowiedzialem mu o torbie. Odmalowujac tamto zdarzenie, staralem sie podkreslic akcenty humorystyczne, lecz ojciec sie nie rozesmial. -To bylo bardzo uprzejme z twojej strony - zauwazyl. Kolejna przerwa w rozmowie. Teraz ja odkroilem kolejny kawalek befsztyka. -Tato? Czy moglbym cie o cos spytac? -Oczywiscie. -Jak poznaliscie sie z mama? Po raz pierwszy od lat zapytalem o nia. Poniewaz nie byla nigdy czescia mojego zycia, a ja nie mialem zadnych zwiazanych z nia wspomnien, rzadko odczuwalem potrzebe, by to robic. Nawet w tej chwili tak naprawde mnie to nie obchodzilo. Chcialem jedynie, by ze mna porozmawial. Niespiesznie dolozyl jeszcze troche masla do ziemniaka. Zdalem sobie sprawe, ze nie ma ochoty mi odpowiedziec. -Poznalismy sie w restauracji - odrzekl w koncu. - Pracowala tam jako kelnerka. Czekalem, lecz nie wygladalo na to, by mial cos jeszcze dodac. -Byla ladna? -Tak - potwierdzil. -A jaka byla w ogole? Rozgniotl kartofel, posypal go starannie i rowno sola. -Podobna do ciebie - zakonczyl. -Co masz na mysli? -Hm... - Zawahal sie. - Potrafila byc... uparta. Nie bardzo wiedzialem, co myslec, albo nawet co on przez to rozumial. Zanim zdazylem drazyc temat dalej, ojciec wstal od stolu, biorac swoja szklanke. -Napijesz sie jeszcze troche mleka? - spytal, a ja uswiadomilem sobie, ze nie powie juz o niej ani slowa. ROZDZIAL SZOSTY Czas jest pojeciem wzglednym. Wiem, ze nie ja pierwszy odkrylem te prawde i daleko mi do tych najslawniejszych. U mnie nie mialo to nic wspolnego z energia ani masa, ani z predkoscia swiatla, ani tez z zadnym innym aksjomatem Einsteina. Raczej wiazalo sie to z wlokacymi sie godzinami, gdy czekalem na Savannah.Gdy skonczylismy z tata kolacje, myslalem o niej. Potem myslalem o niej zaraz po obudzeniu. Przez caly dzien plywalem na desce surfingowej i chociaz fale byly lepsze niz wczoraj, nie potrafilem sie prawdziwie skoncentrowac na tym zajeciu i po poludniu stwierdzilem, ze na dzis wystarczy. Zastanawialem sie, czy nie zjesc cheeseburgera w malej knajpce obok plazy - nawiasem mowiac serwuja tam najlepsze hamburgery w miescie - lecz mimo ze mialem na niego ochote, wrocilem do domu, majac nadzieje, ze pozniej uda mi sie namowic na hamburgera Savannah. Poczytalem troche najnowsza powiesc Stephena Kinga, wzialem prysznic, wlozylem dzinsy i koszulke polo, a nastepnie czytalem znowu przez dwie godziny, a przynajmniej tak mi sie zdawalo, dopoki nie spojrzalem na zegarek i przekonalem sie, ze minelo zaledwie dwadziescia minut. To wlasnie mialem na mysli, mowiac o wzglednosci czasu. Kiedy tata wrocil do domu, spojrzal na moj stroj i zaproponowal mi kluczyki samochodowe. -Spotkasz sie z Savannah? -Tak - odpowiedzialem, wstajac z kanapy i biorac kluczyki. - Moge wrocic pozno. Podrapal sie w tyl glowy. -Dobrze. - Z powodu, ktorego nie potrafilem zrozumiec, wydawal sie niemal przestraszony. -No to czesc, do zobaczenia pozniej. -Pewnie bede juz spal. -Nie mowilem tego doslownie. -Ach, w porzadku - pokiwal glowa. Skierowalem sie ku drzwiom. W chwili gdy je otwieralem, dobieglo mnie jego westchnienie. -Ja rowniez chcialbym poznac Savannah - rzekl glosem tak cichym, ze ledwie go uslyszalem. Gdy przyjechalem do domu na plazy, niebo wciaz jeszcze bylo jasne, a slonce coraz bardziej chylilo sie nad woda, zlocac fale. Wysiadajac, uswiadomilem sobie, jak bardzo jestem zdenerwowany. Nie pamietalem, kiedy ostatnio jakas dziewczyna tak na mnie podzialala, lecz nie moglem pozbyc sie mysli, ze byc moze sytuacja miedzy nami sie zmienila. Nie mialem pojecia, w jaki sposob i dlaczego. I tym bardziej nie wiedzialem, co zrobie, jesli moje obawy sie potwierdza. Wszedlem bez pukania do srodka. Salon byl pusty, lecz dobiegaly mnie glosy z holu, poza tym na tarasie z tylu domu rozsiadla sie zwykla paczka mlodych ludzi. Zajrzalem do nich, pytajac o Savannah, i zostalem poinformowany, ze jest na plazy. Zbieglem truchtem po schodkach na piasek i zamarlem, widzac, ze siedzi w poblizu wydmy, razem z Randym, Bradem i Susan. Nie dostrzegla mnie i slyszalem, jak smieje sie z czegos, co powiedzial Randy. Wygladali na pare rownie zazyla jak Susan i Brad. Wiedzialem, ze nia nie sa ze prawdopodobnie rozmawiaja o domu, ktory buduja, lub o doswiadczeniach kilku ostatnich dni, ale wcale mi sie to nie podobalo. Nie podobalo mi sie rowniez, ze Savannah siedziala tak blisko obok Randy'ego jak przedtem obok mnie. Stojac tam, zastanawialem sie, czy w ogole pamieta o naszej randce, ona jednak usmiechnela sie radosnie na moj widok, jak gdyby wszystko bylo w porzadku. -O, jestes wreszcie - zawolala. - Bylam ciekawa, kiedy sie zjawisz. Randy wyszczerzyl zeby w usmiechu. Mimo jej uwagi zachowywal sie niemal jak zwyciezca. Myszy tancuja, gdy kota nie czuja, zdawala sie mowic jego mina. Savannah wstala i ruszyla w moja strone. Miala na sobie biala bluzke bez rekawow i jasna powiewna spodnice, ktora falowala przy kazdym kroku dziewczyny. Dostrzeglem zarumienione od slonca ramiona, co swiadczylo o tym, ze spedzila wiele godzin na sloncu. Gdy sie zblizyla, wspiela sie na palce i pocalowala mnie w policzek. -Czesc - powiedziala, obejmujac mnie w pasie. -Czesc. Odchylila sie nieco do tylu, jak gdyby oceniala moja mine. -Wygladasz, jak gdybys sie za mna stesknil - rzekla, przekomarzajac sie ze mna. Jak zwykle zadna odpowiedz nie przyszla mi do glowy i Savannah skwitowala skrzywieniem moja niezdolnosc do przyznania sie, ze faktycznie tak bylo. -Moze i ja za toba tesknilam - dodala. Dotknalem jej nagiego ramienia. -Jestes gotowa? -Tak jak zawsze bede. Gdy szlismy w strone samochodu, wzialem ja za reke. Jej dotyk sprawil, ze poczulem sie w zgodzie z calym swiatem. No coz, prawie calym... Wyprostowalem sie. -Widzialem, jak rozmawialas z Randym - zauwazylem, starajac sie mowic obojetnym tonem. Scisnela moja dlon. -Doprawdy? Sprobowalem jeszcze raz. -Rozumiem, ze poznaliscie sie lepiej podczas pracy. -Jasne, ze tak. Nie mylilam sie. Randy jest milym mlodym czlowiekiem. Po skonczonej robocie tutaj udaje sie do Nowego Jorku na szesciotygodniowy staz w Morgan Stanley. -Hm - mruknalem. Savannah rozesmiala sie cicho. -Tylko mi nie mow, ze jestes zazdrosny. -Nie jestem. -Swietnie - zakonczyla temat, znowu sciskajac moja dlon. - Poniewaz nie masz powodu. Uczepilem sie tych kilku ostatnich slow. Nie musiala tego mowic, lecz bylem najszczesliwszy, ze powiedziala. Gdy dotarlismy do samochodu, otworzylem przed nia drzwi. -Pomyslalem, ze zaprosze cie do Oysters. To nocny klub dalej przy plazy. W pozniejszych godzinach gra tam zespol i moglibysmy pojsc potanczyc. -A co bedziemy robili do tej pory? -Jestes glodna? - spytalem, myslac o knajpce serwujacej cheeseburgery, obok ktorej przechodzilem wczesniej dzisiejszego dnia. -Troche - odrzekla. - Przegryzlam cos po powrocie do domu, totez nie jestem jakos szczegolnie glodna. -Co powiesz na spacer po plazy? -Hm... moze pozniej. Wyraznie cos juz sobie zaplanowala. -Dlaczego nie powiesz mi wprost, co masz ochote robic? Savannah sie rozpromienila. -Moze wpadlibysmy przywitac sie z twoim ojcem? Nie bylem pewien, czy sie nie przeslyszalem. -Naprawde? -Tak, naprawde - odparla. - Tylko na krotka chwile. Potem pojdziemy cos zjesc i potanczyc. Gdy sie zawahalem, polozyla mi dlon na ramieniu. -Prosze? Nie bylem szczegolnie szczesliwy z powodu jej pomyslu, lecz sposob, w jaki mnie o to prosila, uniemozliwil mi odmowe. Zaczynalem sie chyba do tego przyzwyczajac, ale wolalbym miec ja przez reszte wieczoru wylacznie dla siebie. Nie rozumialem tez, dlaczego chce sie spotkac akurat dzisiaj z moim ojcem, chyba ze oznaczalo to, iz nie jest rownie jak ja zachwycona perspektywa naszego sam na sam. Szczerze mowiac, ta mysl mnie przygnebila. Byla jednak w dobrym nastroju, opowiadajac mi o pracy, ktora wykonali w ciagu dwoch ostatnich dni. Jutro planowali rozpoczac montaz okien. Okazalo sie, ze Randy pracowal razem z nia przez caly czas, co wyjasnialo jej "nowo odkryta przyjazn". Tak to opisala. Watpilem jednak, czy Randy opisalby swoje zainteresowanie nia w taki sam sposob. Po kilku minutach wjechalismy na podjazd do naszego domu i zauwazylem swiatlo w pokoju ojca. Po wylaczeniu silnika bawilem sie przez chwile kluczykami, zanim wysiedlismy. -Mowilem ci, ze moj ojciec jest raczej malomowny, prawda? -Tak - odparla. - Ale to nie ma znaczenia. Chcialam go tylko poznac. -Dlaczego? - spytalem. Zdawalem sobie sprawe, jak to zabrzmialo, lecz nie potrafilem sie powstrzymac. -Poniewaz - odrzekla - to twoja jedyna rodzina. I to on cie wychowywal. Gdy tata ochlonal juz po pierwszym szoku, jakim byl moj powrot do domu w towarzystwie Savannah oraz wzajemna prezentacja, przeczesal palcami rzadkie, rozwichrzone wlosy i utkwil wzrok w podlodze. -Przepraszam, ze wczesniej nie zadzwonilismy, ale to nie wina Johna - wyjasnila. - Ja ponosze cala wine. -Ach, wszystko w porzadku - mruknal. -Czy przyszlismy nie w pore? -Alez nie. - Podniosl glowe, po czym znowu spuscil oczy. - Milo mi cie poznac -powiedzial. Przez chwile stalismy w salonie, zadne z nas nie odzywalo sie nawet slowem. Na twarzy Savannah goscil niewymuszony usmiech, ale nie bylem pewny, czy ojciec w ogole zdawal sobie z tego sprawe. -Moze masz ochote napic sie czegos? - zaproponowal, jak gdyby nagle przypomnial sobie o obowiazkach gospodarza. -Nie, dziekuje bardzo - odparla. - John mowil mi, ze jest pan zapalonym numizmatykiem. Tata obejrzal sie na mnie, jak gdyby zastanawiajac sie, czy powinien zareagowac na te uwage. -Staram sie - rzekl w koncu. -Czy wlasnie zajmowanie sie kolekcja tak niegrzecznie panu przerwalismy? - spytala tym samym zartobliwym tonem, jaki stosowala wobec mnie. Ku memu zdumieniu uslyszalem nerwowy smiech ojca. Nie byl to smiech glosny, ale smiech. Niesamowite. -Nie, niczego mi nie przerwaliscie. Ogladalem tylko nowa monete, ktora dzisiaj kupilem. Wyczuwalem, ze usiluje przewidziec moja reakcje. Savannah niczego nie zauwazyla lub udawala, ze nie zauwaza. -Doprawdy? - zainteresowala sie. - Jaka? Ojciec przestapil z nogi na noge. Potem, znowu mnie zaskakujac, spojrzal na nia i zapytal: -Chcialabys ja zobaczyc? * Spedzilismy w jego dziupli czterdziesci minut.Przez wiekszosc czasu siedzialem, sluchajac, jak ojciec opowiada historie, ktore znalem na pamiec. Jak wiekszosc powaznych kolekcjonerow trzymal w domu jedynie kilka monet. Nie mialem pojecia, gdzie przechowuje reszte. Co pare tygodni wymienial czesc kolekcji, nowe monety pojawialy sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. Zwykle mial w swej pracowni nie wiecej niz tuzin naraz i nigdy nic szczegolnie cennego, lecz odnioslem wrazenie, ze Savannah bylaby zachwycona, nawet gdyby pokazal jej zwyklego centa z Lincolnem. Zadawala dziesiatki pytan, pytan, na ktore odpowiedzialbym zarowno ja, jak i kazda ksiazka na temat numizmatyki, lecz z uplywem minut stawaly sie one coraz bardziej subtelne. Zamiast interesowac sie, dlaczego dana moneta jest szczegolnie cenna, pytala kiedy i gdzie ja znalazl. Zafundowano jej opowiesci o nudnych weekendach mojej mlodosci spedzonych w Atlancie, Charlestonie, Raleigh czy Charlotte. Tata rozgadal sie o tych podrozach. W kazdym razie jak na niego. W dalszym ciagu mial tendencje do zamykania sie w sobie i robienia dlugich przerw, lecz prawdopodobnie powiedzial wiecej w ciagu tych czterdziestu minut do Savannah niz do mnie od czasu mojego przyjazdu do domu. Z mojej perspektywy dostrzegalem pasje, o ktorej wspomniala, lecz widzialem przedtem te pasje tysiace razy i nie zmienilo to mojej opinii, ze monety byly jego sposobem na to, by unikac zycia, zamiast brac sie z nim za bary. Przestalem rozmawiac z nim o monetach, poniewaz pragnalem rozmawiac o czyms innym. Ojciec natomiast przestal o nich rozmawiac, poniewaz wiedzial, co czuje, a nie potrafil mowic o niczym innym. A jednak... Tata byl szczesliwy, wiedzialem o tym. W jego oczach pojawial sie blysk, gdy pokazywal znak mennicy lub jak wyrazny jest rysunek albo jak zmienia sie wartosc monety w zaleznosci od tego, czy ma strzalki, czy wience. Pokazal Savannah krotkie serie, monety wybite w West Point, jedne z tych, ktore najbardziej lubi zbierac. Wyjal lupe, by mogla zobaczyc skazy, a gdy Savannah wziela ja od niego, dostrzeglem ozywienie na twarzy ojca. Mimo mojego stosunku do numizmatow nie moglem powstrzymac usmiechu, zwyczajnie cieszylem sie, widzac tate tak szczesliwego. Ale byl to nadal ten sam moj tata i cud sie nie zdarzyl. Gdy juz zademonstrowal Savannah monety i opowiedzial o nich wszystko, takze w jaki sposob je zdobywal, zaczal robic coraz czestsze i coraz dluzsze przerwy w swoich opowiesciach. Powtarzal sie, a gdy zdal sobie z tego sprawe, stal sie jeszcze bardziej milczacy. Savannah musiala wyczuc jego rosnace zaklopotanie, poniewaz wskazala reka na monety lezace na biurku. -Dziekuje bardzo, panie Tyree. Mam wrazenie, ze naprawde czegos sie nauczylam. Tata usmiechnal sie, wyraznie wyczerpany, a ja odebralem to jako sygnal, by wstac i sie pozegnac. -Tak, bylo swietnie, ale chyba musimy sie zbierac - powiedzialem. -Ach... jasne. -Bardzo sie ciesze, ze pana poznalam. Kiedy moj tata ponownie skinal glowa, Savannah pochylila sie do przodu i uscisnela go. -Musimy to kiedys powtorzyc - szepnela. Chociaz ojciec rowniez ja uscisnal, przypomnialo mi to niemrawe usciski z okresu dziecinstwa. Bylem ciekaw, czy Savannah czuje sie rownie nieswojo jak ja. W samochodzie Savannah wydawala sie zatopiona w myslach. Spytalbym ja, jakie odniosla wrazenie i jak odebrala mojego ojca, nie bylem jednak pewien, czy chce uslyszec odpowiedz. Wiem, ze nie bylismy z ojcem w najlepszych stosunkach, ale Savannah miala racje, mowiac, ze to moja jedyna rodzina i to on mnie wychowal. Moglem na niego narzekac, ale z pewnoscia nie chcialem wysluchiwac narzekan z ust innych. Mimo to nie spodziewalem sie z jej strony negatywnej oceny, po prostu dlatego, ze nie lezalo to w jej naturze, i kiedy odwrocila sie do mnie, na jej wargach igral usmiech. - -Dziekuje, ze przyprowadziles mnie tutaj i moglam go poznac. Ma takie... gorace serce. Nikt nigdy nie opisal w ten sposob mojego ojca, ale spodobalo mi sie to. -Ciesze sie, ze go polubilas. -Bardzo - wyznala. Jej ton byl absolutnie szczery. - Jest... delikatny. - Spojrzala na mnie. - Ale chyba rozumiem, dlaczego wpakowales sie w takie tarapaty, kiedy byles mlodszy. Nie wydal mi sie typem ojca, ktory by narzucal swoja wole. -To prawda - zgodzilem sie. Zmarszczyla figlarnie brwi. -A ty, wstreciuchu, naduzywales jego dobroci. Parsknalem smiechem. -Tak, chyba tak. Savannah pokrecila glowa. -Powinienes wykazac sie wiekszym rozsadkiem. -Bylem smarkaczem. -Stara wymowka malolatow. Wiesz, ze to nie trzyma sie kupy, prawda? Ja nigdy nie wykorzystywalam moich rodzicow. -Tak, idealna corka. Zdaje sie, ze juz o tym wspominalas. -Nabijasz sie ze mnie? -Alez skad. Nadal wpatrywala sie we mnie badawczo. -Mysle, ze jednak tak - doszla ostatecznie do wniosku. -No, moze troszeczke. Rozwazala przez chwile moja odpowiedz. -Coz, moze zasluzylam na to. Ale tak dla twojej wiadomosci - nie bylam idealna. -Nie? -Oczywiscie, ze nie. Na przyklad, bardzo dobrze pamietam, ze w czwartej klasie dostalam czworke z testu. Udalem, ze wstrzasnela mna ta wiadomosc. -Nie! Nie mow! -To prawda. -Jak doszlas do siebie po tym ciezkim doswiadczeniu? -A jak myslisz? - Wzruszyla ramionami. - Obiecalam sobie, ze nigdy sie to juz nie powtorzy. Nie watpilem w to. -Zglodnialas juz? -Myslalam, ze nigdy nie spytasz. -A na co masz ochote? Sciagnela wlosy w niedbaly konski ogon, po czym puscila je z powrotem luzem. -Co powiesz na wielkiego soczystego cheeseburgera? Gdy to powiedziala, zaczalem sie mimo woli zastanawiac, czy Savannah nie jest zbyt dobra, zeby byc prawdziwa. ROZDZIAL SIODMY -Musze przyznac, ze zapraszasz mnie na wyzerke do najbardziej interesujacych knajpek - zauwazyla Savannah, ogladajac sie przez ramie. Daleko za wydma bylo widac dluga kolejke klientow wijaca sie od stoiska Joe Burger posrodku zwirowego parkingu.-Sa tu najlepsze w calym miescie - powiedzialem, odgryzajac kes ogromnego cheeseburgera. Savannah siedziala blisko mnie na piasku, zwrocona twarza do wody. Cheeseburgery byly fantastyczne, smaczne i grube, a frytki, chociaz troche za tluste, byly trafione w dziesiatke. Jedzac, Savannah wpatrywala sie w morze i w zapadajacym zmierzchu pomyslalem, ze wydaje sie tu bardziej na miejscu niz ja. Pomyslalem znowu o tym, jak rozmawiala z moim ojcem. A wlasciwie jak rozmawia ze wszystkimi, nie wylaczajac mnie. Miala rzadka umiejetnosc bycia dokladnie taka, jakiej ludzie potrzebuja w danej chwili, lecz pozostajac przy tym wierna sobie. Nie przychodzil mi na mysl nikt, kto chocby troche przypominal ja z wygladu lub pod wzgledem osobowosci. Znowu dziwilem sie, dlaczego zapalala do mnie sympatia. Roznilismy sie tak bardzo, jak tylko moze sie roznic dwoje ludzi. Byla goralka, utalentowana i urocza dziewczyna, wychowana przez troskliwych rodzicow, ktora pragnela pomagac potrzebujacym. Ja bylem trepem z tatuazami, troche nieokrzesanym, w duzej mierze obcym we wlasnym domu. Wspominajac, jak Savannah zachowywala sie wobec mojego ojca, pomyslalem, ze rodzice wychowali ja na niezwykle taktowna mloda kobiete, i zalowalem, ze nie potrafie jej dorownac. -O czym myslisz? Jej glos, dociekliwy, lecz delikatny, wyrwal mnie z zamyslenia. -Zastanawialem sie, dlaczego tu jestes - wyznalem. -Poniewaz lubie plaze. Nieczesto na niej bywam. Tam, skad pochodze, nie ma ani fal, ani kutrow do polowu krewetek. Gdy zobaczyla moja mine, poklepala mnie po dloni. -To bylo niepowazne. Przepraszam. Jestem tutaj, poniewaz chce byc tutaj. Odlozylem resztke mojego cheeseburgera, zastanawiajac sie, dlaczego tak bardzo mnie to obchodzi. To bylo dla mnie nowe uczucie, nie bylem pewien, czy kiedykolwiek sie do niego przyzwyczaje. Poklepala mnie teraz po ramieniu i odwrocila sie znowu w strone wody. -Tutaj jest przepieknie, brakuje nam jedynie zachodu slonca nad woda i byloby idealnie. -Musielibysmy pojechac na druga strone kraju - powiedzialem. -Doprawdy? Probujesz mi powiedziec, ze slonce zachodzi na zachodzie? Dostrzeglem filuterny blysk w jej oku. -W kazdym razie tak slyszalem. Zjadla zaledwie polowe swojego cheeseburgera, a reszte wlozyla do torebki, po czym dodala to, co zostalo z mojego. Zlozywszy torebke w taki sposob, zeby nie porwal jej wiatr, wyciagnela nogi i odwrocila sie do mnie z kokieteryjna i zarazem niewinna minka. -Chcesz wiedziec, o czym ja myslalam? - spytala. Czekalem, napawajac sie jej widokiem. -Zalowalam, ze nie bylo cie ze mna przez ostatnie dwa dni. To znaczy, cieszylam sie, poznajac wszystkich lepiej. Jedlismy razem lunch i wczorajsza kolacja byla bardzo sympatyczna, lecz mialam wrazenie, ze cos jest nie tak, ze czegos mi brakuje. Dopiero gdy zobaczylam, ze nadchodzisz plaza, zdalam sobie sprawe, ze brakowalo mi ciebie. Przelknalem sline. W innym zyciu, w innym czasie, pocalowalbym ja, lecz teraz nie zrobilem tego, chociaz mialem ochote. Wpatrywalem sie w nia tylko bez slowa. Savannah odwzajemnila moje spojrzenie bez cienia skrepowania. -Kiedy spytales mnie, dlaczego tu jestem, zazartowalam, poniewaz myslalam, ze odpowiedz jest oczywista. Przebywanie z toba wydaje mi sie... jakies sluszne. Naturalne, takie jak powinno byc. Zupelnie jak w przypadku moich rodzicow. Po prostu czuja sie dobrze ze soba i pamietam, ze gdy dorastalam, mowilam sobie, ze rowniez pragne to miec. - Umilkla. -Chcialabym, zebys ich kiedys poznal. Zaschlo mi w gardle. -Ja tez bym chcial. Swobodnie wsunela dlon w moja, splatajac palce z moimi palcami. Zaleglo miedzy nami spokojne milczenie. Rybitwy brodzily po piasku tuz przy wodzie, dziobiac w nim w poszukiwaniu jedzenia. Stado mew poderwalo sie, gdy nadplynela fala. Niebo pociemnialo, chmury wygladaly coraz bardziej zlowieszczo. Wyzej dostrzegalem pary spacerujace pod bezkresnym niebem w kolorze indygo. Siedzielismy, sluchajac szumu fal przyboju. Nie moglem sie nadziwic, jak nowe wydawalo mi sie wszystko dookola. Nowe, a jednak odprezajace, jakbysmy znali sie od dawna, bardzo dawna. Mimo ze nie bylismy prawdziwa para. Ani, przypomnial mi glos w mojej glowie, prawdopodobnie nigdy nie bedziemy. Za nieco wiecej niz tydzien wroce do Niemiec i wszystko sie skonczy. Spedzilem wystarczajaco duzo czasu z moimi kumplami, by wiedziec, ze potrzeba znacznie wiecej niz kilku szczegolnych dni, by przetrwal zwiazek po dwoch stronach Atlantyku. Slyszalem, jak chlopcy z mojej jednostki po powrocie z urlopu przysiegali, ze sa zakochani - i moze byli - lecz ta ich milosc nigdy nie przetrwala. Przebywajac z Savannah, zaczalem zastanawiac sie, czy mozliwy jest wyjatek od reguly. Pragnalem jej wiecej i bez wzgledu na to, co sie miedzy nami wydarzy, juz w tej chwili wiedzialem, ze nigdy nie zapomne niczego, co sie z nia wiazalo. Choc brzmialo to jak szalenstwo, stawala sie czastka mnie i przerazal mnie fakt, ze jutro nie bedziemy mogli spedzic razem calego dnia. Albo pojutrze, albo popojutrze. Moze, mowilem sobie, wbrew statystykom nam by sie udalo. -Tam! - krzyknela nagle, wskazujac na ocean. - Wsrod grzywaczy! Przeszukalem spojrzeniem stalowoszary ocean, lecz niczego nie dostrzeglem. Savannah, siedzaca obok mnie, nagle wstala i puscila sie pedem w strone wody. -Predzej! - krzyknela przez ramie. - Chodz ze mna! Zaintrygowany ruszylem za nia i rowniez zaczalem biec, zeby sie z nia zrownac. Przystanela nad sama woda slyszalem jej przyspieszony oddech. -Co sie stalo? - spytalem. -Tam, tam! Zmruzywszy oczy, dostrzeglem w koncu, o co jej chodzilo. Trzy slizgaly sie na falach, jeden za drugim, po czym znikaly gdzies na plyciznie, by za chwile pojawic sie nieco dalej przy plazy. -Mlode morswiny - wyjasnilem. - Przeplywaja obok wyspy niemal co wieczor. -Wiem - powiedziala - ale wygladaja, jakby surfowaly. -Tak, chyba tak. Po prostu dobrze sie bawia. Teraz, kiedy nikogo nie ma juz w wodzie, czuja sie bezpieczne i dokazuja. -Chce poplywac z nimi. Zawsze marzylam o tym, zeby plywac razem z delfinami. -Przestana sie bawic lub odplyna dalej wzdluz plazy, zebys nie zdolala do nich dotrzec. Sa dziwne pod tym wzgledem. Widzialem je nieraz, gdy plywalem na desce. Jesli sa ciekawe, podplywaja na odleglosc niespelna metra i lypia na ciebie, jesli jednak probujesz sie do nich bardziej zblizyc, machna ogonami i tyle je zobaczysz. Przygladalismy sie jeszcze przez jakis czas morswinom, ktore oddalaly sie od nas coraz bardziej, az w koncu calkiem zniknely z pola widzenia na horyzoncie zlewajacym sie z zachmurzonym niebem. -Pewnie powinnismy juz isc - zauwazylem. Ruszylismy w strone samochodu, zatrzymujac sie jedynie po to, by zabrac resztki naszej kolacji. -Nie jestem pewien, czy zespol bedzie jeszcze gral, ale raczej juz niezbyt dlugo. -Niewazne - powiedziala. - Bez watpienia znajdziemy sobie jakas inna rozrywke. Poza tym powinnam cie ostrzec, nie tancze zbyt dobrze. -Nic nas nie zmusza, zeby tam isc, jesli nie masz ochoty. Mozemy przeciez wybrac sie gdzie indziej, jesli wolisz. -Na przyklad? -Lubisz statki? -Jakie statki? -Duze. Znam pewne miejsce, gdzie mozna zwiedzic okret Marynarki Wojennej USA "North Carolina". Savannah zrobila zabawna mine i wiedzialem, ze jej odpowiedz brzmi: "nie". Nie po raz pierwszy pozalowalem, ze nie mam wlasnego kata. Ale tez nie ludzilem sie, ze poszlaby do mnie, gdybym nawet mial mieszkanie. Na jej miejscu tez bym nie poszedl. Jestem tylko czlowiekiem. -Zaczekaj - powiedziala. - Wiem, dokad mozemy pojsc. Chce ci cos pokazac. -Dokad? - spytalem zaintrygowany. Zwazywszy na to, ze grupa Savannah rozpoczela prace dopiero wczoraj, budowa byla zdumiewajaco zaawansowana. Szkielet domu byl prawie ukonczony, rowniez dach byl gotowy. Savannah wyjrzala przez okno samochodu, po czym odwrocila sie do mnie. -Chcesz zobaczyc, co robimy? Moge cie oprowadzic. -Z wielka przyjemnoscia - odrzeklem. Wysiadlem za nia z samochodu, zauwazajac gre swiatla ksiezycowego na jej twarzy. Gdy wszedlem na plac budowy, zdalem sobie sprawe, ze slysze muzyke dobiegajaca z kuchennego okna ktoregos z sasiadow. Kilka krokow od wejscia Savannah zatoczyla krag reka, wskazujac na budowle z wyrazna duma. Podszedlem do dziewczyny blisko i objalem ja wpol, ona zas oparla mi glowe na ramieniu, rozluzniajac sie. -Tutaj spedzilam ostatnie dwa dni - rozlegl sie jej szept w nocnej ciszy. - Co o tym myslisz? -Super - powiedzialem. - Zaloze sie, ze rodzina jest zachwycona. -To prawda. I sa taka wspaniala rodzina. Rzeczywiscie zasluguja na ten dom, poniewaz borykaja sie z ogromnymi trudnosciami. Huragan "Fran" zniszczyl im dom, lecz podobnie jak wiele innych rodzin nie mieli ubezpieczenia od powodzi. To samotna matka z trojgiem dzieci - maz odszedl od niej wiele lat temu - i gdybys poznal te rodzine, natychmiast bys ja polubil. Wszystkie dzieciaki maja dobre stopnie i spiewaja w mlodziezowym chorze koscielnym. I sa takie grzeczne i mile... na pierwszy rzut oka widac, ze ich mama dolozyla wielu staran, by wyrosli z nich dobrzy ludzie. -Rozumiem, ze ich poznalas? Kiwnela glowa w strone domu. -Byli tu przez ostatnie dwa dni. - Wyprostowala sie. - Chcialbys rozejrzec sie troche w srodku? Niechetnie wypuscilem ja z objec. -Prowadz. Dom nie byl duzy - mniej wiecej takiej wielkosci jak dom mojego ojca - lecz plan pietra byl bardziej otwarty, przez co wydawal sie wiekszy. Savannah wziela mnie za reke i oprowadzila po wszystkich pomieszczeniach, pokazujac mozliwosci ich urzadzenia, jej wyobraznia odmalowywala wszystko w najdrobniejszych szczegolach. Rozwodzila sie nad idealna tapeta do kuchni, nad kolorem plytek posadzki w przejsciu, nad materialem na zaslony w salonie, nad sposobem udekorowania gzymsu nad kominkiem. W jej glosie brzmialy ten sam zachwyt i radosc, ktore okazala na widok morswinow. Przez moment wyobrazalem sobie, jaka musiala byc jako dziecko. Zaprowadzila mnie z powrotem do drzwi wejsciowych. W oddali slychac bylo pierwsze pomruki burzy. Gdy tak stalismy w progu, przyciagnalem ja blizej do siebie. -Bedzie tu rowniez weranda - oznajmila Savannah. - Dosc miejsca na dwa fotele na biegunach, moze nawet na hustawke. Beda mogli siedziec na swiezym powietrzu podczas letnich nocy i spotykac sie tutaj po kosciele. - Pokazala reka. - Tam jest ich kosciol. Dlatego lokalizacja jest dla nich taka idealna. -Mowisz, jak gdybys ich dobrze znala. -Nie, wlasciwie nie - odparla. - Troche z nimi rozmawialam, ale reszty sie domyslam. Robilam to w kazdym domu, przy ktorego budowie pomagalam - chodzilam po nim i staralam sie wyobrazic sobie, jak bedzie wygladalo zycie jego mieszkancow. Dzieki temu praca staje sie zabawa. Ksiezyc ukryl sie calkiem za chmurami, niebo zrobilo sie czarne. Na horyzoncie rozswietlila je blyskawica, zaczal mzyc drobny deszcz, krople stukaly o dach. Geste listowie debow rosnacych po obu stronach ulicy szelescilo poruszane lekkim wiatrem, huk grzmotu rozniosl sie echem po calym domu. -Jesli chcesz wracac, powinnismy chyba sie zebrac, zanim rozpeta sie burza. -Nie mamy dokad pojsc, pamietasz? Poza tym zawsze uwielbialam burze z piorunami. Przytulilem ja mocniej, wdychajac jej zapach. Wlosy pachnialy jej slodko, jak dojrzale truskawki. Gdy tak stalismy, wpatrujac sie w ciemnosc, kapusniaczek przeszedl w ciagla ulewe, zacinajac ukosnie z nieba. Jedynym zrodlem swiatla byly latarnie uliczne, polowa twarzy Savannah znajdowala sie w cieniu. Nad naszymi glowami przetoczyl sie potezny grzmot, deszcz lal teraz strumieniami. Widzialem, jak wiatr zwiewa go na pokryta trocinami podloge, tworzac na niej szerokie kaluze, i dziekowalem Bogu, ze mimo deszczu jest cieplo. Wypatrzylem z boku pare pustych skrzynek. Zostawilem na chwile Savannah i poszedlem po nie, a nastepnie zrobilem z nich prowizoryczne siedzenie. Nie bylo moze bardzo wygodne, ale zawsze lepsze to od stania. Gdy Savannah usiadla przy mnie, zrozumialem nagle, ze przyjscie tutaj bylo wlasciwym pomyslem. Po raz pierwszy bylismy naprawde sami, ale gdy siedzielismy tak obok siebie, mialem uczucie, jakbysmy od zawsze byli razem. ROZDZIAL OSMY Skrzynki, twarde i bezlitosne, sprawily, ze zwatpilem w moja madrosc, lecz Savannah zdawalo sie to nie przeszkadzac. Lub udawala, ze jej nie przeszkadza. Odchylila sie do tylu, brzeg tylnej skrzynki wpil sie jej w plecy, i wyprostowala sie z powrotem.-Przepraszam - powiedzialem. - Myslalem, ze bedzie wygodniej. -Jest dobrze. Mam okropnie zmeczone nogi i bola mnie stopy. Jest doskonale. Tak, pomyslalem, jest doskonale. Wrocilem pamiecia do tamtych nocy, kiedy pelniac warte, wyobrazalem sobie, ze siedze obok dziewczyny moich marzen i czuje, ze jestem w zgodzie z calym swiatem. Teraz juz wiedzialem, czego mi brakowalo przez caly czas. Kiedy Savannah polozyla mi glowe na ramieniu, pozalowalem, ze zaciagnalem sie do wojska, ze stacjonuje za oceanem. Wolalbym wybrac inna zyciowa droge, taka, ktora pozwolilaby mi pozostac czescia jej swiata. Studiowac w Chapel Hill, spedzic czesc lata, budujac domy, jezdzic z nia konno. -Jestes strasznie malomowny - zauwazyla. -Przepraszam - usprawiedliwilem sie. - Myslalem o dzisiejszym wieczorze. -Mam nadzieje, ze same dobre rzeczy. -Same dobre - potwierdzilem. Poprawila sie na naszej prowizorycznej kanapie, przy tym ruchu jej udo otarlo sie o moje. -Ja tez. Ale ja myslalam o twoim tacie. Czy on zawsze byl taki jak dzisiaj? Mily, niesmialy, odwracajacy wzrok, gdy rozmawia z ludzmi? -Tak - odrzeklem. - Czemu pytasz? -Z ciekawosci. Jakis metr od nas burza osiagnela chyba swoj punkt kulminacyjny, gdy kolejna sciana deszczu runela z chmur. Woda lala sie kaskadami ze wszystkich stron domu. Blyskawica znowu rozdarla niebo, tym razem blizej, huk pioruna przypominal salwe armatnia. Gdyby w domu byly juz okna, szyby zadrzalyby w futrynach. Savannah przysunela sie szybko blizej do mnie, opasalem ja ramieniem. Skrzyzowala nogi w kostkach i oparla sie o mnie. Pomyslalem, ze moglbym trzymac ja tak juz zawsze. -Jestes inny od wiekszosci chlopakow, ktorych znalam - zauwazyla. Jej glos brzmial cichutko i poufale w moim uchu. - Dojrzalszy, mniej... lekkomyslny. Usmiechnalem sie. Podobalo mi sie to, co powiedziala. -I nie zapominaj o moim jezu oraz tatuazach. -Fryzura, tak. Tatuaze... coz, w pewnym sensie musze je przyjac z dobrodziejstwem inwentarza, ale nikt nie jest doskonaly. Tracilem ja lokciem, udajac, ze jestem urazony. -Gdybym wiedzial, ze ci sie nie spodobaja, nie kazalbym ich sobie zrobic. -Nie wierze ci - oznajmila, odsuwajac sie. - Ale nie powinnam tego mowic... przepraszam. Chodzilo mi raczej o to, ze sama bym sie nie dala wytatuowac. Na tobie stwarzaja pewien... obraz, mysle, ze jakos pasuja. -Jaki obraz? Pokazala kolejno na tatuaze, zaczynajac od chinskiego znaku. -Ten mowi, ze kierujesz sie w zyciu wlasnymi zasadami i nie zawsze przejmujesz sie tym, co mysla sobie ludzie. Insygnium piechoty wskazuje, ze jestes dumny z tego, co robisz. A drut kolczasty... hm, wiaze sie z tym, kim byles wczesniej. -To psychologiczna interpretacja. Mnie po prostu podobaly sie chyba wzory. -Mysle o tym, zeby wziac psychologie jako przedmiot dodatkowy. -Sadze, ze juz jestes dobrym psychologiem. Wiatr sie wzmogl, natomiast deszcz padal coraz slabszy. -Byles kiedys zakochany? - spytala, zmieniajac nieoczekiwanie temat. Jej pytanie mnie zaskoczylo. -Kompletnie nie spodziewalem sie takiego pytania. -Podobno nieobliczalnosc dodaje kobietom tajemniczosci. -Ach, to prawda. Ale odpowiadajac na twoje pytanie, nie wiem. -Jak mozesz nie wiedziec? Zawahalem sie, probujac wymyslic odpowiedz. -Kilka lat temu spotykalem sie z dziewczyna i wtedy wydawalo mi sie, ze jestem zakochany. Przynajmniej tak sobie wmawialem. Ale teraz, kiedy cofam sie mysla w prze szlosc, nie jestem... nie jestem juz tego pewny. Zalezalo mi na niej i milo spedzalem z nia czas, kiedy jednak nie bylismy razem, prawie o niej nie myslalem. Bylismy razem, lecz nie bylismy para, jesli to, co mowie, ma jakikolwiek sens. Rozwazala w milczeniu moja odpowiedz. Po chwili pochylilem sie ku niej. -A ty? Bylas kiedys zakochana? Savannah sie nachmurzyla. -Nie - odparla. -Ale myslalas, ze jestes. Tak jak ja, prawda? - Gdy wciagnela gwaltownie powietrze, mowilem dalej: - W moim oddziale musze rowniez stosowac odrobine psychologii. I moj instynkt podpowiada mi, ze w przeszlosci mialas chlopaka na powaznie. Usmiechnela sie, lecz w jej usmiechu byl jakis smutek. -Wiedzialam, ze sie tego domyslisz - powiedziala przytlumionym glosem. - Ale odpowiadajac na twoje pytanie, tak, mialam chlopaka. Na pierwszym roku studiow. I tak, wydawalo mi sie, ze go kocham. -A jestes pewna, ze go nie kochalas? -Nie - wyszeptala po dluzszej chwili - nie jestem. Popatrzylem na nia uwaznie. -Nie musisz mi mowic... -W porzadku - podniosla dlon, przerywajac mi. - Ale jest mi trudno. Probowalam zapomniec, nie zwierzylam sie z tego nawet moim rodzicom. Zreszta nikomu. To takie banalne, wiesz? Dziewczyna z malego miasteczka wyjezdza do college'u i poznaje przystojnego studenta ostatniego roku, ktory jest rowniez przewodniczacym korporacji. Cieszy sie duzym powodzeniem, jest bogaty i czarujacy, totez mlodziutka studentka jest pelna naboznego zachwytu, ze taki ktos zainteresowal sie wlasnie nia. On ja traktuje jak kogos wyjatkowego, ona zdaje sobie sprawe, ze inne studentki pierwszego roku sa zazdrosne, totez sama zaczyna sie czuc wyjatkowa. Zgadza sie pojechac na zimowy uroczysty bal do jednego z tych pozamiejskich luksusowych hoteli, razem z nim i kilkoma innymi parami, chociaz ostrzegano ja, ze ten chlopak nie jest wcale taki dobry ani wrazliwy, na jakiego wyglada, i w rzeczywistosci jest typem, ktory nacina karby na ramie lozka, odhaczajac w ten sposob, ile dziewczat zaliczyl. - Savannah zamknela oczy, jak gdyby zbierajac sily do dalszej opowiesci. - Nie chce sluchac rozsadnych rad swoich kolezanek. Mimo ze nie pije alkoholu, a on radosnie przynosi jej tylko gazowane napoje, nagle odczuwa zawrot glowy. Chlopak proponuje, ze odprowadzi ja do pokoju hotelowego, zeby mogla sie polozyc. Po chwili dociera do jej swiadomosci, ze leza na lozku i caluja sie. Najpierw sie jej to podoba, lecz pokoj naprawde wiruje i dopiero pozniej przychodzi jej do glowy, ze moze ktos - moze on -nasypal jej czegos do napoju i od poczatku postawil sobie za cel naciecie kolejnego karbu z jej imieniem na ramie lozka. - Slowa coraz szybciej cisnely sie jej na usta. - A potem on zaczyna obmacywac jej piersi, drze na niej suknie, potem majtki. Kladzie sie na niej, jest taki ciezki, ze dziewczyna nie moze go zepchnac i czuje sie naprawde bezradna, chce go powstrzymac, poniewaz nigdy przedtem tego nie robila, lecz tak bardzo kreci jej sie w glowie, ze nie moze wydobyc z siebie glosu, by wezwac pomoc. Prawdopodobnie dopialby swego celu, gdyby nie to, ze zjawila sie druga para, ktora zatrzymala sie w tym pokoju. Dziewczyna wybiega chwiejnym krokiem z pokoju, placzac i przytrzymujac sukienke. Jakos udaje sie jej znalezc droge do toalety w holu, gdzie nadal zalewa sie lzami. Gdy wchodza tam inne dziewczeta, z ktorymi przyjechala na bal, i widza rozmazany tusz i podarta suknie, zamiast zaoferowac jej pomoc, natrzasaja sie z niej. Mowia, ze powinna wiedziec, co w trawie piszczy i dostala to, na co zasluzyla. W koncu dziewczyna dzwoni do przyjaciela, ktory natychmiast wskakuje do samochodu i przyjezdza po nia. Jest na tyle madry, ze przez cala droge powrotna o nic jej nie pyta. Gdy Savannah skonczyla swoja opowiesc, bylem do glebi wstrzasniety i wsciekly. Nie jestem swiety, jesli chodzi o kobiety, lecz nigdy w zyciu nie przyszlo mi do glowy, by sila zmuszac kobiete do zrobienia czegos, na co nie miala ochoty. -Tak mi przykro - wymamrotalem wreszcie. -Nie musi ci byc przykro. Nie ty to zrobiles. -Wiem. Ale inne slowa nie przychodza mi na mysl. Chyba ze... - Umilklem. Po chwili odwrocila sie do mnie. Widzialem lzy splywajace po jej policzkach. Jej bezglosny placz sprawil mi bol. -Chyba ze co? -Chyba ze chcesz, abym... nie wiem. Spuscil mu lomot? Rozesmiala sie cichutko. -Nie masz pojecia, ile razy mialam ochote to zrobic. -Doloza mu - powiedzialem. - Podaj mi tylko nazwisko. Obiecuje, ze ciebie w to nie wplacze. Sam zalatwie sprawe. Scisnela moja dlon. -Wiem, ze bys to zrobil. -Mowie powaznie. Usmiechnela sie do mnie blado. Wygladala na zmeczona zyciem i jednoczesnie nieznosnie mloda. -Dlatego ci nie powiem. Ale wierz mi, jestem naprawde wzruszona. To mile z twojej strony. Podobal mi sie sposob, w jaki to powiedziala, splatajac mocno palce z moimi palcami. Deszcz przestal w koncu padac i znowu bylo slychac dzwieki radia po sasiedzku. Nie znalem tej piosenki, lecz musiala pochodzic z wczesnej epoki jazzu. Jeden z chlopakow z mojej jednostki mial hopla na punkcie jazzu. -W kazdym razie - wrocila do swej opowiesci - to wlasnie mialam na mysli, mowiac o tym, ze pierwszy rok studiow nie byl dla mnie latwy. Dlatego chcialam je rzucic. Moi poczciwi rodzice mysleli, ze tesknie za domem, totez sklonili mnie, zebym zostala. Ale... nawet w tej okropnej dla mnie sytuacji nauczylam sie czegos o sobie. Ze potrafie dojsc do siebie nawet po tym, co mnie spotkalo. To znaczy, wiem, ze moglo byc gorzej... znacznie gorzej, ale wtedy moglam sobie poradzic wylacznie z tym. No i dostalam dobra nauczke. Kiedy skonczyla, wrocilem pamiecia do czegos, co powiedziala. -Czy to Tim zabral cie z hotelu tamtej nocy? Spojrzala na mnie zaskoczona. -Do kogo innego moglabys zadzwonic? - odparlem tytulem wyjasnienia. Skinela glowa. -Tak, chyba masz racje. I zachowal sie wspaniale. Do dzis dnia nie zapytal mnie o szczegoly, a ja go nie wtajemniczylam. Od tamtej pory jednak jest wobec mnie troche nadopiekunczy, ale ja nie mam nic przeciwko temu. W ciszy, ktora zapadla, myslalem o odwadze, jaka okazala nie tylko tamtej nocy, lecz i pozniej. Gdyby nie powiedziala mi o niczym, nigdy nie podejrzewalbym, ze przydarzylo sie jej cos zlego. Nie moglem sie nadziwic, ze mimo tego, co sie stalo, udalo sie jej zachowac optymistyczne spojrzenie na swiat. -Obiecuje, ze bede dzentelmenem w kazdym calu. Savannah podniosla na mnie wzrok. -O czym ty mowisz? -Dzis wieczorem. Jutro wieczorem. Kiedykolwiek. Nie jestem taki jak tamten facet. Musnela palcem moj policzek, poczulem, jak skora mrowi mnie pod jej dotykiem. -Wiem. - W jej glosie brzmialo rozbawienie i czulosc. - Jak myslisz, dlaczego jestem tutaj z toba? I tym razem stlumilem pragnienie, by ja pocalowac. Nie tego potrzebowala, przynajmniej nie teraz, trudno mi jednak bylo skierowac mysli w inna strone. -Wiesz, co powiedziala Susan po pierwszym wieczorze? Kiedy odjechales, a ja wrocilam do grupy? Czekalem. -Ze budzisz strach. Ze jestes ostatnim facetem na ziemi, z ktorym chcialaby zostac sam na sam. Usmiechnalem sie szeroko. -Mowiono mi gorsze rzeczy - zapewnilem ja. -Nie, zle mnie zrozumiales. Pamietam, ze pomyslalam wtedy, iz Susan nie ma pojecia, o czym mowi, poniewaz kiedy podales mi na plazy wylowiona torbe, uderzyla mnie szczerosc w twojej twarzy, budzacej zaufanie, nawet pewna delikatnosc, nie zauwazylam natomiast absolutnie niczego przerazajacego. Wiem, ze brzmi to idiotycznie, ale czulam sie, jakbym cie znala. Odwrocilem sie bez slowa. W swietle latarni ulicznej widac bylo mgle unoszaca sie nad ziemia, pozostalosc upalnego dnia. Zewszad rozlegalo sie coraz glosniejsze cwierkanie swierszczy. Przelknalem sline, probujac zlagodzic nagla suchosc w gardle. Spojrzalem na Savannah, potem na sufit, na swoje stopy i wreszcie z powrotem na Savannah. Scisnela mi reke, ja zas schwytalem nerwowo oddech, zdumiewajac sie, ze na zwyklym urlopie w zwyklym miasteczku jakims sposobem zakochalem sie w niezwyklej dziewczynie o imieniu Savannah Lynn Curtis. Zobaczyla moja mine i blednie ja zinterpretowala. -Przepraszam, jesli wprawilam cie w zaklopotanie - szepnela. - Czasami zdarza mi sie zachowywac zbyt smialo. To znaczy, czesto wyskakuje z tym, co mysle, nie biorac pod uwage, jak moga to odebrac inni. -Nie wprawilas mnie w zaklopotanie - odparlem, odwracajac ku sobie jej twarz. - Po prostu nikt nigdy nie powiedzial mi czegos takiego. - Umilklem, zdajac sobie jednak sprawe, ze jesli teraz powstrzymam slowa, chwila minie i nie ujawnie moich uczuc. - Nie masz pojecia, ile znaczyly dla mnie ostatnie dni - zaczalem. - Poznanie cie bylo najlepsza rzecza, jaka mi sie w zyciu przytrafila. - Zawahalem sie, wiedzac, ze jesli nie zdecyduje sie teraz, nigdy nie bede mogl powiedziec tego nikomu. - Kocham cie - wyszeptalem. Zawsze wyobrazalem sobie, ze trudno mi bedzie wymowic te slowa, lecz okazalo sie, ze wcale nie. W calym moim zyciu nie bylem niczego taki pewny. I choc mialem nadzieje, ze pewnego dnia uslysze to samo od Savannah, najwazniejsza dla mnie byla swiadomosc, ze mam do zaofiarowania milosc bez zadnych zobowiazan lub oczekiwan. Na dworze powietrze zaczelo sie ochladzac i widzialem kaluze lsniace w blasku ksiezyca. Chmury sie rozproszyly, miedzy nimi tu i owdzie rozblyskiwaly gwiazdy, jak gdyby po to, by przypomniec mi o tym, co wlasnie wyznalem. -Czy przyszloby ci kiedykolwiek do glowy cos takiego? - spytala Savannah. - Mam na mysli ciebie i mnie. -Nie - odrzeklem. -Troche mnie to przeraza. Poczulem sciskanie w zoladku i naraz zrozumialem, ze Savannah nie odwzajemnia moich uczuc. -Nie musisz mi tego mowic - rzeklem szybko. - Nie po to... -Wiem - przerwala mi. - Nie rozumiesz. Nie przestraszylam sie tego, co mi powiedziales. Przestraszylam sie, bo sama chcialam ci to powiedziec. Kocham cie, John. Nawet teraz nie bardzo wiem, jak to sie stalo. Jeszcze przed momentem rozmawialismy, a teraz pochylala sie ku mnie. Przez sekunde zastanawialem sie, czy czar prysnie, jesli ja pocaluje, bylo jednak za pozno, by sie powstrzymac. A gdy nasze wargi sie zetknely, wiedzialem, ze gdybym nawet dozyl setki i zwiedzil wszystkie kraje swiata, nic nie da sie porownac z ta jedna chwila, gdy po raz pierwszy pocalowalem dziewczyne moich marzen, i bylem pewny, ze moja milosc bedzie trwala wiecznie. ROZDZIAL DZIEWIATY Zostalismy na placu budowy do pozna. Gdy stamtad wyszlismy, zabralem Savannah z powrotem na plaze i spacerowalismy dlugo po piasku, az wreszcie zaczela ziewac. Odprowadzilem ja do drzwi domu i znowu sie pocalowalismy, tymczasem na werande zlecialy sie cmy zwabione swiatlem.Chociaz zdawaloby sie, ze wczoraj bardzo duzo o niej myslalem, to nie da sie tego porownac z tym, jakiego fiola na jej punkcie dostalem nazajutrz, chociaz objawialo sie to w inny sposob. Usmiechalem sie z byle powodu, co zauwazyl nawet moj ojciec po powrocie z pracy. Nie uslyszalem slowa komentarza - oczywiscie nie spodziewalem sie tego - lecz nie wydawal sie zaskoczony, gdy poklepalem go po plecach na wiesc, ze zamierza przygotowac lasagne. Mowilem bez konca o Savannah, a po dwoch godzinach ojciec wycofal sie do swojej dziupli. Chociaz powiedzial niewiele, mysle, ze cieszyl sie z mojego szczescia, a jeszcze bardziej z tego, ze chcialem sie nim podzielic. Bylem tego pewny, kiedy wrocilem do domu pozniej tego samego wieczoru i zastalem na bufecie polmisek swiezo upieczonych ciasteczek z maslem orzechowym razem z liscikiem informujacym mnie, ze w lodowce znajde mnostwo mleka. Zaprosilem Savannah na lody, a nastepnie zawiozlem ja do turystycznej czesci srodmiescia Wilmingtonu. Przechadzalismy sie, ogladajac wystawy sklepowe, gdzie odkrylem, ze Savannah interesuje sie antykami. Pozniej pokazalem jej pancernik, lecz nie zabawilismy tam dlugo. Miala racje, zwiedzanie go bylo nudne. Potem odwiozlem ja do domu, gdzie posiedzielismy przy ognisku z jej wspollokatorami. Przez nastepne dwa wieczory Savannah przychodzila do mnie. Tata za kazdym razem pitrasil kolacje. Pierwszego wieczoru Savannah w ogole nie pytala ojca o monety i rozmowa kompletnie sie nie kleila. Tata glownie sluchal i mimo ze Savannah w dalszym ciagu zachowywala sie sympatycznie i usilowala go jakos zainteresowac, sila przyzwyczajenia sprawila, ze rozmawialismy tylko my dwoje, natomiast tata skupil sie wylacznie na swoim talerzu. Gdy wyszlismy, Savannah marszczyla brwi i choc nie chcialem wierzyc, ze jej pierwsze wrazenie uleglo zmianie, wiedzialem, ze tak wlasnie sie stalo. Ku memu zdziwieniu zechciala przyjsc nazajutrz wieczorem i znowu rozmawiala z moim ojcem w jego pracowni o numizmatach. Przypatrywalem sie im, zastanawiajac sie, co Savannah pojmie z sytuacji, do ktorej ja dawno temu przywyklem. Jednoczesnie modlilem sie, by okazala sie bardziej wyrozumiala niz ja kiedys. Po wyjsciu z domu uswiadomilem sobie, ze nie mam powodow do zmartwienia. Gdy jechalismy z powrotem na plaze, Savannah mowila o moim tacie w samych superlatywach, wychwalajac zwlaszcza prace, jakiej dokonal, wychowujac mnie. Mimo ze nie bylem pewien, czy przywiazywac do tego wielka wage, odetchnalem z ulga, myslac, ze chyba zaakceptowala mojego ojca takim, jaki jest. Do weekendu moja obecnosc w domu na plazy stala sie czyms normalnym. Wiekszosc jego mieszkancow znala juz moje imie, lecz w dalszym ciagu okazywali mi malo zainteresowania wyczerpani codzienna ciezka praca. Niemal wszyscy zamiast pic i flirtowac na plazy, zbierali sie o siodmej lub osmej wieczorem przed telewizorem, wszyscy nosili slady oparzenia slonecznego, a na palcach mieli plastry z opatrunkiem zaslaniajace pecherze. W sobote wieczorem mlodzi ludzie odkryli w sobie dodatkowe poklady energii i gdy sie zjawilem, grupa chlopakow wyladowywala z vana skrzynke piwa za skrzynka. Pomoglem im je zaniesc na werande i uprzytomnilem sobie, ze od pierwszego wieczoru, kiedy poznalem Savannah, nie mialem w ustach kropli alkoholu. Podobnie jak tydzien temu zjedlismy mieso z grilla, siedzac przy ognisku. Pozniej wybralismy sie na spacer po plazy. Zabralem ze soba koc oraz kosz piknikowy z przekaskami na pozniej i lezac na wznak, ogladalismy spadajace gwiazdy, wspaniale, zdumiewajace widowisko, blyski bieli przemykajace po niebie. Byl to jeden z tych doskonalych wieczorow, kiedy dzieki lagodnej bryzie nie jest ci ani za zimno, ani za goraco. Rozmawialismy i calowalismy sie godzinami, po czym zasnelismy, tulac sie nawzajem w ramionach. Kiedy slonce zaczelo wschodzic nad horyzontem, usiadlem obok Savannah. Blask switu rozowil jej twarz, wlosy rozsypaly sie wachlarzem na kocu. Spala z jedna reka zarzucona na piers, a druga nad glowe i pomyslalem, ze marze wylacznie o tym, by przez reszte zycia budzic sie co rano u jej boku. I tym razem poszlismy do kosciola, a Tim jak zwykle trajkotal radosnie, mimo ze przez caly tydzien wlasciwie nie zamienilismy z nim slowa. Spytal mnie ponownie, czy nie zechcialbym pomoc przy budowie domu. Odparlem, ze wyjezdzam w przyszly piatek i watpie, bym mogl okazac sie zbytnio pomocny. -Wydaje mi sie, ze zaczynasz pokonywac jego opor - oznajmila Savannah, usmiechajac sie do Tima. Podniosl do gory rece. -Przynajmniej nie mozesz powiedziec, ze nie probowalem. Byl to chyba najbardziej sielankowy tydzien, jaki w zyciu spedzilem. Moje uczucia do Savannah tylko sie umocnily, lecz w miare uplywu dni zaczal mnie dreczyc coraz wiekszy niepokoj, ze niebawem wszystko to sie skonczy. Ilekroc nachodzily mnie te obawy, staralem sie odepchnac je od siebie, lecz gdy nadeszla noc z niedzieli na poniedzialek, nie moglem spac, rzucalem sie i przewracalem sie z boku na bok, myslac o Savannah. Usilowalem wyobrazic sobie, jak bede mogl byc szczesliwy, jak zniose mysl, ze dzieli nas ocean, a ja otaczaja mezczyzni, z ktorych jeden prawdopodobnie czuje do niej dokladnie to samo co ja. Kiedy w poniedzialek wieczorem przyjechalem do domu na plazy, nie moglem znalezc Savannah. Poprosilem kogos, by sprawdzil w jej pokoju, a sam zajrzalem do kazdej lazienki. Nie bylo jej tez na tarasie na tylach domu ani na plazy z innymi. Zszedlem na plaze, rozpytujac o nia, lecz zbywano mnie na ogol obojetnym wzruszeniem ramion. Pare osob nie zdawalo sobie nawet sprawy, ze jej nie ma, lecz w koncu ktoras z dziewczat - Sandy lub Cindy, nie jestem pewien - pokazala na plaze i powiedziala, ze przed godzina widziala Savannah idaca w tamtym kierunku. Znalazlem ja po dlugim czasie. Przeszedlem plaze w te i z powrotem, ostatecznie koncentrujac sie na molu w poblizu domu. Wiedziony przeczuciem wszedlem po schodkach na pomost, slyszac huk fal pode mna. Kiedy dostrzeglem Savannah, pomyslalem, ze przyszla na molo w nadziei, iz zobaczy morswiny lub chciala poobserwowac surferow. Siedziala z podciagnietymi pod brode kolanami, oparta o slupek balustrady, i dopiero gdy podszedlem blizej, zorientowalem sie, ze placze. Nigdy nie wiedzialem, jak sie zachowac na widok placzacej dziewczyny. Szczerze mowiac, nie mialem pojecia, co robic, gdy ktokolwiek plakal. Moj ojciec nie plakal nigdy, a jesli mu sie to nawet zdarzylo, to ani razu w mojej obecnosci. Ja zas po raz ostatni rozbeczalem sie w trzeciej klasie, kiedy spadlem z domku na drzewie i skrecilem reke w nadgarstku. W mojej jednostce kilkakrotnie widzialem placzacych facetow, zwykle klepalem ich wowczas po ramieniu i odchodzilem, zostawiajac bardziej doswiadczonym pytania o przyczyne oraz "czy moge jakos pomoc?". Zanim jednak zdecydowalem sie, jak postapic, Savannah mnie dostrzegla. Szybko wytarla zaczerwienione i podpuchniete oczy, uslyszalem, jak wciaga kilkakrotnie powietrze, by sie uspokoic. Torbe, te sama, ktora uratowalem z oceanu, trzymala miedzy nogami. -Dobrze sie czujesz? - spytalem. -Nie - odrzekla. Serce mi sie scisnelo. -Chcesz zostac sama? Zastanawiala sie przez moment. -Nie wiem - powiedziala w koncu. Stalem w miejscu, niepewny, co robic. Savannah westchnela. -Zaraz dojde do siebie. Wlozylem rece do kieszeni i pokiwalem glowa. -Wolalabys zostac sama? - spytalem jeszcze raz. -Naprawde musze ci odpowiedziec? Zawahalem sie. -Tak. Rozesmiala sie markotnie. -Mozesz zostac - zgodzila sie. - Wlasciwie byloby milo, gdybys usiadl obok mnie. Usiadlem, a nastepnie po krotkiej chwili wahania otoczylem ja ramieniem. Siedzielismy przez jakis czas, nie odzywajac sie nawet slowem. Oddech Savannah powoli sie uspokajal. Otarla lzy, ktore nadal splywaly po jej policzkach. -Kupilam ci cos - powiedziala wreszcie. - Mam nadzieje, ze przyjmiesz to dobrze. -Jestem pewien - wymamrotalem. Pociagnela nosem. -Wiesz, o czym myslalam, kiedy tutaj przyszlam? Myslalam o nas - oznajmila, nie czekajac na odpowiedz. - O tym, jak sie poznalismy, jak rozmawialismy pierwszego wieczoru, jak obnosiles sie ze swoimi tatuazami i spojrzales zlym okiem na Randy'ego. I o twojej glupkowatej minie, gdy po raz pierwszy poszlismy poplywac na desce, a ja pojechalam na fali az do brzegu... Gdy Savannah umilkla, objalem ja mocniej w pasie. -Jestem pewny, ze twoje slowa kryja jakis komplement. Niesmialo probowala sie usmiechnac, lecz bez powodzenia. -Pamietam bardzo dokladnie tamte pierwsze dni - zapewnila mnie. - To samo dotyczy calego tygodnia. Czas spedzony z twoim tata, pojscie na lody, nawet zwiedzanie tego glupiego okretu. -Nie wrocimy juz tam - obiecalem, lecz Savannah podniosla rece, uciszajac mnie. -Nie pozwalasz mi skonczyc - powiedziala. - I nie rozumiesz, o co mi chodzi. A mnie chodzi o to, ze cieszylam sie kazda chwila i nie spodziewalam sie tego. Nie przyjechalam tutaj po to, podobnie jak nie przyjechalam po to, by sie w tobie zakochac. Czy, oczywiscie w inny sposob, w twoim ojcu. Skarcony, powstrzymalem sie od komentarza. Savannah odgarnela kosmyk wlosow za ucho. -Uwazam, ze twoj tata jest fantastyczny, ze swietnie poradzil sobie z wychowaniem ciebie, a wiem, ze ty tak nie uwazasz i... Kiedy zabraklo jej slow, pokrecilem glowa zaklopotany. -I dlatego plakalas? Z powodu mojego stosunku do ojca? -Nie - odparla. - Nie sluchales mnie? Milczala, probujac uporzadkowac swoje chaotyczne mysli. -Nie chcialam sie w nikim zakochiwac - wyjasnila. - Nie bylam na to gotowa. Raz przez to przeszlam i potem bylam w okropnym stanie psychicznym. Wiem, ze teraz jest inaczej, ale za kilka dni wyjedziesz i wszystko sie skonczy... a ja znowu bede przegrana. -To wcale nie musi sie skonczyc - zaprotestowalem. -Ale sie skonczy - powiedziala. - Wiem, ze mozemy do siebie pisac i rozmawiac przez telefon, mozemy sie widywac, gdy przyjedziesz do domu na urlop. Nie bedzie to jednak to samo. Nie bede ogladala twoich glupich min. Nie bedziemy mogli lezec razem na plazy i wpatrywac sie w gwiazdy. Nie bedziemy mogli siedziec naprzeciwko siebie, rozmawiac i wyznawac sobie nawzajem tajemnic. I nie bede czula wokol siebie twojego ramienia, tak jak w tej chwili. Odwrocilem sie, czujac narastajaca panike i napiecie. Wszystko, co mowila, bylo prawda. -Dotarlo to do mnie dzisiaj, gdy rozgladalam sie po ksiegarni. Weszlam tam, by kupic ci pewna ksiazke, a kiedy ja znalazlam, zaczelam sobie wyobrazac, jak zareagujesz, gdy ci ja dam. Chodzi mi o to, ze wiedzialam, iz spotkamy sie za zaledwie kilka godzin i wtedy sie dowiem, i bedzie dobrze. Jesli bowiem nawet wytraciloby cie to z rownowagi, bylam pewna, ze sobie z tym poradzimy, poniewaz mozemy rozmawiac oko w oko. To wlasnie uswiadomilam sobie, siedzac tutaj. Ze kiedy jestesmy razem, wszystko jest mozliwe. - Zawahala sie, po czym mowila dalej. - Ale wkrotce juz przestanie byc mozliwe. Zdawalam sobie sprawe od chwili, gdy cie poznalam, ze bedziesz tu tylko przez dwa tygodnie, nie spodziewalam sie jednak, ze pozegnanie bedzie takie trudne. -Nie chce sie zegnac - rzeklem, delikatnie odwracajac jej twarz ku sobie. Slyszalem pod nami huk fal uderzajacych o palowanie, nad naszymi glowami przelecialo stado mew. Pochylilem sie, by ja pocalowac, moje wargi ledwo musnely jej usta. Oddech Savannah pachnial cynamonem i mieta, znowu naszla mnie mysl o powrocie do domu. Majac nadzieje, ze rozprosze jej ponure mysli, uscisnalem ja energicznie i wskazalem na torbe. -A wiec jaka ksiazke mi kupilas? W pierwszej chwili zdawala sie nie rozumiec, o co mi chodzi, po czym przypomniala sobie, ze wspomniala o tym wczesniej. -Ach tak, chyba czas na to, prawda? Ze sposobu, w jaki to powiedziala, domyslilem sie, ze nie kupila mi najnowszego Hiaasena. Czekalem, gdy jednak sprobowalem spojrzec jej w oczy, odwrocila wzrok. -Jesli dam ci te ksiazke - oznajmila powaznym tonem - musisz mi obiecac, ze ja przeczytasz. Nie bardzo wiedzialem, o co w tym wszystkim chodzi. -Jasne - wycedzilem. - Obiecuje. Mimo to nadal sie wahala. Nastepnie zanurzyla dlon w torbie i wyjela ksiazke. Gdy mi ja podala, przeczytalem tytul. W pierwszej chwili nie wiedzialem, co myslec. Byla to ksiazka - wlasciwie raczej podrecznik - o autyzmie i zespole Aspergera. Slyszalem o obydwu chorobach i przyjalem, ze wiem o nich tyle, co wiekszosc ludzi, czyli niewiele. -Napisala ja jedna z naszych wykladowczyn w college'u - wyjasnila. - Jest najlepsza ze wszystkich. Na jej zajeciach zawsze byl komplet, a studenci, ktorzy nie byli na Uscie, wpadali czasami, by z nia porozmawiac. Jest jedna z najlepszych specjalistek w zakresie wszelkich form zaburzen rozwoju i jako jedna z niewielu skupia sie na badaniach doroslych. -Arcyciekawe - powiedzialem, nie probujac nawet ukryc mojego braku entuzjazmu. -Sadze, ze moglbys sie czegos nauczyc - nie dala za wygrana Savannah. -Jestem pewien - rzeklem z przekasem. - Wyglada na to, ze znajde tu mnostwo informacji. -Chodzi o cos wiecej - rzekla cicho. - Chce, zebys to przeczytal przez wzglad na swego ojca. I wasze wzajemne relacje. Po raz pierwszy poczulem, ze sztywnieje. -Co to ma wspolnego z nami? -Nie jestem specjalistka, ale ten podrecznik byl obowiazkowa lektura w czasie obu semestrow i studiowalam go kazdego wieczoru. Mowilam juz, ze autorka przeprowadzila wywiady z ponad trzystoma doroslymi osobami cierpiacymi na rozne zaburzenia. Zabralem reke. -I? Zdawalem sobie sprawe, ze slyszy napiecie w moim glosie, przygladala mi sie z pewnym zrozumieniem. -Wiem, ze jestem tylko studentka, ale wiele godzin podczas praktycznych zajec przepracowalam z dziecmi z zespolem Aspergera... przyjrzalam sie temu z bliska. Mialam tez okazje poznac kilka doroslych osob, z ktorymi przeprowadzala wywiady moja pani profesor. - Uklekla przede mna, kladac mi dlon na ramieniu. - Twoj tata jest bardzo podobny do paru z nich. Wiedzialem juz chyba, do czego zmierza, lecz z jakiegos powodu chcialem, zeby nazwala rzecz po imieniu. -Co to ma znaczyc? - spytalem, zmuszajac sie, by sie nie odsunac. Savannah nie od razu odpowiedziala. -Mysle, ze twoj tata moze miec zespol Aspergera. -Moj ojciec nie jest opozniony umyslowo... -Tego nie twierdze. Zespol Aspergera jest zaburzeniem rozwoju... -Nie interesuje mnie, co to jest - przerwalem jej, podnoszac glos. - Moj tata tego nie ma. Wychowal mnie, pracuje, placi rachunki. Byl kiedys zonaty. -Mozna miec zespol Aspergera i funkcjonowac... Nagle uprzytomnilem sobie, co powiedziala wczesniej. -Chwileczke - przerwalem jej znowu, probujac przypomniec sobie dokladnie jej slowa i czujac suchosc w ustach. - Przed chwila stwierdzilas, ze moj ojciec swietnie sobie poradzil z wychowaniem mnie. -Owszem - przyznala - i rzeczywiscie tak mysle... Zacisnalem zeby, gdy dotarlo do mnie, o co jej chodzi, wpatrujac sie w nia, jak gdybym widzial ja po raz pierwszy. -Mowisz tak dlatego, ze uwazasz go za kogos w rodzaju bohatera Rain Mana. Ze wziawszy pod uwage jego problem, swietnie sobie poradzil. -Nie... nie rozumiesz. Zespol Aspergera ma wiele spektrow, od lagodnych do ciezkich... Prawie jej nie sluchalem. -I zywisz do niego szacunek z tego samego powodu. Ale tak naprawde wcale go nie polubilas. -Nie, zaczekaj... Odsunalem sie i wstalem. Nagle potrzebujac wiecej przestrzeni, podszedlem do balustrady po drugiej stronie pomostu. Przyszly mi na mysl jej ustawiczne prosby o spotkanie z nim... prawdziwa pobudka jej postepowania nie byla wcale chec spedzenia z nim czasu. Ona go analizowala. Poczulem sciskanie w zoladku. Odwrocilem sie i spojrzalem jej prosto w oczy. -To dlatego przychodzilas, prawda? -Co... -Nie dlatego, ze go polubilas, lecz chcialas sprawdzic, czy masz racje. -Nie... -Przestan klamac! - krzyknalem. -Nie klamie! -Siedzialas tam z nim, udajac, ze interesuja cie jego monety, a w rzeczywistosci ocenialas go jak jakas malpe w klatce. -To nie tak! - zawolala, zrywajac sie na rowne nogi. - Szanuje twojego tate... -Poniewaz uwazasz, ze ma problemy i daje sobie z nimi rade - warknalem, konczac za nia zdanie. - Tak, rozumiem. -Mylisz sie. Lubie twojego tate... -I wlasnie dlatego przeprowadzilas swoj maly eksperyment, tak? - wycedzilem z surowa mina. - Aha, musialem zapomniec, ze gdy kogos lubisz, robisz takie rzeczy. Czy to starasz sie mi zasugerowac? Savannah pokrecila glowa. -Nie! - Po raz pierwszy zdawala sie miec watpliwosci, czy slusznie postapila, zaczely trzasc sie jej wargi. W koncu powiedziala drzacym glosem: - Masz racje. Nie powinnam byla tego robic. Ale ja po prostu chcialam, zebys go zrozumial. -Dlaczego? - spytalem, robiac krok w jej kierunku. Czulem, jak miesnie mi sie napinaja. - Rozumiem go swietnie. Dorastalem z nim, zapomnialas o tym? Mieszkalem z nim. -Probowalam pomoc - wyjasnila ze spuszczonymi oczami. - Pragnelam wylacznie, zebys umial znalezc z nim wspolny jezyk. -Nie prosilem cie o pomoc. Nie chce twojej pomocy! Zreszta to nie jest twoj cholerny interes! Odwrocila sie i otarla lzy. -Rzeczywiscie nie moj - rzekla niemal niedoslyszalnym szeptem. - Myslalam, ze chcialbys wiedziec. -Wiedziec o czym? - spytalem. - Ze uwazasz, iz cos jest z nim nie tak? Ze nie powinienem oczekiwac, iz bede mial z nim normalne relacje? Ze musze rozmawiac z nim o monetach, jesli chce z nim rozmawiac w ogole? Nie krylem gniewu w glosie i katem oka dostrzeglem, ze dwoch wedkarzy odwraca sie w nasza strone. Moje spojrzenie powstrzymalo ich od podejscia blizej, chyba na szczescie. W milczeniu mierzylismy sie wzrokiem, nie oczekiwalem od Savannah odpowiedzi i szczerze mowiac, nie chcialem, by mi odpowiadala. W dalszym ciagu usilowalem nie myslec o tym, ze godziny, ktore spedzila z moim ojcem, byly niczym innym, tylko zwykla farsa. -Moze - wyszeptala. Zamrugalem powiekami niepewny, czy naprawde powiedziala to, co mi sie wydawalo. -Slucham? -Dobrze slyszales. - Wzruszyla lekko ramionami. - Moze to jedyna rzecz, o ktorej bedziesz rozmawial ze swoim ojcem? A jesli jest to wszystko, na co go stac? Czulem, jak moje dlonie zaciskaja sie w piesci. -Jednym slowem mowisz, ze wszystko zalezy ode mnie? Nie spodziewalem sie, ze odpowie, ona jednak to zrobila. -Nie wiem - odparla, patrzac mi w oczy. Wciaz lsnily w nich lzy, lecz jej glos brzmial zaskakujaco spokojnie. - Dlatego kupilam te ksiazke. Zebys ja przeczytal. Jak sam powiedziales, znasz go lepiej ode mnie. I nigdy nie twierdzilam, ze nie potrafi funkcjonowac, poniewaz bez watpienia potrafi. Ale zastanow sie nad tym. Jego niezmienny porzadek zajec, fakt, ze nie patrzy ludziom w oczy, gdy z nimi rozmawia, brak jakiegokolwiek zycia towarzyskiego... Odwrocilem sie gwaltownie, majac ochote w cos uderzyc. W cokolwiek. -Dlaczego to robisz? - spytalem cicho. -Poniewaz gdybym to ja byla na twoim miejscu, chcialabym wiedziec. I nie mowie tego po to, by sprawic ci przykrosc, by obrazic twojego ojca. Powiedzialam ci, poniewaz chcialam, zebys go zrozumial. Jej szczerosc bolesnie mi uswiadomila, ze Savannah wierzy w to, co mowi. Mimo to mialem to gdzies. Odwrocilem sie i ruszylem pomostem w strone brzegu. Pragnalem tylko uciec. Uciec stad, uciec od niej. -Dokad idziesz? - zawolala. - John! Zaczekaj! Zignorowalem ja. Przyspieszylem kroku i po chwili dotarlem do stopni prowadzacych na plaze. Zbieglem po nich z glosnym tupotem, zeskoczylem na piasek i ruszylem w strone domu. Nie mialem pojecia, czy Savannah idzie za mna. Gdy dotarlem do grupy mlodziezy, wszystkie twarze zwrocily sie ku mnie. Wygladalem na wscieklego i zdawalem sobie z tego sprawe. Randy trzymal w reku piwo. Musial zobaczyc zblizajaca sie Savannah, poniewaz zastapil mi droge. Kilku jego kumpli z korporacji poszlo za jego przykladem. -Co sie dzieje? - zawolal. - Co sie stalo Savannah? Zignorowalem go, a rozzloszczony Randy chwycil mnie za reke w nadgarstku. -Hej, mowie do ciebie! Niezbyt madre posuniecie. Czulem won piwa w jego oddechu, wiedzialem, ze alkohol dodal mu odwagi. -Odczep sie - ostrzeglem go. -Dobrze sie czuje? -Pusc mnie - warknalem - albo zlamie ci reke! -Hej, o co chodzi? - dobiegl mnie z tylu glos Tima. -Co jej zrobiles? - spytal ostro Randy. - Dlaczego ona placze? Zrobiles jej krzywde? Poziom adrenaliny w moich zylach wyraznie sie podniosl. -Daje ci ostatnia szanse - uprzedzilem. -To nie ma sensu! - zawolal Tim, tym razem blizej. - Wyluzujcie, chlopcy! Dajcie spokoj! Ktos sprobowal chwycic mnie od tylu. Zareagowalem instynktownie, byla to kwestia sekund. Uderzylem go z calej sily lokciem w splot sloneczny i uslyszalem glosne stekniecie. Nastepnie zlapalem Randy'ego za reke i wykrecilem ja gwaltownie, omal jej nie lamiac. Krzyknal z bolu i opadl na kolana. W tym samym momencie wyczulem, ze ktos inny rzuca sie na mnie. Zadalem na oslep cios lokciem, trafiajac kogos, chrupnela chrzastka, ja zas odwrocilem sie gotowy zaatakowac nastepnego napastnika. -Cos ty zrobil?! - uslyszalem krzyk Savannah. Przybiegla zapewne pedem, widzac, co sie dzieje. Randy krzywil sie z bolu, siedzac na piasku i sciskajac kurczowo napiestek. Facet, ktory zlapal mnie od tylu, chwytal z trudem powietrze, pelznac na czworakach. -Zrobiles mu krzywde! - lamentowala Savannah, przebiegajac obok mnie. - On probowal tylko zapobiec bojce! Odwrocilem sie. Tim upadl jak dlugi i lezal teraz na ziemi, trzymajac sie za twarz, krew saczyla mu sie przez palce. Ten widok zdawal sie paralizowac wszystkich z wyjatkiem Savannah, ktora uklekla przy nim. Tim jeczal, a ja, poza tym, ze serce walilo mi jak mlotem, poczulem sciskanie w dolku. Dlaczego to musial byc on? Pragnalem spytac, czy nic mu nie jest; pragnalem go zapewnic, ze nie chcialem zrobic mu krzywdy i ze to nie moja wina. Nie ja zaczalem te bijatyke. Ale nie mialo to znaczenia. Nie teraz. Nie moglem udawac, ze powinni mi wybaczyc i zapomniec, bez wzgledu na to, jak bardzo zalowalem tego, co sie stalo. Zaczalem sie powoli wycofywac, prawie nie slyszac zawodzenia Savannah. Bacznie obserwowalem reszte chlopakow, upewniajac sie, ze pozwola mi odejsc. Nie chcialem skrzywdzic jeszcze kogos. -O Boze... och, nie. Naprawde strasznie krwawisz... trzeba cie zawiezc do lekarza... Wycofywalem sie dalej, po czym odwrocilem sie i wszedlem po schodach na werande. Przemknalem przez dom, wsiadlem do samochodu i zanim sie zorientowalem, znalazlem sie na ulicy, przeklinajac siebie i caly wieczor. ROZDZIAL DZIESIATY Nie mialem pojecia, dokad pojechac, totez krazylem przez jakis czas bez celu, odtwarzajac w pamieci wydarzenia calego wieczoru. Nadal bylem wsciekly na siebie za to, co zrobilem Timowi - musze przyznac, ze jesli chodzi o innych moj zal byl nieskonczenie mniejszy - jak rowniez nie mniej wsciekly na Savannah za to, co sie wydarzylo na pomoscie mola.Z trudem przypominalem sobie, od czego sie to zaczelo. W jednej chwili myslalem, ze kocham ja bardziej, niz wydawalo mi sie mozliwe, a w nastepnej klocilismy sie. Oburzyl mnie jej podstep, lecz mimo to bylo dla mnie kompletnie niezrozumiale, dlaczego tak sie rozgniewalem. Przeciez ojca i mnie nie laczyla bliska wiez, nie moglem nawet powiedziec, ze go naprawde znam. Skad wiec ten napad furii? I dlaczego wciaz jestem zly? Czy dlatego - podpowiedzial mi cichy glos wewnetrzny - ze Savannah moze miec racje? Nie mialo to jednak znaczenia. Czy ojciec ma ten zespol, czy nie ma, co z tego wynika? Czy to cokolwiek zmieni? I po co Savannah wtraca sie w nie swoje sprawy? Jezdzac tak w kolko, miotalem sie pomiedzy gniewem a akceptacja. Przezywalem jeszcze raz uczucie, jakiego doznalem, gdy moj lokiec strzaskal nos Tima, co tylko pogarszalo moj stan psychiczny. Dlaczego to on mnie zaatakowal, a nie ktorys z tamtych. To nie ja wszczalem bojke. I Savannah... tak, moglbym zdobyc sie na to, by pojechac tam jutro i przeprosic ja. Bylem pewny, ze szczerze wierzy w to, co mowi, i na swoj sposob stara sie pomoc. I moze, jesli nie myli sie w ocenie, chcialbym wiedziec. To wyjasniloby sytuacje... Ale po tym, co zrobilem Timowi? Jak Savannah na to zareaguje? Jest jej najlepszym przyjacielem i nawet jesli przysiegne, ze to byl wypadek, czy przyjmie moje tlumaczenie? A jak odniesie sie do tego, w jaki sposob potraktowalem innych? Wiedziala, ze jestem zolnierzem, ale teraz, gdy zobaczyla niewielka czastke tego, co to oznacza, czy nadal bedzie zywila do mnie takie same uczucia? Gdy w koncu dotarlem do domu, bylo juz po polnocy. W oknach nie palily sie swiatla. Wszedlem do srodka, zajrzalem do dziupli ojca, po czym przeszedlem do sypialni. Oczywiscie, nie byl juz na nogach. Co wieczor kladl sie spac o tej samej porze. Mial niezmienny porzadek zajec, jak sam dobrze wiedzialem i co zauwazyla Savannah. Wyciagnalem sie na lozku, zdawalem sobie jednak sprawe, ze nie zasne. Gdybym tak mogl cofnac czas i przezyc ten wieczor jeszcze raz. W kazdym razie od chwili, gdy Savannah dala mi ksiazke. Nie chcialem myslec o tacie ani o Savannah, ani tez o tym, co zrobilem z nosem Tima. Ale gapilem sie w sufit przez cala noc, nie mogac uciec od wlasnych mysli. Wstalem, gdy uslyszalem krzatanine ojca w kuchni. Mialem na sobie to samo ubranie co wczoraj wieczorem, watpilem jednak, czy zwrocil na to uwage. -Dzien dobry, tato - wymamrotalem. -Czesc, John - powiedzial. - Zjesz cos na sniadanie? -Jasne - odrzeklem. - Kawa gotowa? -W dzbanku. Nalalem sobie filizanke. Gdy tata szykowal sniadanie, rzucilem okiem na naglowki w gazecie, wiedzac, ze najpierw przeczyta pierwsza strone, potem metro. Ominie wiadomosci sportowe i kronike towarzyska. Ustalony porzadek. -Jak ci minal wieczor? - spytalem. -Jak zwykle - odparl. Nie zdziwilo mnie, gdy on z kolei nie zadal mi zadnego pytania o moj wieczor. Zamieszal lopatka jajecznice. Bekon skwierczal juz na patelni. Po pewnym czasie odwrocil sie do mnie i bez trudu przewidzialem, o co mnie zapyta: -Czy moglbys wlozyc troche chleba do opiekacza? * Tata wyszedl do pracy dokladnie o siodmej trzydziesci piec.Po jego wyjsciu przejrzalem gazete, kompletnie niezainteresowany wiadomosciami, nie majac pojecia, co dalej robic. Nie mialem ochoty plywac na desce ani nawet wychodzic z domu. Zastanawialem sie wlasnie, czy polozyc sie z powrotem i sprobowac troche odpoczac, gdy uslyszalem, ze na podjezdzie zatrzymuje sie samochod. Pomyslalem, ze moze ktos zostawia ulotke reklamowa firmy oferujacej czyszczenie rynien lub zmywanie pod cisnieniem plesni z dachow. Zdziwilem sie, gdy ktos zastukal do drzwi. Otworzywszy drzwi, zamarlem kompletnie zbity z tropu. Tim przestapil z nogi na noge. -Czesc, John - powiedzial. - Wiem, ze jest wczesnie, ale czy moglbym wejsc? Nos mial oklejony szerokim plastrem, oczy podsinione i podpuchniete. -Tak... jasne. - Odsunalem sie na bok, nadal przetrawiajac fakt, ze sie tu w ogole zjawil. Tim przeszedl obok mnie, kierujac sie do salonu. -Ledwie udalo mi sie znalezc twoj dom. Kiedy cie kiedys podrzucilem, bylo pozno i nie zwracalem specjalnie uwagi na droge. Przejechalem tedy kilkakrotnie, zanim wreszcie go zauwazylem. Usmiechnal sie znowu, a ja zorientowalem sie, ze trzyma w reku mala papierowa torebke. -Napijesz sie kawy? - spytalem, biorac sie w garsc. - Chyba zostalo jeszcze troche w dzbanku. -Nie, dziekuje. Nie spalem prawie przez cala noc i raczej nie powinienem uzywac kofeiny. Mam nadzieje, ze sie troche zdrzemne po powrocie do domu. Pokiwalem glowa. -Posluchaj... jesli chodzi o to, co zdarzylo sie wczorajszego wieczoru - zaczalem. - Przepraszam. Naprawde nie chcialem... Podniosl rece do gory, by mnie powstrzymac. -W porzadku. Wiem, ze nie chciales. I powinienem byl wykazac wiecej rozsadku i lapac jednego z tamtych chlopakow. Przyjrzalem mu sie bacznie. -Bardzo boli? -Da sie wytrzymac - odrzekl. - Byla to jedna z typowych nocy na oddziale urazowym. Troche potrwalo, zanim obejrzal mnie lekarz, a on zamierzal wezwac kogos innego, zeby nastawil mi nos. Oni przysiegali jednak, ze nos bedzie jak nowy. Moge miec najwyzej maly guzek, ale mam nadzieje, ze nada mi to bardziej powazny wyglad. Usmiechnalem sie, po czym natychmiast poczulem sie z tego powodu glupio. -Jak juz mowilem, bardzo przepraszam. -Przeprosiny przyjete - powiedzial. - I doceniam. Ale nie przyszedlem do ciebie z tego powodu. - Wskazal ruchem reki kanape. - Czy bedzie ci przeszkadzalo, jesli usiadziemy? Wciaz jeszcze jestem troche otumaniony. Usiadlem na brzezku fotela z podnozkiem, pochylony do przodu, wspierajac lokcie na kolanach. Tim skrzywil sie, moszczac sie wygodnie na kanapie. Papierowa torebke postawil z boku. -Chcialbym porozmawiac z toba o Savannah - oznajmil. - I o tym, co sie zdarzylo wczoraj wieczorem. Dzwiek jej imienia przywolal wspomnienie wszystkiego, co sie stalo. Odwrocilem wzrok. -Wiesz, ze jestesmy dobrymi przyjaciolmi, prawda? - Tim nie czekal na odpowiedz. - Wczoraj w szpitalu rozmawialismy przez wiele godzin i po prostu przyszedlem tutaj, by cie prosic, zebys nie gniewal sie na nia za to, co zrobila. Rozumie, ze popelnila blad, ze nie do niej nalezy stawianie diagnozy twojemu ojcu. Miales co do tego slusznosc. -Wobec tego czemu sama nie przyszla? -W tej chwili jest na placu budowy. Ktos musi sprawowac nadzor, podczas gdy ja wracam do zdrowia. Poza tym ona nie wie, ze tu jestem. Pokrecilem glowa. -Przede wszystkim nie mam pojecia, dlaczego tak sie wkurzylem. -Poniewaz nie chciales tego sluchac - odrzekl cicho. - Czulem sie tak samo, ilekroc ktos mowil w ten sposob o moim bracie Alanie. Cierpi na autyzm. Podnioslem glowe i spojrzalem do niego. -Alan jest twoim bratem? -Tak, a czemu pytasz? Savannah opowiadala ci o nim? -Troche - odparlem, pamietajac, ze nawet wiecej niz o Alanie opowiadala o jego bracie, ktory okazywal mu ogromna cierpliwosc, co zainspirowalo ja do wybrania pedagogiki specjalnej jako przedmiotu kierunkowego. Siedzacy na kanapie Tim skrzywil sie, dotknawszy sinca pod okiem. -I tak dla twojej wiadomosci - mowil dalej - zgadzam sie z toba. Nie do niej nalezala ocena stanu zdrowia twojego ojca, i to wlasnie jej powiedzialem. Pamietasz, jak cie uprzedzalem, ze Savannah bywa czasami naiwna? To wlasnie mialem na mysli. Chce pomagac ludziom, lecz czasami jej intencje nie dadza sie jasno odczytac... -Nie chodzi wylacznie o nia - przerwalem mu - lecz rowniez o mnie. Moja reakcja byla niewspolmierna do przyczyny. Nie spuszczal ze mnie wzroku. -Sadzisz, ze Savannah moze miec racje? Splotlem dlonie. -Nie wiem. Nie sadze, lecz... -Lecz nie wiesz. A jesli nawet, to jakie to ma znaczenie, tak? - I tym razem nie czekal na odpowiedz. - Znam to z wlasnego doswiadczenia. Pamietam, przez co przeszlismy z Alanem, moi rodzice i ja. Przez dlugi czas nie mielismy pojecia, co - jesli w ogole cos - jest z nim nie tak. I wiesz do jakiego wniosku doszedlem po calym tym czasie? Ze nie ma to znaczenia. Nadal go kocham i opiekuje sie nim, i zawsze bede. Ale... dowiedzenie sie czegos wiecej na temat jego schorzenia ulatwilo mi relacje z nim. Gdy juz wiedzialem... chyba przestalem oczekiwac, by zachowywal sie w pewien sposob. A bez tych oczekiwan latwiej mi przyszlo zaakceptowanie go. Przetrawialem jego slowa. -A jesli ojciec nie ma zespolu Aspergera? - spytalem. -Nie musi miec. -A jesli sadze, ze jednak ma? Tim westchnal. -To nie jest takie proste, zwlaszcza w lagodniejszych przypadkach. Nie wystarczy pobranie fiolki krwi i zbadanie jej. Mozesz dotrzec do punktu, kiedy wydaje ci sie, ze faktycznie mozliwe, iz ktos jest chory, ale to wszystko. Nigdy nie dowiesz sie z cala pewnoscia. Z tego, co powiedziala mi Savannah, naprawde nie sadze, ze wiele sie zmieni. I po co mialoby sie zmieniac? Ojciec pracuje, wychowal cie... czego wiecej mozna wymagac od ojca? Zastanawialem sie nad jego slowami, tymczasem przez moja glowe przelatywaly dziesiatki obrazow ojca. -Savannah kupila dla ciebie ksiazke - rzekl. -Nie mam pojecia, gdzie ona jest - przyznalem. -Ja ja mam - wyjasnil. - Zabralem ja z domu. - Podal mi papierowa torebke. Z jakiegos powodu ksiazka wydala mi sie ciezsza niz wczoraj wieczorem. -Dziekuje. Tim wstal. Nasza rozmowa wyraznie zblizala sie do konca. Podszedl do drzwi, lecz odwrocil sie do mnie, z reka na klamce. -Wiesz, ze nie musisz tego czytac - oznajmil. -Tak. Otworzyl drzwi, lecz przystanal w progu. Zdawalem sobie sprawe, ze chce cos jeszcze dodac, lecz zaskoczyl mnie, tym razem sie nie odwracajac. -Czy moge cie o cos prosic? -Jasne. -Nie zlam serca Savannah, dobrze? Wiem, ze ona cie kocha, a ja po prostu pragne, zeby byla szczesliwa. I wtedy uswiadomilem sobie z cala jasnoscia, ze nie mylilem sie co do uczuc Tima do niej. Gdy szedl do samochodu, odprowadzilem go wzrokiem, stojac przy oknie, pewien, ze on tez kocha Savannah. Odlozylem ksiazke na bok i poszedlem na spacer. Kiedy wrocilem do domu, rowniez jej unikalem. Trudno mi znalezc inne wyjasnienie mojego zachowania jak to, ze zwyczajnie jakos mnie przerazala. Jednakze po paru godzinach pokonalem to uczucie i przez reszte popoludnia chlonalem jej tresc, jednoczesnie przezywajac na nowo rozne wspomnienia zwiazane z ojcem. Tim mial racje. Nie bylo zadnej jednoznacznej diagnozy, zadnych zelaznych regul ani tez sposobu, bym kiedykolwiek zyskal calkowita pewnosc. Niektorzy ludzie z zespolem Aspergera maja niski iloraz inteligencji, podczas gdy inni, nawet z powazna odmiana autyzmu - na przyklad, bohater filmu Rain Man grany przez Dustina Hoffmana - sa uwazani za geniuszy w pewnych dziedzinach. Jedni potrafia funkcjonowac w spoleczenstwie tak dobrze, ze nikt ich nie podejrzewa o autyzm, znowu inni musza byc umieszczeni w zakladzie. Czytalem notki biograficzne osob z zespolem Aspergera obdarzonych wyjatkowym talentem muzycznym lub matematycznym, lecz dowiedzialem sie, ze zdarzaja sie rownie rzadko jak niezwykle talenty wsrod ogolu spoleczenstwa. Lecz co najwazniejsze, wyczytalem, ze w czasach dziecinstwa mojego taty bardzo niewielu lekarzy potrafilo rozpoznac cechy charakterystyczne lub symptomy tego zaburzenia i ze jego rodzice mogli nie zdawac sobie sprawy, iz cos jest nie tak. Dzieci autystyczne lub z zespolem Aspergera czesto byly wrzucane do jednego worka z opoznionymi umyslowo lub niesmialymi i jesli nie umieszczano ich w zakladzie, rodzicom pozostawalo tylko pocieszac sie nadzieja, ze pewnego dnia dziecko z tego wyrosnie. Roznice miedzy zespolem Aspergera a autyzmem mozna podsumowac w nastepujacy sposob: osoba z autyzmem zyje we wlasnym swiecie, natomiast osoba z zespolem Aspergera zyje w naszym swiecie w pewnym sensie z wlasnego wyboru. Zgodnie z taka norma o wiekszosci ludzi mozna by powiedziec, ze maja zespol Aspergera. Pewne rzeczy jednak wskazywaly na to, ze Savannah miala slusznosc co do mojego ojca. Jego ustalony, niezmienny porzadek zajec, jego niechec do kontaktow z ludzmi, brak zainteresowania czymkolwiek innym poza numizmatami, pragnienie samotnosci - wszystko wydawalo sie dziwactwami, jakie moze miec kazdy, lecz z moim ojcem bylo inaczej. O ile tamci potrafili z wlasnej woli dokonywac tych samych wyborow, o tyle moj ojciec - jak niektorzy ludzie z zespolem Aspergera - sprawial wrazenie, ze jest zmuszony zyc zgodnie z ustalonymi z gory wyborami. Przynajmniej zrozumialem, ze to tlumaczy zachowanie ojca. Problem nie polega na tym, ze tata sie nie zmieni, lecz ze nie moze sie zmienic. Nawet przy calej niepewnosci, jaka temu towarzyszyla, uswiadomienie sobie tego problemu pokrzepilo mnie. I zdalem sobie sprawe, ze jest to odpowiedz napytania, ktore dreczyly mnie w zwiazku z moja matka: "Co ona w nim zobaczyla? I dlaczego odeszla?". Mialem swiadomosc, ze nigdy sie tego nie dowiem, i nie zamierzalem szperac w przeszlosci. Lecz w ciszy domu, gdy puscilem wodze wyobrazni, zobaczylem spokojnego mezczyzne, ktory w taniej restauracji nawiazal ze skromna mloda kelnerka rozmowe o swej rzadkiej kolekcji monet. Owa mloda kelnerka lezala wieczorami w lozku, marzac o lepszym zyciu. Moze flirtowala z ojcem, a moze nie, ale jego ciagnelo do niej i w dalszym ciagu wstepowal do restauracji. Niewykluczone, ze z czasem wyczula w nim te dobroc i cierpliwosc, ktore okazal pozniej, wychowujac mnie. Niewykluczone, ze dostrzegla jego spokojna nature, widziala, ze nielatwo bedzie wyprowadzic go z rownowagi i nigdy nie uzyje przemocy. Moglo to wystarczyc nawet bez milosci, zgodzila sie wiec wyjsc za niego, myslac, ze sprzedadza monety i beda potem zyli, jesli nie szczesliwie, to przynajmniej dostatnio. Zaszla w ciaze, a pozniej, gdy okazalo sie, ze pomysl sprzedania monet w ogole nie miesci mu sie w glowie, dotarlo do niej, ze jest skazana na meza, ktory nie interesuje sie wlasciwie niczym, co ona robi. Moze samotnosc przerosla jej sily, a moze zwyczajnie byla egoistka, tak czy owak pragnela sie stad wyrwac i po urodzeniu dziecka skorzystala z pierwszej okazji, by to zrobic. Albo, pomyslalem, bylo zupelnie inaczej. Watpilem, bym kiedykolwiek dowiedzial sie prawdy, ale naprawde mi na tym nie zalezalo. Zalezalo mi natomiast na ojcu i nagle pojalem, ze w sytuacji, gdy okablowanie jego mozgu bylo troche wadliwe, jakims sposobem wypracowal sobie zbior zyciowych regul, ktore ulatwialy mu dopasowanie sie do swiata. Zapewne nie byly zupelnie normalne, lecz mimo to tata znalazl sposob, by pomoc mi stac sie czlowiekiem, jakim jestem. Dla mnie bylo to az nadto. Byl moim ojcem i uczynil wszystko, co w jego mocy. Teraz to wiedzialem. I kiedy w koncu zamknalem ksiazke i odlozylem ja, zapatrzylem sie w okno, myslac, jak jestem z niego dumny. Gardlo mialem tak scisniete, ze z trudem udawalo mi sie przelknac sline. Kiedy tata wrocil z pracy, przebral sie i wszedl do kuchni, by przygotowac spaghetti. Przygladalem mu sie, gdy wykonywal kolejne czynnosci, zdajac sobie sprawe, ze robie dokladnie to samo, za co wscieklem sie na Savannah. Dziwne, jak wiedza zmienia postrzeganie. Zwrocilem uwage na precyzyjnosc jego ruchow - jak starannie otwieral pudelko spaghetti, po czym odkladal je na bufet, jak ostroznie, pod odpowiednim katem, poruszal lopatka, przyrumieniajac mieso. Czekalem, by dodal soli i pieprzu, i po chwili sie doczekalem. Wiedzialem, ze zaraz w nastepnej kolejnosci otworzy puszke sosu pomidorowego, i nie zawiodlem sie. Jak zwykle nie spytal, co dzisiaj porabialem, wolal pracowac w ciszy. Jeszcze wczoraj przypisywalem to faktowi, ze jestesmy sobie obcy, dzisiaj rozumialem, ze istnieje mozliwosc, iz tak juz pozostanie. Ale po raz pierwszy w zyciu nie przejalem sie tym. Przy kolacji nie spytalem, jak minal mu dzien, nie spodziewalem sie bowiem odpowiedzi. Opowiedzialem mu natomiast o Savannah i o tym, jak spedzamy razem czas. Potem pomoglem mu sprzatnac i pozmywac naczynia, kontynuujac nasza jednostronna rozmowa. Gdy skonczylismy, siegnal znowu po scierke. Wytarl bufet po raz drugi, a nastepnie przestawial solniczke i pieprzniczke tak dlugo, dopoki nie znalazly sie dokladnie w tej samej pozycji, w jakiej byly, gdy przyjechal do domu. Odnioslem wrazenie, ze chcial wlaczyc sie do rozmowy i nie potrafil, ale chyba probowalem tylko dodac sobie otuchy. Niewazne. Czulem, ze jest gotow wycofac sie do pracowni. -Tato - zaproponowalem - moze pokazalbys mi monety, ktore kupiles ostatnio? Chetnie bym o nich posluchal. Popatrzyl na mnie, jak gdyby nie byl pewny, czy sie nie przeslyszal, po czym utkwil wzrok w podlodze. Dotknal przerzedzonych wlosow i dostrzeglem powiekszajaca sie lysine na czubku jego glowy. Kiedy znowu na mnie spojrzal, mial niemal przestraszona mine. -Dobrze - odrzekl wreszcie. Przeszlismy razem do pracowni, a gdy poczulem, jak kladzie mi delikatnie dlon na plecach, pomyslalem, ze od lat nie byl mi tak bliski. ROZDZIAL JEDENASTY Nazajutrz wieczorem, stojac na molu i podziwiajac gre srebrzystej poswiaty ksiezyca na powierzchni oceanu, zastanawialem sie, czy Savannah sie zjawi. Dzien wczesniej, gdy juz spedzilem kilka godzin z ojcem, ogladajac monety i cieszac sie podekscytowaniem w jego glosie, kiedy mi je opisywal, pojechalem na plaze. Obok mnie na siedzeniu lezal list, ktory napisalem do Savannah, proszac o spotkanie tutaj. Wlozylem go do koperty i zostawilem w samochodzie Tima. Wiedzialem, ze przekaze koperte, nie otwierajac jej, bez wzgledu na to, jak bardzo nie chcialby tego robic. Choc znalem go krotko, nabralem przekonania, ze Tim, podobnie jak moj ojciec, jest znacznie lepszym czlowiekiem, niz ja kiedykolwiek bede.Bylo to jedyne wyjscie, jakie przyszlo mi do glowy. Zdawalem sobie sprawe, ze z powodu bojki nie jestem juz mile widzianym gosciem w domu na plazy. Nie mialem tez ochoty na spotkanie z Randym lub Susan, lub z kimkolwiek innym, a to uniemozliwialo mi kontakt z Savannah. Nie miala komorki, a ja nie znalem numeru telefonu domu na plazy, totez pozostawalo mi jedynie napisac list. Bylem w bledzie. Zareagowalem zbyt mocno, mialem tego swiadomosc. Nie tylko w stosunku do Savannah, lecz rowniez wobec innych na plazy. Powinienem byl po prostu odejsc. Randy i jego kumple, nawet jesli cwiczyli podnoszenie ciezarow i uwazali sie za wysportowanych, nie mieli szans z kims, kogo specjalnie szkolono, zeby szybko i skutecznie unieszkodliwiac przeciwnika. Gdyby zdarzylo sie to w Niemczech, przymknieto by mnie za to, co zrobilem. Wladza nie bardzo lubi tych, ktorzy wykorzystuja umiejetnosci nabyte podczas organizowanych przez nia szkolen w sposob przez nia nieaprobowalny. Zostawilem wiec list, a potem przez caly nastepny dzien zerkalem co chwila na zegarek, zastanawiajac sie, czy dziewczyna sie pokaze. Gdy minela godzina, ktora zaproponowalem, nie moglem sie powstrzymac, by obsesyjnie nie ogladac sie przez ramie. Odetchnalem z ulga, widzac w oddali czyjas postac. Po lekkim chodzie poznalem Savannah. Oparlem sie o balustrade i czekalem na nia. Zwolnila, gdy mnie dostrzegla, po czym zatrzymala sie. Zadnego uscisku, zadnego pocalunku - nagla oficjalnosc sprawila mi bol. -Dostalam twoj list - powiedziala. -Ciesze sie, ze przyszlas. -Musialam sie wymknac, zeby nikt sie nie domyslil, ze tu jestes - oznajmila. - Podsluchalam, jak kilku chlopakow mowilo, co zrobia, jesli sie tu jeszcze kiedys pojawisz. -Przepraszam. - Bez zadnych wstepow przeszedlem do sedna sprawy. - Wiem, ze probowalas jedynie pomoc, a ja zle to odebralem. -I? -I przykro mi z powodu tego, co zrobilem Timowi. To wspanialy facet, a ja powinienem wykazac sie wieksza rozwaga. Utkwila we mnie nieruchome spojrzenie. -I? Przestapilem z nogi na noge, majac swiadomosc, ze to, co powiem, nie jest do konca szczere, wiedzialem jednak, ze tak czy owak Savannah pragnie to uslyszec. Westchnalem. -Randy'emu i temu drugiemu chlopakowi rowniez. Nadal nie spuszczala ze mnie wzroku. -I? Znalazlem sie w kropce. Szukalem goraczkowo odpowiedzi, po czym spojrzalem jej w oczy. -I... - zamilklem. -I co? -I... - sprobowalem ponownie, lecz nic nie przychodzilo mi do glowy. - Nie wiem -rzeklem, czujac sie nieswojo. - Ale o cokolwiek ci chodzi, przepraszam i za to. Savannah miala dziwna mine. -To wszystko? -Nie mam pojecia, co jeszcze powiedziec - przyznalem po namysle. Pol sekundy pozniej zauwazylem ledwie widoczny cien usmiechu na jej wargach. Zrobila krok w moja strone. -To wszystko? - powtorzyla lagodniejszym tonem. Milczalem. Podeszla blizej i, zaskakujac mnie kompletnie, zarzucila mi ramiona na szyje. - Nie musi ci byc przykro -szepnela. - I nie musisz przepraszac. Prawdopodobnie zareagowalabym w taki sam sposob. -Po co wiec to cale przesluchanie? -A po to - odrzekla - ze dalo mi pewnosc, iz nie mylilam sie co do ciebie. Wiedzialam, ze masz dobre serce. -Co chcesz przez to powiedziec? -Dokladnie to, co mowie. Pozniej, to znaczy tamtej nocy po niefortunnym wieczorze, Tim przekonal mnie, ze nie mialam prawa wlazic z butami w twoje zycie. Slusznosc byla po twojej stronie. Brak mi wiedzy i umiejetnosci, by dokonywac jakiejkolwiek profesjonalnej oceny, bylam jednak na tyle arogancka, by uwazac, ze potrafie. Co do zdarzenia na plazy po zastanowieniu zrozumialam cala sytuacje. To nie byla twoja wina. Nie ponosisz winy nawet za wypadek Tima, milo jednak slyszec, ze go przeprosiles. Chocby po to, by wiedziec, ze potrafisz to zrobic w przyszlosci. Wtulila sie we mnie, a gdy zamknalem oczy, pomyslalem, ze nie chce od losu niczego wiecej, tylko moc juz zawsze trzymac ja w ramionach. Pozniej, gdy duza czesc nocy minela nam na rozmowie i pocalunkach na plazy, poglaskalem ja po policzku i wyszeptalem: -Dziekuje. -Za co? -Za ksiazke. Chyba troche lepiej rozumiem teraz mojego tate. Wczorajszy wieczor byl dla nas obu naprawde sympatyczny. -Ciesze sie. -I dziekuje ci za to, kim jestes. Gdy zmarszczyla brwi, pocalowalem ja w czolo. -Gdyby nie ty - dodalem - nie potrafilbym powiedziec tego o moim ojcu. Nie masz pojecia, jak wiele to dla mnie znaczy. Mimo ze nazajutrz powinna byla pracowac na placu budowy, Tim okazal wyrozumialosc, gdy wyjasnila, ze jest to dla nas ostatnia szansa spotkania przed moim powrotem do Niemiec. Gdy przyjechalem po nia, Tim zszedl do mnie po stopniach werandy i przykucnal obok samochodu, tak ze jego twarz znalazla sie na poziomie okna. Since pod oczami zrobily sie juz czarne. Wsunal reke przez okno. -Ciesze sie, ze cie poznalem, John. -I wzajemnie - odrzeklem szczerze. -Uwazaj na siebie, dobrze? -Postaram sie - odparlem. Uscisnelismy sobie dlonie, czujac, ze istnieje miedzy nami pewna wiez. Spedzilismy z Savannah ranek w oceanarium w Fort Fisher, podziwiajac dziwne stworzenia, ktore tam pokazywano. Widzielismy dlugonose belony, miniaturowe koniki morskie. W najwiekszym akwarium znajdowaly sie rekiny wasate oraz korwiny czerwone. Smialismy sie, dotykajac kraba pustelnika, a Savannah kupila mi na pamiatke wisiorek do kluczykow w sklepie z upominkami. Ogromnie ja rozbawilo, ze z jakiegos dziwnego powodu byl na nim zawieszony pingwin. Potem zaprosilem ja do slonecznej restauracji nad woda i trzymajac sie za rece, przygladalismy sie zaglowkom lagodnie kolyszacym sie na falach. Zatopieni w sobie nawzajem prawie nie zauwazylismy kelnera, ktory trzykrotnie podchodzil do stolika, zanim w ogole otworzylismy nasze karty dan. Zachwycala mnie latwosc, z jaka Savannah okazywala uczucia, i czulosc malujaca sie na jej twarzy, gdy opowiadalem jej o ojcu. Kiedy mnie pozniej pocalowala, rozkoszowalem sie slodycza jej oddechu. Wzialem ja znowu za reke. -Pewnego dnia ozenie sie z toba, wiesz o tym. -Czy to obietnica? -Jesli tego chcesz. -Coz, wobec tego musisz mi przyrzec, ze wrocisz po mnie, kiedy juz wystapisz z wojska. Nie moge wyjsc za ciebie, jesli nie ma cie przy mnie. -Umowa stoi. Pozniej spacerowalismy po terenach plantacji Oswalda, przepieknie odrestaurowanej rezydencji sprzed wojny secesyjnej, ktora szczycila sie jednymi z najpiekniejszych ogrodow w calym stanie. Przechadzalismy sie powoli po zwirowych sciezkach. Po ich obu stronach rosly kepy polnych kwiatow mieniace sie tysiacami najrozmaitszych barw w leniwym poludniowym skwarze. -O ktorej jutro wylatujesz? - spytala. Slonce zaczynalo swoja powolna wedrowke ku zachodowi po bezchmurnym niebie. -Wczesnie - odrzeklem. - Prawdopodobnie bede na lotnisku, zanim sie obudzisz. Skinela glowa. -A dzisiejszy wieczor spedzisz ze swoim tata, prawda? -Taki mialem zamiar. Nie poswiecilem mu prawdopodobnie tyle czasu, ile powinienem, ale jestem pewien, ze zrozumie... Savannah pokrecila glowa, powstrzymujac mnie. -Nie, nie zmieniaj swoich planow. Koniecznie posiedz z nim wieczorem. Mialam nadzieje, ze tak postapisz. Dlatego wlasnie jestem z toba dzisiaj w ciagu dnia. Przebylismy cala dlugosc starannie utrzymanej alejki ogrodzonej zywoplotem. -Co wiec chcesz zrobic? - spytalem. - To znaczy, mysle o nas. -To nie bedzie latwe - oznajmila. -Zdaje sobie z tego sprawe - zgodzilem sie. - Ale nie chce, zeby sie to skonczylo. - Przerwalem, wiedzac, ze same slowa nie wystarcza. Objalem ja od tylu i przytulilem do siebie mocno. Calowalem jej szyje i ucho, napawajac sie dotykiem jej aksamitnej skory. - Bede dzwonil do ciebie tak czesto, jak tylko bede mogl, a kiedy mi sie nie uda, bede pisal. Za rok dostane kolejny urlop. Przyjade do ciebie, gdziekolwiek bedziesz. Savannah odchylila sie do tylu, probujac dojrzec moja twarz. -Naprawde? Uscisnalem ja. -Oczywiscie. Mozesz mi wierzyc, nie jestem szczesliwy, ze cie zostawiam, i bylbym najszczesliwszy, gdybym stacjonowal o rzut beretem stad, ale na razie nie jestem w stanie obiecac ci wiecej. Moge poprosic o przeniesienie natychmiast po powrocie do Niemiec, i poprosze, nigdy jednak nie wiadomo, jak sie sprawy potocza. -Wiem - wyszeptala. Z jakiegos powodu jej powazna mina wytracila mnie z rownowagi. -Bedziesz do mnie pisala? - spytalem. -Hm - mruknela, droczac sie ze mna, i moje zdenerwowanie natychmiast minelo. - Jasne, ze bede - dodala z usmiechem. - Jak mozesz w ogole o to pytac? Bede pisala przez caly czas. I tak do twojej wiadomosci, pisze najlepsze listy. -Nie watpie. -Mowie powaznie - powiedziala. - W naszej rodzinie to wlasnie robimy niemal w kazde swieto. Piszemy listy do ludzi, na ktorych nam bardzo zalezy. Mowimy im, ile dla nas znacza i z jaka niecierpliwoscia czekamy na chwile, gdy sie znowu spotkamy. Pocalowalem ja jeszcze raz w szyje. -A wiec ile dla ciebie znacze? I jak niecierpliwie bedziesz czekala na chwile, gdy sie znowu spotkamy? Odchylila sie do tylu. -Bedziesz musial czytac moje listy. Rozesmialem sie, lecz czulem, ze serce mi peka. -Bede za toba tesknil - powiedzialem. -A ja za toba. -Nie wydajesz sie szczegolnie zalamana. -To dlatego, ze juz plakalam z tego powodu, pamietasz? Poza tym przeciez to nie jest tak, jak gdybym miala cie juz nigdy nie zobaczyc. To wlasnie w koncu sobie uswiadomilam. Owszem, bedzie trudno, lecz czas biegnie szybko... ani sie obejrzymy, a znow sie spotkamy. Wiem to. Czuje to. Podobnie czuje, jak bardzo ci na mnie zalezy i jak bardzo cie kocham. W glebi serca jestem przekonana, ze to nie koniec i ze powiedzie sie nam. Wielu parom sie udaje. Zgoda, wielu parom nie wychodzi, ale one nie maja tego co my. Pragnalem jej wierzyc. Pragnalem tego bardziej niz czegokolwiek, zastanawialem sie jednak, czy jest to naprawde takie proste. Kiedy slonce skrylo sie za horyzontem, wrocilismy do samochodu i odwiozlem ja do domu na plazy. Zaparkowalem nieco blizej na ulicy, by nikt z mieszkancow domu nas nie zauwazyl, i gdy wysiedlismy z samochodu, otoczylem ja ramionami. Pocalowalismy sie, a gdy tak stalem, tulac ja do siebie, wiedzialem z cala pewnoscia, ze ten rok do nastepnego urlopu bedzie najdluzszy w moim zyciu. Diabelnie zalowalem, ze zaciagnalem sie do wojska, pragnalem byc wolnym czlowiekiem. Ale nie bylem. -Musze juz chyba isc. Savannah skinela glowa i rozplakala sie, a ja poczulem, ze serce mi sie kraje. -Napisze do ciebie - obiecalem. -Dobrze - powiedziala. Otarla lzy i siegnela do torebki. Wyjela dlugopis oraz karteluszek papieru i zaczela cos na nim gryzmolic. - To moj adres domowy i numer telefonu. I moj adres e - mailowy. Teraz ja pokiwalem glowa. -Pamietaj, ze w przyszlym roku bede zmieniala akademiki, ale podam ci nowy adres, gdy tylko go dostane. Zawsze mozesz pisac do mnie na adres rodzicow. Przekazami wszystko, co przeslesz. -Wiem - sprobowalem sie usmiechnac. - Masz moje namiary, prawda? Nawet jesli wysla nas gdzies z misja, listy dotra do mnie. E - maile rowniez. Wojsko potrafi niezle montowac komputery, nawet tam, gdzie diabel mowi dobranoc. Savannah skulila sie jak opuszczone dziecko. -To mnie naprawde przeraza - wyznala. - Mam na mysli to, ze jestes zolnierzem. -Nic mi sie nie stanie - uspokoilem ja. Otworzylem drzwi samochodu, po czym wyjalem portfel. Wlozylem do niego karteczke, ktora od niej dostalem, a nastepnie otworzylem znowu szeroko ramiona. Wtulila sie we mnie, a ja trzymalem ja tak przez dlugi czas, zapisujac w pamieci dotyk jej ciala. Tym razem to ona sie odsunela. Siegnela ponownie do torebki i wyjela z niej koperte. -Napisalam to do ciebie wczoraj wieczorem. Po to, zebys przeczytal w samolocie. Nie czytaj wczesniej, dobrze? Obiecalem jej to i pocalowalem ja po raz ostatni, po czym usiadlem za kierownica i wlaczylem silnik. Gdy zaczalem cofac samochod, Savannah zawolala: -Przekaz pozdrowienia swojemu tacie. Powiedz mu, ze moze wpadne do niego za jakies dwa tygodnie, dobrze? Odstapila krok do tylu, gdy samochod zaczal sie toczyc. Wciaz jeszcze widzialem ja we wstecznym lusterku. Przeszla mi przez glowe mysl, by sie zatrzymac. Ojciec zrozumie. Wie, jak wiele znaczy dla mnie Savannah, i chcialby, zebysmy ten ostatni wieczor spedzili razem. Ale jechalem dalej, patrzac, jak jej postac maleje coraz bardziej, i czujac, jak wymyka mi sie moje marzenie. * Kolacja z tata przebiegla w wiekszym niz zazwyczaj milczeniu. Nie mialem sily, nie probowalem nawiazac rozmowy i nawet ojciec zdawal sobie z tego sprawe. Siedzialem przy stole, gdy szykowal kolacje, on jednak, zamiast skoncentrowac sie na gotowaniu, co troche spogladal na mnie z niema troska w oczach. Zaskoczyl mnie, wylaczajac palnik i podchodzac do mnie.(idy byl juz calkiem blisko, polozyl mi dlon na ramieniu. Nic nie powiedzial, ale nie musial. Wiedzialem, ze rozumie moja udreke. Stal bez ruchu, jak gdyby probowal wchlonac moje cierpienie w nadziei, ze zabierze je ode mnie i uczyni swoim. * Rano tata odwiozl mnie na lotnisko i stal obok mnie przy wyjsciu, czekajac, az wywolaja moj lot. Kiedy nadszedl czas, wstalem. Ojciec wyciagnal reke, lecz ja go usciskalem. Jego cialo bylo sztywne, ale nie przejalem sie tym.-Kocham cie, tato. -Ja tez cie kocham, John. -Znajdz jakies ciekawe monety, dobra? - dodalem, odsuwajac sie. - Chce uslyszec o nich wszystko. Utkwil wzrok w podlodze. -Lubie Savannah - powiedzial. - To mila dziewczyna. Predzej bym sie spodziewal gromu z jasnego nieba, lecz jednoczesnie bylo to dokladnie to, co pragnalem uslyszec. * W samolocie usiadlem i polozylem na kolanach list, ktory napisala do mnie Savannah. Chociaz chcialem otworzyc go natychmiast, czekalem, dopoki nie oderwalismy sie od ziemi. Widzialem przez okno linie brzegowa, poszukalem wzrokiem mola, potem domu na plazy. Zastanawialem sie, czy Savannah jeszcze spi, wolalem jednak myslec, ze siedzi na piasku, wypatrujac mojego samolotu.Gdy bylem juz gotowy, otworzylem koperte. Wlozyla do niej swoja fotografie i nagle pozalowalem, ze ja tez nie zostawilem jej swojego zdjecia. Patrzylem na jej twarz przez dluga chwile, po czym odlozylem fotografie, wzialem gleboki oddech i zaczalem czytac. Drogi Johnie, Tyle chcialabym Ci powiedziec, ale nie bardzo wiem, od czego zaczac. Moze od tego, ze Cie kocham? Albo ze dni, ktore spedzilam z Toba, byly najszczesliwszymi dniami w moim zyciu? Lub ze w tym krotkim czasie, od kiedy Cie poznalam, doszlam do przekonania, ze jestesmy jak te dwie polowki jablka, stworzeni po to, aby byc razem? Moglabym Ci powiedziec to wszystko i kazda z tych rzeczy bylaby prawda, ale gdy przeczytalam to jeszcze raz, potrafie myslec wylacznie o tym, ze chcialabym, abys teraz byl tutaj ze mna, trzymal mnie za reke, a ja patrzylabym, jak przelomie sie usmiechasz. Wiem, ze w przyszlosci bedziemy na nowo przezywali wspolnie spedzone chwile setki razy. Bede slyszala Twoj smiech, widziala Twoja twarz i czula wokol siebie Twoje ramiona. Bedzie mi brakowalo tego wszystkiego bardziej, niz potrafisz sobie wyobrazic. Jestes wyjatkowym dzentelmenem, John, i ogromnie to w Tobie cenie. Przez caly ten czas nigdy nie naciskales mnie, bym poszla z toba do lozka, i nie potrafie wyrazic, jak wiele to dla mnie znaczylo. Dzieki temu wszystko, co bylo miedzy nami, wydawalo sie jeszcze bardziej wyjatkowe, i tak wlasnie chce zawsze pamietac czas spedzony z Toba. Jak czyste biale swiatlo, zapierajace dech w piersi. Bede myslala o Tobie kazdego dnia. Wglebi duszy boje sie, ze nadejdzie taki dzien, kiedy nie bedziesz podzielal moich uczuc, ze zapomnisz o tym, co wspolnie przezylismy, totez chce Cie o cos prosic. Gdziekolwiek bedziesz i cokolwiek bedzie sie dzialo w Twoim zyciu, prosze, bys kazdej pierwszej nocy, kiedy ksiezyc wejdzie w faze pelni - tak jak to bylo, gdy spotkalismy sie po raz pierwszy - znalazl to na nocnym niebie. Prosze, bys pomyslal o mnie i o wspolnie spedzonym tygodniu, poniewaz gdziekolwiek bede i cokolwiek bedzie sie dzialo w moim zyciu, to wlasnie bede robila - patrzyla w niebo. Skoro nie mozemy byc razem, to przynajmniej mozemy dzielic te chwile, i a nuz uda nam sie sprawic, by nasza milosc trwala wiecznie. Kocham Cie, Johnie Tyree, i zamierzam dopilnowac, bys wywiazal sie z obietnicy, ktora mi zlozyles. Jesli wrocisz, wyjde za Ciebie. Jesli nie dotrzymasz slowa, zlamiesz mi serce. Caluje Cie Savannah Za szyba widzialem przez lzy gruba warstwe chmur pode mna. Nie mialem pojecia, gdzie w tej chwili jestesmy. Wiedzialem jedynie, ze pragne, by samolot zawrocil i zawiozl mnie z powrotem do domu, zebym znalazl sie w miejscu, ktore jest mi przeznaczone. CZESC II ROZDZIAL DWUNASTY Po uplywie wielu godzin, w pierwsza samotna noc po powrocie do Niemiec, przeczytalem jej list jeszcze raz, powracajac we wspomnieniach do wspolnie spedzonych chwil. Bylo to niezwykle latwe. Owe wspomnienia zaczely mnie przesladowac i czasami wydawaly sie bardziej rzeczywiste od mojego zolnierskiego zycia. Czulem dlon Savannah w mojej dloni, widzialem, jak otrzasa morska wode z wlosow. Smialem sie na glos, przypominajac sobie moje zaskoczenie, kiedy zlapala swoja pierwsza fale i pojechala na niej do brzegu. Przebywanie z Savannah zmienilo mnie i chlopcy z mojego oddzialu zauwazyli roznice. Przez nastepne dwa tygodnie moj kumpel Tony dokuczal mi nieustannie, triumfujac, ze w koncu wyszlo na jego, jesli chodzi o waznosc kobiecego towarzystwa. Sam bylem sobie winien, opowiedzialem mu bowiem o Savannah. Jednakze Tony chcial wyciagnac ze mnie wiecej, niz chcialem mu wyjawic. Gdy czytalem, siadal na krzesle naprzeciwko mnie, szczerzac zeby jak debil.-Opowiedz mi jeszcze raz o swoim namietnym wakacyjnym romansie - mowil. Staralem sie nie zwracac na niego uwagi, zmuszajac sie, by ani na chwile nie oderwac wzroku od czytanej strony. -Savannah, tak? Sa - van - nah. Cholera, strasznie mi sie podoba to imie. Brzmi tak... delikatnie, ale zaloze sie, ze to tygrysica w lozku, co? -Zamknij sie, Tony. -Nie wciskaj mi kitu. Czy to nie ja czekalem przez caly czas, az kogos poderwiesz? Czy nie ja namawialem cie, zebys sie zabawil? Wreszcie mnie posluchales, a teraz nadszedl czas, zebys sie zrewanzowal. Zadam szczegolow. -To nie twoja sprawa. -Ale piliscie tequile, nie? Mowilem ci, ze to zawsze dziala. Milczalem. Tony zalamal rece. -Daj spokoj, chociaz tyle mozesz mi zdradzic! -Nie chce o tym rozmawiac. -Poniewaz sie zakochales? Tak, to wlasnie mi powiedziales, ale zaczynam myslec, ze wszystko zmysliles. -Masz racje, zmyslilem. Zalatwione? Pokrecil glowa, wstajac z krzesla. -Jestes usychajacym z milosci szczeniakiem. Nie skomentowalem jego uwagi, lecz gdy odszedl, przyznalem mu w mysli racje. Kompletnie stracilem glowe dla Savannah, zakochalem sie w niej jak szaleniec. Zrobilbym wszystko, zeby z nia byc, i poprosilem o przeniesienie do Stanow. Wygladalo na to, ze moj nieulegajacy sentymentom dowodca powaznie rozwaza moja prosbe. Gdy spytal mnie o powod, opowiedzialem mu o ojcu zamiast o Savannah. Sluchal mnie przez chwile, nastepnie odchylil sie na oparcie krzesla i powiedzial: -Jest mala szansa, jesli nie wchodzi w gre zdrowie twojego ojca. Wychodzac z jego biura, bylem pewien, ze nie rusze sie stad przynajmniej przez kolejne szesnascie miesiecy. Nie staralem sie nawet ukryc mego rozczarowania i podczas nastepnej pelni ksiezyca wyszedlem z koszar i powedrowalem na jeden z tych trawiastych terenow, gdzie grywalismy w futbol. Polozylem sie na wznak, wpatrujac sie w ksiezyc, przypominajac sobie wszystko i nie mogac zniesc mysli, ze jestem tak daleko. Od samego poczatku dzwonilismy i pisywalismy do siebie regularnie. Korespondowalismy rowniez za pomoca e - maili, lecz szybko sie dowiedzialem, ze Savannah woli tradycyjne listy i oczekuje ode mnie tego samego. "Wiem, ze listy nie dochodza tak natychmiastowo jak e - maile, ale wlasnie to mi sie w nich podoba - napisala mi. - Lubie element niespodzianki, kiedy znajduje list w skrzynce, i niecierpliwe oczekiwanie, gdy szykuje sie, by go otworzyc. Lubie to, ze moge go zabrac ze soba, by przeczytac w wolnej chwili, ze moge oprzec sie o drzewo i czuc na twarzy lagodny powiew wiatru, gdy widze twoje slowa na papierze. Lubie wyobrazac sobie, jak wygladales, kiedy pisales te slowa: w co byles ubrany, twoje otoczenie, w jaki sposob trzymales dlugopis. Wiem, ze to banalne i zapewne chybione, lecz wciaz wyobrazam sobie, ze siedzisz w namiocie przy prowizorycznym stoliku, obok ciebie pali sie lampa naftowa, a na dworze hula wiatr. To znacznie bardziej romantyczne od czytania czegos na tym samym komputerze, ktorego uzywa sie do sciagania muzyki czy zbierania materialow do referatu". Usmiechnalem sie, czytajac te slowa. Chociaz mylila sie co do namiotu, prowizorycznego stolika i lampy naftowej, musze przyznac, ze odmalowany przez nia obraz byl o wiele bardziej interesujacy od przydzialowego biurka oswietlonego lampa jarzeniowa i stojacego w drewnianym koszarowym baraku. W miare uplywu dni i tygodni moja milosc do Savannah stawala sie chyba coraz silniejsza. Czasami wymykalem sie od chlopakow, chcialem po prostu byc sam. Wyjmowalem zdjecie Savannah i trzymalem je tuz przed oczyma, studiujac drobiazgowo jej twarz. To dziwne, lecz mimo iz tak bardzo ja kochalem i pamietalem kazda wspolnie spedzona chwile, gdy po lecie nastapila jesien, a po jesieni zima, stwierdzilem, ze jestem coraz bardziej wdzieczny Savannah za to, ze podarowala mi te fotografie. Przekonywalem siebie, ze dokladnie pamietam jej rysy, lecz musialem szczerze przyznac, ze zaczynaja mi umykac szczegoly. A moze, uswiadomilem sobie, nigdy nie zwrocilem na nie uwagi. Na przyklad, zauwazylem, ze Savannah ma maly pieprzyk pod lewym okiem. Jakims cudem wczesniej go nie dostrzeglem. Albo ze po dokladnym przestudiowaniu fotografii odkrylem, iz usmiech dziewczyny jest troche krzywy. Te niedoskonalosci czynily ja jednak w moich oczach doskonala, natomiast bylo mi przykro, ze dostrzeglem je dopiero wtedy, gdy wnikliwie przyjrzalem sie zdjeciu. Jakos zylem dalej. Chociaz ciagle myslalem o Savannah, chociaz ogromnie za nia tesknilem, mialem zadania do wykonania. Poczawszy od wrzesnia - z powodu okolicznosci, z ktorych wyjasnieniem nawet armia miala klopoty - zostalem po raz drugi wyslany wraz z moim oddzialem do Kosowa, by dolaczyc do Pierwszej Dywizji Pancernej podczas kolejnej pokojowej misji, gdy tymczasem prawie wszystkie inne jednostki piechoty zostaly wyslane z powrotem do Niemiec. Bylo wzglednie spokojnie i nie uzylem broni, co nie oznaczalo jednak, ze przez caly ten czas zbieralem kwiatki i usychalem z tesknoty za Savannah. Czyscilem bron i pelnilem warte, wypatrujac przy okazji jakichs szalencow, a kiedy czlowiek musi byc czujny przez wiele godzin, o zmierzchu jest juz bardzo zmeczony. Moge z reka na sercu powiedziec, ze potrafilem przez dwa, trzy dni nie zastanawiac sie, co robi Savannah lub nawet w ogole o niej nie myslec. Czy to czyni moja milosc mniej prawdziwa? - zadawalem sobie to pytanie dziesiatki razy podczas tamtej podrozy, lecz zawsze dochodzilem do przeciwnego wniosku, z tej prostej przyczyny, ze obraz dziewczyny nawiedzal mnie, kiedy najmniej sie tego spodziewalem, napelniajac mnie tym samym bolem, ktory odczuwalem w dniu wyjazdu. Wszystko moglo go wyzwolic: kumpel opowiadajacy o swojej zonie, widok pary trzymajacej sie za rece lub nawet usmiechy mijanych wiesniakow. Listy od Savannah przychodzily mniej wiecej co dziesiec dni i do czasu mojego powrotu do Niemiec uzbieralo sie ich sporo. Zaden nie przypominal tego, ktory przeczytalem na pokladzie samolotu, przewaznie byly zwyczajne i utrzymane w swobodnym tonie. Prawde o swoich uczuciach zachowywala na sam koniec. Tymczasem poznawalem szczegoly jej codziennego zycia: ze zakonczyli budowe pierwszego domu z pewnym opoznieniem, co utrudnilo im troche sytuacje z budowa nastepnego. Przy tym drugim ich dzien pracy znacznie sie wydluzyl, mimo ze mieli wieksze doswiadczenie i byli o wiele sprawniejsi. Dowiedzialem sie, ze po ukonczeniu pierwszego domu wydali wielkie przyjecie dla wszystkich sasiadow i w ciagu popoludnia wzniesiono mnostwo toastow na ich czesc. Ekipa budowlana swietowala zakonczenie budowy w Shrimp Shack i Tim oznajmil, ze w zadnej restauracji, ktore zna, nie panuje tak wspaniala atmosfera jak tam. Przeczytalem tez, ze udalo jej sie dostac na zajecia z wykladowcami, na ktorych jej zalezalo, ze jest podekscytowana, iz psychologie okresu dojrzewania bedzie miala z doktor Barnes, ktora wlasnie opublikowala powazny artykul w jakims ezoterycznym czasopismie psychologicznym. Niepotrzebna mi byla wiara, ze Savannah mysli o mnie, wbijajac gwozdzie lub pomagajac zamontowac okno w oscieznicy, czy tez ze rozmawiajac z Timem, nieustannie zaluje, iz to nie ja jestem na jego miejscu. Lubilem myslec, ze to, co nas laczy, jest znacznie glebsze, i z uplywem czasu to przekonanie sprawilo, ze moja milosc do niej jeszcze sie umocnila. Oczywiscie chcialem wiedziec, ze nadal jej na mnie zalezy, i tu Savannah nigdy mnie nie zawiodla. Chyba dlatego zachowalem wszystkie listy, ktore mi przyslala. Pod koniec kazdego zawsze bylo kilka zdan, nawet duzy akapit, gdzie pisala cos, nad czym sie zatrzymywalem, slowa, ktore zapadaly w pamiec. Czytalem kilkakrotnie cale fragmenty, probujac wyobrazic sobie jej glos. Na przyklad ten fragment drugiego listu, ktory od niej dostalem: Kiedy mysle o Tobie i o mnie, o tym, co nas polaczylo, zdaje sobie sprawe, ze innym latwo bedzie potraktowac lekko nasze wspolne chwile i uznac je po prostu za konsekwencje dni i nocy spedzonych nad morzem, przelotny romans, ktory na dluzsza mete w ogole nie bedzie sie liczyl. Dlatego nie opowiadam o nas nikomu. Ludzie nie zrozumieliby, a ja nie odczuwam potrzeby wyjasniania, zwyczajnie dlatego, ze w glebi serca wiem, jak bylo to prawdziwe. Kiedy mysle o Tobie, mimo woli sie usmiecham, wiedzac, ze w pewien sposob mnie dopelniasz. Kocham Cie, nie tylko teraz, lecz na zawsze, i marze o dniu, kiedy znowu wezmiesz mnie w ramiona. Albo ten urywek z jej listu po tym, gdy wyslalem jej moje zdjecie: I na koniec chce podziekowac Ci za zdjecie. Wlozylam je juz do portfela. Wygladasz na zdrowego i zadowolonego, lecz musze Ci wyznac, ze rozplakalam sie, gdy je zobaczylam. Nie dlatego, ze mnie zasmucilo - choc oczywiscie zrobilo mi sie przykro, ze dlugo Cie nie zobacze - lecz dlatego, ze mnie uszczesliwilo. Przypomnialo mi, ze jestes czyms najlepszym, co spotkalo mnie w zyciu. I ten, z listu, ktory napisala, kiedy bylem w Kosowie: Musze przyznac, Ze Twoj ostatni list mnie zmartwil. Chce o tym wiedziec, musze o tym wiedziec, lecz lapie sie na tym, ze wstrzymuje oddech i ogarnia mnie przerazenie, ilekroc opisujesz mi, jak naprawde wyglada Twoje zycie. Ja tutaj szykuje sie do wyjazdu do domu na Swieto Dziekczynienia i przejmuje sie testami, a Ty jestes w jakims niebezpiecznym miejscu, okrazony przez ludzi, ktorzy chca wyrzadzic Ci krzywde. Zaluje, ze nie znaja Ciebie tak jak ja, poniewaz bylbys wtedy bezpieczny. Podobnie jak ja czuje sie bezpieczna w Twoich ramionach. Boze Narodzenie w tym roku bylo ponure, ale zawsze tak bywa, kiedy jest sie z dala od domu. To nie byla moja pierwsza samotna Gwiazdka podczas odbywania sluzby. Wszystkie swieta spedzalismy w Niemczech i kilku chlopakow z koszar sklecilo prowizoryczna choinke - z zielonego brezentu umocowanego na kiju, ozdobiona migoczacymi lampkami. Przeszlo polowa moich kumpli wyjechala do domow - ja nalezalem do grona tych nieszczesnikow, ktorzy musieli zostac na wypadek, gdyby nasi przyjaciele Rosjanie wbili sobie do glowy, ze w dalszym ciagu jestesmy smiertelnymi wrogami - a niemal cala reszta pomaszerowala do miasteczka, by swietowac Wigilie, zalewajac sie markowym niemieckim piwem. Rozpakowalem juz prezent od Savannah - sweter, ktory przypominal cos, co nosil Tim, oraz domowe ciasteczka. Wiedzialem, ze dostala juz perfumy, ktore jej wyslalem. Ale ja czulem sie samotny i sam zrobilem sobie prezent, wykosztowujac sie na telefon do niej. Savannah nie spodziewala sie, ze do niej zadzwonie, i pozniej przez wiele tygodni odtwarzalem w pamieci euforie w jej glosie. Zapomnialem juz, jak spiewny ma akcent i nosowa wymowe, ktore stawaly sie wyrazniejsze, gdy zaczynala mowic szybko. Odchylilem sie na oparcie krzesla, wyobrazajac sobie, ze Savannah jest ze mna, i sluchalem, jak opisuje sypiacy snieg. Jednoczesnie uswiadomilem sobie, ze za moim oknem rowniez pada snieg, dzieki czemu choc przez chwile poczulem sie, jakbysmy byli razem. Od stycznia dwa tysiace pierwszego roku zaczalem liczyc dni do naszego spotkania. Moj letni urlop zaczynal sie w czerwcu, a za niecaly rok koncze sluzbe wojskowa. Budzilem sie rano i doslownie mowilem sobie, ze zostalo mi jeszcze trzysta szescdziesiat dni, potem trzysta piecdziesiat dziewiec, trzysta piecdziesiat osiem i bede wolny, a Savannah zobacze za sto siedemdziesiat osiem, sto siedemdziesiat siedem, sto siedemdziesiat szesc dni i tak dalej, i tak dalej. Bylo to okreslone i realne, na tyle bliskie, ze pozwolilo mi marzyc o powrocie do Karoliny Polnocnej. Z drugiej strony jednak sprawialo, ze czas plynal mi wolniej. Czy nie jest tak zawsze, kiedy bardzo sie czegos pragnie? Przypomnialo mi, jak w dziecinstwie dluzyly mi sie dni, gdy czekalem na letnie wakacje. Gdyby nie listy od Savannah, bez watpienia czas oczekiwania wydawalby sie duzo dluzszy. Ojciec tez do mnie pisal. Nie tak czesto jak Savannah, lecz regularnie, co miesiac. Ku memu zdziwieniu jego listy byly dwa lub trzy razy dluzsze od tych, do ktorych przywyklem, jednostronicowych. Dodatkowe stronice dotyczyly wylacznie numizmatow. W wolnym czasie odwiedzilem centrum komputerowe i sam poszperalem troche w Internecie. Szukalem pewnych monet, zbieralem ich historie, po czym wysylalem lacie informacje na ich temat. Przysiegam, gdy zrobilem to po raz pierwszy, widzialem slady lez na nastepnym liscie, ktory mi przyslal. Nie, niezupelnie - wiem, ze to jedynie moja imaginacja, poniewaz nigdy nie napomknal o tym, co zrobilem - lecz pragnalem wierzyc, ze sleczal nad tymi danymi z takim samym przejeciem, z jakim studiowal "Greysheet". W lutym zostalem wyslany na manewry z innymi wojskami NATO. Bylo to jedno z tych cwiczen: "udajemy, ze bierzemy udzial w walce w 1944 roku", podczas ktorego stawialismy czolo natarciu czolgow na wiejskich terenach w Niemczech. Moim zdaniem raczej bezsensowne. Tamte rodzaje wojen dawno przeminely, podzielily los hiszpanskich galeonow, strzelajacych z dzial o krotkim zasiegu, oraz amerykanskiej kawalerii pedzacej na koniach na ratunek. W dzisiejszych czasach nigdy nie mowi sie, kim sa ewentualni wrogowie, lecz wszyscy wiedza, ze to Rosjanie, co jest kompletnie pozbawione sensu, poniewaz obecnie sa podobno naszymi sojusznikami. Ale gdyby nawet nie byli, nie maja tak znowu duzo w pelni sprawnych czolgow, i gdyby nawet potajemnie budowali ich tysiace w jakichs zakladach na Syberii z zamiarem najazdu na Europe, kazda posuwajaca sie naprzod fale czolgow najprawdopodobniej przywitalby atak z powietrza oraz nasze zmechanizowane dywizje, a nie piechota. Ale co ja wiedzialem? Pogoda byla koszmarna, jakis niespotykanie zlosliwy zimny front nasunal sie od kregu polarnego, gdy tylko rozpoczely sie manewry. Snieg, snieg z deszczem, grad i wiatry wiejace z predkoscia osiemdziesieciu kilometrow na godzine, wszystko to przywodzilo mi na mysl wojska napoleonskie wycofujace sie spod Moskwy. Bylo tak zimno, ze szron osiadal mi na brwiach, oddychanie sprawialo bol, a palce przywieraly do lufy karabinu, gdy przypadkowo jej dotknalem. Bolalo jak diabli, gdy probowalem je oderwac, i kiedys stracilem przy tym spory kawalek naskorka na czubkach palcow. Potem pilnowalem, by oslaniac twarz i trzymac palce na drewnianej kolbie karabinu, gdy maszerowalem po oblodzonym blocie, ktore towarzyszylo nieustajacym opadom sniegu. Robilem wszystko, co w mojej mocy, by nie stac sie lodowym posagiem, gdy udawalismy, ze walczymy z wrogiem. W taki sposob minelo nam dziesiec dni. Polowa moich ludzi nabawila sie odmrozen, druga polowa cierpiala z powodu wychlodzenia organizmu, a pod koniec manewrow liczebnosc mojego oddzialu zmniejszyla sie do trzech, czterech zolnierzy, z ktorych wszyscy skonczyli w izbie chorych po powrocie do bazy. Nie wylaczajac mnie. Cale te cwiczenia byly najbardziej absurdalna, idiotyczna rzecza, do jakiej zmusila mnie armia. I to o czyms swiadczy, poniewaz robilem mnostwo idiotycznych rzeczy dla poczciwego Wuja Sama oraz Big Red One. Na koniec nasz dowodca odwiedzil nas w szpitalnym oddziale, gratulujac mojemu oddzialowi dobrze wykonanego zadania. Chcialem mu powiedziec, ze moze spedzilibysmy czas bardziej produktywnie, uczac sie nowoczesnej taktyki wojennej albo przynajmniej ogladajac prognozy pogody na Weather Channel. Zamiast tego jednak zasalutowalem, potwierdzajac, jakim jestem dobrym trepem. Potem spedzilem kilka kolejnych nieciekawych miesiecy w bazie. Jasne, mielismy od czasu do czasu zajecia na temat broni czy nawigacji, a niekiedy wybieralem sie z kumplami na piwo, lecz przewaznie podnosilem tony ciezarow, przebiegalem setki kilometrow i dokopywalem Tony'emu, ilekroc spotykalismy sie na ringu. Wiosna w Niemczech nie byla taka okropna, jak sie spodziewalem po koszmarze, ktory przezylismy podczas manewrow. Snieg stopnial, pojawily sie pierwsze kwiaty, powietrze zaczelo sie ocieplac. No, moze nie zrobilo sie calkiem cieplo, lecz temperatura podniosla sie powyzej lodowatej, a to wystarczylo, bysmy ja i wiekszosc moich kumpli wlozyli szorty i grali we frisbee lub softball na swiezym powietrzu. Gdy wreszcie nadszedl czerwiec, zaczalem coraz bardziej niecierpliwie wyczekiwac powrotu do Karoliny Polnocnej. Savannah ukonczyla studia i uczeszczala na zajecia w letniej szkole, przygotowujac sie do magisterium, totez postanowilem pojechac do Chapel Hill. Spedzimy razem dwa cudowne tygodnie - nawet kiedy pojade do Wilmingtonu odwiedzic tate, Savannah zaplanowala wypad ze mna - totez czulem na zmiane zdenerwowanie, podniecenie i strach, gdy o tym myslalem. Owszem, pisywalismy do siebie e - maile i rozmawialismy przez telefon. Owszem, wychodzilem na dwor, by patrzec na ksiezyc pierwszej nocy, gdy wchodzil w pelnie, a jej listy mowily mi, ze ona robila to samo. Nie widzialem jej jednak prawie od roku i nie mialem pojecia, jak zareaguje, kiedy staniemy znowu twarza w twarz. Czy rzuci mi sie w ramiona, gdy wysiade z samolotu? A moze zareaguje bardziej powsciagliwie, pocaluje mnie w policzek? Czy natychmiast zaczniemy swobodnie rozmawiac, czy tez skupimy sie na pogodzie i bedziemy czuli sie niezrecznie? Nie mialem zielonego pojecia i nie moglem zasnac w nocy, wyobrazajac sobie tysiace roznych scenariuszy. Tony zdawal sobie sprawe, co sie ze mna dzieje, byl jednak na tyle rozsadny, ze nie zwracal na to zbytniej uwagi. Natomiast gdy zblizala sie data mojego wyjazdu, poklepal mnie po plecach. -Niedlugo ja zobaczysz - powiedzial. - Jestes na to gotowy? -Tak. Tony usmiechnal sie znaczaco. -Nie zapomnij kupic tequili w drodze do domu. Skrzywilem sie, na co Tony wybuchnal smiechem. -Wszystko bedzie dobrze - uspokoil mnie. - Ona cie kocha, czlowieku. Nie ma innego wyjscia, jesli wziac pod uwage, jak bardzo ty ja kochasz. ROZDZIAL TRZYNASTY W czerwcu dwa tysiace pierwszego roku dostalem urlop i natychmiast wylecialem do domu, z Frankfurtu do Nowego Jorku, a nastepnie do Raleigh. Byl piatek wieczorem i Savannah obiecala, ze odbierze mnie z lotniska, po czym zawiezie mnie do Lenoir, zebym poznal jej rodzicow. Zaserwowala mi te niespodzianke na dzien przed moim odlotem. Zastrzegam, ze nie mialem absolutnie nic przeciwko temu, by ich poznac. Bylem pewien, ze sa wspanialymi ludzmi, lecz gdybym mial wybor, wolalbym miec Savannah wylacznie dla siebie, przynajmniej przez kila pierwszych dni. Raczej trudno nadrabiac stracony czas w obecnosci rodzicow. Nawet gdyby nie doszlo do kontaktu fizycznego - a znajac Savannah, bylem raczej pewny, ze nie dojdzie, choc trzymalem za to kciuki - jak potraktowaliby mnie jej rodzice, gdybym trzymal ich corke poza domem az do switu, nawet gdybysmy tylko lezeli, wpatrujac sie w gwiazdy? Zgoda, Savannah jest dorosla, lecz rodzice sa dziwni, jesli chodzi o ich wlasne dzieci, i nie mialem zludzen, ze beda w tej sprawie wyrozumiali. Ona przeciez zawsze bedzie ich mala coreczka, jesli wiecie, co mam namysli.Lecz Savannah miala swoje racje, gdy wyjasnila mi te decyzje. Mam dwa wolne weekendy, skoro wiec zamierzam odwiedzic tate podczas drugiego weekendu, to musze poznac jej rodzicow podczas pierwszego. Poza tym byla taka podekscytowana calym pomyslem, ze pozostawalo mi jedynie powiedziec, ze nie moge sie doczekac spotkania z nimi. Zastanawialem sie jednak, czy bede mogl chocby trzymac ja za reke, i zachodzilem w glowe, czy uda mi sie namowic ja, bysmy jadac do Lenoir, zboczyli troche z trasy. Gdy samolot wyladowal, moje napiecie jeszcze bardziej wzroslo i czulem, jak serce mi wali. Nie mialem jednak pojecia, jak mam sie zachowac. Czy powinienem podbiec do niej natychmiast, gdy ja zobacze, czy tez isc spokojnie, jak gdyby nigdy nic, nie okazujac podniecenia? Nadal nie bylem pewien, lecz zanim zdazylem dluzej sie nad tym zatrzymac, znalazlem sie w rekawie, posuwajac sie do wyjscia z reszta pasazerow. Przerzucilem worek marynarski przez ramie, wynurzajac sie ze schodow prowadzacych do terminalu. W pierwszej chwili jej nie zauwazylem - kotlowal sie zbyt duzy tlum. Gdy po raz drugi przeszukiwalem hale wzrokiem, zobaczylem Savannah po lewej stronie hali i natychmiast zdalem sobie sprawe, ze moje obawy byly bezsensowne, albowiem gdy tylko mnie dostrzegla, puscila sie co sil w nogach w moim kierunku. Prawie nie mialem czasu, by postawic worek, rzucila mi sie w ramiona, a pocalunek, ktory potem nastapil, byl niczym wlasne magiczne krolestwo, mial wlasny szczegolny jezyk oraz geografie, fantastyczne mity i cuda od wiekow. Gdy wreszcie odsunela sie i wyszeptala: "Tak bardzo za toba tesknilam", poczulem sie, jakbym z powrotem stal sie caloscia, po przezyciu roku w dwoch oddzielnych polowkach. Nie mam pojecia, jak dlugo stalismy wtuleni w siebie, lecz gdy w koncu zaczelismy przesuwac sie w strone tasmociagu bagazowego, wzialem ja za reke, czujac, ze kocham ja nie tylko bardziej, niz wtedy, gdy widzialem ja po raz ostatni, lecz ze nigdy nikogo bardziej nie pokocham. W drodze rozmawialismy swobodnie i zgodnie z moim marzeniem zboczylismy troche z trasy. Zatrzymalismy sie na przydroznym parkingu i calowalismy sie namietnie jak nastolatki. Bylo wspaniale - skonczmy na tym - i po kilku godzinach dotarlismy do jej domu. Rodzice czekali na werandzie zadbanego dwupietrowego domu w stylu wiktorianskim. Ku memu zaskoczeniu matka Savannah uscisnela mnie, gdy tylko sie zblizylem, po czym zaproponowala mi piwo. Podziekowalem, glownie dlatego, ze zdawalem sobie sprawe, iz bylbym jedynym pijacym, lecz docenilem gest. Mama Savannah, Jill, przypominala corke: byla przyjazna, otwarta i znacznie inteligentniejsza, niz to wygladalo z poczatku. Jej ojciec byl dokladnie taki sam i naprawde milo spedzilem z nimi czas. Nie przeszkadzalo im, ze Savannah przez caly czas trzymala mnie za reke, robila to w absolutnie swobodny sposob. Pod koniec wieczoru wybralismy sie na dlugi spacer w swietle ksiezyca. Gdy wrocilismy do domu, niemal mialem wrazenie, ze nie rozstawalismy sie ani na chwile. Rozumie sie samo przez sie, ze spalem w pokoju goscinnym. Nie spodziewalem sie niczego innego, a pokoj byl znacznie wygodniejszy od wiekszosci pokojow, w ktorych sie zatrzymywalem, mial klasyczne umeblowanie i wygodne lozko. Ale bylo w nim duszno, totez otworzylem okno, majac nadzieje, ze gorskie powietrze przyniesie pozadany chlod. To byl dlugi dzien - wciaz jeszcze zylem wedlug niemieckiego czasu - i zasnalem natychmiast, tylko po to, by po godzinie obudzil mnie skrzyp otwieranych drzwi. Savannah, w wygodnej bawelnianej pizamie i skarpetkach, zamknela za soba drzwi i podbiegla na palcach do lozka. Przylozyla palec do ust, ostrzegajac, bym sie nie odezwal. -Moi rodzice zabiliby mnie, gdyby wiedzieli, co robie - powiedziala szeptem. Wsunela sie do lozka obok mnie i nakryla sie koldra pod brode, jak gdyby byla na obozie na kregu polarnym. Objalem ja, rozkoszujac sie cieplem jej ciala. Calowalismy sie i chichotalismy prawie przez cala noc, po czym wymknela sie z powrotem do swojego pokoju. Zasnalem znowu, prawdopodobnie zanim zdazyla dobiec do swojego pokoju. Obudzily mnie promienie slonca saczace sie przez okno. Smakowite zapachy sniadania unosily sie w powietrzu, docierajac do mojego pokoju, wlozylem wiec T - shirt i dzinsy, po czym zszedlem na dol do kuchni. Savannah siedziala przy stole, rozmawiajac z matka, tymczasem ojciec czytal gazete, i wchodzac do kuchni, odczulem wage ich obecnosci. Zajalem miejsce przy stole, a mama Savannah nalala mi kawy, po czym podsunela mi talerz z jajkami na bekonie. Savannah, siedzaca naprzeciwko mnie, juz wykapana i ubrana, byla radosna i wygladala niesamowicie swiezo w lagodnym swietle poranka. -Dobrze spales? - spytala, w jej oczach lsnily figlarne ogniki. Skinalem glowa. -Mialem przepiekny sen - odrzeklem. -Ach. A co ci sie snilo? - zainteresowala sie mama. Poczulem, ze Savannah kopie mnie pod stolem. Niemal niezauwazalnie pokrecila glowa. Musze przyznac, ze bawil mnie widok zaklopotanej Savannah, lecz co za duzo, to niezdrowo. -Nie pamietam - odparlem. -Nienawidze, kiedy mi sie to zdarza - powiedziala mama. - Jak sniadanie? -Pachnie cudownie. Dziekuje. - Spojrzalem na Savannah. - Jakie masz plany na dzis? Przechylila sie do mnie przez stol. -Pomyslalam, ze moglibysmy wybrac sie na konna przejazdzke. Jak sadzisz, dasz rade? Widzac, ze sie waham, parsknela smiechem. -Bedzie swietnie - dodala. - Obiecuje. -Latwo ci mowic. Savannah jechala na Midasie, mnie zas zaproponowala konia odmiany Quarter Horse o imieniu Pepper, ktorego zwykle dosiadal jej tata. Przez prawie caly dzien jezdzilismy stepa szlakami, galopowalismy po otwartych polach i zwiedzalismy te czesc jej swiata. Przygotowala piknikowy lunch i zjedlismy go w miejscu, z ktorego roztaczal sie widok na Lenoir. Savannah pokazywala mi szkoly, do ktorych uczeszczala, oraz domy ludzi, ktorych znala. Zaswitalo mi w glowie, ze nie tylko kochala to miasteczko, lecz ze nie wyobrazala sobie gdzie indziej zycia. Spedzilismy w siodle szesc lub siedem godzin, robilem wszystko, by nadazyc za Savannah, chociaz bylo to prawie niemozliwe. Nie zarylem sie wprawdzie nosem w ziemi, lecz zdarzylo sie kilka ryzykownych chwil, kiedy Pepper troche rozrabial i ledwie udalo mi sie go poskromic. Dopiero gdy szykowalismy sie do obiadu, zaczalem uswiadamiac sobie, w co sie wpakowalem. Powoli zdalem sobie sprawe, ze nie chodze, tylko czlapie. Miesnie nog bolaly mnie tak, jakbym godzinami boksowal sie z Tonym i dostal niezle lanie. W sobotni wieczor wybralismy sie z Savannah do przytulnej wloskiej restauracyjki. Pozniej zaproponowala, zebysmy poszli potanczyc, ale ja juz ledwie moglem sie ruszac. Gdy kustykalem do samochodu, zrobila zatroskana mine i zatrzymala mnie. Pochyliwszy sie, chwycila mnie za noge. -Czy to cie boli, kiedy tutaj sciskam? Podskoczylem z glosnym okrzykiem. Z jakiegos powodu wyraznie ja to rozbawilo. -Dlaczego to robisz? Boli jak diabli! -Tylko sprawdzam - odrzekla z usmiechem. -Co sprawdzasz? Przeciez juz ci mowilem, ze jestem caly obolaly. -Chcialam zobaczyc, czy takie poczciwe malenstwo jak ja potrafi zmusic do krzyku takiego wielkiego wojskowego twardziela. Rozmasowalem noge. -To juz moze wiecej tego nie sprawdzajmy, dobrze? -Dobrze - zgodzila sie. - I przepraszam. -Wcale nie wyglada na to, zebys miala wyrzuty sumienia. -Ale mam - powiedziala. - To jednak troche zabawne, nie uwazasz? To znaczy, przeciez jechalam tak samo dlugo jak ty, a nic mi nie jest. -Ty jezdzisz ciagle. -Nie siedzialam na koniu od przeszlo miesiaca. -Tak, wlasnie. -Daj spokoj, przyznaj, ze to bylo odrobine zabawne, prawda? -Ani odrobine. W niedziele udalismy sie do kosciola z rodzicami Savannah. Bylem zbyt rozbity, zeby robic po poludniu cokolwiek innego, totez klapnalem na kanape i ogladalem z ojcem Savannah mecz baseballu. Mama Savannah zrobila nam kanapki i przez tale popoludnie krzywilem sie z bolu, probujac umoscic sie wygodnie, tymczasem gra toczyla sie dalej. Z tata rozmawialo sie bardzo milo, poczawszy od zycia w wojsku, a skonczywszy na niektorych dzieciakach, ktore trenowal, i jego nadziejach na ich przyszlosc. Polubilem go. Z mojego miejsca slyszalem, jak Savannah gawedzi z mama w kuchni. Co pewien czas wchodzila do salonu z koszem upranych rzeczy do skladania, tymczasem jej matka wlaczala nowe pranie. Mimo ze formalnie rzecz biorac, Savannah byla absolwentka college'u, w dalszym ciagu przywozila brudne ubrania do domu, do mamusi. Tego samego wieczoru wrocilismy do Chapel Hill i Savannah pokazala mi swoje mieszkanie. Bylo skromnie umeblowane, lecz wzglednie nowe, mialo gazowy kominek i maly balkon, z ktorego roztaczal sie widok na kampus. Mimo ze bylo cieplo, rozpalila w kominku i zjedlismy troche krakersow z serem. Poza krakersami i platkami zbozowymi niewiele miala do zaproponowania. Wydalo mi sie to nieslychanie romantyczne, lecz zdawalem sobie sprawe, ze dla mnie sam na sam z Savannah zawsze bylo romantyczne. Gadalismy prawie do polnocy, lecz Savannah byla bardziej malomowna niz zwykle. Po pewnym czasie wyszla do sypialni. Dlugo nie wracala, totez poszedlem do niej. Gdy zobaczylem, ze siedzi na lozku, zatrzymalem sie w progu. Splotla palce i wciagnela nerwowo powietrze. -No to... - zaczela. -No to... - ponaglilem ja, gdy urwala w polowie. Savannah znowu westchnela przeciagle. -Robi sie pozno. A jutro mam wczesnie zajecia. -Pewnie powinnas troche sie przespac - zauwazylem. -Tak - przyznala. Pokiwala glowa, jak gdyby w ogole sie nad tym nie zastanawiala, i odwrocila sie do okna. Przez zaluzje dostrzegalem promienie swiatla saczacego sie z parkingu. Byla urocza, gdy sie denerwowala. - No to... - powtorzyla, jak gdyby mowila do sciany. -Moze przespie sie na kanapie, dobrze? - spytalem. -Nie masz nic przeciwko temu? -Absolutnie nic - odparlem. Prawde mowiac, wolalbym co innego, lecz zrozumialem ja. Nadal patrzac w okno, Savannah nie uczynila ruchu, by wstac. -Po prostu nie jestem jeszcze gotowa - powiedziala cicho. - Bylam pewna, ze jestem, i w glebi serca naprawde tego pragne. Myslalam o tym przez ostatnie kilka tygodni i zdecydowalam sie. Wydawalo mi sie to wlasciwe, wiesz? Kocham cie, ty kochasz mnie, a ludzie robia to, wlasnie wtedy, kiedy sie kochaja. Latwo bylo mi o tym myslec, kiedy cie tu nie bylo, ale teraz... - Umilkla. -W porzadku - uspokoilem ja. Nareszcie odwrocila sie do mnie. -Bales sie? Chodzi mi o twoj pierwszy raz. Zastanawialem sie, jak najlepiej odpowiedziec na jej pytanie. -Mysle, ze z mezczyznami jest inaczej niz z kobietami - wyjasnilem. -Tak, przypuszczam, ze tak. - Savannah udala, ze poprawia koce. - Jestes na mnie zly? -Ani troche. -Ale jestes zawiedziony. -Coz... - przyznalem, na co Savannah parsknela smiechem. -Przepraszam. -Nie ma powodu, bys mnie przepraszala. Savannah rozwazala przez chwile moje slowa. -Wobec tego dlaczego odczuwam potrzebe przepraszania? -Jestem przeciez samotnym zolnierzem - zauwazylem, ona zas znowu sie rozesmiala. Wciaz jednak slyszalem pewna nerwowosc w jej glosie. -Trudno nazwac te kanape wygodna - martwila sie. - I jest krotka. Nie bedziesz mogl sie wyciagnac. Poza tym nie mam dodatkowych kocow. Powinnam byla zabrac kilka z domu, ale zapomnialam. -To jest problem. -Tak - zgodzila sie. Czekalem. -Chyba moglbys spac ze mna - zaryzykowala. Czekalem nadal, ona zas kontynuowala wewnetrzna polemike. W koncu wzruszyla ramionami. -Chcesz sprobowac? Mysle wylacznie o spaniu. -Wedle zyczenia. Po raz pierwszy miesnie jej ramion w sposob widoczny sie rozluznily. -Wobec tego dobrze. Umowa stoi. Daj mi tylko chwile, musze sie przebrac. Wstala z lozka, przeszla przez pokoj i otworzyla szuflade. Pizama, ktora wybrala, byla podobna do tej, ktora nosila u rodzicow. Ja pomaszerowalem do salonu, wlozylem moje sportowe szorty i T - shirt. Gdy wrocilem, Savannah lezala juz w lozku. Zblizylem sie do lozka z drugiej strony i polozylem sie obok niej. Podciagnela wyzej przescieradla, po czym zgasila swiatlo i polozyla sie na wznak, wpatrujac sie w sufit. Ja lezalem na boku, twarza do niej. -Dobranoc - szepnela. -Dobranoc. Wiedzialem, ze nie zasne. W kazdym razie na pewno nie przez jakis czas. Bylem na to zbyt... podniecony. Ale nie mialem ochoty przewracac sie z boku na bok, gdyby ona zasnela. -Hej? - szepnela znowu po chwili. -Tak? Odwrocila sie twarza do mnie. -Chce po prostu, bys wiedzial, ze po raz pierwszy spie z mezczyzna. Mam na mysli cala noc. To juz krok do przodu, prawda? -Rzeczywiscie - przytaknalem. - To krok do przodu. Poglaskala mnie po ramieniu. -I teraz, jesli ktos cie o to spyta, bedziesz mogl powiedziec, ze spalismy razem. -To prawda. -Ale ty nikomu nie powiesz, prawda? Nie chce popsuc sobie dobrej opinii, rozumiesz? Stlumilem smiech. -To bedzie nasz maly sekret. Nastepne dni toczyly sie zgodnie z pewnym ustalonym schematem, spokojnie, leniwie. Savannah miala rano zajecia i zwykle konczyla je troche po lunchu. Teoretycznie moglem pospac sobie wtedy dluzej - cos, o czym marza wszyscy rekruci, gdy rozmawiaja o urlopie - lecz lata wstawania przed switem wyrobily we mnie nawyk, ktorego nie dawalo sie przezwyciezyc. Zamiast korzystac z mozliwosci wyspania sie, wstawalem przed Savannah i parzylem kawe, po czym bieglem do naroznego sklepu, by kupic gazete. Od czasu do czasu bralem rowniez kilka obwarzankow lub rogalikow, kiedy indziej znow jedlismy platki sniadaniowe. Latwo bylo potraktowac to jako zapowiedz pierwszych lat naszego przyszlego wspolnego zycia, niezmacone szczescie, niemal zbyt wspaniale, zeby moglo byc prawdziwe. Albo przynajmniej staralem sie przekonac o tym siebie samego. Podczas wizyty u rodzicow Savannah byla dokladnie laka dziewczyna, jaka zapamietalem. Podobnie jak naszej pierwszej nocy sam na sam. Jednakze pozniej... zaczalem dostrzegac roznice. Nie zdawalem sobie chyba sprawy z tego, ze nawet beze mnie jej zycie jest pelne i dajace satysfakcje. Terminarz na drzwiach lodowki zawieral wiele pozycji kazdego dnia: koncerty, wyklady, imprezy u roznych znajomych. Zauwazylem, ze sporadycznie byly tam rowniez wpisane spotkania z Timem na lunchu. Chodzila na zajecia z czterech przedmiotow, a jednego uczyla jako asystentka. W czwartkowe popoludnia pracowala z profesorem nad rozprawa naukowa, ktora miala zostac opublikowana. Jej zycie wygladalo co do joty tak, jak opisywala w listach, i kiedy wracala do mieszkania, opowiadala mi o swoim dniu, przyrzadzajac w kuchni cos do zjedzenia. Kochala swoja prace i mowila o niej z wyrazna duma. Ona rozprawiala z ozywieniem, ja zas sluchalem, zadajac dosc pytan, by podtrzymac rozmowe. Przyznawalem, ze nie bylo w tym nic niezwyklego. Zdawalem sobie doskonale sprawe, ze problem bylby znacznie wiekszy, gdyby w ogole nabrala wody w usta. Ale z kazda nowa opowiescia ogarnialy mnie zle przeczucia, nawiedzaly mysli, ze chociaz pozostawalismy w stalym kontakcie, chociaz zalezalo nam na sobie wzajemnie, jakims sposobem ona plynela przeciwnym halsem niz ja. Od czasu, gdy widzialem japo raz ostatni, ukonczyla licencjat, podrzucila w powietrze biret na wreczeniu dyplomow, znalazla prace jako asystentka, wprowadzila sie do wlasnego mieszkania i umeblowala je. Jej zycie weszlo w nowa faze i o ile mozna chyba powiedziec to samo o mnie, to prostym faktem jest, ze w moim wypadku niewiele sie zmienilo, jesli nie liczyc tego, ze nauczylem sie rozkladac i skladac osiem rodzajow broni, zamiast szesciu, i zwiekszylem o kolejne pietnascie kilogramow ciezar wyciskany na lawie na lezaco. I oczywiscie odegralem swoja role, dajac Rosjanom cos do myslenia, gdyby zastanawiali sie, czy dokonac inwazji na Niemcy dziesiatkami zmechanizowanych dywizji, czy tez nie. Nie zrozumcie mnie zle, w dalszym ciagu bylem po uszy zakochany w Savannah i czasami nadal czulem sile jej milosci do mnie. Prawde mowiac, bardzo czesto. W przewazajacej czesci ten tydzien byl wspanialy. Podczas nieobecnosci Savannah spacerowalem po kampusie lub biegalem po blekitnej biezni w poblizu hali sportowej, korzystajac z wolnego czasu. W ciagu dnia znalazlem silownie, gdzie moglem cwiczyc podczas mojego pobytu, a poniewaz bylem zolnierzem, nawet nie pobrali ode mnie oplaty. Zazwyczaj konczylem trening i bralem prysznic do czasu, gdy Savannah wracala do domu i reszte popoludnia spedzalismy razem. We wtorek wieczorem spotkalismy sie na kolacji w centrum Chapel Hill z jej kolegami z grupy. Bylo sympatyczniej, niz sie spodziewalem, zwlaszcza ze mialem do czynienia z banda jajoglowych z letniej szkoly i rozmowa koncentrowala sie w wiekszosci na psychologii okresu dojrzewania. W srode po poludniu Savannah oprowadzila mnie po swojej letniej szkole i przedstawila swoim wykladowcom. Pozniej tego samego popoludnia spotkalismy sie z kilkoma osobami, ktore poznalem wczoraj. Wieczorem kupilismy sobie chinszczyzne i zjedlismy ja przy stole w mieszkaniu Savannah. Miala na sobie podkoszulek bez rekawow, ktory podkreslal jej opalenizne i potrafilem myslec wylacznie o tym, ze jest najbardziej seksowna dziewczyna, jaka kiedykolwiek widzialem. W czwartek chcialem spedzic z nia troche czasu tete - a - tete i postanowilem zrobic jej niespodzianke, zapraszajac na kolacje do restauracji. Gdy byla na zajeciach, wybralem sie do centrum handlowego i wydalem maly majatek na nowy garnitur, krawat oraz buty. Pragnalem zobaczyc ja wystrojona i zarezerwowalem stolik w restauracji, ktora mi polecil ekspedient w salonie z obuwiem jako najlepsza w miescie. Piec gwiazdek, egzotyczne menu, kelnerzy w szykownych strojach, caly ten kram. Zgoda, nie uprzedzilem Savannah o tym wczesniej - miala to przeciez byc niespodzianka - lecz gdy tylko stanela w progu, dowiedzialem sie, ze zaplanowala juz kolejny wieczor na spotkanie z tymi samymi znajomymi, z ktorymi widywalismy sie przez ostatnie dwa dni. Byla taka podekscytowana z tego powodu, ze nie wspomnialem jej o moich planach. Bylem jednak nie tylko rozczarowany, lecz zly. Z wielka przyjemnoscia spedzilem wieczor z jej przyjaciolmi, potem jeszcze popoludnie. Ale prawie codziennie? Po roku z dala od siebie, kiedy zostalo nam tak niewiele czasu do mojego wyjazdu? Martwilo mnie, ze Savannah nie podzielala chyba moich pragnien. Przez kilka minionych miesiecy wyobrazalem sobie, ze spedzimy tyle czasu, ile sie da, nadrabiajac rok rozstania. Nasuwal mi sie jednak nieodparcie wniosek, ze moglem sie mylic. Co oznaczalo... ze? Ze nie bylem dla niej tak wazny jak ona dla mnie? Nie mialem pojecia, lecz biorac pod uwage moj nastroj, powinienem byl pewnie zostac w domu i pozwolic jej pojsc na spotkanie samej. Tymczasem ja siedzialem z boku, nie bralem udzialu w rozmowie i zmuszalem do odwrocenia wzroku kazdego, kto spogladal w moja strone. Przez lata nabralem duzej wprawy w zastraszaniu, a tego dnia bylem w swietnej formie. Savannah zorientowala sie, ze jestem zly, lecz za kazdym razem, gdy pytala, czy cos mi dolega, zaprzeczalem w pasywno - agresywny sposob. -Jestem po prostu zmeczony - klamalem. Musze przyznac, ze starala sie ratowac sytuacje. Od czasu do czasu brala mnie za reke, usmiechala sie do mnie przelotnie, gdy myslala, ze to widze, przynosila mi napoje i chipsy. Jednakze po pewnym czasie sprzykrzylo jej sie moje zachowanie i w koncu dala za wygrana. Nie zebym ja za to winil. Powiedzialem swoje, a fakt, ze zaczela sie na mnie wkurzac, z jakiegos powodu napelnil mnie msciwa satysfakcja. W drodze do domu prawie sie do siebie nie odzywalismy, a gdy sie polozylismy, spalismy po przeciwnych stronach materaca. Rano zachowywalem sie jak gdyby nigdy nic, gotow przejsc nad wszystkim do porzadku dziennego. Niestety, Savannah nie. Gdy zbieglem po gazete, wyszla z domu, nie tknawszy sniadania, i ostatecznie wypilem kawe sam. Zdawalem sobie sprawe, ze posunalem sie za daleko, totez postanowilem wynagrodzic jej to, gdy wroci do domu. Chcialem przyznac sie do moich niepokojow, powiedziec jej o kolacji, ktora zaplanowalem, i przeprosic za moje zachowanie. Liczylem na to, ze zrozumie. Wyjasnimy sobie wszystko podczas romantycznej kolacji w przytulnej restauracji. Pomyslalem, ze tego wlasnie nam trzeba, poniewaz nazajutrz czekal nas wyjazd na weekend do Wilmingtonu, do mojego ojca. Wierzcie mi lub nie, ale pragnalem sie z nim zobaczyc i mysle, ze na swoj sposob on rowniez niecierpliwie wyczekiwal mojego przyjazdu. W przeciwienstwie do Savannah tata otrzymal zaliczenie, jesli juz mowa o oczekiwaniach. Moze nie bylo to fair, lecz przeciez Savannah miala odegrac inna role w moim zyciu. Pokrecilem glowa. Savannah. Zawsze Savannah. Uswiadomilem sobie, ze wszystko w mojej podrozy, wszystko w moim zyciu zawsze prowadzi do niej. O pierwszej skonczylem trening, umylem sie, spakowalem wiekszosc moich rzeczy i zadzwonilem do restauracji, by jeszcze zarezerwowac stolik. Znalem juz rozklad dnia Savannah i zalozylem, ze zjawi sie, lada chwila. Poniewaz nie mialem juz nic do roboty, usiadlem na kanapie i wlaczylem telewizor. Teleturnieje, opery mydlane, filmy informacyjno -reklamowe, talk - show byly przerywane reklamami zamieszczanymi przez adwokatow namawiajacych ofiary wypadkow do procesu o odszkodowanie. Czas dluzyl mi sie okropnie. Wychodzilem co chwila na patio, szukajac wzrokiem na parkingu jej samochodu, kilkakrotnie przyjrzalem sie krytycznie mojemu ubraniu. Pomyslalem, ze Savannah z pewnoscia jest juz w drodze do domu. Usilowalem zabic czas, wyjmujac naczynia ze zmywarki. Po kilku minutach wyszorowalem po raz drugi zeby, po czym wyjrzalem znowu przez okno. Savannah nadal nie bylo. Wlaczylem radio, posluchalem kilku piosenek, szesciokrotnie lub siedmiokrotnie zmienilem stacje, po czym je wylaczylem. Po raz kolejny wyszedlem na patio. Nic. Zblizala sie juz druga. Zastanawialem sie, gdzie moze byc Savannah, czulem, jak zaczyna znowu wzbierac we mnie gniew, opanowalem sie jednak. Powiedzialem sobie, ze bez watpienia istnieje jakis wazny powod jej nieobecnosci, i powtorzylem to sobie jeszcze raz, kiedy nie zadzialalo. Otworzylem moj worek i wyjalem ostatnia powiesc Stephena Kinga. Napelnilem szklanke zimna woda, usadowilem sie wygodnie na kanapie, kiedy jednak zorientowalem sie, ze czytam w kolko to samo zdanie, odlozylem ksiazke. Minelo kolejnych pietnascie minut. Potem trzydziesci. Gdy uslyszalem, ze samochod Savannah wjezdza na parking, szczeki mialem zacisniete i zgrzytalem zebami. Kwadrans po trzeciej otworzyla drzwi, cala w usmiechach, jakby nic sie nie stalo. -Czesc, John - zawolala. Podeszla do stolu i zaczela wypakowywac rzeczy z plecaka. -Przepraszam za spoznienie, ale po moich zajeciach podeszla do mnie studentka, by mi powiedziec, ze uwielbia moje wyklady i ze z mojego powodu postanowila wybrac jako przedmiot kierunkowy pedagogike specjalna. Mozesz w to uwierzyc? Chciala, bym jej poradzila, na ktore zajecia chodzic, ktorzy wykladowcy sa najlepsi... i jak sie wsluchiwala w moje odpowiedzi... - Savannah pokrecila glowa. - To bylo takie... takie satysfakcjonujace. Sposob, w jaki ta dziewczyna chlonela kazde moje slowo... coz, po prostu sprawilo to, ze poczulam sie dla kogos naprawde wazna. Slyszy sie, jak profesorowie mowia o takich doswiadczeniach, ale nigdy sie nie spodziewalam, ze cos takiego przydarzy sie mnie. Usmiechnalem sie z przymusem, co Savannah poczytala za zachete do dalszego opowiadania. -W kazdym razie spytala mnie, czy mam odrobine czasu, zeby to serio przedyskutowac, i chociaz zastrzeglam, ze dysponuje zaledwie kilkoma minutami, jedna rzecz prowadzila do nastepnej i w rezultacie wyladowalysmy razem na lunchu. Ona jest naprawde wyjatkowa, ma zaledwie siedemnascie lat, a ukonczyla szkole srednia rok wczesniej. Zdala mnostwo egzaminow dla zaawansowanych, jest wiec juz studentka drugiego roku i uczeszcza na letnie kursy, by moc pojsc o krok dalej. Jest godna podziwu. Czekala na rowny entuzjazm z mojej strony, lecz nie potrafilem go z siebie wykrzesac. -Zapewne jest wspaniala - powiedzialem. Slyszac moja odpowiedz, Savannah spojrzala na mnie chyba po raz pierwszy, a ja nie probowalem nawet ukryc moich uczuc. -Co sie stalo? - spytala. -Nic - sklamalem. Savannah odstawila na bok swoj plecak z pelnym niesmaku westchnieniem. -Nie chcesz o tym rozmawiac? Swietnie. Ale powinienes wiedziec, ze to staje sie troche meczace. -Co to ma znaczyc? Obrocila sie raptownie do mnie. -To! Twoje zachowanie! - wykrzyknela. - Latwo cie rozszyfrowac, John. Jestes wsciekly, ale nie chcesz mi powiedziec dlaczego. Zawahalem sie, czujac, ze zostalem zepchniety na obronna pozycje. Gdy wreszcie sie odezwalem, zmusilem sie, by moj glos brzmial spokojnie. -Dobrze - wyjasnilem - mialas wrocic do domu kilka godzin temu... Savannah zalamala rece. -A wiec o to chodzi! Rozmawialismy juz na ten temat. Moze trudno ci w to uwierzyc, ale mam teraz obowiazki. I jesli sie nie myle, przeprosilam cie, gdy tylko przekroczylam prog mieszkania. -Wiem, ale... -Ale co? Moje przeprosiny nie byly wystarczajace? -Tego nie powiedzialem. -Wobec tego w czym rzecz? Gdy nie odpowiadalem, podparla sie pod boki. -Chcesz wiedziec, co mysle? Jestes wciaz wsciekly z powodu wczorajszego wieczoru. Ale niech zgadne... o tym tez nie chcesz rozmawiac, prawda? Zamknalem oczy. -Wczoraj wieczorem ty... -Ja? - przerwala mi, krecac glowa. - O nie, nie zwalaj winy na mnie! Nie zrobilam nic zlego. To nie ja to zaczelam! Wczoraj moglismy swietnie sie bawic - i bawilibysmy sie -gdybys nie siedzial z taka mina, jakbys chcial wszystkich powystrzelac. Przesadzala. Albo moze wcale nie przesadzala. Tak czy owak, wolalem milczec. -Wiesz, ze musialam cie dzisiaj usprawiedliwiac? - mowila dalej. - I jak sie czulam z tego powodu? Przez caly rok wyglaszalam peany na twoja czesc, opowiadajac przyjaciolom, jakim jestes sympatycznym facetem, jakim dojrzalym, jak dumna jestem z tego, co robisz. A oni ogladaja cie od strony, jakiej ja nigdy nie widzialam. Byles po prostu... grubianski. -Czy nie przyszlo ci do glowy, ze zachowywalem sie w taki sposob, poniewaz nie mialem ochoty tam byc? To ja powstrzymalo, ale jedynie na chwile. Skrzyzowala ramiona. -A moze twoje wczorajsze zachowanie bylo przyczyna mojego dzisiejszego spoznienia. Jej uwaga zaskoczyla mnie. Nie bralem tego pod uwage, lecz nie mialo to nic do rzeczy. -Przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru... -I powinno ci byc! - krzyknela, znowu mi przerywajac. - Oni sa moimi przyjaciolmi! -Wiem, ze sa twoimi przyjaciolmi! - odparlem ostro, podnoszac sie z kanapy. - Spotykalismy sie z nimi przez caly tydzien! -Co to mialo znaczyc? -Tylko to, co powiedzialem. Moze pragnalem byc z toba sam? Nie przeszlo ci to przez mysl? -Pragniesz byc ze mna sam? - spytala. - Coz, zupelnie na to nie wyglada. Bylismy sami dzisiaj rano. Bylismy sami, gdy przed chwila przekroczylam prog mieszkania. Bylismy sami, gdy probowalam byc mila i zapomniec o wszystkim, ale ty wolales sie klocic. -Wcale nie chce sie klocic! - odparlem, starajac sie nie krzyczec, wiedzialem jednak, ze mi sie nie udalo. Odwrocilem sie, usilujac powsciagnac gniew, kiedy jednak odezwalem sie znowu, slyszalem w moim glosie zlowrozbna nute. - Chce tylko, zeby wszystko bylo tak jak kiedys. Jak ubieglego lata. -To znaczy jak? Nienawidzilem tego. Nie zamierzalem mowic jej, ze nie czuje sie juz wazny. To, czego pragnalem, bylo rownoznaczne z prosba, by ktos cie kochal, lecz to nigdy nie dzialalo. Krazylem wiec wokol tematu. -Ubieglego lata spedzalismy wiecej czasu razem. -Wcale nie - odparla. - Pracowalam calymi dniami na budowie. Zapomniales? Przyznalem jej w duchu racje. Przynajmniej czesciowo. Sprobowalem jeszcze raz. -Nie twierdze, ze jest w tym wiekszy sens, lecz wydaje mi sie, ze w zeszlym roku mielismy wiecej czasu na rozmowy. -I to cie trapi? Ze jestem zajeta? Ze mam swoje zycie? Co chcesz, zebym robila? Zrezygnowala z zajec przez caly tydzien? Zawiadomila telefonicznie, ze jestem chora? Nie odrobila zadania domowego? -Nie... -Wobec tego, o co ci chodzi? -Nie wiem. -Ale jestes gotow upokarzac mnie w obecnosci moich przyjaciol? -Nie upokarzam cie - zaprotestowalem. -Nie? To dlaczego Tricia wziela mnie dzis na strone? Dlaczego czula potrzebe, by zakomunikowac mi, ze kompletnie do siebie nie pasujemy i ze stac mnie na duzo wiecej. Jej slowa zabolaly, nie bylem jednak pewny, czy Savannah zdaje sobie sprawe, jaka maja wymowe. Gniew czasami to uniemozliwia, dobrze o tym wiedzialem. -Po prostu pragnalem wczoraj byc z toba sam - powtorzylem. - Tylko tyle probuje ci uswiadomic. Moje tlumaczenie nie wywarlo na niej zadnego wrazenia. -To dlaczego mi tego nie wyznales? Mogles przeciez powiedziec cos w rodzaju: "A gdybysmy tak zmienili dzisiaj plany? Nie jestem w nastroju, by spotykac sie z ludzmi". Wystarczyloby w zupelnosci. Nie potrafie czytac w myslach, John. Otworzylem usta, by jej odpowiedziec, lecz sie powstrzymalem. Odwrocilem sie i przeszedlem na druga strone pokoju. Wyjrzalem przez drzwi na patio, nie tyle rozgniewany jej wybuchem, ile... smutny. Czulem, ze jakos ja trace i nie wiedzialem, czy dzieje sie tak dlatego, ze robie z igly widly, czy tez zrozumialem az za dobrze, co naprawde dzieje sie miedzy nami. Nie chcialem dluzej o tym rozmawiac. Nigdy nie bylem w tym dobry. Naprawde pragnalem tylko jednego - by podeszla i rzucila mi sie w ramiona, zapewniajac, ze rozumie, co naprawde mnie gryzie, i ze nie mam zadnych powodow do zmartwienia. Nic takiego jednak nie nastapilo. -Masz racje - przemowilem za to do okna, czujac sie dziwnie samotny. - Powinienem byl ci powiedziec. I jest mi z tego powodu przykro. Przepraszam tez za moje wczorajsze zachowanie, jak rowniez za to, ze zdenerwowalem sie z powodu twojego dzisiejszego spoznienia. To wszystko wylacznie dlatego, ze naprawde zalezalo mi na tym, by przebywac z toba jak najwiecej podczas tej podrozy. * -Mowisz tak, jakbys uwazal, ze dla mnie nie jest to takie wazne. Odwrocilem sie. -Szczerze mowiac, nie jestem tego pewny. Z tymi slowami skierowalem sie do drzwi. Nie bylo mnie w domu az do zmierzchu. Nie mialem pojecia, dokad pojsc, ani nawet dlaczego potrzebowalem samotnosci. Ruszylem w strone kampusu. Dzien byl duszny, slonce prazylo, przesuwalem sie wiec od jednego cienistego drzewa do nastepnego. Nie ogladalem sie, by sprawdzic, czy Savannah nie idzie za mna. Wiedzialem, ze nie. Po pewnym czasie zatrzymalem sie i kupilem w studenckiej stolowce wode z lodem, lecz nie zostalem tam, mimo ze bylo wzglednie pusto, a chlodne powietrze dzialalo orzezwiajaco. Odczuwalem potrzebe pocenia sie, jak gdyby pomagalo mi to oczyscic sie z gniewu, smutku i rozczarowania, ktore mnie dreczyly. Jedna rzecz byla pewna: Savannah przekroczyla prog gotowosci do klotni. Jej riposty padaly zbyt szybko i uswiadomilem sobie, ze sprawiaja wrazenie raczej przecwiczonych niz spontanicznych, jak gdyby gniew kipial w niej przez caly dzien. Z gory znala moje reakcje i choc slusznie miala mi za zle moje zachowanie wczorajszego wieczoru, to przez niemal cale popoludnie nie dawal mi spokoju fakt, ze zdawala sie w ogole nie przejmowac wlasna odpowiedzialnoscia ani moimi uczuciami. Cienie stawaly sie coraz dluzsze, gdy slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi, ja jednak ciagle nie bylem gotow do powrotu. Zamiast tego kupilem sobie kilka kawalkow pizzy i piwo w jednym z tych malych sklepikow, ktorych przetrwanie zalezy od studentow. Skonczylem jesc, pospacerowalem jeszcze troche i w koncu rozpoczalem powrotna wedrowke do mieszkania Savannah. Zblizala sie juz dziewiata, bylem wyczerpany cala ta emocjonalna hustawka. Gdy dotarlem pod dom, zauwazylem, ze samochod Savannah stoi nadal na tym samym miejscu. Dostrzegalem swiatlo lampy palacej sie w sypialni. Reszta mieszkania byla ciemna. Bylem ciekaw, czy drzwi sa zamkniete na klucz, lecz ustapily, gdy nacisnalem klamke. Drzwi do sypialni natomiast byly uchylone, swiatlo saczylo sie do przedpokoju. Bilem sie z myslami, czy wejsc, czy tez zostac w salonie. Nie chcialem stawiac czola jej gniewowi, lecz zaczerpnalem tchu i ruszylem krotkim korytarzem w tamta strone. Wsadzilem glowe przez szpare. Savannah siedziala na lozku w zbyt obszernej koszulce siegajacej do polowy uda. Podniosla wzrok znad magazynu i usmiechnela sie do mnie niepewnie. -Czesc - przywitalem sie. -Czesc. Przeszedlem przez pokoj i przysiadlem na brzegu lozka. -Przepraszam - powiedzialem. - Za wszystko. Mialas racje. Wczoraj wieczorem zachowalem sie jak palant. Nie powinienem wprawiac cie w zaklopotanie w obecnosci twoich przyjaciol. I nie powinienem wsciekac sie z powodu twojego spoznienia. To sie nigdy nie powtorzy. Poklepala materac obok siebie, zupelnie mnie zaskakujac. -Chodz tutaj - szepnela. Podszedlem do lozka, pochylilem sie nad nim i otoczylem dziewczyne ramieniem. Wtulila sie we mnie, czulem, jak jej klatka piersiowa wznosi sie i opada. -Nie chce sie wiecej klocic - oznajmila. -Ja tez nie. Gdy poglaskalem Savannah po rece, westchnela glosno. -Gdzie byles? -Wlasciwie nigdzie - odparlem. - Spacerowalem po kampusie. Zjadlem pizze. Wiele myslalem. -O mnie? -O tobie. O mnie. O nas. Pokiwala glowa. -Ja rowniez - przyznala. - Wciaz jeszcze jestes wsciekly? -Nie - odrzeklem. - Bylem, lecz jestem zbyt zmeczony, by dalej sie gniewac. -Ja rowniez - powtorzyla. Podniosla glowe i spojrzala mi w oczy. - Czy moge powiedziec ci o czyms, nad czym zastanawialam sie przez caly czas, kiedy cie nie bylo? -Oczywiscie. -Zdalam sobie sprawe, ze to ja jestem ci winna przeprosiny. Chodzi mi o moich przyjaciol i czas spedzony z nimi. Chyba dlatego wczesniej tak sie rozzloscilam. Nie mialam watpliwosci, co probujesz mi dac do zrozumienia, lecz wolalam tego nie sluchac, poniewaz wiedzialam, ze masz racje. Przynajmniej czesciowo. Twoje rozumowanie natomiast nie bylo sluszne. Spojrzalem na nia niepewnie. -Myslisz - mowila dalej - ze kazalam ci przebywac tyle w towarzystwie moich przyjaciol, poniewaz nie jestes dla mnie tak wazny jak kiedys, prawda? - Nie czekala na odpowiedz. - Nie jest tak, lecz wrecz odwrotnie. Robilam to wlasnie dlatego, ze jestes dla mnie wazny. Nie tyle po to, bys poznal moich przyjaciol lub by oni poznali ciebie, ile ze wzgledu na siebie sama. Przerwala, wahajac sie. -Nie rozumiem, co masz na mysli. -Pamietasz, jak powiedzialam ci kiedys, ze czerpie sile z przebywania z toba? Gdy skinalem twierdzaco glowa, przesunela palcami po mojej klatce piersiowej. -Wcale nie zartowalam. Ubiegloroczne lato wiele dla mnie znaczylo. Wiecej, niz potrafisz sobie wyobrazic, a kiedy wyjechales, bylam wrakiem czlowieka. Spytaj Tima. Ledwie udawalo mi sie pracowac na budowie. Wiem, ze wysylalam ci listy, ktore mialy wywolywac u ciebie wrazenie, ze wszystko jest w najlepszym porzadku, ale nie bylo. Plakalam co noc, a codziennie siadywalam przed domem, wyobrazajac sobie, majac nadzieje i marzac, ze za chwile zobacze cie, jak idziesz plaza. Za kazdym razem, gdy widzialam kogos ostrzyzonego najeza, czulam, jak serce zaczyna mi mocniej bic, chociaz wiedzialam, ze to nie mozesz byc ty. Ale o to wlasnie chodzi. Pragnelam, zebys to byl ty. Za kazdym razem. Wiem, ze to, co robisz, jest wazne, i rozumiem, ze stacjonujesz za granica, lecz chyba nie przewidzialam, jak trudno mi bedzie pogodzic sie z twoja nieobecnoscia. Niemal mnie to dobijalo i wiele czasu uplynelo, zanim zaczelam znowu czuc sie normalnie. A co do twojej obecnej podrozy, to chociaz ogromnie pragnelam cie zobaczyc i ogromnie cie kocham, w glebi duszy jestem przerazona, ze znowu sie zalamie, kiedy cie przy mnie nie bedzie. Czuje sie rozdarta, totez odreagowywalam w taki sposob, ze robilam wszystko, by tylko nie przechodzic przez to, przez co przechodzilam w zeszlym roku. Staralam sie, zebysmy ciagle byli czyms zajeci. Zeby nie cierpiec tak strasznie i tym razem. Dlawilo mnie w gardle, milczalem. -Dzisiaj - mowila dalej Savannah - uswiadomilam sobie, ze przy okazji sprawiam ci przykrosc. Ze nie postepowalam fair wobec ciebie, lecz jednoczesnie usilowalam byc fair wobec siebie samej. Za tydzien znowu cie nie bedzie i to ja bede musiala znalezc sposob funkcjonowania po twoim wyjezdzie. Ty mozesz to zrobic. Ale dla mnie... Utkwila wzrok w swoich dloniach i na dluga chwile zapadla cisza. -Nie wiem, co powiedziec - wyznalem w koncu. Mimo woli Savannah parsknela smiechem. -Nie czekam na odpowiedz - powiedziala - nie sadze bowiem, by jakakolwiek istniala. Ale wiem z cala pewnoscia, ze nie chce cie ranic. I to tyle. Mam tylko nadzieje, ze uda mi sie znalezc jakis sposob, zeby tego lata byc silniejsza. -Mozemy zawsze pocwiczyc razem - zazartowalem bez przekonania i zostalem nagrodzony, slyszac jej smiech. -Tak, to z pewnoscia zadziala. Podciagne sie dziesiec razy na drazku i bede jak nowa, co? Szkoda, ze nie jest to takie latwe. Ale uda mi sie. Moze bedzie trudno, lecz przynajmniej nie bede czekala na ciebie przez okragly rok. Powtarzam to sobie dzisiaj w kolko. Na Boze Narodzenie wrocisz do domu. Jeszcze kilka miesiecy i bedzie po wszystkim. Wzialem ja w ramiona, czujac przez cienki material koszuli jej cieple cialo, jej palce na moim brzuchu. Nastepnie poczulem, ze pociaga delikatnie koszule, odslaniajac mi brzuch. Doznanie bylo elektryzujace. Rozkoszujac sie jej dotykiem, pochylilem sie, by ja pocalowac. W jej pocalunku byl inny rodzaj namietnosci, cos wibrujacego i pelnego zycia. Nasze jezyki sie spotkaly, bylem swiadom reakcji jej ciala, wciagnalem gleboko powietrze, gdy jej palce powedrowaly do zatrzasku przy moich dzinsach. Kiedy przesunalem dlonie nizej, zorientowalem sie, ze Savannah jest pod koszulka naga. Odpiela zatrzask, a ja choc niczego nie pragnalem bardziej od tego, by posunac sie dalej, pohamowalem sie sila woli, przerwalem, zanim sprawy zaszly za daleko, uniemozliwilem cos, do czego dziewczyna mogla nie byc przygotowana. Uswiadamialem sobie wlasne wahanie, zanim jednak zdazylem sie nad tym glebiej zastanowic, Savannah niespodziewanie podniosla sie i zdjela koszulke. Oddychalem coraz szybciej, patrzac na nia, ona zas pochylila sie nagle do przodu i podniosla mi do gory koszule. Obsypywala pocalunkami moj pepek, sunela wargami po brzuchu, zaczela szarpac sie z zamkiem moich dzinsow. Wstalem z lozka, zdjalem koszule, a nastepnie pozwolilem, by dzinsy opadly na podloge. Calowalem jej szyje i ramiona, czulem cieplo jej oddechu na moim uchu. Zetkniecie naszych skor rozpalilo plomien, zaczelismy sie kochac. Wszystko odbylo sie tak, jak w moich marzeniach, a gdy juz sie w koncu uspokoilismy, otoczylem Savannah ramionami, starajac sie zanotowac w pamieci kazde doznanie. W ciemnosci szeptalem jej, jak bardzo ja kocham. Kochalismy sie po raz drugi, a gdy Savannah wreszcie zasnela, lezalem, patrzac na nia. Emanowal z niej absolutny spokoj, lecz z jakiegos powodu nie potrafilem pozbyc sie dreczacego uczucia leku. Choc sam akt byl podniecajacy i przepelniony czuloscia, mimo woli zastanawialem sie, czy nie bylo w nim odrobiny desperacji, jakbysmy oboje kurczowo trzymali sie nadziei, ze to podtrzyma nasz zwiazek niezaleznie od tego, co przyniesie przyszlosc. ROZDZIAL CZTERNASTY Pozostale dni mojego urlopu uplynely nam wspolnie prawie tak, jak poczatkowo na to Uczylem. Poza weekendem u mojego ojca - podczas ktorego gotowal dla nas i opowiadal bez konca o monetach - przewaznie bylismy sami. Gdy znalezlismy sie znowu w Chapel Hill, spedzalismy razem popoludnia i wieczory po powrocie Savannah z zajec. Chodzilismy po sklepach przy Franklin Street, odwiedzilismy Muzeum Historii Karoliny Polnocnej w Raleigh, a nawet spacerowalismy kilka godzin po zoo. Przedostatniego wieczoru mojego pobytu w miasteczku wybralismy sie na kolacje do luksusowej restauracji, tej, ktora polecil mi ekspedient w sklepie z butami. Nie pozwolila mi zerkac, gdy sie szykowala, ale kiedy w koncu wylonila sie z lazienki, wygladala wrecz olsniewajaco. Gapilem sie na nia, podczas gdy jadla, myslac, jakim jestem szczesciarzem, ze ja mam.Nie kochalismy sie wiecej. Gdy obudzilem sie nazajutrz po naszej wspolnej nocy, zobaczylem, ze Savannah wpatruje sie we mnie, a po jej policzkach plyna lzy. Zanim zdazylem spytac, co sie stalo, przylozyla palec do ust i pokrecila glowa, nie pozwalajac mi sie odezwac. -Ostatnia noc byla cudowna - powiedziala - ale nie chce o tym rozmawiac. - Przytulila sie do mnie calym cialem i dlugo ja tak trzymalem, sluchajac szmeru jej oddechu. Wiedzialem, ze cos sie miedzy nami zmienilo, lecz wtedy nie mialem odwagi szukac odpowiedzi. W dniu mojego wyjazdu Savannah odwiozla mnie rano na lotnisko. Gdy siedzielismy razem przy wyjsciu, czekajac na wywolanie mojego lotu, wodzila palcem po grzbiecie mojej dloni. Kiedy przyszedl czas, bym wsiadl do samolotu, rzucila mi sie w ramiona i wybuchnela placzem. Widzac moja mine, zmusila sie do smiechu, lecz wyraznie dal sie w nim slyszec smutek. -Wiem, ze obiecalam - powiedziala - ale nie potrafie sie opanowac. -Bedzie dobrze - pocieszylem ja. - To tylko szesc miesiecy. Tak wiele dzieje sie w twoim zyciu, ze sama sie zdziwisz, jak czas szybko minie. -Latwo ci mowic - odparla, pociagajac nosem. - Ale masz racje. Tym razem bede silniejsza. Dam rade. Przygladalem sie jej bacznie, szukajac oznak zaprzeczenia, lecz ich nie dostrzeglem. -Naprawde - zapewnila mnie. - Nic mi nie bedzie. Skinalem glowa i przez dluga chwile po prostu wpatrywalismy sie w siebie nawzajem. -Bedziesz pamietal, zeby patrzec na ksiezyc pierwszego dnia pelni? - spytala. -Zawsze - obiecalem. Pocalowalismy sie po raz ostatni. Tulilem Savannah mocno do siebie, szepczac, ze ja kocham, po czym zmusilem sie, by wypuscic ja z ramion. Przewiesilem worek przez ramie i ruszylem schodkami w gore. Obejrzalem sie i zdalem sobie sprawe, ze Savannah juz nie ma, skryla sie gdzies w tlumie. W samolocie odchylilem sie na oparcie fotela, modlac sie, by Savannah mowila prawde. Chociaz bylem pewny, ze mnie kocha i zalezy jej na mnie, nagle zdalem sobie sprawe, ze czasami to nie wystarczy. Nasz zwiazek opieral sie na betonowych ceglach, lecz nie byl stabilny bez murarskiej zaprawy wspolnie spedzonego czasu, czasu bez grozby bliskiego rozstania. Mimo ze nie chcialem tego przyznac, bylo wiele rzeczy, ktorych o niej nie wiedzialem. Nie mialem pojecia, ze moj wyjazd w zeszlym roku tak gleboko nia wstrzasnal. Zastanawialem sie z niepokojem, jak wplynie to na nia teraz. Czulem ciezar na sercu, majac wrazenie, ze nasz zwiazek zaczyna przypominac wirowanie dziecinnego baka. Gdy bylismy razem, mielismy sile, by utrzymac go w ruchu, a rezultatem bylo piekno, magia i niemal dziecinne wrazenie cudu. Gdy sie rozdzielalismy, wirowanie nieuchronnie wyhamowywalo. Stawalismy sie chwiejni, niestabilni i wiedzialem, ze musze znalezc jakis sposob, zeby uchronic nas od przewrocenia sie. Od zeszlego roku czegos sie nauczylem. Nie tylko pisalem wiecej listow z Niemiec w lipcu i w sierpniu, lecz rowniez czesciej dzwonilem do Savannah. Podczas rozmow sluchalem uwaznie, czy nie wyczuje w jej glosie jakichs oznak przygnebienia, i pragnalem uslyszec slowa pelne czulosci lub pozadania. Poczatkowo denerwowalem sie przed kazda rozmowa. Pod koniec lata nie moglem sie ich doczekac. Zajecia szly jej dobrze. Spedzila dwa tygodnie z rodzicami, nastepnie rozpoczela jesienny semestr. W pierwszym tygodniu zaczalem odliczac dni, ktore zostaly do mojego zwolnienia z wojska. Jeszcze sto. Latwiej mowi sie o dniach niz o tygodniach lub miesiacach. Dzieki temu dzielaca nas odleglosc zdawala sie kurczyc do czegos znacznie bardziej kameralnego, czegos, z czym oboje z pewnoscia potrafimy sobie poradzic. Przypominalismy sobie nawzajem, ze najtrudniejsze jest juz za nami, i w miare jak wykreslalem dni w kalendarzu, moje obawy co do naszego zwiazku zaczely sie zmniejszac. Nabralem przekonania, ze nic na swiecie nie zdola nas rozdzielic. Wtedy nadszedl jedenasty wrzesnia. ROZDZIAL PIETNASTY Tego jestem pewny - nigdy w zyciu nie zapomne widokow z jedenastego wrzesnia. Widzialem dym klebiacy sie nad blizniaczymi wiezami World Trade Center i pozniej nad Pentagonem, widzialem posepne twarze otaczajacych mnie mezczyzn, gdy patrzyli, jak ludzie wyskakuja z okien po to, by zginac. Widzialem moment zawalenia sie budynkow, ogromna chmure pylu i rumowisko, ktore powstalo na ich miejscu. Czulem wscieklosc, gdy ewakuowano Bialy Dom.W ciagu kilku godzin stalo sie jasne, ze Stany Zjednoczone odpowiedza na atak i ze sily zbrojne beda wiodly prym. Baza zostala postawiona w stan najwyzszej gotowosci i chyba nigdy nie bylem bardziej dumny z moich chlopakow. Podczas dni, ktore nastapily, zatarly sie wszelkie indywidualne roznice oraz przynaleznosc polityczna. Na krotki okres stalismy sie po prostu Amerykanami. Biura rekrutacji pekaly w szwach, tylu zglosilo sie mezczyzn, ktorzy chcieli sie zaciagnac. Wsrod tych z nas, ktorzy juz wstapili do wojska, pragnienie sluzenia ojczyznie bylo silniejsze niz kiedykolwiek. Tony jako pierwszy w moim oddziale zaciagnal sie ponownie na kolejne dwa lata, nastepnie reszta jeden za drugim poszla za jego przykladem. Nawet ja, ktory z utesknieniem czekalem na zwolnienie w grudniu i liczylem dni do powrotu do kraju i do Savannah, dalem sie poniesc emocjom i rowniez sie zaciagnalem. Latwo byloby powiedziec, ze wplyw wywarlo na mnie to, co sie dzialo wokol mnie, i ze to wlasnie bylo przyczyna podjetej przeze mnie decyzji, lecz to tylko wymowka. Zgoda, dalem sie poniesc ogolnej patriotycznej fali, lecz poza tym czulem sie zwiazany podwojnymi wiezami przyjazni i odpowiedzialnosci. Znalem moich chlopakow, troszczylem sie o nich i mysl o opuszczeniu ich w takim czasie wydala mi sie nieznosnie tchorzliwa. Przeszlismy wspolnie zbyt wiele, bym mogl w ogole brac pod uwage ewentualnosc odejscia z wojska w tych trudnych dniach pod koniec dwa tysiace pierwszego roku. Zadzwonilem do Savannah, by zakomunikowac jej te nowine. Poczatkowo odniosla sie do tego pozytywnie. Podobnie jak wszyscy byla przerazona tym, co sie wydarzylo, i zrozumiala poczucie obowiazku, ktory na mnie ciazyl, zanim jeszcze sprobowalem to wyjasnic. Oznajmila, ze jest ze mnie dumna. Jednakze niebawem dala o sobie znac rzeczywistosc. Wybierajac sluzbe dla mojego kraju, poswiecilem sie. Choc sledztwo w sprawie sprawcow zamachu zostalo szybko zakonczone, dla nas rok dwa tysiace pierwszy powoli konczyl 'sie bez niespodzianek. Nasza dywizja piechoty nie odegrala zadnej roli w obaleniu rzadu talibow w Afganistanie, co bylo rozczarowaniem dla calego naszego oddzialu. Wiekszosc zimy i wiosny spedzilismy, przygotowujac sie, jak wszyscy wiedzielismy, do przyszlej inwazji na Irak. Bylo to chyba mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy listy od Savannah zaczely sie zmieniac. Najpierw przychodzily co tydzien, potem co dziesiec dni, a gdy dni stawaly sie coraz dluzsze, zaledwie co dwa tygodnie. Probowalem sie pocieszac, ze ton listow sie nie zmienil, lecz z czasem nawet on ulegl zmianie. Zniknely dlugie fragmenty, w ktorych opisywala, jak wyobraza sobie nasze wspolne zycie. Te slowa zawsze napelnialy mnie niecierpliwym wyczekiwaniem. Oboje wiedzielismy, ze w obecnej sytuacji to marzenie moze sie spelnic za dwa lata. Pisanie o tak odleglej przyszlosci przypominalo jej, jak dluga jeszcze droga przed nami, a bylo to dla nas obojga zbyt bolesne, by sie nad tym zastanawiac. Gdy nadszedl maj, pocieszalem sie, ze przynajmniej zobaczymy sie podczas mojego nastepnego urlopu. Niestety, los znowu sprzysiagl sie przeciwko nam na kilka dni przed moim powrotem do kraju. Dowodca wezwal mnie do siebie, a gdy zjawilem sie u niego, kazal mi usiasc. Poinformowal mnie, ze ojciec mial rozlegly zawal serca, i zagwarantowal mi dodatkowy urlop okolicznosciowy. Zamiast jechac do Chapel Hill i spedzic dwa cudowne tygodnie z Savannah, udalem sie do Wilmingtonu. Siedzialem calymi dniami przy lozku taty, wdychajac nieprzyjemna won srodkow odkazajacych, ktore zawsze przywodzily mi na mysl raczej smierc niz dochodzenie do zdrowia. Gdy przyjechalem, ojciec lezal na oddziale intensywnej opieki medycznej. Przebywal tam przez wiekszosc mojego urlopu. Cere mial ziemista, oddech slaby, przyspieszony. Przez pierwszy tydzien to tracil przytomnosc, to ja odzyskiwal, ale kiedy byl swiadomy, dostrzegalem u niego emocje, ktore przedtem widywalem rzadko i nigdy w polaczeniu - rozpaczliwe przerazenie, krotkotrwala dezorientacja i rozdzierajaca serce wdziecznosc, ze jestem przy nim. Niejednokrotnie bralem go za reke, rowniez po raz pierwszy w zyciu. Z powodu rurki w gardle nie mogl mowic, totez ja gadalem za nas dwoch. Chociaz opowiedzialem mu pokrotce o zyciu w bazie, skupilem sie przede wszystkim na monetach. Czytalem mu "Greysheet". Kiedy juz przeczytalem magazyn od deski do deski, pojechalem do domu i wyciagnalem z szuflady ojca stare numery, po czym rowniez przeczytalem wszystkie. Szukalem dla niego monet w Internecie - na witrynach internetowych takich jak David Hall Rare Coins oraz Legend Numismatics - i relacjonowalem, jakie sa oferty oraz ostatnie ceny. A ceny wprawily mnie w zdumienie i podejrzewalem, ze kolekcja mojego ojca, pomimo spadku cen numizmatow, byla z powodu wysokich notowan zlota warta dziesieciokrotnie wiecej od domu, ktory od lat stanowil jego wlasnosc. Tata, ktory nie potrafil nawet opanowac sztuki zwyklej rozmowy, stal sie bogatszy od wszystkich osob, ktore znalem. Ojca nie interesowala ich wartosc. Odwracal wzrok, ilekroc o tym napomknalem, i szybko uswiadomilem sobie to, co wylecialo mi z glowy: ze dla mojego taty znacznie bardziej interesujaca od samych monet jest pogon za nimi, ze kazda moneta przedstawia historie ze szczesliwym zakonczeniem. Majac to na mysli, wytezalem pamiec ze wszystkich sil, probujac przypomniec sobie numizmaty, ktore znalezlismy razem. Poniewaz tata prowadzil wyjatkowo skrupulatne zapiski, przegladalem je szczegolowo przed snem i stopniowo wspomnienia powracaly. Nazajutrz opowiadalem mu o naszych podrozach do Raleigh, Charlotte lub Savannah. Mimo ze nawet lekarze nie mieli pewnosci, czy ojciec z tego wyjdzie, on sam usmiechal sie podczas tych tygodni wiecej niz kiedykolwiek. Na szczescie poczul sie lepiej i wypisano go ze szpitala w przeddzien mojego wyjazdu, zalatwiajac mu opieke na czas rekonwalescencji. O ile jednak moje ciagle odwiedziny w szpitalu zaciesnily moja wiez z tata, o tyle nie sluzylo to utrzymaniu wiezi z Savannah. Nie zrozumcie mnie zle - dolaczala do mnie tak czesto, jak tylko mogla, wspierala mnie i wspolczula. Poniewaz jednak spedzalem tak wiele czasu w szpitalu, nie pomagalo to zalatac szczelin, ktore zaczely pojawiac sie w naszym zwiazku. Szczerze mowiac, nie bardzo wiedzialem, czego od niej chce. Kiedy byla z nami w szpitalu, wydawalo mi sie, ze wole byc z ojcem sam, ale kiedy jej nie bylo, pragnalem miec ja przy sobie. Jakims sposobem Savannah odnajdywala droge przez to pole minowe, nie reagujac na zaden stres, ktory kierowalem w jej strone. Zdawala sie czytac w moich myslach i przewidywac, czego chce, nawet lepiej ode mnie. Tyle tylko, ze potrzebowalismy pobyc troche razem. Tylko we dwoje. Jesli porownac nasz zwiazek do baterii, to podczas mojego pobytu za oceanem nieustannie sie rozladowywala i oboje musielismy miec czas, by ja ponownie naladowac. Pewnego razu, siedzac przy ojcu i sluchajac miarowego pikania kardiomonitora, zdalem sobie sprawe, ze na ostatnie sto cztery tygodnie zaledwie cztery spedzilismy z Savannah razem. Mniej niz piec procent. Chociaz pisalismy i telefonowalismy do siebie, czasami lapalem sie na tym, ze wpatruje sie w przestrzen, zastanawiajac sie, jak udalo sie nam przetrwac tak dlugo. Od' czasu do czasu chodzilismy na spacery, dwa razy wybralismy sie na kolacje. Poniewaz jednak Savannah znowu uczeszczala na zajecia i sama prowadzila zajecia, nie mogla zostac dluzej. Staralem sie nie miec do niej o to pretensji, poza jednym razem, kiedy o tym napomknalem i nasza rozmowa skonczyla sie klotnia. Nie chcialem tego, podobnie jak Savannah, lecz zadne z nas nie potrafilo sie powstrzymac. I choc nic nie powiedziala, a nawet zaprzeczyla, gdy ja sam poruszylem ten temat, zdawalem sobie sprawe, ze prawdziwym problemem jest fakt, ze mialem wrocic na dobre do domu, a nie wrocilem. Pierwszy i jedyny raz Savannah mnie oklamala. Probowalismy zapomniec o naszej sprzeczce i pozegnanie znowu bylo lzawe, aczkolwiek nieco mniej niz ostatnim razem. Pocieszalem sie mysla, ze jest tak, poniewaz zaczynamy sie do tego przyzwyczajac, lub ze oboje dorastamy, jednakze siedzac w samolocie, uswiadomilem sobie, iz cos nieodwolalnie sie miedzy nami zmienilo. Polalo sie mniej lez, poniewaz intensywnosc uczuc oslabla. Byla to bolesna swiadomosc i noca, podczas kolejnej pelni ksiezyca, powedrowalem na puste boisko do pilki noznej. Tak, jak obiecalem, wrocilem pamiecia do chwil spedzonych z Savannah podczas pierwszego urlopu. Myslalem rowniez o drugim urlopie, lecz co dziwne, nie mialem ochoty wspominac trzeciego, poniewaz nawet wtedy wiedzialem juz chyba, co zapowiada. Gdy lato dobiegalo konca, stan zdrowia ojca nadal powoli sie poprawial. W listach pisal mi, ze udaje mu sie obejsc dookola kwartal ulic trzykrotnie w ciagu dnia, kazde okrazenie trwa dokladnie dwadziescia minut, lecz nawet to sprawia mu trudnosc. Ale mialo to przynajmniej jedna dobra strone - dawalo mu cos, wokol czego mogl zorganizowac swoj dzien po przejsciu na emeryture, to znaczy nie liczac numizmatow. Poza tym, ze pisywalem czesciej, zaczalem do niego dzwonic we wtorki oraz piatki punktualnie o pierwszej jego czasu, po prostu by sie upewnic, ze dobrze sie czuje. Nasluchiwalem, czy w jego glosie nie pobrzmiewa zmeczenie, i nieustannie przypominalem mu, by dobrze sie odzywial, wysypial i nie zapominal o regularnym braniu lekow. Zawsze gadalem w wiekszosci ja, poniewaz tacie rozmowa przez telefon sprawiala jeszcze wiecej klopotu niz bezposrednia, i zawsze odnosilem wrazenie, ze nie pragnie niczego wiecej, jak tylko odlozyc jak najpredzej sluchawke. Z czasem zaczalem zartowac z niego na ten temat, lecz nigdy nie mialem pewnosci, czy wie, ze sobie kpie. Bawilo mnie to i czasami wybuchalem smiechem. I chociaz on nie reagowal i nie odpowiadal smiechem, jego ton natychmiast stawal sie lzejszy, nawet chwilowo, zanim z powrotem pograzal sie w milczeniu. Tak bylo dobrze. Wiedzialem, ze czeka na telefon ode mnie. Zawsze odbieral po pierwszym sygnale i z latwoscia wyobrazalem sobie, jak wpatruje sie w aparat telefoniczny, czekajac, by zadzwonil. Po sierpniu nastapil wrzesien, potem pazdziernik. Savannah skonczyla zajecia w Chapel Hill i wrocila do domu, gdzie rozpoczela poszukiwanie pracy. Czytalem w gazetach o Organizacji Narodow Zjednoczonych i o tym, ze kraje europejskie chca znalezc sposob, by powstrzymac nas od wszczecia wojny przeciwko Irakowi. W stolicach naszych natowskich sojusznikow sytuacja byla napieta. W wiadomosciach informowano o licznych demonstracjach obywateli i zdecydowanych oswiadczeniach przywodcow, ze Stany Zjednoczone sa o krok od popelnienia straszliwego bledu. Tymczasem nasi przywodcy usilowali ich przekonac, by zmienili zdanie. Ja oraz wszyscy zolnierze z mojego oddzialu w dalszym ciagu zajmowalismy sie wlasnymi sprawami, przygotowujac sie na nieuniknione z ponura determinacja. Potem, w listopadzie, nasz oddzial zostal ponownie wyslany do Kosowa. Nie pozostalismy tam dlugo, lecz dla mnie bylo to az nadto. Mialem dosyc Balkanow, mialem tez po dziurki w nosie utrzymywania pokoju. Co wazniejsze, zarowno ja, jak i wszyscy pozostali, zdawalismy sobie sprawe, ze szykuje sie wojna na Bliskim Wschodzie, czy Europa tego chce, czy tez nie. W owym czasie listy od Savannah nadal przychodzily dosc regularnie, ja rowniez regularnie dzwonilem do niej przed switem - u niej byla wtedy polnoc - i choc w przeszlosci zawsze byla o tej porze w domu, to teraz kilkakrotnie jej nie zastalem. Mimo ze probowalem przekonac samego siebie, ze wyszla gdzies z przyjaciolmi lub rodzicami, moja imaginacja podsuwala mi rozne sceny. Odlozywszy sluchawke, wyobrazalem sobie niekiedy, ze poznala innego mezczyzne, na ktorym jej zalezy. Zdarzalo sie, ze dzwonilem do niej jeszcze kilkakrotnie w ciagu nastepnej godziny, z kazdym sygnalem czujac narastajacy gniew, gdy nie odbierala. Gdy w koncu podnosila sluchawke, moglbym spytac ja, gdzie byla, nigdy jednak tego nie robilem. Ona tez nie spieszyla dobrowolnie z wyjasnieniami. Wiem, ze popelnilem blad, zachowujac moje odczucia dla siebie, zwyczajnie dlatego, ze nie potrafilem odpedzic od siebie tego pytania, choc probowalem skoncentrowac sie na rozmowie. Najczesciej bywalem spiety, w jej odpowiedziach takze dawalo sie wyczuc napiecie. Zbyt czesto nasze rozmowy stawaly sie nie tyle radosna wymiana uczuc, ile zwyklych podstawowych informacji. Po skonczonej rozmowie nienawidzilem siebie za zazdrosc, ktora odczuwalem, i przez pare nastepnych dni czynilem sobie wyrzuty, przysiegajac w duchu, ze nie pozwole, by jeszcze kiedykolwiek sie to zdarzylo. Kiedy indziej znowu Savannah zachowywala sie dokladnie tak jak tamta dziewczyna, ktora zapamietalem, i widzialem, ze ciagle jej na mnie zalezy. Ja kochalem ja tak bardzo jak zawsze i tesknilem za dawnymi prostszymi czasami, ktore bezpowrotnie minely. Oczywiscie zdawalem sobie sprawe z tego, co sie dzieje. Im bardziej sie od siebie oddalalismy, tym rozpaczliwiej staralem sie ocalic to, co nas kiedys laczylo, lecz niczym w blednym kole, moja desperacja powodowala. Ze przepasc miedzy nami stawala sie jeszcze wieksza. Zaczely sie miedzy nami klotnie. Podobnie jak w przypadku lej w mieszkaniu Savannah podczas mojego drugiego urlopu, mialem problem z wyjawieniem jej moich odczuc i bez wzgledu na to, co mowila, nie potrafilem wyzbyc sie mysli, ze sie ze mna drazni lub ze przynajmniej nie robi nic, by mnie uspokoic. Nienawidzilem tych rozmow nawet bardziej od mojej zazdrosci, chociaz wiedzialem, ze sa ze soba nierozerwalnie zwiazane. Pomimo naszych klopotow nigdy nie zwatpilem w to, ze nam sie uda. Pragnalem wspolnego zycia z Savannah jak niczego innego na swiecie. W grudniu zaczalem dzwonic hardziej regularnie i robilem wszystko, co w mojej mocy, by panowac nad zazdroscia. Zmuszalem sie, by moj glos brzmial optymistycznie, w nadziei ze bedzie czekala na telefon ode mnie. Wydawalo mi sie, ze sytuacja miedzy nami ulega poprawie, i pozornie tak bylo, lecz gdy na cztery dni przed Bozym Narodzeniem przypomnialem jej, ze wracam do domu za niespelna rok, jej reakcja zamiast wybuchu radosci, ktorego sie spodziewalem, bylo milczenie. Slyszalem tylko szmer jej oddechu. -Slyszalas, co mowie? - spytalem. -Tak - odrzekla cicho. - Tyle tylko, ze juz to kiedys wczesniej slyszalam. Byla to prawda i oboje o tym wiedzielismy, lecz spedzalo mi to sen z powiek przez prawie tydzien. Pierwszy dzien pelni ksiezyca wypadl w Nowy Rok i mimo ze wyszedlem na dwor, by zgodnie z dana Savannah obietnica wspominac tamten tydzien, kiedy zakochalismy sie w sobie, obrazy byly zamazane z powodu przytlaczajacego smutku, jaki mnie ogarnal. W drodze powrotnej mijalem dziesiatki facetow stojacych grupkami lub opartych o sciany budynkow, ktorzy kopcili papierosy, jak gdyby nie mieli zadnych zmartwien. Zastanawialem sie, co mysla, gdy przechodzilem obok nich. Czy wyczuwali, ze tracilem wszystko, co bylo dla mnie wazne? Lub ze zalowalem, iz nie moge zmienic przeszlosci? Nie mam pojecia, a oni nie spytali. Swiat przeistaczal sie szybko. Rozkazy, na ktore czekalismy, przyszly nazajutrz rano i po kilku dniach moj oddzial znalazl sie w Turcji. Przygotowywalismy sie do inwazji na Irak od polnocy. Uczestniczylismy w szkoleniu, gdzie poznawalismy nasze zadania, studiowalismy topografie i omawialismy plany walki. Mielismy niewiele wolnego czasu, lecz gdy wypuszczalismy sie poza oboz, trudno bylo nie zauwazac wrogich spojrzen ludnosci. Krazyly pogloski, ze Turcja zamierza odmowic naszym wojskom mozliwosci uderzenia na Irak z jej terytorium i ze sa prowadzone rozmowy w celu zagwarantowania, ze tego nie zrobia. Dawno juz nauczylismy sie sluchac plotek ze szczypta rezerwy, tym razem jednak sie potwierdzily i moj oddzial wraz z innymi zastal wyslany do Kuwejtu, by zaczac wszystko od poczatku. Wyladowalismy poznym popoludniem pod bezchmurnym niebem, zewszad otaczal nas piasek. Niemal natychmiast zaladowano nas do autobusu i po czterogodzinnej podrozy wyladowalismy w najwiekszym miasteczku namiotowym, jakie kiedykolwiek widzialem Wladze wojskowe zrobily wszystko co tylko mozliwe dla naszej wygody. Jedzenie bylo smaczne, a sklep garnizonowy dobrze zaopatrzony, lecz nudzilismy sie jak mopsy. Doreczanie poczty szwankowalo - w ogole nie dostawalem listow - a kolejki do telefonu byly kilometrowej dlugosci. Miedzy musztrami moi chlopcy i ja albo siedzielismy bezczynnie, probujac domyslic sie, kiedy rozpocznie sie inwazja, albo cwiczylismy blyskawiczne wkladanie ubran ochronnych przeciw broni chemicznej. Nasz oddzial mial wesprzec inne jednostki z roznych dywizji w poteznej ofensywie na Bagdad. W lutym, po czasie, ktory dluzyl sie nam niemilosiernie, moj oddzial i ja osiagnelismy stuprocentowa gotowosc. W owym momencie wielu zolnierzy przebywalo w Kuwejcie od polowy listopada i plotki kursowaly w najlepsze. Nikt nie wiedzial, co nastapi. Chodzily sluchy o broni biologicznej i chemicznej. Slyszalem, ze Saddam po nauczce, jaka dostal podczas "Pustynnej burzy", zgromadzil wokol Bagdadu Gwardie Republikanska w nadziei stworzenia ostatniej krwawej linii obrony. Siedemnastego marca wiedzialem juz, ze bedzie wojna. Ostatniej nocy w Kuwejcie napisalem listy do tych, ktorych kochalem, na wypadek gdybym nie przezyl -jeden do ojca, drugi do Savannah. Tego samego wieczora znalazlem sie w kolumnie wojsk ciagnacej sie sto piecdziesiat kilometrow w glab Iraku. Walczylismy sporadycznie, przynajmniej na poczatku. Poniewaz nasze sily powietrzne zdominowaly niebo, nie musielismy obawiac sie ataku z gory, gdy jechalismy przewaznie pustymi autostradami. Zwykle nie bylo nigdzie widac irackich wojsk, co tylko wzmagalo napiecie, ktore odczuwalem, gdy probowalem przewidziec, czemu moj oddzial bedzie musial pozniej stawic czolo w kampanii. Od czasu do czasu otrzymywalismy wiadomosc o nieprzyjacielskim ostrzale mozdzierzowym i pospiesznie ubieralismy sie w kombinezony, po czym wkrotce okazywalo sie, ze byl to falszywy alarm. Zolnierze zyli w ciaglym stresie. Nie spalem od trzech dni. Glebiej w Iraku zdarzaly sie juz potyczki i wowczas poznalem pierwsza zasade zwiazana z operacja "Wolnosc dla Iraku". Cywile i nieprzyjaciele czesto wygladaja dokladnie lak samo. Rozlegaly sie strzaly, atakowalismy, lecz czasami nie bylismy nawet pewni, do kogo strzelamy. Gdy dotarlismy do trojkata sunnickiego, dzialania wojenne zaczely sie nasilac. Slyszelismy o walkach w Falludzy, Ramadi, Tikricie, w ktorych braly udzial inne jednostki innych dywizji. Moj oddzial dolaczyl do Osiemdziesiatej Drugiej Dywizji Powietrzno - desantowej w szturmie na Samawah i tam wlasnie po raz pierwszy poczulismy smak prawdziwej walki. Amerykanskie wojska lotnicze torowaly droge. Bomby, pociski i mozdzierze wybuchaly od wczorajszego dnia i gdy wkroczylismy przez most do miasta, w pierwszej chwili zdumial mnie panujacy tam spokoj. Mojemu oddzialowi wyznaczono lezaca na uboczu dzielnice, gdzie mielismy wedrowac od domu do domu, by pomoc oczyscic teren z wrogow. W trakcie jazdy przed naszymi oczami szybko przesuwaly sie obrazy: wypalone szczatki ciezarowki, obok niej martwe cialo kierowcy, czesciowo zburzony budynek, tu i owdzie dymiace wraki samochodow. Z rzadka wywolywal w nas napiecie ogien karabinowy. Gdy przeprowadzalismy patrol, czasami wybiegali z domow cywile z podniesionymi do gory rekami, my zas staralismy sie w miare naszych mozliwosci ratowac rannych. Wczesnym popoludniem, gdy szykowalismy sie do powrotu, zaskoczyl nas gwaltowny atak karabinowy z budynku w dalszej czesci ulicy. Przycisnieci do muru znalezlismy sie w niebezpiecznej sytuacji. Dwaj koledzy oslaniali nas, gdy przeprowadzalem reszte mojego oddzialu przez strefe ostrzalu do bezpieczniejszego miejsca po drugiej stronie ulicy. Graniczylo niemal z cudem, ze nikt nie zginal. Stamtad wystrzelilismy tysiace nabojow w kierunku pozycji nieprzyjaciela, niszczac calkowicie budynek. Kiedy wydawalo mi sie, ze jest juz bezpiecznie, zaczelismy bardzo ostroznie zblizac sie do budynku. Uzylem granatu do sforsowania drzwi wejsciowych. Gdy dotarlismy do nich, wsunalem glowe do srodka. Dym byl gesty, w powietrzu unosila sie won siarki. Wszystko bylo zniszczone, lecz przynajmniej jeden zolnierz iracki przezyl i gdy bylismy juz blisko, zaczal do nas strzelac z niskiego kanalu prowadzacego do instalacji sanitarnych. Tony zostal lekko ranny w reke, a pozostali odpowiedzieli gradem pociskow. Huk byl tak glosny, ze nie slyszalem wlasnego krzyku, lecz nie zdejmowalem palca ze spustu, celujac na oslep wszedzie, od podlogi do sufitu, po scianach. W powietrzu fruwaly kawalki tynku, cegiel i drewna. Gdy wreszcie przestalismy strzelac, bylem pewien, ze nikt nie mogl przezyc, lecz na wszelki wypadek wrzucilem kolejny granat do otworu prowadzacego do kanalu i zaczekalismy na zewnatrz na wybuch. Cale to zdarzenie trwalo dwadziescia minut i bylo najintensywniejszym przezyciem w calym moim zyciu. Potem na ulicy zapanowala cisza, dzwonilo mi tylko w uszach i slyszalem, jak moi chlopcy wymiotowali, kleli lub komentowali z przejeciem to, co sie stalo. Opatrzylem dlon Tony'emu, a gdy uznalem, ze wszyscy sa gotowi, zaczelismy wycofywac sie ta sama droga, ktora przyszlismy. Gdy po jakims czasie dotarlismy do stacji kolejowej, ktora zabezpieczyly nasze wojska, padlismy z nog ze zmeczenia. Tamtego wieczoru dostalismy pierwsza od niemal szesciu tygodni partie listow. Wsrod nich bylo szesc listow od ojca i tylko jeden od Savannah. Zaczalem czytac go w slabym swietle. Drogi Johnie, Pisze ten list przy stole w kuchni i nastrecza mi to ogromnych trudnosci, poniewaz nie wiem, jak zakomunikowac Ci to, co mam Ci do powiedzenia. Wglebi duszy Zaluje, ze nie ma Cie ze mna, bym mogla uczynic to osobiscie, lecz oboje wiemy, ze jest to niemozliwe. Siedze wiec tutaj, szukajac wlasciwych slow, a lzy ciurkiem plyna mi po policzkach. Mam nadzieje, Ze zdolasz mi jakos' wybaczyc to, o czym zamierzam napisac. Zdaje sobie sprawe, ze to dla Ciebie straszny czas. Staram sie nie myslec o wojnie, lecz nie potrafie odpedzic od siebie jej obrazow i przez caly czas jestem przerazona. Ogladam wiadomosci i wertuje gazety, wiedzac, ze znajdujesz sie w samym srodku tego wszystkiego, i probujac odgadnac, gdzie w tej chwili jestes i przez co przechodzisz. Co noc modle sie, zebys wrocil bezpiecznie do domu i zawsze bede sie o to modlila. Przezylismy razem cos cudownego i pragne, zebys na zawsze zachowal to wspomnienie. Nie chce tez, bys choc przez chwile pomyslal, ze nie znaczyles dla mnie tyle co ja dla Ciebie. Jestes wyjatkowym i pieknym czlowiekiem, John. Zakochalam sie w Tobie, lecz co wiecej, dzieki poznaniu Ciebie zrozumialam, czym naprawde jest milosc. Przez minione dwa i pol roku wpatrywalam sie w ksiezyc podczas pelni, wspominajac wspolnie spedzone chwile. Pamietam, ze rozmowa z Toba tamtej pieszej nocy byla dla mnie jak powrot do domu, pamietam tez noc, kiedy sie kochalismy. Zawsze bede sie cieszyla, ze dzielilismy te chwile. Dla mnie oznacza to, ze nasze dusze juz na zawsze pozostana zlaczone. Ale to nie wszystko. Kiedy zamykam oczy, widze Twoja twarz, kiedy ide, niemal czuje Twoja dlon w mojej. To jest we mnie wciaz zywe, lecz o ile kiedys przynosilo mi pocieche, to teraz sprawia mi bol. Rozumialam, dlaczego zostales w wojsku, i uszanowalam Twoja decyzje. Nadal ja szanuje, lecz oboje dobrze wiemy, ze potem nasze relacje sie zmienily. My sie zmienilismy i sadze, Ze w glebi serca rowniez zdajesz sobie z tego sprawe. Moze nie wytrzymalismy tak dlugiego rozstania, a moze po prostu wplynal na to fakt, ze zyjemy w roznych swiatach. Nie mam pojecia. Nienawidzilam siebie za kazdym razem, gdy sie klocilismy. W jakis sposob, mimo ze nadal sie kochalismy, stracilismy te magiczna wiez, ktora nas laczyla. Jestem swiadoma, ze brzmi to jak wymowka, lecz prosze, uwierz mi, nie chcialam zakochac sie w kims innym. Skoro sama nie bardzo rozumiem, jak to sie stalo, nie moge wymagac od Ciebie, bys zrozumial. Nie oczekuje tego, lecz przez wzglad na to, co nas laczylo, nie moge dalej Cie oklamywac. Klamstwo umniejszyloby wartosc naszych przezyc, a ja tego nie chce, chociaz wlepi, ze poczujesz sie zdradzony. Nie bede miala do Ciebie pretensji, jesli juz nigdy sie do mnie nie odezwiesz lub jesli powiesz mi, ze mnie nienawidzisz. Ja sama tez siebie nienawidze. Piszac ten list, musze sie do tego przyznac, i kiedy spogladam w lustro, widze kogos, kto chyba nie zasluguje na milosc. Mowie serio. Choc byc moze nie chcesz tego sluchac, pragne, bys wiedzial, Ze na zawsze pozostaniesz czastka mnie. Zasluzyles sobie na szczegolne miejsce w moim sercu, ktorego nikt nigdy nie zajmie. Jestes bohaterem i dzentelmenem, jestes dobry i uczciwy, lecz co najwazniejsze, jestes pierwszym mezczyzna, ktorego prawdziwie pokochalam. I niewazne, co przyniesie przyszlosc, zawsze nim bedziesz, a moje zycie jest z tego powodu lepsze. Wybacz mi... Savannah CZESC III ROZDZIAL SZESNASTY Zakochala sie w kims innym.Czulem to, zanim jeszcze skonczylem czytac list, i mialem wrazenie, ze nagle caly swiat zwolnil. W pierwszym odruchu chcialem walnac piescia w sciane, zamiast tego jednak zgniotlem list i odrzucilem go na bok. Bylem w tym momencie niesamowicie wsciekly, gniew przycmil nawet poczucie zdrady. Czulem sie tak, jak gdyby Savannah zniszczyla wszystko, co mialo jakiekolwiek znaczenie na swiecie. Nienawidzilem jej i nienawidzilem anonimowego mezczyzny, ktory mi ja ukradl. Wyobrazalem sobie, co bym mu zrobil, gdyby kiedys nasze drogi sie zeszly, i nie byl to mily obrazek. Jednoczesnie pragnalem z nia porozmawiac. Pragnalem natychmiast poleciec do domu lub przynajmniej zadzwonic do niej. W glebi serca nie chcialem w to uwierzyc, nie moglem w to uwierzyc. Nie teraz, nie po tym wszystkim, co przezylismy. Zostalo juz tylko dziewiec miesiecy rozlaki - po prawie trzech latach. Czy to takie nie do zniesienia? Nie pojechalem jednak do domu i nie zatelefonowalem. Nie odpisalem na jej list, ona tez sie wiecej nie odezwala. Rozprostowalem jedynie zgnieciona kartke papieru, wsunalem ja z powrotem do koperty i postanowilem nosic przy sobie niczym rane odniesiona w walce. W ciagu nastepnych kilku tygodni stalem sie wytrawnym zolnierzem zamykajacym sie w jedynym swiecie, ktory w dalszym ciagu wydawal mi sie rzeczywisty. Zglaszalem sie na ochotnika do kazdego zadania, ktore bylo uwazane za niebezpieczne, unikalem rozmow z chlopakami w mojej jednostce i przez pewien czas podczas patroli musialem sie hamowac, by nie pociagac zbyt szybko za spust. Nie ufalem nikomu w miastach i choc nie bylo nieszczesliwych "wypadkow" - jak wojsko chetnie nazywa smierc cywilow - sklamalbym, twierdzac, ze bylem cierpliwy i wyrozumialy w kontaktach z rozmaitymi Irakijczykami. Mimo ze prawie nie spalem, zmysly mialem wyostrzone, gdy kontynuowalismy ubezpieczanie kolumny naszych wojsk w natarciu na Bagdad. Jak na ironie, jedynie w sytuacji, gdy ryzykowalem zycie, znajdowalem ulge i wyrzucalem z mysli obraz Savannah i gorzka swiadomosc, ze nasz zwiazek sie zakonczyl. Moje zycie toczylo sie zgodnie ze zmiennymi kolejami wojny. Po niecalym miesiacu od dnia, gdy otrzymalem list, padl Bagdad i mimo ze poczatkowo przez krotki czas wszystko zapowiadalo sie dobrze, z uplywem tygodni i miesiecy sytuacja pogarszala sie i komplikowala coraz bardziej. W koncu zrozumialem, ze ta wojna nie rozni sie niczym od innych! Wojny zawsze sprowadzaja sie do pogoni za wladza, kiedy interesy sa sprzeczne, lecz ta swiadomosc nie uczynila zycia na ziemi latwiejszym. W nastepstwie upadku Bagdadu kazdy zolnierz w moim oddziale zostal zmuszony do roli policjanta i sedziego. Jako zolnierze nie zostalismy przeszkoleni w tym kierunku. Z zewnatrz i z perspektywy czasu latwo bylo krytykowac po fakcie nasze dzialania, lecz w rzeczywistym swiecie, w rzeczywistym czasie, decyzje nie zawsze byly latwe. Niejednokrotnie zglaszali sie do mnie iraccy cywile, twierdzac, ze ktos ukradl im to czy tamto lub popelnil takie czy inne przestepstwo, i proszac, bym cos z tym zrobil. To nie nalezalo do naszych zadan. Bylismy tam po to, by utrzymac chocby pozory porzadku - co w zasadzie oznaczalo zabijanie rebeliantow, ktorzy probowali zabic nas lub cywilow - dopoki tubylcy nie przejma naszych obowiazkow i nie poradza sobie sami. Ten szczegolny proces nie byl ani szybki, ani latwy, nawet tam, gdzie spokoj panowal czesciej niz zamet. Tymczasem zamet rozprzestrzenial sie na inne miasta i wysylano nas, bysmy przywrocili porzadek. Usuwalismy rebeliantow z miasta, poniewaz jednak nie mielismy dostatecznej ilosci wojska, by utrzymac miasto i zapewnic w nim bezpieczenstwo, rebelianci zajmowali je z powrotem, gdy tylko sie wynosilismy. Zdarzaly sie dni, kiedy wszyscy moi zolnierze zastanawiali sie nad bezsensem tego postepowania, nawet jesli nie kwestionowali go otwarcie. Jesli o mnie chodzi, to nie wiem, w jaki sposob opisac napiecie, nude i chaos kolejnych dziewieciu miesiecy, moge tylko powiedziec, ze wszedzie bylo mnostwo piasku. Owszem, zdaje sobie sprawe, ze znajdowalismy sie na pustyni, i owszem, spedzilem wiele czasu na plazy, totez powinienem byc do piasku przyzwyczajony, lecz tamtejszy piasek byl zupelnie inny. Wciskal sie wszedzie - do naszych ubran, do broni, do zamknietych skrzynek, do jedzenia, do uszu i nosa, miedzy zeby, a gdy spluwalem, zawsze slyszalem, jak trzeszczy mi w ustach. Ludzie potrafia przynajmniej to zrozumiec i przekonalem sie, ze nie chca slyszec rzetelnej prawdy, a mianowicie, ze przez wiekszosc czasu w Iraku nie bylo wcale tak strasznie, lecz czasami gorzej niz w piekle. Czy ludzie naprawde chca sluchac, ze bylem swiadkiem, jak zolnierz z mojej jednostki przypadkowo zastrzelil male dziecko, ktore po prostu znalazlo sie w niewlasciwym miejscu, w niewlasciwym czasie? Lub ze widzialem, jak zolnierze zostali rozerwani na strzepy, gdy natrafili na wykonana domowym sposobem bombe na drodze w poblizu Bagdadu? Albo ze widzialem tez strzepy ludzkich cial we krwi tworzacej kaluze jak po deszczu? Nie, ludzie wola raczej sluchac o piasku, poniewaz to trzyma wojne w bezpiecznej odleglosci. Wypelnialem swoj obowiazek najlepiej, jak potrafilem, zaciagnalem sie ponownie i zostalem w Iraku do lutego dwa tysiace czwartego roku, kiedy to odeslano mnie wreszcie do Niemiec. Natychmiast po powrocie kupilem harleya i probowalem udawac, ze wojna nie pozostawila zadnych sladow na mojej psychice, jednakze nieustannie dreczyly mnie koszmarne sny i niemal codziennie budzilem sie rano mokry od potu. W ciagu dnia czesto bywalem podminowany i zloscilem sie z byle powodu. Kiedy chodzilem ulicami w Niemczech, nie potrafilem powstrzymac sie, by nie lustrowac badawczo wzrokiem grupek ludzi snujacych sie w poblizu budynkow, jak rowniez by nie przeczesywac spojrzeniem okien w dzielnicy handlowej w poszukiwaniu snajperow. Psycholog (kazdy z nas musial chodzic na terapie) wyjasnil mi, ze to, co sie ze mna dzieje, jest normalne, i ze z czasem wszystko sie unormuje, chwilami jednak nie wierzylem, ze kiedykolwiek tak sie stanie. Po wyjezdzie z Iraku moj pobyt w Niemczech wydawal sie niemal bezsensowny. Oczywiscie, rano mialem cwiczenia, potem zajecia na temat broni czy nawigacji, lecz sytuacja sie zmienila. Z powodu odniesionej rany Tony zostal zwolniony z wojska razem ze swoim Purpurowym Sercem, medalem za odwage dla rannych, i odeslany do Brooklynu tuz po upadku Bagdadu. Czterech moich kolejnych zolnierzy zwolniono pod koniec dwa tysiace trzeciego roku, kiedy skonczyla im sie sluzba. Ich zdaniem - jak rowniez moim - spelnili swoj obowiazek i nadeszla pora, by zrobic cos ze swoim zyciem. Ja z kolei zaciagnalem sie jeszcze raz. Nie bylem pewny, czy jest to sluszna decyzja, lecz nie wiedzialem, co moglbym robic innego. Ale teraz, przygladajac sie mojemu oddzialowi, nagle poczulem, ze nie jestem na swoim miejscu. Przewazali w nim nowicjusze i choc byly to fajne chlopaki, wszystko bylo inaczej. Nie byli przyjaciolmi, z ktorymi wspolnie przezylem oboz szkoleniowy dla rekrutow oraz Balkany. Nie bylem tez z nimi na wojnie i w glebi duszy zdawalem sobie sprawe, ze nigdy nie bede z nimi w tak bliskich stosunkach jak z dawnymi kumplami. Wlasciwie bylem obcy i nie staralem sie tego zmienic. Cwiczylem sam i w miare moznosci unikalem kontaktow osobistych. Wiedzialem, co mysleli o mnie zolnierze z mojego oddzialu, gdy przechodzilem obok nich - stary zrzedliwy sierzant, ktory twierdzi, ze chce tylko zagwarantowac, by wrocili do swoich mam w jednym kawalku. Powtarzalem im to w kolko podczas cwiczen i faktycznie o to mi chodzilo. Robilem wszystko, co w mojej mocy, by zapewnic im bezpieczenstwo. Ale jak juz powiedzialem, wszystko bylo inaczej. Gdy nie bylo juz moich przyjaciol, zajalem sie moim ojcem najlepiej jak umialem. Wiosna dwa tysiace czwartego roku spedzilem z nim przedluzony urlop, potem w lecie jeszcze jeden. Przez te cztery tygodnie przebywalismy ze soba wiecej niz w ciagu minionych dziesieciu lat. Poniewaz ojciec byl na emeryturze, moglismy robic, co nam sie zywnie podobalo. Bez trudu dostosowalem sie do jego rozkladu dnia. Jedlismy sniadanie, trzykrotnie chodzilismy na spacer, potem byl wspolny obiad. W przerwach rozmawialismy o monetach, a nawet kupilismy kilka, gdy bylem w miescie. Internet znacznie ulatwial sprawe i chociaz poszukiwania nie byly az tak ekscytujace jak kiedys, nie wiem, czy mialo to dla taty znaczenie. Rozmawialem z handlarzami, z ktorymi nie mialem kontaktu od przeszlo pietnastu lat, a oni byli rownie zyczliwi i rownie chetnie udzielali informacji jak w dawnych czasach, i wspominali mnie sympatycznie. Uswiadomilem sobie, jak maly jest numizmatyczny swiatek i gdy nadchodzilo nasze zamowienie - zawsze byly dostarczane z dnia na dzien - ogladalem monety na zmiane z tata, zwracajac uwage na jakiekolwiek istniejace skazy i zwykle zgadzajac sie z ocena wystawiona przez Professional Coin Grading Service, firmy, ktora oszacowuje jakosc kazdego przedstawionego numizmatu. Chociaz moje mysli w koncu wedrowaly do innych spraw, tata potrafil godzinami wpatrywac sie w jedna monete, jak gdyby zawierala w sobie tajemnice zycia. Nie rozmawialismy prawie o niczym innym, lecz tak naprawde nie musielismy. On nie mial ochoty rozmawiac o Iraku, ja rowniez. Zaden z nas nie prowadzil zycia towarzyskiego, o ktorym mialby cos interesujacego do powiedzenia - Irak kompletnie sie nie nadawal do takich pogawedek, a moj tata... no coz, byl moim tata i nie zadawalem sobie nawet trudu, zeby go pytac. Niemniej jednak martwilem sie o niego. Podczas spacerow ciezko oddychal. Kiedy podpowiadalem mu, ze dwadziescia minut to byc moze za duzo, nawet przy jego wolnym tempie chodzenia, upieral sie, ze to lekarz zalecil mu dwudziestominutowe przechadzki. Zdawalem sobie sprawe, ze nie zdolam go w zaden sposob przekonac, iz jest inaczej. Pozniej byl bardziej zmeczony, niz powinien, i zwykle dopiero po godzinie bladly wypieki na jego policzkach. Rozmawialem z lekarzem i diagnoza, ktora uslyszalem, mocno mnie zasmucila. Stwierdzil, ze serce ojca uleglo powaznemu uszkodzeniu i - w opinii lekarzy - to niemal cud, ze porusza sie tak, jak sie porusza. Brak cwiczen w ogole bylby dla niego nawet gorszy. Moze sprawila to rozmowa z lekarzem, a moze zwyczajnie pragnalem lepszych stosunkow z ojcem, lecz podczas moich obu wizyt bylismy ze soba w blizszej komitywie niz kiedykolwiek. Zamiast zmuszac go do ciaglej rozmowy, siedzialem z nim po prostu w jego pokoju, czytajac ksiazke lub rozwiazujac krzyzowki, gdy on tymczasem ogladal monety. W moim braku oczekiwania bylo cos spokojnego, szczerego, i przypuszczam, ze tata powoli uporal sie z nowo odkryta zmiana w naszych relacjach. Od czasu do czasu widzialem, ze zerka na mnie w sposob, ktory wydawal mi sie niemal obcy. Spedzalismy razem wiele godzin, przewaznie nie odzywajac sie do siebie i tak spokojnie, nie narzucajac sie sobie nawzajem, zostalismy w koncu przyjaciolmi. Czestokroc nawiedzala mnie mysl, ze zaluje, iz ojciec wyrzucil nasze wspolne zdjecie, a gdy nadszedl czas wyjazdu do Niemiec, uswiadomilem sobie, ze bede za nim tesknil jak nigdy przedtem. Minela powoli jesien dwa tysiace czwartego roku, podobnie zima i wiosna dwa tysiace piatego. Zycie toczylo sie bez niespodzianek. Od czasu do czasu pogloski o moim ewentualnym powrocie do Iraku przerywaly monotonie dni, poniewaz jednak juz tam bylem, ta perspektywa mnie nie poruszala. Bylo mi wszystko jedno, czy zostane w Niemczech, czy wroce do Iraku. Podobnie jak wszyscy sledzilem wydarzenia na Bliskim Wschodzie, lecz gdy tylko odkladalem gazete lub wylaczalem telewizor, moje mysli wedrowaly ku innym sprawom. Mialem wtedy dwadziescia osiem lat i nie potrafilem wyzbyc sie uczucia, ze chociaz doswiadczylem w zyciu znacznie wiecej od wiekszosci ludzi w moim wieku, to zycie zostalo odlozone na pozniej. Zaciagnalem sie do wojska, by dorosnac, i mimo ze istnialy podstawy do tego, by stwierdzic, ze tak sie stalo, czasami zastanawialem sie, czy jest tak rzeczywiscie. Nie mialem domu ani samochodu i poza ojcem nie mialem absolutnie nikogo na swiecie. Podczas gdy moi rowiesnicy mieli portfele wypchane fotografiami dzieci oraz zon, w moim znajdowalo sie tylko jedno wyblakle zdjecie kobiety, ktora kochalem i ktora stracilem. Slyszalem, jak zolnierze rozmawiaja o swoich nadziejach na przyszlosc, ja natomiast nie robilem zadnych planow. Czasami zastanawialem sie, co zolnierze mysla o moim zyciu, poniewaz niekiedy przylapywalem ich na tym, ze przygladali mi sie z zaciekawieniem. Nigdy nie opowiadalem im o mojej przeszlosci ani nie wtajemniczalem w osobiste sprawy. Nie wiedzieli nic o Savannah ani o moim tacie, ani tez o przyjazni z Tonym. Te wspomnienia nalezaly wylacznie do mnie, nauczylem sie bowiem, ze pewne rzeczy nalezy zachowac dla siebie. W marcu dwa tysiace piatego roku ojciec przeszedl kolejny zawal serca, ktory doprowadzil do zapalenia pluc i nastepnego pobytu na oddziale intensywnej terapii medycznej. Gdy go wypisano, leki, ktore bral, wykluczaly prowadzenie samochodu, ale pracownica opieki spolecznej w szpitalu pomogla mi znalezc kogos, kto robil dla niego potrzebne zakupy. W kwietniu tata wrocil do szpitala, gdzie poinformowano go, ze musi zrezygnowac z codziennych spacerow. W maju bral kilkanascie roznych pigulek dziennie i wiedzialem, ze przez wiekszosc dnia lezy w lozku. Jego listy staly sie niemal nieczytelne, nie dlatego ze byl slaby, lecz zaczely drzec mu rece. Ublagalem telefonicznie sasiadke ojca -pielegniarke pracujaca w miejscowym szpitalu - by zagladala do niego regularnie, i odetchnalem z ulga, liczac dni, jakie pozostaly do czerwcowego urlopu. Jednakze z kazdym tygodniem stan ojca stale sie pogarszal i nawet przez telefon slyszalem w jego glosie znuzenie, ktore zdawalo sie poglebiac za kazdym razem, gdy do niego dzwonilem. Po raz drugi w moim zyciu poprosilem o przeniesienie do kraju. Moj dowodca okazal mi wiecej wspolczucia niz za pierwszym razem. Badalismy razem mozliwosci - wypelnilismy nawet odpowiednie dokumenty, by wyslano mnie do Fort Bragg na szkolenie w jednostce powietrznodesantowej - lecz gdy znowu skontaktowalem sie z lekarzem, powiedzial mi, ze moja bliskosc niewiele pomoze ojcu i ze powinienem rozwazyc ewentualnosc umieszczenia go w specjalnym zakladzie opieki. Od pewnego czasu probowal przekonac do tego pomyslu ojca - ktory wtedy jadal juz tylko zupy - on jednak nie chcial w ogole o tym rozmawiac, dopoki nie przyjade na urlop. Doktor wyjasnil, ze z jakiegos powodu tata uparl sie, bym po raz ostatni odwiedzil go w domu. Ta swiadomosc byla przygnebiajaca i jadac taksowka z lotniska, probowalem pocieszac sie, ze doktor przesadza. Niestety, nie przesadzal. Ojciec nie zdolal wstac z kanapy, gdy otworzylem drzwi, i uderzylo mnie, ze w ciagu jednego roku od ostatniego spotkania postarzal sie chyba o trzydziesci lat. Skore mial niemal szara i przerazilo mnie, jak bardzo schudl. Ze scisnietym gardlem postawilem torbe przy drzwiach. -Czesc, tato - powiedzialem. W pierwszej chwili zwatpilem, czy w ogole mnie poznal, w koncu jednak uslyszalem chrapliwy szept. -Witaj, John. Podszedlem do kanapy i usiadlem obok niego. -Jak sie czujesz? -Dobrze. - I to bylo wszystko, co powiedzial. Potem przez dlugi czas siedzielismy w milczeniu obok siebie. Wreszcie wstalem, zeby zajrzec do kuchni, i doslownie oslupialem. Wszedzie walaly sie sterty puszek po zupach. Kuchenka byla zabrudzona, smieci wysypywaly sie z pojemnika, w zlewie pietrzyly sie sterty pokrytych plesnia naczyn. Na malym kuchennym stoliku lezaly stosy nieotwartych listow. Bylo jasne, ze od wielu dni nikt tutaj nie sprzatal. W pierwszym odruchu chcialem wpasc jak burza, by powiedziec pare cieplych slow sasiadce, ktora zgodzila sie zagladac do niego. Ale to bedzie musialo poczekac. Zamiast tego wypatrzylem puszke rosolu z kurczaka z makaronem i podgrzalem ja na zarosnietej brudem kuchence. Potem napelnilem miseczke i zanioslem ja ojcu na tacy. Usmiechnal sie slabo, widzialem, ze jest mi wdzieczny. Zjadl wszystko, zeskrobujac lyzka ze scianek kazdy skrawek kluski, nalalem mu wiec jeszcze jedna porcje. Narastal we mnie gniew i zastanawialem sie, kiedy ostatnio jadl. Kiedy spalaszowal do konca druga miseczke, pomoglem mu polozyc sie na kanapie. Zasnal po uplywie kilku minut. Sasiadki nie bylo w domu, totez niemal przez cale popoludnie oraz wieczor sprzatalem dom, zaczynajac od kuchni i lazienki. Kiedy przeszedlem do sypialni, by zmienic posciel na lozku ojca, i okazalo sie, ze jest zabrudzona, zacisnalem powieki, tlumiac nieprzeparta chec, by skrecic kark sasiadce. Gdy dom byl juz wzglednie czysty, usiadlem w salonie, przygladajac sie spiacemu ojcu. Wydawal sie taki maly pod kocem, a gdy wyciagnalem reke, by poglaskac go po wlosach, kilka kosmykow pozostalo mi w dloni. Rozplakalem sie, uswiadamiajac sobie z przerazajaca pewnoscia, ze moj ojciec umiera. Plakalem po raz pierwszy od wielu lat i byl to jedyny wypadek, kiedy plakalem z powodu taty, byc moze dlatego przez dlugi czas nie moglem powstrzymac lez. Wiedzialem, ze moj ojciec jest przyzwoitym czlowiekiem, dobrym czlowiekiem, i chociaz jego zycie bylo okaleczone, staral sie jak mogl, by wychowac mnie jak najlepiej. Nigdy w zyciu nie podniosl na mnie reki w gniewie i zaczalem dreczyc sie wspomnieniami wszystkich tych lat, ktore zmarnowalem, potepiajac go. Wracajac mysla do moich dwoch ostatnich wizyt w domu, zrozumialem z wielkim smutkiem, ze takie pogodne chwile nigdy sie juz nie powtorza. Pozniej zanioslem ojca do lozka. Byl lekki jak piorko w moich ramionach, zbyt lekki. Otulilem go koldra i ulozylem sobie poslanie na podlodze obok niego, sluchajac jego swiszczacego, chrapliwego oddechu. W srodku nocy obudzil go atak kaszlu, wydawalo sie, ze nigdy nie przestanie. Szykowalem sie juz, by zawiezc go do szpitala, ale kaszel wreszcie sie uspokoil. Byl przerazony, gdy zdal sobie sprawe, dokad chce go zabrac. -Zostanmy... tutaj - wyszeptal blagalnym tonem. - Nie chce jechac. Bylem niezdecydowany, lecz ostatecznie ustapilem. Dla takiego czlowieka jak moj ojciec, o ustalonym porzadku zajec, szpital byl nie tylko obcym, lecz rowniez niebezpiecznym miejscem, ktore wymagalo wiecej energii, by sie przystosowac, niz zdolalby z siebie wykrzesac. W tym momencie zorientowalem sie, ze znowu zabrudzil przescieradlo. Kiedy nazajutrz zjawila sie sasiadka, zaczela przepraszac, zanim jeszcze zdazylem sie odezwac. Wyjasnila, ze nie sprzatala w kuchni od kilku dni, poniewaz jedna z jej corek zachorowala, codziennie natomiast zmieniala posciel i pilnowala, by ojciec mial dosc jedzenia w puszkach. Gdy stanela przede mna na werandzie, dostrzeglem przemeczenie na jej twarzy i wszystkie ostre slowa reprymendy, ktore powtarzalem w mysli wiele razy, zamarly mi na wargach. Powiedzialem, ze nie ma pojecia, jak bardzo jestem jej wdzieczny za to, co zrobila dla mojego ojca. -Ciesze sie, ze moglam byc pomocna - odrzekla. - Byl taki mily przez te wszystkie lata. Nigdy sie nie skarzyl, ze moje dzieci halasuja, kiedy byly nastolatkami, i zawsze kupowal wszystko, co sprzedawaly, zbierajac pieniadze na szkolne wycieczki i tego typu rzeczy. Poniewaz nasze podworka sasiaduja, prosilam go, by zwracal uwage na moj dom, i nie zdarzylo sie, by mi odmowil. Zawsze byl idealnym sasiadem. Usmiechnalem sie. Osmielona mowila dalej. -Ale powinienes wiedziec, ze teraz juz czesto nie chce mnie wpuscic do srodka. Powiedzial, ze nie podoba mu sie to, gdzie klade rozne rzeczy. Ani jak sprzatam. Albo dener wuje sie, ze mu przesuwam papiery na biurku. Zwykle nie zwracam na to uwagi, ale czasami, kiedy dobrze sie czuje, robi sie bardzo stanowczy i nie pozwala mi wejsc. Zagrozil mi, ze wezwie policje, gdy probowalam przejsc obok niego. Po prostu nie... Umilkla, a ja dokonczylem za nia. -Nie wie pani, co robic. Ewidentnie dreczylo ja poczucie winy. -Prosze nie robic sobie wyrzutow - uspokoilem ja. - Nie wiem, jak egzystowalby bez pani. Pokiwala glowa z wyrazna ulga, po czym odwrocila wzrok. -Ciesze sie, ze przyjechales do domu - zaczela z wahaniem - poniewaz chcialam porozmawiac z toba o jego sytuacji. - Strzepnela niewidoczny pylek z ubrania. - Znam wspaniale miejsce, w ktorym mialby opieke, jakiej wymaga. Personel jest z prawdziwego zdarzenia. Zawsze brakuje tam wolnych miejsc, ale znam dyrektora tej placowki, a on z kolei zna lekarza twojego ojca. Zdaje sobie sprawe, jak przykro ci tego sluchac, ale uwazam, ze tak byloby dla niego najlepiej, a zycze... Przerwala, zawieszajac glos, ja zas poczulem, ze jej slowa sa podyktowane szczera troska o mojego ojca. Otworzylem usta, by jej odpowiedziec, lecz nie moglem wydobyc z siebie glosu. Nie byla to wcale taka latwa decyzja, jak mogloby sie wydawac. Dom byl jedynym miejscem, ktore ojciec znal, jedynym miejscem, gdzie czul sie swobodnie. Tylko tu sprawdzal sie jego ustalony porzadek dnia. Jesli pobyt w szpitalu przerazal go, to koniecznosc mieszkania w nowym otoczeniu prawdopodobnie by go zabila. Problem sprowadzal sie nie tylko do tego, gdzie umrze, lecz jak umrze. Sam w domu, gdzie spal w brudnej poscieli i zapewne zaglodzilby sie na smierc? Czy wsrod ludzi, ktorzy beda go karmili i myli, w miejscu, ktore go przeraza? -Gdzie to jest? - spytalem z drzeniem w glosie, ktorego nie moglem opanowac. Przez nastepne dwa tygodnie zajmowalem sie ojcem. Karmilem go najlepiej jak potrafilem, gdy sie budzil, czytalem mu "Greysheet", spalem na podlodze obok jego lozka. Co wieczor robil pod siebie, zmuszajac mnie, bym mu kupowal pampersy dla doroslych, bardzo skrepowany ta sytuacja. Przesypial prawie cale popoludnie. W czasie gdy on odpoczywal na kanapie, ja odwiedzilem kilka domow z rozszerzona opieka, nie tylko ten, ktory zalecala sasiadka, lecz rowniez wszystkie w promieniu dwoch godzin jazdy. Ostatecznie okazalo sie, ze sasiadka miala racje. Dom, o ktorym wspomniala, byl czysty, a personel wydawal sie fachowy, lecz co najwazniejsze, odnioslem wrazenie, ze dyrektor jest osobiscie zainteresowany opieka nad moim ojcem. Nigdy sie nie dowiedzialem, czy byla to zasluga sasiadki, czy lekarza taty. Cena nie stanowila problemu. Placowka byla koszmarnie droga, lecz poniewaz ojciec mial panstwowa emeryture, panstwowe ubezpieczenie zdrowotne i na dodatek ubezpieczenie prywatne (wyobrazam go sobie, jak podpisywal podsuniete przez agenta dokumenty, tak naprawde nie majac pojecia, za co placi), zapewniono mnie, ze koszt bedzie wylacznie emocjonalny. Dyrektor - ciemnowlosy mezczyzna kolo czterdziestki, ktorego zyczliwe usposobienie przypominalo mi troche Tima - rozumial moje obiekcje i nie ponaglal mnie, bym natychmiast podjal decyzje. Wreczyl mi natomiast plik materialow informacyjnych oraz rozne formularze i zyczyl wszystkiego najlepszego mojego ojcu. Tego samego wieczoru poruszylem temat przeprowadzki w rozmowie z tata. Wyjezdzalem za kilka dni i nie mialem wyboru, bez wzgledu na to, jak bardzo pragnalem tego uniknac. Nie odzywal sie, gdy wyjasnialem mu moje racje, moje obawy, w nadziei, ze zrozumie. Nie zadawal zadnych pytan, lecz oczy mial okragle z przerazenia, jak gdyby uslyszal wlasnie wyrok smierci. Gdy skonczylem, poczulem, ze rozpaczliwie potrzebuje chwili samotnosci. Poklepalem go po kolanie i poszedlem do kuchni, by napic sie wody. Gdy wrocilem do salonu, ojciec lezal skulony na kanapie, przygnebiony i drzacy. Po raz pierwszy w zyciu widzialem go placzacego. Rano zaczalem pakowac jego rzeczy. Przejrzalem jego szuflady i segregatory, szafki kuchenne i szafy z ubraniami. W szufladzie ze skarpetkami znalazlem skarpetki. W szufladzie z koszulami wylacznie koszule. W segregatorach wszystko bylo oznaczone i uporzadkowane. Nie powinienem byc tym zaskoczony, lecz w pewien sposob bylem. Moj tata, w odroznieniu od wiekszosci ludzi, nie mial tajemnic. Nie mial ukrytych slabostek, pamietnikow, wstydliwych zainteresowan, pudelek z osobistymi przedmiotami, ktore trzymalby wylacznie dla siebie. Nie znalazlem niczego, co otworzyloby mi oczy na jego zycie wewnetrzne, nic, co pomogloby mi go zrozumiec, gdy go juz nie bedzie. Zrozumialem wtedy, ze moj tata jest po prostu taki, jaki zawsze sie wydawal, i nagle uswiadomilem sobie, jak bardzo go za to podziwiam. Gdy skonczylem zbierac jego rzeczy, tata nie spal, lezal z otwartymi oczami na kanapie. Po kilku dniach regularnego jedzenia odzyskal troche sil. Oczy lekko mu blyszczaly, zauwazylem oparta o stolik lopate. Podal mi mala karteczke papieru. Bylo to cos w rodzaju pospiesznie nagryzmolonej mapy z napisem: OGRODEK skreslonym drzaca dlonia. -Co to jest? -To dla ciebie - odrzekl i pokazal na lopate. Wzialem ja i stosujac sie do wskazowek, ruszylem w strone debu rosnacego w ogrodku na tylach domu, odmierzylem kroki i zaczalem kopac. Po kilku minutach lopata zazgrzytala o metal i wydobylem z ziemi pudelko. Pod nim znajdowalo sie jeszcze jedno. I kolejne z boku. W sumie szesnascie ciezkich pudelek. Usiadlem na werandzie i otarlem pot z twarzy, po czym otworzylem pierwsze z nich. Wiedzialem juz, co tam znajde, spojrzalem spod przymruzonych powiek na zlote monety skrzace sie w ostrym sloncu poludniowego lata. Na dnie pudelka znalazlem pieciocentowke Buffalo z 1926 roku, te, ktorej szukalismy razem i w koncu kupilismy. Wiedzialem, ze jest to jedyna moneta, ktora ma naprawde dla mnie znaczenie. Nazajutrz, ostatniego dnia urlopu, zajalem sie sprawami organizacyjnymi -wylaczylem gaz i prad, zalatwilem przekazywanie poczty, znalazlem kogos do koszenia trawnika. Umiescilem odkopane monety w skrytce depozytowej w banku. Te drobiazgi zajely mi prawie caly dzien. Pozniej zjedlismy po raz ostatni na kolacje rosol z kurczaka z makaronem i gotowane warzywa, a nastepnie zawiozlem go do domu opieki. Rozpakowalem jego rzeczy, ozdobilem pokoj przedmiotami, ktore wedlug mojego rozeznania chcialby miec, i ulozylem na podlodze obok biurka sterte magazynow "Greysheet" z dwunastu lat. Ale to bylo za malo i po wyjasnieniu sytuacji dyrektorowi pojechalem jeszcze raz do domu po wiecej bibelotow, przez caly czas zalujac, ze nie znam ojca na tyle dobrze, by wiedziec, co jest dla niego naprawde wazne. Mimo ze staralem sie dodac mu otuchy, byl niemal sparalizowany z przerazenia, wyraz jego oczu dobijal mnie psychicznie. Dreczyly mnie wyrzuty sumienia, obawialem sie, ze nie przezyje tej zmiany. Usiadlem obok niego na lozku, swiadomy, ze zostalo juz tylko kilka godzin do mojego wyjazdu na lotnisko. -Wszystko bedzie dobrze - zapewnilem go. - Beda sie tutaj toba opiekowali. Rece nie przestawaly mu drzec. -Tak - rzekl ledwie doslyszalnym szeptem. Czulem, ze lzy naplywaja mi do oczu. -Chcialbym cos ci powiedziec, tato. - Zaczerpnalem tchu, zbierajac mysli. - Chce tylko, bys wiedzial, ze uwazam cie za najlepszego ojca na swiecie. Musiales byc wspanialy, skoro wytrzymales z kims takim jak ja. Ojciec milczal. W ciszy, ktora zapadla, wszystko, co chcialem mu kiedykolwiek powiedziec, torowalo sobie droge na zewnatrz, slowa, ktore powstawaly przez cale zycie. -Mowie powaznie, tato. Przykro mi z powodu wszystkich tych moich beznadziejnych wyskokow, ktore musiales znosic, i przepraszam, ze tak malo z toba bylem. Jestes najlepszym czlowiekiem, jakiego w zyciu znalem. Ty jeden nigdy sie na mnie nie rozgniewales, nigdy mnie nie osadzales i jakims sposobem nauczyles mnie wiecej o zyciu, niz kazdy syn moglby sobie zyczyc. Przepraszam tez, ze nie moge byc tutaj z toba teraz i nienawidze siebie za to, co ci robie. Ale strasznie sie boje, tato. Nie przychodzi mi zaden lepszy pomysl do glowy. Moj glos nawet dla mnie samego brzmial ochryple i niepewnie, niczego nie pragnalem bardziej od tego, by mnie przytulil. -Dobrze - odezwal sie wreszcie. Mimo woli usmiechnalem sie. Nie moglem sie powstrzymac. -Kocham cie, tato. Teraz wiedzial dokladnie, co powiedziec, poniewaz stanowilo to czesc jego ustalonego porzadku. -Ja tez cie kocham, John. Usciskalem go, po czy wstalem i podalem mu najnowszy numer "Greysheet". Gdy bylem juz przy drzwiach, zatrzymalem sie i popatrzylem na niego. Po raz pierwszy od chwili, gdy go tu przywiozlem, nie wygladal na przestraszonego. Trzymal magazyn tuz przed oczami, widzialem, jak kartki lekko drza. Poruszal wargami, koncentrujac sie na slowach, ja zas przygladalem mu sie bacznie, majac nadzieje, ze na zawsze zapisze jego twarz w pamieci. Wtedy po raz ostatni widzialem go zywego. ROZDZIAL SIEDEMNASTY Tata zmarl po uplywie siedmiu tygodni i przyznano mi z tego powodu okolicznosciowy urlop, zebym mogl pojechac na pogrzeb.Podroz do kraju byla mglistym wspomnieniem. Patrzylem przez okno na bezksztaltna szarosc oceanu setki kilometrow pode mna, myslac z zalem o tym, ze nie towarzyszylem mu w ostatnich chwilach. Od chwili, gdy uslyszalem te wiadomosc, nie golilem sie, nie bralem prysznica ani nawet sie nie przebralem, jak gdyby te normalne codzienne czynnosci oznaczaly, ze w pelni pogodzilem sie z mysla, ze ojciec nie zyje. W terminalu i w drodze do domu ogarnial mnie coraz wiekszy gniew, gdy patrzylem na toczace sie wokol mnie zycie. Widzialem ludzi jadacych samochodami, spacerujacych, wchodzacych do sklepow i wychodzacych z nich, zachowujacych sie normalnie, ale mnie nic juz nie wydawalo sie normalne. Dopiero gdy dotarlem do domu, przypomnialem sobie, ze prawie dwa miesiace temu wylaczylem prad i gaz. Bez swiatla dom wydawal sie dziwnie osamotniony na ulicy, jak gdyby tam nie bardzo pasowal. Jak moj tata, pomyslalem. Lub ja, uswiadomilem sobie. Ta swiadomosc sprawila, ze zdolalem podejsc do drzwi. Znalazlem tam wetknieta w szpare wizytowke prawnika o nazwisku William Benjamin. Na odwrocie widniala adnotacja, ze reprezentuje mojego ojca. Poniewaz telefon byl wylaczony, zadzwonilem od sasiadki. Nazajutrz zjawil sie u mnie wczesnym rankiem z aktowka w reku, kompletnie mnie zaskakujac. Zaprosilem go do srodka, do ciemnego domu. Usiadl na kanapie. Jego garnitur musial kosztowac wiecej od mojego dwumiesiecznego zoldu. Przedstawil sie, wyrazil mi wspolczucie z powodu mojej straty i pochylil sie do przodu. -Jestem tutaj, poniewaz lubilem panskiego ojca - oznajmil. - Tak przy okazji chce zaznaczyc, ze nie pobieram zadnej oplaty, poniewaz byl jednym z moich pierwszych klientow. Tuz po panskim przyjsciu na swiat zglosil sie do mnie z zamiarem sporzadzenia testamentu, a nastepnie co roku, tego samego dnia, otrzymywalem od niego list polecony ze spisem wszystkich monet, ktore zakupil. Wyjasnilem mu sprawy podatku spadkowego, totez darowywal je panu juz od czasu, gdy byl pan dzieckiem. Bylem tak zszokowany, ze nie moglem wydobyc z siebie glosu. -W kazdym razie szesc tygodni temu napisal do mnie list, w ktorym poinformowal mnie, ze wreszcie wszedl pan w posiadanie monet, i pragnal sie upewnic, ze wszystko inne jest w porzadku, totez po raz ostatni uaktualnilem jego ostatnia wole. Poniewaz napisal mi, gdzie teraz przebywa, domyslilem sie, ze nie jest z nim dobrze, zadzwonilem wiec do niego. Nie mowil wiele, lecz pozwolil mi porozmawiac z dyrektorem. Dyrektor obiecal, ze zawiadomi mnie, gdyby panski ojciec zmarl, zebym mogl sie z panem spotkac. Tak wiec jestem. Siegnal do aktowki, szukajac w niej czegos. -Wiem, ze nie jest to najlepsza chwila, poniewaz ma pan do zalatwienia formalnosci pogrzebowe, ale panski ojciec uprzedzil mnie, ze moze pan nie zabawic tutaj dlugo i powinienem zajac sie jego sprawami. To byly jego slowa, nie moje. Dobrze, prosze bardzo. - Podal mi koperte, ciezka od papierow. - Jego testament, spis wszystkich monet w kolekcji, lacznie z ich wartoscia i data zakupu, oraz wszystkie ustalenia co do pogrzebu, ktory nawiasem mowiac, jest oplacony z gory. Obiecalem mu, ze dopilnuje formalnosci spadkowych rowniez podczas urzedowego zatwierdzania testamentu, ale tutaj nie przewiduje zadnych problemow, poniewaz majatek nie jest duzy, a pan jest jedynym spadkobierca. I jesli pan sobie zyczy, moge znalezc kogos, kto wywiezie rzeczy, ktorych nie zechce pan zatrzymac, jak rowniez zajac sie sprzedaza domu. Panski ojciec przypuszczal, ze moze pan nie miec na to czasu. - Zamknal aktowke. - Jak juz powiedzialem, lubilem panskiego tate. Zwykle trzeba przekonywac ludzi o waznosci takich rzeczy, ale nie jego. Byl szalenie metodycznym czlowiekiem. -Tak - skinalem glowa. - To prawda. * Jak wyjasnil mi prawnik, ojciec zadbal o wszystko. Wybral rodzaj nabozenstwa zalobnego, jakie chcial, zeby bylo odprawione, kazal, by podrzucono mu ubranie, wybral nawet dla siebie trumne. Znajac go, powinienem pewnie spodziewac sie tego, lecz to jedynie spotegowalo moje przekonanie, ze nigdy go tak naprawde nie rozumialem.Na pogrzebie, w cieply, dzdzysty sierpniowy dzien, bylo bardzo niewiele osob. Dwoch dawnych wspolpracownikow, dyrektor domu opieki, prawnik oraz sasiadka, ktora opiekowala sie nim podczas mojej nieobecnosci. Zrobilo mi sie straszliwie przykro - serce mi sie krajalo z zalu - ze na calym swiecie wylacznie ta garstka osob dostrzegla szlachetnosc mojego ojca. Gdy pastor skonczyl modlitwy, spytal mnie szeptem, czy chcialbym cos dodac, mialem jednak tak scisniete gardlo, ze nie udalo mi sie wykrztusic nawet slowa, pokrecilem wiec tylko przeczaco glowa. * Po powrocie do domu usiadlem niepewnie na brzegu lozka taty. Deszcz przestal padac i szarawe promienie slonca padaly skosnie przez okno. Wszedzie unosila sie won stechlizny, lecz na poduszce pozostal jeszcze zapach taty. Obok mnie lezala koperta, ktora zostawil mi prawnik. Wysypalem na lozko jej zawartosc. Na wierzchu znajdowal sie testament oraz jakies inne dokumenty. Pod spodem natomiast oprawiona w ramke fotografia, ktora ojciec usunal ze swojego biurka dawno temu, jedyna istniejaca fotografia nas dwoch. Przysunalem ja do twarzy i wpatrywalem sie w nia, dopoki lzy nie przeslonily mi widoku. * Pozniej tego samego popoludnia przyjechala moja dziewczyna sprzed wielu lat, Lucy. Gdy stanela w progu, w pierwszej chwili mnie zamurowalo. Zniknela gdzies opalona dziewczyna z mojego buntowniczego okresu. Jej miejsce zajela kobieta ubrana w ciemny drogi spodnium i jedwabna bluzke.-Przyjmij moje najserdeczniejsze wyrazy wspolczucia, John - wyszeptala, podchodzac do mnie. Usciskalismy sie, przytulajac sie do siebie mocno, a dotyk jej ciala byl dla mnie niczym szklanka chlodnej wody w upalny letni dzien. Pachniala lekko perfumami, ktorych nazwy nie potrafilem sobie przypomniec, lecz ten zapach kojarzyl mi sie z Paryzem, mimo ze nigdy tam nie bylem. -Wlasnie przeczytalam nekrolog - powiedziala, odsunawszy sie. - Przepraszam, nie udalo mi sie zdazyc na pogrzeb. -Nie przejmuj sie - odparlem. Uczynilem zapraszajacy gest. - Moze wejdziesz? Usiadla obok mnie na kanapie, a gdy zauwazylem, ze nie nosi slubnej obraczki, podswiadomie poruszyla dlonia. -Nie wyszlo nam - wyjasnila. - Rozwiodlam sie w zeszlym roku. -Przykro mi. -Ja rowniez zaluje - odrzekla, biorac mnie za reke. - A u ciebie wszystko w porzadku? -Tak - sklamalem. - Wszystko. Rozmawialismy przez chwile o dawnych czasach. Odniosla sie sceptycznie do mojego stwierdzenia, ze to ostatnia rozmowa telefoniczna z nia popchnela mnie do zaciagniecia sie do wojska. Zapewnilem ja, ze tego wlasnie najbardziej potrzebowalem w tamtym okresie. Opowiedziala o swojej pracy - pomagala projektowac i urzadzac galerie handlowe w domach towarowych - i spytala, jak bylo w Iraku. Nabajalem jej o piasku. Rozesmiala sie i nie indagowala mnie dalej na ten temat. Po pewnym czasie nasza rozmowa prawie sie urwala, zdalismy sobie bowiem sprawe, jak bardzo oboje sie zmienilismy. Moze dlatego, ze kiedys bylismy sobie bliscy, albo dlatego, ze byla kobieta, czulem, jak mi sie przypatruje, i wiedzialem, jakie bedzie nastepne pytanie. -Jestes zakochany, prawda? - szepnela. Splotlem dlonie na kolanach i odwrocilem sie twarza do okna. Na zewnatrz niebo bylo ciemne i zachmurzone, zapowiadalo sie znowu na deszcz. -Tak - przyznalem. -Jak ma na imie? -Savannah. -Mieszka tutaj? -Nie - odparlem po chwili wahania. -Chcesz o tym porozmawiac? Nie, zamierzalem odpowiedziec, nie chce o tym rozmawiac. Nauczylem sie w wojsku, ze takie historie jak nasza sa nudne i latwe do przewidzenia i ze jesli nawet ktos o to pyta, wcale nie chce ich uslyszec. Opowiedzialem jej jednak cala historie, od poczatku do konca, z wiekszymi szczegolami, niz powinienem. Kilka razy Lucy brala mnie za reke. Nie zdawalem sobie sprawy, jak ciezko mi bylo dusic to wszystko w sobie, i gdy zamilklem, chyba zrozumiala, ze potrzebuje byc sam. Pocalowala mnie w policzek i wyszla, a po jej wyjsciu godzinami krazylem po calym domu. Przechodzilem z pokoju do pokoju, rozmyslajac o ojcu i o Savannah, czujac sie jak obcy i stopniowo uswiadamiajac sobie, ze jest jedno miejsce, do ktorego musze pojechac. ROZDZIAL OSIEMNASTY Tamtej nocy spalem w lozku mojego taty, byl to jeden jedyny raz, kiedy to w zyciu zrobilem. Burza minela, zrobilo sie goraco nie do wytrzymania. Nie pomoglo, ze pootwieralem okna, nadal nie moglem znalezc ochlody, godzinami rzucalem sie i przewracalem z boku na bok. Gdy nazajutrz rano wyczolgalem sie z lozka, znalazlem kluczyki samochodowe ojca na tablicy z kolkami. Wrzucilem moj dobytek na tylne siedzenie samochodu i zabralem z domu kilka przedmiotow, ktore chcialem zatrzymac. Nie bylo tego wiele poza fotografia. Pozniej zadzwonilem do prawnika i skorzystalem z jego oferty, ze znajdzie kogos, kto wywiezie reszte rzeczy i sprzeda dom. Klucze od domu wrzucilem do skrzynki na listy.Przeszedlem do garazu. Po kilku sekundach silnik zaskoczyl. Wycofalem samochod na podjazd i zamknalem drzwi garazu. Rzucilem ostatnie spojrzenie na dom, myslac o ojcu i zdajac sobie sprawe, ze nigdy juz tu nie wroce. Pojechalem do domu opieki, zabralem rzeczy ojca, po czym opuscilem Wilmington, zdazajac autostrada miedzystanowa na zachod. Prowadzilem samochod automatycznie. Minelo wiele lat od czasu, gdy jechalem tym odcinkiem drogi i prawie nie zwracalem uwagi na ruch, lecz stopniowo wracalo mi poczucie swojskosci. Mijalem miasteczka mojej mlodosci, kierujac sie przez Raleigh do Chapel Hill, gdzie wspomnienia przemykaly z bolesna intensywnoscia, a ja mimo woli wcisnalem pedal gazu, probujac zostawic je za soba. Minalem Burlington, Greensboro i Winston - Salem. Poza jednym postojem na stacji benzynowej, gdzie kupilem rowniez butelke wody mineralnej, pedzilem przed siebie, popijajac wode, nie mogac jednak zniesc mysli o jedzeniu. Nasze wspolne zdjecie z ojcem lezalo obok mnie i od czasu do czasu probowalem przywolac na pamiec tamtego chlopca. W koncu skrecilem na polnoc waska szosa, wijaca sie wsrod gorskich pasm o blekitnych wierzcholkach, ciagnacych sie od polnocy do poludnia, lagodne wybrzuszenie skorupy ziemskiej. Gdy wreszcie przerwalem jazde i zatrzymalem sie w nedznym motelu przy autostradzie, bylo juz pozne popoludnie. Miesnie mi zesztywnialy, totez przez kilka minut pocwiczylem rozciaganie, a nastepnie wzialem prysznic i ogolilem sie. Wlozylem czyste dzinsy i T - shirt, zastanawiajac sie, czy nie kupic sobie czegos do jedzenia, nadal jednak nie bylem glodny. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi, a powietrze nie bylo takie parne jak na wybrzezu. Poczulem ciagnacy od gor zapach drzew iglastych. Tutaj urodzila sie Savannah i cos mi mowilo, ze nadal tu mieszka. Chociaz moglem pojsc do jej rodzicow i spytac o to, zrezygnowalem z tego pomyslu, nie bylem bowiem pewny, jak zareaguja na moja obecnosc. Jechalem wiec ulicami Lenoir, mijajac dzielnice handlowa, obfitujaca w najrozmaitsze fast foody, i zwolnilem dopiero wtedy, gdy dotarlem do mniej pospolitej czesci miasteczka. To byla ta czesc Lenoir, ktora sie nie zmienila, gdzie nowo przybyli i turysci byli mile widziani, gdy przyjezdzali z wizyta, nigdy jednak nie zyskiwali miana tubylcow. Zaparkowalem przed zaniedbanym lokalem do gry w bilard, ktory przypominal mi niektore ulubione miejsca spotkan z mojej mlodosci. W oknach wisialy neonowe reklamy piwa, parking od frontu byl szczelnie wypelniony. W takim wlasnie barze z pewnoscia dowiem sie tego, o co mi chodzi. Wszedlem do srodka. Z grajacej szafy dobiegaly glosne dzwieki ballady Hanka Williamsa, w powietrzu snuly sie smuzki papierosowego dymu. Obok siebie staly cztery stoly do bilardu, kazdy gracz mial na glowie baseballowke, a dwoch z nich najwyrazniej zulo tyton. Na scianach gesto wisialy trofea w otoczeniu pamiatek z wyscigow samochodowych organizowanych przez NASCAR. Byly wsrod nich zdjecia zrobione w Talladega i Martinsville, North Wilkesboro i Rockingham, i choc moje zdanie o tym sporcie sie nie zmienilo, ich widok dziwnie mnie uspokoil. W rogu baru, pod usmiechnieta twarza niezyjacego juz Dale'a Earnhardta, stal sloik wypelniony monetami, z prosba o datki dla kogos z miejscowych, chorego na raka. Czujac niespodziewany przyplyw wspolczucia, wrzucilem do srodka kilka dolarow. Usiadlem przy barze i nawiazalem rozmowe z barmanem. Byl mniej wiecej w moim wieku i jego goralski akcent przypomnial mi Savannah. Po dwudziestu minutach luznej rozmowy wyjalem z portfela fotografie Savannah i wyjasnilem, ze jestem przyjacielem rodziny. Wtracilem mimochodem imiona jej rodzicow i zadalem kilka pytan, ktore dawaly do zrozumienia, ze juz tu kiedys bylem. Byl ostrozny i slusznie. W malych miasteczkach ludzie chronia sie nawzajem, lecz okazalo sie, ze sluzyl dwa lata w korpusie piechoty, co przelamalo lody. Po jakims czasie pokiwal glowa. -Tak, znam ja - powiedzial. - Mieszka na Old Mili Road, niedaleko rodzicow. Bylo juz po osmej wieczorem i niebo coraz bardziej szarzalo, zapadal zmierzch. Po uplywie dziesieciu minut zostawilem barmanowi hojny napiwek i wyszedlem. Gdy wjezdzalem do tej krainy koni, w glowie mialem dziwna pustke. Przynajmniej pamietam, ze tak wlasnie myslalem o tym, gdy bylem tutaj ostatni raz. Droga szla skosem pod gore i zaczalem rozpoznawac charakterystyczne punkty terenu. Orientowalem sie, ze za kilka minut przejade obok domu rodzicow Savannah. Gdy juz go minalem, przechylilem sie nad kierownica, wygladajac kolejnej luki w ogrodzeniu, po czym skrecilem w dluga zwirowa droge. Gdy sie na niej znalazlem, dostrzeglem recznie malowana tablice z napisem: "Nadzieja i konie". Szuranie opon mojego samochodu po zwirze bylo osobliwie pokrzepiajace. Zaparkowalem pod wierzba, obok malego zdezelowanego pick - upa. Spojrzalem w strone domu. Prostokatny, o stromym dachu, z bialymi scianami, z ktorych oblazila farba, i kominem wycelowanym w niebo, zdawal sie wyrastac z ziemi jak niesamowita stuletnia dekoracja. Nad obdrapanymi drzwiami wejsciowymi swiecila pojedyncza zarowka, obok amerykanskiej flagi wisiala mala roslina w doniczce, obie kolysaly sie lagodnie na wietrze. Z boku domu znajdowala sie nadszarpnieta zebem czasu stajnia i zagroda dla koni. Za nimi szmaragdowe pastwiska, ogrodzone bialym plotem, ciagnely sie az do szpaleru poteznych debow. Nie opodal stajni wznosil sie jeszcze jeden drewniany budynek, dostrzegalem w cieniu zarysy przestarzalego sprzetu rolniczego. Znowu zaczalem sie zastanawiac, co ja tutaj robie. Nie bylo jeszcze za pozno na to, by po prostu odjechac, nie potrafilem jednak zmusic sie do tego, by zawrocic samochod. Niebo rozblyskiwalo czerwienia i zlotem, zanim slonce skrylo sie za horyzontem, pograzajac gory w ponurej ciemnosci. Wysiadlem z samochodu i ruszylem w strone domu. Rosa na trawie zmoczyla mi buty, jeszcze raz poczulem zapach iglakow. Slyszalem cwierkanie swierszczy i nieprzerwane trele slowika. Te odglosy dodaly mi chyba sil, gdy wchodzilem na werande. Probowalem wymyslic, co jej powiem, kiedy otworzy drzwi. Albo co powiem jemu. Gdy zastanawialem sie, co zrobic, podbiegl do mnie retriever, merdajac ogonem. Wyciagnalem reke, on zas polizal mnie przyjaznie po dloni, po czym zawrocil i zbiegl z powrotem po schodkach. Majtal nadal radosnie ogonem, okrazajac dom, a ja, slyszac ten sam glos, ktory sprowadzil mnie do Lenoir, zszedlem z werandy i podazylem za nim. Przywarowal, po czym szorujac brzuchem po ziemi, przeczolgal sie pod najnizsza poprzeczka plotu i potruchtal do stajni. W tej samej chwili gdy pies zniknal w stajni, dostrzeglem wychodzaca Savannah z nareczami siana pod pacha. Konie puscily sie galopem z pastwiska w jej strone, gdy sypala pasze do zlobow. Szedlem dalej przed siebie. Otrzepala sie i wlasnie miala zawrocic do stajni, gdy przypadkowo jej wzrok pobiegl w moja strone. Zrobila krok, popatrzyla na mnie znowu i zastygla w bezruchu. Przez dluga chwile zadne z nas sie nie poruszylo. Gdy tak wpatrywalismy sie w siebie nawzajem, zdalem sobie sprawe, ze zle zrobilem, przyjezdzajac tutaj bez uprzedzenia. Wiedzialem, ze powinienem cos powiedziec, cokolwiek, lecz nic nie przychodzilo mi do glowy. Moglem tylko gapic sie na nia bez slowa. Ogarnela mnie fala wspomnien i pomyslalem, ze Savannah niewiele sie zmienila od czasu, gdy widzialem ja po raz ostatni. Podobnie jak ja byla ubrana w dzinsy i T - shirt, poplamione blotem, a jej sfatygowane kowbojskie buty mialy zdarte podeszwy. Jakims sposobem ten ubogi wyglad dodawal jej naturalnego powabu. Wlosy miala dluzsze, niz zapamietalem, a miedzy przednimi zebami te sama malutka przerwe, ktora tak bardzo zawsze lubilem. -Savannah - powiedzialem w koncu. Dopiero gdy sie odezwalem, uswiadomilem sobie, ze ona byla rownie zafascynowana jak ja. Nagle usmiechnela sie szeroko z niewinna radoscia. -John! - wykrzyknela. -Dobrze cie znowu widziec. Pokrecila glowa, jak gdyby probowala uporzadkowac mysli, po czym spojrzala na mnie spod zmruzonych powiek. Kiedy w koncu dotarlo do niej, ze nie jestem mirazem, podbiegla do wrot stajni i puscila sie pedem w moja strone. Po chwili poczulem jej ramiona na szyi, serdeczny dotyk jej cieplego ciala. Przez sekunde mialem wrazenie, ze nic sie miedzy nami nie zmienilo. Mialem tylko jedno pragnienie - trzymac ja tak juz zawsze, kiedy jednak sie odsunela, zludzenie pryslo i z powrotem stalismy sie dwojgiem obcych ludzi. Z jej twarzy wyczytalem pytanie, na ktore nie potrafilem sobie odpowiedziec podczas calej dlugiej podrozy do Lenoir. -Co ty tutaj robisz? Odwrocilem wzrok. -Nie wiem - odparlem. - Po prostu musialem przyjechac. Chociaz o nic nie spytala, miala zaciekawiona i jednoczesnie niepewna mine, jak gdyby ogarnely ja watpliwosci, czy zalezy jej na dalszych wyjasnieniach. Cofnalem sie o krok, dajac jej swobode. W mroku dostrzegalem ciemniejsze zarysy koni, nagle wrocily do mnie wydarzenia kilku ostatnich dni. -Zmarl moj ojciec - wyszeptalem, te slowa zdawaly sie dobiegac znikad. - Przyjechalem prosto z pogrzebu. Savannah milczala, twarz jej zlagodniala, wyrazajac spontaniczne wspolczucie, co kiedys tak mnie w niej ujmowalo. -Och, John... tak mi przykro - powiedziala rowniez szeptem. Przytulila mnie ponownie i tym razem w jej uscisku dalo sie wyczuc naglaca potrzebe. Kiedy sie cofnela, jej twarz czesciowo skryla sie w cieniu. -Jak to sie stalo? - spytala, trzymajac mnie wciaz za reke. Slyszalem w jej glosie prawdziwy smutek. Milczalem, nie umiejac podsumowac ostatnich dwoch lat jednym stwierdzeniem. -To dluga historia - rzeklem wymijajaco. Pomyslalem, ze w jasnym swietle stajennych latarn moglbym dostrzec w oczach Savannah slad wspomnien, ktore chciala pogrzebac, zycie sprzed wielu lat. Gdy puscila moja dlon, dostrzeglem blysk slubnej obraczki na serdecznym palcu. Ten widok podzialal na mnie jak kubel zimnej wody i przywrocil po czucie rzeczywistosci. Znala te moja mine. -Tak - przyznala - jestem mezatka. -Przepraszam, nie powinienem byl przyjezdzac. Ku mojemu zdziwieniu machnela lekko reka. -Nie szkodzi - usmiechnela sie, przechylajac glowe. - Jak mnie znalazles? -To male miasteczko. - Wzruszylem ramionami. - Spytalem kogos. -I tak po prostu... podal ci moj adres? -Bylem bardzo przekonujacy. Sytuacja byla niezreczna i zadne z nas nie bardzo wiedzialo, co powiedziec. Z jednej strony chcialbym stac tak nadal i gawedzic z nia jak starzy przyjaciele o wszystkim, co zdarzylo sie w naszym zyciu od ostatniego spotkania. Z drugiej jednak spodziewalem sie, ze lada chwila pojawi sie nagle jej maz i albo poda mi reke, albo wyzwie mnie na pojedynek. W ciszy rozleglo sie rzenie, ponad ramieniem Savannah widzialem cztery konie z lbami opuszczonymi nad zlobem, czesciowo w cieniu, czesciowo w kregu swiatla latarni. Pozostale trzy konie, w tym Midas, wpatrywaly sie w Savannah, jak gdyby zastanawialy sie, czy o nich zapomniala. Wreszcie wskazala na nie przez ramie. -Powinnam je tez nakarmic - powiedziala. - To ich pora i zaczynaja sie niecierpliwic. Gdy skinalem glowa, Savannah cofnela sie o krok, po czym odwrocila sie. Gdy znalazla sie przy wrotach, skinela na mnie. -Zechcesz mi pomoc? Zawahalem sie, spogladajac w strone domu. Savannah powedrowala wzrokiem za moim spojrzeniem. -Nie przejmuj sie - uspokoila mnie. - Nie ma go tam, a mnie naprawde przyda sie pomoc. - Jej glos byl zaskakujaco opanowany. Choc nie bylem pewien, jak rozumiec jej odpowiedz, chetnie sie zgodzilem. -Oczywiscie, to dla mnie przyjemnosc. Zaczekala na mnie i zamknela za nami wrota stajni. Pokazala na sterte konskiego nawozu. -Uwazaj na lajno. Pobrudzisz sobie buty. -Sprobuje - mruknalem. Nastepnie oddzielila narecze siana, potem jeszcze dwa, i podala mi je. -Po prostu wrzuc je tam, do sasiednich zlobow. Ja ide po owies. Zrobilem, jak mi polecila, i konie zblizyly sie. Savannah wyszla na zewnatrz z wiadrami w obu rekach. -Lepiej odsun sie troche - ostrzegla mnie. - Moga przez przypadek cie przewrocic. Cofnalem sie, a Savannah zawiesila oba wiadra na plocie. Podbiegla do nich pierwsza grupka koni, ona zas przygladala im sie z wyrazna duma. -Ile razy dziennie musisz je karmic? -Dwa razy, dzien w dzien. Ale nie jest to wylacznie kwestia zadawania paszy. Zdziwilbys sie, jak potrafia byc czasami niezdarne. Mam w pamieci numer telefonu weterynarza. Usmiechnalem sie. -Wyglada na to, ze macie tu mnostwo pracy. -Bo tak jest. Mowi sie, ze posiadanie konia to zycie z kotwica. Jesli nie ma sie kogos do pomocy, trudno jest sie wyrwac, nawet na weekend. -A twoi rodzice wlaczaja sie do pracy? -Czasami. Kiedy ich naprawde potrzebuje. Ale tata sie starzeje, a zajmowanie sie siedmioma konmi to nie to samo co jednym. -Wierze ci na slowo. W cieplych objeciach nocy sluchalem monotonnego dzwonienia cykad, oddychajac spokojem tego azylu i probujac wyciszyc gonitwe mysli w mojej glowie. -Zawsze wyobrazalem sobie, ze bedziesz mieszkala w takim zaciszu - powiedzialem w koncu. -Ja tez - przyznala. - Ale jest to o wiele trudniejsze, niz mi sie wydawalo. Zawsze jest cos, co wymaga naprawy. Nie masz pojecia, ile bylo dziur w dachu stajni, a zeszlej zimy przewrocil sie plot na kilku dlugich odcinkach. Tym zajmowalismy sie przez cala wiosne. Mimo ze zwrocilem uwage na liczbe mnoga, jakiej uzyla, i zalozylem, ze ma na mysli swojego meza, nie bylem jeszcze gotow, by o nim rozmawiac. Ona tez chyba nie. -Ale jest tu przepieknie, mimo ze mamy duzo pracy. Takiej nocy jak dzisiejsza lubie siedziec na werandzie i sluchac swiata. Prawie nie slychac przejezdzajacych samochodow i jest tak... sielankowo. Mozna pozbierac mysli, zwlaszcza po dlugim dniu. Gdy mowila, czulem, jak dobiera slowa, pragnac utrzymac nasza rozmowe na bezpiecznym gruncie. -Moge to sobie wyobrazic. -Musze wyczyscic kopyta - oznajmila. - Zechcesz mi pomoc? -Nie wiem, czy potrafie. -To latwe - rzekla z usmiechem. - Pokaze ci. Zniknela w stajni i wyszla stamtad z czyms w rodzaju dwoch malych zakrzywionych gwozdzi. Podala mi jeden. Podczas gdy konie jadly, podeszla do pierwszego z nich. -Musisz po prostu schwycic za kopyto i szarpnac, jednoczesnie klepiac konia po nodze z tylu - powiedziala, demonstrujac, jak to zrobic. Kon, zajety zuciem siana, poslusznie podniosl kopyto. Savannah przytrzymala je miedzy udami. - Teraz po prostu trzeba wydlubac bloto dookola podkowy. To naprawde zadna filozofia. Podszedlem do konia obok niej i sprobowalem nasladowac jej czynnosci, lecz nie na wiele sie to zdalo. Kon byl wielki i bardzo uparty. Pociagnalem go po raz drugi za kopyto i klepnalem konczyne w odpowiednim miejscu, potem jeszcze raz. Kon jadl dalej, ignorujac moje wysilki. -On nie podniesie nogi - poskarzylem sie. Savannah skonczyla czyscic kopyto swojego konia, nastepnie schylila sie przy moim. Klepniecie, szarpniecie i kopyto znalazlo sie miedzy jej udami. -Jasne, ze podniesie. Po prostu wie, ze nie potrafisz tego robic i ze czujesz sie nieswojo. Musisz okazac pewnosc siebie. - Puscila kopyto, a ja zajalem jej miejsce i ponowilem probe. Kon zignorowal mnie znowu. -Przyjrzyj sie, jak ja to robie - rzekla ostroznie. -Przygladalem sie - zaprotestowalem. Powtorzyla cwiczenie. Kon podniosl noge. Po chwili wiernie nasladowalem jej ruchy. Bezskutecznie. Kon nie zwrocil na mnie najmniejszej uwagi. Choc nie twierdze, ze umiem czytac w konskich myslach, mialem dziwne wrazenie, ze ten kon znajdowal przyjemnosc w obserwowaniu moich mak. Zdenerwowany klepalem i szarpalem bez przerwy, az wreszcie, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, kon podniosl noge. Pomimo ze moj wyczyn nie nalezal raczej do niecodziennych, poczulem nagla dume. Po raz pierwszy, odkad przyjechalem, Savannah sie rozesmiala. -Dobra robota. Teraz tylko wyskrob bloto i zabierz sie do nastepnego kopyta. Savannah oporzadzila szesc koni w tym samym czasie co ja jednego. Kiedy skonczylismy, otworzyla wrota stajni i konie wybiegly klusem na skryte w mroku pastwisko. Nie bardzo wiedzialem, czego sie spodziewac, lecz Savannah przeszla do szopy. Wrocila z dwiema szuflami. -Teraz czas na sprzatanie - powiedziala, podajac mi jedna. -Sprzatanie? -Obornika - wyjasnila. - W przeciwnym razie bedzie tu naprawde obrzydliwie smierdzialo. Wzialem od niej szufle. -Robisz to codziennie? -Zycie jest cudowne, prawda? - zazartowala. Wyszla znowu i wrocila z taczka. Gdy zaczelismy zgarniac szufla obornik, nad wierzcholkami drzew wzeszedl ksiezyc. Pracowalismy w milczeniu, brzek i miarowe szuranie jej szufli wypelnialo powietrze. Po pewnym czasie oboje skonczylismy i oparlem sie o lopate, przygladajac sie badawczo Savannah. W mroku stajni wygladala uroczo i nieuchwytnie, jak zjawa. Nie odzywala sie, lecz czulem, ze rowniez taksuje mnie spojrzeniem. -Dobrze sie czujesz? - spytalem w koncu. -Dlaczego tu przyjechales, John? -Juz mnie o to pytalas. -Wiem, ale tak naprawde mi nie odpowiedziales. Nie odrywalem od niej wzroku. Rzeczywiscie, nie odpowiedzialem. Nie bylem pewny, czy potrafie wyjasnic moj odruch samemu sobie. Przestapilem z nogi na noge. -Nie wiedzialem, dokad moglbym pojechac. Ku mojemu zaskoczeniu pokiwala glowa. -Aha - przyjela do wiadomosci moje tlumaczenie. Pelna akceptacja w jej glosie sprawila, ze mowilem dalej. -To szczera prawda. W pewnym sensie jestes najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek mialem. Dostrzeglem, ze twarz jej zlagodniala. -W porzadku - powiedziala. Jej reakcja przywiodla mi na pamiec mojego ojca, ona chyba tez miala podobne skojarzenie. Zmusilem sie, by rozejrzec sie po jej posiadlosci. -A wiec to jest ranczo twoich marzen, tak? - spytalem. - "Nadzieja i konie" sluzy autystycznym dzieciom, prawda? Przegarnela palcami wlosy, zakladajac kosmyk za ucho. Najwyrazniej bylo jej przyjemnie, ze o tym pamietalem. -Tak - odrzekla. - Prawda. -Czy wszystko jest tak, jak sobie planowalas? Rozesmiala sie, rozkladajac rece. -Czasami. Ale niech ci sie nawet przez chwile nie zdaje, ze mozna w ten sposob zarobic na utrzymanie. Pracujemy oboje, a ja codziennie dochodze do wniosku, ze nie nauczylam sie na studiach tyle, ile myslalam. -Nie? Pokrecila przeczaco glowa. -Do czesci dzieci, ktore przychodza tutaj lub do osrodka, trudno jest dotrzec. - Zawahala sie, probujac znalezc wlasciwe slowa, wreszcie dodala: - Wiesz, chyba myslalam, ze wszystkie beda podobne do Alana. - Podniosla wzrok. - Pamietasz, opowiadalam ci kiedys o nim? Kiedy potaknalem, opowiadala dalej. -Okazuje sie, ze sytuacja Alana jest wyjatkowa. Nie wiem, moze dlatego, ze wychowywal sie na ranczu, przystosowal sie do tego znacznie latwiej od wiekszosci dzieciakow. Gdy przerwala, rzucilem jej lekko zdziwione spojrzenie. -Pamietam, ze mowilas mi zupelnie cos innego. Z tego, co sobie przypominam, Alan byl poczatkowo przerazony. -Tak, wiem, lecz mimo to... przyzwyczail sie do tego. I o to chodzi. Nie masz pojecia, ile dzieci, ktore tutaj mamy, nigdy nie zaadaptuje sie w ogole, bez wzgledu na to, jak dlugo bedziemy z nimi pracowali. To nie jest wylacznie sprawa weekendow. Niektore dzieciaki przychodza tutaj regularnie od przeszlo roku. Prowadzimy osrodek oceny rozwoju, totez spedzamy wiele czasu z wiekszoscia tych dzieci i gdy zalozylismy ranczo, nalegalismy, by je im udostepnic, niezaleznie od tego, jak powazny jest ich stan. Uwazalismy, ze to zaangazowanie jest bardzo wazne, lecz w wypadku niektorych dzieci... bardzo chcialabym umiec do nich trafic. Czasami mam wrazenie, ze krecimy sie w miejscu. Widzialem, ze Savannah kataloguje swoje wspomnienia. -To nie znaczy, ze mamy wrazenie, iz tracimy czas - mowila dalej. - Niektore dzieci naprawde wynosza duze korzysci z naszej pracy. Przyjezdzaja tutaj na kilka weekendow i... porownalabym to z paczkiem kwiatu, ktory powoli otwiera sie i przeobraza w cos przepieknego. Tak jak bylo z Alanem. Mozesz obserwowac, jak ich umysly otwieraja sie na nowe pomysly oraz mozliwosci, a kiedy widze dzieciaka jadacego na koniu ze szczesliwym usmiechem na buzi, dla mnie jest to najwazniejsze na swiecie. To ekscytujace uczucie i pragniesz, zeby zdarzalo sie za kazdym razem, przy kazdym dziecku, ktore do nas trafia. Myslalam kiedys, ze to kwestia wytrwalosci, ze potrafimy pomoc wszystkim, ale to niemoz- liwe. Niektore z tych dzieci nigdy nawet nie zbliza sie do konia, nie mowiac o przejazdzce na nim. -Wiesz, ze to nie twoja wina. Ja tez nie bylem zachwycony pomyslem jazdy na koniu, pamietasz? Savannah zachichotala jak mala dziewczynka. -Tak, pamietam. Gdy dosiadles po raz pierwszy konia, byles bardziej przerazony niz wiele z tych dzieciakow. -Wcale nie - zaprotestowalem. - Poza tym Pepper byl narowisty. -Ha! - wykrzyknela. - Jak myslisz, dlaczego pozwolilam ci go dosiasc? Poniewaz jest najspokojniejszym koniem, jakiego mozna sobie wyobrazic. Nie pamietam, zeby kiedykolwiek tak sie telepal, gdy jechal na nim ktos inny. -Byl narowisty - upieralem sie. -Mowisz jak prawdziwy nowicjusz - draznila sie ze mna. - Ale chociaz sie mylisz, jestem wzruszona, ze pamietasz. Jej figlarnosc wywolala lawine wspomnien. -Oczywiscie, ze pamietam - powiedzialem. - To byly najwspanialsze dni w moim zyciu. Nigdy ich nie zapomne. - Ponad jej ramieniem widzialem psa blakajacego sie po past wisku. - Moze dlatego wciaz sie nie ozenilem. Slyszac to oswiadczenie, spuscila wzrok. -Ja rowniez pamietam tamte dni. -Doprawdy? -Oczywiscie - odrzekla. - Mozesz mi nie wierzyc, ale to prawda. Jej slowa zawisly ciezko w powietrzu. -Jestes szczesliwa, Savannah? - spytalem w koncu. Na jej twarzy pojawil sie lekko drwiacy usmiech. -Na ogol tak. A ty? -Nie wiem - odparlem, co wyraznie ja rozsmieszylo. -Twoja typowa reakcja. Kiedy kaze ci sie wejrzec w siebie, by znalezc odpowiedz. To u ciebie odruchowe. Zawsze tak bylo. Dlaczego nie spytasz wprost o to, co naprawde chcesz wiedziec? -A co chce naprawde wiedziec? -Czy kocham mojego meza, czy nie? O to ci chodzi? - Jej spojrzenie powedrowalo gdzies daleko. Na chwile odebralo mi glos, zdalem sobie jednak sprawe, ze instynkt jej nie zawiodl. To byla prawdziwa przyczyna mojego przyjazdu tutaj. -Tak - odrzekla wreszcie, znowu czytajac w moich myslach. - Kocham go. Niewatpliwa szczerosc w jej glosie dotknela mnie do zywego, lecz zanim zdazylem dluzej sie nad tym zastanowic, Savannah odwrocila sie znowu twarza do mnie. Z jej oczu wyzieral niepokoj, jak gdyby przypomniala sobie o czyms bolesnym, lecz to wrazenie szybko minelo. -Jadles juz cos? - zainteresowala sie nagle. Wciaz usilowalem zrozumiec to, co przed chwila zobaczylem. -Nie - odparlem. - Prawde mowiac, nie jadlem nawet sniadania ani lunchu. Savannah pokrecila glowa. -Zostalo mi z obiadu troche gulaszu wolowego z jarzynami. Masz troche czasu na kolacje? Chociaz natychmiast przyszedl mi na mysl jej maz, przyjalem zaproszenie. -Bardzo chetnie - powiedzialem. Ruszylismy w strone domu i przystanelismy dopiero na werandzie, gdzie stal rzad ubloconych, znoszonych kowbojskich butow. Savannah wyciagnela reke i przytrzymala sie mojego ramienia, by nie stracic rownowagi, gdy zdejmowali buty. Ten gest uderzyl mnie jako niezwykle swobodny i naturalny. Byc moze jej dotyk osmielil mnie na tyle, ze przyjrzalem jej sie naprawde, i choc dostrzeglem tajemniczosc i dojrzalosc, ktore zawsze mnie w niej pociagaly, zauwazylem tez cien smutku i powsciagliwosci. Dla mojego zranionego serca ta kombinacja czynila ja nawet jeszcze piekniejsza. ROZDZIAL DZIEWIETNASTY Mala kuchenka byla dokladnie taka, jakiej mozna sie bylo spodziewac w starym domu, ktory byl prawdopodobnie przerabiany kilkanascie razy w ciagu minionego stulecia. Stara podloga, wylozona linoleum, luszczacym sie lekko przy scianach, proste funkcjonalne biale szafki - z gruba warstwa farby po wielokrotnym malowaniu - oraz zlewozmywak z nierdzewnej stali pod oknem z drewnianymi framugami, ktore zapewne nalezalo wymienic wiele lat temu. Blat kuchenny byl popekany, pod jedna sciana stal zelazny piecyk na drewno rownie wiekowy jak sam dom. Miejscami jednak wkraczal swiat wspolczesny - duza lodowka, zmywarka do naczyn w poblizu zlewu, kuchenka mikrofalowa w przeciwleglym rogu, obok oprozniona do polowy butelka czerwonego wina. Pod pewnymi wzgledami przypominalo mi to dom mojego ojca.Savannah otworzyla szafke i wyjela kieliszek do wina. -Napijesz sie troche wina? Pokrecilem przeczaco glowa. -Nigdy nie bylem specjalnym amatorem wina. Ze zdziwieniem przyjalem fakt, ze nie schowala z powrotem kieliszka. Zamiast tego wziela niepelna butelke i nalala sobie wina. Postawila kieliszek na stole i usiadla naprzeciwko mnie. Siedzielismy przez chwile w milczeniu, po czym Savannah podniosla kieliszek do ust. -Zmienilas sie - zauwazylem. Wzruszyla ramionami. -Wiele rzeczy zmienilo sie od czasu, gdy widzielismy sie po raz ostatni. Nie powiedziala nic wiecej i odstawila kieliszek z powrotem na stol. Kiedy odezwala sie znowu, jej glos byl przytlumiony. -Nigdy nie przypuszczalam, ze bede kiedys czekala na to, by wypic wieczorem kieliszek wina, ale tak wlasnie jest. Zaczela obracac kieliszkiem na blacie stolu, a ja zastanawialem sie, co sie z nia stalo. -Wiesz, co jest zabawne? - spytala. - Naprawde zwracam uwage na smak. Kiedy wypilam pierwszy kieliszek, nie mialam pojecia, co jest dobre, a co zle. Teraz, kiedy kupuje wino, wybieram je starannie. Nie poznawalem kobiety, ktora siedziala naprzeciwko mnie, i nie bardzo wiedzialem, jak zareagowac. -Nie zrozum mnie zle - mowila dalej. - Nadal pamietam wszystko, czego nauczyli mnie moi rodzice, i rzadko wypijam wiecej niz kieliszek na noc. Skoro jednak sam Jezus zamienil wode w wino, doszlam do wniosku, ze nie jest to wielki grzech. Usmiechnalem sie, slyszac to rozumowanie i zdajac sobie sprawe, jak niesluszne bylo trzymanie sie wersji kapsuly czasowej Savannah, jaka zakodowala sie w mojej pamieci. -Nie pytalem. -Wiem - przyznala. - Ale cie to zdziwilo. Przez chwile w kuchni bylo slychac jedynie ciche buczenie lodowki. -Przykro mi z powodu twojego taty - powiedziala, wodzac palcem po rysie na blacie stolu. - Naprawde. Nie masz pojecia, ile razy myslalam o nim w ciagu kilku ostatnich lat. -Dziekuje ci. Savannah znowu zaczela obracac kieliszek w palcach, pozornie zapatrzona w wirujacy plyn. -Chcesz o tym porozmawiac? - spytala. Nie bylem pewny, lecz gdy odchylilem sie na oparcie krzesla, slowa poplynely zaskakujaco latwo. Mowilem o pierwszym zawale ojca, potem o drugim, jak rowniez o moich odwiedzinach w ciagu ostatnich dwoch lat. Opowiadalem o tym, jak poglebiala sie nasza przyjazn, o pociesze, jaka z tego czerpalem, o spacerach, ktore razem odbywalismy i ktore ostatecznie musielismy zarzucic. Zdalem jej relacje z moich ostatnich dni z nim i o cierpieniu z powodu koniecznosci oddania go do specjalnego domu opieki. Gdy opisywalem pogrzeb i fotografie, ktora znalazlem w kopercie, wziela mnie za reke. -Ciesze sie, ze zachowal ja dla ciebie - oznajmila - lecz wcale nie jestem tym zaskoczona. -Ja bylem - rzeklem na to, a Savannah parsknela smiechem. Byl to dzwiek podnoszacy na duchu. Scisnela moja dlon. -Bardzo zaluje, ze nie wiedzialam. Z pewnoscia przyjechalabym na pogrzeb. -Byl bardzo skromny. -To niewazne. Wazne jest tylko to, ze pozegnales swojego ojca. - Zawahala sie, po czym puscila moja dlon i upila kolejny lyk wina. -Jestes juz gotow cos zjesc? -Nie wiem - odparlem, czerwieniac sie na wspomnienie jej wczesniejszej uwagi. Pochylila sie z usmiechem do przodu. -A moze podgrzeje gulasz i zobaczymy, co z tego wyniknie? Co ty na to? -A jest smaczny? - spytalem. - To znaczy... kiedy cie wczesniej znalem, nigdy nie wspominalas, ze potrafisz gotowac. -To nasz specjalny rodzinny przepis - odrzekla, udajac obrazona. - Ale musze byc uczciwa... ugotowala go moja mama. Przyniosla mi wczoraj. -Prawda wyszla na jaw - zauwazylem. -Z prawda juz dziwnie bywa - powiedziala. - Zwykle wychodzi na jaw. - Wstala i otworzyla lodowke, po czym pochylila sie, penetrujac spojrzeniem polki. Patrzac na obraczke na jej palcu, mimo woli zastanawialem sie, gdzie jest maz Savannah. Wyjela plastikowy pojemnik, nalozyla porcje do miseczki i umiescila ja w kuchence mikrofalowej. -Zjesz cos do tego? Moze kawalek chleba z maslem? -Bardzo chetnie - zgodzilem sie. Po kilku minutach postawila przede mna jedzenie. Aromat potrawy sprawil, ze po raz pierwszy poczulem, jak wsciekle jestem glodny. Ku mojemu zaskoczeniu Savannah wrocila na swoje miejsce i znowu wziela do reki kieliszek z winem. -Ty nie bedziesz jadla? -Nie jestem glodna - odparla. - Prawde mowiac, niewiele ostatnio jadam. - Podniosla kieliszek do ust, a ja zaczalem jesc gulasz, puszczajac jej uwage mimo uszu. -Mialas racje - cmoknalem z zachwytem. - Po prostu pycha. Savannah sie usmiechnela. -Mama jest fantastyczna kucharka. Moglbys pomyslec, ze przy niej nauczylam sie niezle gotowac, ale niestety. Zawsze mialam nawal zajec. Zbyt wiele nauki, gdy bylam mloda, a pozniej zbyt wiele pracy przy przerabianiu domu. - Wskazala gestem salon. - To stary dom. Wiem, ze na to nie wyglada, lecz przez ostatnie dwa lata wlozylismy w to mnostwo wysilku. -Wyglada wspaniale. -Jestes po prostu uprzejmy, ale doceniam to - odrzekla. - Szkoda, ze nie widziales domu, kiedy sie tu wprowadzilam. Wygladal doslownie jak stodola. Potrzebny byl nowy dach, ale to zabawne - nikt nigdy nie mysli o dachu, zastanawiajac sie nad tym, co nalezy przerobic. To jedna z tych rzeczy, ktore zgodnie z oczekiwaniami ludzi powinien miec dom, lecz nikt nie zaklada, ze pewnego dnia bedzie do wymiany. Niemal wszystko, co zrobilismy, podpada pod te kategorie. Pompy cieplne, okna termiczne, naprawa zniszczen, jakie wyrzadzily termity... wiele bylo dlugich dni. - W jej oczach widoczne bylo rozmarzenie. - Wiekszosc prac wykonalismy sami. Podobnie ma sie sprawa z kuchnia. Wiem, ze potrzebne sa nowe szafki i podloga, lecz kiedy tu zamieszkalismy, w salonie i sypialniach tworzyly sie kaluze za kazdym razem, gdy padal deszcz. Co mielismy robic? Musielismy ustalic priorytety i w rezultacie w pierwszej kolejnosci zerwalismy stare gonty z dachu. Temperatura dochodzila wtedy do trzydziestu osmiu stopni, a ja siedzialam na gorze z szufla, zrywajac gonty, nabawiajac sie pecherzy. Ale... wszystko wydawalo sie wlasciwe, wiesz? Dwoje mlodych ludzi zaczynajacych wspolne zycie, pracujacych razem, remontujacych swoj dom. Bylo w tym takie poczucie... wspolnoty. Podobnie gdy przekladalismy podloge w salonie. Pare tygodni zajelo oszlifowanie klepek papierem sciernym, a nastepnie ulozenie na nowo parkietu. Zabejcowalismy go, pokrylismy warstwa bezbarwnego lakieru, a gdy wreszcie przeszlismy sie po nim, mielismy wrazenie, ze polozylismy fundament pod reszte naszego zycia. -To zabrzmialo niemal romantycznie. -Bo w pewnym sensie bylo romantyczne - przyznala, odgarniajac wlosy za ucho. - Lecz ostatnio nie jest juz tak romantycznie. Po prostu czlowiek sie starzeje. Nieoczekiwanie wybuchnalem smiechem i zakaslalem sie gwaltownie. Siegnalem po szklanke wody, ktorej tam nie bylo. Savannah wstala z krzesla. -Zaraz podam ci wody - powiedziala. Napelnila szklanke woda z kranu i postawila ja przede mna. Gdy pilem, czulem, ze mi sie przyglada. -Co jest? -Nie moge sie nadziwic, jak inaczej wygladasz. -Ja? - Trudno mi bylo w to uwierzyc. -Tak, ty - twierdzila uparcie. - Jestes... jakis starszy. -Bo jestem starszy. -Wiem, ale nie o to mi chodzi, lecz o twoje oczy. Maja... powazniejszy wyraz niz kiedys. Jak gdyby widzialy rzeczy, ktorych nie powinny ogladac. Sa takie znuzone. Przemilczalem jej slowa, lecz gdy zobaczyla moja mine, z zaklopotaniem pokrecila glowa. -Przepraszam, nie mialam prawa tego mowic. Moge jedynie wyobrazac sobie, przez co ostatnio przeszedles. Wzialem do ust kolejny kes miesa, rozmyslajac nad jej uwaga. -Prawde powiedziawszy, wrocilem z Iraku na poczatku dwa tysiace czwartego roku -wyjasnilem. - Od tamtej pory stacjonowalem w Niemczech. W Iraku przebywa niewielka czesc naszych wojsk w tym samym czasie, zmieniamy sie kolejno. Prawdopodobnie wroce tam jeszcze, ale nie mam pojecia kiedy. Mam nadzieje, ze do tego czasu sytuacja sie juz uspokoi. -Nie miales zamiaru zakonczyc juz sluzby? -Zaciagnalem sie ponownie. Nie mialem zadnego pretekstu, by tego nie robic. Oboje znalismy przyczyne i Savannah potaknela w milczeniu. -Do kiedy masz kontrakt? -Do dwa tysiace siodmego roku. -A potem? -Nie mam konkretnych planow. Moze jeszcze zostane na kilka lat. A moze pojde na studia. Kto wie, moze nawet ukoncze pedagogike specjalna. Slyszalem wiele dobrego o tym kierunku. Usmiech Savannah byl dziwnie smutny i przez dluga chwile oboje milczelismy. -Od jak dawna jestes mezatka? - spytalem. Poprawila sie na krzesle. -W listopadzie uplyna dwa lata. -Wzielas slub tutaj? -Tak jakbym miala wybor. - Wzniosla oczy do gory. - Mama strasznie zaangazowala sie w to, by slub byl doskonaly. Wiem, ze jestem jedynaczka, lecz z perspektywy czasu bylabym rownie szczesliwa, gdyby byl znacznie skromniejszy. Setka gosci w zupelnosci by wystarczyla. -Uwazasz to za mala liczbe? -W porownaniu z tym, na czym sie skonczylo? Tak. Nie starczylo dla wszystkich miejsc siedzacych w kosciele, a tata wciaz mi wypomina, ze beda splacac wesele przez wiele lat. Oczywiscie drazni sie ze mna. Polowa gosci to przyjaciele moich rodzicow, ale to chyba normalne, gdy bierze sie slub w rodzinnym miescie. Wszyscy otrzymuja zaproszenia, poczynajac od listonosza, a na fryzjerze konczac. -Ale cieszysz sie, ze wrocilas w rodzinne strony? -To wygodny uklad. Mam blisko rodzicow, a zwlaszcza teraz jest mi to bardzo potrzebne. Nie wdawala sie w szczegoly zadowolona, ze nie draze dalej tematu. Zastanawialem sie nad tym - i nad wieloma innymi rzeczami - gdy wstalem od stolu i zanioslem talerz do zlewu. Gdy go plukalem, uslyszalem, jak Savannah wola do mnie: -Zostaw go tam. Jeszcze nie wyjelam naczyn ze zmywarki. Zrobie to pozniej. Moze masz jeszcze na cos ochote? Mama zostawila na bufecie kilka kawalkow ciasta. -A moglbym prosic o szklanke mleka? - Gdy zobaczylem, ze podnosi sie z miejsca, dodalem: - Wezme sobie. Powiedz mi tylko, gdzie sa szklanki. -W szafce obok zlewozmywaka. Zdjalem szklanke z polki i podszedlem do lodowki. Mleko stalo na najwyzszej polce. Na nizszych znajdowalo sie kilkanascie zamykanych plastikowych pojemnikow z jedzeniem. Napelnilem szklanke i wrocilem do stolu. -Co sie dzieje, Savannah? -Co masz na mysli? - spytala, budzac sie z zamyslenia. -Twojego meza. -O co ci chodzi? -Kiedy bede mogl go poznac? Zamiast odpowiedzi Savannah wstala od stolu, zabierajac swoj kieliszek z winem. Wylala resztke do zlewu, po czym wyjela z szafki filizanke i pudelko z herbata. -Juz go poznales - odrzekla, odwracajac sie. Wyprostowala ramiona. - To Tim. Slyszalem stukanie lyzeczki o filizanke, gdy Savannah usiadla znowu naprzeciwko mnie. -Jak wiele chcesz wiedziec? - wyszeptala, nie odrywajac wzroku od filizanki. -Wszystko - odparlem, odchylajac sie na oparcie krzesla. - Albo nic. Nie jestem jeszcze pewny. Savannah prychnela. -To chyba ma sens. Splotlem dlonie. -Kiedy to sie zaczelo? -Nie wiem - odpowiedziala. - Zdaje sobie sprawe, ze brzmi to idiotycznie, ale nie stalo sie to w taki sposob, jak zapewne sobie wyobrazasz. Zadne z nas tego nie planowalo. - Polozyla lyzeczke na stole. - Ale zeby dac ci jakas odpowiedz, mysle, ze zaczelo sie na poczatku dwa tysiace drugiego roku. Uswiadomilem sobie, ze bylo to kilka miesiecy po tym, jak sie ponownie zaciagnalem. Pol roku przed pierwszym zawalem mojego ojca i mniej wiecej w czasie, kiedy zauwazylem, ze jej listy zaczynaja sie zmieniac. -Wiesz, ze sie przyjaznilismy. Mimo ze byl sluchaczem studium podyplomowego, podczas mojego ostatniego roku studiow w college'u niektore zajecia mielismy w tym samym budynku, a potem wybieralismy sie na kawe lub uczylismy sie razem. Nie mozna bylo tego nazwac randkami, nie trzymalismy sie nawet za rece. Tim wiedzial, ze jestem zakochana w tobie... ale on byl tam ze mna, rozumiesz? Sluchal, kiedy opowiadalam, jak bardzo za toba tesknie i jak trudno znosze rozlake. I bylo trudno. Miales juz wtedy byc w domu. Kiedy podniosla glowe, w jej oczach widoczny byl... Co takiego? Zal? Nie potrafilem powiedziec. -Tak czy owak, spedzalismy ze soba duzo czasu i Tim naprawde umial mnie pocieszyc, gdy kompletnie upadalam na duchu. Zawsze mi powtarzal, ze zanim sie obejrze, przyjedziesz na urlop. Nie masz pojecia, jak bardzo pragnelam cie znowu zobaczyc. I wtedy zachorowal twoj tata. Wiem, ze musiales byc przy nim - nigdy bym ci nie wybaczyla, gdybys go zostawil - lecz nie tego bylo nam trzeba. Mam swiadomosc, jak egoistycznie to brzmi, i nienawidze siebie za sama mysl. Po prostu wyglada na to, ze los sprzysiagl sie przeciwko nam. Wlozyla lyzeczke do filizanki i jeszcze raz zaczela mieszac herbate, zbierajac mysli. -Tamtej jesieni, gdy juz zakonczylam wszystkie zajecia i wrocilam do domu, by pracowac w osrodku oceny rozwoju tutaj w miasteczku, rodzice Tima mieli okropny wypadek. Wracajac z Asheville, stracili panowanie nad samochodem i zjechali na pas o przeciwnym kierunku ruchu na autostradzie, zderzajac sie z duza ciezarowka z przyczepa. Kierowca ciezarowki wyszedl z kolizji bez szwanku, lecz rodzice Tima zgineli na miejscu. Tim musial rzucic studia doktoranckie, by wrocic do domu i zaopiekowac sie Alanem. - Umilkla. - Bylo to dla niego straszne. Nie tylko probowal pogodzic sie ze strata - uwielbial rodzicow - lecz mial ciezki orzech do zgryzienia z Alanem, ktory byl niepocieszony. Bez przerwy krzyczal i zaczal wyrywac sobie wlosy. Wylacznie Timowi udawalo sie powstrzymac go przed zrobieniem sobie krzywdy, ale odbieralo mu to kompletnie sily. Chyba wtedy zaczelam tutaj przychodzic. Zeby pomoc. Gdy zmarszczylem brwi, dodala: -To byl dom rodzicow Tima. Dorastali tu zarowno Tim, jak Alan. W tym samym momencie wrocila mi pamiec. Oczywiscie, ze to dom Tima - kiedys powiedziala mi, ze Tim mieszka na ranczu w sasiedztwie ich posiadlosci. -Skonczylo sie na tym, ze pocieszalismy sie nawzajem. Staralam sie mu pomoc, on staral sie pomoc mnie, a oboje staralismy sie pomoc Alanowi, l chyba pomalu zakochalismy sie w sobie. Po raz pierwszy spojrzala mi w oczy. -Wiem, ze chcesz byc zly na Tima albo na mnie. Pewnie na nas oboje. I chyba na to zaslugujemy. Ale nie masz pojecia, jak wtedy bylo. Nawarstwilo sie mnostwo rzeczy... sytuacja bezustannie byla naladowana emocjami. Czulam sie winna z powodu tego, co sie dzialo. Tim rowniez. Lecz niebawem przypominalismy juz pare. Tim dostal prace w tym samym osrodku oceny rozwoju, w ktorym i ja pracowalam, a nastepnie zdecydowal, ze chce zainicjowac weekendowy program na ranczu dla autystycznych dzieci. Jego rodzice zawsze pragneli, zeby to robil, ja rowniez zglosilam sie tam do pracy. Potem juz niemal wszedzie bylismy razem. Zalozenie rancza dalo nam obojgu cos, na czym moglismy sie skoncentrowac, pomoglo tez Alanowi. On kocha konie, a tam zawsze bylo mnostwo roboty, totez stopniowo przywykl do tego, ze rodzicow nie ma w poblizu. Wszyscy jakos wzajemnie sie wspie- ralismy... Oswiadczyl sie pozniej tego samego roku. Gdy umilkla, odwrocilem sie, by sprobowac przetrawic to, co uslyszalem. Siedzielismy przez pewien czas w milczeniu, kazde z nas zmagalo sie ze swoimi myslami. -W kazdym razie taka jest historia - zakonczyla Savannah. - Nie wiem, ile jeszcze chcesz uslyszec. Ja tez nie bylem pewien. -Alan nadal tu mieszka? - spytalem. -Ma pokoj na gorze. Szczerze mowiac, jest to ten sam pokoj, ktory zawsze zajmowal. Ale to tylko wyglada na takie trudne. Gdy juz skonczy karmic i oporzadzac konie, zwykle spedza wiekszosc czasu w samotnosci. Uwielbia gry wideo. Potrafi grac godzinami. Ostatnio nie moglam go oderwac. Gralby tak cala noc, gdybym mu pozwolila. -Jest teraz w domu? Savannah pokrecila przeczaco glowa. -Nie - odparla. - Teraz jest z Timem. -Gdzie? Zanim zdazyla odpowiedziec, w drzwi zaczal natarczywie drapac pies i Savannah wstala, by go wpuscic. Pies wbiegl do srodka z wywieszonym jezorem, merdajac ogonem. Przytruchtal do mnie i tracil nosem moja dlon. -Lubi mnie - powiedzialem. -Ona lubi wszystkich - rzekla z usmiechem Savannah, wciaz stojac przy drzwiach. - Wabi sie Molly. Jest bezwartosciowa jako pies obronny, lecz slodsza od cukierka. Tylko uwazaj, zeby cie nie obslinila. Jesli jej pozwolisz, zamoczy cie calego. Popatrzylem na swoje dzinsy. -Wlasnie widze. Savannah wskazala dlonia ponad swoim ramieniem. -Posluchaj, wlasnie przypomnialam sobie, ze zostalo mi jeszcze kilka rzeczy do schowania. Podobno dzisiaj w nocy ma padac deszcz. Nie zajmie mi to duzo czasu. Zwrocilem uwage, ze nie odpowiedziala mi na pytanie o Tima. I zdalem sobie sprawe, ze nie zamierza tego zrobic. -Pomoc ci? -Nie trzeba. Ale milo mi bedzie, jesli sie ze mna przejdziesz. Noc jest taka piekna. Wyszedlem za nia. Molly radosnie pobiegla przed nami, kompletnie zapominajac, ze przed chwila prosila, by ja wpuscic do domu. Kiedy sowa zerwala sie z drzewa, Molly pogalopowala za nia i zniknela w ciemnosci. Savannah wciagnela z powrotem buty. Szlismy powoli w strone stajni. Myslalem o wszystkim, co mi powiedziala, i zastanawialem sie po raz kolejny, po co przyjechalem. Nie moglem sie zdecydowac, czy jestem zadowolony z tego, ze wyszla za Tima - poniewaz wydawali sie dla siebie stworzeni -czy tez przygnebiony dokladnie z tego samego powodu. Ani tez nie cieszylem sie, ze w koncu poznalem prawde. Uswiadomilem sobie, ze jakos latwiej bylo nie wiedziec. Nagle poczulem sie zwyczajnie zmeczony. A jednak... czulem, ze jest cos, o czym mi nie mowi. Slyszalem to w jej glosie, cien smutku, ktory nie znikal ani na chwile. Gdy spowila nas ciemnosc, zdalem sobie sprawe, jak blisko siebie idziemy, i zadalem sobie pytanie, czy ona mysli o tym samym. Jesli tak bylo, nie dala tego po sobie poznac. W oddali bylo widac tylko cienie koni, ciemne sylwetki bez wyraznych ksztaltow. Savannah zabrala z dworu dwa siodla i powiesila je w stajni na kolkach. Ja tymczasem zebralem szufle, ktorych uzywalismy, i ustawilem je obok reszty narzedzi. Gdy stamtad wychodzilismy, starannie zamknela wrota. Spojrzalem na zegarek - zblizala sie dziesiata. Zrobilo sie pozno i oboje mielismy tego swiadomosc. -Chyba powinienem juz sobie pojsc - powiedzialem. - To male miasteczko, nie chce, zeby zaczeto plotkowac. -Pewnie masz racje. - Nagle pojawila sie Molly i usiadla miedzy nami. Savannah odsunela sie, kiedy suka polizala jej noge. - Gdzie sie zatrzymales? - spytala. -W jakims motelu. Tuz przy autostradzie. Zmarszczyla nos, choc tylko przez sekunde. -Znam to miejsce. -Faktycznie jest obskurne - przyznalem. Savannah usmiechnela sie. -Wlasciwie nie jestem zaskoczona. Zawsze miales sklonnosci do wyszukiwania miejsc jedynych w swoim rodzaju. -Takich jak Shrimp Shack? -Wlasnie. Wlozylem rece do kieszeni, zastanawiajac sie, czy widze ja po raz ostatni w zyciu. Jesli tak, to wydalo mi sie to absurdalne, odczuwalem wielki zawod. Nie chcialem, by skonczylo sie na towarzyskiej rozmowie, lecz nic nie przychodzilo mi do glowy. Reflektory samochodu, ktory z duza predkoscia nadjezdzal zwirowa droga, omiotly posesje. -To by bylo chyba na tyle - powiedzialem, nie wiedzac, co poczac. - Milo cie bylo znowu widziec. -Mnie rowniez, John. Ciesze sie, ze wpadles. Jeszcze raz pokiwalem glowa. Gdy odwrocila wzrok, przyjalem to jako sygnal do pozegnania. -Do widzenia. -Pa. Zawrocilem z werandy i ruszylem w strone samochodu oszolomiony mysla, ze jest to naprawde i definitywnie koniec. Raczej nie spodziewalem sie niczego innego, lecz ta nieodwolalnosc sprawila, ze uzewnetrznily sie wszystkie uczucia, ktore tlumilem od czasu, gdy otrzymalem list od niej. Gdy otwieralem drzwi samochodu, uslyszalem jej wolanie: -Hej, John! -Tak? Savannah zeszla z werandy i kierowala sie w moja strone. -Bedziesz jeszcze tutaj jutro? Gdy sie zblizyla, spojrzalem na jej twarz czesciowo skryta w cieniu, uswiadamiajac sobie z absolutna pewnoscia, ze wciaz ja kocham. Mimo listu, mimo tego, ze jest mezatka. Mimo pewnosci, ze nigdy nie bedziemy razem. -Dlaczego pytasz? -Pomyslalam, ze moze zechcialbys wpasc. Kolo dziesiatej. Jestem przekonana, ze Tim pragnalby sie z toba spotkac... Pokrecilem przeczaco glowa, zanim jeszcze dokonczyla. -Nie wydaje mi sie, zeby to byl dobry pomysl... -Moglbys zrobic to dla mnie? Wiedzialem, ze zalezy jej na tym, bym zobaczyl, ze Tim jest nadal takim samym czlowiekiem, jak go zapamietalem, i ze w pewnym sensie prosi mnie o to, poniewaz ma nadzieje, ze jej wybacze. Jednakze... Wyciagnela reke, ujmujac moja dlon. -Prosze. To wiele dla mnie znaczy. Mimo cieplego dotyku jej reki nie mialem ochoty tu wracac. Nie chcialem widziec Tima. Nie chcialem widziec ich razem ani siedziec z nimi przy stole, udajac, ze wszystko jest w najlepszym porzadku. Ale w jej prosbie bylo cos tak zalosnego, ze po prostu nie moglem jej odmowic. -Dobrze - zgodzilem sie. - Dziesiata. -Dziekuje ci. Po chwili odwrocila sie i poszla w kierunku domu. Stalem w miejscu, przygladajac sie, jak wchodzi na werande, po czym wsiadlem do samochodu. Przekrecilem kluczyk w stacyjce i wyjechalem tylem z podjazdu. Savannah odwrocila sie i pomachala mi po raz ostatni. Ja rowniez jej pomachalem, po czym skrecilem na szose, jej postac stawala sie coraz mniejsza we wstecznym lusterku. Patrzac na nia, poczulem nagla suchosc w gardle. Nie dlatego, ze byla zona Tima, i nie dlatego, ze myslalem o spotkaniu z nimi obojgiem jutro, lecz wzielo sie stad, ze gdy tak ja obserwowalem, Savannah stala na werandzie z twarza ukryta w dloniach i plakala. ROZDZIAL DWUDZIESTY Nazajutrz rano, gdy tylko skrecilem na podjazd, czekajaca juz na werandzie Savannah pomachala mi reka. Zatrzymalem samochod, a ona postapila kilka krokow w moja strone. Poniekad spodziewalem sie, ze Tim pojawi sie w drzwiach za nia, lecz nie bylo go nigdzie widac.-Czesc - powiedziala, dotykajac mojego ramienia. - Dzieki, ze przyjechales. -Nie ma za co - odrzeklem z niechetnym wzruszeniem ramion. Wydawalo mi sie, ze dostrzeglem blysk zrozumienia w jej oczach, zanim spytala: -Dobrze spales? -Nie bardzo. Po jej twarzy przemknal lekko drwiacy usmiech. -Jestes gotow? -Jak zawsze. -Dobra, pozwol tylko, ze wezme kluczyki. Chyba ze sam chcialbys prowadzic. W pierwszym momencie nie zrozumialem, o co jej chodzi. -Jedziemy gdzies? - Wskazalem skinieniem glowy dom. - Myslalem, ze spotkam sie z Timem. -Bo sie spotkasz - odparla. - Nie ma go tutaj. -A gdzie jest? Mozna by pomyslec, ze nie doslyszala mojego pytania. -Chcesz sam prowadzic? - powtorzyla. -Tak, chyba tak - potwierdzilem, nie kryjac zaklopotania, lecz przewidujac, ze Savannah wyjasni mi wszystko, kiedy bedzie gotowa. Otworzylem jej drzwi, obszedlem samochod dookola i usiadlem za kierownica. Savannah przesunela dlonia po desce rozdzielczej, jak gdyby probowala udowodnic sobie samej, ze jest prawdziwa. -Pamietam ten samochod - zauwazyla z melancholijna mina. - To woz twojego taty, prawda? Rety, trudno uwierzyc, ze jeszcze jest na chodzie. -Niewiele nim jezdzil - powiedzialem. - Tylko do pracy i do sklepu. -Mimo to... Savannah zapiela pas, a ja wbrew sobie bylem ciekaw, czy spedzila te noc samotnie. -Ktoredy? - spytalem. -Na szosie skrec w lewo i jedz w kierunku miasta. Zadne z nas sie nie odzywalo. Savannah siedziala ze skrzyzowanymi ramionami, wygladajac przez boczna szybe. Moglbym poczuc sie urazony, lecz bylo cos w wyrazie jej twarzy, co mi mowilo, ze ta zaduma nie ma nic wspolnego ze mna, totez zostawilem ja w spokoju. Gdy dotarlismy do obrzezy miasteczka, pokrecila glowa, zdajac sobie nagle sprawe z ciszy panujacej w samochodzie. -Przepraszam - usprawiedliwila sie. - Mysle, ze moje towarzystwo pozostawia wiele do zyczenia. -Nie przejmuj sie - odrzeklem, starajac sie ukryc rosnaca ciekawosc. Wskazala mi kierunek przez przednia szybe. -Na nastepnym skrzyzowaniu skrec w prawo. -Dokad jedziemy? Nie odpowiedziala od razu. Odwrocila glowe w bok, patrzac na przemykajace za szyba domy. -Do szpitala - odparla w koncu. * Podazalem za nia pozornie ciagnacymi sie bez konca korytarzami, az wreszcie zatrzymalismy sie przy recepcji, gdzie zglaszali sie odwiedzajacy. Siedziala tam starsza Wolontariuszka z tabliczka z zaciskiem na papiery. Savannah siegnela po dlugopis i automatycznie wpisala swoje nazwisko.-Trzymasz sie, Savannah? -Probuje - odrzekla szeptem. -Wszystko bedzie dobrze. Cale miasteczko modli sie za niego. -Dzieki. - Savannah oddala tabliczke, po czym spojrzala na mnie. - Lezy na drugim pietrze - wyjasnila. - Windy sa niedaleko w holu. Poszedlem za nia, zoladek podjezdzal mi do gardla. Dotarlismy do windy w chwili, gdy ktos z niej wysiadal, i weszlismy do srodka. Gdy drzwi sie zamknely, mialem wrazenie, ze znalazlem sie w grobie. Na drugim pietrze Savannah pomaszerowala korytarzem, ja wloklem sie za nia. Przystanela przed sala z drzwiami zablokowanymi, zeby sie nie zamykaly, i odwrocila sie do mnie. -Mysle, ze powinnam wejsc pierwsza - oswiadczyla. - Mozesz zaczekac tutaj? -Oczywiscie. Podziekowala mi spojrzeniem, po czym wziela gleboki oddech i weszla do sali. -Czesc, kochanie - zawolala pogodnym tonem. - Jak sie masz? Przez nastepne kilka minut nie slyszalem nic wiecej. Stalem w korytarzu, chlonac te sama sterylna, bezosobowa atmosfere, ktora panowala w szpitalu, gdzie lezal moj ojciec. W powietrzu unosila sie nieprzyjemna won nieokreslonego srodka odkazajacego, salowa pchala przez hol stolik na kolkach z jedzeniem. W polowie korytarza dostrzeglem grupke pielegniarek w dyzurce. Slyszalem, ze za drzwiami po przeciwnej stronie korytarza ktos wymiotuje. -W porzadku - powiedziala Savannah, wygladajac z sali. Pod pozorna dzielnoscia nadal wyczuwalem smutek. - Mozesz wejsc. Tim czeka na ciebie. Wszedlem za nia, przygotowujac sie na najgorsze. Tim siedzial na lozku wsparty na poduszkach, podlaczony do kroplowki. Wygladal na wyczerpanego, skore mial tak blada, ze wydawala sie niemal przezroczysta. Stracil na wadze nawet wiecej niz moj ojciec i gdy na niego spojrzalem, przyszla mi do glowy tylko jedna mysl - Tim jest umierajacy. Nie zmienil sie jedynie zyczliwy wyraz jego oczu. Po drugiej stronie pokoju znajdowal sie mlody chlopak - dziewietnastolatek, a moze tuz po dwudziestce - kolyszac glowa z boku na bok. Natychmiast domyslilem sie, ze jest to Alan. W pokoju bylo mnostwo kwiatow, dziesiatki bukietow i kartek z zyczeniami staly na wszystkich dostepnych blatach stolikow i parapetach. Savannah przycupnela na brzegu lozka swego meza, trzymajac go za reke. -Czesc, Tim - przywitalem sie. Wydawal sie zbyt zmeczony na to, by sie usmiechnac, ale jakos mu sie udalo. -Witaj, John. Ciesze sie, ze cie znowu widze. -I nawzajem - odrzeklem. - Jak sie czujesz? W chwili gdy padly te slowa, zdalem sobie sprawe, jak idiotycznie zabrzmialy. Tim musial byc do tego przyzwyczajony, poniewaz nawet nie drgnal. -Dobrze. Teraz lepiej. Pokiwalem glowa. Alan w dalszym ciagu kolysal glowa, a ja mimo woli obserwowalem go, czujac sie jak intruz w sytuacji, ktorej wolalbym uniknac. -To moj brat Alan - przedstawil go Tim. -Czesc, Alan. Gdy Alan nie zareagowal, Tim szepnal do niego: -Hej, Alan, wszystko w porzadku. On nie jest lekarzem, tylko przyjacielem. Przywitaj sie. Po kilku sekundach Alan wstal wreszcie z krzesla. Przemierzyl sztywnym krokiem przez pokoj i nie patrzac mi w oczy, wyciagnal reke. -Czesc, jestem Alan - rzekl zaskakujaco niskim, monotonnym glosem. -Milo mi cie poznac - powiedzialem, ujmujac jego dlon. Byla bezwladna, slabo odwzajemnil uscisk, po czym wrocil na swoje miejsce. -Tam jest krzeslo, gdybys chcial usiasc - zaprosil mnie Tim. Przeszedlem dalej i usiadlem. Zanim zdazylem zapytac, Tim odpowiedzial na pytanie, ktore mnie nurtowalo. -Czerniak - wyjasnil. - Na wypadek, gdybys byl ciekaw. -Ale bedzie dobrze, prawda? Alan kolysal glowa jeszcze szybciej i zaczal klepac sie po udach. Savannah odwrocila sie. Wiedzialem juz, ze nie powinienem zadac tego pytania. -Po to sa lekarze - odparl Tim. - Jestem w dobrych rekach. - Zdawalem sobie sprawe, ze odpowiedz jest przeznaczona raczej dla Alana niz dla mnie, i Alan wyraznie sie uspokoil. Tim zamknal oczy, potem znowu je otworzyl, jakby probowal zebrac sily. -Ciesze sie, ze udalo ci sie wrocic w jednym kawalku. Modlilem sie za ciebie przez caly czas, kiedy byles w Iraku. -Dziekuje. -Co teraz porabiasz? Domyslam sie, ze nadal sluzysz w wojsku? Widzac, ze patrzy na moje krotko ostrzyzone wlosy, przeczesalem je palcami. -Tak. Wyglada na to, ze jestem skazany na dozywocie. -Swietnie. Wojsko potrzebuje takich ludzi jak ty. Pozostawilem to bez komentarza. Scena wydala mi sie tak surrealistyczna jak ogladanie siebie samego we snie. Tim popatrzyl na Savannah. -Kochanie, czy moglabys pojsc z Alanem i kupic mu wode mineralna? I moze udaloby ci sie namowic go, zeby cos zjadl. -Jasne. - Pocalowala go w czolo i wstala z lozka. Przystanela w progu. - Chodz, Alan. Kupimy cos do picia, dobrze? Odnioslem wrazenie, ze Alan powoli przetwarza jej slowa. Wreszcie wstal i poszedl za Savannah. Za drzwiami polozyla lagodnie dlon na jego plecach. Gdy sie oddalili, Tim odwrocil sie znowu do mnie. -Cala ta sytuacja jest naprawde trudna dla Alana. Nic znosi jej dobrze. -To zrozumiale. -Niech cie jednak nie zwiedzie to krecenie glowa. Nie ma nic wspolnego z autyzmem czy jego inteligencja. To raczej cos w rodzaju tiku nerwowego w stresujacych okolicznosciach. Podobnie sprawa wyglada z klepaniem sie po udach. On wie, co sie dzieje, lecz wywoluje to takie jego zachowania, ze ludzie czuja sie niezrecznie. Splotlem dlonie. -Nie czuje sie niezrecznie - powiedzialem. - Moj ojciec tez to mial. Alan jest twoim bratem i nic dziwnego, ze sie martwi. To zupelnie normalne. Tim sie usmiechnal. -Mile z twojej strony, ze tak mowisz. Wiele osob to przeraza. -Nie mnie - pokrecilem glowa. - Wiem, ze potrafilbym go zrozumiec. O dziwo, Tim sie rozesmial, choc musialo go to kosztowac wiele wysilku. -Jestem tego pewien - potwierdzil. - Alan jest lagodny. Pewnie zbyt lagodny. Nie skrzywdzilby nawet muchy. Przytaknalem, zdajac sobie sprawe, ze prowadzi te towarzyska rozmowe po to, bym poczul sie swobodniej. Nie zadzialalo. -Kiedy sie dowiedziales? -Rok temu. Zaswedzial mnie pieprzyk na lydce, a kiedy go podrapalem, rozkrwawil sie. Oczywiscie wtedy nie zastanawialem sie nad tym, dopoki nie zaczal na nowo krwawic po podrapaniu. Szesc miesiecy temu udalem sie do lekarza. Byl to piatek. W sobote zostalem poddany operacji, a w poniedzialek rozpoczalem kuracje interferonem. Teraz jestem tutaj. -Przez caly ten czas lezales w szpitalu? -Nie. Przebywam tu od czasu do czasu. Zwykle leczenie interferonem przeprowadza sie ambulatoryjnie, lecz ja i interferon to fatalna kombinacja. Moj organizm nie znosi go dobrze, musza wiec podawac mi go w warunkach szpitalnych. Na wypadek, gdybym zbytnio wymiotowal i mocno sie odwodnil. Tak jak wczoraj. -Przykro mi - powiedzialem. -Mnie rowniez. Rozejrzalem sie po pokoju, moj wzrok spoczal na fotografii w taniej ramce, stojacej przy lozku. Tim i Savannah stali, obejmujac Alana. -Jak trzyma sie Savannah? - spytalem. -Tak jak mozna sie bylo spodziewac. - Tim wodzil palcem wolnej reki po zmarszczce na szpitalnym przescieradle. - Jest wspaniala. Nie mowie wylacznie o sobie, lecz rowniez o ranczu. Ostatnio musiala radzic sobie ze wszystkim sama, lecz nigdy nie uslyszalem od niej slowa skargi. A kiedy jest ze mna, stara sie byc silna. Bez przerwy mi powtarza, ze wszystko sie uda. - Po jego wargach przemknal cien usmiechu. - Przez wiekszosc czasu nawet jej wierze. Kiedy sie nie odezwalem, sprobowal z wielkim trudem podciagnac sie wyzej na poduszkach. Skrzywil sie, lecz po chwili bol minal i Tim byl znow taki jak zawsze. -Savannah mowila mi, ze byles wczoraj u nas na kolacji. -Tak - potwierdzilem. -Z pewnoscia bardzo sie ucieszyla ze spotkania z toba. Wiem, ze zawsze miala wyrzuty sumienia z twojego powodu, ja zreszta rowniez. Winien ci jestem przeprosiny. -Nie, nie, daj spokoj - zaprotestowalem, podnoszac rece. - Nie mam pretensji. Usmiechnal sie z lekka drwina. -Mowisz tak tylko dlatego, ze jestem chory, i obaj dobrze o tym wiemy. Gdybym byl zdrowy, prawdopodobnie zlamalbys mi jeszcze raz nos. -Mozliwe - przyznalem i chociaz Tim znowu sie rozesmial, to teraz doslyszalem w jego glosie zdenerwowanie. -Zasluguje na to - rzekl, czytajac w moich myslach. - Mozesz mi nie wierzyc, ale naprawde czuje sie podle z powodu tego, co sie stalo. Wiem, ze byliscie sobie bardzo bliscy. Pochylilem sie do przodu, opierajac sie na lokciach. -Bylo, minelo - mruknalem. Sam nie wierzylem w to, co mowie, podobnie jak nie uwierzyl Tim. Wystarczylo nam jednak, by dac spokoj temu tematowi. -Co cie tu sprowadza? Po tak dlugim czasie? -Zmarl moj ojciec - odparlem. - W zeszlym tygodniu. Mimo jego zlego stanu na twarzy Tima odmalowalo sie szczere wspolczucie. -Strasznie mi przykro, John. Zdaje sobie sprawe, jak wiele dla ciebie znaczyl. Zmarl nagle? -Koniec koncow zawsze tak bywa. Ale chorowal od pewnego czasu. -Wcale nie jest przez to latwiej. Mimo woli przyszlo mi na mysl, ze Tim ma na mysli nie tylko mnie, lecz takze Savannah i Alana. -Savannah opowiedziala mi, ze straciles oboje rodzicow. -W wypadku samochodowym - rzekl, cedzac slowa. - To bylo... nie do wiary. Kilka dni wczesniej jedlismy razem kolacje, a tu ni stad, ni zowad musialem zalatwiac formalnosci pogrzebowe. W dalszym ciagu wydaje mi sie to nierealne. Ilekroc jestem w domu, czekam, kiedy mama pojawi sie w kuchni, a ojciec bedzie krzatal sie w ogrodku. - Umilkl, bez watpienia przypominajac sobie te obrazki, po czym pokrecil glowa. - Czy tobie rowniez sie to zdarza? Kiedy jestes w domu? -Co chwila. Odchylil glowe na poduszki. -Czeka nas chyba pare trudnych lat. To dobra proba naszej wiary. -Nawet dla ciebie? Tim usmiechnal sie bez przekonania. -Powiedzialem: proba. Nie twierdze, ze przestalem wierzyc. -I nie przypuszczam, ze przestaniesz. Uslyszalem glos zblizajacej sie pielegniarki. Myslalem, ze zamierza do nas wejsc, lecz ona przeszla obok, kierujac sie do innej sali. -Ciesze sie, ze przyjechales zobaczyc sie z Savannah - rzekl cicho. - Wiem, ze to brzmi banalnie, zwazywszy na to wszystko, co was kiedys laczylo, ale ona teraz bardzo potrzebuje przyjaciela. -Tak. - Tylko tyle udalo mi sie wykrztusic przez scisniete gardlo. Tim umilkl. Wiedzialem, ze nic juz nie doda na ten temat. Po pewnym czasie powoli zapadl w sen, a ja siedzialem przy nim, patrzac na niego. W glowie mialem kompletna pustke. -Przepraszam, ze nie uprzedzilam cie wczoraj - usprawiedliwila sie Savannah po uplywie godziny. Kiedy oboje z Alanem wrocili do sali i okazalo sie, ze Tim zasnal, dala mi znak, zebym zszedl z nia na dol do bufetu. - Zaskoczyl mnie twoj przyjazd, zdawalam sobie sprawe, ze powinnam ci wyjasnic te sytuacje, lecz choc wielokrotnie czynilam proby, po prostu nie potrafilam. Na stoliku staly dwie filizanki z herbata, poniewaz zadne z nas nie mialo ochoty na jedzenie. Savannah podniosla swoja, po czym odstawila ja z powrotem. -To byl wlasnie jeden z tych dni, rozumiesz? Spedzilam w szpitalu wiele godzin, czulam na sobie pelne litosci spojrzenia pielegniarek i... coz, po prostu mam wrazenie, ze pomalu mnie dobijaja. Mam swiadomosc, ze brzmi to idiotycznie, biorac pod uwage cierpienia Tima, ale tak trudno mi patrzec, jak sie meczy. Nienawidze tego. Powinnam byc tutaj, by go podtrzymac na duchu, i chce tu byc, ale zawsze jest gorzej, niz sie spodziewalam. Czul sie tak zle po wczorajszym zabiegu, ze myslalam, ze umiera. Nie mogl powstrzymac torsji, a kiedy nie mial juz czym wymiotowac, w dalszym ciagu szarpaly nim skurcze. Co piec lub dziesiec minut zaczynal jeczec i rzucac sie na lozku, probujac opanowac torsje, byl jednak bezsilny. Obejmowalam go i pocieszalam, ale nie potrafie ci nawet opisac, jak czulam sie bezradna. - Na zmiane wkladala do wody i wyjmowala torebke ekspresowej herbaty. - Tak jest za kazdym razem - dodala. Bawilem sie uszkiem mojej filizanki. -Naprawde nie mam pojecia, co powiedziec. -Wiesz, ze nie musisz nic mowic. Dlatego z toba rozmawiam. Poniewaz jestem pewna, ze potrafisz sobie z tym poradzic. Naprawde nie mam nikogo innego. Zadna z moich przyjaciolek nie rozumie, co przezywam. Moi rodzice sa wspaniali... poniekad. Robia wszystko, o co poprosze, i zawsze ofiarowuja swoja pomoc, a mama przywozi jedzenie, ilekroc jednak je podrzuca, jest klebkiem nerwow. Zawsze jest bliska placzu. Boi sie chyba powiedziec lub zrobic cos nie tak, totez kiedy zjawia sie z pomoca, to ja musze podtrzymywac ja na duchu, a nie odwrotnie. Jesli dodac do tego cala reszte, to czasami jest tego za duzo. Przykro mi to mowic o niej, poniewaz stara sie jak moze i jest moja matka, ktora kocham, lecz po prostu zaluje, ze nie jest silniejsza. Przypominajac sobie jej matke, pokiwalem glowa. -A twoj tata? -To samo, choc w troche inny sposob. Unika tematu. W ogole nie chce o tym rozmawiac. Kiedy sie spotykamy, mowi o ranczu lub o mojej pracy... o wszystkim, tylko nie o Timie. Tak jakby usilowal zrekompensowac bezustanne zamartwianie sie mamy, nigdy nie pyta, co sie dzieje lub jak sie trzymam. - Potrzasnela glowa. - N o i jest jeszcze Alan. Tim swietnie daje sobie z nim rade, a ja chetnie mysle, ze radze sobie coraz lepiej, ale... bywa, ze zaczyna sie kaleczyc lub niszczyc przedmioty, i konczy sie na tym, ze wybucham placzem, bo nie mam pojecia, co robic. Nie zrozum mnie zle, staje na glowie, ale nie jestem Timem i oboje zdajemy sobie z tego sprawe. Patrzyla mi przez chwile w oczy, zanim odwrocilem wzrok. Upilem lyk herbaty, myslac o tym, jak wyglada teraz jej zycie. -Czy Tim powiedzial ci, co sie dzieje? O czerniaku? -Troche - odrzeklem. - Za malo, bym poznal cala historie. Mowil o pieprzyku, ktory rozkrwawil sie, gdy go podrapal. Zlekcewazyl to najpierw, az wreszcie wybral sie do lekarza. Savannah potaknela glowa. -To jedna z tych absurdalnych rzeczy, prawda? To znaczy, moglabym zrozumiec, gdyby Tim spedzal mnostwo czasu na sloncu. Ale to znamie bylo na lydce. Znasz go - potrafisz wyobrazic go sobie w bermudach? Niezwykle rzadko nosil szorty, nawet na plazy, i to on nie dawal nam spokoju, bysmy zawsze smarowali sie emulsja z filtrem ochronnym. Nie pije, nie pali, uwaza na to, co je. Z jakiegos powodu jednak zachorowal na czerniaka. Wycieto cala okolice znamienia. Z powodu jego wielkosci Timowi usunieto osiemnascie wezlow chlonnych. W jednym znaleziono komorki nowotworowe. Rozpoczal kuracje interferonem - to standardowe leczenie, ktore trwa pelny rok - i probowalismy zachowac optymizm. Potem jednak sytuacja zaczela sie pogarszac. Najpierw z interferonem, a nastepnie, kilka tygodni po operacji, wdalo sie zapalenie tkanki lacznej w poblizu naciecia w pachwinie. Gdy sie skrzywilem, Savannah sie zreflektowala. -Przepraszam. Po prostu ostatnio zbyt sie przyzwyczailam do rozmow z lekarzami. Zapalenie tkanki lacznej u Tima bylo bardzo powazne. Lezal dziesiec dni na oddziale inten sywnej opieki medycznej. Myslalam, ze go strace, ale on latwo sie nie poddaje. Wyszedl z tego i kontynuowal leczenie, ale w ubieglym miesiacu odkrylismy zmiany nowotworowe w poblizu miejsca pierwotnego ogniska chorobowego. Oczywiscie oznaczalo to kolejna operacje, lecz co gorsza, oznaczalo rowniez, ze prawdopodobnie interferon nie dziala tak skutecznie, jak moglby. Zrobiono tomografie pozytronowa oraz rezonans magnetyczny i po tych badaniach okazalo sie, ze ma komorki nowotworowe w plucu. Wpatrywala sie w swoja filizanke. Mnie odebralo mowe, opuscila mnie cala energia i przez dlugi czas oboje milczelismy. -Naprawde mi przykro - wyszeptalem w koncu. Moje slowa wyrwaly ja z zamyslenia. -Nie zamierzam sie poddac - powiedziala lamiacym sie glosem. - On jest takim dobrym czlowiekiem. Jest mily, cierpliwy i tak bardzo go kocham. To niesprawiedliwe. Nie minely jeszcze dwa lata od naszego slubu. Spojrzala na mnie i odetchnela kilka razy gleboko, usilujac odzyskac panowanie nad soba. -Musze go stad zabrac, z tego szpitala. Nie robia tu nic poza podawaniem interferonu, a jak juz mowilam, jego dzialanie nie jest takie skuteczne, jak powinno byc. Powinien byc umieszczony w takim miejscu jak klinika Mayo, osrodek onkologiczny MD Anderson czy szpital Johna Hopkinsa. Prowadza tam nowatorskie badania. Skoro leczenie interferonem nie skutkuje, moze zastosuja jakis inny, bardziej skuteczny preparat; zawsze probuja roznych kombinacji, nawet jesli sa eksperymentalne. W innych placowkach stosuja biochemioterapie i proby kliniczne. W MD Anderson maja nawet rozpoczac w listopadzie testowanie szczepionki - nie profilaktycznie jak w przypadku wiekszosci szczepionek, lecz w celu leczenia - i wstepne dane wykazaly dobre rezultaty. Chce, zeby Tim uczestniczyl w tych probach. -No to jedzcie tam - zachecilem ja. Savannah rozesmiala sie urywanie. -To nie takie latwe. -Dlaczego? Mnie wydaje sie to calkiem proste. Gdy tylko Tim opusci ten szpital, wsadzisz go do samochodu i pojedziecie tam. -Nasze ubezpieczenie tego nie pokrywa - odparla. - W kazdym razie nie teraz. Tim otrzymuje opieke medyczna na odpowiednim poziomie i - mozesz mi wierzyc lub nie -towarzystwo ubezpieczeniowe jak do tej pory bylo bardzo przychylne. Pokryli koszty wszystkich hospitalizacji, calego interferonu i wszystkie oplaty dodatkowe bez uzerania sie. Poza tym przydzielili mi osobista opiekunke spoleczna, ktora naprawde nam wspolczuje w naszej ciezkiej sytuacji. Nie moze jednak nic zrobic, poniewaz lekarz Tima uwaza, ze najlepszym sposobem leczenia jest dalsze podawanie interferonu, przynajmniej przez pewien czas. Zadne towarzystwo ubezpieczeniowe na swiecie nie pokryje kosztow eksperymentalnego leczenia. I zaden ubezpieczyciel nie zgodzi sie placic za terapie wykraczajaca poza standardowa opieke medyczna, zwlaszcza ze te placowki znajduja sie w innych stanach i wyprobowuja nowe leki, liczac na to, ze moga byc skuteczne. -Pozwij ich, jesli bedziesz musiala. -John, nasz ubezpieczyciel nie mrugnal nawet powieka na wszystkie koszty zwiazane z intensywna opieka oraz dodatkowymi hospitalizacjami i fakty sa takie, ze Tim jest leczony odpowiednio. Chodzi o to, ze nie potrafie udowodnic, ze Tim wyzdrowieje w innym szpitalu, poddany alternatywnemu leczeniu. Mysle, ze moze mu to pomoc, mam nadzieje, ze mu pomoze, ale nikt nie ma pewnosci, ze tak wlasnie bedzie. - Pokrecila glowa. - W kazdym razie gdybym nawet ich pozwala i koniec koncow towarzystwo ubezpieczeniowe zaplaciloby za wszystko, czego zazadalam, to zajmie to duzo czasu... a tego wlasnie nie mamy. - Westchnela. - Z mojego punktu widzenia nie jest to wylacznie problem finansowy, lecz czasowy. -O jakiego rzedu sumie mowisz? -Bardzo duzej. A jesli Tim wyladuje w szpitalu z infekcja na oddziale intensywnej opieki medycznej - tak jak poprzednio - nie potrafie w ogole przewidziec. Wiecej, niz moglabym kiedykolwiek miec nadzieje uzbierac, co do tego nie ma najmniejszych watpliwosci. -Co zamierzasz zrobic? -Zdobyc pieniadze - odparla. - Nie mam wyboru. Wspieraja mnie ludzie. Gdy tylko dowiedzieli sie o chorobie lima, wspomniano o tym w lokalnych wiadomosciach, zamieszczono artykul w gazecie, i ludzie w calym miasteczku obiecali, ze zaczna zbierac pieniadze. Zalozyli specjalne konto bankowe. Pomagaja rodzice, jak rowniez osrodek, w ktorym pracujemy. Rodzice niektorych dzieci, z ktorymi mamy zajecia. Slyszalam, ze wystawiono tez sloiki na zbiorke pieniedzy w wielu firmach. Przypomnialem sobie natychmiast sloik na barze w lokalu do gry w bilard w dniu, kiedy przyjechalem do Lenoir. Wrzucilem do niego kilka dolarow, lecz nagle wydalo mi sie to absolutnie niewystarczajace. -Duzo brakuje ci do zebrania calej sumy? -Nie mam pojecia. - Znowu pokrecila glowa, jak gdyby nie chciala o tym myslec. - Wszystko zostalo zapoczatkowane niedawno, a ja od kiedy Tim rozpoczal kuracje, bywam albo tutaj, albo na ranczu. Ale w gre wchodza ogromne pieniadze. - Odsunela filizanke i usmiechnela sie do mnie smutno. - Nie wiem nawet, dlaczego ci o tym mowie. To znaczy, nie mam zadnej gwarancji, ze w ktorymkolwiek z tych szpitali mu pomoga. Moge tylko powiedziec, ze jesli zostaniemy tutaj, Tim tego nie przetrzyma. To samo moze zdarzyc sie tez gdzie indziej, ale przynajmniej jest jakas szansa... a w tej chwili to wszystko, co mam. Glos zamarl jej w krtani, wpatrywala sie niewidzacym wzrokiem w zaplamiony blat stolu. -Wiesz, co jest w tym wszystkim idiotyczne? - spytala w koncu. - Jestes jedynym czlowiekiem, ktoremu o tym powiedzialam. Czulam, ze tylko ty potrafisz zrozumiec, co przezywam, a ja nie musze uwazac na to, co mowie. - Podniosla filizanke, po czym postawila ja z powrotem. - Mam swiadomosc, ze to nie fair wobec ciebie, zwazywszy na to, ze dopiero straciles ojca... -Wszystko jest w najlepszym porzadku - uspokoilem ja. -Moze i tak, ale to egoistyczne z mojej strony. Zmagasz sie z wlasnymi emocjami po smierci ojca, a ja tutaj obarczam cie moimi problemami i plote o czyms, co wcale nie musi sie zdarzyc. - Popatrzyla przez okno, wiedzialem jednak, ze nie widzi rozciagajacego sie za nim spadzistego trawnika. -Hej, mowie serio. - Nakrylem dlonia jej dlon. - Ciesze sie, ze mi powiedzialas, jesli dzieki temu zrzucilas choc odrobine ciezaru z piersi. -A wiec to tak? - wzruszyla ramionami Savannah. - Dwoje rannych wojownikow szukajacych wsparcia. -To brzmi calkiem niezle. Podniosla glowe, spogladajac mi w oczy. -Szczesciarze z nas - szepnela. Wbrew wszystkiemu serce mi zywiej zabilo. -Tak - zawtorowalem jej - szczesciarze z nas. Spedzilismy prawie cale popoludnie u Tima. Spal, kiedy do niego wrocilismy, obudzil sie na kilka minut, po czym znowu zasnal. Alan czuwal w nogach lozka, nie zwracajac na mnie uwagi, calkowicie skoncentrowany na swoim bracie. Savannah na zmiane siedziala na brzegu lozka przy Timie lub na krzesle obok mnie. Rozmawialismy wtedy o stanie zdrowia Tima, ogolnie o raku skory i o szczegolach ewentualnego leczenia alternatywnego. Savannah od wielu tygodni siedziala w Internecie, szukajac informacji, i szczegolowo znala wszystkie prowadzone obecnie proby kliniczne. Przez caly czas mowila szeptem, nie chciala bowiem, by przypadkiem uslyszal cos Alan. Gdy skonczyla, wiedzialem o czerniaku wiecej, niz wydawalo mi sie to mozliwe. Gdy minela pora kolacji, Savannah wreszcie wstala. Tim przespal prawie cale popoludnie i kiedy Savannah czule pocalowala go w czolo na pozegnanie, domyslilem sie, ze przypuszcza, iz przespi rowniez cala noc. Pocalowala go po raz drugi, scisnela mu dlon i wskazala mi drzwi ruchem glowy. Wymknelismy sie cicho z pokoju. -Chodzmy do samochodu - powiedziala, gdy znalezlismy sie na korytarzu. -Wrocisz tu jeszcze? -Jutro. Nie chce, by po obudzeniu postawil sobie za punkt honoru, by nie zasnac. Potrzebny jest mu wypoczynek. -A co z Alanem? -Przyjechal na rowerze - odrzekla. - Przyjezdza tutaj co rano i wraca poznym wieczorem. Mimo wielu moich prosb nie zgadza sie wsiasc ze mna do samochodu. Ale nie martw sie o niego. Robi to samo od miesiecy. Po kilku minutach wyjechalismy ze szpitalnego parkingu, skrecajac w dosc ruchliwa o tej wieczornej porze droge. Niebo mocno poszarzalo, na horyzoncie zbieraly sie ciezkie chmury, zapowiadajac burze, cos zwyczajnego tutaj na wybrzezu. Zatopiona w myslach Savannah prawie przez cala droge milczala. Na jej twarzy bylo widoczne to samo zmeczenie, ktore ja rowniez odczuwalem. Trudno mi bylo wyobrazic sobie, ze bedzie musiala wracac tutaj jutro, pojutrze i popojutrze ze swiadomoscia, ze gdzie indziej Tim mialby szanse na wyzdrowienie. Gdy wjechalismy na podjazd, spojrzalem na Savannah i dostrzeglem lze powoli splywajaca po jej policzku. Omal mi serce nie peklo na ten widok, gdy jednak zorientowala sie, ze na nia patrze, szybko ja wytarla, chyba sama zaskoczona jej pojawieniem. Zatrzymalem samochod pod wierzba, obok zdezelowanej ciezarowki. W tym momencie pierwsze krople deszczu zastukaly o przednia szybe. Silnik chodzil na luzie, a ja zastanawialem sie, czy jest to pozegnanie. Zanim zdazylem sie odezwac, Savannah odwrocila sie do mnie: -Jestes glodny? - spytala. - Mam tony jedzenia w lodowce. Cos w jej spojrzeniu ostrzeglo mnie, ze nie powinienem przyjac zaproszenia, ale wbrew sobie pokiwalem glowa. -Z przyjemnoscia cos przekasze - odrzeklem. -Ciesze sie - powiedziala cicho. - Naprawde nie chce byc sama dzis wieczorem. Gdy wysiadalismy z samochodu, lunal rzesisty deszcz. Puscilismy sie biegiem do drzwi wejsciowych, zanim jednak dotarlismy do werandy, poczulem, ze jestem przemoczony do suchej nitki. Molly nas uslyszala i gdy Savannah otworzyla drzwi, pies przebiegl obok mnie do kuchni, a potem do pomieszczenia, ktore, jak zalozylem, bylo zapewne salonem. Przygladajac sie psu, myslalem o moim wczorajszym przyjezdzie tutaj i o tym, jak wiele sie zmienilo od czasu naszego rozstania z Savannah. Za wiele, by dalo sie od razu ogarnac. Podobnie jak na patrolu w Iraku, usilowalem skoncentrowac sie wylacznie na chwili obecnej, lecz pozostawalem czujny na to, co sie moze zdarzyc. -Mamy wszystkiego po trochu - zawolala Savannah, idac do kuchni. - W taki wlasnie sposob mama radzi sobie z cala ta sytuacja. Gotuje. Mamy do dyspozycji gulasz, chili, zapiekanke z kurczaka i warzyw, wieprzowine z grilla, lasagne... - Slyszac, ze wchodze do kuchni, wyjela glowe z lodowki. - Czy masz apetyt na ktoras z tych rzeczy? -Niewazne - odparlem. - Wybierz, co zechcesz. Moja odpowiedz wywolala blysk zawodu na jej twarzy i natychmiast zrozumialem, ze jest juz zmeczona koniecznoscia podejmowania decyzji. Odchrzaknalem. -Moze byc lasagne. -Dobrze - zgodzila sie. - Zaraz podgrzeje. Jestes okropnie glodny czy tylko glodny? Zastanowilem sie przez chwile. -Chyba glodny. -Salata? Moge dodac troche czarnych oliwek i pomidorow. Jest pyszna z kremowym sosem do salatek i grzankami. -Mmm, slinka mi cieknie. -Ciesze sie. To nie potrwa dlugo. Przygladalem sie, jak Savannah wyjmuje z dolnej szuflady lodowki glowke salaty i pomidory. Oplukala warzywa i wrzucila je do drewnianej misy. Potem udekorowala wszystko oliwkami i postawila mise na stole. Nalozyla dwie spore porcje lasagne na dwa talerze i wstawila pierwszy do mikrofalowki. Jej ruchy byly opanowane, jak gdyby to zwykle zajecie dzialalo na nia uspokajajaco. -Nie wiem jak ty, ale ja chetnie napilabym sie kieliszek wina. - Wskazala na nieduzy stojak na bufecie niedaleko zlewozmywaka. - Mam sympatyczne pinot noir. -Sprobuje kieliszek - powiedzialem. - Mam otworzyc? -Nie, poradze sobie. Moj korkociag jest kaprysny. Otworzyla wino i napelnila dwa kieliszki. Po chwili siedzielismy naprzeciwko siebie, talerze staly przed nami. Lasagne parowala, jej aromat przypomnial mi, jak bardzo jestem glodny. Wzialem do ust kes, po czym wskazalem widelcem talerz. -No, no - cmoknalem. - Naprawde pycha. -Dobra, prawda? - przyznala, lecz zamiast zaczac jesc, pociagnela lyk wina. - To rowniez ulubione danie Tima. Po slubie zawsze prosil moja mame, zeby przygotowala dla niego porcyjke. Mama kocha gotowac i jest szczesliwa, kiedy komus smakuje jej jedzenie. Patrzylem, jak wodzi palcem po krawedzi kieliszka. Czerwone wino chwytalo swiatlo niczym faseta rubinu. -Jesli masz ochote na dokladke, to mam tego mnostwo - dodala. - Wierz mi, wyswiadczysz mi przysluge. Przewaznie jedzenie po prostu sie marnuje. Pewnie powinnam powiedziec jej, zeby nie przynosila az tyle, ale nie przyjelaby tego dobrze. -Ta sytuacja jest dla niej trudna - powiedzialem. - Zdaje sobie sprawe, jak cierpisz. -Wiem. - Upila kolejny lyk wina. -Ale moze ty tez bys cos zjadla? - Spojrzalem wymownie na jej nietkniety talerz. -Nie moge nic przelknac - odparla. - Tak jest zawsze, kiedy Tim przebywa w szpitalu... Podgrzewam cos, czekam z niecierpliwoscia, zeby zjesc, ale kiedy postawie jedzenie przed soba, zoladek mi sie sciska. - Wpatrywala sie w talerz, jak gdyby chciala sila woli zmusic sie do sprobowania chocby kesa, po czym pokrecila glowa. -Zrob mi przyjemnosc - namawialem ja. - Odrobinke. Musisz jesc. -Nic mi nie bedzie. -No prosze, zrob to dla mnie. Nie przywyklem do tego, ze ludzie przygladaja mi sie, jak jem. To dziwne uczucie - rzeklem, zatrzymujac widelec w polowie drogi do ust. -Dobrze. - Wziela swoj widelec, nabrala cienki skrawek lasagne i wlozyla do ust. - Jestes zadowolony? -Jasne - prychnalem. - O to mi wlasnie chodzilo. Czuje sie znacznie lepiej. Moze na deser podzielimy sie paroma okruszkami. A na razie po prostu trzymaj w dloni widelec i udawaj, ze jesz. Savannah sie rozesmiala. -Ciesze sie, ze jestes tutaj - powiedziala. - Jedynie (obie moglo przyjsc do glowy, zeby w mojej sytuacji rozmawiac ze mna w taki sposob. -To znaczy jak? Szczerze? -Tak - przyznala. - Mozesz mi wierzyc lub nie, ale tak wlasnie jest. - Ignorujac moja prosba, odlozyla widelec i odsunela talerz. - Zawsze byles w tym dobry. -Pamietam, ze myslalem to samo o tobie. Rzucila serwetka na stol. -To byly czasy, co? Sposob, w jaki na mnie patrzyla, sprawil, ze zalala mnie fala wspomnien i przez chwila przezywalem na nowo kazda emocja, kazda nadzieja i marzenie zwiazane z nami. Savannah byla znowu mloda dziewczyna, ktora spotkalem na plazy, przed nia bylo cale zycie, zycie, ktorego pragnalem stac sie czescia. Przeczesala dlonia wlosy, obraczka na jej palcu blysnela w swietle lampy. Spuscilem wzrok, koncentrujac sie na talerzu. -Oj byly, byly. Wlozylem do ust kes lasagne, probujac wymazac z pamieci tamte obrazy, nie udalo mi sie jednak. Przelknalem i wbilem widelec w nastepny kawalek. -Co sie stalo? - spytala Savannah. - Jestes wsciekly? -Nie - sklamalem. -Zachowujesz sie, jakbys byl. Byla ta sama kobieta, ktora pamietalem - tyle ze zamezna. Pociagnalem haust wina, zauwazajac przy tym, ze ten jeden haust odpowiadal pojemnoscia wszystkim lyczkom, ktore upila Savannah. Odchylilem sie na oparcie krzesla. -Dlaczego jestem tutaj, Savannah? -Nie rozumiem, o co ci chodzi. -O to - wyjasnilem, pokazujac okraglym gestem kuchnie. - Zapraszasz mnie na kolacje, mimo ze sama nie jesz. Napomykasz o dawnych czasach. Co sie dzieje? -Nic sie nie dzieje - zaprzeczyla z uporem. -W takim razie, co to ma znaczyc? Po co mnie tu zaprosilas? Zamiast odpowiedziec na moje pytanie, wstala i napelnila swoj kieliszek winem. -Moze po prostu potrzebowalam z kims porozmawiac - odparla szeptem. - Mowilam ci juz, ze nie moge rozmawiac ani z mama, ani z tata. Nie moge tez rozmawiac w ten sposob z Timem. - Wygladala niemal na pokonana. - Kazdy potrzebuje kogos, z kim moglby pogadac. Miala racje, dobrze o tym wiedzialem. Z tego samego powodu przyjechalem do Lenoir. -Potrafie to zrozumiec - powiedzialem, zamykajac oczy. Kiedy je otworzylem, dostrzeglem, ze Savannah taksuje mnie spojrzeniem. - Tylko ze nie mam pojecia, co z tym wszystkim poczac. Z przeszloscia. Z nami. Z tym, ze jestes mezatka. Nawet z tym, co przytrafilo sie Timowi. Nic z tego nie ma sensu. Jej usmiech byl pelen rozgoryczenia. -A myslisz, ze dla mnie ma? Kiedy sie nie odezwalem, odstawila kieliszek. -Chcesz znac prawde? - spytala, nie czekajac na odpowiedz. - Usiluje jakos przetrwac dzien, zachowujac dosc sily, by stawic czolo nastepnemu. - Teraz ona zamknela oczy, jak gdyby przyznanie sie do tego sprawialo jej bol, po czym otworzyla je znowu. - Wiem, co nadal do mnie czujesz, i chetnie powiedzialabym ci, ze w skrytosci ducha pragne dowiedziec sie o wszystkim, co przezywales od chwili, gdy dostales moj okropny list, ale jesli mam byc zupelnie szczera... - Zawahala sie. - Nie jestem pewna, czy rzeczywiscie tego pragne. Wiem jedynie, ze kiedy zjawiles sie wczoraj, poczulam sie... niezle. Nie wspaniale, nie dobrze, ale tez nie fatalnie. I w tym rzecz. Przez ostatnie pol roku wszystko, co robilam, wydawalo mi sie zle. Codziennie budze sie zdenerwowana, spieta, wsciekla, sfrustrowana i przerazona, ze strace mezczyzne, ktorego poslubilam. Tak czuje sie do zachodu slonca. Kazdego dnia bez wyjatku, od rana do wieczora, od szesciu miesiecy. Tak wyglada teraz moje zycie, ale najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, ze najgorsze dopiero mnie czeka. Teraz doszla do tego odpowiedzialnosc za znalezienie jakiegos sposobu, by pomoc mojemu mezowi. Albo leczenia, ktore byloby skuteczne. Musze probowac uratowac mu zycie. Umilkla i przyjrzala mi sie badawczo, chcac sprowokowac jakas moja reakcje. Bylem swiadom, ze zapewne istnieja slowa, ktore maja moc pocieszenia Savannah, lecz jak zwykle nie wiedzialem, co powiedziec. Wiedzialem jedynie, ze wciaz jest ta kobieta, w ktorej kiedys sie zakochalem, kobieta, ktora nadal kocham, lecz ktorej nigdy nie bede mial. -Przepraszam - rzekla w koncu znuzonym glosem. - Nie zamierzalam stawiac cie w niezrecznej sytuacji. - Usmiechnela sie slabo. - Pragnelam tylko, zebys wiedzial, jak bardzo sie ciesze, ze tu jestes. Utkwilem wzrok w rysunku slojow drzewnych na blacie stolu, starajac sie trzymac uczucia na wodzy. -To dobrze - baknalem. Savannah podeszla do stolu i dolala mi wina, mimo ze kieliszek nie byl jeszcze pusty, zostal w nim spory lyk plynu. -Ja otwieram przed toba serce, a twoja jedyna reakcja jest: "To dobrze"? -A co chcialabys uslyszec? Savannah odwrocila sie i skierowala sie do kuchni. -Moglbys na przyklad zapewnic mnie, ze ty tez sie cieszysz, ze przyjechales - wymowila ledwie doslyszalnym szeptem. I wyszla z kuchni. Nie slyszalem, by sie otworzyly drzwi wejsciowe, domyslilem sie wiec, ze poszukala schronienia w salonie. Przejalem sie jej uwaga, lecz nie zamierzalem pojsc za nia. Nasze relacje sie zmienily i nigdy juz nie beda takie jak kiedys. Nabieralem lasagne na widelec z pelna uporu przekora, zastanawiajac sie, czego Savannah ode mnie chce. To ona napisala tamten list, to ona zerwala. To ona wyszla za maz. Mielismy udawac, ze zadna z tych rzeczy sie nie zdarzyla? Skonczylem jesc, zanioslem obydwa talerze do zlewu i oplukalem je. Przez zachlapana deszczem szybe zobaczylem moj samochod. Powinienem po prostu wsiasc do niego i odjechac, nie ogladajac sie za siebie. Tak byloby latwiej dla nas obojga. Ale kiedy siegnalem do kieszeni po kluczyki, zastyglem w bezruchu. Poprzez bebnienie deszczu o dach dobiegl mnie z salonu dzwiek, ktory zlagodzil moj gniew i zmieszanie. Uswiadomilem sobie, ze Savannah placze. Sprobowalem nie zwracac uwagi na ten dzwiek, na prozno jednak. Wzialem swoje wino i przeszedlem do salonu. Widzac mnie, podniosla glowe. Na dworze wzmagal sie wiatr, deszcz lal juz teraz jak z cebra. Za oknem salonu blyskawica rozswietlila niebo, nastepnie rozlegl sie potezny grzmot, dlugi i niski. Usiadlem obok niej, odstawilem kieliszek na niski stolik i rozejrzalem sie po pokoju. Na gzymsie kominka staly fotografie Savannah i Tima zrobione w dniu slubu: na jednym kroili tort, na drugim stali w kosciele. Savannah usmiechala sie promiennie i mimo woli zrobilo mi sie zal, ze to nie ja jestem obok niej na zdjeciu. -Przepraszam - usprawiedliwila sie. - Wiem, ze nie powinnam plakac, ale nie moge sie powstrzymac. -To zrozumiale - wyszeptalem. - Tyle na ciebie spadlo. W ciszy slychac bylo tylko, jak ulewny deszcz tlucze o okienne szyby. -Niezla burza - zauwazylem, szukajac slow, ktore wypelnilyby pelne napiecia milczenie. -Aha - zgodzila sie, prawie mnie nie sluchajac. -Alanowi nic sie nie stanie? Postukala palcami o kieliszek. -Nie wyjdzie ze szpitala, dopoki nie przestanie padac. Boi sie blyskawic. Ale burza raczej nie potrwa dlugo. Wiatr spycha ja w kierunku wybrzeza. Przynajmniej tak bylo ostatnio. - Zawahala sie. - Pamietasz tamta burze, ktora przeczekalismy? Kiedy zabralam cie do domu, ktory budowalismy? -Oczywiscie. -Ciagle wracam do niej mysla. Wtedy po raz pierwszy powiedzialam ci, ze cie kocham. Wspominalam te noc pare dni temu. Siedzialam tutaj, tak jak w tej chwili. Tim byl w szpitalu, Alan razem z nim, i gdy patrzylam na deszcz, wszystko wrocilo. Wspomnienie bylo tak zywe, ze mialam wrazenie, jakby to wszystko zdarzylo sie przed chwila. A potem deszcz ustal i okazalo sie, ze pora zadac pasze koniom. Wrocilam do mojego normalnego zycia i nagle poczulam sie, jakbym to wszystko sobie wyobrazila. Jakby zdarzylo sie to komus innemu, komus, kogo juz nawet nie znam. Pochylila sie ku mnie. -Co najbardziej wrylo ci sie w pamiec? - spytala. -Wszystko - odrzeklem. Spojrzala na mnie spod rzes. -I nic szczegolnie? Szalejaca na zewnatrz burza sprawila, ze w pokoju zrobilo sie ciemno i intymnie. Poczulem dreszcz podszytego wina oczekiwania na to, do czego mogloby to prowadzic. Pragnalem Savannah najbardziej na swiecie, lecz w glebi duszy zdawalem sobie sprawe, ze nie jest juz moja. Czulem wokol siebie obecnosc Tima i bylem swiadom, ze Savannah nie jest soba. Upilem lyk wina i postawilem kieliszek na stole. -Nie - odparlem. Moj glos byl opanowany. - Nic szczegolnie. Ale przeciez wlasnie dlatego zawsze chcialas, zebym patrzyl w ksiezyc, prawda? Zebym zapamietal wszystko. Nie powiedzialem jednak, ze w dalszym ciagu wychodze podczas pelni na dwor, by wpatrywac sie w ksiezyc, i mimo poczucia winy, ze tu jestem, bylem ciekaw, czy ona tez to robi. -Chcesz wiedziec, co ja zapamietalam najbardziej? -Kiedy zlamalem nos Timowi? -Nie. - Rozesmiala sie, po czym spowazniala. - Pamietam, jak chodzilismy do kosciola. Zdajesz sobie sprawe, ze tylko wtedy widywalam cie w krawacie? Powinienes czesciej elegancko sie ubierac. Wygladasz swietnie. - Zastanawiala sie chyba nad tym przez chwile, po czym spojrzala na mnie. - Spotykasz sie z kims? -Nie. Pokiwala glowa. -Tak myslalam. Zapewne wspomnialbys o tym. Odwrocila sie do okna. W oddali widzialem konia, galopujacego w deszczu. -Bede musiala niedlugo je nakarmic. Jestem pewna, ze dziwia sie, iz jeszcze mnie nie ma. -Nic im nie bedzie - zapewnilem ja. -Latwo ci mowic. Wierz mi, potrafia byc takie marudne jak ludzie, kiedy dopadnie je glod. -Musi ci byc trudno zajmowac sie samej tym wszystkim. -Rzeczywiscie. Ale jaki mam wybor? Przynajmniej nasz pracodawca jest tolerancyjny. Tim jest na zwolnieniu, a ilekroc trafia do szpitala, daja mi tyle wolnego, ile potrzebuje. Zupelnie jak w wojsku, prawda? - dodala zartobliwym tonem. -O tak. Dokladnie tak samo. Zachichotala, po czym spowazniala znowu. -Jak bylo w Iraku? Jak zwykle mialem juz obrocic wszystko w zart, mowiac o piasku, zamiast tego jednak powiedzialem: -Trudno to opisac. Savannah czekala, ja zas siegnalem po moj kieliszek, zwlekajac. Nie bylem pewny, czy mam ochote wdawac sie w szczegoly. Lecz cos sie dzialo miedzy nami, cos, czego jednoczesnie pragnalem i nie chcialem. Zmusilem sie, by spojrzec na obraczke Savannah, i wyobrazilem sobie, jak straszne bez watpienia mialaby potem poczucie zdrady. Zamknalem oczy i zaczalem od nocy, kiedy nastapila inwazja. Nie mam pojecia, jak dlugo opowiadalem, ale chyba dosc dlugo, poniewaz tymczasem przestalo padac. Slonce jeszcze calkiem nie zaszlo, lecz bylo juz nisko, horyzont mienil sie kolorami teczy. Savannah napelnila ponownie swoj kieliszek. Gdy skonczylem, bylem kompletnie wykonczony i wiedzialem, ze nigdy juz nikomu o tym nie opowiem. Savannah milczala prawie przez caly czas mojej opowiesci, zadajac tylko z rzadka pytania, by zasygnalizowac mi, ze pilnie slucha wszystkiego, co mowie. -Zupelnie inaczej to sobie wyobrazalam - oznajmila. -Tak? -Kiedy przeglada sie naglowki i czyta artykuly, przewaznie nazwiska zolnierzy i miasta w Iraku to sa tylko slowa. Ale dla ciebie to cos osobistego... realnego. Moze zbyt realnego. Nie mialem nic do dodania i poczulem, ze Savannah bierze mnie za reke. Jej dotyk sprawil, ze cos we mnie drgnelo. -Zaluje, ze musiales przejsc przez to wszystko. Uscisnalem jej dlon i poczulem, ze odwzajemnia uscisk. Kiedy w koncu puscila moja reke, czulem go nadal. I gdy tak jak kiedys odgarnela wlosy za ucho, poczulem bol. -Dziwne sa zrzadzenia losu - powiedziala bardzo cicho. - Czy kiedykolwiek przyszloby ci do glowy, ze twoje zycie potoczy sie tak, jak sie potoczylo? -Nigdy - odparlem. -Mnie tez nie. Kiedy po raz pierwszy wrociles do Niemiec, wiedzialam po prostu, ze pewnego dnia ty i ja sie pobierzemy. Bylam tego bardziej pewna niz czegokolwiek innego w zyciu. Wpatrywalem sie w kieliszek, ona zas mowila dalej. -A potem, podczas twojego drugiego urlopu, bylam chyba jeszcze pewniejsza. Zwlaszcza po tej nocy, kiedy sie kochalismy. -Nie... - pokrecilem glowa. - Nie mowmy o tym. -Dlaczego? - spytala. - Zalujesz tego? -Nie. - Nie odwazylem sie spojrzec na nia. - Oczywiscie, ze nie. Lecz teraz jestes mezatka. -Ale to sie stalo - powiedziala. - Chcesz, zebym o tym zapomniala? -Nie wiem. Moze. -Ja nie potrafie. - W jej glosie brzmialo zdumienie i zal. - To byl moj pierwszy raz. Nigdy tego nie zapomne i pod pewnym wzgledem zawsze bedzie to dla mnie cos wyjatkowego. To, co sie wydarzylo miedzy nami, bylo piekne. Balem sie otworzyc usta i po chwili Savannah chyba sie opanowala. Pochylajac sie do przodu, spytala: -Co sobie pomyslales, gdy dowiedziales sie, ze wyszlam za Tima? Zwlekalem z odpowiedzia, pragnac jak najstaranniej dobrac slowa. -Moja pierwsza mysla bylo, ze poniekad jest to zrozumiale. Tim byl w tobie zakochany od lat, domyslilem sie tego dawno, juz wowczas, gdy go poznalem. - Przesunalem dlonia po twarzy. - Potem targaly mna sprzeczne uczucia. Z jednej strony cieszylem sie, ze wybralas czlowieka jego pokroju, poniewaz jest milym facetem i macie ze soba wiele wspolnego, lecz z drugiej bylo mi... smutno. Nie czekalibysmy juz dlugo. W tej chwili bylbym juz prawie od dwoch lat cywilem. Savannah zacisnela wargi. -Przykro mi - szepnela. -Mnie rowniez. - Sprobowalem sie usmiechnac. - Jesli chcesz uslyszec moja szczera opinie, to mysle, ze powinnas byla na mnie zaczekac. Rozesmiala sie niepewnie. Zaskoczyl mnie wyraz tesknoty malujacy sie na jej twarzy. Siegnela po swoj kieliszek wina. -Ja rowniez o tym myslalam. Gdzie bylibysmy, gdzie mieszkalibysmy, co robilibysmy w zyciu. Zwlaszcza ostatnio. Wczoraj wieczorem po twoim wyjsciu moglam myslec wylacznie o tym. Zdaje sobie sprawe, jak okropnie brzmi to w moich ustach, lecz przez ostatnie dwa lata usilowalam przekonac sama siebie, ze nawet gdyby nasza milosc byla prawdziwa, nie miala szans na przetrwanie. Ty naprawde ozenilbys sie ze mna, prawda? - spytala z zalosna mina. -W okamgnieniu. I nadal bym to zrobil, gdybym mogl. Przeszlosc spietrzyla sie nagle nad nami, przytlaczajac nas intensywnoscia naszych przezyc. -To bylo autentyczne, prawda? Ty i ja? - Glos jej zadrzal. Szare swiatlo zmierzchu odbijalo sie w jej oczach, gdy czekala na moja odpowiedz. Chwile plynely, a ja czulem ciezar zlego rokowania w chorobie Tima wiszacy nad naszymi glowami. Moje klebiace sie mysli byly niezdrowe i podle, nie potrafilem ich jednak odegnac. Nienawidzilem siebie za to, ze w ogole mysle o zyciu po smierci Tima, sila woli zmuszalem sie, by wyrugowac je z mojego umyslu. Nie udalo mi sie. Pragnalem wziac Savannah w ramiona, tulic ja, przywrocic to wszystko, co mielismy i co stracilismy podczas lat rozlaki. Instynktownie zaczalem pochylac sie ku niej. Savannah wiedziala, co sie swieci, lecz sie nie odsunela. Przynajmniej w pierwszej chwili. Jednakze gdy moje wargi niemal dotknely jej ust, odwrocila sie momentalnie i wino, ktore trzymala w reku, chlapnelo na nas oboje. Zerwala sie z kanapy, stawiajac kieliszek na stole i odciagajac bluzke od ciala. -Przepraszam - powiedzialem. -Nie szkodzi - odparla. - Ale musze sie przebrac i namoczyc bluzke. To jedna z moich ulubionych. -Dobrze - zgodzilem sie. Przygladalem sie, jak wychodzi z pokoju i idzie korytarzem do sypialni. Gdy zniknela w drzwiach po prawej stronie, zaklalem pod nosem. Pokrecilem glowa nad swoja wlasna glupota, zauwazajac przy tym plame z wina na koszuli. Wstalem i ruszylem korytarzem, szukajac lazienki. Gdy nacisnalem na chybil trafil klamke, stanalem twarza w twarz z wlasnym odbiciem w lazienkowym lustrze. W tle lustra zobaczylem Savannah przez uchylone drzwi do sypialni. Zwrocona tylem do drzwi, byla naga od pasa w gore i choc probowalem, nie moglem oderwac od niej wzroku. Musiala chyba wyczuc, ze sie na nia gapie, poniewaz spojrzala na mnie przez ramie. Pomyslalem, ze zamknie gwaltownie drzwi lub sie zasloni, ona jednak tego nie uczynila. Pochwycila moje spojrzenie i zachecala mnie wzrokiem, bym dalej na nia patrzyl. A nastepnie powoli sie odwrocila. Stalismy tak oboje, wpatrujac sie nawzajem w nasze odbicia w lustrze, dzielil nas tylko waski korytarz. Wargi miala rozchylone, brode lekko uniesiona. Mialem pewnosc, ze gdybym zyl nawet tysiac lat, nigdy w zyciu nie moglbym zapomniec, jak przepieknie wygladala w tej chwili. Marzylem o tym, by przebiec na druga strone korytarza i chwycic ja w objecia, wiedzac, ze pragnie tego rownie mocno jak ja. Zostalem jednak na miejscu zmrozony mysla, ze pewnego dnia znienawidzilaby mnie za to, czego w sposob oczywisty oboje pragnelismy. I Savannah, ktora znala mnie lepiej niz ktokolwiek inny, spuscila oczy, jak gdyby nagle zrozumiala to samo. Odwrocila sie do mnie tylem w tym samym momencie, gdy otworzyly sie z hukiem drzwi wejsciowe i w ciemnosci rozleglo sie glosne wycie. Alan... Okrecilem sie na piecie i popedzilem do salonu. Alan zdazyl juz zniknac w kuchni. Slyszalem trzask otwieranych i zamykanych drzwi szafek, chlopiec w dalszym ciagu przerazliwie zawodzil, niemal jakby umieral. Zatrzymalem sie, nie majac pojecia, co poczac. Po chwili przemknela obok mnie Savannah, przebrana juz w czysta bluzke. -Alan! Juz ide! - zawolala wzburzonym glosem. - Wszystko bedzie dobrze! Alan nie przestawal lamentowac ani trzaskac drzwiczkami szafek. -Moze ci pomoc? - krzyknalem. -Nie. - Pokrecila zdecydowanie glowa. - Poradze sobie. To sie zdarza czasami, kiedy wraca do domu ze szpitala. Gdy weszla pospiesznie do kuchni, prawie nie slyszalem, jak zaczela do niego przemawiac. Jej slowa tonely w krzyku Alana, lecz glos byl spokojny. Podszedlem blizej i zatrzymalem sie z boku. Zobaczylem, ze stoi obok niego, probujac go uspokoic. Wyraznie nie odnosilo to skutku, chcialem wiec ofiarowac sie z pomoca, lecz Savannah nie tracila zimnej krwi. Nadal mowila do niego lagodnym tonem, po czym polozyla reke na grzbiecie jego dloni, ktora wciaz poruszala sie nerwowo, zatrzaskujac szafki. Wreszcie po pewnym czasie, ktory wydawal mi sie wiecznoscia, trzaskanie stopniowo stawalo sie wolniejsze i bardziej rytmiczne, az wreszcie ustalo. Krzyki Alana podobnie. Glos Savannah byl coraz cichszy, tak cichy, ze nie rozroznialem juz slow. Usiadlem na kanapie. Po kilku minutach wstalem i podszedlem do okna. Bylo juz ciemno. Chmury sie rozproszyly i nad szczytami gor migotaly gwiazdy. Bylem ciekawy, co sie dzieje, wiec przeszedlem do czesci salonu, skad moglem zerknac do kuchni. Savannah i Alan siedzieli na podlodze. Opierala sie plecami o szafki, Alan tulil glowe do jej piersi, ona zas glaskala go czule po glowie. Mrugal szybko powiekami, jak gdyby podniecenie zmuszalo go do nieustannej aktywnosci. W oczach Savannah lsnily lzy, lecz byla niezwykle skoncentrowana i dostrzegalem jej determinacje, by nie dac mu poznac, jak bardzo sama cierpi. -Kocham go - mowil Alan. Zniknal gdzies niski glos, ktory slyszalem w szpitalu. Teraz bylo to zalosne blaganie przestraszonego chlopczyka. -Wiem, kochanie, ja tez go kocham. Bardzo go kocham. Wiem, ze sie boisz, ja tez sie boje. Jej ton swiadczyl o tym, jak bardzo jest to prawdziwe. -Kocham go - powtorzyl Alan. -Tim wyjdzie ze szpitala za pare dni. Lekarze robia wszystko co w ich mocy. -Kocham go. Savannah pocalowala go w czubek glowy. -On takze cie kocha, Alanie. I ja cie kocham. I wiem, ze nie moze sie doczekac, by znowu jezdzic z toba konno. Powiedzial mi o tym. I jest bardzo z ciebie dumny. Ciagle mi mowi, jak swietnie sobie tutaj radzisz. -Boje sie. -Ja rowniez, kochanie. Ale lekarze bardzo sie staraja. -Kocham go. -Wiem. Ja tez go kocham. Bardziej, niz potrafisz sobie wyobrazic. Przygladalem sie tej scenie, uswiadamiajac sobie nagle, ze nie pasuje tutaj. Przez caly czas, gdy stalem, podgladajac ich, Savannah ani razu nie podniosla wzroku, a ja poczulem sie udreczony wszystkim, co stracilismy. Poklepalem sie po kieszeni, wyjalem kluczyki samochodowe i ruszylem do wyjscia, czujac, ze lzy pala mnie pod powiekami. Otworzylem drzwi i choc glosno skrzypnely, wiedzialem, ze Savannah niczego nie uslyszala. Zszedlem po schodach niepewnym krokiem, zastanawiajac sie, czy kiedykolwiek w zyciu bylem tak bardzo zmeczony. Nastepnie, jadac do motelu i sluchajac szumu silnika, gdy czekalem na zmiane swiatel na skrzyzowaniu, bylem swiadom, ze przypadkowy przechodzien widzial placzacego mezczyzne, ktoremu lzy plynely strumieniem, jak gdyby nigdy mialy nie przestac. Reszte wieczoru spedzilem sam w motelowym pokoju. Slyszalem, jak obcy ludzie przechodza obok moich drzwi, ciagnac za soba walizki na kolkach. Gdy samochody wjezdzaly na parking, moj pokoj rozswietlaly na chwile reflektory samochodow, rzucajac widmowe wizje na sciany. Ludzie w ruchu, ludzie idacy naprzod. Gdy lezalem w lozku, zzerala mnie zazdrosc, zastanawialem sie, czy kiedykolwiek bede mogl powiedziec to samo o sobie. Nie probowalem nawet zasnac. Myslalem o Timie, lecz o dziwo, zamiast wycienczonej postaci, ktora widzialem na szpitalnym lozku, mialem przed oczami mlodego mezczyzne, ktorego poznalem na plazy, schludnego, usmiechnietego studenta. Myslalem tez o moim ojcu, o tym, jakie byly jego ostatnie tygodnie. Wyobrazalem sobie personel domu opieki, sluchajacy, jak opowiadal o monetach i modlilem sie, by dyrektor placowki mial racje, twierdzac, ze ojciec odszedl spokojnie we snie. Myslalem o Alanie i o obcym swiecie, w ktorym zamieszkiwal jego umysl. Ale przede wszystkim myslalem o Savannah. Odtwarzalem w pamieci caly dzien, czepiajac sie kurczowo przeszlosci i uciekajac przed pustka, ktora nie chciala mnie opuscic. Rano obejrzalem wschod slonca, zlocista kule, wynurzajaca sie zza horyzontu, wzialem prysznic i wrzucilem z powrotem do samochodu moj skromny dobytek. Zamowilem sniadanie w taniej knajpce po drugiej stronie ulicy, kiedy jednak kelnerka postawila przede mna parujacy talerz, odsunalem go i pilem powoli kawe, zastanawiajac sie, czy Savannah juz wstala, by nakarmic konie. Byla dziewiata, kiedy dotarlem do szpitala. Pojechalem winda na drugie pietro i poszedlem tym samym korytarzem co wczoraj. Drzwi do pokoju Tima byly na wpol otwarte, slyszalem dzwiek telewizora. Gdy mnie zobaczyl, usmiechnal sie zaskoczony. -Czesc, John - powiedzial, sciszajac telewizor. - Wejdz. Po prostu zabijam czas. Gdy usiadlem na tym samym krzesle co wczoraj, zauwazylem, ze nie ma juz takiej ziemistej cery. Podciagnal sie z trudem wyzej na lozku, po czym skupil znowu uwage na mnie. -Co cie sprowadza tutaj tak wczesnie? -Zbieram sie do wyjazdu - odrzeklem. - Musze zdazyc jutro na lot do Niemiec. Wiesz, jak to jest. -Tak, wiem. - Pokiwal glowa. - Mam nadzieje, ze dzis po poludniu mnie wypisza. Mialem calkiem niezla noc. -To dobrze. Bardzo sie ciesze. Przygladalem mu sie bacznie, szukajac w jego spojrzeniu chocby cienia podejrzenia, obawy, co moglo zdarzyc sie wczorajszego wieczoru, lecz nie znalazlem absolutnie niczego. -Jaki jest prawdziwy powod twojej wizyty, John? - spytal. -Sam nie bardzo wiem - wyznalem. - Po prostu odczuwalem potrzebe spotkania sie z toba. I pomyslalem, ze moze ty rowniez chcesz sie ze mna zobaczyc. Tim skinal glowa i spojrzal w strone okna. Z jego miejsca nie bylo nic widac poza duzym klimatyzatorem. -Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? - Nie czekal na odpowiedz. - Martwie sie o Alana. Jestem swiadom, jak wyglada moja sytuacja. Zdaje sobie sprawe, ze rokowania nie sa dobre i istnieje duze prawdopodobienstwo, ze nie wyzdrowieje. Pogodzilem sie z tym. Jak powiedzialem ci wczoraj, pozostaje mi moja wiara i wiem... a przynajmniej mam nadzieje... ze czeka na mnie lepszy swiat. A Savannah... Wiem, ze jesli cos mi sie stanie, bedzie zalamana. Ale smierc moich rodzicow czegos mnie nauczyla. -Ze zycie nie jest sprawiedliwe? -Tego tez, oczywiscie. Ale nauczylem sie, ze mozna zyc dalej, bez wzgledu na to, jak niemozliwe sie to wydaje, i ze bol... lagodnieje. Nie mija calkowicie, lecz po pewnym czasie nie jest juz taki dojmujacy. Tak tez bedzie z Savannah. Jest mloda i silna, poradzi sobie. Natomiast Alan... Obawiam sie o jego przyszlosc. Kto sie nim zajmie? Gdzie bedzie mieszkal? -Przeciez zajmie sie nim Savannah. -Wiem, ze tak bedzie. Ale czy to fair wobec niej? Oczekiwac, ze wezmie te odpowiedzialnosc na swoje barki? -To nie ma znaczenia, czy jest fair, czy nie. Ona nie pozwoli, by cos mu sie stalo. -Niby w jaki sposob? Ona bedzie musiala pracowac. Kto wtedy dopilnuje Alana? Pamietaj, ze on jest bardzo mlody. Ma dopiero dziewietnascie lat. Czy mam od niej oczekiwac, by opiekowala sie nim przez nastepne piecdziesiat lat? Dla mnie bylo to proste. Jest moim bratem. Ale Savannah... - Pokrecil glowa. - Jest mloda i piekna. Jak moglbym wymagac od niej, by nie wychodzila wiecej za maz? -O czym ty mowisz? -Czy jej nowy maz zechce opiekowac sie Alanem? Kiedy sie nie odezwalem, uniosl brwi. -Ty bys sie opiekowal? Otworzylem usta, by mu odpowiedziec, lecz nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Twarz mu zlagodniala. -O tym wlasnie mysle, lezac tutaj. To znaczy, kiedy nie wymiotuje. Prawde mowiac, mysle o wielu sprawach. O tobie rowniez. -O mnie? -Wciaz ja kochasz, prawda? Panowalem nad mimika, lecz mimo to wyczytal odpowiedz z mojej twarzy. -W porzadku - powiedzial. - Ja i tak wiem. Zawsze wiedzialem - dodal z niemal rzewnym usmiechem. - Nadal pamietam mine Savannah, gdy po raz pierwszy opowiadala mi o tobie. Nigdy jej takiej nie widzialem. Cieszylem sie jej szczesciem, poniewaz bylo w tobie cos, co z miejsca wzbudzilo moje zaufanie. Przez caly pierwszy rok twojej nieobecnosci strasznie za toba tesknila. Zupelnie jakby codziennie jej serce pekalo po kawaleczku. Nie potrafila myslec o niczym innym, tylko o tobie. A potem dowiedziala sie, ze nie wracasz do domu, w koncu wyladowalismy w Lenoir, moi rodzice zgineli w wypadku i... - Nie dokonczyl. - Zawsze wiedziales, ze ja tez ja kocham, prawda? Skinalem twierdzaco glowa. -Tak myslalem. - Odchrzaknal. - Kochalem ja od dwunastego roku zycia. I powoli ona takze zakochala sie we mnie. -Po co mi to wszystko mowisz? -Poniewaz - odparl - to nie bylo to samo. Wiem, ze Savannah mnie kocha, lecz nigdy nie kochala mnie w taki sposob jak ciebie. Nigdy nie wzbudzalem w niej takiej goracej namietnosci, lecz stworzylismy wspolnie dobre zycie. Byla taka szczesliwa, gdy zalozylismy ranczo... cieszylem sie, ze moglem cos dla niej zrobic. Teraz zachorowalem, a ona zawsze jest przy mnie, troszczy sie o mnie tak samo, jak ja troszczylbym sie o nia, gdyby jej sie to przytrafilo. - Umilkl, probujac znalezc wlasciwe slowa, widzialem cierpienie na jego twarzy. - Kiedy przyszliscie wczoraj, widzialem, jak na ciebie patrzy, i wiem, ze wciaz cie kocha. Wiem tez, ze zawsze bedzie cie kochala. Serce mi peka, ale wiesz co? Bardzo ja kocham, a dla mnie oznacza to jedno: pragne, zeby byla w zyciu szczesliwa. Pragne tego najbardziej na swiecie. Zawsze wylacznie tego dla niej pragnalem. Gardlo mialem tak scisniete, ze ledwie udalo mi wychrypiec? -Co ty mowisz, Tim? -Nie zapomnij o Savannah, jesli cos zlego stanie sie ze mna. I obiecaj, ze podobnie jak ja bedziesz ja traktowal jak drogocenny skarb. -Tim... -Nic nie mow, John. - Podniosl reke, czy to chcac mnie powstrzymac, czy w gescie pozegnania. - Pamietaj tylko, co ci powiedzialem, dobrze? Gdy sie odwrocil, zrozumialem, ze nasza rozmowa jest skonczona. Wstalem i wyszedlem cicho z pokoju, zamykajac za soba drzwi. Przed szpitalem zmruzylem oczy od slonca, ktore swiecilo ostro od samego rana. Slyszalem swiergot ptakow ukrytych w listowiu drzew, ale mimo ze szukalem ich wzrokiem, nie udalo mi sie wypatrzyc ani jednego. Parking byl czesciowo zapelniony. Tu i owdzie widzialem ludzi idacych w kierunku wejscia lub wracajacych do samochodow. Wszyscy sprawiali wrazenie rownie znuzonych jak ja, jak gdyby optymizm, ktory okazywali bliskim w szpitalu, znikal w chwili, gdy zostawali sami. Wiedzialem, ze cuda sa zawsze mozliwe, niezaleznie od tego, jak bardzo jest ktos chory, i ze kobiety na oddziale polozniczym czuja radosc, trzymajac noworodki w ramionach, lecz czulem, ze wiekszosc odwiedzajacych ledwie sie trzyma. Usiadlem na lawce przed szpitalem, zastanawiajac sie, po co tu przyszedlem, i zalujac, ze to zrobilem. Odtwarzalem w mysli moja rozmowe z Timem dziesiatki razy, zamknalem oczy, przypominajac sobie cierpienie malujace sie na jego twarzy. Po raz pierwszy od lat moja milosc do Savannah wydala mi sie... niestosowna. Milosc powinna niesc ze soba radosc, powinna zapewniac czlowiekowi harmonie, a moja przynosila tylko cierpienie. Timowi, Savannah, nawet mnie. Nie przyjechalem tutaj po to, by wodzic na pokuszenie Savannah czy rujnowac jej malzenstwo... a moze tak? Nie bylem wcale pewny, czy jestem taki szlachetny, za jakiego sie uwazalem. Ta swiadomosc sprawila, ze poczulem sie pusty jak zardzewiala puszka po farbie. Wyjalem z portfela zdjecie Savannah. Bylo pogniecione i zniszczone. Patrzac na jej twarz, zastanawialem sie, co przyniesie nadchodzacy rok. Nie wiedzialem, czy Tim bedzie zyl, czy umrze, i nie chcialem o tym myslec. Zdawalem sobie sprawe, ze bez wzgledu na to, co nastapi, nasze relacje z Savannah nigdy juz nie beda takie jak kiedys. Poznalismy sie w beztroskim okresie zycia, w chwili pelnej obietnic. Obecnie dostawalismy surowa nauczke od prawdziwego swiata. Potarlem skronie, uderzony mysla, ze Tim wie o tym, do czego omal nie doszlo wczoraj wieczorem miedzy mna a Savannah, ze byc moze nawet spodziewal sie tego. Swiadczyly o tym jego slowa, jak rowniez prosba, bym obiecal, ze bede ja kochal z takim samym oddaniem jak on. Rozumialem bardzo dobrze, co mi sugeruje w wypadku swojej smierci, lecz jego przyzwolenie jakims sposobem sprawilo, ze poczulem sie jeszcze gorzej. Wreszcie wstalem i powloklem sie do samochodu. Nie bylem pewny, dokad chce pojechac, ale odczuwalem potrzebe, by znalezc sie jak najdalej od tego szpitala. Musialem wyjechac z Lenoir, chocby tylko po to, by moc pomyslec. Wlozylem rece do kieszeni, szukajac kluczykow samochodowych. Dopiero gdy zblizylem sie do samochodu, uswiadomilem sobie, ze obok niego jest zaparkowana ciezarowka Savannah. Ona sama siedziala na przednim fotelu. Gdy zobaczyla, ze nadchodze, otworzyla drzwi i wysiadla. Czekala na mnie, wygladzajac bluzke. Zatrzymalem sie w odleglosci kilku krokow od niej. -John - powiedziala - wyszedles wczoraj bez pozegnania. -Wiem. Skinela lekko glowa. Oboje znalismy przyczyne. -Skad wiedzialas, ze tutaj bede? -Nie wiedzialam - odparla. - Wpadlam do motelu. Poinformowano mnie tam, ze sie wymeldowales. Kiedy przyjechalam tutaj, zauwazylam twoj samochod i postanowilam zaczekac na ciebie. Widziales sie z Timem? -Tak. Czuje sie lepiej. Ma nadzieje, ze wypisza go po poludniu ze szpitala. -To dobra wiadomosc. - Wskazala na moj samochod. - Wyjezdzasz z miasta? -Musze wracac. Konczy mi sie urlop. Objela sie ramionami. -Zamierzales sie pozegnac? -Nie wiem - przyznalem. - Nie zastanawialem sie jeszcze nad tym. Dostrzeglem cien zawodu i przykrosci na jej twarzy. -O czym rozmawialiscie z Timem? Spojrzalem ponad ramieniem na szpital, nastepnie z powrotem na nia. -Powinnas chyba jego o to zapytac. Zacisnela wargi w waska kreske, wyraznie zesztywniala. -A wiec to pozegnanie? Uslyszalem klakson samochodu na jezdni i zobaczylem, ze kilka samochodow nagle zwolnilo. Kierowca czerwonej toyoty skrecil na przeciwny pas, probujac wydostac sie z korka. Przygladajac sie samochodom, zdalem sobie sprawe, ze gram na zwloke i ze Savannah zasluguje na odpowiedz. -Tak - powiedzialem, powoli odwracajac sie do niej. - Chyba tak. Zacisnela dlonie tak mocno, ze az kostki jej zbielaly. -Moge do ciebie napisac? Zmusilem sie, by patrzec jej prosto w oczy, zalujac znowu, ze los zrzadzil, iz nie mozemy byc razem. -To chyba nie jest dobry pomysl. -Nie rozumiem. -Owszem, rozumiesz. Jestes zona Tima, nie moja. - Umilklem na chwile, zbierajac sily, by powiedziec to, co zamierzalem. - To dobry czlowiek, Savannah. Bez watpienia lepszy ode mnie i ciesze sie, ze za niego wyszlas. Chociaz bardzo cie kocham, nie chce byc przyczyna rozpadu waszego malzenstwa. I w glebi duszy przypuszczam, ze ty tez nie chcesz go zerwac. Nawet jesli mnie kochasz, to jego rowniez. Uswiadomienie sobie tego zajelo mi troche czasu, ale jestem o tym przekonany. Zadne z nas nie wspomnialo o niepewnym losie Tima. Zobaczylem, ze jej oczy wypelniaja sie lzami. -Czy zobaczymy sie jeszcze kiedys? -Nie wiem. - Slowa wiezly mi w gardle. - Ale mam nadzieje, ze nie. -Jak mozesz tak mowic? - spytala lamiacym sie glosem. -Bo to oznacza, ze Tim wyzdrowieje. A ja mam przeczucie, ze wszystko pojdzie dobrze. -Nie mozesz tak mowic! Nie mozesz mi tego obiecac! -Nie - przyznalem. - Nie moge. -To dlaczego musi sie to skonczyc teraz? W taki sposob? Lza splynela po jej policzku i mimo ze wiedzialem, iz powinienem po prostu odejsc, zrobilem krok w strone Savannah. Gdy znalazlem sie blisko, delikatnie otarlem te lze. W oczach Savannah dostrzeglem strach i smutek, gniew i poczucie zdrady. Lecz przede wszystkim blaganie, bym zmienil decyzje. Przelknalem z trudem sline. -Jestes zona Tima i twoj maz cie potrzebuje. Potrzebuje was wszystkich. Nie ma tu miejsca dla mnie i oboje wiemy, ze nie powinno byc. Gdy lzy poplynely teraz strumieniem po jej policzkach, ja tez poczulem wilgoc w oczach. Pochylilem sie i pocalowalem Savannah delikatnie w usta, po czym wzialem ja w ramiona i mocno przytulilem. -Kocham cie, Savannah, i nigdy nie przestane cie kochac - szepnalem. - Poznanie ciebie bylo najlepsza rzecza, jaka mi sie w zyciu przytrafila. Bylas moim najlepszym przyjacielem i kochanka, i nie zaluje ani jednej sekundy spedzonej z toba. Dzieki tobie znowu poczulem, ze zyje, a przede wszystkim podarowalas mi mojego ojca. Nigdy ci tego nie zapomne. Zawsze bedziesz najlepsza czastka mnie. Zaluje, ze tak sie to konczy, ale musze wyjechac, a ty musisz isc do swojego meza. Czulem, jak wstrzasaja nia lkania, tulilem ja wiec do siebie jeszcze przez dluga chwile. Gdy w koncu ja puscilem, przeszla mi przez glowe mysl, ze trzymalem ja w ramionach po raz ostatni. Zaczalem sie wycofywac, nie spuszczajac oczu z twarzy Savannah. -Ja tez cie kocham, John - powiedziala. -Zegnaj. - Podnioslem dlon. Savannah wytarla reka mokre policzki i ruszyla powoli w strone szpitala. To pozegnanie bylo najtrudniejsza rzecza, jaka kiedykolwiek musialem zrobic. W glebi duszy mialem ochote zawrocic samochod i popedzic do szpitala, zapewnic ja, ze zawsze bedzie mogla na mnie liczyc, zwierzyc sie z tego, co powiedzial mi Tim. Nie uczynilem tego jednak. Wyjezdzajac z miasta, zatrzymalem sie na stacji benzynowej. Zatankowalem pelny bak i kupilem w malym sklepiku butelke wody mineralnej. Gdy podchodzilem do lady, zauwazylem sloj, ktory ustawil wlasciciel dla zbiorki pieniedzy na leczenie Tima. Przyjrzalem sie uwaznie. Sloj byl wypelniony bilonem oraz banknotami dolarowymi. Na nalepce bylo podane konto w miejscowym banku, na ktore mozna wplacac pieniadze. Poprosilem mezczyzne za lada, by rozmienil mi kilka dolarow na dwudziestopieciocentowki. Jak odretwialy wrocilem do samochodu. Otworzylem drzwi i zaczalem grzebac w dokumentach, ktore dostalem od prawnika, szukajac jednoczesnie olowka. Znalazlem to, co bylo mi potrzebne, a nastepnie podszedlem do automatu telefonicznego. Stal przy szosie, przeszkadzal mi wiec ryk przejezdzajacych samochodow. Zadzwonilem do informacji i musialem mocno przyciskac sluchawke do ucha, by uslyszec numer, ktory podal mi wygenerowany przez komputer glos. Wrzucilem do automatu kilka monet, wybralem numer miedzymiastowej, gdzie kolejny komputerowy glos zazadal wiecej monet. Po ich wrzuceniu uslyszalem sygnal. Gdy uslyszalem meski glos, przedstawilem sie, pytajac, czy mnie pamieta. -Oczywiscie, ze cie pamietam, John. Jak sie masz? -Dobrze, dziekuje. Zmarl moj ojciec. -Przykro mi to slyszec - rzekl mezczyzna po chwili milczenia. - Radzisz sobie z tym jakos? -Nie wiem - odparlem. -Czy jest cos, co moglbym dla ciebie zrobic? Zamknalem oczy, myslac o Savannah i o Timie, i majac nadzieje, ze moj tata wybaczy mi to, co zamierzalem zrobic. -Tak - 'powiedzialem. - Prawde mowiac, tak. Chce sprzedac kolekcje numizmatow mojego ojca. Potrzebuje pieniedzy tak szybko, jak tylko zdola pan je zdobyc. EPILOG Lenoir, 2006Co to znaczy naprawde kogos kochac? Rozmyslam o tym znowu, siedzac na zboczu i obserwujac Savannah krecaca sie wsrod koni. Na chwile wracam pamiecia do tamtego wieczoru, gdy szukajac jej, zjawilem sie na ranczu... ale tamta wizyta sprzed roku wydaje mi sie raczej snem. Sprzedalem monety za mniej, niz byly warte, i na sztuki. Wiedzialem, ze resztki zbioru ojca trafia do ludzi, dla ktorych nie beda mialy takiego znaczenia. Ostatecznie zachowalem tylko pieciocentowke Buffalo, poniewaz nie moglem zdobyc sie na to, by z niej zrezygnowac. Poza wspolna fotografia tylko ona zostala mi po ojcu i zawsze mam ja przy sobie. Jest pewnego rodzaju talizmanem, z ktorym wiaza sie wszystkie wspomnienia o tacie. Od czasu do czasu wyjmuje ja z kieszeni i wpatruje sie w nia. Wodze palcami po plastikowym etui, w ktorym umieszczona jest moneta i natychmiast oczyma wyobrazni widze ojca czytajacego "Greysheet" w swojej dziupli lub czuje zapach bekonu skwierczacego w kuchni. Usmiecham sie wtedy i przez chwile mam uczucie, ze nie jestem juz sam. Ale jestem i w glebi duszy wiem, ze zawsze bede. Mysle o tym, odszukujac z oddali wzrokiem postacie Savannah i Tima, ktorzy ida do domu, trzymajac sie za rece. Widze, jak dotykaja sie w sposob swiadczacy o laczacym ich prawdziwym uczuciu. Musze przyznac, ze wygladaja na dobre malzenstwo. Kiedy Tim wola Alana, chlopiec dolacza do nich i wszyscy troje wchodza do domu. Przez moment zastanawiam sie, o czym rozmawiaja, poniewaz jestem ciekaw szczegolow ich zycia, lecz zdaje sobie w pelni sprawe, ze to nie moj interes. Slyszalem jednak, ze Tim zakonczyl juz kuracje i wiekszosc mieszkancow miasteczka uwaza, ze calkowicie dojdzie do siebie. Dowiedzialem sie tego od miejscowego prawnika, ktorego zatrudnilem podczas mojej ostatniej wizyty w Lenoir. Przyszedlem do jego kancelarii z czekiem kasjerskim i poprosilem, by wplacil cala sume na konto, ktore zostalo otwarte z przeznaczeniem na leczenie Tima. Wyczytalem wszystko o tajemnicy adwokackiej i mialem pewnosc, ze nie pisnie slowa nikomu w miasteczku. Bylo dla mnie wazne, by Savannah nie dowiedziala sie o tym, co zrobilem. W kazdym malzenstwie jest miejsce wylacznie dla dwojga. Poprosilem jednak adwokata, by stale mnie informowal, i w ciagu ubieglego roku telefonowalem do niego kilkakrotnie z Niemiec. Opowiedzial mi, ze gdy skontaktowal sie z Savannah, by przekazac jej nowine, iz pewien klient pragnie dokonac anonimowej darowizny - lecz chce byc powiadamiany o postepach w leczeniu - rozkleila sie i wybuchnela placzem, gdy poznala wysokosc sumy. Nie minal tydzien, gdy zawiozla Tima do MD Anderson, gdzie okazalo sie, ze Tim jest idealnym kandydatem do wyprobowania szczepionki, ktorej testowanie planowano rozpoczac w listopadzie. Powiedzial mi rowniez, ze przed proba kliniczna Tim zostal poddany biochemioterapii oraz terapii wspomagajacej. Lekarze byli pelni nadziei, ze obie terapie zniszcza komorki nowotworowe w jego plucach. Dwa miesiace temu adwokat zadzwonil do mnie z radosna wiadomoscia, ze leczenie bylo bardziej skuteczne, niz nawet spodziewali sie lekarze i ze u Tima praktycznie nastapila remisja. Nie moglem zagwarantowac, ze Tim dozyje sedziwego wieku, lecz terapia zapewnila mu szanse walki, a tego wlasnie pragnalem dla nich obojga. Pragnalem, zeby byli szczesliwi, pragnalem, zeby Savannah byla szczesliwa. A z tego, co dzis widzialem, najwyrazniej byli. Przyjechalem tutaj, by przekonac sie, czy dokonalem wlasciwego wyboru, sprzedajac numizmaty, by uzyskac pieniadze na kuracje Tima, ze postapilem slusznie, nie szukajac z nia wiecej kontaktu. Z miejsca, na ktorym siedze, widze, ze moja decyzja byla sluszna. Sprzedalem kolekcje, poniewaz w koncu zrozumialem, czym jest prawdziwa milosc. Tim mi powiedzial - i pokazal - ze prawdziwa milosc oznacza, ze zalezy ci na szczesciu drugiego czlowieka bardziej niz na wlasnym, bez wzgledu na to, przed jak bolesnymi wyborami stajesz. Wyszedlem ze szpitalnej sali, w ktorej lezal Tim, wiedzac, ze mial racje. Lecz zrobienie czegos wlasciwego wcale nie bylo latwe. Wiode teraz zycie z uczuciem, ze czegos w nim brakuje, ze musze zrobic cos, by je wypelnic. Zdaje sobie sprawe, ze moje uczucie do Savannah nigdy sie nie zmieni i ze zawsze bede myslal o wyborze, ktorego dokonalem. I czasami, wbrew sobie samemu, zastanawiam sie, czy Savannah czuje tak samo. Co oczywiscie wyjasnia druga przyczyne, dla ktorej przyjechalem do Lenoir. Patrze na ranczo, gdy na dobre juz zapada wieczor. Jest to pierwsza noc pelni ksiezyca i nachodza mnie wspomnienia. Zawsze tak jest. Wstrzymuje oddech, gdy ksiezyc zaczyna powoli wznosic sie nad gorami, jego mleczna poswiata oblamowuje horyzont. Drzewa mienia sie plynnym srebrem i chociaz pragne powrocic do tych dobrych i zlych wspomnien, odwracam sie i spogladam znowu na ranczo. Przez dlugi czas czekam na prozno. Ksiezyc w dalszym ciagu leniwie wedruje po niebie i swiatla w domu zaczynaja kolejno gasnac. Koncentruje sie z niepokojem na drzwiach wejsciowych, majac nadzieje na niemozliwe. Wiem, ze Savannah sie nie pojawi, ale wciaz nie moge zmusic sie do odejscia. Wdycham gleboko powietrze, jak gdybym chcial ja stamtad wyciagnac. I kiedy wreszcie widze, jak wynurza sie z domu, czuje dziwne mrowienie w plecach, jakiego nigdy przedtem nie doswiadczylem. Zatrzymuje sie na stopniach werandy, odwraca i zdaje sie patrzec w moim kierunku. Zastygam w bezruchu, choc nie mam po temu powodu -wiem, ze zadnym cudem nie moze mnie zobaczyc. Z mojego schronienia przygladam sie, jak Savannah cicho zamyka za soba drzwi. Niespiesznie schodzi po stopniach i wedruje na srodek podworka. Zatrzymuje sie i krzyzuje ramiona, ogladajac sie przez ramie, by sie upewnic, ze nikt za nia nie idzie. Wreszcie sprawia wrazenie rozluznionej. I wtedy mam uczucie, jak gdybym byl swiadkiem cudu - Savannah powoli wznosi twarz ku ksiezycowi. Skapana w jego blasku, chlonie ten widok, ogarnieta wspomnieniami, ktore uwolnila. Pragne tylko jednego - dac jej znac, ze jestem tutaj. Zostaje jednak na swoim miejscu i rowniez wpatruje sie w ksiezyc. I przez okamgnienie niemal mam wrazenie, ze jestesmy znowu razem. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/