MATT RUFF Glupiec na wzgorzu Przelozyla Ewa Gorzadek Tytul oryginalu: Fool on the Hill Cyganerii - z wdziecznosciaSzarym Damom - z uczuciem Pani Przypadek - z najglebsza miloscia OD AUTORA Uniwersytet Cornella jest, oczywiscie, miejscem rzeczywistym i mozna by o nim opowiedziec, a takze opowiada sie, niezliczona ilosc prawdziwych historii. Jednak powiesc "Glupiec na Wzgorzu", nawet jesli pojawiaja sie w niej odwolania do aktualnych wydarzen i lokalnych legend, jest, po pierwsze i przede wszystkim, dzielem fikcyjnym. Opisany na tych stronach Uniwersytet Cornella jest cieniem Cornella, podobnym do prawdziwego, ale nierzeczywistym. Postacie, ktore tam mieszkaja i kochaja sie, nigdy nie istnialy, chociaz z cala pewnoscia moglyby.Fanom historii nalezy wyjasnic, ze nawet jesli autorowi zdarzylo sie wplesc do ksiazki rzeczywiste wydarzenia, czesto zmienial je tak, aby lepiej odpowiadaly fabule. O jednym fakcie nalezaloby jednak wspomniec oddzielnie, a dotyczy to opanowania w 1969 roku gmachu Willard Straight Hall przez czarnych studentow. W ksiazce tej atak w sobotni poranek, w wyniku ktorego grupa bialych usilowala odbic budynek, zostal przypisany mitycznemu bractwu Rho Alpha Tau; w rzeczywistosci zas wiekszosc napastnikow pochodzila z organizacji pod nazwa Delta Ipsylon. Czyniac taka zamiane, autor nie zamierzal w zaden sposob sugerowac, ze Delta Ipsylon jest podobna do wymyslonego przez niego bractwa Rho Alpha Tau. Na szczescie zadne Bractwo studenckie nie bylo do niego podobne, chociaz moze byloby przyjemnie odnalezc gdzies w okolicy prawdziwy Dom Tolkiena. Chcialbym zlozyc podziekowania nastepujacym osobom i organizacjom, wierzac, ze nikogo i niczego nie pominalem: profesorom Bobowi Farrellowi, Alison Lurie, Lamar Herrin i Kenowi McClane z Katedry Literatury Angielskiej na Uniwersytecie Cornella; mojej agentce Melanie Jack son, moim wydawcom Antonowi Muellerowi i Morganowi Entrekin za przegladanie tej ksiazki az do bladego switu; miastu Itaka, Uniwersytetowi Cornella i Prudence Risley Residential College za to, ze przez cztery lata mialem tam co robic; Jeffowi Schwanerowi i Lisie V. za wspaniala przyjazn, poezje i tanie piwo, kiedy tylko tego potrzebowalem; Susan Hericks za to, ze byla jedyna swieta w calym miescie, Thalii za matczyne rady; Suzie Q. za utrate niewinnosci; Julie K. za utrate zaufania, zas Muffy za prawdziwego McCoya; Chuckowi za jeszcze wiecej taniego piwa, a Jenny New Wave za to, ze po prostu byla soba. Chcialbym takze podziekowac Erice Ando, dla ktorej tak naprawde napisalem te ksiazke; ludziom z Dewitt Historical Society, ktorzy pomogli mi w ostatnich, goraczkowych poszukiwaniach materialow; Bradowi Krakow ze stolowki w Risley za to, ze trzymal mnie przy zyciu darmowa kawa; ludziom z administracji Risley Hall, wsrod ktorych jest bardzo wiele aniolow; wreszcie czlonkom Bezpieczenstwa Publicznego Uniwersytetu Cornella i Wydzialowi Policji w Itace, ktorzy udzielili mi wielu technicznych wskazowek i ktorzy w rzeczywistosci sa duzo bardziej odprezeni i mniej przypominaja Clinta Eastwooda, niz moze sie wydawac z opisow w ksiazce. A lubilbym ich jeszcze bardziej, gdyby kiedys odeslali mi odciski palcow mojej narzeczonej. BOHATEROWIE Stephen Titus George - opowiadaczAurora Borealis Smith - corka nonkonformisty Pan Sloneczny - Prawdziwy Grek Kaliope - najpiekniejsza kobieta na swiecie CYGANERIA Lwie Serce - Krol CyganeriiMyoko - Krolowa Szarych Dam Ragnarok - Minister Obrony Cyganerii Kaznodzieja - Minister Duszpasterstwa Cyganerii Z.Z. Top - Minister Zlego Smaku Cyganerii Fujiko - Szara Dama Woodstock - Minister Porywczosci Cyganerii Panhandle - Minister Rozkoszy Cyganerii Afrodyta - Minister Milosci Cyganerii POZOSTALE POSTACIE LUDZKIE Jinsei - ukochana Ragnaroka i kochanka KaznodzieiWalter Smith - ojciec Aurory Brian Garroway - narzeczony Aurory Nattie Hollister - policjantka z Itaki Samuel Doubleday - policjant z Itaki Shen Han, Amos Noldorin i Lucius DeRond - trzech Prezydentow Domu Tolkiena Larretta, Curlowski i Modine - troje Architektow Catherine Reinigen - przyjaciolka Aurory SKRZATY Hobart - Najstarszy, opiekun Dzwonow Zephyrjego wnuczkaPuck - kochanek Zephyr, Hamlet - najlepszy przyjaciel Pucka i romantyczny doradca Saffron Dey - kochanka Pucka POSTACIE PSIE I KOCIE Luther - kundelBlackjack - kot bez ogona z wyspy Man Excalibur III - niemrawy Owczarek i Dziekan Psiego Wydzialu na Uniwersytecie Cornella Gallant - Bernardyn Skippy - Beagle (angielski gonczy) Rover A To Pech! - Rastafarian Puli Bucklette - prawicowa suczka Collie Rex Malcolm - Krol okolicy, w ktorej mieszali Luther i Blackjack CZARNE CHARAKTERY Rasferret RobalSzczur Lomot - General wojska Rasferreta Zielony Smok Gumowa Dziewica Poslaniec Smok - Wilczarz Irlandzki Jack Baron i bracia z Rho Alpha Tau Laertes - msciwy brat Saffron Dey EFEMERYDY Denman Halfast IV - glowny wlasciciel slumsow w ItaceFantasy Dreadlock i Interwencyjny Patrol Niebieskich Zebr Joe Scandal - czarnoskory dzialacz i sam Ezra Cornell 1866 - ZMIERZCH W DOLINIE Po raz pierwszy pan Sloneczny wkroczyl do miasta o zmierzchu pewnego wiosennego dnia w 1866 roku, kiedy po dlugotrwalych deszczach drogami i ulicami plynela blotnista breja. Nie byla to ulubiona pogoda pana Slonecznego, ale przywiodl go tu zapach, slodki zapach, ktorego nie mogla zmyc ani pochlonac won deszczu: zapach Opowiesci.Miasto lezy w dolinie ciagnacej sie wzdluz wybrzeza dlugiego jeziora, a swoja nazwe zawdziecza greckiej wyspie, tak odleglej, ze wydaje sie niemal snem. Itaka, ojczysta kraina mitycznego Ulissesa. Panu Slonecznemu bardzo sie podoba ta nazwa, poniewaz, tak jak ona, takze pochodzi z Grecji, on zas byl Prawdziwym Grekiem. Jako mlody czlowiek zjezdzil kawal swiata, ale teraz wiekszosc wolnego czasu spedza w bibliotece, chyba ze chwyta go nagla potrzeba, aby wyjsc i zdobyc nowy material. Tak wiec wkroczyl do centrum miasta i kierowal sie na wschod, idac Owego Street, ktora wkrotce zostanie przemianowana na State Street. Za jego plecami zaszlo slonce i dookola zapalily sie lampy gazowe, majace za zadanie choc troche rozproszyc nadciagajace ciemnosci. Przejezdzajacy Fulton Street powozik i ciagnacy go kon byli niemilosiernie ochlapani blotem, ale panu Slonecznemu udalo sie przejsc na druga strone, nie brudzac sie. Nie napotkal tez zadnych przeszkod ze strony mieszkancow haki, ktorzy z pewnoscia zrobiliby zbiegowisko, gdyby zauwazyli jego przedziwne odzienie - juz same antyczne sandaly na jego stopach bylyby wystarczajacym powodem, aby potraktowano go jak cudaka. Jednak obserwujac mieszkancow miasteczka i bedac takze przez nich obserwowanym, pan Sloneczny nie dostrzegl zadnego niechetnego spojrzenia, nie spotkaly go z ich strony najmniejsze nawet klopoty. Na Corn Street dwoch policjantow gonilo zbuntowanego wieprza. Swinia, ktora do niedawna jeszcze likwidowala domowe smiecie w pobliskim domu, najwyrazniej postanowila zakosztowac zycia na wolnosci. Pan Sloneczny obserwowal przez chwile, jak miota sie miedzy domami, jak policjanci usiluja schwycic ja na line, a potem odwrocil sie i po raz pierwszy spojrzal na Wzgorze. Miasto otaczaly liczne wzgorza, ale tylko jedno interesowalo pana Slonecznego. Owo Wzgorze wznosilo sie po wschodniej stronie Itaki. Z obu jego stron wily sie wawozy Cascadilla i Fali Creek, ale poza tymi naturalnymi atrakcjami niewiele wiecej mozna bylo polecic uwadze turystow... na razie. Juz niedlugo jednak pojawi sie tu mezczyzna, przewidywal pan Sloneczny, rozgladajac sie po sciezkach Przyszlosci z nieco wiekszym trudem niz po zabloconych ulicach miasta, mezczyzna marzyciel, za pan brat z miloscia, mezczyzna z latawcem, noszacy imie swietego. A takze kobieta o imieniu ksiezniczki, umiejaca wykorzystac to, co on jej ofiaruje... Widzial wokol nich takze inne postacie: przedziwna gromade wspolczesnie wygladajacych rycerzy, ktorzy beda przejezdzac ta wlasnie ulica, psa, ktory poszukuje Nieba, wrozke latajaca na skrzydlach zrobionych z sosnowych patyczkow i pajeczyny. Ale oni nie nadejda szybko. Opowiesc, ktora go tu przywiodla, rozpocznie sie nie wczesniej niz za sto lat. Nic nie szkodzi. Bedzie mial wiecej czasu na przygotowania, na Wtracanie sie. Zmierzchalo. Ostatni slad minionego dnia zniknal z nieba, ukazujac nagle czarny aksamit haftowany w srebrne gwiazdy. Nie bylo ksiezyca, co wplywalo na pana Slonecznego depresyjnie, ale przeciez nie mozna miec wszystkiego. Prowadzony swiatlem gazowych latarni, zblizyl sie do skrzyzowania Owego Street i Aurora Street, gdzie stal hotel haka (ten i caly tuzin innych budynkow w okolicy splona za piec lat doszczetnie w nocnym pozarze). Przed hotelem sprzeczalo sie dwoch mezczyzn, a raczej konczyli juz klotnie. -Jestes skonczonym durniem - krzyczal nizszy i grubszy - jesli sadzisz, ze mieszkancy Itaki beda siedziec spokojnie, patrzac na tworczosc tego, tego Oberlina na swoim terenie! -Koedukacja to rozsadny plan - nieco spokojniej upieral sie drugi. Wysoki, w czarnym plaszczu i kapeluszu, z siwa broda tak dluga jak twarz jego adwersarza, sprawial wrazenie czlowieka majetnego. - Nie sadze, aby narzekali, gdy zobacza, jak dziala uniwersytet. Mam nadzieje, ze z czasem bedziemy mogli oferowac zajecia z kazdego przedmiotu... dla wszystkich, mezczyzn i kobiet. -Moze pan byc pewien - oswiadczyl gruby facet kategorycznie - ze zadne z moich dzieci, czy to synowie, czy corki, nie popra tego typu instytucji. -Nie mam co do tego najmniejszych watpliwosci - przytaknal wysoki mezczyzna. - Mowiac, ze beda sie tam odbywaly zajecia z kazdego przedmiotu, bynajmniej nie mialem na mysli nauki zachowywania sie jak nadete dupki, a to jedyny przedmiot, jaki mogloby studiowac pana potomstwo. Na tym skonczyla sie cywilizowana dyskusja. Niski mezczyzna nadal policzki, jakby zamierzal eksplodowac i rozerwac na strzepy swojego rozmowce. Poniewaz wybuch nie nastapil, wykonal rekami gest, ktory rzadko mozna zobaczyc w tej okolicy, odwrocil sie na piecie, stopy mu sie splataly i upadl twarza w bloto. Po raz kolejny zapragnal byc bomba i wybuchnac, a gdy znowu nic z tego nie wyszlo, podniosl sie z wysilkiem. Gdy odchodzil w mrok, w jego butach chlupalo, a drogi, czarny plaszcz ociekal blotem i konskim lajnem. Pan Sloneczny podszedl blizej, dajac sie zauwazyc, a wysoki mezczyzna takze nie okazal zaskoczenia jego ubiorem. -Denman Halfast - wyjasnil mu, wskazujac odchodzacego mezczyzne. - Tutejszy wlasciciel ziemski. Gdyby jego rozum powiekszal sie wraz ze wzrostem jego majatku, moglby byc filarem tej spolecznosci. -Z kim mam przyjemnosc? -Cornell. - Wysoki mezczyzna uchylil kapelusza i zakaslal. Juz od dawna nie byl mlodym czlowiekiem. - Ezra Cornell. -Milioner - pokiwal glowa pan Sloneczny, nie przedstawiajac sie. - Jeden z zalozycieli Western i Union Telegraph. Slyszalem o panu. Jesli sie nie myle, wspominal pan cos o otwarciu uniwersytetu? -Wlasnie tutaj. Cornell wskazal dlonia w kierunku Wzgorza, ktore teraz ledwo majaczylo w mroku. Slonce zniknelojuz calkowicie za horyzontem i nalezalo sie spodziewac, ze lada chwila zapadna zupelne ciemnosci. -Wlasnie tutaj - powtorzyl jak echo pan Sloneczny, kiwajac glowa. - To rozsadne. W przyszlosci przyjedzie tu wielu ludzi. Wiele postaci... -Nie wydaje mi sie, abym spotkal pana wczesniej - powiedzial Cornell. - Jest pan podroznikiem? -Od czasu do czasu - przytaknal pan Sloneczny. -Co pana sprowadza do haki? -Opowiesc - uslyszal w odpowiedzi. - Jestem Opowiadaczem, szukajacym nowych tematow, aby je potem wykorzystac. Ezra Cornell uniosl brwi. -Narratorem? Pisze pan powiesci? -Tak, pisze. Nie aprobuje pan tego? -Skadze. - Cornell przelknal sline. - Bardzo cenie literature piekna... -Ja takze - powiedzial pan Sloneczny. - Lubie zwlaszcza klasyke: Chaucera, sagi skandynawskie, zywoty swietych, Szekspira, no i oczywiscie grecka mitologie... -...oczywiscie - przerwal mu Cornell - ale jestem gleboko przekonany, ze literatura popularna to calkowita strata czasu. -A zatem nie ma obaw - zapewnil go pan Sloneczny. - Prosze zrozumiec, nie jestem zwyklym pisarzem ani tez pismakiem, ktory produkuje tanie opowiastki. Jestem Opowiadaczem. Pisze bez papieru, a wszystkie moje fikcje, Ezro, sa prawdziwe. Cornell przygladal mu sie z niedowierzaniem, nie rozumiejac. Pan Sloneczny usmiechnal sie do niego. -W porzadku - powiedzial Prawdziwy Grek. - Prosze pojsc ze mna. Chcialbym obejrzec to panskie Wzgorze... zobaczyc, co moge z nim zrobic. KSIEGA PIERWSZA Droga na wzgorze PATRON TYCH, KTORZY SNIA NA JAWIE W bezwietrzny dzien pewnego roku, troche wiecej niz sto lat od zalozenia Uniwersytetu Cornella, mezczyzna, ktory zyl z opowiadania klamstw, wspinal sie na Wzgorze, gdzie zamierzal puszczac latawce. Byl mlody, niespotykanie zamozny, nawet jak na zawodowego klamce, i mieszkal samotnie w zabytkowym, zoltym domu na Steward Avenue. Klamca (znany takze jako powiesciopisarz) wspinal sie dziarskim krokiem po zboczu, a przyzwyczajony do czestego wchodzenia na Wzgorze nie byl z tego powodu rozdrazniony i nie mial nawet zadyszki. W polowie drogi zatrzymal sie na chwile, aby spojrzec na niebo. Zanosilo sie na deszcz, ale dopiero za jakis czas, ruszyl wiec w dalsza droge. Byla niedziela i wybral sie na Dziedziniec Wydzialu Nauk Humanistycznych, ktory, jego zdaniem, byl sercem uniwersytetu. W ciagu miniotego roku bylo to zdecydowanie najaktywniejsze miejsce w calym kampusie. Odbywaly sie tam wszystkie studenckie imprezy, od Greckiego Festiwalu we wrzesniu po spalenie Zielonego Smoka w marcu, a poza tym to wlasnie tam wszystko sie zaczelo. Pierwsze trzy budynki uniwersytetu, Morrill Hall, White Hall i McGraw Hall, przycupnely na szczycie Wzgorza jak sedziwi starcy," nie spuszczajacy oczu z rozciagajacego sie ponizej miasteczka. Od strony poludniowej, gdzie znajdowala sie Biblioteka Uris, mierzyla w niebo Wieza Zegarowa McGraw, niby jeszcze jeden straznik. Dzwieki dzwonow byly jak uderzenia serca, chociaz czasami brzmialy nieco poza tonacja. Dziedziniec byl takze wspanialym miejscem na puszczanie latawcow, nawet w bezwietrzny dzien. Znalazlszy sie na szczycie, czlowiek, ktory klamal, aby zarobic na zycie, przeszedl miedzy Morrill Hall i McGraw Hall. Oba, przysadziste i pudelkowate, byly holdem zlozonym calkowitemu brakowi poczucia estetyki, jakim odznaczal sie Ezra Cornell. Wyjasnialy takze, dlaczego inne obiekty uniwersyteckie wybudowali architekci o bardziej wyrobionym poczuciu piekna. Zawodowy klamca, zadowolony, ze dotarl wreszcie na Dziedziniec, zasalutowal pomnikom Ezry Cornella i Andrew White'a, a nastepnie usiadl na trawie, aby przygotowac latawiec. O tej porze - wskazowki zegara na Wiezy Zegarowej McGraw pokazywaly piec po dwunastej - byl jedyna osoba na szczycie Wzgorza. Cornell przechodzil wlasnie coroczny czas hibernacji, okres, gdy juz go opuscili ostatni studenci letniego semestru, a jeszcze nie przyjechali ci z semestru jesiennego. Kampusy Polnocny i Zachodni, gdzie w przewazajacej czesci znajdowaly sie domy akademickie, wygladaly teraz jak wymarle miasteczka. W kampusie Centralnym mieszkali jeszcze tu i owdzie jacys profesorowie, ale o tej porze wiekszosc z nich lezala w lozkach, sniac o korzystnych stypendiach. Tylko psy byly juz na spacerze. Jak zwykle zreszta. W poznych latach trzydziestych niejaki Ottomar Lehenbaur, jeden z pierwszych akcjonariuszy gieldowych Ford Motor Company, przeznaczyl dwa miliony dolarow na Wydzial Inzynierii Uniwersytetu Cornella. Poniewaz "Lehenbaur Hall" bylo dosc trudna do wymowienia zbitka slowna - a takze, jak na owe czasy, za bardzo niemiecko brzmiaca - Rada Nadzorcza przekonala Ottomara, aby przekazal dotacje na inny cel. Przemyslal to i spisal kodycyl, gwarantujacy wszystkim psom wolnosc w poruszaniu sie po kampusie, "tym, ktore sie zablakaly, i wszystkim innym, tak dlugo, jak bedzie istnial uniwersytet". Wlasnie dzieki temu kodycylowi psia populacja na Wzgorzu stale sie powiekszala i obecnie bylo ich tam trzy razy wiecej niz przecietnie w tej czesci stanu Nowy Jork. Kiedy czlowiek, ktory klamal dla chleba, uniosl wzrok znad latawca, zobaczyl Bernardyna przygladajacego mu sie zza drzewa. Jedna reka wykonal zapraszajacy gest, a druga siegnal do plecaka. Wyciagnal z niego garsc psich ciasteczek i rozrzucil je na trawie. -Jestes glodny? - zapytal psa. Bernardyn wstal i niespiesznie podszedl blizej. Po wstepnym obwachaniu ciasteczek zjadl je wszystkie. Nastepnie zwalil sie na ziemie i pozwolil sie glaskac. -Dobry piesek - powiedzial czlowiek, ktory klamal dla chleba, i poglaskal go po brzuchu. - Zawsze milo jest miec towarzystwo. Chcesz posluchac historii o tym, jak stalem sie bogaty i slawny? Szczekniecie psa nie zabrzmialo zachecajaco. -Daj spokoj, stary. To jest naprawde dobra historia. Jest w niej takze piekna kobieta. A w zasadzie siedem lat wartych pieknych kobiet. I co ty na to? Pies zaszczekal znowu, tym razem nieco przyjazniej. -Wspaniale! To rozumiem! - zawolal zawodowy klamca. Nazywal sie Stephen Titus George, chociaz na okladce jego pierwszej ksiazki zapisano to w formie S.T. George. Pewien krytyk - bardzo mily typ - poszedl nawet dalej i zwracal sie do niego per "St. George". Okazalo sie to zreszta bardziej trafne, niz ktokolwiek mogl przypuszczac. II -Nie znalem rodzicow - George zaczal opowiesc, nie przerywajac skladania latawca. - Wychowywal mnie wujek Erazm. Z uwagi na swoj zawod uwazany byl przez rodzine za czarna owce, ale tylko on zgodzil sie wziac odpowiedzialnosc za nie swoje dziecko. Byl rzezbiarzem, utalentowanym i bardzo ambitnym, chociaz w owym czasie zarabial glownie na sprzedazy betonowych zwierzat. Mozesz sie zastanawiac, czy bylo to intratne zajecie, ale musisz pamietac, ze mieszkalismy w Nowym Jorku.Trzy dni w tygodniu jezdzil furgonetka z Queens na Manhattan, stawial stolik na jakims ruchliwym chodniku i sprzedawal po piec dolarow za sztuke betonowe wiewiorki, swistaki, golebie - prawdziwa betonowa dzungla. Nazywal to sztuka. Byly to najmniej praktyczne prezenty, jakie moglem sobie wyobrazic - kto mialby ochote dzwigac ze soba przez caly dzien betonowego golebia - ale turysci szaleli za nimi, zwlaszcza ci z Poludnia. Wyprzedanie calego zapasu nigdy nie zabieralo Erazmowi wiecej niz trzy godziny, po czym wracal do domu, wypelnial na nowo swoje formy i przygotowywal kolejna partie towaru. Reszte czasu spedzal na rzezbieniu tego, na co naprawde mial ochote, a my nigdy nie bylismy glodni. To wlasnie on zainteresowal mnie sztuka, gdy bylem jeszcze bardzo mlody. Pamietaj George - zwykl mawiac - ze artysci to istoty magiczne. Poza bogami tylko oni moga osiagnac niesmiertelnosc. Wiesz, to zdanie nie dawalo mi spokoju. Kazdy chce byc podobny do bogow, zwlaszcza gdy jest mlody. Przez moment probowalem swoich sil w rzezbie, ale zdecydowanie mi nie szlo. Ale gdy w szkole zadano mi krotkie wypracowanie, jako prace semestralna z jezyka angielskiego, wowczas zaskoczylo. Poszedlem do wujka i zapytalem, czy zgadza sie, abym zostal pisarzem. Dal mi swoje blogoslawienstwo i podarowal dlugopis. Tak wiec zaczalem pisac, na poczatku z trudem i bez wiekszego talentu, ale... Bernardyn uniosl leb i szczeknal dwa razy. -Za chwile dojde do kobiety - obiecal George. - Badz cierpliwy. No wiec, chcialem wlasnie powiedziec, ze na poczatku moim najwiekszym problemem bylo zbytnie zadowolenie z zycia. Pisarzy powinien dreczyc niepokoj, nawet lek, z ktorego czerpaliby swoje inspiracje, bo jesli wszystko uklada sie sielskoanielsko, jestes, bracie, zgubiony. Na szczescie, w moim przypadku dosc szybko zaczal sie okres dojrzewania. Kiedy bylem w drugiej klasie szkoly sredniej, zapalalem nieposkromionym pozadaniem do pewnej kolezanki, ktora nazywala sie Caterina Sesso. Moglbym powiedziec, ze sie w niej zakochalem, ale nie chce ci klamac: "zadza" jest najlepszym okresleniem. Byla Wloszka, a w tamtych latach Wloszki byly absolutnym krzykiem mody. Pozniej hitem byly rude, a teraz Azjatki, jednak w czasie mojej szkolnej mlodosci najbardziej szpanerska narzeczona byla wlasnie Wloszka. To oczywiscie cholerny rasizm i seksizm, ale nie spotkalem jeszcze czlowieka, ktory nie mialby w tej materii wlasnych preferencji, zgadzasz sie ze mna? Caterina byla Wloszka, ale tez katoliczka (to zwykle chodzi w parze), a to nie wrozylo nic dobrego. Katoliczki od malego sa uczone, ze powinny unikac rozkoszy, zas w moim przypadku rzeczy mialy sie jeszcze gorzej, poniewaz moja rodzina wywodzila sie z tradycji protestanckich. Probowalem zblizyc sie do niej na wszelkie normalne sposoby, ale Caterina stanowczo nie chciala mnie znac. Torturowalem sie tak przez kilka tygodni, az wreszcie wzialem do reki pioro i napisalem opowiadanie. Dwadziescia trzy strony. I byla to najlepsza rzecz, jaka wtedy udalo mi sie stworzyc. Przepisalem je na maszynie, powielilem i dalem jeden egzemplarz Caterinie. Cztery miesiace pozniej, dokladnie w moje szesnaste urodziny, poddala sie i kochalismy sie, tak jak to sobie wymarzylem. (W tym miejscu Bernardyn znowu zaszczekal, a George pokiwal glowa.) Wiem. Mnie takze to zaskoczylo. To nie stalo sie tylko dzieki temu opowiadaniu, rozumiesz, ale ono pomoglo mi otworzyc drzwi, sklonic ja, aby poswiecila mi odrobine czasu. Najpierw poszlismy na spacer, a potem zaprosilem ja na swoje przyjecie urodzinowe, ktore wyprawialem dla przyjaciol u wujka. Reszta wydarzyla sie kolo polnocy. Wybralismy sie we dwoje na przechadzke do Flushing Meadow Park. Usiedlismy, aby napic sie piwa, i nagle znalezlismy sie w trawie, dokladnie pod tym wielkim, stalowym globusem, ktory postawili tam z okazji Miedzynarodowych Targow. Zaczelismy sie calowac i nie zawahalismy sie pojsc na calosc. Nastepna rzecza, jaka zauwazylismy, byl wschod slonca i to, ze ktos rabnal nam piwo. Bernardyn szczeknal pytajaco. -Chcesz wiedziec, co bylo dalej? No wiec, przez tydzien nie bylem w stanie napisac ani slowa. Zycie bylo wspaniale, o nic sie nie martwilem i nad niczym sie nie zastanawialem. Ale problem dosc szybko sam sie rozwiazal, gdyz Caterina wrocila po odbytej spowiedzi i zerwala ze mna, twierdzac, ze popelnilismy smiertelny grzech. Od siedmiu lat, czyli az po dzis dzien, marze, aby przezyc jeszcze jedna taka noc jak wowczas pod stalowym globusem. Szczekniecie. -To proste. Od tamtej pory szczescie mnie opuscilo. Moze nie wiedzac o tym, stluklem jakies lustro. W kazdym razie przez caly ten czas, gdy tylko zblizylem sie do jakiejs kobiety, od razu przypominalem sobie, jak to bylo z Caterina, za bardzo sie podniecalem i dziewczyny zaczynaly sie mnie bac. Za to moj styl literacki stawal sie coraz lepszy i lepszy, az osiagnal najwyzszy poziom w moim dotychczasowym pisarstwie. Gdy mialem siedemnascie lat, na Fifth Avenue podbiegla do mnie nieznana kobieta i pocalowala mnie, a potem zniknela, zanim sie w ogole zorientowalem, co sie stalo. Wrocilem do domu i napisalem krotkie opowiadanie, pierwsze, jakie zostalo opublikowane. Tuz przed koncem sredniej szkoly spotkalem jedna ruda, ktora jezdzila po okolicy corvetta, a skutek tego byl taki, ze "The New Yorker" zaplacil mi trzysta dolarow. Potem zjawilem sie tutaj. Na drugim roku studiow ponownie zapalalem straszliwa zadza, tym razem do tajwanskiej malolaty. Byla to nieslychanie piekna dziewczyna. W czasie zimowych ferii napisalem dla niej powiesc. Czterysta stron w ciagu miesiaca. Nie spalem z nia, nawet nie wiedzialem, jak ma na imie, ale ksiazke wydano i znakomicie sie sprzedawala. Podobnie jak dwie nastepne... Bernardyn wstal i zaczal wsciekle potrzasac lbem. -Przysiegam na Boga! - przekonywal go George. - Dlaczego mialbym klamac psu? Gdy przyjechalem do domu, a mieszkalismy wtedy na Queensie, wujek usmiechnal sie na moj widok. "Odziedziczyles to po mnie, prawda George? - powiedzial. - Dobrze, ze nie ma tu twojego ojca, bo moglby mnie jeszcze oskarzyc o jakies niecne sprawki". Teraz mam dwadziescia trzy lata, forsy tyle, ze wystarczy mi do konca zycia, krytycy sa mi przychylni, skonczylem studia z wyroznieniem, a jeszcze do tego Uniwersytet Cornella przyznal mi stypendium pobytowe. A wszystko to zawdzieczam pewnej upartej dziewczynie. Pies pomachal ogonem i zaczal lizac George'a po reku. Potem zaskomlal cichutko. -Nie - zaprotestowal George. - Nie jestem nieszczesliwy. Jak mozna miec depresje w swiecie, w ktorym czlowiek zarabia na zycie, sprzedajac betonowe zwierzeta? Samotny, moze. Czasami. Za to na pewno pelen niepokoju. Wiesz, mam teorie, ze Ten Najwazniejszy przeznaczyl mnie do czegos wielkiego - moze do napisania drugiej czesci "Moby Dicka", tym razem na kolkach, ksiazki, ktora zmieni bieg historii - a kiedy juz tego dokonam, Wydawca uwolni mnie i pozwoli mi sie znowu cieszyc seksem, a moze nawet uda mi sie naprawde zakochac. Tylko ze po miesiacu takiego blogostanu znowu sobie o mnie przypomni i da mi kolejne trudne zadanie... Latawiec byl juz gotowy. George uniosl go do gory, aby pies mogl mu sie dokladnie przyjrzec. Mial tradycyjny ksztalt rombu, a na bialym tle wymalowana byla glowa smoka, z ktorej wydobywaly sie czerwone plomienie. Z tylu ciagnal sie czerwonoczarny ogon. -Mam go dopiero od wczorajszego wieczoru - wyjasnil George. - Zobaczmy, jak lata. Wstal, a pies znowu zaczal szczekac. W powietrzu niemal nie czulo sie wiatru. -Wiem, wiem. Nie przejmuj sie. Moze nie mam szczescia do kobiet, aleja i wiatr jestesmy starymi kochankami. I gdy Bernardyn z powatpiewaniem lypal na niego spode lba, George wpatrywal sie w niebo, jakby szukal tam znajomej twarzy. Powoli obracal sie w miejscu, trzymajac w jednym reku latawiec, a w drugim ciezka szpule ze sznurkiem, zwracajac sie najpierw na zachod, potem na polnoc, wschod i poludnie. Obrocil sie trzy razy dookola wlasnej osi, caly czas sie przy tym usmiechajac, jakby wypowiadal zaklecie rownie potezne, co zabawne. W pewnym sensie rzeczywiscie je wypowiadal, chociaz nigdy nie wiedzial do konca, czy zadzialaly czary, czy zwykly zbieg okolicznosci. W kazdym razie nie watpil, ze sie uda. Zatrzymal sie i spojrzal jeszcze raz przenikliwie w niebo. -No chodz - poprosil slodko i nagle pojawil sie wiatr. Przybyl z zachodu, gdzie czekal caly czas, i uniosl latawiec niewidzialnymi rekami. Bernardyn zaszczekal wsciekle. -To dopiero cos, prawda? Gdy zrobilem to pierwszy raz, niezle sie spietralem. Teraz juz sie przyzwyczailem i nawet mnie to smieszy. Stal i wsluchiwal sie w wiatr, wiatr, ktory prawdopodobnie mogl wiac gdziekolwiek indziej, ale ktory nigdy go nie zawiodl i od czasu, gdy majac dwanascie lat nauczyl sie od wujka Erazma puszczac latawce, zawsze przybywal na jego wezwanie. -Moze to nie jest az takie dziwne? - zaczal sie glosno zastanawiac. -Do diabla, przeciez piszac powiesc albo opowiadanie, potrafie stworzyc wiatr, uderzajac palcami w odpowiednie klawisze maszyny do pisania. Mozna sobie przeciez wyobrazic, ze swiat, prawdziwe zycie, tez jest powiescia, tylko taka, ktorej nie trzeba spisywac na papierze. George usmiechnal sie i mrugnal do Bernardyna, a ponad ich glowami latawiec plynal wciaz wyzej i wyzej, smok w klatce, ktory po raz pierwszy wyprobowywal sile swoich skrzydel. III -George znow jest samotny - powiedziala Zephyr, obserwujac go z dzwonnicy Wiezy McGraw.-Czyzby? - w glosie jej dziadka Hobarta wyczuwalo sie roztargnienie. Byl zajety codzienna inspekcja dzwonow. - To mile. -To bardzo optymistyczna samotnosc - dodala Zephyr - ale jednak samotnosc. Westchnela i wsparla dlon na rekojesci miecza, ktory w rzeczywistosci byl dwucalowa spinka do krawata z dorobiona miniaturowa rekojescia z kosci sloniowej. Zephyr takze byla miniaturowa, miala nie wiecej niz pol stopy wysokosci. Poza tym byla niewidzialna dla ludzi, z wyjatkiem bardzo pijanych i bardzo madrych. Dla okreslenia gatunku, do jakiego nalezala, istnialo wiele nazw - elfy, gnomy, wrozki, krasnoludki - ale najczesciej nazywano ich skrzatami. Na Wzgorzu mieszkalo ich ponad tysiac i anonimowo pomagaly ludziom w wielu sprawach. -Chcialabym moc cos dla niego zrobic - powiedziala Zephyr. Wypowiedziala to zdanie pytajacym tonem, a poniewaz Hobart nic jej nie zaproponowal, zawirowala w powietrzu, sprawiajac wrazenie, ze za chwile wybuchnie zloscia. Ale, oczywiscie, Hobart nie nalezal do istot, na ktore mozna sie zloscic. -Dziadku! - zawolala placzliwym glosikiem. - Czy ty mnie sluchasz? -Jednym uchem - odpowiedzial Hobart. - Bez obrazy, dziecinko, ale powtarzasz mniej wiecej to samo juz od szesciu miesiecy. -Uwazasz, ze ze mna dzieje sie cos niedobrego? - zapytala powaznie. -Masz na mysli milosc do ludzi? Nie. Gdyby to byla zbrodnia, ja bylbym z pewnoscia bardziej winien od ciebie. Kiedys tez bylem zakochany w kobiecie. Jak myslisz, dlaczego juz cale stulecie zajmuje sie tymi dzwonami? - Spojrzal na nie z czuloscia. - Kochana, slodka Jenny McGraw. Jakze ja za nia tesknie. Zephyr spojrzala na niego z zainteresowaniem. -Czy byla piekna? -Mnie sie przynajmniej taka wydawala. Moze nie az taka piekna jak twoja babcia Zee, ale prawie. -Czy ona... cie widziala? -Mysle, ze mogla mnie widziec, gdy umierala. Zachorowala na suchoty, bedac w dalekiej podrozy i wrocila do Itaki, aby tu umrzec. Bylem najwierniejszym towarzyszem jej ostatnich dni, spedzalem z nia wiecej czasu niz jej maz. I mysle, ze pod sam koniec, gdy juz odchodzila na tamten swiat, zauwazyla mnie. W oczach Hobarta pojawil sie smutek, staly sie jakby nieobecne. -To sa wlasnie problemy z miloscia do istot ludzkich - powiedzial. -Wiekszosc z nich nie jest w stanie nas dostrzec, chyba ze w skrajnych sytuacjach, ale nawet wowczas nie zawsze wierza w to, co widza. Kochana Jenny... Jestem prawie pewien, ze potraktowala mnie jak zwykla halucynacje. -Wydaje mi sie, ze George moglby mnie zobaczyc - oswiadczyla Zephyr. - I wcale nie wtedy, gdy bylby pijany lub umierajacy. Nie jest szalony, ale... ale potrafi snic na jawie. -Potrafi snic na jawie - zasmial sie Hobart. - 1 co by sie stalo, gdyby ten marzyciel cie zobaczyl, co bys wtedy zrobila? Nie moglabys sie kochac z takim wielkoludem, moja droga. Nieraz probowalem sobie wyobrazic, jak to by bylo ze mna i Jenny McGraw, ale zawsze podobne wizje wywolywaly zazenowanie, zeby nie uzyc mocniejszego slowa. Pewne rzeczy sie po prostu nie zdarzaja. -Ale... jesli byloby cokolwiek... -Jesli o to chodzi - przerwal jej Hobart - skad w ogole przyszedl ci do glowy pomysl, ze moglabys cos dla niego zrobic? Mowisz, ze jest samotny, ale sama widzialas, jak sie smial i wygladal na calkiem zadowolonego. -Ale on przeciez rozmawial z psem. Ludzie nie rozmawiaja ze zwierzetami, chyba ze czuja sie samotni. -Twoj wlasny ojciec mial zwyczaj prowadzic rozmowy z lasicami. -Tak, ale moj ojciec rozumial lasice. -Naprawde? A mnie sie wydaje, ze gdyby je naprawde rozumial, nie zostalby zjedzony przez jedna z nich. Ale moze jestem za stary i za glupi, aby to pojac. Zephyr spuscila oczy. -Teraz sobie kpisz ze mnie. Czy ty naprawde myslisz, ze jestem taka glupia? -Nie bardziej niz reszta z nas - zapewnil ja Hobart. - Wydaje mi sie, ze najlepsze, co moglabys zrobic dla George'a, to znalezc mu kobiete, w ktorej moglby sie zakochac. Ale takie rzeczy lepiej pozostawic Losowi. Moge ci powiedziec z wlasnego doswiadczenia, ze jesli skrzaty zaczynaja sie wtracac w prywatne losy ludzi, zwykle przynosi to nieszczescie. -Ale my zawsze... -Powiedzialem, w prywatne losy. Istnieje roznica miedzy pomaganiem administracji uniwersytetu w utrzymywaniu porzadku w aktach a kojarzeniem par. Wtracanie sie w tego rodzaju sprawy zawsze przynosi wiecej klopotow niz korzysci. Jesli masz watpliwosci, zapytaj Szekspira. -Co mam wiec zrobic? -Pozwol mu samemu decydowac o swoim zyciu. Ma po swojej stronie wiatr, co dobrze mu wrozy. A jesli znowu sie zakochasz - mam nadzieje, ze tym razem w skrzacie - nie bedzie to dla ciebie takie bolesne jak teraz. Hobart przerwal na chwile i zawiesil glos. -Pytal o ciebie Puck. -Puck jest kretynem - powiedziala bez zastanowienia Zephyr. -Moze ma swoje wady, ale ma tez zalety. Sama o tym wiesz. -Chyba sie ostatnio troche zmienilam. Hobart wzruszyl ramionami. -Jak uwazasz - powiedzial, zdajac sobie sprawe, ze nie ma o czym dyskutowac. - Powiem ci jednak szczerze, ze to, iz spotkalem Zee, bylo najszczesliwszym zdarzeniem w moim zyciu. -Najszczesliwszym zdarzeniem - powtorzyla Zephyr. - Ale jednak wciaz dbasz o dzwony Jenny McGraw. -No... -Czy bede mogla poleciec za George'em szybowcem, gdy skonczy puszczac latawca? Zgadzasz sie? -Chyba tak - westchnal Hobart. - Chociaz mysle, ze pojdzie na Kosciniec, a tam nie chcialbym cie widziec, nawet latajaca szybowcem. -Zgoda. Jesli tam pojdzie, to zawroce. Obiecuje. Dobrze? -Dobrze - zgodzil sie Hobart niechetnie. Zabral sie z powrotem do ogladania dzwonow, a Zephyr stala na krawedzi parapetu dzwonnicy, nie zwazajac na siedemdziesiat stop, jakie dzielilo ja od ziemi. -Dziadku Hobart? -Tak? -Co zlego dzieje sie na Koscincu? Co tam jest? Odpowiedzial dopiero po dluzszej chwili. -Koszmary. Stare koszmary. IV George spedzil na Dziedzincu niemal godzine. Gdy wreszcie zwinal latawiec, wiatr ani myslal ustac. Wial mocno, napedzajac chmure za chmura, az cale niebo stalo sie stalowoszare. Deszcz byl tuztuz.-Potrzebuje jeszcze godziny - George targowal sie z chmurami. - Mam ochote na spacer. Przechylil glowe, jakby nasluchujac odpowiedzi, a potem zaczal pakowac latawiec do torby. Gdy skonczyl, ruszyl z powrotem tam, skad przyszedl. -Na razie, stary - pozegnal sie z Bernardynem, ktory poczlapal pod drzewo. - Dzieki za towarzystwo. Gdy George mijal posag Ezry Cornella, zasalutowal z usmiechem, przypominajac sobie legende, jaka wiazala sie z tym miejscem: jesli dokladnie o polnocy przejdzie miedzy pomnikami prawdziwa dziewica, Ezra i Andrew ozyja i uscisna sobie dlonie. Jakby na potwierdzenie tego, na chodniku namalowano slady stop ponadnaturalnych rozmiarow, ktore biegly od jednego pomnika do drugiego. Pewnie niezle glowkujecie, co zrobic, gdy ja tedy przechodze, nieprawdaz?, pomyslal George. Raz jeden jako malolat, a potem siedem lat abstynencji, moze jednak dziewictwo odtwarza sie po tak dlugim czasie. Do diabla, przeciez niektorym ludziom wyrastaja po raz trzeci zeby. Zastanawiajac sie nad tym, George opuscil Dziedziniec i zbiegl po zboczu w strone Koscinca. Chmury postanowily pojsc mu na reke i jeszcze troche powstrzymac deszcz. V Szybowiec, starozytny wynalazek, zbudowany z drzewa sosnowego i nitek babiego lata, przechowywany byl w ukrytym hangarze, na samym czubku Wiezy, powyzej dzwonnicy. Zephyr dostala sie tam, korzystajac z tajnych schodow i drabiny. Stojac na szczycie schodow, nacisnela na dzwignie w scianie, wprawiajac w ruch mechanizm, ktory otwieral zewnetrzne drzwi hangaru.Ukryty w najdalszym kacie szybowiec nie wygladal bardziej aerodynamicznie niz trampek ze skrzydlami. Zaprojektowano go tak, aby byl rownie niewidoczny, jak skrzaty. Sosnowa konstrukcja skladala sie z nieprawdopodobnie cienkich patyczkow, zas skrzydla z nitek babiego lata - zebranych w wigilie sw. Jana - i nawet w najbardziej sloneczny dzien trudno go bylo dostrzec. Pasazer siadal w waskim, skorzanym siodelku, podwieszonym pod korpusem i mogl kierowac szybowcem za pomoca dwoch dzwigienek... chociaz najwazniejszy byl i tak kierunek wiatru. Zephyr wskoczyla na siodelko bez wahania i bez strachu. Uwielbiala latac. Byl to zdecydowanie wygodniejszy sposob na przemieszczanie sie od chodzenia piechota lub jezdzenia na grzbiecie wiewiorek. Zupelnie nie rozumiala, czemu wiekszosc skrzatow jest tak przywiazana do ziemi. Wiedziala, ze Puck takze duzo latal - chociaz w jego przypadku nie byla to taka szalona pasja - ale swiadomie nie chciala teraz o tym myslec. Juz od miesiecy nie miala ochoty ani go widziec, ani z nim rozmawiac, a dokladnie od chwili, gdy zobaczyla, jak zaleca sie do Saffron Dey w jednej ze szklanych gablot w Bibliotece Uris. Moze byl to zbieg okolicznosci, ale wlasnie wtedy zaczela czuc cos do George'a. Zephyr ostroznie wyprowadzila szybowiec. Podobnie jak George, miala dobre uklady z wiatrem, co wiecej, aby go przywolac, nie musiala sie nawet krecic w kolko wokol wlasnej osi. Po prostu pomyslala o nim i juz silny powiew wypelnil wnetrze hangaru, podrywajac szybowiec w gore i wyprowadzajac go powoli na zewnatrz, jak korek z butelki. Drzwi hangaru otwieraly sie na polnoc, po opuszczeniu go Zephyr miala wiec znakomity widok na Dziedziniec. Po chwili skrecila w prawo i spiralnym lotem opuszczala sie wzdluz wiezy. -Uwazaj na pogode! - zawolal Hobart, gdy przelatywala obok dzwonnicy. - 1 pamietaj - nie zblizaj sie do Koscinca! Zephyr pomachala mu reka, nie wysilajac sie jednak, aby odpowiedziec. Po chwili byla juz nizej, okrazajac tarcze zegara na wiezy. Kocham cie, Dziadku, pomyslala, tylko chcialabym, abys sie tak o mnie nie troszczyl. Jednak stare skrzaty maja sklonnosci do nadmiernego zamartwiania sie, a Hobart, ktory mial sto siedemdziesiat dwa lata, byl najstarszy na Wzgorzu (Zephyr miala tylko czterdziesci i wlasnie wychodzila z okresu mlodzienczego) i pamietal Wielka Wojne z 1850 roku przeciwko Rasferretowi Robalowi, najstraszliwszy konflikt w calej skrzaciej historii. Zephyr pragnela, aby Dziadek nauczyl sie wypoczywac i odprezac. Szybowala teraz na wysokosci okolo trzydziestu stop, podazajac za George'em, ktory zszedl ze zbocza i przemierzajac West Avenue, kierowal sie w strone czasowo wymarlego Zachodniego kampusu. Byla juz dosc blisko George'a, gdy nagle uslyszala jakis znajomy warkot. Rozpoznajac ten dzwiek, Zephyr zaczela sie rozgladac za jakas kryjowka, ale niczego nie znalazla. Chwile pozniej z jej szybowcem zrownal sie dwuplatowiec. -Hello, Zeph - zawolal do niej Puck. Jego samolot mial jeden silnik i byl typowym modelem budowanym przez hobbistow, sterowanym przez pilota. W przypadku tego samolotu wszystkie zminiaturyzowane przyrzady sterownicze znajdowaly sie w kokpicie. -Dawno sie nie widzielismy. Mialem nadzieje, ze wreszcie na siebie wpadniemy. -Zegnam - chlodno oswiadczyla Zephyr, podrywajac w gore nos swojego szybowca. Jej samolot zwolnil i Puck, niezdolny do powtorzenia tego manewru bez grozby zablokowania silnika, przemknal obok. Dwuplatowiec natychmiast zaczal wykrecac, zas Zephyr skierowala szybowiec w dol i wzywajac na pomoc wiatr, zblizala sie do zbocza. -Daj spokoj, Zeph! - blagal Puck. - Chce z toba tylko porozmawiac! -Aleja nie chce rozmawiac z toba! Przeleciala nad West Avenue, a nastepnie pod arkada laczaca Lyon Hall i McFaddin Hall i skrecila ostro w prawo, majac nadzieje, ze zgubi Pucka, kluczac miedzy akademikami Zachodniego kampusu. George, ktory takze przeszedl pod lukiem arkady, zatrzymal sie na moment dokladnie w chwili, gdy szybowiec go mijal, chociaz oczywiscie nie widzial go ani nie slyszal. Za to pare sekund pozniej wpadlo mu w ucho brzeczenie dwuplatowca Pucka, ale uznal, ze to jakas mucha, i poszedl dalej. -Daj spokoj, Zeph! - jeszcze raz zawolal Puck. Zamiast odpowiedzi Zephyr kluczyla miedzy budynkami, wyczyniajac rozne powietrzne akrobacje w nadziei, ze go zgubi. Puck lecial z maksymalna predkoscia i wciaz siedzial jej na ogonie. Byl dobrym pilotem, tak dobrym jak ona, i spodziewal sie, ze wkrotce odechce jej sie tej zabawy. Zapomnial jednak, ze Zephyr byla bardzo uparta i miala sprzymierzenca w wietrze. To wlasnie dzieki niemu szybowiec poruszal sie z nieprawdopodobna wrecz predkoscia, czego nie mozna bylo powiedziec o dwuplatowcu. Puck ledwo nadazal za Zephyr. Nagle zobaczyl, jak po wykonaniu bardzo ostrego skretu jego przyjaciolka skierowala szybowiec miedzy dwa blisko siebie rosnace drzewa. Chociaz miejsca bylo tyle co nic, przyjazny wietrzyk odchylil galezie, aby szybowiec mogl bezpiecznie przeleciec. Widzac, ze Zephyr zrecznie sie tamtedy przeslizgnela, Puck zamierzal zrobic to samo. Jednak galezie blyskawicznie zaslonily mu wlot. -Przerazajace! - zawolal Puck. Usilowal raptownie poderwac samolot w gore, ale tylko zablokowal silnik. Dwuplatowiec zanurkowal w gaszcz galezi. Przez kilka sekund trwala kotlowanina i zamet, ale potem jakims cudem samolot wynurzyl sie po drugiej stronie drzew z nienaruszonymi skrzydlami i smiglem. Niestety, silnik byl wciaz zablokowany i samolot lecial w dol na leb na szyje. -Przerazajace! - zawolal znowu Puck, gdy dwuplatowiec wciaz nie reagowal na jego komendy. Byl za ciezki, aby szybowac. Ziemia zblizala sie z szybkoscia krewnego, ktory spieszy sie z witaniem na zjezdzie rodzinnym, i nie bylo juz czasu, aby jeszcze raz sprobowac uruchomic silnik. Wszystko wskazywalo na to, ze za moment roztrzaska sie na chodniku. -Przerazajace! - zawolal Puck po raz trzeci i wydawalo mu sie, ze ostatni. Uratowal go wiatr. Silny podmuch uniosl samolot miekko, jak na poduszce, pomagajac mu utrzymac wysokosc. Puck nawet nie zdazyl sie zdziwic. Z calej sily zaczal walic w przycisk uruchamiajacy silnik, az smiglo zacharczalo i zaczelo sie wreszcie obracac. W tej samej chwili powietrzna poduszka zniknela, zostawiajac Pucka samemu sobie. -Wszystko w porzadku? - uslyszal kolo siebie glos Zephyr. Jej szybowiec zrownal sie z dwuplatowcem Pucka i byli tak blisko, ze nie musieli nawet przekrzykiwac warkotu silnika. -Jeszcze oddycham - odpowiedzial Puck, nie rozwodzac sie nad szczegolami. - Jestes okropna, gdy sie zloscisz, wiesz o tym? -To twoja wina. Teraz, gdy byla juz pewna, ze nie grozi mu niebezpieczenstwo, zlosc wrocila ze zdwojona sila. -Tak czy inaczej, ten twoj samolot to smiertelna pulapka. Nie powinienes ufac prawom fizyki. Gdybym nie poprosila wiatru, aby cie uratowal... -Uratowal mnie! To wlasnie przez ciebie mialem te klopoty. -Przesada. I beze mnie wpakowalbys sie w tarapaty - troche nieprzekonywajaco spierala sie Zephyr. - A wtedy, co by sie z toba stalo? -Mam spadochron - poinformowal ja Puck, chociaz to zapewnienie rowniez zabrzmialo dosc slabo. Przez chwile nie odzywali sie do siebie, skrecajac w lewo, aby uniknac kolejnych drzew. Jaskolka podniosla na ich widok lepek i zaswiergotala. -No widzisz? Robisz za duzo halasu i latwo cie zauwazyc - oswiadczyla Zephyr. -Mozliwe. Ale ludzie zwykle nie zauwazaja rzeczy oczywistych. Nawet ten George... -Nie mow nic o George'u! - zabronilamu Zephyr. -W porzadku. Ale nie boje sie ludzi, Zephyr. Slowo daje, ze nie. -A co ze zwierzetami? One cie widza. Wiekszosc z nich bylaby prawdopodobnie zbyt przerazona, aby zrobic ci krzywde, ale stado krukow lub sowa... -Na Boga, Zephyr, czy naprawde az tak sie o mnie martwisz? - Puck usmiechnal sie cierpko, a Zephyr poslala mu wrogie spojrzenie. - No wiec posluchaj, ja sam tez myslalem o krukach i sowach, poprosilem wiec Pajeczynke, aby pomogl mi cos wymyslic. Wzniosl sie pare stop wyzej, aby mogla zobaczyc zamocowane pod skrzydlami dwa czarne pojemniki w ksztalcie cylindrow. -Co to jest? - zapytala Zephyr. Jak wszystkie skrzaty, bardzo fascynowala ja wszelka bron. -To minipociski. Pajeczynka polaczyl je z elektronicznym systemem sterujacym strzelaniem i napelnil srutem. To powinno powstrzymac sowy. -Albo odstrzelic ci skrzydla. -Moze. Ale mam jeszcze spadochron... Zephyr raz jeszcze spojrzala na pociski. To naprawde dobry pomysl - nawet jesli same w sobie sa dosc niebezpieczne - chociaz musiala przyznac, ze tego typu broni nie mozna uzyc w szybowcu. -Sprytne, nieprawdaz? - zapytal Puck, czytajac w jej myslach. -Dosc sprytne - przyznala. - Ja... Nagle, jak przebudzona ze snu, zdala sobie sprawe, ze George zniknal jej z pola widzenia. Szybowiec i dwuplatowiec opuscily teren Zachodniego kampusu i skierowaly sie w strone wawozu Fali Creek. Nie zegnajac sie, Zephyr zmienila nagle kierunek lotu, skrecajac ku Koscincowi, gdzie, jak sie domyslala, mogla znalezc George'a. -Co takiego? - zawolal Puck, widzac, ze leci sam. -Wracaj do domu - zawolala Zephyr. - Nie chce juz z toba rozmawiac. -Przerazajace - stwierdzil Puck, obserwujac, jak jego przyjaciolka znika w oddali. Po raz kolejny dodal gazu i ruszyl za nia w poscig. -Jezus, Troilus i Kresyda - znowu to samo! VI Musisz pamietac, George, ze artysci sa istotami magicznymi. Tylko oni, poza bogami, moga zyskac niesmiertelnosc...Kosciniec znajdowal sie ponizej Stewart Avenue, mniej wiecej w polowie wysokosci Wzgorza. George odkryl to miejsce dla siebie kilka lat temu i od tej pory regularnie je odwiedzal, szukajac natchnienia. Lubil spacerowac pomiedzy nagrobkami, zatrzymujac sie, aby odczytac wyryte tam nazwiska, daty, epitafia i zadajac sobie pytania: Jaka byla ta osoba? Jak zmarla? Tu napisano, ze miala meza. Czy byli szczesliwi? Ten zmarl bardzo mlodo. Czy zdazyl poczuc radosc zycia? Co robil na swoje szesnaste urodziny? Grobow byly setki. Setki opowiesci, z ktorych kazda zbyt dluga, aby ja w calosci opowiedziec. Ale nawet bywajac tam stosunkowo czesto, George za kazdym razem znajdowal cos, co go intrygowalo. Na przyklad jakies niezwykle imie, ktore wprowadzal pozniej do swoich powiesci, probujac je tym samym uwiecznic. To naprawde nieslychane, ze spedzajac tyle czasu na Koscincu, ciagle odkrywal nowe rzeczy. Tego dnia spostrzegl dwa niezwykle nagrobki, ktorych dziwnym trafem nigdy dotad nie zauwazyl. Na jednym z nich, na kawalku marmuru o standardowym, prostokatnym ksztalcie, wyryto nastepujace slowa: Poswiecone ukochanej pamieci Harolda Lazarusa 1912-1957 przez wdzieczna zone Wieczny odpoczynek racz mu dac, Panie Napis byl dosc przyjemny, nawet troche wzruszajacy, ale dekoracje na kamieniu wygladaly groteskowo. Ponizej napisu Wieczny odpoczynek racz mu dac, Panie znajdowal sie wizerunek jakiegos demona z lukiem i strzala polujacego na lanie. Wiecej demonicznych postaci znajdowalo sie w gornych rogach nagrobka, zas jego szczyt wienczyla fantazyjnie wyrzezbiona figura gargulca, ktory z ukosa spogladal na patrzacego. George potrzasnal glowa, powstrzymujac smiech. Biedny Harold Lazarus. Co takiego uczynil, ze zasluzyl sobie na taki pomnik? A moze po prostu jego zona miala paskudny gust? -Co mowisz, Harold? - zapytal George. Przykucnal obok nagrobka i wyciagnal notatnik. - Jak ci sie podoba zycie wieczne? Naszkicowal figurke gargulca, lagodzac nieco jego rysy, tak ze wygladal raczej zalosnie niz zlowrogo. Pod rysunkiem napisal: Lazarus - mial wierna, ale pozbawiona gustu zone. George nie mial na razie pojecia, jak to wykorzysta w powiesci, ale obiecal sobie, ze dolozy staran, aby przywrocic Haroldowi nieco utraconej godnosci. Drugi nagrobek nie byl taki zabawny. Osadzony na niewielkim wzniesieniu wydawal sie, w porownaniu z otaczajacymi go pomnikami, ktore byly kosztowne i przypominaly zminiaturyzowany Monument Waszyngtona, zupelnie nie wykonczony. Nie mial nawet okreslonego ksztaltu, sprawial wrazenie, jakby ktos zaczal rzezbic w otoczaku, odlupujac z niego kawalek po kawalku tak dlugo, az pozostalo z niego tylko tyle, ze wystarczylo na plyte pamiatkowa. Napis rowniez pozostawial wiele do zyczenia, jesli chodzi o wykonanie, ale mimo to mozna go bylo odczytac. George wpatrywal sie w niego dluzsza chwile. Tutaj lezy Alma Renat Jessop urodzona 23 kwietnia 1887 zmarla 23 kwietnia 1887 Ojciec kochal ja. Niebo przybieralo coraz ciemniejsza barwe. Deszcz z pewnoscia nie bedzie juz dlugo czekal, a George chcial jeszcze odwiedzic pewne szczegolne miejsce na polnocnym krancu cmentarza. Mimo to wciaz stal przed nagrobkiem i wpatrywal sie w niewprawnie wyrzezbione litery. W koncu zrozumial. -Ty skurczybyku - wyszeptal ze zgroza. - Sam to dla niej zrobiles. VII -Wiesz, ze to miejsce moze byc niebezpieczne - powiedzial Puck, usilujac nadazyc za Zephyr, ktora kluczyla miedzy nagrobkami.Oboje zostawili swoje samoloty przed brama cmentarza i podazali za George'em na piechote. Puck nie mogl sobie przypomniec, dlaczego podjeli taka decyzje, ale z pewnoscia nie byla ona madra. -Tam sa szczury. -Chyba nie boisz sie szczurow? - zapytala Zephyr. -No, pewnie, ze nie. Oczywiscie, jesli jest ich kilka. Wiem, jak pilnowac swojej skory. Zephyr zasmiala sie, po raz pierwszy odkad Puck sie do niej przyczepil. -Jesli chcesz mi w ten sposob dac do zrozumienia, ze ja nie umiem dbac o wlasna, przypomnij sobie, kto cie nauczyl szermierki. -Uczyl mnie tego twoj Dziadek. Ty bylas tylko sparingowym partnerem. -Tak, ale nigdy nie byles ode mnie lepszy, prawda? Ani razu... och, daj spokoj, Puck. Jesli uparles sie, aby za mna lazic, przynajmniej ruszaj sie troche zwawiej. Puck mruknal cos niezrozumiale i staral sieja dogonic, ale Zephyr nawet bez szybowca byla duza szybsza od niego. Poza tym Puck byl obladowany bronia, oprocz miecza dzwigal tez kusze na igly, ktora z kazdym krokiem wydawala mu sie coraz ciezsza. -Posluchaj, Zeph - wy sapal Puck, niemal plynac nad grzbietami aw. - Chcialbym cie zapytac... -Nie zgadzam sie. Czego ty wlasciwie ode mnie chcesz? -No wiec, wspolnie z Pajeczynka i grupa naszych znajomych chcielibysmy zorganizowac za kilka tygodni kolejny Rajd w Obronie Zwierzat Laboratoryjnych i moze chcialabys sie do nas przylaczyc... -Nie, dziekuje - przerwala mu Zephyr. - Doskonale wiesz, ze to niepowazna akcja. A poza tym, czemu nie zaprosisz Saffron Dey? Jestem pewna, ze bedzie szczesliwa, jesli pojdzie tam z toba. -Posluchaj mnie Zeph, Saffron... Saffron jest piekielnie milym skrzatem, i w ogole, musze tez przyznac, ze przez moment sie w niej durzylem, ale prawde mowiac, ona nie ma takiej klasy jak ty! -Tak uwazasz? - zapytala bez cienia zainteresowania. -Jestem tego pewien! Uwierz mi, naprawde jest mi przykro, jesli cie zranilem, ale chyba juz sie na mnie nie gniewasz... -Gniewasz!!? - Rzucila mu przez ramie miazdzace spojrzenie. - Gniewasz! Na Boga, robiles to z nia w gablocie wystawowej! Jak myslisz, jak sie wtedy czulam? -I co z tego, ze w gablocie? Nikt nas przeciez nie widzial. Oczywiscie poza Pajeczynka, ktory poczestowal mnie dwoma lykami teauili, wiec mogl... Puck zamilkl, po raz kolejny w swoim zyciu zastanawiajac sie, za jakie grzechy pokarano go jezykiem, ktory pracuje duzo szybciej niz glowa. Zephyr nic nie powiedziala. Jeszcze bardziej przyspieszyla kroku, chociaz Puck ledwo juz dyszal. Wybetonowana alejka, do ktorej sie zblizali, spinala brzegi plynacego waskim korytem strumyka. George przechodzil wlasnie na druga strone. Zephyr rzucila sie za nim biegiem, zas Puck ledwo powloczac nogami uparcie usilowal za nia nadazyc. Oboje poczuli to jednoczesnie. Jakas obecnosc, zimne promieniowanie, dochodzace z drugiej strony mostku, jakby znajdowalo sie tam male, czarne slonce. Oba skrzaty znieruchomialy, owladniete naglym przerazeniem. -Co to? - wyszeptala Zephyr, jakby bala sie, ze ktos moze ich podsluchac. -Nie wiem. - Puck opuscil kusze. Drzal na calym ciele. - To cos zlego... po drugiej stronie strumienia jest cos bardzo zlego. George przeszedl na druga strone, niczym nie zaniepokojony. -Jak on moze tam wytrzymac? - dziwila sie glosno Zephyr. Ja takze ogarnely dreszcze. - Czy on nie czuje, ze tam jest cos zlego? -Moze nie. A jesli nie jest tego swiadomy, moze to nie zrobi mu krzywdy. -Jestem ciekawa, czy on wie, ze tutaj jestesmy. Gdy to mowila, dwa cmentarne szczury, okazale sztuki, wybiegly zza pobliskiego nagrobka. Puck zauwazyl to i skierowal w ich strone kusze, kladac trupem jednego, chociaz byla to raczej kwestia szczescia niz umiejetnosci. Drugi szczur nacieral na Zephyr, szykujac sie do skoku. -Zeph! - krzyknal Puck. - Uwazaj... Ale ona juz sie odkrecila w strone napastnika, nacierajac na niego z mieczem w dloni. VIII George znalazl wreszcie to, czego szukal.Byla to lezaca na ziemi kwadratowa marmurowa plyta, wygladajaca bardziej na tablice pamiatkowa niz typowy nagrobek. Jej powierzchnia byla mocno zwietrzala. George nie mial pojecia, dlaczego ta malo interesujaca rzecz tak bardzo przykuwala jego uwage. Przychodzil tu jednak zawsze, gdy odwiedzal cmentarz. Miejsce bylo dosc dziwne - wszystkie nagrobki sasiadujace z marmurowa plyta wyraznie pochylaly sie do tylu i ukladaly jak platki wokol kwiatowego serca. Oczywiscie, to zapewne czysty przypadek, ale George mial wrazenie, ze jest to srodek czegos waznego. Na plycie nie bylo zadnej daty, jedynie imie, siedem liter wyrytych w kamieniu dawno, dawno temu: Pandora George pochylil sie nad grobem, nie czujac nic poza dziwna i niewytlumaczalna fascynacja. Gdyby byli tu Zephyr lub Puck, natychmiast umarliby z przerazenia, ale George pomyslal tylko: Coz za historia laczy sie z ta osoba? Nagle niemal zapragnal wskrzesic przeszlosc, zamiast tworzyc fikcje. Co za historia? Moge sie zalozyc, ze to cos bardzo interesujacego. Przesunal palcami po powierzchni marmuru, dotykajac kazdej z liter. Gdzies w oddali przeszyla niebo blyskawica. IX Zephyr wyczyscila swoj miecz kawalkiem zeschnietego liscia. Zabila szczura jednym ciosem, zrecznie uskakujac w bok i wbijajac mu ostrze prosto w serce dokladnie w momencie, gdy zwierze rzucilo sie na nia.-Widziales? - zapytala Pucka, gdy miecz ponownie znalazl sie w pochwie. - Potrafie sie sama obronic. -Oczywiscie - potwierdzil Puck, ciagle jeszcze drzac ze strachu. Groza emanujaca z miejsca po drugiej stronie strumienia nieco oslabla, ale wciaz nie dawala o sobie zapomniec, jak powracajacy koszmar senny. -Jednego jestem ciekawa - odezwala sie Zephyr. - Wydaje mi sie, ze obecnie grzebie sie tu niewielu ludzi. Prawie nie ma juz wolnego miejsca. A zatem skad tu tyle szczurow? Przeciez one potrzebuja duzo swiezego... no, wiesz. -Nie umiem ci odpowiedziec. Ale na Koscincu zawsze bylo duzo szczurow. Zawsze. Tu nie jest bezpiecznie. Jestem pewien, ze juz niebawem pojawia sie nowe. -A zatem chodzmy do domu - powiedziala po chwili Zephyr. - Chce juz wracac. Stracila cala ochote na sledzenie George'a, przynajmniej tego dnia, z czego Puck byl w glebi duszy bardzo zadowolony. Nie oszukiwal sie jednak, dobrze wiedzial, ze aby z powrotem zdobyc jej wzgledy, bedzie sie musial jeszcze niezle napracowac. Wrocili ta sama droga, ktora przyszli, bacznie wypatrujac szczurow i dopiero w powietrzu, gdzie Zephyr znalazla sie dzieki przychylnemu podmuchowi wiatru, poczuli sie naprawde bezpiecznie. X George wrocil do domu tuz przed burza. Ledwo zdazyl wejsc na werande, gdy ciezkie krople deszczu zaczely spadac na ulice i dachy samochodow, tworzac zaslone z mgly. Towarzyszyly temu niezwykle silne wyladowania elektryczne.Byla niedziela i George cieszyl sie, ze nie czeka na niego zadna poczta. W ciagu tygodnia regularnie naplywaly bowiem listy od wielbicieli i przeciwnikow jego literatury, a czytanie calej korespondencji zajmowalo mu wiele czasu. Niestety, w drzwiach zastal list od wlasciciela domu: Lokatorze, W nastepnym tygodniu przyjdzie hydraulik, aby sprawdzic, gdzie przecieka. Nie moglem sie dodzwonic do stolarza od okien. Moze pan sprobuje. Co do reszty, nie rozumiem, co mialo znaczyc stwierdzenie "karaluchy w kuchni". Nie dalej jak w styczniu byla dezynfekcja. Wlasciciel domu Denman Halfast IV George usmiechnal sie ponuro i potrzasnal glowa. Denman Halfast... pamietal, jak kiedys podarowal temu czlowiekowi egzemplarz swojej ksiazki. Zwrocil mu ja tydzien pozniej z komentarzem w podobnym, bezosobowym stylu: Lokatorze, zbyt fantastyczna i zbyt bezbozna. Wlasciciel domu.Moze byl juz czas, aby skonczyc z wynajmowaniem i po prostu kupic dom w Itace. Mial na to dosc pieniedzy. Nie byl jednak pewien, czy podoba mu sie pomysl, aby zapuscic tutaj korzenie, nawet na probe. Wciaz byl na tyle mlody, aby czuc sie wedrowcem, a jak powiedzial kiedys wujek Erazm, wedrowcy nocuja w hotelach lub wynajmuja domy, ale nigdy ich nie kupuja. Poza tym, w tym wlasnie domu mieszkal - z trzema przyjaciolmi - od czasu, gdy wydrukowano jego pierwsza ksiazke "Rycerz Bialych Roz". Kazdej niedzieli na tej wlasnie werandzie czytywal "Times Book Review", obserwujac, jak jego powiesc pnie sie ku gorze na liscie bestsellerow, az zajela trzecie miejsce, wyprzedzana tylko przez Jackie Collins i Stephena Kinga. Wyjal puszke coli z lodowki i wyszedl na werande, aby popatrzec na burze. Deszcz pachnial swiezoscia i czystoscia, niby obietnica ekscytujacego, nowego roku. I chociaz ani George, ani nikt inny poza panem Slonecznym nie wiedzial nic na ten temat, nadchodzacy rok bedzie najbardziej niezwykly w calej historii miasteczka Itaka. Nieswiadom tego George siedzial na werandzie i pil cole, oddajac sie w deszczu snom na jawie. Rozmyslal o ksiazce, ktora chcial napisac, a takze, chociaz bez specjalnego smutku, o tym, czy znajdzie go wreszcie wielka milosc, ktora da mu ukojenie. Myslac o tym, usmiechal sie, gdyz w gruncie rzeczy byl szczesliwy, ze zyje i oglada burze, i z tego wlasnie powodu czul sie zupelnie wyjatkowo. W wielu miejscach, tych bliskich i dalekich, inni zaczeli zwracac sie w strone Itaki. Juz wkrotce nowi i starzy studenci, profesorowie odpoczywajacy na wakacjach wroca tu i wyrwa Uniwersytet Cornella ze stanu hibernacji, wnoszac do niego nowe zycie. Jednak nie wszyscy, ktorzy pod koniec sierpnia zmierzali w strone Wzgorza, przybywali tam, aby pobierac nauki, i nie wszyscy byli istotami ludzkimi. LUTHER W DRODZE DO NIEBA I Blackjack przykucnal nieruchomo w ciemnym kacie opuszczonej piwnicy. Oddychal cicho i regularnie, jego wasy nie poruszaly sie, pazury byly schowane, a ogon nawet nie drgnal. Prawde powiedziawszy, w ogole nie mial ogona.Szczur znajdowal sie jakies dziesiec jardow od niego, po lewej stronie. Poruszal sie bardzo ostroznie, ale chyba zaczynal wierzyc, ze pomieszczenie jest puste. Blackjack musial sie hamowac, aby nie wyskoczyc za szybko. Czail sie tak bez ruchu juz od godziny i nie chcial zmarnowac tej okazji jednym nieprzemyslanym ruchem lub dzwiekiem. Zachowac zimna krew, to byla jego dewiza. Kiedy szczur oddali sie od sciany i wyjdzie na srodek, gdzie latwiej moze stracic orientacje, wtedy go zaatakuje. Minute lub dwie pozniej szczur zrobil to. Poczul zapach jedzenia, a konkretnie kawalka zjelczalego sera, ktory lezal wsrod innych odpadkow, pozostawiony tam zapewne przez jakiegos wloczege. W powietrzu unosil sie takze zapach kota, ktory bardziej doswiadczony gryzon powinien byl wyczuc, jednak najwyrazniej pokusa zjedzenia kawalka sera jest silniejsza i kiedy szczur zauwazy niebezpieczenstwo, bedzie juz za pozno. Kawalek chropowatej posadzki oswietlony byl wpadajacym promieniem sloncem. Caly budynek zostal niemal doszczetnie zniszczony przez ogien i swiatlo sloneczne dostalo sie do piwnicy przez dziure w suficie. Szczur zatrzymal sie na moment na brzegu jasnej plamy, weszac w powietrzu przed podjeciem ostatecznej decyzji. Ser lezal w przeciwleglym kacie pomieszczenia. Chwileczke, powstrzymywal sie Blackjack. Poczekaj, az wejdzie w plame swiatla, to go oslepi. Wtedy podpelzniesz tak blisko, jak to bedzie mozliwe i... -Blackjack? Wolanie dobieglo od strony czesciowo zawalonych schodow. Szczur zastygl w miejscu, zastanawial sie nie dluzej niz sekunde i czmychnal do kryjowki. -Cholera! Blackjack skoczyl, chociaz wiedzial, ze jest juz za pozno. Uciekajac, szczur zauwazyl sylwetke czarnobialego kota z wyspy Man, ktory rzucil sie za nim. Przyspieszyl i w ciagu sekundy bezpiecznie schronil sie w dziurze. Blackjack wyhamowal tuz przed jego kryjowka, bezsilnie szczerzac zeby. -Blackjack? Kot odwrocil sie, trzesac sie ze zlosci. U stop schodow stala suka kundel i obserwowala go. -Lepiej dla ciebie, aby to bylo cos waznego, Riva - ostrzegl ja Blackjack. - Wlasnie stracilem przez ciebie obiad. -Malcolm chce cie widziec - powiedziala Riva. Zrenice rozszerzyly mu sie odrobine, ale zlosc z powodu utraconego szczura nie zmalala ani troche. -Ach tak, Malcolm chce mnie widziec. To jego sprawa. Idz i powiedz mu, ze wpadne, gdy bede mial chwile czasu. Moze w przyszlym tygodniu. -Malcolm chce cie widziec teraz - nalegala Riva. Blackjack juz mial na koncu jezyka cieta riposte, ale powstrzymal sie. Koty, a przynajmniej koty uliczne, nie boja sie psow, jednak Malcolm byl najgrozniejsza bestia w calej okolicy. Nie byloby wiec rozsadnie narazac sie ani jemu, ani jego poslancowi. Poza tym, nie posylalby po Blackjacka, gdyby nie wydarzylo sie cos naprawde waznego. -Wkrotce - spuscil z tonu Blackjack. - Wpadne do niego wkrotce. Powiedz Malcolmowi... -Nie jestem od sluchania twoich polecen! - warknela Riva, ktora nie przepadala za kotami. - Malcolm powiedzial, ze masz przyjsc ze mna, a wiec chodzmy. Zaraz. -O co chodzi? O czym chce ze mna rozmawiac? -Do cholery, sam go o to zapytaj! Myslisz, ze wiem? Ale Blackjack nie spuszczal z niej oczu i po chwili Riva dala za wygrana. -Chodzi o Luthera - powiedziala. - Cos zlego dzieje sie z Lutherem. Kot z wyspy Man pokiwal glowa, a wlasciwie wykonal koci gest odpowiadajacy kiwnieciu glowa. Wiadomosc nie zdziwila go. Ostatnio ciagle cos zlego dzialo sie z Lutherem. -Dobrze - zgodzil sie. - Pojde z toba... ale Malcolm jest mi winien szczura. II A teraz slowo na temat zwierzat i telepatii.Wielu narratorow, od Ezopa do Richarda Adamsa, pisalo bajki, w ktorych zwierzeta toczyly ze soba rozmowy. Jednak w prawdziwym zyciu niewiele mamy na to przykladow. I chociaz niektore zwierzeta potrafia wydawac zadziwiajaco wiele odmiennych dzwiekow, dzieki czemu jest mozliwy jakis podstawowy rodzaj komunikacji, to jednak wizja dwoch psow, ktore szczekajac wymieniaja uwagi na temat zycia, wciaz wywoluje rozbawienie. Nic dziwnego zatem, ze olbrzymia wiekszosc ludzi, nigdy nie spotkawszy dwu koni dyskutujacych o swoich problemach seksualnych, postrzega zwierzeta jako istoty mniej inteligentne. Mimo to wciaz je kochaja. W rzeczywistosci wszystkie zyjace stworzenia, lacznie z ludzmi, rodza sie ze zdolnoscia do telepatii. Jednak u ludzi ta umiejetnosc prawie wcale sie nie rozwija, poniewaz glowna funkcje komunikacji spelnia u nich mowa. Natomiast u zwierzat najblizszych czlowiekowi, zwlaszcza u psow i kotow, telepatia stala sie subtelnym i uzytecznym narzedziem. Chociaz jednak koty i psy sa w stanie z latwoscia przekazywac sobie nawzajem mysli, w ich postrzeganiu swiata istnieje wiele roznic. Jedna z nich na przyklad jest to, ze koty, z nieznanych przyczyn, niemal rozumieja ludzka mowe, podczas gdy psy nie. Niektore koty sa takze w stanie nauczyc sie czytac, co absolutnie wykracza poza mozliwosci psow, chociaz poslugiwanie sie ksiazkami sprawia im oczywista trudnosc. Z tego powodu powstala istotna dychotomia. Psy, zdolne do wspolodczuwania ludzkich emocji, ale nie bedace w stanie pojac zlozonosci ludzkiego umyslu, boja sie ich i uwazaja za istoty przynajmniej czesciowo boskie. Natomiast koty, przez wieki bedac swiadkami ogromu ludzkiej glupoty, trzymaja sie od nich z dala i sa duzo bardziej samodzielne, zadajac sie z ludzmi tylko wtedy, tak przynajmniej mysla, gdy same tego chca. Koty sa takze duzo mniej religijne i nie tak przesadne jak psy. Blackjack byl, na przyklad, zatwardzialym ateista. Na pierwszy rzut oka wydawaloby sie, ze tak rozne gatunki beda toczyly ze soba nieustanna walke. Jednak, poza ogolnym brakiem szacunku, od czasu do czasu przydarza sie miedzy psami i kotami prawdziwa przyjazn. Laczyla ona tez Blackjacka i Luthera, i wlasnie dlatego Blackjack zgodzil sie tamtego dnia odwiedzic Malcolma, nie zwlekajac dluzej i nie oczekujac zadoscuczynienia za utraconego szczura. Pozniej z tego samego powodu Blackjack dolaczy do Luthera w jego poszukiwaniach, poszukiwaniach czegos, o czym kot z wyspy Man nigdy nie slyszal. Nieba. III Dwor Malcolma znajdowal sie w rozwalajacej sie ruinie opuszczonego kosciola. ("Opuszczony" bylo okresleniem, ktore mozna by zastosowac do wiekszosci budynkow w sasiedztwie, jednym z najbiedniejszych gett Poludniowego Bronksu.) Riva wskazywala droge, chociaz Blackjack znal ja wystarczajaco dobrze. Gdy podeszli do frontowych schodow kosciola, wylegujace sie tam psy, wszystkie kundle, zaczely im sie bacznie przygladac. Na widok kota z wyspy Man cofnely sie nieco.Gdy tylko Blackjack zamieszkal w tej okolicy, natychmiast stoczyl walke ze slynnym psem, Nieustraszonym Bledsoe. Bledsoe byl znanym wrogiem kotow i od pierwszej chwili, gdy zobaczyl Blackjacka z Lutherem, zapalal do niego nienawiscia. Blackjack mial pamiatke po stoczonej nieco pozniej walce - gleboka blizne na lewym boku. Nieustraszony Bledsoe zas nazywany byl od tamtej pory Bledsoe Bez Jaj i jak glosila plotka, juz tylko patrzyl na koty. Mozecie przestac sie trzasc, powiedzial w myslach do psow Blackjack, wspinajac sie po koscielnych schodach, zadowolony w duchu ze swojej reputacji. Po tym, co zrobil z Bledsoe, w okolicy pieciu mil nie bylo ani jednego chojraka, ktory nie denerwowalby sie na jego widok. Poza Malcolmem. Weszli do kosciola. Wiekszosc lawek poprzewracali wandale i wszystkie byly uszkodzone. We wnetrzu siedzialo kilka groznie wygladajacych kundli, zas w nawie glownej, na wprost strzaskanego oltarza, lezal sam Malcolm, otoczony czterema najladniejszymi w okolicy sukami. -Czesc, kocie - przywital go. Byl mieszancem Owczarka Niemieckiego, Dobermana i Mastifa... z dzikim wilkiem, jesli wierzyc opowiesciom, ktore zreszta Blackjack wkladal miedzy bajki. -Mam imie - przypomnial mu Blackjack. - Badz laskaw go uzywac. -Jestes dzis troche rozdrazniony, kocie? Zobaczmy... - Malcolm przez chwile namyslal sie. - Moze ma to cos wspolnego ze szczurem, ktory ci uciekl? -Zgadza sie - powiedzial Blackjack zaniepokojony. Telepatia sluzyla przede wszystkim do odczytywania przesylanych mysli, ale Malcolm nalezal do tych rzadkich zwierzat, ktore potrafia wniknac w glab cudzego umyslu - jak gleboko, tylko on to wiedzial. -I moze - kontynuowal Malcolm - myslisz nawet, ze to moja wina. -Och, to przez nia - zachnal sie Blackjack, wkazujac na Rive. Suka warknela cicho. - To ona wystraszyla mi szczura. Ale poniewaz dzialala z twojego polecenia i poniewaz jest twoja wlasnoscia... -Moja wlasnoscia? Och, kocie, ranisz moje uczucia. Suki na wlasnosc, co za brednie. Takie stare kundle jak ja maja ciekawsze zajecia niz odgrywanie roli wlascicieli innych psow. Blackjack spojrzal na cztery suki, lezace pod oltarzem. Kiedy nadchodzil czas rui, zaden pies nie mial prawa ich dotknac bez zgody i aprobaty Malcolma. -Jestes taki wspanialomyslny - powiedzial Blackjack. -No, coz... nikt nie obiecywal, ze bede doskonaly, kocie. Ale zaraz sie przekonasz, jaki potrafie byc wspanialomyslny... - Zwrocil sie do jednego z psow, wyczekujacych miedzy lawkami. - Przynies temu kocurowi cos do jedzenia. Pies zniknal w miejscu, gdzie kiedys znajdowala sie zakrystia, aby powrocic po chwili z trzema martwymi szczurami w pysku. Podszedl do Blackjacka i polozyl poczestunek u jego stop. -Sa troche sztywne - usprawiedliwial sie Malcolm - ale poza tym dosc tluste. W okolicy pojawilo sie ostatnio wiele tlustych szczurow. -Co sie dzieje z Lutherem? - zapytal Blackjack. Prezent w postaci trzech szczurow kazal mu podejrzewac najgorsze. -Chce wyruszyc na poszukiwanie Mojzesza. -Och... Mojzesz byl ojcem Luthera. Zginal trzy dni temu. Przejechal go samochod i dopiero wczoraj rano dwoch facetow wywiozlo jego cialo sanitarna furgonetka. -Czy on chce przeszukac wysypisko smieci? -Na poczatku tez tak myslalem - przytaknal Malcolm. - Jednak gdy zastanowilem sie nad tym glebiej, przyszlo mi do glowy, ze byc moze Luther chce przedsiewziac dluzsza podroz. Duzo dluzsza. -I co ja mialbym z tym wspolnego? -Jestes jego przyjacielem, kocie. Po smierci Mojzesza najblizsza mu osoba. Masz zatem obowiazek pilnowac go. -Obowiazek... Blackjack poczul, jak nagle wraca mu caly gniew. Nie lubil, gdy narzucano mu jakas odpowiedzialnosc. -Wybij to sobie z glowy, Malcolm. Lubie Luthera, ale nie mam zamiaru nigdzie sie z nim wybierac. -No to wybij mu to z glowy, jesli potrafisz. Ale gdy ci sie nie uda, idz za nim, kocie. Swiat to glodna bestia, byc moze zechce zjesc Luthera na sniadanie. Nie pozwole, aby tak sie stalo. Jestem to winien Mojzeszowi. -Ale jaupieral sie Blackjack, jakby chcial cos wyjasnic nierozgarnietemu kociakowi - nic nie jestem winien Mojzeszowi. Malcolm powoli dzwignal sie na cztery lapy, nie spuszczajac wzroku z Blackjacka. Po raz pierwszy wydawalo sie, ze stracil cierpliwosc. -Posluchaj, kocie, posluchaj mnie uwaznie. Nie bede sie powtarzal. Pojdziesz za nim, nawet jesli mialbys przejsc pol swiata. Do diabla, ten pies nigdy nie stoczyl zadnej walki. Nie ma tez pojecia o rasowcach, Mojzesz nie chcial, aby sie o nich dowiedzial. Jak myslisz, dlugo przezyje bez opieki? A ty, kocie, stoczyles tyle walk, ze starczy na dwoch albo nawet trzech. -Nie probuj mi schlebiac - ostrzegl go Blackjack. Poczul sie jednak milo. -Nie pochlebiam ci, kocie - odrzekl Malcolm. - Mowie, co widze. Jestes dla mnie jak szyba, wiesz o tym. W niektorych partiach szyba stala sie troche zamglona, ale wiele jeszcze widac... nie jestes chyba wart pochlebstw, ale nie bylbym takze sklonny wyrzucic cie na smiecie. A wracajac do Luthera, jesli stad odejdzie, bedzie potrzebowal twojej pomocy. Blackjack nie odpowiedzial. -Polknales jezyk, kocie? - zapytal Malcolm. - A moze kiwasz glowa bez poruszania nia? -Przekonam go, aby sie stad nie ruszal - powiedzial Blackjack, bardziej do siebie niz do Malcolma. - Nie widze zadnego powodu, aby ktorykolwiek z nas opuszczal to miejsce. Wybije mu to z glowy. -A zatem, lepiej zjedz te szczury. On juz powzial decyzje, bedziesz wiec potrzebowal pelnego brzucha, aby ja choc troche podwazyc. Blackjack stracil jednak caly apetyt. -Wiec gdzie jest Luther? - zapytal. -Kilka przecznic dalej, w budynku starej rzezni. Jest na dachu. IV -Luther?Blackjack wszedl do dawnego sklepu miesnego Morrisa, zamknietego jako jeden z ostatnich w tej okolicy. Przed drzwiami siedzial pies, ale nie byl to Luther. -Zejdz mi z drogi, Izaak - prychnal groznie, gdy kundel probowal zagrodzic mu wejscie. -Zjezdzaj stad - warknal pies, drzac na calym ciele. Byl jednak tak podminowany nienawiscia, ze moglby sie zdobyc na akt desperacji. Izaak i Nieustraszony Bledsoe byli z tego samego miotu. - Nic tu po tobie, kocie. -Przyslal mnie tu Malcolm, abym porozmawial z Lutherem - wyjasnil Blackjack. Po chwili dodal jeszcze: - Zreszta wczesniej czy pozniej sam bym tu przyszedl. -Malcolm cie przyslal, abys z nim porozmawial? Co z nim, zwariowal? -Czemu sam nie zapytasz o to Malcolma? Posluchaj, moj przyjaciel jest na dachu, wiec... Izaak wyszczerzyl kly... i zaraz je schowal, bo zaczela krwawic rana na jego pysku. -Glupiec - rzucil Blackjack, chowajac pazury. Kundel odskoczyl w bok jak przestraszony szczeniak. -Nie zadzieraj z kotem, chyba ze szukasz klopotow. To byl blad, jaki popelnil twoj brat. Spokojnie wszedl do sklepu i ruszyl na zaplecze, a Izaak nie probowal sie juz temu przeciwstawiac. Blackjack weszyl w powietrzu, odnajdujac slady zapachow po koszernym bekonie i watrobiance. Won wydawala sie nawet mocniejsza na zapleczu i Blackjack przypomnial sobie, jak glowny rzeznik karmil go czesto odpadkami. Byl swietnym facetem, nigdy nie zmuszal go do robienia glupich sztuczek dla kawalka kielbasy, nigdy tez nie probowal zrobic z niego swojego pieszczoszka. Takiego czlowieka nalezy darzyc prawdziwym szacunkiem: pozwala ci zachowac swoja godnosc, dajac sie jednoczesnie dobrze najesc. Znalazl schody na gore i zaczal sie po nich wspinac, czujac, jak burczy mu w brzuchu... zalowal juz, ze nie zjadl tych trzech szczurow albo przynajmniej jednego. Schody prowadzily na dach, ktory byl niegdys drugim pietrem. Pierwotny dach zawalil sie i zostala tylko jedna sciana, ta, ktora znajdowala sie od strony alei po lewej stronie sklepu miesnego. Luther siedzial na gorze, patrzac na aleje przez dziure, ktora byla kiedys oknem. Byl psem sredniej wielkosci, o krotkiej, czarnobialej siersci. -Luther? -Blackjack - Luther pozdrowil go, nie odrywajac oczu od ulicy. Przesylal swoje mysli wolno i wyraznie, tak jak nauczyl go Mojzesz. -Przyszedles. Wiedzialem, ze tak bedzie. -Wlasciwie to nie byl moj pomysl. Nie wiedzialem nawet, ze tu jestes, powiedzial mi o tym Malcolm. A tak naprawde, to co ty tu robisz? -Patrzylem na miejsce, gdzie zmarl Mojzesz. Wiesz, po tym, jak potracil go samochod, doczolgal sie wlasnie do tej alei. -Naprawde? -Przez cale swoje zycie - mowil dalej Luther, a w jego myslach wyczuwalo sie szacunek i smutek - cale zycie, staral sie nikomu nie robic problemow. I na koniec takze, wydaje mi sie, nie chcial, aby jego cialo pozostalo na ulicy. -Watpie, aby ktos sie tym przejmowal - powiedzial Blackjack, siadajac obok niego. - Nie w tej okolicy. Przykro mi z tego powodu, wiesz dobrze. Juz ci to wczesniej mowilem. -Niepotrzebnie sie tym martwisz. To nie twoja wina, ze on nie zyje. To wszystko przez Raaqa. -Kogo? -Raaqa. Oszusta. -Och. Blackjack zdecydowanie nie byl w nastroju, aby rozmawiac o psim wcieleniu Szatana. -On nie jest Smiercia, wiesz dobrze - mowil dalej Luther, najwyrazniej nastrojony religijnie. - Ale oni zwykle podrozuja razem. Smierc ma za zadanie zabierac dusze, a Raaq jest tym, ktory zabija. Za kazdym razem, gdy samochod przejezdza psa, kierowca jest Raaq. Oczywiscie, prowadzi go czlowiek, ale na ten jeden moment staje sie Raakiem. Takze samochod staje sie Raakiem... -Luther - Blackjack przerwal mu delikatnie. -...To on sprawia, ze psy ze soba walcza, ze choruja. To on jest w zarazkach wscieklizny. On sprawia, ze szczenieta rodza sie martwe. On... -Luther! -Co? - Luther potrzasnal lbem, jakby strzasal z siebie resztki jakiegos koszmarnego snu. - Co powiedziales? Blackjack przez dluga chwile patrzyl w oczy Luthera. Jego przyjaciel wygladal bardzo zle. Gdyby psy umialy plakac pod wplywem emocji, z jego oczu tryskalyby fontanny lez. -To niesprawiedliwe - oswiadczyl Luther, ktorego mysli byly juz lagodne i spokojne. - Po miesiacu tylko ja jeden ocalalem z calego miotu. Moja matka nagle gdzies zniknela. Mojzesz byl przekonany, ze zlapali ja hycle. Ale ja pozniej zaczalem sie zastanawiac, czy nie przytrafilo sie jej cos duzo gorszego. A jesli wyszla sama noca i spotkala Raaqa w ludzkiej postaci? -Raaq nie istnieje, Luther - wyjasnil mu spokojnie Blackjack. - Jest tylko zlym snem, ktoremu jakis jaskiniowiec nadal imie. Nastepnie kot podsluchal, jak jaskiniowcy o nim rozmawiaja, i dla zartu opowiedzial o tym psu. Od tamtej pory sami sie tym straszycie. Luther sluchal tego z cierpliwoscia. Koty wygaduja czasem dziwne rzeczy, zwlaszcza na temat Panow. Uprzejmy pies kiwa tylko lbem i grzecznie przyjmuje to do wiadomosci, wiedzac swoje. -Blackjack, dalej bedziemy przyjaciolmi, prawda? - zapytal, gdy kot z wyspy Man skonczyl. - Po smierci Mojzesza jestes dla mnie wszystkim. -Bede twoim przyjacielem - obiecal Blackjack. Poniewaz zas koty nie potrafia wziac kogos w objecia, zlapal Luthera delikatnie za ucho. - Powiedz mi teraz, co to znaczy, ze wybierasz sie szukac Mojzesza? -No wiec... - Luther zaklopotany spuscil oczy. - Nawet majac ciebie za przyjaciela, wciaz za nim tesknie. Chce go znowu zobaczyc. -Masz na mysli jego cialo? -Alez nie! - Luther wygladal na zaskoczonego. - Czemu mialbym chciec to widziec. Co za pozytek z ciala, jesli nikogo w nim nie ma? -A zatem co... -Chce znowu zobaczyc jego dusze, Blackjack. -Jego dusze. - Blackjack poruszyl sie niespokojnie. - A gdzie ona moze byc? -W Niebie, oczywiscie. Teraz Blackjack wygladal na zaskoczonego. Nagle, gdy spojrzal w dol, na aleje, przyszla mu do glowy straszna mysl. -Mam nadzieje, ze nie jestes na tyle glupi, aby myslec o skakaniu - powiedzial stanowczym tonem. - Nawet jesli samobojstwo byloby racjonalnym rozwiazaniem, moge ci od razu powiedziec, ze dwa pietra nie wystarcza. To byloby bolesne, ale jesli nie wyladowalbys na glowie, pozostalbys kaleka do konca zycia. -Nie mam zamiaru skakac, Blackjack. Dlaczego tak sadzisz? Nie skacze sie do Nieba. Tam sie idzie. -Slucham? -Mam pomysl - zaczal wyjasniac Luther. - Przyszedl mi do glowy wczoraj. Zaraz po tym, jak zabrali stad cialo Mojzesza. Bylem sam w alei, weszac tam, gdzie lezal. Wciaz czulem jego zapach. -To mozliwe. Byla dobra pogoda i zapach mogl sie dlugo utrzymywac. Co to ma jednak wspolnego z Niebem? -No wiec stalem tam i zastanawialem sie, czy jesli moge wyweszyc zapach ciala Mojzesza, to uda mi sie takze wyweszyc zapach jego duszy. Potem pomyslalem: a jesli udaloby mi sie wyweszyc Niebo? -Och... - Blackjack zaczynal rozumiec. -Potem przyszedlem tutaj, aby poszukac zapachu Nieba. Moze lepszy bylby jakis wyzszy budynek, ale lubie to miejsce i Mojzesz takze je lubil. Niemniej jednak przez dlugi czas nic nie osiagnalem. Przez cala noc i dzisiejszy ranek czulem wylacznie spaliny z centrum miasta. Ale nagle, kilka godzin temu, poczulem to. Nowy zapach, bardzo delikatny, ale byl w powietrzu. Blackjack, ja poczulem zapach Nieba! Przyplynal z gory, z polnocy. Z tak daleka, ze nie jestem nawet pewien, czy swiat siega tak daleko. Wiem jednak, ze uda mi sie tam dojsc... moze nawet obu nam sie to uda, jesli zechcesz pojsc ze mna. Blackjack obserwowal Luthera, sluchal jego mysli i bardzo szybko sie zorientowal, ze nie uda mu sie odwiesc przyjaciela od zaplanowanej podrozy. Kazdy racjonalny argument - ze Niebo nie istnieje, a jesli istnieje, nie mozna sie tam dostac za zycia i nie ma sensu sie tam wybierac - zostalby natychmiast odrzucony. Widzial to po nieco romantycznym, nieco szalonym wzroku Luthera. Poza tym zdal sobie takze sprawe, ze jego nieco zszargane, ale wciaz wrazliwe sumienie, nie pozwoli mu pozostawic Luthera samego, gdy postanowi ruszyc w swiat. Byl zbyt niewinny, aby przezyc. -Powiedz mi tylko jedno - poprosil Blackjack, usilujac przekonac samego siebie do pomyslu podrozy, chociaz wiedzial, ze tej nocy z pewnoscia nie zmruzy oka. -Oczywiscie - obiecal Luther, machajac ogonem. - Co chcesz wiedziec? -Jak pachnie Niebo? -Jak deszcz - odpowiedzial z zachwytem Luther. - Deszcz i wzgorza. -Ho, ho - zawolal Blackjack. - To brzmi wspaniale. V Wyruszyli trzy dni pozniej. Wiekszosc psow z okolicy, a takze niektore koty, zebraly sie, aby ich pozegnac i zyczyc szczesliwej podrozy.Przez pierwsza mile towarzyszyl im Malcolm, dajac ostatnie rady i wskazowki, przeznaczone zreszta glownie dla Luthera. -...Pamietajcie tez, ze nie macie obrozy, zaden z was. To nic zlego, mnie takze zaden czlowiek nigdy nie zalozyl obrozy, ale hycle zorientuja sie po tym, ze jestescie bezpanskimi psami. Musicie bardzo na nich uwazac i pamietajcie, ze niektorzy z nich moga do was strzelac. Poza tym - ostrzegl ich, znizajac glos do szeptu - uwazajcie na Rasowce. -Rasowce? Co to takiego? - zapytal Luther. -Psy rasowe - wyjasnil Blackjack, wpatrujac sie w droge przed nimi. -Co to... -Chodzi o pochodzenie - zaczal wyjasniac Malcolm. - Na przyklad we mnie plynie krew czterech roznych ras. A ty, Luther, masz ich nawet wiecej - tak wiele sie w tobie wymieszalo, ze chyba tylko jeden Bog potrafilby wyliczyc. Ale psy rasowe maja krew tylko jednej rasy, a jesli nawet jest tam jakas domieszka, to bardzo niewielka. Mowi sie o nich, ze posiadaja rodowod, i to, nie wiadomo dlaczego, sprawia, ze maja sie za cos lepszego od kundli. -Ale skad wiadomo, ktory ma rodowod, skoro wszystko zalezy od krwi? Mozna to wywachac? -Och, Luther, sam zobaczysz. Jest wiele roznych ras, wiele zapachow, jesli mozna tak powiedziec, jednak wszystkie psy tej samej rasy wygladaja tak samo. Moze nie identycznie, ale powinny jak najbardziej przypominac wzorzec. Poza tym nienawidza takich jak my. Kundli. -Wszystkie rasowe psy tak sie zachowuja? -Nie - zaprzeczyl Blackjack. - On przesadza. -Ale nie tak bardzo, kocie - upieral sie Malcolm. - Wcale nie tak bardzo. Ale te naprawde najgorsze, ktore beda cie chcialy zabic, poznasz po jednej mysli. Uslyszysz ja bardzo wyraznie, jak bicie dzwonu, nawet jesli beda sie staraly ja ukryc. -Co to za mysl? -Parchy - powiedzial Malcolm. - Tak wlasnie nas nazywaja. Parchy. Slyszysz taka mysl u jakiegos psa, czujesz ja, niuchasz, smakujesz i juz wiesz, ze ten pies jest twoim wrogiem. Uciekaj wtedy od niego, najszybciej jak potrafisz, a jesli musisz, zabij go. -Zabic go? - oczy Luthera zrobily sie ogromne z przerazenia. - Alez Malcolmie, pies, ktory zabija drugiego psa, pozwala zagniezdzic sie w swoim sercu Raaaowi. Wiesz o tym. Nie mozesz... -Moze faktycznie Raaq dostanie sie tam. Ale tak dlugo, jak dlugo pies zyje, moze miec nadzieje, ze Raaq opusci jego serce. Luther, przeciez to, ze pies zabija psa, zdarza sie bardzo czesto. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawe. Luther nie odpowiedzial. Wiedzial o tym, ale jednoczesnie pamietal, jak Mojzesz uczyl go, ze nie tedy droga. -Parchy - powtorzyl Malcolm z obrzydzeniem, ktorego nie probowal nawet ukryc. - Zapamietaj to slowo, Luther. Musisz je sobie wyryc w sercu. I nasluchiwac. Wkrotce dotarli do granic swojej okolicy. Znajome zapachy zniknely i pojawily sie nowe, zupelnie nieznane. Inne zwierzeta, inne -Dalej nie moge z wami isc - powiedzial Malcolm. - Pamietaj o tym, co wam mowilem, i uwazajcie na siebie. Bede za toba tesknil, Luther. Moze nawet bede tesknil takze za toba, kocie. Nie jestes zadna kanalia, okazales sie swietnym kumplem. -Czuje sie nad wyraz dowartosciowany - oswiadczyl Blackjack. -Nie zegnaj sie z nami, Malcolmie - poprosil Luther. - Kto wie, moze pewnego dnia znowu sie spotkamy. -Nie sadze, Luther. Nie mysl, ze nie chcialbym tego, ale mam przeczucie, ze tak sie nie stanie. -Czyzbys bawil sie w przepowiadanie przyszlosci? - zapytal z wyrzutem Blackjack. - Chociaz moze i masz racje, wyruszamy przeciez na poszukiwanie mitycznego miejsca. -Musze ci cos powiedziec, kocie - odparl Malcolm. - Czasami naprawde zachowujesz sie jak glupiec. Dlaczego sadzisz, ze nie potrafie przepowiadac przyszlosci? Czyz nie potrafie czytac w twoich myslach? Przyszlosc jest ciemna szyba, trudniej ja dojrzec niz twoje mysli, ale takze nie stanowi dla mnie tajemnicy. -I sadzisz, ze nie wrocimy? - spytal Luther, wyraznie smutny z tego powodu. -Nie - powiedzial Malcolm. - Dokonasz wielkich rzeczy, Lutherze. Kto wie, moze Niebo czeka na ciebie. Jednak mam wrazenie, ze na tym Swiecie juz sie nie spotkamy. -Jesli okazaloby sie, ze istnieje jakis inny Swiat poza tym, w ktorym zyjemy - wtracil sie Blackjack - bylbym prawdopodobnie w tak wielkim szoku, ze ucieszylbym sie nawet ze spotkania ciebie, Malcolmie, potworna mordo. Jestes kanalia, ale z ciebie takze swietny kumpel. -A zatem, uwazaj na siebie, kocie. Ty takze, Luther. Zegnajcie. -Zegnaj, Malcolmie - powiedzial Luther i odwrocil sie. Blackjack ruszyl za nim. Zapadla juz noc. Chociaz bylo pochmurno, nie zanosilo sie na deszcz, a niebo polyskiwalo przycmionym blaskiem, odbijajac swiatla Manhattanu, ktory pozostawili za soba. Malcolm stal na granicy swojego terytorium i patrzyl w slad za nimi, dopoki pies i kot nie znikneli w ciemnosciach. Gdy wracal samotnie do kosciola, zaczal wiac lekki wiaterek. KSIEZNICZKA AURORA... I Tego ranka, kiedy jego corka miala wyjechac z domu, aby rozpoczac ostatni rok nauki w college'u, Walter Smith wstal jeszcze przed wschodem slonca. Ubral sie po cichutku i wyszedl ze swojego domu w Wisconsin, zanurzajac sie w chlodny poranek, zanim jeszcze swit zapalil na niebie pierwsze luny. Walt byl bardziej fabrycznym robotnikiem niz farmerem, w dodatku robotnikiem na emeryturze, chociaz jego posiadlosc graniczyla z najwiekszym pastwiskiem w calym stanie. Tam wlasnie udal sie z rana, mimo swojego wieku pokonujac po drodze dwa ogrodzenia i plytki strumien. Jak na razie artretyzm szczesliwie go ominal, ale Walt byl przekonany, ze nawet bolesne stawy nie zatrzymalyby go w domu. Ranek byl czasem buntu. Zwlaszcza tego dnia.Zycie Waltera Smitha bylo w wielu dziedzinach tak beznadziejnie zwyczajne, ze moglo sluzyc jako przyklad ilustrujacy okreslenie "przecietny". Urodzil sie w latach dwudziestych w rodzinie luteranskiej, ani bogatej, ani biednej i przezyl wielki kryzys, druga wojne swiatowa, polowania na czarownice McCarthy'ego, ruch praw obywatelskich, wojne w Wietnamie, afere Watergate, wszystkie te narodowe wstrzasy, ktore zaledwie do niego dotarly. Ozenil sie, gdy mial dwadziescia piec lat, i osiadl na peryferiach sennego miasteczka w Wisconsin, gdzie od lat mieszkal z zona i corka. Czterdziesci lat swojego zycia spedzil jako robotnik w Great Midwest Paint Company (najbardziej ekscytujacym zdarzeniem w tej fabryce farb w ciagu owych czterdziestu lat bylo wprowadzenie nowej linii do produkcji barwnikow do drewna - nazwali ja Great Midwest Wood Stains). Walt stal sie znana i szanowana osoba w miescie, moze nie az tak, aby jego kandydatura pojawila sie przy okazji wyborow na burmistrza, ale z pewnoscia nie ominely go zadne atrakcje parafialnego zycia towarzyskiego. Jednym slowem mily, przecietny facet. Tak wlasnie mysleli o nim wszyscy. Nawet jego zona, Prudence, nie wiedziala, ze czasami Walter robi rzeczy, ktore, jak by tu powiedziec, nie mialy wiele wspolnego z przecietnoscia. Te dygresje, jak nazywal je w myslach, nie zdarzaly sie zbyt czesto i nigdy na duza skale. W glebi serca dobrze wiedzial, ze byl stworzony na zwykla miare, ale przez lata nabral glebokiego podziwu dla tych szczesliwcow, ktorzy potrafili wyrozniac sie sposrod tlumu. Dygresje byly swojego rodzaju holdem, uklonem w strone tego wszystkiego, co buntownicze, szalone... inne. Byc moze owa sklonnosc byla w nim od zawsze, jak utajone zaburzenia pracy nerek, chociaz ujawnila sie dosc pozno. Walter na zawsze zapamietal dzien w tysiac dziewiecset piecdziesiatym piatym roku, gdy po raz pierwszy wpadl w krolicza nore swiata pozbawionego konwencji, doprowadzony do ostatecznosci przez bezwzgledne postepowanie niejakiego Dicka Starka, bylego marynarza i nowego menedzera fabryki Great Midwest Paint Plant, ktory z pewnoscia mial wsrod swoich przodkow wielu Hunow, rownie srogich jak Attyla. Pierwsza Dygresja Waltera byla bardzo prosta, polegala jedynie na pomieszaniu numerow farb na tygodniowym spisie zamowien Dicka Starka, znajdujacym sie w wielkiej, zielonkawej ksiedze. Czysty przypadek sprowadzil Walta do otwartego i nie strzezonego biura Starka. Gdy popelnial ten akt sabotazu, niemal w ogole sie nie zastanawial nad tym, co robil, jednak rezultaty byly zachwycajace: w ciagu niecalych dwoch tygodni odnawiany dom pogrzebowy w Detroit otrzymal potrojna dostawe jaskrawocytrynowej farby, cala kongregacja przy swiezo wybudowanym kosciele w Ohio ze zdumieniem przygladala sie puszkom z elektryzujacym szkarlatem, a magazyn fabryczny w centrum Milwaukee otrzymywal coraz to nowe partie farb w kolorze rozowym... w odcieniu podobnym do papieru, na jakim pod koniec miesiaca wreczono Dickowi Starkowi pisemne wymowienie. Chociaz Walter przez dlugi czas po tym wyczynie zamartwial sie o swoje zdrowie psychiczne, gdyz to wowczas po raz pierwszy zrobil cos, co nie mialo absolutnie nic wspolnego z Prostota i Ograniczeniem (co za poczatek!), to jednoczesnie ow incydent wprawil go w stan dziwnego podniecenia. Te kilka chwil spedzonych w biurze wysylkowym, gdy w szalony sposob zmienial liste zamowien, daly bowiem Walterowi Smithowi szanse posmakowania Swiata Bez Konwencji i chociaz to nie byl jego swiat, mimo wszystko smakowal wspaniale. Dygresje na wielka skale zdarzaly mu sie bardzo rzadko, ale Walterowi udalo sie wypracowac takze kilka codziennych szalenstw. Jednym z nich byl zwyczaj bardzo wczesnego wstawania i spacerowania, podczas gdy reszta stanu Wisconsin, nawet mleczarze, smacznie jeszcze spali. A teraz, juz na emeryturze, odkryl cos jeszcze, cos wspaniale buntowniczego i doskonale pasujacego do ciemnych, bardzo prywatnych godzin przed switem. Siedzac na samotnym pniaku na granicy pastwiska, Walter Smith siegnal do kieszeni marynarki i wyjal z niej plastikowa torebke. Wewnatrz znajdowaly sie cztery skrety z marihuany. Kupil je od starego kumpla z fabryki, Don Mezza, po dolarze za sztuke i w te dni, kiedy duch go uskrzydlal, siadal na pienku i zaciagal sie trawka. Don byl absolutnie zaskoczony, gdy Walter przyszedl do niego po raz pierwszy, aby kupic "maryske". Jego reakcja byla tak zabawna, ze Wal bardzo lubil wspominac tamta chwile. Wyjal jeden ze skretow i polozyl torebke na pienku. Zapalil go zniszczona benzynowa zapalniczka i gleboko sie zaciagnal. Trzymal dym w plucach tak dlugo, jak mogl, a potem wolno wydmuchiwal biala smuge. Byl w tym coraz lepszy; juz nie kaslal po kazdym skrecie. Przez nastepne dwadziescia minut Walter po prostu palil. Zwykle ograniczal sie do jednego jointa, ale tego ranka pozwolil sobie na wiecej: tego ranka martwil sie o swoja corke. Swoja jedyna corke, za ktora modlil sie, by stala sie prawdziwym buntownikiem, a nie takim dorywczym jak on. Przyszla na swiat pewnej, wydawaloby sie, nie konczacej sie nocy, dwadziescia jeden lat temu. Porod trwal trzynascie godzin i w pewnym momencie zdenerwowany Walt opuscil poczekalnie szpitala, kierowany potrzeba zrobienia czegos niezwyklego. W najblizszym sklepie kupil paczke marlboro - wtedy jeszcze nie przyszlo mu do glowy, ze moglby palic marihuane, ale poniewaz nigdy nie palil, pomysl z papierosami wydawal mu sie wystarczajaco wyjatkowy - i omal nie zakrztusil sie na smierc przy pierwszym "machu". Nastepnie, wracajac do szpitala, spojrzal na nocne niebo i zobaczyl blask: od strony Kanady zblizala sie na goscinne wystepy zorza polarna. Dziewczynce dano na chrzcie imiona Aurora Borealis Smith. II -...wiec Brian powiedzial, ze wedlug niego to dosc chore, sprzedawanie tego typu pism w sklepie, gdzie przychodza dzieci i moga je bez trudu ogladac, a pan Garfield na to, ze moze to i prawda, ale sklep nie nalezy do Briana i jesli mu sie cos nie podoba, nie zatrzymuje go, niech sobie idzie. Wtedy Brian zapytal go, co by zrobil, gdyby wielu takich jak on zaczelo kupowac gdzie indziej. I nagle zrobilo sie goraco. Pan Garfield przypomnial Pierwsza Poprawke, na to Brian powolal sie na Biblie i tak klocili sie przez nastepna godzine czy nawet dluzej...Byla wysoka, blada, z jasnymi wlosami siegajacymi prawie do ramion. Miala waskie usta o ladnym wykroju, ksztaltne policzki, a blekitne oczy przywodzily na mysl jeziora, w ktorych odbijal sie ksiezyc lub blawatki na wylogach ksiazecej sukni. Wszystko bylo niemal doskonale, jakby brakowalo tylko jednego elementu, dzieki ktoremu mozna by ja nazwac piekna, a nie jedynie ladna. Walter Smith obserwowal Aurore przygotowujaca sniadanie, nie zwracajac uwagi na to, co mowila. Pani Smith byla jeszcze w lozku, cierpiac na swoja coroczna chorobe, ktora nazywala sie Uniwersytet Cornella. Gdy Aurora zaczynala pierwszy rok studiow na tym uniwersytecie, cala rodzina udala sie do Itaki i pierwsza scenka, jaka zobaczyli, wjezdzajac na teren Polnocnego kampusu, byl widok dwoch kobiet stojacych na moscie East Avenue opodal Fali Creek w bialy dzien namietnie calujacych sie w usta. Zaraz potem, jakby Bog chcial ich czegos nauczyc, natkneli sie na odmienna rasowo pare, w dodatku homoseksualna. W Walterze rozbudzilo to nadzieje na radykalny potencjal Cornella, ale jego zona omal nie zemdlala. Od tamtej pory za kazdym razem, gdy zblizalo sie rozpoczecie roku akademickiego, zapadala na zdrowiu i zdecydowanie odmawiala postawienia nogi na terenie uniwersyteckiego kampusu do czasu otrzymania przez Aurore dyplomu. -...pozniej poszlismy na spacer i troche rozmawialismy. Nie bylam zadowolona z tego, co sie stalo w sklepie. Oczywiscie, Brian mial racje, ale nie powinien grozic takiemu staremu czlowiekowi jak pan Garfield... no, powinien pomyslec takze o nim, nie tylko o jakichs dzieciakach, ktore moga zajrzec do "Penthouse'a". Chodzi mi o to, ze skoro trzyma je na wierzchu, to znaczy, ze ktos je jednak kupuje, a wiec on wychodzi z zalozenia, ze ludzie tego potrzebuja... Walt prowadzil ryzykowna gre z rzeczywistoscia. Juz z rana nieco przeszarzowal, wypalajac na pienku dwa skrety. Przymierzal sie zreszta takze do trzeciego. Jak bardzo go to oszolomilo, zdal sobie sprawe dopiero wtedy, gdy bylo juz za pozno. Czul sie odretwialy na calym ciele, nie byl w stanie zebrac mysli. Najbardziej denerwujacym skutkiem dzialania marihuany jest chyba to, ze czlowiek moze sie skoncentrowac najwyzej na jednej rzeczy, a nawet i to wymyka sie swiadomosci. Aurora robila jajecznice i dalej opowiadala o swojej ostatniej randce, pddczas gdy Walter zatopil sie w rozmyslaniach o przeszlosci. O swoich synach. Aurora przyszla na swiat stosunkowo pozno, jej narodziny byly dla rodzicow niespodzianka, poniewaz wczesniej Walter i Prudencja splodzili dwoch synow. Najstarszy, Ed, byl bardzo przyziemnym czlowiekiem, jeszcze bardziej pospolitym niz jego wlasny ojciec (Walter z niecierpliwoscia wyczekiwal na najmniejsza nawet sklonnosc do dygresji, ale syn niczego takiego nie przejawial). Mieszkal w Minnesocie ze swoja stateczna zona metodystka i dwojgiem dzieci. Pracowal jako doradca ubezpieczeniowy. Ma kazde Boze Narodzenie, Dzien Matki i Dzien Ojca przysylal im kartki z pozdrowieniami. Drugi chlopak, Jesse, urodzil sie sporo po terminie, wrzeszczac przy tym niemilosiernie. Od poczatku byl buntownikiem. W czasie wojny w Wietnamie studiowal na uniwersytecie w Berkeley, bral udzial w marszach protestacyjnych i srednio raz w miesiacu trafial do aresztu. Czesto pisywal do domu, chwalac sie swoimi wyczynami, przysylajac wycinki prasowe, a nawet kiedys jego twarz pojawila sie na moment w tlumie ludzi pokazywanych w wieczornych wiadomosciach. Juz pod koniec Walter podejrzewal, ze Jesse mial jakiegos chlopaka. Nigdy nie zdolal tego potwierdzic, ale mimo wszystko Walter czul cos w rodzaju dumy: to byloby tak wspaniale nieszablonowe, niezaleznie od tego, co pomyslalaby o tym Prudencja. Na cztery dni przed rozdaniem dyplomow Jesse zostal smiertelnie potracony przez samochod, tuz za brama kampusu. Kierowca nie byl pijany, po prostu w pewnym momencie spojrzal w zla strone. Dla Waltera najokrutniejsze bylo to, ze nie mogl za swoje nieszczescie nikogo winic, nie mial nawet kogo zwymyslac, no chyba ze Los. Bardzo dlugo oplakiwal Jessego i to w sposob, co sobie pozniej uswiadomil, w jaki nigdy nie rozpaczalby po Edzie. I moglby pozostac na zawsze nieutulony w zalu, gdyby Aurora, wowczas zaledwie piecioletnia dziewczynka, nie zrobila tego, co zrobila. Zrobila dla niego bukiet z kradzionych kwiatow. Nie z zebranych, ale z ukradzionych, ktore zrywala w roznych ogrodkach, przelazac przez ploty i przeslizgujac sie pod bramami. W jednym przypadku, zgodnie z pozniejsza relacja, musiala sie nawet bawic w chowanego z olbrzymim dobermanem. Udalo jej sie zebrac naprawde wspanialy bukiet: byly tam roze, nagietki, tulipany, zonkile, peonie i wiele innych, ktorych nazw Walter nie znal. Aurora podarowala mu te kwiaty, opowiadajac, w jaki sposob je zdobyla, i mowiac, ze juz teraz wszystko bedzie dobrze, zeby przestal sie smucic. Walter wciaz przechowywal wszystkie kwiaty z bukietu zasuszone miedzy stronami pokaznego wydania "Przygod Tomka Sawyera", schowanego w dolnej szufladzie jego komody. Nie tracil tez nadziei, ktora zrodzila sie w nim tamtego dnia, ze Aurora przechowuje w sercu wyobrazenie Jessego, na razie jeszcze uspione, ale czekajace dnia, kiedy spotka na swojej drodze kogos podobnego do niego. Gdyby tylko nie pojawil sie ten Brian Garroway. -...i wtedy Brian powiedzial... Brian byl stalym chlopakiem Aurory. Znali sie i chodzili ze soba od liceum. Prawde powiedziawszy, byl jej narzeczonym. Pozostawalo jeszcze tylko kupic pierscionek zareczynowy i ustalic date slubu, a to nastapi prawdopodobnie w Swieto Dziekczynienia, a jesli nie, to z pewnoscia na Boze Narodzenie. A wowczas... wowczas bedzie juz za pozno. -...i Brian... Walter doskonale zdawal sobie sprawe, ze wiekszosc rodzicow uwazalaby Briana za znakomity material na ziecia. Byl porzadnym chlopakiem, prostolinijnym, konczacym wlasnie wydzial hotelarstwa na jednym z lepszych uniwersytetow w kraju. Byl takze anabaptysta, o niezachwianej postawie religijnej, bez sklonnosci do narkotykow, alkoholu, papierosow i pornografii. A takze bez potrzeby zadziwiania swiata. Gdyby Walt zobaczyl Briana bioracego udzial w jakiejs demonstracji popierajacej liberalny protest, bylby to znak, ze nadchodzi koniec swiata. Mily chlopak, nie mozna powiedziec. Taki, co to nigdy nie postapi wbrew zasadom, taki, co to sie ozeni, znajdzie swoje miejsce jako pozyteczny czlonek spolecznosci, bedzie mial mila, calkiem normalna rodzine i w ciagu calego zycia nie dokona niczego godnego uwagi. -...i wtedy my... My. To bylo takze bardzo typowe dla Briana: wygladalo na to, ze byl zakochany w pierwszym przypadku liczby mnogiej. My to, my tamto. Gdyby tylko mu pozwolic, mowilby za dwoch (i myslal takze). Walter najbardziej sie bal, ze Brian moglby zabic w Aurorze to, co pozostalo w niej z tej malej dziewczynki, ktora zrobila mu bukiet z kradzionych kwiatow. Dzialanie marihuany zabarwilo te mysli glebsza niz zwykle paranoja i depresja, wiec gdy Aurora postawila przed nim dymiacy talerz z jajecznica i bekonem, Walter postanowil pomowic z nia otwarcie, zanim wyjedzie na uniwersytet i nie bedzie mial wplywu na to, co robi. Gdy przyniosla sniadanie takze sobie i usiadla przy stole, Walter pochwycil jej spojrzenie i tak dlugo patrzyl w oczy, az upewnil sie, ze Aurora wyczuwa powage sytuacji. Otworzyl usta, aby oznajmic jej cos bardzo istotnego, ale z uwagi na stan, w jakim sie znajdowal, wypowiedziane slowa zabrzmialy nieco dziwnie. -Jesli okazaloby sie, ze jestes lesbijka, zrozumialbym to - oswiadczyl corce z cala powaga. Poniewaz Aurora nigdy nie zauwazyla u siebie sklonnosci lesbijskich i w ogole nie byl to problem, nad ktorym zastanawiala sie szczegolnie czesto, latwo mozna bylo przewidziec jej reakcje na slowa ojca. Byloby to tylko jedno slowo, "Co?", ktore wykrzyknelaby ze zdziwieniem, wyjakalaby lub wyszeptala. Jednak Aurora przez chwile milczala, co zreszta w takiej sytuacji z pewnoscia zrobiloby wielu, jakby pragnac sie upewnic, czy z jej uszami jest wszystko w porzadku. -Co? - zapytala zalamujacym sie glosem, przechodzac od krzyku do szeptu. Walter patrzyl na nia znad stolu czerwonymi, zalzawionymi oczami. -Tatusiu - powiedziala niepewnym glosem - tatusiu, co sie stalo? Walter czul, ze jezyk odmawia mu posluszenstwa. Zacisnieta piescia uderzyl sie po udzie, zmuszajac sie do koncentracji. Nagle slowa poplynely z jego ust wartkim strumieniem. -Jesse. Wlasnie myslalem o twoim bracie, Jesse, jaki on... jaki on mial usmiech, taki bardzo charakterystyczny usmiech. Wciaz mam wycinek prasowy, ktory przyslal nam wtedy, gdy bral udzial w tych protestach przeciwko wojnie wietnamskiej, na ktorym dwoch policjantow ciagnie go za rece po tym, jak krzyczal, ze Lyndon Johnson jest swinia. Ciagneli go do policyjnej suki, a jeden z nich okladal go piesciami, Jesse zas usmiechal sie, usmiechal sie i wykrzykiwal caly czas to samo, jakby to bylo cos najwazniejszego na swiecie. Tamten usmiech mowil: "zyje!" To wlasnie mowil, poniewaz on naprawde zyl... on... on... Slowa uwiezly mu w gardle. Aurora potrzasnela glowa, usilujac zrozumiec, o co chodzi ojcu. -Tatusiu, ja nie... - przygryzla wargi. - Chcesz mi powiedziec, ze Jesse byl gejem, czy tez... -Nie, nie! - gwaltownie zaprzeczyl Walter. - Nie! To znaczy, chcialem powiedziec, ze moglby nim byc, zawsze mozna miec nadzieje, ale nie o to chodzi, chodzi o to... o to... o jego usmiech. Usmiech! Jesse nigdy nie chcial sie dostosowac, byl inny, inny na wiele sposobow i wlasnie to sprawialo, ze zyl, ze sie smial. Ed takze sie smieje i usmiecha, ale nigdy w ten sposob. Ale ty, jesli masz tez to w sobie, ten potencjal, i nie... nie... Wyciagnal reke i ujal dlon Aurory, mocno ja sciskajac. -Pamietam - kontynuowal - pamietam, dwa lata po smierci Jessego pojechalismy do Minnesoty na slub Eda. Na przyjeciu wszystkie druhny ustawily sie w szeregu, a na glowach mialy wielkie, zolte kapelusze. Ty zas, z usmiechem bardzo podobnym do usmiechu Jessego, podeszlas do mnie i zapytalas, co by sie stalo, gdyby ktos pozrzucal te kapelusze ma ziemie. I ja... ja pozwolilbym ci to zrobic, wiesz o tym, pozwolilbym ci podskoczyc i stracic je z glow. Ale matka podsluchala nas, byla juz zdenerwowana po rozmowach z kuzynami i kazala ci sie grzecznie zachowywac i niczego nie wymyslac. Aurora, kiedy zaczelas sluchac matki? -Tatusiu, co... -Ja tylko nie chce, abys obudzila sie za trzydziesci lat - powiedzial, sciskajac jej dlon az do bolu - i zdala sobie sprawe, ze bezpowrotnie stracilas szanse na cos wiecej w zyciu, szanse, aby usmiechac sie tak jak Jesse. Nie chce, abys to stracila. Rozumiesz? Rozumiesz, o czym mowie? III -Panie Smith, prosze sie nie martwic tym uszkodzeniem - mowil Brian Garroway. - Lewy reflektor jest do niczego, ale silnik pracuje bez zarzutu. Nie bedziemy jechac po zmroku. A tak przy okazji, moze pan za to podziekowac mojemu mlodszemu bratu. Jego poczucie odpowiedzialnosci pozostawia wiele do zyczenia.Brian ukladal bagaze Aurory na tylnym siedzeniu furgonetki zaparkowanej na podjezdzie Smithow. Na nalepce przyklejonej na zderzaku widnial napis: Jezus czuwa nade mna. Lewa strona przedniego blotnika byla porzadnie wgnieciona, a reflektor potluczony. -Jestes pewien, ze dobrze sie czujesz? - Aurora zapytala po cichu ojca, gdy Brian otwieral bagaznik. - Naprawde, mialam wrazenie, ze przy sniadaniu miales cos w rodzaju nerwowego zalamania. -Nic mi nie jest - uspokajal ja Walter. Przygladala mu sie z uwaga i dopiero wtedy po raz pierwszy zauwazyla, ze ma bardzo czerwone oczy. Przyszla jej do glowy mysl, ktora natychmiast od siebie oddalila, jako kompletnie niedorzeczna. -A co bys powiedziala - zapytal nagle Walter - gdybym zaproponowal, ze to ja cie podwioze? -Dokad mnie podwieziesz, tatusiu? Czyzbys chcial mnie podwiezc do Itaki? -Samochod stoi w garazu - oswiadczyl Walter. - Bak jest prawie pelen. Ujechalibysmy kawal drogi bez zatrzymywania. I moglibysmy porozmawiac, tylko we dwoje, o wszystkim. Na przyklad o moim "zalamaniu nerwowym". -Tatusiu... -Tak wlasnie uwazam. Przy sniadaniu nie moglem w pelni zebrac mysli, ale teraz czuje sie znacznie lepiej. Moze powinienem chwile odpoczac, zanim wyruszymy, ale naprawde jestem w stanie cie zawiezc. Naprawde. -Ale... co z Brianem? -Niech jedzie sam tym cholernym samochodem - stwierdzil Walter i Aurora pewnie rozesmialaby sie, gdyby nie powiedzial tego ze smiertelna powaga. -Tatusiu - zaczela znowu - tatusiu, chyba zdajesz sobie sprawe, ze to nie jest najmadrzejsza propozycja. Walter spuscil glowe. -To faktycznie dosc glupie, nieprawdaz? Cholernie glupie, tak... - Spojrzal na nia. - Ale co ty na to? Przez ulamek sekundy, doslownie przez moment, Aurora zastanawiala sie, czy nie zgodzic sie na jego propozycje, pozwolic mu sie zawiezc do Itaki, jesli to bylo dla niego takie wazne. A moze, kto wie, to bylo wazne nie tylko dla niego. -Jedzmy juz, Auroro! - zawolal Brian. -Kocham cie, tatusiu - powiedziala Aurora, calujac Waltera w policzek. Pobiegla do samochodu, ale odwrocila sie jeszcze i zawolala przez ramie: -Zadzwonie, jak tylko przyjade, dobrze?... Obiecuje. Walter pokiwal glowa, walczac ze soba, aby nie zaciskac piesci. Czul sie wyczerpany, zmeczony. -Uwazaj na siebie - powiedzial. Aurora otworzyla usta, aby mu odpowiedziec, ale ubiegl ja Brian. -Wszystko bedzie dobrze, panie Smith. Prosze sie nie martwic. Oboje wsiedli do furgonetki, zatrzaskujac za soba drzwi. -Zapnij pasy - powiedzial Brian odruchowo, chociaz Aurora wlasnie to robila. Wlaczyl silnik i zaczal wyjezdzac na wstecznym biegu z podjazdu. Walter pomachal im na pozegnanie, Aurora odpowiedziala, unoszac dlon, a gdy zblizali sie do konca podjazdu, dwukrotnie nacisnela klakson. -Na Boga! - zawolal Brian, zaskoczony. - Co ty wyrabiasz? -Mowie tylko do widzenia - wyjasnila. -Wolalbym, abys robila to w inny sposob. Przez ten samochod nie jestem w najlepszym nastroju. Aurora nie odpowiedziala, tylko po raz ostatni pomachala ojcu. Furgonetka oddalala sie od domu i rodzicow. Przez kilka nastepnych minut w samochodzie panowala cisza. -To bedzie dobry rok - powiedzial w koncu Brian. Usmiechnal sie i uscisnal dlon Aurory. - Moze najlepszy z dotychczasowych. -Mam nadzieje - przytaknela Aurora. Usmiechnela sie do niego, a Brian nie zauwazyl, jak bardzo bylo to wymuszone. - Naprawde mam teka nadzieje. Nagle zaczela zalowac, ze nie przyjela propozycji ojca. IV Dla Waltera Smitha ranek zakonczyl sie modlitwa. Nie bylo to tradycyjne "Ojcze nasz", ale cos znacznie blizszego prawdziwej rozmowy. Chociaz Walter od kilku lat nie byl w kosciele, Prudencja uczeszczala tam regularnie, zas Brian Garroway zarliwie go do tego namawial, wciaz pozostala w nim odrobina wiary. To oczywiste, ze swiat nie bylby tak fantastycznie pomieszany bez jakiejs kierowniczej, blazenskiej reki.Gdy furgonetka zniknela z pola jego widzenia, Walter usiadl na ganku i utkwil wzrok w miejscu, gdzie parkowal samochod Briana. -Posluchaj - zaczal. - Musisz mi wyswiadczyc naprawde wielka przysluge... ...I LADY KALIOPE Znowu dzien zmienial sie w noc, a tego wieczoru w Delaware najpiekniejsza kobieta na swiecie opuscila stolice Dover i ruszyla na polnoc w kierunku autostrady numer 13. Miala na imie Kaliope i pozostawila za soba wiele zlamanych serc, niby jakis szlifierz diamentow, ktory wciaz szuka najdoskonalszego ksztaltu. Najdoskonalszego ksztaltu... ona sama byla doskonale zbudowana, jakby wykonana na zamowienie. W miescie, ktore wlasnie opuscila, mieszkal bezrobotny mechanik, czlowiek o malych ambicjach i jeszcze mniejszej odwadze. Byl niesmialy, ale obdarzony namietnoscia, ktora stanowila jego sile. Uwielbial kobiety o plomieniscie rudych wlosach, mlecznobialej skorze i srebrzystych oczach. Musialy byc takze sredniego wzrostu, aby mogl je calowac bez wspinania sie na palce. Kaliope dokladnie odpowiadala temu wizerunkowi, tak dokladnie, ze az trudno bylo w to uwierzyc. Nawet na tych, ktorzy marzyli o zupelnie innym ideale kobiety, robila ogromne wrazenie swoja doskonaloscia i czyms, czemu nie mogli sie oprzec. To, ze tej nocy szla piechota, bylo wylacznie jej decyzja. Zaden kierowca, niezaleznie od tego, jak bardzo by sie spieszyl, nie odmowilby Kaliope podwiezienia, gdyby tylko sobie tego zazyczyla. Ona jednak zdecydowala sie isc piechota, chcac przez jakis czas byc sama, jak to zwykle zdarzalo sie jej po Odejsciu. Tam, w Dover, mechanik mogl juz wrocic do domu i odkryc, ze jego ukochana Odeszla. Nie odeszla, ale Odeszla. Fotografie, na ktorych byli oboje, przedstawialy teraz tylko jego. Marynarka, ktora jeszcze niedawno przesycona byla jej zapachem, teraz wydzielala jedynie won stechlizny. Lozko bylo tak zaslane, jakby nikt nigdy w nim nie sypial. Zacznie jej rozpaczliwie szukac, a gdy sie zorientuje, ze odeszla na zawsze, pojawi sie Bol. Kaliope tak go omotala, ze Bol bedzie tak silny, jakby umieral. Ale kiedy smierc nie nadejdzie, zorientuje sie, ze Bol go zmienil i w imie straconej milosci bedzie zdolny do wielkiego heroizmu. Kaliope nie miala pojecia, jak to sie stalo i po co, wiedziala tylko, ze ma to cos wspolnego z Opowiescia. Jak zwykle. Nie byla jednak Opowiadaczem, byla tylko czescia Opowiesci. Kaliope zwrocila sie w myslach ku majacemu nadejsc Spotkaniu. Obiecano jej, ze kolejna Milosc bedzie bardzo wazna i nieco bardziej skomplikowana niz ostatnia. Zrelaksowana, szla wolnym krokiem. Na ramieniu niosla bajowa torbe, a na szyi miala zawieszony malenki, srebrny gwizdek. Noc byla bezksiezycowa. Kaliope szla bardzo dlugo w kompletnych ciemnosciach. O dwudziestej trzeciej czterdziesci piec dotarla do malego miasteczka, jakies dwadziescia mil od Dover. Ulice byly puste i Kaliope przeszla przez centrum nie zauwazona przez nikogo. Towarzyszylo jej jedynie slabe swiatlo ulicznych latarni, ktore mniej wiecej co trzydziesci jardow rozswietlaly asfaltowa droge. I oczywiscie wiatr. Wiatr towarzyszyl jej zawsze. Zmiana nastapila dokladnie o dwunastej w nocy. Daleko na Polnocy, tak daleko, ze zadna normalna istota w tym miescie nie moglaby uslyszec, co sie tam dzieje, dzwony na wiezy zaznaczyly przejscie jednego dnia w drugi. Kaliope nastawila uszu, wsluchujac sie w ten dzwiek. Chwile pozniej, gdy przechodzila pod jedna z ulicznych lamp, jej wlosy wydawaly sie duzo dluzsze. Dluzsze i ciemniejsze, zakrywaly uszy, niemal opadaly na ramiona. Nie tylko to sie w niej zmienilo, chociaz na poczatku nielatwo bylo te zmiany zauwazyc. Po trzydziestu paru krokach oswietlila ja nastepna latarnia. Jej wlosy, teraz czarne jak smola, siegaly juz do polowy plecow. Skora stracila cala bladosc, a oczy zmienialy sie w ciemnobrazowe. Kolejne kroki, kolejne zmiany. Cala postac Kaliope ulegala przemianie, stawala sie mniejsza, szczuplejsza. Skora wciaz nabierala mocniejszej barwy, zblizonej do oliwkowej. Piersi zmniejszyly sie, staly sie twardsze, ale wciaz doskonale w ksztalcie. Nos poszerzyl sie. Cala metamorfoza trwala nie dluzej niz piec minut. Gdy sie dokonala, Kaliope zatrzymala sie przy najblizszej latarni i przyjrzala sie wlasnemu odbiciu w szybie wystawowej. Juz dawno nie byla Azjatka. To, co zobaczyla w witrynie, bardzo jej sie podobalo. -Juz ide, George - powiedziala, wykrecajac zgrabnego pirueta. - Juz ide. PODROZ PRZEZ PIEKLO I Nowy Jork stal sie dla Luthera i Blackjacka dalekim wspomnieniem.Prowadzeni przez nos kundla i zapach Nieba, wedrowali juz od kilku dni, troche kluczac, ale caly czas kierujac sie mniej wiecej na polnocny zachod. Tego konkretnego dnia znalezli sie w miescie, ktorego nazwy nie zapamietali. Przeszli przez dzielnice mieszkaniowa, zabudowana szeregami schludnie wygladajacych domow, kazdy z porzadnie utrzymanym podworkiem oraz garazem, i zblizali sie do centrum. Po spacerze przez spokojna okolice, w ktorej szczesliwie nie spotkali ani rozpieszczonych dzieciakow, ani podstarzalych facetow polewajacych szlauchami trawniki, Blackjack byl wyjatkowo spokojny. Inaczej niz Luther, ktory czul narastajace napiecie. Jego niepokoj przybral na sile, gdy zobaczyl zaparkowany po drugiej stronie skrzyzowania bialy mikrobus. -Czuje tu obecnosc Raaqa - zaczal Luther. - Moze powinnismy... -Och, do diabla! -Co takiego? - zapytal Luther przekonany, ze Blackjack takze wyczul niebezpieczenstwo. -Chuc - odpowiedzial Blackjack. - Wlasnie poczulem jej zapach. Gdzies tu jest kotka w checi. Prawdopodobnie dachowiec, jesli mam szczescie. - Spojrzal proszaco na Luthera. - To bardzo kuszace, domyslasz sie. Nie pogniewasz sie, jesli znikne na chwile i... -Tu jest niebezpiecznie, Blackjack - ostrzegl go Luther. - Nie czujesz tego? Raaq... Raaq jest w poblizu. -Raaq - powtorzyl kot z wyspy Man, na ktorym nie zrobilo to najmniejszego wrazenia. - Posluchaj mnie, Luther. Czy Raaq nie jest przypadkiem postrachem psow? To znaczy, ze to wasz diabel, nie moj. Nie mam sie wiec czym martwic. A jesli naprawde sie nam ukaze, walne go w teb, gdy bedzie zajety toba, i padnie bez zmyslow na ziemie. Zaprezentowany wywod logiczny nie byl moze zbyt blyskotliwy, ale Blackjack spieszyl sie, aby skorzystac z okazji, i nie chcial tracic czasu na dyskusje o nonsensach. Luther spojrzal przed siebie, zawiedziony. -W porzadku, Blackjack - powiedzial. - Idz sobie, jesli uwazasz, ze jestem przesadny. Bede tu na ciebie czekal tak dlugo, jak sie uda. Ale jak mi sie cos stanie... -Luther, prosze, prosze, nie staraj sie wywolac we mnie poczucia winy. Poszedlem z toba na te wyprawe, prawda? I obiecalem, ze cie nie zostawie, dopoki nie znajdziemy twojego Nieba, ale teraz chce kawalek nieba dla siebie. Chyba nie prosze o wiele, mam racje? - Zaczal sie cofac w strone, skad dobiegal go zapach napalonej kotki, caly czas patrzac na Luthera wielkimi, blagajacymi oczyma. - Wroce, zanim sie zorientujesz, ze mnie nie ma. To nie zajmuje kotom duzo czasu, a jesli sie spiesze, robie to jeszcze szybciej. Zaraz wracam. -Idz wiec - powiedzial zrezygnowany Luther. - Ale popelniasz blad, Blackjack. W tej okolicy jest niebezpiecznie. -Niedlugo juz nas tu nie bedzie - zawolal Blackjack, znikajac w ciemnym zaulku. Luther przykucnal za budka telefoniczna, rozgladajac sie nerwowo dookola. Slowa Blackjacka ani troche go nie uspokoily. Obserwowal ulice zastanawiajac sie, z ktorej strony moze nadejsc Raaq i jak bedzie wygladal. Tuz nad jego glowa wisiala ulotka, przyklejona na scianie budki. Luther bez wiekszego zainteresowania rzucil na nia okiem. Byc moze Blackjack potrafilby cos z tego odczytac, jednak dla niego byl to tylko zbior niezrozumialych znakow. A oto, co bylo napisane w ulotce: Uwaga Rozporzadzenie miejskie nr 101 Z uwagi na duza ilosc wypadkow, spowodowanych przez blakajace sie zwierzeta, burmistrz miasta wydaje nowe zarzadzenie, dotyczace obowiazku wyprowadzania zwierzat domowych na smyczy. Pies lub kot, ktory porusza sie na terenie miasta bez smyczy, zostanie odwieziony do schroniska dla zwierzat. Jesli zwierze posiada obroze z numerem identyfikacyjnym, jego wlasciciel zostanie powiadomiony telefonicznie i po uiszczeniu oplaty bedzie mogl je zabrac do domu. Zwierzeta bezpanskie, nie posiadajace stosownych identyfikatorow, po uplywie trzydziestu dni zostana sprzedane lub uspione. Trzymaj psa na smyczy - tak kaze prawo. II Gdy minelo pol godziny, a Blackjack wciaz nie wracal, Luther stanal przed powaznym dylematem. Byl juz tak zdenerwowany, ze mial ochote uciekac stad gdzie pieprz rosnie, ale nie byl pewien, czy uda mu sie potem odnalezc Blackjacka. Kot z wyspy Man takze mogl stracic jego slad. Jednoczesnie czul, ze dluzszy pobyt w tym miejscu grozil jeszcze gorszymi konsekwencjami.Luther wciaz siedzial za budka telefoniczna. Po drugiej stronie ulicy, przed opuszczonym budynkiem, wylegiwaly sie dwa Owczarki Niemieckie. Nie lezaly tam bez przyczyny. Obserwowaly go. Wczesniej byl tam jeszcze Bokser, ale pobiegl gdzies w dol ulicy, gdy tylko psy spostrzegly obecnosc Luthera. Luther zrozumial wreszcie, kim byly Rasowce. Owczarki rzeczywiscie byly do siebie bardzo podobne, ich siersc miala wyrazisty, czysty kolor, jakze rozny od przypadkowego, brudnego umaszczenia kundli, wsrod ktorych wychowal sie Luther. Zrozumial teraz, dlaczego psy czystej rasy czuja dume ze swojego pochodzenia - bez watpienia sa bardzo piekne. Ale jest w nich Raaq, albo byl i zostawil slad w ich sercach, a to sprawilo, ze uroda Rasowcow nie miala juz zadnego znaczenia. Czy zabijaliscie psy tej samej rasy? Moglby ich o to zapytac, gdyby tak bardzo sie nie bal. A inne psy? Czul, ze tak bylo. Mysl, przed ktora ostrzegal go Malcolm - parch - wypelniala mozgi obserwujacych go Owczarkow jak trucizna. Luther spojrzal w strone, gdzie zniknal Blackjack, zastanawiajac sie, jak daleko wypuscil sie w poszukiwaniu chetnej kotki. -Blackjack? - zawolal cicho z nadzieja w glosie, slyszac jakis szmer na ulicy. Ale to tylko wiatr zaszelescil stronami porzuconej gazety. Po chwili ucichl, pozostawiajac przy krawezniku plachty papieru, ktore z daleka wygladaly jak brudny calun. Blackjack, zawolal w myslach Luther. Blackjack, gdzie jestes? I gdzie sie podziali ludzie? Gdyby Owczarki zdecydowaly sie go zaatakowac, z pewnoscia jakis Pan przyszedlby mu z pomoca. Jednak na ulicy nie bylo ludzi, nikt nie wychodzil ani nie wchodzil do sklepow. Wygladalo na to, ze ktos - moze Raaq - nie chcial, aby udalo mu sie uciec. Znowu dobiegly go halasy od strony ulicy. Tym razem to jakies zwierze i Luther zrozumial, ze czekal za dlugo. Zwierze bylo duze, za duze jak na Blackjacka. Z ciemnego zakamarka ulicy wylonil sie Dog. Wysoki na trzy stopy, byl co najmniej o stope wyzszy od Luthera. -Czesc, parchu - powiedzial. Wtedy Luther zaczal sie wycofywac. Posuwal sie wolno wzdluz chodnika, oddalajac sie od Doga, chociaz wielki pies wcale go nie zaatakowal. Po prostu szedl w slad za nim, zachowujac dystans okolo dziesieciu stop. Owczarki po drugiej stronie ulicy wstaly i takze ruszyly za nim. Luther wciaz sie cofal, coraz szybciej i szybciej, w miare jak ogarniala go panika. -Czesc, parchu. Te szczegolne pozdrowienia dobiegly go teraz z opuszczonego budynku po prawej stronie. Wlasnie chcial tam skrecic, ale zobaczyl czekajace na niego dwa Sznaucery i Golden Retrievera. Postanowil wiec ominac to miejsce. Retriever i Sznaucery dolaczyly do Doga. Sytuacja stawala sie coraz gorsza. Psy zaczely wymieniac uwagi na jego temat. -Jakis karlowaty osobnik, nie sadzicie? - powiedzial jeden ze Sznaucerow, ktory byl zreszta nieco nizszy od Luthera. -Cos w tym guscie - zgodzil sie Dog. - Zaloze sie jednak, ze stoczyl juz kilka walk. -Wszystkie parchy to robia - oswiadczyl Retriever. - Jak myslicie, skad pochodzi? -To nie ma znaczenia. Parchy sa wszedzie. Jest ich cholernie duzo, za duzo. -Jak myslicie, co Smok z nim zrobi? -Nietrudno zgadnac. -Gdybym byl Smokiem, nakarmilbym nim Cerbera. Chociaz Luther zmuszony byl tego sluchac, w pewnej chwili przypomnialy mu sie inne slowa, skryte w glebokich zakamarkach jego najcenniejszych wspomnien. Slowa Mojzesza: "Nie wolno ci odebrac zycia innemu psu, nigdy nawet nie walcz z zadnym. Moze nadejsc dzien, gdy poczujesz sie przyparty do muru, kiedy bedzie ci sie wydawalo, ze nie masz innego wyjscia. Pamietaj jednak, ze pies, ktory pozwoli wejsc do swojego serca Raaaowi, staje sie martwy". "Ale Malcolm powiedzial..." "Nie sluchaj Malcolma. Malcolm nie jest nikim szczegolnym, doprawdy nikim szczegolnym. Pomysl tylko, jak latwo jest oddac sie we wladze nienawisci, i zapamietaj sobie, ze latwe rozwiazania nigdy nie sa wlasciwe. Nigdy. To dotyczy tez Malcolma. Zapamietaj dobrze moje slowa, Luther. Bog dal psu cztery tapy, aby mogl uciekac, i dal mu tez rozum, aby potrafil wybrac wlasciwa droge ucieczki. Czy wiesz, jaka to droga?" "Kazda, byle nie ta, na ktorej moge spotkac Raaqa". "Masz racje. Trzymaj tak dalej". -...glupi parch. Ciekawe, czy bedzie tak skomlal, jak ten ostatni. Luther przyspieszyl kroku. Niedaleko bylo skrzyzowanie. Jesli uda mu sie czmychnac w ktoras z ulic, moze bedzie uratowany. Psy podazaly za nim, oskrzydlajac go z obu stron, ale na razie Owczarki nie zaszly mu jeszcze drogi z przodu. Jeden szybki sus w strone najblizszej ulicy i moglby... Na chodniku przed skrzyzowaniem pojawil sie Bokser, ten sam, ktorego wczesniej Luther widzial z Owczarkami. Pies ciezko dyszal. Za nim Luther ujrzal Dalmatynczyka, Setera Irlandzkiego i Bullteriera. Szansa na ucieczke przepadla. Owczarki przeszly na druga strone ulicy, zamykajac kolo wokol Luthera. Luther oparl sie plecami o witryne sklepu - akurat byl to sklep miesny - i czekal, az psy podejda blizej. -Czesc, parchu - powiedzial Bokser. III -Podaj swoj rodowod, Booth.Cocker Spaniel kulil sie na srodku waskiego podworka miedzy kilkoma stojacymi blisko siebie budynkami, w wiekszosci skladami towarowymi. Na podworko nie wychodzily zadne okna, a jedyne drzwi byly zamkniete na klodke. Mozna sie bylo z niego wydostac dwoma waskimi przejsciami miedzy domami, z ktorych jedno bylo zagrodzone lancuchem. Powietrze na podworku bylo nieruchome i gorace. Promienie slonca oswietlaly wydeptana ziemie i obdrapane mury. Pod jedna ze scian zebrala sie gromada Terierow, ktore ustawily sie w szeregu jak lawa przysieglych, zas jedynego otwartego wyjscia pilnowaly dwa Buli Mastiffy. Byly tam jeszcze inne Rasowce, ktore staly lub siedzialy w roznych miejscach podworka. W odleglym jego kacie trzy Dobermany otaczaly wysoka kupe zwiru, na szczycie ktorej siedzial pies. To wlasnie on mowil w myslach, Wilczarz Irlandzki, najwiekszy wsrod Rasowcow. Od nosa do konca ogona mierzyl prawie siedem stop, zas w klebie mial jard wysokosci. Jego futro bylo snieznobiale i w przeciwienstwie do innych psow ze swojej swity nie nosil obrozy. -Booth! - powtorzyl Wilczarz Irlandzki, gdy Spaniel nie odpowiedzial natychmiast. - Podaj swoj rodowod! Poniewaz Spaniel wciaz sie wahal, podbiegl do niego Buldog z jednym uchem i uszczypnal go bolesnie w bok. -Smok wydal ci rozkaz! - zaszczekal wsciekle. - Odpowiedz! Spaniel jeszcze bardziej skulil sie ze strachu, a Buldog znowu zaczal klapac zebami przy jego boku, zmuszajac go do krecenia sie w kolko. -Judaszu! - odezwal sie w koncu Wilczarz Irlandzki, co spowodowalo, ze Buldog natychmiast sie uspokoil i caly zamienil sie w sluch. - Zostaw go. -Tak jest, Smoku. Jak sobie zyczysz. Buldog po raz ostatni warknal na Spaniela i zamilkl. Tylna lapa Bootha krwawila. -No wiec, Booth... - zaczal Wilczarz Irlandzki. Przy wejsciu na podworko daly sie slyszec jakies halasy. Przybyla sfora psow pod wodza Boksera i Doga. Wsrod nich znajdowal sie Luther, przemoca trzymany w srodku. Mial byc niespodzianka. Straznicy pozwolili psom wejsc na podworko, a Wilczarz Irlandzki, rzuciwszy im szybkie spojrzenie, wrocil do Spaniela. -...uproscmy sprawe - kontynuowal. - Pytalem cie o rodowod, ale przeciez obydwaj doskonale go znamy. Twoj ojciec i matka byli czystej krwi Spanielami, prawda? -Tttak - potwierdzil Spaniel. Nie byl specjalnie bystry, a bliskie pokrewienstwo rodzicow spowodowalo jakis szczegolny defekt umyslowy - telepatyczny odpowiednik jakania. -Czy mam racje? -Tttak Sssmoku. -A twoi dziadkowie? Wszyscy byli Spanielami? -Ttak. -Ile pokolen wstecz? O ilu wiesz na pewno? -Sssiedem. Moze oosiem. -Bardzo dobrze - powiedzial Wilczarz Irlandzki. - Osiem pokolen. To nawet lepiej niz stary Judasz. - Buldog spojrzal na niego spode lba, ale nie protestowal. - Jestes prawdziwym Rasowcem, Booth. Powiedz mi wiec, co mowi prawo Rasowcow? -Nnnie wwwolno... nnnie wwolno... -Czego nie wolno? -Nnnie wolno zadawac sie z psami spoza rrra... -Rasy! Rasy! - szczeknal Judasz. -...rararasy. -Doskonale, Booth. - Wilczarz Irlandzki wyszczerzyl kly, ktore byly niemal tak biale, jak jego siersc. - A jaki wystepek ty popelniles? Spaniel milczal. -No, Booth - zachecal go do odpowiedzi, rzucajac Judaszowi grozne spojrzenie. - Co przeskrobales? -Zzzlamalam prawo rrasy. Zzzadawalem sie z sssuka spoza naszej rrrasy. -Zadawac sie. - Wilczarz Irlandzki rozciagnal morde w grymasie, ktory mogl sie wydawac usmiechem. Po chwili wyrzucil z siebie z wsciekloscia: - Zaplodniles ja, ty idioto! I teraz zmuszasz mnie, abym zniszczyl cos, co zapowiadalo sie na doskonale zwierze. -Zniszczyl? - zapytal Luther, usilujac dostrzec cos ponad grzbietami otaczajacych go psow. - Co to... -Zamknij sie, parchu - warknal groznie Dog. Spaniel na srodku podworka rozplaszczyl sie ze strachu. -Sssmoku - zaczal. - Ssmoku, ttto... -Zlamales prawo rasy, Booth - przerwal mu Wilczarz Irlandzki. - Zlamales najswietsze z naszych praw. A teraz powiedz nam, powiedz kazdemu tutaj, jaka jest kara za zlamanie najswietszego prawa? -Ja wiem! - zawolal Judasz. - Pies, ktory zlamie prawo rasy, ktory przyczyni sie do powstania parcha, sprzeniewierza sie nie tylko swojej rasie, ale lamie Prawo Wszystkich Ras. Z tego powodu powinien zostac rozszarpany, poniewaz swoim czynem zlamal wszelkie zasady przyzwoitosci. Wilczarz Irlandzki pokiwal glowa. -Cerber! - zawolal. Na dzwiek jego glosu trzy Dobermany jak jeden maz poderwaly sie na rowne nogi. Luther widzial je dokladnie i natychmiast zauwazyl cos bardzo dziwnego w ich zachowaniu, w sposobie, w jaki sie poruszaly i w jaki patrzyly. Obserwowal, jak podeszly do Spaniela i otoczyly go kolem. Chociaz nie wykonywaly identycznych ruchow, i tak wydawalo sie, ze wszystkie trzy sa niesamowicie zgrane, zupelnie jakby kierowal nimi jeden mozg. -Sssmoku! - blagal Spaniel, daremnie grzebiac lapami w ziemi, jakby mial nadzieje, ze wykopie tam dziure i ukryje sie w niej. - Sssmoku, bbblagam! Ggdy Assa uuumarla, obiecales mi zznalezc kkogos nnowego. Oobiecales. Nie mmmoglem juz ddluzej czczekac. Czczy ttto cos zzlego? Czczy tto... -Brac go! - zawolal Wilczarz Irlandzki. Dobermany rzucily sie na Spaniela z trzech stron naraz. Luther zamknal oczy i odwrocil glowe. Niestety, wszystko slyszal, ale na szczescie egzekucja trwala tylko moment. W tym czasie zdarzyla sie dziwna rzecz. Luther poczul, jak opuszcza go strach i ogarnia dziwny, duchowy spokoj. Znowu przypomnialy mu sie slowa Mojzesza. -Dosc! - rozkazal Wilczarz Irlandzki i Dobermany cofnely sie poslusznie, oblizujac ociekajace krwia kly. To, co zostalo ze Spaniela, nie przypominalo juz wcale psa ani zadnego innego zwierzecia. Dobermany wrocily na miejsce przy kupie zwiru, zas jeden z Buli Mastiffow odciagnal na bok psie scierwo. -No wiec - powiedzial Wilczarz Irlandzki - jaka jest nastepna sprawa? Stojacy przed Lutherem Dog zaszczekal niesmialo. -Jak sie masz, Aleister - pozdrowil go Wilczarz Irlandzki. - Masz cos dla nas? Dog i pozostale psy, ktore otaczaly Luthera, rozstapily sie, pokazujac go wszystkim. Oczy Wilczarza Irlandzkiego rozszerzyly sie, a Dobermany zaczely groznie powarkiwac. -Parch - powiedzial najwyrazniej zadowolony Wilczarz. - Aleister, znalazles dla nas parcha. -Prawde powiedziawszy, to niezupelnie ja - wyjasnial Dog, udajac skromnego. Bokser i dwa Owczarki patrzyly na niego poirytowane. - Ja tylko pomoglem go zlapac. -A zatem musimy was wszystkich wynagrodzic. Gdzie go znalezliscie? -Po prostu na ulicy - odpowiedzial Bokser, zanim Dog zdazyl sie odezwac. - Siedzial tam, jakby na cos czekal. Wilczarz natychmiast wyciagnal z tego logiczny wniosek. -Czyzby czekal na drugiego parcha? A moze na kilku? -Nie wiem, Smoku. - Bokser byl wyraznie zaniepokojony, jakby obawial sie, ze zostanie ukarany za przeoczenie. - Moim zdaniem, to mozliwe. Przepraszam, ze nie poczekalismy, aby sie upewnic. -Mozemy pozniej przeszukac okolice. Jak juz zrobimy z nim porzadek. Parchy nie moga sie wloczyc po miescie. - Skierowal uwage na Luthera. - Wystap, parchu. Luther, wciaz przepelniony niewytlumaczalnym spokojem, zrobil, co mu kazano, i zajal miejsce Spaniela. Na ziemi widac bylo slady swiezej krwi. -Jak sie nazywasz, parchu? - zapytal Wilczarz. -Nazywaja mnie Luther. -Powiedziales, ze cie nazywaja - czy byli z toba inni, gdy zostales zlapany? -O ile wiem, jestem jedynym... jedynym "parchem"... o jakim wiem w tej okolicy. Wilczarz zmruzyl oczy, koncentrujac sie. -Klamiesz - powiedzil po chwili. - To znaczy, niezupelnie... ale cos ukrywasz Podrozujesz, podrozujesz w czyims towarzystwie. Kto to jest? Co to za zwierze? On potrafi czytac we mnie jak w ksiazce, uswiadomil sobie Luther. Zupelnie jak Malcolm. Ale jego wejrzenie nie jest tak przenikliwe jak Malcolma. -Czemu sam tego nie odgadniesz? - zapytal Luther. - Czyzbys nie potrafil? -Mam wrazenie, ze ktos tu sili sie na impertynencje. A moze to raczej demonstracja odwagi? -Chcesz mnie zabic - powiedzial Luther. - Aby to stwierdzic, nie musze zagladac w glab twojego umyslu. Zrobisz z tego przedstawienie i bedziesz mial pewnie niezla zabawe, byc moze, ale nie zmieni to faktu, ze pies zabije psa. W twoim sercu, w waszych sercach jest Raaq i sadze, ze moja "impertynencja" niczego tu nie zmieni. Teriery zawyly, rozbawione tym, co uslyszaly, a Dobermany zaczely groznie warczec. Wilczarz ledwo skinal glowa. -Twoja mowa zrobila na mnie pewne wrazenie. Mam na imie Smok, jesli jeszcze sie nie zorientowales. Jestem przywodca sfory w tej okolicy. Chyba nie musze ci wyjasniac, o co jestes oskarzony, nieprawdaz? -Nie ma tu nic do wyjasniania. -Jestes parchem. Nienaturalnym i odrazajacym polaczeniem roznych ras, ktore na zawsze powinny byc rozdzielone. Wedlug naszego prawa, juz sam fakt, ze zyjesz, jest przestepstwem. Slyszac to, Luther zaszczekal radosnie. -Jesli chcesz powiedziec, ze popelnilem przestepstwo, przychodzac na swiat, to chyba myslisz, ze jestem Bogiem. Stworzenie to Jego dziedzina. -Przestepstwo - mowil dalej Wilczarz - jest karane smiercia. -Smierc to takze sprawa Boga. Psy moga jedynie mordowac. I to wlasnie chcesz zrobic, prawda? Smok spojrzal na niego z zainteresowaniem. -Masz charakter, parchu. Znacznie lepszy niz Booth. Portafisz walczyc? -Zdecydowanie nie. -Nie potrafisz czy nie chcesz? Nie chce mi sie wierzyc, ze jestes tchorzem. -Nie zamierzam pomagac ci w zabijaniu. Raaq moze zabrac moje zycie, ale nie uda mu sie przehandlowac mojej duszy. -A zatem nie tchorz. Po prostu glupiec. To inna cecha parchow. Widzisz wiec, dlaczego musimy byc tacy skrupulatni w przestrzeganiu praw rasy. -Booth nie wygladal szczegolnie inteligentnie - zauwazyl Luther. -Booth byl smutnym wyjatkiem od reguly - odpowiedzial Wilczarz. -Ale w pewnym sensie to takze twoja wina. Im wiecej na swiecie parchow, tym mniej Rasowcow i krotsze linie czystych ras. Z uwagi na niewielka ilosc Spanieli w tej okolicy, przodkowie Bootha rozmnazali sie miedzy soba, nawet w bardzo bliskim stopniu pokrewienstwa. -I to sie na nich zemscilo - podsumowal Luther. - Wiec moze to nie jest najlepszy system. -Och, parchu. Nawet uposledzony Rasowiec jest zdecydowanie wyzsza istota niz jakikolwiek z was, rozumiesz to? -Jesli tak, to powinienes dokladnie sprawdzac kazdego nowego czlonka waszej populacji, aby sie upewnic, ze jego przodkowie byli pelnowartosciowi... -Rodowod - powiedzial Wilczarz. - Kazdy Rasowiec musi miec sprawdzony rodowod, siegajacy co najmniej piatego pokolenia. Mamy swoje sposoby, aby upewnic sie, ze sa prawdziwe. -Tylko do piatego pokolenia? - spytal Luther, udajac zaskoczenie. -Toz to prawie nic. Tam, skad pochodze, Rasowce musza sie wykazac rodowodem z co najmniej dwunastoma pokoleniami. Luther nigdy by sie nie spodziewal, ze jego slowa wywolaja takie poruszenie wsrod zebranych psow. Kilka Rasowcow zaczelo sie zachowywac dosc nerwowo. -Dwanascie - wykrzyknal Judasz, wiercac sie niespokojnie. - Dwanascie, to nie w porzadku, zdecydowanie nie w porzadku. Jak mozna oczekiwac, aby jakikolwiek pies... -On klamie! - przerwal mu Wilczarz, wnikajac w umysl Luthera. -Na tym zadupiu, z ktorego pochodzi, z pewnoscia nawet nie ma Rasowcow. -Dlaczego sie tak denerwujesz? - zdziwil sie Luther. - Jestes przywodca sfory. Ty z pewnoscia masz rodowod siegajacy dwunastego pokolenia, nieprawdaz? Czy moze na twoim pochodzeniu jest jednak jakas plama? -Moj rodowod jest bez skazy! - oswiadczyl Smok. - A ty, parchu, jestes juz martwy. Zginiesz powoli i bedziesz cierpial. - Spojrzal na Dobermany. - Cer... Komende przerwaly nowe mysliglosy, glosne i zagniewane, dochodzace od strony wejscia na podworko. -...daj spokoj, psie, co ja ci przeszkadzam? Jestem tylko starym kocurem, starym, wylenialym kocurem, ktory nikomu nie wadzi. Chyba nie chcesz skrzywdzic starego Jacka, co? Mam taka nadzieje... -Ruszaj! - rozkazal inny glos. Na podworko wpadl czarny kot bez ogona, a tuz za nim pojawil sie rozwscieczony Malamut. Luther natychmiast rozpoznal Blackjacka, ktory poruszal sie w sposob wlasciwy tylko kotom z wyspy Man. Jednak juz po chwili zorientowal sie, ze Blackjack cos udaje. Udaje pokorne zwierze, pokorne i przerazone. -Co my tu mamy? - zapytal Smok. -To nie ma ogona! - zaszczekal ubawiony Judasz. - Spojrzcie tylko! Kot bez ogona! Blackjack rozplaszczyl sie przy samej ziemi, jeszcze bardziej niz Spaniel. Nie prychal ani nie probowal sie bronic, wydawal sie nawet, o ile to bylo mozliwe, bardziej przerazony niz Spaniel. -Znalazlem tego... tego kocura - zaczal wyjasniac z niesmakiem Malamut - wloczacego sie po ulicy. Zapytal mnie, czy nie widzialem parcha o imieniu Luther. Pomyslalem, ze ucieszy cie ta wiadomosc, Smoku. -A wiec - powiedzial Wilczarz - to twoj towarzysz podrozy. Malamut przez chwile wygladal tak, jakby nic nie rozumial, ale gdy tylko jego wzrok padl na Luthera, zawarczal groznie. -Zabierzcie parcha na bok! - rozkazal Wilczarz. - Najpierw zrobimy porzadek z kotem, a on niech na to patrzy! Rozkaz wykonano natychmiast. Dog i Bokser odciagnely Luthera na bok, zas Blackjack zostal brutalnie wepchniety na miejsce, gdzie zginal Spaniel. -O co chodzi? - zapytal kot z wyspy Man drzacym glosem - Co chcecie zrobic? Jestem tylko starym kocurem, chyba nie... -Przestan skamlec - warknal Malamut. -Cerber - zawolal Wilczarz. Dobermany wstaly. - Mozecie to zrobic wedle waszego uznania. Ale niech to bedzie zabawne. Gdy Dobermany zblizyly sie do Blackjacka, siersc zjezyla mu sie ze strachu. Probowal sie cofnac, ale Malamut zaczal tak groznie szczekac, ze natychmiast wrocil na miejsce. -Blagam cie, psie - mruczal Blackjack, kladac sie plackiem na ziemi. - Blagam, nie chcesz mnie chyba skrzywdzic. Nigdy nie zrobilem nic zlego zadnemu psu, nie, nie ten stary kocur... -Teraz wiem, skad masz tyle odwagi, parchu - powiedzial Smok. - Musiales ukrasc cala jego. Luther milczal. Obserwowal Blackjacka, zastanawiajac sie, co u diabla z nim sie stalo. Czy cos doprowadzilo go do szalenstwa? -Blagam, panie psie, blagam... Dobermany otoczyly go kolem. Przez chwile klapaly nad nim zebami, draznily go, przeganiajac tam i z powrotem. Nastepnie jeden z nich, ten odrobine wiekszy, chociaz poza tym niemal identyczny z dwoma pozostalymi, zaczal sie zblizac do kota, az znalazl sie z nim nos w nos. Podobnie jak wczesniej Smok, Doberman wykrzywil morde w grymasie, ktory wygladal jak usmiech. Z obnazonych klow ciekla slina. -Zaloze sie, ze odgryzie mu jaja - zawolal Judasz. - Hej, kocie, on ci odgryzie jaja! -Naprawde? - zdziwil sie Blackjack, wyciagajac pazury. - Obawiam sie, ze bedzie musial je znalezc po omacku. -Cerber! - krzyknal Wilczarz, ale ostrzezenie przyszlo za pozno. - Cerber, uwazaj! Ostatnia rzecza, jakiej Doberman mogl sie spodziewac, jakiej ktorykolwiek z nich mogl sie spodziewac po wyleknionym kocie, byl atak. W rezultacie pies nie mial najmniejszej szansy na obrone, gdy pazury kota z wyspy Man smignely kolo jego pyska i wbily sie w slepia. -Zbyt proste - oswiadczyl Blackjack. Doberman z krwawiacym lbem uskoczyl do tylu, wyjac z bolu... podobnie jak dwa pozostale Dobermany. Blackjack rzucil sie do ucieczki. Zdrowe Dobermany za pozno sie zorientowaly, co sie dzieje, i gdy skoczyly w miejsce, gdzie jeszcze przed chwila stal kot, juz go tam nie bylo. Nie znalazlszy go, zaczely sie nawzajem gryzc i szarpac. -To jest - powiedzial Blackjack, spogladajac za siebie - najglupsza, pieprzona rzecz, jaka kiedykolwiek widzialem. Luther! Uciekamy! Luther uslyszal wolanie i pobiegl za nim, przez nikogo nie zatrzymywany. Widok rannego Cerbera wprawil wszystkie psy w stan hipnotyczny. Luther dolaczyl do Blackjacka i zdazyli pokonac dwie trzecie drogi do wyjscia, gdy Smok ocknal sie i zauwazyl, co sie dzieje. -Zatrzymac ich! - zawolal. - Rozedrzec na strzepy! Slyszac to, wszystkie psy rzucily sie w poscig i wydawalo sie, ze Luther i Blackjack nie maja zadnych szans. Jednak bylo cos, czego koty z wyspy Man nauczyly sie dawno temu: zasada, ze zadanie latwe dla kilku, czesto okazuje sie niemozliwe do wykonania przez cala gromade. W powietrzu czuc bylo zapach krwi, co doprowadzalo niektore psy do szalenstwa. A moze wstapil w nie duch Raaaa. Te, ktore natychmiast nie zwrocily sie przeciwko uciekajacym ofiarom, rzucaly sie na siebie i atakowaly jeden drugiego. Lutherowi udalo sie jakims cudem umknac pierwszej fali pogoni. Pozniej przekonywal Blackjacka, ze czuwal wtedy nad nim Bog lub duch Mojzesza, a Blackjack uprzejmie tego nie skomentowal. Jednak gdy przedarl sie dalej, zaatakowala go gromada psow zadnych krwi. Niezle wtedy oberwal - amok ogarnal juz wowczas wszystkie Rasowce - ale wydawalo sie, ze nie pamietaly juz, kogo chcialy schwytac. Powolutku udalo mu sie przedostac do wyjscia, ktorego nikt juz nie pilnowal. Blackjack zauwazyl, ze z przodu zmierzaja w jego strone dwa Owczarki, z prawej zachodza go Dog i Malamut, z lewej gromada Terierow, zas od tylu napiera rozszalaly tlum innych psow. Wybral najwyzszego z nich, przycupnal i dal nura miedzy jego lapami. Wykorzystal zamieszanie, jakie powstalo chwile potem, i kluczac takze dotarl do wyjscia, wymykajac sie zrecznie kazdemu, kto chcial zagrodzic mu droge. Smok z trudem przedzieral sie przez walczace zwierzeta i bacznie sie rozgladal. Tuz przed nim dwa potezne psy, stojac na tylnych lapach, sczepily sie ze soba jak zapasnicy. Smok rozdzielil je, a chwile pozniej rzucil sie z wsciekloscia na innego, myslac, ze to Luther. Ale pomylil go z Bokserem, ktory przyprowadzil do niego kundla. Smok zlapal go za kark i potrzasnal tak mocno, ze zlamal mu kregoslup. Dopiero wtedy spostrzegl swoja pomylke. W tym momencie zupelnie przypadkowo spojrzal w strone wyjscia i zobaczyl umykajacych tamtedy Luthera i Blackjacka. Nikt inny nie zauwazyl ich ucieczki. -Nie! - ryknal. - Oni uciekaja! Oni uciekaja! Przestancie sie bic i goncie ich! Przestancie walczyc... Kiedy jednak Rasowce go posluchaly, bylo juz za pozno. IV -Co sie z toba dzialo, Blackjack? - zapytal Luther, gdy biegli ulica.-Nie bylo cie tak dlugo, ze juz zaczalem sie marwic, czy nic ci sie nie przytrafilo. -O maly wlos wpadlbym w tarapaty - odpowiedzial kot z wyspy Man. - Hycle. Dwoch cholernych hycli w duzej furgonetce. Zlapali kotke. Namierzylem ja i juz mialem zrobic, na co mialem ochote, gdy ja zlapali. Minute pozniej i mieliby takze mnie - in flagranti, jak to sie mowi. -Widzieli cie? -Wlasnie dlatego tak dlugo mnie nie bylo. Jeden z nich poszedl za mna. A wlasciwie gonil mnie. Strzelal tez z takiego smiesznego pistoleciku i omal mnie nie trafil. Zanim go zgubilem i wrocilem, ciebie juz schwycily Rasowce. Wtedy spotkalem tego Malamuta i dalem mu sie zlapac. -Swietnie udawales przestraszonego, Blackjack. Niemal uwierzylem, ze straciles glowe. -To nie bylo trudne - przyznal Blackjack. - Nigdy przedtem nie bylem wsrod tylu takich psow i jesli jest ich w okolicy wiecej, to rozumiem, dlaczego Malcolm ma na ich punkcie taki odjazd. Uciekali zygzakami, kluczac po zaulkach, wlasciwie bez okreslonego kierunku, ale uwazajac, aby sie nie cofac. Luther weszyl, szukajac Nieba, ale w tej okolicy nie znalazl zadnego tropu. -Nie czuje tutaj Nieba, Blackjack - powiedzial. Z tuzina na szczescie niegroznych ran na jego ciele saczyla sie krew. - Co teraz zrobimy? -Po pierwsze uciekniemy z tego miasta tak szybko, jak tylko nam sie uda - odpowiedzial. - O Niebo bedziemy sie martwic pozniej. Siwy mezczyzna z laska zauwazyl ich, jak skrecali za najblizszym rogiem. Spostrzegl, ze nie mialy ani obrozy, ani smyczy, i pamietajac, ze bezpanskie psy i koty zniszczyly mu dwa miesiace temu ogrodek, podszedl do pobliskiego telefonu i zadzwonil do Schroniska dla Zwierzat. -No wiec, Lukrecja? Suka Wilczarz dokladnie wachala ziemie, a potem powietrze. -Na polnoc - oswiadczyla w koncu. - Kieruja sie mniej wiecej na polnoc. -Swietnie - powiedzial Smok. - Tez tak myslalem, ale chcialem byc pewny. Maja nad nami spora przewage, ale droga, ktora wybrali, moze ich zaprowadzic do Labiryntu, a to z pewnoscia opozni ucieczke... a zatem, w porzadku. Lukrecja, Aleister, Perdurabo i Manson pojdziecie ze mna. Judasz, ty wrocisz na podworko i powiesz innym, aby sie rozproszyli i wracali do domu. Na dzisiaj koniec z patrolami. Jutro spotkamy sie znowu i podyskutujemy o tym, co sie wydarzylo. -Ale... -Co, ale? - warknal niecierpliwie Wilczarz. -No... chcialem powiedziec, ze tez mialbym ochote pojsc z wami i jestem pewien, ze inni takze... -Nie. Nie bedzie sfory psow biegajacej ulicami. Jest popoludnie, na ulicach przebywa wiele osob, a i bez tego mamy dosc klopotow z hyclami. Jesli nie przesle wam wiadomosci do jutra, powiedzcie Therionowi, ze on jest szefem. I zacznijcie szukac zastepcy Cerbera. -Tak jest, Smoku - powiedzial Judasz, wyraznie rozczarowany. - Jak sobie zyczysz. -A teraz - powiedzial Smok, gdy Buldog odszedl - ruszajmy zlapac parcha. I tego cholernego kota. VI -Niech to cholera! Juz trzeci raz mijamy to miejsce.-Te ulice sa strasznie poplatane, Blackjack. -Niewazne, jak bardzo sa poplatane, powinnismy znalezc wyjscie. Tylko ludzie gubia droge. -Mam przeczucie, ze Raaq nie chce, abysmy sie stad wydostali. A przynajmniej ja. Zreszta kto wie, czy on nie moze takze skrzywdzic kota. -Zapomnij o Raaqu i pomoz mi. Czekaj! Spojrz tam! Luther spojrzal. Z pobliskiego domu wychodzil wlasnie mezczyzna w kombinezonie. Zatrzymal sie jeszcze na progu, zegnajac sie dlugo i wylewnie z niekompletnie ubrana kobieta. Przy krawezniku parkowala zielona ciezarowka, na budzie ktorej widnial napis: Beatrix, Inc. -Co o tym myslisz? - zapytal Blackjack. - Moze skoczymy na bude i przejedziemy sie autostopem. Jesli sie okaze, ze wraca tam, skad przyszlismy, wyskoczymy, ale moze akurat wyjezdza z miasta... -Oczywiscie! - zawolal Luther. - Zrobmy tak, Blackjack! W ten sposob z pewnoscia sie wydostaniemy! Mezczyzna w kombinezonie wciaz marudzil przy drzwiach. On i kobieta byli bardzo soba zajeci i nie zauwazyli, jak kundel z kotem bez ogona wspieli sie po tylnym zderzaku ciezarowki, delikatnie odsuneli plandeke i wslizgneli sie do srodka. Blackjack poczul, ze cos uwiera go w bok. Obok stalo duze metalowe pudelko. Na pokrywie widnial stempel Philips, a w polmroku, jaki panowal pod plandeka, mozna bylo przeczytac takze inny napis: Niech uczucie milosci towarzyszy ci w czasie samotnych nocy w drodze. Moje mysli sa zawsze przy tobie. Twoj Pluszowy Niedzwiadek. -Pudelko z narzedziami - powiedzial Blackjack, weszac obok. - Coz za wzruszajacy podarunek. -Co takiego? - zapytal Luther. -Niewazne. Mam przeczucie, ze ta ciezarowka opusci miasto. Kto wie, moze nawet zawiezie nas blizej Nieba. -Jestem pewien, ze tak bedzie - powiedzial z przekonaniem Luther. VII -Mamy ich! - oswiadczyl triumfalnie Smok, prowadzac psy w strone pajeczyny ulic, zwanej Labiryntem. - Jak daleko jeszcze, Lukrecjo?-Niedaleko - zapewnila go suka. - Czuje, ze zaszli juz wystarczajaco daleko, aby zgubic droge. -Mamy ich! - powtorzyl Smok, przyspieszajac. - Mamy ich! Z tylu dal sie slyszec warkot silnika. Smok, nie zwracajac na to uwagi, dzielil sie z towarzyszami szczegolami oblawy, tylko Perdurabo odwrocil sie, aby sprawdzic, co sie dzieje. -Smoku... - zaczal. -Jedynym problemem moze byc ten kot - instruowal ich Wilczarz. - Otoczymy go ze wszystkich stron i zabijemy na... -Smoku, uwazam... -...parch nie powinien sprawic nam klopotu. Razdwa sie z nim rozprawimy. Zamierzam... -Do diabla! - zawolal Perdurabo, gdy zza zakretu wyjechala biala furgonetka. - Hycle! Hycle! -Co takiego? Smok odwrocil sie wreszcie, ale wtedy bylo juz za pozno za ucieczke. VIII -Niech mnie kule bija, Dante, spojrz tam!Zgarbiony nad kierownica weteran drugiej wojny swiatowej, pracujacy obecnie jako hycel, spojrzal szklanym wzrokiem w kierunku, ktory wskazal kolega. -Hmm! - zdziwil sie. -Piec psow, Dante! - nie mogl sie nadziwic jego towarzysz. - Piec i to wszystkie bez obrozy. To daje zasrany rekord zlapanych w tym tygodniu kocich i psich przybledow! -Hmm. -Przyjrzyj sie temu wielkiemu na przedzie. Czyz nie jest piekny? Virgil sie skicha ze zlosci, gdy zobaczy, co zlapalismy. Towarzysz Dantego, kilkunastoletni chlopak, siegnal pod siedzenie jak dziecko szukajace prezentow pod choinka i wyciagnal stamtad pistolet, ktory na rekojesci mial odcisniety stempel z napisem Lethe. Polozyl go na desce rozdzielczej, siegnal jeszcze raz i wyciagnal sztucer z identycznym stemplem. Zarowno pistolet, jak i sztucer mogly byc uzyte jedynie w sytuacji zagrozenia i oczywiscie nie wtedy, gdy samochod byl w ruchu, ale dla nastolatka i mezczyzny, ktory przezyl wojne, zycie bylo nie konczacym sie pasmem zagrozen. -Jedz uwaznie, Dante - zawolal chlopak, wysuwajac karabin przez okno. -Hmm. -Uuuupppp! Pociagnal za cyngiel i mala strzalka wbila sie w cialo najblizej stojacego psa. Perdurabo, ktorego imie znaczylo "Wytrwam do konca", zatoczyl sie silnie, bardziej z powodu szoku niz dzialania srodka usypiajacego. Zmiazdzyly go przednie kola furgonetki. -Hmm! - zawolal triumfalnie Dante. -Luppp! - tym razem chlopak wydawal sie bardziej skupiony. - Nie wiem, czy Virgil by to pochwalil. - Ale zaraz dodal: - Ale, do diabla! Chcemy sie troche zabawic, nieprawda, Dante? -Hmm!!! -To dobrze, jestesmy kumplami! Rozprawmy sie z nimi! Dante pokiwal glowa. Gdy furgonetka nabierala predkosci, zaczal mruczec pod nosem "La forza del destino". IX -Raaq sie zbliza!-Jezu, Luther, nie mysl o tym. Wyjezdzamy stad. Nic nam juz nie grozi - chyba ze Rasowce potrafia fruwac. Ciezarowka sunela do przodu, od czasu do czasu podskakujac na wertepach. Nagle zwolnila, a do ich uszu dobieglo szczekanie psow. -Brzmi jak Smok - powiedzial Luther. -Jezu - powtorzyl kot z wyspy Man. - Poczekaj chwile! Luther, nie! Ale Luther wysadzil juz spod plandeki leb, aby zobaczyc, co sie dzieje. Nie wiedzial jednak, jak zareagowac na to, co ujrzal. Ulica wygladala tak, jakby przeszedl po niej aniol msciciel, siejac zniszczenie i smierc. Najdalej lezal martwy Perdurabo, ktory wygladal jak poszarpana, galgankowa zabawka. Jakies pietnascie jardow przed nim widac bylo szczatki nastepnej ofiary, tego, co bylo niegdys Dogiem Aleisterem. Lukrecja miala odrobine wiecej szczescia. Chociaz ja takze dosiegnela usypiajaca strzalka, udalo sie jej doczolgac do chodnika. Najblizej, na wprost parkujacej furgonetki, stal chwiejacy sie na lapach Smok, a w jego grzbiecie tkwily az dwie strzalki. Hycle wlasnie wychodzili z kabiny, aby zarzucic na niego siec. "Uwazaj, Lutherze. Nie wolno ufac Raaaowi. Czasami zwraca sie przeciwko swoim". - Tak mowil Mojzesz i chyba mial racje. Tylko Mansonowi udalo sie uciec. Sam to na siebie sprowadziles, pomyslal Luther, z trudem powstrzymujac sie przed wspolczuciem. Bylbys szczesliwy, widziac nas martwych. -Kto... - Polprzytomny Smok uslyszal te mysl. Spojrzal w kierunku przejezdzajacego samochodu i zobaczyl leb Luthera wystajacy spod plandeki. -Parchu! Wilczarz rzucil sie na ciezarowke i w normalnych okolicznosciach z pewnoscia by na nia wskoczyl. Otumaniony, zdolal pokonac jedynie odleglosc trzech stop i ciezko upadl na beton. Gdy ciezarowka juz odjechala, a hycle zajeli sie sprzataniem cial, Smok wyrzucil z siebie, jak pocisk, strzepy mysli: -...zabije cie, parchu... znajde... ja... Chwile potem zanurzyl sie w mrok. -Swietnie - ucieszyl sie Blackjack, dolaczajac do Luthera - wyglada na to, ze jest jednak na tym swiecie jakas sprawiedliwosc. Co o tym myslisz? Luther milczal. Wpatrywal sie w szczatki Perdurabo, ktore wlasnie mijali. -Nie uron nad nimi ani jednej lzy - powiedzial Blackjack. - Zasluzyli sobie na to. A ty nie musisz sie juz martwic, ze byc moze trzeba bedzie z nimi walczyc. Luther wciaz milczal. Wczolgal sie z powrotem pod plandeke i przez kilka godzin nie odezwal sie ani slowem. Ciezarowka przejechala przez krotki tunel na koncu miasta i rozpoczela dluga wspinaczke pod gore. Znowu byli na drodze do Nieba. PRZYJAZD CYGANERII I Jesli jakis kochajacy spokoj milioner zgodzilby sie sfinansowac poszukiwania najspokojniejszego ze spokojnych miasteczek w Pensylwanii, z pewnoscia jednym z najlepszych kandydatow byloby Auk. (Zwyciestwo, poza wszelka watpliwoscia, przypadloby jednak Thanatos. Prawa miejskie zyskalo w 1892 roku. Oddalone trzynascie mil od Scranton, sprawialo wrazenie cmentarzyska. Jedynym stalym mieszkancem jest niejaki Desmond Emery Sargtrager, wlasciciel ziemski, ktory zreszta nawet nie chrapie.)Chociaz Auk prawdopodobnie nigdy nie osiagnie stanu tak doskonalego spokoju, jaki panuje w Thanatos, czasami doprawdy niewiele brakuje. W odleglosci dziesieciu mil od miasteczka nie przebiega zadna ruchliwa autostrada. Otaczaja je typowe dla Pensylwanii lasy, w okolicy nie ma zadnych jaskin, terenow narciarskich, wodospadow czy innych atrakcji turystycznych. Jedyny zaklad przemyslowy w miescie zajmuje sie wyrobem puzzli, czego nie da sie z pewnoscia zaliczyc do preznie rozwijajacej sie galezi przemyslu. Byc moze najlepszym przykladem sennej atmosfery panujacej w tym miasteczku byl sposob, w jaki obchodzono rocznice stulecia otrzymania praw miejskich. Wydarzenie to mialo miejsce kilka lat temu, uczczono je spokojnie i bez ekscesow. Nie bylo zadnych fajerwerkow, marszow ani parad, wygloszono tylko jedno przemowienie, ktore trwalo dokladnie dwie minuty i trzydziesci siedem sekund, krocej niz pierwsza lepsza piosenka puszczana w radio. Przyjezdnym moze sie wydawac, ze zieje tu nuda, ale mieszkancy Auk (wielu z nich to ludzie starzy albo w srednim wieku) sa dosc zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Z pewnoscia stanowczo podziekowaliby za propozycje zmian rytmu ich dnia, a jesli nawet poczuliby ochote na przygody, zawsze przeciez moga sobie zalozyc telewizje kablowa. Niestety, nikt nie dostaje tego, co chce, a przynajmniej nie zawsze. Dwa dni po tym, jak Luther i Blackjack uciekli przed Smokiem, miasteczko Auk przezylo w ciagu dwoch godzin najwieksze od stu lat chwile podniecenia. O tym, co sie wtedy wydarzylo, jego mieszkancy do dzis rozprawiaja z lekiem. Wszystko zaczelo sie w trakcie zwariowanej herbatki, a jej uczestnikami byli podrozni, ktorzy jeden po drugim przybyli do Auk jak grupa zamachowcow: trzej mysliwi, dwa male niedzwiadki, cztery zakonnice w wyremontowanej limuzynie, jeden dorosly niedzwiedz, siedmiu i pol uciekinierow gangu motocyklowego z Rhode Island i dwoch bylych Metodystow, z ktorych jeden cierpial na hemoroidy. Oraz, zaplatani w sam srodek wypadkow, samozwanczy straznicy nonkonformizmu z Uniwersytetu Cornella. Cyganeria. II Dla Jeda Cyrusa, posterunkowego z Auk, dzien zaczal sie zupelnie normalnie. Wstal punktualnie o szostej rano, wzial prysznic, ogolil sie, zone, ktora jeszcze spala, ucalowal w prawy policzek i jak zwykle o szostej dwadziescia wyszedl z domu. Szedl Cherville Drive, jedna z czterech bocznych drog miasteczka, az znalazl sie na Main Street, gdzie skrecil w lewo, w strone centrum. Byla wtedy szosta dwadziescia piec. Jesli wszystko przebiegaloby jak zwykle, o szostej trzydziesci powinien byl zatrzymac sie w Canterbury Cafe i przez pietnascie minut pic niespiesznie filizanke czarnej kawy - zwykle wypijal tylko polowe, a reszte wylewal - aby potem udac sie na komisariat i o szostej piecdziesiat piec rozpoczac papierkowa robote.Pierwszym znakiem, ze rzeczy nie tocza sie swoim zwyklym biegiem, byl kamien, ktory wpadl na Main Street do buta posterunkowego Cyrusa. Mial na nogach dopasowane obuwie, obcisle i wygodne i to, jak kamyk dostal sie do srodka, bylo doprawdy tajemnica, ale poniewaz ulokowal sie tuz pod pieta, nie sposob bylo zignorowac go. Gdy usunal go i z powrotem nalozyl but, byl juz dwie minuty spozniony na swoja poranna kawe. Drobnostka, mozna by pomyslec, i oczywiscie bylaby to prawda. Ale pozniej, gdy juz uprzatali zniszczenia, mysli posterunkowego Cyrusa powrocily do tego kamyka i zaczal sie zastanawiac, czy to nie byl jakis omen, ostrzezenie, aby wrocil do domu, do lozka. Jankin Badewanne i jego zona Alison, najstarsza i najdluzej bedaca ze soba para, grali w warcaby na werandzie Canterbury Cafe, gdy pojawil sie tam posterunkowy Cyrus. -Dzien dobry, Jed - zawolali chorem, nie podnoszac glow. Posterunkowy, jak zwykle, uchylil kapelusza i przystanal na chwile na schodach werandy. Obrzucil szybkim spojrzeniem Main Street, jakby chcial sie upewnic, ze w nocy nie zniknal zaden dom. I rzeczywiscie, wszystkie byly na miejscu, nawet Bar i Grill Farrella, ktory wygladal tak, jakby mogl go zdmuchnac silniejszy powiew wiatru. Zadowolony, jeszcze raz uchylil kapelusza w strone Jankina i Alison i wszedl do kawiarni. Gdy sie tam pojawil, na wielkim zegarze wiszacym nad lada byla szosta trzydziesci dwie. Perry Bailey, wlasciciel, spojrzal na posterunkowego i bez slowa cofnal zegar o dwie minuty. -Dzien dobry, Jed - powital goscia i wreczyl mu filizanke czarnej kawy. Cyrus dal mu trzydziesci centow i znowu uchylil kapelusza. Nastepnie zajal miejsce przy frontowym oknie. Zadowolony popijal kawe, utwierdzajac sie w przekonaniu, ze jest to najprzyjemniejsza czesc dnia. Piec minut pozniej pojawili sie mysliwi, a Dekadenci tez juz byli blisko. III Cyganeria z Risley Hall opuscila swoje letnie mieszkania w SoHo juz ponad tydzien temu, przemierzajac New Jersey bocznymi drogami. Jechali na skroty przez polnocnowschodnia Pensylwanie do Binghamton, w stanie Nowy Jork. Gdy wyruszali, bylo ich szescioro, ale zanim dojada do Binghamton, ich gromadka bedzie trzykrotnie wieksza, a kiedy znajda sie w Itace, bedzie ich piec razy wiecej.Mijajacy wlasnie letni tydzien byl dosc chlodny, co zreszta bardzo im odpowiadalo. Dla Cyganerii ubior jest wazny i jesienna aura umozliwila im podrozowanie w dlugich plaszczach lub przynajmniej wkladanie ich rankami i wieczorami. Jadac do Auk, wygladali jak kolorowa procesja. Lwie Serce, panujacy Krol Cyganerii, jechal na czele na wspanialym czarnym ogierze, ktorego grzywa przycieta byla na sposob Indian Mohawk i ufarbowana na purpurowy kolor. Kon byl czystej krwi, urodzony w Anglii, ale znacznie trudniej byloby okreslic pochodzenie samego krola Lwie Serce. Dzieki niezwykle liberalnej naturze swoich przodkow posiadal geny i cechy charakterystyczne dla niemal wszystkich ziemskich ras: ciemnobrazowa karnacje, krecone rude wlosy, krotko obciete, z wyjatkiem pojedynczego, dlugiego warkocza z tylu glowy, zielone oczy o migdalowym ksztalcie, ostry nos, cienkie usta, waski podbrodek i dlugie, dobrze umiesnione ramiona, niemal zupelnie pozbawione owlosienia. Nie nalezal do mezczyzn potocznie uwazanych za przystojnych, ale jego wyglad byl tak niesamowicie odmienny, ze nie sposob bylo nie zwrocic na niego uwagi. Aby podkreslic krolewski majestat, nosil plaszcz koloru konskiej grzywy. Myoko i Fujiko, Szare Damy, jechaly tuz przy boku krola na koniach, ktore nie ustepowaly klasa krolewskiemu rumakowi. Obie kobiety pochodzily z Azji, ale podczas gdy Fujiko byla niska i miala barwione na rudo, krotko ufryzowane wlosy, Myoko mierzyla niemal szesc stop, zas jej wlosy splywaly do polowy plecow niczym czarna kaskada. Obie nosily dlugie, oczywiscie szare plaszcze. Ragnarok, Minister Obrony Cyganerii i Kaznodzieja, Minister Duszpasterstwa Cyganerii, jechali jeden obok drugiego tuz za Damami. Ragnarok, blondyn o jasnej karnacji, byl jedynym z Cyganerii, ktory nie jechal konno. Wolal czarny jak smola motocykl, cierpliwie dostosowujac predkosc do tempa jazdy pozostalych. Ubrany byl w czarny, winylowy trencz i nawet o tak wczesnej porze, kiedy slonce nie wyjrzalo jeszcze dobrze zza drzew, nosil ciemne okulary. Kaznodzieja, wysoki, poteznie zbudowany czarny mezczyzna, mial na sobie dlugi, bialy plaszcz i dosiadal bialego konia. Z.Z. Top, Minister Zlego Smaku, ubrany byl w poplamiony, skorzany stroj. Zamykal pochod, jadac na niesfornym osiolku (do lba zwierzaka przyczepiona byla jakims sposobem czapka druzyny baseballowej San Diego Padres, co wcale nie lagodzilo jego natury, podobnie zreszta jak plastikowa tabliczka z Disneylandu, z napisem Chico '69, ktora zwisala mu z ogona). Swoim wygladem przypominal potomka skrzyzowanych ze soba Jamesa Deana i Fidela Castro, kogos kto wlasnie skonczyl grzebac w smietniku. Sprawial wrazenie, jakby w swoim zyciu nieczesto korzystal z kapieli, co zreszta bylo prawda. Jeden z Wielkich Brudasow zapelnil swoje sakwy podrozne dziesiatkami puszek piwa, najbardziej obrzydliwych gatunkow, jakie tylko mozna bylo kupic: black label light, iron city, utica club. Niech Bog blogoslawi to pijanstwo. W glebi duszy Top byl wielkim dzieciakiem. Cyganeria przekroczyla granice miasta Auk okolo wpol do siodmej. Podroz zaczeli o czwartej rano, majac nadzieje, ze uda im sie wczesnym popoludniem dojechac do Nowego Jorku. Chcieli zjesc szybkie sniadanie i przejezdzajac przez spiace jeszcze miasteczko, szukali wzrokiem szyldow restauracji lub kawiarni. Zanim dojechali do Canterbury Cafe, szalona herbatka juz sie rozpoczela. IV O szostej trzydziesci piec posterunkowy Jed Cyrus wciaz popijal kawe, ale juz nie rozmyslal nad tym, jaka to przyjemna czesc dnia. Przez okno Canterbury Cafe przygladal sie trzem mezczyznom, ktorzy zatrzymali sie przed Wayne's Texaco, i powaznie sie zastanawial, czy nie powinien wyjsc i natychmiast ich aresztowac. Stresy wywolane poczuciem obowiazku zawsze odbijaly sie na jego zoladku. Juz czul, jak wypita wlasnie kawa zamienia sie w kwas.Trzej mezczyzni, po ubraniu mozna bylo rozpoznac, ze to mysliwi, wygladali na tyle paskudnie i glupawo, ze przypominali rodzenstwo z kazirodczego zwiazku. Stali przed stacja benzynowa i drapali sie z zaklopotaniem po glowach. Raz po raz naciskali klakson polciezarowki, ktora przyjechali, domagajac sie obslugi. Zaden nie zwrocil uwagi na stojaca obok tablice o wysokosci pieciu stop, na ktorej widnial napis: Wayne 's Texaco, czynne w godz. 8-22. Posterunkowego nie obchodzilo ich niejasne pochodzenie ani tez kompletny brak inteligencji. To nie sa przestepstwa, przynajmniej nie takie, za ktore mozna kogos aresztowac. Tak naprawde niepokoila go sklecona napredce, metalowa klatka, przymocowana na samochodzie mysliwych. W srodku siedzialy dwa zywe niedzwiadki. Chociaz posterunkowy Cyrus nie polowal ani nie orientowal sie zbyt dobrze w przepisach lowieckich, to jednak wydawalo mu sie, ze pozny sierpien nie jest sezonem na niedzwiedzie. Tak czy inaczej podejrzewal, ze lapanie niedzwiadkow w ogole bylo nielegalne. Wlasnie rozwazal moralne konsekwencje odeslania ich do sasiedniego miasta, aby zajela sie nimi tamtejsza policja, zaaresztowala ich i wykonala cala papierkowa robote, gdy pojawil sie kolejny zwiastun nieudanego poranka. Nagle powietrze wypelnil wsciekly warkot motocykli i trzej mysliwi odwrocili glowy w kierunku, skad nadjezdzali na harleyach jeszcze okropniejsi od nich faceci. Posterunkowy Cyrus znal motocyklowe gangi jedynie z filmow i wcale nie byl zachwycony, ze ten stan rzeczy nagle ulegl zmianie. Nie byli to co prawda Aniolowie Piekiel, ale i tak wygladali przerazajaco - naszywki na rekawach ich skorzanych kurtek glosily, ze sa to Dekadenci z Rhode Island. Posterunkowy Cyrus wolal nie pytac, co tacy ludzie robia poza Nowa Anglia. I tak mial klopoty z powstrzymaniem drzenia kolan. Motocyklistow bylo siedmiu. W scenariuszu tej opowiesci ich prawdziwe imiona nie maja zadnego znaczenia - mozemy na nich mowic po prostu Spioch, Kichus, Lichotek, Maruda, Glupek, Niesmialek i Doktorek (naszywka na kurtce Doktorka informowala, ze jest Ksieciem Dekadentow). Wyglodniali po calonocnej podrozy, zatrzymali przed Canterbury Cafe swoje zakurzone motocykle, najbardziej zlowrogie maszyny, jakie posterunkowy Cyrus w zyciu widzial. Do pojazdu Lichotka doczepiony byl kosz, w ktorym jechala skrzynia, zwienczona pogrzebowym wiencem. Na boku nabazgrano krotkie epitafium: Dla Freda - bez hamulcow, zer krogulcow. Gdy dekadenci wspinali sie po schodach na werande kawiarni, posterunkowy zamartwial sie faktem, ze nie mial przy sobie broni. Rewolwer znajdowal sie w komisariacie, w szufladzie jego biurka i odkad Cyrus dziesiec lat temu objal to stanowisko, ani razu go stamtad nie wyjal. Posterunkowy wiedzial, ze i tak nie mialby odwagi, aby go uzyc, ale z pewnoscia poczulby sie lepiej. -Hej, hej - zawolal Lichotek na widok Jankina i Alison Badewanne, ktorzy nie przerywali gry w szachy. Mijajac ich, chwycil z szachownicy czarny pionek i przegryzajac go niemal na pol wyrzucil oba kawalki na ulice. Panstwo Badewanne spojrzeli na niego ze zloscia, ale widzac, ze Lichotek trzyma w prawej rece lancuch na opony, nic nie powiedzieli. -Hej, hej - powiedzial Maruda, otwierajac z loskotem drzwi kawiarni i wkraczajac do srodka. Widok posterunkowego Cyrusa na chwile go uspokoil. -Hej, hej! - zawolal Ksiaze Doktorek, dolaczajac do Marudy. W tym momencie posterunkowy Cyrus popelnil wielki blad, wstajac z miejsca. Doktorek natychmiast zauwazyl, ze nie nosi broni, i usmiechnal sie. -Hej, hej - powtorzyl Doktorek, wyciagajac noz sprezynowy i uwalniajac przycisk. Osmiocalowe ostrze zalsnilo zimnym blaskiem. -Dzien dobry, panie oficerze. Jego glos byl lagodny, niemal przyjemny. Perry Bailey stal bez ruchu za lada, modlac sie, aby nikt sie nim nie zainteresowal. Posterunkowy zakolysal sie lekko na nogach i wykrztusil: -Ja... ja... -O co chodzi? - zapytal Doktorek, przeciagajac pieszczotliwie palcem po ostrzu noza. -Ja... moge... -Prosze, panie wladzo - zachecal go Lichotek, wkraczajac do kawiarni z lancuchem owinietym wokol dloni. - Prosze, mowic. -Jjja. Czterej pozostali dekadenci takze tloczyli sie juz w kawiarni z bronia na wierzchu. -Panie wladzo - zapytal jeden z nich - chce pan cos powiedziec? Posterunkowy zacisnal usta, a pozniej wykrzyczal z ogromnym wysilkiem: -Moglem zostac dzisiaj w domu! Powiedziawszy to, padl na podloge zemdlony. -Co za wstyd - westchnal Maruda. - Kompletnie bez klasy. -Pierdolona tragedia - zgodzil sie Lichotek. -Powiedz no - Doktorek spojrzal na Perriego Baileya - czy on zawsze tak pada z wrazenia? Perry Bailey zaczal cos wyjasniac, jakajac sie, ale nagle zaniemowil, widzac przejezdzajace limuzyna cztery wczesniej wzmiankowane zakonnice. Jak kamyk w bucie posterunkowego, takze widok zakonnic w zasadzie nie byl niczym nadzwyczajnym. Jechaly, nie zatrzymujac sie, przez Auk i chociaz wygladaly nieco dziwacznie w olbrzymim samochodzie, ktory podarowal ich zakonowi jakis milioner, liczac na przychylnosc Pana Boga - mialy jednak niewielki wplyw na przebieg wydarzen. Dekadenci wyszli na werande, aby popatrzec na siostrzyczki. Pomachali im, a jedna z zakonnic pokiwala reka, przesylajac im blogoslawienstwo przez okno samochodu. I wtedy gdy dekadenci stali na werandzie przed kawiarnia, obserwujac jadaca limuzyne, wtedy po raz pierwszy zwrocili uwage na stacje benzynowa Texaco, mysliwych, polciezarowke i co najwazniejsze, niedzwiadki w metalowej klatce. Doktorek tylko spojrzal na nie i natychmiast zapomnial o Perrym Baileyu i nieprzytomnym posterunkowym. -Hej, hej - powiedzial miekko. V Niebawem na ulicy przed kawiarnia Canterbury pelno bylo odlamkow szkla. Widzac, ze Dekadenci zblizaja sie do stacji benzynowej, jeden z mysliwych bez zastanowienia siegnal do samochodu po sztucer.W mgnieniu oka czterej motocyklisci rzucili sie na niego, obezwladnili go i ogluszyli. Maruda chwycil jego bron i zaczal biegac po ulicy, strzelajac w okna. Gdy wystrzelal wszystkie naboje, rzucil karabinem we frontowe drzwi Baru i Grilla Farella, rozbijajac doszczetnie wiszacy tam neon, ktory przepowiadal: Maluczcy posiada Ziemie. -Skad macie te niedzwiadki? - Doktorek zadal to pytanie jednemu z dwoch pozostalych mysliwych. -To byl pomysl Freda! - zawolal zapytany, wskazujac na lezacego kolege. -Freda? - Doktorek powtorzyl z usmiechem i wzruszony spojrzal na skrzynie w koszu swojego motocykla. - Fred, drogi Fred. -Powiedzial, ze moglibysmy je sprzedac - belkotal dalej mysliwy coraz bardziej przestraszony. - Wytropilismy ich kryjowke, poszlismy tam i wtedy Fred, ktory mial pistolet z usypiajacymi nabojami... -Usypiajace naboje - powtorzyl Doktorek. -Usypiajace naboje - powtorzyli razem Dekadenci. -Ogluszylismy je - kontynuowal opowiesc mysliwy. - Ogluszylismy je od razu. Bylo jednak ciemno jak w piekle, a one byly cholernie ciezkie. Poza tym zauwazyla nas stara niedzwiedzica... -Niedzwiedzica - powtorzyl Doktorek. -Niedzwiedzica - powtorzyli za nim Dekadenci. -Taak... tak, niedzwiedzica. Zauwazyla nas, ale i tak udalo nam sie uciec z malymi, ale do cholery, czy pan zamierza nas pozabijac? -Zobaczymy - oswiadczyl Doktorek. - Przyniescie tu Freda i stancie wszyscy na srodku ulicy, jesli laska. -Coo? -Stancie na srodku ulicy, obydwaj. Wezcie tez Freda. Po chwili wahania dwaj mysliwi podniesli Freda i zaciagneli go na srodek ulicy. Czterej Dekadenci wsiedli na motory i zaczeli krazyc wokol mysliwych jak rekiny. Lichotek wraz z Niesmialkiem wskoczyli w tym czasie na ciezarowke i zaczeli sie mocowac z trzema zasuwkami przy klatce. Jeden z niedzwiadkow machnal w ich strone lapa, ale Lichotek uderzyl go przeciwsnieznym lancuchem. -Sluchajcie - zawolal jeden z mysliwych, gotowy zrobic wszystko, by uratowac skore. - Sluchajcie, jesli chcecie, damy wam klucz. -To nie bedzie konieczne - powiedzial Lichotek, szarpiac zamek. Zasuwki zaskrzypialy. Doktorek wrocil na werande kawiarni, aby nacieszyc oko tym, co sie dzialo w srodku. Czegos tak zabawnego nie widzial od czasu, gdy zostal wygnany z Providence przez rywalizujacy z nimi gang. Okazalo sie, ze posterunkowy wciaz nie odzyskal przytomnosci, chociaz Perry Bailey robil, co mogl, aby go ocucic. -Dobrze - powiedzial do siebie Doktorek. Pomyslal, ze jesli pozostali mieszkancy Auk sa tak samo odwazni jak posterunkowy, minie co najmniej pol godziny, zanim ktos odwazy sie zawiadomic policje stanowa. Kiedy zas przyjedzie pierwszy radiowoz, motocyklisci zdaza juz przekroczyc granice stanu Nowy Jork i beda bezpieczni. Czterej Dekadenci nadal krazyli wokol swoich ofiar. Nagle jeden z nich przerwal krag i podjechal do najblizej stojacego mysliwego, klepnal go lekko po ramieniu i wrzasnal przerazliwie nad uchem. Widzac to, Doktorek zasmial sie i zadowolony wzial z szachownicy nastepny pionek, aby go polamac. Rozejrzal sie dookola i dopiero wtedy zauwazyl, ze Badewannesowie znikneli. -O, do diabla - zaklal. Nigdzie ich nie bylo. Nie trzeba geniusza, aby sie domyslic, dokad poszli. Lekko zaniepokojony Doktorek spojrzal ku wylotowi ulicy, wypatrujac policyjnego wozu. Zamiast tego zobaczyl Cyganerie, co w pewien sposob nawet bardziej go zaniepokoilo. -Co... -Dzien dobry! - pozdrowil Dekadentow Lwie Serce swoim mocnym, czystym glosem. Motocyklisci zatrzymali sie i oczy wszystkich zwrocily sie ku Cyganerii. Przybysze ustawili sie w szeregu wzdluz ulicy. Wszyscy zeszli z koni, tylko Ragnarok cierpliwie dodawal gazu. -Wszyscy ci, ktorzy nie sa obywatelami tego miasta, powinni je opuscic. Natychmiast - oswiadczyl spokojnie Lwie Serce. Dekadenci przygladali mu sie z niedowierzaniem. Maruda szukal najcelniejszego przeklenstwa, aby obrzucic nim intruza, ale nie mogl sie na zadne zdecydowac. W koncu wyrzucil z siebie: -Do kurwy nedzy, co ty mowisz, dupku? -Dzien dobry! - powtorzyl Lwie Serce, tym razem glosniej i wolniej, wymawiajac wyraznie kazda sylabe. Kaznodzieja i Z.Z. Top powtorzyli to samo w jezyku migowym, na wypadek, gdyby ktos tego potrzebowal. -Odejdzcie stad wszyscy. -Kim wy, do diabla, jestescie? Rozwscieczony Maruda dodal gazu i ruszyl w strone przybyszy, wymachujac lancuchem. -Fuji - powiedzial spokojnie Lwie Serce. Fujiko wyjela z torby podroznej skladana palke, rozciagnela ja i wyszla naprzeciw nadjezdzajacemu motocykliscie. Dekadent podjechal do niej, zbyt pozno zdajac sobie sprawe, ze kobieta moze siegnac dalej, niz mu sie wydawalo. Motocykl bez kierowcy jechal jeszcze piecdziesiat stop Main Street, zanim wpadl na skrzynke pocztowa i przewrocil sie. -Kto nastepny? - zapytala Fujiko. Stala nad lezacym na ulicy Maruda, ktory usilowal jednoczesnie masowac guz na glowie, i siniaka na tylku. -Niech to wszyscy diabli - wyszeptal Lichotek. - Ona go zalatwila. W tym momencie oba niedzwiadki rzucily sie na drzwiczki klatki. Zamek ustapi}, a Lichotek i Niesmialek zeskoczyli na ziemie. -Do cholery! - zawolal Niesmialek. W ostatniej chwili uskoczyl przed uciekajacym niedzwiadkiem. Chaos narastal. Cyganeria ruszyla do ataku, podobnie jak trzej pozostali Dekadenci. Lichotek i Niesmialek wskoczyli na motocykle, zas Doktorek i niedzwiadki byli przez chwile zdezorientowani i nie wiedzieli, co robic. Dwaj mysliwi, ciagnac za soba Freda, biegli schyleni do ciezarowki. Szalona herbatka osiagnela apogeum. Dwaj motocyklisci zaatakowali Fujiko. Jeden z nich w ostatniej chwili zmienil zamiar i skrecil, zas drugi zamierzal ja zdzielic lomem. Lwie Serce blyskawicznie zaszedl go z boku, sciagnal z motocykla i grzmotnal o jezdnie, zanim tamten w ogole pojal, co sie z nim dzieje. Z.Z. Top, nie zwracajac uwagi na bijatyke, zajal sie lapaniem niedzwiadkow. Byl juz w pol drogi do nich, gdy nagle jeden z motocyklistow skrecil w jego strone na pelnym gazie. Top chwycil lezacy na jezdni lancuch, pozostawiony tam przez jednego z Dekadentow, i zarzucil go na przednie kolo szarzujacego motocykla. Kierowca wylecial z siodelka jak z katapulty, uderzajac z gluchym loskotem o asfalt. Niesmialek, usilujac przemknac sie do swojego motocykla, natknal sie na Myoko. Jak wszystkie Szare Damy, posiadala wewnetrzny blask, ktory czynil z niej pieknosc. W porannym sloncu wygladala anielsko i Niesmialek natychmiast zapomnial, ze sa po przeciwnych stronach barykady. -Czesc - powiedzial, czerwieniac sie. -Czesc - odpowiedziala Myoko slodkim glosem i niby aniol z Biblii, ktory walczyl z Jakubem, wlozyla dlon w zaglebienie pod jego lewym kolanem i wykrecila mu noge. Nastepny motocyklista z wojowniczym okrzykiem na ustach takze chcial sprobowac szczescia i zaatakowal Fujiko. Przegral. Posterunkowy Cyrus, ktory wreszcie odzyskal przytomnosc, powloczac nogami wyszedl na werande Canterbury Cafe i z niedowierzaniem przygladal sie temu, co dzialo sie w jego spokojnym miasteczku. Nawet po wielu latach bedzie doskonale pamietal, jak Z.Z. Top wolnym krokiem i z szerokim usmiechem na twarzy zblizal sie do niedzwiadkow. -Czesc niedzwiadki - powiedzial i zaczal je glaskac. Niesmialek wsiadl na motor i ruszyl przed siebie z ogromna predkoscia. Na drodze staneli mu jednak Lwie Serce, Fujiko i Kaznodzieja, ktorzy zaatakowali go jednoczesnie. Pozbawiony kontroli motocykl wpadl na drzewo, a wieziona w koszu skrzynia wypadla na ulice. Na szczescie nie otworzyla sie. Siedzacy juz w ciezarowce mysliwi zaczeli klaskac z zadowolenia. Wtedy na ulicy pojawili sie mieszkancy Auk, niektorzy wciaz jeszcze w nocnych strojach, zaniepokojeni halasami na glownej ulicy ich miasteczka. Z oddali slychac juz bylo syreny wozow policyjnych. Doktorek, ksiaze Dekadentow z Rhode Island, jedyny czlonek gangu, ktory jeszcze nie ucierpial, w poplochu wskoczyl na motor, zamierzajac uciekac, poki czas. W jego reku blysnelo ostrze sprezynowego noza, ktorym wymachiwal na postrach. Jednak nikogo z Cyganerii nie bylo juz na ulicy. Nikogo poza Ragnarokiem, ktory siedzial nieruchomo na motorze, blokujac droge Dekadentowi. -Zejdz mi z drogi - zawolal Doktorek drzacym glosem. Ragnarok spokojnie zdjal sloneczne okulary, przetarl szkla chusteczka i zalozyl je ponownie. Nastepnie siegnal do niewielkiego cylindrycznego pojemnika, przymocowanego przy motorze i wyciagnal z niego rzezbiona, czarna palke. Wygladala jak berlo albo krotka laska, mogla jednak sluzyc takze jako maczuga. -Chodz i odsun mnie sam, kolego - zaproponowal. Doktorek zastanawial sie chwile. Slyszac jednak zblizajace sie syreny, nie zwlekal dluzej z podjeciem decyzji. -W porzadku - warknal, kladac dlon na raczce gazu. W drugiej trzymal noz. - W porzadku, jade do ciebie! Obaj w tej samej chwili zapalili motory i wyruszyli na spotkanie. Doktorek usmiechal sie do siebie, coraz wyrazniej widzac przeciwnika. Robil juz wczesniej takie rzeczy. W podobnych okolicznosciach zalatwil Drugiego Porucznika Ognistych Smokow, kiedy gang Dekadentow byl panem swojej okolicy. Jeszcze sie nie zrownal z Ragnarokiem, a juz wyobrazil sobie, jak noz zaglebia sie w jego gardle. Doktorek usmiechnal sie triumfalnie, pewien zwyciestwa. Wciaz sie usmiechal, gdy Ragnarok z gracja zamachnal sie palka. Trafil go w reke i noz wypadl na jezdnie. Motocykle przez chwile jechaly obok siebie. Minister Obrony Cyganerii zdjal jeden ze swoich czarnych butow i uderzyl nim Doktorka z calej sily w udo. Dekadent stracil rownowage. Ksiaze Dekadentow z Rhode Island zlecial z motoru i jak pilka odbil sie od asfaltu. Maszyna wpadla w poslizg, spod kol wylecialy w gore iskry i po chwili znieruchomiala tuz obok znaku "Zakaz parkowania". -Niech to dunder swisnie - powiedzial posterunkowy, podsumowujac to, co sie stalo. Ragnarok wkladal wlasnie palke do skrytki, gdy w zasiegu wzroku pojawil sie woz policji stanowej. Jechal w ich strone dosc szybko, ale nagle kierowca ostro zahamowal, omal nie zderzajac sie z wyjezdzajacym z przecznicy bialym buickiem. Na zderzaku samochodu przyklejona byla nalepka: Jestesmy metodystami i to jest powodem naszej dumy. -A to co? - mruknal Perry Bailey, opierajac sie mocno o stolik szachowy Badewannesow. Buick zatrzymal sie przed kawiarnia. Z bagaznika wypadly na ulice trzy wedki. -Ale parszywa historia! - zawolal kierowca do posterunkowego, krecac sie niespokojnie na fotelu. - Najbardziej parszywa, cholerna historia! -O co chodzi? - zapytal z lekiem posterunkowy Cyrus. Jakby w odpowiedzi na pytanie jego oczom ukazala sie olbrzymia niedzwiedzica, nadchodzaca z kierunku, z ktorego przyjechal buick. Chwile potem zaatakowala woz policyjny. -To ich matka - zawolal jeden z mysliwych. Z.Z. Top odskoczyl jak oparzony od niedzwiadkow. Mysliwi w panice usilowali uruchomic ciezarowke, ale silnik tylko parskal i kaszlal. Posterunkowy Jed Cyrus obejrzal sie przez ramie, aby sprawdzic godzine na zegarze w kawiarni. Byla siodma piec. Jeszcze pol godziny temu pil tu spokojnie kawe. -Jezus Maria - westchnal, po raz drugi podsumowujac to, co sie stalo. -Dobrze sie pan czuje? - uslyszal czyjs glos. Byl to Kaznodzieja, ktory wchodzil po schodach na werande. Posterunkowy spojrzal na niego i kilkakrotnie poruszyl szczeka. -Kim, do diabla, jestescie? - zapytal go wreszcie. - Brygada Lone'a Langera? Kaznodzieja usmiechnal sie ujmujaco. -Nie, prosze pana - zaprzeczyl. - Jestesmy Cyganeria. RZUT OKA DO BIBLIOTEKI PANA SLONECZNEGO Biblioteka, podobnie jak pan Sloneczny, byla Prawdziwie Grecka. Znajdowala sie na szczycie wzgorza, duzo wyzszego niz Wzgorze, na ktorym nie padal deszcz i ciagle bylo lato, zas czas zatrzymal sie na sobotnim popoludniu, odpowiedniej porze, aby wypic butelke retsiny lub moze herbatke z cykuta, jesli ktos byl w bardziej filozoficznym nastroju. Przez otwarte okna Biblioteki wiatr przynosil zapach lisci laurowych i slychac bylo porykiwanie bydla, a takze sporadyczne dzwieki grajacej gdzies w oddali liry. Pan Sloneczny siedzial w Bibliotece, w Pokoju Pisania, przy swoim Biurku i pracowal nad ostatnim Rekopisem, Opowiescia tymczasowo nazwana "Absolutny Chaos w Chicago". Biurko pana Slonecznego tylko z nazwy bylo podobne do zwyklego biurka, podobnie jego Rekopis w niczym nie przypominal zadnego z rekopisow, jakie stworzyl Stephen George. Stephen George opowiada klamstwa, aby miec z czego zyc, zas wszystkie fikcje pana Slonecznego byly prawdziwe i chociaz czasami sprawdzal pisownie, zadna z jego Opowiesci nie byla Spisana na papierze. Ukonczone Tomy nie byly oprawiane jak zwykle ksiazki, zas Ksiazki w Bibliotece nie byly katalogowane, ani stawiane na polkach, jak normalne ksiazki. Wszystko wygladalo bardzo abstrakcyjnie, ale niezupelnie. Jesli ktos mialby okazje zerknac na pana Slonecznego, kiedy siedzi przy Biurku, i jesli umysl tego kogos bylby wystarczajaco chlonny, aby zrozumiec jego prace, wtedy pojalby, ze "Pisanie" w rzeczywistosci znaczy "Wtracanie Sie". Fikcyjna fikcja, czyli takie klamstwa, jakie opowiadal Stephen George, wymaga od autora naprawde ciezkiej pracy, aby ja wymyslic. Natomiast prawdziwa fikcja, taka jaka zajmowal sie pan Sloneczny, podobna jest nakreconemu zegarowi, tykajacemu przyjemnie bez niczyjej pomocy. Opowiadanie pana Slonecznego, aby rozwijac dalej te metafore, skladalo sie z przypadkowego - a nawet wiecej niz przypadkowego - przesuwania wskazowek zegara, aby zobaczyc, jakie interesujace formy chaosu moze to przyniesc. Poniewaz Opowiesci toczyly sie bez jego pomocy, mogl przenosic sie z jednej zaawansowanej historii do drugiej, bez pozostawania w tyle. Te zas prace, ktorymi czul sie w jakims momencie zmeczony, oddawal Malpom. Malpy, wszystkie slepe, gluche i nieme, ale niepodobne do zwyklych, uposledzonych malp, rozsiadly sie wokol Biurka pana Slonecznego, kazda przy swojej Maszynie do Pisania, ktore nie byly oczywiscie podobne do zwyklych maszyn do pisania, i Wtracaly Sie. Poniewaz nie mialy zielonego pojecia, o co w tych Opowiesciach chodzilo, ich Wtracanie Sie bylo calkowicie przypadkowe i absolutnie bez sensu, ale tak wlasnie mialo byc. Opowiesci snuly sie niezaleznie od tego i co jakis czas Malpy naprawde na cos trafialy. Malpa pracujaca nad "Biografia Katarzyny Wielkiej" miala mozliwosc dodac cos na temat konia, co przyprawilo pana Slonecznego o dlugotrwaly atak smiechu, chociaz sama Katarzyna prawdopodobnie nie widzialaby w tym nic zabawnego. Malpy pracowaly. Popoludniowy wietrzyk wciaz wial. Pan Sloneczny przerwal na chwile, aby zajrzec do Slownika, i wtedy cos sobie przypomnial. Odlozyl na bok "Absolutny Chaos w Chicago", wstal od Biurka i wszedl miedzy Malpy, sprawdzajac Tytuly, nad ktorymi pracowaly. Wreszcie miedzy "Trzecia Wojna Swiatowa: Prolog" i "Biografia Anity Bryant" znalazl "Glupca na Wzgorzu", dziwna Opowiesc, ktora zaczal ponad sto lat temu i dopiero teraz zaczela sie w niej klarowac fabula. Dokonano juz zasadniczego Wtracenia, ale chociaz wciaz bylo jeszcze wiele do zrobienia - potem moglby spokojnie zajac miejsce wsrod publicznosci i ogladac final - obecnie nie wymagala wiecej niz kilku retuszy. Najpierw najwazniejsze. Pan Sloneczny zajal miejsce przy Maszynie do Pisania Malpy i Napisal: Przytulny domek byl gotowy na jej przyjazd. W lodowce byl szampan i feta. A potem jeszcze: Pewnego dnia wczesnym rankiem George spotkal przypadkiem Aurore. Czyz nie byliby duzo lepsza para niz Aurora i Brian? Pan Sloneczny wyraznie zadowolony pozwolil, aby Malpa znowu zajela sie pisaniem, a sam usiadl przy Biurku. Wrocil do Opowiesci o Chicago i zajrzal do Slownika, aby cos sprawdzic. -Zobaczmy zatem... Trzy... PRZED BRAMA DO NIEBA I Mniej wiecej w polowie sierpnia pierwsi wracaja na Uniwersytet Cornella doradcy do spraw zakwaterowania i ogolnej informacji w sprawach uczelni. Maja za zadanie pomagac calej armii nowych studentow czuc sie tu jak w domu i ulatwiac im przebrniecie przez pierwszy rok. Dwudziestego trzeciego sierpnia otwieraja sie akademiki i zaczynaja przybywac pierwszoroczniacy, wszystkiemu sie dziwiac i niczego nie podejrzewajac. Maja tydzien na poznanie milych stron Itaki, do ktorych zalicza sie plywanie w strumieniach, wycieczki po okolicy, popijanie w barach w miasteczku, jesli ich falszywe dowody tozsamosci sa dobrze podrobione, lub popijanie w bursach, jesli nie. Jak co roku, ceglane sciany budynkow Zachodniego kampusu rozbrzmiewaja echem drobnych stop w adidasach marki Nike.W Polnocnym kampusie odbywa sie to samo, tylko na mniejsza skale, a halasy pochodza glownie z budynkow Mary Dolon Hall i Clara Dickons Hall (i oczywiscie takze z Risley, bursy Cyganerii). Dwudziestego trzeciego, dwudziestego czwartego i dwudziestego piatego sierpnia prawie caly czas padalo, jakby Itaka specjalnie chciala zapoznac nowo przybylych ze swoim klimatem. W ciagu tych trzech dni, kiedy ulewne deszcze przeplataly sie z gesta mgla, Stephen George wychodzil na dlugie spacery, wedrujac zarowno po terenach kampusu, jak i po miasteczku. Przygladal sie twarzom ludzi, ktorych mijal, szukajac starych przyjaciol i poznajac kilku nowych. Nie zwazajac na pogode, czesto puszczal latawca i tylko jeden jedyny raz wiatr go zawiodl. Tamtego dnia, a bylo to wczesnym popoludniem dwudziestego trzeciego, dal za wygrana dokladnie na dziesiec minut przed straszliwa burza, jaka rozpetala sie nad miasteczkiem. Dwaj mieszkancy Itaki pechowo dla siebie ten wlasnie dzien wybrali na przejazdzke lodka po jeziorze Cayuga. Zgineli od uderzenia pioruna. Jednak George pil juz w tym czasie herbate w Swiatyni Zeusa w GoldwinSmith Hall. Dwudziestego czwartego rano spacerowal u podnoza Wzgorza i zatrzymal sie na sniadanie u McDonald'sa. Wlasnie zasiadl nad styropianowa tacka w kolorze bezu, na ktorej lezaly trzy nalesniki, gdy do restauracji wszedl starszy mezczyzna w podkoszulku Eddiego Bauera. Byl to staly klient McDonald'sa i jak sie wkrotce okazalo, nazywal sie Wax. Kobiety za lada omal na siebie nie powpadaly, przescigajac sie w wylewnych powitaniach. -Poranna kawa Waksa, prosze - zawolala jedna. George wykrecil szyje, aby zobaczyc, czy byla to czarna kawa, czy z mleczkiem (dla niego, jako pisarza, takie szczegoly mialy olbrzymie znaczenie). Wax wzial styropianowy kubek, wykonal gleboki uklon i zajal miejsce przy stoliku obok pucolowatej kobiety, wygladajacej na siedemdziesiat lat. -Siemanko - powital kobiete, ktora byla emerytowana bibliotekarka. - Nazywam sie Wax. Wie pani, czemu mnie tak nazywaja? Bo jestem taki gladki... Po dwoch minutach doprowadzil ja do pensjonarskiego chichotu, a po trzech dzielili sie juz ciastkiem i parowkami. Prawdziwa milosc, pomyslal George i w tej samej chwili zauwazyl znajoma twarz, dwa stoliki za Waksem. -Zostancie tutaj - zwrocil sie do swoich nalesnikow i poszedl sie przywitac. - Witam pania. Aurora Smith spojrzala na niego i usmiechnela sie. -Czesc George - pozdrowila go takze. Spotkali sie dwa lata temu na Dziedzincu, kiedy to George doslownie powalil ja na ziemie, uskakujac z drogi pedzacemu konno Cyganowi. Zostali dobrymi przyjaciolmi. Lubili razem spedzac czas, chociaz George nigdy nie czul sie swobodnie w towarzystwie jej chlopaka. -Jak minelo lato? Napisales jakies nowe opowiadania dla nieznanych czytelnikow? -Cos malego, tak - przyznal George. - Wymyslilem cos dla corki wlasciciela domu, w ktorym mieszkam. Krotka nowela. Wydawca magazynu literackiego w Vermont chcialby zrobic z tego serial. No, a teraz jeszcze to. -Co to? - zapytala Aurora, gdy George wyjal z kieszeni zlozona koperte. -Zaproszenie od pani profesor eugeniki z uniwersytetu w Iowa. Spodobala jej sie moja pierwsza powiesc i chce mnie skrzyzowac z jakimis kobietami z tamtejszego Warsztatu Pisarskiego. Aurora zasmiala sie duzo glosniej, niz powinna byla w towarzystwie swojego chlopaka. -Zamierzasz sie na to zgodzic? -Nie - George potrzasnal glowa. - Jestem zbyt slaby. Nie mam tyle wigoru. Warsztat Pisarski na uniwersytecie w Iowa jest bardzo liczny. Moze gdybym mial krew mormonska... ale, co tam u ciebie? Jak tam wakacje? -No, wiesz... - zawiesila glos i wzruszyla ramionami. To bylo dla niej typowe. Prawie zawsze tak kwitowala wszelkie osobiste pytania, nawet te bardzo ogledne. -Zycie jest wspaniale. Czuje sie szczesliwa. -Tak? - zapytal George. -Tak, naprawde... wiesz, wreszcie przeczytalam jedna z twoich powiesci! - zawolala. - "Rycerz Bialych Roz". Znalazlam egzemplarz w ksiegarni w Milwaukee, gdy przejezdzalismy tamtedy w lipcu. -I co o niej myslisz? -Bardzo mi sie podobala - przyznala szczerze. - Skad ci przyszlo do glowy, aby... -O czym rozmawiacie? - zapytal Brian Garroway, pojawiajac sie znienacka przy stoliku. Meska toaleta u McDonald'sa znajdowala sie w najciemniejszym zakatku restauracji i Brian wracal z niej jak z safari. -Omawiamy moja blyskotliwa kariere pisarza - zazartowal George, gdy Brian usiadl obok Aurory i objal ja ramieniem. - Aurora wlasnie mi powiedziala, ze przeczytala jedna z moich powiesci. -"Rycerza Bialych Roz'f? -Wlasnie. Czytales ja? -Przekartkowalem tylko. -I jak ci sie podobala? -Masz niezly styl - pochwalil go Brian. - Jego zaleta jest to, ze jest taki nieoszlifowany. W przeciwienstwie do calego przeslania, ktore wydalo mi sie przesadnie wydumane - nowofalowy Camelot? - i w pewien sposob zbyt swieckie. Poza tym calosc jest, jak dla mnie, zbyt romantyczna. George wyraznie byl pod wrazeniem. -I wszystkie te uwagi przyszly ci do glowy zaledwie po przekartkowaniu? Brian, minales sie z powolaniem. Powinienes wykladac literature angielska. - Spojrzal na Aurore. - Czy ty takze uwazasz, ze to zbyt romantyczne? -Bo ja wiem... - wzruszyla ramionami, jakby niechcacy stracajac reke Briana. - Chyba nie. Mam wrazenie, ze to mialo byc wlasnie takie, mam racje? Znowu wzruszyla ramionami i zajela sie jedzeniem. Brian polozyl delikatnie reke na jej karku. -Chyba zaraz pojedziemy, co ty na to? Powinienem byc w Dickson na tyle wczesniej, aby pogadac jeszcze z Michaelem Kristem. -Jasne - zgodzila sie Aurora, odkladajac widelec. - Juz skonczylam. -Swietnie. Chodzmy. - Brian wstal. - Zaluje, George, ale troche sie spieszymy. -W porzadku. Pewnie spotkamy sie niebawem w kampusie. -Mam nadzieje. Uczysz w tym semestrze? -Tak. Musze popracowac nad swoim surowym stylem. Bede mial troche zabawy. Brian usmiechnal sie uprzejmie. -Powodzenia i do zobaczenia, George. Aurora wstala i pomachala mu. -Uwazaj na siebie - powiedziala. George pokiwal glowa na pozegnanie, patrzac, jak Aurora i Brian wychodza z restauracji. Gdy zamknely sie za nimi drzwi, uslyszal za soba czyjs glos: -Jak widze, szykuje sie kolejne niedobrane malzenstwo. George obejrzal sie. Slynny pan Wax siedzial sam przy stoliku, gdyz jego towarzyszkabibliotekarka oddalila sie, aby upudrowac sobie nos. -Co pan ma na mysli? - zapytal George. -Wyraz ich twarzy - wyjasnil Wax. - To, co widzialem w ich oczach. To subtelne sprawy, rozumiesz, a oni przypominaja mi mojego brata i szwagierke, zanim klamka zapadla. Zle prady, moj mlody przyjacielu. -Co sie stalo z pana bratem i szwagierka? -Za duzo napiec. Z powodu niedopasowania. Trzeciego dnia miodowego miesiaca miala tego dosc i postrzelila go w noge. Cholerna sprawa: od tamtej pory nie moze dobrze chodzic. Wax potrzasnal glowa i westchnal, a potem odwrocil sie. -Mlody czlowieku, chcesz byc Dobrym Samarytaninem? - zapytal, mieszajac kawe. - Jesli tak, skradnij serce tej mlodej damie i oszczedz temu mlodemu czlowiekowi chromania przez reszte zycia. -Ma pan racje - powiedzial George. Pokiwal glowa, usmiechnal sie i wrocil do swoich nalesnikow. II -Jak wygladam?-Jesli chcesz wiedziec, potwornie smiesznie. -Mowie powaznie, Blackjack. Czy wygladam jak Rasowiec? -Wygladasz jak znerwicowany pies, ktory wytapial sie w kaluzy blota. Co oznacza, ze wyglad nie zawsze wprowadza w blad. Ciezarowka zawiozla ich w okolice miasta, ktore ludzie nazywali Watkins Glen. Po opuszczeniu samochodu ruszyli na wschod, przewidujac, ze po krotkim marszu znajda sie w miejscu, ktore Luther nazywal Niebem. -To zabawne, ale spodziewalem sie, ze podroz bedzie duzo dluzsza - powiedzial Blackjack. - Ale jesli Niebo jest tak blisko, Luther, to po co zawracasz sobie glowe tym przebraniem? Jesli jest tam tak, jak mowiles, to nie powinienes miec problemow z Rasowcami. -To tylko na wszelki wypadek - powiedzial Luther. - Nigdy nie wiadomo, Raaq moze miec tam swoich straznikow, ktorzy nie pozwola psom dostac sie do Nieba. -Ale jesli straznicy Raaaa zabija cie - polemizowal Blackjack - to czy w ten sposob nie pomoga ci dostac sie do Nieba? -No... - Wniosek wydawal sie niewatpliwie logiczny, ale Luther wcale nie chcial zrezygnowac z pomyslu przebrania. - Moze masz racje, ale nie ma sensu kusic losu. -Rob zatem, co chcesz. Ale uwazam, ze tylko bardzo glupi Rasowiec nie zauwazy, ze wygladasz dziwnie, Luther. Blackjack mial racje. Luther naprawde wygladal tak, jakby wytapial sie w blocie. I rzeczywiscie zrobil to, tarzajac sie w kaluzach po ostatnim deszczu, czemu przygladaly sie ze zdziwieniem dwie wiewiorki. Po wyschnieciu jego siersc sterczala na wszystkie strony, pozwijana w najdziwniejsze skrety, nie przypominajac w niczym naturalnie rosnacego psiego futra. Ale przynajmniej jego kolor ujednolicil sie. Teraz Luther od biedy moglby ujsc za jakiegos Teriera, ktory wyczochral sie o brudna sciane. -Po prostu tak czuje sie pewniej, Blackjack - wyjasnil Luther. - Zaloze sie, ze gdyby pojawil sie tu Smok, na pewno by mnie nie rozpoznal. -Pewnie masz racje. Chociaz sadzac po tym, jak potraktowali go hycle, nie uwazam, abysmy go jeszcze kiedys spotkali. Poza tym, smierdzisz jak gowno. Zapewne bylo tam jakies w tym blocie. -Nie dbam o to, jak pachne. Wciaz czuje zapach Nieba, silniejszy niz kiedykolwiek, i tylko to sie liczy. Juz wkrotce tam bedziemy, moze nawet jutro, a wowczas wszystko bedzie dobrze. Jak to bedzie wspaniale moc znowu zobaczyc Mojzesza... Blackjack przez chwile milczal. W glebi duszy, tam gdzie chowal swoje sumienie i wspolczucie, zaczynal sie zastanawiac, co bedzie, jesli nie znajda Nieba. To oczywiste, myslal sobie kot, ze go nie znajdziemy, a przynajmniej Nieba w tradycyjnym rozumieniu i, co takze zrozumiale, nie spotkamy tam Mojzesza. Przygody, jakie przezyli w podrozy, wcale nie zachwialy jego ateizmem. A ucieczka przed Smokiem wrecz utwierdzila go w przekonaniu, ze Bog nie istnieje. Zaden Bog ani bogowie nie dopusciliby do istnienia takich glupich uprzedzen. -Posluchaj, Luther - zaczal - jesli Niebo rzeczywiscie jest niedaleko stad, powinny tu byc jakies drogowskazy. -Drogowskazy? -No, na przyklad swiatla miasta odbijajace sie w chmurach. Niebo na pewno jest wieksze niz Manhattan, a przeciez nie widzimy jeszcze zadnego sladu, niczego, co by wskazywalo, ze sie do niego zblizamy. Och, moze powietrze jest tu bardziej czyste, ale czuje to juz od kilku dni. Nie ma zadnych zmian w okolicy, zadnych znakow, ze zblizamy sie do czegos wielkiego. Czy nie sadzisz, ze jesli Niebo jest tak blisko, powinnismy juz cos zauwazyc? -Rozumiem, w dalszym ciagu nie wierzysz, ze je znalezlismy? Blackjack wpatrywal sie w swoje pazury. -I - Luther mowil dalej - nie chcesz, abym cierpial, gdyby naprawde tak bylo? -Luther... - Kot wciaz nie patrzyl na niego. - Luther, jestes moim dobrym przyjacielem i wiesz, ze nie chcialbym, abys czul sie rozczarowany i zraniony, ale... nie chce mi sie wierzyc, ze takie miejsce rzeczywiscie istnieje. Nie wierze w wielki psi dom w chmurach, pelen psich aniolow i dusz zmarlych. To zbyt piekne marzenie senne, a my mamy przed soba jeszcze dluga droge, aby znalezc sie w okolicy przypominajacej sen. -Dlaczego wiec poszedles ze mna, jesli nie wierzysz w Niebo? - zapytal Luther. Pytanie zostalo zadane bez cienia emocji i Blackjack nie umial powiedziec, czyjego przyjaciel byl rozgniewany. -Poniewaz jestes moim przyjacielem - wyjasnil Blackjack, wyraznie wstydzac sie okazywanych uczuc. - I moze tez dlatego, ze... ze myslalem, ze ta podroz bedzie tego warta. Nie mam nic przeciwko zyciu w slumsach, jest tam przeciez duzo szczurow, ale pomyslalem, ze ciekawie byloby zamieszkac tam, gdzie sa prawdziwe drzewa i trawa, ktora nie wyrasta jedynie w peknieciach plyt chodnikowych. Jestem pewien, Luther, ze to miejsce, do ktorego idziemy, bedzie piekne. Moze nawet tak piekne, ze wynagrodzi nam te cholerna wedrowke. Wiem, ze twoj nos nie moze cie zupelnie zmylic. Ale Niebo... -I nie wierzysz takze w to, ze spotkamy Mojzesza? -Nie - przyznal Blackjack tak delikatnie, jak tylko potrafil. - Nie wierze, ze Mojzesz istnieje inaczej niz w naszych wspomnieniach. I w niczym mu to nie uchybia, bo przeciez my takze predzej czy pozniej przestaniemy istniec... Moze jestem z toba zbyt szczery, ale nie chcialbym, abys sie rozczarowal, jesli go nie spotkamy. Mam nadzieje, ze sie na mnie nie gniewasz. -Gniewac? - zdumial sie Luther. - Mowisz to, co czujesz, Blackjack, a poza tym jestes kotem. Nawet jesli sie mylisz, to nie twoja wina. Wiem, ze chcialbys, aby Mojzesz istnial. -Chcialbym - zgodzil sie Blackjack. - Chcialbym, abysmy go znalezli. Ale to sie nie uda... -Moze sie nie udac - poprawil go Luther. - Wolalbym tak o tym myslec, przynajmniej dopoki tu jestesmy. Kto wie, moze jeszcze cos sie zmieni i okaze sie, ze trafimy do sennego marzenia. Ale przedtem trzeba bedzie zrobic cos niezwyklego. Na przyklad... bo ja wiem, przejsc przez zaczarowana rzeke, wspiac sie na wysoka gore. Pachnie tak, jakby tam byly wysokie gory. Powinienes wykazywac wiecej optymizmu, Blackjack - kontynuowal Luther, gdy znowu ruszyli przed siebie. - Moim zdaniem wszystko bedzie dobrze. -I to mowi pies, ktory wyglada jak wyciagniety z bagna. -Blackjack, ty... Tak to mniej wiecej wygladalo. Przekomarzali sie zawziecie i dobrodusznie, zblizajac sie powoli do Nieba. III -Czyja snie?Minela wlasnie siodma rano dwudziestego piatego sierpnia. Policjanci jechali wolno wozem patrolowym w kierunku skrzyzowania w centrum Itaki, przygladajac sie jezdzcom na koniach, ktorzy zmierzali West State Street w kierunku The Commons. Deszcz przestal wlasnie padac i Cyganeria wynurzyla sie z mgly jak parada zjaw. -Nie, to nie sen - powiedziala policjantka prowadzaca woz. Nattie Hollisterbyla szczupla Murzynka, jej partner, Samuel Doubleday, bladym mezczyzna w srednim wieku, obsypany na policzkach niewiarygodna iloscia piegow. -Niewatpliwie sa bardzo kolorowi, nieprawda? - dodala po chwili. -Kim oni sa? A moze raczej powinienem spytac, czym? -Nazywaja siebie Cyganeria. -Czy to jakis nowy wynalazek komunistow? -Niezupelnie. To fajna paczka, naprawde. Nigdy zadnego z nich nie musialam zatrzymywac. Doubleday odchrzaknal i splunal przez okno. -Moze po prostu nie daja sie na niczym zlapac. Nie podobaja mi sie. W tym momencie Ragnarok przejechal na motocyklu tuz przed maska policyjnego wozu. Dostrzegl w srodku Nattie Hollister i zasalutowal. -Niech zyja gliny z Itaki - zawolal. -Ave, Caesar! - zakrzyknelo kilkoro z Cyganerii. -Widzisz? Widzisz? - naburmuszyl sie Doubleday. - Zachowuja sie jak te gnojki z knajpy dla gejow. Zadnego szacunku dla wladzy. -Alez nie, szanuja nas - zapewnila go Hollister. - Okazuja to tylko w specyficzny sposob. -Ten tam - Doubleday wskazal palcem na Z.Z. Topa, ktory truchtal na swoim osiolku - to albo marksista, albo pedofil. Bez watpienia. -Nie przejmuj sie tym, Doubleday. Oni naprawde nie sa grozni. Nie chcesz wstapic gdzies na kawe? -Tak. Tak, dobry pomysl. Przynajmniej dopoki to cholerne skrzyzowanie sie nie oczysci. - Jego usta wygiely sie w podkowe. Hollister zaczela sie zastanawiac, czy ten czlowiek w ogole potrafi sie usmiechac. - No, do cholery! -Co znowu, Doubleday? -Znowu pada! Hollister odrzucila do tylu glowe i rozesmiala sie. IV -Posluchajcie deszczu! - zawolal Lwie Serce, gdy przejezdzali przez The Commons i wszyscy powitali ulewe glosnymi oklaskami.Przez ostatnie piec mil oklaskiwali wszystko na swojej drodze, od swistaka do autobusow firmy Greyhound, szczesliwi, ze znowu tu sa. Dla wielu z nich, takze dla Lwiego Serca, byl to juz ostatni rok na Uniwersytecie Cornella i wszyscy chcieli go zaczac jak najlepiej. Lwie Serce jechal na przedzie, obok niego Fujiko i Myoko, dalej zas bez zachowania jakiegokolwiek porzadku cala reszta Cyganerii. Sunac przez The Commons, pozdrawiali szeregi sklepow, restauracje McDonald'sa oraz lawki na chodnikach. Przed sklepem Iszard, tego na wprost hotelu Itaka, pozdrowili rowniez George'a, ktory tego dnia wstal wyjatkowo wczesnie. -Czesc pisarzu - zawolal Lwie Serce skinawszy glowa w jego strone. Uniosl reke i procesja sie zatrzymala. - Co tak wczesnie na nogach? Myslalem, ze tylko my jestesmy na tyle rabnieci, aby wstawac o wschodzie slonca. -Jakiego slonca? - zapytal z usmiechem George, spogladajac na zachmurzone niebo. - Mialem nadzieje, ze wlasnie o tej porze was spotkam. Witajcie w domu - mowiac to, wreczyl Lwiemu Sercu butelke midori. -Swietnie - ucieszyl sie Krol Cyganerii. - Doceniam twoj dobry gust w dziedzinie likierow. -Czesc, George - zawolal Z.Z. Top, podjezdzajac blizej. W reku trzymal gazete. - Mam tu cos dla ciebie. Czytales wiadomosci z Chicago? -Nie. Co pisza? -No wiec - zaczal Top zadowolony. Byl wielbicielem "Rycerza Bialych Roz" i uwielbial dzielic sie z George'em kuriozalnymi wiadomosciami. - Wyobrazcie sobie, jeden facet z Wietrznego Miasta mieszka w domu na przedmiesciach, wyjezdza na dwa dni i kiedy wraca, okazuje sie, ze dom sie pali. W poblizu nie ma zadnego wozu strazackiego, a jego syn, ktory zostal sam w domu, krzyczy przez okno na najwyzszym pietrze do tatusia, aby go ratowal. Kazdy odpowiedzialny ojciec powinien pobiec ratowac dzieciaka, prawda? Ale ten facet ma problem psychiczny, ma to, co sie nazywa trzy... trzy... no, do cholery! -Trzynastkofobie - pomogla mu Myoko. -No wlasnie! Trzynastocostam. Znaczy to z grubsza, ze facet wpada w szok, gdy pojawia sie trzynastka. A dym wydobywal sie wlasnie z okna na trzynastym pietrze. -Policzyl je? - sceptycznie spytal George. -Czlowieku, tu wszystko wyjasniaja, na wypadek gdyby znalazly sie jakies watpiace umysly. On doskonale wiedzial, gdzie w jego domu znajduje sie trzynaste pietro, i na widok tego zesztywnial mu zwieracz... -Fajnie, Top - powiedziala Fujiko. -...i za zadne skarby nie byl sie w stanie zmusic do jakiejs akcji, nawet widzac, ze jego dziecko jest na dobrej drodze do barbecue. A wiec poszedl do swojego samochodu, rozumiecie, wyjal z bagaznika kanister benzyny, wyciagnal z kosza na smiecie pusta puszke po coli, oderwal kawalek swojego garnituru marki Brooks Brothers i zrobil podmiejska wersje koktajlu Molotowa. Rzucil nim w te czesc budynku, gdzie sie jeszcze nie palilo, i po chwili ogien i dym ogarnal takze czternaste pietro. Wtedy ten dupek rzucil sie w strone pozaru i wreszcie mogl byc bohaterem. Wydobyl dzieciaka calego i zdrowego, ale dom spalil sie ze szczetem. Ale najciekawsze jest to, ze firma ubezpieczeniowa odmowila wyplacenia odszkodowania, poniewaz facet dokonal w gruncie rzeczy podpalenia. Szykuje sie rozprawa w sadzie. -Zupelnie jak bajka. -Bez gowna. Ale jesli wrzucilbys cos takiego do swojego opowiadania, ha! od razu by cie oskarzyli o brak realizmu. George wzruszyl ramionami. -Nic nie przescignie zycia w pisaniu scenariuszy. -Bez gowna. Ostatnio w Chicago zdarzylo sie wiele zwariowanych historii. Musimy pojsc na piwo, strzelic sobie kilka black label lights, a wtedy wszystko ci opowiem. -Podwiezc cie na Wzgorze, pisarzu? - zapytal Lwie Serce, gdy Z.Z. Top skonczyl. -Nie, dziekuje - powiedzial George. - Zostane tu jeszcze chwile. -Jak chcesz. Hej, masz juz kobiete? George odrobinke sie zaczerwienil. -Niestety nie - przyznal. - Ale ciagle szukam. -Dobrze, mam cos dla ciebie, odwdziecze sie za midori. - Z aksamitnej torby wyciagnal ciasteczko z przepowiednia i podal George'owi. -Co to? -Otworz je, pisarzu. Nie zadawaj pytan. George przelamal ciasteczko. Wyjal ze srodka kawalek papieru i przeczytal na glos wrozbe. -Strzez sie Id Marcowych. - Rozejrzal sie zaskoczony. - Nic nie rozumiem. -Ha? - zdziwil sie takze Lwie Serce. - Cholera, musialem dac ci nie to. Pogrzebal znowu w torbie i wyjal jeszcze jedno ciasteczko. -Sprobuj to. Tym razem na skrawku papieru bylo napisane cos, co brzmialo bardziej zrozumiale. -Odzyskasz jedna (l) Kobiete ze Swoich Snow. Ten kupon traci waznosc, gdy zakazuje tego prawo. No, tego wlasnie potrzebuje. -To sa magiczne ciasteczka z przepowiednia, pisarzu - poinformowal go Lwie Serce. - Zrobione specjalnie dla mnie przez te mala Wicce z SoHo. Jesli to ci nie pomoze, rownie dobrze mozesz sie uwazac za beznadziejny przypadek. -Dzieki za zaufanie - powiedzial George. -Nie bierz tego zbyt powaznie, pisarzu. - Krol Cyganerii dzgnal konia ostrogami. - Wstap do Risley i odwiedz nas koniecznie. -Na pewno - przytaknal George. Zrobil im miejsce i patrzyl, jak go mijaja, machajac do tych, ktorych znal. Spiekl raka, gdy Kin, jedna z szarych Dam, usmiechnela sie do niego. Wkrotce znikneli mu z oczu, kierujac sie w strone Wzgorza, najpierw do stajni Uniwersytetu Cornella, a potem do akademika Risley. George zlozyl pieczolowicie oba papierki z przepowiedniami i wsunal do portfela. Potem schowal sie pod markiza sklepu i patrzyl na deszcz. Kaliope pojawila sie w Itace, gdy padal deszcz, i tylko ona znala dokladna godzine swojego przyjazdu. Czekal na nia maly domek w zagajniku przy Triphammer Road, na polnoc od Polnocnego kampusu. Byl przyjemny i bardzo jej odpowiadal, chociaz wiedziala, ze dlugo w nim nie zostanie. Po rozlozeniu kilku drobiazgow, ktore przywiozla, wziela prysznic, zmywajac z siebie kurz podrozny i szorujac sie az do blysku. Umyta, zajrzala do lodowki, gdzie znalazla szampana i ser. Usmiechnela sie. To ladnie z jego strony. Zanim zjadla i wypila, zaszlo slonce, czego zreszta nie bylo widac przez gruba warstwe chmur. Gdy wypoczela, wlozyla mokasyny i stroj tkany srebrzysta nitka, ktory wygladal jak skrzyzowanie kimona z dlugim plaszczem. Tak ubrana wyszla w noc. Po raz kolejny deszcz ustapil pola gestej mgle i Kaliope byla prawie niewidzialna w swoim stroju. Trzykrotnie mijala na ulicy przechodniow i nikt jej nie zauwazyl, chociaz kazdy sie zatrzymal, czujac przejmujacy smutek, jakby nagle stracil wielka milosc. Prudence Risley Residence Hall znajdowal sie na polnocnej krawedzi wawozu Fali Creek, na lewo idac mostem East Avenue, ktory prowadzil do Centralnego kampusu. Jego mieszkancy urzadzali wlasnie Mgielne Przyjecie na tylnym dziedzincu i caly akademik byl rzesiscie oswietlony. Lwie Serce, ktory bawil sie tam i pil juz od godziny, wytoczyl sie na trawnik przed wejsciem, aby odpoczac od muzyki, a wlasciwie nieustajacego strumienia dzwiekow "alternatywnych" zespolow rockowych. Nie byly to zle zespoly, wiekszosc grala na przyzwoitym poziomie, ale ostatnio staly sie troche zbyt modne. Teraz, kiedy juz prawie zapomniano o muzyce disco, Cyganeria moglaby ja zaczac lansowac, tak po prostu, dla przekory. Popijajac midori w malej szklance, Lwie Serce wpatrywal sie zapijaczonym wzrokiem w akademik. Zbudowano go w 1913 roku jako zenskie dormitorium, ale w poznych latach szescdziesiatych i wczesnych siedemdziesiatych Risley zradykalizowal sie, stajac sie koedukacyjnym rajem dla zbuntowanej mlodziezy. Gdy trzy lata temu zaczal sie tam pojawiac konserwatywny element, Lwie Serce, wowczas student pierwszego roku, stworzyl Cyganerie, aby wspolnie stawic mu opor. To prawda, ze Cyganeria nie byla zbyt oryginalna - styl ubierania sie Lwie Serce zapozyczyl z Greenwich Village, gdzie sie wychowywal, zas pieniadze na zakup koni dla swojej grupy pozyczyl od swoich rodzicow. Widok ubranego na purpurowo jezdzca na koniu z purpurowa grzywa wciaz jednak byl czyms zaskakujacym, nawet na stosunkowo liberalnym Uniwersytecie Cornella. Wznoszono wprawdzie w gore brwi, ale akademik zachowal swoja dawna reputacje. Historia moze sie powtarzac, ale nigdy nie przestaje sie dziac. Poniewaz cala elita Cyganerii konczyla w tym roku studia (razem z Lwim Sercem z jego zasobami finansowymi), Krol zastanawial sie, po jakim czasie reszta grupy rozpierzchnie sie lub zamieni w koterie. A takze, jaki bedzie los akademika bez takich dziwactw jak elektroniczna harfa zydowska Z.Z. Topa. Gdy Lwie Serce dumal nad rola, jaka Cyganeria odegrala w historii akademika Risley, a takze na szerszym polu spolecznosci uniwersyteckiej, z mgly wynurzyla sie Kaliope, stajac przed nim opromieniona blaskiem, jaki padal z rzesiscie oswietlonego budynku. -Ho... Lwie Serce gapil sie na nia, calkowicie porazony tym widokiem. Szklanka wypadla mu z dloni i reszta midori wylala sie na trawe. -Ho? - Kaliope spojrzala mu w oczy i usmiechnela sie, rozdzierajac mu serce. Byla to bowiem najpiekniejsza kobieta, jaka w zyciu spotkal, jaka moglby spotkac, a przy tym momentalnie uswiadomil sobie, z absolutnie niezachwiana pewnoscia, ze ta wspaniala kobieta nigdy nie bedzie jego. Gdy kokieteryjnie poslala w jego strone pocalunek, Lwie Serce stracil nad soba kontrole. -Kim jestes? - zawolal Krol Cyganerii, zrywajac sie z trawnika. - Powiedz mi przynajmniej, kim jestes... -Jestem tylko snem, wysnionym w samotna noc - powiedziala Kaliope, smiejac sie. Gdy wyciagnal reke, aby ja zatrzymac, kobieta zawirowala, jej plaszcz kimono przeplynal mu miedzy palcami, i juz jej nie bylo. Lwie Serce potknal sie i upadl na ziemie. -Poczekaj! - zawolal w strone mgly, zupelnie nie jak krol. - Poczekaj... Z daleka dobiegl jej smiech - brzmial tak, jakby przechodzila przez most - a potem wszystko ucichlo. Lwie Serce zastanawial sie, czy nie powinien za nia pobiec, ale po chwili zrezygnowal, zdajac sobie sprawe, ze jesli ona nie bedzie tego chciala, nigdy jej nie zlapie. Poza tym, chociaz byl pijany, czul, ze jesli za nia pobiegnie i bedzie sie narzucal, moze go spotkac cos zlego. -Tylko spokojnie - mruczal do siebie, usilujac stanac na nogi. - Kimkolwiek byla, juz jej tu nie ma. Gdy udalo mu sie utrzymac pionowa postawe, zauwazyl Myoko, ktora wyszla z przyjecia, aby go poszukac. Lwie Serce nigdy jeszcze tak bardzo nie ucieszyl sie na jej widok. -Czy ty jestes prawdziwa? - zapytal ja, wciaz oszolomiony upadkiem. -Co takiego? - zdziwila sie Myoko, podchodzac blizej. - Czy brales dzisiaj cos mocnego? Lwie Serce nie odpowiedzial. Wyciagnal powoli reke i dotknal jej delikatnie, jakby obawiajac sie, ze zawiruje i zniknie. Uscisnal jej dlon, zachwycony, ze czuje cialo i kosci. Potem pogladzil ja po policzku. -O co chodzi? - nie mogla zrozumiec Myoko, zaskoczona, ale tez zadowolona z wyrazu twarzy Lwiego Serca. Przez ostatnie dwa tygodnie odnosil sie do niej dosc obojetnie. Teraz wszystko wskazywalo na to, ze chlod uczuciowy minal. -Jestes prawdziwa - oswiadczyl Lwie Serce, ujmujac ja pod reke i calujac. I stali tak prawie przez godzine, przytuleni do siebie, wsluchani w cichnace odglosy konczacego sie przyjecia. Kiedy wreszcie rozlaczyli sie i postanowili wejsc do srodka, z pamieci Lwiego Serca calkowicie zniknelo wspomnienie Kaliope. Tej nocy spotkal tylko Myoko i kochal ja. VI Dziedziniec byl kompletnie opustoszaly, gdy pojawila sie tam Kaliope. Zazwyczaj bywalo inaczej. Nawet jesli noc obfitowala w wydarzenia i imprezy, zwlaszcza w szalone balangi odbywajace sie w akademikach, na terenie Centralnego kampusu zawsze krecilo sie pare osob, zwlaszcza przed polnoca. Ale Pani miala ochote potanczyc; potanczyc, ale nie byc widziana, a zatem wszyscy, ktorzy zamierzali przejsc przez Dziedziniec, rozmyslili sie nagle i wybrali inna droge.Kaliope, podskakujac radosnie, zatrzymala sie miedzy drzewami w polnocnej czesci Dziedzinca, gdzie mgla i cienie mieszaly sie ze soba. Ostroznie zdjela z szyi gwizdek, zacisnela go mocno w swojej drobnej dloni, a potem zagwizdala. Nie rozlegl sie zaden slyszalny dzwiek, ale mgla przed nia zafalowala i uformowala sie w postac George'a. -A zatem tak wygladasz - powiedziala Kaliope, usmiechajac sie. Wyglad fizyczny absolutnie sie dla niej nie liczyl. Jej oczy potrafily zobaczyc kazdego jako niezwykle atrakcyjna osobe, tak jak i ona, dzieki swojej magii, kazdemu mogla wydac sie absolutna pieknoscia. Kaliope chciala go jednak zobaczyc jeszcze przed spotkaniem, wylacznie z czystej ciekawosci. Obejrzawszy go sobie, rozwiala postac z mgly i pobiegla przez trawnik do miejsca, gdzie staly posagi dostojnych fundatorow. Andrew D. White poslal jej karcace spojrzenie, gdy Kaliope zrzucila ubranie i pozostajac tylko w mokasynach, stanela naga w swietle ksiezyca. Po chwili zrzucila tez buty i zaczela tanczyc. Byl to dziki, dionizyjski balet, jakiego nie zobaczylibyscie na zadnej scenie. Wiatr natychmiast zaczal wiac, szumiac i szeleszczac melodyjnie miedzy galeziami drzew i pod dachami domow. Nie rozpedzil jednak mgly i nikt nie widzial tego, co sie dzialo, chociaz wiele skrzatow slyszalo jego muzyke i zastanawialo sie, co to moglo znaczyc. Nawet Hobart, dziadek Zephyr, ktory caly czas pilnowal dzwonow na szczycie Wiezy McGraw, nie potrafil wyjasnic powodu ogarniajacego go niepokoju. Wiatr wial takze w okolicy domu George'a, ale pisarz wsluchiwal sie w jego odglosy bez leku. To, jak dlugo trwal taniec Kaliope, jest rownie niejasne, jak godzina jej przybycia do miasta, ale wszystko skonczylo sie o polnocy. Koziolkujac, wyladowala miedzy posagami dokladnie w chwili, gdy Zegar zaczal wybijac dwunasta. Kiedy dzwony obwieszczaly poczatek nowego dnia, Kaliope przenosila wzrok z Andrew na Ezre, jakby chciala ich zachecic do zejscia z postumentow. Nie dali sie jednak do tego namowic. Gdy dzwony umilkly, zebrala szybko swoje ubranie i skierowala sie w strone, z ktorej przyszla. -Jestem tu, George - zawolala w noc. - Jestem tu. VII -Czyz nie przypomina ci to marzen sennych, Blackjack?-Jest interesujace, przyznaje. Byl wczesny ranek dwudziestego szostego sierpnia. Luther i Blackjack poruszali sie w gestej, bialej mgle, ostatnim tchnieniu trwajacej od trzech dni pogody. Chociaz wschodzace slonce zaczynalo juz ja rozwiewac, czuli sie jak we snie, jakby szli tunelem do swiata z mgly. Zwierzeta wedrowaly przez wieksza czesc nocy i wkroczyly do Itaki w egipskich ciemnosciach, ledwo zdajac sobie sprawe, ze wchodza do miasta. Gdy szly przez opustoszale The Commons, Luther czul w powietrzu intensywny zapach Nieba, a gdy znalazly sie u stop Wzgorza, kundel obwiescil z radoscia, ze sa juz prawie na miejscu. Blackjack staral sie byc uprzejmy w swoich komentarzach, chociaz w glebi duszy oczekiwal, ze niebianska okolica bedzie bardziej oswietlona. Nagle z mgly wylonila sie brama. -Brama do Nieba! - wykrzyknal Luther. - Blackjack, to jest Brama do Nieba! Znalazlem je! -Swiety Piotr chyba jeszcze spi - skonstatowal Blackjack. Luther nie zwrocil na to uwagi, biegnac w strone bramy z radosnym szczekaniem. -Jestesmy tutaj! Udalo sie! -Jestes pewien? - zapytal Blackjack, dokladnie przygladajac sie Bramie. Byla to prosta kamienna konstrukcja, zwienczona lukiem z kutego zelaza. Najmniejszego sladu perel. Podczas gdy Luther szczekal i podskakiwal jak szczeniak, Blackjack podszedl do sciany po lewej stronie Bramy. Mgla nagle sie przerzedzila i kot z wyspy Man mogl odczytac napis na umieszczonej tam tablicy: Wchodzac tedy codziennie, mozecie zdobyc wiecej wiedzy i zmadrzec. Wychodzac tedy codziennie, mozecie stac sie bardziej pozyteczni dla kraju i ludzkosci. Zaciekawiony Blackjack przeszedl na druga strone bramy i przeczytal napis na podobnej tablicy: Ten obiekt ufundowal w imie nieustajacego sukcesu Uniwersytetu Cornella jego prezydent Andrew D. White, 1896. -Uniwersytet? - zdziwil sie Blackjack. - Luther, to jest... -Udalo sie! Udalo sie! Kot z wyspy Man nie mogl mu tego zrobic. Nawet ktos o niewielkiej empatii zrozumialby, jak szczesliwy byl Luther, wierzac, ze dotarl do Nieba. Blackjack nie chcial go pozbawiac tych krotkich chwil radosci. Wkrotce sam zobaczy, ze sie mylil. -Posluchaj! - powiedzial nagle Luther, przerywajac szczekanie. Blackjack dopiero wtedy uslyszal szum plynacej w poblizu rzeki. Gdzies w gorze slychac bylo bicie dzwonow. -Chyba aniolowie biora lekcje muzyki - nie mogl sie powstrzymac Blackjack, co zabrzmialo jak falszywa nuta w muzycznej frazie. Luther pominal uwage przyjaciela milczeniem. Przeszli przez brame i okrazyli wielki budynek akademika Cascadilla. Podazajac za muzyka, mineli most na Cascadilla Creek i udali sie w strone Centralnego kampusu. -Czuje psy - oswiadczyl kot z wyspy Man. - Duzo psow. -Oczywiscie, Blackjack. Ale uspokoj sie, nie bedzie zadnych problemow, nie tutaj. Czy czujesz takze Mojzesza? -Jak moglbym... to znaczy, nie, nie czuje go. -Ja tez nie. Ale jest ich tu tyle... Wkrotce zapach psow stal sie bardziej intensywny. Blackjack automatycznie zjezyl siersc. Luther przejrzal sie w kaluzy i dopiero wtedy zauwazyl, ze deszcz i wilgoc zupelnie zniszczyly jego blotne przebranie. -Och, nie! Ja... -Przeciez sam mowiles, ze tu nie mamy sie czego bac - powiedzial cicho Blackjack, wysuwajac pazury. -Ale co bedzie, jesli okaze sie, ze Bog jest Rasowcem? -Moim zdaniem Bog powinien wygladac raczej jak istota ludzka. Jak jeden z Panow. -Dobrze... Obaj jednoczesnie podniesli glowy i zobaczyli dwa psy zmierzajace w ich strone. Luther momentalnie sie uspokoil, gdyz jeden z nich byl kundlem, drugi Rasowcem i nie okazywali sobie cienia wrogosci. Rasowiec, mlody Beagle, wygladal na bardzo nerwowego. Caly czas podskakiwal, jakby chodnik parzyl go w lapy, ale nie wiazalo sie to zupelnie z wrogim nastawieniem do przybyszow. W ich umyslach nie bylo mysli, ktora oznaczalaby parcha, przynajmniej Luther nic takiego nie wyczul. -Czesc - zawolal Kundel, kiwajac do nich lbem. -Hej - zapiszczal szczeniak Beagle, ktory, jak sie wkrotce okazalo, nazywal sie Skippy. - Hej, nigdy wczesniej was tu nie widzialem. Jestescie nowi? Tak? Hej, panie Kocie, co sie stalo z twoim ogonem? Hej, hej? -Czesc - przywital sie Blackjack z kundlem, chowajac do polowy pazury. Na szczeniaka patrzyl z pewna rezerwa. Mgla zniknela juz zupelnie i promienie wschodzacego slonca oswietlily Wieze McGraw, tworzac na moment wokol niej blyszczaca aureole. Luther wstrzymal oddech. -Udalo sie - powtorzyl jeszcze raz. Rozlegl sie nieharmonijny akord i Opiekun dzwonow dal znak do wykonania piesni porannej. KSIEGA DRUGA Bajki jesienia 1866 - NA ZEWNATRZ KOSCIANEGO SADU Wspinali sie na Wzgorze zablocona droga, ktora pewnego dnia otrzyma nazwe University Avenue, ale obecnie jest jedna z wielu bezimiennych, dzikich tras. Wspinaczka byla trudna, ale pan Sloneczny posuwal sie naprzod - dzwigal ze soba zapalona latarnie, ktorej nie mial, gdy opuszczali hotel Itaka - i, o dziwo, warunki na drodze wcale go nie zniechecaly. Ezra juz od kilku dziesiecioleci pozbawiony mlodzienczego wigoru, takze za nim nadazal, wiedziony tajemniczym przymusem, ktory poczul po raz pierwszy, gdy zostal zaproszony na te nocna wyprawe. Rozmowa, jaka prowadzili, takze byla dziwna. Pan Sloneczny od czasu do czasu zadawal pytania dotyczace Itaki i przyszlego uniwersytetu, czasami sam mowil o tych sprawach ze znawstwem, a czasami - i to z pewnoscia bylo najdziwniejsze - po odpowiedziach Ezry kiwal glowa i dodawal jakies informacje, jakby wiedzial duzo wiecej niz sam Cornell. Niektore z komentarzy pana Slonecznego trudno bylo jednak zrozumiec. Na przyklad to, co powiedzial, gdy podeszli do bram Miejskiego Cmentarza. Patrzac przed siebie, poza krag swiatla z latarni, stwierdzil: -W tej okolicy, w Czarnym Domu zamieszka Czarny Rycerz. Hmm, ciekawe, co ja z nim zrobie? Potem, kierujac uwage na Cmentarz, zapytal jeszcze: -Jak nazywa sie to miejsce? -Nie znam oficjalnej nazwy - powiedzial Ezra. - Czesto mowi sie o nim jako o Koscianym Sadzie. To takie lokalne okreslenie. -Kosciany Sad - powtorzyl pan Sloneczny, wsluchujac sie w wypowiadane slowa. - Kosciany Sad, dobry pomysl, ale czy nie uwazasz, ze nazwa jest troche za dluga? Powinna brzmiec bardziej spojnie. -Ludzie nazwa to miejsce, jak bede chcieli - wzruszyl ramionami Ezra. -Ludzie po latach zmieniaja swoje przyzwyczajenia - powiedzial pan Sloneczny. - Lubie cmentarze. Stworzylem kilka niezlych opowiesci, w ktorych akcja toczyla sie na cmentarzach. Nie masz ochoty przejsc sie przez... Kosciniec? I znowu to uczucie nieodpartego przymusu. -Oczywiscie - zgodzil sie Ezra. - Prosze bardzo. PIERWSZY TYDZIEN I Poniedzialek, piata piecdziesiat ranoGdy do pokoju wpadly pierwsze promienie wstajacego slonca, George zacisnal mocniej powieki. Na wpol jeszcze spiac, otulony koldra, ktora chronila go przed porannym chlodem, czul, ze ogarnia go niespodziewane podniecenie, jakby zdecydowal sie na wielka przygode. W pewnym sensie tak wlasnie bylo - zobowiazal sie rozpoczac dzis wyklad dla pierwszego roku o dziesiatej dziesiec - ale tu chodzilo o cos wiecej, o cos, czego jego przebudzona polowa nie byla jeszcze w stanie pojac. Na parapecie okna sypialni usiadla jaskolka, popiskujac glosno, jakby domagala sie porannej porcji okruszkow. George usmiechnal sie do ptaka, nastepnie spojrzal na kota, ktory przykucnal obok krzesla i wpatrywal sie w okno... i ponownie poczul, ze ogarnia go stan dziwnego uniesienia. Cos sie wydarzy, pomyslal ta czescia swiadomosci, ktora wciaz spala. Z pewnoscia sie cos wydarzy. Wydarzy sie rozpoczecie roku szkolnego, pomyslal obudzona juz czescia umyslu i przekrecil sie na drugi bok, aby pospac jeszcze godzinke. Za oknem powial lekki wiatr, a jaskolka zaczela spiewac swoja piosenke. II Poniedzialek, szosta trzydziesciRoznosiciele gazety "Daily Sun" na Uniwersytecie Cornella pracowali juz od godziny. Informacje w almanachu na pierwszy dzien nauki brzmialy tak: Pogoda Cudownie Ciepla i sucha. Cieszcie sie nia, dopoki trwa. Na pierwszej stronie mozna bylo przeczytac bardzo obszerny wstep od redakcji: Poszukiwany - Jeden (1) Nierozpadajacy sie Smok Byc moze w pierwszym dniu nauki powinnismy napisac kilka slow zachety dla nowych studentow Cornella. Poniewaz jednak redaktorzy gazety uwazaja sie za ludzi oryginalnych i poniewaz w przeszlosci juz niezliczona ilosc razy dodawalismy poczatkujacym studentom otuchy, uznalismy, ze w tym roku bedzie inaczej. Poza tym, sonda przeprowadzona w zeszlym tygodniu przez nasza gazete wykazala, ze najwazniejsze Wydarzenie, w opinii pytanych, wlaczajac studentow pierwszych lat, nie ma zwiazku ze sprawami uczelni. Jest nia podniesienie granicy wieku uprawnionych do picia alkoholu z dziewietnastu lat do dwudziestu jeden. Takie rozporzadzenie ma obowiazywac od pierwszego grudnia. Rodzi to pytania: czy mozna sobie wyobrazic zycie bez weekendow spedzanych w barach? Czy my, ludzie ponizej dwudziestego pierwszego roku zycia, przezyjemy bez podwojnych kolejek po oblanych egzaminach? Nie powinno nikogo dziwic, ze ograniczenie dostepu do alkoholu wywola kryzys. Jedyne, co mozemy zrobic, to unikac, o ile jest to mozliwe, sytuacji wywolujacych zbyt wielkie emocje. Konkretnie zas chodzi o coroczna Parade Zielonego Smoka. Jak doskonale wiedza starzy Cornellianie, impreza ta odbywa sie zawsze w polowie marca. Gigantycznych rozmiarow Zielony Smok, wykonany przez studentow pierwszego roku Wydzialu Architektury, obnoszony jest wokol Centralnego kampusu, a na koniec spalany na Dziedzincu. Parady te zapoczatkowal Willard Straight i zawsze odbywaly sie w milej i przyjemnej atmosferze, bez najmniejszych zaklocen. Az do zeszlego roku, kiedy to zbyt wielka bestia zlamala sie, zanim udalo sieja przeniesc na odleglosc dziesieciu stop. Zawstydzeni architekci udali sie do barow w miescie, aby utopic swoje smutki w alkoholu. Niemal wszyscy spotkali sie w Fewe Dream Tavern, gdzie, jak sie okazalo, juz na godzine przed ostatnim dzwonkiem zabraklo alkoholu. Oczywiscie, pijanstwo zrobilo swoje. Nastepnego dnia pisano o wielu przypadkach zaklocenia spokoju, ale na szczescie nie bylo zadnego samobojstwa. Architekci byli zbyt otepiali, aby myslec o skakaniu do wawozu. Ale w tym roku odwrot do barow nie bedzie mozliwy. Poniewaz ich wlasciciele sa coraz bardziej wyczuleni na falszywe dokumenty, architekci i wszyscy im podobni raczej nie beda mogli zalewac tam robaka. A zatem "Daily Sun "Jako wyraziciel glosu publicznego, juz teraz niepokoi sie o to, co bedzie w marcu. Potrzebujemy kilku zdolnych, mlodych Architektow, ktorzy zbuduja prawdziwego smoka, stojacego pewnie na lapach, aby za wczesnie sie nie przewrocil. A jesli juz o tym mowa, niech kazdy z was stara sie zdawac egzaminy semestralne i dobrze wypasc w pracach pisemnych. Wreszcie, wszyscy w redakcji jestesmy zdania, ze dietetyczna cola wchodzi zupelnie tak samo jak manhattan, jesli opija sie nia zwyciestwo. III Poniedzialek, osma piecFujiko krzyknela, gdy zadzwonil budzik, i poczula przeszywajacy bol, jakby ktos zaciskal wokol jej glowy imadlo. Kac. W polmroku zaczela po omacku szukac broni. Znalazla kij hokejowy, ktory zostawil jej byly chlopak, aby o nim pamietala. Jednym zrecznym ciosem zamienila zegarek w kupke zlomu. Slamazarnie zarzucila na siebie szlafrok i po przegrzebaniu trzech szuflad w poszukiwaniu recznika wyszla wreszcie na korytarz, gdzie znowu krzyknela z wscieklosci, gdyz nagle swiatlo omal jej nie oslepilo. Po drugiej stronie korytarza zauwazyla Z.Z. Topa, ubranego w zolte kapielowki i ciemne okulary Wayfarer, ktory potknal sie o egzemplarz "Daily Sun", lezacy pod drzwiami jego pokoju. Nie zwrocil na to zreszta najmniejszej uwagi. -Dzien dobry - wymamrotala Fujiko, chcac byc uprzejma. -Gowno - odpowiedzial Top. Weszli razem do lazienki. Zgodnie ze zwyczajem panujacym w Risley, Fujiko zignorowala znak wskazujacy, ze jest to lazienka dla mezczyzn. Jedyny prysznic byl zajety (chorek nucacy kawalek Sex Pistols szedl w zawody z pluskiem cieknacej wody), a na posadzce siedzial po turecku Kaznodzieja, czekajac na swoja kolejke. Woodstock, nowo mianowany Minister Porywczosci Cyganerii, lezal na wpol jeszcze spiac wzdluz rzedu umywalek. -Jezu - zajeczal. Kolejna ofiara. -Czym sie zaprawiles? - zapytal Top, kladac sie przy nim na posadzce. -Bacardi sto piecdziesiat jeden - powiedzial Woodstock. - Triktrak dla palacych lykow. -Musze puscic pawia - oswiadczyla Fujiko. Zatoczyla sie w strone kabiny i zaczela wymiotowac. -Kto bierze prysznic? - zapytal Top. -Jim Taber i Ben Hull - objasnil Kaznodzieja. - Wydaje sie, ze obaj sa w duzo lepszej formie niz reszta Cyganerii. -Mozesz wybrac owsianke na sniadanie - zasugerowal Woodstock. -Co z wanna? Nikt jej nie uzywa? -Stoi tam drzewko cytrynowe - poinformowal Woodstock. Na dowod tego wyciagnal z kieszeni szlafroka kawalek nie najswiezszej cytryny i zaczal ja ssac. -Drzewko cytrynowe - powtorzyl Top. - Jak... -Naprawde chcesz wiedziec? - Kaznodzieja uniosl brwi. -Nie. Pieprze. Hej, czy ktos ma piwo? IV Poniedzialek, jedenasta pietnascie - Niebo, powiedziales?-...Klinika Medyczna Gannetta, zalozona przez Fundacje Gannetta w holdzie dla Franka E. Gannetta, rocznik tysiac osiemset dziewiecdziesiaty osmy. Jej glownym celem jest zapobieganie niechcianym ludzkim ciazom... Luther, Blackjack i spora grupa kundli oraz Rasowcow, nowych na terenie Uniwersytetu, podazali za srebrzysta kotka o imieniu Sable, ktora byla ich przewodnikiem. Przeszli juz przez Dziedziniec Wydzialu Nauk Rolniczych, Fali Creek i Polnocny kampus, obejrzeli Fraternity Row oraz akademiki Polnocnego kampusu. Byli tez w miescie, a teraz wedrowali Central Avenue, wracajac na Dziedziniec. Sable sumiennie zapoznawala ich z wydarzeniami i datami zwiazanymi z kazdym mijanym budynkiem, nie interesujac sie wcale, czy kogos to w ogole obchodzi. Prawde powiedziawszy, idace z nia psy nie zwracaly wiekszej uwagi na to, co mowila. Wolaly gapic sie na okolice lub wymieniac uwagi. Tylko Blackjack wytezal sluch. Uwaznie obserwowal Sable, ktora juz zdazyla go poinformowac calkiem otwarcie, ze niebawem bedzie poszukiwala partnera. -...Po prawej stronie znajduje sie Olin Hall, czyli Wydzial Inzynieryjny, ktorego dzialalnosc finansowana jest z dotacji Franklina W. Olina, rocznik tysiac osiemset dziewiecdziesiat szesc. Wydzial istnieje od roku tysiac dziewiecset czterdziestego drugiego... -Tak, Niebo - odpowiedzial Luther idacemu obok kundlowi. - Tak wlasnie jest. Musi tak byc. Tu pachnie jak w Niebie, a poza tym Blackjack i ja odbylismy zbyt dluga droge, aby bylo inaczej. -Alez przyjacielu, wcale nie chce sie z toba klocic - wyjasnil kundel, ktory nazywal sie Denmark - chociaz ja takze przebylem dluga droge, aby sie tu dostac. Tylko ze mnie nie interesuja anioly, przybylem tu dla wiedzy. Bo widzisz, tu jest miejsce nauki, a nie Niebo. Musieliscie gdzies zmylic droge. -To ty musiales zmylic droge - upieral sie Luther. -Ja tez slyszalem, ze tu jest miejsce nauki - wtracila sie Nessa, Szkocki Terier. - Oni zadaja tu serie pytan, na ktore trzeba odpowiedziec. Wydaje mi sie, ze to troche przypomina Niebo, bo tam tez trzeba odpowiadac na wazne Pytania. -Pytania? - zdziwil sie Luther. -...ten olbrzymi budynek po lewej stronie - kontynuowala Sable - to Willard Straight Hall, otwarty w pazdzierniku tysiac dziewiecset dwudziestego piatego roku, postawiony w holdzie Willardowi Dickermanowi Straightowi, rocznik tysiac dziewiecset jeden. Miesci sie w nim wiele organizacji studenckich, a takze jedna z uniwersyteckich stolowek. Psom nie wolno przebywac w poblizu jadalni, zreszta i tak nie jest to dobre miejsce na szukanie odpadkow... -Zadaja Piec Pytan - wyjasnil Joshua, tez kundel. - Oni, to znaczy psy, ktore tutaj rzadza. I lepiej zawczasu sprawdzic, jakie to sa Pytania. Czwarte z pewnoscia nie jest Boskie, przynajmniej dla niektorych z nas. -Czwarte Pytanie? - powtorzyl Luther. - Nic z tego nie rozumiem. To jest Niebo. Musi byc. -Poczekaj na Zebranie w piatek. Wtedy zobaczymy, czy nie zmienisz zdania. -...teraz skrecimy w prawo, aby obejrzec Kaplice Sage. Ludzie gromadza sie tam w sobotnie poranki i marnuja czas... Sable poprowadzila ich nastepnie droga miedzy Kaplica Sage a lokalnym sklepem, w strone dziwnego obozowiska na tylach budynku administracyjnego Day Hall. Umykajac z drogi pryszczatym zoltodziobom, ktorzy biegli gdzies w wielkim pospiechu, Sable otarla sie namietnie o Blackjacka, rozochocajac go. Nie byla jeszcze w checi - jeszcze nie - ale Blackjack moglby mimo to sprobowac, gdyby Luther nie przerwal rozmowy z Joshua i nie zwrocil sie do nich. -Hej! - zawolal, przypatrujac sie rowom i zasiekom z drutu kolczastego, ktore pojawily, sie przed nimi. - Co to jest? -Nazywaja to Hooterville. -Hooterville? - Luther nie wiedzial czemu, ale to miejsce bardzo mu sie podobalo. Okopy i porozrzucane worki z piaskiem przypominaly mu opustoszale i zniszczone okolice z rodzinnych stron. -Co to jest Hooterville? -To czesc trwajacego protestu - wyjasnila Sable. - Protestujacymi sa ludzie, ktorym nie podoba sie to, co dzieje sie w swiecie, a wiec inni ludzie moga byc z tego powodu niezadowoleni i pozabijac ich bez wyrzutow sumienia. W koncu sprawiedliwosc powinna temu wlasnie sluzyc. -Och - powiedzial Luther, nic z tego nie rozumiejac. Przygladal sie tablicy ze sklejki, ustawionej na skraju obozowiska, na ktorej napisano cos, czego nie potrafil przeczytac: Witamy w Hooterville! Jednym z ostatnich bastionow zdrowego rozsadku w swiecie zwariowanego konserwatyzmu. My, czlonkowie Interwencyjnego Patrolu Blekitnych Zebr na Uniwersytecie Cornella, tworzymy wyjatkowa organizacje terrorystyczna o dobrotliwym nastawieniu i wierzymy w zasade prowokacji myslowej poprzez nieagresywna konfrontacje. Jako grupa jestesmy cierniem w boku administracji Uniwersytetu Cornella, zachecajac zarowno personel uniwersytetu, jak i spolecznosc studencka do codziennego kwestionowania status quo. Najwazniejsze sprawy na ten tydzien: 1) Zerwanie kontaktow ze wszystkimi firmami, ktore robia interesy w rasistowskiej Afryce Poludniowej. 2) Akcja poparcia dla zwiekszenia liczby studentow z grup mniejszosciowych. 3) Trening samoobrony dlafoczek. (To jest mozliwe.) Do dziela i myslec!!! V Poniedzialek, jedenasta dwadziescia - To cos w rodzaju ciaglego przypominania, ze jestesmy na Uniwersytecie Cornella, mam racje? - zauwazyl Z.Z. Top.-Nie moge sobie tego wyobrazic nigdzie indziej - zgodzil sie George, odgryzajac nastepny kes kanapki. Siedzieli oparci plecami o betonowy bunkier, w otoczeniu pozornie zdewastowanego Hooterville. Fantasy Dredlock, szefowa Blekitnych Zebr (takze wywodzaca sie z Cyganerii), tak zaprojektowala oboz, aby dawal wyraz calej brzydocie tego swiata, symbolizujac jednoczesnie walke o przywrocenie wlasciwego porzadku rzeczy. W miejscu, gdzie kiedys znajdowal sie trawnik i zwirowa alejka, wykopano trzy glebokie rowy, a gdzieniegdzie, mniej lub bardziej przypadkowo, ustawiono zasieki ze stepionego drutu kolczastego. W centrum obozowiska, na niewielkim wzniesieniu, stalo obciazone sprezyna dzialo, z lufa skierowana ku gorze, ktore w kazdej chwili moglo wyrzucic w powietrze propagandowe ulotki lub cokolwiek innego. Na terenie Hooterville widac bylo czlonkow Patrolu Blekitne Zebry, ubranych w charakterystyczne kombinezony w blekitnobiale pasy oraz inne znane postacie spolecznosci Uniwersytetu Cornella: Joe Scandal, dyrektor Biura Zakwaterowan w akademiku Africana, Ujamaa, jadl lunch w towarzystwie samej Fantasy; Aurora, oddzielona rowem, przygladala sie, jak Skarbnik Stowarzyszenia Gejow z Cornella zazarcie dyskutuje z Brianem Garrowayem i jednym z dzialaczy Coraellianie dla Chrystusa; redaktorzy z "Daily Sun" grali w pokera w cieniu sciany z workow z piaskiem. Na skraju obozowiska stalo dwoch ludzi z Oddzialu Bezpieczenstwa Uniwersytetu Cornella - psy lancuchowe weszace za malo prawdopodobnym ludowym powstaniem. Popijali kawe i wymieniali dowcipy z czlonkami Blekitnych Zebr. Hooterville powstalo poltora roku wczesniej, podczas studenckich zamieszek i zostalo wstepnie zaaprobowane przez administracje uczelni. W owym czasie bylo to stosunkowo male ustepstwo, dzieki ktoremu mozna bylo uspokoic wielu ludzi. Zreszta ci, ktorzy podjeli taka decyzje, byli nawet zadowoleni z mozliwosci odosobnienia studenckich radykalow na terenie Hooterville, gdzie mogli byc dobrze pilnowani. Oczywiscie, nikt z decydentow nie przypuszczal, ze moze to dlugo potrwac. Mieszkancy Hooterville od samego poczatku - podobnie zreszta jak Zebry - uczestniczyli na rozne sposoby w ponad trzech czwartych demonstracji, debat i zebran, odbywajacych sie na terenie kampusu. Zreszta Blekitne Zebry nie tylko popierali protesty, ale wrecz ich szukali. Dosc niecierpliwie. Podczas gdy czlonkowie Cyganerii byli glosicielami nieortodoksyjnych pogladow, Fantasy i jej Zebry glosili Ewangelie konfliktow i buntu - oczywiscie ku zmartwieniu administracji uczelni. Jednak na razie zadna z licznych prob zlikwidowania Hootendlle nawet w czesci nie odniosla oczekiwanego skutku. Oficjalna zgoda na zalozenie obozowiska nie zawierala zadnej daty koncowej, co bylo niewybaczalnym przeoczeniem. Nie mozna bylo zamknac obozu pod pretekstem zagrozenia pozarowego, poniewaz na jego terenie nie bylo zadnych latwo palnych materialow, poza tablica ze sklejki. Wydzial Zdrowia tez nie wnosil zadnych zastrzezen, gdyz zainstalowano osobne sanitariaty (betonowy bunkier). Ostatecznie szanse na zamkniecie obozowiska zniweczyl pewien wychowanek tej uczelni. Jako wlasciciel wielkiej korporacji ofiarowal Uniwersytetowi Cornella datek w wysokosci pieciu milionow dolarow, oczekujac w zamian, aby administracja pozostawila Hooterville w spokoju. Ten sam ofiarodawca przeznaczyl rowniez piecset tysiecy dolarow na ewentualne uporzadkowanie terenu obozowiska, gdyby bylo to kiedykolwiek potrzebne. -Ladna - powiedzial Z.Z. Top, wyrywajac George'a z rozmyslan nad polityczna doniosloscia Hooterville. Top, widzac zdziwienie malujace sie na jego twarzy, wskazal stojaca po drugiej stronie rowu Aurore. -Aha - pokiwal glowa George. - Rzeczywiscie ladna. -Co ona tu robi? Znasz ja, prawda? -Znam. To mila, dobra osoba. -Wyglada na taka - zgodzil sie Top i dodal cos, co wprawilo George'a w zdumienie: - Powinienes ja odbic temu facetowi. -Slucham? -Przepraszam, ze sie wtracam, ale w zeszlym roku widywalem ich tu wielokrotnie i nie sprawiali na mnie wrazenia pary stulecia. -Do czego zmierzasz? - spytal George, przypominajac sobie Waksa, ktorego spotkal u McDonald'sa. - Chcesz powiedziec, ze Aurora i Brian nie wygladaja na dobrana pare? -To tylko moje przeczucie. On mi wyglada na faceta, ktory sie z niczym nie liczy. Moze nie jest to mlody Hitler, ale cos w tym rodzaju. I czuje, po prostu czuje, ze ta dziewczyna z daleka wydaje sie dosc szczesliwa, ale jesli spotkalaby jakiegos innego faceta, na przyklad lewicujacego pisarza... -No dobra, Top - George przyjrzal mu sie uwaznie. - Kto cie szkolil na swata? Z.Z. Top gapil sie w niebo. -Och... Lwie Serce mowil cos, abysmy mieli uszy i oczy otwarte, jesli chodzi o ciebie. George wybuchnal smiechem. -Wspaniale. Tego mi wlasnie trzeba: aby cala wasza gromada uganiala sie za dziewczyna dla mnie. -Nie lekcewaz tego, George. Sam mozesz sie wpakowac w nieliche klopoty. Romeo nie mial przy swoim boku nikogo z Cyganerii i przypomnij sobie, jak skonczyl. -Wiem dobrze. Nie mysl, ze nie doceniam waszych wysilkow. Ja tylko nie sadze, abym w ten sposob znalazl to, czego szukam. -Byc moze - przyznal Top. - Z pewnoscia wielu ludzi czeka spokojnie, az cos samo wpadnie im w reke. Ale czy to grzech rozgladac sie dookola podczas tego czekania? -Ja sie rozgladam - powiedzial George. - Tylko problem w tym, aby cos znalezc. Nagle, zupelnie niespodziewanie armata stojaca na srodku obozu wystrzelila w gore peki bialych roz. Kwiaty spadly, tworzac na ziemi kolo o srednicy dwudziestu pieciu stop. Blekitne Zebry i Fantasy zgromadzili sie wokol, patrzac na to w oslupieniu. Top wybuchnal smiechem. -O rany, George, o rany! To chyba robota jakiegos cholernego diabla. Jedna z roz wyladowala dokladnie na kolanach George'a, jakby ktos specjalnie tak wycelowal. Do jej lodygi przymocowana byla purpurowa nitka kartka. Wbrew wszelkim regulom prawdopodobienstwa, zaadresowana byla do "Marzyciela". Wewnatrz napisano tylko dwa slowa: Kocham cie. Liscik byl nie podpisany. -To niemozliwe - stwierdzil stanowczym tonem George. - To z pewnoscia nie jest przeznaczone dla mnie. Ale nawet wiatr nie moglby tak daleko przywiac rozy wystrzelonej z armaty. Gdzies w poblizu zaczal szczekac pies. VI Poniedzialek, jedenasta dwadziescia piec - Luther! - zawolal Blackjack. - Luther, co do diabla sie z toba dzieje? Luther!Luther nie odpowiadal. Patrzyl przed siebie nieprzytomnym wzrokiem i szczekal zajadle, jak pies na polowaniu, kiedy zlapal trop. Minal tablice z informacja o Hooterville i posuwal sie do przodu za podniecajacym zapachem, jaki przywial w jego strone wiatr. -Luther! Jakis dzialacz z organizacji Cornellianie dla Chrystusa omal sie nie przewrocil, gdy miedzy nogami przemknal mu niewielki kundel. Luther zatrzymal sie na chwile, obwachujac nogi Aurory, a nastepnie przesadzil row i biegnac wzdluz niego, poderwal na rowne nogi co najmniej trzy Zebry. Zatrzymal sie dopiero przed bunkrem, gdzie siedzieli George i Top, i zaczal ich obwachiwac. George, ktory wlasnie zamierzal wstac, usiadl z powrotem na tylku, a pies skoczyl na niego i oparl mu lapy na ramionach. Jesli chcialby go zaatakowac, kariera pisarska George'a, podobnie jak jego zywot, moglyby sie w tym momencie zakonczyc. Jednak Luther okazal tylko swoje gorace uczucie, lizac go zamaszyscie po twarzy. -Czesc, piesku - powiedzial na wszelki wypadek Top, widzac, jak radosnymi mlaskaniami witany jest George. Zapach, jakim przesiaknal George i jego ubranie podczas dlugiego pobytu w Itace - zapach wzgorz i deszczu - wprawil Luthera w absolutna euforie. -Auu! - zaprotestowal George, z trudem lapiac powietrze. - Auu, uspokoj sie! No juz, nie moge oddychac. Udalo mu sie wreszcie wyswobodzic i nieco odsunac od siebie psa. Podczas gdy Luther z miloscia lizal go po rekach, George rozgladal sie dookola, szukajac pewnych oczu. Zanim pojawil sie ten zabawny kundelek, zastanawial sie, gdzie skryla sie osoba, ktora pod pozorem wystrzalu z armaty moglaby rzucic mu na kolana roze. Przez moment wydawalo mu sie nawet, ze jakies dziewczece oczy obserwuja go zza sciany workow z piaskiem. Teraz jednak nikogo tam juz nie bylo. -Bardzo ci dziekuje - poskarzyl sie psu, usilujac nadac swojemu glosowi srogi ton. Nie mogl sie jednak powstrzymac od smiechu. Laskotaly go wcisniete w brzuch przednie lapy Luthera. Kundel nie rozumial jego slow, a poza tym byl tak szczesliwy, ze nie zwracal uwagi na wyrzuty George'a. Ten czlowiek pachnial Niebem i przynajmniej przez moment Luther uwierzyl, ze oto po raz pierwszy w zyciu kontaktuje sie z prawdziwie boska istota, psim odpowiednikiem cherubina, serafina... lub swietego. VII Wtorek, godzina czwarta po poludniuPuck lezal na pokladzie okretu wojennego, ktory wlasnie odplywal od brzegu Jeziora Beebe. Okret byl malutki, mial wszystkiego osiem i pol stopy dlugosci i chociaz kadlub nie byl zrobiony ze stali, lecz z plastiku o duzej wytrzymalosci, prezentowal sie bardzo okazale. Okret wojenny nalezal do Hamleta, jednego z najblizszych przyjaciol Pucka. Aby go wybudowac, calymi tygodniami gromadzil potrzebne mu materialy, ktore podkradal Aurorze z jej latawca. Przerobil je, zainstalowal nawet pradnice, tak ze okret byl nie tylko modelem do ogladania, ale mozna go bylo uzywac. Plywal z ogromna predkoscia trzech wezlow i byl wystarczajaco dobrze uzbrojony, aby odeprzec atak kazdego zwierzecego napastnika, czy to plywajacego, czy fruwajacego. Okret nazywal sie Prospero i Hamlet naprawde mial powody, aby byc z niego dumnym. -Co zrobisz, gdy nadejdzie zima? - zapytal Puck, gdy plyneli w kierunku domu Hamleta na malutkiej wysepce posrodku jeziora. Byla gesto porosnieta trzcina i Puck musial zostawic swoj dwuplatowiec na brzegu jeziora, gdyz nie mialby gdzie wyladowac. -Pytasz o to, co zrobie z nim, gdy zamarznie jezioro? - dopytywal sie Hamlet, stojac na mostku. - Jeszcze sie nad tym nie zastanawialem. Prawdopodobnie znajde dla niego jakis suchy dok. A moze przymocuje do kadluba narty i bede go uzywal jako bojera. -Ani chybi przeslizgniesz sie nad tama i zlecisz do wodospadu - ostrzegl go Puck. -Jesli cie to nie przeraza, mozesz do mnie dolaczyc, gdy zamarzna skrzydla w twoim samolocie. Hamlet zamierzal przybic do brzegu, ale Puck zaprotestowal. -Hej, moze poplywalibysmy jeszcze troche? -Oczywiscie - zgodzil sie jego przyjaciel, kierujac okret na srodek jeziora. - Jednak ufasz mi, ze nie spadniemy do wodospadu. Martwisz sie czyms? -W pewnym sensie. -Czy dotyczy to Zephyr? -A o kim innym moglbym myslec? -Cos mi sie wydaje, ze nie udalo ci sie z nia na powrot zaprzyjaznic. -No tak - westchnal Puck - chociaz przez chwile wydawalo mi sie, ze jestem na dobrej drodze. Ona wciaz durzy sie w George'u... -George'u czlowieku? -George'u, ktoremu sprzyja wiatr - dodal ponurym glosem Puck. -No, no, przyjacielu - zastrzygl uszami Hamlet. - Czlowiek, ktory jest zaprzyjazniony z wiatrem, to ktos, kogo nie mozna lekcewazyc. -No to co, ze jest czlowiekiem? Przywolywanie wiatru to nic wyjatkowego. Do diabla, Zephyr robi to rownie dobrze jak on. -Masz racje - zgodzil sie Hamlet. - 1 ja takze troche lekcewazyles, nieprawdaz? -Nooo... powiedzmy, ale niezaleznie od tego, co doprowadzilo do konfliktu miedzy nami, Zephyr juz zaczynala rozumiec, ze stanowimy idealna pare. -Idealna pare - powtorzyl jak echo Hamlet. -Dokladnie. Po prostu zostalismy dla siebie stworzeni. Do takiego wniosku wlasnie doszedlem. I Zephyr juz byla gotowa mi przebaczyc to, co zrobilem, gdy nagle dowiedziala sie, ze Saffron Dey jedzie razem z nami na Rajd. I teraz znowu nie chce ze mna rozmawiac. -Kto wypaplal jej o Saffron? -Wlasciwie ja sam. Skad moglem wiedziec, ze tak na to zareaguje? Nigdy nie przyszloby mi do glowy... -No tak, to twoj najwiekszy problem - przerwal mu Hamlet. - Cierpisz na lenistwo umyslowe. Poza tym, nigdy nie zrozumiem, co takiego zobaczyles w tej Saffron. -Mozesz zgadywac dwa razy. Hamlet pokiwal glowa. -Oczywiscie, dobre piersi nie rosna na drzewach, ale to tez mnie nie przekonuje. Moze Zephyr nie ma tak wybujalej figury jak Saffron, aie tez wyglada smakowicie. A poza tym zapomniales, moj przyjacielu, ze Zephyr posiada osobowosc. Zas Saffron jest pusta jak wglebienie na pileczce golfowej. -To wszystko prawda - przyznal Puck. -No to dlaczego to zrobiles? -Posluchaj, nie bylismy z Zephyr po slowie... -To jest jedno z dwoch najglupszych stwierdzen, jakie na tej planecie moga wypowiedziec mezczyzni, czy to skrzaty, czy ludzie. -No dobra, poczulem wole boza. -I musiales sie kims zaopiekowac. Puck bawil sie palcami, najwyrazniej nie wiedzac, co odpowiedziec. -A przy okazji - kontynuowal Hamlet - co, do cholery, podkusilo cie, aby zaprosic Saffron na Rajd, skoro zalezalo ci na odnowieniu stosunkow z Zephyr? -Wcale jej nie zapraszalem. To Pajeczynka ja zaprosil. Mysle, ze podobalo mu sie to, co zobaczyl w szklanej gablocie, gdy bylem tam razem z Saffron. -Powiedziales to Zephyr? -Nie uwierzyla mi. -Hmm, to mnie wcale nie dziwi. -No wlasnie - ponuro westchnal Puck. - Hamlet, co ja mam zrobic? Nie chce, aby nienawidzila mnie juz do konca zycia. -Watpie, aby cie nienawidzila. Oczywiscie, w tej chwili nie przepada za toba, to zrozumiale. A czy jeszcze kiedys ci zaufa? No wiesz, to loteria... Obawiam sie, ze nie znajdziemy tak z marszu zadnego rozwiazania, Puck. Trzeba odpokutowac za grzech szowinizmu. -Czyli nic nie moge zrobic? -Uczciwie mowiac, nic nie przychodzi mi do glowy. Zawsze jednak mozesz sprobowac kolejnej serii klamstw, aby naprawic szkody, jakie wyrzadziles, opowiadajac te pierwsze. Jednak nie gwarantuje rezultatu. Moim zdaniem, powinienes teraz byc dla niej mily i modlic sie, aby wszystko jakos sie ulozylo. Albo daj sobie spokoj i poszukaj innej skrzatki. -Nie moge tego zrobic, Hamlet. -A zatem powinienes zdac sie na Los. Kto wie... Przerwal, bo z prawej strony burty rozleglo sie glosne plusniecie. Potem jeszcze trzy podobne, jakby jakies niewidoczne przedmioty wpadly tuz obok nich do wody. -Co to? - zapytal Hamlet, przygotowujac sie do obrony. -Tam. - Puck wyciagnal reke. - Na brzegu. Stali tam czterej chlopcy, jakies dwadziescia jardow od miejsca, gdzie znajdowal sie okret. Rzucali kamieniami, a Puck zauwazyl nagle, ze jeden z nich wyciagnal z kieszeni proce. -Jak oni nas dostrzegli? - zdziwil sie. -Dzieci widza rzeczy, ktore dorosli ignoruja - przypomnial mu Hamlet. - A poza tym ten statek nie jest znow taki malenki. Juz mialem podobne klopoty. Nie przejmuj sie. Hamlet ustawil okret prawa burta do chlopcow, a nastepnie zaczal plynac w ich kierunku. -Poczekaj - powiedzial Puck. - Czy nie powinnismy raczej zawracac? -Nie martw sie - uspokoil go Hamlet, przyciskajac jakas dzwignie. Na dziobie statku otworzyla sie klapa i spod pokladu wylonila sie machina przypominajaca katapulte. -Psia noga! - zawolal najmlodszy z chlopcow. - On plynie wprost na nas! On tu plynie! -Zamknij sie, Mikey - uciszyl go ten od procy. Przymierzyl sie dokladnie i wystrzelil. Kamyk przelecial tuz obok katapulty i z gluchym stuknieciem uderzyl w most. Puck przygladal sie otoczakowi, ktory wazyl mniej wiecej tyle, co on sam. -To jedna z tych chwil - powiedzial - kiedy niemal zyczylbym sobie byc widzialnym. -Uwazasz, ze nie robiliby tego, gdyby nas widzieli? - zapytal Hamlet. - Czy widziales kiedys, co oni wyrabiaja z myszami? A teraz modl sie, abysmy trafili. Nacisnal inna dzwigienke i katapulta wyrzucila w powietrze przedmiot podobny do jajka. Faktycznie bylo to jajko, wydmuszka wypelniona jakas substancja. Jajo lecialo lagodnym lukiem i rozbilo sie na czole najmlodszego chlopca, Mikeya, ktory zaczal natychmiast wrzeszczec, jakby zostal smiertelnie raniony. -Hamlet! - zawolal Puck. - Co bylo w tym... -Cos, czego nienawidza dzieci - wyjasnil enigmatycznie. - Nie martw sie, to dziala tylko przez pewien czas. Mikey zaczal walic sie po glowie, zataczajac sie i rozpaczliwie zawodzac. Pozostali chlopcy przerwali zabawe kamieniami i podeszli do niego, zastanawiajac sie, czy padnie trupem, czy nie. -Moze napijemy sie herbaty? - zapytal Hamlet, kierujac okret z powrotem do brzegu wysepki. - Macduff podarowal mi znakomita mieszanke. Podobno zdobyl ja w jakims akademiku. Polowa earl grey, polowa colombian red. -Brzmi zachecajaco - zgodzil sie Puck. - Kto wie, moze splynie na mnie jakies olsnienie i bede wiedzial, co robic. -Zostaw to czasowi - poradzil Hamlet. - Kobiety czesto zmieniaja zdanie. -Uhhuh. I kto jest teraz szowinistyczny? Hamlet zasmial sie. -Realistyczny, Puck - upieral sie. - Po prostu realistyczny. A poza tym, przyjacielu szowinisto, wcale nie powiedzialem, ze mezczyzni sa bardziej swiadomi swoich uczuc, prawda? VIII Sroda, godzina dwunasta dziesiec - Spojrz na nia, kolego.Kaznodzieja rzucil okiem we wskazanym kierunku i po drugiej stronie Dziedzinca zobaczyl dziewczyne, o ktorej mowil Ragnarok. Sredniego wzrostu blondynka, w narzuconym na ramionach blezerze TriPi. -Ujdzie - zgodzil sie. - Plastikowa, ale ujdzie. Mozesz jednak sobie o niej pomarzyc, bracie. -Dlaczego? -Widziales ten blysk na jej nadgarstku? Nawet jesli to sztuczna bizuteria, to i tak musiala niezle kosztowac. A przyjrzales sie, co blyszczy w jej uszach, gdy wiatr rozwiewa te czarne wlosy? Czyz nie wyglada to na diamentowe kolczyki? -A wiec ma kase. I co z tego? -Tylko tyle, ze to moze byc szansa dla ciebie. Z pewnoscia ustawia sie do tej panienki dluga kolejka przystojnych, bialych braciszkow, czekajacych tylko na jakas mozliwosc, aby sie do niej zblizyc. Twoje marzenia nie sa niczym oryginalnym, poza tym, ze zamiast porsche jezdzisz rowerem i nie nosisz krawata. Ona z pewnoscia pomysli sobie, ze jestes biedny jak mysz koscielna, moj przyjacielu, to bardzo stara historia. No wiec, jesli pojawi sie mezczyzna, ktory dalby jej prawdziwa szanse na zmiane stylu zycia... -Nie zapominaj, ze w Bractwach tez maja Murzynow - poinformowal go Ragnarok. - Podobnie jak Hiszpanow, Azjatow, Arabow. - Usmiechnal sie. - Ty rowniez nie jestes niczym wyjatkowym, Kaznodziejo. Kaznodzieja odwzajemnil usmiech. -Masz absolutna racje - potwierdzil - ale ja i tak bym sie za nia nie zabral. -No, oczywiscie, ze nie. -Zastanow sie, czy nie warto rozszyfrowac znaczenia liter na jej blezerze. -Co jest dziwnego w TriPi? - zapytal Ragnarok. -Absolutnie nic. Milutkie zenskie kolo studenckie. Ale postaraj sie ruszyc nieco mozgownica i przypomnij sobie, z jakim meskim kolem sa zbratane? -Zbratane... Och! Och, do cholery! -No wlasnie - pokiwal glowa Kaznodzieja. - Dobre stare Rho Alpha Tau. -Bracia Szczury. Niech skonam. -To nie wszystko - mowil dalej Kaznodzieja. - Przypominam ja sobie z klubow i dyskotek. Zgadnij, z kim przychodzila na sobotnie potancowki? -Z Glownym Szczurem? - zapytal Ragnarok. - Z Jackiem Brownem? -Wlasnie z nim. Wciaz uwazasz ja za milutka? -Miles Walker! - uslyszeli nagle z tylu piskliwy glos. - Miles Walker i Charlie Hyatt! Hej tam! Obaj odwrocili sie jak na komende, rozpoznajac po glosie, kto ich wola. Ginny Porterhouse, doradca ds. orientacji, kobieta o niezwyklych proporcjach, sadzila ku nim wielkimi susami. Wygladala jak holownik zdazajacy w czasie burzy do portu. Ciagnela za soba druga, duzo mniejsza kobiete. -Miles, milo cie widziec! Obdarzyla Kaznodzieje niezgrabnym usciskiem, zanim ten zdolal sie uchylic. Ragnarok byl szybszy i skonczylo sie tylko na uscisnieciu dloni. Jak zawsze byli zaskoczeni jej wylewnoscia, gdyz z ich doswiadczen i obserwacji wynikalo, ze Ginny nie gustowala w takich ekstrawaganckich przypadkach jak Cyganeria, jednak zawsze okazywala im serdecznosc. Przynajmniej na poczatku. Tego dnia Ginny zajmowala sie malenka Azjatka z olbrzymia torba przewieszona przez ramie, w ktorej moglaby sie cala schowac. Kaznodzieja byl pod wrazeniem sily, emanujacej ze spojrzenia Ginny. Prawdopodobnie to samo zauwazyl Ragnarok, gdyz obaj jak na komende uznali, ze powinni sie z nia liczyc lub przynajmniej okazac jej troche serdecznosci. -Ginny P! - pierwszy zawolal Kaznodzieja. - Co slychac? -Och, mialysmy cudowny dzien - poinformowala ich Ginny glosem matrony. - Chlopcy, chcialabym wam przedstawic Jinsei. Byla studentka z Penn State, a teraz przeniosla sie do nas. Urodzila sie w samych Chinach! -Bez jaj? - zapytal Kaznodzieja, zerkajac na Jinsei. - A ja myslalem, ze jestes Australijka. -Jinsei - kontynuowala Ginny - to jest Miles Walker i jego przyjaciel Charlie Hyatt. -Czesc - przywital sie Ragnarok. - Jestesmy z samej Ameryki. -Raczej z jej tanszych okolic - dodal Kaznodzieja. - Sluchaj, jestes pewna, ze nigdy nie bylas w Sidney? Jinsei usmiechnela sie milutko. -W zasadzie wychowalam sie w Pittsburgu. -Aha. - Kaznodzieja zwrocil sie do Ginny. - Gin, masz szanse wziac lekcje angielskiego. Zaloze sie, ze ona bardzo szybko oduczylaby cie tego kalifornijskiego akcentu. -Z pewnoscia - zgodzila sie Ginny i spojrzala znaczaco na zegarek. -Ale pozno. Mamy dzisiaj strasznie napiety program... -Nie bedziemy was zatrzymywac - powiedzial Kaznodzieja. -Zreszta chyba nie bylibysmy w stanie - dodal Ragnarok. -Milo bylo was spotkac, chlopcy - pozegnala ich uprzejmie Jinsei, podazajac za oddalajaca sie Ginny. Kaznodzieja i Ragnarok uklonili sie jej gleboko. Minelo kilka sekund. -Hej! Hej! - zawolal nagle Ragnarok. Obie kobiety odwrocily sie w ich strone. -Nie wierz jej ani troche! - krzyknal Ragnarok do Jinsei. - Ona nie ma najmniejszego pojecia o tym, co sie dzieje na Cornellu. -Ona nawet sie tu nie uczy! - dorzucil Kaznodzieja. - To szpieg z college'u w Itace. Ginny przestala udawac i rzucila im nieprzyjemne spojrzenie. Natomiast Jinsei obdarzyla obu mezczyzn cieplym usmiechem, czym natychmiast zjednala ich sobie. -Podobasz sie jej - zauwazyl Kaznodzieja. -To ty jej sie podobasz - stwierdzil Ragnarok. -Co zatem zrobimy, bracie? -Chyba bedziemy sie do niej zalecac na zmiane - powiedzial Ragnarok. Zartowal, chociaz jak sie pozniej okazalo, bylo w tym troche prawdy. IX Sroda, godzina szosta pietnascie po poludniuAutobus wiozacy Comellianow dla Chrystusa na pierwszy jesienny piknik przyjechal do Taughannock Park przed zachodem slonca. Zatrzymal sie niedaleko jeziora Cayuga, gdzie na gosci czekaly rozstawione pod drewnianymi daszkami stoly i drewno na ognisko. Chrystusowi, jak na nich mowiono, czy im sie to podobalo, czy nie (chociaz w "Daily Sun" uwazano z przezwiskami), wysypali sie na trawe i po rozpoczeciu przygotowan do kolacji zaczeli sie dobierac w druzyny do gry w pilke. Aurora minela Briana i Michaela Krista, ktorzy ukladali steki na rozgrzanych paleniskach, i przeszla na druga strone Drogi 89, szukajac Wodospadow Taughannock. Sciezka prowadzila wzdluz zarosnietego trawa strumienia. Aurora co pewien czas zatrzymywala sie na brzegu. Woda wydawala sie zywa. Zdarzaly sie co prawda okresy, gdy wodospad powodowal wysychanie strumienia, jednak tej jesieni bylo inaczej. Woda pienila sie radosnie, szumiala, ale mimo calej dzikosci i nieokielznania, przeplywajac miedzy kamieniami na dnie, tworzyla muzyke, ktora miala w sobie cos kobiecego. Tak przynajmniej odbierala to Aurora. Podobnie czula melodie wygrywana przez wiatr miedzy galeziami drzew. Bylo to wynikiem cudownie nieortodoksyjnego pogladu na swiat, ktory z pewnoscia ucieszylby jej ojca, gdyby go znal. Pomimo krzyza, jaki nosila na szyi, i wszystkich wynikajacych z tego dogmatow, Aurora zawsze myslala o Bogu jako kobiecie (albo raczej Kobiecie). Za kazdym razem, gdy usilowala go sobie wyobrazic, w jej myslach pojawial sie obraz niezbyt starej, niezbyt statecznej kobiety, przed ktora rozposcieral sie wszechswiat jak plan na desce kreslarskiej. Bylo to romantyczne wyobrazenie, jedno z tych, ktorego zrodla Aurora nie potrafila wyjasnic, znacznie mniej oczywiste dla Briana i pozostalych Chrystusowych. Aurora byla osamotniona w swoim wierzeniu. Na drugim brzegu strumienia zauwazyla stos belek, ktory w zapadajacych ciemnosciach wygladal jak chata. Przypomniala sobie scene z ksiazki George'a, w ktorej Rycerz Bialych Roz i jego Giermek zatrzymali sie na noc w chatce w zaczarowanym lesie. Gdy wzeszedl ksiezyc, jej piekna gospodyni przemienila sie w niedzwiedzia grizzly i o malo nie rozszarpala Rycerza na strzepy, ale na szczescie udalo mu sie uciec. Aurora miala watpliwosci, czy chcialaby przezyc akurat taka przygode, ale wczesniejsze opisy lasu bardzo poruszyly jej wyobraznie. Milo byloby zamieszkac w zaczarowanym lesie, pomyslala, w dodatku, gdyby od czasu do czasu zagladal tam bledny Rycerz. "Ja po prostu nie chce, abys za trzydziesci lat zdala sobie sprawe, ze stracilas szanse na ciekawe zycie". Przez ostatnie dwa tygodnie Aurora czesto wspominala slowa ojca, ktore wypowiedzial w dniu jej wyjazdu. Daleka od zrozumienia wszystkiego, co probowal jej wtedy przekazac, zaczynala stopniowo rozumiec jego obawy, zwlaszcza te dotyczace Briana Garrowaya i wplywu, jaki moglby na nia wywrzec. Walter nie wspominal o jej narzeczonym, ale i tak bylo jasne, ze chodzi o niego. Chociaz nie calkiem sie z nim zgadzala, byla wzruszona, ze ojciec tak bardzo sie o nia troszczy. W glebi duszy wiedziala, ze nie dzialal z pobudek egoistycznych, po prostu bardzo ja kochal. Oczywiscie, Walter marzyl o corce, ktora buntowalaby sie przeciwko wszelkim normom, ale troska w jego glosie, gdy sie zegnali, byla czyms wiecej niz tylko zalem czlowieka, ktory traci swoje marzenie. Bawilo ja rowniez umacniajace sie w ojcu przekonanie, ze wie o niej wszystko. Bog powinien byc istota wszystkowiedzaca, jednak Aurora nigdy nie spotkala mezczyzny, ktory potrafilby czytac w myslach innych. Jej ojciec uznal, ze poniewaz corka nie wykazuje zadnych widocznych sklonnosci do radykalizmu, nalezy pogrzebac nadzieje na jej "odmiennosc". I tu wlasnie Walter calkowicie sie mylil. Prawda jest, ze dorastala bez sklonnosci do buntu czy dziwactw. Aurora jednak zupelnie sie tym nie przejmowala. Chociaz w glebi duszy podziwiala tych, dla ktorych klotnie i awantury byly chlebem codziennym, sama raczej unikala konfrontacji, chyba ze bylo to absolutnie niezbedne. Ale w jej duszy dzialo sie wiecej, niz inni mogli sobie wyobrazic. Zyla w swiecie wspanialych marzen. Gdyby tylko mogla wejsc w swiat ksiazek George'a, zrobilaby to bez wahania. Czemu nie? Przekroczyc magiczny strumien i zaglebic sie w zaczarowanym lesie. Nawet jesli musialaby stanac twarza w twarz ze smokiem, albo nawet z dwoma, podjelaby taka decyzje. Jednak w prawdziwym zyciu liczyly sie inne rzeczy, potezniejsze od smokow, ktore powstrzymywaly ja od przekroczenia strumienia. Na przyklad milosc. Aurora kochala Briana Garrowaya. Ktos znajacy jej najskrytsze marzenia moglby tego nie zrozumiec, ale milosc rzadzi sie wlasnymi prawami. Walter Smith nie mogl zaakceptowac negatywnych cech Briana, takich jak niecierpliwosc, bezwzgledne poczucie prawa, nietolerancja i nic wiecej juz sie dla niego nie liczylo. Ale Aurora, ktora znala go blizej, dostrzegala wszystkie dobre strony jego charakteru. Byla swiadkiem scen, jakich Walter z cala pewnoscia nie umialby sobie wyobrazic. Znany z niecierpliwosci Brian poswiecil na przeklad cale niedzielne popoludnie, aby pochowac ukochanego krolika swojej siostry, ktory nagle zdechl. Do przesady przestrzegajacy przepisow Brian wielokrotnie przejechal skrzyzowanie na czerwonym swietle, pedzac do szpitala, gdy ta sama mlodsza siostra zlamala sobie noge na lyzwach. Nietolerancyjny Brian szedl piechota ponad mile do domu przyjaciela, aby go przeprosic za to, ze byl zbyt porywczy podczas dyskusji. Dla Aurory takie wlasnie sytuacje byly sprawdzianem charakteru Briana, kluczem do prawdziwej jego natury i dlatego nie przykladala wagi do pochopnych opinii na jego temat. On takze ja kochal, chociaz czasami moze zbyt rzadko to okazywal. I to bylo najwazniejsze. Ciezko jest sie wyrzec prawdziwej milosci, zwlaszcza gdy jest to milosc pierwsza, nie licza sie wtedy zadne koszty. "Nie chcialbym, abys stracila..." Musi sobie jeszcze raz wszystko przemyslec. Bardzo dokladnie. Ma przeciez czas. Moze niezbyt duzo, bo Brian ma zamiar sie jej oficjalnie oswiadczyc, ale z pewnoscia zdazy. Jest czas, aby przemyslec dobre i zle strony tej decyzji i aby rozwazyc wszystkie za i przeciw. Aurora byla juz przy wodospadzie i jak zwykle stanela oszolomiona jego widokiem. Wygladal jak srebrna kaskada wysokosci stu stop, blyszczaca jak zorza w promieniach zachodzacego slonca. Oparta o balustrade na kamiennym mostku, wsluchiwala sie w muzyke spadajacej wody. Wodospad Taughannock odwiedzali wedrowcy, turysci, kochankowie, a w 1903 roku odbyl sie tu nawet pojedynek. Spiewal Aurorze piosenke o magicznej przeszlosci i o tym, co jeszcze moze sie zdarzyc. X Piatek, godzina piata trzydziesci ranoO tak wczesnej porze, kiedy zaden student ani profesor przy zdrowych zmyslach nie zyczylby sobie, aby go budzono - nawet roznosiciele "Daily Sun" po calym tygodniu nauki postanowili pospac troche dluzej - na Dziedzincu zebralo sie ponad sto psow. Sierzant Rzeznik, Buldog, ktory byl maskotka czlonkow Korpusu Szkoleniowego Oficerow Rezerwy Uniwersytetu Cornella, krazyl po kampusie juz od czwartej rano, zwolujac Rasowce i kundle na Psie Zgromadzenie. Przed pomnikiem Ezry Cornella, tworzac nieregularne polkole, staly, siedzialy, tarzaly sie i przekomarzaly Pointery, Retrievery, Ogary, Owczarki, Teriery, Spaniele, cudaczny Toy Dog i przedstawiciele wielu innych bardziej egzotycznych ras, a wraz z nimi tlumek kundli, ktore zbily sie w gromade na samym koncu, wyczekujac na znak przyzwolenia ze strony Rasowcow. Luther, majac u boku Blackjacka, rozgladal sie goraczkowo, szukajac Mojzesza. Ojca nigdzie jednak nie bylo. Czekajac na rozpoczecie zebrania, Joshua i Denmark klocili sie zawziecie z suka Collie o imieniu Bucklette. -Wytlumacz mi jeszcze raz - powiedzial Denmark - jak Czwarte Pytanie moze byc "bezwzglednie akceptowane"? -Bo tak jest - upierala sie Bucklette. - Wy, psy - tu Joshua sie zjezyl - po prostu nie rozumiecie procesu edukacyjnego. -Moze i tak - ironizowal Joshua. - Chcesz nas czegos nauczyc? -Posluchaj - powiedziala Bucklette - zachowujecie sie tak, jakbyscie tylko wy mieli prawo sie denerwowac - oczywiscie, jesli w ogole jest sie o co denerwowac. Czwarte Pytanie zaklada uprzedzenie wobec kazdego. -Moze wobec ciebie. Mozliwe. Mnie to nie dotyczy. -A zatem wszystko sie zgadza. Czwarte Pytanie jest absolutnie doskonalym przykladem odwrotnego pojmowania. -Odwrotnego pojmowania - powtorzyl Denmark. -Odwrotnego pojmowania? - zdziwil sie Joshua. -Tak, tak! Poczekajcie, dam wam inny przyklad. Przypuscmy, ze jakis pies zapyta was: Jaki jest najkorzystniejszy sposob, aby stracic lewa przednia lape? -Moja lape? - dopytywal sie Denmark. - Mysle, ze kazdy sposob bylby wystarczajaco makabryczny. -To glupie pytanie - stwierdzil Joshua. -No wlasnie. I odpowiedzialbys na nie, wytykajac glupote, jaka kryje sie w idei zawartej w tym pytaniu - podobnie jest z idea uprzedzenia. I to jest wlasnie odwrotne pojmowanie. -To w dalszym ciagu brzmi glupio - upieral sie Joshua. - Skad wiesz... I tak dalej. Luther nie zwracal uwagi na to, o czym dyskutowano, chociaz napiecie miedzy Rasowcami i kundlami bardzo mu przeszkadzalo. Mial za soba dlugi tydzien pelen roznych odkryc i chociaz spotkanie George'a dodalo mu otuchy, zdarzylo sie wiele innych rzeczy, ktore podkopaly jego wiare w to, ze udalo mu sie znalezc Niebo. Blackjack, domyslajac sie, co gryzie jego przyjaciela, usilowal delikatnie skierowac go w strone rzeczywistosci. -Luther... - zawolal. -To jest Niebo - odpowiedzial automatycznie Luther. - Mojzesz jest tutaj i wczesniej czy pozniej spotkamy go, a wtedy wszystko sie ulozy. -Podoba mi sie tu - przyznal kot z wyspy Man. - Powietrze jest czysciej sze, a poza tym nie glodujemy tak czesto jak w domu. Dobre odpadki, udane polowania. I czy naprawde byloby az tak zle, gdyby sie okazalo, ze nie ma tu tego, po co przybylismy? Luther milczal i Blackjack dal mu spokoj... na razie. Kwadrans po szostej wszystkie psy nagle sie uspokoily, nastapilo wyciszenie mysli. Na Dziedziniec wyszedl wiekowy Owczarek Staroangielski, prowadzony przez dwa Dobermany Pinczery. Luther zamarl na chwile, gdyz icn widok przypomnial mu Cerbera i Smoka. Ale tutejsze Dobermany nie poruszaly sie rowno: jeden usilowal isc i jednoczesnie lizac sobie przyrodzenie, podczas gdy drugi obwachiwal kazda mijana suke. Owczarek wydawal sie jeszcze bardziej poczciwy. Poniewaz slepia zaslanial mu futrzany welon, z otwartym pyskiem podazal za Dobermanami jak slepiec, nieswiadomy tego, co go otacza. -No wiec - wysapal Owczarek, gdy staneli wreszcie pod pomnikiem Ezry Cornella - czy jestesmy juz na miejscu? -Tak, panie - odpowiedzial jeden z Dobermanow. - Jestesmy na miejscu. -Naprawde? To doskonale! - Odwrocil sie w strone krzakow i zaczal z godnoscia: - Witam wszystkich i kazdego z osobna! Nazywam sie... Podczas gdy Dobermany usilowaly ustawic Owczarka przodem we wlasciwym kierunku, Luther stuknal lekko Blackjacka. -Kto to jest? Odpowiedziala mu ladniutka suka kundel o imieniu Lace. -To Szef. Zajmuje sie edukacja. -Nasz przywodca odznacza sie wybitna wiedza - dodal Denmark z ledwie wyczuwalna drwina. Suka Collie prychnela i Lace skarcila ja wzrokiem. -Masz jakis problem, siostro? Mozemy cos dla ciebie zrobic? Collie nie odpowiedziala. Chwile pozniej Owczarek jeszcze raz zaczal powitanie. -Witam wszystkich i kazdego z osobna. Nazywam sie Excalibur, Excalibur Trzeci i jestem waszym Dziekanem do spraw Studiow. Tlum zawyl i zaszczekal z aprobata. A dokladnie zrobily to wszystkie Rasowce, z wyjatkiem Bernardyna o imieniu Gallant, ktory zachowywal sie zgodnie z regulami dobrego wychowania i z szacunkiem wpatrywal sie w Dziekana. Kundle takze zachowywaly sie cicho, ale w ich oczach widac bylo dezaprobate. Tymczasem z przednich rzedow dobieglo przerywane trzepotanie uszu i ogona Skippiego Beagle, ktory nie mogl powstrzymac radosci. -A teraz - kontynuowal Dziekan Excalibur, gdy psy sie wreszcie uciszyly - zanim przejdziemy do Pytan, chcialbym przedstawic wam kilku czlonkow naszej wspolnoty. Zgoda? Zgoda. - Odwrocil pysk w strone posagu Ezry. - Czy sa tu koty? -Tak, panie - odpowiedzial jeden z Dobermanow, ponownie ustawiajac Dziekana we wlasciwym kierunku. - Chwileczke. Szczeknal krotko trzy razy i z tlumu wyszlo siedem kotow. Wygladaly na dosc znudzone. -Wszystkim, ktorzy sa tu nowi - oznajmil Dziekan Excalibur, gdy Doberman tracil go, aby kontynuowal - te szlachetne koty beda pomagac jako nasi oficjalni tlumacze i doradcy w sprawach orientacji. Jestem pewien, ze jak tylko je lepiej poznacie, zobaczycie, jacy z nich swietni kumple. Jeden z kotow, Syjamczyk, przeciagnal sie leniwie i ziewnal. -Jesli chodzi o psy z naszej ekipy, naszych psich filozofow, jak ich nazywamy, to przynajmniej jeden bedzie wam pomagal przy kazdym Pytaniu. Niedawno rozmawialem z takim, chyba mial na imie Smooth... -Ruff, panie - poprawil go Doberman, ktory lizal sobie lape. -Oczywiscie, tak jest, Ruff. Strasznie fajny facet. Jestem pewien, ze go polubicie. No wiec, lepiej od razu przystapmy do rzeczy, dobra? Pytania. Czy Yoda jest tutaj? -Wog, panie. On ma na imie Wog. -Tak, tak, Wog. Wog, podejdz tu! Wog byl Affenpinscherem, malym, czarnym pieskiem ze splaszczonym pyskiem, bardzo podobnym do malpiego - zreszta wlasnie stad wziela sie nazwa jego rasy. Wog mial mniej wiecej dziewiec cali w klebie i nie wygladal na zwierze, ktore mogloby sprawowac jakakolwiek wladze. Niemniej jednak nosil sie godnie, gdy szedl zajac miejsce obok Excalibura. Utkwil oczy jak paciorki ponad glowami tlumu i szczeknal raz, aby zwrocic na siebie uwage. -Posluchajcie - zaczal Wog. - Posluchajcie bajki o tym, co bylo i co bedzie... Akurat w tej chwili przed jego pyskiem przeleciala cma. Wog klapnal zebami, zmiazdzyl ja i wyplul. -Posluchajcie - powtorzyl, kierujac swoje slowa takze czesciowo do szczatkow cmy. - Posluchajcie tylko i stancie sie madrzejsi... Dawno temu, w odleglej krainie na krancach rzeczywistosci, w miejscu naprawde trudnym do znalezienia, mieszkal pies o imieniu Sapientia Stultitia, ktorego czesto nazywano tez Podwojne S. Nie wiem, jakiej byl rasy, pewne jest jednak, ze byl silny i czystej krwi... Jeden z kundli zaczal nagle warczec. Luther zauwazyl, ze to Joshua. -...Podwojne S byl dobrym psem, ale ciagle przesladowaly go koty, ktore nie mialy cienia szacunku ani dla niego, ani dla zadnego innego psa jego rasy. W tamtych czasach koty i psy nienawidzily sie nawzajem, niczym najzajadlejsi wrogowie. Koty wykorzystywaly cala wiedze, jaka udalo im sie zdobyc od swoich Panow, ktorzy byli mistrzami w zadawaniu tortur i oszukiwaniu... Koty, wlacznie z Blackjackiem, sluchaly tego spokojnie. Grzechy ich przodkow nie robily na nich zadnego wrazenia ani tez nie powodowaly wyrzutow sumienia. -...w koncu wiec Podwojne S zrozumial koniecznosc zdobycia jakiegos wyksztalcenia, przekazania psom kilku podstawowych prawd filozoficznych, chociazby po to, aby mialy rowne szanse ze swoimi przesladowcami. Sam okreslil to w ten sposob: "Chcialem znalezc system, dzieki ktoremu kazdy pies moglby zrownac sie rozumem z kotem". I wowczas Podwojne S stworzyl Piec Pytan. Affenpinscher przerwal na chwile, aby podkreslic wage slow, ktore wypowiedzial potem. -I to jest wlasnie przyczyna naszego spotkania. Inaugurujemy coroczne poszukiwania legendarnych Odpowiedzi, poszukiwania, do ktorych zapraszamy wszystkich. I chcialbym jeszcze raz przypomniec o tym, co Podwojne S tak madrze podkreslil: ze poszukiwanie samo w sobie moze byc rownie wartosciowe, jak to, czego sie szuka, ze sam proces szukania moze dac rownie wiele, jak znalezienie... -Tak, tak - zawolal Dziekan Excalibur, poruszony jego slowami. - To najprawdziwsza prawda. A teraz, Wog, Pytania. Pytania. -Piec Pytan Wiedzy Absolutnej - oznajmil Wog i prezentujac je, akcentowal zawsze pierwsze slowo: Pytanie Pierwsze: Jaka jest prawdziwa natura Boskosci? Pytanie Drugie: Jaki jest sens zycia? Pytanie Trzecie: Jaki jest sens milosci? Pytanie Czwarte: Jaka jest najdoskonalsza psia rasa? Pytanie Piate: Jakie jest najlepsze psie pozywienie? Zgodnie z tradycja, Wog wyrecytowal cala liste pytan bez przerwy, nie zwracajac uwagi na reakcje tlumu. Po przedstawieniu Czwartego Pytania kundle zaczely glosno skowyczec, niewspolmiernie glosno do ich liczebnosci. -Bunt? - zawolal z przerazeniem Dziekan Excalibur. - Bunt? Bernardyn Gallant spojrzal na kundle ze wspolczuciem, chociaz wolalby, aby wyrazaly swoje niezadowolenie w bardziej kulturalny sposob. Sierzant Rzeznik i jego druzyna ochroniarzy, skladajaca sie Buldogow i Bokserow, napieli miesnie, gotowi do interwencji. Collie Bucklette przygladala sie im z nadzieja, ze zamiast stac w miejscu, rusza do ataku i zaprowadza porzadek. Wsrod Rasowcow zapanowaly rozne nastroje, od zaklopotania po wscieklosc. Blackjack, jak inne koty, nie dal sie poniesc emocjom, ale Luther byl wyraznie oszolomiony. -Spokoj, spokoj - powtarzal niepewnie Excalibur, usilujac zapanowac nad tlumem. - Postarajmy sie zachowac spokoj i skoncentrujmy sie na... Tymczasem skowyt narastal i stawal sie coraz bardziej przejmujacy. Niedaleko od tego miejsca, w Sibley Hall, zaspany dozorca wykonujacy swoje poranne obowiazki wyjrzal przez najblizsze okno przekonany, ze to jakis potwor miota sie po Dziedzincu. XI Niedziela, jedenasta czterdziesci w nocySpecjalistyczne Zwierzece Laboratorium Doswiadczalne KayFung znajdowalo sie na wschodnich krancach kampusu. Bylo to odosobnione miejsce, otoczone z trzech stron Plantacjami Uniwersytetu Cornella. O tej porze nikt tam juz nie pracowal, bylo pusto i spokojnie. Czasami tylko pojawiali sie nieliczni goscie. Gdy bylo cieplo, przychodzili tu studenci, ktorzy mieli troche wolnego czasu i uprawiali milosc w ciemnych alejkach Plantacji albo pili i przygladali sie gwiazdom. Budynek zamykano zwykle tuz po zmierzchu, przynajmniej w pierwszej polowie semestru, gdy prace badawcze nie byly jeszcze tak zaawansowane, aby wymagaly calodobowego dostepu do laboratorium. Wraz z zapadnieciem zmierzchu laboratorium pustoszalo, zostawaly w nim tylko zwierzeta. Tej nocy byly tam takze skrzaty. Niecale dziesiec stop od miejsca, gdzie dwoje doktorantow, pusciwszy w niepamiec swoje uczelniane zmartwienia, przytulalo sie do siebie w ciemnosciach, stal ukryty w krzakach model dwuplatowca. Nieco dalej, w suterenie laboratorium, ktos wylamal metalowa krate, prowadzaca do otworu wentylacyjnego o przekroju szesciu cali. Otwor byl zbyt maly, aby mogl sie tamtedy przecisnac czlowiek. Prowadzil do podziemnego magazynu, w ktorym przechowywano zwierzeta przed przydzieleniem ich do poszczegolnych dzialow laboratorium. Tam wlasnie usilnie pracowano nad usunieciem nastepnej metalowej kraty, uzywajac w tym celu dwoch malutkich mlotow pneumatycznych. -Hej, posluchajcie! - rozlegl sie czyjs glos, usilujac przekrzyczec zwierzeta. - Hej, moje zuchy, popchnijcie to grzbietami. Popchnijcie to grzbietami, powiedzialem! Metal zazgrzytal i krata wyraznie sie obluzowala. Dwie pary rak porzucily mloty i dwie pary ramion z calych sil zaczely napierac na krate. Krata wygiela sie i upadla na ziemie, a z nia polecialy dwa skrzaty. Na szczescie nic im sie nie stalo, gdyz upadek nastapil z wysokosci pol stopy. -Cholera - powiedzial Puck, masujac rozbity lokiec. -Dobrze powiedziane - stwierdzil Hamlet, pocierajac obolale miejsca. Uniesli glowy i zobaczyli nad soba Macduffa, potrzasajacego glowa w dziurze po kracie. -Hej - odezwal sie. - Zrobiliscie to chyba troche za mocno. -Czyja wiem - uslyszeli inny glos. - Moim zdaniem wygladaja bardzo milo, tacy zmaltretowani i poobijani. Obok Macduffa pojawila sie Saffron Dey. Ubrana w safari utkane z lisci klonu dzialala na wyobraznie mezczyzn. Nawet ze stojacym tuz za jej plecami Pajeczynka wygladala wystarczajaco ponetnie, aby w sercu Pucka (i nie tylko jego, o nie!) po raz kolejny zagniezdzila sie niepewnosc. Ten wlasnie moment Puck wspominal po jej smierci najczesciej. Kiedy Pajeczynka obsciskiwal Saffron, aby zwrocic jej uwage, Macduff powiedzial: -No dobrze, zostawmy ich. Musimy cos zalatwic. Tedy, potrzebuje swiatla. Ktos z tylu podal mu polyskujacy kawalak kwarcu zawieszony na lancuszku. Macduff zaczal go pocierac i kamien blyszczal coraz intensywniej, az wreszcie oswietlil caly magazyn. Byla to kwadratowa przestrzen o scianach z cegly, calkiem niedawno przystosowana do przechowywania zwierzat. Na polkach, ktorych bylo mnostwo, staly jedna obok drugiej pozamykane na klodki klatki (przewod wentylacyjny otwieral sie nad jedna z klatek na najwyzszej polce, ktora byla czesciowo otwarta). Na wprost sciany z wentylacja znajdowaly sie waskie, metalowe drzwi, zamkniete na trzy rozne zamki. Umieszczony na nich napis ostrzegal: - Ostatnie akty wandalizmu zmusily Departament Badan nad Zwierzetami Uniwersytetu Cornella do zastosowania wyjatkowych srodkow ostroznosci. Kazdy, kto bedzie probowal dostac sie do zwierzat bez upowaznienia, zostanie ukarany. -Ostatnie akty wandalizmu - zachichotal Macduff, skaczac na polke obok Pucka i Hamleta. - Oczywiscie, nas to nie dotyczy, chlopcy. Po czym krzyknal do tych, ktorzy wciaz jeszcze siedzieli w wentylatorze: - Chodzcie tu do nas, lenie! Jeszcze nie skonczylismy! Slyszac to, pozostale skrzaty szybko zeslizgnely sie w dol. Wszystkie uzbrojone byly w miecze, a takze inna bron. Saffron pierwsza, tuz za nia Pajeczynka, nastepnie jego trzej bracia: Ciemka, Gorczyczka i Swiatlo Ksiezyca. Dalej poszukiwacze przygod i pomocnicy Macduffa: Lennox, Ross, Angus, Caith i Menteith. I wreszcie treserka zwierzat Jaauenetta wraz ze swoimi uczennicami: Rosalinda, Maria i Catherina. -W porzadku - powiedzial Macduff, gdy ostatni skrzat zjechal z gory. - Czy sa jakies pytania? -Ja mam jedno - zglosil sie Hamlet. - Kiedy robilismy to przedtem, magazyn znajdowal sie na parterze. Teraz przeniesli go do piwnic. Zastanawiam sie, jak wyprowadzimy stad zwierzeta? Czy wypchniemy je przez otwor wentylacyjny? -Niektore tak - pokiwal glowa Macduff. - Ale nie wszystkie. Sa przeciez drzwi, moje zuchy. Mam nadzieje, ze nie macie nic przeciwko noszeniu po schodach krolikow? -Tamte drzwi? Myslisz, ze uda sie je wysadzic za pomoca bomb z wisni? -Cos jeszcze? - zapytal Macduff, chcac skonczyc juz te dyskusje. -Jeszcze tylko slowko ostrzezenia - powiedziala Jaauenetta. - Wiem, ze wielu z was robilo to juz przedtem, ale chce, abyscie pamietali o jednym: jesli nie macie doswiadczenia z tresowaniem zwierzat, nie wypuszczajcie z klatek niczego, co jest wieksze od was. Zajmijcie sie zabami i malymi gryzoniami. -Racja - przytaknal Macduff. - Swiete slowa. A teraz... do dziela! Skrzaty z bojowymi okrzykami na ustach rzucily sie do roboty, opuszczajac sie na nizsze polki i rozbiegajac sie po wszystkich katach. W pierwszej klatce, przed ktora zatrzymal sie Puck, siedzialy swinki morskie. Mialy byc przeznaczone na zajecia ze studentami pierwszego roku biologii. Puckowi przypomnial sie jeden z glownych zarzutow przeciwko Ruchowi Obroncow Zwierzat Laboratoryjnych. Twierdzono, ze takie zwierzeta wypuszczone na wolnosc moga zdechnac z glodu lub zimna. Oczywiscie kontrargumentem jest swiadomosc, ze w przeciwnym wypadku zwierzeta zgina zapewne jeszcze szybciej i w wiekszych cierpieniach, sluzac jako material do przeprowadzania wiwisekcji na oczach audytorium zlozonego ze studentow pierwszego roku. -Hej! - zawolal Puck, wyciagajac rygiel zasuwki. Otworzyl drzwiczki klatki, a swinki morskie, zaspane i zaskoczone, zaczely wylazic na polke. Puck wyciagnal reke i poglaskal jedna z nich, uruchamiajac jednoczesnie podstawowa zdolnosc telepatii, ktora posiadaja skrzaty. Jedyne, co uslyszal, brzmialo jak powtarzane w kolko slowo mama, gdyz swinki morskie nie odznaczaja sie zbyt wysoka inteligencja. Byc moze potrafily wyrazac takze bardziej skomplikowane mysli, ale tych z kolei Puck nie byl w stanie odczytac. Caith i Ross usilowaly natomiast poznac mysli bialych myszy, a te nie mialy nic wspolnego z matka. Myszy myslaly o serze, kolowrotkach i seksie, mniej wiecej w takiej kolejnosci. Zajete takimi sprawami, po opuszczeniu klatek biegly wprost do krawedzi polek i spadaly na podloge. -To dopiero - powiedziala Caith, usilujac uchronic gryzonie od masowego samobojstwa. - Jak myje wszystkie stad wyprowadzimy? -Mysle, ze przez przewod wentylacyjny - powiedziala Ross. - Moze Jaauenetta potrafi grac na flecie jak szczurolap albo cos takiego. Mozemy tez sprawic, aby wsciekly sie na Macduffa i pobiegly za nim... Jaauenetta byla zajeta w tym czasie czyms zupelnie innym niz gra na flecie. Na podlodze znalazla klatke z kotami i zastanawiala sie wlasnie, co z nimi zrobic. Koty, nawet malutkie, bywaja niezwykle niebezpieczne i nieprzewidywalne. Widza skrzaty, ale zgodnie ze swoja praktyczna natura wydaje im sie, ze sa to albo gryzonie, albo liscie poruszajace sie na wietrze, jakies cienie... wszystko, tylko nie malutkie, magiczne istoty, ktorych istnienie przeczy prawom logiki. Wiedzac o tym, zaden skrzat nie moze liczyc, ze uda mu sie nad nimi zapanowac, zeby nie wiem jak dlugo zajmowal sie tresura zwierzat. Kot moze potraktowac skrzata jako zagrozenie i zaatakowac go lub tez zupelnie go zignorowac. Poniewaz jednak koty w klatce, zgodnie z informacja na tabliczce, przeznaczone byly do eksperymentow neurologicznych, Jaauenetta zastanawiala sie bardzo powaznie, czy pozostawic je takiemu losowi. Podczas gdy rozwazala w myslach plusy i minusy decyzji, inne skrzaty uwalnialy mniej niebezpieczne zwierzeta. Menteith uzyla malego sztucznego ognia do odsuniecia zasuwki w szklanej gablocie, a potem ze smiechem przygladala sie, jak wyskakiwala stamtad kaskada zab, pod lawina ktorych skryl sie Angus. -Psia kosc - wybelkotal Angus, torujac sobie droge wsrod strumienia obslizglych stworow. Na jednej z najwyzszych polek Pajeczynka popisywal sie przed Saffron Dey. Chociaz widac juz bylo golym okiem, ze skrzatka jest wniebowzieta i nic nie stanie na przeszkodzie, aby Pajeczynka otrzymal tej nocy to, o czym marzyl - cokolwiek to by nie bylo - ten nie zaprzestawal popisow. Chcac zrobic na niej wrazenie, wykonywal wlasnie w powietrzu serie niebezpiecznych salt i koziolkow, odbijajac sie od krawedzi polki, a nastepnie prostowal sie nagle i otwieral stopami zasuwki przy klatkach. -To naprawde niesamowite, ze potrafisz cos takiego - powtarzala co pewien czas slodkim glosem Saffron - ale czemu nie oszczedzasz energii na pozniej? Kto wie, moze bedziesz jej jeszcze dzisiaj do czegos potrzebowal... Mowiac to, puscila do niego oko. Lennox, ktory stal na tyle blisko, ze wszystko slyszal, zrobil mine absolutnie pozbawiona subtelnosci. -Ahoj! - Pajeczynka wydal bojowy okrzyk. Uwolnione z klatki skoczki afrykanskie troche mu przeszkadzaly, ale wykonal jeszcze jedna serie akrobacji. Wreszcie, odbijajac sie kilkakrotnie od krawedzi polki, postanowil odpoczac przy jakiejs wyjatkowo duzej klatce. Macduff nadal oswietlal wnetrze kawalkiem kwarcu, ktory blyszczal mocniej niz kiedykolwiek, ale poniewaz znajdowal sie na samym dole piwnicy, zawartosc klatki, przy ktorej zatrzymal sie Pajeczynka, skryta byla w cieniu. Nie trudzac sie nawet, aby sprawdzic, co jest na tabliczce informacyjnej, nie odrywajac oczu od Saffron, roznamietniony skrzat kopnal zasuwke. -Jestes najpiekniejsza istota... - zaczal. Olbrzymi, brazowy szczur norweski, z gatunku tych, co ogryzaja kosci ludzkich dzieci, wyskoczyl z klatki jak z katapulty, zatapiajac zeby w ciele Pajeczynki i odgryzajac mu reke, zanim nieszczesny skrzat pojal, co sie dzieje. W pierwszej chwili nawet nie krzyknal, calkowicie zaszokowany, wpatrujac sie w zakrwawiony kikut swojego ramienia. Chwile pozniej, gdy zobaczyl oczy szczura i jego zeby, wydal najbardziej przerazliwy krzyk w swoim zyciu, smiertelny krzyk, ktory natychmiast uwiazl mu w gardle. Paradoksalnie w takiej dramatycznej chwili Pajeczynka potrafil odczytac mysli szczura. Jestem Lomot, powiedzial w myslach szczur. Lomot skonczy z toba. -Lomot! - wrzasnal nieprzytomnie Pajeczynka, gdy szczur rozszarpywal mu klatke piersiowa. Saffron takze krzyknela, ale nie przyszlo jej do glowy, aby wydobyc miecz lub pospieszyc skrzatowi na ratunek, zreszta niewiele juz mozna bylo mu pomoc. -Lomot! - po raz ostatni krzyknal Pajeczynka. Angus i Puck spojrzeli w gore dokladnie w chwili, gdy skrzat spadal z polki na podloge. W polowie drogi skonal i zgodnie z natura skrzatow zniknal, jego cialo wyparowalo w nicosc, a ubranie zamienilo sie w szare szmatki, ktore splywaly wahadlowym ruchem w dol. Miecz Pajeczynki upadl na posadzke z przenikliwym brzekiem. -Moj Boze! - zawolal Macduff. - Co tu sie... -Nieee! - przerwal mu dobiegajacy z gory krzyk Saffron. Z klatki wydostaly sie nastepne szczury i dwa z nich ja zaatakowaly. Jeden padl martwy natychmiast, przebity strzalami z kusz Pucka, Hamleta i Gorczyczki. Jednak drugi drapieznik wycofal sie na tyle daleko od krawedzi polki, ze nikt nie mogl wziac go na cel. Nagle poprzez halas, jaki robily zwierzeta, przebil sie swist miecza Saffron. Niestety, nikt nie widzial, co stalo sie pozniej, gdyz okazalo sie, ze wszyscy byli w niebezpieczenstwie. Pozostale szczury, a bylo ich razem z Lomotem dziewiec, nie przejmujac sie odlegloscia dzielaca je od podlogi, zeskoczyly z polki. Jeden zginal od strzaly, ktora dosiegnela go w powietrzu, dwa inne upadly tak nieszczesliwie, ze nie byly sie w stanie ruszac, ale pozostale szesc rozpierzchlo sie po calym pomieszczeniu, weszac krew i szukajac drogi ucieczki. Dwa rzucily sie na Gorczyczke, ktory zanim zdazyl napiac kusze, byl juz martwy. Gdy Gorczyczka rozplynal sie w powietrzu, na dole pozostalo juz tylko piec skrzatow: Jaauenetta, jej trzy uczennice i Angus. Z tych zas, ktore nadal siedzialy na polkach, jedynie Puck i Hamlet mieli bron dalekiego zasiegu. Skrzaty, najszybciej jak tylko mogly, ruszyly na dol. Lennox tak bardzo sie spieszyl, ze ladujac na ziemi, zlamal sobie noge. Jeden ze szczurow to zauwazyl i skoczyl w jego strone. -Juz ja cie zalatwie, bestio! - krzyknal Lennox i wyciagnal przed siebie miecz. Szczur nadzial sie na ostrze. Jego cialem wstrzasnely drgawki i po chwili zdechl. -No, jak ci sie to podoba? - zawolal Lennox i zemdlal. Nad jego nieruchomym cialem skakaly dwie zaby, skrzeczac z zadowolenia, nieswiadome walki na smierc i zycie, jaka toczyla sie wokol nich. -Ty potworze! - Z okrzykiem na ustach Macduff rzucil sie na grzbiet jednego ze szczurow, przebijajac mu mieczem podstawe czaszki. - To za Pajeczynke! -A to za Gorczyczke! - zawolal Angus, atakujac innego drapieznika mlotem pneumatycznym. Oszolomione zwierze zatoczylo sie, a nastepnie skoczylo w strone Angusa, odgryzajac mu kawal miesa z uda. Gdy szczur otwieral paszcze, aby ugryzc go jeszcze raz, zaatakowaly go jednoczesnie Ross i Caith, skutecznie powalajac na podloge. Dwa inne szczury okrazaly Jaauenette. Skrzatka bez chwili wahania otworzyla drzwiczki klatki z kotkami, blagajac w myslach pierwszego, ktory wybiegl, aby jej pomogl. Logicznie pracujacy koci umysl natychmiast zinterpretowal jej mysl jako nagly atak glodu i nie zwracajac uwagi na cien przy drzwiach klatki, pobiegl za szczurami. Szczury bez najmniejszego leku rzucily sie na kociaka i w mgnieniu oka rozszarpaly go na kwalki. -Moj Boze - wyszeptala Jaauenetta, wyciagajac miecz. Ale nim zdazyla pospieszyc kociakowi na pomoc, szczury, jeden po drugim, padly na ziemie przebite wyslanymi z gory strzalami. Puck, widzac na podlodze juz tylko zmaltretowane skrzaty i martwe szczury, skierowal wzrok na polke, gdzie stracil zycie Pajeczynka. -Saffron. Szepczac jej imie, Puck z kusza na ramieniu i mieczem przy boku wspinal sie pospiesznie na sama gore. Saffron Dey lezala w kaluzy krwi. Jej cialo nie zniknelo jeszcze w nicosci, a wiec zyla, chociaz smierc byla juz blisko. Obok spoczywalo cialo szczura, z mieczem skrzatki zatopionym w sercu. Zabila go, ale sama zostala ciezko ranna. -Jezus i Troilus. Puck uklakl przy niej. Jedna reka odgarnal jej wlosy z czola, spodziewajac sie, ze Saffron lezy bez zmyslow. Jednak gdy tylko poczula dotyk jego reki, otworzyla oczy. Bylo to tak niespodziewane, ze Puck smiertelnie sie przestraszyl. Widzac to, Saffron zaczela sie smiac, chociaz miala okrutnie poszarpane gardlo. W tym samym momencie Hamlet ruszyl w poscig za ostatnim szczurem. Lomot jedyny wyszedl z tej bitwy bez szwanku i wlasnie przeskakiwal z polki na polke, zmierzajac w strone przewodu wentylacyjnego, ktoredy chcial uciec. -Saffron? - wyszeptal Puck, pochylajac sie ku niej. Oczy skrzatki blyszczaly utkwione gdzies ponad jego glowa, jakby widziala tam Cos Innego. -Wciaz zyje - powiedziala wreszcie, smiejac sie tym swoim upiornym smiechem. - On wciaz zyje. -Kto taki? -Pochowali go - mowila dalej, jakby nie slyszala Pucka. - Pochowali go na Koscincu. Ale nie zdolali go zabic. Ranili tylko. Tyle tylko mogli zrobic. -Kosciniec? Saffron, o czym ty mowisz? Co jest na Kosci... Puck przerwal, gdyz Saffron chwycila go nagle za reke, sciskajac z nieprawdopodobna wprost sila. Nie patrzyla juz na Cos Innego, patrzyla na niego. Puck usilowal sie wyswobodzic, bowiem to, co zobaczyl w jej oczach, przerazilo go. -Juz wkrotce otworzy sie puszka Pandory - mowila szybko, nie pozwalajac mu sie odsunac. - Zlapali go w pulapke, ale on sie wyswobodzi. Wyswobodzi sie. - Jej uscisk byl tak silny, ze Puck obawial sie, czy nie zmiazdzy mu przedramienia. - A kiedy sie wydostanie, kiedy sie uwolni, zje was wszystkich, wszystkich, wszystkich! -Mam cie, ty skurczybyku - powiedzial Hamlet, namierzajac swoj cel. Szczur znajdowal sie dokladnie pod otworem wentylacyjnym i Hamlet wreszcie mogl go wziac na cel. Wystrzelil, majac nadzieje, ze ugodzi go w samo serce, jednak w tym wlasnie momencie szczur uskoczyl i strzala ugodzila go w bok. Zatrzymal sie w polowie drogi do wyjscia, ale zaraz potem wykonal potezny skok do gory i zniknal na wolnosci. Saffron zesztywniala, zaciskajac po raz ostatni palce na ramieniu Pucka. Po chwili rozplynela sie w powietrzu, zostawiajac go drzacego nad kupka zeschlych lisci, z ktorych zrobiony byl jej stroj. Otworzy sie puszka Pandory. Wkrotce. Pol mili od laboratorium dzwony na wiezy wybily polnoc. POCALUNEK W CIEMNOSCI Fevre Dream Tavern zawdziecza swoja nazwe powiesci o wampirach na Missisipi, a takze sympatiom politycznym, lokujacym sie jakies tysiac mil na lewo od centrum. To najbardziej liberalne miejsce w i tak liberalnym miasteczku uniwersyteckim bylo naturalnym rajem dla wpadajacych tu czesto wieczorami czlonkow Cyganerii i Blekitnych Zebr. Zwykle grala tu muzyka na zywo, a drinki byly najtansze w okolicy; doprawdy, nie mozna chciec wiecej.Stephen George znalazl sie tam pewnego wieczoru, jakies dwa tygodnie po rozpoczeciu jesiennego semestru. Saczyl Powolne Wygodne Bzykanko, przyrzadzone wprawna reka eksperta i czul, ze jest w nadzwyczaj podnioslym nastroju. Tego wieczoru przygrywal Benny Bluznierca i zespol pod nazwa Szpiczaste Kolnierzyki, znany z dziwnych okladek swoich plyt. Benny, ubrany w biala kamizelke ze skory aligatora, ktora maksymalnie podkreslala jego bicepsy, rozpoczal wystep utworem "Stand By Your Man", w wersji reggae. Nastepnie odszedl od mikrofonu i skierowal swiatla na gitarzyste o ksywie Jedna Nuta, ktory dodal czadu do maksimum i odegral hymn kanadyjski w przyspieszonym tempie. Otrzymal za to burze oklaskow. Po lewej stronie od miejsca, gdzie siedzial George, widac bylo wejscie do sali bilardowej. Kaznodzieja i Fantasy Dreadlock grali tam w Osma Kule przeciwko Ragnarokowi i Fujiko, a kibicowalo im z pol tuzina widzow. Fujiko i Ragnarok prowadzili jedna kolejka, ale wszystko wskazywalo na to, ze wynik ulegnie zmianie, gdyz Fuji uderzal z coraz mniejsza precyzja. W sali barowej inna grupa Cyganerii, z Myoko, Afrodyta (Ministrem Milosci Cyganerii) i Panhandle (Ministrem Rozkoszy Cyganerii), zebrala sie wokol stolu, przy ktorym Lwie Serce gral z Woodstockiem w Adwokata Diabla. Siedzial tam takze Z.Z. Top, ale osunal sie tak gleboko w swoim krzesle, ze praktycznie nie bylo go widac. -...a to gowno z Programu Obrony Przestrzeni - powiedzial Woodstock. - Wojny Gwiezdne z laserowymi satelitami i tym wszystkim. Jedno wielkie gowno. Ten kutas jest gotow doprowadzic do wybuchu nuklearnego, przeciagajac strune... -Kutas? - zapytal niewinnie Lwie Serce. - Na jednym ramieniu mial opaske, przedstawiajaca rozowe slonie, tradycyjny symbol Adwokata. - Jaki kutas? -Reagan, oczywiscie. -Ten kutas, moj przyjacielu, jest kutasem wybranym w demokratyczny sposob - powiedzial z usmiechem. - 1 to nawet dwa razy. Za drugim razem mial przewage w kazdym ze stanow, z wyjatkiem Minnesoty, ktora nie reprezentuje calego narodu, jesli lapiesz, co mam na mysli. Musial sie wykazac odrobina rozumu, jesli zdobyl poparcie tylu ludzi, nie sadzisz? -Reagan nie ma rozumu - upieral sie Woodstock. - Cierpi na uwiad starczy. -Tak uwazasz? A co powiesz o demokratach? To oni zadecydowali, ze przeciwnikiem Reagana bedzie Walter Mondale. A zatem ich rozum tez byl nieco zgrzybialy, racja? -Geraldine Ferraro to nie byl zly wybor - wtracila sie Myoko. Lwie Serce uniosl brwi i potoczyl dookola strasznym wzrokiem, ukradkiem sciskajac pod stolem dlon Myoko. -Przeciez ona jest z Queens. -Kurwa, no i co z tego? - niecierpliwil sie Woodstock. -Gdybysmy mieli jakas gwarancje - odezwala sie Afrodyta - ze Mondale wykituje zaraz po elekcji, aby Geny mogla przejac wladze... -Reagan juz wkrotce wyciagnie kopyta - wieszczyl radosnie Panhandle. - Kazdego dnia wybuch nuklearny moze huknac go w dupe. I dlatego wlasnie zalezalo mu na powtornej elekcji: chce wykitowac w biurze. -Czy uwazasz, ze Waszyngton zostanie zbombardowany szybciej, niz Air Force One zdola wywiezc go z miasta? - zapytala Myoko. -To byloby sprawiedliwie - oswiadczyl Panhandle. -Hej - zawolal Woodstock. - Postarajmy sie utrzymac te dyskusje na wlasciwym poziomie, dobra? W tym momencie Afrodyta poczula pragnienie i wstala od stolu, kierujac sie w strone baru. Chociaz wewnatrz Fevre Dream bylo dosc cieplo, wciaz miala na sobie dlugi plaszcz, caly pokryty czerwonymi suwakami Velcro; gdy Afrodyta kogos uscisnela, pozostawal uscisniety na dlugo. -Czesc pisarzu - przywitala sie, siadajac na stolku obok George'a i zamawiajac krwawa mary u barmana Nieskalanego Marleya. -Dawno sie nie widzielismy - usmiechnal sie George. - Jak leci? -Roznie. Panhandle, jak zwykle, wychodzi ze skory, zeby mnie poderwac. -Tak? I dasz mu szanse? -Chyba zartujesz, George. Spojrz tylko, jak on sie ubiera. Panhandle mial na sobie dlugi plaszcz z przezroczystego plastiku, sliski jak tluszcz. -Nic ciekawego - pokrecila glowa Afrodyta, eksponujac swoje odziane w suwaki ramiona. - Czy myslisz, ze moglabym ufac takiemu facetowi? -Zawsze mozesz zrobic mu sweter na drutach. -Hmm. - Podano jej drinka i Afrodyta pociagnela gleboki lyk. - A co u ciebie? -W porzadku - odpowiedzial George, kolyszac sie troche nerwowo na stolku. - To znaczy, wlasciwie nie wiem, czuje cos w powietrzu. Nie wiem dokladnie co, ale to trwa juz kilka tygodni. Mam wrazenie, ze... cos mi sie przytrafi. - Wzruszyl ramionami. - Zreszta, sam nie wiem. -A co powiesz o tej tajemniczej wielbicielce? - zapytala. -Aha, Top wygadal wszystko o tej historii z rozami? -Oczywiscie, ale nie dawaj mu po glowie teraz, bo jest tak pijany, ze nic nie poczuje. Czy ona dala ci jeszcze jakos znac? -Wcale nie wiem, czy to jest ona. Do diabla, moze to po prostu jakis zbieg okolicznosci. -Nic z tych rzeczy - zapewnila go Afrodyta. - Och, zdaje mi sie, ze Rozkosz mnie wola. -Co? - George odwrocil sie. Benny Bluznierca znowu zawladnal mikrofonem i wywrzaskiwal punkowa interpretacje "Heartbreak Hotel". Panhandle bez plaszcza stal na parkiecie i przywolywal Afrodyte, aby zatanczyla z nim slam dance. -Hmm, moze cos z tego chlopaka jeszcze bedzie - oswiadczyla Afrodyta, stawiajac szklanke z resztka drinka przed George'em. - Badz tak dobry i skoncz to, dobrze? Gdy spotkamy sie nastepnym razem, opowiemy sobie przygody milosne. Uscisnela mu namietnie ramie i pobiegla tanczyc. Przez nastepne piec minut Goerge popijal krwawa mary. Nie wysaczyl jeszcze do konca drinka, gdy nagle wszelka aktywnosc w Tawernie ustala. Byla to przedziwna chwila, ktora pozniej trudno bylo odtworzyc w szczegolach. Taka jest bowiem natura prawdziwie magicznych zdarzen - pijane, chaotyczne ulamki czasu, ktore nigdy by nie zaistnialy, gdybysmy mogli je sobie wyraznie przypomniec. Kilka sekund wczesniej do George'a podszedl Nieskalany Marley, trzymajac w jednej rece dlugopis, a w drugiej egzemplarz "Rycerza Bialych Roz". -Hej, George - zaczal - wyswiadcz mi przysluge. Spotkalem w Dryden kobiete, ktora nie chciala wierzyc, ze... Drzwi do Tawerny otworzyly sie w ciszy, ciszy tak glosnej, ze zagluszyla wszystkie dzwieki w barze. Dalsze slowa ugrzezly Nieskalanemu w gardle. Benny Bluznierca przerwal swoje wrzaski w trakcie zapewniania sluchaczy, ze jest tak samotny, iz moglby umrzec. Woodstock, zaskoczony w srodku decydujacej argumentacji, zamilkl jak razony piorunem. Podobnie urwaly sie inne rozmowy, nawet w sali bilardowej. Oczy wszystkich zwrocily sie w jedna strone. Kaliope weszla do srodka, wydajac sie bardziej zjawiskiem niz osoba. Ubrana byla w przeswiecajaca, biala szate, tak niewyobrazalnie piekna, jakby byla utkana ze snu. Wiatr rozwiewal jej dlugie wlosy, ktore w swietle lamp wydawaly sie zywe. Usta kobiety byly doskonale, skora promieniala niezwyklym blaskiem. Slowo piekna bylo zdecydowanie niewystarczajace na opisanie jej urody. -Jezus - wyszeptal Woodstock. - Spojrzcie na nia. Lwie Serce byl jedynym mezczyzna w barze, ktory nie ulegl pokusie. Caly czas calowal namietnie Myoko, tulac ja do siebie. Pozostali goscie Fevre Dream zupelnie potracili glowy. Nieskalany Marley az zatoczyl sie z wrazenia, zas Ragnarok i Fujiko w sali bilardowej wspierali sie nawzajem plecami, aby nie stracic rownowagi. -George - wyszeptal Nieskalany. Zjawisko utkwilo bowiem wzrok wlasnie w George'u. Doskonale uksztaltowana dlon puscila galke drzwi, ktore, uwolnione, zamknely sie delikatnie. Kaliope przeplynela obok baru i kluczac miedzy stolikami posuwala sie przed siebie, mijajac nieruchome postacie bywalcow Tawerny, ktorzy nie osmielili sie jej dotknac. Kompletnie zaskoczony George, widzac, ze kobieta zmierza ku niemu, wstal, rozumiejac wreszcie, na co tak dlugo czekal. Powoli, bardzo powoli wyciagnal do niej reke, zastanawiajac sie, czy kiedykolwiek jej dotknie, a gdy to sie stanie, to czy okaze sie prawdziwa, czy tez jego palce przenikna przez nia jak przez mgle. Ale gdy to sie stalo, George poczul jej dlon z krwi i kosci. Byla juz tak blisko, ze pochylil sie, aby ja pocalowac, i nagle wydalo mu sie to calkiem naturalne, calkiem normalne i najwspanialsze na swiecie. Znalazl sie w zasiegu jej czarow i gdy ich usta sie spotkaly, w Tawernie zgasly nagle wszystkie swiatla. I to takze wydalo sie naturalne, jakby byla to kolejna wskazowka rezysera w scenariuszu, ktory zostal napisany wlasnie na te chwile. -Co, do kurwy nedzy! - zawolal Z.Z. Top, ktory otrzasnal sie ze stuporu i zastanawial sie, czy oslepl. - Do kurwy nedzy, co tu sie dzieje?! George'owi wydalo sie, ze ten jeden pocalunek w ciemnosci trwal dlugie minuty, godziny, nawet dni - nieskonczonosc w raju. Gdy Kaliope odsunela od niego twarz, wyszeptala jeszcze trzy slowa, ktore obiecywaly wiecej. Nastepnie, zanim jeszcze zapalily sie swiatla, zniknela. George nie mogl sobie pozniej dokladnie przypomniec, jak to sie wlasciwie stalo - ta chwila byla jednoczesnie niezwykle doniosla i trudna do zapamietania - ale wydawalo mu sie, ze kobieta po prostu wyparowala z jego objec, rozplynela sie w powietrzu. Chociaz to bylo oczywiscie niemozliwe. -Co, do kurwy nedzy? - zawolal znowu Top. - Co, do kurwy nedzy? NIESPODZIEWANE ZMIANY LUB WSZYSCY SIE KOCHAJA I Jeden z powszechnie panujacych mitow na temat Uniwersytetu Cornella i innych liberalnych uczelni glosi, ze nie spotyka sie tam dziewic lub ze ich obecnosc odnotowuje sie tam w znikomym procencie. Oczywiscie, nieformalna inspekcja wzrokowa - bowiem nie ma watpliwosci, ze kazdy doswiadczony obserwator potrafi rozpoznac dziewice po sposobie, w jaki on lub ona wiaze buty - bardzo szybko wykaze, jak nieuprawnione sa takie poglady. Podwazyc je mozna takze, stosujac proste reguly logiki. Jesli bowiem dziewictwo jest naprawde tak rzadkim zjawiskiem, to dlaczego robi sie wokol niego tyle szumu? A jednak, abstrahujac od faktu, ze studenci Cornella powinni byc za pan brat z logika, kazdej nocy co najmniej trzydziesci procent spolecznosci tej uczelni kladzie sie do lozka w przekonaniu, ze wszyscy poza nimi uprawiaja seks.Nie znaczy to jednak wcale, jesli juz dyskutujemy o abstynencji, ze Uniwersytet Cornella moglby rywalizowac z Uniwersytetem Oral Roberts. Jednak noc, w czasie ktorej wiekszosc studentow zajmowalaby sie seksem, uwazalbym za cos wyjatkowego, zas taka, gdy robiliby to niemal wszyscy, za istny cud. Przyjrzyjmy sie zatem, jak rodzi sie cud: dokladnie w chwili, gdy w Fevre Dream George pocalowal Kaliope, na autostradzie na polnoc od Itaki zderzyly sie dwie ciezarowki cysterny. Jedna z nich nalezala do naukowego zespolu badawczego i przewozila tysiac galonow doswiadczalnego ludzkiego feromonu. Druga nalezala do jakiejs fabryki i transportowala jeden z podstawowych skladnikow chemicznych, uzywany do produkcji dezodorantu do kobiecej higieny osobistej. Zaraz po kolizji opary obu substancji zmieszaly sie i utworzyly niewidzialna chmure, ktora wiatr uniosl na poludnie. Wszedzie tam, gdzie sie pojawila, powodowala obnizenie standardow moralnych, wywolujac erekcje i twardnienie sutkow. Mniej wiecej okolo jedenastej trzydziesci oblok przeplywal nad Polnocnym kampusem. Juz przed polnoca w studenckim sklepiku wykupiono na pniu caly zapas prezerwatyw, a ci klienci, ktorzy przyszli za pozno, musieli zdac sie na improwizacje. Tuz przed zamknieciem najbardziej poszukiwanym artykulem byly gumowe rekawice. Wiatr wciaz wial i chmura przesunela sie nad Zachodnim kampusem, plynac wolno nad Itaka i wywolujac coraz wieksza goraczke seksualna. Bylo to istne zrzadzenie Opatrznosci, noc stworzona do kochania sie lub tylko radosnego pieprzenia i doprawdy wielka szkoda, ze nie zostalo to ujete w zadnych statystykach. Masters i Johnson z pewnoscia wiele by zaplacili za te dane. Tak, to doprawdy zakrawa na ironie, ze chociaz szczegolowe opisanie tej nocy zajeloby cale tomy, to jednak najbardziej intensywne emocjonalnie spotkanie, jakie sie wtedy odbylo, nie mialo nic wspolnego z oblokiem feromonu. Ten zaszczyt spotkal pewnego powiesciopisarza, ktory mieszkal samotnie w zabytkowym, zoltym domu na Stewart Avenue, i ktory tej nocy nie potrzebowal zadnej pomocy ze strony rozpylonych w atmosferze chemikaliow. Do Stephena Titusa George'a usmiechnelo sie wreszcie szczescie. II George znalazl sie w domu jeszcze przed polnoca, rozpamietujac niedawno przezyta rozkosz i zastanawiajac sie, dlaczego nie potrafi tego opisac. W koncu zdecydowal, ze najlepiej bedzie, jesli zachowa wszystkie wspomnienia zwiazane z "kobieta z Fevre Dream" w pamieci i wroci do nich dopiero wowczas, gdy ona sama pojawi sie jeszcze raz. Zagladajac do szafek kuchennych i lodowki w poszukiwaniu czegos do jedzenia, zadumal sie nad niedoskonalosciami jezyka angielskiego. Szczegolnie zajmowal go problem, ktory pojawil sie juz w szkicu nie napisanej nigdy powiesci pod tytulem "Zazdrosc Wenus", dotyczacy slowa "pieprzyc" - kostropatego, aroganckiego bekarta, pozbawionego najmniejszego nawet odcienia subtelnosci lub elegancji (sformulowania kochac sie lub uprawiac milosc sprawialy innego typu klopoty, sugerujac, ze czynnosci tej towarzyszy uczucie, ktore nie zawsze wystepowalo). Sytuacja jeszcze sie pogarszala, gdy ktos chcialby szczegolowo opisac, co dzieje sie miedzy dwoma partnerami, gdyz jezyk angielski posiada rownie niezreczne slowa na opisanie anatomii seksualnej. Piersi brzmialy nawet dobrze, jednak juz cala reszta miala wydzwiek albo chlodno naukowy - penis, clitoris, posladki - albo kojarzyla sie z bluzgami charakterystycznymi dla brooklinskiego taksowkarza, na przyklad fiut. George'a zawsze zastanawialo, jak powazny pisarz moze uzyc slowa fiut. "Alez to powinno brzmiec glupio, nie wiedziales o tym? - probowala mu to kiedys wyjasnic Afrodyta. - Przeciez to jedna z najzabawniej wygladajacych rzeczy, jaka stworzyl Pan Bog "- Moze to i prawda, ale nie chcialo mu sie wyjasniac, ze na okreslenie kobiecych genitaliow istnieje okolo szesciu milionow rownie glupich eufemizmow.-Tak - powiedzial do siebie George, wkladajac do tostera dwie grzanki - w porzadku, ale chcialbym wiedziec, jak ona ma na imie. Nie mozesz zapomniec o pieknej kobiecie, ktora niedawno pocalowala cie w ciemnosciach, zwlaszcza ze byla to najpiekniejsza kobieta na swiecie. Pomimo wysilkow, Kaliope znowu opanowala jego mysli. Zreszta, czy ktos sie tym przejmuje, ze nie mozna powaznie pisac o seksie? Powiesc "Zazdrosc Wenus" zostala na razie odlozona do szuflady, ale mial przeciez inne pomysly, nie musi wcale myslec o tej cholernej Wenus i jak do diabla ona sie nazywa? George byl wprost chory, ze tego nie wie, zreszta nie tylko tego. Wyjal z lodowki mleko w kartonie i postawil na stole. Przyjemne, polgalonowe opakowanie z usmiechnieta krowa na obrazku. -Nie mam pojecia, co to jest - powiedzial do usmiechnietej krowy. -Czuje sie tak, jakbym wygral na loterii, tylko ze nie pamietam, abym kupowal los, i nie pamietam tez, abym sprawdzal, jakie numery sa w puli, nie wiem rowniez, co mozna wygrac. Wiem tylko, ze cos sie dzieje. Siegnal po szklanke i nalal do polowy mleka. Wstal i saczac zimny plyn, spacerowal po kuchni tam i z powrotem. Wtedy wlasnie poczul przeciag z salonu. Zatrzymal sie. Przez otwarte drzwi widzial sylwetke stojaca na czarnym tle otwartego okna, ktore zamknal nie dalej jak dziesiec minut temu. George nie trudzil sie zgadywaniem, kto to mogl byc, czul jedynie olbrzymie pozadanie. Dobrze wiedzial, kto stoi w jego salonie. Czyz nie oczekiwal jej? Postac zaczela przesuwac sie powoli w strone swiatla. Wygladala rownie ponetnie, jak w Fevre Dream, a nawet bardziej, gdyz nie miala na sobie nic poza zabawnym, srebrnym gwizdkiem, ktory kolysal sie miedzy jej piersiami. Piekne piersi, piekna twarz. Cala reszta takze byla piekna. Rozleglo sie ciche trzasniecie i z tostera wyskoczyly dwie grzanki, ciekawe, co tez sie dzieje. George, nie odrywajac oczu od Kaliope, usilowal postawic szklanke na stole. Zamiast na blacie, postawil ja jednak w powietrzu. Upadla na podloge, tlukac sie, a mleko rozpryslo sie dookola. George niczego nie zauwazyl. -To wyglada calkiem interesujaco - powiedzial i byly to ostatnie slowa, jakie wyszly z jego ust, bo jezyk zaraz potem znalazl inne zajecie. I znowu bardzo powoli zaczeli sie ku sobie zblizac, a George znowu zaczal sie zastanawiac, czy w ogole kiedykolwiek sie dotkna i czy ona rozplynie sie w powietrzu po pierwszym pocalunku, jak to mialo miejsce w Fevre Dream. Poza tym zastanawial sie jeszcze, co wydarzy sie po tym pocalunku, jesli oczywiscie sie wydarzy. Wreszcie polaczyli sie ze soba. Kaliope okazala sie w jego ramionach istota z krwi i kosci. To, co stalo sie pozniej, bylo czyms wiecej niz magia. III Puck mieszkal w krokwiach Barton Hall, gdzie pare lat temu wspolnie z Pajeczynka umiescili kilka wiszacych domkow dla ptakow. Trap wielkosci karty do gry umozliwial wejscie do ukrytego na dachu hangaru.Tu wlasnie odnalazla go Zephyr. Puck siedzial w swietle ksiezyca na krawedzi waskiego pasa startowego i patrzyl w strone Plantacji. Zephyr wyladowala swoim szybowcem bardzo ostroznie - dach byl wyjatkowo spadzisty - i ukrywszy go w hangarze, usiadla obok Pucka. Przez dluzsza chwile nie odzywali sie do siebie. -Pogrzeby wypadly bardzo dobrze - powiedzial w koncu Puck, przerywajac milczenie. - Podobala mi sie elegia, jaka Hobart napisal dla Pajeczynki. -On napisal juz w swoim zyciu wiele elegii - wydusila z siebie Zephyr. - Podczas Wojny z Rasferretem skrzaty ginely setkami. -Ale to bylo ponad sto lat temu. - Puck mowil bezbarwnym glosem, wpatrujac sie przed siebie. - Nic jednak nie stracil ze swoich umiejetnosci. Poniewaz skrzaty po smierci traca ciala, nie mozna ich oczywiscie pochowac i pogrzeby ograniczaja sie do zalobnego zgromadzenia pograzonych w smutku bliskich. Bez otwartej lub zamknietej trumny, co jest typowe dla ceremonii pogrzebowych ludzi. Obyczaj skrzatow nakazuje takze, aby z wyjatkiem sytuacji ekstremalnych, takich jak na przyklad wojna, kazdemu zmarlemu wyprawic osobny pogrzeb. Po uczczeniu pamieci Pajeczynki, Gorczyczki i Saffron Dey nerwy zalobnikow byly juz w strzepach. I kiedy brat Saffron, Laertes, w obrazliwy sposob wspomnial w mowie pozegnalnej o stosunkach laczacych Pucka ze zmarla, zanim ktokolwiek zdazyl interweniowac, rozpoczal sie pojedynek. Na policzku Pucka widac bylo slad po zadrasnieciu mieczem Laertesa. Brat Saffron zas przez jakis czas z pewnoscia bedzie lekko utykal. -Wciaz sie na mnie wsciekasz? - zapytal Puck. - Za Saffron? Zephyr przytaknela niechetnie. -Nie chcialabym. Zwlaszcza po tym... po tym wszystkim, co sie stalo, ale tak. Nic sie nie zmienilo, nadal mam do ciebie zal o to, co zrobiles. Puck takze pokiwal glowa, unikajac jej wzroku. -Rozumiem i nie moge miec do ciebie zalu. Ale w takim razie po co tu przyszlas? Nie powinnas raczej lazic za tym George'em? -George mnie juz zupelnie nie interesuje - tym razem Zephyr utkwila wzrok w oddali. - Jest dzis wieczorem dosc zajety. -Zakochal sie wreszcie w jakiejs kobiecie, tak? -Moze. Chociaz to... to dosc dziwne. W zasadzie jej nie widzialam. -A wiec skad wiesz? -Wiatr szeptal o tym cala noc. - Parsknela. - Poza tym czuje cos dziwnego w powietrzu. Znowu zapadla cisza. Dopiero po chwili Zephyr wydusila z siebie to, z czym tu przyszla. -Rozmawialam z Hobartem - zakomunikowala. -Naprawde? A o czym? -O roznych sprawch. Opowiedzial mi, co on i Babcia Zee zrobili kiedys, gdy okropnie sie ze soba poklocili. To ocalilo ich malzenstwo. -Powiedz mi o tym - poprosil Puck. -Zalozmy, ze byly dwa skrzaty - zaczela Zephyr. - Zalozmy, ze jeden z nich byl zly na drugiego za to, co tamten zrobil, ale ten winny byl zalamany, zdenerwowany, moze nawet troche zly sam na siebie. Niezbyt romantyczna para, prawda? -Zupelnie nie. -Ale mozna sobie tez wyobrazic inna dwojke skrzatow, prawie taka sama jak ta pierwsza, wlasciwie identyczna, ale skrzatow zupelnie sobie obcych. -Obcych? - Puck po raz pierwszy spojrzal na nia. -Obcych. Nigdy sie ze soba nie spotkali. I nagle ta nieznajoma postanowila odbyc pewnej nocy wycieczke, dajmy na to, ze wskoczyla do swojego szybowca i poleciala w jakies miejsce, na przyklad na brzeg rzeki niedaleko wawozu Fali Creek. Drugi skrzat zas postanowil niespodziewanie udac sie na spacer wlasnie tam, zupelnie przypadkiem, i oboje wpadli na siebie. To mogloby byc romantyczne spotkanie, nie uwazasz? Oczywiscie, jesli przedtem by sie nie znali i jesli ona nie bylaby na niego wsciekla. A jesli on bylby zalamany, ona moglaby go pocieszyc. Moze nawet zakochaliby sie w sobie. Puck zastanawial sie nad tym wywodem. -Mogloby sie tak stac - powiedzial po chwili. -Tak, ale jest jeszcze jedna rzecz - dodala Zephyr. - Ci nieznajomi powinni bardzo uwazac, aby nie stracic do siebie zaufania. Tak jak tamta para. Byloby fatalnie, gdyby jedno z nich zaczelo oszukiwac. -Bardzo zle - powtorzyl Puck. - Racja. Ale nie sadze, aby zaczely sie oszustwa. -Oczywiscie, ze nie. Czemu mialoby sie tak stac? -A wiec - Puck znowu odwazyl sie na nia spojrzec - powiedzialas wawoz Fali Creek? Zephyr potrzasnela glowa. -Ja niczego nie powiedzialam. Ale ci nieznajomi... -Prawda. Ci nieznajomi... powinni juz odleciec. Chwile pozniej oboje przygotowywali sie do startu. IV -Co ty na to, Luther - dopytywal sie Skippy. - Idziesz z nami na suczki? Hau? Hau?-To swietna okazja, Luther - dodal Joshua. - Nie przegap jej. Luther podniosl tylna lape i podrapal sie za uchem. -Chyba tym razem nie skorzystam - oswiadczyl po chwili. - Niemniej, dziekuje za zaproszenie. Szesc psow - Luther, Joshua, Skippy, kundel o imieniu Ellison, Bullterier Czubek i czarny Puli - stalo na zboczu i patrzylo w dol na Zachodni kampus. Puli to bardzo smieszne stworzenie. Jego poskrecane w dlugie sznurki futro wyglada jak zwoje czarnej przedzy. Nazywal sie Rover A To Pech. -Ja jednak uwazam, ze powinienes z nami pojsc, Luther - Rover tracil go lapa. - Na dole czeka na nas Lady Babylon. Lady Babylon najczesciej ze wszystkich suk w Itace dostawala chcicy. Nocami, wraz z innymi sukami ze swojego miotu, wloczyla sie przed akademikami Zachodniego kampusu. Czasami skomasowany zapach ich rui byl tak silny, ze przyciagal samce nawet z odleglosci mili. Chociaz tej nocy wiatr wial w zlym kierunku i na wzgorzu nic nie bylo czuc, juz same plotki wystarczyly, aby Skippy podskakiwal z podniecenia. -To kuszace... - przyznal Luther. -Wiesz, o czym Rover tak naprawde mysli? O Niebie, ktorego tak szukasz. Kto wie, moze znajdziesz go wlasnie tam, na dole. Lady Babylon i pewnoscia pokaze ci Niebo. -Nie o takie Niebo mi chodzi, Rover. Poza tym, to za krotko trwa, abym poczul sie szczesliwy. -Naprawde? - spytal Czubek. - A ja slyszalem, ze taki rodzaj psow, do jakiego ty nalezysz... Przerwal raptownie, skarcony przez Luthera wzrokiem. -Jaki rodzaj psow? Co masz na mysli? -Alez nic - zaprzeczyl nerwowo Bullterier. - Ja tylko... Luther spojrzal na Joshue i Elliota, szukajac w nich poparcia, ale psy zaczely juz schodzic ze wzgorza, ponaglane przez niecierpliwego Skippy'ego. Czubek szybko ruszyl za nimi. -Poczekaj! - zawolal za nim Luther. - Poczekaj chwile! Co chciales przez to powiedziec? -Nic! Absolutnie nic! -Babylon nie jest Terierem, wiesz o tym! Rozumiesz, o czym mowie? Jesli zajdzie przez ciebie w ciaze, jej potomstwo bedzie kundlami! Rozumiesz? Nie dzieli nas az tak wiele! Rozumiesz? -Nie o to mi chodzilo! - odkrzyknal Czubek, przyspieszajac i pedzac w dol z ogromna szybkoscia. -Nie - westchnal Luther. - Nie moze tak byc... -Co? - zapytal Rover, jedyny, ktory zostal z nim na gorze. - Co "nie moze byc"? -To jest Niebo - upieral sie Luther, byc moze po raz ostatni. - Nie moze tu byc mysli o parchach. To wszystko zostalo za nami, gdy ucieklismy przed Smokiem. Zatem Czubek nie mogl myslec o... nawet w najmniejszym stopniu... Luther zaczal groznie warczec, wsciekly na cos, co bylo poza jego zasiegiem. Bezsilnie probowal ugryzc sie we wlasny ogon. -Luther! Luther, uspokoj sie i posluchaj, co mowi Rover! Jesli chcesz, pojde i przyprowadze tu Blackjacka. Luther zapanowal w koncu nad ogarniajaca go zloscia, ale w jej miejsce pojawilo sie rozczarowanie. -Blackjack nie ma czasu - powiedzial. - Jest zajety Sable. Czy moglbys mnie po prostu zostawic w spokoju, Rover? Idz na dol i razem z innymi zabaw sie z Lady Babylon. Mnie to wkrotce minie. -Jestes pewien, piesku? -Absolutnie. Idz juz. -W porzadku, Luther. Ale sprawdze, co z toba, jak skoncze z Babylon. Bedzie dobrze. -Mam nadzieje. Idz. -Zmykam. Trzymaj sie, Luther. Rover zaczal schodzic ze wzgorza. Luther poczekal, az zniknie mu z oczu w podcieniach laczacych budynki Lyon Hall i McFaddin Hall, a potem pograzyl sie w nieprzyjemnych rozmyslaniach nad pewnym straszliwym podejrzeniem, ktore wlasnie sie w nim zrodzilo. To wszystko zostalo za nami... razem ze Smokiem. I tak tez bylo. Ale jesli Raaq jest takze tu, to niezaleznie od tego, jak bardzo Luther stara sie temu zaprzeczyc... To byla okrutna mysl. Luther uniosl leb i zawyl, tak jak od wiekow psy wyly do ksiezyca, chociaz oczywiscie w jego przypadku bylo to wycie do nieba. To bardzo dobry zwyczaj: gdziekolwiek sie nie bylo, nigdy nie brakowalo miejsca na niebie, starczalo go nawet na najglosniejszy, najbolesniejszy skowyt. A dla tego, kto odczuwa taki straszliwy bol i wscieklosc, bardzo wazne jest, aby mogl wyrazic, co czuje. W przeciwnym razie mozna sie zadlawic. V Gdzie indziej:W jednym z najwyzej polozonych pokoi w srodkowej wiezy domu studenckiego Risley Lwie Serce i Myoko kochali sie ze soba w doskonalej harmonii. Odglosy ich kopulacji slyszane byly niemal w kazdym pokoju akademika. Budynek ten, podaje to dla informacji, zostal zbudowany z betonu wzmocnionego stala i byl jedna z pierwszych tego typu konstrukcji na swiecie, potrojnie wzmocniona. Niemniej jednak tamtej nocy wibrowal - chociaz niezbyt silnie - pod wplywem energii, jaka rodzila sie miedzy jego scianami. Wibracja ta przenosila sie takze na swierszcze i inne nocne zyjatka w okolicy, ktore brzeczaly i bzyczaly jak oszalale. To byla noc dla tych, ktorzy robili to ze soba po raz pierwszy, i dla tych, ktorzy przypominali sobie stare, dobre czasy. We wczesnych godzinach porannych, po ostatnim dzwonku w Fevre Dream, Afrodyta ulegla wreszcie Panhandle'owi i oboje uprawiali milosc, nie bez sporych umiejetnosci akrobatycznych, na nizszych galeziach klonu, rosnacego na tylach Rockefeller Hall. Drzewo ledwo to przezylo. Blackjack i Sable parzyli sie w klebowisku pazurow i siersci. Nattie Hollister z komisariatu policji w Itace tak intensywnie kochala sie ze swoim mezem, az oslabla z wyczerpania. Fraternity Row na Wzgorzu po prostu podskakiwal. Wszedzie to samo, chociaz na rozne sposoby. Nie trwalo to jednak dlugo. Kiedy zuzyto ostatnia czasteczke energii, nad miastem zapanowal spokoj. Ale nawet wtedy nie wszyscy jeszcze spali. VI George stal nagi w oknie swojej sypialni i wygladal na zewnatrz, nie dbajac o to, czy zobaczy go ktos z ulicy. Nie odczuwal skrepowania w stosunku do wlasnego ciala i nigdy nie przejmowal sie tym, ze ktos moglby go podgladac. Poza tym, o tej porze podgladaniem zajmowali sie juz tylko najbardziej wytrwali amatorzy. Do switu brakowalo tylko godziny i najbardziej interesujace sceny dawno juz sie skonczyly.Dom wygladal w srodku jak po przejsciu huraganu. Milosna sesja George'a i Kaliope, ktora jesli zostalaby opisana i opublikowana, wprawilaby w oslupienie niejednego czytelnika "Penthouse'a", rozgrywala sie po kolei w kazdym pomieszczeniu. Pozostal po niej okropny balagan, wrecz totalna demolka. Meble byly poprzestawiane lub poprzewracane, a gniazdo milosci w sypialni mialo polamane wszystkie cztery nogi i wygladalo jak zdechly wielblad. Lazienka byl zalana, a nie zakrecony prysznic wciaz pryskal woda. W przedpokoju mozna sie bylo zaplatac w pajeczyne z papieru toaletowego zwisajacego z lampy na suficie. W kuchni ktos zapomnial zamknac drzwi lodowki, z ktorej powyjmowano najrozmaitsze produkty, sluzace parze kochankow do bardzo konkretnych celow. Szeroko otwarte byly tez drzwiczki jednej z szafek, a stojaca tam butelka oliwki Crisco byla pusta. Chyba jedynym przedmiotem, jaki nie ucierpial tej nocy, byla maszyna do pisania George'a, przypadkowy obserwator, znajdujacy sie w samym oku cyklonu. Jak dlugo? - pytal sam siebie George - jak dlugo to trwalo? Nie znal precyzyjnej odpowiedzi, wiedzial tylko, ze bardzo dlugo, znacznie dluzej, niz moglby sadzic, ze pozwola mu na to sily zyciowe, dluzej nawet, niz moglby sie szczycic w czczych przechwalkach. Mial wrazenie, jakby wzmocnila go jakas energia z zewnatrz, dzieki czemu byl w stanie kochac sie z ta niezwykla kobieta calymi godzinami, bez przerwy. Spojrzal na nia. Lezala na lozku, wreszcie w objeciach snu. Wreszcie. I chociaz cala noc spedzili na kochaniu sie, wciaz wygladala tak samo pieknie jak w chwili, gdy zobaczyl ja po raz pierwszy. Zreszta "pieknie" to za slabe slowo. Doskonale. Tak, byla doskonala. I to go wlasnie przerazalo. Ktoz nie snuje w zakamarkach umyslu fantazji o tym, jak powinien wygladac fizyczny ideal naszego partnera lub partnerki? Takie fantazje zmieniaja sie wraz z uplywem czasu - zanim George spotkal swoja pierwsza Szara Dame, jego idealem byla kobieta o bladej twarzy i rudych wlosach - ale zawsze wyobrazajac sobie idealnego kochanka lub kochanke, bardziej skupiamy sie na wygladzie fizycznym niz na osobowosci. W glebi duszy kazdy jednak marzy o tym, aby spotkac kogos takiego, kto laczylby w sobie ciekawa osobowosc i doskonalosc fizyczna. Nawet w bladym swietle ksiezyca George widzial Kaliope wyraznie. Kazda linia, kazdy szczegol, od odcienia jej skory po wykroj ust, byly po prostu takie, jakie sobie wymarzyl. Kto potrafil to wyczytac z jego mysli? -Nie martw sie tym - powiedziala Kaliope. Nie wiadomo, w jaki sposob znalazla sie nagle za jego plecami, obejmujac go czule w pasie. - Po prostu ciesz sie. George potrzasnal glowa i oparl sie ciezko o framuge okienna. -Nie wierze, aby to dzialo sie w rzeczywistosci. -W co nie wierzysz? We mnie? - Mocniej przycisnela sie do jego nagiego ciala. - Powiedz, nie czujesz mnie? Nie odpowiedzial, zadajac jej w zamian pytanie: -Jaka bedzie cena? -Cena? -Mysle, ze wiesz, o co mi chodzi. - Mowil wolno, jak o czyms, co bylo bardzo wazne, ale znajdowalo sie poza jego kontrola. - Jestes zbyt doskonala, abys byla prawdziwa. Czy gdy sie juz ubierzemy, uda sie nam prowadzic rownie interesujaca rozmowe? -Nie musimy sie do tego ubierac - powiedziala, calujac go w szyje. -Czytalismy te same ksiazki, nieprawdaz? Ale chociaz podobalo nam sie prawie to samo, sa pewne roznice, ktore pozwola nam, byc moze, poprowadzic ciekawa rozmowe. Mam przeczucie, ze tak wlasnie jest. Znam takze twoje imie. Ale kiedy mi to powiesz? Kaliope dmuchala mu bardzo delikatnie w ucho i George mial trudnosci w prowadzeniu swojego wywodu. -Powiedz mi, jaka jest cena! - nalegal, sciskajac parapet okienny tak mocno, ze pobielaly mu kostki. - Wygladasz doskonale, jestes doskonala i pojawilas sie tu znikad. Czego sie zatem obawiam? Czy Mefistofeles zabierze moja dusze na szesc miesiecy albo cos takiego? Kaliope zasmiala sie. -Zakochales sie juz we mnie, George - powiedziala cicho i bez cienia proznosci. - Czemu niepokoi cie, ze to takie dziwne? Przeciez nie wyrzeklbys sie swoich uczuc, nawet jesli mialbys zaplacic za nie swoim zyciem, mam racje? -Tak - wyszeptal George. -Ale ty wciaz chcesz wiedziec wiecej. -Czy to znaczy, ze umre? Taka jest cena? -Kto to wie? - powiedziala powaznym tonem Kaliope. - Ale nie umrzesz z mojej winy, chociaz moze wolalbys. Przez pewien czas bedzieniy kochankami i naucze cie kilku rzeczy, a kilka innych ci przypomne. Gdy skoncze swoje zadanie, odejde bez ostrzezenia, a wtedy bedziesz pragnal smierci. Ale on na to nie pozwoli, nie wtedy. -On? -Jestes usidlony, George. Usidlony w Opowiesci albo, jesli wolisz, w Fantazji. To, czy skonczy sie ona szczesliwie, czy jako koszmar senny, zalezy wylacznie od ciebie. -Zaraz, zaraz - zaniepokoil sie George. - Nie rozumiem. -Nie martw sie o to - powiedziala Kaliope, odwracajac go ku sobie. -Bedziesz mial mnostwo czasu, aby zrozumiec. To jest bardzo dluga Opowiesc i w pewnym sensie jeszcze sie wcale nie zaczela. -Czym wiec ty jestes? - zapytal. - Prologiem? Kaliope usmiechnela sie. -Jestes bardzo blisko, George - odpowiedziala. - Bardzo blisko. Pociagnela go ku sobie i razem obejrzeli wschod slonca. DWA DOMY I Jakies dwa tygodnie pozniej, w sloneczny poranek Cyganeria w skladzie Lwie Serce, Myoko i Z.Z. Top, wyruszyla w dyplomatycznej misji z Risley do Fraternity Row. Byla niedziela i czlonkowie Towarzystwa Walk Sredniowiecznych wylegli w pelnym rynsztunku na trawnik przed akademikiem i zadawali sobie nawzajem potezne ciosy drewnianymi mieczami i maczugami. Lwie Serce pozdrowil ich, przejezdzajac obok.-Mily dzien - zawolal, kierujac te slowa takze w niebo. -Wspanialy dzien na smierc - dodal Top. Niecale piec jardow dalej wywijajacy mieczem wojownik padl pod zmasowanym atakiem trzech napastnikow z maczugami. -Zaloze sie, ze Myoko nakopalaby im wszystkim w dupe - rzucil Top. -Dziekuje, kochanie - usmiechnela sie Krolowa Szarych Dam. Ujela Lwie Serce pod ramie i ruszyli w dalsza droge. Najblizszym Greckim Domem byl oczywiscie Zeta Psi, zaraz po drugiej stronie ulicy. Na trawniku przed Zeta pysznila sie zardzewiala armata z czasow Wojny Domowej, dowod niedawnej wrogosci pomiedzy Zeta Psi i Risley. Jednak dwa lata temu, gdy Cyganeria zadeklarowala wieczna wojne z Rho Alpha Tau, miedzy Zeta a Risley zostal zawarty nieoficjalny traktat pokojowy. -A w zasadzie, dokad idziemy? - zapytal Top. - Masz jakies rachunki do wyrownania z Bractwem Szczurow? -Z nimi zawsze sa jakies rachunki do wyrownania - powiedzial ponurym glosem Lwie Serce. - Ale dzisiaj mamy do zalatwienia cos innego. Jeden z akademikow zaproponowal nam wszystkim honorowe czlonkostwo. -Honorowe czlonkostwo? Do diabla, Li, przeciez Cyganeria nie moze nalezec do zadnej organizacji studenckiej. -Na poczatku tez tak pomyslalem. Ale to jest szczegolna organizacja. -Jak to szczegolna? Organizacja to organizacja. -To Dom Tolkiena - powiedzial Lwie Serce. Z.Z. Top kiwnal dwa razy glowa. -Oni chca nas za braci? -I siostry - dodal Lwie Serce, sciskajac dlon Myoko. - W piatkowy wieczor spotkalem sie w New Wave z jednym z ich Prezydentow - maja ich trzech zamiast jednego. Facet nazywa sie Shen Han. Ciekawa postac. Pil teauila sunset. -Sunrise - poprawila go Myoko. -Nie, sunset. Brandy zamiast syropu z granatow. Wystarczajaco ekscentryczny, prawda? Polubilem goscia. -Ale dlaczego chca sie z nami skumac? - dopytywal sie Top. -Tego wlasnie musimy sie dowiedziec, Bezguscie. Dlatego cie z nami zabralem. Mam nadzieje, ze wyweszysz, o co im chodzi. Czy "Wladca pierscieni" to nadal twoja ulubiona ksiazka? -W zeszlym tygodniu przeczytalem ja po raz dwunasty. -Swietnie. Powinno byc zabawnie. Dom Tolkiena, nazwany tak na czesc swiata fantazji J.R.R. Tolkiena, byl zarazem jednym z najslynniejszych i najmniej znanych stowarzyszen studenckich Uniwersytetu Cornella. Usadowiony z dala od glownych tras spacerowych, Dom w zasadzie nie byl otwarty dla gosci. To, ze zaproszono tu cala Cyganerie, moglo oznaczac, ze szykuje sie cos wyjatkowego. Lwie Serce domyslal sie, o co moglo chodzic, ale na razie sie z tym nie zdradzal. Doszli do konca Thurston Avenue, a nastepnie skierowali sie zablocona sciezka w strone lasu. Niebawem wszystkim sie wydawalo, ze wstapili do innego swiata. Drzewa byly wyjatkowo wysokie, a ich korony tworzyly baldachim przeslaniajacy niebo. Nie bez powodu Dom Tolkiena byl znany jako jedyny Grecki Dom Elfowy. Pojawil sie przed nimi niespodziewanie, bo sciezka wyprowadzila ich nagle na polane. Budynek bractwa przypominal ponadczasowa, potezna, kamienna fortece. Byl olbrzymi, zdawal sie rozsadzac polane. W niektorych miejscach drzewa rosly piec stop od sciany. Dom mial romboidalny ksztalt i z obu stron flankowaly go przysadziste wieze. Ich nazwy wyryte byly duzymi literami na fundamentach: Minas Anor na prawej, Minas Ithil na lewej. -Za duzy - wysapal Top. -A poza tym dosc smieszny - dodala Myoko, nieco mniej oszolomiona. - Nie ma tu zadnych samochodow. Czy czlonkowie tego Bractwa nie jezdza samochodami? -Moze maja stajnie - usmiechnal sie Lwie Serce. Nad glownym wejsciem z dwuskrzydlowymi debowymi drzwiami, wzmocnionymi metalowymi ramami, widnial napis na zworniku: Dom Tolkiena, Podarunek Pani. Zas ponizej jeszcze cos, w jakims bardzo dziwnym jezyku: Pedo melon a minno. -Czyz bogate damy nie wspieraja raczej zenskich kol studenckich? - zapytala Myoko. -Moze byla przekorna - stwierdzil Lwie Serce. - Co znaczy to "pedo melon"? -To w jezyku Elfow - wyjasnil Top. - Wiesz, Tolkien wymyslil wiele fantastycznych jezykow. Byl filologiem i... -Mozesz to przetlumaczyc? - przerwal Lwie Serce. -Oczywiscie, To rodzaj hasla. "Powiedz <> i wchodz". -Przyjaciel - powtorzyl Lwie Serce, siegajac pojedna z masywnych, zelaznych kolatek. Drzwi otworzyly sie do wewnatrz, zanim zdazyl jej dotknac. Zobaczyli przed soba ciemny korytarz z szarego kamienia. Nikt na nich nie czekal. Drzwi najwyrazniej otworzyly sie same. -Niewidoczny lokaj - skomentowal Lwie Serce. - Podoba mi sie. Weszli do srodka i nie zdziwilo ich to, ze drzwi same sie za nimi zamknely. Zatrzymali sie w plytkiej alkowie. Z wieszaka na ubranie patrzyl na nich szklanym okiem wypchany drozd. Po lewej stronie zauwazyli drzwi w scianie, a nad nimi metalowa tabliczke z napisem: Hol wejsciowy i MathomHole Michela Delvinga. -MathomHole? - zdziwil sie Lwie Serce. -To cos w rodzaju muzeum - wyjasnil Z.Z. Top. - Prowadzone przez hobbitow. -Hobbitow? -Male ludziki z owlosionymi stopami. Duzo jedza i pala, ale sa w porzasiu. Kiwajac glowa, Lwie Serce siegnal do klamki, ale drzwi otworzyly sie same, zanim zdazyl ich dotknac. Za nimi bylo ogromne pomieszczenie. Z glebi rozlegl sie glos Shen Hana: -Witamy w Srodziemiu. II Dom Tolkiena mial trzech Prezydentow. Byli to: Shen Han, Amos Noldorin i Lucius DeRond. Ubrani byli w proste stroje i na dowod sprawowanej wladzy kazdy mial na palcu pierscien z innym kamieniem: Shen Han rubin, Noldorin bialy opal, a Lucius szafir. Oczekiwali na gosci w zachodnim koncu MathomHole, ktory okazal sie olbrzymich rozmiarow holem glownym, z pieknym, lukowato sklepionym, duzym swietlikiem. Pa-(lajace z gory swiatlo sloneczne odbijalo sie w niezliczonych szklanych gablotach, ktore zawieraly przedmioty z powiesci Tolkiena. Przy wszystkich byly kartki, na ktorych dokladnie opisano ich historie. Z jednym wyjatkiem: na srodku holu stala szklana kasetka, a w niej lsnil szeroki grot. Nie bylo przy nim zadnego podpisu. -Dzieki, ze przyszliscie. - Shen Han szedl w ich strone z pozostalymi prezydentami. Uscisnal dlon Lwiemu Sercu i dokonal prezentacji. -Mam nadzieje, ze nim sie rozstaniemy, przekonamy was do naszej propozycji. -Przemyslimy ja - odpowiedzial Lwie Serce. - Rozejrzal sie z podziwem po holu. - Zachwycajacy. -To jeszcze nic - zapewnil go Shen Han. - W tym Domu jest znacznie wiecej rzeczy, ktore moglyby was zadziwic. Jeden z braci oprowadzi was potem po calym budynku. -Kto go wybudowal? - zapytala Myoko, przygladajac sie swietlikowi, ktory zrobil na niej ogromne wrazenie. Moglby byc kadlubem szklanej fregaty. -Zbudowala go Pani - odpowiedzial Noldorin. -Pani? -Tak ja nazywamy - wyjasnil Shen Han. - Donatorzy budynkow zawsze pozostaja anonimowi. W pewien sposob to nawet dobrze. Gdy nie ma tajemnicy, magia umiera, a przeciez tu wszystko jest magia. Jedno jest pewne. Kochala proze Tolkiena, chciala wspomoc uczelnie... i miala wystarczajaco duzo pieniedzy, aby urzeczywistnic swoje marzenia. -Kiedy zbudowano ten dom? - zapytal Top. -W trzydziestym szostym polozyli kamien wegielny - wyjasnil Lucius. - Jednak ukonczyli go dopiero w polowie lat piecdziesiatych. -Nie moze byc - sprzeciwil sie Z.Z. -Dlaczego? -"Wladce pierscieni" wydano drukiem w tysiac dziewiecset piecdziesiatym piatym roku w Anglii... nawet "Hobbita" nie wydano wczesniej niz pod koniec lat trzydziestych. Jak wasza Pani mogla wzorowac sie podczas budowania tego domu na nie istniejacej literaturze? Shen Han tylko sie usmiechnal. -Jak powiedzialem: bez tajemnicy nie ma magii. Moze ktos chce sie czegos napic? Gdy Noldorin uniosl reke, srebrny pierscien rozblysnal w slonecznym promieniu. Gdzies niedaleko rozlegl sie dzwiek niewidocznego dzwonka. Po chwili w holu pojawil sie pucolowaty mezczyzna o wzroscie okolo czterech stop. -To jest Ori, glowny lokaj Domu - przedstawil go Shen Han. - Bedzie spelnial wasze zyczenia. Ori uklonil sie tak nisko, ze Myoko musiala powstrzymac chichot. Facecik mial swietnie utrzymana, bardzo dluga brode, a na glowie kolorowa czapeczke. -Napije sie midori - powiedzial Lwie Serce. - W malej szklance. -To samo - zamowila Myoko. -Black label light - zazyczyl sobie Top. - Z kawalkiem cytryny. -Wedle zyczenia - powiedzial Shen Han. - Dla nas to co zwykle, Ori. Przynies drinki do... no wlasnie, gdzie przyjmiemy naszych gosci? -W Lesie - zaproponowal Noldorin. -W Lesie - powtorzyl jak echo Lucius. -Lothlorien - wyjasnil Shen Han w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Myoko. - U Tolkiena tak nazywal sie wielki las Elfow. -Gdzie to jest? - dopytywal sie Z.Z. Top. - Z tej strony, skad przyszlismy? -Och, nie - zaprzeczyl Shen Han. - Co prawda, rzeczywiscie w okolicy mamy przepiekny las, ale aby dostac sie do Lothlorien, nie musimy wychodzic na zewnatrz. Mogloby zaczac padac podczas naszego przyjecia. -Chcesz powiedziec, ze jest w srodku? Shen Han ponownie sie usmiechnal. Gdy Ori odszedl przygotowac drinki, Shen uniosl dlon z pierscieniem i wskazal na najblizsze drzwi. -Dostaniemy sie tam winda. III Lwie Serce widzial w swoim zyciu wiele wind w najrozmaitszych stylach, ale w Domu Tolkiena po raz pierwszy zobaczyl winde, ktora wylozona byla w srodku kamieniem. Sciany zdobil wypolerowany jak lustro obsydian, zas drzwi wykonano z grubej kamiennej plyty, ktora nie wiadomo jak sie otwierala i zamykala. Za przyciski sluzyly przezroczyste kamienie, wygladajace na szlachetne, ktore bardzo tu pasowaly.Kamienny kontener zwiozl ich na dol. Lwie Serce mial wrazenie, ze znajduja sie gleboko pod ziemia. Zastanawial sie, o jakim lesie mowili Prezydenci, ale postanowil poczekac i zobaczyc. -Glebokie piwnice Khazaddum - oznajmil Shen Han, gdy winda zatrzymala sie bezszelestnie i drzwi sie rozsunely. Zapalil lampe naftowa, ktora stala tuz przy windzie, i oswietlil kawalek najblizszej przestrzeni. Znalezli sie w kregu swiatla, otoczonego przez glebokie ciemnosci. Jak daleko mogli siegnac wzrokiem, wszedzie rozciagala sie gladka, kamienna posadzka, nigdzie ani sladu sciany lub sufitu. Nawet szyb windy byl tylko czworoboczna, kamienna kolumna, ktora wznosila sie w gore i w pewnym momencie ginela im z oczu. -To przestaje byc rzeczywiste - oswiadczyl Top, ktory probowal wyobrazic sobie ogrom otaczajacej ich przestrzeni. Z pewnoscia nie byla to normalna piwnica. Shen Han poslal mu kolejny usmiech. -Zanikanie rzeczywistosci dopiero sie zaczelo. Prosze tedy. -Skad wiesz, w ktora strone mamy isc? - zapytal Z.Z. Top, gdy Shen prowadzil ich w ciemnosci. - Nie powinienes wziac silniejszej latarki? Nie chcemy sie zgubic. -Znamy droge - uspokoil go Noldorin. - Wiecej swiatla, mniej tajemnicy. -Hmm. Rozumiem... jesli zobaczylibysmy cos wiecej, nie byloby takiego wrazenia. -Lub moglibyscie sie przestraszyc - dopowiedzial Lucius. Nagle Lwie Serce wstrzymal oddech z wrazenia. Tuz przed nimi posadzka niespodziewanie sie urywala, dalej zas rozwierala sie czarna otchlan, przez ktora prowadzil jedynie waski, kamienny mostek bez balustrady. -Nie ma mowy - zaprotestowal Top, ktorego wytrzymalosc psychiczna najwyrazniej juz sie konczyla. Swiatlo lampy naftowej nie siegalo dna przepasci, nad ktora stali, ale Top wiedzial, ze to niemozliwe - niemozliwe, aby wykopano tu tak gleboki kanion. -Jaka to ma glebokosc, szesc stop? Pytanie pozostalo bez odpowiedzi. -Uwazajcie, aby nie spasc - tyle tylko powiedzial Shen Han, wchodzac na mostek pierwszy. Przez chwile Z.Z. Top rozwazal mozliwosc zdemaskowania tej mistyfikacji i przeskoczenia na druga strone. To z pewnoscia nie byloby niebezpieczne, pomyslal. Jednak odwaga szybko go opuscila, gdy uslyszal w dole zawodzenie wiatru. Po drugiej stronie znalezli sie w krotkim korytarzu, zamknietym wielkimi, kamiennymi drzwiami. Shen Han otworzyl je z pomoca Noldorina. Goscie przeszli przez nie i wkroczyli na lesna polane. Wial lekki wiatr, - a nad glowami blyszczalo rozgwiezdzone niebo. IV -Kopula - powiedzial Lwie Serce, natychmiast rozszyfrowujac iluzje, chociaz nie przyczynily sie do tego zadne bledy w jej konstrukcji. - Wrazenie podobne do Hayden Planetarium, tylko pod ziemia i duzo wieksze. - Odwrocil sie do Shen Hana. - Jak daleko stad jest linia horyzontu?-Mozesz sprobowac tam dojsc, to sie przekonasz - odpowiedzial Shen. -Ale po co? To jest raj. Posiadamy calkowita kontrole nad klimatem: mozemy go ochlodzic, ocieplic, dodac lub ujac wiatru, sprowadzic mgle albo deszcz meteorow, aby uradowac oczy swietlnym widowiskiem. Mozemy nawet zazyczyc sobie, aby padalo, jesli przyjdzie nam na to ochota. -Macie tu takze wschod slonca? -Gwiazdy sa duzo lepsze. -No pewnie - powiedzial Top. - Dzienne niebo nie wygladaloby tak naturalnie, prawda? Gdzie sa projektory? -Czy naprawde musicie tracic tyle czasu na zadawanie nieistotnych pytan? - uslyszal w odpowiedzi. Lwie Serce polozyl dlon na ramieniu Z.Z. Topa. -Nie - zgodzil sie. - Macie racje, troche tajemniczosci dobrze nam zrobi. Shen Han sklonil z szacunkiem glowe, gaszac jednoczesnie lampe. Byla juz niepotrzebna. Mimo nocnego nieba, w Lothlorien bylo dosc swiatla, pochodzacego z nieznanych i tajemniczych zrodel, aby wszystko bylo widac. W lesie rosly prawdziwe, piekne drzewa o jasnoszarej korze i zlotych kwiatach, blyszczacych wsrod lisci. To, jak zachowaly zywotnosc w tym dziwnym, czarodziejskim swietle, bylo kolejna tajemnica. Gosci zaproszono na krotka wycieczke. Lwie Serce domyslal sie, ze niezaleznie od tego, co powiedzialby Shen Han, byla tak krotka, gdyz podziemny raj nie byl duzy. Mieli tu dosc miejsca na relaks, ale nie wystarczyloby na przejazdzke rowerem. Kazdy z trzech Prezydentow pokazal gosciom swoje ulubione lesne zakatki: fontanne z nie obrobionych glazow, z ktorej wyciekal malenki strumyczek, olbrzymi grzyb, bardziej przywodzacy na mysl Lewisa Carrolla niz Tolkiena i Magiczny Krag swiecacych kamieni. Gdy wedrowali, z oddali caly czas dobiegaly ich jakies spiewne dzwieki, jakby nucil je chor niewidzialnych postaci. Wreszcie gospodarze zatrzymali sie na otoczonej wysokim zywoplotem polanie. Obok szemral strumyk, wyplywajacy spod fontanny, a na srodku, na wysokim postumencie, stala srebrna misa z woda. Zapewne byla glowna atrakcja tego miejsca, ale uwage gosci przyciagnela wysoka postac, stojaca za zywoplotem, po drugiej stronie strumyka. -Do diabla, a to co? - zawolal Top. -To jest - odpowiedzial nieco speszony Shen Han - Gumowa Dziewica. Nasza maskotka, powiedzmy. -Czy to na pewno postac z Tolkiena? - zapytala z niedowierzaniem Myoko. -Co za pieprzone brednie - oburzyl sie Top. - Chyba ze napisal nikomu nie znana powiesc pornograficzna. Gumowa Dziewica rzeczywiscie nie wygladala na postac ze swiata Tolkiena. Byl to wysoki kobiecy manekin o jasnej karnacji skory, ciemnych wlosach i obfitym biuscie. Odziany byl w stroj z czarnej skory w sadomasochistycznym stylu. Wyciagal przed siebie plastikowe ramiona, a w zakrytych rekawiczkami dloniach trzymal miseczke. Z miejsca, w ktorym stali, nie widac bylo, co jest w srodku. -Skad to macie? - dopytywal sie Top, przeskakujac strumyk i zblizajac sie do manekina. - 1, co wazniejsze, po co tu stoi? Chcialbym to wiedziec, chyba ze to wasza kolejna tajemnica. -To nie jest tajemnica - odpowiedzial Lucius. - Oprocz tego, ze interesuje nas magia, jestesmy studenckim Bractwem i mamy powiazania z innymi Domami. Pamietacie kontrowersje, jakie pojawily sie w zeszlym roku na temat grupy studentow, ktorzy nazwali sie LPGS? -To Ludzie Podkopujacy Grecki System - powiedziala Myoko. - Pamietam ich. -A zatem pamietacie tez ich glowna teze: system bractw i kol studenckich wyrzadza wiecej szkod, niz daje korzysci. Jednym z ich glownych zastrzezen wobec tego systemu bylo to, ze propaguja seksizm... -Bo tak jest - zgodzil sie Lwie Serce. - Ale mniej wiecej tak samo zachowuje sie reszta swiata. Nikt nie jest czysty. -Nawet Cyganeria - powiedziala Myoko. -Nawet rodzina Kennedych - dodal Top, drapiac sie po nosie. -...no wiec - kontynuowal Lucius - w takiej sytuacji poczulismy sie troche w tyle. Napietnowano wszystkie Bractwa, bez wyjatku, a przeciez w Domu Tolkiena byla tylko jedna gola baba przypieta do sciany. Wiec aby zachowac twarz, zamowilismy te Gumowa Dziewice. -To bardzo w stylu Cyganerii. -Ale nie Tolkiena - powiedzial z wyrzutem Z.Z. Top, wyjmujac cos z miseczki manekina. Byla to foliowa torebka, z ktorej wyciagnal natluszczona, lateksowa prezerwatywe. Na jej koncu umieszczono wizerunek usmiechnietego faceta. -Pan Szczesliwy - Top odczytal reklamowy slogan - jedyny kondom zadowolony z siebie. Tolkien kazalby was za to ukrzyzowac. Shen Han wzruszyl ramionami. -Ostatecznie mozemy sie tego pozbyc. Ale na razie Gumowa Dziewica stanowi obrazek rodzajowy. -Wasze miejsce to w ogole niezly obrazek rodzajowy - powiedzial Lwie Serce. - Skoro obejrzelismy juz Lothlorien, moze powiecie nam, po co zostalismy zaproszeni? -Juz wam mowilismy - przypomnial Shen Han. - Chcielibysmy, abyscie zostali czlonkami... -Jesli reszta Domu jest tak wspaniala jak ten las tutaj - przerwal mu Lwie Serce - nie rozumiem, po co mielibyscie przyjmowac na czlonkow ludzi takich jak my. Chyba ze jest jeszcze cos, o czym nie wiemy. - Rozlozyl rece, jakby chcial objac ziemie, drzewa i sztuczne niebo. - To wszystko jest zbyt piekne. Jesli wpuscicie tu nieodpowiednich ludzi, moga to zniszczyc. A wiec, gdzie jest ten ukryty haczyk? Shen Han przez chwile sie zastanawial, a nastepnie odwrocil sie do Noldorina. -Pokaz im - powiedzial. Kiwajac glowa, Noldorin podszedl do postumentu, na ktorym stala srebrna misa. Skinal reka na Krola Cyganerii, aby podszedl. Lwie Serce zblizyl sie do misy i zobaczyl, ze jest napelniona woda. Dno bylo czarne i odbijaly sie w nim gwiazdy. -Przypatrz sie uwaznie - poprosil go Noldorin. - 1 pamietaj, aby nie dotknac wody. Podniosl reke z pierscieniem i wykonal gest nad powierzchnia wody. Gwiazdy zniknely i lustro wody pokazywalo teraz sceny z zycia Itaki i kampusu uniwersyteckiego. Chociaz Lwie Serce zdawal sobie sprawe, ze sa to tylko projekcje, byl pod wrazeniem. W odroznieniu bowiem od pokazu slajdow, zmieniajace sie obrazy stopniowo zanikaly, az do zupelnego rozmycia sie w lustrze wody. Po chwili ukazaly sie sceny z Risley, a wsrod nich twarz osoby, ktora Lwie Serce doskonale znal. Wybuchnal gromkim smiechem. Byla to bowiem Fujiko we wlasnej osobie i nagle stalo sie jasne, dlaczego zaproponowano im czlonkostwo Domu Tolkiena. -Ktory z was sie w niej kocha? - zapytal. Spojrzal na Noldorina, zaintrygowany wyrazem jego twarzy. -Ty? Noldorin bardzo powoli kiwnal glowa. Z calych sil staral sie panowac nad soba, aby sie nie zaczerwienic; nie licowaloby to z godnoscia Prezydenta Bractwa. -No, dobrze, jest nie ruszona - powiedzial Lwie Serce. - Nie moge jednak obiecac niczego wiecej niz to, ze was sobie przedstawie, a ty zrobisz juz, co bedziesz uwazal za stosowne. Jestescie pewni, ze chcecie dokonac takiej niekorzystnej transakcji? -Jestesmy pewni - potwierdzil Noldorin. -A zatem, dobrze - stwierdzil Lwie Serce. - Mysle, ze mozemy zostac honorowymi Grekami lub czym to miejsce jest. Noldorin usmiechnal sie szeroko i wyciagnal reke do Lwiego Serca. Wtedy jeszcze raz zmienily sie obrazy w misie. Teraz ukazywaly sie tam sceny z najblizszego otoczenia Domu Tolkiena, zrobione z lotu ptaka. Widac bylo las, okoliczne drogi i dosc niewyraznie dach najblizszego Domu Greckiego. Dom ten doslownie mignal przed oczami Lwiemu Sercu, ale ten natychmiast go rozpoznal i twarz mu stezala. Caly jego dobry humor zniknal jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. -Cos nie tak? - zapytal Noldorin, ktory to zauwazyl. -Macie sasiadow. - Lwie Serce spojrzal na niego niezwykle powaznie. -Slucham? -Sasiaduja z nami tereny nalezace do Carla Sagana i Rho Alpha Tau - wyjasnil Shen Han. -Z pewnoscia nie chodzi mu o Carla - zapewnil go Top. -Niepokoja cie nasze stosunki z Rho Alpha Tau? - zapytal Noldorin. -Czy o to chodzi? -Powiedzmy, ze jestem ciekaw, co o nich sadzicie. Noldorin wzruszyl ramionami. -Odleglosc miedzy naszymi domami moglaby byc wieksza - powiedzial. - A jesli nagle rozstapilaby sie ziemia i pochlonela ich, nie sadze, abym z tego powodu rozpaczal. -To chciales od nas uslyszec? - dopytywal sie Shen Han. - Reputacja Bractwa Szczurow przynosi szkode calemu systemowi. Nikt ich nie kocha. -Nikt poza kolkiem TriPi - poprawil go Z.Z. Top. - Ja pierdole, czy to nie jest hanba? -Oczywiscie, ze hanba, ale my nie podzielamy entuzjazmu TriPi - przekonywal ich Noldorin. - Czy mamy przysiac? Lwie Serce przygladal sie dluzsza chwile gwiazdom, zanim odpowiedzial: -Czasami mowie zbyt szybko. Zanim dobijemy targu, chcialbym was jeszcze o cos zapytac. Moze poczujecie sie urazeni, aleja naprawde musze to wiedziec... i bede wiedzial, jesli mnie oklamiecie. -Pytaj - przynaglal go Noldorin. -Czy odbyl sie tu kiedykolwiek jakis gwalt? -Gwalt? -Tak, gwalt - powtorzyl Lwie Serce. - To taka zabawna sprawa, ktora wydarza sie czasem na przyjeciach bractw. Kobieta tak sie moze zalac, ze nie wie, co sie z nia dzieje, a wtedy laduje w lozku z jakims braciszkiem, ktory za to doskonale wie, co chce zrobic. Zdarza sie tez, ze tych braciszkow jest wiecej. Czasami nawet planuja to od samego poczatku. Czy wyrazam sie jasno? -Kazdy z naszych braci - oswiadczyl Noldorin - ktory bralby w czyms takim udzial, zostalby na zawsze wyrzucony z Domu. Ale tu nic takiego sie nie wydarzylo i nie spodziewamy sie, aby kiedykolwiek moglo miec miejsce. Nasi bracia nie potrzebuja upijac swoich partnerek. Gdy Prezydent to mowil, Lwie Serce przygladal mu sie badawczo. W koncu pokiwal glowa. W slowach Noldorina nie uslyszal ani jednej falszywej nuty. -Powiedz mi - zapytal Lucius, ktory od dluzszego czasu nic nie mowil - czy cos takiego zdarzylo sie waszej przyjaciolce? Czy jest w to zamieszany ktos z Rho Alpha Tau? -Tak - powiedzial cicho Krol. - Cos takiego przydarzylo sie jednej z naszych najblizszych przyjaciolek. Spojrzal na Gumowa Dziewice. -Czy moge miec do was prosbe? - zapytal. - Chcialbym, abyscie pozbyli sie tego, zanim urzadzimy pierwsze wspolne przyjecie. To psuje klimat miejsca. -Zrobimy, jak sobie zyczysz - zapewnil go Shen Han. -A zatem polaczymy sie? - zapytal Noldorin. Lwie Serce skinal glowa. Po chwili usmiechnal sie. -A wiec, gdzie jest wasz lokaj? Mozemy wreszcie wzniesc toast za porozumienie. Karzel Ori pojawil sie jak spod ziemi, niosac drinki: midori dla Lwiego Serca i Myoko, piwo z cytryna dla Z.Z. Topa i teauila sunset dla trzech Prezydentow. Gdy kazdy trzymal juz szklanke w dloni, wygloszono dlugie i kwieciste toasty i tak zaczela sie przyjazn miedzy Cyganeria i Tolkienowcami. Jednak nawet wowczas Lwie Serce nie przestawal myslec o swoim najgorszym wrogu, Bractwie Szczurow. V Mimo dowcipow, jakie robili sobie ich liczni przeciwnicy, nazwa Rho Alpha Tau nie byla az taka glupia, na jaka z pozoru wygladala. Trzeba zauwazyc, ze greckie rho pisane jest jak P, a zatem ich nazwe powinno sie literowac PAT, a nie RAT. Jednym z zalozycieli Domu byt niezbyt skromny Anglosas, niejaki Patrick Baron, ktorego ojciec zbil fortunke inwestujac w przemysl weglowy. Bogaty i konserwatywny Baron zostal pierwszym prezydentem tego Bractwa i na cale dziesieciolecia nadal ton przywodztwu tego Domu.Rho Alpha Tau powstalo w ostatnich dniach ery McCarthy'ego. Ulubionym sposobem spedzania wolnego czasu braci bylo przesladowanie czerwonych. Ale dopiero w latach szescdziesiatych, dekadzie praw obywatelskich i spolecznych, zauwazono pierwsze rysy na wizerunku Rho Alpha Tau. Jednak naprawde zle zaczeto o nich mowic w drugiej polowie lat szescdziesiatych, po serii dziwnych wydarzen, z ktorych najglosniejsze bylo nieslawne przyjecie na czesc Martina Luthera Kinga. Wyjatkowe to przyjecie, na ktore zapraszano gosci tylko ustnie, urzadzono niedlugo po zamachu na Martina Luthera Kinga. Gosci zachecano, aby przyniesli ze soba kajdany, lancuchy i inne atrybuty odpowiednie na taka uroczystosc. Gwozdziem programu byl konkurs na przebrania, na ktory wiceprezydent bractwa, Ted Pulaski, przybyl z twarza pomalowana na czarno, ubrany w poplamiona krwia koszule. Wielu braciom wydalo sie to bardzo niesmaczne i siedmiu z nich w nastepnym tygodniu opuscilo Dom. Jednak poniewaz nikt nie zlozyl oficjalnego oswiadczenia na ten temat, nic nikomu nie udowodniono i skonczylo sie tylko na plotkach. Na wiosne nastepnego roku Uniwersytet Cornella pojawil sie na pierwszych stronach gazet o zasiegu ogolnokrajowym. W czasie Weekendu Rodzicow grupa czarnych studentow zainscenizowala atak na budynek Willard Straight Hall. Wydarzenie to, ktore mialo miejsce w tysiac dziewiecset szescdziesiatym dziewiatym roku, przeszlo do legendy, chociaz nic tego nie zapowiadalo. W kazdym razie na poczatku akcja nie odbiegala od innych tego typu przedstawien, ktore odbywaly sie w latach szescdziesiatych i siedemdziesiatych. Czarni weszli tam o piatej trzydziesci rano w sobote, wyrzucajac zakwaterowanych tam na weekend rodzicow, ktorzy odwiedzali swoje pociechy. O dziewiatej trzydziesci nastapil historyczny moment, gdy Ted Pulaski (wowczas prezydent PAT) poprowadzil komando dwudziestu pieciu braci Rho Alpha Tau do budynku Straight Hall. Dostali sie tam przez boczne okno i zamierzali odbic obiekt. Akcja sie nie powiodla, a Pulaski zostal wyrzucony przez to samo okno, przez ktore wszedl. Zaraz potem Sekcja Bezpieczenstwa Uniwersytetu Cornella nakazala ochrone budynku, rozeszly sie bowiem plotki, ze czlonkowie kilku bialych Bractw, w tym takze Rho Alpha Tau, szykowali kolejny atak, tym razem uzbrojeni. Grozba pozostala tylko grozba, ale w nocy czarni, nie ufajac lokalnej policji, takze zaopatrzyli sie w pistolety. Chociaz incydent zakonczyl sie bez rozlewu krwi, sprawa pojawienia sie broni na uczelni zbulwersowala media i przerodzila sie w lokalny mit. Po latach "przejecie Straight Hall" stalo sie uniwersyteckim sloganem, chociaz nikt nie pamietal juz szczegolow tego wydarzenia. Zapamietano jednak role, jaka odegralo wowczas Bractwo Rho Alpha Tau. Oczywiscie, przez kilka pierwszych lat wiele jeszcze o tym mowiono. Kiedy w kwietniu tysiac dziewiecset siedemdziesiatego roku splonelo doszczetnie swiezo powolane do zycia Centrum Afrykanskie, wielu czarnych podejrzewalo podpalenie, zas przynajmniej jeden z nich postanowil zareagowac. Kilka tygodni pozniej, w bezksiezycowa noc, Ray Avriel Stanner podkradl sie o polnocy z drabina i kublem farby do siedziby Rho Alpha Tau. Pracujac szybko i cicho, domalowal dodatkowa noge do litery P nad glownym wejsciem ich Domu. Podobnie jak napad komanda Rho Alpha Tau na Straight Hall, ta prosta czynnosc takze przeszla do historii. Dwoch braci Rho Alpha Tau zauwazylo Stannera na drabinie i narobilo halasu. Stanner puscil kubelek z farba i rzucil sie do ucieczki przed rozwscieczona gromada. Biegnac co sil w nogach Thurston Avenue, spotkal mlodego, zawadiackiego gliniarza z Itaki. Jego niespodziewane pojawienie sie uratowalo Murzyna. Samuel Doubleday, bialy funkcjonariusz bez sredniego wyksztalcenia, sam dokladnie nie wiedzial, co myslec o czarnych, z pewnoscia jednak nie podobala mu sie idea linczu. Niewiele myslac, rozgonil nadbiegajace towarzystwo, strzelajac na postrach w niebo. Pozniej Stanner odpowiadal przed sadem za wandalizm, skonczyl jednak Cornella z wyroznieniem, zas Bractwo Rho Alpha Tau zyskalo wtedy przezwisko Bractwo Szczurow. Ksywka ta przez lata tylko sie utrwalila, jako ze Dom nie szczedzil sil, aby na nia zasluzyc. Dwa lata przed sojuszem Domu Tolkiena z Cyganami Szara Dama o imieniu Pearl wypila za duzo i pojawila sie na przyjeciu w Rho Alpha Tau. Nie zdawala sobie sprawy, gdzie jest. Tej nocy odwiedzila wiele przyjec, odbywajacych sie wzdluz Fraternity Row, szukajac Jima Richlanda z bractwa Sigma Alpha Epsilon. Zamiast niego, spotkala Jacka Barona, drugiego syna Patricka Barona. Zaprowadzil ja, juz porzadnie pijana, do baru w swoim Domu i ze znawstwem naklonil do wypicia trzech kamikadze. Gdy Pearl obudzila sie rano, lezala na trawniku na tylach Rho Alpha Tau i czula paralizujacego kaca. Nie pamietala, kto i ilu braci gwalcilo ja tamtej nocy, ale i tak to, co pamietala, wystarczylo, aby odechcialo jej sie zyc. Dwa tygodnie pozniej Pearl opuscila Cyganerie, a tydzien potem takze uczelnie. Jim Richland, ktory przybral wowczas imie Panhandle, odszukal Jacka Barona i wrocil z podbitym okiem. Sledztwo, jakie przeprowadzila Rada Bractw, usilujac dojsc, co zdarzylo sie na przyjeciu, na nic sie nie zdalo, gdyz zabraklo naocznych swiadkow. Lwie Serce, rozgoryczony jej bezradnoscia, zaprzysiagl zemste Jackowi Baronowi i Braciom Szczurom. Nie minely dwa lata i Krol Cyganow byl swiadkiem upadku Domu swoich wrogow, chociaz sam nie przyczynil sie do tego. Tego dnia, gdy wraz z Shenem Hanem, Noldorinem i Luciusem wymienial toasty w ogrodzie Lothlorien, rozpoczal sie poczatek konca Rho Alpha Tau. Przylozyl do tego reke Ragnarok, a wszystko zaczelo sie, o ironio, na schodach Willard Straight Hall, krotko przed polnoca. JINSEII CZARNY RYCERZ I W tej gorzystej czesci Swiata zapadl juz wieczor, ale w jeszcze wyzej polozonym miejscu, w Bibliotece pana Slonecznego, bylo wciaz tak jasno i sobotnio popoludnio wojak zwykle. W powietrzu przyjemnie pachnialo liscmi laurowymi, a stukaniom maszyn do pisania towarzyszylo muczenie bydla i odlegle dzwieki lir.Opowiadacz odsunal od Maszyny Do Pisania jedna z Malp i zasiadl przy "Glupcu na Wzgorzu". Kaliope i George byli nareszcie razem; trzymala go dobrze w garsci. Nadszedl juz czas, aby dodac do Opowiesci kolejna warstwe, wprowadzic do akcji nowego Bohatera. Pan Sloneczny Napisal: Skonfrontowac Ragnaroka z Jackiem Baronem. Napisawszy to, przerwal na chwile, a potem dodal: Doswiadczenia Ragnaroka nie sa doswiadczeniami George 'a. Niemal natychmiast potrzasnal glowa z niezadowolenia. To oczywiste, ze ich doswiadczenia byly inne. Nie trzeba marnowac Slow - William Strunk, E.B. White i Chinski Cesarz Shih Huang Ti zgadzali sie co do tego. -Chyba sie starzeje - powiedzial pan Sloneczny do Malpy. Malpa nie skomentowala tego. Oczywiscie, ze mieli rozne doswiadczenia, byli przeciez zupelnie innymi Bohaterami. Ale tak jak klasyczna opowiesc o bohaterach potrzebuje Swietego, pozytywnej postaci o niezachwianym charakterze, czasami naiwnego mistrza romantycznej milosci, tak nie moze sie rowniez obyc bez innej, nieco bardziej kontrowersyjnej postaci, jaka jest Czarny Rycerz. II Operator komputerowy nazywal sie Lenny Chiu. W swoich czarnych, wyjsciowych butach mial jakies piec stop wzrostu. Nie wlozyl smokingu, Jinsei przekonala go bowiem, aby nosil sie mniej oficjalnie, a wygodniej, zachowywal jednak iscie krolewska postawe, jak ksiaze wybierajacy sie na bal do palacu. Byc moze mial swoje powody, aby czuc sie wyjatkowo.Jinsei wylowila go przeciez z morza bardzo podobnie wygladajacych studentow Wydzialu Inzynierii, noszacych podobne okulary w drucianych oprawkach, podobne koszulki i wielofunkcyjne programowane kalkulatory. Nie stanowili pary w scislym tego slowa znaczeniu, umawiali sie jedynie na randki. O ile jednak Jinsei nie wiazala z ich znajomoscia zadnej przyszlosci, Lenny wprost przeciwnie, i to wlasnie uskrzydlalo go, gdy szedl sie z nia spotkac. Jinsei, ubrana w czysty bialy dres, ktory odbijal swiatlo ksiezyca, miala jedynie ochote przyjemnie spedzic czas. Od pierwszego tygodnia, gdy Ginny Porterhouse zapoznala ja z kampusem, a takze miedzy innymi z Ragnarokiem i Kaznodzieja, pracowala bez chwili wytchnienia. Tego wieczoru po raz pierwszy chciala sie zabawic, a takze zrelaksowac. Czula, jak wiatr rozwiewa jej wlosy, co wprawilo ja w krolewski nastroj; chociaz chyba nie chcialaby wcielic sie w Ksiezna. Z pewnoscia lepsza bylaby Dama Dworu. To krolewskie samopoczucie Lenny i Jinsei zawdzieczali zaproszeniu na odbywajacy sie co pol roku na Uniwersytecie Cornella Bal AzjatyckoAmerykanski, ktory zaczal sie o wpol do jedenastej i wlasnie w najlepsze sie rozkrecal. W Sali Pamieci Willard Straight Hall przygrywal zespol Adult Eastern, calkiem niezla grupa, jesli nie liczyc Benny'ego Bluzniercy. Publicznosc byla wniebowzieta: Chinczycy, Japonczycy, Koreanczycy, Tajowie w smokingach i dlugich sukniach. Byla tam takze Cyganeria. Lwie Serce i Myoko krolowali na parkiecie, Z.Z. Top wznosil toast za muzykow, Kaznodzieja wdal sie z jakims tajwanskim studentem w zazarta dyskusje o polityce Trzeciego Swiata i egzotycznym seksie, a Woodstock spil sie od razu jak bela i wszystkim sie naprzykrzal. Gdy Jinsei i jej partner, smiejac sie wesolo, wchodzili po schodach do Straight Hall, frontowe drzwi otworzyly sie z hukiem. Najpierw dobiegly ich dzwieki glosnej muzyki, a chwile potem z budynku wytoczyli sie trzej Bracia Szczury, z Prezydentem Rho Alpha Tau, Jackiem Baronem na czele. Towarzyszyli mu: Bili Chaney, Skarbnik Domu i Bobby Shelton, skrzydlowy druzyny pilkarskiej Big Red, wazacy okolo dwustu trzydziestu funtow. Shelton konczyl wlasnie jablko, ktore wyniosl z kolacji w Oaken - shields. Pilkarz byl tak skupiony na przezuwaniu ostatniego kesa, ze niemal zignorowal nadchodzaca pare Azjatow. Uwage Bobby'ego zwrocil dopiero smiech Jinsei, ktory uslyszal dokladnie w tym samym momencie, gdy zamachnal sie, aby wyrzucic ogryzek. Ciezka reka uderzyl w tyl glowy Lenny Chiu, a ten zatoczyl sie mocno, gubiac okulary. Gdyby wtedy Lenny udal, ze nic sie nie stalo, i poszedl dalej, moze udaloby sie uniknac awantury. Jednak obecnosc Jinsei zmusila go do reakcji, a poza tym chlopak byl duzo bardziej bojowy niz rozsadny. Zatrzymal sie, a jego zgube przypieczetowalo to, ze zamiast okularow podniosl z ziemi ogryzek. Wsciekly, ze stracil modne oprawki, zaczepil z gniewem Sheltona. -Przepros - zazadal. - Natychmiast. Bobby Shelton bardzo starannie wybral forme odpowiedzi. -Odpierdol sie - rzucil, a potem dodal: - zoltku. Lenny podniosl wolno reke i rzucil ogryzkiem prosto w Bobby'ego. Rzut nie byl mocny, ale celny. Ogryzek lecial prosto na twarz Sheltona... i sekunde pozniej pilkarz zlapal go prawa reka w powietrzu; minal jego nos moze w odleglosci dwoch cali. W dalszym ciagu wszystko mogloby sie jeszcze potoczyc inaczej. Prezydent Domu, Jack Baron, mial bowiem absolutna wladze nad calym Bractwem i wystarczylo jedno jego slowo, aby powstrzymac Sheltona. Pozniej zastanawial sie, dlaczego tego nie zrobil, jaki to paraliz woli i zamroczenie umyslu nie pozwolily mu wypowiedziec tych slow, ktore przywolalyby do porzadku Bobby'ego Sheltona rownie skutecznie jak szarpniecie smyczy. Zamiast tego patrzyl w milczeniu, jak pilkarz zaciska palce na ogryzku. Mimo ze na resztce jablka nie pozostalo ani kawaleczka miazszu, pod wplywem jego uscisku spomiedzy palcow wyplynely krople soku. Na ten widok Lenny'ego Chiu opuscila cala odwaga. Bobby Shelton z usmiechem spojrzal na Jacka, jakby upewniajac sie, ze ma wolna reke. Prezydent Rho Alpha Tau nie zrobil nic, aby go powstrzymac. Czujac milczaca aprobate, Shelton odwrocil sie do Lenny'ego. -Juz nie zyjesz - wycedzil przez zeby. III -Powiedziales: bilard? - zapytal Ragnarok, usilujac przekrzyczec panujaca na sali wrzawe.Gitarzysta Adult Eastern dawal po uszach glosna solowka, a oprocz tego Z.Z. Top usilowal krzykiem przekonac organizatora balu, ze wprowadzenie na parkiet osiolka nie zagrozi niczyjemu bezpieczenstwu. -Bilard - potwierdzil Panhandle, podchodzac blizej. W reku trzymal metalowy przedmiot. - To klucz do pokoju gier na gorze. Wygladasz na porzadnie znudzonego, partyjka lub dwie dobrze ci zrobia. -Dolara za wygrana? -Brzmi interesujaco. -Idzmy zatem - powiedzial Ragnarok. Zaczeli torowac sobie droge do wyjscia. Po zgielku, jaki panowal w Sali Pamieci, wydawalo im sie, ze w holu wejsciowym jest cicho jak w kosciele. -Powiedz mi cos - poprosil Panhandle. - Dlaczego nigdy nie tanczysz na takich imprezach? -Po prostu mnie to nie rajcuje - wyjasnil Czarny Rycerz. Skrecili w prawo, kierujac sie ku schodom na gore, gdy nagle Ragnarok stanal i zaczal nasluchiwac. Po chwili poprawil okulary przeciwsloneczne na nosie i zawrocil ku glownemu wyjsciu. -O co chodzi? - zawolal za nim Panhandle. IV -Ten czlowiek jest ranny - stwierdzil kwasno Bili Chaney.Lenny Chiu upadl na ziemie po raz trzeci, ale niestety nie ostatni. Chociaz rzeczywiscie byl ranny, nie wygladalo to jeszcze bardzo powaznie. Poniewaz Bobby Shelton staral sie uderzac ponizej lini karku i powyzej pasa, jedynym widocznym uszkodzeniem ciala bylo zadrapanie na lokciu. Jinsei pochylala sie wlasnie nad nim, sprawdzajac, w jakim jest stanie i namawiajac go, aby sie nie ruszal. -Lepiej jej posluchaj - radzil mu Shelton, widzac, jak Lenny odpycha jej reke i zaczyna wstawac. - Podobno jestescie inteligentni. Nie dopraszaj sie wlasnej zguby. Lenny dzwignal sie z trudem i ruszyl w strone pilkarza, machajac nieskladnie rekoma. W pewnej chwili trafil Brata Szczura w glowe. Shelton stracil panowanie na soba i zadal Lenny'emu trzy silne ciosy. Operator komputerowy zgial sie wpol, a z nosa i ust pociekla mu krew. -Przestan! Przestan, zostaw go w spokoju - zawolala Jinsei, biegnac w jego strone. Chaney, rechoczac, zastapil dziewczynie droge. Jinsei odwrocila sie w strone Jacka Barona. -Przestancie! - krzyknela. W tym momencie Jackowi wrocila przytomnosc umyslu. Dotarlo do niego, gdzie sie znajduja, ze w kazdej chwili ktos z tanczacych moze wyjsc na schody, ze moze sie pojawic jakis dziennikarz z "Daily Sun" i zrobic z tego niezly koszmar, donoszac na nich do Rady Bractw. -Bobby - przywolal go do porzadku. Jednak Shelton nie zamierzal podporzadkowac sie od razu. -Ten skurwysyn mnie uderzyl - powiedzial, pocierajac czaszke i probujac pozbyc sie szumu w lewym uchu. Odwrocil sie i kopnal lezacego Lenny'ego. - Podnosc sie, dupku. Na nogi! Chce z toba jeszcze zatanczyc. -Bobby! - powtorzyl niecierpliwie Jack Baron. Chwile potem wypadki potoczyly sie blyskawicznie. Shelton, nie zwracajac uwagi na slowa Prezydenta, pochylil sie i schwycil Lenny'ego za kolnierz. Szum w jego uchu stal sie bardziej natarczywy, przeradzajac sie po chwili w ryk... i nie tylko on go slyszal. Jack Baron znieruchomial, czujac w zylach lod. Bili Chaney puscil Jinsei i odwrocil sie w strone, skad dobiegal halas. Jinsei rzucila sie na pomoc Lenny'emu i w tym samym momencie drzwi wejsciowe Straight Hall otworzyly sie z hukiem, wyrzucajac na zewnatrz czarnego demona na motocyklu. Ragnarok na pelnym gazie minal Chaneya i szerokim lukiem zeskoczyl ze schodow, ladujac bezpiecznie na dwoch kolach. Zawirowal w kontrolowanym poslizgu i zatrzymal maszyne tuz przed zamknietymi drzwiami kampusowego sklepu. Shelton cofnal sie, patrzac z niedowierzaniem na to, co sie stalo. Na widok nowego wroga zupelnie zapomnial o Lennym. Przez moment mierzyl Ragnaroka wzrokiem, a potem jego mniej rozwinieta czesc mozgu odebrala sygnal, ktory zaalarmowal caly system nerwowy. Wtedy ruszyl do ataku. -Oto jestem! - ryknal, zbiegajac po schodach z takim entuzjazmem, jakiego nie okazywal nawet na meczach. Ragnarok oparl motor na nozce i zgasil silnik. Absolutnie opanowany, zeskoczyl z siodelka i wyjal ze schowka palke. Byl przygotowany. W tym momencie stanal przed nim Bobby Shelton. Oczy mu plonely, rece trzymal w gorze, gotowy do zadania ciosu. -A wiec jestes - wyszeptal Ragnarok, kierujac palke na podbrzusze Sheltona. Miesnie brzucha pilkarza byly twarde jak skala, ale nawet skala nie oprze sie wiertarce udarowej. Shelton nachylil sie, wypuscil glosno powietrze i przyjal postawe zaczepna. Ragnarok wyciagnal przed siebie reke z palka i ruszyl do przodu, biorac na cel prawe kolano Bobby'ego. Zadal dwa ciosy i za drugim razem Shelton przewrocil sie, padajac na ziemie z gracja walacej sie gory. Widzac, co sie dzieje, do walki wlaczyl sie Bili Chaney, o niebo latwiejszy przeciwnik. Ragnarok nawet nie ruszyl sie z miejsca, przyjmujac na siebie dwa szybkie ciosy, z ktorych zaden nie odniosl oczekiwanego skutku. Teraz przyszla kolej na Ministra Obrony Cyganerii. Nie zawracal sobie nawet glowy palka. Znokautowal Chaneya w tradycyjny sposob, zadajac mu prawy sierpowy. Chaney nie runal na ziemie jak gora, lecz upadl jak ustrzelona kaczka na Coney Island, plasko i niezdarnie. Jack Baron nie ruszal sie ze schodow, gdzie stala takze Jinsei, ktora patrzyla na Ragnaroka kompletnie zaszokowana. Wygladalo na to, ze Prezydent ze wszystkich sil stara sie nad soba zapanowac. Jego dwaj koledzy lezeli juz powaleni, ale on nie mial najmniejszej ochoty isc w ich slady. -Czemu tu nie zejdziesz, Jack? - zawolal do niego Ragnarok bezbarwnym i pozbawionym emocji glosem. - Pokaz mi, na co cie stac. -Nie - odpowiedzial Jack, zmuszajac sie do zimnego usmiechu. - Nie mam zamiaru. Z ta palka, ktora trzymasz w reku, masz zbyt duza przewage. Ragnarok wskazal na Lenny'ego, ktory zakrwawiony siedzial na schodach. -Jak myslisz, jaka przewage mial nad nim Shelton? Ile funtow? Siedemdziesiat piec? A moze sto? -Zgoda, ale jesli chcesz mnie smiertelnie pobic, bedziesz musial to zrobic bez prowokacji z mojej strony. Ragnarok zachichotal. -Och, w tym jestes dobry, Jack, doprawdy niezly. Nawet zlapany za reke potrafisz udawac niewinnego. Moze wlasnie dlatego Lwie Serce nie zdolal ci jeszcze odplacic za Pearl - nie potrafi walczyc nieuczciwie, nawet z takim urodzonym lajdakiem, jak ty. Ale nie miales jeszcze ze mna do czynienia, mam racje? -Umieram z ciekawosci, aby przekonac sie, co stracilem. -Ty nie umierasz z ciekawosci - powiedzial powaznie Ragnarok. - Ty srasz ze strachu. Z calych sil starasz sie powstrzymac trzesionke. A najbardziej niepokoi cie to, ze nie umiesz mnie rozszyfrowac. - Poprawil okulary. - Ciemne okulary tez ci w tym nie pomagaja. Zastanawiasz sie, co do diabla, sie za nimi dzieje, dziwisz sie, jak ja w ogole moge przez nie cos widziec. Wszyscy chcielibyscie, kurwa, wiedziec, gdzie ja teraz patrze. Boicie sie dac dupy. -Ale powiedziales, ze jestem dobry - przypomnial mu Baron. -Bo jestes. Widziales, jak bez trudu rozlozylem plackiem dwoch twoich braci, i teraz spodziewasz sie, ze zabiore sie do ciebie. Jednak starasz sie zapanowac nad panika. -Nie jestes az taki straszny. Ragnarok wykonal nagle zwrot do tylu i blyskawicznie zadal cios noga. Chaney krzyknal z bolu i upadl, trzymajac sie za bok. -Moglo pojsc zebro - mruknal Ragnarok. Odwrocil sie do Jacka. - Jestes pewien, ze sie nie boisz? Prezydent Rho Alpha Tau nie odpowiedzial, ale wyraznie bylo widac, ze traci nad soba panowanie. Stojaca obok Jinsei wydala dziwny dzwiek przez scisniete gardlo. -Powinienes sie bac - mowil dalej Ragnarok, ruszajac wolno w jego strone. - Moj stary zaprzedal dusze Diablu, wiedziales o tym? Zaloze sie, ze nie. Zaprzedal swoja dusze, a razem z nia przehandlowal w tym interesie spory kawalek mojej. Powinienes sie bac, Jack. Ja znam Diabla i wiem, gdzie mieszkasz. -O czym ty mowisz? - zapytal Jack, a jego oczy zrobily sie waskie jak szparki. -Gdy zapada wieczor, w okolicy Fratemity Row robi sie zupelnie ciemno - odpowiedzial Ragnarok. Stal teraz u podnoza schodow i usmiechal sie jak zalobnik. - Na ulicach sa oczywiscie latarnie, ale maja dziwna zdolnosc psucia sie ni z tego, ni z owego. W pochmurna noc, na ciemnym odcinku drogi, bialy mezczyzna w czarnym ubraniu bylby prawie niewidoczny, musialby tylko opuscic glowe. Nawet bys nie zauwazyl, gdyby do ciebie podszedl. Zreszta moze wcale nie szukalby ciebie. Samochody, podobnie jak latarnie, takze czesto sie psuja, zwlaszcza te smieszne auta, ktorymi jezdza czlonkowie Bractw. Wyobraz sobie, ze pewnego wieczoru twoje porsche odmawia posluszenstwa, nie jestes w stanie pojechac po swoja dziewczyne, a wiec ona wyrusza do Domu na piechote, aby sie z toba spotkac, i idzie sama ciemna droga... Jego glos byl bardzo spokojny, rzeczowy, pelen prawdziwej grozy. Jack nie byl w stanie dluzej tego wytrzymac. -Zamknij sie! - krzyknal. Chcial, aby zabrzmialo to mocno, ale przerazenie sparalizowalo mu glos. - Nie waz sie o tym wiecej mowic! Jesli cos przytrafiloby sie Alison... Ragnarok wspolczujaco pokiwal glowa. -Prawda, jak roznie moga wygladac podobne sprawy? Jak wszystko sie zmienia, jesli chodzi o kogos, kogo znasz, moze nawet kogos bliskiego, a nie o jakas nieznana, pijana laske. Lub kiedy to ty, czy ktos z twoich przyjaciol, a nie jakis nieznajomy czlowiek, staje twarza w twarz z kims dwa razy potezniejszym. Gdy nic juz nie zalezy od ciebie. Ragnarok postawil noge na pierwszym stopniu, a Jack cofnal sie przekonany, ze zaraz go zaatakuje. -Nie zblizaj sie do mnie! Nie podchodz, tam w srodku sa ludzie, zaraz moze ktos tu przyjsc. -Jeszcze przez chwile na pewno nikt sie tu nie pojawi - zapewnil go Ragnarok, wchodzac na drugi stopien. - Kto wie, moze naprawde podoba im sie ta kapela. A moze ktos ich przekona, aby tedy nie przechodzili. -Ale moze nadejsc ktos z zewnatrz - upieral sie Jack. - Jeszcze nie jest pozno, przechodza tedy rozni ludzie... -Wiem. Widzisz? Stoja tam. Jack rozejrzal sie i zobaczyl mala grupke zlozona z czterech lub pieciu osob, ktore przygladaly im sie z pewnej odleglosci. -Hej! - zawolal histerycznie. - Hej, nie stojcie tak. Zadzwoncie do Strazy Publicznej! Zadzwoncie do Strazy, kurwa! -Nawet dwanascie policyjnych wozow patrolowych z Itaki nie powstrzyma mnie przed zlamaniem ci szczeki, gdy bede juz wystarczajaco blisko. Nagle rozlegl sie glos Jinsei, cichy, ale stanowczy. -Przestan. Jack spojrzal w strone drzwi obrotowych, ale bylo juz za pozno, aby dac tam nura. Ragnarok zlapal go za kolnierz i przyparl mocno do sciany. Wolno uniosl w gore palke i przylozyl ja Jackowi do gardla. -A oto wielka niespodzianka - powiedzial Ragnarok. - Nie zamierzam cie nawet drasnac. Potrzebuje tylko twojej marynarki. -Co takiego? - Jack z trudem lapal oddech. -Ubijmy interes. Godnosc za godnosc. Twoja marynarka za jego siniaki. Jinsei podeszla i chwycila Ragnaroka za reke. -Lenny jest ranny. To mu nie pomoze. Ragnarok nie rezygnowal. -Marynarka. Natychmiast. -W porzadku! - poddal sie Jack. - No dobrze, niech bedzie, bierz ja! -1 kiedy Ragnarok opuscil palke, pospiesznie sciagnal z siebie marynarke Rho Alpha Tau. -Swietnie - powiedzial Czarny Rycerz, gdy marynarka znalazla sie u jego stop. Nagle Jackowi wrocila cala odwaga. -Nie zamierzasz mnie teraz zmusic do przeprosin? Do czolgania sie? -Nie musisz sie trudzic. Ale kiedy wrocisz do domu i zaczniesz sie zastanawiac, jak sie na mnie zemscic, przypomnij sobie, jak sie czules minute temu. Bo tak sie bedziesz znowu czul, gdy zechcesz mnie zaczepic. Z cala pewnoscia. Ragnarok odsunal sie, aby Jack mogl przejsc, ale w ostatniej chwili podstawil mu noge. Glowny Szczur potknal sie, zatoczyl i na leb na szyje zlecial ze schodow, obijajac sobie bolesnie lokiec i rozrywajac rekaw jedwabnej koszuli. -Ty bydlaku! - wycedzil przez zacisniete zeby, z trudem wstajac. -I o to chodzilo - powiedzial Ragnarok. - A teraz zabieraj swoich ludzi i wypierdalajcie stad. Jack bez slowa pomogl stanac na nogi Sheltonowi i Chaneyowi. Gdy sytuacja sie wyjasnila, gapiowie znikneli, powracajac do swoich spraw. Ragnarok nie spuszczal jednak czujnych oczu z Braci Szczurow, ani wtedy, gdy Jinsei polozyla mu dlon na ramieniu, ani nawet wtedy, gdy Z.Z. Top wyszedl wreszcie na schody, zobaczyc, co sie dzieje. W swoim sercu serc Minister Obrony, Czarny Rycerz Cyganerii, podsycal plomien nienawisci do wycofujacego sie trio. Ale chyba jeszcze bardziej nienawidzil teraz samego siebie. ROZMAWIANIE WE SNIE I Aurora Borealis Smith spala glebokim snem w dobrze strzezonym pokoju w Balch Hall (akademik ten nazywano takze "klasztorem", gdyz byl jednym z ostatnich zenskich domow studenckich w kampusie). Sen byl bardzo przyjemny, ani sladu koszmarow. We snie Aurora byla duszkiem drzewnym, mieszkajacym w zaczarowanym lesie z ksiazki Stephena George'a. Tanczyla wokol debow i klonow, fruwala na niewidzialnych skrzydlach ponad koronami najwyzszych drzew, ogladala zachod slonca nad jeziorem bardzo podobnym do Beebe Lake... zas na przeciwleglym brzegu ksiazkowy rycerz w lsniacej zbroi puszczal latawca.-Czemu nie mialabys podejsc do niego i przedstawic sie - zapytal Walter Smith, ktory we snie byl wysoka wierzba. - Wydaje mi sie, ze to facet o szerokich horyzontach. I nie tak uparty jak niektorzy. -Och, Tatusiu - Aurora przewrocila sie we snie na drugi bok, potracajac szafke nocna przy lozku. Sfrunela z niej otwarta koperta, z ktorej wypadla zlozona kartka. Miala srebrzysty odcien, zas po jej zewnetrznej stronie widnialo jedno slowo: Zaproszenie... Napisano je dziwnie staroswieckim charakterem pisma, podobnie jak reszte tekstu na drugiej stronie: Pani z Domu Tolkiena Zaprasza Cie na Biesiade w Halloween O Dziesiatej Wieczorem Stroj Normalny lub Przebranie Ulubionego Elfa Potwierdzenie niepotrzebne Przyprowadz Goscia Zauroczymy wszystkich Na samym dole znajdowal sie wizerunek bialej rozy. Wczesnym wieczorem Aurora pokazala zaproszenie Brianowi i zastanawiali sie, czy pojsc na przyjecie. Brian byl temu zdecydowanie przeciwny, przypominajac jej, ze Cornellianie dla Chrystusa planuja w Halloween wycieczke. -Poza tym, nie jestem pewien, czy impreza organizowana przez Bractwo podobalaby sie nam - powiedzial na koniec. -Przeciez mamy wielu przyjaciol w roznych Domach - zaprotestowala Aurora. - A zreszta Dom Tolkiena to cos zupelnie wyjatkowego. Nigdy o nim nie slyszales? -Chyba nie. Ale jak to brzmi: "Pani z Domu Tolkiena"? Jestes pewna, ze to nie jest jakis zart? Poza tym, jest troche za wczesnie, aby wysylac zaproszenia na Halloween. -Nie sadze, aby to byl zart - odpowiedziala Aurora, przygladajac sie kartce. - Nie uwazasz, ze jest za elegancka jak na dowcip? -Kto jednak mogl ja wyslac? Chyba nie znamy tam nikogo. I tak spierali sie przez dobre pol godziny. W koncu Brian zrezygnowal. Uznal, ze do Halloween jest jeszcze duzo czasu i pozniej zdecyduja, jak go spedza. Aurora wiedziala z doswiadczenia, ze odkladanie czegos na "pozniej" konczy sie u Briana zmiana planow, ale tym razem, pomyslala, zrobie wszystko, aby stanelo na moim. Zauroczymy wszystkich... We snie slonce juz calkiem zaszlo, chowajac sie za samotna gore na horyzoncie. Rycerz zaczal zwijac sznur od latawca. -Tak, moja droga - odezwal sie Walter Wierzba - facet taki jak ten musi znac zasade dawania i brania. Nie ma sensu tracic czasu na nieistotne drobiazgi. -Ale kim on jest? - zapytala Aurora. -Czemu sama go nie spytasz? Moze czeka na kogos, kto go o to zapyta. -Och, Tatusiu... - powtorzyla Aurora. Ale mowiac to, juz unosila sie w powietrze, lapiac wiatr w skrzydelka. Sunela szybko nad powierzchnia jeziora, spieszac do rycerza. II Hobart siedzial sam w Wiezy Zegarowej i pil. Znalazl sobie przytulne miejsce tam, gdzie wolno przesuwajace sie ciezarki uruchamialy pierwotnie mechanizm zegara, zastapiony obecnie silnikiem elektrycznym.Siedzac na szerokiej listwie i majtajac nogami nad ciemna przepascia - na wszelki wypadek obwiazal sie w pasie lina bezpieczenstwa, aby w zamroczeniu nie stracic rownowagi - pociagnal gleboki lyk z kubka naparstka. Hobart popijal napoj, ktory byl mieszanka alkoholu, oleju haszyszowego i roznych zaczarowanych ziol. Uzywany we wlasciwych proporcjach i ilosciach, sprowadzal wizje, czasami przywolywal utraconych za zawsze przyjaciol i kochane osoby. Hobart nie pil tego napoju regularnie, uwazajac, ze jest juz za stary, aby zazywac takich sztucznych podniet, ale raz na jakis czas odkladal na bok swoj rozsadek i napelnial kubek. Wkrotce po wypiciu porcji napoju glowa Hobarta zaczela sie kiwac. Jego chrapniecie zagluszylo odglos, jaki wydal naparstek, ktory wyslizgnal mu sie z reki i zanim upadl na posadzke wiezy, dwa razy uderzyl o sciany szybu. Zanurzajac sie w sen, skrzat spodziewal sie przyjemnosci: spotkania swojej zony Zee - ktora piec lat temu miala tragiczny wypadek - albo moze Jenny McGraw, za pomoca magii zmniejszonej do skrzacich rozmiarow. Ale tym razem, po raz pierwszy, nie bylo zadnych wizji, jedynie ciemnosc i glos jego wnuczki Zephyr, ktora go pytala: "Co zlego jest na Koscincu? Co tam jest?" Hobart slyszal swoj wlasny glos, odpowiadajacy: Koszmary senne. Stare koszmary senne. Potem dobiegl go odglos deszczu i burzy, straszliwej nawalnicy, a pomiedzy tym jakas niezrozumiala paplanina. Wreszcie nowe glosy, z odleglej przeszlosci. Szczury! Widze szczury za tymi kamieniami! Zaloz nowa strzale! Mercutio, a takze wy wszyscy, opuszczajcie puszke! Hobart!... Hobart, uwazaj, pieczec jest zlamana! -Nie - wyszeptal Hobart. Nagle zobaczyl dokladnie cala scene. Stal na Koscincu, opierajac sie plecami o sciane grobowca. Bylo ciemno, padal deszcz, ale mimo to wyraznie widzial kamien po lewej stronie - prosty, marmurowy nagrobek z wyrytym na nim tylko jednym slowem: Pandora - Obawiam sie, ze mam dla ciebie zle wiadomosci, Hobarcie - powiedziala dawno niezyjaca, ale niezapomniana postac z jego mlodosci, wystepujac z mroku. - Przynosze ostrzezenie. -Juliusz - Hobart rozpoznal go natychmiast. Ale zaraz potem potrzasnal glowa. - Nie. Ty nie mozesz tu byc, Juliuszu. -Czemu nie? - zdziwila sie postac. - Przeciez jestem martwy. Juz od ponad stu lat, dluzej nawet niz Jenny McGraw. A przeciez nie zdziwilbys sie, widzac ja tutaj, prawda? -Nie w tym miejscu - upieral sie Hobart. - Nie chce z toba rozmawiac w tym miejscu. -W tym miejscu. Ty chcesz zapomniec o Koscincu, mam racje? Dobrze. Tylko ze to jest na razie niemozliwe. A moze nigdy ci sie to nie uda. -Wojna sie skonczyla, Juliuszu. Juz dawno. Nie ma tu nic, co by mnie dotyczylo. -Ja tez nie istnieje - odpowiedzial Juliusz. - Od bardzo dawna. Ale wystarczy jeden czarodziejski napoj i trach: wrocilem, nawet jesli istnieje tylko w twojej glowie. Magia moze przywrocic wiele spraw, Hobarcie. Zwlaszcza jesli one nigdy nie umarly. -Nie. Nie - Hobart uporczywie potrzasal glowa. -Nigdy go nie zabilismy, Hobarcie. -Nie, Juliuszu. -Zakopalismy go, ja, ty i jeszcze inni, ale nie zabilismy go. -Puszka, Juliuszu - zasyczal Hobart. - Bez powietrza. Bez jedzenia. Bez wody. Po stu latach... -Minelo wiecej niz sto lat, Hobarcie. Ale czasami nie da sie tak latwo pogrzebac przeszlosci. Gdy wkladalismy go do dolu, wciaz mial wiele ze swojej mocy. - Juliusz skrzywil sie w sposob, ktory przyprawil Hobarta o dreszcze. - Wiem to lepiej niz ktokolwiek inny. -On nie moze byc zywy. Nie zgadzam sie. -To dlaczego ostrzegasz swoja wnuczke, aby trzymala sie z dala od tego miejsca, co? Boisz sie, ze zle wspomnienia moga stac sie takze jej udzialem? -Tam sa szczury. -Oczywiscie. Ale nie tego sie boisz, Hobarcie, wiesz dobrze. Hobart otworzyl usta, aby zaprotestowac, lecz w tym samym momencie zatrzesla sie ziemia. Rozlegl sie huk, jakby cos uderzylo od srodka jej skorupe. Ze scisnietym sercem, siegajac do rekojesci miecza, Hobart odwrocil sie i zobaczyl, ze bialy marmurowy nagrobek uniosl sie nieco, a ziemia pod nim wybrzuszyla sie. -On zamierza stad wyjsc - powiedzial Juliusz. - On zamierza sie uwolnic, i ma na to zgode Mocy znacznie wyzszej niz moja czy twoja. I on nie zapomnial o tobie, Hobarcie. -Jestem juz stary! - zaprotestowal Hobart, wciaz sciskajac rekojesc miecza. - Czy nie wystarczy, ze stawilem mu czolo, gdy bylem mlody? Dlaczego mam to zrobic jeszcze raz? -Czemu mnie o to pytasz? - zaprotestowal Juliusz. - Wiesz przeciez, ze nigdy nie potrafilem odpowiadac na wazne pytania i z pewnoscia nie umiem przewidywac przyszlosci. Nie mialem nawet tyle szczescia, aby przezyc te wojne. -Juliuszu, prosze cie - blagal Hobart. -Strzez sie Id Marcowych, Hobarcie - powiedzial Juliusz, odchodzac. - I tego, co bedzie przedtem. Tym razem nawet Duzi Ludzie beda cierpiec. Zniknal, pochloniety przez mrok. -Poczekaj! Juliuszu, poczekaj! Hobart zaczal biec, ale nie bylo juz kogo zatrzymac. Kiedy wreszcie skrzat zaprzestal poscigu, okazalo sie, ze znajduje sie w tym samym miejscu. Z lewej strony wciaz mial bialy marmurowy nagrobek, uniesiony lekko ponad poziom murawy. W kazdej chwili, pomyslal Hobart, ziemia sie otworzy i na powierzchni pojawi sie srebrzysta puszka. A potem puszka sie otworzy... Wizja powoli zaczela sie rozmywac. SEN RAGNAROKA I -Jak mam ci podziekowac? - zapytala potem Jinsei.Znajdowali sie w Polnocnym kampusie, w Miedzynarodowym Akademiku. Lenny Chiu, niezmiernie zawstydzony i niechetnie nastawiony do pomyslu przebadania sie w Klinice Gannetta, zniknal w budynku, aby zmyc z siebie krew. -Nie musisz mi dziekowac - powiedzial Ragnarok. - To, co zrobilem dzis wieczorem, nie zasluguje na zadne podziekowania. -Uratowales Lenny'ego od ciezkiego pobicia. -Spuszczajac wpierdol dwom facetom i terroryzujac trzeciego. Wielka mi odsiecz. -Ale oni na to zaslugiwali - upierala sie Jinsei. - Oni... -Powinna aresztowac ich policja - powiedzial Ragnarok. - Dalem im jedynie lekcje, zeby poczuli na wlasnej skorze, na czym polega znecanie sie nad slabszymi. Moze to jest jakis prymitywny rodzaj sprawiedliwosci, ale zdradze ci tajemnice: nie o takiej sprawiedliwosci myslalem, gdy powalilem Sheltona. Myslalem o tym, jak to przyjemnie wybic temu skurwysynowi dziure w zoladku. -Moze - zaczela sie zastanawiac Jinsei - to nie jest grzech czuc satysfakcje, gdy lupi sie skore takim facetom. -Naprawde? Poza tym "moze", dokladnie to samo pomyslalby zapewne Bobby Shelton, znecajac sie nad twoim przyjacielem. Cisza. Ragnarok skinal lekko glowa i uniosl stope, aby zapalic motor. Jednak Jinsei zatrzymala go pytaniem. -Co mialo znaczyc to, ze twoj ojciec sprzedal swoja dusze Diablu? Przed dluzsza chwile Ragnarok wpatrywal sie w ziemie. -To znaczy - odpowiedzial po chwili - ze nie mialem prawa czuc sie tak obludnie wobec Jacka Barona. Wiesz, kto to jest sprzedawca przescieradel z Georgii? Jinsei pokrecila glowa. -Nie szkodzi - powiedzial po chwili Ragnarok. - Posluchaj, chcesz, zebym odprowadzil cie do domu? -To jest moj dom - powiedziala, pokazujac na akademik. -Wiec lepiej juz idz. Twoj przyjaciel zapewne potrzebuje towarzystwa. -Mysle, ze Lenny chce zostac teraz sam. Pewnie wstydzi sie tego, co sie stalo. No wiesz... gdy ktos inny musi... Ragnarok kiwnal glowa. -Chyba nie zadzwoni na policje, jak myslisz? -Nie jestem pewna. -No tak - przytaknal Ragnarok. - To sie wtedy tak predko nie skonczy, wiesz, o czym mysle? To, co zrobilem Jackowi i Sheltonowi, jutro o tej porze nie bedzie mialo juz najmniejszego znaczenia. Oni jak ognia boja sie nie mnie, ale tego, ze zostana ukarani przez Rade Bractw. -Pomowie o tym z Lennym - obiecala Jinsei. -Zrob to. Ragnarok nacisnal rozrusznik i silnik zaryczal. Jinsei dotknela jego ramienia. -A ciebie kto pocieszy? - zapytala. -Slucham? - Ragnarok spojrzal na nia i zobaczyl, ze placze. -Powiedziales, ze Lenny potrzebuje towarzystwa - zaczela wyjasniac. - Ale nie mow mi, ze ty sam nie czujesz sie zle z powodu tego, co stalo sie tej nocy. -Czuje sie zle, bo sprawilo mi to przyjemnosc. Ale nie bylem zaskoczony tym, jak zachowaly sie Szczury, jesli o to ci chodzi. Do diabla, nie nalezy sadzic, ze tu nie ma chamow tylko dlatego, ze ucza marksizmu w departamencie rzadowym. Jinsei nie odpowiedziala, schylila glowe i plakala. Ragnarok bez namyslu wyciagnal reke, aby poglaskac ja po policzku. Jednak w polowie drogi chcial sie wycofac, ale wowczas, ku jego zaskoczeniu, Jinsei przysunela sie do niego. Jego glowa znalazla sie tuz obok jej i Ragnarok zobaczyl lekko rozchylone usta. -Hej - powiedzial, gdy przysunela sie jeszcze blizej. Jinsei nie wahala sie. Jej usta dotknely jego, a Ragnarok po chwili oszolomienia odwzajemnil pocalunek. Tulili sie do siebie w metalicznym blasku ksiezyca. II Za nic nie wzialby jej ze soba do domu.Gdy oderwali sie wreszcie od siebie, Ragnarok nalegal, aby Jinsei wrocila do akademika, chociaz ona bardzo chciala z nim zostac. Wiedzial, ze nie spodobalby jej sie dom, w ktorym mieszkal - nikomu sie jeszcze nie spodobal - nie chcial jej takze zabrac do Risley, gdzie moglby sie natknac na Topa lub innych kolegow, ktorzy wiedzieli juz o jego bojce z Rho Alpha. Poza tym, tej nocy nie bylby dobrym towarzyszem, dla niej ani dla nikogo innego. Dopiero pozniej, gdy sie zorientowal, ze jest w niej zakochany, zalowal, ze nie zabral Jinsei do siebie. W drodze do domu rozpedzil motor do predkosci siedemdziesieciu pieciu mil i tak trzymal. Dwukrotnie omal nie stracil panowania nad maszyna, a raz o wlos uniknal czolowego zderzenia z furgonetka. Nie zrobilo to na nim zadnego wrazenia, raczej wprawilo go w jeszcze wieksze odretwienie. Ragnarok zwolnil dopiero wtedy, gdy w zasiegu wzroku pojawil sie jego dom. Mieszkal w obskurnym pudelku na University Avenue, ponizej Koscinca. Sam zarabial na wlasne utrzymanie i absolutnie nie bylo go stac na akademik, w kazdym razie nie na Risley, zas wlasciciel tego slumsu, Denman Halfast IV, zaproponowal mu wyjatkowy interes. Nie swiadczylo to bynajmniej o utajonej szczodrosci i dobrym sercu Halfasta, bylo jedynie konsekwencja faktu, ze w ciagu minionych pieciu lat zaden inny student nie kwapil sie wynajac domu, w ktorym nie bylo goracej wody, odpowiedniej instalacji elektrycznej, za to olbrzymia kolonia wyglodnialych karaluchow. Poza niskim czynszem, co bylo najwiekszym plusem tego miejsca, Ragnarok namowil Halfasta, aby pozwolil mu pomalowac dom tak, jak sobie wymyslil. A wiec dom byl czarny: sciany, sufit, podlogi i kilka mebli, nawet stara komoda, wszystko bylo czarne jak wegiel. Grube zaslony w kolorze hebanowym, znalezione w sklepie Armii Zbawienia w centrum miasta, zaslanialy cale zewnetrzne swiatlo, zas lampy w mieszkaniu mialy bardzo slabe zarowki i dawaly zoltobrazowe swiatlo. Tak przemyslany wystroj stworzyl wnetrze, ktore Kaznodzieja nazwal Wczesnoamerykanskim Salonem Pogrzebowym. Co wiecej, jedynym bialym obiektem byl sam Ragnarok. Poniewaz posciel i jego bielizna byly takze ufarbowane na czarno, nie musial sie obawiac, ze ktorejs nocy obudzi sie, rozejrzy dokola zaspanymi oczami i zobaczy w pokoju ducha. Obok domu stala niewielka szopa, zbita ze sprochnialych desek, i tam wlasnie Ragnarok trzymal motor, gdy wracal z Polnocnego kampusu. Zamknal drzwi szopy na zasuwke, jak zwykle rzucil okiem na cmentarz i ruszyl w strone frontowych drzwi domu. Zamek byl zepsuty. Halfast parokrotnie obiecywal, ze to naprawi, ale poniewaz Ragnarok go nie ponaglal, jemu tez nie spieszylo sie, aby wezwac slusarza. Drzwi otwieralo sie wiec walac tak dlugo w klamke, az odskoczyla. Ragnarok tak wlasnie zrobil, wszedl do srodka i zamknal sie od wewnatrz. Nie zapalil swiatel, na pamiec znajac droge do salonu, ktory byl jednoczesnie sypialnia i pracownia. Nie zapalil takze swiatla w lazience, gdzie poszedl, aby obmyc twarz zimna woda. Poniewaz usunal stamtad lustro, i tak nic nie bylo widac poza karaluchami. Gdy sie odswiezyl, wrocil do salonusypialni i zaczal zdejmowac ubranie. Gdyby palilo sie jakies swiatlo, mozna by dostrzec na ciele Ragnaroka dwie blizny: jedna cienka, biegnaca wzdluz piersi i druga, bardziej poszarpana, na lewym ramieniu. Szybko sie rozebral i po ciemku wlozyl czarny podkoszulek z dlugimi rekawami, ktorego uzywal jako pizamy. Polozyl sie na skrzypiacym lozku i naciagnal pod brode ciemna jak bezksiezycowa noc koldre. Ludzie zaczna podejrzewac, ze jestes wampirem, Rag, powiedziala mu kiedys Myoko, gdy odwiedzila go w domu. Dla Fujiko zas to miejsce bylo zbyt przerazajace, aby w ogole wejsc do srodka. Ragnarok nie dbal o to, co mysla inni o jego mieszkaniu lub o nim samym, jesli tylko udawalo mu sie pozbyc nocnych koszmarow. Jednak tej nocy byl pewien, ze cos mu sie przysni. Zamknal oczy i okazalo sie, ze znowu jest w Polnocnej Karolinie. Jest chlopcem o imieniu Charlie, synem stolarza mieszkajacego na West Endzie w Griffin Rest. Sa jego urodziny, konczy wlasnie szesc lat i jest sam w salonie, podczas gdy ojciec sprzata po obiedzie. Charlie trzyma w reku ostatni, nie odpakowany jeszcze prezent, dlugie, waskie pudelko zawiniete w brazowy papier. Podnosi je do uszu i potrzasa, ale nie slyszy nic poza gluchym stuknieciem i mysli we snie: martwe weze, martwe weze. Po chwili pudelko jest juz otwarte, podarty papier lezy na podlodze, a Charlie przyglada sie swojemu odbiciu w wysokim lustrze, ktore wisi w kacie pokoju. Kostium, ktory dostal w prezencie, przemienil go w malego ducha, ducha w szpiczastym kapturze i czerwonym kolku tuz nad sercem, czerwonym kolku, w ktorym znajduje sie czerwony plomien. Jego ojciec Drew stoi tuz obok, wyglada jak duzy duch. Drew kladzie dlonie na jego ramionach, sniace sie mu rece, ciezkie jak olow. -Nie pokazuj sie w tym stroju nikomu, dopoki nie powiem, ze mozna, moj partnerze - ostrzega go. -Dobrze, tatusiu - zgadza sie Charlie. -Kocham cie, synku. -Ja tez cie kocham, tatusiu. - Chlopiec biegnie przez autostrade, ktora prowadzi na polnoc. Biegnie, aby zlapac ciemnego chlopca, ktory wlasnie przeskakuje przez mur cmentarny. Charlie jest od niego starszy; w poscigu biora tez udzial jego przyjaciele, Scott Noble i James Earl. Razem biegna bardzo szybko, szybciej niz ten ciemny. Wbiegaja na cmentarz jakies dwadziescia krokow za nim. Charlie jest najszybszy. Biegnie, przeskakuje groby. Na wszystkich nagrobkach wyryte jest imie jego matki. Biegnie, Scott i Earl wolaja, aby zwolnil, poczekaj, poczekaj, ale jego pochlonal poscig i zostawia ich w tyle. Teraz jest to wyscig dwoch, nie czterech. Teren zmienia sie w zbocze, ktore prowadzi w dol do strumienia. Czarny chlopiec w polowie drogi przez strumien potyka sie o kamien i przewraca, rozbryzgujac wode. Charlie wola triumfalnie: Mam cie, teraz cie zlapalem! Wskakuje do strumienia, ale czarny podnosi sie, wstaje i odwraca w jego strone, a Charlie w ostatniej chwili odskakuje w tyl, aby uniknac ciosu piescia. Smieje sie, ale dostrzega ostrze noza i smak zwyciestwa przeradza sie w strach, nagle bowiem zdaje sobie sprawe, ze to nie piesc, lecz cios nozem. Na piersi czuje ogien, jest w pracowni ojca i obserwuje Drewa Hyatta przy biurku, patrzac na niego pod absolutnie niemozliwym katem, w perspektywie ze snu. Na biurku leza stosy ksiazek i pism, zas Drew w jednej rece trzyma butelke dzinu, a w drugiej traktat naukowy. Tytul brzmi: "Nadchodzi Ragnarok. Porownanie Norweskiej Apokalipsy z upadkiem rasy aryjskiej we wspolczesnej Ameryce Polnocnej, napisane przez dr Hiram Venable". -To gdzies tu jest - powiedzial Drew, zaciskajac kurczowo palce na traktacie. Postawil na stole butelke i cos zanotowal, a reka drzala mu jak zawsze. Stos kartek z notatkami jest niemal tak wysoki, jak stos z broszurami. Perspektywa zmienila sie i teraz mozna przeczytac, co napisal na kartce papieru. Jest to powtarzajaca sie w kolko fraza: Jej jedynymi lzami sa suche lzy. -To gdzies tu jest - powtorzyl Drew. I zapada noc, Charlie biegnie przez rozlegle pole, tym razem nie sciga ciemnego chlopca, lecz dziewczynke o jasnych warkoczach. "Lisbeth" wola za nia, a ona smieje sie i dalej biegnie, jednak niezbyt szybko, chce, aby ja zlapal. Charlie czuje dookola zapach tytoniu, czuje wilgotne liscie tytoniu, ktore uderzaja go po lydkach. Zostaly na wszelki wypadek polane woda, w zadnym razie nie wolno zapomniec o ogniu, nalezy uwazac, aby go nie zaproszyc. -Lisbeth - wola znowu, a gdy ona zatrzymuje sie i odwraca, Charlie widzi katem oka plonacy krzyz. Wokol gromadza sie upiory w bialych szatach, a zarysy ich postaci rozmywaja sie i migoca. -Tu jestem, Charlie - mowi Lisbeth, usmiechajac sie. Jej bawelniana bluzka jest na gorze rozpieta, a na szyi blyszczy medalion. Charlie wyciaga reke, aby jej dotknac. I zyletki tna mu rece, na horyzoncie jego swiadomosci wciaz plonie krzyz, ale on znowu jest w salonie, stoi przed potluczonym lustrem. -To twoja wina, partnerze - slyszy za soba glos ojca. - Prosiles o to. Jego oko broczy krwia z kolejnego skaleczenia. Jednak gorzej bylo z ramieniem, a poszarpany kawalek lustra przebil dziure w miesniu. -To twoja wina - powtarza ojciec. - GordonSmall. Firma tartaczna czarnucha. Wstydze sie za ciebie. Wstydze sie za ciebie. Charlie wyciaga prawa reke, wyjmuje z rany kawalek rozbitego lustra. Bol nie daje sie opisac, drobinki szkla pozostaja w ranie. Charlie wpatruje sie w kawalek szkla, ktory trzyma w dloni, maly sztylet. Wscieklosc niemal odebrala mu mowe, ale udalo mu sie wydusic z siebie: -Kocham cie, tatusiu. Zawsze cie kochalem. -Wstydze sie za ciebie - powiedzial Drew Hyatt. Plonacy krzyz. Krew ojca, swieza krew na jego piesciach. STEPHEN GEORGE I SMOK I Jakies trzy dni pozniej George siedzial przy maszynie i pracowal. Pisal krotkie opowiadanie, dla ktorego inspiracja byl jeden z nagrobkow, jakie ogladal w sierpniu na cmentarzu Kosciniec, jakies dwa miesiace temu.To byla historia o Haroldzie Lazarusie, hydrauliku, ktory zmarl bez odpuszczenia grzechow. Za kare za jego liczne grzechy zostal zamieniony w gargulca i kazano mu uszczelniac cieknace rury w najciemniejszych piekielnych lochach. Byla to doprawdy syzyfowa praca, gdyz Pieklo to najgorszy rynsztok wszechswiata. Jedynym pocieszeniem dla Harolda bylo to, ze nie musial wysluchiwac swojej zony, najwiekszej zlosnicy we wszechswiecie. Niestety, jej dni byly juz policzone. Kanwe opowiadania stanowily rozpaczliwe wysilki Lazarusa, ktory staral sie tak ja nastraszyc, aby sie wyspowiadala i przyjela komunie swieta. Wystukiwal alfabetem Morse'a na cieknacych rurach opisy najbardziej przerazajacych tortur, jakie moglyby ja spotkac w Piekle, a wibracje przenosily te dzwieki na powierzchnie ziemi. Dzwieczala od nich nie tylko umywalka w domu Lazarusa, ale takze biliony innych umywalek na calym swiecie. Tutul roboczy opowiadania brzmial "Porcelanowy Mesjasz". George mial nadzieje, ze kupi to wydawnictwo Harvard Lampoon, a moze zainteresowanie bedzie nawet wieksze. Kaliope krzatala sie po kuchni, poza zasiegiem jego wzroku, ale robila wystarczajaco wiele halasu - a przynajmniej tak mu sie wydawalo - aby nie dac George'owi zapomniec o swojej obecnosci. Zreszta on i tak nie potrafil przestac o niej myslec. Odkad Kaliope pojawila sie w Fevre Dream, kazda ich noc wypelniona byla szalonym seksem, a kazdy dzien praca pisarska, oczywiscie oprocz dni, kiedy uczyl, co stalo sie teraz dla niego uciazliwym kieratem. Kiedys wydawalo mu sie, ze milosc, na ktora tak czekal, moze polozyc kres jego tworczosci. Okazalo sie jednak, ze Kaliope byla dla niego wiekszym natchnieniem niz cokolwiek przedtem, gdy byl samotny, chociaz jej pochodzenie i powod, dla ktorego do niego przyszla, wciaz owiane byly mgla tajemnicy. W kuchni gralo radio i spiker piszczacym glosem - niewatpliwie byl to jakis zarobkujacy uczen z college'u w Itace - informowal o najwazniejszych wydarzeniach dnia: prezydent Poludniowej Afryki, Botha, po raz kolejny oglosil, ze nie skonczy sie jeszcze wladza bialej mniejszosci, Nancy Reagan zakupila kolejny zestaw porcelany do Bialego Domu, zas na lotnisku O'Hare pracownicy Federalnej Agencji Lotniczej nie mogli sobie poradzic z dwuglowa krowa, ktora spacerowala po pasie startowym, gdzie przygotowywal sie do lotu boeing 747. Gdy George skonczyl strone i wkrecil w maszyne czysta kartke, w drzwiach kuchennych pojawila sie Kaliope, ubrana w swoja szate przetykana srebrna nitka. W rekach trzymala spora paczke, owinieta w brazowy papier. -To przyszlo w dzisiejszej poczcie - oznajmila, stawiajac paczke na stoliku do kawy, obok biurka. - To tez. - Wreczyla George'owi kremowa koperte. -Ale dzisiaj nie bylo jeszcze listonosza - przypomnial jej, wpatrujac sie w przesylki, nie oczekujac zreszta zadnych wyjasnien. I nie otrzymal ich. -No tak - to bylo wszystko, co powiedziala Kaliope i z usmiechem wzruszyla ramionami. Niezaleznie od tego, czy listonosz tego dnia juz byl, czy nie, obie przesylki byly poprawnie ostemplowane, a na znaczkach widniala wczorajsza data. Kaliope nie przejmowala sie faktem, ze cos tu nie gralo. A kiedy usmiechnela sie do niego, wygladala piekniej, niz moglaby to wyrazic jakakolwiek metafora. Po chwili George takze przestal sie zajmowac szukaniem logicznego wytlumaczenia, skad wziela sie poczta przed przyjsciem listonosza. -Dobrze - powiedzial. Najpierw otworzyl koperte i wyjal z niej taki sam srebrzysty kartonik, jaki ostatnio otrzymala Aurora Smith. Oczarujemy wszystkich... Podobnie jak Aurora, George takze zastanawial sie, kto z Domu Tolkiena moglby mu przyslac zaproszenie na Halloween, bowiem chociaz slyszal o tym miejscu, nigdy tam jeszcze nie byl, podobnie zreszta jak w innych tego typu Bractwach. W zaproszeniu zastanowilo go takze pare innych rzeczy, na ktore Aurora nie zwrocila uwagi, takich jak wizerunek bialej rozy i pierwsze slowa zaproszenia. Pani z Domu Tolkiena, tak sie zaczynalo. Niepokoilo go jednak nie to, co Briana Garrowaya, ktory dziwil sie, ze zaproszenie na przyjecie wysyla kobieta, ale raczej natychmiastowe skojarzenie z Kaliope. -Ty... - zaczal niezgrabnie, patrzac na nia. -Ja? - zdziwila sie Kaliope, wznoszac brwi i usmiechajac sie jeszcze serdeczniej niz zwykle, jakby ucieszylo ja cos bardzo osobistego. -To niemadre - stwierdzil po chwili sam. Ale nie rezygnowal. - Czy znasz jakichs... jakichs innych ludzi na Cornellu? To znaczy, chcialbym wiedziec, czy bylas juz wczesniej w Itace? -Przybylam na to Wzgorze wylacznie z twojego powodu, George - zapewnila go. Dopiero po minucie zdal sobie sprawe, ze wlasciwie nie odpowiedziala na jego pytanie, ale wowczas Pani byla juz w kuchni. George przyjrzal sie wiec paczce opakowanej w brazowy papier. Do jego uszu dobieglo klikniecie zapalarki i syk gazu, co wskazywalo, ze Kaliope nastawila wode na herbate. George nie oczekiwal, ze na przesylce znajdzie adres nadawcy, gdy wiec okazalo sie, ze jest, nie byl zdziwiony, widzac w jego miejscu wielka plame. Adres byl tak zamazany, ze udalo mu sie odczytac tylko miejsce nadania paczki: Chicago. Sprawdzil jeszcze raz date na stemplu pocztowym i pomyslal, ze nadano ja chyba ekspresem i to jakims piekielnie szybkim ekspresem, gdyz paczka dotarla z Illinois do Nowego Jorku nawet przed listonoszem. Adresat tez budzil wiele watpliwosci: "Dla swietego, ktory jest patronem snow na jawie, Itaka, N.Y. 14850". Paczka dotarla do niego, chociaz nie bylo ani nazwy, ani numeru ulicy. George byl w stanie zaakceptowac w stosunku do siebie okreslenie "swiety, ktory jest patronem snow na jawie", jakkolwiek nie brzmi to skromnie, podejrzewajac, ze wymyslil je jakis jego wielbiciel lub krytyk. Ale skad nie przybyly jeszcze listonosz wiedzial, komu nalezy ja doreczyc? -Psiakrew - burknal George pod nosem i postanowil zajac sie tym paradoksem pozniej. Rozerwal brazowy papier, a wtedy okazalo sie, ze paczka zawinieta jest jeszcze w kilka warstw gazet. Gdy ostatnia gazeta spadla na podloge, oczom George'a ukazala sie skrzyneczka z ciemnego drewna, ze srebrnymi zawiasami, zamknieta na srebrny zamek. Na wieczku znajdowal sie intarsjowany napis z kosci sloniowej: Pandora - No tak - powiedzial George. Nie dotykajac zamka, podniosl skrzyneczke do ucha i potrzasnal. Nie wydobyl sie zaden dzwiek. Albo zawartosc szczelnie wypelniala wnetrze, albo kasetka byla bardzo dobrze wyscielana. Jeszcze raz przeczytal slowo widniejace na pokrywie. Puszka Pandory, pomyslal natychmiast. Troche mala, aby zmiescic wszystkie nieszczescia, jakie trapia ludzkosc. Ale przeciez, zakladajac, ze byla to prawdziwa puszka Pandory, co powinien brac pod uwage, zwazywszy na dziwny sposob, w jaki do niego dotarla, zgodnie z greckim mitem puszka ta juz dawno zostala otwarta, plagi i choroby uwolnione, a w srodku powinna pozostac jedynie Nadzieja. Optymistyczny z natury, a poza tym majacy teraz u swojego boku Kaliope, George nie byl szczegolnie zainteresowany puszka pelna Nadziei. Moze powinien to oddac komus bardziej potrzebujacemu, na przyklad Ragnarokowi, ktory ostatnio sprawial wrazenie mocno przygnebionego. Intuicyjnie myslac o bialym marmurowym nagrobku na cmentarzu Kosciniec - nawet kroj liter na wieczku pudelka byl taki sam - George otworzyl zamek i podniosl wieczko. W srodku zalsnil metal. Figurka w kasetce nie przypominala Nadziei, chyba ze bylaby to Nadzieja widziana oczami kogos w glebokiej depresji: Nadzieja o zwinietym, srebrnym cielsku, klach z kosci sloniowej, jadeitowych luskach na skrzydlach i brzuchu oraz oczach z kamieni przypominajacych szafiry. Brakowalo tylko pioropusza ognia, buchajacego z paszczy. Smok. Ktos przyslal mu miniaturowego, skrzydlatego smoka. George wyjal go ze skrzyneczki, zdziwiony, ze jest taki lekki, i postawil na stoliku do kawy. Przedmiot musial byc dosc kosztowny, ale zarowno to, jak i mistrzowskie wykonanie figurki, na razie nie interesowalo George'a. Niezaleznie bowiem od perfekcyjnego wykonania, rzecz byla szkaradna, jak kazdy potwor, a jego ciemnoniebieskie oczy zdecydowanie wyrazaly wrogosc. Oczywiscie, jego odpychajacy wyglad dzialal na tyle, na ile pozwalal rozmiar smoka, ktory od ogona do pyska mial nie wiecej niz stope dlugosci. George przez piec minut ogladal smoka i mierzyl sie z nim wzrokiem, a potem zajrzal jeszcze raz do pudelka, sprawdzajac, czy czegos nie przeoczyl - na przyklad jakiejs dodatkowej Nadziei albo listu wyjasniajacego, dlaczego dostal taki prezent. Nic tam jednak nie bylo. -Do diabla, co to wszystko znaczy? - zastanawial sie, po raz kolejny dokladnie badajac dziwny przedmiot. Kaliope wrocila z kuchni, niosac w reku filizanke ze spodeczkiem. -Herbata - oznajmila. -Hej - George uniosl wzrok. - Zobacz, co dostalem. -Wiem - powiedziala tonem, jakby bez zagladania do paczki znala jej zawartosc, zanim jeszcze ja rozpakowal. Postawila przed nim filizanke. - Wypij to. Nie jest goraca. George spojrzal na filizanke, potem na Kaliope. -Kogo znamy w Chicago? - zapytal, akcentujac wyraznie liczbe mnoga. -Burmistrza Deleya - zasugerowala Kaliope. - Moze spodobala mu sie twoja ksiazka i chcial ci zrobic prezent. -Nie sadze, aby burmistrz Deley wiele ostatnio czytal - stwierdzil George, a Kaliope rozesmiala sie i dala mu buziaka. George tez sie usmiechnal, co wiecej mogl zrobic? Juz wczesniej przekonal sie, ze jesli Kaliope tego nie chciala, nie byl w stanie wymusic na niej zadnej konkretnej odpowiedzi. -Wypij herbate - powtorzyla. George podniosl do ust filizanke i wypil lyk. Miala racje, nie byla goraca. -Wiesz, ze one tak naprawde nie potrafily latac - powiedzial. -O czym mowisz? -O smokach. Nie mialy aerodynamicznego ksztaltu - powiedzial mi to kiedys jeden profesor fizyki. -Trzmiele tez nie maja aerodynamicznych ksztaltow - skontrowala Kaliope. - A poza tym, we wszystkich bajkach smoki lataja. Czy nie powinienes w to wierzyc? -No tak... - Uderzyl palcem figurke. - Ale metalowe smoki jednak nie lataja. -To moze zalezec od wiatru. George przelknal lyk herbaty. Poczul nagle lekkosc glowy i bardziej gorzki niz zwykle smak napoju. -Czy znasz sie na magii? - zapytal. Kaliope usmiechnela sie. -Magia? Dlaczego myslisz o magii? -To wszystko... - Usilowal objac jednym gestem reki smoka, kasetke, zaproszenie na przyjecie i "Patrona snow na jawie". - Kaliope, to przeciez niezly odjazd. Patrzac na niego z prawdziwym wspolczuciem, wyciagnela reke i lekko pacnela go w policzek. -Biedny George - powiedziala. - Ty zupelnie nie masz pojecia, o co chodzi w tym swiecie. A w sprawie magii... nie znam sie na niej tak, jak ty. -Alez ta odpowiedz niczego nie wyjasnia. -Wyjasnia wszystko - upierala sie Kaliope. Ujela dlon, w ktorej trzymal filizanke, i uniosla ja do jego ust, zmuszajac do wypicia reszty herbaty. Gdy wysaczyl napoj do ostatniej kropli, filizanka wrocila na talarzyk i zostala odsunieta na bok. Kaliope patrzyla George'owi prosto w oczy, a on niemal fizycznie czul, ze jej wzrok go podtrzymuje. Glowa juz nie wydawala mu sie tak lekka jak przedtem, teraz rodzil sie w niej narastajacy chaos, zas wzrok Kaliope przewiercal go na wylot, az do kregoslupa. -Opowiedz mi te historie, opowiadaczu - powiedziala. -Jaka historie? -O tym, jak pierwszy raz wezwales wiatr. Gdy byles jeszcze chlopcem. -To zdarzylo sie, gdy bylem z wujkiem Erazmem - George przypominal sobie ten dzien jakby pod wplywem hipnozy. - Udalo mu sie sprzedac jedna ze swoich rzezb - taka prawdziwa rzezbe, a nie betonowe zwierzaki, o ktorych ci juz opowiadalem - i aby to uczcic, poszlismy puszczac latawce. Erazm najbardziej lubil wielkie, kolorowe latawce. Udalismy sie na Flushing Meadow Park, niedaleko wielkiego, metalowego globusa z czasow Targow Miedzynarodowych. Niestety, nie bylo wiatru. Czekalismy wiele godzin, od poludnia az do zmierzchu, rozmawiajac w tym czasie o wszystkim, co tylko przyszlo nam do glowy. Nie moglismy zrezygnowac i przyjsc innego dnia - postawilismy to sobie za punkt honoru. Wreszcie slonce zaczelo zachodzic, a wiatru wciaz ani sladu. Wtedy wujek oswiadczyl: "W porzadku, George, jesli wiatr nie chce z nami wspolpracowac z wlasnej woli, powinnismy go jakos do tego zmusic". Zapytalem go, jak to zrobimy, a on podwinal rekawy koszuli, usiadl i zamyslil sie. Wujek Erazm zastanawial sie i wreszcie wymyslil przedziwne rozwiazanie, z gatunku tych, co zawsze dzialaja. Po kilku minutach obserwowania nieba powiedzial: "O ile sie nie myle, George, chcesz zostac pisarzem?" "Najbardziej na swiecie" - przytaknalem. "No wiec dobrze - powiedzial - wyobraz sobie zatem, ze piszesz opowiadanie o dwoch facetach, ktorzy spedzili caly dzien, czekajac na wiatr. Jak bys to zakonczyl? Czy myslisz, ze w koncu sie doczekali?" "Jestem tego pewien - odpowiedzialem (to mialo miejsce na kilka lat przed pojawieniem sie mody na niezbyt szczesliwe zakonczenia). - Oczywiscie, ze sie doczekali". "Doskonale". "Mysle, ze gdyby to bylo sedno calego opowiadania..." "Tak?" - ponaglal mnie wuj. "...wtedy moze powinni cos zrobic". I "Na przyklad co, George?" "Och, nie mam pojecia... moze powinni zatanczyc Indianski Taniec Wiatru?" Kaliope usmiechnela sie. -Indianski Taniec Wiatru? -Tak, przeciez mialem wtedy dwanascie lat, nieprawdaz? - Po chwili kontynuowal: - I wtedy wujek Erazm powiedzial: "Swietnie, zrobmy tak", jakbym mial jakiekolwiek pojecie o tym tancu. -I co zrobiles? -A co moglem zrobic? Musialem zaimprowizowac. Nie bylo to nic skomplikowanego - zakrecilem sie dokola wlasnej osi, trzymajac w jednej rece latawiec, a w drugiej sznurek. -I co sie wtedy stalo? -Nic. - George usmiechnal sie. - Na poczatku kompletnie nic. Zatanczylismy, ale wiatru jak nie bylo, tak nie bylo, sprobowalismy wiec jeszcze raz, i jeszcze, i wtedy... -I wtedy? -...wtedy nastapil przelomowy moment, moment kontroli - kto wie, moze zakrecilo mi sie w glowie, ale czulem, ze to jest naprawde jak w opowiadaniu, chociaz jednoczesnie dzieje sie naprawde. Czulem, ze powinienem wybrac jakies zakonczenie i w tym zakonczeniu naprawde powinien zaczac wiac wiatr. -I zaczal wiac. - Bylo to stwierdzenie, nie pytanie. -Tak - powiedzial George. - I od tamtego dnia juz zawsze... nie wiem, ale czuje, jakby to bylo... -Jak pisanie bez papieru - podpowiedziala Kaliope. -Tak - skinal glowa George. - Tak, dokladnie tak. -Czy myslisz - zapytala go - ze moglbys zrobic to samo nie tylko z wiatrem? -Nie wiem, nigdy nie probowalem. - Wzruszyl ramionami. - Sadze, ze to zalezaloby od okolicznosci. -A wiec... co bys zrobil, gdyby od tego zalezalo twoje zycie? Zamrugala powiekami, uwalniajac go od swojego wzroku i George znowu zobaczyl swoj pokoj. W glowie czul taka lekkosc, ze widzial, jak kolory i wymiary otaczajacych go rzeczy zaczynaja sie zmieniac. Tapicerka kanapy, w rzeczywistosci brazowa, zmieniala barwe od ciemnej czerwieni po jaskrawopomaranczowa; krawedzie stolika do kawy staly sie niewyrazne, jakby nie bylo wiadomo, ile miejsca powinien zajmowac. I poniewaz przez okno salonu wpadl promien slonca... Boze... -Dodalas cos do mojej herbaty - powiedzial George, poddajac sie paranoi, ktora dopadla go jak tygrys, czajacy sie caly czas w krzakach. - Kaliope, co bylo w herbacie? -Cos, co troszeczke rozszerzylo twoj umysl - powiedziala wyraznie Kaliope. - I pomoze ci sie bronic. -Bronic sie... och, och, hej, nie! Figurka przedstawiajaca smoka, brzeczac metalowymi pazurami i zebami, zaczela sie prostowac. Smok stanal na lapach, rozpostarl skrzydla, a w jego szafirowych oczach pojawily sie jakies wewnetrzne iskierki. George cofnal sie przerazony. -Do diabla, Kaliope! - wykrzyknal. - Co... -Na poczatku naszej znajomosci powiedzialam ci - przypomniala mu spokojnym glosem - ze chce cie nauczyc kilku rzeczy. Potraktuj to jako lekcje. -Wielkie dzieki, ale nie sadze, abym potrzebowal takiej lekcji. Czy moglabys... -Pisanie bez papieru, George. Mysl tylko o pisaniu bez papieru i wtedy prawdopodobnie wszystko bedzie dobrze. Wstala. -Poczekaj! - zawolal George. - Nigdzie nie odchodz! -Juz mnie nie ma - powiedziala Kaliope. - Zobaczymy sie po lekcji. Jej postac zamglila sie i rozplynela w powietrzu. Srebrzysta szata upadla na podloge. George nie mial czasu, aby zastanawiac sie nad sztuczka ze zniknieciem, przyjal jedynie do wiadomosci fakt, ze musi sobie sam radzic, i skierowal cala uwage na smoka, ktory wlasnie wciagal do paszczy powietrze, nadymajac sie przy tym jak balon. -Dobry Boze! - zawolal George, widzac, ze smok osiagnal juz rozmiary malego psa i ciagle sie powiekszal. W koncu przestal nabierac powietrza i utkil wzrok w George'u, syczac przy tym zlowrogo. Przyczail sie, jakby szykowal sie do skoku. George postanowil nie tracic niepotrzebnie czasu. Niewiele myslac, z calej sily kopnal od spodu stolik do kawy, ktory podskoczyl w gore. Smok, maszyna do pisania i kasetka Pandory poszybowaly w powietrzu, ladujac na kanapie. Stolik przewrocil sie do gory nogami i zwinal jak gumowa tratwa, z ktorej wylecialo powietrze, zabarwiajac sie przy tym na trzy rozne odcienie indygo, az wreszcie calkowicie wyparowal. Bron. Jak najszybciej potrzebowal broni. Smok wygrzebal sie juz spod maszyny do pisania oraz maszynopisu "Porcelanowego Mesjasza" i fruwal pod sufitem jak gigantyczna cma. George blyskawicznie obrzucil wzrokiem pokoj. Nie znalazl niczego, co mogloby mu posluzyc jako palka lub kij, jak rowniez niczego ostrego - kiedys mial replike topora bojowego wikingow, ktory wisial na scianie salonu, ale juz dawno temu zardzewial i zostal wyrzucony na zlomowisko Tompkins County. Nagle George zobaczyl lezace na podlodze ubranie Kaliope i przypomniawszy sobie stara bajke, w ktorej ksiaze za pomoca paska sluzacej uwiazal smoka, rzucil sie po nie. Smok zblizal sie do niego. George schwycil suknie Kaliope i wywijal nia, jak toreador czerwona plachta, majac nadzieje, ze odciagnie tym uwage bestii. Jednak smok, unoszac sie na srebrnych skrzydlach (najwyrazniej nie potrzebowal do tego celu wiatru) nie wahal sie ani chwili. Zignorowal szate Kaliope i kierowal sie wprost na piers George'a. Doslownie w ostatniej chwili opowiadacz zdazyl zamachnac sie suknia, uzywajac jej jako tarczy. Pazury i kly z kosci sloniowej z latwoscia przebily material i wyszczerzona paszcza smoka znalazla sie nagle tuz przy twarzy George'a. Ten odskoczyl gwaltownie do tylu, chwytajac jednoczesnie suknie Kaliope za gruba falde przy brzegu i uzywajac jej jak zelaznego kolnierza, ktory zacisnal wokol szyi potwora. To niewiarygodne, ale dzialalo. Smok zaczal gwaltownie trzepotac skrzydlami, wykrecajac leb i syczac, jakby brakowalo mu powietrza. George'owi wydawalo sie nawet, ze troche sie zmniejszyl. Widzac skutecznosc swojej broni, zacisnal mocniej falde, chcac udusic bestie. -Wlasnie tak! Mam cie, ty... - zwycieskie okrzyki zamarly George'owi na ustach, gdy smok dmuchnal mu w twarz dymem i zamachnal sie wsciekle lapa, uderzajac go w ramie. Mimo bolu George czul, ze jego uscisk slabnie, i ostatkiem sil uzyl szaty Kaliope jako procy, z pomoca ktorej cisnal smoka w kat. Zaraz potem zatoczyl sie, a z oczu poplynely mu lzy. Zadrapane w trzech miejscach ramie krwawilo. Uwolniony smok fruwal po pokoju. George pobiegl do kuchni, gdzie przez okno wpadaly promienie sloneczne, we wszystkich kolorach widma, poza naturalnym odcieniem zoltobialym. Gdyby tylko mial czas, moglby tam stac i patrzec na to zjawisko bez konca. -Niech to wszyscy diabli! - zawolal George, otwierajac kopniakiem drzwi lodowki, ktore trzasnely w smoka, wlatujacego wlasnie do kuchni. Opowiadacz zaczal sie cofac, rzucajac w smoka drobnymi sprzetami, sloikami, puszkami, wszystkim, co wpadlo mu w rece, ale nie zdolal go zatrzymac na dluzej niz moment. Cisnal w niego ostatnia puszka soku i wycofal sie do bocznego korytarza. Wiedzac, ze nie uda mu sie dotrzec do drzwi wyjsciowych (nawet gdyby mu sie to udalo i tak nie wiedzialby, co robic dalej), wpadl do sypialni i usilowal sie tam zamknac. Lecacy tuz za nim smok zdazyl wsadzic lape i przod pyska miedzy drzwi, ale wycofal sif, gdy George dwukrotnie nimi trzasnal. Zamknal drzwi i przekrecil klucz, ale slaby zamek nie byl wystarczajacym zabezpieczeniem i George oczekiwal, ze smok za chwile bez trudu dostanie sie do sypialni. Jednak odglosy, jakie dochodzily z drugiej strony, brzmialy jeszcze bardziej zlowieszczo - regularne syczenie, towarzyszace nabieraniu przez smoka powietrza. Znowu sie powiekszal. George'a zmrozila nagle wizja smoka wielkosci prawdziwego lwa, mogacego powalic go, bez szansy na obrone. Pisanie bez papieru. Pomysl o pisaniu bez papieru. -No dobrze! - zawolal George, skrajnie rozzloszczony. Kilka razy uderzyl w drzwi, aby zwrocic na siebie uwage. - No dobrze! Chcesz sie bawic, chcesz byc prawdziwym, zywym smokiem, niech tak bedzie! Ja w takim razie zamieniam sie w cholernego Bialego Rycerza i zaraz zobaczymy, czy ci sie to spodoba! Po czym mruknal do siebie: to tylko opowiadanie, fikcja, nic sie nie moze wydarzyc. Zamkniesz oczy, obrocisz sie dookola i otworzysz oczy. A kiedy je otworzysz, na twoim lozku pojawi sie miecz. George zamknal oczy. Okrecil sie wokol wlasnej osi i otworzyl oczy. Lozko wygladalo tak, jakby oddychalo. Grafitowoszara posciel wybrzuszala sie i opadala w jednostajnym rytmie. Obie poduszki rozplaszczyly sie na podglowku, jakby czyms przestraszone, ale broni nie bylo widac. -Cholera! - powiedzial George. - Prosilem o miecz. Jego glowa znowu zrobila sie lekka jak piorko, a on koncentrowal sie i byl coraz bardziej zly, ze miecz sie nie pojawial. I nagle nadeszla chwila, chwila przelomowa, gdy zniknely wszystkie strachy i mysli o smoku i pozostala tylko czysta wscieklosc na to, ze opowiadanie nie toczy sie tak, jak George sobie zyczyl. -Na lozku - powiedzial stanowczym glosem George - lezy miecz. Nagle w pokoju powial silny wiatr. Zaraz potem rozlegl sie cichy odglos prucia i otworzyl sie szew na koldrze, spod ktorej wylonila sie rekojesc miecza, przedzierajacego sie przez materac, bogato dekorowana, z biala roza na galce nalozona na czerwony krzyz. Wysunal sie na wysokosc szesciu cali ponad poziom lozka, ukazujac kawalek nagiego ostrza i czekajac, az ktos go wyciagnie. Smok takze sie uspokoil, przestal wciagac powietrze. George nie zamierzal zwlekac ani chwili dluzej. Skaczac na lozko, zauwazyl, ze ma bardziej muskularne nogi, niz mial rano, gdy sie obudzil. Silniejsze rece, rece wojownika, schwycily za rekojesc miecza i wyciagnely go na wierzch. Ostrze dlugosci czerech i pol stopy zalsnilo wlasnym blaskiem, wielobarwnym jak swiatlo sloneczne. -No dobrze - zawolal George, przyjmujac dogodna pozycja. - Mozesz wchodzic. Drzwi od sypialni wyskoczyly z zawiasow i do srodka wpadl smok, wiekszy od lwa i buchajacy dymem jak lokomotywa. Tym razem George stal pewnie na nogach. Potwor probowal go oslepic i machal olbrzymimi skrzydlami, ktore wytwarzaly silne zawirowania powietrza. Zniknal gdzies caly strach, George mial kontrole nad opowiadaniem i nic nie powinno go niepokoic, o ile sam sobie tego nie zazyczy. Nie zamierzal czekac, az smok lepiej przygotuje sie do ataku. -No chodz - wyszeptal i potwor rzucil sie na niego z szeroko otwarta paszcza i wyciagnietymi pazurami, chcac rozszarpac go na strzepy. George w dalszym ciagu nie tracil odwagi, stal pewnie na nogach z gotowa bronia. Smok byl juz tuztuz, ryczac triumfalnie. I wtedy Stephen George zamachnal sie mieczem, przecinajac ze swistem powietrze i odcinajac bestii leb, az poszly takie iskry, ze wydawalo sie, iz rozswietlily caly swiat. II George nie obudzil sie gwaltownie. Bylo to bardzo powolne przechodzenie na jawe, z Kaliope przytulona do jego ramienia. Oczy miala zamkniete, jej usta usmiechaly sie, unoszac sie w leciutkim posapywaniu.George bardzo delikatnie, starajac sie jej nie obudzic, wyszedl z lozka. Co tez mu sie snilo? Niestety, niewiele mogl sobie przypomniec, co bylo dosc frustrujace, chociaz wspomnienie tego snu moglo w przyszlosci wrocic do niego. Cos o puszce... i chyba byl ranny. Spojrzal na swoje ramie i dostrzegl na nim trzy biale linie po zadrapaniach, ktore juz prawie sie zagoily. Potrzasajac ze zdziwienia glowa, George wciagnal spodnie i poszedl do kuchni przygotowac sniadanie. Przez otwarte drzwi do salonu zobaczyl maszyne do pisania, stojaca grzecznie na stoliku do kawy. Musi dzisiaj skonczyc to opowiadanie, przypomnial sobie, opowiadanie o hydrauliku w Piekle. Gdy wkladal kromki chleba do tostera, ktos zapukal do drzwi. George drgnal, potracajac lokciem karton z sokiem pomaranczowym, ktory rozlal sie na podloge. Stojac w swiezej kaluzy, George jeszcze raz potrzasnal glowa i usmiechnal sie, chociaz nie bylo powodu do zadowolenia. To tylko listonosz, ktory wreszcie przyszedl. PRZYJECIE HALLOWEEN I Pierwsi Ministrowie i Szare Damy przybyli na przyjecie do Domu Tolkiena tuz po dziesiatej wieczorem. Oddawszy swoje wierzchowce pod opieke pilnujacych, weszli do srodka zadowoleni, ze moga sie tam schronic przed nadciagajacym deszczem. Sznur jaskrawych swiatel oswietlal glowny hol i droge do windy, bo oczywiscie przyjecie odbywalo sie w podziemnym Ogrodzie Lothlorien, pod bezchmurnym, rozgwiezdzonym niebem.Okolo jedenastej zabawa juz sie rozkrecila, panowal doskonaly nastroj, a alkohol plynal szeroka rzeka. Atmosfera przyjecia podgrzala sie okolo jedenastej trzydziesci, z chwila przybycia George'a i Kaliope. Mieli na sobie stroje osobiscie zaprojektowane przez Pania. George byl przebrany za Ksiecia Valianta, a Kaliope za Sierotke Marysie. Wielu czlonkow Cyganerii i Bractwa zasypialo tej nocy, sniac o gaskach. Zblizala sie polnoc. Dokladnie o dwunastej, po wielu klotniach i przymilaniach sie do swojego chlopaka, do Domu Tolkiena weszla Aurora - i wowczas zaczelo sie prawdziwe przyjecie. II -Chodzi o to, ze nie widze sensu w chodzeniu na przyjecie, gdzie nikogo nie znam - powiedzial Brian Garroway, gdy winda wylozona obsydianem zwozila ich do piwnic.Aurora poprawila koszyk piknikowy na ramieniu - byla przebrana za Czerwonego Kapturka. -Nie widziales tych ludzi, ktorzy mineli nas na koniach, gdy szlismy Przez las? To Cyganeria. -Nie znam zadnej Cyganerii - oswiadczyl Brian. Byc moze byl tej nocy bardziej drazliwy niz zwykle z powodu przebrania, jakie w ostatniej chwili wymyslila dla niego Aurora. Na plecach mial udrapowany w formie peleryny spory kawal blekitnego materialu, zas za pasem dluga bagietke, ktora udawala miecz. Do kolnierza Briana przyczepiony byl kawalek papieru z napisem: Jestem Kanapkowym Elfem. -Dobrze - powiedziala Aurora - moge ci przedstawic kilku z nich. Poznalam paru w zeszlym roku na seminarium o Jonathanie Swifcie. -Swift. No tak. W piwnicach czekalo dwoch karlow, ktorzy witali gosci. -Czesc! - Rozpromieniona Aurora zostawila na chwile Briana i podeszla do nich. - Czy to tutaj... Przerwala, widzac, ze twarze karlow przypominaja oblicza zombie. Oba mialy wzrok utkwiony w przestrzeni, jakby sparalizowane widokiem czegos, co ukazalo im sie chwile wczesniej. Aurora juz zamierzala pomachac jednemu z nich reka przed oczami, gdy nagle przemowily. -Idzcie, jak prowadza swiatla - powiedzial jeden smutnym glosem. -Uwazajcie, gdy bedziecie przechodzic przez most - dodal drugi. Zaden nawet nie spojrzal na Aurore. -Uhum - pokiwal glowa Brian, przygladajac sie uwaznie karlom. Nigdy jeszcze zadnego nie dotknal i chyba by sie nie przemogl, ale zawsze strasznie go rajcowalo, gdy je spotykal. - No wiec, co sie tu dzieje? Pierwszy karzel westchnal cichutko. -Pani... - wyszeptal i umilkl. -Aurora - Brian zwrocil sie do niej zniecierpliwionym glosem. - Naprawde, wcale nie jestem przekonany... Ale Aurora przerwala mu, dotykajac dlonia jego ramienia. -Chodzmy - przynaglala niecierpliwie i ruszyla w strone szeregu lamp, oswietlajacych droge przez ciemne piwnice. -Aurora! Glos Briana zabrzmial stanowczo, ale ona szla dalej, zmuszajac go, aby za nia pobiegl. Zlapal ja dopiero na mostku. -Aurora - zaczal znowu, gdy sie zrownali. - Czy naprawde uwazasz, ze powinnismy isc na przyjecie, gdzie nawet odzwierni sa z kamienia? Aurora zignorowala jego pytanie. -A to co? - zapytala, gdy zblizyli sie do przepasci. Latarnie na moscie ustawione byly tylko po jednej stronie, aby zostalo jak najwiecej miejsca do przejscia. -Aurora! - Brian zlapal ja za ramie, gdy zamierzala wejsc na most. Odwrocila sie rozzloszczona, wyrwala mu sie i niechcacy stracila przy tym jedna z lamp. Lampa wpadla do przepasci i leciala w dol, obijajac sie o sciany wawozu. Po jakims czasie zgasla, ale jesli nawet pozniej rozbila sie na dnie, zadne z nich tego nie slyszalo. -Jezus Maria - zawolal Brian, z lekiem zagladajac w czarna otchlan pod stopami. - Co to jest, do diabla? Aurora wykorzystala chwile jego nieuwagi i wbiegla na most. Brian podazyl za nia, uwaznie stawiajac kroki i obiecujac sobie, ze tym razem schwyci ja za reke dopiero po drugiej stronie. Gdy juz sie tam znalezli, nawet Brian stanal jak wryty, oczarowany widokiem Ogrodow Lothlorien. III Posrodku polany otoczonej drzewami wznosil sie wspanialy pawilon, a wlasciwie otwarty namiot z lisciastozielonego plotna, rozpostartego na szaropopielatych slupkach. Wewnatrz znajdowal sie doskonale zaopatrzony bar, wykonany z drewna w taki sposob, ze mialo sie wrazenie, iz wyrasta z wnetrza ziemi. Chociaz w barze nie brakowalo ani niezbednych urzadzen, ani zadnego napitku, nawet tych z najlepszymi nalepkami, wszystko zostalo dokladnie ukryte, aby nie psuc atmosfery Ogrodu. Oczywiscie, pewne niezgodnosci z duchem przyjecia byly nieuniknione. Z.Z. Top, wyposazony od stop do glow w bojowe akcesoria, siedzial przebrany za Piwnego Mysliwego z zestawem szesciu piw marki Schlitz, zamaszyscie potrzasajac jedna z puszek.Na zewnatrz pawilonu Cyganeria bawila sie z bracmi z Domu Tolkiena i innymi goscmi. Jedni tanczyli przy muzyce stworzonego napredce zespolu, ktory gral cos posredniego miedzy brzmieniem sredniowiecznych minstreli a mieszanina jazzu, inni pili i rozmawiali. Szara Dama Fujiko, ubrana w toge rzymskiego senatora, gawedzila z Noldorinem, jednym z Prezydentow Domu Tolkiena, ktory zaproponowal Cyganerii honorowe czlonkostwo w zamian za szanse jej poznania. Na razie wszystko szlo jak najlepiej, zreszta w calym Ogrodzie nie bylo pary, ktora nie wygladalaby na zadowolona lub przynajmniej na tyle zalana, aby swietnie sie bawic. Podczas gdy Aurora przygladala sie gosciom, Brian studiowal wiszace nad nimi niebo. Podobnie jak wczesniej Lwie Serce, on takze natychmiast poznal sie na iluzji. -To kopula - oswiadczyl glosno, ale nie bez zdumienia. - Podziemna kopula. Tuz obok przechodzil wlasnie Shen Han, inny Prezydent Domu Tolkiena i uslyszal jego slowa. Jednak tym razem nie ustosunkowal sie do odkrycia Briana. Bo co moglby powiedziec? Oczywiscie, gwiazdy swiecace nad Ogrodem byly projekcja i Shen Han doskonale wiedzial, co nalezy zrobic, aby rozblysly mocniejszym blaskiem lub przygasly. Potrafil rowniez regulowac klimat Lothlorien: wiatr, mgle, ktora teraz kusicielsko wila sie pod nogami gosci, temperature. Nie wiedzial natomiast, jak dzialal caly mechanizm, bo ani on, ani zaden inny z braci nigdy nie widzieli wiecej niz pojedyncza maszyne lub projektor, chociaz niektorzy probowali dowiedziec sie czegos na ten temat. Cokolwiek by to jednak nie bylo i gdziekolwiek zostaloby zainstalowane, z pewnoscia byla to znakomita maszyneria, ktorej jeszcze ani razu nie musieli naprawiac ani konserwowac. W rzeczywistosci, zgodnie z legenda, Dom Tolkiena od czasu powstania sam dbal o siebie. Ale w takie legendy goscie niechetnie wierzyli. -George! - zawolala Aurora, widzac znajoma postac. Brian wrocil na ziemie. Shen Han poszedl swoja droga. -Czesc - powital ja George, podchodzac blizej. Za nim plynela peleryna Ksiecia Valianta i w przeciwienstwie do tej, ktora mial Brian, nie wygladala tak, jakby zostala zdjeta z okna. - Co cie tu sprowadza? -Dostalam poczta zaproszenie - wyjasnila. - Od Pani z Domu Tolkiena. -Od Pani? - zdziwil sie George i na jego twarzy pojawil sie niepokoj. -Tak. Oczywiscie nie moglismy przegapic szansy obejrzenia takiego miejsca. - Aurora spojrzala na Briana. - Nieprawdaz? -Masz racje - zgodzil sie Brian. - W zadnym wypadku nie moglismy. Jak sie ma twoja nowa dziewczyna? George spojrzal na niego zdumiony. -Skad wiesz, ze mam dziewczyne? -Pisali o tym w czwartkowym "Daily Sun". O tajemniczej damie, ktorej zaden fotograf nie zdolal zrobic zdjecia. -Naprawde? - zapytala Aurora. - Czy znamy ja? Jest tutaj? -Jest - odpowiedzial George - ale gdzies zniknela. -Zniknela? -Komus, kto jej nie zna, moze wydawac sie troche dziwna. Gdy weszlismy do Ogrodu, mgla na moment sie podniosla i wtedy wlasnie zniknela. Jak Cien. Jestem pewien, ze niebawem znowu sie pojawi, ale na razie moze to i lepiej, ze jej tu nie ma. Gdy pokazujemy sie w miejscach publicznych, Kaliope robi na ludziach dziwne wrazenie. -Karly przy windzie... - zamruczal Brian. George pokiwal glowa. -Wlasnie o tym mowie. -Tym bardziej chcialabym ja poznac - powiedziala Aurora - te... Kaliope. Jesli sie pojawi, odszukaj nas, prosze. Troche tu jeszcze pobedziemy. -Moze nie tak dlugo - zaprotestowal Brian, ale Aurora juz pomachala na pozegnanie i poszla zobaczyc cos miedzy drzewami, co zwrocilo jej uwage. Po raz kolejny musial za nia biec i jego irytacja siegnela szczytu. Jednak ledwo zrobil pierwszy krok, gdy nagle wysunela sie czyjas noga i Brian potknal sie, wywracajac kozla na ziemi. Gdy wstawal, w jego uszach rozbrzmiewal czyjs dziki chichot. Wsciekly, odwrocil sie w strone, skad dochodzil smiech, i zobaczyl Woodstocka. Lezal tuz obok w trawie z rozlozonymi szeroko nogami, w jednej rece trzymal butelke piwa, a na wpol wypalonego jointa w drugiej. Przechylil do tylu glowe i mogloby sie zdawac, ze zaraz zadlawi sie wlasnym smiechem. -Bardzo zabawne - powiedzial Brian, schylajac sie, aby oczyscic spodnie. Zdusil w sobie slowo "kutas", rzucajac zamiast tego: -Ty palancie! -Co? - Woodstock przestal sie smiac i usilowal przygladac sie uwaznie Brianowi, jakby dopiero teraz go zobaczyl. - Palancie? -Ciesze sie, ze podobal ci sie moj upadek. Moglem skrecic sobie kark... albo tobie. -Podobal ci sie? - powtorzyl Woodstock. - Ty?... Nie... - Duszac sie ze smiechu, wskazal palcem puste miejsce na sciezce tuz za Brianem. - Maly czlowieczek... takiej wysokosci. - Pokazal reka pol stopy od ziemi, wylewajac przy tym na siebie zawartosc butelki. - Taki malutki, przysiegam. -Oczywiscie - skwitowal to Brian. Po chwili zawolal co sil w plucach: - Aurora! Nigdzie nie bylo jej widac. Brian zostawil Woodstocka, ktory zanosil sie nowym atakiem smiechu, i ruszyl sciezka w strone, gdzie, jak mu sie wydawalo, poszla Aurora. Minal dwoch braci z Domu Tolkiena i trio z zenskiego kola studenckiego Alpha Phi, a zaraz potem znalazl sie na polanie z Zakletym Kregiem. Byl to krag pomalowanych kamieni, ktore, w co wierzyli bracia, posiadaly tajemna moc chroniaca przed zlymi silami. W srodku lezala kobieta, odpoczywajaca tam po zbyt duzej porcji wina. Brian zauwazyl, ze byla bardzo piekna, ale nie jej szukal. Na polanie nie bylo nikogo innego, przytomnego lub nie, kogo moglby zapytac o Aurore. Nie wiedzial, co poczac, gdy nagle katem oka zauwazyl cos czerwonego. Szybko spojrzal w strone kepy drzew na skraju polany i znowu to zobaczyl, tym razem duzo wyrazniej: postac w czerwonym plaszczyku i kapturze, wchodzaca w las. Brian zawolal ja, ale nie zareagowala. Spieszac sie, aby znowu nie stracic jej z oczu, Brian ruszyl do lasu po cienkim dywanie z mgly. Nie zatrzymal sie nawet na chwile, aby sprawdzic, gdzie sie znajduje, i nie zapamietal zadnych znakow szczegolnych charakterystycznych dla tego miejsca. Wydawalo mu sie, ze nie sposob zgubic sie w sztucznym, podziemnym lesie. Ale drzewa rosly coraz gesciej i wkrotce nie bylo juz przez galezie widac nieba. Postac w czerwonym kapturze co chwila znikala Brianowi z oczu, gdyz mgla podniosla sie i zaslonila mu widok. -Aurora! - zawolal. - Aurora, zatrzymaj sie! Poczekaj na mnie! Nie zatrzymala sie, zanurzyla sie w oblok gestej mgly, ktora calkowicie ja pochlonela. Brian, pod wplywem naglego napadu strachu, chcial wrocic do pawilonu, gdzie moglby poprosic jakiegos brata, aby przeprowadzil go przez ten niesamowity las. Ale gdy rozejrzal sie dookola, nie mogl rozpoznac drogi powrotnej, mgla byla juz gesta jak mleko i nagle Brian zdal sobie sprawe, ze sie zgubil. IV -Puck, przestan go draznic! Chodzmy juz.-Jeszcze minutka, Zeph... Skrzat zrobil kolejna mine do Woodstocka, obserwujac, jak ryczy ze smiechu i wali piescia o murawe. Puck byl zafascynowany. Bardzo rzadko zdarzalo sie, zeby ktos z Duzych Ludzi go zobaczyl, ale nawet wowczas nigdy nie reagowali tak jak ten. -To glupie, Puck - strofowala go Zephyr schowana za krzakiem. - Co bedzie, jesli na ciebie nadepnie? -Bylbym zdziwiony, gdyby udalo mu sie stanac na nogi - odpowiedzial Puck. Ale sam tez poczul sie juz znudzony ta zabawa i grajac po raz ostatni na nosie Woodstockowi, dolaczyl do Zephyr. - 1 co teraz? -Chodzmy do Kregu. Moze Dziadek nam cos opowie. Puck pokiwal glowa i ruszyli ta sama sciezka, ktora niedawno szedl Brian Garroway. Skrzaty trzymaly sie skraju sciezki, uwazajac, aby nie rozdeptali ich przechodzacy tamtedy ludzie. Male stopy niosly ich wolno, ale przybyli na czas na polane z magicznym kregiem. Afrodyta, cyganska Minister Milosci, wciaz lezala nieprzytomna wewnatrz kamiennego kola. Dookola niej zebrala sie spora grupa skrzatow, ktore bez obawy wspinaly sie po niej i siadaly jak na wygodnej sofie. Jeden z nich stal nieruchomo na szyi Afrodyty i ukladal jej wlosy, aby pozniej zaplesc z nich warkoczyki. Puck i Zephyr zmieszali sie z tlumem. W przeciwienstwie do ludzi, skrzaty nie przebraly sie na odbywajace sie w Domu Tolkiena przyjecie. Po co bowiem niewidzialne i tajemnicze istoty mialyby wkladac kostiumy krasnoludkow lub chochlikow? Puck wypatrzyl wsrod zebranych Hamleta, odzianego w zwykly stroj z debowych lisci, z przypasanym malenkim mieczem. Jego przyjaciel rozmawial z Jaauenetta, treserka zwierzat, ktora byla z nimi tej nocy, gdy zgineli Pajeczynka i Saffron. Dalej, na samym skraju kola, Hobart i dwa inne skrzaty przygotowywali krzeslo dla Najstarszego, budowane z paleczek od lizakow i szpatulek do zagladania w gardlo, ktore przypominaly stojaca na bacznosc straz przyboczna. -Hobart wyglada na calkiem zadowolonego - powiedzial Puck, obserwujac, jak stary skrzat komenderuje dwoma mlodszymi. -To zawsze mu sprawia przyjemnosc - wyjasnila Zephyr. - Poza tym, jest Najstarszy i dzieki temu moze chlubic sie swoja historia. -O jaka opowiesc go dzisiaj poprosisz? -Nie jestem pewna. Moze o te z motylami. Krzeslo bylo juz gotowe i Hobart wspial sie, aby na nim usiasc. Uniosl dlonie, chcac uciszyc skrzaty, i tlum, calkiem juz niemaly, natychmiast zamilkl. Oczy wszystkich spoczely na Najstarszym. -Hmm - zaczal Hobart, przelykajac sline i nie mogac powstrzymac uczucia dumy, ktore w takich chwilach zawsze go ogarnialo - wydaje mi sie, ze nie musze sie wam przedstawiac. Wszyscy mnie znacie i ja tez spotkalem kazdego z was niejednokrotnie, chociaz moze nie pamietam dokladnie waszych imion. Co do dzisiejszej nocy, musze zastrzec, ze moja pamiec nie jest doskonala. Niemniej jednak wierze, ze uda mi sie was zaciekawic, opowiadajac historie, ktora jeszcze pamietam. Mam tylko prosbe, abyscie nie pytali o szczegoly dotyczace moich spraw osobistych. - Usmiechnal sie szeroko. - Chyba ze te szczegoly odnosza sie do kogos innego. Skrzaty usmiechnely sie uprzejmie. Hobart rozlozyl rece i pokiwal glowa. -A wiec... - kontynuowal. - Zaczynajmy. O czym chcielibyscie uslyszec? W tlumie zawrzalo, kazdy z kilkuset glosow wykrzykiwal cos innego. Hobart sluchal uwaznie, co pewien czas wychwytujac jakies slowa. -Opowiedz nam o Wiezy Dzwonow! -Chcemy uslyszec o historii milosnej, ktora wydarzyla sie w wigilie swietego Jana! -Motyle! - zawolala Zephyr. Hobart uslyszal jej glos i pokiwal jeszcze raz glowa. -Dosc! - powiedzial i tlum sie uciszyl. - Moja wnuczka poprosila o historie z motylami. To niesamowity zbieg okolicznosci, gdyz wlasnie myslalem o skrzacie imieniem Falstaff, ktory nosil przydomek Kapitan Gasienica, gdy... -Hobart! - uslyszeli nagle jakis glos. Glowy skrzatow natychmiast odwrocily sie w jego kierunku, bowiem ktos, kto przerwal Hobartowi, byl pozbawiony podstawowych zasad dobrego wychowania. Puck nie byl zaskoczony, widzac, ze to Laertes, brat Saffron Dey. Stal na szczycie klatki piersiowej Afrodyty, trzymajac dlon na rekojesci miecza. -Chce opowiesci o smierci - powiedzial Laertes, nie zwazajac na oburzone spojrzenia i szepty skrzatow. -Opowiesci o smierci? - powtorzyl Hobart, pochylajac sie do przodu na swoim krzesle. - A dlaczego uwazasz, ze smierc jest bardziej odpowiednim tematem niz motyle? -Nic mnie nie obchodza motyle. Niedawno stracilem rodzine, zreszta nie tylko ja. Teraz nadchodzi zima. Moge sie zalozyc, ze smierc ma ciezsza reke do wszystkiego, co lata. Nawet Duzi Ludzie - wskazal na Afrodyte - zdaja sobie z tego sprawe. Czy nie dlatego nazywaja te noc Swietem Smierci? -Nie jestem pewien, czy tak to nazywaja - oswiadczyl Hobart - ale my z pewnoscia nie. Sa wieksze nieszczescia niz mroz, Laertesie. -Nie obchodzi mnie to. Chce opowiesci o smierci. -Potrzebujesz lekcji dobrego wychowania - zawolal z tlumu Puck. Laertes rzucil mu grozne spojrzenie i zacisnal mocniej dlon na rekojesci miecza. Ze swojego krzesla Hobart dostrzegl jednak, co sie swieci. -Nic z tych rzeczy! - zaprotestowal stary skrzat, zanim Puck i Laertes rzucili sie na siebie. Hobart pamietal ich pojedynek na pogrzebie Saffron. - Natychmiast przestancie, bo inaczej nie bedzie zadnych opowiesci. -Widzisz? - zawolal Puck do swojego oponenta. - Zepsujesz wszystkim przyjemnosc! Laertes spojrzal na Hobarta. -Dostane swoja opowiesc czy nie? -Dobrze, dobrze, niech bedzie! Jesli upierasz sie jak rozpieszczone dziecko, dostaniesz, co chcesz, tylko sie uspokoj. Puck, odloz bron! -Nie zadowole sie byle jaka historia o smierci - dodal Laertes, gdy Puck niechetnie chowal miecz. -Masz na mysli jakas konkretna historie? -Tak. Chce uslyszec o Wojnie. Hobart pobladl. -O Wojnie... -A dlaczego nie? - zapytal Laertes. - To najstraszniejsza opowiesc o smierci, jaka znasz, nieprawdaz? Dokladnie to, czego teraz potrzebuje. Opowiedz nam o Wojnie, o Wielkiej Wojnie. Opowiedz nam o Rasferrecie Robalu. Stephen George siedzial przy barze z Lwim Sercem i Shen Hanem. -Przykro mi George - powiedzial Krol Cyganerii, popijajac jak zwykle midori w malej szklance. - Nie mam pojecia, o czym mowisz. -Ani ja - dodal Prezydent Domu Tolkiena. Lwie Serce skonczyl swoja porcje i poprosil o nastepna. -To oczywiste, ze powinnismy cie zaprosic, i oczywiscie cieszymy sie, ze tu jestes, ale... -Ale to nie wy wyslaliscie mi zaproszenie - dokonczyl za niego George. -Jak to brzmialo? - zapytal Shen Han. - Pani z Domu Tolkiena? Mamy tradycje zapraszania gosci w imieniu Braci z Domu Tolkiena. Nic nie wiemy o Pani, poza tym, ze wybudowala ten dom. -Mysle, ze ja moge o niej cos wiedziec - mruknal pod nosem George. Zapadla cisza. Lwie Serce skonczyl kolejne midori i nagle spojrzal na Shen Hana, cos sobie przypominajac. -Hej - odezwal sie. - Chcialbym ci podziekowac. Kilka minut temu bylem obok Zwierciadla Galadriel i zauwazylem, ze nie ma Gumowej Dziewicy. Pozbyles sie jej? Shen Han zamrugal ze zdziwienia oczami. -Powinienem byl... przepraszam, wylecialo mi to z glowy. Pewnie ktos inny sie tym zajal. Moze Noldorin. -Wszystko jedno - powiedzial Lwie Serce. - Najwazniejsze, ze zniknela. -Gumowa Dziewica? - zaciekawil sie George. - Co to za Gumowa Dziewica? -To taki glupi zart - wyjasnil Lwie Serce. - Nic waznego. Powiedz lepiej, kiedy dostales to zaproszenie. -Nie wiem. To smieszne, ale w ogole nie pamietam momentu, gdy je dostalem. Pamietam tylko, ze przez ostatnie kilka tygodni lezalo obok mojej maszyny do pisania. Nie wiem... Przerwal. Po drugiej stronie pawilonu zobaczyl pasterke kiwajaca do niego kijaszkiem zza drzewa. George wstal. -George? -Wybaczcie mi - powiedzial. - Musze z kims porozmawiac. Shen Han rozejrzal sie. -Z kim? -Z Sierotka Marysia. Znajde was, chlopcy, pozniej, dobrze? Klaniajac sie kolegom, George wyszedl z baru, kierujac sie w strone drzewa. Kijaszek zniknal za pniem, zanim George do niego podszedl, pojawiajac sie natychmiast za nastepnym drzewem, jakies dziesiec jardow dalej. -No dobrze - powiedzial George. - A wiec tu jestes. Pozwolil sie prowadzic, podazajac w wesolym poscigu za nieuchwytna pasterka. Podczas gdy Brian Garroway prawie caly czas wolal za swoja pania, aby zwolnila, George nie musial sie o to martwic. Kaliope wiedziala, co robic, i nie poddawala sie, dopoki wszystkiego nie zakonczyla. Nie ma sensu plynac pod prad. George zawedrowal w ten sposob na niewielka polanke, gdzie na gigantycznych rozmiarow grzybie siedzial Lucius DeRond, trzeci Prezydent Domu Tolkiena, i palil nargile. -Ta strona grzyba uczyni cie mniejszym - oswiadczyl, wypuszczajac w niebo kolka - a tamta uczyni cie wiekszym. George zapytal go, jak dziala srodek grzyba, ale nie czekajac na odpowiedz, pobiegl za wiotkim, rozowym kijaszkiem, ktory znowu zaczal go wzywac. Po drugiej stronie polany drzewa rosly bardzo gesto, a mgla byla juz biala jak mleko. Wkrotce George podazal nie tyle za kijaszkiem, ile za odglosem delikatnych stop, ktory slyszal tuz przed soba. Pozniej to takze ucichlo. Zagubiony w swiecie wirujacej bieli - ale bez leku - George dal sie prowadzic instynktowi, wierzac, ze ktos nad nim czuwa. Drzewa znowu sie przerzedzily, tworzac kolejna polanke. George raczej to wyczul, niz zobaczyl, nie widzial nic poza czubkiem wlasnego nosa. Szedl przed siebie ostroznie, aby uniknac przeszkod, i nagle pojawila sie ona. George dotknal czegos, co poczatkowo wzial za czepek Sierotki Marysi. Wyciagnal rece, aby ja objac, a ona sie odwrocila. Uniosla reke i dotknela brzegu jego czapki, jakby chciala sie upewnic co do jego tozsamosci. Zaczeli sie calowac w ciszy i gdy palce Pani bladzily cudownie w gore i w dol po jego plecach, George'owi nie przyszlo nawet do glowy zapytac, co sie stalo z kijaszkiem pasterki. VI -Rasferret Robal... - zaczal Hobart z grobowa mina - znany takze jako Rasferret Zly, Rasferret Niszczyciel. Niewiele jest imion tak przerazajacych jak to. Rasferret to nasz wspolny koszmar, nasz demon, ktory, chociaz minelo juz ponad sto lat, wciaz jest w stanie siac przerazenie, mimo ze wiekszosc tych, ktorzy go znali i mogliby o nim opowiedziec, juz umarla.Spojrzcie na mnie, nosze tytul Najstarszego w wieku, ktory kiedys wcale do tego nie upowaznial. Ale wracajac do czasow, gdy ja bylem mlody, a Najstarszy byl Juliusz... W tamtych czasach stary naprawde znaczylo stary. Wojna z Rasferretem zdziesiatkowala nas i zmienila pod wieloma wzgledami. Kim wiec byl on, ten demon? Niektorzy mowili, ze byl potomkiem jednego z naszych skrzatow, ktory sparzyl sie ze szczurzyca, chociaz ja osobiscie absolutnie nie umiem sobie tego wyobrazic. Inni powiadaja, ze byl prawdziwym skrzatem, ale bardzo zlym i wedrujac przez lata po swiecie, grzeszyl i grzeszyl coraz bardziej. Niezaleznie jednak od tego, skad sie naprawde wywodzil, jego wyglad calkowicie odpowiadal jednemu z przydomkow, pod jakimi go znano. "Robal" byl mala, obmierzla, pokrzywiona kreatura, o blyszczacych oczach, w ktorych wiadac bylo blekitne ogniki, takie jak w najgoretszych partiach plomienia. Gdy przybyl z daleka, aby toczyc z nami Wojne, jego jedyna motywacja byla chec czynienia zla - i zauwaz, Laertesie, wcale nie pojawil sie w trakcie srogiej zimy, wrecz przeciwnie, zawital z poczatkiem wiosny. Ci, ktorzy slysza te opowiesc po raz pierwszy, dziwia sie, byc moze, czemu taka mala i samotna kreatura stanowila dla nas takie straszne zagrozenie. Ale on nigdy nie byl sam. Od samego poczatku mial za swoich sprzymierzencow szczury. I nie byly to zwykle szczury. Bowiem Rasferret umial poslugiwac sie magia, ktora wedlug mnie ukradl, bo nie wierze, aby potrafil stworzyc wlasna. Dzieki tej magii potrafil zmienic szczury tak, ze staly na dwoch lapach, wladaly mieczami, palkami, strzelaly z kusz. Majac cala armie takich wojownikow, mniej wiecej okolo pieciuset szczurow, stopniowo zaczal zdobywac Wzgorze, zamierzajac nas wybic co do nogi. Ich pierwsze akcje bojowe polegaly na podkradaniu sie i atakach znienacka, gdyz Rasferret chcial narobicjak najwiecej szkody, zanim zostanie zauwazony. Szczury otaczaly w jakims ustronnym miejscu nie spodziewajace sie niczego, male grupy skrzatow i zabijaly wszystkich, nie pozostawiajac swiadkow. Moj brat zginal w takiej wlasnie zasadzce. Przez dlugi czas nie mielismy pojecia, co sie z nim stalo. Wkrotce nadszedl dzien, gdy Rasferret poczul sie na tyle pewny siebie, ze postanowil nas zaatakowac otwarcie. Akurat przygotowywalismy sie do wesela, ktore mialo sie zaczac o zmierzchu w ogrodzie, nie w tym Ogrodzie, oczywiscie, ale niedaleko stad. Zaproszono okolo dwustu gosci i gdy przybyl ostatni z nich i zaczela sie uroczystosc, w ogrodzie pojawila sie armia szczurow, oswietlona krwawa zorza zachodzacego slonca. Rasferret sam nie walczyl, byl tchorzem, ktory zawsze kryl sie na tylach, ale zadbal o to, aby wszyscy sie o nim dowiedzieli. Wsrod skrzatow byl niezwykle madry facet, ktory nazywal sie Kamien Probierczy, z zawodu wynalazca i mysliciel. Udalo mu sie uratowac z tej rzezni, uciekajac na grzbiecie szarej wiewiorki. Skryl sie w wydrazonym pniu drzewa, gdzie przechowywal swoj najnowszy wynalazek. - Hobart skierowal na chwile wzrok na Pucka. - Byl to pojazd naziemny o szerokim rozstawie kol. Kamien Probierczy uzyl go jako wozu bojowego i wrociwszy czym predziej do ogrodu, stratowal kilku szczurzych maruderow i zmiazdzyl paru innych, wywolujac panike w szeregach wroga. Ale Rasferret natychmiast wykorzystal te sytuacje. Przeslal do serca budzacego groze pojazdu odrobine swojej duszy i nagle pojazd zaczal zyc wlasnym zyciem. Wyrwal sie spod kontroli Kamienia Probierczego i zaczal masakrowac skrzaty, az w koncu zderzyl sie z drzewem, zabijajac kierowce. I tak to wlasnie poznalismy najstraszliwsza ze wszyskich mocy Rasferreta, moc ozywiania... VII To nie byla zywa kobieta. Brian Garroway wiedzial o tym, jeszcze zanim jej dotknal. Postac, ktora mial przed soba - mgla na tyle sie juz przerzedzila, ze widzial kobiece ksztalty - wydawala mu sie zbyt sztywna, aby byla z krwi i kosci. Wyciagnal przed siebie otwarta dlon i dotknal jej przepony. Najpierw poczul sprezystosc skorzanej powloki, a pozniej twarde wnetrze, prawdopodobnie z plastiku. Cala tajemnica natychmiast prysnela.Brian podszedl blizej i uderzyl lekko manekin w policzek, dotknal jego szorstkich wlosow, zastanawiajac sie przez chwile, jak cos takiego znalazlo sie na peryferiach Ogrodu. Byc moze wykorzystywano manekin przy otrzesinach. Rozmyslajac o tym, bladzil dlonia w zaglebieniu nagiego, plastikowego ramienia, potem zjechal w dol reki, zatrzymujac na chwile palce w dloni manekina. -Nie widzialas mojej dziewczyny, prawda? - zapytal Gumowa Dziewice, majac nadzieje, ze nikt nie podpatruje jego glupiego zachowania. I wtedy palce manekina zacisnely sie na jego dloni. Odskoczyl jak oparzony, wyrywajac reke. Gumowa Dziewica zakolysala sie w miejscu, ale nie upadla. Brian oparl sie plecami o pien drzewa i ze scisnietym ze strachu sercem patrzyl przed siebie szeroko otwartymi oczami. -Nie, nie mogla, nie... Aurora! To nie byl nawet krzyk, raczej skrzek. Brian znalazl wreszcie powod do ucieczki i wystartowal jak z katapulty, ryczac w panice taka, mniej wiecej, litanie: -Aurora! Jezus! Aurooora...! VIII -Ile bylo wszystkich bitew? Na to pytanie nikt nie potrafi odpowiedziec. Wojna trwala trzy tygodnie i nie sadze, aby w tym czasie choc jedna minuta minela bez potyczki gdzies na Wzgorzu. Nasze straty rosly z godziny na godzine, zas armia Rasferreta wciaz sie powiekszala, nowe szczury pojawialy sie jak spod ziemi. Najwiecej przybywalo z cmentarza Koscinca, gdzie Rasferret zalozyl swoj glowny oboz.Zephyr pokiwala glowa ze zrozumieniem, przypominajac sobie, jak czesto Dziadek ostrzegal ja przed tym miejscem, poza tym pamietala takze o szczurach, ktore zaatakowaly niedawno ja i Pucka. Tymczasem Laertes, przesuwajac sie powoli do pierwszego szeregu, stanal na wprost krzesla Hobarta. -Ale co z Duzymi Ludzmi? - zapytal nagle. - Przeciez musieli zauwazyc, ze pod ich nosem dzieje sie cos nadzwyczajnego. -Czemu tak uwazasz? - zdziwil sie Hobart. - Zrozum mnie dobrze, Laertesie, szanuje ludzi i bardzo ich kocham, ale mowiono mi, ze czasami nie zwracaja uwagi nawet na te wojny, ktore tocza miedzy soba. Oczywicie, to prawda, ze widzieli pewne zniszczenia - w ich gazetach pelno bylo artykulow o szerzacym sie wandalizmie - ale szczerze watpie, aby zaprzatali sobie glowy tym, co naprawde dzialo sie wokol nich. A zatem, nie widzieli tego. -Jednak Rasferret z pewnoscia ich widzial - zaprotestowal Laertes. -Majac armie szczurow, moc ozywiania... -Nie - oswiadczyl Hobart juz zmeczony. - Nie, on nigdy wprost nie zaatakowal zadnego z Duzych Ludzi. Sam niejednokrotnie sie zastanawialem, dlaczego, ale nie potrafie znalezc wytlumaczenia. Moze jego magia nie byla wystarczajaco silna, a moze po prostu bal sie ryzyka... Aby poznac odpowiedz, nalezaloby zapytac o to samego Rasferreta. Moge jednak z ulga oznajmic, ze jest to niemozliwe. -Poniosl kleske... opowiedz nam o tym - poprosil Laertes. -Mielismy szczescie - zaczal Hobart. - 1 to jest cala prawda. Oczywiscie, przygotowalismy plan, jak go pokonac, ale wszystkie plany, nawet te najlepsze, potrzebuja chociaz odrobiny szczescia, aby sie powiodly. Strategia dzialania zrodzila sie z desperacji. Pod koniec trzeciego tygodnia walk zostalo nas juz tak niewielu, ze wiedzielismy, iz kazda nastepna strata przypieczetuje nasza zgube. Hekate, prababka obecnego tu Macduffa - Macduff sklonil z duma glowe - stala na czele wiekszego z dwoch oddzialow majacych zaatakowac Kosciniec. Miala za zadanie w odpowiednim momencie zarzadzic odwrot, aby pociagnac za soba mozliwie duzo szczurow. Wowczas druga, mniejsza grupa, dowodzona przez Najstarszego Juliusza, miala zaatakowac oboz i zabic Rasferreta. Sadzilismy, ze pozbawione przywodcy szczury stana sie na powrot normalne i zajma sie swoimi sprawami. Hekate swietnie wykonala swoje zadanie, osiagajac zamierzony cel bez wielu ofiar. Natomiast jesli chodzi o druga grupe, ja jeden tylko ocalalem, aby opowiedziec wam te historie. -A wiec, kto go zabil? Hobart zawahal sie przez ulamek sekundy. -Oczywiscie, to my go zabilismy. Jesli nie zrobilibysmy tego, nie byloby cie tutaj, Laertesie, i nie robilbys takiego zamieszania. -Ale w jaki sposob? Jak zginal Rasferret? Kolejne wahanie, tym razem nieco dluzsze. -Zabil go Juliusz. Przebil go zakletym mieczem. - Hobart dotknal miejsca pod lewa piersia. - Dokladnie tutaj. Robal zamienil sie w pyl i zniknal, porwany podmuchem wiatru. Oczy Laertesa zwezily sie w szparki. -Juliusz zadal smiertelne pchniecie? Ale potem sam zginal? Powiedziales, ze tylko ty ocalales. -Niestety, zabily go szczury. Nie wszystkie pobiegly za Hekate. Sporo z nich zostalo i musielismy z nimi walczyc. -A wiec szczury wcale nie zaprzestaly walki po smierci Robala. -Stalo sie tak, ale nie od razu. Laertes potrzasnal glowa. -Co to za historia z tym zakletym mieczem? I z tym rozsypaniem sie w pyl? Nigdy przedtem o tym nie slyszalem. Moj cioteczny dziad Klaudiusz powiedzial mi... -Klaudiusz? - Hobart wykrzyknal, robiac sie czerwony na twarzy. - Moj drogi, Klaudiusz byl wtedy mlodszy ode mnie, walczyl w oddziale Hekate, a ja nie pamietam, abym kiedykolwiek opowiadal mu szczegoly tego, co stalo sie na Koscincu. Nic dziwnego, ze mial niepelne informacje. Macduff przysunal sie i stanal obok Leartesa. -Wystarczy, chlopcze - powiedzial do mlodego skrzata. - Skoro dowiedzielismy sie juz wszystkiego, czy nie czas teraz na jakies weselsze opowiesci? Jestem pewien, ze Hobart jest juz zmeczony tym wspominaniem Wojny. -Jeszcze jedno - nalegal Laertes. - Skad wiesz, ze to sie pewnego dnia nie powtorzy? -Wyobrazam sobie - odpowiedzial Hobart - ze gdyby Rasferret mogl powstac z grobu, juz dawno by to zrobil. -Ale moze pojawic sie ktos do niego podobny - upieral sie Laertes. -Jakis drugi Robal, szukajacy okazji, aby rozpetac kolejna Wojne. -Nie - powiedzial stanowczo Hobart. -Dlaczego nie? -Poniewaz teraz ja jestem Najstarszy i chociaz nie jestem nawet w polowie tak stary, jak wowczas Juliusz, to jednak jestem waszym seniorem juz ponad sto lat i mam duzo wiecej doswiadczenia. I to wlasnie daje mi prawo byc optymista. Pokiwal glowa, dajac Laertesowi do zrozumienia, ze skonczyl, a potem spojrzal na tlum. -Teraz... mam nadzieje, ze mozemy juz porozmawiac o motylach... IX -Aurooora!Jego glos zabrzmial echem na polanie, gdzie w trawie lezeli mezczyzna i kobieta. Mgla podniosla sie nagle jak zdjety czar i kobieta po raz pierwszy zobaczyla, kto ja obejmowal. -George!? -Aurora?... Co... -O rany - powiedziala, zapinajac gorne guziki bluzki. - O rany. - Zerwala sie na rowne nogi i uciekla do lasu, ogladajac sie jednak za siebie raz czy dwa. -Co? - powtorzyl George, siadajac na trawie. Nagle uslyszal za soba czyjs smiech, a gdy sie odwrocil, zobaczyl Kaliope, ktora wysunela sie zza drzewa, machajac pasterskim kijaszkiem. W drugiej rece trzymala kosz piknikowy. -To jest jej - powiedziala, stawiajac koszyk na trawie. - Zgubila go we mgle tuz przed tym, jak oboje na siebie wpadliscie. -Widzialas nas? Kaliope pokiwala glowa. -Bardzo ekscytujace. Jeszcze minuta i sciagnalbys z niej kostium. I dopiero wtedy byloby ciekawie. -Myslalem, ze ona jest toba - powiedzial George. - Nie rozumiem, jak moglem... -Byles angielskim burmistrzem, prawda? Pamietasz "Reeve's Tale" Chaucera? -Co? -Niewazne. George z trudem wstal. -Jestes na mnie zla? Kaliope zignorowala pytanie i pacnela go lekko w policzek. -Dobrze ci bylo, George? -Ja... -Powiedz prawde. Jestem ciekawa. -Myslalem, ze to ty. -To znaczy? -Bylo doskonale. To znaczy... w zasadzie do niczego nie doszlo. -Och, George, nie chodzi o to, do czego doszlo, chodzi o to, co czules, gdy to robiliscie. Rozumiesz mnie? A wiesz, jaka jest prawda? -Jaka? -Prawda jest taka, ze kogokolwiek pokochasz, bedzie ci tak jak ze mna i to wcale nie z powodu mgly. Rozumiesz? -Nie. -Zrozumiesz... - Pani podeszla blizej. - To naprawde dobra dziewczyna, ta blondynka. Podobala ci sie znacznie bardziej, niz poczatkowo sadziles. -Ona kocha kogos innego - oswiadczyl George. - Ja tez. -Hmm... oczywiscie. -Chcesz ode mnie niedlugo odejsc, tak? -Niedlugo - potwierdzila Kaliope. - Ale jeszcze nie dzisiaj i jutro tez nie - mam jeszcze wiele do zrobienia. - Zaczela calowac jego palce, jeden po drugim, zas stopa lekko tracila koszyk. - Zobaczmy, co tam jest do jedzenia, dobrze? OPOWIESC O KOSCI I Na godzine przed switem przyjecie mialo sie ku koncowi. Skrzaty przeslizgnely sie juz z powrotem przez sekretne przejscia, ktore zrobily wiele lat temu, gdy Dom Tolkiena byl jeszcze zupelnie nowy. Cyganeria wybrala bardziej dla nich typowa droge powrotu, przez most Khazaddum, ktory byl zabezpieczony linami, aby nikt w trabe pijany przechodzac tamtedy nie wpadl do wody.Zbieralo sie na burze. Niebo przeszyla blyskawica, a Z.Z. Top stanal w jej blasku, smiejac sie i salutujac do gory ostatnia puszka piwa schlitz. -Bardzo milo - powiedzial, wystawiajac twarz do deszczu. - Bardzo przyjemnie. Obok niego przeplyneli: Lwie Serce, Myoko, Panhandle, Afrodyta i wielu innych gosci. Aurora Smith i Brian Garroway wyszli duzo wczesniej, natomiast George i Kaliope zostali na przyjeciu niemal do konca. Kolejna blyskawica oswietlila na sekunde twarz Pani i trzej bracia z Domu Tolkiena po prostu wrosli w ziemie. Musiano ich sila wciagac pod dach. Jako ostatni wyszli Jinsei i Kaznodzieja, podtrzymujac z obu stron Ragnaroka. Kaznodzieja byl przebrany za Pielgrzyma, Jinsei miala zas na sobie kostium kota. Jej malutkie, tekturowe uszy szybko rozmiekly na deszczu. Ragnarok, ubrany jak co dzien, tak bardzo zaprzyjaznil sie tej nocy z butelka, ze nie mogl sam trafic do wyjscia, a potem puscil pawia na swoj wlasny trencz. Przyjaciele narzucili na niego plaszcz Kaznodziei, co nie bylo najlepszym pomyslem. Ragnarok spojrzal na siebie w czasie nastepnej blyskawicy i zorientowal sie nagle, ze jest ubrany w cos bialego. -Cholera! Do diabla, ja pierdole... Zaczal sie wyrywac, rozdajac na oslep sazniste kuksance. Jinsei zarobila w glowe i zatoczyla sie tak mocno, ze niemal upadla. Pozbawiony jej oparcia Ragnarok upadlby na kolana, gdyby nie Kaznodzieja, ktory podtrzymal go od tylu w niedzwiedzim uscisku. -Zostaw mnie! - ryczal Ragnarok, rzucajac sie jak ryba w sieci. - Ja nie, nie... -To ja, Rag - uspokajal go Kaznodzieja, mowiac mu wprost do ucha. Ryba przestala sie miotac. -Kto to? To ty, Kaznodzieja? -To tylko moj plaszcz, Rag. Wszystko w porzadku? To jest tylko moj plaszcz. -Aha... to twoj plaszcz, Kaznodziejo? Wola walki opuscila go tak szybko, jak dusza opuszcza cialo. Jego cialo sflaczalo i Kaznodzieja musial sie niezle napocic, aby Ragnarok nie upadl twarza w bloto. Na szczescie w tym momencie pojawil sie Shen Han, a tuz za nim jeszcze dwaj bracia. -My sie nim zaopiekujemy - zaoferowal pomoc. - Mozemy go przenocowac w jednym z wolnych pokoi. Kaznodzieja pokiwal glowa, przekazujac Ragnaroka braciom, ktorzy schwycili go za nogi i rece i wniesli z powrotem do Domu. Dopiero potem skierowal uwage na Jinsei, ktora masowala sobie policzek. -Zranil cie? -Nie - powiedziala Jinsei, patrzac z pewnym zalem za znikajacym Ragnarokiem. - Nic sie nie stalo. Czy on tak zawsze? -Pytasz o to, czy zawsze sie tak zalewa na przyjeciach? -Pytam, czy zawsze jak zaprasza kobiety na przyjecia, to tak sie zalewa? Kaznodzieja potrzasnal glowa. -Przedtem rzadko widywalem go pijanego. Poza tym, jak do tej pory duzo gadal o dziewczynach, ale tylko wyjatkowo ktoras gdzies zapraszal. Musisz mu sie podobac. -Prawie w ogole sie do mnie nie odzywal. -No tak, moge to sobie wyobrazic. Wiesz, Ragnaroka dreczy problem rozbieznosci miedzy tym, czego chce, a tym, na co, w swoim mniemaniu, zasluguje. To wplyw miejsca, skad pochodzi. -A skad on pochodzi? Wspominal mi, ze gdzies z poludnia, ale nie znam ani miasta, ani nie wiem, co robia jego rodzice. -Nie mowil ci nic o swoim dziecinstwie? -Nie. Wlasciwie nie. -W takim razie nie wiem, czy ja powinienem o tym mowic. - Przygladal sie jej w mroku miedzy kolejnymi zygzakami blyskawic i zastanawial sie, czy to, co wyczytal z jej twarzy, to prawda, a moze tylko przywidzenie. - Czy odwiezc cie do domu? - zapytal z wahaniem. Jinsei usmiechnela sie, pamietajac podobna propozycje. -Chyba raczej pojde piechota, to nie jest pogoda na motor. W kazdym razie dziekuje. -Do diabla z motorem - powiedzial Kaznodzieja. Wskazal reka w lewo. Zza rogu domu wylonil sie jeden z braci, prowadzacy bialego ogiera. -To jest moj srodek lokomocji. Nazywa sie Calvin, Calvin Coolidge. -Jestes pewien, ze to bezpiecznie w czasie burzy? -Bezpiecznie jak na spacerze, jesli bedziemy uwazac. - Jakby na dowod tego olbrzymia blyskawica rozdarta niebo. Calvin jedynie zastrzygl uchem, gdy uslyszal towarzyszacy jej grzmot. - Widzisz? Jest spokojny jak skala. Jinsei usmiechnela sie szeroko. -Moze powinienes wrocic po plaszcz. Ten stroj Pielgrzyma nie wyglada na nieprzemakalny. -Nie martw sie. Nie przeziebiam sie latwo. -Nie jestes pijany, prawda? - Jej oczy zwezily sie. Potrzasnal glowa. -Nie tykam alkoholu - powiedzial powaznie. - Nie tykam takze tytoniu ani narkotykow. I dlatego wlasnie, moja pani, nazywaja mnie Kaznodzieja. Puscil do Jinsei oko, wywolujac usmiech na jej twarzy. Delikatnie otarl sie dlonia o jej reke i natychmiast zrozumial, ze nie mial zadnych przywidzen. -Wiec dobrze - powiedziala Jinsei i pozwolila Kaznodziei odwiezc sie do domu. II Luther nie zbijal bakow przez ostatnie kilka tygodni. Przyparty do muru, przyznal wreszcie, ze miejsce, do ktorego przybyli z Blackjackiem, nie bylo jednak Niebem i aby usmierzyc swoj zal, wstapil do psiej akademii. Zabral sie do studiowania Pieciu Pytan Wiedzy Absolutnej, zaczynajac od Pierwszego. Aby dowiedziec sie, jaka jest natura Boskosci, musial zasiegnac informacji u psiego filozofa, lokalnego eksperta od Boga.Takich specjalistow bylo dwoch. Na spotkanie z nimi wybieral sie takze Blackjack, chociaz kot z wyspy Man zaczynal juz powoli miec tego wszystkiego dosc. Filozofami byli Cocker Spaniel o imieniu Cashmere i Chart Angielski zwany Estrogenem. Oba psy przywiazane byly lancuchami do uschnietego drzewa na terenie Polnocnego kampusu, niedaleko Obserwatorium Fuertesa. Podobno kazdego dnia o zmierzchu przychodzil tam chlopiec, ktory je karmil. Oba byly tjiezle szurniete. -Czekamy na faceta o imieniu,Dogot - powiedzial na przywitanie Cashmere. - Czy przypadkiem go nie widziales? Tak zaczela sie jedna z najdziwniejszych rozmow, w ktorej Luther w zyciu uczestniczyl. Zaraz potem Estrogen zauwazyl, ze nie ma nic lepszego niz pelnia szczescia. Ale, szybko dodal, trzeba przyznac, ze nawet wyschnieta na wior kosc jest lepsza niz nic, szczegolnie gdy jest sie glodnym. Jesli zastosowac prawo przechodniosci, to okaze sie, ze wyschnieta na wior kosc jest lepsza niz pelnia szczescia, co sluzy jako ostateczny dowod na istnienie Boga, bowiem jak moglby taki niezwykly stan rzeczy zrodzic sie przez czysty przypadek? Nic dziwnego, ze Blackjack juz po pietnastu minutach takiej rozmowy z obrzydzeniem obrocil sie na piecie i poszedl. Rankiem pierwszego listopada, w Dzien Wszystkich Swietych, Luther postanowil wykonac jeszcze jedno podejscie do Pytan. Tym razem w pojedynke, kierujac sie wskazowkami otrzymanymi od Rovera A To Pech, sprawdzal rozne miejsca w poszukiwaniu innego psiego filozofa, ktory specjalizowal sie w zagadnieniach dotyczacych zycia. Tym filozofem byl Seter Irlandzki, wychudzony osobnik o rudej siersci, do ktorego jak ulal pasowalo imie Ruff. Gdy burza przeniosla sie w inne miejsce i nad horyzontem zaswiecilo slonce, Luther pochwycil w nozdrza zapach Ruffa i tropil go az do skutku. Znalazl go w polowie drogi biegnacej wzdluz zbocza, w dosc dziwacznej pozie: pies siedzial wyprostowany na tylnych lapach, przednie wyciagal w powietrze, a nos mial skierowany w strone chmur. Jego dlugie uszy falowaly na wietrze, ktory wial od strony miasta, na powrot nagrzany promieniami slonca. Seter mial zamkniete oczy, a jego pozycja wskazywala na modlitewne zapamietanie. I rzeczywiscie, litania mysli, jakie przeplywaly przez jego glowe, przypominala modlitwe: Och slonce Och niebo Och chmury Och wietrze Och trawo Och drzewa Och wzgorze Och soczysta kosci Och suko w checi Och zycie wspaniale... Och slonce Och niebo Och chmury... Luther podchodzil do niego wolno, nie chcac mu przeszkadzac, ale tez troche sie bojac. Milosc, namietna milosc, w takim znaczeniu, w jakim pojmuja to uczucie ludzie, rzadko pojawia sie wsrod psow, a Luther slyszal, ze Ruff byl zakochany i to nie raz, ale kilkakrotnie. Jeden przykry incydent zwiazany z Chow, ktora uciekla z Mastiffem, odbil sie wyraznie na jego zdrowiu psychicznym. Byl oblakany i Luther zastanawial sie, czy na tym Wzgorzu sa jacys filozofowie przy zdrowych zmyslach. ...Och drzewa Och wzgorze Och soczysta kosc Och suka w checi Och... Seter przerwal nagle, gdyz Luther podchodzil pod wiatr i pies go wyczul. Ruff otworzyl jedno oko i z zainteresowaniem przygladal sie kundlowi. -Imie? - zapytal bez ogrodek. -Nazywam sie Luther - odpowiedzial Luther. - Czy ty... -Ruff! - Seter otworzyl tez drugie oko i opadajac na cztery lapy, zaszczekal radosnie na powitanie. - Prosze, prosze, Luther. A wiec spotkalismy sie wreszcie. -Wreszcie? - Luther przekrzywil leb. - Znasz mnie? Znowu radosne szczekniecie. Ruff zasmialby sie, gdyby potrafil. -Czy cie znam? Czy ja cie znam? Do diabla... Od szesciu i pol miesiaca opowiadam przeciez te twoja cholerna historie. III -Nie jadam arbuzow - powiedzial Kaznodzieja, dorzucajac wiecej drewna do ognia. Slonce juz wschodzilo, ale oni wciaz byli przemoczeni i zmarznieci. - Podobnie jak kurczakow. Zostaw mnie na bezludnej wyspie, gdzie rosna same arbuzy i gdzie zyja tylko kurczaki, a z pewnoscia umre z glodu.-A zatem az tak bardzo przejmujesz sie stereotypami? -Moj ojciec obawial sie stereotypow. Ja zas obawiam sie tego, czego moj ojciec kazal mi sie obawiac. W Cowcliffes, jednej z trzech duzych sal, ktore sasiadowaly z holem glownym na parterze w Risley, nie bylo poza nimi nikogo. Lezeli na poduszkach zdjetych z kanapy przed kominkiem. Calvin Coolidge zostal przywiazany do kaloryfera w holu, gdzie spozywal na sniadanie kartki przyczepione na tablicy informacyjnej Komitetu Risleya. -Moj ojciec jest dosc zamozny - mowil dalej Kaznodzieja. - Co prawda, nie mozna go porownywac z rodzina Lwiego Serca, ale zawsze. A dla takich przypadkow w zasadzie nie ma wzorcowego modelu. I chociaz w naszej rodzinie pieniadze robily juz wczesniejsze pokolenia - zaczelo sie od Madame C.J. Walker, ktora zarobila pierwsze powazne pieniadze na pielegnacji wlosow - tak naprawde ojciec nigdy sie nie nauczyl, jak byc bogatym Murzynem. W ksiazkach i na filmach nie znajdzie sie wielu budujacych przykladow, wiesz, o czym mowie? Tak wiec moj ojciec zawsze byl kims nietypowym, a ja to po nim w pewnym stopniu odziedziczylem. Jinsei wodzila palcem po liniach papilarnych jego dloni. -Jak sie poznaliscie z Ragnarokiem? -To sie stalo w wyniku jednego z "pomyslow" mojego ojca. Gdy mialem dziesiec lat, zaczelismy przyjmowac do domu lokatorow i stolownikow, glownie bialych. Rozumiesz, moj ojciec nie potrzebowal dodatkowych zyskow i uznal, ze to doskonaly pomysl, aby pomagac innym. Ragnarok byl ostatnim z przyjetych. Przybyl z Polnocnej Karoliny i byl zupelnie bez grosza, nie mogl nawet placic minimalnego czynszu, ktory byl przewidziany, ale ojcu na tym nie zalezalo i wlasciwie zaadoptowal Ragnaroka. Pomogl mu takze zdobyc stypendium na nauke w Cornellu. Wiedzac, jak Ragnarok reaguje na dobroczynnosc, wydaje sie to dosc zabawne. -Czemu przybyl z Polnocnej Karoliny bez pieniedzy? - Jinsei delikatnie wypytywala go dalej. - Czemu jego ojciec nie dal mu pieniedzy na nauke? Kaznodzieja nie odpowiedzial, wpatrujac sie w ogien. -Czy wiesz, co sie stalo przed budynkiem Willard Straight, tej nocy, gdy odbywal sie tam bal AmerykanskoAzjatycki? - sprobowala raz jeszcze. -Niezupelnie. Jinsei zrelacjonowala mu pokrotce cale wydarzenie. Kaznodzieja skrzywil sie, ale nie wygladal na zaskoczonego. -Jack Baron... ten skurwiel, w tych dniach zbieralo mu sie na porzadne mordobicie. Az szkoda, ze Ragnarok nie spuscil mu manta. -Ja wiem, ze to sprawy osobiste - mowila dalej Jinsei - ale chcialabym wiedziec, co mial Ragnarok na mysli, mowiac, ze jego ojciec zaprzedal swoja dusze Diablu. Nie chcial mi tego wyjasnic, powiedzial tylko cos o "handlarzu przescieradel z Georgii". Zastanawialam sie nad tym i zabrzmialo to zupelnie tak, jakby chcial powiedziec... no, jakby chcial powiedziec, ze jego ojciec... -Byl czlonkiem Klanu - skonczyl za nia Kaznodzieja, decydujac sie ja wtajemniczyc. - W randze Ghula. - Uscisnal delikatnie jej dlon. - W porzadku, rozmowy o Klanie nie sa dla mnie tabu. Ku Klux pochodzi z greki i oznacza kolo, wiesz? -Ja myslalam, ze Klan juz nie istnieje. -Do diabla, jasne, ze istnieje, droga pani. Moze nie maja juz pieciu milionow cholernych czlonkow, jak to bylo w latach dwudziestych, ale dalbym sobie glowe uciac, ze nie przestali dzialac. Jesli wyjdziesz teraz z tego akademika i oddalisz sie o jakies dwadziescia mil, jestem pewien, ze trafisz do drzwi jakiegos aktywnego czlonka Klanu. -Trudno... bardzo trudno w to uwierzyc. -Moja droga, w wiele rzeczy trudno jest uwierzyc... IV -Czy naprawde przybyles tu w poszukiwaniu Nieba? - zapytal Ruff, ruszajac na poludnie sciezka biegnaca po zboczu.Luther szedl za nim. -Wiem, ze to brzmi glupio - odpowiedzial kundel - aleja naprawde mialem nadzieje... -To wcale nie brzmi glupio - przerwal mu Seter. - Nie dla tych kudlatych uszu. Moim zdaniem to wspaniale przedsiewziecie. Posiada wszystkie skladniki wielkiej epiki: odwage, determinacje, szlachetnosc, silne poczucie patosu... -Epiki? -Hmm, no dobrze... historia twoich podrozy moze nie posiada epickich proporcji, ale jeslibys troche poczekal i nieco ja upiekszyl, sam bys sie zdziwil. Pies weszacy za Niebem! Luther, to jest material, z ktorego rodza sie legendy. -Legendy? Zaraz, zaraz, ja nie po to szukalem Nieba, aby stac sie slawnym. -To niewazne. Wiele slynnych psow przeszlo do historii, chociaz wcale im nie zalezalo na slawie. To raczej ich pragnienie, ich obsesja na jakims punkcie, a nie pogon za rozglosem, byla tym, co uczynilo je slawnymi. Tragiczna milosc Rufusa i Juliet; Spot wyprowadzajacy stado szczurow ze swiatyni; Dog Quixote atakujacy hydrant; Opowiesc o Kosci... -Nie znam zadnej z tych historii - powiedzial Luther. - Jak nazwales te ostatnia? -Opowiesc o Kosci - powtorzyl Ruff. - Epika epiki, naprawde. Poza tym, ze sama w sobie jest bardzo zajmujaca, sluzy takze jako alegoria niemal kazdej innej znanej historii. -Mozesz mi ja opowiedziec? -Nie teraz. Jest bardzo dluga, opowiadanie jej od poczatku do konca zajeloby trzy dni, a poza tym trzeba sie trzymac pewnego rytualu. To prawdziwe wydarzenie, slowo daje. Kto wie, moze jeszcze w tym roku... ale jesli chodzi o dzien dzisiejszy, moge ci tylko o czyms wspomniec. Bohaterem tej historii jest pies, ktory nazywa sie Kazdy i poszukuje swojej utraconej milosci - Kosci. Poczekaj! Zatrzymajmy sie na sekunde! Byli juz dosc wysoko na Wzgorzu, nieco ponizej Willard Straight Hall, a niedaleko stolowki Oakenshields. Woz dostawczy z wymalowanym na masce kogutem podjechal tylem do magazynu i gruby mezczyzna zaczal zdejmowac z ciezarowki partie poplamionych krwia bialych pudelek. Chociaz wiatr wial w przeciwna strone, nietrudno bylo zgadnac, co zawieraly. -Pora na obiad - oznajmil Ruff, oblizujac pysk. Luther spojrzal na grubasa. -Czy on da nam jakies resztki? I znowu Ruff rozesmialby sie, gdyby potrafil. Zamiast tego, zostawiwszy Luthera z rozdziawionym pyskiem, filozof skoczyl do przodu, atakujac ciezarowke. Wzial kierowce przez zaskoczenie i przemknal mu pomiedzy nogami. Grubas stracil rownowage, zachwial sie i z impetem runal na stos pudelek. To stojace najwyzej spadlo i wysypaly sie z niego surowe polowki kurczakow. -Chryste! - zawolal dostawca, poczatkowo sadzac, ze padl ofiara nisko przemieszczajacej sie traby powietrznej. Dopiero gdy Ruff przebiegl po grubasie z kurczakiem w zebach, depczac wilgotna lapa po jego kartoflanym nochalu, ten zorientowal sie, co jest grane. Och drobiu - Seter powtarzal w myslach kolejna litanie, podczas gdy z tylu dobiegal go potok soczystych przeklenstw - Och nieustarszony zlodzieju kurczakow Och walace serce Och slinko naplywajaca do pyska Och obiadku Och zycie jestes wspaniale... V Siedzieli przed kominkiem, niebo na dworze jasnialo, a Kaznodzieja opowiadal Jinsei o dziecinstwie Ragnaroka. Nie wiedzial o nim zbyt wiele, gdyz Ragnarok byl bardzo zamkniety, nawet wobec najblizszych przyjaciol. Kaznodzieja opowiedzial Jinsei o ojcu Ragnaroka, Drew Hyatcie, o tym, jak stracil zone, ktora zmarla na raka kosci, gdy ich synek mial dwa lata, i o jego obsesyjnej nienawisci, nasilajacej sie wraz z uplywajacymi latami. Przede wszystkim opowiedzial jej o Klanie, organizacji, ktora byla niebezpieczna nie dlatego, jak sadzila Jinsei, ze ucielesniala niemal mityczne zlo, ale raczej dlatego, iz zlo, jakie ucielesniala, zatopilo swoje kly w ludzkiej naturze.-Ragnarok takze na poczatku stal sie takim malym czlonkiem Klanu. To w gruncie rzeczy niewiele sie roznilo od skautingu, dochodzilo tylko kilka ekstra elementow. Przypinka z plonacym krzyzem byla z pewnoscia nie lada atrakcja, zwlaszcza dla dzieciakow. -Jak sie z tego wyrwal? - zapytala Jinsei. - Bo przeciez wychowano go w ten sposob. Zmienil sie, wiem, ze sie zmienil, ale jak? -Wlasciwie trudno powiedziec - wzruszyl ramionami Kaznodzieja. -Byc moze wydarzylo sie cos waznego, co nim wstrzasnelo, ale znajac go takim, jakim jest teraz, wydaje mi sie, ze to troche jak w tym starym powiedzeniu, ze dobry czlowiek nie okrywa sie hanba. Jestem pewien, ze Ragnarok wczesniej czy pozniej musial sie z tego wyzwolic, bo inaczej to by go zabilo. Oczywiscie, on wciaz jest jednym z najbardziej narwanych ludzi, jakich znam, ale niejeden juz raz cieszylem sie, ze w walce stal po tej samej stronie, co ja. -Nie ty jeden. -Masz racje. Rozumiesz tez, ze problemem jest to, iz on nie potrafi zaakceptowac samego siebie. Poza tym, chyba tylko na torturach przyznalby sie, ze jest w nim chocby odrobina dobroci. Musze powiedziec, ze czasami nie jest latwo byc jego najlepszym przyjacielem. Jinsei milczala. -O czym myslisz? - zapytal po chwili Kaznodzieja. Dziewczyna zaczela znowu wodzic palcem po liniach papilarnych jego dloni. -Widze problem - powiedziala wreszcie. Kaznodzieja pokiwal glowa, zamykajac jej dlon w swojej. -Ja takze - zgodzil sie. VI Seter Irlandzki wgryzal sie w ukradzionego kurczaka. Luther patrzyl na niego z zazdroscia, ale nie zostal zaproszony na wyzerke. Ruff byl dobrym psem, ale nie pozwolilby, aby cokolwiek stanelo pomiedzy nim a jego jedzeniem.-Opowiesc o Kosci - zaczal - to epicka bajka o zwyklym psie, ktory poszukuje utraconej Kosci. Nie jakiejs wyschnietej kosci, nie zbielalej, ale Kosci - wyplul obgryziona kostke - z miesem i tluszczykiem, wypelnionej szpikiem, niebo na jezorze. Luther z calych sil powstrzymywal cieknaca sline. -On byl zakochany w tej Kosci? -No wiec, to jest symbol. W Opowiesci o Kosci wszystko ma symboliczna wymowe: Kosc tak naprawde nie jest ukochana, tylko symbolizuje milosc. Chociaz oczywiscie, jesli chcesz, mozesz zrobic z niej symbol tego wszystkiego, czego pies pragnie wystarczajaco silnie, aby wyruszyc na poszukiwanie. To moglaby byc milosc, wiedza, a nawet samo Niebo. Pragnienie, obsesja, to wlasnie tak naprawde symbolizuje Kosc, poza wszystkim innym. -Czy w koncu ja znalazl? -Koniec koncow, tak. Musial przejsc wiele prob i oczywiscie pokonac tuziny wrogow, ktorzy chcieli mu przeszkodzic w osiagnieciu celu, ale wszyscy byli alegoriami. Spotykal inne psy, ktore nazywaly sie, dajmy na to, Zwatpienie, Strach, Niezdecydowanie, roj szerszeni nazywanych Wscieklizna, dzikiego niedzwiedzia Zaraze. Ale w koncu Kazdy znajduje Rzeznie z Kosci Sloniowej, gdzie czeka na niego Kosc... -I zyli dlugo i szczesliwie? -Przez chwile. Znalazl Kosc, zabral ja ze soba, powachal, a wtedy, doswiadczywczy jej wspanialosci, obudzil sie i stwierdzil, ze cale te poszukiwania byly tylko snem. -Co!? - zawolal Luther. - Alez to oszukanstwo! -Niezupelnie - odpowiedzial Ruff. - To wspaniala opowiesc. -Zaloze sie, ze Kazdy wcale tak nie uwazal. Pokonac te wszystkie trudnosci, w koncu zdobyc wymarzona Kosc, a potem po prostu sie obudzic. To musialo byc dla niego potworne. -To zalezy od tego, jak na to spojrzymy. A co z toba i twoim poszukiwaniem Nieba? Czy czujesz sie potwornie zawiedziony, ze go nie znalazles? -Oczywiscie, ze tak! Przebylismy tyle mil, omal nas nie zabilo stado Rasowcow - bez obrazy - a teraz okazalo sie, ze nie ucieklismy nawet od uprzedzen... -Moim zdaniem, patrzysz na to ze zlej perspektywy - powiedzial Ruff. - Po raz pierwszy uslyszalem o twojej historii od Denmarka i pomyslalem sobie najpierw, co za wstyd, ale takze, jakie to wspaniale. Opowiedzialem te historie takze innym psom, ktore przyszly do mnie, aby pogadac o czyms ciekawym, i niektore to rozsmieszylo, inne zdumialo, jeszcze inne zasmucilo, ale wszystkim bez wyjatku sie podobalo. -Ale jak to sie ma do tego, co ja sam o tym sadze? Co mnie obchodzi, ze jakims nieznajomym psom podoba sie moja historia? -Luther, Luther... przypomnij sobie lekcje Kazdego... sensem zycia jest... -Co jest? -Zycie jest opowiescia - rzekl Seter. - Caly swiat, Och slonce Och niebo Och wiatr Och drzewa Och psy Och koty, to wszytko to opowiesc, wspaniala rozrywka. -Rozrywka dla kogo? -Dla Boga, gluptasie. Dla Boga, dla Jego Psiarni, moze dla Raaqa. Luther zmruzyl oczy. -Dla Raaqa rozrywka sa tortury i smierc... -A ty sadzisz, ze dla Boga nie? Uwazasz, ze on nie lubi tragedii i horroru? Zycie, z jego nedza i radoscia, to opowiesc - a raczej Opowiesc. Bog jest sluchaczem, a my, smiertelnicy, tworzymy fabule. Czy nie ma to sensu? I czy nie wyjasnia takze, dlaczego nie udaje nam sie zatrzymac Kosci dluzej niz chwile i czemu sen musi sie skonczyc, aby mogl sie zaczac nastepny? Komu podobalaby sie Opowiesc, gdyby Kazdy czul sie calkowicie szczesliwy? -Szalony - powiedzial Luther, wysluchawszy jego przemowy. - Mialem racje, wy, filozofowie, wszyscy jestescie szaleni. Szkodami ciebie, jesli naprawde tak myslisz o Bogu. Po raz trzeci Ruff mial ochote sie rozesmiac. -Szkoda ci mnie? - zapytal, miazdzac z zadowoleniem kolejna kurza kosc. - Nie, nie marnuj na mnie swojego wspolczucia. Lekcja Kazdego, sens zycia, wierzysz w to czy nie... podtrzymuje mnie na duchu, uwzniosla mnie. W najgorszym momencie zycia, gdy wszystko sprzysiegnie sie przeciwko mnie, moge sie zadumac nad tym, ze moja walka takze jest czescia Opowiesci, a wowczas cierpienie zrownowazy sie przez moje zdumienie... i chwile szczescia stana sie nawet bardziej cudowne. Tak wiec, nie musisz mi wspolczuc. Wspolczuj tym, ktorzy nie rozumieja Opowiesci o Kosci, nie potrafia dostrzec celu zza wzlotow i upadkow ich wlasnych zywotow... wspolczuj sobie, jesli takze tego nie pojmujesz, innym psom, ktore tego nie rozumieja, lub kotom, lub jaskolkom, lub Och, polnym zwierzetom lub nawet Mistrzom. -Tak... nawet mistrzom. VII -Czy to bardzo zle - zapytala Jinsei - ze ci sie podobam?-Mniej wiecej tak samo zle, jak gdy ja ci sie podobam - odpowiedzial Kaznodzieja. - Dla nas wcale niezle. Ale dla Raga... -Myslisz, ze ciezko to zniesie? -Do diabla, nie studiowalem psychologii, gowno mnie obchodzil Freud, ale wcale bym sie nie zdziwil, gdyby tak wlasnie bylo. Rag opowiada czasami smutne kawalki o kobietach. Jesli chodzi o niego, zwykle jesli czegos bardzo pragnie, tak sam sobie dopierdoli, aby tego nie dostac. Co bylo z toba? Najpierw wlasciwie zareagowal i obronil was przed Jackiem Baronem i jego kumplami, ty sprawialas wrazenie, ze jestes wiecej niz wdzieczna, wiec wczoraj zaprosil cie na przyjecie, a potem po raz pierwszy w tym roku spil sie jak swinia, stracil nad soba kontrole i zachowywal sie jak palant... -Aleja nic do niego nie czuje - powiedziala Jinsei. - Nic wiecej poza sympatia. Byc moze wydawalo mi sie, ze czuje cos wiecej, w tamten wieczor, gdy spotkalam Jacka... ale sadze, ze to byla sprawa okolicznosci. Bylam wowczas tak zdenerwowana, jak jeszcze nigdy w zyciu, a Ragnarok po prostu zjawil sie w pore. Jednak wczesniej, gdy po raz pierwszy was spotkalam, tego dnia, gdy bylam z Ginny Porterhouse, myslalam o tobie, nie o Ragnaroku. Kaznodzieja usmiechnal sie krzywo. -No, no... -Nie - powstrzymala go Jinsei, gdyz myslala, ze zamierza zazartowac. - Prosze cie, nie. Wiem, ze to twoj przyjaciel, i nie chcialabym go skrzywdzic, wiec jesli uwazasz, ze to zly pomysl, w porzadku. Ale nie zartuj z tego. -Dobrze. - Kwasny usmiech zniknal z jego twarzy. Wydawalo sie, ze Kaznodzieja sie zastanawia, ale jego palce zaczely bladzic po jej wlosach na dlugo przedtem, zanim dokonczyl swoja mysl. - Dyskrecja - powiedzial wreszcie. - Dyskrecja, nie jestem zly w te klocki. A ty? Jinsei pochylila sie i pocalowala go, leciutko, jakby probujac. Juz wczesniej zniknal z jej twarzy prawie caly koci makijaz, chociaz pozostal jeszcze cien przebieglej kociej natury, co niezbyt pasowalo do poprzedniej wypowiedzi. Jinsei odsunela sie, a reka Kaznodziei przesunela sie teraz na jej plecy, glaszczac je, zas jej dlon dotknela jego twarzy. W trakcie drugiego, dluzszego pocalunku, zdali sobie sprawe, ze nie sa sami. Tragik grecki, z demonicznym wyczuciem czasu, nie zainscenizowalby lepiej tej sceny: Jinsei zaparlo dech w piersi, gdy katem oka zobaczyla Ragnaroka, stojacego w sklepionym przejsciu Cowcliffes. Na twarzy Kaznodziei pojawil sie stosowny wyraz wstydu i zaskoczenia, gdy obejrzal sie za siebie, zas czarne okulary Ragnaroka jak zwykle zaslanialy to, co mozna by wyczytac z jego oczu. Czarny Rycerz trzymal w jednej wyciagnietej przed siebie rece plaszcz Kaznodziei, jakby chcial mu go ofiarowac, i jedynie mocno zacisniete palce mowily cos o uczuciu, jakie nim owladnelo. Juz samo to, ze byl w stanie stac na wlasnych nogach, zamiast lezec nieprzytomny w Domu Tolkiena i oczekiwac na potwornego kaca, zakrawalo na cud. To zas, ze udalo mu sie tu przyjsc i ich znalezc, wlasnie w takim szczegolnym momencie, tego juz nie dalo sie w zaden sposob wytlumaczyc. Jinsei i Kaznodzieja zamarli na swoich miejscach, odebralo im mowe i mysleli jedynie o tym, co robia ich rece. Ragnarok takze stal bez ruchu, chociaz chwial sie troche na nogach. Patrzyli tak na siebie cala minute albo dluzej. Nagle gdzies trzasnely drzwi i scena ozyla. Plaszcz Kaznodziei upadl na podloge. Piesc Ragnaroka otworzyla sie i zamknela dwukrotnie. On sam odwrocil sie i odszedl korytarzem, a gdy zniknal z oczu dwojga kochankow, rozlegl sie potworny huk, jakby cos sie przewrocilo. Potem trzask frontowych drzwi, otworzonych chyba kopnieciem, ale nie na tyle mocnym, aby stlukla sie szyba. I wreszcie skrzypienie, gdy sie zamykaly. Wreszcie warkot motoru, ktorego nie bylo wcale slychac, gdy podjezdzal. I tyle. Zapadla cisza. NOCNE MARKI I Listopad szybko przeminal. Na uniwersytecie byl to bardzo pracowity miesiac - dlugo mozna by opowiadac, co wydarzylo sie miedzy dniem Wszystkich Swietych a Swietem Dziekczynienia, ale w skrocie wygladalo to tak: romans George'a i Kaliope trwal nadal, milosc miedzy Kaznodzieja i Jinsei takze kwitla, Hobarta nekaly koszmary senne o Koscincu, kundel Luther staral sie nie poddawac rozpaczy, Blackjack dobrze sie odzywial i generalnie byl jedna z najbardziej zadowolonych istot w Itace.Ragnarok stal sie najrzadziej widywanym Cyganem na Wzgorzu. Po tym, co stalo sie w Cowcliffes, przez wiele tygodni nie odzywal sie do zadnego Ministra ani Szarej Damy. Czasami gdzies go widywano, ten i ow zauwazyl ubrana na czarno postac, przemykajaca miedzy ludzmi, ale bez zadnego kontaktu. Lwie Serce rozstawil wartownikow w tych audytoriach, gdzie Ragnarok powinien byl pojawic sie na wykladach, ale ten albo przychodzil w przebraniu, albo znikal jak kamfora. Kaznodzieja i Jinsei takze usilowali sie z nim spotkac, ale na prozno. Nadszedl ostatni czwartek miesiaca i ci studenci, ktorych bylo na to stac, wyjechali na wakacje do domow. Wsrod tych, ktorzy pozostali na Wzgorzu, bylo dwoje ludzi majacych ze soba wiele wspolnego, choc jeszcze o tym nie wiedzieli. W ten weekend Swieta Dziekczynienia pan Sloneczny napisal wiele zapasowych scen. II -Ale czemu nie moge pojechac z toba? - dopytywal sie George, gdy Kaliope pakowala brezentowa torbe.-Och, George... nie badz taki przestraszony. To nie to. Wroce za dwie noce i jestem przekonana, ze tyle beze mnie wytrzymasz. -Po prostu myslalem, ze spedzimy Swieto Dziekczynienia razem, to wszystko. Tluczone ziemniaki, kornwalijskie dzikie gesi... Kaliope usmiechnela sie. -A nie indyk? -Nienawidze indykow. Wiesz o tym. Wiesz o mnie prawie wszystko i w dziewieciu przypadkach na dziesiec czujesz to samo, co ja. Posluchaj, jak mam byc pewien... to znaczy, powiedzialas, ze bede cierpial, gdy naprawde odejdziesz, bede czul, ze umieram, wiec jesli bys teraz odeszla, mimo iz obiecujesz powrot, ja... -Przysiegam ci, George, tym razem wroce. - Stanela przed nim, zdjela z szyi srebrny gwizdek i polozyla mu na dloni. - Prosze, nos to. Przynosi szczescie i zapewniam cie, ze bez tego nie odejde, chocbym nawet planowala zniknac po kryjomu. George chwile patrzyl na srebrny przedmiot, a potem przelozyl lancuszek przez glowe. Zacisnal gwizdek w dloni, co przez nastepne kilka tygodni bedzie mu sie dosc czesto zdarzalo. -Dobrze - powiedzial. - No dobrze. Ale co bede robil jutro w nocy? -Och, jestem pewna, ze znajdziesz cos ciekawego - pocieszyla go Kaliope. Ucalowala go w czubek nosa. - Albo cos znajdzie ciebie. I dlatego nastepnego ranka George poszedl sam na zakupy do sklepu Egana Suresave, gdzie wpadl na Aurore Smith. To ona pierwsza go zauwazyla. Nie widziala go od Halloween, a wspomnienia tego, co sie wowczas wydarzylo, byly tak krepujace, ze miala ochote uciec bez przywitania. Ale tego ranka George byl w wyjatkowo kiepskiej formie. Taszczyl dwa sloiki pikli, butelke mleka, wybrany bez zastanowienia kawal sera feta i olbrzymiego, zamrozonego ptaka, ktory wisial na jego ramieniu - George nie pomyslal, aby wziac sobie wozek - i wygladal bardzo pociesznie. Gdy jeden ze sloikow z piklami wyslizgnal mu sie z reki i roztrzaskal na posadzce, Aurora nie mogla powstrzymac sie od smiechu. -Ocet zachlapal mi nowe trampki - oswiadczyl jej na powitanie - a ty sie nabijasz. Wielkie dzieki. -Przepraszam, ale jestes beznadziejny, George! - Aurora trzymala sie za boki i usilowala powstrzymac atak smiechu. - Czemu nie wziales wozka? -To zbyt praktyczne. Jak leci, moja pani? Aurora stlumila chichot. -Calkiem niezle, naprawde. Co to za smieszny indyk? -To ges - wyjasnil George. - Wywodzi sie z dzikiego, kornwalijskiego ptactwa. -Planujesz kameralne swiateczne przyjecie ze swoja dziewczyna? -Prawde mowiac, bede sam. Kaliope wyjechala na kilka dni. Jakies sprawy osobiste, ktorymi musiala sie zajac. -To fatalnie - stwierdzila Aurora, zas George omal nie wypuscil z rak butelki mleka. - Pomoge ci - powiedziala, lapiac butelke, chociaz nie udalo jej sie schwycic drugiego sloika z piklami, ktory spadl i rozbil sie na kawalki. Teraz oboje wybuchneli smiechem. Zza sciany z trzylitrowymi butelkami coli wyszedl ekspedient i rzucil im wsciekle spojrzenie. George'owi zrobilo sie go zal i podarowal mu fete. -Proteiny - zachecil go. - Nie bedzie pan taki blady. Juz na parkingu, po spakowaniu zakupow do toreb, George i Aurora chwile jeszcze gawedzili. -Co sie stalo, ze nie jedziesz na swieta do domu, do Montany? - zapytal George. -Do Wisconsin - poprawila go. - Mialam leciec wczoraj, ale gdy pojechalismy z Brianem na lotnisko, okazalo sie, ze komputer cos namieszal. W rezerwacji mieli dla nas tylko jeden bilet i zadnych mozliwosci, aby dokupic drugi przed niedziela. Przekonalam Briana, aby polecial sam. -Nie zalujesz, ze nie odwiedzisz ojca? -Wiesz... niedlugo bedzie Boze Narodzenie. Ojciec byl, co prawda, zawiedziony, gdy powiadomilam go, ze nie przyjade. Od sierpnia chce ze mna o czyms porozmawiac, ale jak na razie jeszcze nam sie to nie udalo. Posluchaj... moze wpadniesz dzis do Balch i zjemy razem kolacje? Moge cie przywiezc, mam samochod Briana. -Przyniesc ges? - zapytal George. - Nie zebym chcial obrazic twojego indyka, czy cos takiego, ale chcialbym zjesc tlustego ptaka. -Wiesz co, daj mi te ges. Wsadze ja do piecyka zaraz po moim indyku. Bedziemy mieli co jesc przez caly miesiac. -Swietny pomysl. -No to dobrze - ucieszyla sie. - Podwiezc cie? -Jasne. Aurora poprowadzila go do samochodu Briana, ktory, chociaz George nie rozpoznal jego marki, wygladal na calkiem wygodne auto. Byl brazowy i prawdopodobnie mial niewielki przebieg. Wlozyli zakupy do bagaznika, a kiedy Aurora siadala za kierowca, przyszla jej do glowy pewna mysl. -George - powiedziala - nie bedziemy na kolacji sami. Moja przyjaciolka, Cathy Reinigen, takze nie pojechala do domu, moze wiec spedzimy ten wieczor razem. -Oczywiscie - przytaknal George. Ton jej glosu byl dosc niewinny, ale George przypomnial sobie wlasnie wtedy chwile ich intymnosci w Ogrodzie i pytanie Kaliope: podobalo ci sie? Rumieniac sie, George wsiadl do samochodu i odjechali. III Catherine Anne Reinigen to byl niezly odlot, wedlug okreslenia Cyganerii. Zjedli kolacje w jej olbrzymim, dwuosobowym pokoju, wyslanym nieskazitelnie bialym dywanem. Na drzwiach przyczepione byly krotkie eseje o tresci religijnej, cytaty z Biblii i rozne dewocjonalia - George byl naprawde zawiedziony, nie widzac tam kawalka palca swietego Jana, przylepionego skoczem do deski na notatki. Podobnie zagospodarowany byl kazdy cal powierzchni sciany nad lozkiem Catherine. Centralne miejsce zajmowaly rysunki piorkiem, przedstawiajace Zbawiciela pod roznymi postaciami: tradycyjny dla kultury zachodniej wizerunek Jezusa z dlugimi wlosami i broda, Jezus jako Murzyn, Jezus w trzyczesciowym garniturze, wreczajacy Biblie brokerom na Wall Street, Jezus jako hipis, grajacy na elektrycznej gitarze razem z Jimim Hendriksem, Jezus na tylnym siedzeniu nowojorskiej taksowki, twarz Jezusa obramowana ekranem telewizyjnym, wizerunek Jezusa w stylu amerykanskiego gotyku, gdy razem z towarzyszaca mu Maria Magdalena stoi przed farma i trzyma w dloni motyke i - ten wlasnie wydawal sie George'owi szczegolnie interesujacy - Jezus jako kierowca ciezarowki.-A wiec, skad czerpiesz inspiracje? - zapytala go podczas kolacji Cathy Reinigen. Bylo to typowe pytanie, jakie zwykle zadawano mu na pierwszym spotkaniu, i George odpowiedzial na nie w typowy sposob. Wymyslil cos na poczekaniu. -Roze - powiedzial. - Kazdego ranka przynosze do domu pol tuzina swiezo scietych, bialych roz. Oczywiscie, gdy bylem mlodszy, nie stac mnie bylo na to, trzymalem wiec zamiast tego na oknie wazon z makami. No, ale od tamtej pory lepiej mi sie powodzi. -Roze? Co z nimi robisz? -Wacham je, oczywiscie. Nasza kora wechowa, czyli osrodek wechowy, znajduje sie w prawej polkuli mozgu, tuz obok plata Dinsmore'a, tam gdzie rodzi sie cala tworczosc. Uczylas sie tego na lekcjach biologii, prawda? Chodzi o to, ze jesli pobudza sie kore wechowa, wplywa to takze na funkcjonowanie plata Dinsmore'a i wtedy z latwoscia wymyslam histo - rie do swoich opowiadan i powiesci, tak szybko, ze czasami nie nadazam z zapisywaniem. Wiem, ze to brzmi niewiarygodnie, ale jest na to dokumentacja: Hemingway kazal sobie trzy razy dziennie przynosic do pokoju fiolki, z wyjatkiem czasu, gdy boksowal. -To niesamowite. -Taka jest prawda. - George pokiwal glowa, zachowujac pokerowa mine. Spojrzal katem oka na Aurore i z lobuzerskiego wyrazu jej twarzy wywnioskowal, ze nie kupila jego banialuk. Historia najwyrazniej jej sie podobala. -Powiedz mi zatem - dopytywala sie Cathy - czy tytul twojej ostatniej powiesci, "Rycerz Bialych Roz", odnosi sie jakos do... George pokiwal glowa. -Doskonale. Nakrylas mnie. -No tak - Cathy usmiechnela sie zadowolona. - To doskonaly dowod na to, jak ograniczona moze byc analiza krytyczna. Nigdy nie wpadlabym na to na zajeciach z literatury. -Ja tez nie ufam nauczycielom angielskiego - przyznal George. - Czytalas te ksiazke? -"Rycerza"? Tak, te jedna. Jaka szkoda, ze moja wspollokatorka nie chciala zjesc z nami kolacji, wolala isc na randke. Ona jest zakochana w kazdej twojej powiesci. -A co sadzisz o tej, ktora czytalas? -Ja?... Jak... jak to powiedziec... - Zawahala sie, jakby szukajac uprzejmej odpowiedzi. -Ona uwaza, ze jest swietna - wtracila Aurora. - Mowila mi to. Jej plat Dunsmore'a byl po prostu zachwycony. -Dinsmore'a - poprawil ja George. -Nie, nie - zaprotestowala Aurora. - Dunsmore'a. To plat w lewej polkuli, ktory lubi opowiesci. Musiales sie o tym uczyc na lekcjach biologii. Lezy na poludnie od kory wechowej. Jesli pobudzasz go wystarczajaco dobra literatura, twoj nos robi sie dluzszy. -O, tak! - wykrzyknal George. - Teraz sobie przypominam. -Twoja powiesc podobala mi sie - oswiadczyla Cathy, patrzac na nich nieco zbita z pantalyku. - Chociaz bylam troche rozczarowana sposobem, w jaki uksztaltowales niektorych bohaterow. -Na przyklad kogo? - zapytal juz powaznie George. -No, powiedzmy, Abbot Mattachine. -Alez Abbot to dobry Joe. Wydawalo mi sie, ze sposob, w jaki uratowal Rycerza od poborcow podatkowych, byl calkiem blyskotliwy. -Masz pewnie na mysli to, co bylo miedzy nim a ministrantami, chociaz... George wzruszyl ramionami. -Wielu opatow robi jakies interesy z ministrantami. Nawet w powiesci fantastycznej pojawia sie od czasu do czasu rys rzeczywistosci. Cathy Reinigen przelknela glosno sline. -Nie mysl tylko, ze zajmuje sie odbudowa moralna - oswiadczyla, zapozyczajac termin z modnego niegdys seminarium. - Nie zamierzam tez kwestionowac twojego poczucia realizmu i upierac sie, ze tego typu bohaterowie negatywni powinni byc bezwzglednie ukarani. W rzeczywistosci kazdego dnia jacys ludzie unikaja odpowiedzialnosci za popelnione przestepstwa. Chodzi po prostu o to, ze wedlug mnie najlepsza literatura to taka, ktorej autor kieruje sie silnym przeslaniem moralnym, niezaleznie od tego, co sie w koncu stanie z bohaterami. Rozumiesz? George pokiwal glowa. -Z tego typu przeslaniami jest jeden zasadniczy problem - powiedzial. - Mozesz je przedstawic w sposob jasny jak slonce, literami wielkimi na dziesiec stop, ktorych nie sposob przeoczyc, a czytelnicy i tak tego nie pojma. Szekspir niezle zadawal nam bobu w swoich dramatach, ale zobacz, co sie dzieje w "Romeo i Julii". Wszyscy niemal zapomnieli, ze to byla tragedia. Tragedia znaczy, ze Los nie lubi glownych bohaterow, ale w dziewieciu przypadkach na dziesiec to wlasnie oni na koncu wszystko psuja. Dzisiaj mezczyzne chorego z milosci nazywamy "Romeo" i naprawde trzeba byc chorym, aby byc Romeem. To zwykly smarkacz. W tej historii zabil w afekcie dwie osoby i byl odpowiedzialny za smierc trzeciej. W ostatniej scenie sam sie zabija, bolejac nad strata dziewczyny, ktora nawet nie umarla, ta zas, gdy odzyskala swiadomosc, poszla w jego slady. Ich podwojne samobojstwo to scena nie do wybaczenia, nic a nic nie wzrusza, jest glupia. Oboje stracili nadzieje, a to znaczy, ze nie jest to nawet historia o milosci, to historia o niedojrzalosci. -Dojrzali ludzie tez rozpaczaja - wtracila Aurora. -Ale nigdy calkowicie sie nie poddaja - zaoponowal George. - Dojrzali ludzie popelniaja bledy, miewaja zalamania nerwowe, przegrywaja, ale nigdy nie przestaja szukac szczeliny w scianie Losu. A samobojstwa popelniaja tylko wowczas, gdy chca ocalic czyjes zycie. W przeciwnym razie to rezygnacja, dziecinna ucieczka. -Ale Romeo i Julia tak mocno sie kochali... - zaczela Cathy. -Jesli bylaby to prawda - powiedzial George - oboje powinni byli vvyjsc z tego grobowca zywi. Nawet smierc Julii nie powinna go tak kompletnie zalamac. Do diabla, czy myslisz, ze Abbot Mattachine moglby targnac sie na swoje zycie, widzac smierc ministranta? Przeciez jest tyle innych spraw na tym swiecie. -Jesli o to chodzi - zaprotestowala Cathy Reinigen nieco juz zirytowana - to przeciez to zupelnie inna historia. -Nie o to chodzi - nalegal George. - To kolejna sprawa, co do ktorej sie mylisz... Jeszcze przez kilka minut spierali sie, nie dochodzac do porozumienia, az Aurora postanowila delikatnie zmienic temat. I tak powiedzieli juz za duzo. Pan Sloneczny z pewnoscia ich podsluchiwal, bowiem to, co stalo sie pozniej, bylo doprawdy najniezwyklejszym zbiegiem okolicznosci: wiecznie poruszajaca sie sciana Losu przesunela sie tak, aby George i Aurora mogli znowu zostac sami. IV Wkrotce po zapadnieciu zmroku nad Wzgorzem zaczela sie unosic gesta mgla, przypominajaca te z Ogrodu Lothlorien, ale zimna i wilgotna, jak potrafi byc tylko mgla listopadowa. Niedlugo potem otworzyly sie drzwi pod Balch Arch i wyszly stamtad trzy osoby. Po deserze Aurora zaproponowala, ku zdumieniu George'a, aby poszli do Fevre Dream na piwo.Jeszcze bardziej sie zdziwil, gdy Cathy Reinigen radosnie temu przyklasnela i zaoferowala, ze stawia pierwszy dzbanek. Przeszli przez Most Fali Creek i kluczyli po Dziedzincu, gdzie uwiecznieni na pomnikach Ezra Cornell i Andrew White wciaz czuwali, cierpliwie czekajac na polnoc, gdy przechodzaca tamtedy przypadkowo dziewica uwolni ich i da szanse na rozprostowanie kosci. George i dwie kobiety pojawili sie tam kilka godzin za wczesnie na ten test, ale George, jak zwykle, pozdrowil Ezre. Nastepnie mineli Biblioteki Olin i Uris, obie zamkniete na czas krotkich swiatecznych wakacji. W cieniu poteznej Wiezy Zegarowej majaczyly dwie postacie, trzymajace sie za rece. Gdy mgla na chwile sie rozwiala, w swietle ksiezyca zobaczyli, ze byli to dwaj mezczyzni. -To obrzydliwe - skomentowala te scene Cathy, gdy panowie nie mogli jej juz uslyszec. Aurorze przypomniala sie pierwsza i ostatnia wizyta jej matki na Uniwersytecie Comella. George, ktory zwykle polemizowal z takim nastawieniem, tym razem nie zareagowal. Szybko okazalo sie jednak, ze okazja do tego wcale nie minela. Gdy cala trojka znalazla sie juz w miasteczku, z mgly raz po raz zaczely sie wylaniac homoseksualne pary, w wiekszosci bardzo soba zajete. Aurora obserwowala to z zainteresowaniem, George gapil sie na nie bez skrepowania (zwykle na wszystko gapil sie bez skrepowania), natomiast Cathy Reinigen potraktowala to jako osobista zniewage, zupelnie jakby prawo przypadkow uwzielo sie na nia, szykujac wizualna "sciezke zdrowia", ktora przyprawiala ja o psychiczny dyskomfort. Nie bylo to zreszta zbyt odlegle od rzeczywistosci. -Moze to jednak nie byl najlepszy pomysl - oswiadczyla Cathy, gdy dotarli juz do Fevre Dream i ujrzeli na parkingu dwie kobiety, pieszczace sie na przednim siedzeniu furgonetki. Byla to juz szosta lesbijska para, jaka spotkali w ciagu dziesieciu minut. George'owi bardzo sie podobaly, poniewaz byly samowystarczalne i bardzo zadowolone, jednak kontemplacje tego obrazka przerwal mu jakis halas od strony baru. To byla Afrodyta, Minister Milosci Cyganerii, ktorej zwieszal sie z ramienia Panhandle. -Czesc, George - przywitala ich. - Czesc wszystkim. Pospieszcie sie, tylko do dziewiatej drinki sa po siedemdziesiat piec centow. Powiedziawszy to, obrocila sie na piecie i ruszyla w swoja strone, dzwigajac nieprzytomnego Panhandle'a. -Dzieki Bogu, ze sa jeszcze normalni ludzie - oswiadczyla Cathy, moralnie usatysfakcjonowana. Nabierajac powietrza w pluca, przygotowana na walke z nieprzyzwoitoscia, pchnela drzwi wejsciowe do Fevre Dream i wkroczyla do srodka. George i Aurora, usmiechajac sie do siebie porozumiewawczo, pospieszyli za nia. V Czlonkowie gejowskiej spolecznosci Itaki nigdy nie zrozumieja, dlaczego Los wskazal owej nocy palcem w ich kierunku. Miejscowe kmiotki zostaly w domu i cieszyly sie indykiem i futbolem w telewizji. W lokalnej spolecznosci rodzily sie nowe zwiazki: slabosc odnajdywala odwage, samotnosc towarzystwo, a wszystkich czekalo szczescie.Na East Hill siedemnastoletni, swietnie zapowiadajacy sie pilkarz przyznal przy kolacji rodzicom, ze jego nie znana im narzeczona to w rzeczywistosci napastnik z jego druzyny, chyzostopy rudzielec o imieniu Johnathan. Tak sie zlozylo, ze ojciec obiecujacego pilkarza byl zwolennikiem Lyndona LaRouche, a zatem jego pierwsza mysla bylo, aby wybic to synowi raz na zawsze z glowy. Ale gdy zerwal sie z krzesla, zaciskajac w bochnowatej dloni lyzke, stracil nagle rownowage i upadl twarza w polmisek z tluczonymi kartoflami. Nieoczekiwanie oslepiony, szalejac jak wsciekle zwierze, zostal odwieziony karetka do szpitala Tompkins County, gdzie spedzil dwa dni, a jego stan nie ulegal zadnej zmianie. Wreszcie o wschodzie slonca trzeciego dnia obudzil sie z glebokiego snu, krzyczac: "Dobrze juz, dobrze!" Zaraz potem odzyskal wzrok. Wrocil do domu i usciskal syna, do ktorego nie mial juz zalu. Niedaleko jeziora Cayuga spacerowalo trzech mezczyzn zarazonych wirusem HIV. W pewnej chwili postanowali pojsc do Stewart Park, slyszac dobiegajace stamtad dzwieki liry, grajacej greckie wariacje kalwinskiego hymnu. Pod wplywem tej muzyki choroba opuscila ich ciala, przechodzac na stado biegajacych w poblizu wiewiorek, ktore oszalaly i rzucily sie do jeziora. Czterech rzezimieszkow, scigajacych samotna lesbijke, mialo swoj sadny dzien, gdy silny wybuch gazu zerwal dach restauracji Kentucky Fried Chicken (lokal na szczescie byl nie uzytkowany). Zostali przysmaleni ogniem, obsypani kawalkami kamieni i chrupiacymi kurzymi skrzydelkami. Takie wlasnie rzeczy dzialy sie w ciagu tej nocy i jedyne, prawdziwe rozczarowanie nastapilo tylko jeden raz, gdy jakas tajemnicza sila spowodowala przerwe w doplywie pradu, w rezultacie czego zamknieto wczesniej gejowski bar Jenny New Wave. Jednak szybko temu zaradzono: wszyscy niedopici goscie przeniesli sie na Wzgorze, do Fevre Dream. Sprawilo to, ze Cathy Reinigen spedzila wiekszosc czasu na ukrywaniu sie w damskiej toalecie, podczas gdy George i Aurora bez przeszkod korzystali ze znizki na drinki i wolniutko popadali w alkoholowe upojenie. -Powiedz mi - zapytala Aurora po trzeciej teauila sunset (sprobowala tego drinka w Halloween i zakochala sie) - dlaczego nie lubisz Bozego Narodzenia? -Dlaczego sadzisz, ze nie lubie? -Drobiazgi. Chociazby ze sposobu, w jaki patrzyles na rysunki nad lozkiem Cathy. -Alez one bardzo mi sie podobaly - zaprotestowal George. - Tez chcialbym miec takie. -Ze sposobu, w jaki czasami kpisz sobie z Briana. -No tak, z Brianem Garroway rozmawia sie jak ges z prosieciem. To on sobie ze mnie kpi. -Wiem o tym. -Ze mna - oswiadczyl George - bedziesz rozmawiala o teorii chrzescijanstwa BaskinRobbinsa. -Slucham? Z sasiedniego stolika dobiegl ich gromki wybuch smiechu. Siedzial tam facet wielki jak gora, a przed nim stalo piec kufli piwa, ustawionych w szeregu jak zolnierze. -Teoria BaskinRobbinsa - przemowila gora glebokim basem. - Xrzydziesci jeden smakow. Jesli nie lubisz mietowek, to nie znaczy, ze musisz bojkotowac caly sklep. -Dokladnie - potwierdzil George. -Nonsens - sprzeciwila sie gora. - Jestes opowiadaczem, George, a wszyscy opowiadacze to klamcy i ludzie stronniczy. Ty trzymasz strone pariasow, co powoduje, ze w naturalny sposob jestes przeciwny kazdej zorganizowanej formie religii. Masz swoje zludzenia co do Boga i nie lubisz, jak ktos wysmiewa sie z twoich teorii, ktore w wiekszosci sa romantycznym smieciem. -To - wyjasnil Aurorze George - jest Rasputin. -Krolowa Serc - dodal Rasputin, kiwajac glowa. - Powiedz mi, czy juz ci opowiadal o Romeo i Julii? Aurora usmiechnela sie, jak wiekszosc ludzi oczarowana bezceremonialna bezposrednioscia Rasputina. -Tak - potwierdzila. - Juz mi o tym opowiadal. -Nie dziwie sie, ze rozprawiacie o homoseksualizmie. On ma na tym punkcie bzika, jak wiekszosc pisarzy. George, widzisz te dwie lesby? - Wskazal palcem pare kobiet w kraciastych, flanelowych koszulach, klocacych sie przy barze z Nieskazitelnym Marleyem. -Widze. -Czy myslisz, ze wyszlyby zywe z twojego Szekspirowskiego grobowca? -Oczywiscie. Czemu nie? -Widzisz? - Rasputin spojrzal triumfalnie na Aurore. - Nawet nie zna tych dam, ale juz wie na pewno, ze maja silny charakter i godnosc. A jesli ci powiem, George, ze to dwie najwieksze neurotyczki w calym stanie Nowy Jork, gotowe wpasc w depresje przy byle problemie? -Pieprze - powiedzial George. - Podoba mi sie, jak sie do siebie usmiechaja. -Naturalnie. Mowiac prawde, fantazjowales o lesbijkach, gdy byles dorastajacym chlopcem. I tu lezy pies pogrzebany. -Wnerwiasz mnie, Raspy. -Hmm... klamczuszek. -Chrzescijanie tez moga byc pariasami - powiedziala Aurora. Rasputin nastawil ucha. -Slucham, kochanie? -Powiedzialam, ze chrzescijanie moga byc pariasami, tak samo jak wszyscy inni. - Siegnela za dekolt bluzki i wyciagnela malutki zloty krzyzyk na lancuszku. - Zdajesz sobie sprawe, jak reaguja niektorzy ludzie, gdy to widza? Staja sie nerwowi, gdy okazuje sie, ze nie nosisz krzyzyka dla ozdoby. Wspomnij o Bogu na powaznie, a rozmowa natychmiast sie konczy, jakby ktos wyciagnal wtyczke z kontaktu. Rasputin znowu zachichotal. -Co za umysl! Dobrze powiedziane. Zapamietaj sobie, co ci powiedzial Rasputin: przemawiaj dalej w tym stylu i ani sie spostrzezesz, jak beda ci jedli z reki. Zamaszystym kiwnieciem glowa Rasputin zakonczyl swoja wypowiedz, jak rowniez swoj udzial w rozmowie. Zrobil to rownie bezceremonialnie, jak sie do niej wlaczyl. Przenoszac uwage na reszte sali, uniosl wysoko reke z kuflem piwa. Na ten znak, jak na komende, z roznych zakamarkow baru wybieglo pieciu malych chorzystow w jedwabnych koszulkach, ktorzy wymienili mu kufle piwa na kieliszki z pieniacym sie szampanem. -Masz racje - powiedzial George, patrzac na zloty krzyzyk, ktory Aurora wciaz trzymala w dloni. - Obiecuje jednak, ze nie wyciagne wtyczki, jesli zechcesz porozmawiac o czyms wiecej niz tylko o idei Boga. Chodzi o to, ze nie moge uwierzyc, iz Bog napisal tylko jedna Ksiazke. Ja mam juz na swoim koncie trzy powiesci i nie jestem tym specjalnie upierdolony. -Och, moim zdaniem jestes przynajmniej troche ujebany - stwierdzila powaznie Aurora (nie zamierzajac nikogo obrazic, niezaleznie, jak to zabrzmialo). - Co sie tyczy Boga, nie twierdze, ze Biblia jest wszystkim, co Ona napisala. Faktycznie, wiele jest spraw, co do ktorych nie mam pewnosci. -Zatem nie nalezysz do mietowek - ucieszyl sie George - i moge sie z toba zadawac. Upil nieco ze swojej szklanki. - Czy powiedzialas Ona? Aurora figlarnie zmarszczyla nos i tez popila troche teauili. -Moze - odpowiedziala enigmatycznie. - Czy znajdziesz dla mnie miejsce w jakiejs swojej historii? -W jakiej historii? -Najlepiej w fantastycznej, takiej jak "Rycerz". Pamietasz te kobiete w zaczarowanym lesie? -Te, ktora zmieniala sie podczas pelni ksiezyca w niedzwiedzia grizzly? -Tak - potwierdzila Aurora - ale sprawa z niedzwiedziem mnie nie interesuje. Ona mi sie podoba jako postac, ktora porusza sie poza ubitymi traktami. -Rodzaj wyrzutka? -Moze. Wciaz bawila sie krzyzykiem. -Powinnas to nosic - powiedzial George. Jego dlon zaczela szukac gwizdka, ktory dostal od Kaliope. -Kto wie? - zadumala sie Aurora. - Moze nawet zdobede wiekszy. -Swietnie. Moge ci zadac osobiste pytanie? Znowu zmarszczyla nos. -Jesli obiecasz, ze bede w twojej opowiesci. -Umowa stoi. -Dobra, pytaj. -Jak to sie stalo, ze zakochalas sie w Brianie Garrowayu? - zapytal George. - Toz to mietowka do szpiku kosci, a przynajmniej na takiego wyglada. Nie widze w nim nic atrakcyjnego. Aurora najpierw wybuchnela smiechem, a potem zamilkla, szukajac w myslach odpowiednich stow. Zapowiadalo sie na dluga i zawiklana odpowiedz, ale nie doszlo do niej z powodu Rasputina, ktory wybral ten wlasnie moment, aby puscic wiatry. Duzi mezczyzni z reguly maja potezne piardy. Gdyby byly widoczne, Rasputin zniknalby zupelnie w chmurze oparow. Zmieszany, usilowal zamaskowac swoje faux pas. -Hmmph! - chrzaknal poteznie, udajac, ze uprzednie odglosy byly wynikiem czyszczenia gardla. - Hmmph! Aurora, trzymajac sie za nos i wykrzywiajac usta, spojrzala na niego, ale jej wzrok przeslizgnal sie szybko dalej i przypadkiem zatrzymal sie na kolejnej parze lesbijek przy barze. -Moj Boze - wyszeptala. -Co sie stalo? -Tam. George spojrzal w kierunku, ktory wskazywal palec Aurory, i zobaczyl Bijou, gitarzystke, grajaca kiedys z Bennym Bluznierca, a z nia jakas nie znana mu brunetke. -To Bijou - wyjasnil. - Gra rocka. Jesli chcesz, moge cie z nia poznac. -Nie o nia mi chodzi. Ta druga. -Prawdopodobnie partnerka Bijou. Co z nia? -To kolezanka Cathy z pokoju. -Ona mieszka w jednym pokoju z Cathy Reinigen? Aurora skinela glowa. I nagle, nie wiadomo skad, na jej twarzy pojawil sie szeroki usmiech, ktory przerodzil sie w wybuch wesolosci. -Co? - zapytal George. -O Boze... juz rozumiem. -Co rozumiesz? -Jej imie - powiedziala Aurora. Miala klopoty, aby powstrzymac smiech. -Nie wiem, jak ma na imie - przyznal George. -Ale ja wiem. -Wiesz? -Tak. -No to jak? Aurora smiala sie tak promiennie, ze George mial wrazenie, iz za chwile go oslepi. W jej policzkach widac bylo ponetne doleczki. -Juliet - udalo sie jej wreszcie wykrztusic. - Ma na imie Juliet. -Hmmph! - zacharczal Rasputin. VI Cathy Reinigen nigdy nie wrocila z toalety. W pewnym momencie po prostu wyparowala, a co najsmieszniejsze, George i Aurora wcale nie mieli ochoty jej szukac. Zamiast tego, gdy okolo dziesiatej Bijou i jeszcze kilka osob zaczeli improwizowac rockowe muzykowanie, oboje ruszyli do tanca i popijajac z umiarem, dotrwali do godziny zamkniecia baru.Na zewnatrz mgla stala sie gesta jak wata. Gdy wracali do kampusu, czuli sie jak na bezludnej wyspie. Nie zdziwili sie jednak, gdy nagle uslyszeli od strony Straight stukot konskich kopyt, oboje przekroczyli juz bowiem stan swiadomosci, w ktorym cokolwiek mogloby ich zadziwic. Klacz podeszla wprost do George'a i polizala go w szyje, jak starego znajomego. -Jaka ona piekna - zawolala Aurora, podchodzac blizej. - Znasz ja? -Nie wydaje mi sie, ze nigdy sie nie spotkalismy. George zastanawial sie wprawdzie przez chwile, czy nie nalezy do kogos z Cyganerii, ale potem zauwazyl, ze jest bez siodla. Jej szarooliwkowa masc i kruczoczarna grzywa tez nie przypominala mu zadnego znanego konia. -Powinnismy pojechac na przejazdzke - zaproponowala Aurora. -Hmm? Opowiadacz przez chwile wydawal sie oszolomiony. Podniosl reke, aby poglaskac grzywe zrebicy, i wydalo mu sie, ze jej dotyk cos mu przypomina. -Powinnismy pojechac na przejazdzke - powtorzyla Aurora. Zblizyla sie i poklepala konia. - Chcialabys tego, nieprawdaz dziewczynko? Kon zarzal cicho, a Aurora odczytala to jako zgode. George nie bardzo rozumial, co zamierza zrobic. -Wspominalas cos o przejazdzce? -Jak najbardziej. Aurora cofnela sie o krok, a nastepnie lekko wskoczyla na konski grzbiet. -Alez ona nie ma siodla - zaprotestowal George. -W porzadku, pokaze ci, jak sie tu dostac. -Pokazesz mi... powiedzialas, ze umiesz jezdzic konno? -Nie przesadzaj, George - niecierpliwila sie Aurora. - Na Boga, przeciez pochodze z Wisconsin. To wszystko wyjasnialo. Dziewczyna podala mu reke. Wokol jego palcow zaplatalo sie kilka wlosow z czarnej grzywy. Gdy ich dlonie zetknely sie, George poczul szarpniecie i nagle, w jakis magiczny sposob, znalazl sie tuz za nia, na grzbiecie konia. Objal rekami talie Aurory. Zdawalo sie, ze przejazdzka, ktora rozpoczeli, odbywa sie poza czasem, a jednoczesnie trwa bez konca. Pojechali daleko, moze nawet az do Plantacji Cornella i z powrotem. George odkryl wtedy, wczuwajac sie w rytm konskich ruchow i kobiecego ciala, ze jazda na oklep wcale nie jest czyms strasznym. Oboje mieli wrazenie, ze plyna przez noc, porwani magicznym urokiem, ktory unosil ich na kopytach z kosci sloniowej... tak, to byla bardzo przyjemna podroz. Tym bardziej zalowali, gdy wycieczka sie skonczyla, a kon zniknal nie wiadomo kiedy i gdzie, bo zadne z nich tego nie pamietalo. Ani George, ani Aurora nie pamietali rowniez, i to juz byla prawdziwa tajemnica, jak znalezli sie na szczycie Wiezy Zegarowej. Gdy za pietnascie siodma rano obudzil ich dzwonnik, nie pamietali, jak wspieli sie po wysokich schodach i jak sforsowali zamkniete drzwi na parterze. Pamietali natomiast, ze znajdowali sie w otwartej dzwonnicy, w jej najwyzszym punkcie, ktory wznosil sie nad swiatem otulonym w mleczna biel. Pamietali rozmowy, ktore wydawaly sie wiecznoscia, rozmowy o milosci, o marzeniu, chrzescijanstwie, Abbot Mattachine i tuzinie innych spraw. Pamietali nawet rzeczy, ktore nie mogly sie zdarzyc, na przyklad malego czlowieczka (naprawde malego - nie mial wiecej niz szesc cali), ktory dlugi czas ich obserwowal i zniknal, gdy Aurora usilowala z nim porozmawiac. Co stalo sie jeszcze? Calowali sie? Nie wiadomo. Moze mgla uniosla sie w srodku nocy, wdzierajac sie na mury Wiezy i cofajac wskazowki zegara do ostatniej nocy pazdziernika. Moze sie calowali, powtarzajac scene z Ogrodu, a kazde z nich wiedzialo (i nie wiedzialo), ze ramiona obejmuja niewlasciwego (i zarazem wlasciwego) partnera. Czy sie kochali? Nie, prawdopodobnie nie... jeszcze nie teraz. Serce George'a wciaz nalezalo do Kaliope, a Aurory (jakkolwiek nieudany wy - dawal nam sie ten zwiazek) do Briana Garrowaya. Ale nawet tam, gdzie nie ma prawdziwej milosci, mozna sie jej spodziewac i ta mozliwosc, wiedza o niej, trwala dlugo. Jak dlugo trwali w objeciach? Kto moglby to wiedziec? W czasie mgly czas plynie wolniej, a w oczarowaniu w ogole przestaje miec znaczenie. Pewne bylo tylko to, ze przez jakis czas rozmawiali, trzymali sie w objeciach, a gdy obudzono ich rano, oslepilo ich wschodzace slonce. Dzien po Swiecie Dziekczynienia wstal jasny i chlodny. Jesien raptownie sie konczyla. ZBLIZA SIE ZIMA Kaliope, zgodnie z obietnica, wrocila i zycie George'a jeszcze przez chwile toczylo sie swoim normalnym trybem, cokolwiek to znaczylo. Ale opowiadacz czul w glebi serca, ze tym razem czas spedzany z nia mija bardzo szybko i nie znajac dnia ani godziny, kiedy od niego odejdzie, a co gorsza, nie wiedzac, co stanie sie potem, kochal ja jeszcze intensywniej.Kiedy budzil sie rankami, na Wzgorzu wial zimny, zachodni wiatr, ktory tlukl okiennicami, zapowiadajac nadejscie czegos nieprzyjemnego. Czolowy konserwatysta William F. Buckley wyszedl z domu w taki wlasnie wietrzny, pochmurny dzien. Czujac chlod na piersiach, a w kieszeni solidne honorarium za dwugodzinny wyklad, zajal miejsce na katedrze w Bailey Hall, majac przed soba sale pelna publicznosci. Oczywiscie, pewne grupy studenckie nie mogly przegapic takiej szansy i szykowaly sie, aby zaklocic jego wystapienie. Przednie rzedy audytorium powoli zapelnialy sie marksistami z Cornella, ktorzy na widok Buckleya zaczeli wykrzykiwac w siedmiu jezykach Bloku Wschodniego: "Faszystowska swinia! Uik! Uik! Uik!" Krol Cyganerii Lwie Serce zirytowal sie, gdyz zaplacil porzadne kapitalistyczne pieniadze za mozliwosc wysluchania Buckleya i polemizowania z nim na zakonczenie wykladu. Uniosl w gore piesc i na ten znak Cyganie, Szare Damy i Blekitne Zebry zaczeli skandowac na zachete: "Bili! Bili! Bili!" Mlodzi Republikanie i reporterzy z prawego skrzydla Cornell "Review" przylaczyli sie do nich, w zacietrzewieniu prawdopodobnie nie zdajac sobie sprawy, z kim wskakuja do lozka. Po choralnym odspiewaniu "God Bless America" komunisci wreszcie sie uspokoili. Nieco oszolomiony, chociaz nie nieszczesliwy, Buckley zaczal dlugi wywod na temat smierci liberalizmu, powstania nowego prawa i tatuowania ofiar AIDS. Spacerujac po wykladzie niedaleko parkingu przy Bailey Hall, Lwie Serce zobaczyl wyjezdzajacego na motorze Ragnaroka. Krol Cyganerii wskoczyl na konia i ruszyl za nim w poscig, niemal tratujac Buckleya, ktory stal w otoczeniu swoich zwolennikow i rozdawal autografy. Na poczatku mial nawet pewna szanse. Ragnarok jechal wolno, nie podejrzewajac, ze ktos go goni. Jednakze skrecajac w prawo na Tower Road, Minister Obrony obejrzal sie przez ramie i dostrzegl galopujacego za nim konia z purpurowa grzywa. Chwile pozniej sytuacja na jezdni zmusila go, aby zwolnil, ale zaraz potem dokonal brawurowej ucieczki, zjezdzajac po wysokich schodach miedzy budynkami Uris Hall i Ives Hall. Lwie Serce probowal zmusic swojego konia do poscigu, co skonczylo sie zrzuceniem jezdzca z grzbietu. Jesli chodzi o polityke, to nie jeden William Buckley sie nia interesowal. Gnany swiezo zaslyszanymi, zlymi wiadomosciami z Pretorii, Patrol Blekitnych Zebr podjechal do protestujacych przeciwko zwiazkom uczelni z firmami robiacymi interesy w Poludniowej Afryce. Ostatniego dnia zajec studenci zebrali sie przed budynkiem Willard Straight, aby zbudowac symboliczny Domek z Kart. Mieli nadzieje, ze uda im sie przyciagnac wielu widzow, ale wsrod nich bylo dwoch takich, ktorych nigdy by sie nie spodziewali. Jednym z nich byl sprzedawca swiecacych paleczek, magister fizyki. Drugim Stephen Titus George, pisarz, wielbiciel latawcow, patron snow na jawie, przyjaciel wiatru, a takze ten, ktory niemal zdobyl stopien magistra w sztuce Pisania bez papieru. GLUPIEC, WIATR I SPRZEDAWCA SWIECACYCH PALECZEK I To oczywiste, ze pewna liczba uczonych musi oszalec, aby podtrzymac tradycje.Ten pracowal nad swoim doktoratem i wynajmowal pokoj, w ktorym mieszkal sam, co jest dla czlowieka dosc wazne. Pokoj znajdowal sie ponizej Clark Hall, byl maly, mniej wiecej kwadratowy i wlasny. W drzwiach mial trzy zamki. Doktorant byl kiedys oficerem rezerwy, ale chociaz juz z tym skonczyl, armia wciaz go kochala. Armia kocha majorow fizyki, bo oni konstruuja rzeczy. No dobrze, on tez cos skonstruowal. Do poznych godzin porannych przesiadywal na obrotowym krzesle, krecac sie wolno i patrzac na rzeczy w swoim pokoju, a szczegolnie na te jedna. Tuz przy drzwiach, na prostym, drewnianym wieszaku wisial zolty plaszcz od deszczu. Obok stalo biurko, a na jego blacie wiele interesujacych przedmiotow: komputer, ktory pomagal mu w wyliczeniach, gromadka pluszowych zwierzakow, swiecace paleczki z czarnego, surowego zelaza, przeznaczony na nie skorzany futeral i plastikowa butelka, w ktorej byc moze byla kiedys aspiryna, a teraz trzymal w niej pigulki szczescia. Nie wiedzial, skad sie tu wziely, z jego pamieci wylecialo wszystko na ten temat, chociaz podejrzewal, ze byl to prezent od jakiejs kobiety, Pani. Wiedzial natomiast, ze byly wspaniale. Sprowadzaly na niego marzenia, cudowne marzenia i pomysly. Poza tym sprawialy, ze sie smial, czasami nawet bardzo dlugo. To byl niezastapiony skarb, ale nigdy sie nie martwil, ze zapas moze sie kiedys wyczerpac. Butelka zawsze byla pelna. Bral je, smial sie i niczego sie nie bal. Teraz tez wzial jedna. Na jego twarzy natychmiast pojawil sie usmiech. Wyciagnal reke, aby poglaskac jedno ze swoich zwierzatek. -Tygrysku - powiedzial, zabierajac pluszowa zabawke od Puchatka i Prosiaczka. - Tygrysek, Tygrysek, Tygrysek. Krecil sie na krzesle, trzymajac w reku zwierzaka i wpatrywal sie w czerwony wagonik, dziecinny wagonik, ktory stal w kacie pokoju. Z tylu mial przyczepiony szorstki ogonek z poskrecanych sznurkow. Na jednym jego boku widac bylo wykonany biala farba napis: Eeyore. W wagoniku znajdowala sie rzecz, ktora zbudowal. Trudno bylo w zasadzie powiedziec, co to za rzecz, gdyz pokryta byla zoltymi i czarnymi nalepkami, z napisem Niebezpieczenstwo - Promieniowanie i nuklearnymi symbolami. Rzecz byla brylowata, przykucnieta jak zaba, w ksztalcie podobna do czegos pomiedzy walcem a kula. Ukryty wsrod morza antynuklearnych nalepek wystawal cyfrowy czasomierz. -Tygrysku - powiedzial doktorant, ktory myslal o sobie jako o fizyku i sprzedawcy swiecacych paleczek, wkladajac zabawke do wozu. Nastepnie usadzil obok niego Prosiaczka. Jednak Puchatka zostawil na biurku, chociaz wygladal tam na okrutnie samotnego. Pochylil sie nad cyfrowym czasomierzem i troche przy nim pomajstrowal. Andy Warhol powiedzial, ze przyjdzie taki dzien, gdy kazdy w Ameryce bedzie slawny przez pietnascie minut. Ale Doktorant z pewnoscia zaslugiwal na wiecej niz zwykly smiertelnik, przeznaczyl wiec dla siebie cala godzine, naciskajac guzik, aby rozpoczelo sie odliczanie. Wlozyl plaszcz przeciwdeszczowy i zolte kalosze, ktore wyciagnal z szuflady, dwukrotnie sprawdzil ulotke {Zbiorka przed Willard Straight Hall o jedenastej trzydziesci rano) i klepnal Puchatka na do widzenia w lepek. -Musze sprawic, aby zaczelo padac, Puchatku - powiedzial. Nastepnie zarzucil sobie na ramie futeral ze swiecacymi paleczkami i ciagnac za soba czerwony wagonik, wyszedl z pokoju, nie trudzac sie nawet, aby zamknac za soba drzwi. Pomaszerowal, aby dolaczyc do swietowania. II Bylo zimno, chociaz obietnice sniegu dopiero czulo sie w powietrzu. Nie bylo tez sladu wiatru i chociaz dzien nie byl zly na zorganizowanie wiecu, tylko glupiec moglby tego ranka myslec o puszczaniu latawcow.Blekitne Zebry pilnowaly glownego wejscia do Straight Hall, a takze ustawialy na schodach podium i mikrofon. Podlaczono wiele glosnikow, ktore mialy sciagnac jak najwiecej sluchaczy, liczac na to, ze mimo zblizajacej sie sesji publicznosc dopisze (czy sie to komus podoba, czy nie, swiadomosc polityczna na kampusach zawsze spadala w okolicach sesji egzaminacyjnych). Spodziewano sie, ze tym, co najprawdopodobniej sciagnie najwiecej pseudouczestnikow, bedzie nie tyle lista mowcow czy ulotki informacyjne, kolportowane przed wiecem, ile raczej Domek z Kart. Karty byly nadnaturalnej wielkosci, dlugosci trzech stop kazda, wyciete z grubej tektury. Z uwagi na to, co symbolizowaly, byly to same czarne asy lub osemki, Karty Nieboszczyka. Jeden z grupy Zebr, ktory kiedys studiowal w Szkole Architektonicznej, tak zaprojektowal Domek, zeby wygladal, jakby zaraz mial sie rozpasc, chociaz w istocie wcale tak nie bylo. Byl wysoki na osiem stop, na szczycie zwienczony olbrzymim pikowym asem, na ktorym ustawiono model stolu konferencyjnego. Przy stole siedzialy postacie przedstawiajace czlonkow Rady Zarzadu Uniwersytetu Cornella, glosujacych za uchwala o kapitale akcyjnym. Ponizej szyi figury przypominaly ludzi, ale zamiast glow mialy rozne owoce i warzywa. Glosowanie prowadzila glowa kapusty. Polityka Inwestycyjna Cornella glosila kartonowa tablica ustawiona pod Domkiem. Nieco wyzej miedzy dwoma osemkami wisial maly transparent, ktory glosil: Pozbyc sie natychmiast! Przechodnie kiwali glowami z podziwu nad budowla i wiekszosc z nich sie zatrzymywala. Okolo jedenastej trzydziesci, gdy krecil sie tam juz tlum okolo stu zwolennikow i przeciwnikow, do mikrofonu podeszla Fantasy Dreadlock. Przez dluzsza chwile przygladala sie zebranym, zadowolona z tlumu wiecujacych. Wreszcie otworzyla usta, aby do nich przemowic, ale dokladnie w tym wlasnie momencie w polu jej widzenia pojawil sie Doktorant, ciagnacy za soba wagonik. W jednym reku trzymal swiecaca paleczke i krzyczal, ze zaraz sprowadzi deszcz. III Byla za dziesiec dwunasta, gdy George znalazl sie ponownie na Dziedzincu. Stal pomiedzy dwoma pomnikami i skladal latawiec, zreszta ten sam, ktory puszczal po raz pierwszy tamtego dnia pod koniec sierpnia, kiedy obserwowal go Bernardyn. Tego ranka psa nie bylo widac, ale poniewaz George'owi towarzyszyla Kaliope, i tak by go nie zauwazyl.Wstali dosc wczesnie i przy sniadaniu Kaliope oswiadczyla, ze chcialaby zobaczyc, jak George wzywa wiatr. Udali sie zatem na Wzgorze, przechodzac najpierw przez centrum miasteczka, co, jako ze byli para domatorow, nie zdarzalo im sie czesto. Chociaz na przetykanej srebrna nitka sukni Kaliope nie wiadomo skad pojawil sie nagle kaptur, ktory zaslanial cze - sciowo jej twarz, i tak zobaczyl ja przejezdzajacy rowerzysta. Chlopak zdebial ze zdumienia i polecial na leb na szyje, rozbijajac rower. -Jak juz wspominalem - powiedzial George, mocujac we wlasciwym miejscu poprzeczki - latawce, jakie puszczalismy z wujkiem Erazmem, nie byly szczegolnie doskonale. Po prostu wielkie, prostokatne przedmioty, ktore mialy przymocowane do ram ogony z farbowanego materialu. Erazm mawial, ze lubi wlasnie takie, bo sprawiaja wrazenie rzeczy, ktore nie powinny w ogole latac... Mowil dalej, skladajac latawiec, zajety wspomnieniami z dziecinstwa i dopiero gdy wszystko przygotowal, zauwazyl, ze Kaliope gdzies zniknela. Zdumiony rozejrzal sie dookola, zawolal ja po imieniu i nagle jego wzrok zatrzymal sie na grupie ludzi w poludniowozachodnim kacie Dziedzinca. Chociaz byla to pora zajec, spory tlumek wyraznie przestraszonych ludzi szedl asfaltowa droga miedzy Bibliotekami Olin i Uris. Nie zatrzymujac sie, przeszli na przelaj przez Dziedziniec, jakby chcieli jak najpredzej oddalic sie od tego, co zostawili za soba. Druga, podobna liczebnie grupa ludzi, najwyrazniej zaciekawionych tym, co sie dzialo, nadchodzila z przeciwleglej strony. Gdy oba tlumki sie polaczyly, powstal zator, ktory blyskawicznie przerodzil sie w bijatyke. Kaliope stala na skraju kotlujacego sie zbiorowiska. Pozwolila, aby George ja dostrzegl, usmiechnela sie do niego, mrugnela i zginela w tlumie. -Hej! - zawolal George. - Hej! Rzucil na ziemie latawiec i pobiegl za nia. Chociaz bardzo sie spieszyl, przeciskajac sie przez cizbe, zlowil strzepy rozmowy dwoch uciekinierow. Mezczyzni w bluzach Zeta Psi wykrzykiwali cos do siebie, z czego George wylowil tylko: "...tak sie nie da, to niemozliwe, nie martw sie... nic z tego nie bedzie..." Wmieszany w tlum, wykrzykiwal jej imie, a inni takze wrzeszczeli, chcac dowiedziec sie, co sie dzieje, co ktos zrobil przed wejsciem do budynku Willard Straight? Pisarz czul sie, jakby ktos przepuszczal go przez magiel, gdy nagle zdarzyly sie jednoczesnie dwie rzeczy. Po pierwsze, udalo mu sie wydostac z tlumu i znalazl sie na zboczu. Patrzyl w strone Straight, a wlasciwie na Doktoranta, ktory stal samotnie ze swoim wozkiem, otoczony policyjnym kordonem, podczas gdy na zewnatrz spora grupa studentow Cornella wahala sie, czy zbiec na dol, czy poczekac na rozwoj wypadkow. Po drugie, tuz obok niego znalazla sie nagle Kaliope, kladac mu delikatnie dlonie na ramionach. -Moj Boze! - wykrzyknal George. - Boze, nigdy juz tego nie rob. -Odprez sie, George. Poglaskala go po szyi, tak jak to lubil, i George natychmiast sie uspokoil. Przysunal sie do Kaliope i zaciskajac w dloni gwizdek, szeptal jej w ucho. -Kaliope, co to bylo, do diabla? - Wciaz patrzyl na dol, usilujac zrozumiec, co sie dzieje przed Willard Straight Hall. - Do cholery, myslalem ze chcesz zobaczyc, jak wzywam wiatr. -Chce - zapewnila go. Przytulila sie do niego, wciskajac mu cos w rece. Byl to latawiec. - Chce, ale tu dzieje sie cos bardzo interesujacego. Ludzie nadal przeciskali sie w dwie przeciwne strony, ale juz na siebie nie wpadali. Nikt im takze nie zaslanial widoku. George caly czas patrzyl w dol zbocza. -Co tu sie dzieje? - zapytal. W odpowiedzi Kaliope wyciagnela nastepny przedmiot, ktory wlozyla mu na glowe. Kowbojski kapelusz. -To jest podobne do awantury w Dodge City - powiedziala. - Miasto potrzebuje ratunku. -Co...? -Pisanie bez papieru - wyszeptala i pocalowala go dwa razy. Pierwszy raz w szyje, miekko, elektryzujaco. Przy drugim pocalunku George odwrocil sie, przyjmujac go na usta. Gdyby Kaliope poprosila go teraz, moglby skoczyc z Wiezy Zegarowej. Czy to sie sprawdzi... -Nigdy nie probowalem. Zalezy od okolicznosci. -Pisanie bez papieru - wyszeptala znowu, puszczajac go. - Od tego moze zalezec zycie wielu ludzi, George. - Wyciagnela reke w strone Willard Straight Hall, gdzie stal Doktorant. - Klopoty - oswiadczyla. - Uporaj sie z tym. -Jasne. - W przyplywie naglego strachu scisnal gwizdek. - Zaczekasz tu na mnie, prawda? To znaczy... -Bede sie przygladac - obiecala Kaliope. - A teraz juz idz. Trzeci pocalunek dostal na droge. I wcale nie uwazal tego za dziwne czy absurdalne, w kazdym razie nie po spedzeniu kilku miesiecy z ta tajemnicza i najpiekniejsza Pania, ze zbiega na dol, na spotkanie z czyms, czego nie znal. Wygladal i czul sie jak Wild Bili Hickock, a w reku trzymal latawiec w ksztalcie smoka. Trzymal go przed soba jak tarcze. Na ustach wciaz czul pocalunek Kaliope, a ludzie schodzili mu z drogi. Czul ja wciaz na jezyku, gdy wskazowki zegara na Wiezy zblizaly sie do poludnia. Pisanie bez papieru, pomyslal. Jasne. Nic latwiejszego. Pod trampkami George'a zagrzechotaly kamyki, jakby mial na nogach ostrogi. IV Policyjny kordon o srednicy piecdziesieciu stop otoczyl Doktoranta, pozostawiajac jemu i czerwonemu wagonikowi wystarczajaco duzo miejsca, aby nie czul sie zestresowany. Obok stali czlonkowie Oddzialu Bezpieczenstwa Uniwersytetu Cornella i policjanci z Itaki, razem okolo trzynastu osob. Byl z nimi takze policyjny psycholog, ktorego Doktorant nie raczyl zauwazyc. Prosby o przyslanie specjalistow od ladunkow wybuchowych i od broni specjalnych jak na razie pozostaly bez odpowiedzi.Mimo ze zegar cyfrowy byl wyraznie widoczny - wskazywal 00:20:22 - i mimo natychmiastowych skojarzen, jakie niosly radioaktywne symbole na nalepkach, ktorymi Doktorant oblepil swoj wynalazek, zadziwiajaco wielu ludzi zdecydowalo sie zostac i poczekac na rozwoj wypadkow. Cyganeria urzadzala nawet Apokaliptyczny Piknik na porosnietym trawa pagorku, powyzej kampusowego sklepu. Lwie Serce sledzil przebieg akcji za pomoca teatralnej lornetki, popijajac midori z malej szklanki i prowadzac lancuchowe zaklady, czy wszyscy przejda w stan lotny, czy nie. Kazdy obstawial jedna z mozliwosci. Jesli za dwadziescia jeden minut beda wciaz zyli, puszcza w kolo pieciodolarowy banknot. -Sprawie, ze nadejdzie deszcz - wykrzyknal Doktorant, potrzasajac swiecaca paleczka. - Deszcz ognia, zobaczycie, ze potrafie! Przez ostatnie trzydziesci minut ciagle powtarzal mniej wiecej to samo, troche zmieniajac wersje. Przechadzal sie dumnie wewnatrz kordonu, czasami oddalajac sie spory kawalek od swojego wagonika i cyfrowego czasomierza, trzymajac jednak w reku cos, co wygladalo jak zdalnie sterowany nadajnik z przyciskiem w wywolujacym panike, czerwonym kolorze. Byly to jednak tylko domysly, bowiem Doktorant nie zadal sobie trudu, aby wyjasnic, jakie sa jego zamiary. Mozliwe, ze nacisniecie guzika przedwczesnie zakonczyloby odliczanie, sprowadzajac zegar do stanu zero. -Niestety, nie mozemy go po prostu zastrzelic - powiedzial Doubleday, wyraznie rozczarowany. -Nie mozemy go tez przekonac, aby zrezygnowal ze swoich zamiarow - pociagnal nosem policyjny psycholog. - Nie chce ze mna rozmawiac. -Boze, Boze... Byla tam z nimi takze Nattie Hollister i razem z szefem policji i czlonkiem uczelnianej administracji tworzyli kwintet. -Jakie sa szanse - zapytal szef policji - ze to rzeczywiscie zagrozenie nuklearne? -Blagam - westchnal urzednik uniwersytecki. - Nasza uczelnia nalezy do Ligi Bluszczu. Nie mamy tutaj broni nuklearnej. -Najtrudniej jest zdobyc pluton - powiedziala Nattie Hollister. - Chyba ze macie go w jakims laboratorium. Ale nawet bez skladu atomowego bomba stanowi wielkie zagrozenie i do diabla, jestem przekonana, ze tutejsze laboratoria chemiczne sa wyposazone w skladniki do... -Ale on jest przeciez fizykiem, nie chemikiem, prawda? - dopytywal sie szef. Spojrzal na urzednika. - Tak pan mowil. -Jednak... - zaczela Hollister. -...mimo ze nie grozi nam byc moze wybuch nuklearny - dokonczyl za nia Doubleday - wciaz musimy sie liczyc z grozna eksplozja. A to bardzo niedobrze. -Dziewietnascie minut. - Szef policji podrapal sie w otwarta dlon. - Trzeba cos zrobic. -Kordon niewiele pomoze - zauwazyla Hollister. - Niezaleznie od rodzaju wybuchu. -Gdzie jest ta cholerna Brygada Antywybuchowa? - dopytywal sie Doubleday. -Przepraszam. -Hmm? Wszyscy odwrocili sie jak na komende. Do ich grona dolaczyl szosty facet. Ubrany byl w uniform oficera rezerwy z Uniwersytetu Cornella i mial na brodzie brzoskwiniowy zarost. -Moge zalatwic tego swira - zaoferowal pomoc. Szef policji zmruzyl oczy. -Skad jestes? Rezerwista wskazal palcem przypinke na mundurze. -Druzyna strzelnicza. Zalatwcie mi spluwe, a ja go unieszkodliwie. Widzieliscie Roberta DeNiro w "Lowcy Jeleni"? -Idz do domu, moczywyrku - odprawil go szef policji. Po czym zwrocil sie do pozostalych:-Teraz... hej! Hej, poczekaj! Ktos przedarl sie przez kordon. Nie, nawet nie przedarl sie - George po prostu przez niego przeszedl, gdy stojacy najblizej niego ochroniarze patrzyli akurat w inna strone. W momencie gdy go zauwazyli, byl juz w srodku kregu i zmierzal w strone Doktoranta. -Zaraz go przyprowadze - zaoferowal sie Doubleday, gladzac swoja palke. -Nie - rozkazal szef, wiedziony jakims przeczuciem. - Nie, poczekaj... George wciaz zblizal sie do Doktoranta, przepelniony dziwna odwaga, caly czas czujac na ustach pocalunek Kaliope. Nie trzymal juz przed soba latawca. Dzierzyl go teraz u boku, jak szesciostrzalowy rewolwer. Doktorant, widzac nadchodzacego powiesciopisarza, przerwal swoje wrzaski w pol slowa i odwrocil sie plecami, ignorujac go calkowicie. -Czesc - powiedzial George, poprawiajac kowbojski kapelusz. - Stad jestes? To znaczy, skad pochodzisz? Doktorant zaszelescil plaszczem od deszczu i groznie pomachal swiecaca paleczka, jakby chcial przestraszyc George'a... ale odpowiedzial na jego pytanie. -Chicago - powiedzial. Prosiaczek i Tygrysek patrzyli na niego z wagonika. - Illinois. Cyfrowy czasomierz przesunal sie z 00:18:32 na 00:18:31. Dzwon na Wiezy Zegarowej zaczal bic. Bylo dokladnie poludnie. V Lwie Serce poprawil ostrosc w swojej lornetce, obserwujac z rosnacym zainteresowaniem, co dzialo sie w polu jego widzenia.-Do diabla, George, co ty wyrabiasz? -Dziesiec dokow, ze zapowiada sie fajnie - zaoferowal Top. -Jak sie nazywasz? - George zapytal Doktoranta. Doktorant znowu zaszelescil plaszczem. -Christopher Robin - odpowiedzial. George pokiwal glowa i pokazal palcem na zwierzeta. -A gdzie Puchatek? -Puchatek zostal w domu, w lozku - wyjasnil Robin, nieco juz zniecierpliwiony. - Cierpi na chorobe spoleczna. -Jasne. A co masz w reku? Irytacja troche ustapila. -To swiecaca paleczka. - Potrzasnal futeralem. - Jestem sprzedawca swiecacych paleczek. -Och, Jezu! - zawolal policyjny psycholog. - On czytal Bradbury'ego! Nienawidze, gdy oni czytaja Bradbury'ego! Szef policji spojrzal na niego ze zdziwieniem. -A ty jak sie nazywasz? - Christopher Robin zapytal George'a, kierujac w jego strone paleczke. - No? George usmiechnal sie, gdyz przyszedl mu do glowy pewien pomysl. -A jesli ci powiem, ze jestem A. A. Milne? Bedac Christopherem Robinem, musisz robic to, co ci kaze. Stworzylem cie w mojej ksiazce. -Nie, ty o mnie nie pisales - zaprzeczyl zaskoczony. -Jestes pewien? Zalozylbys sie o wszystko... Christopher? -Nie podobasz mi sie - ostrzegl go Christopher Robin. - Nie jestes takze kowbojem. -To prawda. A moze ty tez nie jestes Christopherem Robinem? -Hej, uwazaj na to! - zawolal zly, ale tez zaniepokojony. Tym razem potrzasal groznie nadajnikiem. - Nie przeszkadzaj mi, mam bron nuklearna, kolego. -Oczywiscie - przytaknal George. - I masz zamiar sprowadzic deszcz. Jestem zlotousty, jestem zlotousty i mam do czynienia z potencjalnie niebezpiecznym czlowiekiem, pomyslal George. Podoba mi sie to. Moze jestem tak samo szalony jak on. Ale nie czul w sobie ani szalenstwa, ani strachu, czul jedynie pocalunek Kaliope, jasnosc w glowie i to, ze panuje nad sytuacja. Mial tak silne poczucie kontroli, jak wowczas, gdy jako chlopiec puszczal latawce, moze nie tak silne jak podczas pisania powiesci, ale bardzo zblizone. Kaliope pocalowala go. Czasomierz wciaz tykal: 00:15:09. Klopoty. Uporaj sie z rym. -Powiem ci, kim jestem - zwrocil sie do Doktoranta. Katem oka widzial Domek z Kart i w jego glowie rysowal sie pewien plan. - Zajmuje sie zawodowo puszczaniem latawcow. To prawda. Jesli sie nie uspokoisz i nie zaczniesz sie zachowywac normalnie, sprawie, ze ten latawiec wzbije sie w powietrze. -Nie! - zawolal wyraznie zaniepokojony Doktorant. -Tak. -Nie uda ci sie. -Uda. -Alez nie ma wiatru! - Wymachiwal swiecaca paleczka. - Nie mozesz puszczac latawca bez wiatru, to absolutny warunek. George spojrzal w niebo. Trzymajac w jednej rece latawiec, a w drugiej szpulke ze sznurkiem, obrocil sie w miejscu. Raz. -Latawiec poleci - obiecal. - Jesli ty mozesz sprowadzic deszcz, ja moge przywolac wiatr. Gramy uczciwie. - Po raz drugi okrecil sie wokol wlasnej osi. -Mam nadzieje, ze ktos to filmuje - powiedzial Lwie Serce. -Nie rob tego! - Christopher Robin przyblizyl palec do czerwonego guzika. - Nie waz sie wypuszczac tego latawca! -A co bedzie, jesli on poleci? - zapytal Doubleday, krecac glowa. - Czy powinnismy cos zrobic, szefie? George obrocil sie po raz trzeci. -Poloz to pudelko na ziemi - powiedzial. -Ooooooo, sprowadze deszcz, deszcz... -Cholera! - zaklal Doubleday. -No chodz - rozkazal George i wiatr nadlecial. Najpierw powialo delikatnie, ale po chwili podmuchy staly sie silniejsze. Nie minela sekunda, a wiatr sprawil, ze Doktorant zachlysnal sie wlasnym oddechem i potoczyl dookola przerazonym wzrokiem, po dwoch sekundach sterty nie rozprowadzonych ulotek Blekitnych Zebr ulecialy w powietrze, po trzech zatrzasl sie Domek z Kart, po czterech kowbojski kapelusz George'a podskoczyl na czubku jego glowy, jakby zamierzal pofrunac, po pieciu pofrunal, po szesciu latawiec naprezyl sie na sznurku, a po siedmiu sekundach wiatr byl juz tak silny jak wichura. -Magia! - zawolal Z.Z. Top ze smiechem. - Pieprzona magia, George! -Deszcz! - zaryczal Christopher Robin. Jego kciuk zaczal sunac w kierunku guzika. George rzucil rozkazujace spojrzenie na Domek z Kart. Karta na jego szczycie wygiela sie pod wplywem wiatru jak struna, napierajac na figurki czlonkow zarzadu. Kapusciana glowa oderwala sie od reszty postaci, spadla z wysokosci czterech stop na transparent, ktory wyrzucil ja w powietrze jak z procy. Kapusta, wirujac, leciala przed siebie, w oczekiwaniu na zderzenie. Uderzyla w nadgarstek Doktoranta. Zdalnie kierowany nadajnik wypadl mu z reki, uderzyl o ziemie i rozbil sie na kawalki. Czasomierz nadal odliczal czas: 00:13:59, 00:13:58. -Nie, nie, nie! - krzyknal Christopher Robin, patrzac ze zgroza na szczatki urzadzenia. Nagle poczul silne szarpniecie za druga reke. George owinal trzykrotnie sznurek od latawca wokol swiecacej paleczki i wyrwal mu ja z dloni. Latawiec uniosl metalowy precik w gore, wysoko nad dachem kampusowego sklepu, a nastepnie opuscil na trawe przy biwakujacej Cyganerii. -Cholera! - wsciekal sie Christopher Robin. - Wszystko zepsules! Zniszczyles moja szanse na uczczenie tego momentu! - Wyciagnal z pokrowca nastepna swiecaca paleczke, tym razem zaostrzona na koncu i kojarzaca sie nieprzyjemnie ze szpikulcem do kebabow. - Wszystko zepsules! -Hej! - powiedzial George i gigantycznej wielkosci karta z pikowym asem spadla na glowe Doktoranta. Robinowi udalo sie utrzymac rownowage i ruszyl na George'a ze smiercia w oczach. Ale w tym samym momencie podmuch wiatru rzucil w jego strone transparent, ktory owinal mu sie wokol glowy. Nic nie widzac, z okrzykiem "Wszystko zniszczyles", pobiegl przed siebie, trzymajac w reku swiecaca paleczke. Jednak zamiast trafic nia w George'a, przeklul szpicem rzecz, ktora znajdowala sie w wozku. -O, kurwa! Doubleday mogl to spokojnie powtorzyc, gdyz pod wiatr nic nie bylo slychac, ale nie nastapil spodziewany wybuch. Uslyszano jedynie odglos przebijania warstwy nalepek i pekania papiermache. Swiecaca paleczka wbila sie w te rzecz jak w maslo, a poniewaz czubek odpadl, odczepil sie od niej takze cyfrowy czasomierz. Potoczyl sie po ziemi ze stukotem, swiecac jednostajnym swiatlem. Wiatr oslabl w momencie, gdy Christopher Robin osunal sie na trawe, szlochajac "Wszystko na nic!" Z dziur, jakie powstaly w jego wynalazku, wysypywalo sie cos, co wygladalo jak male, bursztynowe perelki. Prosiaczek i Tygrysek zostaly nimi calkowicie zasypane. Zelowe fasolki, pomyslal George, gdy trzech ochroniarzy unieruchomilo Christophera Robina. Zadnego niebezpieczenstwa, tylko zelowe fasolki. Sprobowal jednej. Byla slodka. Cyganeria skakala i wszyscy krzyczeli z radosci. Z.Z. Top i Woodstock wyrywali sobie swiecaca paleczke. Policjanci, a szczegolnie ich szef, spogladali na George'a podejrzliwie, jakby chcieli go aresztowac albo przynajmniej porozmawiac, ale troche sie bali. Szwendajacy sie w poblizu czarnobialy kundel szczekal z zapamietaniem. Wszyscy pozostali, od Blekitnych Zebr po policyjnego psychologa, zachowywali sie tak, jakby dostali czyms po glowach. Jednym slowem kompletnie oniemieli. -No dobrze - powiedzial George, czujac sie zmeczony. Wyciagnal Prosiaczka z zelowych kulek, a potem takze Tygryska. Nikt mu w tym nie przeszkadzal. Skinal glowa Christopherowi Robinowi, odwrocil sie i spojrzal w to miejsce, gdzie zostawil Kaliope. Nie, tam jej nie bylo. To nic, pomyslal. Poczul jedynie lekki niepokoj, ale to wszystko. Przeciez mu obiecala, nie powinien sie bac. Mozesz byc pewien, ze nie opuszcze cie bez tego, nawet gdybym planowala wymknac sie cichaczem... Wciaz przeszukujac wzrokiem okolice, uniosl reke do szyi, aby dotknac gwizdka, ktory mu podarowala. Jego dlon trafila w proznie. KALIOPE ZNIKA Nie wrocila nawet do domu, aby zabrac reszte rzeczy. Jej wypakowana, brezentowa torba lezala pod pomnikiem Ezry Cornella. Wiatr zawodzil zalosnie, gdy zarzucila ja sobie na ramie, ale zaden podmuch nie musnal nawet jednego jej wlosa.-Biedny George - wyszeptala, przemierzajac Dziedziniec. - Biedny George. Juz sie zorientowal, ze zniknela. Bol narastal. Jak zwykle w takich wypadkach, czula pewien zal, jednak sprawianie Bolu stanowilo bardzo powazna czesc jej zadania. Ciagnal sie za nia dlugi (ale nie bez konca) sznur zlamanych serc, a podobny (prawdopodobnie takze majacy szanse kiedys sie skonczyc) wciaz na nia czekal. Taka droga kroczyla, a nazywala sie Pani Kaliope. Zanim to miasto pozostanie tylko wspomnieniem w jej pamieci, musiala jeszcze zrobic jedna rzecz. Sciemnialo sie juz, gdy przemierzyla szybkim krokiem Polnocny kampus, Fraternity Row, zblizajac sie do Domu Tolkiena. Poniewaz nie chciala, aby ktos ja widzial, nikt jej nie zobaczyl. Zaden z braci nie pojawil sie w zasiegu wzroku, gdy wslizgiwala sie do srodka glownym wejsciem, pozwalajac drzwiom otworzyc sie przed nia. Weszla do MathomHole Michela Delvinga, obszernego holu, gdzie zgromadzone byly pamiatki bractwa. W rownych rzedach staly szklane gabloty, we wszystkich przechowywano bron i inne przedmioty zwiazane z trylogia Tolkiena. We wszystkich, oprocz jednej. Na samym srodku holu ustawiona byla kasetka ze szkla, bez widocznych sladow laczenia scianek i pozbawiona plakietki informacyjnej. W srodku znajdowal sie grot, dlugi na dziesiec cali i szeroki na szesc, z kwadratowym wydrazeniem na drzewce u nasady. Przedmiot ten mial dluga i tajemnicza historie, ale nigdy nie byl wzmiankowany przez Tolkiena ani zadnego innego pisarza. Przez ostatnie pol wieku spoczywal tutaj, w Domu, ktory sam wywodzil sie z mitu. Na grocie widoczny byl ksztalt krzyza, zabarwionego na czerwono, a ponizej napis: Fractor Draconis Pod dotknieciem jej dloni kasetka otworzyla sie. Kaliope schwycila grot, nie baczac na jego zaostrzony ksztalt. Ostrze nie moglo jej zranic, jesli tego nie chciala. Szybko schowala go w faldach sukni i opuscila hol. Poszla korytarzem w strone windy z obsydianu i zjechala do podziemi. Nie zawracajac sobie glowy zapalaniem lampy, ruszyla najkrotsza droga do Lothlorien. Gdy dotarla na skraj przepasci, pozwolila sobie na pewna lekkomyslnosc. Wzgardziwszy kamiennym mostkiem, dmuchnela w gwizdek i przeszla na druga strone, stapajac w powietrzu. Przez kamienne drzwi wkroczyla do pustego Ogrodu. Nad jej glowa przyjemnie migotalo gwiazdziste niebo, ale Kaliope skierowala sie w strone, gdzie drzewa rosly gesto obok siebie. Zatrzymala sie tam na chwile, aby pozdrowic Gumowa Dziewice, ktora stala ukryta wsrod galezi debu. -Niedlugo - Kaliope pocieszyla manekin. - Juz niedlugo. Szla dalej, a drzewa rosly coraz gesciej i gesciej, az w pewnej chwili las sie rozrzedzil i Kaliope nie byla juz w Ogrodzie, ale na zewnatrz, w polowie wysokosci Wzgorza, na Koscincu. Kilka jardow przed nia lezal na ziemi bialy kwadratowy kawalek marmuru z wyrytym napisem: Pandora Kaliope rozejrzala sie i wybrawszy rosnacy w poblizu dab, wyjela grot i rzucila nim w pien drzewa. Grot zaryl sie tak gleboko, ze wystawal jedynie cal nad powierzchnie kory. Pozostanie w tym miejscu az do wigilii Id Marcowych. Wiatr ucichl na dobre. Z nieba w kolorze olowianej szarosci spadaly platki sniegu, ale Kaliope nie zwracala na to uwagi. Zatrzymala sie jeszcze na moment, aby spojrzec na Wzgorze, i po raz ostatni pomyslala o Glupcu, ktory jeszcze nie rozpoczal swojej proby. -Zycze ci szczescia, George - powiedziala i pofrunela w strone miasta. GEORGE W PIEKLE I -Nie, nie, nie!Gdy George torowal sobie droge przez halasliwy tlum, wiatr powoli sie uspokajal. Obok pisarza biegl Luther, obskakujac go i szczekajac radosnie. Poczatkowo George calkowicie go ignorowal. Jak ona zabrala mi gwizdek? Ale nie, to bylo zbyt glupie pytanie, nawet jak na glupca. Wlasciwe brzmialo: czy ja jeszcze dogoni? Wiedzial, ze nie uda mu sie jej przekonac, aby zostala, ale jesli tylko ja dogoni, moze uda mu sie z nia prawdziwie pozegnac. Myslac o tym, George zauwazyl wreszcie psa i zaczal sie zastanawiac, czy moglby go jakos wykorzystac. -Musze kogos wytropic - zaczal mu wyjasniac. - Kobiete. Piekna kobiete. Calkiem niedawno byla tu jeszcze, obok Wiezy. Rozumiesz? Bogiem a prawda, Luther niczego nie rozumial, ale dzieki empatii zdawal sobie sprawe, ze George czegos od niego oczekuje, a nawet rozpaczliwie tego pragnie. Luther wciaz byl pod glebokim wrazeniem udanego sprowadzenia wiatru i bardzo chcial mu pomoc, ale zupelnie nie wiedzial, co ma zrobic. Widzial, ze George nerwowo gestykuluje, pokazujac na Wieze Zegarowa i wywnioskowal, ze mezczyzna chce, aby pobiegl w tamta strone. -Dobry piesek! - zawolal George, gdy Luther ruszyl w jej kierunku. Nie wiedzial, ze tropienie Kaliope jest zadaniem niewykonalnym. Podobnie jak w innych przypadkach, pozostawianie zapachu zalezalo wylacznie od jej woli. A w tym wlasnie momencie raz na zawsze znikaly wszystkie slady jej obecnosci: lozko, na ktorym spala w domu, odzyskiwalo nieco ze swojej sprezystosci, zapominajac o dodatkowych kilogramach, jakie spoczywaly na nim przez ostatnie kilka miesiecy; lustro lazienkowe zatracilo wspomnienia o jej doskonalym odbiciu; sciany i sufit nie mogly juz sobie przypomniec echa jej smiechu, zas podloga dotyku delikatnych stop. Caly jej pobyt zostal bardzo dokladnie Usuniety. Absolutnie nieswiadomy tego George biegl za psem do miejsca, gdzie po raz ostatni widzial Kaliope, Luther zas, ogladajac sie i obserwujac na twarzy mezczyzny pelna nadziei determinacje, nie przestawal pedzic na oslep przed siebie. Biegali tak okolo pol godziny - po pietnastu minutach zaczal padac snieg - az wreszcie niedaleko Wydzialu Weterynarii Luther, przeskakujac jakies przeszkody, zniknal na chwile i pojawil sie z wygotowana koscia w zebach, ktora z duma zlozyl u stop George'a. -Co!? - zawolal rozczarowany pisarz. - Przyniosles mi kosc? Myslisz, ze jestem glodny? Luther poczul sie zraniony nieprzyjemnym tonem jego glosu, ale jego zmartwienie nie moglo sie rownac z Bolem, jaki trawil George'a. Ogrom poniesionej straty przytloczyl go, niby kamienna gora. Rzucil najpierw na kolana, a potem sprawil, ze George przytulil sie do zimnej ziemi. Luther wciaz nie rozumial, co sie dzieje, ale bardzo chcial pomoc. Podszedl blizej i polizal mezczyzne w ucho, co jednak nie spowolnilo pulsowania krwi w skroniach George'a. -Gdy wykonam swoje zadanie, odejde bez pozegnania, a wtedy bedziesz pragnal umrzec... Wlasnie tak bylo. Dokladnie to czul. W chwili slabosci George zlamal swoje wlasne zasady i poddal sie rozpaczy, chociaz wiedzial, co Kaliope takze przepowiedziala, ze nie wolno mu sie poddawac. W koncu wrocil do domu - odganiajac psa, ktory najwyrazniej chcial za nim pojsc - i polamal kilka mebli. Nie byl to jednak zwykly akt destrukcji. George czul Nieobecnosc Kaliope i karal za to krzesla, stoly i inne meble, traktujac je jak spiskowcow. Wyjatkowa przyjemnosc sprawilo mu rozbicie lustra w lazience. Nie tknal jedynie lozka, przewidujac, ze i bez rozdzierania materacy nie bedzie mu latwo tej nocy zasnac. Gdy w jego mieszkaniu bylo tyle zniszczen, ze wiecej nie mogl juz zniesc, wyszedl z domu, zapominajac o plaszczu, chociaz na ziemi lezala calowa warstwa sniegu, a w kazdej chwili moglo spasc go wiecej. Pograzony w rozpaczy i zalosci schodzil ze Wzgorza w strone The Commons przekonany, ze nigdy nie podniesie sie z tego nieszczescia. Jednak rozpacz George'a nie mogla trwac dlugo. Nawet w Piekle czasami dochodzi do glosu zdrowy rozsadek i optymizm. Gdy George znalazl sie na The Commons, zobaczyl, ze termometr na zewnatrz wskazuje dwadziescia piec stopni Farenheita, i nagle odezwala sie jakas malenka, racjonalna czesc jego otumanionego bolem umyslu. To niezbyt madre wychodzic w taka pogode tylko w podkoszulku, uslyszal glos rozsadku. Chociaz serce o malo nie wyleci ci z piersi, przeciez wcale nie chcesz umrzec, prawda? Mimo ze usilowal zignorowac to pytanie, nie uszedl nawet dziesieciu jardow, gdy jego cialo zaczelo sie trzasc z zimna. Aha! Moge wiec odczuwac fizyczny dyskomfort, uzmyslowil sobie i nagle poczul, jak cos skreca go wpol. Jakis biedak, ktory wygladal przez sklepowe okno, zauwazyl, co dzieje sie z George'em, i pospieszyl mu z pomoca. Mial na sobie trzy palta, nic nie warte lachy, i natychmiast jedno mu zaoferowal. Pisarz w pierwszej chwili mial ochote uciec, nie chcac byc obiektem aktu dobroci, ktory naruszal jego samotnosc, jednak wstrzasaly nim juz tak silne dreszcze, ze z trudem stal prosto, nie mowiac juz o chodzeniu. Zanim zdazyl zareagowac, biedak zarzucil mu plaszcz na plecy. -Prosze, prosze bardzo. To w prezencie gwiazdkowym, troche wczesniej, dobrze? Plaszcz cuchnal, ale byl cieply i rece George'a wbrew jego woli szczelnie sie nim otulily. Po chwili siegnal do kieszeni i wyciagnawszy wszystkie pieniadze - ponad trzysta dolarow - podal je biedakowi zmiete w kulke. Jego usta takze go zdradzily. -To w prezencie gwiazdkowym, wczesniejszym - z trudem wymamrotal. Twarz biedaka rozjasnila sie jak slonce w poludnie. -Och, Jezu - powiedzial, przeliczajac banknoty. - Och, Jezu, jestes pewien? -Absolutnie pewien - wymamrotal George. Cieplo dodalo mu sil i ruszyl dalej. -Hej! - zawolal za nim biedak. - Hej, moge ci chociaz kupic piwo lub cos? -Nie, dziekuje! - odkrzyknal George, gotowy rzucic sie do ucieczki. -No dobra, ale uwazaj na siebie! Nie wiem, jak ci za to dziekowac... Wesolych Swiat! Ostatnia rzecza, jaka George uslyszal, bylo: "O, w morde, Oral Roberts mial racje", a potem skrecil za rog i znowu byl wolny. Jednak szczodrosc biedaka poczynila pewne szkody. Mimo wysilkow George nie mogl juz powrocic do poprzedniego stanu rozpaczy. Stanal wiec przy oszklonej witrynie i wowczas zwymyslalo go jego wlasne odbicie. -Ty dupku - powiedzialo mu. - Co ty wyrabiasz tu na sniegu? Wracaj do domu, wypij herbate. A jesli nie potrafisz inaczej, polam jeszcze pare mebli. Ale niech mnie! Zamarzniety wygladasz nawet bardziej idiotycznie niz Romeo. To instynkt samozachowawczy na nowo dawal o sobie znac i George juz nie staral mu sie przeciwstawiac. Wciaz czul sie tak zalamany, jak jesz - cze nigdy w zyciu, ale z docierajaca do niego fala optymizmu zaczynal wierzyc, ze mimo wszystko da sobie z tym rade. Otuliwszy sie mocniej smierdzacym szczurami paltem, George zaczal sie wspinac w strone domu. Droga prowadzila przez Kosciniec. II W drodze powrotnej zobaczyl nagrobek kamienny, na ktorym wyryto reka napis upamietniajacy dziecko, ktore przyszlo na ten swiat i odeszlo z niego w tym samym dniu.Tu spoczywa Alma Renat Jessop Urodzona 23 kwietnia 1887 Zmarla 23 kwietnia 1887 Ojciec kochal ja W pierwszej chwili nie wiedzial, co go zmusilo, aby zatrzymac sie w sniegu po kostki i przygladac sie temu kawalkowi kamienia. Ojciec Almy Jessop z pewnoscia bardzo rozpaczal po stracie coreczki, ale nie mozna bylo tego porownywac z cierpieniem George'a. W inny sposob oplakuje sie smierc dziecka, w inny strate kochanki. Chociaz oba nieszczescia moga doprowadzic czlowieka na skraj rozpaczy... Zmarla w kwietniu. W Itace kwiecien potrafi byc bardzo zimny, ale z pewnoscia nie jest to pora, aby umierac z przechlodzenia. Ktos pograzony w rozpaczy moglby wybrac lepszy sposob na zakonczenie zywota, na przyklad rzucajac sie do jednego z okolicznych wawozow. Ale pan Jessop tego nie zrobil. Osobiscie wykonywal nagrobek dla corki i byc moze to zajecie uchronilo go przed popelnieniem samobojstwa. Tak. Tak, z pewnoscia tak bylo. To jest rozwiazanie. Akt tworczy w obliczu straty. George nie byl kamieniarzem i nie umial wykonywac nagrobkow, ale mogl przetworzyc swoj Bol w opowiesc. Jakie to proste: opowiesc o doskonalej kobiecie... i Glupcu, ktory sie w niej zakochal. Zacznie pisac, gdy tylko dotrze do domu. Demolujac mieszkanie, oprocz lozka oszczedzil takze maszyne do pisania. Nagle przestal sie martwic, ze w nocy moze cierpiec na bezsennosc. Bedzie pisal, az usnie z wyczerpania. Chociaz serce nadal go bolalo, czul rosnace podniecenie. Odchodzac od grobu Almy Renat Jessop, widzial przed soba nowy cel. Ksiazka, nowa ksiazka, to bylo to. Aby ukoic Cierpienie. Chociaz zamierzal isc prosto do domu, nogi same poniosly go w strone polnocnego kranca Koscinca, gdzie chadzal z przyzwyczajenia. Byl tak pochloniety myslami o powiesci, w ktorej postanowil opisac Kaliope, ze nie zauwazyl, iz poszedl zla droga. Spostrzegl to dopiero wtedy, gdy stanal w miejscu, gdzie nagrobki odchylaly sie od centralnego punktu jak platki szarego kwiatu. -Aha, Pandora! - wykrzyknal, widzac, gdzie sie znalazl. Zwymyslal sie od ostatnich oslow i gap, chociaz gdy juz sie tu znalazl, nie potrafil odmowic sobie spojrzenia na nagrobek. Nachylil sie i odgarnal snieg w miejscu, gdzie powinien lezec kamien, ale pod spodem byla tylko ziemia. Wyprostowal sie, zrobil krok do tylu i wtedy poslizgnal sie na wilgotnej powierzchni wypolerowanego marmuru. Stracil rownowage i po kilku rozpaczliwych wymachach rekami przewrocil sie na plecy. Typowe, pomyslal, zanim jeszcze dotknal ziemi. Upadajac, uderzyl glowa o kant jakiegos nagrobka i stracil przytomnosc. Poly plaszcza rozchylily sie i snieg, niczym popiol, opadal na jego cialo. Na bialym kwadratowym kawalku marmuru strzelalo w niebo jedno jedyne slowo: Pandora Spod zamarznietej skorupy ziemi dal sie slyszec stlumiony smiech. DEUS EX MACHINA I Pan Sloneczny znowu zasiadl przy Maszynie do Pisania. W Chicago wciaz panowal chaos, ale to zaczynalo go juz nudzic. Moze nadszedl czas, aby wreczyc Manuskrypt Malpom, a samemu zabrac sie do "Glupca na Wzgorzu". Jednak nie byl jeszcze pewien, czy w ogole chce mu sie kontynuowac Opowiesc o Glupcu.-George, George, George... - potrzasal glowa pan Sloneczny. - Na czym polega twoj problem? Dalem ci dodatkowy zastrzyk optymizmu, aby uchronic cie od samobojstwa, a ty zamiast tego miales wypadek. Chcesz zniszczyc moja Opowiesc? Nagle cos mu przyszlo do glowy i pan Sloneczny popatrzyl podejrzliwie na stojaca za nim Malpe. Zwierze nie odwzajemnilo jego spojrzenia. -Pozniej z toba porozmawiam - uprzedzil ja. - Ale teraz... potrzebujemy szybkiego ratunku. Hades, Hades, Hades, co mam zrobic? Zaczal od tego, co umial najlepiej, a wiec przejrzal wszystkie najwazniejsze Watki w Opowiesci, sprawdzajac, co robia glowni Bohaterowie. Potem usmiechnal sie. -Oczywiscie - powiedzial. - Oczywiscie, najlepszy przyjaciel Czlowieka i Glupca. To proste. Podoba mi sie. Luther. .zaczal Pisac. II -Mowie ci, Blackjack, on po prostu przywolal wiatr i wydaje mi sie, ze moglby takze przywolac burze.-Luther, zapadam sie w sniezna zaspe. Przestan gadac glupoty i pomoz mi. -To nie sa glupoty, Blackjack. To sie naprawde zdarzylo. Szkoda, ze cie tam nie bylo, moglbys mi bowiem pomoc zrozumiec, co on do mnie mowil. Wydawalaifn sie, ze go rozczarowalem. -Nic mnie to nie obchodzi - powiedzial kot z wyspy Man, walczac z bialym pylem, w ktory sie zapadal. - Pomoz mi. -Oczywiscie, Blackjack. Pomoge ci. Chcialbym tylko... Nagle powial silny wiatr. -Luther? -Och, nie - zawolal kundel. - Nie, to nie moglo sie stac. -Co nie moglo sie stac? -On ma klopoty, Blackjack. Musze mu pomoc, zanim bedzie za pozno. -Komu pomoc? Luther, ja tez potrzebuje twojej pomocy! -Wydostaniesz sie z tego, Blackjack. Jesli ci sie nie uda, wroce tu, aby ci pomoc. Musze juz isc, bo on zamarznie. -Luther! Luther! III George byl pewien, ze albo juz nie zyje, albo wlasnie umiera, jego cialo unosilo sie bowiem w bezkresnej prozni. Nagle wylonila sie przed nim postac ukochanej kobiety, ktorej nie spodziewal sie juz nigdy ujrzec.Pomyslal, ze jesli smierc oznacza ponowne polaczenie z nia, to pragnie umrzec. -Nie - powiedziala Kaliope, jak zwykle czytajac jego mysli. - George, nie mozesz sie poddac. Jesli umrzesz, nie dostaniesz tego, o czym marzysz lub wydaje ci sie, ze pragniesz. -Pragne ciebie - wyszeptal George lodowatymi ustami. - Chce byc z toba. -Ale ja nie istnieje naprawde. Jestem tylko twoim snem. -Istniejesz. Dotykalem cie wlasnymi rekami. Kochalem sie z toba. -Kochales swoje marzenie. Czy kiedykolwiek cie oklamalam, George? Pamietasz, co ci kiedys powiedzialam: Kogokolwiek pokochasz, bedzie podobna do mnie. Kazda kobieta widziana oczami zakochanego jest tak doskonala, jak ja ci sie wydawalam. -Nie - zaprzeczyl George. - Nikt nie jest taki jak ty. -George, one wszystkie sa do mnie podobne, jesli tylko popatrzysz sercem. -Dlaczego... dlaczego mnie opuszczasz? -Powiedzialam ci, ze jestem tylko snem. Sny zawsze sie kiedys koncza. -Czemu nie pojawilas sie wczesniej? -Z wielu przyczyn. W koncu i tak wszystko dzieje sie w Opowiesci. I tym powinienes sie martwic. Nie o mnie, nie o milosc. Milosc jest tylko czescia Opowiesci. George chcial ja jeszcze zapytac o wiele innych rzeczy, chcial sie z nia pozegnac, ale Kaliope zaczela plynac w jego strone z rozlozonymi rekami. Ostatni pocalunek, pomyslal rozanielony, ale ten niespodziewanie okazal sie cierpki, obojetny i niedbaly. Proznia obrocila sie dwa razy i George ocknal sie na cmentarzu, czujac, jak po twarzy lize go jakis pies. -Uuhhh! Gdy usilowal wstac, przeszyl go piekacy bol. To dobry znak, pomyslal, bol sygnalizuje, ze cialo i kosci daja o sobie znac, a to znaczy, ze zyje. Nie czul natomiast ani stop, ani palcow, chociaz gdy nimi poruszyl, zginaly sie, wydajac przy tym cichy chrobot. -Cieplo - wymamrotal George, ktoremu jezyk odmawial posluszenstwa. - Potrzebuje ciepla. Tym razem Lutherowi udalo sie go zrozumiec, chociaz moze byl to zwykly zbieg okolicznosci. Wskoczyl mu na piers, aby ogrzac go wlasnym cialem. Pies byl cieply, to prawda, ale nawet taki niewielki ciezar wystarczyl, aby George przewrocil sie z powrotem na plecy, o malo nie rozbijajac sobie jeszcze raz glowy o kamienny nagrobek. -Moja glowa... - czaszke rozsadzal mu piekielny bol. Pomacal dlonia tyl glowy i natrafil tam na zakrzepla krew. Niedobrze. Czyzby stracil przytomnosc? Przeszly go ciarki na mysl, ze jesli natychmiast nie opusci tego miejsca, moze tu pozostac az do wiosennej odwilzy. Najdelikatniej jak mogl, zdjal z siebie psa i jakims cudem udalo mu sie stanac na nogi, chociaz bol w kostkach nieomal zmusil go do krzyku. Wedrowka z Koscinca na Wzgorze okazala sie jednym z najtrudniejszych zadan, jakie musial w zyciu wykonac. Za kazdym krokiem silnie sie zataczal, a nagrobki stanowily istny tor przeszkod, niezwykle trudny do pokonania. Na szczescie snieg przestal juz padac i pojawil sie wiatr, ktory pomagal mu isc. Luther takze staral sie byc pomocny. George dwukrotnie sie poslizgnal i upadal i dwukrotnie pies tak dlugo skakal wokol niego, tracal go i obszczekiwal, az mezczyzna podnosil sie i szedl dalej. Wkrotce George wylonil sie na Stewart Avenue, wciaz czujac ogluszajacy bol w glowie. Uslyszal, ze ktos go wola z drugiej strony ulicy, i za - trzymal sie, oczekujac, ze to Kaliope. Zamiast tego zobaczyl blond Ksiezniczke, na szyi ktorej polyskiwal malenki krzyzyk. Ksiezniczka opierala dlon na bagazniku pokrytego sniegiem volkswagena. Na jej twarzy rysowalo sie zdziwienie; byla piekna. -Borealis - pozdrowil ja George, znajdujac jej pierwsze imie zbyt trudnym do wymowienia. -George, czy wszystko w porzadku? - zapytala go. Jej znajomy wygladal, jakby wstal z grobu. Zauwazywszy, ze chwieje sie na nogach jak tyczka na wietrze, wkroczyla na jezdnie i ruszyla w jego strone. Luther, szczekajac, pobiegl jej na spotkanie. Nagle z lewej strony pojawil sie nadjezdzajacy srebrny rollsroyce. Za kierownica siedzial Grek, student z bractwa. Wygladal na bardzo wyczerpanego, jechal na zupelnie wylysialych oponach i najwyrazniej brakowalo mu podstawowych umiejetnosci w zatrzymywaniu sie nawet w sprzyjajacych warunkach atmosferycznych. Skonczyloby sie to krwawa masakra na jezdni, gdyby George nie zauwazyl katem oka zblizajacego sie auta. W ulamku sekundy, uprzytomniwszy sobie, co moze sie zdarzyc, poczul nagly przyplyw energii i taka sama pewnosc, ze moze wplynac na sytuacje, jak wowczas przed budynkiem Willard Straight. -Uuuhh! - zawolal George i nagle przed kobieta i psem eksplodowala traba powietrzna, wciagajac ich oboje i samochod w lej wirujacego sniegu i lodu. Gdy po chwili wszystko sie uspokoilo, Aurora i Luther stali nietknieci na srodku jezdni, zas rollsroyce lezal na dachu dziesiec jardow dalej. Jego kierowca, patrzac na ulice z pozycji do gory nogami, wygladal na bardziej niz zdziwionego. Swietny trick, ale pozbawil George'a resztek sil. Z usmiechem na twarzy upadl po raz kolejny, poczul, jak czyjes delikatne dlonie dotykaja jego szyi, a potem zapadl sie w ciemnosc, az do czasu, gdy lekarzom z Kliniki Gannetta udalo sie go odmrozic. IV -Dobrze - powiedzial pan Sloneczny, odprezajac sie troche. - A w kazdym razie lepiej. Jesli pokieruje soba rownie dobrze, jak kieruje wiatrem, mozemy miec w koncu jakis przyzwoity punkt kulminacyjny.Wstal, pozwalajac Historii toczyc sie przez pewien czas bez swojego udzialu. Pan Sloneczny juz sie zdecydowal - przeniesie ten Manuskrypt na swoje Biurko, w miejsce "Absolutnego Chaosu". Ale najpierw musial jeszcze cos zrobic. WRABIANIE I Pierwszy przejezdzajacy samochod, a byla to taryfa z firmy Sloneczna Taksowka w Itace, zabral George'a do Kliniki Gannetta. Chociaz byl nieprzytomny, bardzo szybko doszedl do siebie i odzyskal sily na tyle, zeby moc klocic sie z lekarzem. W Nowym Jorku, gdzie George sie wychowywal, pacjent mogl opuscic szpital, gdy byl w stanie chodzic o wlasnych silach, czesto nawet w godzine lub dwie po przyjeciu. W Klinice Gannetta natomiast, mimo ze przeswietlenie czaszki nie wykazalo zadnych obrazen, lekarze nalegali, aby George zostal na obserwacji do nastepnego dnia. Ich decyzja byla logiczna i w pelni usprawiedliwiona, ale George znajdowal sie w szczegolnym stanie psychicznym i uwazal takie zalecenie za glupie.-Wiec twoim zdaniem to niemadre, tak? - Lekarz wzial do reki stary plaszcz, ktory podarowal George'owi biedak. - A czy to jest wlasciwe okrycie na taka pogode? W jaskrawym swietle plaszcz wydawal sie zalosnie cienki i George zrozumial intencje lekarza: nie byl uprawniony do wydawania sadow, co jest glupie, a co nie. Niestety, zupelnie sobie nie wyobrazal, ze moglby spedzic w szpitalu cala noc. W jego pokoju lezal chory na gruzlice student, ktory w katatonicznej pozie wpatrywal sie w ostatni numer pisma "Soldier of Fortune", co zdecydowanie zle wplywalo na stan psychiczny George'a. W desperacji zaczal sie nawet zastanawiac, czy uda mu sie uciec przez okno. Jednak juz godzine po zmierzchu humor znacznie mu sie poprawil, gdy do jego pokoju wkroczyla Aurora Smith. George nie wiazal naglego przyplywu dobrego humoru z tym, ze dzieki niej zapomnial o Kaliope. Z pewnoscia zlozylo sie na to wiecej spraw, chociazby to, ze jechala razem z nim taksowka do szpitala i podczas drogi trzymala jego obolala glowe na swoich kolanach. Chociaz George nie do konca sobie to wszystko uswiadamial, delikatnosc promieniujaca od Aurory sprawila, ze usmiechi nal sie na jej widok. -Hej! - pozdrowil ja, siadajac na lozku. Wciaz pamietal o urazie glowy, chociaz w zasadzie bol juz ustapil i czul jedynie lekkie rwanie. Takze odmrozone stawy w cudowny sposob przestaly mu dolegac. -Hej! - odpowiedziala Aurora, szukajac krzesla. George wskazal jej miejsce w nogach lozka. -Czekalam, aby sie z toba zobaczyc - powiedziala. - Dopiero teraz pozwolili mi tu wejsc. -Hm - pokiwal glowa George. - Podejrzewam, ze wiedza o moich pieniadzach. Jesli umre z powodu nieprzewidzianych komplikacji, nie bede mogl na starosc podarowac uczelni okraglej sumki. -Cos ty, George. -Mam nadzieje, ze nic ci sie nie stalo podczas tej kolizji z samochodem? Aurora usmiechnela sie i pokrecila glowa. -Zupelnie nic. A ty jestes pewien, ze czujesz sie lepiej? Wygladasz... -Kwitnaco. - Przyjrzal jej sie uwaznie. - Ty natomiast sprawiasz wrazenie, jakby cos nie dawalo ci spokoju. -To prawda - przyznala, zmieniajac ton glosu na bardzo powazny. - Boje sie jednak, ze jesli ci powiem, bedziesz sie ze mnie smial... albo nie. I sama nie wiem, co gorsze. -No to sie okaze. Smialo, slucham... Aurora z namyslem szukala wlasciwych slow. -Mysle... mysle, ze zostalismy wrobieni, George. -Wrobieni? Jak to, wrobieni? Mimo cudownego odzyskania zdrowia fizycznego George czul sie emocjonalnie zupelnie wyjalowiony i nie spodziewal sie, ze po wszystkich wydarzeniach, jakie mialy miejsce tego dnia, cos bedzie go jeszcze w stanie zadziwic. Mylil sie jednak. Bowiem to, co uslyszal z ust Aurory, zdumialo go ponad wszystko. -Jestem w tobie zakochana - oswiadczyla. - 1 mysle, ze bardzo szybko odwzajemnisz to uczucie. II Pan Sloneczny szedl dlugim i kretym korytarzem. Nie przepadal za ta czescia Biblioteki. Przebywali tam Inni, usadzeni wzdluz pozbawionych okien scian, antyczne postacie, ktore wydawaly sie wyrzezbione z karnie - nia, ale tak nie bylo. Muskularny kowal, u ktorego stop spoczywaly zardzewiale pioruny, satyr z dwoma rogami na glowie i trzecim do grania w dloniach, bezbrody patriarcha i jego zona, osiem mlodych kobiet, otaczajacych puste krzeslo i wiele, wiele innych. Nie byli Martwi, ale tez nie byli Zywi i pan Sloneczny zdecydowanie wolalby obserwowac zacmienie slonca niz marnowac czas w ich towarzystwie.Niestety, znajdowala sie tu takze Lodowka, a pan Sloneczny nigdy nie zdecydowal sie, aby przeniesc ja w stosowniejsze miejsce. Stala w odleglym kacie korytarza i zanim pan Sloneczny otworzyl drzwiczki, jak zwykle sie zastanawial, czy slabe swiatelko wewnatrz swieci sie takze wtedy, gdy jego tu nie ma i lodowka jest zamknieta, czy tez gasnie wraz z zamknieciem drzwi. Ledwo spojrzal na zawartosc stojaca na metalowych poleczkach - Mleko, Ambrozje, Oryginalna Fete - siegajac prosto do Zamrazalnika. Tam wlasnie znalazl to, czego potrzebowal, Zabawke, ktora juz od dawna trzymal tu w stanie zamrozenia. Ta rzecza byl ptak, bialy ptak z lodu i sniegu. Brzegi jego skrzydel byly pokryte zimnym krysztalem, a wygiete sople tworzyly szpony. Pan Sloneczny wyjal go i ozywil swoim oddechem. -Jak sie masz - pozdrowil ptaka, ktory usadowil sie na jego dloni i przygladal mu sie obojetnym wzrokiem. - Posluchaj mnie uwaznie, gdyz chce z ciebie zrobic Poslanca... Pan Sloneczny zamknal drzwi lodowki i skierowal sie wraz z Poslancem do innej czesci Biblioteki, gdzie znajdowalo sie Okno, ktore otwieralo sie na Swiat. Po drodze poinformowal ptaka, jak brzmi jego Poslanie, i wypuscil go w droge. III -Brian Garroway poprosil mnie wczoraj o reke - powiedziala Aurora, przysuwajac sie troche blizej. Student na sasiednim lozku wciaz pozostawal w katatonicznej pozie. - Zawsze wiedzialam, ze w koncu to sie stanie, i nigdy nie bylam pewna, co wlasciwie powinnam mu odpowiedziec.-Powiedzialas mu, ze sie nie zgadzasz - domyslil sie George. -Chcialam mu to powiedziec. I zrobie to. Ale wczoraj stchorzylam, poprosilam o czas do namyslu. To zreszta wcale nie byl dobry pomysl, bo Brian zirytowal sie z powodu tego wahania. -Oczekiwal natychmiastowej zgody. -Zawsze tego oczekuje - potwierdzila Aurora. - Nie moge sobie przypomniec, czy kiedykolwiek dalam mu powod, aby pomyslal inaczej. Wiem, ze jesli mu odmowie, zlamie mu serce. -Za duzo wokol zlamanych serc - skonstatowal George. - Wczoraj zlamalem swoje, rozbijajac sobie przy tym glowy. -Wiem. -Wiesz? Skad wiesz? Aurora zagryzla wargi. -Kaliope mi powiedziala. George poderwal sie blyskawicznie i zlajal ja za ramie. -Widzialas ja? -We snie! - zaprotestowala. - Tylko we snie! -We snie? -Mialam dwa sny - powiedziala. - Jeden wczoraj w nocy, drugi dzis po poludniu, chociaz ten drugi byl raczej wizja, bo nie pamietam, abym sie kladla spac. Ten wczorajszy sen dotyczyl ciebie. Ciebie i mnie. Snila mi sie noc w Halloween, kolacja w Swieto Dziekczynienia, a takze inne nasze spotkania. Byly tam rowniez sceny, ktore nigdy sie nie wydarzyly, na przyklad wspolne sniadanie w moim domu w Wisconsin. Byl z nami moj ojciec, ktory sie smial. -Ale co z Kaliope? - nalegal George. -Nie potrafie tego opisac. Rozmawialam z nia. Powiedziala mi pare rzeczy. -Nie! - wykrzyknal George. -George, przysiegam... -Nie, zdecydowanie nie chce przezywac tego jeszcze raz. Kaliope niemal doprowadzila mnie do szalenstwa swoimi sekretami, tymi wszystkimi rzeczami, o ktorych wiedziala, ze ich nie rozumiem. I jesli teraz przeniosla to takze na ciebie... -Nie, George, to nie tak. Nie rozumialam wiekszosci z tego, co mowila, tych slow o Opowiesciach, Fabulach... zrozumialam w zasadzie tylko jedno. Ty masz to, czego potrzebuje i czego Brian nigdy mi nie zaofiaruje. -Co to takiego? -Czary. Slyszalam, co stalo sie dzisiaj przed Willard Straight Hall. A niedawno na jezdni... twoje czary, George, sny na jawie. Chce w tym uczestniczyc. I chce milosci. -Ale to nie takie proste - zaprotestowal George. - Pochlebiasz mi, ale jak ja mam sie tak nagle w tobie zakochac? -Kaliope powiedziala, ze juz ja o to pytales. Ale moze to nie chodzi o twoja zgode. Powiedz mi uczciwie, co do mnie czujesz? -No, ja... Pytanie wydawalo sie dosc proste, jednak gdy George zaczal na powaznie zagladac w glab swojego serca, spotkala go kolejna wielka niespodzianka. -Widzisz? - powiedziala Aurora, patrzac mu uwaznie w oczy. - Zostalismy wrobieni. Ona to zrobila, polaczyla nas bez naszej wiedzy. -To tylko dodatkowe argumenty przeciw. Czy ty w ogole wiesz, co ona mi zrobila? O malo dzisiaj nie zginalem. -Nie chce cie zmuszac do milosci, George - zapewnila go Aurora. - Ona... ona mi powiedziala... -Smialo, mow. -Prosila, abym cie zapytala, czy w ogole pamietasz, jak wyglada. -Jak ona wyglada? Nie badz smieszna, oczywiscie... George przezyl trzeci i ostatni tego dnia szok, a wowczas kolo sie zamknelo. Cztery miesiace widywal twarz Kaliope z odleglosci kilku zaledwie cali od swojej wlasnej, z gory, z dolu, z boku, az wydawalo mu sie, ze wryla sie na zawsze w jego pamiec. Ale teraz... teraz gdy usilowal ja przywolac, wspomnienia rozmyly sie jak wyblakla akwarela. Oczywiscie, pamietal, jakie zrobila na nim wrazenie, i z latwoscia moglby to opisac. Jednak gdy probowal przywolac z pamieci obraz jej twarzy, okazalo sie, ze nie potrafi - i to nim wstrzasnelo. -Zdjecie! - zawolal nagle. - Mam w portfelu jej zdjecie. Tutaj! - Wskazal reka na szafe, gdzie wisialo jego ubranie. - Szybko, sprawdz lewa kieszen spodni! Aurora zrobila, o co ja prosil, wyjela portfel i podala mu. George przeszukal go drzacymi rekami i znalazl zdjecie przedstawiajace... opromienione slonecznym blaskiem drzewo. -Nie! - wyrwal mu sie zdlawiony krzyk. Katatoniczny student otrzasnal sie wreszcie ze swojego stanu i spojrzal na wzburzonego mezczyzne. -Nie, nie, to niemozliwe! Stala dokladnie w tym miejscu, posrodku... cholera! - Porwal fotografie na kawalki i rzucil na podloge, zdegustowany. - Swietnie! Po prostu wspaniale! Najpierw stracilem ja, a potem wspomnienia. Co dalej? -Pojedz ze mna do domu - cicho zaproponowala Aurora. -Do Balch? -Do Wisconsin. -Wisconsin? -Brian mial mnie odwiezc do domu - wyjasnila - ale teraz watpie, aby chcial to zrobic. Wiem, ze nie masz samochodu, ale przeciez mozna jakis wynajac. Pojedz ze mna do domu. Zjemy razem sniadanie, zupelnie jak w moim snie. -Alez to szalenstwo. Aurora pokiwala glowa. -I troche niebezpieczne. Zwlaszcza ze nie wiem, co bedzie dalej. Jed - nak ona zapewniala mnie, ze to najlepsze, co moze sie zdarzyc, a ja z jakichs powodow jej wierze... nawet jesli jest tylko snem. George potrzasnal glowa i jeczal. -Moj Boze, moj Boze, jak to sie stalo, ze zaczalem zyc wewnatrz jednej z moich historii? Szalenstwo, to czyste szalenstwo... -To szalenstwo, George. Ale czy chcesz to zrobic? Uplynela dluga chwila, zanim odpowiedzial, ale tym razem zadne z nich nie bylo zdziwione tym, co uslyszalo. -Pojade. Czy myslisz, ze mam jakis wybor? IV Chmury zniknely, a powietrze znowu bylo nieruchome. Poslancowi udalo sie wyladowac nieco niezgrabnie, aczkolwiek nie bez wdzieku, na cmentarzu Kosciniec. Przebyl bardzo dluga droge w bardzo krotkim czasie, ale nie czul sie zmeczony. Nie znal takiego stanu.Usiadl na ziemi, wsrod poprzechylanych nagrobkow. I natychmiast zaczal swoim lodowym dziobem stukac w ziemie, raz, drugi, trzeci. Ziemia zadrzala w promieniu mili od Koscinca, zatrzesly sie domy, zwierzeta wpadly w panike, a drobne przedmioty przesuwaly sie, jakby byly obdarzone zyciem. George i Aurora, ktorzy wymkneli sie bocznym wyjsciem z Kliniki Gannetta, przytulili sie mocno do siebie. Drzeli tak mocno, jakby osobiscie cos im zagrazalo. I nie byla to zwykla histeria. Na szczescie trwalo to tylko chwile. Trzesienie ziemi skonczylo sie niemal w tym samym momencie, kiedy sie zaczelo. Gdy zapanowal spokoj, kobieta i mezczyzna ruszyli ramie w ramie przed siebie, idac pod rozgwiezdzonym niebem i probujac zrozumiec ogarniajace ich przeczucie. PRZED BURZA I Ragnarok wpadl do Risley dwudziestego pierwszego grudnia, w pierwszy dzien prawdziwej zimy (i ostatni dzien egzaminow w sesji).Kampus przez ostatni tydzien stopniowo pustoszal i byl juz niemal zupelnie wyludniony. Totez kiedy Minister Obrony Cyganerii pojawil sie nieoczekiwanie w akademiku, byl pewien, ze nikogo juz tam nie spotka. Jednak Krolowa Szarych Dam wyjatkowo pozno zdawala egzamin z neurobiologii. Razem z Lwim Sercem stali na frontowym trawniku, szykujac sie do wyjazdu. -Ragnarok! - radosnie krzyknela Myoko na jego widok. Lwie Serce, pamietajac o pewnym upadku ze schodow, byl bardziej powsciagliwy. -A wiec wrociles, tak? -Musze przemyslec to i owo - powiedzial Ragnarok, gaszac motor i zeskakujac z siodelka. -Chyba wytlumaczyc to i owo - przypomnial mu Lwie Serce. - Na moje oko, to juz trwa dwa miesiace. Mogles chociaz co jakis czas dac znac, ze zyjesz. Ragnarok probowal zbagatelizowac jego slowa. -Moglem, ale tego nie zrobilem. Tylko wy zostaliscie, czy jest tu jeszcze ktos? -Zastanowmy sie, kto moze jeszcze byc? - zadumal sie Krol Cyganerii. - Top juz dawno zniknal. Panhandle, Afrodyta i Woodstock takze wyjechali. Prawdopodobnie do Atlantic City. Fujiko jest w Domu Tolkiena. Czy to chciales wiedziec? -Daj spokoj - poprosila Myoko, a potem zwrocila sie do Ragnaroka. -Kaznodzieja przeprowadzil sie jakis tydzien temu do centrum. Zgodzil sie opiekowac domem profesora w czasie ferii. -Czy jest z nim Jinsei? -Nie wiem, ale wydaje mi sie, ze tak. Ragnarok pokiwal glowa. -Masz ich adres lub telefon? -Nie - powiedziala Myoko. - Przykro mi. Gdybys przyszedl kilka dni wczesniej... -W porzadku. - Odwrocil sie w strone motoru. - To znaczy, ze bede musial poszukac ich sam. Szara Krolowa schwycila go za reke. -Poczekaj. Moze pojedziesz z nami? Wynajelismy z Lwim Sercem domek nad jeziorem i byloby wspaniale, gdybys zgodzil sie spedzic z nami Swieta Bozego Narodzenia. Prawda, Li? -To swietny pomysl - potwierdzil Lwie Serce. - Do diabla, Rag, ona ma racje. Nawet jesli znajdziesz Kaznodzieje, wytworzy sie na pewno bardzo napieta atmosfera, przynajmniej na poczatku. Nasz domek jest dziesiec mil stad. Mozemy tam pojechac razem i spedzic wesolo Gwiazdke, a Kaznodzieja tez bedzie mial spokojne swieta. Jesli bardzo chcesz, mozesz go poszukac w Nowym Roku. -Nie jestem pewien, czy moge tak dlugo czekac - powiedzial powaznie Ragnarok. - Mialem koszmary senne... -Wcale mnie to nie dziwi. - Myoko usmiechnela sie cieplo i poglaskala go po glowie, jak matka syna. - Musisz sie napic grzanego piwa, to specjalnosc Lwiego Serca. Spi sie po tym znakomicie, zobaczysz. -Nie. Nie, ja... -Posluchaj, Rag - przerwal mu Lwie Serce. - Nie wiem, czy znasz prognoze pogody na najblizsze dni, ale chce cie poinformowac, ze szykuja sie tu niezle burze sniezne. New Hampshire i Vermont juz zostaly porzadnie zasypane, a u nas zawieje maja sie pojawic za niecale dwanascie godzin. Dlatego wlasnie musimy juz jechac, bo jak snieg zasypie drogi, to bedziemy odcieci od swiata. Rozumiesz? Po zachodzie slonca juz nie bedzie mialo znaczenia, czy jestes w Itace, czy nie, gdyz Kaznodzieja jest na tyle inteligentny, aby przez te kilka dni nie wychodzic z domu. -Ale wciaz zostalo mi jeszcze dwanascie godzin... -Nie badz glupi! - wykrzyknela Myoko. - A co bedzie, jesli go nie znajdziesz? W tym domu, gdzie mieszkasz, nie ma nawet cieplej wody, prawda? Jak mam wesolo spedzic Boze Narodzenie, wiedzac, ze jeden z moich przyjaciol postanowil zamarznac na smierc? Powoli dawal sie przekonac. Najbardziej trafialy do niego argumenty Myoko, ktora caly czas glaskala Ragnaroka po wlosach. Wreszcie sie pod - dal, wbrew swojemu pierwotnemu postanowieniu. Koszmary nocne, jakie meczyly go w ciagu ostatniego tygodnia, bardzo go oslabily. -Nie martw sie - uspokajala go Myoko. - Obiecuje, ze juz niedlugo zobaczysz Kaznodzieje. II George wynajal na podroz lsniace, biale eldorado, ktore prowadzila Aurora, gdyz opowiadacz nigdy nie pomyslal o tym, aby zrobic prawo jazdy. Nie wyruszyli od razu, ale po spakowaniu bagazu zrobili rundke wokol Wzgorza. Przejechali z jednego konca kampusu na drugi, ogladajac znane i nieznane miejsca i cieszac sie swoim towarzystwem. Gdy jechali wzdluz Plantacji Cornella, Aurora wlaczyla radio i wtedy wlasnie wysluchali prognozy pogody na najblizsze dni.-Ale perspektywa - powiedziala Aurora. - Musimy sie pospieszyc, bo inaczej utkniemy po drodze. -Nie ma powodu do pospiechu - uspokoil ja George. - Te burze sniezne nic nam nie zrobia. Aurora spojrzala na niego i usmiechnela sie. -Sadzisz, ze nic nam nie grozi? - zapytala. -To pewne jak fakt, ze koty nie fruwaja. Na potwierdzenie tego odbyli jeszcze jedna niespieszna runde przez srodek kampusu. Gdy wjezdzali na East Avenue, George dotknal nagle ramienia Aurory. -Zatrzymaj woz - poprosil. Aurora nacisnela hamulec i samochod stanal tuz przed wejsciem do Day Hall. -Co sie stalo? -Chcialbym zlozyc zyczenia swiateczne przyjacielowi. Jest tam. - Wyciagnal reke. - To ten pies, ktory znalazl mnie na Koscincu. Luther odwrocil sie, slyszac dzwiek otwieranych drzwi samochodu i natychmiast rozpoznal zapach opowiadacza, zanim jeszcze zobaczyl jego twarz. George zamierzal jedynie wyrazic mu swoja wdziecznosc, ale dla psa ich eldorado bylo rydwanem bialego ognia, owianym zapachem Nieba. -Hej, hej, milo cie widziec! - George powital psa, ktory biegl do niego, radosnie szczekajac. Wysiadl z samochodu i wzial Luthera na rece, ryzykujac utoniecie w fali psich lizniec. -Masz racje - zauwazyla Aurora. - To naprawde twoj przyjaciel. -Jak myslisz - zapytal George, ktoremu nagle przyszlo cos do glowy - czy twoi rodzice mieliby cos przeciwko nie zapowiedzianemu gosciowi? -Jesli nie maja nic przeciwko tobie, nie beda mieli pretensji o psa. Ale co z jego wlascicielem? -Nie sadze, zeby mial wlasciciela - powiedzial George. - Nie ma obrozy, a poza tym nie zachowuje sie tak, jakby do kogos nalezal. Wiesz, co mam na mysli? -Nie - usmiechnela sie Aurora. - Aleja nie pisze powiesci, wiec musze ci ufac. No dobrze, dawaj go tutaj, jesli zechce jechac z nami. George popukal Luthera po nosie. -Co o tym myslisz, maly? Chcesz pojechac do Wisconsin? To daleka droga. Po raz kolejny Luther zaufal swojej empatii, tym bardziej ze sens wypowiedzianych slow byl dla niego calkowicie jasny: swiety, ktory trzymal go w ramionach, zaproponowal mu, ze zawiezie go do Nieba bialym rydwanem. Byc moze, tym razem bedzie to prawdziwe Niebo. Luther byl, co prawda, przygotowany na kolejne rozczarowanie, ale nie mogl zapomniec o przywolywaniu wiatru. Jesli ktos w ogole mogl zabrac Luthera do Nieba, to z pewnoscia ten wlasnie czlowiek. Caly czas pamietal jednak o Blackjacku. Kot z wyspy Man byl tak wsciekly, gdy Luther zostawil go bez pomocy w zaspie snieznej, ze nie chcial nawet sluchac jego wyjasnien. Jesli teraz wyjedzie bez pozegnania, to bedzie potworny nietakt, ale wiedzial, ze nie ma czasu do stracenia. Rydwany ognia nie czekaja na nikogo - jedziesz albo nie. -Co ty na to, maly? - zapytal George, stawiajac Luthera na ziemi. - Moja pani i ja musimy ruszac w droge. Luther podjal natychmiastowa decyzje, ktorej pozniej zalowal, ale zawsze w pewnym sensie zaluje sie czegos po podjeciu trudnej decyzji. Wskoczyl do rydwanu, gdzie uderzyl go w nozdrza mocny zapach Nieba. George takze wsiadl do samochodu, zatrzasnal drzwi i ruszyli. Och, Blackjack, Blackjack, mam nadzieje, ze mi wybaczysz... Ale zaraz, nagle cos mu przyszlo do glowy. Gdy auto zwolnilo na zakrecie, Luther zobaczyl przez tylna szybe eldorado znajomego Beagle'a. -Skippy! - zawolal Luther. - Skippy, spojrz tutaj! -Czesc, Luther! - odkrzyknal Skippy, zawracajac i biegnac za samochodem. - Co ty robisz tam w srodku? Hau? Hau? -Posluchaj mnie! - zawolal nerwowo kundel. - Chce, zebys przekazal cos Blackjackowi. -Dlaczego nie pojedziesz tym do niego? Czy wybierasz sie gdzies, Luther? Hau? Hau? Dokad jedziesz? Hau? H... Biegnac z maksymalna szybkoscia, aby nadazyc za samochodem, Beagle wpadl niespodziewanie na slupek podtrzymujacy skrzynke na listy. Glosne auu! zakonczylo serie jego dociekliwych pytan. -Posluchaj mnie! - zawolal Luther jeszcze raz do oszolomionego Beagle'a, ktory zostal juz daleko w tyle. - Prosze, zrob to! Powiedz Blackjackowi, ze zostalem zaproszony do Nieba. Powiedz mu, ze wroce. Obiecuje, ze wroce. Rozumiesz? Skippy byl jednak zbyt daleko i huczalo mu w glowie, nie mogl wiec odpowiedziec, czy wszystko zrozumial. Luther rozlozyl sie na tylnym siedzeniu, zastanawiajac sie, czy podjal aby wlasciwa decyzje. Wroce i spotkamy sie, Blackjack. Obiecuje. III Ale, jak wiadomo, ponowne spotkanie zawsze jest czyms niepewnym i ryzykownym. Zdarza sie czesto, ze najbardziej prawdopodobne sa spotkania najmniej oczekiwane. Nieproszony gosc zawsze wraca po kilku sekundach.Kwadrans po dziesiatej wieczorem w Itace rozpetala sie burza sniezna, niosaca ze soba snieg, lod i nieszczescia. Poslaniec znalazl sobie grzede na jednej z najwyzszych galezi ciemnego debu, tego samego, w ktorego pniu tkwil starozytny grot, rzucony reka Pani. Wzmocniony zimnem, Poslaniec trzymal nieprzerwana warte, obserwujac dziure, ktora powstala po ostatnim trzesieniu ziemi. Bialy marmurowy nagrobek, nie zmieniajacy miejsca przez ostatnie sto lat, lezal potluczony na dnie tej dziury, a obok niego spoczywal w nienaruszonym stanie drugi przedmiot. Tym przedmiotem byla puszka wykonana z czarnego zelaza, dlugosci pol stopy. Mogla byc kiedys uzywana do przechowywania bizuterii, monet lub innych nieszkodliwych rzeczy. Jednak ktos bardzo szczelnie ja zapieczetowal, zalepil pekniecia i krawedzie, a na dodatek zawinal specjalna, srebrna tasma, ktora pozostala nie zniszczona po stu latach od pogrzebania w ziemi. Ubita ziemia stanowila przez wiele lat skuteczna ochrone. Teraz Puszka Pandory lezala na widoku, dostepna dla kazdego, kto tamtedy przechodzil. Padajacy snieg mogl ja, co prawda, przykryc na krotko, ale wciaz istnialo niebezpieczenstwo, ze jakas nieszczesna dusza zlamie pieczecie i uniesie pokrywke, wzniecajac prawdziwa burze. Juz niedlugo tak sie wlasnie stanie. KSIEGA TRZECIA Pustka Pandory 1866 - WEWNATRZ KOSCIANEGO SADU Dla pana Slonecznego Fabula zaczela sie wiazac w calosc w polnocnym koncu Koscianego Sadu. Przykucnal w pewnym miejscu tego jedynego czynnego cmentarza haki, w miejscu wyznaczonym przez krag siedmiu bialych kamieni - zaczarowanych kamieni, co od razu wyczul. Inne otaczajace to miejsce kamienie, juz zupelnie normalne, odchylaly sie na boki jak platki paczkujacego, szarego kwiatu, jednak stopien ich pochylenia nie byl jeszcze tak duzy, jak to bedzie mialo miejsce za sto lat od tej chwili. Pan Sloneczny dotknal dlonia wilgotnej ziemi, domyslajac sie, co skrywa. Pojawil sie tu zupelnie przypadkowo, jego obecnosc nie miala nic wspolnego z poprzednimi Wtracaniami sie, ale poniewaz byl w tym samym stopniu oportunista, co tworca, jak zreszta wszyscy opowiadacze, natychmiast sie zorientowal, jaki moze miec z tego pozytek w Fabule, ktora wlasnie tkal. -Ozywianie - powiedzial. - Ozywianie, to wspaniale, to moze byc bardzo ciekawe. I jesli... Puscil wodze fantazji: Stephen Titus George. Swiety Jerzy. I ozywianie. Hmm... Stojacy za nim, jak niecierpliwy sluga, Ezra Cornell przelykal juz kilkakrotnie sline. -Robi sie pozno - napomykal Cornell, zastanawiajac sie, co w ogole robi w takim miejscu. - Robi sie takze zimno. -Potrzymaj to - pan Sloneczny wreczyl mu latarke. Cornell wzial ja poslusznie i czekal, podczas gdy Prawdziwy Grek pochylil sie i wlasnymi rekami dokonal pewnych Manipulacji. -Lepiej - powiedzial po chwili pan Sloneczny, prostujac sie i biorac od niego latarke. - Bardziej odpowiedni, uwzgledniajacy okolicznosci. -Hmm - Cornell jeszcze raz przelknal sline. - Doprawdy, uwazam... -Naprzod i w gore - przerwal mu pan Sloneczny. Poklepal Ezre kolezensko po ramieniu. - Lubisz wchodzic na Wzgorze, wiem, ze lubisz. To dobre dla krazenia, dobre dla pluc. Zaloze sie, ze masz na drugie imie Syzyf, skoro tak bardzo lubisz sie wspinac. -Tak|-potwierdzil Cornell, patrzac przez chwile szklistym wzrokiem. -Tak, bardzo lubie. -Swietnie. - Pan Sloneczny pokiwal glowa. - Zrobmy to zatem jeszcze raz. -Jeszcze raz, tak... Odeszli i to miejsce natychmiast sie zmienilo. Z centrum, otoczonego platkami szarego kwiatu, zniknal krag bialych kamieni, a zamiast tego pojawil sie inny, tez zaczarowany znak. Kwadratowa plyta z bialego marmuru, na ktorej widnialo jedno slowo: Pandora HOBART ODWIEDZA KOSCINIEC I Drzwi od hangaru otworzyly sie cicho, poruszane przez zestaw lozysk i przeciwwag, cienszych, niz moglyby je wykonac ludzkie rece. Snieg wdarl sie do srodka, jakby szukajac celu swojego ataku. Hobart stal w otwartych drzwiach, znoszac chlod i patrzac w dol ze szczytu Wiezy.Na zewnatrz panowal chaos: wraz z zachodem slonca widocznosc spadla niemal do zera, a prady powietrzne podjudzaly sie nawzajem do coraz wiekszych, zywiolowych wyczynow. Tylko Glupiec kusilby Los, wybierajac sie w taka noc w podroz, ale Hobart rrrasial to zrobic. Gnebily go coraz straszniejsze koszmary nocne i nie mogl juz lekcewazyc przeczucia, ze na Koscincu wydarzylo sie cos strasznego. Wrocil do hangaru, gdzie w kacie stal wykonany z sosnowych patyczkow i babiego lata szybowiec, i wsiadl do kabiny pilota. Przypasal miecz, ale nie zamierzal zabierac kuszy. Jesli popadnie w jakies tarapaty, i tak na wiele mu sie nie przyda. Zamiast tego przyniosl z sekretnego miejsca w dolnej czesci Wiezy malenka sakiewke, wypelniona specjalnym proszkiem. Proszek mial srebrny kolor i pochodzil z nie znanego ludziom stopu. Byl bardzo cenny i niezmiernie rzadki, a w razie niebezpieczenstwa mogl okazac sie dla Hobarta prawdziwym ratunkiem. Wydal rozkaz i szybowiec wzbil sie w powietrze, wylatujac prosto w sniezyce. Gdy minal szeroko otwarte drzwi hangaru, jego podroz nabrala zupelnie innego charakteru niz ta, ktora kilka miesiecy temu odbyla Zephyr, scigajac George'a. Juz pierwszy podmuch wiatru o malo nie przelamal na pol samolociku, ktory raczej podskakiwal w gore i w dol, niz poruszal sie do przodu. Hobart blagal wiatr, aby ulitowal sie nad nim i troche to pomoglo, chociaz w dalszym ciagu podrozowanie szybowcem przypominalo szalona jazde na zjezdzalni w wesolym miasteczku, tylko ze pozbawiona gwarancji bezpiecznego zatrzymania sie na koncu trasy. Hobart byl przerazony gwaltownoscia burzy, ale zdawal sobie sprawe, ze juz wkrotce jego strach moze sie wzmoc. Zamierzal przeleciec ryzykownie nisko nad Koscincem, aby sprawdzic, czy krag siedmiu bialych kamieni jest wciaz nienaruszony. Krag ten mial magiczna wlasciwosc odstraszania ciekawskich zwierzat i skrzatow, aby nie mogly sprawdzic, co sie znajduje pod ziemia, w tym wlasnie miejscu. Wiedzial, ze padajacy snieg zasypal kamienie i prawdopodobnie nie bedzie ich widzial, ale jesli wciaz by tam byly, Hobart z latwoscia by to wyczul, gdyz ogarneloby go przerazenie i pragnienie, aby stamtad zniknac. A jesli przelatujac nad stara czescia cmentarza, Hobart nie poczulby zadnego strachu oprocz tego, ktory jest w nim samym... wtedy sam strach niewiele by znaczyl. II Szybowiec, zmuszony przez wiatr do pikowania, przelecial ponad metalowym ogrodzeniem wyzej polozonej czesci cmentarza. Jesli do tej pory widoczne tu i owdzie drzace swiatlo lamp ulicznych pomagalo skrzatowi w jego podrozy, tak teraz ciemnosc w zmowie ze sniezyca uczynily niewidzialnymi nawet najbardziej oczywiste znaki. Hobart lecial na wyczucie, wspomagane pamiecia.Pamiec okazala sie zaskakujaco dobrym, a jednoczesnie niebezpiecznym sojusznikiem. Ziemia pokryta gruba warstwa lodu i skryta w ciemnosciach zdawala sie krzyczec do niego, przypominajac o innym, przerazajacym wieczorze, kiedy potezna ulewa utrudniala armii skrzatow posuwanie sie naprzod. Tutaj wlasnie Rosencrantz i trzech innych wpadlo w blotny sciek i utopilo sie - szeptala pamiec Hobarta, slyszalna mimo wycia wiatru. - Tuz przed toba stoi niewidoczne w ciemnosci wielkie drzewo, gdzie oddzialy Rasferreta czekaly z zasadzka. Pod nim znajduje sie nagrobek, przy ktorym polegli Miranda i Ariel, walczac z przewazajacymi silami wroga. Hobart przypomnial sobie historie, ktora opowiedzial w noc Halloween, historie o smierci, o jaka dopraszal sie Laertes. Hekate prowadzila wiekszy z dwoch oddzialow, atakujacych Kosciniec. Drugi, ktorym dowodzil Najstarszy Juliusz, mial przedostac sie na cmentarz i zabic Rasferreta... z tej wlasnie grupy tylko ja ocalalem, aby wam o tym opowiedziec... Pamietal takze inna historie, bardzo stara i wchodzaca do kanonu skrzacich opowiesci, o Robinie Filucie, niepoprawnym zabijace i uwodzicielu, przypominajacym Pucka, blednego kochanka Zephyr. Robin Filut pojawia sie w wielu ludowych legendach, ale najbardziej popularna opowiada o jego walce z olbrzymia Dzika Bestia Rangoon. Tego straszliwego potwora o ostrych zebach nie mozna bylo zabic, gdyz chronily go silne czary. Robin pokonal go podstepem, wpychajac mu leb w dziure w ziemi. Rangoon zostal unieszkodliwiony, bo nie byl juz w stanie gryzc, ale wciaz zyl. Hobart opowiadal skrzatom historie o Robinie Filucie i Dzikiej Bestii czesciej niz inne historie. Byl nia zafascynowany. "A zatem, zabiles go?" "Oczywiscie, Laertesie, zabilismy go". Pamiec przemowila raz jeszcze, gdy zblizal sie do miejsca pochowku swojego przyjaciela zabitego bronia, ktora ozyla w jego wlasnych rekach: "Hobart, twoja kusza!" Czy to lza, czy moze tylko snieg sprawil, ze Hobarta zaszczypaly oczy? Przetarl je wierzchem dloni, pozostawiajac na chwile szybowiec samemu sobie. Wiatr zmusil samolocik do kolejnego, nieprzewidzianego pikowania i w ten sposob ocalil Hobartowi zycie. Bowiem Poslaniec o piorach z lodu, rozdrazniony wtargnieciem Hobarta na teren Koscinca, zaatakowal go niczym latajaca kosa, Z pazurami rozczapierzonymi do szarpania i rozrywania... Zamachowiec nie spodziewal sie jednak manewru, jaki szybowiec wykonal sekunde wczesniej. Tylko czubek jednego szponu zaczepil o skraj skrzydla z babiego lata, a zniszczenie nie od razu dalo sie zauwazyc. Znacznie gorzej uszkodzilo samolocik lodowe skrzydlo Poslanca, skrecajac jego rame i wprowadzajac maszyne w spiralny ruch ku dolowi. Spadajac jak kamien w dol, Hobart nie mial pojecia, w co uderzyl szybowiec, wiedzial tylko, ze zaczely sie klopoty. Podmuch wiatru uratowal go przed upadkiem wprost na sniezna zaspe; szybowiec zakopalby sie w niej z pewnoscia na glebokosc kilku stop. Usmiechnelo sie takze do niego szczescie, chociaz bowiem Hobart lecial w ciemnosciach tuz nad sama ziemia, samolocik nie roztrzaskal sie o zadne przeszkody. Nasluchujac sygnalow z urzadzenia ostrzegawczego, Hobart usilowal wzbic sie na nieco bezpieczniejsza wysokosc. Ledwo slyszalna zmiana w pohukiwaniach wiatru ostrzegla go przed kolejnym atakiem Poslanca. Hobart, nie zastanawiajac sie ani chwili, poderwal szybowiec w gore, w strone skrzypiacych galezi uschnietego klonu, ktore tworzyly gesta platanine. Tuz przed sciana galezi poderwal samolot w gore, w niebo. Juz po raz drugi Poslaniec, biorac za duzy rozped, chybil celu, przelatujac tuz pod nim i rozlupujac dziobem sciezke wsrod galezi klonu. -Znikam stad - oswiadczyl Hobart, jakby chcial uspokoic wroga, ale Poslaniec nie rezygnowal, krazac w mroznym powietrzu. Lecac pochylym lotem ponad koronami drzew, skrzat ustalil kurs na widoczne w oddali swiatla Zachodniego kampusu i Zbocze. Zwolnil jedna ze sterujacych linek i zacisnal dlon na wiszacej przy pasku sakiewce. Poslaniec, widzacy magicznymi oczami to, co bylo niewidzialne dla wiekszosci naturalnych istot, zlokalizowal juz szybowiec i przygotowywal sie do ostatecznego uderzenia. Zblizajac sie do kursu, po ktorym lecial samolocik, byl zdecydowany dostosowac sie do kazdej nieprzewidzianej akcji: jesli Hobart bedzie pikowal, on tez, jesli bedzie sie wzbijal w gore, on takze, jesli trzeba, bedzie go scigal w kolko. Nie pozwoli mu uciec. Hobart szarpnal za sakiewke. Jej zawartosc nie podzialalaby na zwyczajnego napastnika, na przyklad na glodna, zimowa ose, ale skrzat juz sie domyslil, ze jego wrog nie byl kims zwyczajnym. W ciagu kilku ostatnich minut Hobart domyslil sie tez wielu innych rzeczy, ale wciaz nie znal odpowiedzi na dreczace go pytania. Sakiewka nie chciala sie odwiazac od paska. Rzemyk, ktory ja przytrzymywal, zacisnal sie mocno i ani drgnal. Zdesperowany Hobart wepchnal na sile palec do sakiewki, usilujac ja rozluznic. Tuz za nim gotowy do ataku Poslaniec wydal z siebie przerazliwy skrzek. Hobart szarpnal z calych sil i rzemyk nagle puscil, a sakiewka wyleciala mu z reki. Pochwycil ja natychmiast wiatr, otworzyl i wywrocil na druga strone. Srebrzysty proszek wysypal sie dluga smuga, jak ziarno sypane z rolniczego samolotu. Ten magiczny proszek podzialal na Poslanca jak kamienny mur lub niewidzialna piesc, uderzajaca znienacka. Ptak zawisl w powietrzu, mlocac bezradnie skrzydlami i zaciskajac szpony. Nastepnie, calkowicie sparalizowany, runal na ziemie, aby tej nocy juz nie powstac. Zyl jednak nadal, gdyz zlo trudno jest zabic. Hobart, ktory sam ledwo uszedl z zyciem, skierowal sie czym predzej na Wzgorze, niesiony gwaltownymi porywami wichury. Dziura w pajeczynie robila sie wieksza, rama szybowca niebezpiecznie sie wygiela i tylko dodatkowy lut szczescia pozwolil Hobartowi na bezpieczne ladowanie na szczycie Wiezy. Wydostal sie z pokiereszowanej maszyny, zamknal drzwi hangaru, a nastepnie zbiegl na dol sekretna klatka schodowa, przemknal przez otwarta dzwonnice, w ktorej hulal wiatr, i zjechal do szybu, gdzie mial schowany swoj napoj. Nie minelo wiele czasu, gdy Hobart znowu widzial przed soba twarz niezyjacego Juliusza. -Dlaczego? - zapytal go. - Dlaczego dwa razy za zycia? Co takiego zrobilismy, aby na to zasluzyc? -Sprawiedliwosc to zabawna sprawa, moj stary przyjacielu - powiedzial Juliusz. - Nie zawsze chodzi o to, czy na cos zasluzylismy, czy nie, tylko o to, czym oni chca cie obdarzyc. -Boje sie. Juliusz uniosl brew. -Powinienes - westchnal. - Naprawde powinienes. ZORZA POLARNA I Dwa dni zajela im podroz do Wisconsin, dwa dni, dlugo i krotko zarazem. Wyciagniete ramie sobaczej krolowej sniegu (meteorologowie nazywaja to zjawisko nieco mniej dosadnie) opoznialo ich jazde, chociaz na uprzejma prosbe George'a burza wkrotce oslabla i zamarla gdzies za nimi.Dwie noce spedzili w przydroznych motelach, spiac razem w podwojnym lozku, z wniebowzietym Lutherem, zwinietym w nogach. Podczas tych nocy nie kochali sie i w ogole, oprocz chwili zblizenia w Ogrodzie Lothlorien i tego, co moglo sie stac podczas Swieta Dziekczynienia, prawie wcale nie mysleli, aby sie dotykac. Zamiast tego rozmawiali i rozmawiali. W powiesci mozna by to okreslic w ten sposob: "ich dusze zlewaly sie ze soba", chociaz slowa, jakie miedzy nimi padaly, ani sie nie wylewaly, ani nie tryskaly im z ust, po prostu unosily sie w powietrzu. Cichym, aczkolwiek pewnym glosem George oprowadzal Aurore po obszernej bibliotece, jaka wybudowal sobie w myslach, pokazujac jej polke za polka, na ktorych staly nie napisane jeszcze tomy, cala armia historii, czekajacych na swoja kolej, aby stac sie opowiadaniem. George najbardziej bal sie tego, ze gdy umrze, zabierze do grobu swoje najlepsze opowiesci, ktore nigdy nie ujrza swiatla dziennego na papierze. Chociaz mialo to takze swoje plusy, wiedzial bowiem, ze jego inwencja nigdy sie nie wyczerpie, ze studnia nigdy nie wyschnie, nawet jesli dane mu bedzie dozyc wieku Matuzalema. Aurora nie miala swojej wyimaginowanej biblioteki, po ktorej moglaby go oprowadzac, ale opowiadala mu za to o snach, ktorymi, na modle staroswieckich bibelotow, mozna by udekorowac pokoje w olbrzymiej rezydencji. Bylo juz dobrze po polnocy, a ona wciaz szeptala mu do ucha o rycerzach i czarodziejach, zlych i przebieglych smokach, drogach z obsydianu, przypominajacych czarne, zamarzniete rzeki. Nigdy jeszcze nikomu o tym nie opowiadala. Powoli George zaczynal rozumiec, o czym tak naprawde marzyla. Aurora pragnela przezyc basn. Bylo to zamierzenie duzo trudniejsze niz zwykle opowiadanie historii, wymagajace takze wiekszej odwagi. Jednak nie az tak trudne, jak mu sie kiedys wydawalo. Do czasu, gdy przekroczyli granice stanu Wisconsin, George, zgodnie z przewidywaniami Aurory, byl juz w niej rownie gleboko zakochany, jak ona w nim. Dwa dni to, jak mu sie wydawalo, zdecydowanie za krotko, aby moglo narodzic sie tak powazne uczucie, i George domyslil sie, ze w tym przypadku maja do czynienia z istota magii: zmiany, ktore powinny rodzic sie przez wieki, zmiany, ktore byc moze nigdy nie powinny nastapic, pojawiaja sie w zadziwiajaco szybki sposob. Aurore poznal jeszcze w Itace, ale Cierpial z powodu Kaliope. Teraz Bol zagubil sie gdzies po drodze, zas Aurora wyparla z jego serca niemal wszystkie wspomnienia o Kaliope. I stalo sie tak, jak mu przepowiedziano: im bardziej kochal Aurore, tym bardziej wydawala mu sie doskonala, a gdy probowal myslec o innej doskonalej kobiecie, ktora znal jeszcze nie tak dawno, widzial jedynie jej wlosy i jasna cere. Wszystko, co zostalo po ciemnookiej Azjatce, to rysa w pamieci jego serca, ktora pewnego dnia moze okazac sie przydatna w jakiejs opowiesci, kto wie... jesli tylko znajdzie na to czas. Byl bowiem calkowicie zajety poznawaniem tej nowej, doskonalej kobiety, siedzacej z nim w samochodzie lub lezacej obok niego w lozku. I jej rodzicow, a zwlaszcza ojca. Okazalo sie, ze Walter od pierwszego spojrzenia bardzo polubil George'a, zreszta dlaczego by nie? W koncu George byl odpowiedzia na jego ciagla modlitwe. II Przyjechali poznym popoludniem dwudziestego trzeciego. Gdy samochod wjezdzal na podjazd, Walter czekal juz na nich na werandzie.Usmiechal sie od ucha do ucha i bynajmniej nie byl to rezultat palenia skretow. -Czesc, tatusiu - pomachala do niego Aurora, parkujac samochod pod domem. Walter Smith takze do niej pomachal, ani troche nie dziwiac sie wynajetemu samochodowi i obecnosci George'a. Jedyne zdziwienie na jego twarzy wywolal pies, ktory wyskoczyl za nimi z auta. -Witajcie - powiedzial Walter, gdy Luther podbiegl do niego, glosno szczekajac. -To jest George, tatusiu - Aurora dokonala pospiesznej prezentacji, zaniepokojona, jak tez ojciec zareaguje na widok nieznajomego, ktorym zreszta, jak sie okazalo, George wcale nie byl. -Stephen Titus George - powiedzial Walter Smith, kiwajac glowa. - Wlasnie skonczylem czytac panska ksiazke. Bardzo dobra. -Jestem zakochany w panskiej corce - wyrzucil z siebie George. Walter ponownie kiwnal glowa. -Bardzo dobra - powtorzyl. - Bedziemy mieli o czym porozmawiac po obiedzie. - Odwrocil sie do Aurory. - Mama bedzie dopiero jutro. Musiala wyjechac niespodziewanie do Madison. Wyglada na to, ze wujek Bryce zaparkowal swojego chevroleta na sosnie. Samochod nadaje sie na zlom, a on zlamal sobie noge, gdy usilowal wyjsc przez okno, bo drzwi sie zablokowaly. -To okropne. Walter wzruszyl ramionami. -Lezac z noga na wyciagu, nie zawraca przynajmniej glowy swojej zonie. Moze nawet uda jej sie milo spedzic Gwiazdke. -Tatusiu! -Przeciez to prawda. On zawsze byl dla niej kula u nogi. A tak przy okazji, Brian Garroway wpadl tu kilka dni temu. -Czyzby? - z niepokojem zapytala Aurora. - Czego chcial? -O malo nie ogluchlem od jego gadania. Powiedzial mi, ze stracilas rozum i zadajesz sie z satanistami, czy cos w tym stylu. Pozwolilem mu przez chwile rozwodzic sie nad tym, jak cie uratowac, a potem odeslalem go do domu. -Moj Boze... -Wkrotce o tym zapomni - pocieszyl ja Walter, krzywiac sie w usmiechu. - Zaufaj mi. Moi drodzy, co powiecie, abysmy najpierw cos zjedli, a dopiero potem wyjeli bagaze? Zgodzili sie na to ochoczo. Na obiad byla cudownie nie pasujaca kombinacja pieczonej wolowiny, kanapek z ogorkiem i cieplego, bialego wina. Wolowina byla krwistoczerwona i wywolala natychmiastowe zainteresowanie Luthera, ktory usilowal wskoczyc na stol. Walter Smith, zamiast go sploszyc, postawil na stole dodatkowy talerz dla psa. -Tylko nie zdradz sie z tym przed matka - poprosil Aurore. Przy obiedzie duzo rozmawiali i w pewnym momencie wyszlo na jaw, ze Brian Garroway domyslal sie juz, kto byl powodem naglego odejscia jego dziewczyny. (Aurora nic mu nie powiedziala o George'u. Gdy sie rozstawali, Brian byl wsciekly, ze nie uznala za stosowne wyjasnic, co ja sklonilo do takiej decyzji.) -Podkreslil, ze sa to tylko domysly - mowil Walter - ale zaznaczyl, ze ma podstawy, aby traktowac serio swoje podejrzenia, a gdyby okazaly sie prawda, to bylaby katastrofa. Przedstawil cie jako postac do cna zepsuta, dostarczyciela wszelkich sprosnosci, stawiajacego sobie za cel zniszczenie moralnosci doslownie kazdej amerykanskiej duszy. Zupelnie jak ten James Joyce. Oczywiscie, po takiej zachecie nie moglem sie doczekac, aby przeczytac twoje ksiazki. W miejskiej bibliotece nie bylo zadnej, to samo w supermarkecie, musialem wiec po nie jechac do Milwaukee. -Milwaukee? - zdziwil sie George. - Alez to co najmniej piecdziesiat mil stad! -Piecdziesiat piec - uscislil Walter. - Ale warto bylo odbyc taka podroz. Wspaniala proza... nic mi sie tak nie podobalo od siedemdziesiatego piatego roku, gdy na powrot odkrylem dla siebie Bele Kaufman. George'owi to schlebialo, chociaz nie mial zielonego pojecia, kim byla Bela Kaufman i co napisala. Aurora zastanawiala sie, do czego zmierzal jej ojciec, i na wszelki wypadek nie odzywala sie, pochlaniajac jedna kanapke z ogorkiem za druga, co dalo o sobie znac podczas deseru. Zaczelo jej wowczas tak glosno burczec w brzuchu, ze przeprosiwszy, pobiegla do toalety. Gdy tylko Aurora zniknela z jadalni, Walter takze wstal od stolu. -Chodzmy - powiedzial, wskazujac gestem na drzwi. -Chodzmy? -Wkladaj plaszcz - polecil Walter. - Pojdziemy na spacer. Chcialbym z toba porozmawiac o paru sprawach. -Dobrze. George zostawil napoczety deser i ruszyl za Walterem. Luther, pozostawiony bez nadzoru, zaczal metodycznie wyjadac wszystkie pozostawione na stole resztki. Mezczyzni szli w strone, gdzie zachodzilo slonce, az dotarli na olbrzymie pastwisko, ktore odgradzalo posiadlosc Smitha od sasiadow. Chociaz snieg lezal tylko gdzieniegdzie, chrzescil przyjemnie pod stopami, stanowiac tlo dla prowadzonej rozmowy. -Mam zamiar nazwac to w sposob nieco staroswiecki - zastrzegl sie Walter. - Czy ubiegasz sie o reke mojej corki? -Chce pan wiedziec, czy zamierzam sie z nia ozenic? - upewnil sie George. Pomyslal chwile i rozesmial sie. - Rozmawiamy juz o malzenstwie, no tak, do diabla, kto wie, przypuszczam, ze jest to zapisane w moich kartach. -Nie naduzywaj slowa przypuszczam i nie zastanawiaj sie, co jest w kartach, synu. Masz przeciez wolna wole, nieprawdaz? Chcesz sie z nia ozenic, czy nie, a moze istnieja jeszcze inne warianty? -Kocham panska corke - zapewnil go George - i chociaz wszystko to stalo sie bardzo szybko, mam przeczucie, ze moja milosc do niej jest bardzo gleboka, co znaczy, jak mi sie wydaje, ze byc moze kiedys sie pobierzemy, jesli oczywiscie Aurora sie nie rozmysli. Ale... chcialbym, aby pan wiedzial, ze uwazam sie za osobe o silnej woli, jednak Los nie zawsze liczy sie z nasza wola. Palec Losu, zwlaszcza ostatnio, bardzo silnie zaznaczyl sie w moim zyciu. Jesli nawet zdecyduje sie poslubic panska corke, kto wie, jutro rano moze nadejsc powodz, ktora zniesie ja w jakies nie znane mi miejsce i nie bede mogl jej znalezc, albo nastapi trzesienie ziemi... -Potraktujemy cie jako kandydata do reki - zadecydowal Walter. - A jako potencjalny tesc, chcialbym ci zadac kilka osobistych pytan, aby sie upewnic, ze jestes wlasciwym mezczyzna dla mojej corki. Oczekuje calkowitej szczerosci, ostrzegam, mam wyrobione oko i natychmiast sie zorientuje, jesli sklamiesz. I rozpoczal zadawanie pytan, na ktore George staral sie jak najlepiej odpowiedziec. -Czy jestes pod jakims wzgledem wyjatkowy? -Tak. Mysle, ze jestem. -Chwala Bogu. Czy byles karany za jakies przestepstwo? -Nie. -A czy popelniles jakies przestepstwo i nie zostales zlapany? -O niczym takim nie wiem. -Czy chciales popelnic jakies przestepstwo? -Na przyklad jakie? -Och, nie wiem... cos ciekawego, na przyklad napad na pociag lub akt wandalizmu wobec miejsca pamieci narodowej? -Moge pomyslec o czyms takim, jesli pan sobie zyczy. -Dobrze - trzymam cie za slowo. Czy byles kiedys czlonkiem wywrotowej organizacji? -Amerykanskiego Cechu Pisarzy. -To nie to. -Raz w zyciu bylem na pikniku unitarianskiego Kosciola. -To juz lepiej. Masz jakies sklonnosci homoseksualne? -Nie, chyba ze zaliczyc do nich sklonnosci do lesbijek. -Szkoda. Pijesz? -Od czasu do czasu. Znacznie mniej niz w czasach studenckich. -Lepiej dla twojej watroby. Narkotyki? -Wiec... to stara tradycja, aby eksperymentowac w szkole i na uniwersytecie, zas Coraell... -Popalasz trawke? George pokiwal z ociaganiem glowa. -Czasami. Ale rzadko, nie moge nic napisac, gdy jestem na haju. -Piszesz codziennie? -Powinienem. Ale czasami nie wychodzi. -Wiem cos o tym. Planujesz pisac dzis wieczorem? -Wieczorem? Nie, mam teraz wakacje. -Swietnie. Walter Smith odkrecil sie nagle i ze zrecznoscia, ktora w jego wieku zaskakiwala, przeskoczyl jednym susem plot. Gdy byl juz po drugiej stronie, puscil sie pedem i zatoczyl kilka kolek, smiejac sie przy tym jak maly chlopiec. -Prosze pana... - zaniepokoil sie George, podejrzewajac guz mozgu. -George - zawolal Walter, przerywajac biegi. - George, chce ci powiedziec, ze postanowilem dac wam moje blogoslawienstwo, tobie i Aurorze, cokolwiek wspolnie zamierzacie. A teraz moze bysmy juz porzucili te formalnosci i zapalili sobie na tamtym pienku maryche? Istnieja takie propozycje, ktorych zaden rozsadny czlowiek nie odrzuca. Ale widok starszego pana, wyciagajacego z kieszeni na piersi jointa - i to nie jakiegos ordynarnego skreta, ale szesciocalowego Bob Marley Memorial - tak wstrzasnal George'em, ze mogl tylko bez slowa przyjac zaproszenie. Pokiwal glowa i takze przeskoczyl plot, podazajac za Walterem. Usiedli na pniu i tak dlugo, jak to bylo mozliwe, rozmawiali na temat ich szacunku dla nieortodoksyjnych postaw. Czas mijal, a oni siedzieli na pniu i palili. Slonce juz zaszlo, na niebie pojawily sie gwiazdy. Nie przeszkadzal im nawet zimny wiatr, ktory zerwal sie pod wieczor. Wrocili do domu dopiero wtedy, gdy przyszla po nich Aurora, ktora stanela jak wryta, zdumiona widokiem dwoch mezczyzn, brykajacych pod ksiezycem jak opetani ksieza. Duzo wczesniej odwiedzila ich prawdziwa aurora borealis, zapalajac na niebie Zorze Polarna. Zauroczony nieziemskim blaskim, swietlnym spektaklem zeslanym z nieba, Walter Smith znalazl w koncu ukojenie. Wiedzial juz teraz, ze niezaleznie od tego, czy skonczy sie to szczesliwie, czy nie, zycie jego corki nie bedzie nalezalo do zwyczajnych. George, ktory nie zaznal co prawda spokoju, gdyz pisarze i swieci nigdy nie doswiadczaja na tym swiecie podobnego luksusu, z takim samym podziwem jak Walter przygladal sie Zorzy. W jej blasku odnajdywal prawdziwa dusze tworzenia, zas tworczosc zawsze wywolywala na jego twarzy usmiech. ZASKAKUJACE PRZESYLKI I Sniadanie nastepnego dnia wygladalo dokladnie tak, jak we snie Aurory. Jedli specjalnie kupione na te okazje jajka, bekon, tosty, maslo, mleko i sok pomaranczowy. Posilek byl bardzo tradycyjny, chociaz nie pod kazdym wzgledem, gdyz i tym razem Luther buszowal po stole. Pies byl jedyna postacia, jaka jej sie nie przysnila, ale wszystko inne sie zgadzalo:George i ona usmiechali sie do siebie nad talerzami z bekonem, siedzacy w kacie ojciec smial sie z jakiegos zartu. Obaj panowie mieli zaczerwienione oczy po wczorajszym marihuanowym szalenstwie, ale Aurora taktownie im tego nie wypominala. Gdy z talerzy zniknal ostatni kes jajecznicy, Aurora wstala od stolu i zaprosila George'a na spacer, mniej wiecej w tym samym kierunku, gdzie byl poprzedniego dnia z jej ojcem. George nawet nie pytal, dokad ida. W nocy doszedl do wniosku, ze wszystko, co dzieje sie w tej rodzinie po posilkach, sluzy rozrywce. Teraz Walter zmywal naczynia, a Aurora zabrala George'a w dluga, nielatwa podroz przez miejsca, ktore byly wspomnieniem jej dziecinstwa. W pewnym momencie kucneli przy strumyku, aby zaczerpnac dlonmi zimnej wody. Aurora zapytala wowczas George'a, czy jego zdaniem nie jest to wspaniale miejsce na spotkanie kochankow. George zgodzil sie z nia, a wtedy Aurora schwycila go za reke i pobiegli w gore strumienia, na otwarte pole, gdzie stala kiedys stara farma. Pole bylo okropnie zarosniete, a jedynym sladem po dawnych zabudowaniach byla chylaca sie do ziemi stodola. Nie wygladala zachecajaco - przypominala miejsce nawiedzane przez duchy - ale Aurora tam wlasnie go prowadzila. -Do srodka - zachecala go. -Co tam jest? Usmiechnela sie i pocalowala go w usta. -To niespodzianka. II Daleko na wschodzie, na The Commons w Itace, toczyla sie bitwa na sniezki. Zaczeli ja dwaj chlopcy i bardzo szybko zabawe te podchwycili ich koledzy, a potem cala gromada dzieciakow z okolicznej podstawowki.Kaznodzieja i Jinsei, ktorzy wyszli w Wigilie na spacer, korzystajac ze slonecznej pogody, dostali sie w sam srodek snieznej bojki i smiejac sie, takze zaczeli obrzucac sie sniegiem. Mniej wiecej w tym wlasnie czasie wyjatkowo duza kula sniegowa chybila celu i stracila kapelusz opaslego gliniarza z Itaki, ktory wychodzil z restauracji McDonald'sa. Gliniarz chrzaknal niezadowolony i utkwil grozne spojrzenie w winowajcy, osmiolatku, ktory rzucil sniezka. -Hej, glino! - zapiszczal maly, ktory ostatniej nocy wslizgnal sie ukradkiem do sypialni rodzicow, aby obejrzec "Blackboard Jungle" w telewizji. - Jak sie nazywasz? -Doubleday - zaryczal policjant. - Sam Doubleday. -Ooooh! - odkrzyknal smarkacz, celujac nizej, w brzuch. - Ooooh! Doubleday! I rzucil nastepna kule, trafiajac tym razem gliniarza w piers. Doubleday, majac smierc w oczach, odczepil od pasa swoja policyjna palke i natarl na smarkacza. Chlopak, wyrostek, ale dosc sprytny, rzucil sie natychmiast do ucieczki. To, co nastapilo pozniej, bylo poscigiem nierownych szans, bowiem Doubleday, ze swoim wielkim brzuchem, mogl biec tylko trasami odsniezonymi przez plug, ktory przejechal rano przez The Commons, podczas gdy maly winowajca przeskakiwal z latwoscia przez najwyzsze zaspy. Wlasnie w jedna z takich zasp wpadli przytuleni do siebie Kaznodzieja i Jinsei. Zostaliby tam az do przyjscia wiosny, ale ich prywatnosc zaklocil uciekajacy chlopak (brzuchaty Doubleday, o dziwo, deptal mu po pietach). Kaznodzieja wystawil glowe, aby zobaczyc, co sie dzieje, i ulegl zadziwiajacemu zludzeniu. Patrzac od dolu, zauwazyl nad soba pare wysokich, czarnych butow, czarne spodnie i brzeg czarnego plaszcza... -Rag! - zawolal, zanim sie zorientowal, ze glowa wystajaca nad kolnierz plaszcza nalezy do jakiejs pozolklej kobiety z olbrzymimi kolczykami w uszach. Kobieta, nie zwracajac na niego najmniejszej uwagi, poszla dalej, zostawiajac kochankow w sniegu. Jinsei wyciagnela reke i dotknela delikatnie twarzy Kaznodziei. Mezczyzna wzdrygnal sie; odechcialo mu sie zabawy. Juz dawno pozbyl sie poczucia winy. Trudno jest pielegnowac w sobie wyrzuty sumienia, jesli nie zrobilo sie nic zlego. Jednak tu chodzilo o strate najlepszego przyjaciela, a z tego powodu mozna cierpiec do konca zycia, nawet jesli jest sie przekonanym o swojej niewinnosci. Ragnarok przez ostatnie dwa miesiace unikal spotkan, a Kaznodzieja, nie widzac go tak dlugo, raz po raz ulegal zludzeniom i bral za swojego przyjaciela przygodne osoby, w jakis sposob do niego podobne. Bylo to bardzo irytujace. -Chodzmy - powiedziala Jinsei, nalegajac, aby wstal. Kawalek dalej, na The Commons, Doubleday dogonil wreszcie pod slupkiem sygnalizacji swietlnej mlodego lobuziaka i rugal go najgorszymi slowy. Para odwrocila sie i podazyla w przeciwna strone. Jinsei starala sie wprowadzic Kaznodzieje w dobry nastroj, szepczac mu do ucha mile rzeczy, ale jej starania zostaly zniweczone przez pojawienie sie kolejnej postaci ubranej na czarno. Tym razem byl to mezczyzna, mim, ubrany w obszerna szate, malo podobna do plaszcza, ale swoja pomalowana na bialo twarza i wzrostem bardzo przypominal Ragnaroka. Mim rozdawal ulotki. Jinsei i Kaznodzieja usilowali go wyminac, ale mezczyzna zszedl z chodnika i wreczyl Kaznodziei kartke papieru. Po chwili juz go nie bylo. -Co tam jest napisane? - zapytala Jinsei. Kaznodzieja wzruszyl ramionami i wreczyl jej ulotke. Nowo powstala trupa bardow z haki pragnie poinformowac o wspanialym wydarzeniu Szekspirowskim, ktore odbedzie sie w marcu. "Romeo i Julia" "Opowiesc o kochankach przekletych przez gwiazdy..." i "Juliusz Cezar" W nadchodzacych tygodniach podamy blizsze szczegoly. Jinsei spojrzala na Kaznodzeje i usmiechnela sie. -"Kochankowie przekleci przez gwiazdy" - powiedziala, sciskajac go za reke. - Podoba mi sie to okreslenie. III Pomieszczenie na siano znajdowalo sie wysoko nad podloga stodoly, a drabina, po ktorej sie tam wchodzilo, byla tak chybotliwa, ze docieralo sie na szczyt z uczuciem prawdziwej ulgi. Niewiele zreszta bylo tam do ogla - dania. Siano juz usunieto i na drewnianej podlodze staly tylko jakies zardzewiale narzedzia rolnicze, tu i owdzie walaly sie resztki sieczki, zas pod sciana lezaly dwa koce w krate, nieco sfatygowane, ale doskonale do siedzenia. Na strychu bylo zadziwiajaco goraco. Wiatr zawodzil gdzies miedzy krokwiami, ale George'owi i Aurorze wcale to nie przeszkadzalo.-A wiec, co bedziemy robic? - zapytal George, gdy rozsiedli sie na kocach. - Podziwiac widok? -Widok jest rzeczywiscie interesujacy - powiedziala powaznym tonem Aurora, spogladajac z gory na klepisko - ale myslalam o czyms innym. Odsunela obluzowana deske w scianie i, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, oczom George'a ukazala sie butelka wina i dwa krysztalowe kielichy. -Skad to sie tu wzielo? - zdziwil sie. - Czy to twoja robota? Wymykasz sie w nocy z domu? -Nie, gluptasie - zasmiala sie Aurora, przecierajac kieliszki rekawem plaszcza. - To stoi tutaj, odkad skonczylam dwanascie lat. -Odkad skonczylas dwanascie lat? -Tak. Gdy bylam mala, tu wlasnie byla moja sekretna kryjowka. Inne dzieci baly sie przychodzic do stodoly, bo wierzyly, ze mieszkaja tu potwory, aleja spedzalam w niej wiele czasu. Ten strych to byl balkon Ksiezniczki, z ktorego pozdrawiala wielbiacych ja poddanych. George pokiwal glowa i usmiechnal sie. -Ale skad sie tu wzielo wino i kieliszki? Skad je wytrzasnelas? -Dal mi je pewien mezczyzna. -Jaki mezczyzna? Aurora wzruszyla ramionami. -Nie mam pojecia. Jakis nieznajomy, ktory pewnego dnia pojawil sie na polu. Mial srodziemnomorski wyglad, mogl byc Hiszpanem lub Grekiem. Pamietam, ze przygladal mi sie przyjaznie. Moze powinnam byla sie go bac, ale nie czulam strachu. Powiedzial, ze ma dla mnie prezent, cos, co powinnam zachowac do dnia, kiedy nadejdzie czas. - Wreczyla George'owi butelke i srebrny korkociag. - Prosze, czyn honory. George przyjrzal sie uwaznie butelce. -Ciekawa naklejka - powiedzial. - Leidenschaft von Heiliger... -Winnica Doktora Faustusa - dokonczyla za niego Aurora. - Rocznik 1749. -Brzmi jak zart - stwierdzil George. - Nie ma szans, aby moglo byc tak stare. Zaloze sie, ze w srodku jest sok winogronowy z kodeina - ten nieznajomy to prawdopodobnie handlarz narkotykow, ktory chcial cie skaptowac jako klientke. -Bralam raz kodeine - oswiadczyla Aurora. - Gdy mialam chore uszy. To nie takie straszne. -To moze byc zatrute. Aurora potrzasnela glowa. -To nie jest trucizna. -Skad wiesz? -Z tego samego zrodla, ktore mi mowi, ze to jest wlasciwy czas. Otworz, prosze. George nie sprzeciwial sie juz dluzej, tylko pokiwal glowa, zlamal woskowa pieczec na butelce i wkrecil korkociag. Korek wyszedl z latwoscia. Wino przyjemnie bulgotalo, gdy napelnial kielichy. -Opowiedz mi o potworach - poprosil, gdy wzniesli toast. -Hmm? -O tych potworach, ktore tu rzekomo mieszkaly, gdy bylas mala. -Ach, o tych. Sadze, ze to byly zwykle duchy, o ktorych nic wiecej nie wiem. Nie balam sie czegos, co juz nie zylo i zostalo pogrzebane. Cieszylam sie, ze mam miejsce, gdzie nikt mi nie bedzie przeszkadzal. -Dobre - powiedzial George, czujac, jak jezyk mu dretwieje, chociaz wypil dopiero pol kieliszka. Wino uderzalo do glowy. -Wiesz, wziaz jestem dziewica - oznajmila Aurora. Wino musialo juz zrobic swoje, bowiem nagla zmiana tematu rozmowy nie wytracila George'a z rownowagi, nie zakrztusil sie, kieliszek nie wypadl mu z reki ani tez nie stracil kontroli nad innymi funkcjami swojego organizmu. -Czytalas kiedys Farine? -Farine? -Richarda Farine. Studiowal na Cornellu w latach piecdziesiatych i razem z pewnym gogusiem, niejakim Kirkpatrickiem Sale z "Daily Sun", niezle narozrabiali. Obaj nadawaliby sie do Cyganerii. Po dyplomie Farina ozenil sie z siostra Joan Baez, napisal tez szalona powiesc o uczelni i o drakach, jakie tam wyczynial. W dwa dni po ukazaniu sie ksiazki zginal w wypadku motocyklowym. -Doskonala synchronizacja. -Prawda. Ja tez powinienem miec tyle szczescia. Tak czy inaczej, glownym bohaterem tej ksiazki jest Gnossos Popoudopolos, postac bardzo przypominajaca samego Farine, ktory wyznawal teorie, ze dziewictwo ma w sobie cos duchowego... -Czy to podobne do twojej teorii o szlachectwie gejow i lesbijek? -Posluchaj, Farina dobrze wiedzial, o czym mowi. Chodzi o to, ze mozesz pieprzyc sie z kazdym facetem i kobieta w calych wesolych Stanach Zjednoczonych Ameryki i wciaz byc dziewica. Blona peka tylko wtedy, gdy sie naprawde kochasz. -Ale ty sie juz kochales, prawda? - zapytala Aurora. - Z Kaliope. -To prawda. -A ja nigdy sie z nikim nawet nie pieprzylam. -To takze prawda. -Wiec jak ma sie do naszej sytuacji teoria Fariny? -Ma sie nijak - powiedzial George, przelykajac gleboki lyk Leidenschaft von Heiliger. - Ale dobrze jest skorzystac z literackich odniesien. Poza tym, to naprawde swietna ksiazka. -Z pewnoscia - zgodzila sie Aurora. - A teraz skoncz wino i naucz mnie, jak mam cie uwiesc. IV -Moim zdaniem, nie powinnismy przechodzic przez cmentarz.To Jinsei sie chciala wspinac na Wzgorze, rzucajac wyzwanie zasypujacemu wszystko sniegowi, ale teraz, stojac przed dolnym wejsciem na Kosciniec, zawahala sie. -Spojrz, nie bylo tu dzisiaj plugu - zauwazyla. - Zaloze sie, ze zaspy sa tu wyjatkowo glebokie. -Na szczescie nie musimy wymijac samochodow - zazartowal Kaznodzieja. Szli srodkiem jezdni, bo plug, ktory odsniezal University Avenue, uformowal na jedynym chodniku miniaturowe Alpy. -Przemokna nam buty - martwila sie Jinsei. -Nie szkodzi. Spojrz, Jin, to dziewiczy snieg. Nie chcesz byc pierwsza, ktora na nim stanie? -Czy ja wiem... -Boisz sie tego, co jest pogrzebane pod spodem? Wzruszyla ramionami. -Moze troche. A ty? -Nie ma powodu. Ciala zmarlych sa jak figury woskowe, moja droga. Rownie przerazajacy moze byc widok stracha na wroble lub manekina. Niezbyt ja to przekonalo. Kaznodzieja, usmiechajac sie zachecajaco, ujal ja za reke i pociagnal w strone cmentarnej bramy. -Chodz, Jin - nalegal. - Zdradze ci tajemnice: dopoki wchodzisz tam na wlasnych nogach, niczego nie musisz sie bac. Zacznij sie przejmowac dopiero wowczas, gdy wynajma szesciu facetow, ktorzy cie tam wniosa. Pociagnal ja lekko ku sobie i Jinsei ulegla, przechodzac razem z nim przez brame cmentarza. Niedaleko wejscia wznosilo sie na zboczu kilka przysypanych sniegiem grobowcow, ktore wygladaly jak rezydencja smierci. Jinsei spogladala na nie z pewnym lekiem, ale to nie zmarlych powinna byla sie obawiac. Szli wzbijajac w gore obloczki sniegu. Gdy tylko bylo to mozliwe, skrecili w lewo i bezwiednie skierowali sie ku polnocnej czesci cmentarza. George odpial ostatni guzik przy bluzce Aurory i zsunal ja do tylu, obnazajac gorace, blade ramiona. Pomyslal, jakie to dziwne slowo "blady" - slowo, ktore w zaleznosci od kontekstu moze miec pozytywne lub negatywne znaczenie, ktorym mozna opisac zarowno smierc, jak i czolo sredniowiecznej ksiezniczki. Ach, ta literatura. George pochylil sie i zaczal calowac piersi Aurory. Na chwile czas przestal istniec, jak taktowna zmiana sekwencji obrazow w romansie: gdy sie znowu pojawil, oboje byli juz nadzy i lezeli w objeciach na kocu. Calowali sie, piescili i poznawali swoje ciala, az wreszcie nadszedl ten Moment. -To moze bolec - uprzedzil ja George. - To twoj pierwszy raz. Lezaca pod nim Aurora usmiechnela sie. -Czy o tym takze przeczytales w ksiazkach? -Czytalem o tym w wielu ksiazkach. Poza tym kilka kolezanek opowiadalo mi o tym bolu ze szczegolami. -Mnie tez. - Aurora pocalowala go w ramie. - Ale teraz, teraz, czuje sie bardzo... odprezona. Nie wiem, czy bedzie mnie bolalo, jesli czuje sie tak wspaniale. Moze wlasnie po to pilismy to wino. -Moze - zgodzil sie George. Nic juz nie mowili. Wszedl w nia z senna delikatnoscia. Nie bolalo. VI -Jezu!Kaznodzieja zrobil krok i nagle wpadl po pas w gleboka zaspe. Jinsei natychmiast schwycila go za ramie i przygotowala sie do walki, gdyz wydawalo sie jej, ze cos trzyma Kaznodzieje od dolu i wciaga glebiej. -W porzadku - uspokoil ja. - Po prostu wpadlem w dziure, nic mi nie jest. -Czy mozemy juz opuscic to miejsce - poprosila blagalnym tonem, wciaz trzymajac go kurczowo za ramie. -Oczywiscie, juz... - Kaznodzieja zaczal dzwigac sie w gore, gdy nagle jego stopa na cos natrafila. - Poczekaj chwile. Wyswobodzil ramie z jej uscisku, odwrocil sie i stanal obiema nogami w dole. Udeptal snieg i schylil sie. -Kaznodzieja, co... -Mam cos tutaj... Szarpnal cos od dolu i uniosl triumfalnie w gore. Jinsei zbladla, bowiem w pierwszej chwili przyszlo jej do glowy, ze Kaznodzieja wyciagnie z dolu kawalek szkieletu. Dopiero gdy przyjrzala sie temu blizej, okazalo sie, ze byl to przedmiot, a dokladniej jakas puszka wykonana z czarnego zelaza o dlugosci okola pol stopy, owinieta srebrna tasma. VII Zblizajac sie do szczytu, kochankowie zsuneli sie z koca i potoczyli niebezpiecznie blisko krawedzi, jeczac w wygodnej niewygodzie, gdy ich gole ciala ocieraly sie o nieheblowane deski. George byl zadziwiony. O ile kochanie sie z Kaliope przebiegalo gladko i perfekcyjnie, to kopulowanie wydawalo mu sie cudownie amatorskie i nieudolne - i cale szczescie.Swiadczylo o tym, ze bylo prawdziwe. Orgazm byl juz blisko, czyjas reka lub noga uderzyla w butelke z Leidenschaft von Heiliger, ktora spadla na klepisko. Rozlegl sie huk, szklo rozbilo sie na drobne kawalki, a czerwone wino rozpryslo sie dookola. Kochankowie nie zwrocili na to najmniejszej uwagi. VIII -Kaznodzieja, ja naprawde wolalabym, abysmy otworzyli to gdzies indziej...-Poczekaj - odpowiedzial. Bez trudu rozerwal cienka jak papier srebrna tasme, sciagnal ja z puszki i podal Jinsei, ktora jednak nie chciala jej wziac do reki. Wzruszywszy ramionami, Kaznodzieja zlozyl ja i wsunal do kieszeni palta. -Kaznodzieja, mysle... Zafascynowany tajemnicza puszka mezczyzna wcale jej nie sluchal. Przygladal sie precyzyjnie zalutowanym cyna miejscom spojen. Cyna byla tak stara, ze z latwoscia dawalo sieja ukruszyc. Kciukiem zdrapal ja prawie calkowicie, a nastepnie zaczal podwazac wieczko puszki. Gdy mocowal sie z nim, nagle rzucilo sie na niego cos skrzydlatego, z lodowymi szponami, i ugodzilo go tak mocno w glowe, ze mezczyzna upadl na snieg. IX George i Aurora szczytowali wspolnie, a do ich okrzykow przylaczyl sie takze wiatr, sprzymierzeniec George'a. Zawodzac, dal tak silnie, ze stodola trzesla sie jak drewniana zabawka.-Jeszcze raz - wyszeptala Aurora, gdy ziemia przestala drzec. -Co to bylo? Kaznodzieja, pomagajac sobie jedna reka, z trudem dzwigal sie z ziemi. Druga dotykal swego krwawiacego czola. Puszka wypadla mu z reki i lezala w sniegu kilka jardow za nim. Wieczko bylo uchylone. Jednak to nie puszka przyciagala teraz uwage Kaznodziei i Jinsei, ale przedziwny bialy ptak, ktory sie na niej usadowil. -Slodki Boze - powiedzial Kaznodzieja, gdy Jinsei uklekla obok niego i przylozyla mu do zranionego czola chusteczke. Ptak byl najdziwniejszym stworzeniem, jakie w zyciu widzial. Wygladal jak krysztalowa figurka, w jakis nieprawdopodobny sposob ozywiona. Poslaniec siedzial bez ruchu na puszce. Nie spuszczal wzroku z mezczyzny i kobiety. Obserwowal ich, gdy tylko przekroczyli brame cmentarza. Kaznodziei wolno bylo podniesc puszke i Odpieczetowac ja, ale gdy juz to uczynil, Poslaniec mogl go zabic - zabic ich oboje - aby obronic jej zawartosc. -Uciekajmy stad! - pisnela Jinsei. Kaznodzieja pokiwal glowa, wzial ja za reke i oboje zaczeli sie wycofywac. Gdy tylko poczuli sie bezpieczniej, zaczeli biec. Poslaniec ani drgnal, jednak jego oczy sledzily kazdy ich ruch. Uwaznie obserwowal, jak opuszczali cmentarz. Z wnetrza Puszki Pandory przygladala im sie takze pewna istota. WIADOMOSCI I PARLAMENT YERMIN I -W porzadku - pan Sloneczny zatarl rece przy biurku. - Swietnie, George ma swoja Ksiezniczke, Ksiezniczka ma swojego George'a, a puszka zostala otworzona. Co dalej... - Zajrzal do notatek. - Pies! Oczywiscie, pies!Zaczal grzebac w Biurku w poszukiwaniu Papieru Listowego (oczywiscie, to nie byt zwykly papier listowy), a gdy go znalazl, napisal krotka Wiadomosc. Zlozyl go nastepnie na pol i mijajac Malpy, udal sie do ciemnego kata Biblioteki, gdzie czekala z otwartymi ustami Skrzynka na Listy. Na Skrzynce byl wyrysowany symbol i uwaga: Korespondencja tylko w zaswiaty. -Kiedys bylo lepiej - westchnal pan Sloneczny, gdy jego Wiadomosc niepewnie spadala w glab ciemnej Skrzynki. - Ale wciaz dziala. Teraz... II Tuz po zapadnieciu zmierzchu w Wigilie zatelefonowala z Madison pani Smith. Powiedziala, ze bedzie mogla przyjechac do domu najwczesniej nastepnego dnia, jest jej bardzo przykro, ze nie moze spedzic swiat z rodzina, i serdecznie pozdrawia Aurore. Walter i George postanowili wykorzystac nadarzajaca sie okazje. Rozpalili w kominku ogien, a gdy zrobilo sie bardzo przytulnie, postanowili wtajemniczyc Aurore w cos, co Lwie Serce nazywal Watpliwa Sztuka Wprowadzania sie w Trans. Po krotkiej chwili wahania Aurora zgodzila sie i okazala sie bardzo zdolna uczennica. Nie minelo wiele czasu i juz wszyscy troje chichotali jak rozbawieni idioci, obejmujac sie i klepiac trzy po trzy. Luther takze zdolal uszczknac cos dla siebie z tej atmosfery radosci. Oczywiscie, nie byl w stanie zapalic jointa, ale przytulil sie do Waltera, ktorego bardzo szanowal, uwazajac, ze jest archaniolem, ktory uprzejmie wydmuchiwal trawke w jego strone.Luther wreszcie czul sie szczesliwy: mial wiecej pozywienia niz kiedykolwiek w zyciu, bylo mu cieplo, mial dach nad glowa i milych Panow. Z pewnoscia trafil w koncu do Nieba. To prawda, nie bylo tu zadnych innych psow, nie spotkal tez zadnego podczas podrozy ognistym rydwanem, ale na razie byl tak wniebowziety, ze nie zadawal sobie zadnych pytan. Martwil sie tylko o Blackjacka, chociaz pocieszal sie, ze z pewnoscia znajdzie jakis sposob, aby przeslac mu wiadomosc. Teraz, gdy w jego kudlatej glowie szumialo po oparach marihuany, Luther poczul bardzo blisko siebie boska potege Nieba. W pokoju robilo sie coraz jasniej. Luther nie mogl oderwac wzroku od miejsca przed kominkiem, gdzie, zupelnie niespodziewanie, wylonil sie z powietrza stary pies. Luther znal tego psa bardzo dobrze, ten pies opiekowal sie nim i od malego obdarzal miloscia. To dla niego wyruszyl na poszukiwanie Nieba. -Mojzesz! - zawolal, gdy zdal sobie sprawe, ze spelnily sie jego najglebsze marzenia. - Mojzesz, znalazlem cie! Mojzesz milczal, ale natychmiast odwrocil sie i ruszyl w strone drzwi. Luther pospieszyl za nim, opuszczajac zanoszacych sie smiechem ludzi. -Mojzesz, Mojzesz, gdzie byles? Jakze ja za toba tesknilem! Ja... Mojzesz poprowadzil go korytarzem do kuchni, gdzie podmuch wiatru otworzyl na osciez tylne drzwi. Stary pies wyszedl na zewnatrz, nie zwazajac na zimno. Luther trzymal sie ojca. Szli tak przez kilka dlugich minut, zaglebiajac sie w noc, dopoki dom Smithow nie stal sie tylko odleglym wspomnieniem ciepla i swiatla. Wtedy Mojzesz zatrzymal sie. -Och, Mojzesz! - powiedzial Luther, ktory cala droge wesolo gaworzyl. - Mojzesz, jak to milo byc tu razem z toba. Stary pies spojrzal na niego z glebokim wspolczuciem. -Bedziesz musial opuscic to miejsce - oswiadczyl. III Stworzenie wyczolgalo sie z puszki wkrotce po zapadnieciu zmroku.Bylo male, pokurczone, o zdecydowanie obrzydliwym wygladzie, nic wiec dziwnego, ze wrogowie nazywali go Robalem. Gdy znalazl sie nareszcie na wolnosci, jego pierwsza mysla bylo, aby wyladowac swoja zlosc na pojemniku, ktory wiezil go przez tyle lat. Jednak, ku jego zdumieniu, okazalo sie, ze nie jest w stanie nic zrobic. Ponad sto lat w odosobnieniu pozbawilo go magii i byl teraz kompletnie bezsilny. Potwornosc, potwornosc, potwornosc! Jak sie zemsci bez pomocy magii? Bycie wolnym, ale bezsilnym to wieksza tortura niz wiezienie... Rasferret. Z tylu na sniegu cierpliwie czekal Poslaniec ze zlozonymi skrzydlami. Rasferret, chce ci cos zaproponowac. Robal zadrzal na widok lodowego ptaka, gdyz mial tchorzliwa nature, a bez magii nie mogl ani sie bronic, ani atakowac. Jedynie wzmianka o propozycji powstrzymala go od ucieczki, jesli w ogole mial na nia szanse. I tak, w zimnym krolestwie smierci, Poslaniec przekazal mu bezglosnym jezykiem Wiadomosc od pana Slonecznego. Rasferret sluchal z uwaga, nabierajac buty w miare zapoznawania sie z warunkami przedstawianej propozycji. Czyzby oferowano mu mozliwosc zemsty, o ktorej marzyl? Wszystko na to wskazywalo. Czy potrzebowal nowej magii, aby temu podolac? Ona takze byla w jego zasiegu, nawet potezniejsza niz ta, z jaka wczesniej mial do czynienia, a z jej pomoca moglby zabijac i niszczyc, ile dusza zapragnie. Bylo tylko jedno niebezpieczenstwo: musial sie zmierzyc z poteznym przeciwnikiem, i to nie z byle skrzatem, lecz z jednym z Duzych Ludzi, z czlowiekiem o poteznej mocy i wlasnej woli. Robal dysponowalby w tej walce magia, ale zatrzymac ja moglby tylko w przypadku wygranej. Gdyby poniosl kleske, na zawsze utracilby szanse korzystania z czarow. Magiczna moc zaczela wypelniac cialo Rasferreta, zanim jeszcze Poslaniec skonczyl, a poczuwszy znowu jej smak, Robal nie byl w stanie odmowic, niezaleznie od wszelkich konsekwencji. Natychmiast wyprobowal swoja nowa moc, zamieniajac wiezienna puszke w bezksztaltny kawalek zlomu i lamiac w jednej chwili zawiasy wieczka jak suche kosci. Niezle, calkiem niezle. W mgnieniu oka przestal czuc sie bezbronny. Ale nie dysponowal jeszcze pelna moca - dano mu do zrozumienia, ze sila jego magii bedzie stopniowo rosnac, aby uzyskac najwieksza moc za dwa i pol miesiaca, w czasie Id Marcowych. Wtedy mialaby sie rozegrac decydujaca bitwa. Do tego czasu bylo jeszcze wiele do zrobienia. Nigdy przedtem nie zabil czlowieka; powinien sprawdzic, jak to sie robi. IV -Opuscic? - zaprotestowal Luther. - Aleja dopiero tu przyjechalem!-Luther, prosze, nie patrz tak na mnie. To nie moja wina. Masz do odegrania pewna roler tam na Wzgorzu, z ktorego przyjechales. Moze rola nie jest duza, ale tego sie od ciebie oczekuje. Luther odwrocil sie i spojrzal na ledwo widoczny w oddali dom. -Ale to oni mnie tu przywiezli. Sam nie bede umial wrocic. -A to dlaczego? Juz raz to zrobiles. Roznica polega tylko na tym, ze tym razem nie bedzie z toba kota, ale doskonale sobie poradzisz bez niego. Nie chce przez to powiedziec, ze to bedzie latwe. Tym razem Droga bedzie dluzsza i moge cie zapewnic, ze Raaq wciaz jest wsciekly, ze mu sie wywinales. Ale, powtorze to jeszcze raz: dasz sobie rade. -Czy musze wyruszac natychmiast? -Czego cie zawsze uczylem? Czy kiedykolwiek oplacilo sie jakiemus psu zwlekac z wykonaniem trudnego zadania? -Nie - przyznal niechetnie Luther. - Ale... -Luther, stanowczo zbyt czesto uzywasz slowa "ale". Teraz... -Posluchaj mnie! - przerwal Luther z niespotykana jak na niego gwaltownoscia. - Wyruszylem z domu, aby cie znalezc. I teraz, po tym wszystkim, co przeszedlem, zjawiasz sie i oznajmiasz mi, ze mam opuscic miejsce, w ktorym nareszcie czuje sie szczesliwy. -To ci charakter - zasmial sie Mojzesz pierwszy raz od czasu ukazania sie Lutherowi. - Zmieniles sie, synu. Juz nie jestes tym niewinnym szczeniaczkiem, jakiego pamietam. Zastanawiam sie, czy to Droga tak cie zmienila. Moze zmienisz sie jeszcze bardziej, gdy spelnisz swoja misje. Ale jak by na to nie patrzec, juz mnie nie potrzebujesz. -Alez ja chce byc z toba. Czy pojdziemy razem? -Pokaze ci, gdzie zlapac trop. Poza tym... wiesz, jestem przeciez duchem. Czemu chcesz byc ze mna? -Powiedzialem ci... -To mile - przerwal mu Mojzesz. - Teskniles za mna bardzo. Ale to nie zmienia faktu, ze sie myliles. Nie mozesz znalezc Nieba. Ono czasami moze znalezc ciebie, ale... -Czy to znaczy, ze to tez nie jest Niebo? -A jednak nie straciles jeszcze calkiem swojej niewinnosci. Oczywiscie, ze to nie jest Niebo. Niebo nie jest podobne do niczego, co moglbys sobie wyobrazic. Podobnie jest ze smiercia. I madry pies nie tracilby czasu na poszukiwanie ani jednego, ani drugiego. -Jeden filozof, ktorego spotkalem po drodze, powiedzial mi, ze to bardzo dobrze, gdy spedza sie czas... dajac sie ponosic swoim obsesjom. Zwlaszcza ze sam nie wiem, co innego moglbym robic. -Zgoda... pod warunkiem, ze wiesz, co masz robic. Aleja wlasnie ci powiedzialem, co powinienes zrobic, nieprawdaz? -Tak - przyznal Luther. -No wlasnie. Chodzmy zatem, pokaze ci, gdzie zaczac. Gdy Luther jednoczyl sie w ten dziwny sposob ze swoim ojcem, setki mil na wschod od tamtego miejsca Rasferret Robal przezywal na nowo zjednoczenie z samym soba. Zjednoczenie nie jest tu moze najwlasciwszym slowem, lepszym byloby odtworzenie. Unoszac sie na grzbiecie Poslanca, Robal przeniosl sie w inna czesc Koscinca, dosc odlegla od miejsca, gdzie byl tak dlugo wieziony. Gdy ksiezyc w nowiu zawisl nad horyzontem, uzyl swojej magii dla Zgromadzenia. Kilka godzin pozniej, kolo polnocy (kiedy Luther przezyl juz rozstanie z Mojzeszem i wyruszyl w nowa podroz), Rasferret usiadl na sterczacym, prostokatnym kawalku kamienia, na ktorym wyryte byly nastepujace slowa: Poswiecone ukochanej pamieci Harolda Lazarusa 1912-1957 Wielbiaca go zona Wieczne odpoczywanie racz mu dac, Panie Nagrobek ten, o czym byla juz wczesniej mowa, wienczyla figurka gargulca. Na jego to ramionach usadowil sie Rasferret i doprawdy trudno byloby powiedziec, ktory z nich byl bardziej przerazajacy. Poslaniec takze przysiadl w poblizu. Gdy wszystko juz bylo gotowe, Rasferret wydal cicha komende i jego Parlament stawil sie na wezwanie. Wokol nagrobka zebralo sie na sniegu ponad piecdziesiat szczurow. Wygladaly z daleka jak ciemne slady, pozostawione przez przechodzaca bestie. Przybyly na wezwanie Rasferreta. Niektore wypelzly z glebokich, podziemnych tuneli, inne z piwnic i wilgotnych rynsztokow, a kazdy trzymal w pysku kawalki smieci: lsniace skrawki metalu, druty, paciorki, drobne kosci. Zajely miejsca i czekaly na dalsze rozkazy, a obloczki wydychanej przez nie pary wygladaly jak unoszaca sie tuz przy samej ziemi mgla. Rasferret nie odezwal sie ani jednym slowem. Zamiast tego, przeszywajac ich swoimi niebieskimi oczami, tak niebieskimi, jak najgoretsza czesc plomienia, podniosl znieksztalcone lapy w gescie kaznodziei, ktory podrywa swoich wiernych do wstania. I szczury wstaly, a przynajmniej usilowaly to zrobic. Kazdy z wysilkiem wspinal sie na tylne lapy, poddajac sie metamorfozie, mimo bolu i lamania w kregoslupie. Niektorym sie to udalo, inne, ktore mialy mniej szczescia, skonczyly jako kaleki i nie pozyly juz dlugo. Gdy metamorfoza sie zakonczyla, moze dwadziescia z piecdziesieciu szczurow, ktore przybyly do Parlamentu, przezyly transformacje i staly sie Szczurami, dwunoznymi zolnierzami nowej armii Rasferreta. Byly juz uzbrojone, bowiem smiecie, ktore ze soba przyniosly, takze ulegly transformacji: kawalki metalu staly sie mieczami, druty i kosci zlaczyly sie, tworzac kusze. Robal zlustrowal swoje oddzialy. Dwadziescia to niewiele, ale gdy jego moc sie zwiekszy, bedzie ich o wiele, wiele wiecej. Nawet ta moc, ktora dysponowal juz teraz, starczylaby jeszcze na kilka transformacji, ale Robal wolal poczekac, zachowac energie na specjalna okazje, ktora mogla sie wydarzyc juz za kilka nocy. Na mysl o swoim pierwszym od stu lat morderstwie Rasferret wykrzywil sie w obrzydliwym grymasie. Gdy tak sie do siebie usmiechal, jeden ze Szczurow wystapil przed szereg. Byl wielki, faktycznie najwiekszy ze wszystkich dwudziestu, uzbrojony zarowno w dlugi miecz, jak i w kusze. Powloczyl noga, ale Rasferret domyslil sie, ze byl to skutek jakiegos wypadku w przeszlosci, a nie metamorfozy. Gdy Robal napotkal wzrok Szczura, dostrzegl w nim zlo i pragnienie zniszczenia. W ulamku sekundy obaj doskonale sie porozumieli, chociaz nie padlo zadne slowo. Wreszcie Robal skinal przyzwalajaco glowa, otrzymujac w zamian niezgrabny uklon. I w taki sposob Szczur Lomot, zabojca Pajeczynki, zostal Generalem armii podziemnego swiata, podlegajac rozkazom samego Rasferreta. GODZINA MORDU I Nastawmy zatem zegar na godzine mordu. Niech sie zacznie tuz przed koncem starego roku i poczatkiem nowego, o dwudziestej trzeciej pietnascie w nocy trzydziestego pierwszego grudnia, w momencie zlamania galazki.Niech sie skonczy piecdziesiat osiem minut pozniej, trzynascie minut po polnocy, wraz z dzwiekiem przypominajacym uderzanie paznokciami o wieko trumny. I niech to wyglada tak: Rano po Bozym Narodzeniu Kaznodzieja spojrzal w lustro i stwierdzil, ze jego glowa juz sie prawie zagoila. W poludnie tego samego dnia Jinsei otrzymala telefon od kierowniczki Biblioteki Uris, gdzie pracowala od pazdziernika. Podczas ferii zimowych w Bibliotece przeprowadzano calkowita reorganizacje systemu kartotek i wszyscy studenci, ktorzy nie wyjechali na swieta, byli potrzebni do pomocy. Poniewaz drogi byly juz czesciowo przejezdne i podroz na Wzgorze nie wydawala sie Odyseja, po krotkiej rozmowie Jinsei zgodzila sie pomoc im po poludniu. Faktycznie Jinsei przepracowala w Bibliotece prawie caly tydzien, lacznie z trzydziestym pierwszym grudnia i czesto zostawala nawet do pozna w nocy. W srodku nocy dwudziestego siodmego Rasferret przeniosl swoj oboz z Koscinca na szczyt Wzgorza. Lecac na grzbiecie Poslanca, dostal sie, przez nikogo nie zauwazony, do dzwonnicy McGraw Hall, srodkowego z trzech szarych pudelek, ktore byly pierwszymi budynkami wzniesionymi w kampusie. Sto lat temu w tej dzwonnicy miescily sie slynne dzwony Jenny McGraw, ale teraz osiadal tam tylko kurz - i Rasferret Robal. Jego Szczury przeszly pieszo po pokrytej sniegiem ziemi, aby sie z nim polaczyc i zorganizowac tajna baze operacyjna. Widac ja bylo z Wiezy Zegarowej, gdzie Hobarta meczyly senne koszmary. Dwudziesty osmy i dwudziesty dziewiaty byly dniami obserwacji i oczekiwania, z jednym niewielkim incydentem, ale dopiero trzydziestego zdarzylo sie wiele istotnych rzeczy. Kaznodzieja skontaktowal sie z Fujiko, ktora spedzala wspaniale, zmyslowe wakacje w Domu Tolkiena. Umowili sie na spotkanie, aby wspolnie uczcic Nowy Rok, i Kaznodzieja obiecal, ze przyjada, gdy tylko Jinsei skonczy prace w Bibliotece. U skrzatow przygotowania do Nowego Roku takze byly juz w toku. Glownym punktem zabawy miala byc jazda na lyzwach po jeziorze Beebe. Jednemu ze Szczurow Rasferreta udalo sie podsluchac grupe skrzatow, ktore o tym rozmawialy, i chociaz stworzenie niewiele z tego zrozumialo, zapamietalo najwazniejsze: nastepnej nocy wiekszosc Malych Ludzi bedzie daleko od centrum kampusu i nie zobacza ani nie uslysza nic z tego, co moze sie tam zdarzyc. Rasferret ustalil wreszcie dzien ataku. Wieksza czesc nocy spedzil na ukladaniu ostatecznego planu. Jakies dwadziescia mil od kampusu, w domku nad brzegiem zimnego jeziora Cayuga, Ragnarok wypowiedzial we snie proroctwo, ktore skladalo sie z jednego zdania: "Moj Boze, jej oczy sie jarza". Myoko i Lwie Serce, zamknieci w swoim pokoju, nie slyszeli tego, zreszta i tak nic by nie zrozumieli. Ranek trzydziestego pierwszego grudnia wstal blady i zimny, z obietnica swiezego sniegu. Jinsei i Kaznodzieja kochali sie po raz ostatni, a potem Jinsei wyszla do pracy na Wzgorze. Milosc rozradowala ich i pozostawila nieswiadomymi. Noc przyszla za szybko. II Kaznodzieja wspial sie po frontowych schodach Biblioteki Uris tuz po dwudziestej trzeciej w sylwestra, niosac prezent dla swojej Pani. Padal snieg, wolno wirujac w powietrzu. Bylo go na tyle duzo, aby zakryc ziemie i przyslonic jasne tarcze zegarow na Wiezy Zegarowej muslinowa mgielka. Podszedl wprost do szklanych drzwi, ktore okazaly sie zamkniete, i zastukal w nie glosno dlonia w bialej rekawiczce. Chwile potem pojawila sie Jinsei, trzymajac dluga roze, opakowana w celofan. Miala ze soba wielki pek kluczy.-Hej - przywital ja Kaznodzieja, pochylajac sie, aby ja pocalowac. - Gdzie twoje palto? -Umm... - mruknela Jinsei, calujac go takze. - Pani Woolf chce, abym zostala jeszcze godzine. -Naprawde? - zdziwil sie. - Alez Jin, jest sylwester. Fujiko, jej gogus i polnoc czekaja na nas. Czy nie mozesz odpracowac tej godziny kiedy indziej? -Moglabym, ale... no wiesz... Zostalo nam tylko tyle, zeby skonczyc litere R. -Och - westchnal Kaznodzieja i oboje wybuchneli smiechem. - Co to jest? - zapytal, dotykajac rozy. Jinsei wzruszyla ramionami, wreczajac mu kwiat. -Cos, co kupilam dla ciebie w drodze do pracy. Juz pewnie zwiedla. -Mmm. - Pochylil sie znowu, aby ja pocalowac, nieco dluzej pieszczac jej usta. - Ja tez ci cos kupilem. -Tak? - Jinsei dotknela palcem jego warg. - A co takiego? Kaznodzieja wyprostowal sie, krzywiac usta w przekornym usmiechu. W przejsciu powial wiatr, rozwiewajac ciemne pasma jej wlosow. -Juz wiem - oznajmil. - Dam ci to, jak bedziemy juz w Domu Tolkiena. -Kiepsko. - Jinsei probowala wydac wargi, ale niezbyt jej sie to udawalo. - Ja juz ci dalam kwiatek, prawda? Ale bez zartow, Kaznodziejo, pani Woolf naprawde chce, abym zostala jeszcze godzine. Mysle, ze to bedzie dla niej noworoczny prezent. -Jesli skonczysz litere R? -Jesli skoncze litere R. -To uczyni ja szczesliwsza? -Starym bibliotekarzom latwo zrobic przyjemnosc. -Hmm. - Pocalowal ja po raz trzeci, bardzo, bardzo czule. - A jak wyglada sytuacja z mlodymi bibliotekarzami? -Och, czasami tu wpadaja - odpowiedziala. - Moze pojdziesz sam i powiesz Fujiko i Noldorinowi, ze sie troche spoznie. Prawdopodobnie nie zdaze przed polnoca, ale przyjde najszybciej, jak bede mogla. Kaznodzieja otworzyl usta, aby cos powiedziec, ale Jinsei zamknela mu je pocalunkiem, nie dopuszczajac do jakiegokolwiek sprzeciwu. Gdy przerwali calowanie, aby zlapac powietrze, Kaznodzieja pokiwal glowa i usmiechnal sie. -W porzadku - oswiadczyl. - Nie moge sie nie zgodzic z takim rozumowaniem. Tylko uwazaj po drodze. -Bede ostrozna - obiecala. -Dobrze. A to dla ciebie. Uwazajac na roze, Kaznodzieja wsunal reke do kieszeni i wyjal z niej biale pudeleczko. -Co to jest? -Zapomnialem - Kaznodzieja wzruszyl ramionami. - Musisz jej otworzyc, to zobaczysz. Jinsei uniosla wieczko. W srodku znajdowala sie bransoleta z ciemnego drewna, polaczonego srebrna opaska. Srebro slicznie lsnilo w swietle lampy wiszacej nad drzwiami do Biblioteki. -Jaka piekna! - szepnela Jinsei, ale w tym samym momencie przypomniala sobie bialego ptaka i zapieczetowana zelazna puszke. - Och, nie. To nie jest... Kaznodzieja pokiwal glowa. -Mialem to w kieszeni, gdy uciekalismy. Wczoraj myslalem o tym, aby odwiedzic przyjaciela na Buffalo Street, ktory zajmuje sie bizuteria. Zastanawialem sie, co z tym zrobic: szkoda wyrzucic, ale tez nie wiadomo, czy zatrzymac. Nie powiedzial jej wszystkiego. Wazniejsza od wzgledow ekonomicznych byla nieodparta wprost chec podarowania jej srebrnej bransoletki. Nic wiecej jednak nie potrafil z siebie wydusic. -Och, Kaznodziejo - powiedziala Jinsei z wahaniem w glosie. - To jest piekne, ale... nigdy juz nie chce spacerowac po cmentarzu i nie jestem pewna, czy chcialabym miec cos, co bedzie mi przypominac o tym strasznym wydarzeniu. -Ale co tak naprawde tam sie wydarzylo, Jinsei? Troche strachu, troche bolu. Moja glowa juz sie zagoila. - Spojrzal na nia proszacym wzrokiem. - To ladna rzecz - powiedzial. - Moze przyniesie ci kiedys szczescie. Podobno srebrne rzeczy maja taka moc. Nie sprzeciwiala sie dluzej. Powietrze wokol nich przesycone bylo jakis dziwnym uczuciem, uczuciem... tak, donioslosci. Niedlugo mialo sie wydarzyc cos wielkiego, cos waznego. Jinsei wlozyla bransoletke na reke. W tej samej chwili jej milosc do Kaznodziei stala sie tak silna, jak nigdy przedtem ani potem. -Ty tez uwazaj na siebie - powiedziala, sciskajac jego dlonie w swoich. - Na drodze. -Ja zawsze uwazam, moja Pani - odpowiedzial z usmiechem. Przed rozstaniem przytulili sie do siebie w ostatnim pocalunku, ktory zamienil sie w cala ich serie. Stali tak w korytarzu przez dluzsza chwile, a kartoteka i pani Rhetta Woolf czekaly na Jinsei, podobnie jak ciemnosc i snieg na Kaznodzieje. III Rasferret Robal byl sam w kryjowce, Szczury rozbiegly sie do roznych ciemnych zadan, zas Poslaniec krazyl nad Dziedzincem, pilnujac, aby nikt niepowolany nie zaklocil im polowania. Jednak nawet ukryty w dzwonnicy, Rasferret nie stracil kontroli nad wydarzeniami. Mial Zmysl, magiczna zdolnosc do wyczuwania, co dzieje sie na otaczajacym go terenie. Doskonale wiedzial, gdzie znajdowaly sie jego oddzialy, a takze przyszle ofiary.Przykucnal w drewnianym korytarzyku, zasmieconym resztkami jedzenia, i przygotowywal sie do swojego pierwszego od stu lat ozywienia. Uplynelo wiele czasu, ale mial teraz nowa moc i wciaz pamietal swoja sztuczke. Byla wyryta w jego umysle, nie dajac o sobie zapomniec. Czastka istoty Rasferreta - duszy, ducha, ka, mozecie to nazwac, jak chcecie - wirowala swobodnie tuz przed nim, przypominajac migocaca w powietrzu iskierke. Robal koncentrowal sie dalej, podziwiajac jej taniec, zapominajac o brakach w praktyce i wysylajac w noc najczystsza esencje w poszukiwaniu istoty, ktora moglaby ozywic. Nie wiedzial o tym, ze juz zostala dla niego wybrana i przygotowana przez Opowiadacza. Ka Rasferreta ulecialo z zawrotna szybkoscia na polnoc, przyciagane jakas magnetyczna sila w kierunku Fraternity Row, w strone Domu Tolkiena, gdzie czekal na nie manekin o jasnej karnacji, niecierpliwiacy sie niczym panna mloda. W ukrytej czesci Lothlorien, tam gdzie rosly gesto drzewa, duch Rasferreta wstapil w Gumowa Dziewice, obdarzajac zyciem jej plastikowe czlonki i rozpalajac szklane oczy niebieskim ogniem. Patrzac tymi oczami Rasferret sprawdzal swoja nowa postac, zginal rece, wymachiwal ramionami i robiac swoj pierwszy krok, zlamal stopa galazke. Byla dwudziesta trzecia pietnascie, zaczela sie godzina mordu. IV Amos Noldorin, jeden z prezydentow Domu Tolkiena i jego Dama Fujiko, nadzy jak Adam i Lilith w Raju, lezeli na bialym, jedwabnym przescieradle na polance przy wejsciu do Lothlorien. Tuz nad nimi znajdowalo sie w zboczu wejscie do glebokich podziemi Khazaddum i winda.Na niebosklonie przyjaznie migotaly gwiazdy, a monotonie ich deseni przerywal od czasu do czasu przelatujacy meteor. W Ogrodzie bylo cieplo, niezbyt wilgotno, a lekki zefirek rozsiewal w powietrzu zapachy egzotycznych kwiatow: moze fiolkow afrykanskich, a moze kwiatow mallorn. W takiej scenerii kontrolowanego Raju dwoje kochankow przekomarzalo sie, co beda robic w ciagu najblizszych pietnastu minut. Noldorin upieral sie, ze powinni sie ubrac, isc na gore i czekac na Kaznodzieje i Jinsei, ktorzy lada chwila mogli nadejsc. Fujiko, ktorej cyganskie libido gwaltownie dawalo o sobie znac, realizowala swoje pragnienia, lizac namietnie Noldorina koniuszkiem jezyka tuz za uchem. -Nie, poczekaj - protestowal Noldorin, ale niezbyt stanowczo, gdy Fujiko rozlozyla go na ptecach na jedwabnym przescieradle i usilowala sie na niego wdrapac. - Poczekaj, oni za chwile moga nadejsc. -Czy drzwi wejsciowe sa zamkniete? - zapytala, siedzac juz na nim i calujac jego piers. -Nie - przyznal Noldorin, slabnac. -No to o co chodzi? -Powiem ci, o co chodzi... zastanawiam sie, co bedzie, jesli przyjda i zastana nas w takiej sytuacji? -Moga dostac drugie przescieradlo - zaproponowala Fujiko, intensywnie pracujac rekoma. - Chyba ze beda woleli trawe. -Nie sadzisz - wysapal Noldorin - nie sadzisz, ze byloby to naruszenie dobrych manier? -Mieszkancy Risley nigdy nie przejmuja sie etykieta - powiedziala Fujiko i w tej samej sekundzie ktos wyciagnal wtyczke z kontaktu, zmieniajac zmyslowy sen w mrozacy krew w zylach koszmar. Jej rece na ciele Noldorina zesztywnialy. Jego erekcja opadla jak sciety kwiat, a skora ich obojga pokryla sie gesia skorka. -Jezu! - zawolala wystraszona Fujiko. Noldorin, wciaz lezac na plecach, nie musial wcale pytac, co sie stalo. Rozgwiezdzone sklepienie zgaslo i zrobilo sie ciemno. Kompletnie. Jednak nie to bylo najgorsze. Lekka bryza takze zniknela, a wraz z nia cale cieplo, jakie bylo w powietrzu. Ciala kochankow zaczely parowac, tak nagla byla zmiana temperatury. Ale to tez jeszcze nie bylo najgorsze, podobnie jak mgla, ktora pojawila sie wokol nich, przeslaniajac i tak bardzo nikle swiatlo, plynace z lampek umieszczonych na ziemi. Najgorszy byl ten dzwiek, jakby skradajace sie kroki czegos, co zblizalo sie do nich od najblizszego skupiska drzew. -Jezu, och Jezu! Nie jestesmy tu sami - zawolala Fujiko, trzesac sie ze strachu. W innym miejscu i czasie - odleglym teraz o cale lata swietlne - stanela spokojnie sama jedna przeciw calemu rozwscieczonemu gangowi motocyklowemu, ale teraz przepelnial ja nieznany dotychczas strach, a w glowie pojawily sie najbardziej przerazliwe historie znane z bajek: Okrutny wilk spragniony krwi Czerwonego Kapturka, Baba Jaga polujaca na Jasia i Malgosie. Noldorin przykucnal i otulil ich oboje przescieradlem, chroniac sie przed chlodem i kryjac ich nagosc. On takze byl przerazony i oszolomiony. Krecilo mu sie w glowie od naglej zmiany temperatury, od lezenia na plecach oraz od wina, ktore wczesniej wypil. Probujac uciszyc szum w glowie, utkwil wzrok w pierscieniu, bialym opalu oprawionym w srebro. Byla to replika jednego z trzech Tolkienowskich Wielkich Pierscieni Elfow. Czarodziejski. Moze to dziwne, a moze wcale nie, w kazdym razie Noldo - rin, mimo pekajacej glowy i ciarek pelzajacych po skorze, znalazl mozliwosc ratunku w magii. -Winda - wolala Fujiko, ciagnac go za reke. - Chodz, musimy dostac sie do windy i pojechac na gore... -Nie - powstrzymal ja Noldorin stanowczym glosem. - Ta droga nie uciekniemy. Uratuje nas nie winda, ale Krag. -Co takiego? -Zaczarowany Krag. - Noldorin wstal juz i popychal Fujiko w strone Kregu. - Pospiesz sie, to moze byc nasza ostatnia szansa. Strach tak bardzo sparalizowal Fujiko, ze nie byla w stanie upierac sie przy swoim. Biegla za nim boso, sciezka prowadzaca do zaczarowanych kamieni, tych samych, na ktorych podczas Halloween Najstarszy skrzat Hobart opowiadal Malym Ludziom historie Robala Rasferreta. Noldorin traktowal to miejsce jak sanktuarium. Chcial sie w nim znalezc jak najszybciej, tym bardziej ze cos, co czailo sie miedzy drzewami, bylo coraz blizej, scigalo ich. Tuz przed Kregiem zgubili przescieradlo, ktore zostalo gdzies na galezi. Nie zatrzymali sie jednak, aby je odzyskac, tylko przyspieszyli kroku i ostatnie dziesiec jardow przebyli biegiem, rzucajac sie susem w srodek Kregu. Gdy juz tam byli, wtulili sie w siebie, jakby jedno u drugiego szukalo ochrony. Dzwieki stawaly sie coraz wyrazniejsze. Wilk, wiedzma, cokolwiek ich scigalo, bylo juz bardzo blisko. -Juz w porzadku - Noldorin uspokajal Fujiko, tulac ja do siebie. - Juz w porzadku. - Podniosl w gore dlon z pierscieniem i zawolal najbardziej stanowczym glosem, na jaki go bylo stac: - Posluchaj! Znajdujemy sie w Kregu! Slyszysz mnie? Jestesmy wewnatrz Kregu i nie wolno ci tu wejsc! -Spojrz! - wykrzyknela Fujiko. Tworzace Krag kamienie zaczely nagle jarzyc sie silnym, nieziemskim swiatlem, ktore bez trudu przedarlo sie przez gesta mgle. Pierscien Noldorina takze zaczal swiecic. Powietrze wokol nich troche sie ocieplilo. Odglosy zblizania sie scigajacej ich istoty ucichly. -Dobrze! - zawolal mocnym glosem Noldorin. - Nie dostaniesz nas! Jestesmy bezpieczni w Kregu, a ty nie mozesz tu wejsc! Nic tu po tobie! Czekali, modlac sie w duchu, aby ich przesladowca zaniechal poscigu. Przez dluga chwile panowala kompletna cisza. Potem dobiegly ich jakies szelesty, bardzo blisko Kregu. Z drzewa zniknelo biale przescieradlo. Chociaz obydwoje wytezali wzrok, tylko Fujiko zdolala dojrzec w przelocie tajemnicza istote, i to bardzo niewyraznie. Byla to ciemna postac z dwiema niebieskimi, - zarzacymi sie iskrami w miejscu, gdzie powinny sie znajdowac oczy. Po chwili dobiegly ich odglosy wskazujace, ze intruz sie oddala. Trzaskaly deptane galezie, jakby ktos spieszyl sie na nastepne, wazne spotkanie. Noldorin odetchnal z ulga, osuwajac sie miekko na Fujiko. Ulga byl zbyt wielka, aby umial ja wyrazic. -Co... co to bylo? - zapytal. Drzac jeszcze na calym ciele, oparl glowe na jej ramieniu. Kamienny Krag powoli przygasal, jego magia nie byla juz potrzebna. -Nie mam pojecia - odpowiedziala Fujiko, ocierajac plynace po policzkach lzy. - Nie wiem, ale Kaznodzieja i Jinsei wejda prosto na to. Biale przescieradlo ozylo pod dotknieciem i teraz, gdy winda wylozona obsydianem wznosila sie powoli na parter, owinelo sie wokol Gumowej Dziewicy jak zywy calun. Przescieradlo bylo rzecza zdobyta spontanicznie, przypadkowym dodatkiem. Znacznie bardziej swiadomie Gumowa Dziewica szukala broni. Na parterze manekin odkryl MathomHole Michela Delvinga i dokladnie obejrzal znajdujaca sie tam kolekcje eksponatow. Kazdy byl opisany na osobnej kartce: To jest rog Boromira, To jest Anduril, zlamany miecz. W gablocie, ktora zwrocila szczegolna uwage Gumowej Dziewicy, lezala dluga, czarna maczuga, okuta zelazem. Przytwierdzona obok kartka glosila, ze Broni tej uzywal Wladca Nazguli, Czarnoksieznik Angmaru. Szklo rozpryslo sie, gdy Gumowa Dziewica zgniotla plastikowymi dlonmi szybe, niczym lasica przebijajaca skorupke jaja, w poszukiwaniu ukrytego wewnatrz skarbu. Maczuga wygladala na solidna, dobrze lezala w dloni. Manekin zamachnal sie nia, aby sprawdzic uderzenie, i stojaca obok szklana kaseta rozpekla sie na tysiace kawalkow. Zaraz potem Gumowa Dziewica wybiegla w noc, w poszukiwaniu ofiary. VI Kaznodzieja dlugo jeszcze marudzil w holu Biblioteki, tulac do siebie Jinsei, zanim zdolal sie od niej oderwac. Milosne pieszczoty przerwal im zniecierpliwiony glos starej bibliotekarki. Kaznodzieja pocalowal ja po raz ostatni i ruszyl przez Dziedziniec. Byla dwudziesta trzecia dwadziescia dwie.Mogl wybrac droge w dol Zbocza, przechodzac przez wawoz Fali Creek na wysokosci Stewart Avenue i tamtedy dojsc do Domu Tolkiena. Ale zamiast tego postanowil przedostac sie na druga strone wawozu przez wiszacy most. W sumie odleglosc byla ta sama. Odkad Kaznodzieja opuscil mury Biblioteki, kazdy jego krok byl dobrze sledzony. Nieswiadom grozacego mu niebezpieczenstwa, minal lekkim krokiem McGraw Hall, nucac pod nosem jakies piosenki o milosci, ktore slyszal rano przez radio. Snieg padal wielkimi platkami, wirujac w powietrzu. Poszedl na skroty miedzy White Hall i Tjaden Hall, zasmiewajac sie glosno, gdy o malo nie wywrocil sie na sliskiej drodze. Zatrzymal sie na chwile przed Johnson Art Museum, przysluchujac sie wietrznym dzwonkom. W mroznym, zimowym powietrzu wydawaly gluchy, upiorny dzwiek, ale dla Kaznodziei brzmialy bardzo radosnie. Tej nocy wszystko mu brzmialo cholernie radosnie. Chlodny, ale radosny, o tak, bardzo radosny, poblask dochodzacy z kampusowych Niebieskich Telefonow Bezpieczenstwa oswietlal droge do wiszacego mostu. Telefony zainstalowano tam pare lat temu, po kilku wypadkach gwaltow z bronia w reku. Mieszkancy kampusu przezywali wtedy trudny okres. Gwalciciel byl czarny i Kaznodzieja, ktory czesto wracal po nocy do akademika, byl co najmniej czterokrotnie zatrzymywany przez Straz Kampusowa. Jednak wysilki policji daly tylko tyle, ze przestepca przeniosl sie na inne tereny lowieckie, co zreszta nie wyszlo mu na dobre. Gdy Kaznodzieja konczyl pierwszy rok studiow, gwalciciel zaatakowal Donne Winchell z Cayuga Heights. Dziewczyna, podobnie jak napastnik, miala przy sobie rewolwer i uzyla broni szybciej od niego. Ale Kaznodzieja wcale nie myslal o takich sprawach, gdy wchodzil po zrobionych z metalu i drewna schodkach na wiszacy most. Przechodzac, rzucil tylko okiem na stojacy najblizej schodow Niebieski Telefon Bezpieczenstwa z instrukcja: Telefon jest czynny. Prosze czekac na zgloszenie. Most przewieszony byl malowniczo ponad sto stop nad dnem wawozu, ze spokojnym wdziekiem laczac oba brzegi przepasci. Podwojne liny zabezpieczajace byly oblodzone i z odleglosci wygladaly jak promienie zamarznietego swiatla. Na moscie lezala warstwa swiezo spadlego sniegu, bialego i dziewiczego. Tylko w kilku miejscach wiatr zwial snieg, odkrywajac polyskujace jak kwarc plamy. Kaznodzieja postawil stope na nie tknietym sniegu i przypomnial sobie, co powiedzial mu podczas pierwszego tygodnia pobytu w kampusie jego Doradca w sprawach Orientacji: "Nie bedziesz prawdziwym studentem Uniwersytetu Cornella, dopoki nie pocalujesz i nie zostaniesz pocalowany na wiszacym moscie". To mu sie jeszcze nie przytrafilo. Musi tu kiedys przyprowadzic Jinsei, moze nawet jutro, gdy beda wracac z Domu Tolkiena. Zrobil nastepny krok, czujac, jak most wibruje pod jego ciezarem... i jeszcze jeden, ktory wzbudzil juz duzo slabsze drgania. Jesli kiedykolwiek dane mu bylo poczuc uklucie strachu, to wlasnie wtedy, gdy miedzy padajacymi platkami sniegu dojrzal idaca ku niemu z przeciwleglego kranca mostu postac w bialym przescieradle. Byla zarazem powabna i nieokreslona. Biala tkanina poruszala sie hipnotycznie, jakby tanczyla nie w takt powiewow wiatru, ale z wlasnej woli. Kaznodzieja nie mogl powstrzymac ciekawosci i zastanawial sie, kogo kryje ten dziwny stroj. -Dobry wieczor - powiedzial Kaznodzieja, gdy spotkali sie na srodku mostu. - Szczesliwego Nowego Roku. Postac zatrzymala sie i odwrocila, jakby takze chciala go pozdrowic. Przescieradlo rozchylilo sie z lopotem, ukazujac Gumowa Dziewice, odziana w czarna skore. Ostatnia logiczna mysla Kaznodziei bylo: "Moj Boze, alez jej oczy sie jarza". Chwile pozniej maczuga Nazgula przeszyla ze swistem powietrze i uderzyla go z potworna sila w glowe, rozbijajac w proch jego mysli i pozbawiajac go rownowagi. Kaznodzieja zwalil sie jak drzewo. Kwiat, ktory podarowala mu Jinsei, wypadl mu z dloni. Gumowa Dziewica przeszla nad jego lezacym twarza w dol cialem i ustawila maczuge do powtornego ciosu, ale nie byl juz potrzebny. Uderzenie kompletnie oszolomilo Kaznodzieje. Lezac na sniegu, dojrzal jednym okiem nieostre swiatelko Niebieskiego Telefonu Bezpieczenstwa. Nie pojmujac juz, co to jest, zaczal sie instynktownie czolgac w jego kierunku. Przebyl niecale trzy stopy, gdy znowu dopadla go Gumowa Dziewica. Chwyciwszy Kaznodzieje za kolnierz i pasek, bez trudu uniosla go ponad linami tworzacymi scianki mostu. -Gunnh - wymamrotal Kaznodzieja zlamana szczeka, jakby przeczuwajac czekajacy go upadek. Machajac na oslep reka, schwycil kosmyk wlosow Gumowej Dziewicy, dlugich i jedwabistych. Jinsei, pomyslal z czuloscia. Jinsei, powtorzyl jeszcze raz jego umysl, gdy Gumowa Dziewica rzucila go w przepasc. Jinsei. Spadal, lecial w powietrzu, zupelnie jakby fruwal, a wiatr probowal za nim nadazyc. Jinsei, kocha... i koniec. Wpadl w lodowata wode Fali Creek, pod powierzechnia ktorej znajdowaly sie ostre skaly, a nad nimi ciemnosc i dlugi sen. Gumowa Dziewica nawet nie czekala, az Kaznodzieja dosiegnie dna. Z maczuga w dloni ruszyla w strone Biblioteki Uris, szukajac Jinsei, drugiej ofiary Rasferreta. Byla dwudziesta trzecia trzydziesci piec. VII Jasne swiatlo lampionow rozjasnialo zamarznieta powierzchnie jeziora hp no ktorvm cala czereda skrzatow ze Wzgorza jezdzila na lyzwach, tan - czyla i brykala, smiejac sie i radujac w oczekiwaniu na przyjscie Nowego Roku. Tylko jeden z nich nie dzielil powszechnej radosci. Byl to Hobart, ktory sie mocno postarzal od swieta Halloween. Dobrze opatulony w futra, stal na skraju swiatel i mruczal cos do siebie. Mimo czestych prosb nie chcial tej nocy niczego opowiadac, chociaz jedna historia warta byla przypomnienia.Puck i Hamlet zadawali sobie zagadki, gdy pojawila sie przy nich Zephyr. -Co sie stalo? - zapytal Puck, widzac niepokoj w jej oczach. Nic nie powiedziala, wskazala tylko glowa w strone, gdzie stal samotnie Hobart, drzac z zimna. Nawet z tej odleglosci widac bylo bladosc, jaka powlekala jego twarz. -Czy on jest chory? - zapytal Puck. -Nie wiem - odpowiedziala Zephyr. - Mysle, ze ostatnio nie spi zbyt dobrze. - Zlapala go za reke. - Powiedzial, ze chcialby z toba porozmawiac. Na osobnosci. Nie wiadomo dlaczego, Pucka ogarnal nagle niepokoj. -Chce ze mna porozmawiac na osobnosci? O czym? -Nie powiedzial mi. Chyba chce cie o cos prosic. -Prosic... - Puck nerwowo oblizal wargi. Oczywiscie, nie mogl odmowic. Oprocz tego, ze Hobart byl dziadkiem Zephyr, byl tez Najstarszy i nie wolno mu bylo odmawiac. -Dobrze - powiedzial po dlugim wahaniu. Przeprosil Hamleta, uscisnal dlon Zephyr i ruszyl w strone drzacej postaci Hobarta. -Wzywales mnie, Hobarcie? - przywital go Puck. Przez chwile wydawalo sie, ze stary skrzat, wpatrujac sie w swiatlo lampionow, nie zauwazyl jego obecnosci. Odwrocil sie dopiero wtedy, gdy Puck polozyl mu delikatnie reke na ramieniu. -Swietnie - powiedzial Hobart niemal szeptem. - Swietnie. -Zephyr... - zaczal Puck, czujac wzbierajacy niepokoj. - Zephyr powiedziala, ze masz do mnie jakas prosbe. -Prosbe. - Hobart skinal glowa. - Potrzebuje ucha. -Slucham? -Sluchajacego ucha. Mam cos do przekazania i potrzebuje ucha, ktoremu moglbym zaufac. Kogos, kto pomoglby mi podjac sluszna decyzje. -Czy dobrze sie czujesz, Hobarcie? -Nie najgorzej. Jestem ostatnio troche spiacy. Koszmary... juz ci sie wydaje, ze nie moga byc gorsze, a jednak sa. Twoj samolot moze pomiescic dwoch pasazerow, mam racje? -Moj dwuplatowiec? Tak. Latalem nim razem z Zephyr. -To swietnie, swietnie. - Hobart wyprostowal sie, jakby nagle odzyskal nieco swojej niedawnej sily. - Chcialbym, abys zawiozl mnie z powrotem do Wiezy. Wypijemy sobie i porozmawiamy. A potem zobaczymy, czy ktorys z nas zasnie. VIII W Bibliotece Uris uporzadkowano wreszcie litere R. Rhetta Woolf udala sie na gore, poszukac czegos na regalach, a Jinsei miala zrobic porzadek na biurku w rejestracji. Uporala sie z tym bardzo szybko, pogwizdujac pod nosem i zastanawiajac sie, jak najszybciej znalezc sie w ramionach Kaznodziei.Halasy sa zawsze czyms niezwyklym w bibliotekach, gdzie mowi sie szeptem, i ten takze zaskoczyl Jinsei. Odbijal sie poteznym echem od strony holu, wywolujac w wyobrazni obrazy nadchodzacego kataklizmu: Supermana ciskajacego oszklona budka telefoniczna z okna trzeciego pietra, rozwscieczonego nosorozca rozprawiajacego sie z zyrandolem. Cisza, jaka zapadla po chwili, nie byla juz tak cicha, jak przedtem. -Pani Woolf? - zawolala Jinsei, podskakujac z przerazenia i wypuszczajac z rak plik rewersow. Jej dlon wyciagnela sie natychmiast w kierunku telefonu. Na sluchawce byl zapisany numer telefonu do Strazy Kampusowej. Jednak zwyciezyla ciekawosc i Jinsei ostroznie zeszla do holu, aby sprawdzic, co sie stalo. Na pierwszy rzut oka wszystko bylo w porzadku. Hol byl wielopoziomowy. Z miejsca, gdzie stala Jinsei, szerokie schody prowadzily do stanowiska rejestracyjnego. Na prawo znajdowalo sie glowne wejscie, zamkniete i nienaruszone. Na lewo od Jinsei waskie schody prowadzily na gore, skad z polpietra mozna sie bylo dostac do Czytelni Andrew D. White'a. Drzwi prowadzace do niej lekko zaskrzypialy, jakby jakis dowcipnis trzymal z drugiej strony klamke. -Jest tam kto? - zawolala Jinsei, czujac sie troche glupio. Podobnie jak glowne wejscie, drzwi do Czytelni White'a takze wykonane byly ze szkla i Jinsei, nie ruszajac sie z miejsca, widziala, ze po drugiej stronie nikogo nie bylo. Jednak... Jinsei weszla na polpietro, prowadzona tam jakby sila jakiegos zaklecia. Drzwi caly czas skrzypialy. Dziewczyna stanela przed nimi i zajrzala przez szybe do srodka. Musiala wytezac wzrok, gdyz we wnetrzu nie palilo sie zadne swiatlo i niewiele bylo widac. Jednak z holu i przez okna saczylo sie wystarczajaco duzo swiatla, aby Jinsei mogla odkryc zadziwiajacy fakt: w srodku padal snieg, padal snieg! Oczywiscie, od razu powinna sie byla zorientowac, skad to wrazenie, ale przez chwile calkowicie poddala sie iluzji. Naprawde wygladalo tak, jakby w srodku Czytelni padal snieg. Zaraz potem dzwony na Wiezy Zegarowej zaczely wybijac polnoc. -Czary - wyszeptala Jinsei, prawie nie zdajac sobie z tego sprawy. Juz w Nowym Roku polozyla dlon na klamce i pchnela oszklone drzwi Czytelni. Gdy zrobila krok do przodu, powital ja podmuch mroznego powietrza. IX Gdy Zegar wybil dwunaste uderzenie, Puck ustawial dwuplatowiec do ostatniego podejscia, a pojedyncze swiatelka na skrzydlach byly mu jedyna pomoca przy namierzaniu wejscia do hangaru.-Zostawiles drzwi otwarte? - zdziwil sie Puck, ale Hobart nie odpowiedzial; nie odzywal sie podczas calego lotu. Tak naprawde jednak powiedzial cos, gdy zblizali sie do szczytu Wiezy i w smudze swiatla ukazaly sie otwarte drzwi do hangaru. Powiedzial wtedy: "Stalo sie tu cos zlego". Ale slowa wypowiedziane zostaly tak cicho, ze Puck ich nie uslyszal. Dwuplatowiec bezpiecznie wyladowal w hangarze i zatrzymal sie. Swiatla na skrzydlach rozjasnily panujaca wewnatrz ciemnosc, ukazujac stojacy w kacie wrak szybowca Hobarta. -Jezus, Troilus i Kresyda - zawolal Puck. - Cos ty z nim zrobil, Hobarcie? Hobart znowu nic nie odpowiedzial, zajety wciaganiem powietrza nosem. Powietrze w hangarze bylo rzeskie i chlodne, pachnace przede wszystkim swiezym sniegiem, ale spod tego zapachu przebijala jeszcze jakas won, duzo mniej przyjemna. -Hobart? - zawolal Puck, ktory takze juz wyczul te nieprzyjemna won. Co to... -O, Gwiazdy! - Hobart wyciagnal gwaltownym ruchem przed siebie miecz. - Pomozcie nam stad uciec! Pomozcie nam natychmiast! -Co... - zaczal Puck, ale w tym samym momencie pierwszy Szczur skoczyl na lewe skrzydlo dwuplatowca, trzymajac w lapie obnazony miecz. Skrzat nie tracil czasu na zastanawianie sie nad absurdalnoscia tego, co widzial - Szczur na dwoch nogach, wladajacy bronia - chwycil blyskawicznie swoj wlasny miecz, ktory lezal wyjety z pochwy na podlodze kokpitu, i zaatakowal nacierajacego napastnika, wbijajac mu ostrze w klatke piersiowa. Zwierze umknelo w ciemnosc z piskiem, wyrywajac Puckowi miecz z reki. Nagle ze wszystkich ciemnych zakamarkow hangaru uslyszeli dzwieki wyciaganych z pochew mieczy i nastawianych kusz. Caly oddzial Szczurow Rasferreta czekal tu juz od godziny, w nadziei, ze pan Wiezy powroci sam lub w tak nielicznym towarzystwie, ze nie przysporzy im klopotu. Los sprawil im wspanialy prezent. -Otaczaja nas! - zawolal Hobart, wyciagajac przed siebie miecz. Nie uzbrojony Puck zaczal manewrowac samolotem, modlac sie w duchu, aby bestiom nie przyszlo do glowy zamknac drzwi hangaru. Tak dlugo, jak mozliwosc ucieczki pozostawala realna, mieli szanse na przezycie, niezaleznie od liczby atakujacych. Dwuplatowiec kryl w sobie wiele zaskakujacych niespodzianek. Strzaly z kusz wbijaly sie w skrzydla i kadlub skrecajacego samolotu. Jeden z celnych strzalow zniszczyl swiatla i teraz jedynym jasnym punktem byly otwarte drzwi. Osmielone Szczury ruszyly do natarcia. Niektore podeszly do samolotu i Hobart walczyl z nimi zawziecie, nabierajac sily, w miare jak poddawal sie panice. Kilka z nich rzucilo sie, aby zatarasowac drzwi. Gdy Puck wykonal pelen zwrot, zobaczyl ich sylwetki na tle nieba. Stary skrzat bohatersko stawial czolo napastnikom. Tylko raz krzyknal z bolu, gdy zostal ranny. Mlodszy szukal w dolnej partii kokpitu niemal zapomnianego przycisku, ktory uruchamial minipociski. Wystrzelisz prawdopodobnie takze swoje skrzydla, przypomnial sobie slowa Zephyr. Moze tak wlasnie bedzie, pomyslal teraz. -Szczesliwego Nowego Roku, bydlaki. Nacisnal przycisk i samolot wystartowal. Spod dolnych skrzydel buchnal ogien, a zaraz potem nastapil wybuch, brzmiacy jak potezny huk organow. Jedenascie Szczurow zginelo na miejscu, rozerwane przez gruby srut. Dwunasty zostal wyrzucony na zewnatrz hangaru. Puck dostrzegl szanse ucieczki. Wpatrujac sie z niepokojem w pajeczyne pekniec na dolnym prawym skrzydle, ruszyl pelna para do przodu. Jednak, niestety, przynajmniej jeden ze Szczurow wykazal sie odrobina inteligencji - drzwi hangaru zamykaly sie szybko, wprawione w ruch przez ukryty system rownowazni. Otwor wydawal sie juz zbyt maly, aby mogl sie w nim zmiescic samolot. Puck nie chcial byc jednak schwytany w pulapke, wcisnal gaz do dechy i wpasowal sie w szczeline. Oba skrzydla dwuplatowca opadly, jak uciete gilotyna. Drzwi zamknely sie za nia. Jinsei stala na pokrytej zielonym dywanem podlodze w Czytelni White'a, wpatrujac sie w potluczone okno wyku - szowe. To stad pochodzil brzek i halas. W szybie wybita byla dziura wielkosci czlowieka, przez ktora wpadal do srodka wiatr i snieg. A wiec to nie byla czarodziejska sztuczka, w bibliotece naprawde padal snieg. Jinsei wyczuwala jednak w dalszym ciagu, ze dzialaja tu jakies ciemne sily. Tap, tap, tap. Wzdluz scian Biblioteki wznosily sie dwie kondygnacje regalow, umocowane na stalowych konstrukcjach. Dzwiek dobiegal z drugiej kondygnacji, ukrytej w ciemnosciach. Tap, tap, tap. Jinsei powinna sie byla przestraszyc. Powinna byla zadac sobie pytanie, co moglo wybic taka olbrzymia dziure w polnocnym oknie, a nastepnie odwrocic sie na piecie i uciec. Zamiast tego, gdy pozbyla sie leku, ostroznie, aby nie nadepnac na potluczone szklo, poszla w strone polnocnozachodniego kata, gdzie znajdowaly sie spiralne schody, wiodace na wyzsza kondygnacje. Tap... Noga na pierwszym stopniu, twarz jak w transie i chociaz cos w glebi kazalo jej uciekac, Jinsei nie zwracala na te ostrzezenia najmniejszej uwagi. ...tap... Minela pierwsza kondygnacje i w polowie drogi zaczela sie wspinac coraz szybciej i szybciej. ...Tap. Gdy dotarla na gore, weszla na poziom drugiej kondygnacji. Jeszcze kilka szybkich krokow i Jinsei znalazla sie na pomoscie komunikacyjnym, rozciagajacym sie od zachodniej sciany czytelni do wschodniej. Tam sie zatrzymala. Na drugim koncu pomostu, co nie bylo zreszta wcale daleko, gdyz Czytelnia White'a jest dluga, ale waska, majaczylo miedzy dwoma polkami biale, upiornie wygladajace w ciemnosciach przescieradlo, rozciagniete jak zaslona prysznicowa. Przescieradlo falowalo w przod i w tyl, przyzywajac Jinsei. Za nim znajdowalo sie niewidoczne zrodlo dzwieku, uderzanie metalu o metal. Tap, tap, tap. Wystarczyly trzy dlugie kroki i Jinsei stanela przed zaslona. Zatrzymala sie, a wewnetrzny glos znowu ostrzegal, aby sie wycofala. Nie baczac na to, jej lewa reka wysunela sie do przodu, aby odsunac na bok zaslone. Material, ktorego dotknela, wydawal sie zywy. Z gory dobiegl ja nagle inny dzwiek, jakby przytlumiony strzal z rewolweru. Reka Jinsei zawahala sie. Jednak przescieradlo rozsunelo sie samo i ukazala sie Gumowa Dziewica, trzymajaca nad glowa maczuge, ktora sekunde potem wyprysnela skosnym lukiem do przodu. Gdyby Jinsei zawahala sie przez mgnienie oka - gdyby, na przyklad, zaczela krzyczec - policja znalazlaby jej cialo ze zmiazdzona czaszka, lezace pod rozbitym oknem i przysypane sniegiem. Ale ona nie wahala sie ani sekundy. Wykazala na szczescie refleks i cofnela sie blyskawicznie. Jednak mimo to juz pierwszy cios mogl oznaczac koniec, gdyby w tym samym momencie Jinsei nie potknela sie na pomoscie. Runela na plecy, a maczuga ze swistem przeleciala obok niej, ocierajac sie o czubek jej nosa tak delikatnie, jakby to byla pieszczota kochanka. Nie zniechecona tym Gumowa Dziewica postapila krok do przodu, unoszac maczuge do kolejnego ciosu. Gdy smiercionosna bron zawisla w najwyzszym punkcie, Jinsei spojrzala prosto w niebieski ogien, palacy sie w oczach manekina. W tym samym momencie poznala cala prawde o tym, co zdarzylo sie na wiszacym moscie, dowiedziala sie, ze Kaznodzieja nie zyje i w jaki sposob zginal. Moze przyniesie ci to szczescie. Wscieklosc dodala jej sil. Chociaz maczuga zaczela juz opadac, Jinsei skoczyla na rowne nogi, sama gotujac sie do zadania ciosu. Zamachnela sie nie lewa reka, lecz prawa, na przegubie ktorej znajdowala sie bransoletka ze srebrna obraczka, jarzaca sie teraz zielonym ogniem. Jinsei uderzyla Gumowa Dziewice z calej sily w glowe. Wydajac trzask podobny do wystrzalu z pistoletu, bransoleta rozpadla sie na wiele kawalkow. Zamach, jaki wzial manekin, aby roztrzaskac glowe Jinsei, zmienil swoj tor i maczuga wyladowala na poreczy pomostu. Odbila sie od metalu i wypadla z reki Gumowej Dziewicy, spadajac w ciemnosc. Gumowa Dziewica poleciala do tylu, jakby ktos nagle pociagnal ja za sznurek, i z hukiem wbila sie w stojacy tam regal. Regal zachwial sie poteznie, a spadajace ksiazki przywalily manekina. Wciaz jednak widac bylo jarzacy sie w nich niebieski ogien. -Moj Boze - zalkala Jinsei. Wscieklosc minela tak szybko, jak sie pojawila, pozostawiajac Jinsei calkowicie bezradna i zagubiona. Dziewczyna opierala sie o porecz i polykala lzy, sluchajac dobiegajacych spod bialego przescieradla kuszacych szeptow. -Moj Boze, Kazno... Gumowa Dziewica wyciagnela przed siebie ramiona i usiadla, stracajac jeszcze kilka ksiazek. Po raz drugi Jinsei wykazala sie refleksem. Obiema dlonmi, juz teraz bez ozdob, uchwycila sie mocno poreczy i przeskoczyla na druga strone. Gumowa Dziewica rzucila sie do przodu, aby ja zlapac, ale to jej sie nie udalo. Plastikowymi palcami schwycila tylko mankiet nogawki spodni, jednak material wyslizgnal sie jej z reki. Strasznie dlugo spadalo sie na podloge. XI Strasznie dlugo spadalo sie ze szczytu Wiezy na dach Biblioteki.Dwuplatowiec, bedacy teraz po prostu tuba bez skrzydel, wisial nad przepascia, pochylony pod paralizujaco niebezpiecznym katem. Zamykajace sie drzwi od hangaru niby olbrzymie obcegi obciely mu ogon i tylko dzieki temu, ze kadlub wciaz jeszcze tkwil w szparze jak w dybach, nie spadli jeszcze w ziejaca groza otchlan. Puck, przekladajac jedno ramie przez pasek od spadochronu, za wszelka cene usilowal zwrocic na siebie uwage Hobarta. -Hobart, wiatr! - zawolal, polykajac platki sniegu. - Musisz porozmawiac z wiatrem i poprosic go o pomoc! Nie jestem pewien, czy moj spadochron uniesie dwie osoby! Hobart siedzial w fotelu, mocno pochylony do przodu. Rozciecie na glowie krwawilo, podobnie jak o wiele powazniejsze rany na ramieniu. Zdawalo sie, ze jest w szoku, nieswiadom tego, co dzieje sie dookola, jak rowniez grozacego mu niebezpieczenstwa. -Hobart, blagam! - wolal Puck. - Musisz mnie uslyszec! Hob... Inny glos, slyszany tylko w myslach, takze zawolal: Hobart. Hobart poruszyl sie, ociezale podnoszac glowe. -Wiatr... - wyszeptal suchymi wargami. Nad nimi, w drzwiach hangaru, stal General Szczurow, patrzac w dol, na odleglosc kadluba samolotu. Pozolkle zeby szczerzyl na ksztalt zlosliwego grymasu. Hobart, pomyslal do nich General Szczurow. Lomot skonczy z wami, Hobart. W drzwiach hangaru pojawil sie drugi Szczur, ciagnac za soba lewarek. Drzwi zaczely sie powoli otwierac. Dziob dwuplatowca zakolysal sie jak wahadlo. -Wietrze! - krzyknal Puck, obejmujac Hobarta i konczac zakladanie spadochronu. - Wietrze! Lomot skonczy z wami. Dwuplatowiec runal w dol, koziolkujac i rozbijajac sie po chwili na dachu Biblioteki. Co sie jednak stalo z pasazerami? Nagly powiew wiatru wepchnal Lomota do wnetrza hangaru, skrywajac przed jego oczami ich los. Podobnie Poslaniec, sledzacy cale wydarzenie z wysoka, wpadl nagle w takie powietrzne turbulencje, ze musial sie skupic wylacznie na swoim locie. Jesli zas chodzi o Robala, jego uwaga byla skupiona w tym momencie na calkiem czym innym. XII Mozna powiedziec, ze Jinsei miala niesamowite szczescie: tuz pod barierka stal dlugi stol do pracy i spadajac, mogla uderzyc o jego kant, lamiac sobie kark albo jeszcze gorzej. Jednak zamiast tego upadla na dywan, szeroki co najmniej na jard. Glowne uderzenie przyjela lewa noga. Jinsei poczula, jak kostka wykreca sie pod wplywem poteznego uderzenia, a potem reszta jej ciala runela na dywan.Pragnela lezec tam i plakac z bolu, ale wiedziala, ze nie ma czasu do stracenia. Na pomoscie slychac bylo jakis rumor i za chwile to cos, cokolwiek to bylo, zejdzie po nia na dol. Z pewnoscia nie powinna oczekiwac, ze przeszkodzi mu w tym jej bolaca kostka. Co tu sie w ogole dzialo? Nie bylo czasu ani na takie pytanie, ani na to, aby sie zastanawiac, jak niewiarygodne bylo to, co sie jej przydarzylo. Calkowicie skupila sie tylko na jednym, na ucieczce. Wstala, starajac sie nie zwracac uwagi na bol w kostce, i podskakujac skierowala sie w strone drzwi. Gdy polozyla dlon na klamce, uslyszala z tylu jakis furkot. Nie obejrzala sie, ale gdyby to zrobila, zobaczylaby zeskakujaca z pomostu Gumowa Dziewice, z rozwianym z tylu bialym przescieradlem, niby jakis wampirzy Zorro. Jinsei otworzyla drzwi i przekustykala na korytarz. Wpadajacy przez rozbite okno wiatr zamknal je za nia z glosnym trzaskiem. Jinsei zbiegala po schodach tak szybko, jak tylko pozwalala jej na to skrecona kostka, dwa razy omal nie upadajac na twarz. Przez chwile pomyslala o pani Woolf, ktora byla sama w Bibliotece. Nie bylo jednak szans, aby ja ostrzec. Jinsei zeskoczyla z ostatniego stopnia i pobiegla do glownego wyjscia, zastanawiajac sie po drodze, gdzie znajduje sie najblizszy Niebieski Telefon Bezpieczenstwa. A takze, gdzie bedzie mogla sie ukryc. Na gorze rozlegl sie trzask znacznie potezniejszy niz podczas tluczenia okna i Gumowa Dziewica przebila sie przez drzwi Czytelni White'a, wylamujac drewniana framuge i roznoszac w pyl szklane szybki. Gdy jednak znalazla sie juz na zewnatrz, przestalo jej sie spieszyc, jakby byla pewna, ze ofiara i tak jej nie ucieknie. Jinsei myslala juz tylko o tym, ze umyka przed smiercia. Miala szczescie, ze po pozegnaniu sie z Kaznodzieja zapomniala zamknac na klucz drzwi do Biblioteki. Kaznodziejo, moj Kaznodziejo, ja... Odsunela od siebie te mysl i wybiegla na zewnatrz, czujac, ze kostka rwie ja coraz bardziej. Wiatr zachowywal sie tak, jakby sie na nia gniewal, jego podmuchy szarpaly jej ubranie i rozwiewaly wlosy. Jinsei nie zadala sobie trudu, aby zamknac drzwi do Biblioteki. Wiedziala, ze to i tak nie powstrzyma jej przesladowczyni. Rozejrzala sie wokol, ale nigdzie nie bylo zadnego Niebieskiego Telefonu. Jinsei stracila na moment rownowage na frontowych schodach budynku, a gdy ja odzyskala, pokustykala w strone Dziedzinca. Po prawej stronie zamajaczyla rzezba zatytulowana "Piesn Samoglosek". Jinsei przypomniala sobie nagle pewna listopadowa noc. Bylo zimno, ale nie tak bardzo jak teraz i nie padal snieg, a ona i Kaznodzieja siedzieli pod pomnikiem i obejmowali sie, aby sie ogrzac. Wlasnie wyszli z kina... Dosc juz! Tam, po drugiej stronie Dziedzinca, miedzy budynkami GoldwinSmith Hall i Lincoln Hall, strasznie daleko od miejsca, w ktorym stala, zobaczyla nagle swiatelko Niebieskiego Telefonu. Najszybciej, jak tylko byla w stanie, Jinsei ruszyla w tamta strone. W jej sercu pojawila sie iskierka nadziei i nie chciala zastanawiac sie, jakie ma szanse. Jednak nie przeszla nawet dziesieciu stop, gdy poslizgnela sie na oblodzonej drodze i upadla. Wiatr ucichl na tyle, ze Jinsei uslyszala skrzypienie skorzanych butow na sniegu, trzepotanie przescieradla... i zaczela gramolic sie, tym razem krzyczac, chociaz wiedziala, ze nikt jej tu nie uslyszy. -Pomocy! Niech mi ktos pomoze! Jej glos odbijal sie echem od budynkow otaczajacych Dziedziniec i zamieral miedzy scianami. Posagi Ezry i Andrew staly milczac na swoich postumentach. Pomoc nie nadchodzila. Jinsei udalo sie przejsc kilka krokow, ale znowu sie przewrocila. Ostry bol przeszyl jej kostke i pomyslala, ze tym razem pewnie ja zlamala. Nie zwazajac na to, usilowala wstac, gdy nagle poczula na plecach uscisk plastikowych dloni. Jinsei krzyknela z calych sil. Krzyczala, a palce manekina zaciskaly sie na jej ramionach jak zelazne obcegi, krzyczala, gdy zmusily ja, aby sie odwrocila, krzyczala, patrzac w twarz Gumowej Dziewicy: niebieskie oczy smierci, usta wykrzywione w okrutnym grymasie. Jej krzyk zamarl nagle, gdy manekin zacisnal palce na jej gardle. XIII Samochod patrolowy cuchnal od rzygowin. Mimo mrozu szyby w oknach byty odsuniete, ale Samowi Doubleday i tak to nie wystarczalo.Musial zapalic cygaro el topo, albo cos rownie mocnego, aby zabic ten smrod. Jesli chodzi o Nattie Hollister, to uwazala, ze zapach dymu tylko pogarszal sytuacje, ale znosila to w milczeniu, jadac Thurston Avenue w kierunku poludniowym i mijajac po prawej stronie Risley. Wracali wlasnie z Triphammer Road, gdzie jakis pijany facet postanowil wyjsc z przyjecia i wdrapac sie na drzewo rosnace przed domem. Po pietnastu minutach przekonywania udalo im sie sklonic go do zejscia na ziemie, gdzie zwymiotowal alkohol i na wpol przetrawione resztki jedzenia wprost na spodnie Doubledaya. Policjant chcial zaaresztowac pijaka albo przynajmniej spuscic mu lanie palka. W koncu zwyciezyl zdrowy rozsadek Hollister. Dopilnowali, aby facet znalazl sie jak najszybciej w lozku. Teraz otrzymali kolejne zgloszenie o klotni malzenskiej na State Street. Zaloze sie, ze beda zachwyceni z naszego przybcia, pomyslala Hollister, gdy auto przejezdzalo przez Most na East Avenue. -Zastanawiam sie tylko - narzekal Doubleday - dlaczego nie znajda sobie kogos innego do tych spraw. -Dzis jest duzo pracy - przypomniala mu Hollister. Po prawej stronie przesunal sie budynek Rand Hall. - W taka noc pol miasta potrzebuje pomocy. -Mam to w dupie - powiedzial Doubleday. - Chce zmienic te cholerne... -Pomocy...! -...spodnie. -Slyszales? - zapytala czujnie Hollister. Kolejne wolanie o pomoc uslyszeli sekunde pozniej. Hollister ostro zahamowala i skrecila w prawo, wjezdzajac na chodnik biegnacy miedzy GoldwinSmith Hall i Lincoln Hall. Reka Doubledaya zacisnela sie automatycznie na gumowej palce. -Wytez wzrok - powiedziala Hollister, gdy mijali Niebieski Telefon Bezpieczenstwa i wjezdzali na teren Dziedzinca. Reflektory oswietlaly smugami zasniezona ziemie. Krzyk ucichl i policjanci nie byli pewni, skad pochodzil. -Tam! - zawolal nagle Doubleday, wyciagajac reke. - Jedz w lewo! W poludniowozachodnim kacie Dziedzinca widac bylo lezace na ziemi dwie postacie, jedna na drugiej, czesciowo przykryte bialym przescieradlem. Rownie dobrze mogli to byc kochankowie, ale Doubleday byl tej nocy w tak parszywym nastroju, ze juz sie szykowal, aby powyrywac nogi z dupy jakiemus gwalcicielowi. Gwalciciel zdawal sie nie zwracac uwagi na woz policyjny. Ignorujac syrene alarmowa, postac pochylila sie jeszcze nizej, zginajac ramiona, ktore byly nienaturalnie biale. -Moj Boze, czy to kobieta? - zapytala Hollister. -Nie moze byc - zaprzeczyl Doubleday. Pierwszy wyskoczyl z samochodu i ruszyl do przodu z wyciagnieta przed siebie palka. -Hej, hej, ty skurwysynu! Gumowa Dziewica odwrocila glowe i Doubleday stanal w miejscu jak sparalizowany. Slodki Jezu, te oczy... Doubleday upuscil palke w snieg i wyciagnal sluzbowy rewolwer. Usmiechajac sie okrutnie, Gumowa Dziewica oderwala rece od gardla Jinsei i wstala. Dziewczyna zaczela chrapliwie oddychac. -Nie ruszaj sie! - zawolal Doubleday, drzac i celujac z rewolweru. - Nie waz sie zblizyc! Gumowa Dziewica postapila krok do przodu. Doudleday wystrzelal w jej kierunku caly magazynek. Kule zrobily szesc okraglych dziurek w skorzanym staniku manekina i wylecialy tylem. Nie zatrzymalo to Gumowej Dziewicy, ktora podeszla do policjanta, schwycila go za przegub reki i za kolnierz, podnoszac do gory jak wiazke siana. -Co, do cholery! - zawolal juz w powietrzu Doubleday. Manekin zamachnal sie i rzucil nim bez najmniejszego wysilku w strone policyjnego wozu. Doubleday wyladowal na masce samochodu, zaczepiajac prawa reka o przednia wycieraczke i lamiac obie. Stoczyl sie na ziemie i juz tam pozostal. Nattie Hollister nie czekala bezczynnie na swoja kolej. Usilowala otworzyc bagaznik samochodu, ale kluczyk zacial sie w zamku. Gumowa Dziewica, wciaz z tym samym okrutnym grymasem na twarzy, podeszla do niej, jakby chciala pomoc. -Bydle! - krzyknela Hollister. Jakby na dzwiek tego epitetu klucz poslusznie przekrecil sie w zamku i klapa bagaznika odskoczyla. Hollister po omacku wymacala sztucer i wyciagajac go, odbezpieczyla. Nie ma sie co denerwowac, uspokajala sie. Jesli to malenstwo nie jest nabite, bede miala pogrzeb na koszt miasta. Uniosla bron, wycelowala i nacisnela spust. Sztucer nie byl naladowany. Gumowa Dziewica wyrwala jej go z reki bez trudu i rzucila za siebie. Hollister probowala sie wymknac, ale manekin blyskawicznie zlapal ja za szyje. Przez chwile tanczyly na sniegu, a biale przescieradlo smagalo ich ciala. Nagle Gumowa Dziewica plynnym ruchem przygwozdzila Hollister do boku wozu patrolowego, zaciskajac palce jednej reki na jej gardle. Policjantka bila i kopala napastniczke, ale efekt byl taki, jakby walczyla z kamienna sciana. Gumowa Dziewica wyciagnela w gore wolna dlon i dwa rozwidlone palce zaczely sie zblizac do oczu policjantki. Jej intencje byly jasne. Hollister, ktora widziala kiedys mezczyzne oslepionego obtluczona szyjka butelki po piwie, najpierw otworzyla szeroko przerazone oczy, a potem mocno zacisnela powieki. Zaczela grzmocic piesciami w brzuch manekina, ale tylko narobila sobie siniakow na kostkach. Gumowa Dziewica trzymala ja mocno, szykujac sie do ciosu. Hollister walczyla do konca, przygotowana na najgorsze. Jednak pan Sloneczny, ktory siedzial przy swoim Biurku i przez ostatnie piecdziesiat siedem minut nie ingerowal w przebieg akcji, potrzasnal glowa. -Nie, ten gruby gliniarz, zgoda, ale ona nie, ta Postac jest za dobra, aby juz ja stracic - i Napisal: i Rasferret Robal wzdrygnal sie nagle, jakby poczul ogromne zmeczenie, jakby wyczerpaly sie jego mozliwosci, a czary zuzyly sie w trakcie nocnych dzialan. Oczy Gumowej Dziewicy przygasly, a jej stalowy uchwyt zaczal slabnac. -Ha! - krzyknela Hollister, ostatnim wysilkiem uskakujac w bok. Reka manekina zadala ostatni cios, wybijajac dziure w oknie wozu patrolowego, kilka cali od glowy Hollister. I w takiej pozycji zastygla, jakby uszlo z niej cale zycie. Oczy staly sie na powrot szklane i nieruchome. Wiatr porwal biale przescieradlo w dol Dziedzinca. Hollister, czujac szum w glowie, wyrwala sie ze slabnacego uchwytu Gumowej Dziewicy, kopiac ja mocno policyjnym butem. Manekin przewrocil sie, jak plastikowa kukla, a rozwidlone palce przesunely sie po blasze samochodu, wydajac dzwiek podobny do skrobania paznokciami w wieko trumny. Nastala niemal zupelna cisza, przerywana jedynie zawodzeniem wiatru i drzeniem, jakie wstrzasalo cialem Hollister. Nowy Rok trwal juz trzynascie minut; skonczyla sie godzina mordu. NASTEPNEGO DNIA I Policja w Itace miala dosc przygnebiajacy Nowy Rok. Czyz do najswietszych obowiazkow strozow prawa nie nalezy, oprocz zapobiegania przestepstwom, aresztowanie i postawienie przed sadem sprawcy? A jak rozsadny policjant moze dzialac, gdy chociaz wszystko otrzymuje w prezencie - swiadkow, dowody rzeczowe, "sprawce" osadzonego w areszcie - to jednak nie jest w stanie dojsc do zadnego logicznego wniosku, nie moze zamknac sprawy, poniewaz wszystkie fakty ukladaja sie w niemozliwa do zaakceptowania calosc?Dowod rzeczowy A, jakim byla Gumowa Dziewica, okazal sie po wstepnych ekspertyzach laboratoryjnych zwyczajna plastikowa lalka o ludzkich wymiarach, chociaz nie standardowym manekinem sklepowym, ale wykonanym na zamowienie, w ktorym jednak brakowalo jakiegokolwiek zewnetrznego lub wewnetrznego mechanizmu, pozwalajacego mu poruszac sie o wlasnych silach. Jego oczy, szklane paciorki osadzone w plastikowej twarzy, mogly odbijac swiatlo, ale nie mogly swiecic wlasnym. Jego nogi i rece, przymocowane do korpusu za pomoca przegubowych polaczen, umozliwialy mu przybieranie roznych poz, ale nie mogly sprawic, aby sam chodzil. Jego palce byly sztywne i nie zginaly sie w stawach, nie mogly wiec niczego chwytac. Z cala pewnoscia Gumowa Dziewica nie mogla uzywac broni, a takze popelnic morderstwa. Jednak inne dowody - a bylo ich wiele - swiadczyly o czyms zupelnie innym. Chociazby swiadkowie, a bylo ich co najmniej piecioro, w tym dwoje policjantow z wozu patrolowego, widzialy i slyszaly Gumowa Dziewice w akcji, poruszajaca sie i uzywajaca broni, jednym slowem robiaca to, co bylo absolutnie niemozliwe. Byly tez dowody rzeczowe, cala seria powaznych zniszczen, poczynajac od potluczonych szklanych gablot w Domu Tolkiena, a konczac na uszkodzonym wozie patrolowym i zlamanej rece Doubledaya. Oprocz tego zabezpieczono takze wiele latwych do zidentyfikowania sladow butow na sniegu i ziemi. Pozostawala jeszcze sprawa zdewastowania Czytelni White'a. Polnocne okno wykuszowe zostalo po prostu wepchniete do srodka, co natychmiast budzilo ciekawosc, jak przestepca dostal sie do wnetrza. Okno bylo trudno dostepne z parteru, w kazdym razie dla typowego, ludzkiego wandala. Podobnie rzecz sie miala z drzwiami do Czytelni. Aby je wylamac, nalezalo uzyc nadludzkiej sily. I mimo ze wszedzie lezaly odlamki szkla, nigdzie nie znaleziono kropli krwi, chociaz tu i owdzie natrafiono na skrawki plastiku i kawalki bialego jedwabiu. Rozmiary i ksztalty siniakow na szyi Jinsei Chung, powstale podczas napadu, pasowaly do rak manekina, oczywiscie zakladajac, ze plastikowa lalka bylaby w stanie kogos dusic (a tego przeciez Gumowa Dziewica nie mogla zrobic). Kiedy zas policja, pod wplywem wyszeptanych przez Jinsei slow, zanim jeszcze podano jej srodki uspokajajace, przeszukala wawoz Fali Creek, znaleziono w wodzie cialo Milesa Elijaha Walkera, znanego jako Kaznodzieja. W zamarznietych dloniach trzymal on pasemka czarnych wlosow. Nie byly to ludzkie wlosy, tylko syntetyczne. Przyczyna smierci Walkera byly, jak nalezalo sie spodziewac, obrazenia spowodowane upadkiem z wiszacego mostu, jednak slady wskazywaly, ze zanim spadl, ktos zadal mu ogluszajacy cios. Raport sedziego sledczego glosil, ze narzedziem, ktorym zadawano ciosy, mogla byc zelazna maczuga, znaleziona na podlodze Czytelni White'a. Och, tego dnia mozna bylo naprawde dostac poteznego bolu glowy. Hollister i Doubleday, ktory mial juz reke w gipsie, przygotowali raporty o wypadku, a potem udali sie do baru, aby sprawdzic, ile moga wypic whisky, zanim straca przytomnosc. Jak sie okazalo, calkiem sporo. Artykuly, jakie ukazaly sie w gazetach, byly mieszanina faktow i fikcji: nieznany napastnik o wyjatkowej sile fizycznej (raporty policyjne nie okreslaly jego plci, ale gazety zakladaly, ze byl to mezczyzna) wpadl w szal na niemal opustoszalym kampusie Uniwersytetu Cornella, zamordowal jedna osobe, a druga w ciezkim stanie przebywa w szpitalu. Nazwiska ofiar nie zostaly na razie podane do publicznej wiadomosci. (Do gazet przedostalo sie jedynie nazwisko Rhetty Woolf, kierowniczki Biblioteki Uris, ktora miala szczescie, ze podczas napadu znajdowala sie w dolnej kondygnacji budynku. Oswiadczyla, ze jest zaszokowana tym zajsciem.) Dwoje miejskich policjantow przypadkiem znalazlo sie na miejscu kolejnego napadu. W walce z przestepca jeden z nich zostal ranny, zas napastnik zdolal uciec. Koniec historii. Nie bylo zadnej wzmianki o Gumowej Dziewicy, zapakowanej w wielki, plastikowy worek i schowanej w piwnicy posterunku policji, razem z innymi dowodami, ktore uragajac podstawowym zasadom logiki, musialy zostac w ten sposob potraktowane. Przynajmniej do czasu, az prawo stanowe zmieni sie na tyle, ze bedzie mozna postawic przed sadem manekina. Z tego tez powodu lokalna spolecznosc wierzyla, ze zabojca jest wciaz na wolnosci. Oczywiscie, pojawily sie naciski na policje, aby jak najszybciej zakonczyc dochodzenie, ale z drugiej strony takie artykuly sprawialy, ze ludzie byli bardziej ostrozni. Byl to rzeczywiscie bardzo pozytywny skutek uboczny, zwlaszcza ze gdy raz przestaly dzialac prawa logiki, nalezalo sie spodziewac, ze wkrotce moze sie to powtorzyc. Hobart przezyl. Dwa skrzaty wracajace na grzbietach wiewiorek do domow z zabawy na jeziorze Beebe zauwazyly go przypadkiem, na wpol zakopanego w sniegu i niemal zamarznietego na smierc. Ani czary, ani medycyna nie byly mu w stanie pomoc. Umieszczono go w cieplym zakatku krolikami na terenie Straight, gdzie lezal pograzony w spiaczce. Rano, gdy sie tylko rozjasnilo, znaleziono szczatki dwuplatowca Pucka. Ocalale Szczury na rozkaz Rasferreta uprzatnely wczesniej ciala zabitych towarzyszy i skrzaty uznaly, ze byl to nieszczesliwy wypadek. Dokladniejsze ogledziny hangaru, samolotu czy rany na ramieniu Hobarta moglyby doprowadzic do innego wniosku, ale Mali Ludzie nie mieli zamilowan detektywistycznych. To, ze Hobart przezyl, uznano za cud. Puckowi dawano niewielkie szanse, a jesli zginal, i tak nie znalezliby przeciez ciala. Zgodnie zatem z panujacym obyczajem postanowiono, ze ekipy ratunkowe beda szukac ciala Pucka przez siedem dni, a w przypadku, gdyby go nie znaleziono, zostanie uznany za zmarlego. Nieoficjalnie, w sercach najblizszych, wciaz moze pozostac zywy. Wiadomo przeciez, ze kochajace osoby przez lata, a nawet cale dziesieciolecia, maja nadzieje na odnalezienie bliskich. Taka byla natura istot, ktorych ciala nie podlegaly rozkladowi. Pierwszego dnia po wypadku Zephyr dzielila swoj czas miedzy obowiazki w ekipie ratowniczej a pielegnowanie Hobarta. Przez caly ranek i popoludnie dzielnie sie trzymala, ale po zachodzie slonca zalamala sie. Oparla glowe na piersi Dziadka i wybuchnela lkaniem. Wydawalo sie, ze jej rozpacz poruszyla Hobarta, ktory drgnal i wypowiedzial jedno slowo, zanim znowu pograzyl sie we snie. -Co takiego, Hobart? - nachylila sie nad nim Zephyr. - Co powiedziales? Wydawalo sie jej, ze wyszeptal "idzie", cokolwiek mialoby to oznaczac, ale mylila sie. Hobart, albo proroctwo, jakie przez niego przekazano, odnosilo sie do czasu. -Idy - powiedzial. - Idy. SPOJRZENIE NA IDY Szostego dnia stycznia, w czasie ferii swiatecznych, troje Architektow z Cornella spotkalo sie w kawiarni w Greenwich Village, aby wspolnie cos wymyslic. Knajpka nazywala sie Wsciekly Waz Rybaka, bardzo adekwatnie, jesli wziac pod uwage powod ich spotkania. Architekci chcieli bowiem omowic tegoroczna Parade Zielonego Smoka, a zwlaszcza najwieksza jej atrakcje, czyli figure samego Smoka. Larretta Stodges, Mozg Przedsiewziecia, trzymala przed soba sierpniowy numer "Daily Sun". Redakcja gazety szydzila z zeszlorocznego Smoka, ktory rozpadl sie haniebnie po niecalych dziesieciu jardach parady. Larretta przygladala sie uwaznie swoim kolegom.-W marcu - powiedziala - zadziwimy plebejskie umysly tych zurnalistow. Nasza grupa wykona najwspanialszego, najbardziej fascynujacego Smoka w historii Parad. Dlugo sie bedzie o nim mowilo. -Historia? - zdziwil sie Curlowski, mniejszy z dwoch mezczyzn. - Kogo obchodzi historia? -Zastanow sie - nie dawala za wygrana Larretta. - Najwiekszy sukces tuz za najwieksza porazka. Odkupienie dla Wydzialu, niesmiertelnosc dla nas. Bedziemy jak bogowie. Pomysl tylko. Curlowski pomyslal, ale wciaz nie robilo to na nim wiekszego wrazenia. Wlasciwie nie nalezalo tego po nim oczekiwac: byl podobny do pinezki, ostry, ale niezbyt gleboki. Idee dotyczace niesmiertelnosci i boskosci przerastaly go, jednak gdy przyszlo do rozdzielania zadan, nie sprzeciwial sie. Modine, trzeci Architekt, zdecydowanie nie byl podobny do pinezki. Byl totalnym maniakiem seksualnym. Pod stolem trzymal reke na udzie Larretty i namietnie je piescil. Pozwalala mu na to, ale gdy zblizal sie zanadto to sfery erogennej, uderzala go bolesnie po kostkach stalowa przykladnica. Modine to akceptowal, gdyz mial niezwykle elastyczne stawy. -Wiec - Modine zabral glos po wyjatkowo mocnym uderzeniu w kostki - jak bedzie wygladal ten Super Smok, kochanie? -Jak nazwiesz mnie tak jeszcze raz, zginiesz - powiedziala Larretta. -Mysle, ze po pierwsze nasz Smok musi byc duzy, wielki, ogromny, najwiekszy pod sloncem... -Och, nie - przerwal jej Curlowski. - To wlasnie bylo glownym powodem zeszlorocznej klapy. Zrobili tak duzego, ze konstrukcja nie wytrzymala. -Dlatego wlasnie musimy zrobic jeszcze wiekszego - wyjasnila im dziewczyna. - Twoim zadaniem bedzie dopilnowac, aby tym razem konstrukcja i jej umocowanie byly wlasciwe, biorac pod uwage, aby rozmiar byl mozliwie najwiekszy. Tym wlasnie zrobimy wrazenie na ludziach, Curlowski, odnoszac sukces i zajmujac miejsce tych, ktorzy poniesli zalosna kleske. -Dobra, zrobie projekt. Co jeszcze ma miec ten Smok? -Skrzydla - odpowiedziala Larretta, wznoszac w gore ramiona. - Olbrzymie, zielone skrzydla, ktore beda sie naprawde ruszac, a nie tylko wisiec. -Nie, skrzydla to zly pomysl. Zlapia wiatr, ktory rozkolysze cala konstrukcje i znowu beda problemy z zachowaniem rownowagi. -Dasz sobie z tym rade, Curlowski. -Dam sobie z tym rade. W porzadku. -I jeszcze jedno, najwazniejsze: nasz smok bedzie zial ogniem. Curlowski upuscil okulary na blat stolika. -Ogniem? -Ogniem? - jak echo powtorzyl Modine, wyciagajac reke spod stolu. - Chwileczke, czy nie powinnismy poczekac z ogniem na koniec Parady, gdy podpala sie potwora pochodniami? -Bedzie wspaniale - zapewnila ich Larretta. - Smok przemiesci sie wzdluz East Avenue na Dziedziniec Inzynierii, inzynierowie otocza go, aby rzucac sniezkami albo kulami blotnymi i nagle, ni z tego, ni z owego, fuu! -Moim zdaniem, to fuu! pogwalci Regulamin Kampusowy - ostrzegl Modine. -Nie mowiac o zasadach bezpieczenstwa - dodal Curlowski. - Mowimy o konstrukcji z drewna, plotna i papiermache. Jak to moze buchac ogniem bez zapalenia sie? Larretta Stodges wzruszyla ramionami. -Panowie - powiedziala - teraz tego jeszcze nie wiem. Mamy jednak czas do polowy marca, aby cos wymyslic... zgoda? Modine pokiwal glowa nieco podenerwowany. Po chwili wahania to samo zrobil Curlowski. W koncu zaakceptowali pomysl. REQUIEM CYGANERII I Cialo Kaznodziei przewieziono na Brooklyn, gdzie odbyl sie pogrzeb.Ze strony Cyganerii wzieli w nim udzial tylko Lwie Serce, Myoko i Ragnarok. Ktos zadzwonil do domku nad jeziorem i natychmiast przyjechali. Obaj mezczyzni wygladali sztywno i czuli sie nieswojo w wypozyczonych garniturach. Po pogrzebie Ragnarok zlozyl kondolencje rodzicom Kaznodziei, ktorzy byli mu bardzo bliscy, odkad opuscil Poludnie. Niewiele jednak byl w stanie im powiedziec. Caly czas przesladowalo go niewyrazne wspomnienie jakiegos snu, w ktorym widzial niebieskie iskry, jarzace sie w ciemnosci. Nagrobek wybral ojciec Kaznodziei, ktory zamiast olbrzymiego, ekstrawaganckiego monolitu, czego mozna bylo po nim oczekiwac, zdecydowal sie na cos prostego i skromnego. Kamien spoczywal plasko na ziemi, a wyryty napis zawieral tylko imie, date urodzin i smierci oraz krotkie epitafium (Tutaj chce spoczywac na wieki w spokoju). Plyta byla kwadratowa, z bialego marmuru bez zadnych dekoracji. II Wiadomosc o wypadku dotarla do George'a i Aurory na piec dni przed planowanym wyjazdem z Wisconsin. Lwie Serce zdobyl telefon do Smithow i zadzwonil z SoHo. Przekazal im to, co sam wiedzial - czego wcale nie bylo wiele - na temat okolicznosci smierci Kaznodziei, a nastepnie zaprosil George'a w imieniu Cyganerii na czuwanie przy zwlokach.Stypa byla planowana na dwudziestego drugiego stycznia i przyjaciele mieli nadzieje, ze George napisze cos na te okazje. Tradycyjne czuwanie przy zwlokach zaklada oczywiscie obecnosc zmarlego i odbywa sie przed pogrzebem, a nie po, ale przyjaciele Kazno - dziei byli sklonni zmienic ten zwyczaj, zwlaszcza ze bardzo im zalezalo na obecnosci George'a. Dal im slowo, ze wezmie udzial w spotkaniu, i obiecal, ze natychmiast zabierze sie do pisania tekstu. Ta tragedia dopisala nieprzewidziane zakonczenie do swiatecznych wakacji George'a i Aurory, ktore zapowiadaly sie jako najwspanialsze w ich zyciu. Wszystko zaczelo sie psuc juz w momencie znikniecia Luthera. Szukali go przez kilka dni, ale nigdzie ani sladu, nie wiedzieli nawet, czy pies tylko sie oddalil w jakies ustronne miejsce, czy po prostu uciekl. Zwlaszcza George byl tym szczerze zmartwiony, gdyz to on zabral psa ze Wzgorza. Pozostawalo tylko zywic nadzieje, ze zwierze jest szczesliwe tam, gdzie sie znajduje. Pomiedzy zniknieciem Luthera a telefonem od Lwiego Serca takze Brian Garroway dolozyl swoje trzy grosze, aby popsuc im wakacyjny nastroj. Dwukrotnie przysylal dlugie listy do Aurory i trzykrotnie sam przychodzil do jej domu, usilujac zwrocic na siebie uwage krzykiem. Walter Smith w glebi duszy cieszyl sie, ze mogl wystapic w roli wykidajly. W koncu jednak Aurora wybrala sie osobiscie do Briana i po trwajacej kilka godzin dyskusji, ktora miejscami przeradzala sie w klotnie, udalo jej sie wynegocjowac dosc niepewny pokoj i jakas forme wzajemnego zrozumienia. Bylo to jednak dla niej bardzo wyczerpujace, co George wyczytal z jej twarzy, gdy wrocila wreszcie do domu. W ciagu ostatnich dni wakacji George dzielil swoj czas rowno miedzy Aurore a opowiadanie poswiecone Kaznodziei, ktore nazwal "Podroz morska". Nie mial problemu z pisaniem; jesli istnialo cos, co bylo lepsza inspiracja niz niechciana milosc, byla to z pewnoscia smierc. III Czuwanie przy zwlokach odbywalo sie w jadalni akademika Risley, ktorej wystroj najbardziej ze wszystkich pomieszczen na Wzgorzu przypominal sredniowieczna sale ceremonialna. Przez osadzone wysoko okna wpadalo swiatlo ksiezyca i gwiazd. Niebo bylo bezchmurne, powietrze mrozne. W srodku bylo jednak cieplo, gdyz palil sie ogien na kominku.Budynek byl oprocz tego ogrzewany przez kotlownie w piwnicach. Wzdluz sali ustawiono dwa rzedy prostokatnych stolow, ktore zamykal Glowny Stol, stojacy do nich pod katem prostym. Siedzeli przy nim Lwie Serce, Myoko, Jinsei i Ragnarok. Piate, puste krzeslo, symbolizowalo Kaznodzieje. Pozostali czlonkowie Cyganerii, a takze niektorzy bracia z Domu Tolkiena i Blekitne Zebry, zajeli miejsca przy dlugich stolach. George zostal szczegolnie wyrozniony i zasiadl bardzo blisko Glownego Stolu, obok niego Aurora, ktora tego wieczoru wygladala jak Ksiezniczka. Lwie Serce klasnal w dlonie i stypa sie zaczela. Wniesiono jedzenie, ktore Panhandle i Afrodyta przygotowali w kuchni akademika: pieczone kurczaki, swiezy chleb, gruszki, jablka, rozne rodzaje serow i pikantny napoj na bazie imbirowej brandy. Ucztowali w powadze i smutku, a napoj znikal natychmiast po przygotowaniu. Niektorzy polykali lzy, inni upijali sie z zalu, jeszcze inni oproznili talerze i zaczeli szalenczo tanczyc, jakby od tego zalezalo ich zycie. Ragnarok siedzial obok Jinsei. Miedzy obojgiem panowala krepujaca cisza. Po jego powrocie do Itaki zamienili kilka slow, ale tak naprawde nie rozmawiali ze soba. Spodziewali sie pewnie, ze przelom nastapi podczas stypy, ale jak na razie nic sie nie dzialo. Ragnarok jadl dosc wstrzemiezliwie, za to duzo pil. Po pewnym czasie wstal i podszedl do kominka. Nie ruszal sie stamtad, dzgajac ogien zelaznym pogrzebaczem, ktory wcale nie byl pogrzebaczem, tylko zgubiona przez Christophera Robina swiecaca paleczka. Jedzenia starczylo na dobre dwie godziny i to przy zadziwiajaco dopisujacych apetytach. Gdy tempo oslablo, Lwie Serce ponownie klasnal w dlonie. Muzyka umilkla, tanczacy i krecacy sie po sali wrocili na swoje miejsca. Tylko Ragnarok pozostal przy kominku, pelniac tam swoja warte. Lwie Serce dal znak George'owi, ktory wstal i ruszyl na srodek sali, trzymajac w reku opowiadanie. Wsrod zalobnikow zapanowala cisza, tylko Ragnarok szturchnal paleczka rozzarzone wegle. George przelknal sline. -"Zyl sobie niegdys rybak - zaczal niepewnym glosem - ktory pozostawil rodzine i dom, aby poplynac w dluga morska podroz. Nie mial wyboru, to nie on podjal te decyzje, ale ktos inny..." IV Wielki, bialy, lodowy ptak przelecial nad Wzgorzem. Rasferret Robal siedzial bezpieczny w swojej kryjowce, otoczony Szczurami, ktorych liczba w ciagu trzech tygodni znacznie sie powiekszyla. Byl w transie. Patrzyl na okolice oczami Poslanca lecacego nad wawozem Fali Creek w kierunku Risley.Tego wieczoru nadarzyla sie wyjatkowa okazja. Tego wieczoru Rasferret mogl wreszcie zobaczyc swojego przeciwnika, czlowieka, ktorego musial pokonac, aby zatrzymac darowana mu moc. Poslaniec wiedzial, kiedy i dokad leciec. Jego oczami Robal zobaczy to, co powinien zobaczyc. W polu widzenia Poslanca pojawil sie olbrzymi budynek z cegly, podobny do zamku, i Rasferret poczul nagly strach, gdyz w glebi serca pozostal tchorzem. Jak moze wygladac jego wrog? - zastanawial sie. Czy jest ol - brzymi, wiekszy niz inni Duzi Ludzie? A moze jest przerazajacy w inny sposob? Tymczasem Poslaniec wyladowal juz na zewnetrznym parapecie jednego z wysoko osadzonych okien jadalni. Rozejrzal sie po sali i Rasferret zadrzal z leku na widok niektorych czlonkow Cyganerii, mogacych bez trudu uchodzic za czarnoksieznikow. Jednak gdy ptak utkwil wzrok w George'u, caly strach minal. Jego widok, uczciwie mowiac, nie zrobil na Robalu wiekszego wrazenia. W porownaniu z kilkoma innymi ludzmi z sali ten czlowiek wydawal sie zupelnie nieszkodliwy. Nie wygladal tez na kogos, kto zna czary. Fizycznie George takze nie budzil grozy; z cala pewnoscia nie mogl imponowac olbrzymim wzrostem. Jest slaby, powiedzial do siebie Robal. Tak, slaby. Razem z ta mysla wpadl mu do glowy pewien pomysl, ktory chociaz zrodzil sie w wyniku analizy zastanej sytuacji, byl takze plodem jego tchorzliwej natury. Stojacy samotnie na srodku sali George wydawal sie zupelnie bezbronny. Wrazenie to potegowal jeszcze kat widzenia, pod jakim Poslaniec obserwowal wnetrze. I Rasferret pomyslal, ze oszczedzi sobie trudu, a moze takze osobistego ryzyka, jesli zakonczy cala sprawe teraz. Ze swojej odleglej kryjowki, wygodnej i bezpiecznej, Robal wyslal w mysli rozkaz: Zabij go. -Co? - zawolal siedzacy przy Biurku pan Sloneczny i Poslaniec zawahal sie. - Co sie dzieje? Nie przed Idami, taka byla umowa, powiedziano ci, ze przed Idami nie moze mu spasc wlos z glowy! Poslaniec usilowal ostrzec Rasferreta... -Jeszcze nie czas, jeszcze nie czas. Zabij go, powtorzyl Robal, calkowiecie owladniety pragnieniem dokonania mordu. Poslaniec wciaz sie wahal i pan Sloneczny moglby zmienic mysli Rasferreta tak latwo, jak smiertelny pisarz zmienia raz napisane zdanie, gdyby sie az tak nie wsciekl. -Ty arogancki, maly bydlaku - powiedzial. - Po tym, jak cie wykopalem, dalem ci czary, ktorych mogles uzywac do woli, z wyjatkiem jednej rzeczy... powinienem sprawic, aby z dupy wyrosly ci uszy, ale to prawdopodobnie by cie tylko upiekszylo. Ale dobrze, w porzadku, juz wiem, co zrobie... Zabij go, nalegal Robal niecierpliwie. I Poslaniec, nagle pozbawiony watpliwosci, zebral sie w sobie i rzucil sie z calych sil na okno, rozbijajac z trzaskiem szybe. George zahipnotyzowal wszystkich swoim opowiadaniem. Jesli z zewnatrz opowiadacz nie sprawial wrazenia kogos wladajacego magia, ci, ktorzy zgromadzili sie w sali, byli calkiem odmiennego zdania. Niezaleznie od tego, czy George zachowywal sie naturalnie, czy byl uduchowiony doniosloscia sytuacji, sposob, w jaki mowil, i brzmienie jego glosu byly doskonale i calkowicie pochlanialy uwage sluchaczy. Jednak najbardziej zafascynowalo ich samo opowiadanie. Byla to odpowiednia na taka okazje historia, swietnie skonstruowana i dokonala tego, czego zwykle oczekuje sie od dobrych opowiesci: sprawila, ze sluchacze calkowicie stracili poczucie rzeczywistosci. Slyszeli szum wiatru i huk morskich fal oraz trzepotanie zagli, o czym opowiadal im George. -"Kiedy mowie o wzdetych falach - kontynuowal opowiadacz - tak naprawde nikt z was nie rozumie, co mam na mysli, poniewaz ci, ktorzy spedzili zycie na ladzie, znaja tylko czubki fal, biala piane rozpryskujaca sie o brzeg lub kadlub lodzi. Jednak rybakowi, ktory wyplynal juz tak daleko w morze, ze brzeg byl tylko dawno zapomnianym snem, a lodka tak mala, ze nie byla nawet w stanie zarysowac powierzchni wody, fale wydawaly sie wzgorzami o lagodnych stokach, unoszacymi sie badz opadajacymi na rowninie z ciemnego szkla. Zaden statek nie stawal im na drodze. Glebina morska byla stalowoczarna. Calkowicie samotny w drgajacym morskim krajobrazie, rybak zaczal wspominac tych, ktorych zostawil, ciekaw, czy jeszcze o nim pamietaja. Drzemiac przy sterze, wyobrazal sobie, jak ida ku niemu po falach jego przyjaciele i ci, ktorych kochal, ale gdy unosil glowe, zludzenie pryskalo. Prawdziwe byly tylko latajace nad powierzchnia wody mewy, ktore nawolywaly sie glosno, wydajac dzwieki ludzaco podobne do ludzkich glosow. Kiedy mewy znikaly za morskimi wzgorzami, rybak pozostal zupelnie sam..." Zgromadzeni goscie sluchali tego w absolutnej ciszy. Nawet Ragnarok przestal grzebac w ogniu i odstawil na bok swiecaca paleczke. Alegoria byla bardzo przekonujaca. Zamiast pograzac sie w rozpaczy, zalobnicy zadumali sie nad podroza, jaka po smierci odbywa Kaznodzieja. Nawet ci, ktorzy w gruncie rzeczy w to nie wierzyli. Tak wlasnie dziala prawdziwa magia: niektorzy z nich chociaz na moment zapomnieli o swoim smutku. Nawet wowczas, gdy do sali wpadl Poslaniec, z impetem rozbijajac szyby w oknie, przez ktore wdarlo sie do wnetrza mrozne powietrze, sluchacze nie od razu otrzasneli sie z zadumy. Spojrzeli w gore i zobaczyli bialego ptaka, bardzo przypominajacego jedna z mew, jakie towarzyszyly rybakowi. Przez chwile wydawalo sie, ze intruz po prostu przeleci przez sale i wroci na dwor, co nie spowodowaloby przerwy w opowiadaniu George'a. Tak sie jednak nie stalo. Poslaniec zaczal pikowac w dol, w strone George'a. Skrzydla mial zlozone, a jego krysztalowy dziob wygladal jak grot wloczni. Ptak szykowal sie do ataku i o maly wlos by mu sie to udalo. Byl szybki, ale milosc jest jeszcze szybsza. Przy George'u pojawila sie jak spod ziemi Aurora i popchnela go na podloge, podczas gdy on wciaz opowiadal historie o rybaku. Dziewczyna zareagowala instynktownie - tak przynajmniej to wygladalo - i w sama pore. Poslaniec chybil doslownie o wlos. Sila rozpedu zaniosla go do Glownego Stolu, gdzie wyladowal na talerzu Lwiego Serca, zrzucajac okruchy chleba i kurze kosci na kolana Krola Cyganow. Jinsei rozpoznala w nim napastnika z Koscinca i zaczela histerycznie krzyczec, chociaz w glebi duszy wzbieral w niej gniew. Chwycila kubek z imbirowym napojem i cisnela nim w ptaka. Napoj byl bardzo goracy. Ze skrzydel i piersi Poslanca buchnela para. Jego pisk zabrzmial jak zawodzenie wiatru w szczelinie. Ptak runal na podloge, rozrzucajac wokol resztki jedzenia. George z trudem stanal na nogi. Poslaniec ponownie wycelowal dziob w jego kierunku i zerwal sie do lotu, choc mniej stabilnego niz poprzedni. George trzymal w reku kartki ze swoim opowiadaniem i widzac nadlatujacego ptaka, rzucil nimi w strone napastnika. Kartki zaslonily Poslancowi cel i ten po raz drugi chybil, tym razem wpadajac na jeden z bocznych stolow. -Daj mi to! - nagle Aurora krzyknela do Ragnaroka. Czarny Rycerz nie musial nawet pytac, o co jej chodzilo. Podniosl swiecaca paleczke i podal ja Aurorze za plecami innych gosci. Aurora schwycila ja jedna reka i widzac, ze ptak szykuje sie, aby ponownie zaatakowac George'a, przedziobala na wylot jego lodowe gardlo, z ktorego nie polala sie krew, lecz zwykla woda. Poslaniec bil wsciekle skrzydlami powietrze, ale nie umial sie wyswobodzic. George pospieszyl Aurorze z pomoca i schwycili z dwoch stron swiecaca paleczke. Powoli odwrocili sie, unoszac ja tak delikatnie, jakby wykonywali jakis dworski taniec. Siedzacy na sali uskakiwali im z drogi, a oni rozhustali zelazny pret i razem z ptakiem wrzucili do kominka. Przez moment wydawalo sie, ze ptak patrzy na nich podwojnymi oczami, jakby jedne znajdowaly sie wewnatrz drugich. Potem Poslanca zakryly plomienie, a z kominka buchnal klab pary. Ogien zgasl, a na weglach osiadla warstewka szronu. Po ptaku nie zostalo sladu. -Oto nauczka - powiedzial pan Sloneczny. - Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez niego. W jadalni zapadla cisza, bardzo podobna do tej, jaka dwadziescia dwa dni temu zapanowala na Dziedzincu, kiedy Gumowa Dziewica upadla na ziemie. Porownanie bylo trafne; wielu gosci wygladalo jak manekiny, gdy wpatrywali sie w poczerniale wnetrze paleniska. Przez wybite przez Poslanca okno wpadalo mrozne powietrze. Pierwszy ocknal sie z tego paralizu Ragnarok. Powoli, jak w transie, schylil sie i pozbieral rozrzucone przez George'a kartki, a nastepnie zaczal je porzadkowac. -Skoncz to - poprosil, wreczajac je opowiadaczowi. LAMENT BLACKJACKA Nie tylko Cyganeria oplakiwala na Wzgorzu bolesna strate: poranek po stypie w intencji Kaznodziei zastal Blackjacka skulonego pod pomnikiem Ezry Cornella, nieutulonego w zalu po zniknieciu Luthera. Tuz obok na Dziedzincu ganialo i dokazywalo z pol tuzina psow, nieprzyzwoicie zadowolonych z zycia. Kot z wyspy Man cieszylby sie, gdyby wszystkich ich przywalilo niebo.-Glupie kundle - warknal do siebie. Jego wscieklosc skupila sie zwlaszcza na Skippym, smiesznym i nadaktywnym Beagle'u, ktory przyniosl mu wiadomosc o odejsciu Luthera. -Jechal wielkim samochodem, z dwoma Panami z przodu i prosil, abym ci przekazal, ze wroci. -Wroci? Co to znaczy? Dokad on pojechal? -Tego wlasnie nie jestem pewien, troche zakrecilo mi sie wowczas w glowie. Powiedzial, zdaje mi sie, ze jedzie do Nieba, ale to oczywiscie brzmi zbyt glupio, tam przeciez nie mozna sie dostac, gdy jest sie jeszcze tutaj. To zabawne, ze slyszy sie takie dziwne rzeczy, gdy troche szumi w glowie, prawda Blackjack? Hau? Hau? Czy to nie zabawne? -To zdrada - powiedzial Blackjack, wyciagajac pazury. Och, jakze pacnalby te niewdzieczna morde... Ale nawet czujac sie opuszczony, nie potrafil nienawidzic Luthera. Problem polegal na tym, ze tesknil za tym cholernym kundlem, co potegowalo jeszcze jego gniew. Wprost marzyl, aby jakis pies lub kot sprowokowal go do walki. Niestety, nawet sie nie ludzil, ze ktores z tych uniwersyteckich zwierzat ma tyle odwagi, aby z nim zadrzec. Od czasu znikniecia Luthera z trudem panowal nad swoimi emocjami. Nie chcac okazywac agresji, postanowil wyladowac sie w inny sposob: na Wzgorzu bylo juz co najmniej piec ciezarnych kotek, ktore zawdzieczaly swoj stan Blackjackowi. Sable, z ktora spotkal sie jeszcze w sierpniu, takze urodzila z pol tuzina kociat. Blackjackowi grozil istny zalew potomstwa, ale on nie znosil kociakow i byl szczesliwy, ze nie musi przykladac sie do ich wychowania. Luther, gdzie jestes? Jak bardzo sie tym razem oddaliles? Raz czy dwa usilowal nawet wyweszyc zapach Luthera, ale nic z tego nie wyszlo. Poniewaz jego przyjaciel odjechal samochodem, nie wiadomo bylo, jak daleko dotarl i czy zatrzymal sie w jednym miejscu. Poza tym, Blackjack wcale nie marzyl, aby znowu znalezc sie na drodze. Mial juz tego dosc. Przykro mi, Luther. Wyjechales, nic mi o tym nie mowiac, wiec tym razem radz sobie sam. Przynajmniej do czasu, gdy nie dam rady dluzej znosic samotnosci. Ale na razie zostane na Wzgorzu, gdzie wieja zimne wiatry i pada snieg, a ulubiony przez Luthera zapach Nieba miesza sie teraz z inna wonia, podobna do szczurzej, ale duzo mniej smakowita. Dla blakajacego sie zwierzecia Itaka z pewnoscia nie byla w zimie rajem, ale na Bronksie bylo tak samo zimno, a znacznie trudniej o pozywienie. A juz z pewnoscia bylo tu lepiej niz w drodze. -Sluchaj, kocie - powiedzial mu wczoraj Rover A To Pech. - Mam przeczucie, jesli chodzi o twojego Luthera. -Przeczucie? - zapytal sceptycznie Blackjack. Intuicje traktowal z jeszcze wieksza pogarda niz kociaki. -Tak. Nte martw sie o niego. Wroci do domu razem z wiosna. - Zawahal sie przez chwile. - Jesli ona w ogole nadejdzie. -Jesli? - Kot z wyspy Man zasmial sie po raz pierwszy od tygodni. -Chcesz przez to powiedziec, ze tutaj, w Niebie, nawet pory roku zachowuja sie inaczej? -Bez zartow, Blackjack, chce ci tylko powiedziec, zebys mniej sie martwil o Luthera, a wiecej o siebie. Nic nie czujesz? Raaq, Raaq sie zbliza. Nadchodza zle czasy dla tego miejsca. -Zle czasy? W porzadku, Rover, tylko dlaczego jakis odor w powietrzu ma napedzic mi stracha? A co do waszego Diabla, to poniewaz jestem w zlym humorze, nawet cieszylbym sie, gdyby sie tu pojawil. Puli pozegnal sie szybko, nieco rozdrazniony, zostawiajac Blackjacka w dobrym humorze... nie na dlugo jednak. Chociaz koty nie pamietaja snow, w mrocznym krolestwie koszmarow przeczucia staja sie czyms bardzo realnym. Tamtej nocy kota z wyspy Man przesladowal potwor o ostrych zebach. Blackjack znal go doskonale i mial nadzieje, ze juz mu nie zagraza. Okazalo sie jednak, ze bestia scigala go z taka sama nieugieta determinacja, jaka kierowala Lutherem, ktory wracal do Itaki. I gdy Blackjack obudzil sie z drzemki, on takze oczekiwal na zle wiadomosci zwiazane z Idami Marcowymi, chociaz nie zdawal sobie z tego sprawy. Tymczasm Rasferret postanowil sie zabawic, podejmujac druga probe zamachu na Azjatke, ktora wywinela mu sie w wigilie Nowego Roku. Zegar wybil kolejna godzine mordu. RASFERRET I CZARNY RYCERZ I Dom Carla Sagana stal na brzegu Wawozu, sklaniajac do domyslow, co tez moze sie znajdowac w srodku. Z zewnatrz najbardziej przypominal betonowy bunkier, byc moze chroniacy przed meteorytami lub promieniami gamma, ktore w przyszlosci moglyby stanowic zagrozenie. Plotki glosily, ze w srodku mieszcza sie takie dziwy, jak oswietlane laserem jacuzzi, calkowicie zautomatyzowany bar z alkoholami, obslugiwany przez robota oraz wykonany na zamowienie pokoj holografowy, w ktorym mozna usiasc i obserwowac ruch bilionow gwiazd, generowanych komputerowo.-A wiec, co ci powiedzial Kaznodzieja? - zapytal Czarny Rycerz. - Co ci powiedzial o mnie? -Niewiele. Chcialam zrozumiec... twoje zachowanie. Po spedzonym razem wieczorze, w czasie ktorego oboje unikali waznych slow, Ragnarok i Jinsei udali sie w zimowa noc na przejazdzke. Rag ostroznie prowadzil motocykl, omijajac oblodzone miejsca. Gdy zaparkowali wreszcie po polnocnej stronie Mostu Cayuga Heights, tuz przy Fali Creek (w dol od wiszacego mostu), wydawalo sie, ze milczenie zostanie wreszcie przerwane. W okularach Ragnaroka odbijaly sie swiatla polnocnej Itaki. W dole szumial w ciemnosciach spadajacy do wodospadu strumien. -Moje zachowanie - zasmial sie Ragnarok. - Masz na mysli moje problemy emocjonalne, prawda? -Nazwij to, jak chcesz - zgodzila sie Jinsei. - Ale ja sie tego boje. Boje sie tego jak diabli. Przykro mi, jesli uwazasz, ze Kaznodzieja zle zrobil, mowiac mi cokolwiek. -Zle? To nie o to chodzi, nigdy go nie prosilem o dyskrecje. Po prostu nie jestem pewien, czy potrafisz to zrozumiec. Chodzi o agresje. Moja pierwsza reakcja, gdy jestem zly lub zdenerwowany, albo gdy sie czegos boje, jest agresja. Potworna agresja, Jinsei, i jestem w tym naprawde swiet - ny, chociaz nie panuje nad swoim stanem. Inna znana mi reakcja to ucieczka. Niestety, wybieram ja zbyt rzadko i nie zawsze wtedy, gdy trzeba. -Nie wiem - powiedziala Jinsei. - Moze czujesz sie z tego powodu winny, ale ja jestem szczesliwa, ze tamtej nocy na schodach przed Willard Straight Hall ktos sie za nami ujal, ktos bardziej agresywny niz Bracia Szczury. A jesli chodzi o tamten ranek w Risley, po Halloween, to niezaleznie od tego, co wowczas czules, jestem ci wdzieczna, ze uciekles i nie pobiles Kaznodziei, skoro nie mogles zostac i porozmawiac. Moim zdaniem w obu przypadkach postapiles slusznie. -Ale kierowalem sie niewlasciwymi pobudkami! - upieral sie Ragnarok. - Tamtej nocy, gdy nastraszylem Jacka Barona, nie bylem przeciez twoim rycerzem w lsniacej zbroi. To zachowanie rodem z KuKluxKlanu, czysty terroryzm. Brakowalo mi tylko kaptura. Wiesz, ze nauczyl mnie tego ojciec i moge cie zapewnic, ze wcale nie chodzilo mu o dobro azjatyckoamerykanskiej spolecznosci. -Zapomnijmy wreszcie o jego pogladach, mowimy o tobie, Rag. Byles wtedy chlopcem, podziwiales ojca i nie mozesz miec do siebie zalu, ze wierzyles w to, czego cie uczyl, przynajmniej na poczatku. Podziwiam cie, ze potrafiles w koncu od tego uciec... -Jednak nie ucieklem wystarczajaco daleko! Niezbyt daleko i nie dosc szybko. Masz racje, rzeczywiscie kochalem ojca, z pewnoscia bylem chlopcem Drew Hyatta. Tak, nienawidzilem czarnuchow, bo tego mnie uczyl - czarnuchy, tak wlasnie zawsze o nich mowilem, nigdy nie uzywalem slowa Murzyn - i kiedy zdalem sobie sprawe, ze wcale nie byli moimi wrogami, wciaz jeszcze bylo we mnie wiele tej nienawisci. To byla scheda, jaka po nim odziedziczylem, agresja i nienawisc, i nigdy sie od tego nie uwolnie. Rozumiesz? -Ale... - wtracila Jinsei. -Co ale? -Mam jedno pytanie. -Jakie? -Czy zabiles go? - zapytala. - Kaznodzieja wiedzial, ze pomiedzy toba a ojcem wywiazala sie jakas walka, tuz zanim wyjechales na Polnoc. To bylo straszne, gorsze niz Kaznodzieja potrafil sobie wyobrazic. Czy zabiles go, Ragnarok? Czy to wlasnie sie stalo? Spojrzal na nia, jakby zastanawiajac sie, skad ma tyle tupetu i odwagi, aby pytac o takie rzeczy... i znowu prawie sie rozesmial. -Zabic go? Och, nie. Nie zabilem go. - Cygan odwrocil sie i przez chwile patrzyl na swiatla miasteczka. - Sukinsyn. Chcialem to zrobic. Pragnalem tego bardziej niz czegokolwiek na swiecie. II Ciezarowke prowadzila Galatea Handel. W osiemnastokolowej przyczepie, ktora nie byla przystosowana do przewozu zywego towaru, wiozla ladunek swin i byla juz ponad dziesiec godzin spozniona na umowione spotkanie z rzeznikiem w Cortland County. To fatalne spoznienie spowodowane bylo klopotami z silnikiem oraz nieznajomoscia trasy i chociaz Galatea zdawala sobie sprawe, ze o tak poznej porze z pewnoscia nie zastanie juz nikogo, kto moglby odebrac towar, nie chciala miec na glowie tych zwierzat ani chwili dluzej, niz to bylo konieczne. Odor, jakim przesiaknal jej woz, z pewnoscia dotarl juz do samego Nieba, a poza tym z kazda mila coraz gorzej znosila choralny, swinski kwik.Wjechala do Itaki od poludnia, droga numer trzynascie. Poniewaz niepotrzebnie skrecila w Seneca Street, przez pietnascie minut krazyla bez sensu po centrum miasta, a jej humor popsul sie jeszcze bardziej. Wkrotce znalazla sie u stop Wzgorza i wyznajac zasade, ze im wyzej, tym lepkiej, ruszyla w gore University Avenue. Gdy silnik po raz kolejny odmowil posluszenstwa, znajdowala sie akurat obok Koscinca. Tym razem silnik zgasl po cichu, inaczej niz poprzednio, bez zadnego prychania i dymu, po prostu stanal. Ciezarowka jeszcze przez chwile toczyla sie wolno i Galatea zdazyla nacisnac hamulec, zanim woz rozpoczal staczanie sie w dol. Swinie, najwyrazniej niezadowolone, ze ich rzez sie znowu opoznia, zaczely glosno protestowac. Galatea zignorowala je i wyskoczyla z kabiny, trzymajac w reku latarke. Trzesac sie z zimna, usilowala podniesc maske, aby zajrzec do silnika. Pokrywa ani drgnela. -Co, do diabla... Miala juz tego powyzej uszu, sprobowala jeszcze raz, ale mechanizm odmowil wspolpracy. -Powinnam cie zakopac. - Galatea kopnela ciezarowke, pamietajac, ze niedaleko znajduje sie cmentarz, co zreszta wcale jej nie poprawialo nastroju. - Ciebie i te cholerne swinie. Nie wyciagnela jednak lopaty, tylko przeszla na druga strone ulicy, kierujac sie do najblizszego domu, ktory wygladal wlasciwie jak chalupa. W srodku nie swiecilo sie zadne swiatlo, ale to jej nie przeszkadzalo. Jesli zanosilo sie na zafajdana noc, dlaczego tylko ona mialaby cierpiec z tego powodu. -Halo, jest tam kto? - zawolala, walac mocno w drzwi. - Hej, prosze mi... Drzwi drgnely pod naporem jej piesci. Zamek zaskrzypial, szczeknal i w koncu odskoczyl, ukazujac ciemne wnetrze. -Co za upiorne miejsce - powiedziala glosno. - Pchnela mocno drzwi i weszla do srodka. - Czy jest tam kto? Ja... To miejsce rzeczywiscie nazywano upiornym i Galatea oczekiwala, ze w kazdej chwili cos moze wyskoczyc na nia z ciemnosci. Jednak naprawde przestraszyla sie, gdy nagle cos zaturkotalo i zawarczalo w pozostawionej bez opieki ciezarowce. -Hej! - krzyknela, odwracajac sie blyskawicznie. - Hej, co, kurwa... Na zewnatrz nikogo nie bylo, a w kazdym razie ona nikogo nie widziala. W ciemnosci kabina wydawala sie pusta, ale oczywiscie musialo byc inaczej. Nieznajomy, niewidoczny kierowca zdolal w jakis sposob zmusic ciezarowke dojazdy pod gore, bez zapalania silnika, gdyz nie bylo slychac warkotu. Nie miala co do tego watpliwosci, chociaz swinie robily niewyobrazalny halas, juz nie kwiczaly, ale ryczaly, jakby byly juz w rzezni i wisialy do gory nogami, czekajac na noz, ktory wypelnilby ich przeznaczenie. Ciezarowka zaczela nabierac takiego przyspieszenia, jakiego nie osiagnelaby nawet z wlaczonym silnikiem. Galatea rzucila sie w poscig za nia, po chwili zrownujac sie z szoferka. Skoczyla na drzwi kabiny kierowcy, usilujac uchwycic sie klamki. Jechala na ciezarowce tylko kilka sekund, wystarczylo jednak, aby zajrzec do srodka i przekonac sie, ze za kolkiem nikogo nie bylo. Potem ciezarowka szarpnelo i Galatea stracila rownowage. Spadla, a jej prawa stopa zostala zmiazdzona przez szesc z osiemnastu kol. Woz nie zatrzymal sie i dalej jechal pod gore, a Galatea zostala na jezdni, nieprzytomna z bolu. Chociaz nie mogla zdawac sobie z tego sprawy, powinna byla czuc sie szczesliwa, ze ciezarowka nie zawrocila i nie przejechala jej kilka razy. Z dogodnego punktu obserwacyjnego na ziemi widziala podwozie i spod kabiny, gdzie docieralo swiatlo reflektorow, odbite od lodowej powierzchni drogi. -Niebieskie - zdazyla jeszcze zauwazyc Galatea, zanim zaczela krzyczec. - Na Boga, one swieca na niebiesko... III -Decydujaca klotnia wybuchla z powodu gontu - opowiadal jej Ragnarok. - Kaznodzieja powiedzial ci, ze moj ojciec byl ciesla, prawda? Od pietnastego roku zycia bylem kims w rodzaju mlodszego wspolnika ojca w interesach, pomagajac mu, gdy nie chodzilem do szkoly. Gdy mialem dziewietnascie lat, ojciec Lisbeth Folker postanowil zmienic pokrycie dachu. Ja mialem kupic materialy. Gont przywiozlem spoza Durham, z tartaku GordonaSmalla.-Czy firma byla wlasnoscia czarnych? - zapytala Jinsei. -Gordon byl czarny, a Smith byl Zydem. - Usmiechnal sie. - Czulem wtedy, ze juz czas, najwyzszy czas, abym cos takiego zrobil. Oczywiscie, ojciec wpadl w szal, gdy sie dowiedzial, ale bylo juz za pozno, aby odeslac gont do tartaku - byl juz przymocowany do dachu. Kto wie, jesli Folkers dowiedzialby sie, skad pochodzi gont, moglby mimo wszystko zazadac zerwania go i kupienia nowego, ale ojciec nie przyznal sie do tego. Miedzy nami doszlo do awantury. Zaczelo sie od krzykow, ale poniewaz powiedzialem mu pare przykrych rzeczy, uderzyl mnie, a potem popchnal... mielismy lustro, wspaniale stojace lustro, ktore, odkad pamietam, zawsze znajdowalo sie w salonie. Pchnal mnie prosto na nie. Porzadnie sie poranilem, ale juz nie bylo wiecej krzykow. Ragnarok przelknal sline. -Kawalek srebrzystego szkla utkwil mi w dloni jak noz. Pomyslalem, ze moglbym mu przeciac tym gardlo. Prawie. Prawie... -Ale nie zrobiles tego - powiedziala Jinsei. -Wyrzucilem szklo. Podszedlem do ojca i uderzylem go. Mocniej, niz bylo trzeba. Przewrocil sie na ziemie i zaczal plakac. Wiesz, co jest gorsze od sluchania placzu wlasnego ojca? Swiadomosc, ze placze z twojego powodu. - Przerwal na chwile i wzruszyl ramionami. - W kazdym razie, tak to wygladalo. Potem wyszedlem z domu i powedrowalem, gdzie mnie oczy poniosly. Po drodze czesto przymieralem glodem, dopoki nie spotkalem rodziny Kaznodziei. Nigdy juz nie wrocilem do domu. Nie moglbym. Nastepna klotnia moglaby sie skonczyc znacznie gorzej. -A zatem, w porzadku - oswiadczyla Jinsei. - Dlaczego nie zrobisz sobie przerwy, nie odpoczniesz? -Co masz na mysli? -Boje sie ciebie - powiedziala. - Bardzo sie ciebie boje. Ale mysle, ze ty boisz sie siebie jeszcze bardziej. Masz o sobie takie wyobrazenie, jakbys byl... no, nie wiem, zolnierzem z oddzialu szturmowego, ktory czeka na rozkaz do ataku. Prawda jest, ze nadmiar agresji moze sie dla ciebie zle skonczyc, ale wydaje mi sie, ze calkiem dobrze nad nia panujesz, chociaz ty sam uwazasz inaczej. Pobiles Bobby'ego Sheltona, niewatpliwie chciales zlamac kark Jackowi Baronowi, ale nie zrobiles tego. Bog jeden wie, co ci przyszlo do glowy, gdy zobaczyles mnie z Kaznodzieja, ale nic nam nie zrobiles. A co do twojego ojca - nie wiem, jak na dziewietnastolatka wplywa tego typu wychowanie, ale wcale sie nie dziwie, ze dostales szalu. Byles tak wsciekly, ze chciales go zabic. Ale nie zrobiles tego, Ragnarok. -Nie bylo cie tam. Nie widzialas... -Nie musialam tego ogladac. Postaraj sie byc mniej agresywny, to wystarczy. Bede spokojniejsza. Uwazam tez, ze powinienes juz dac sobie rozgrzeszenie. -Nie. Nie, to nie tak, nic nie rozumiesz. Za duzo w tym KuKluxKlanu... jesli pozwole sobie na zdjecie kaptura, jesli raz sobie ulze, nastepnym razem, gdy przyloze komus takiemu jak Jack, bede zadowolony, ze wykonalem kawal dobrej roboty. A potem... nie rozumiesz, co stanie sie potem? Nigdy juz nie bede mogl zostac rycerzem w lsniacej zbroi. Jestem taki jak oni. Nic na to nie poradze, jest we mnie za duzo z ojca. Jinsei, najwyrazniej nie przekonana, dotknela palcem oprawki jego okularow. -Czy moglbys to zdjac? - zapytala i zrobila to za niego, zanim zdazyl zareagowac. - Duzo lepiej. Masz ladne oczy, nie powinienes ich zaslaniac. Posluchaj, Rag. Nikt nie kaze ci byc rycerzem ani swietym. Zostaw to innym. Jesli o mnie chodzi, chcialabym, abys zostal moim... przyjacielem. Potrzebuje teraz kogos, teraz, gdy nie ma Kaznodziei. Potrzebuje kogos, z kim moglabym porozmawiac o tym, co stalo sie w wigilie Nowego Roku. Ale to nie moze byc ktos, kto spala sie od wewnatrz. -Nie jestem taki - opieral sie Ragnarok - za jakiego mnie uwazasz. Tym razem ona sie rozesmiala i calkowicie zaskoczyla Ragnaroka, uderzajac go wesolo po ramieniu. -Ty bajerancie - powiedziala. - Musisz pochodzic z Poludnia, na Polnocy nikt nie wciska takiego kitu. -Ha! - to bylo wszystko, co mial do powiedzenia. - Ha! -Posluchaj wiec, robi mi sie zimno, wiec moze wskoczylibysmy na motor i... -Jinsei? -Och, moj Boze - powiedziala, nie patrzac teraz na niego, ale ponad nim, na szose po drugiej stronie mostu. Ragnarok popatrzyl rowniez w tym kierunku i na drugim zakrecie, na tym, ktory znika za Wzgorzem, zobaczyl miedzy drzewami swiatla zblizajacego sie samochodu. Jarzyly sie na niebiesko. Byly niebieskie jak najgoretsza czesc plomienia. -To dziwne - powiedzial. Chcial jeszcze cos dodac, ale ciezarowka wlasnie wyjechala zza zakretu i widac bylo wyraznie jej niebiesko swiecace reflektory. -Wsiadajmy na motor - zawolala Jinsei. - Szybciej, na Boga, szybciej, zapalaj go, jedzmy! -Co sie stalo? Dla... -Chodzmy! Nagle Ragnarok poczul, ze Jinsei zlapala go za reke, ciagnac i popychajac w strone zaparkowanego motocykla. Jej nagly pospiech udzielil sie i jemu, wskoczyl na siodelko, slyszac, ze Jinsei zrobila to samo. Z calych sil nacisnal na rozrusznik, ale rozleglo sie tylko ciche parskniecie. Ciezarowka wyjezdzala juz zza ostatniego zakretu, skrecajac na most. Ragnarok spojrzal na dobrze teraz widoczne swiatla reflektorow, bedace nie dalej niz czterdziesci stop przed nimi i znieruchomial, sparalizowany. -Oczy - wykrztusil wreszcie. - One wygladaja jak oczy. -To zabilo Kaznodzieje! - krzyknela mu do ucha Jinsei. - Jedzmy! Podniosla reke i mocno uszczypnela go w szyje. Oprzytomnial. Zdal sobie sprawe z grozacego niebezpieczenstwa i widzac zblizajaca sie ciezarowke, jeszcze raz nacisnal gaz. I znowu nic. Ragnarok, wsciekly, ze motocykl nie poddaje sie jego woli, kopnal pedal po raz trzeci. Tym razem silnik zapalil. Ragnarok szarpnal raczka gazu i wyskoczyli do przodu jak z katapulty, podskakujac na oblodzonych odcinkach drogi. Nie tracac kontroli nad maszyna, Ragnarok wjechal w zawrotnym tempie na Fali Creek Drive. -W porzadku - powiedzial, gdy motor wyszedl na prosta. - W porzadku, wszystko w porzadku. Szosa byla jak wypolerowana i w kazdej chwili mogli sie wywrocic, ale nawet jadac ostroznie, mieli duza przewage. Droga zaczynala schodzic w dol i nawet gdyby jechali wolno, zadna osiemnastokolowa ciezarowka nie miala szans, aby zmierzyc sie z motocyklem. -Szybciej! - wolala Jinsei. Ragnarok spojrzal w lusterko i z niedowierzaniem stwierdzil, ze wielkie auto wciaz jedzie za nimi. Wlasnie bezszelestnie zjezdzalo ze zbocza - faktycznie w ogole nie bylo slychac pracy silnika - i raczej przyspieszalo, niz zwalnialo. -Jezu, Jezu, dlaczego on tak pedzi!? Zaklal w duchu i dodal gazu, zmuszajac motor niemal do lotu. Ciezarowka wciaz siedziala im na ogonie, juz nie wiecej niz pietnascie stop za nimi. Droga byla waska, zamknieta z jednej strony brzegiem wawozu, a z drugiej szeregiem domow. Miejsca bylo nie wiecej niz na jeden pojazd i Ragnarok pomyslal, ze jesli cos nadjedzie z naprzeciwka, ciezarowka bedzie sie musiala zatrzymac... chyba ze przejedzie po nim. -Ciagle sie zbliza! -To niemozliwe! - zawolal Ragnarok, chociaz tak wlasnie bylo. Motocykl pedzil z predkoscia niemal szescdziesieciu mil na godzine, wiszacy most tylko mignal po prawej stronie jak zlowieszcze wspomnie - nie. Przed nimi pojawil sie ostry zakret i Ragnarok modlil sie, aby nie byl oblodzony. Byl... motor o maly wlos nie wpadl w poslizg i Ragnarok musial dodac gazu, bo lewa noga juz szorowal po ziemi. Utrzymal sie na szosie, ale tuz przed nimi pojawilo sie skrzyzowanie. Nalezalo zwolnic i miec nadzieje, ze nagly skret w prawo pomoze im uciec. Ciezarowka ich doganiala, pokonujac bez trudu zakret i trzymajac sie dobrze drogi. A przeciez powinna byla zlozyc sie jak scyzoryk, uderzajac bokiem w ogrodzenie kortow tenisowych, rozciagajacych sie po prawej stronie. Zamiast tego przyczepa jechala poslusznie za kabina kierowcy. Kola sunely z taka sama przyczepnoscia po asfalcie, jak i po lodzie, chociaz w dalszym ciagu nie slychac bylo pracy silnika. Jedyny dzwiek, jaki sie wydobywal z wozu, to kwik swinskiego stada. Ragnarok wjechal na skrzyzowanie z predkoscia czterdziestu mil, po raz drugi ryzykujac poslizg. Wyszedl z niego jednak calo i gdy tylko bylo to mozliwe, natychmiast przyspieszyl. Ciezarowka, nie zwalniajac ani troche, wykonala na skrzyzowaniu ostry skret w prawo. Tym razem wozem zarzucilo, uderzyl w parkujacy na poboczu samochod, a nastepnie zwalil znak zakazu parkowania, ktory szerokim lukiem wpadl przez okno do stojacego w poblizu domu. Jechali przez Polnocny kampus Thurston Avenue, biegnaca obok Risley, nastepnie przez Most East Avenue i konczaca sie na terenie Centralnego kampusu. Liczac na lut szczescia, Ragnarok stopniowo zwiekszal predkosc... szescdziesiat, siedemdziesiat, osiemdziesiat... Akademik Risley mignal tak predko, ze Ragnarok nie zdazyl nawet pomyslec, ze moze powinien tam skrecic. -Wciaz za nami jedzie! - krzyknela Jinsei. Na drodze nie bylo innych pojazdow, ani jednego, chociaz pora nie byla pozna. Tylko kilku nocnych wloczegow bylo swiadkami niecodziennego poscigu. Jadaca bez wlaczonego silnika ciezarowka stopniowo zaczynala zrownywac sie z czarnym jak smola motocyklem. Przerazliwy kwik swin brzmial teraz jak smiech demonow. -Jeszcze nas nie dostales, kolego! - zawolal Ragnarok. W sekunde przejechali przez Most East Avenue, a ciezarowka byla niecale dziesiec jardow za nimi, siedem... -Trzymaj sie, Jin! Skrecil ostro w prawo, przejezdzajac chodnikiem miedzy budynkami Rand Hall i Lincoln Hall. Byl przekonany, ze straci kontrole nad pojazdem i zabije ich oboje, ale mimo to trzymal motor w pozycji niemal pionowej. Ciezarowka wciaz jechala za nimi, wykonujac karkolomne zygzaki. Przy - czepa obijala sie to lewym, to prawym bokiem o mijane przeszkody, ale samochod nie rozbil sie ani nie wyhamowal. Ragnarok tez dokonal cudow, wciaz jadac przed siebie. Wjechali na Dziedziniec. Lezacy tam snieg natychmiast zabarwil sie na niebiesko od poswiaty padajacej z reflektorow ciezarowki, ktora byla tuztuz za motocyklem. Ragnarok nie poddawal sie, zmuszajac maszyne do ostatecznego wysilku, chociaz gaz byl juz wcisniety do dechy. Nie widzac innej mozliwosci, wjechal w przejscie miedzy McGraw Hall i White Hall, rozganiajac na boki troje przechodzacych tamtedy studentow. -Zbocze - wyszeptal Ragnarok. - Zobaczmy, czy lubisz jezdzic po Zboczu, kolego. Ciezarowka juz ich doganiala, odleglosc wynosila tylko dwa jardy, jeden. Tylne kolo motocykla zasypywalo sniegiem kratke na masce wozu. Nagle Ragnarok wjechal miedzy dwa szare budynki i chwile potem znalezli sie w miejscu, gdzie Zbocze opadalo stromo w dol. Ragnarok podjechal na pelnym gazie niemal do samej krawedzi i w ostatniej chwili chcial wykonac gwaltowny skret. Jednak motor odmowil posluszenstwa. Jinsei krzyknela przerazona, gdy nagle szarpniecie wyrzucilo ich z siodelek. Przez krotka chwile ziemia wirowala im przed oczami i zdawalo sie, ze wieczorne niebo wali im sie na glowe. Ciezarowka nawet nie probowala sie zatrzymac. Scigajac ich do samego konca, uderzyla z impetem o krawedz barierki i potracila lezacy bez pasazerow motocykl. Sekunde pozniej zlozyla sie jak scyzoryk i wywrocila na bok, wyrzucajac w gore tumany sniegu i kawalki darni. Gdy zeslizgiwala sie po Zboczu, wlaczyl sie klason, ktory trabil cala droge, az do West Avenue, gdzie pogruchotany wrak zatrzymal sie obok Baker Hall. W akademiku zaczely sie otwierac okna i zdumieni studenci przygladali sie kupie zlomu, jaka zostala po ciezarowce. Z jej wnetrza wciaz dochodzilo kwiczenie swin. Gdy Jinsei odzyskala przytomnosc, poczula na swoim ciele przyjemny chlod zaspy snieznej. Automatycznie siegnela dlonmi do gardla, ale nie, tamto dzialo sie innej nocy. Powoli otwierala oczy, usilujac usiasc... na szczescie, jakims cudem, nie zlamala zadnej kosci. Ragnarok byl juz na nogach. Paskudnie kulejac, zbiegal po Zboczu, szukajac wraku swojego motocykla. Nie tyle zalezalo mu jednak na maszynie, ile na czarnej palce, ktora wisiala z boku motoru. Wyciagnal ja i odwrocil sie w strone nieruchomej ciezarowki. -Nie... - probowala go ostrzec Jinsei. Jednak glos zamarl jej w gardle, tak bardzo byla oslabiona. Powloczac noga, ogarniety furia Ragnarok zbiegal potykajac sie ze Zbocza. Za - uwazyl, ze niebieskie swiatla ciezarowki bladly coraz bardziej, przybierajac normalny, biaiozolty odcien, az wreszcie calkiem zgasly. -Nie wiem, kim jestes, kolego - krzyczal Ragnarok, wymachujac palka - ale jesli jeszcze zyjesz, pozalujesz tego... Noga bolala go coraz bardziej, ale nie zwracal na to uwagi. Gdy dotarl do lezacej na dachu szoferki, obszedl ja od strony maski, gotowy dostac sie do tego, co zostalo z kierowcy... jednak to, co zobaczyl, sprawilo, ze bron niemal wypadla mu z reki. W kabinie nie bylo nikogo. Absolutnie nikogo. Wzdrygnal sie pod wplywem zimna, ktore go nagle przeniknelo na wskros. Poczul przeszywajacy bol w nodze. Upadl na ziemie, twarda i zmrozona, ale duzo bardziej realna niz to, co przed chwila zobaczyl. Boczne drzwi ciezarowki otworzyly sie podczas kraksy i swinie wydostaly sie na zewnatrz. Ich kwik brzmial jak upiorny smiech. HAMLET SPOTYKA DUCHA I Skrzaty mieszkajace na Wzgorzu zdaly sobie wreszcie sprawe, ze dzieje sie cos zlego. Mali Ludzie zaczeli ginac od stycznia, kiedy to dwaj z nich wyruszyli na poszukiwanie Pucka. Wydawalo sie, ze pochlonela ich zima. Wyslana ekipa ratunkowa niczego nie znalazla, ale zniknelo czterech nastepnych. Na poczatku lutego nie mozna sie bylo doliczyc juz co najmniej trzydziestu pieciu skrzatow. Od Nowego Roku tracili srednio jednego dziennie. Hobart Najstarszy, jedyny ktory umialby wytlumaczyc, co sie dzialo, lezal w letargu na terenie Willard Straight Hall.Tajna armia Szczurow, ktora zwiekszyla sie teraz po wielekroc w stosunku do pierwszych dwudziestu ochotnikow, byla duma Rasferreta. Duzi Ludzie dawali sobie jakos z nimi rade, ale jego pierwotni wrogowie wciaz pozostawali tak samo slepi i niedomyslni jak przed stu laty, chociaz nie mial watpliwosci, ze wyczuwali niebezpieczenstwo. Gdy zorientuja sie wreszcie, skad pochodzi, bedzie juz za pozno. Smierc bedzie sie za nimi skradala az do ostatecznego starcia, za kazdym razem zabierajac jednego albo dwoch i nie pozostawiajac zadnego sladu. Po Hamleta smierc przyszla szostego lutego, zaraz po zmierzchu. II Znowu zaczal padac snieg, pokrywajac biala powloka zamarznieta tafle jeziora Beebe i dach malenkiej chatki na koncu wyspy, gdzie mieszkal Hamlet. Stala samotnie, bardzo daleko od pozostalych skrzacich domostw.Kilku jego najblizszych przyjaciol - miedzy innymi Zephyr - kilkakrotnie juz zwracalo mu uwage, ze to nierozsadne mieszkac na takim odludziu, szczegolnie teraz, gdy ciagle gina skrzaty. Hamlet usmiechal sie tylko. Lubil swoja samotnosc, a jesli jakies straszydlo z ostrymi zebami zechce mu zaklocic spokoj, przegoni je swoja kusza, w ktorej znajduja sie doskonale strzaly. Jednak tamtego wieczoru Hamlet wyszedl z chaty i nie wzial ze soba kuszy. Zostawil tez miecz. Niosac w obu rekach latarki, zanurzyl sie w zimnym powietrzu. Szedl niedaleko, tam gdzie przy brzegu stal skuty lodem model jego wojennego statku "Prospero". Kiedy Puck zapytal go kiedys, co sie dzieje ze statkiem w zimie, Hamlet odpowiedzial mu, ze moglby przyczepic do niego plozy i slizgac sie po lodzie. Tak wlasnie zrobil. Jednak ostatnie mrozy zaskoczyly go i plozy zamarzly pod powierzchnia jeziora. Zostana tam do nastepnej odwilzy. Hamlet czesto przychodzil na statek, aby sprawdzic, czy do silnikow nie dostala sie wilgoc lub mroz. Zbudowal je z czesci wykradzionych z wielkim trudem z laboratoriow fizyki Uniwersytetu Cornella. Ze srodokrecia zwisala sznurowa drabinka. Hamlet wszedl na gore i przymocowal latarke na dziobie okretu. Rzucala zielonkawe swiatlo na poklad pokryty cienka warstewka lodu i nieco przechylony na prawa burte. Hamlet musial stapac po nim bardzo ostroznie. Z druga latarka w dloni skrzat zszedl pod poklad. Okret wojenny mial w srodku silniki i wysuwana katapulte. Hamlet zawiesil latarke na haku od strony rufy i zabral sie do przegladu turbin silnikow. Maszyny byly dobrze zabezpieczone przed zima, pokryte gruba warstwa oleju i zawiniete w skrawki hydraulicznej izolacji. Ale w jednym miejscu zauwazyl uszkodzenie, ktorego przedtem nie bylo, rozdarcie odslaniajace naoliwiona maszynerie. Hamlet nachylil sie i dokladnie obejrzal to miejsce. Turbiny nie byly uszkodzone; wandal, prawdopodobnie jakies zwierze, zostalo sploszone. Gdy Hamlet zajety byl ogladaniem silnika, z ciemnosci wypelznal Szczur. Bezszelestnie zblizyl sie do niego z wyciagnietym mieczem, zamierzajac zaatakowac od tylu. Gdyby byl sam, pewnie by mu sie udalo. Ale w tej samej chwili przybiegly nad jezioro inne Szczury, ktore znalazlszy pusta chate Hamleta, zaczely sie wspinac na okret, drapiac pazurami po pokladzie. Skrzat uslyszal tupot ich drobnych, zdeformowanych stop, uslyszal rumor, gdy jeden z nich poslizgnal sie i upadl. Blyskawicznie obejrzal sie i katem oka dostrzegl lsniace w ciemnosci ostrze wyciagnietego w jego kierunku miecza. Szczur zadal cios, ale Hamlet zdazyl uskoczyc w bok i zerwac z haka lampe. Gdy Szczur zatoczyl sie od sily pchniecia, skrzat zamachnal sie lampa i wyrznal nia bestie w pysk. Zielony, czarodziejski ogien wypalil Szczurowi slepia, a futro na lbie zamienilo sie w plonaca grzywe. Gdy slepy i konajacy zwierz krecil sie oszalaly z bolu wokol wlasnej osi, Hamlet blyskawicznie przebil go mieczem. Szczur runal martwy obok silnikow, ale jego kompani byli juz pod pokladem i zaczynali opuszczac sie do ladowni. Widzac, ze ogien z rozbitej lampy rozszerza sie i siega do zawinietej w izolacje maszynerii, Hamlet szarpnal z calych sil linke silnika. Nawet gdyby turbiny zaczely pracowac pelna para, nie bylyby w stanie wyrwac "Prospera" z lodowych okowow, zreszta i tak na nic by sie to Hamletowi nie przydalo. Nie chcial bowiem ruszyc z miejsca calego statku, tylko jego czesc. Silniki zaczely pracowac po drugim pociagnieciu linki. Izolacja palila sie juz wesolo pelzajacym plomieniem. Hamlet, scigajac sie z ogniem i nieprzyjaciolmi, przebiegl zadymiona ladownie, stracajac uczepionego sznurowej drabinki Szczura. Wskoczyl na platforme katapulty i pociagnal dzwignie. Tuz nad jego glowa otworzyl sie segment pokladu, stracajac trzy kompletnie zaskoczone Szczury na lod. Platforma zaczela sie powoli unosic. Szczury tloczyly sie w ladowni, duszac sie od gryzacego dymu. Niektore probowaly przysunac sie ostroznie do ognia, inne czekaly tuz przy drabince, jeszcze inne wybiegly na poklad w poszukiwaniu Hamleta. Na prozno, spoznily sie. Platforma byla juz wysoko, poza ich zasiegiem. Nagle przepalil sie kabel od silnika i turbiny stanely, chwile jeszcze terkoczac. Platforma zatrzymala sie, przebywszy trzy czwarte drogi na poklad. Hamlet zaczal sie wspinac po ramieniu katapulty, ale szybko okazalo sie, ze jest w pulapce. Szczury zgromadzily sie wokol krawedzi otwartego pokladu, a jeden z nich mierzyl w skrzata z kuszy. W tym czasie ogien dotarl juz do zbiornikow paliwa "Prospera". Chwile potem nastapila eksplozja. Nie byla duza, ale zrobila dziure na rufie okretu, rozrywajac na kawalki zgromadzone tam Szczury. Uruchomila takze mechanizm odpalajacy katapulty i nagle Hamlet znalazl sie w powietrzu. Kiepski byl z niego pocisk, zatoczyl przedziwny luk, fikajac w powietrzu kilka koziolkow. Wszystko to stalo sie tak nagle, a wydarzenia nastepowaly tak szybko po sobie, ze gdy Hamlet wyladowal bez szwanku w kepie zasuszonej trzciny na drugim koncu wyspy, byl niemal pewien, ze jest lunatykiem. Przeczyl temu, co prawda, niesiony wiatrem zapach dymu i luna bijaca z miejsca, gdzie stal "Prospero". Hamlet stanal z trudem na nogach, zastanawiajac sie, czyjego kosci nie rozsypia sie na kawalki. Jesli upadlby na lod... Drzac na calym ciele, polozyl sie na zamarznietej tafli jeziora i zaczal sie czolgac najkrotsza droga w strone polnocnego wybrzeza. Modlil sie w duszy, aby snieg zasypal jego slady. Jesli Szczury nie wpadna na to, aby wyslac zwiadowcow, byc moze z pomoca przebiegajacej w poblizu wiewiorki uda mu sie dostac na zbocze, do HelenNewman Hall, gdzie mieszkalo kilku jego kuzynow. Szczury wyslaly zwiadowcow. Dwaj z nich lezeli martwi na brzegu jeziora, zasztyletowani od tylu. Nad nimi stal duch i czyscil miecz. -Dobry wieczor, Hamlecie - pozdrowil go. - Ciesze sie, ze jestes w jednym kawalku. Po raz drugi w tak krotkim czasie Hamlet zastanawial sie, czy sni. -Przeciez ty jestes martwy - poinformowal ducha. - A przynajmniej powinienes byc. -Podobnie jak ty, prawda? - Duch tracil cialo jednego z niezywych Szczurow. - Sledzilem ich, ale gdy sie zorientowalem, kogo szukaja, bylo juz za pozno, aby cie ostrzec. Jak to dobrze, ze szczescie wciaz ci sprzyja. Dobiegly ich jakies halasy, jakby tupot wielu nog po lodzie. Szczury opuscily "Prospero" i wyruszyly na poszukiwanie Hamleta. -Chodz ze mna, stary przyjacielu - powiedzial duch, chowajac miecz do pochwy. - Najwyzszy czas, abysmy znalezli jakies bezpieczniejsze miejsce. Pospiesz sie! Hamlet byl tak oszolomiony, ze nie mogl zebrac mysli. Wzruszyl wiec tylko ramionami i poslusznie podazyl w ciemnosc za duchem. Za nimi wirowaly w powietrzu platki sniegu, dopalal sie "Prospero", zas Szczury szalaly z wscieklosci, ze umknela im zdobycz i ze strachu przed kara za nieudana akcje. Lomot nie nalezal do wspanialomyslnych dowodcow. III Dwadziescia minut pozniej Hamlet i duch lezeli dosc bezpiecznie w ziemnej norze wiewiorki, wtuleni dla ciepla miedzy spiacych snem zimowym mieszkancow. Nora byla ciemna i porzadnie w niej cuchnelo, ale czuli sie tam duzo lepiej niz na tafli jeziora.-Szkoda "Prospera" - lamentowal Hamlet. - Sporo czasu zajelo mi skladanie do kupy tej cholernej lodzi. -Lodz? - prychnal duch. - A co ja mam powiedziec? Stracilem swoj dwuplatowiec. -Zawsze ci mowilem, ze sie nim rozbijesz. -A ja ci zawsze mowilem, ze z kazdej opresji uratuje mnie spadochron. Na szczescie mialem racje. Sam bylem zdziwiony, jak szybko udalo mi sie go nalozyc. Tylko Hobart... -Hobart zyje - powiedzial Hamlet. Nawet w ciemnosci zauwazyl, jak bardzo zdumialo to ducha. - Chociaz nikt nie wie, jak sie uratowal. -Czy powiedzial wszystkim, co nam sie przytrafilo? -Odkad go znaleziono, nie przemowil ani jednym slowem. Zapadl w spiaczke. -A Zephyr? Nic jej nie jest? -Poza tym, ze oplakuje mojego nie calkiem martwego przyjaciela i martwi sie stanem Hobarta... tak, poza tym czuje sie dobrze. A kiedy cie zobaczy, poczuje sie nawet lepiej. Sadze, ze jutro przed wschodem slonca powinnismy sprobowac przedrzec sie przez jezioro i... -Nie - przerwal mu duch. -Nie? -Czy myslisz, ze dla zabawy udawalem przez ostatnie miesiace martwego? Staralem sie dowiedziec, co tu sie dzieje. Ktos morduje skrzaty i wydaje mi sie, ze ten sam ktos szykuje sie do wiekszej wojny. Niestety, wciaz nie wiem kto i dlaczego. Jesli podniesiemy teraz alarm, moze to zmusic naszych wrogow do ataku, zanim sie dowiemy, z kim mamy do czynienia. Bezpieczniej jest troche dluzej poudawac martwego i miec oczy otwarte. -Ale jesli bedziemy czekac za dlugo... -Postaramy sie nie popelnic tego bledu. Zapadla cisza. -Powiedz mi, Puck, co sie dzialo tam, na statku? Po raz pierwszy widzialem szczura walczacego mieczem. -Tak - mruknal Puck. - To mi pasuje do opowiesci Hobarta o Wielkiej Wojnie. Hamlet pokrecil glowa. -Niemozliwe. Przeciez wiesz, ze Rasferret nie zyje. -Hmm. Ale przeciez my tez jestesmy martwi, nieprawdaz? To zabawne, az do niedawna nie zdawalem sobie sprawy, jak bardzo przydaje sie cialo. W DRODZE I Daleko na zachod od Itaki, gdzies na opustoszalych, nie oznaczonych na mapie terenach rolniczego Ohio, Luther rozmawial z Diablem.Szczegolowa kronika podrozy tego kundelka z Wisconsin na Wzgorze to material na osobna ksiazke. Wystarczy powiedziec, ze pogoda, olbrzymi dystans i brak towarzystwa sprawily, ze ta wyprawa byla duzo bardziej uciazliwa niz wczesniejsza podroz z Blackjackiem do Nieba. Jedna z przeszkod na trasie wedrowki Luthera bylo jezioro Michigan, na brzegu ktorego stracil tydzien. I nagle jednej nocy pojawila sie piekna kobieta, jej glos brzmial jak muzyka, a na szyi nosila srebrny gwizdek. To ona zaprowadzila go na poklad statku, ktory wyplywal z Milwaukee Harbor. Luther przedostal sie na drugi brzeg w ladowni bagazowej, zastawionej skrzynkami piwa meisterbrau, co mogloby sie przysnic Z.Z. Topowi. Luther pokonal jezioro i ruszyl do Buckeye State, gdzie jakis farmer usilowal zatrzymac go w swoim gospodarstwie. Zlapal go i przywiazal na lince. Luther zerwal sie i uciekl przez oszronione pastwisko, ploszac zimujacego tam swistaka. Po przebiegnieciu cwierci mili Luther, ciagnac za soba linke, przeskoczyl przez kepe krzakow i znalazl sie, ku swojemu zaskoczeniu, na grzaskim brzegu leniwie plynacej rzeki. Niewiele myslac, wskoczyl do wody, ale nagle szarpniecie przytrzymalo go w miejscu. To koniec linki zaczepil sie o przybrzezne krzaki. Luther nie wiedzial nawet, czy potrafi dobrze plywac, ale w tej chwili najwiekszym zagrozeniem dla niego byla prowizoryczna smycz. Brzeg okazal sie rozmokly i nie dawal lapom oparcia. Nie mogac odplynac ani wydostac sie na brzeg, Luther miotal sie w wodzie, usilujac utrzymac sie na powierzchni. Nagle zerwal sie wiatr i uniosl galezie krzewow tak wysoko, ze petla na szyi Luthera niebezpiecznie sie zacisnela. Pies poczul, ze zaczyna sie dusic, i spojrzal w glebine wodna, jakby spodziewajac sie, ze rzeka podniesie sie ze swojego koryta i uwolni go. Jednak zobaczyl tylko odbicie malego, glupiutkiego pieska, z petla zaci - skajaca sie na szyi. Luther odwrocil sie i raz jeszcze sprobowal wdrapac sie na brzeg. Znowu sie zeslizgnal i znalazl nos w nos z tym drugim psem, ktoremu petla takze coraz bardziej utrudniala oddychanie. W pewnej chwili jego odbicie zaczelo drzec i zmieniac sie. Powiekszylo sie i nagle zobaczyl, ze nie patrzy juz na niego kudlaty kundelek, ale Rasowiec, wielki, bialy pies z wyszczerzonymi klami. Luther probowal uciec, ale nie mogl. Jego straszny wrog przyzwal go glosem pelnym wscieklosci, zuchwalym i triumfujacym. -Parchu! - zawolal. Smok... - Luther mial wrazenie, ze lapy uginaja sie pod nim. - Tylko nie to. -Myslales, ze zapomnialem o tobie, parchu? Nigdy. Caly czas o tobie myslalem. I teraz przyszedlem po ciebie. -To niemozliwe. Przeciez zlapali cie hycle... -To prawda - potwierdzil Smok. - Zlapali mnie i zamkneli w klatce, w ktorej siedzial taki kundel, podobny do ciebie. Jak myslisz, co sie z nim stalo? Teraz jestem w drugiej klatce, ale wydostane sie z niej. Juz mi sie to prawie udalo. -Nigdy mnie nie znajdziesz, nawet jesli stamtad uciekniesz. -Oczywiscie, ze cie znajde. Obaj zdazamy do tego samego miejsca, ale ja jestem blizej. Najpierw zabije kota, a kiedy pojawisz sie na Wzgorzu, bede czekal na ciebie nad jego scierwem... Nagly powiew wiatru zacisnal line na szyi Luthera tam mocno, ze pies mial wrazenie, iz jego glowa oddziela sie od reszty ciala. Do oczu naplynely mu lzy, a wokol zrobilo sie ciemno. Wowczas zobaczyl, ze z wody patrzy na niego inna postac, nieskonczenie wielki, dziko wygladajacy pies gonczy, caly ze swiatla i cienia. Jego oczy mialy kolor smierci. -Wiesz, kim jestem, prawda, szczeniaku? - powiedzial do Luthera Pies Gonczy, wzbudzajac w nim paniczny strach, ale tez ciekawosc. -Raaq - odpowiedzial. - Ty jestes Raaq, jestes Oszustem, jestes Diablem. -Jestem Raaq - potwierdzil Pies Gonczy. - Ten, Ktory Przecina Nic Zycia. Kiedy powinienem przeciac twoja nic zycia, szczeniaku? Dzisiaj? Teraz? -Nie - zaczal go blagac Luther. - Musze wracac, wracac do Nieba. Pies Gonczy wydal z siebie dzwiek, przypominajacy ludzki smiech. -Niebo. I co ty tam bedziesz robil, kiedy przybedzie twoj wrog? Bedziesz walczyl o swoje zycie? Zabijesz, jesli bedzie trzeba? -Nigdy nie zabilem zadnego psa. Niezaleznie od tego, ile mnie to kosztowalo. Nie wpuszcze cie do swojego serca. -Obawiam sie, ze to nie twoje serce... jakze malo rozumiesz. Jesli zas chodzi o to miejsce, ktore nazywasz Niebem, dlaczego sadzisz, ze zasluzyles, aby tam wrocic? O ile wiem, zadano ci Pytania... -Pytania? -Z pewnoscia pamietasz. Zadano ci Piec Pytan. Na ile z nich znalazles odpowiedzi, szczeniaku? Znasz nature Boskosci? Sens zycia i milosci? Luther milczal. Jego umysl, jego swiadomosc zmniejszyly sie do punktu, przypominajacego nikly plomyczek swiecy, ktory lada moment moze zgasnac. -Co odpowiesz na Czwarte Pytanie, szczeniaku? -Czwarte...? -Czwarte Pytanie. Odpowiedz, szczeniaku, jaka jest najlepsza psia rasa? -Najlepsza rasa? - Nagle ogarnal go gniew, ktory dodal mu sily. Jego odpowiedz byla szybka i ostra. - Najlepsza psia rasa to taka rasa, ktora przyznaje, ze nie moze odpowiedziec na Czwarte Pytanie, poniewaz taka odpowiedz nie istnieje, a poza tym to zle postawione Pytanie i to wlasnie czyni moja rase najlepsza. -A jaka jest twoja rasa, szczeniaku? Luther znowu poczul, jak traci swiadomosc. -To nie jest zadna rasa. I znowu ten dzwiek, przypominajacy ludzki smiech. -A zatem, zyj jeszcze troche. Nagle linka zostala zwolniona i Luther wpadl glowa pod wode. Przez moment zmagal sie z rzeka, ale zaraz potem znalazl sie na brzegu, a obok lezala smycz. Powoli wracaly mu zmysly. Gdy juz je odzyskal, pierwsza mysla nie byl Diabel, ale Rasowiec. Najpierw zabije kota. Blackjack. Luther najszybciej, jak mogl, ruszyl w Droge. II Tyson Riddle, opiekun zwierzat w Placowce Badawczej Adamsa, spotykal sie kiedys przez dwa tygodnie z pewna wegetarianka. W zasadzie nie traktowal tego zwiazku jako czegos powazniejszego niz zwykle pieprzenie, gdyz nie uwazal, aby kobiety w ogole zaslugiwaly na powazne traktowanie. Byla biusciasta, to prawda, ale troche za bardzo ksztalcona, jak na gust Riddle'a, a kiedy powiedziala, ze nie jada miesa, miala na mysli wszelkie zywe stworzenia. Ich flirt skonczyl sie pewnego dnia awantura podczas lunchu. On dusil malze, a ona kroila ogorki, gdy rozdrazniony Riddle zauwazyl, ze przecietne zrodlo pochodzenia miesa moze przynajmniej w pewien sposob sie bronic, podczas gdy normalny owoc i warzywo nie ma takiej szansy. Wegetarianka, zirytowana niskim poziomem inteligencji partnera, z ktorym chodzila do lozka, zapomniala na moment o swoich pacyfistycznych przekonaniach i wpadla w szal. Po krotkiej walce na naczynia kuchenne i inne nie przytwierdzone przedmioty, kochankowie rzucili sobie gniewne pozegnanie i rozstali sie.Teraz Tyson Riddle, popijajac kawe w biurze przyjec Stacji Badawczej i oblizujac wargi na widok lesbijskich zdjec w "Penthousie", przypomnial sobie o swojej dawnej Pani Bezmiesnej, ktora miala podobne znamie w intymnym miejscu, i z satysfakcja pomyslal, ze w tej wlasnie instytucji wiele zwierzat poddawanych jest czesto niepotrzebnym torturom w imie nauki. Przechylil sie do tylu i polozyl nogi na biurku, potracajac plik sfatygowanych ksiazek w miekkich oprawach. Na wierzchu lezalo zniszczone wydanie "Old Yeller" (z ilustracjami), pod nim, bardziej na temat, egzemplarz wydanej przez Amerykanskie Stowarzyszenie Medyczne broszury "Ocal glowe: podrecznik obchodzenia sie ze wscieklymi zwierzetami". Riddle byl odpowiedzialny za psiarnie w Placowce. Nienawidzil psow. Przed wejsciem do biura zaparkowala ciezarowka i dostawca, Abby Rasmussen, zaczela wyladowywac towar z Bostonskiego Zaopatrzenia Chirurgow. Riddle odlozyl na chwile lesbijki i zaczal sie przygladac przez okno kobiecie. Absolutnie nie byla podobna do wegetarianki - po pierwsze miala dlugie blond wlosy, podczas gdy Bezmiesna byla brunetka - ale Riddle'owi wydawala sie cholernie seksowna. Gdy przyszla po podpis na fakturze, spojrzal na nia wymownie. -Co tam slychac, Rasmussen? - zagadal. - Nie czujesz sie samotna po calym dniu w trasie? Dla Rasmussen, ktora cale lato zajmowala sie rekrutacja dla CIA, Riddle byl rownie atrakcyjny, jak sandinista z mania analna. -Powiem ci cos - cmoknela w zamysleniu trzymana w ustach landrynka. - Widze to tak: mozna byc w takiej sytuacji samotna, zdesperowana i mozna, dla zachowania szacunku dla samej siebie, zachowywac sie jak mniszka. Kapujesz, Tyson? Gdy odjechala, Riddle znowu usiadl przy biurku. Z dolnej szuflady wyjal sztylet, ktory zamowil poczta z jakiejs firmy na Poludniu. Ostrze mialo osiem cali dlugosci. Riddle zaczal nim wodzic po fotografiach "Penthouse'a". Jednak po pieciu minutach przestal; w koncu byl tylko umiarkowanym wrogiem kobiet. Nalal sobie swiezej kawy i zastanawial sie czy nie powinien przypadkiem kogos powiadomic o dostawie - a takze nad tym, czy nie powinien wrocic do pracy - gdy zadzwonil telefon. -Dyzurka. Slucham? Glos w sluchawce brzmial z lekka cudzoziemsko. -W psiarni biega luzem pies - powiedzial. -Co? Kto mowi? -Spi pan w czasie pracy, panie Riddle. Drzwi od jednego z psich wybiegow sa otwarte na osciez. Wlasnie na nie patrze. Wielki pies takze... -Nie moze pan na nie patrzec - upieral sie Riddle, ktory nie lubil wyglupow. - Nie ma tam telefonu. Kim pan jest, do kurwy nedzy? -Och, coz za slodki jezyk. Ale i tak zycze panu pogodnego dnia, panie Riddle. Odwiesil sluchawke. Riddle rzucil swoja na widelki, a nastepnie podszedl do okna. Budynek, w ktorym miescila sie psiarnia, znajdowal sie na drugim koncu terenow Stacji. Pomieszczenie bylo stosunkowo niewielkie, gdyz glownym materialem doswiadczalnym byly kroliki i mniejsze gryzonie. -Cholera... I tak musial wyjsc i wyczyscic pare wybiegow. Dopijajac duszkiem kawe, Riddle siegnal po marynarke, machinalnie wrzucil sztylet do tylnej kieszeni i wyszedl na podworko. Za nim unosila sie ciemna chmura zlego humoru i wcale nie zwrocil uwagi na to, ze po drodze do psiarni prawie nikogo nie spotkal. Kazdego innego dnia pewnie by zauwazyl, ze Stacja wygladala jak opuszczone miejsce w miescie duchow. Jednak psiarnie z pewnoscia nie byly puste. Gdy Riddle wszedl do budynku, powitalo go choralne szczekanie i smrod psiego gowna. Zapalil swiatlo i ryknal na swoich podopiecznych, aby sie, kurwy jedne, uspokoily, co zreszta nie przynioslo wiekszego efektu. Pomieszczenie bylo dlugie i waskie, podzielone wzdluz na dwie czesci. Na koncu kazdej z nich znajdowal sie wybieg. W pierwszym Riddle nie zauwazyl niczego niepokojacego, nie walesaly sie tam zadne psy. Za to w odleglym kacie z lewej strony widac bylo otwarta klatke. Drzwi byly faktycznie calkiem rozsuniete, ale nigdzie ani sladu psa. -No tak - burknal Riddle. - A wiec zawdzieczam ci jedno bydle, kimkolwiek jestes. Oczywiscie, Riddle i tak juz nie byl w dobrym humorze, jednak swiadomosc, jaki pies zajmowal te wlasnie klatke, do reszty zepsula mu nastroj. Jesli pamiec go nie zawodzila, a w tym przypadku z pewnoscia nie, przebywal tam dorosly samiec rasy Wilczarz Irlandzki, dostarczony nie - dawno ze schroniska z Eastern w stanie Nowy Jork. Nie bral jeszcze udzialu w zadnych eksperymentach. Znaczylo to, ze nie robiono mu dotychczas zastrzykow ani nie poddano operacjom, ktore moglyby go oslabic, gdyby przyszlo mu do lba zaatakowac swojego opiekuna. Riddle wiedzial, ze Wilczarz to niezly skurczybyk, karmil go przeciez dwa razy dziennie. Poszedl do komorki, gdzie znajdowaly sie srodki czystosci, i wyjal trzonek od szczotki. Trzymajac go jak dzide, zblizyl sie do klatki. Byl w polowie drogi, gdy w budynku zgaslo swiatlo. Nic wczesniej nie zamigotalo, zadna zarowka nie strzelila, swiatlo po prostu zgaslo. Jedyne bardzo slabe oswietlenie dochodzilo z okienka umieszczonego wysoko pod dachem. Riddle zamarl na chwile bez ruchu, ale pozniej, zapominajac o nauce plynacej z kazdego filmowego horroru, ruszyl do przodu. Powinien wiedziec, ze Wilczarz wciaz byl w klatce. Psiarnia byla zamknieta, a psy nie potrafilyby otworzyc takiego zamka. Riddle powinien po prostu wyciagnac przed siebie trzonek i zatrzasnac otwarta klatke. Jednak, prawdopodobnie z uwagi na cisze, jaka panowala w srodku, a takze z uwagi na wrzawe, jaka czynily pozostale psy, Riddle zaczal sie zastanawiac. Stal na wprost klatki, na lekko ugietych nogach, a w dloni trzymal gotowy do uzycia trzonek szczotki. W ciemnosciach nie widzial w klatce zadnego ruchu. Odlozyl na bok swoja bron i pochylil sie jeszcze nizej, aby sie upewnic, czy jest pusta. Gdzies niedaleko cien Alfreda Hitchcocka potrzasal z dezaprobata glowa. Riddle kleczal, opierajac sie na lokciach, z glowa wewnatrz klatki, gdy uslyszal grozne warczenie. Jego oczy przywykly wreszcie do ciemnosci i nagle, niby za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, pojawil sie przed nim bialy ksztalt. Wilczarz gotowal sie do skoku. -Och, kurwa - zaklal Riddle. Przypomnial sobie, ze w tylnej kieszeni spodni ma noz, i siegnal po niego. Jednak noza nie bylo. -Bardzo dobrze - powiedzial pan Sloneczny. - Bardzo malowniczo. OSTATNIE PRZYGOTOWANIA: LUTY PRZECHODZI W MARZEC I Luty przeszedl w marzec i na Wzgorzu rozpoczal sie okres oczekiwania.Rasferret Robal bardzo cierpial po utracie Poslanca. Nie tylko pozbawilo go to latajacej pary oczu, ale takze jego wyprawy na Boneyard, aby werbowac Szczury, staly sie trudniejsze i bardziej niebezpieczne, gdyz nie niosly go juz silne skrzydla. Chcac utrzymac go w ryzach, pan Sloneczny oslabil Zmysl magii Robala, by miec pewnosc, ze nie zacznie szukac George'a, dopoki to nie bedzie wskazane. Reszte zrobila paranoja. Niezdolny sprawdzic, gdzie znajduje sie jego czlowieczy przeciwnik, Rasferret bardzo ostroznie odnosil sie do walki ze skrzatami, nawet wowczas, gdy jego Armia Szczurow byla juz tak liczna, ze mogl zaatakowac jawnie. Hamlet i Puck, ktorzy takze mogli przedwczesnie wywolac Wojne, ciagle znajdowali nowe powody, aby udawac zmarlych. Za kazdym razem, gdy chcieli sie ujawnic i ostrzec inne skrzaty, pan Sloneczny nasylal na nich watpliwosci. Hobart wciaz byl pograzony w spiaczce i nie wyglaszal juz zadnych proroctw. Pan Sloneczny, czekajac na Idy Marcowe, skupil uwage na ostatnim tygodniu George'a, Aurory, Ragnaroka i bractwa Rho Alpha Tau. II Jedenastego marca, w poniedzialek, Aurore Smith obudzil brzek tluczonego szkla. Zerwala sie z lozka i pobiegla do kuchni, gdzie zastala George'a, ktory zmiatal odlamki rozbitej szklanki McDonaldland. Na podlodze lezaly kawalki hamburgera, a obok czernila sie kaluza swiezej kawy.-Wujek Erazm powiedzial mi kiedys, abym wlewal gorace napoje tylko do kubkow - wyjasnil, gdy weszla. - Teraz przypomnialem sobie, dlaczego. W piecyku podgrzewaly sie nalesniki i dwie soczyste parowki Bali Park. Aurora uniosla brwi. -George? - spytala. - Chyba nie przygotowujesz sniadania? -Nie? W jakiej epoce ty sie wychowalas? -W dwudziestym wieku - kiedy ludzie podejmuja obowiazki na zmiane. Robiles sniadanie wczoraj rano i przedwczoraj... -Zatem jestem egoista. - Wrzucil resztki szkla do kosza na smiecie i zmyl z podlogi rozlana kawe. - Lubie patrzec, jak spisz. Pieknie wtedy wygladasz, wiesz? Przygladalem ci sie przez pol godziny od przebudzenia i pewnie przygladalbym sie dluzej, gdyby nie obudzil cie zapach parowek. George spojrzal na Aurore, ktora oblala sie rumiencem. Stala obok, zawinieta w puszysty szlafrok, ktorego poly przytrzymywala jedna reka. Po dwoch miesiacach bycia razem wciaz zdarzaly sie sytuacje, ze Aurora bywala zawstydzona, co wzruszalo George'a. -Czuje sie przy tobie bezpieczny - powiedzial, wkladajac scierke do zlewu. - Wiesz, to tak, jak pisanie dlugiej powiesci. Wielu ludzi uwaza, ze najwieksza satysfakcje sprawia koncowka, gdy ma sie swiadomosc, ze wykonalo sie kawal dobrej roboty, aleja uwazam, ze rownie fascynujacy jest poczatek, moze nawet ciekawszy. Gdy zaczynasz, masz wizje, jak bedzie wygladala przyszlosc, co bedziesz robic. I wiesz, ze bedzie tak, jak sobie pomyslalas... Aurora zarumienila sie jeszcze bardziej. George dotknal jej policzka, a ona jego. Otworzyla usta, aby powiedziec cos rownie romantycznego, i oto jak brzmiala ta romantyczna kwestia. -A zatem chcesz, abym jadla na sniadanie parowki? Chcesz, abym zwymiotowala? -Dlaczego mialabys wymiotowac? Hot dogi sa dobre. -Na sniadanie? -A czemu nie? -Zwykle jada sie nalesniki i bekon. Albo jajka. Albo wszystko naraz. -Zgoda, ale czy bekon to nie mieso? Hot dogi to tez mieso, a zatem generalnie zasada jest ta sama. Jesli ci to przeszkadza, sa takze parowki z drobiu, oczywiscie obrzydliwe, i jesli wolisz podejsc do problemu technicznie, a nie smakowo, to czymze innym jest kurczak niz jajem, ktore sie usamodzielnilo? No i prosze, wychodzi za kazdym razem na to samo. -Ty chyba jestes chory, George. -Oczywiscie, ze jestem chory. Jak myslisz, dlaczego twoj ojciec poblogoslawil nasz zwiazek? Aurora dopiero teraz zauwazyla, ze na kuchennym stole stal koszyk z owocami, przyczajony jak waz. George pocalowal ja, a potem wyjal ze zlewu scierke. Na sciance piekarnika pozostalo jeszcze troche rozlanej kawy. -A to co? - zapytala, podchodzac do wiklinowego koszyka. Do raczki przywiazana byla wstazeczka wizytowka. -Znalazlem to rano na werandzie. Moze ty znasz kogos, kto pracuje na statku rejsowym? -Bon voyage - przeczytala na wizytowce. - "Od przewoznika". Czy to jakis dowcip? -Zabij mnie, a ci nie powiem, moja Pani. Zreszta juz przestalem sie zastanawiac, skad pochodza tajemnicze przesylki. Nie ma co tracic czasu. Poczestuj sie jakims jablkiem. Wlasciwie powinien powiedziec: jablkiem, gdyz bylo tylko jedno. Ulozone na szczycie przejrzalych bananow i niedojrzalych winogron, czerwone, lsniace, o wypolerowanej skorce, wygladalo najbardziej apetycznie z calego zestawu. Aurora wziela je do reki, poczula w dloni chlod owocu i przypomnialy jej sie natychmiast rozne znane z dziecinstwa bajki. Usmiechnela sie. -Uwazaj, moze byc zatrute - ostrzegl ja George. -Tak jak wino w stodole? -Dokladnie. -Hmm... Chyba zniose tego typu trucizne po raz drugi. -A wiec, smacznego - powiedzial George. Po raz drugi wyzal scierke, a potem zajrzal do nalesnikow i parowek. To, co nastapilo pozniej, nie wygladalo zbyt dramatycznie, chociaz z pewnoscia powinno. George slyszal, jak Aurora ugryzla owoc, a chwile pozniej dobiegl do jego uszu stuk jablka, ktore upadlo na podloge. -Och, moj... - zaczela mowic Aurora. -Aurora? George obejrzal sie i zabaczyl, ze dziewczyna slania sie na nogach. -Och, moj... - powtorzyla Aurora. Bylo to, oczywiscie, Zatrute Jablko. Poza tym bylo to takze Jablko Wiedzy i zanim Aurora stracila swiadomosc, owa wiedza objawila sie jej oczom. -Spiaca Krolewna. On po prostu kocha braci Grimm. George zlapal ja, zanim osunela sie na podloge. III Dwa dni pozniej, trzynastego, Ragnarok i Jinsei urwali sie z porannych zajec i poszli do miasta na lody ze smietana i owocami, ktore mozna bylo dostac w Cravings Ice Cream Shoppe. Od ucieczki przed ciezarowka spedzali ze soba wiecej czasu. Ragnarok nigdy przedtem nie przyjaznil sie z kobieta i wydawalo mu sie to absolutnie niemozliwe. Jednak ich znajomosc nosila wszelkie cechy bliskiej przyjazni, zas jego milosne oczekiwania zostaly wyhamowane w sposob wlasciwy dla dzentelmena z Poludnia.To nie bylo tak, ze Jinsei zastapila Kaznodzieje Ragnarokiem. Nikt, ani mezczyzna, ani kobieta, nie bylby w stanie go zastapic. Jednak ona sama z pewnoscia zajela podobne miejsce w sercu Ragnaroka. Przegadali ze soba wiele nocy, wspierajac sie i pomagajac sobie nawzajem zmagac sie z przezytymi nieszczesciami, jak to robia prawdziwi przyjaciele. Doprawdy, bardzo wiele ze soba rozmawiali. W ten poniedzialkowy poranek Jinsei zapobiegla kolejnemu nieszczesciu, nie dopuszczajac do rozlewu krwi. -Prosze, kogo tu widzimy! Jack Baron, wciaz piastujacy stanowisko Prezydenta popularnego Bractwa Rho Alpha Tau, wysiadl ze swojego porsche. Z nonszalancka mina zastapil droge Ragnarokowi i Jinsei, ktorzy wlasnie opuszczali lodziarnie. Nie byl sam: na tylnym siedzeniu rozpierali sie Bobby Shelton i Bili Chaney. -Co slychac w swiecie Cyganerii? - zapytal wesolo Jack. - A na Wschodzie? -Nie - zatrzymala Ragnaroka Jinsei, chwytajac go stanowczo za reke. Przecznice dalej stal oparty o woz patrolowy policjant Samuel Doubleday, czekajac na Nattie Hollister, ktora poszla kupic ciastka i kawe. Jednak Jinsei byla w bledzie, jesli sadzila, ze Jack Baron nie zauwazyl policji. Jesli zas sadzila, ze obecnosc policji moglaby powstrzymac Braci Szczurow, mylila sie jeszcze bardziej. -Pytam powaznie - powiedzial Jack Baron, widzac, ze Ragnarok nie odpowiada, tylko rzuca mu grozne spojrzenia. - Powaga, co u was slychac? -Usmiechnal sie szatansko. - Co tam u starego Kaznodziei? -Alez, Jack! - zawolal Bobby Shelton, parodiujac zaklopotanie. - Jack, nie powinienes o to pytac. Nie slyszales nowin? -Czemu nie, Bobby. - Jack udawal zaskoczenie. - Jakich nowin? -O naszym starym przyjacielu Kaznodziei - wtracil sie Bili Chaney. -Temu, ktory nie byl w stanie sie oprzec... -Oprzec czemu? Presji uczelni? -Prawu grawitacji - odpowiedzial Chaney i Jinsei udalo sie powstrzymac Ragnaroka tylko dlatego, ze zawisla na nim calym cialem. -Nie! - zawolala tak, jak wola sie na atakujace psy. Ragnarok zacisnal piesci, gotowy do zadania ciosu. -Swietnie - podjudzal go Baron, robiac ruch, jakby sie przed nim za - slanial. - Swietnie, uderz mnie na oczach tych gliniarzy, a przysiegam na Boga, ze oskarze cie o napad. No, juz! Omal tego nie zrobil. Jinsei powstrzymala go, bardziej zreszta sila woli niz fizycznie. Powoli Ragnarok uspokoil sie na tyle, ze nie musiala go juz trzymac. -No, dobra - Baron zaczal go znowu prowokowac. - Masz to w dupie. Po prostu... Jinsei odwrocila sie do niego wsciekla. -Pierdol sie - powiedziala. To stare i zdecydowanie naduzywane przeklenstwo, zabrzmialo jak nowe, gdy padlo z jej ust. Jack Baron zaniemowil ze zdumienia. Shelton, futbolista, przejal pilke. -Uwazaj, co mowisz - ostrzegl ja. Chociaz gorowal nad nia wzrostem i waga, Jinsei nie bala sie go. Kiedys ten facet ja rzeczywiscie nastraszyl, ale to bylo przed Gumowa Dziewica. -Ani mi sie sni - zaperzyla sie. - To ty uwazaj. Jeszcze jedna zaczepka, jeszcze jedno slowo i ja sie z wami policze. A jesli bedziecie mnie probowali oskarzyc o napad, powiem glinom, ze groziliscie mi gwaltem. -Gwaltem? Myslisz, ze ktos uwierzy w gwalt w bialy dzien... -No to sprobuj, a sam sie przekonasz - przerwala mu Jinsei. - Wiem cos niecos o waszym Domu. Zobaczymy, czy nie uwierza w gwalt. Ale jedno jest pewne, najlepszy adwokat nie pomoze ci sie pozbyc blizn z twarzy. Mowiac to, zgiela palce jak szpony. Miala dlugie paznokcie, wystarczajaco dlugie. Shelton gotow byl do jakiejs cietej riposty, ale zawahal sie, widzac w jej oczach cos nieoczekiwanego i zlowrogiego. Cofnal sie. -I nie szukajcie wiecej zaczepki - ostrzegla ich Jinsei. Widzac, ze nawet Baron potraktowal jej grozbe powaznie, wyciagnela za siebie reke, aby dotknac Ragnaroka. Jej dlon, zaciskajaca sie na jego rece, byla tak delikatna, jak ostra byla jej mowa do Braci. -Chodzmy, Charlie. Ragnarok, tak samo zaskoczony jak Bracia Rho Alpha, dal sie jej poprowadzic. Bracia rozstapili sie, chociaz Bili Chaney mial pewne opory. Jinsei przeszla obok niego z takim impetem, ze stracil rownowage i plasnal tylkiem w rynsztok. -Hej! - zawolal Bobby Shelton w kierunku Doubledaya. - Hej, widzieliscie to? Policjant, ktory dlubal palcem w nosie, rozejrzal sie zdziwiony dookola. -He? - wymamrotal. -Juz nic - powiedzial Jack Baron. Obserwowal, jak Szara Dama i Cygan oddalaja sie, trzymajac sie za rece. - To jeszcze nie koniec. IV Ostatnia proba techniczna z Zielonym Smokiem miala miejsce pozno w nocy i odbyla sie w tajemnicy. Glowne pomieszczenie w Odlewni nad wawozem Fali Creek, naprzeciw akademika Risley, budynku przypominajacego stodole, uprzatnieto i wyniesiono z niego wszystkie latwo palne przedmioty. Na zewnatrz, wzdluz drogi, ustawiono tablice ostrzegawcze, na wypadek gdyby pojawil sie w poblizu ktos z Ochrony Bezpieczenstwa Publicznego i uznal, ze zlamano przepisy. Wewnatrz stalo szesciu Architektow, kazdy z gasnica w dloni. Wsrod nich byl Modine i Curlowski, projektanci bestii.Larretta Stodges, Mozg Przedsiewziecia, kleczala obok glowy Smoka (reszta bestii znajdowala sie po drugiej stronie ulicy, w Sibley Hall, gotowa do przylaczenia). Glowa miala ponad jard wysokosci i okolo pieciu stop od czubka nosa do konca szyi. Dolna szczeka zamocowana byla na zawiasach, z paszczy wyzieraly ostre kly. Wewnatrz pyska znajdowalo sie zaiste diabelskie urzadzenie, skladajace sie ze zbiornikow i wezy do polewania, przy ktorych Larretta dokonywala ostatnich poprawek. Caly leb byl niepalny, a przynajmniej mialo tak byc. -Wszystko zrobione - powiedziala Larretta, wycierajac dlonie. - Niech kazdy zajmie swoja pozycje i upewni sie, ze nie ma w poblizu ognia. Odpiela od paska urzadzenie, moze nie tak diaboliczne, ale nie mniej zlowieszcze niz to w glowie smoka. Kiedys bylo to walkietalkie, ale teraz troche je zmieniono i pomalowano na jaskrawozielony kolor. Na boku mialo, oczywiscie, czerwony przycisk. -Tak powstaje historia, panowie. Larretta nacisnela guzik. Dolna szczeka Smoka opadla z trzaskiem. Pierwszy strumien ognia wylecial z paszczy smoka na odleglosc osmiu stop, opryskujac przeciwlegla sciane i niemal siegajac Modine'a, ktory mimo ostrzezenia wybral zle miejsce. Przestraszony, uruchomil gasnice i rozpylil wszedzie CO2. Larretta zdjela palec z przycisku i ogien zniknal, a paszcza smoka znowu sie zamknela. -Panowie - oswiadczyla, chociaz Modine wciaz jeszcze walczyl z gasnica - uwazam, ze jestesmy gotowi. CZARNY DESZCZ I Czternastego marca, w wigilie Id, koniec Bajki byl dosc bliski zadowalajacego konca. Pan Sloneczny siedzial na parapecie swojego Okna na Swiat, popijal retsine i przygladal sie kolejnej eskadrze deszczowych chmur, jakie zbieraly sie pod wieczor nad Itaka. Coz za depresyjna pogoda... ale gdyby nawet pan Sloneczny mial cos przeciwko opadom, nigdy w pierwszym rzedzie nie przejmowalby sie Wzgorzem.Na jego kolanach spoczywala dawno juz nie uzywana zlota lira. Z boku stal dzbanek, szczelnie zamkniety pokrywka. Przed jutrzejszym wielkim finalem musial wykonac jeszcze jedno Wtracenie. Najpierw jednak postanowil umilic sobie czas, grajac na lirze, jak to mial w zwyczaju, stare tematy na przemian z improwizowanymi kawalkami. Uderzajac w struny, caly czas spogladal jednym okiem na Itake, zasmiewajac sie z absurdalnych poczynan Stephena George'a, biednego George'a, ktorego Ksiezniczka, zatruta jablkiem, lezala pograzona w tajemniczym snie w szpitalu Tompkins County General. -Juz niedlugo zakonczymy nasze sprawy, George, nie przejmuj sie - powiedzial pan Sloneczny, przerywajac gre. - Niewiele juz zostalo do zrobienia. Tylko pamietaj, jaka cnota jest cierpliwosc. Odlozyl lire, napil sie jeszcze retsiny i zagryzl kawaleczkiem sera feta. To, co chcial teraz zrobic, przypominalo, w pewnym sensie, ostateczna zaglade. Mial zamiar uzyc ognia artyleryjskiego i aby to osiagnac, wystarczylo kilka zdan napisanych na Maszynie do Pisania. A poniewaz pan Sloneczny, juz od stuleci wystepujacy w roli Opowiadacza, pokochal zniszczenie nawet bardziej niz braci Grimm, wiec jesli nawet przy tej okazji kilka niewinnych wiewiorek padnie martwych gdzies na boku - poza glowna Fabula - no, coz, bedzie tylko zabawniej, prawda? Tak wiec, uwazajac, aby nie wdychac ulatniajacych sie oparow, uniosl pokrywe dzbanka, ukazujac znajdujacy sie w srodku przerazliwie cuchna - cy gulasz: zupe z koszmarow sennych, uwarzona z ciemnych grotow strzal, ktore pan Sloneczny odcial z kolczana jednego z Innych, przyprawionych najobrzydliwszymi rzeczami, jakie udalo mu sie wygrzebac z roznych katow Biblioteki. Gdy zdjal pokrywe, zupa zaczela wsciekle bulgotac. Pan Sloneczny odganial unoszaca sie chmure, rozwscieczony, czarny kumulus, posylajac ja w stratosfere, gdzie znalazla sobie miejsce wsrod innych deszczowych chmur. Swiat, ktory znajdowal sie pod nia, wygladal jak unoszaca sie w przestrzeni kula, przedmiot ataku. II Jest wiele rodzajow deszczu: chlodne deszcze wiosenne, cieple deszcze letnie, ulewy, ktore przynosza powodz, zlote deszcze, ktore zamieniaja sie w bogow, deszcze zab i innych dziwnych rzeczy, ktore zadziwiaja naukowcow. Ale deszcz, ktory wybral pan Sloneczny, aby posunac do przodu Fabule, byl jeszcze inny. To byl Czarny Deszcz, przynoszacy szalenstwo, tak jak pelnia ksiezyca.Padal nad cala Itaka i okolica. Z pozoru wygladal zupelnie normalnie, ale tu i owdzie spadaly krople, ktore byly niebezpieczne. Gdy trafialy na linie wysokiego napiecia, nastepowaly wyladowania elektryczne i pozary, zamokniete urzadzenia przestawaly pracowac i czesto powodowaly niebezpieczne awarie, gdy zas wpadaly do oczu lub na jezyki ludzi, wystarczyl tylko pretekst, aby wyzwolic w nich agresje. Nattie Hollister i Sam Doubleday patrolowali miasto. Jechali wzdluz Tioga Street, sluchajac chrapliwych komunikatow na pasmie policyjnym. Wydawalo sie, ze wszyscy lunatycy w Hrabstwie Tompkins uparli sie, aby dzisiaj poszalec. Hollister i Doubleday szukali czerwonego forda pickupa, ktory w calym centrum skosil slupki od skrzynek telefonicznych. -Nie wiemy, czy jest w srodku kierowca, czy nie - zazartowal dyspozytor. Doubledayowi, ktory spedzil caly styczen z reka w gipsie, wcale nie bylo do smiechu. Przeczytal oficjalny raport o "Poscigu na Wzgorzu", jak nazwal to jakis Dexter w "Journalu", i kilka detali za bardzo przypominalo mu wlasny wypadek, aby byc wobec tego obojetnym. -Dzisiaj - powiedzial, nie zwazajac na trajkotanie dyspozytora - dzisiaj zanosi sie na rownie psychopatyczny dzien, jak... Jego slowa przerwal odglos wybuchu, dochodzacy od strony The Commons. -... jak w Nowy Rok. III Padal ulewny deszcz, gdy Ragnarok wrocil o zmierzchu do domu po wczesnej kolacji z Jinsei. Czesciej chadzal piechota, niz jezdzil, gdyz jego motor wciaz jeszcze nie byl na tyle sprawny, aby uzywac go w ruchu ulicznym. Nie mial pieniedzy i sam wykonywal niezbedne naprawy. Troche to trwalo i na razie Ragnarok cwiczyl chodzenie na piechote, wybierajac nie uczeszczane szlaki i tak waskie aleje, aby nie wjechal tam za nim zaden duzy pojazd.Solidnie przemokniety, ale nie az tak, zeby czuc sie z tego powodu nieszczesliwy, wszedl na ganek i pchnal drzwi wejsciowe. Pierwszym zwiastunem, ze stalo sie cos zlego, byl zapach, ale zaraz potem Ragnarok zobaczyl zniszczenia na wlasne oczy. Nie musial nawet zapalac swiatla, aby stwierdzic, ze ktos zdemolowal mu mieszkanie kafarem. W scianach byly powybijane dziury, a gruba warstwa gipsowego pylu pokrywala w wielu miejscach czarna farbe. Nieliczne meble, jakie mial w domu, spotkal ten sam los. Po chwili Ragnarok zidentyfikowal zrodlo smrodu. Toaleta. Ten skurwysyn musial rozbic rury. Nie zajrzal jednak do lazienki, gdyz nagle uderzyla go jeszcze inna mysl - komorka... - i z ogniem w oczach rzucil sie w strone wyjscia. Pobiegl do skladziku, gdzie trzymal swoj uszkodzony motocykl. Na ziemi lezal wyrwany zamek, a drzwi byly uchylone. Ragnarok wyciagnal reke, aby je szerzej otworzyc, i w tym momencie wpadla mu do oka kropla deszczu. Zaklulo, zapieklo. Swiat zniknal na ulamek sekundy, a gdy z powrotem wrocila mu swiadomosc, byl juz wewnatrz komorki i zaciskal piesci, patrzac na kupe zlomu, ktora jeszcze niedawno byla jego motocyklem. Pojazd zostal tak zdemolowany, rozbity na drobne kawalki, ze jedynie dzieki wspomnieniom wiedzial, czym byly wczesniej te pogruchotane fragmenty. Ragnarokiem wstrzasnal dreszcz furii i pragnal natychmiast dac ujscie swojej agresji, ale podobnie jak w przypadku ciezarowki bez kierowcy, nie zrobil tego, bo zabraklo przedmiotu ataku. Mogl oczywiscie wyladowac swoja zlosc na scianach skladzika, ale zanim to zrobil, zauwazyl rzecz, o ktorej zapomnieli wandale: wsrod odlamkow szkla z reflektorow lezala jego czarna palka, nie uszkodzona. To nie bylo ani narzedzie destrukcji, ani beztrosko pozostawiony slad, tylko jego wlasna bron, jednak jej widok byl dla Ragnaroka objawieniem. Nagle zrozumial, juz wiedzial, kto tu byl. -Oczywiscie - powiedzial do siebie, schylajac sie i ujmujac palke dlonia w rekawiczce. - Oczywiscie. Jack, kolego, Jacku Baronie, ostrzegalem cie, abys nie wchodzil mi w droge. Wyciagnal reke i obracajac sie w miejscu, raz, dwa, trzy razy ze straszliwa sila przecial palka powietrze. Odbijala sie z glosnym hukiem od scian, a odlupane kawalki drewna wypadaly na zewnatrz szopy, gdzie padajacy deszcz natychmiast je zmoczyl. -Ide po ciebie, Jack - oznajmil Ragnarok. IV -Pojdziesz - zgodzil sie pan Sloneczny, ktory znowu siedzial przy swoim Biurku i Patrzyl. - Ale nie tak szybko, jak ci sie wydaje. - Wypil lyk retsiny. - Cierpliwosci, chlopcy... cierpliwosci. BOLESNA CNOTA CIERPLIWOSCI I Bledem byloby sadzic, ze spiaczka, w jaka zapadla Aurora po ugryzieniu Jablka, zalamala psychicznie George'a. Gdy po zniknieciu Kaliope omal nie zamarzl na smierc, odebral raz na cale zycie lekcje, po ktorej obiecal sobie, ze juz nigdy nie da sie zlapac w pulapke rozpaczy. Co nie znaczylo, ze nie martwil sie tym, co dzialo sie z Aurora.Lekarze ze szpitala Tompkins County General nie umieli podac przyczyny jej stanu, nie znalezli zadnego fizycznego wytlumaczenia dla spiaczki. Analiza laboratoryjna wykazala, ze jablko, ktore ugryzla, bylo absolutnie w porzadku, bez sladu jakiejkolwiek trucizny. Mimo to Ksiezniczka wciaz spala, poniedzialek przechodzil we wtorek, ktory stawal sie sroda, a nastepnie wigilia Id Marcowych, zas lekarze, ktorzy nie potrafili znalezc przyczyny, tym bardziej nie wiedzieli, jak ja leczyc. George mial na ten temat kilka teorii. Chociaz czasami niewatpliwie zachowywal sie nierozsadnie, to jednak nie byl glupi i zaiste bylby kiepskim opowiadaczem, gdyby na pierwszy rzut oka nie rozpoznal bajki. Ale jesli nawet postanowil uwierzyc w to, w co kazaly mu wierzyc absolutnie nieprawdopodobne wydarzenia zeszlego roku, wskazujace na to, ze ktos Potezny urzeczywistnial fantazje braci Grimm, to co mial robic? Wtorek i srode spedzil wsrod regalow Bibliotek Uris i Olin, szukujac odpowiedzi na to pytanie. Biblioteka Olin bylajedna z najlepiej wyposazonych tego typu placowek w calym kraju, ale mimo panujacej w latach osiemdziesiatych manii wydawania samouczkow, nie znalazl ani jednej broszury na temat tego, jak wydostac sie z czyjes fantazji. George szukal pomocy w dzielach Malory'ego, Chaucera, a nawet, Boze dopomoz mu, Edmunda Spencera. W bardzo starym wydaniu "Encyklopedii katolickiej" przeczytal o swietym Jerzym, ktory trzykrotnie byl bliski smierci na torturach, i z ktorego ciala, gdy w koncu scieto mu glowe, plynelo mleko, a nie krew. Nic z tego, co znalazl w ksiazkach, nie bylo w najmniejszym stopniu ani inspirujace, ani zabawne i kiedy w srode wieczorem zasiadl przy szpitalnym lozku Aurory, zrobil to, co podpowiadal mu instynkt. Wyprobowal najbardziej klasyczna dla zaczarowanego snu terapie: Pocalunek. Nie poskutkowalo. Krytycy mogli, co prawda, obwolac go Swietym, ale nikt nigdy nie nazwal George'a Ksieciem. Aurora spala wiec dalej. Czujac, ze w jakis zasadniczy sposob zawiodl jej oczekiwania, George wrocil do domu, zly na siebie, zjadl nieprzyzwoita ilosc pizzy na wynos, ktora kupil, a potem spal smacznie przez szesc godzin. To nie bylo w porzadku. Sytuacja przypominala Blokade Tworcza, najstraszliwszy moment w trakcie wymyslania opowiesci, gdy Pisarz nie ma najmniejszego pojecia, co powinno sie dalej wydarzyc i wystarczy najdrobniejsze przesuniecie wskazowki sekundnika na zegarku, aby jego mysli ulegly rozproszeniu, co powodowalo, ze mial powazne trudnosci z koncentracja. A przeciez George nie decydowal w tej Historii o niczym, i to wlasnie bylo najgorsze. Nastepnego dnia wstal przed switem i wybiegl z domu z silnym postanowieniem dokonania czegos waznego. Na jego twarzy malowala sie tak desperacka nadzieja, ze sploszyl napotkanego po drodze porannego biegacza. Jedyny plan dzialania, jaki mu przyszedl do glowy, zakladal, ze musi udowodnic, ile jest wart, najlepiej dokonujac bohaterskich lub milosiernych czynow. A wtedy Pocalunek nabierze mocy. Klopot jednak polegal na tym, ze tego dnia nie zanosilo sie na zadne bohaterskie lub milosierne czyny. Spacerujac po ciemku wzdluz brzegow wawozu Cascadilla, George uslyszal z dolu cos, co brzmialo jak rozpaczliwe jeki. Kiedy jednak po grozacym smiercia biegu w dol znalazl sie na dnie wawozu, zobaczyl tam zadowolona, choc nieco zmarznieta pare, ktora nie potrzebowala niczego poza grubym spiworem. Zawiedziony i zawstydzony George ruszyl sciezka w strone miasta, gdzie zamierzal otoczyc opieka dzieci udajace sie do szkoly. Jednak wszystkie na jego widok uciekaly, przerazone wyrazem jego twarzy. Zaniedbana staruszka, ktorej chcial pomoc przejsc przez ruchliwa jezdnie, odmowila wspolpracy, pozostawiajac go krztuszacego sie mocnym zapachem kwiatu galki muszkatolowej. Az do poznego popoludnia George krazyl po Wzgorzu, wypuszczajac sie daleko na polnoc, az poza Cayuga Heights, i zdarzaly mu sie wylacznie podobne przygody. Deszcz zaskoczyl go na otwartej przestrzeni, z dala od jakiegokolwiek schronienia, jednak w przeciwienstwie do chaosu, jaki ulewa wywolala w Itace, George nie doznal zadnego uszczerbku na psychice, zmokl jedynie do suchej nitki. Byl tak wyczerpany, ze pragnienie obudzenia Aurory zmienilo sie w gniew przeciwko nie znanemu wciaz Sprawcy jego nieszczesc. Posuwajac sie z trudem po bocznych drogach, George przeklinal unoszace sie nisko chmury, z ktorych, jak mu sie wydawalo, dobiegalo slabe echo czyjegos smiechu. -Na co jeszcze czekasz? - wrzeszczal. - Jestem gotow na wszystko, niech sie to wreszcie zacznie! Z tylu rozlegl sie niespodziewanie dzwiek syren alarmowych. George odwrocil sie z nadzieja, ze nadszedl w koncu dlugo oczekiwany moment dokonania bohaterskiego czynu ku chwale Ksiezniczki. Niestety, po raz kolejny sie rozczarowal. Ani jadaca z nadmierna szybkoscia czerwona ciezarowka, ani siedzacy jej na ogonie policyjny samochod nie dawaly szansy na wykazanie sie rycerskoscia. Nie pozostalo mu nic innego, jak uskoczyc z drogi, aby uniknac blotnego prysznica ze strony mknacych na zlamanie karku i trabiacych aut. Zniknely z pola widzenia rownie predko, jak sie pokazaly. George uslyszal jednak, jak Sam Doubleday krzyczal: "Zatrzymaj sie, kutasie". Zaraz potem halasy ucichly i slychac bylo tylko pluskanie kropel deszczu, gniewne sapanie George'a i slaby, dochodzacy z nieba, smiech. -No dobrze - powiedzial z furia George. - W porzadku. Rob, jak chcesz. Z nowa energia ruszyl w strone, gdzie zniknela ciezarowka i woz policyjny. Jednak dopiero, gdy zapadl zmierzch, George spotkal kogos, kto naprawde potrzebowal pomocy, ale wtedy bylo mu juz wszystko jedno. II O ile George nie zostal dotkniety szalenstwem, jakie splynelo na Itake wraz z deszczem, Ragnarok byl niemal caly w nim zanurzony. Przemierzal University Avenue w kierunku Fraternity Row, nie mogac sie doczekac, kiedy zalatwi Jacka Barona tak, jak on zalatwil jego motor. Wydawalo sie, ze wzdluz wybranej przez niego trasy slady zniszczenia nagromadzily sie szczegolnie gesto, niby zainscenizowane na Wzgorzu zywe obrazy Salwadora Dalego. W jednym z mijanych domow ktos z oblakanczym chichotem miotal przez wielkie salonowe okno modele pociagow; dwadziescia jardow dalej ktos inny zdecydowal sie wyrzucic na srodek Avenue swoje meble: lezala tam spaczona szyfoniera, namokniety deszczem dywan, potluczone tremo.Kawalek dalej, przeklinajac, ze nie moze biec szybciej, Ragnarok napotkal kolejny obrazek rodem z Dalego: zarosniety facet w skorzanym ubraniu, z przytroczona u paska szosteczka piwa, prowadzil konia o purpurowej grzywie. Z.Z. Top byl w Zachodnim kampusie, gdy zaczal padac Czarny Deszcz. Niewinna sprzeczka, jaka wywiazala sie miedzy dwoma przechodzacymi studentami, przerodzila sie niespodziewanie w brutalna bijatyke i trzeba bylo pomocy az szesciu przechodniow, aby ja zakonczyc. -Mialem dosc przygladania sie temu - zaczal opowiadac Z.Z. Top, chcac zrelacjonowac wydarzenie przyjacielowi - i wtedy zobaczylem konia Lwiego Serca, pedzacego jezdnia bez jezdzca. Nie tak latwo bylo go zlapac i uspokoic. Jednak Ragnarok nie zamierzal zatrzymywac sie na pogawedke. Top ani sie obejrzal, jak wyrwal mu lejce i odepchnal na bok. -Hej! - zawolal, widzac, ze Ragnarok wsadza stope w strzemie i usiluje wskoczyc w siodlo. - Rag, co ty chcesz zrobic... -Spiesze sie - warknal Rag, gdy wreszcie udalo mu sie usadowic na grzbiecie konia. Trzymajac w jednej rece palke, sciagal wsciekle lejce, aby zawrocic wierzchowca, ktory parsknal niezadowolony. -Ragnarok - zaczal Top. - Ragnarok, poczekaj, przeciez nie umiesz... Za pozno. Uderzenie ostrogi, rozkazujacy okrzyk i ogier wraz z jezdz - cem ruszyli do przodu samobojczym galopem. -...jezdzic konno - skonczyl Z.Z. Top, patrzac, jak znikaja w strugach deszczu. III Deszcz bebnil o sciany budynku Rho Alpha Tau, ale Bracia nie przejmowali sie tym zupelnie, podobnie jak narastajacym na zewnatrz chaosem.Pieciu z nich, Bili Chaney, Bobby Shelton i jeszcze trzech innych, zebralo sie w pokoju gry i rzneli w Pokera Prawdziwego Jebaki. Byl to wariant, w ktorym uzywalo sie kart z aktami kobiet. W chwili, gdy Ragnarok zabieral Z.Z. Topowi konia, Chaney sprawdzal Sheltona, a w puli bylo dwadziescia piec dolarow. -Dwie pary, z Linda Lovelace - oswiadczyl. Norris Mailer, jeden z Braci, nie mogl sie powstrzymac, aby nie dodac: -Jak dla mnie, wyglada na cztery pary, Bili. Bobby Shelton rzucil im wsciekle spojrzenie. -Norris, czy znasz jakis dowcip, ktory bylby swiezszy niz gacie Marthy Washington? Chaney zgarnal pule, a zganiony Mailer zebral karty i zagral jako bankier. Byli w srodku kolejnego rozdania, gdy w sali pojawil sie Jack Baron. Wszedl tak cicho, ze z poczatku jego obecnosc zauwazyl tylko Bobby Shelton, ale juz po chwili wszyscy pozostali poszli za jego wzrokiem. Norris Mailer wrecz wybaluszyl oczy. Prezydent Domu byl jeszcze mokry od deszczu, ktory zaskoczyl go w czasie popoludniowej eskapady. Wlosy lepily mu sie do czaszki i rozgladal sie dookola dzikim wzrokiem, jakby kogos szukal. Dlon zaciskal na uchwycie mlota pneumatycznego, ktorym zdemolowal dom i motocykl Ragnaroka. W pewnej chwili wydawalo sie, ze Jack Baron zamierza roztrzaskac tym narzedziem jedna lub dwie czaszki. I wrazenie to bylo najzupelniej prawdziwe. -Jakies prace na swiezym powietrzu, Jack? - zapytal Shelton, patrzac na mlot pneumatyczny. - Stawiales namiot, czy co? -Gdzie on jest? - Jack patrzyl podejrzliwie na kolegow. - Juz tu powinien byc. Kto go widzial? -Kogo mielibysmy widziec? - zapytal Bili Chaney. Mierzyl odleglosc do drzwi, zastanawiajac sie, jak szybko moglby do nich dobiec. -Ragnaroka, oczywiscie! Ten skurwysyn juz dawno powinien tu byc! -Dlaczego mialby tu byc, Jack? - z niedowierzaniem zapytal Shelton. Jack nie odpowiedzial, koncentrujac cala uwage na zegarze, stojacym w kacie sali. Tykal powoli i niezbyt glosno, ale jego dzwiek najwyrazniej denerwowal Prezydenta. Gdy zegar zaczal wybijac godzine, Baron podszedl do niego i z calej sily uderzyl mlotem w tarcze. -Hej! - zawolal Norris Mailer, wykazujac tym samym totalna glupote. - Hej, hej, moj stary zaplacil za ten ze... Jack odwrocil sie w jego strone i cisnal mlotem w mowiacego. Bili Chaney zerwal sie z krzesla z predkoscia blyskawicy. -Gdzie on jest? - ryknal Jack do trzech pozostalych graczy. - Chce go tu miec natychmiast! Chce go tu miec natychmiast! Mailer, lezac na podlodze, zaciskal palce na tym, co pozostalo z jego nosa, i jeczal glosno przez polamane zeby. IV Ragnarok bylby niezwykle szczesliwy, gdyby mogl zadowolic Jacka, ale jego konna szarza na siedzibe Rho Alpha Tau zakonczyla sie przedwczesnie. Szczescia starczylo mu na tyle, aby dojechac do Mostu Cayuga Heights, kiedy to wreszcie ogier zbuntowal sie z powodu gwaltu, jaki mu zadawal. Ragnarok jechal na nim tak, jak na swoim motocyklu, bijac wszelkie rekordy predkosci i mimo zupelnego braku doswiadczenia w konnej jezdzie, az do chwili, gdy zwierze zrzucilo go z grzbietu, byl gleboko przekonany, ze panuje nad sytuacja. Byli mniej wiecej w polowie dlugosci mostu, pod spodem huczal spieniony Strumien, gdy nagle ogier raptownie sie zatrzymal. Przod konia obnizyl sie, zad poszedl w gore, wyrzucajac Ragnaroka w powietrze jak z katapulty.Szybujac w powietrzu, niefortunny jezdziec ogladal swiat do gory nogami. Byl przekonany, ze przeleci przez barierke na druga strone i, o dziwo, wcale sie nie martwil, iz w ten sposob moze stracic szanse na spotkanie z Baronem. Zanim strzaskal wlasnym cialem balustrade, zauwazyl jeszcze, ze deszcz slabnie. W glowie zadzwieczal mu potezny dzwon. Okulary sloneczne pekly na pol i spadly do wawozu, a on sam zwalil sie z impetem na stalowa konstrukcje mostu. Z rozciecia na czole plynela mu krew, zalewajac oczy, ktore patrzyly nieruchomymi zrenicami na zamierajacy deszcz. Ogier przez chwile go obserwowal, nastepnie parsknal i ruszyl galopem przed siebie. Zatrzymal sie dopiero przed budynkiem Carl Sagan, gdzie spokojnie zaczal skubac zeszloroczna trawe. Ragnarok przez pol godziny lezal nieprzytomny na moscie. W tym czasie deszcz ustal calkowicie, a Stephen George wracal na Wzgorze, mokry, zablocony i kompletnie wyczerpany. Przespacerowal sie bezowocnie wzdluz Fraternity Row, nie znajdujac zadnej zrozpaczonej studentki, ktorej moglby udzielic pomocy, ani zadnej innej okazji, ktora dalaby mu szanse wykazania sie odwaga. Postanowil wiec wrocic do domu i jeszcze raz przemyslec swoja strategie. Nie minely dwie minuty od podjecia tej decyzji, gdy natknal sie na lezacego Cygana... ktorego zreszta o maly wlos w ogole by nie zauwazyl. George nie poczul jednak ani smaku zwyciestwa, ani ulgi. Sprawdzil tylko, czy Ragnarok oddycha, i pobiegl wezwac pogotowie. Oczywiscie, nie zdawal sobie sprawy, ze stalo sie wreszcie to, na co czekal niecierpliwie przez caly dzien. W SZPITALU I Gdy Ragnarok odzyskal przytomnosc, lezal w jednoosobowym pokoju w szpitalu Tompkins County General. Mial zabandazowane czolo i zwiazane opaska jedno zebro, ale poza tym byl w zadziwiajaco dobrym stanie, jesli nie liczyc popielatej barwy twarzy. Wygladala tak, jakby odplynela z niej cala krew.-Wygladasz jak tofu - powiedziala cieplo Myoko, gdy otworzyl oczy. -Gdy nastepnym razem postanowisz ukrasc mojego konia - dodal Lwie Serce - nie zapomnij poprosic mnie o kilka lekcji konnej jazdy. Krzywiac sie z bolu, Ragnarok uniosl glowe o kilka cali i rozejrzal sie zdumiony dookola. -Czy go zabilem? - zapytal slabym glosem. -Charlemange ma sie dobrze - odpowiedzial Lwie Serce, sadzac, ze pyta o konia. - Mial sporo szczescia, czego zreszta nie zawdziecza tobie. Gdzie sie, do cholery, tak spieszyles? -To teraz niewazne - przerwala Myoko. - Jak sie czujesz, Ragnarok? Glowa Czarnego Rycerza z powrotem opadla na poduszke. Wydawalo sie, ze ich nie slyszy. Po chwili wyszeptal do siebie: -Nie, nie. Jeszcze nie. Myoko i Lwie Serce wymienili spojrzenia. -Ragnarok? - powiedziala czule Myoko. - Godziny przyjec niedlugo sie koncza, ale Jinsei bedzie tu za pietnascie minut. Chcesz sie z nia zobaczyc? -Jeszcze nie - powtorzyl Ragnarok i nagle usiadl na lozku, probujac wstac. -Chwileczke, Rag - powstrzyma! go przerazony Lwie Serce. - Lekarz powiedzial, ze musisz odpoczac. Nie wiedza jeszcze, czy przezyles wstrzas. -Musze porozmawiac ze Stephenem George'em - upieral sie Czarny Rycerz. -Mozesz mu podziekowac jutro, Rag. Zreszta, zadzwon do niego, jak chcesz. -Nie ma potrzeby. - Ragnarok macal stopami podloge, szukajac oparcia. Wreszcie udalo mu sie wstac. - Nie ma potrzeby dzwonic, on jest w szpitalu. -Nie, kilka minut temu poszedl do domu. Powiedzial, ze ma nadzieje, iz ty... -On tu jest. Odwiedza Aurore. -Aurore? -Skad o tym wiesz? - zapytal Lwie Serce. - Skad to wiesz, Rag? Ragnarok zatrzymal sie, zdziwiony pytaniem. -Skad?... Po prostu wiem. Ktos... - spojrzal na Myoko -...ktos musial mi to wyszeptac w ucho, gdy lezalem bez zmyslow. Moze we snie. Mam wiadomosc dla George'a. -Jutro, Rag. Powiesz mu to jutro, dobrze? -Jutro bedzie za pozno - upieral sie. Z trudem posuwal sie do przodu, ubrany w niebieski szpitalny stroj, ktory ktos mu wlozyl. Rozgladal sie, szukajac swojego ubrania. -To wszystko bedzie jutro... II W szpitalnym pokoju Aurory staly jeszcze dwa inne lozka, oba puste.Swiatla byly zgaszone, ale poniewaz chmury juz zniknely, Ksiezniczke oswietlal blask ksiezyca. Opowiadacz siedzial w ciemnym kacie i patrzyl na nia. Zgodnie z tym, co juz kiedys jej powiedzial, byla piekna, gdy spala. A teraz, mimo trzech dni spedzonych w szpitalu, wprost promieniala uroda. Nic tak nie dodawalo mu nadziei, jak owa pieknosc. Rzecz w tym, ze wciaz czul sie jak w bajce. Co prawda, tego dnia zrobiono z niego glupca, ktory pragnal dokonac rycerskiego czynu (znalezienie rannego Ragnaroka nie miescilo sie, wedlug niego, w tych kategoriach), ale to wcale nie zmienialo sytuacji. Zatrute Jablko, Spiaca Ksiezniczka, proba mestwa, to wszystko potwierdzalo jego przypuszczenia. Chociaz jednak przemokl tego dnia do suchej nitki i wyraznie slyszal czyjs smiech dobiegajacy z nieba, ani na chwile nie zwatpil w swoje zdrowie psychiczne, ani tez nie stracil optymizmu i wiary. Byl zly, ze nie udalo mu sie zrealizowac planu, ale nie zamierzal sie poddawac. W prawej dloni sciskal cztery pestki z Jablka, ktorymi od czasu do czasu potrzasal jak koscmi do gry, wsluchujac sie w dzwiek, jaki wydawaly. Grzechotaly jak wyrwane zeby. Dopiero po pewnym czasie George zdal sobie sprawe, ze w pokoju jest jeszcze trzecia osoba. Przez sekunde pomyslal, ze to Kaliope. Jednak gdy sie odwrocil i zobaczyl Ragnaroka, nie byl w zasadzie zaskoczony. -Na Koscincu - powiedzial Ragnarok. Cygan przemawial glosem ducha, recytujacego nie swoja partie tekstu. -Slucham? - George mocno zacisnal piesc i pestki ucichly. -To jest na Koscincu - powiedzial Ragnarok. - To, czego szukasz. Kaliope zostawila ci prezent. Powiedziawszy to, zachwial sie lekko, jakby wyczerpany spelnionym obowiazkiem. Jego reka powedrowala wolno do bandaza na czole. -Jestem zmeczony - powiedzial glosem, ktory juz przypominal jego wlasny. - Boli mnie glowa. -Poczekaj - powiedzial George, widzac, ze przyjaciel zmierza do drzwi. Ragnarok zatrzymal sie... ale wygladal tak, ze nie bylo sensu o cokolwiek go pytac. Zamiast tego opowiadacz siegnal po cos, co lezalo na nocnym stoliku przy lozku Aurory. Wreczyl to Ragnarokowi. -To chyba nalezy do ciebie. Znalazlem to kolo ciebie na moscie. Na widok palki Ragnarok cofnal sie o krok. Po chwili jednak, przypominajac sobie o Jacku Baronie, zacisnal dlon na broni. -Dobrze - powiedzial, odbierajac ja. - Do zobaczenia jutro, George. Wykonales swoje zadanie, spotkamy sie jutro. Odwrocil sie i wyszedl z pokoju. Gdy George znowu zostal sam z Ksiezniczka, zaczal sie zastanawiac, czy to wszystko nie bylo zwykla halucynacja. Ale jego watpliwosci trwaly tylko chwile. Zawezwal taksowke i pietnascie minut pozniej jechal juz na Wzgorze, na Kosciniec. FRACTOR DRACONIS Chociaz Kosciniec byl dosc rozlegly, George nie mial watpliwosci, dokad powinien isc. Wszedl na cmentarz brama znajdujaca sie w nizszej czesci Wzgorza i kluczac miedzy grobowcami, powoli gramolil sie na gore, na polnocny kraniec.W plecy wial mu zimny, przenikliwy wiatr. George przyspieszyl kroku i wkrotce znalazl sie w miejscu, gdzie glowne sily armii Rasferreta przygotowywaly sie do porannego marszu na Wzgorze. Przebiegl obok strzezonego przez demony nagrobka Harolda Lazarusa, w ogole na niego nie patrzac. Widzialy go za to przycupniete na kamieniu marmurowe gargulce. A takze siedzace pod spodem Szczury. Gdy pisarz zblizal sie do celu, krag zaczal sie za nim zamykac. George stanal na szczycie grzebalnego wzgorza, majac pod stopami kosci poleglych podczas wojny w Itace. Blask ksiezyca tworzyl wokol niego krag swiatla, podczas gdy reszta wzniesienia pozostawala w ciemnosciach. Stamtad wlasnie dobiegl go pierwszy dzwiek, szelest zeschlych lisci, jakby poruszaly sie po nich jakies male zwierzeta. Drugi dzwiek nie byl juz taki latwy do zidentyfikowania, przypominal jakies niewyrazne pobrzekiwania. Wlasnie zaczal schodzic z gorki, gdy ugodzila go pierwsza, mala strzala. George poczul nieprzyjemne uklucie w kostke. Schylil sie i wyciagnal z nogawki spodni ostro zakonczony kawalek cienkiej kosci. Po chwili dosiegnelo go wiecej strzal, jedne z kosci, inne z metalu. George rozejrzal sie zaskoczony, czujac coraz silniejszy bol w lydkach. Nagle poslizgnal sie i upadl, ladujac w plytkim dole. Widzial, jak tuz za nim przebiegly po wzniesieniu niewielkie, ciemne ksztalty. Pisarz natychmiast pomyslal o Guliwerze i Liliputach. Blyskawicznie wygramolil sie z dolu i rozejrzal za jakas bronia. Schwycil kamien i rzucil przed siebie, powalajac dwoch napastnikow. Szczury odpowiedzialy zmasowanym atakiem. Tors George'a juz po chwili przypominal poduszeczke do igiel. Jakims cudem uniknal powazniejszego zranienia lub straty oka. Zaczal sie wycofywac, caly czas wyciagajac z ubrania miniaturowe strzaly. Jednak nastepna salwa powalila go na ziemie. Padajac poczul, ze przewrocil sie na cos twardego i zimnego. Schwycil to obiema rekami: w trawie lezal zelazny pret. Uzywajac poprzecznie przymocowanego kawalka metalu jak glowki w kiju do krokieta, George uderzal w nacierajace szeregi napastnikow (wciaz nie widzial dokladnie, kto go atakuje), ciskajac nimi na lewo i na prawo, jak drewnianymi kulami. Grad strzal ustal. Zamiast nich w powietrze zaczely wylatywac Szczury. Widzac, ze ponosza druzgocaca kleske, jely pierzchac w poplochu. -Nastepnym razem przyslijcie kogos wiekszego - krzyknal za nimi George, dopiero po chwili zdajac sobie sprawe, ze nie powinien tego mowic. Chociaz krwawil z tuzina malych ranek, wstal i poszedl dalej. Na polnocnym krancu cmentarza bez trudu znalazl prezent od Kaliope. Zaprowadzilo go do niego swiatlo ksiezyca. Chociaz nie bylo tam juz nagrobka Pandory, w pniu debu wciaz tkwil grot, ktory Kaliope wbila, opuszczajac miasto. Jego wystajaca czesc lsnila jak latarnia morska. George schwycil grot i usilowal go wyciagnac, ale tylko skaleczyl sie w palec. Ostrze wloczni najwyrazniej chcialo cos przebic, ale dab trzymal je mocno. George podniosl zelazny pret i umocowal go w nacieciu u nasady grotu. Pasowalo jak ulal. -W porzadku - powiedzial. - Chyba juz rozumiem. -Rozumiesz? - zachichotal ktos za jego plecami. - Powiedziales to tak, jakbys naprawde cos wiedzial. Ale przeciez nie wybralem cie dla pokory. To nie jest cecha opowiadacza. George odwrocil sie, szarpiac jednoczesnie za pret, ktory byl teraz drzewcem wloczni. Grot z latwoscia wyszedl z pnia, odslaniajac napis: Fractor Draconis. -Kim jestes? Pan Sloneczny usmiechnal sie ze swojego miejsca na szczycie prostokatnego nagrobka. Siedzial tam ze skrzyzowanymi nogami w sandalach, a na glowie mial wianek z lisci laurowych, ktore lekko szelescily na wietrze. -Kims bardzo starym, oto kim jestem - powiedzial. - A poza tym takze Opowiadaczem. Dobrze to odgadles. -Wsadziles mnie do bajki - oswiadczyl George. - O to chodzi, prawda? Bajka wprowadzona w zycie. -Jestes dosc blisko. Chociaz musze przyznac, ze nie musialem duzo Mieszac, aby wpasowac cie do Opowiesci. Jestes dla mnie szczesliwym zbiegiem okolicznosci, George - gdybym kiedykolwiek wczesniej Pisal o Itace, pomyslalbym, ze Malpy mialy juz z toba do czynienia. Nawet twoje inicjaly sa niewiarygodne. -Swiety Jerzy - pokiwal glowa opowiadacz, gdy ostatni kawalek ukladanki znalazl sie na swoim miejscu. - 1 jutrzejsza Parada Smoka. -To akurat wpadlo mi w rece nieco pozniej - przyznal Opowiadacz. -Wiec Ksiezniczka spi - kontynuowal George - a jutro w jakis sposob ozyje Smok, ja zas go zabije, aby uratowac ja i miasto od... Przerwal, gdyz pan Sloneczny wybuchnal smiechem, ktory brzmial dziwnie znajomo. -Zabije go - powtorzyl ubawiony Opowiadacz. - Hola! Hola! George, przeciez nie powtarzamy tu "Romea i Julii". To moja Historia i nikt nie powiedzial, ze masz ja przezyc czy zyc dlugo i szczesliwie z ta kobieta. Lubie tragedie, w koncu jestem Grekiem. -Ale twoja bajka jest o Swietym, ze sporym dodatkiem Braci Grimm, wiec skad Grek... -Moja Historia - upieral sie Opowiadacz - jest o Glupcu na Wzgorzu, Glupcu, ktory ma wiatr na kazde swoje skinienie i zawolanie, ktory nie sprzeciwial sie, gdy jego Wujek oswiadczyl, iz artysci sa jedynymi istotami, poza bogami, jakie moga zyskac niesmiertelnosc. To dosc niebezpieczna postawa, niezaleznie od tego, czy jest sie Grekiem, poganinem, chrzescijaninem czy Zydem. -Ale jesli pan jest poganskim opowiadaczem - zauwazyl George - tylko taka postawe moze pan przyjac. Znowu smiech. -Naprawde szkoda, ze nie jestes niesmiertelny, George - mam przeczucie, ze zostalibysmy przyjaciolmi. Ta sama duma, ten sam duch walki do samego konca, niezgoda na kleske. Zreszta kto wie, moze gdy Glupiec ruszy do ataku, naprawde uratuje ten dzien - uniosl brwi - a przynajmniej zginie w jakis interesujacy sposob, godny mojej Historii. -Prosze mi obiecac - nalegal George - prosze obiecac, ze Aurora wroci do zycia, gdy zwycieze. -Obiecac ci? Och, prosze, ja... -Do cholery, to dobre zakonczenie! Zachowaj swoja tragedie dla kilku masochistow, ktorzy beda sie tym podniecac. To nie dla mnie. -Cierpliwosci, George. Zakonczenie nie zostalo jeszcze Napisane. Ale ja na twoim' miejscu bardziej bym sie martwil Smokiem niz Dama. -Zwycieze - upieral sie George. - Zwycieze, czy tego chcesz, czy nie. Ale jesli tak sie stanie, Aurora wroci do zycia, OK? Zgoda? -Idz do domu i wyspij sie - powiedzial Prawdziwy Grek. - Dam ci jutro znac, gdy sie zacznie, i razem napiszemy ostatni Rozdzial. -Zaczekaj! George wyciagnal reke, aby go powstrzymac lub przeszyc Wlocznia, ale pan Sloneczny zamigotal nagle jak wyswietlany obraz i zniknal. -Nie, nie, nie! - George przeszyl powietrze ostrzem wloczni. - Wracaj tu! Wracaj! Glupiec, czy Swiety, nie otrzymal zadnej odpowiedzi, nic, nawet szyderczego smiechu i nad Koscincem zapadla cisza. Wial tylko lekki wiaterek, unoszac zapach wzgorz, deszczu i lisci laurowych. KSIEGA CZWARTA Idy Marcowe 1866-NA WZGORZU ...I wreszcie dotarli na szczyt Wzgorza, gdzie znjadowalo sie podmokle pastwisko. Nie bylo tam jeszcze zadnych szkolnych budynkow, zadnych studentow, ale pan Sloneczny wyczuwal juz to wszystko niczym fantomy.Chociaz jednak intensywnie wpatrywal sie w Przyszlosc, nie potrafil wyczuc jednej rzeczy, dzieki ktorej jego Historia moglaby sie dopelnic. -Zadnego Smoka - westchnal. - Nie ma nawet pomnika. Moze w Oksfordzie... -Uff - powiedzial Ezra Cornell, wyczerpany po dlugiej wspinaczce, czujac, jak bloto chlupie mu w butach. -A wiec Hades - stwierdzil pan Sloneczny, ignorujac go. - Hades, mam tego sporo i mysle, ze wypichcilbym niezlego Smoka. Czy wspominales - nagle Cornell stal sie znowu obecny - ze chcialbys, aby na uczelni byly wszelkie kierunki studiow? -Ewentualnie - potwierdzil Cornell. - Ale jak widzisz, na razie nie ma tu jeszcze co ogladac, bylbym wiec wdzieczny, gdybysmy... -Inzynieria? - naciskal go pan Sloneczny. - Architektura i wzornictwo? -Tak, inzynieria i architektura na pewno. Co do... -No to swietnie. - Prawdziwy Grek zaczal mruczec pod nosem. - Zdolny architekt lub inzynier, facet, ktory lubi konstruowac rzeczy. Moglbym poslac Kaliope, aby go zainspirowala. To powinno byc tradycyjne wydarzenie, moze Doroczny Smok ze Sniegu, moze... -Moj drogi panie - Cornell sprobowal jeszcze raz. - Zmarzlem i chcialbym juz isc do domu. -Oczywiscie - o dziwo, zgodzil sie pan Sloneczny. - Oczywiscie, powinien pan odpoczac. Ma pan tu wiele do zrobienia - ja zas musze popracowac nad Historia. - Wreczyl Ezrze lampe. - Panie Cornell, niech pan zbuduje swoj uniwersytet. Mam co do niego interesujace plany. -Naprawde? - zapytal obojetnie Cornell. Myslal juz o drodze powrotnej do miasta. Chociaz zdziwil sie nieco, gdy pan Sloneczny chwile pozniej po prostu rozplynal sie w powietrzu. Ale przedtem zdumialo go to, co mu jeszcze powiedzial na odchodne. -Oczywiscie, beda sie tu takze uczyly kobiety. Pana plany co do koedukacji sa bardzo sluszne. Jesli Denman Halfast bedzie wciaz sprawial klopoty, prosze go ostrzec, zeby zaczal sluchac glosu rozsadku, bo inaczej pewnego dnia bedzie mial uszy na dupie. Znikajac, Prawdziwy Grek usmiechal sie. -Wciaz jeszcze stac mnie na to, pan wie... Znikal. Zniknal calkiem. I Cornell zostal sam, a na Wzgorzu zapanowala cisza. Tylko lekki wietrzyk przynosil zapach wzgorz, deszczu i lisci laurowych. PORANEK ID: SMIERC I Piata rano, przed switem Id MarcowychBlackjack zbudzil sie z nocnego koszmaru. Schronil sie w jakims ciemnym, oslonietym od wiatru miejscu i z poczatku nie pamietal, gdzie jest. Obok przykucnal jakis pies, a jego zapach zmieszal sie z wonia innego psa, tego ze snow. -Luther? - zapytal zaskoczony. -Nazywam sie Rover. Rover A To Pech. Puli siedzial na tle ciemnego jak aksamit nieba, nie tknietego jeszcze pierwszymi promieniami brzasku. Ksiezyc zaszedl godzine temu. -Czego chcesz? - zapytal gniewnie Blackjack, w glebi duszy zadowolony jednak, ze ktos go obudzil. Nie pamietal prawie nic z tego, co dzialo sie w nocy w jego glowie, ale z pewnoscia nie bylo to nic przyjemnego. Bylo tam duzo krwi, w wiekszosci jego wlasnej... -Zostalem przyslany, aby cie powiadomic o "nadzwyczajnym zebraniu", ktore zwoluje o wschodzie slonca Wodz Psow. Powiedzial, ze maja byc wszyscy, psy, koty, wszyscy. -Zebranie? Po co, do cholery? Jeszcze nie pora na ceremonie promocyjne, a i tak nie jestem pewien, czy chce mi sie w nich uczestniczyc. Chociaz, z drugiej strony - pociagnal nosem i wyczul w powietrzu wyjatkowo silna won szczurow - hmm, takie wczesne sniadanie nie byloby glupie. -Blackjack - odezwal sie Rover - czemu mnie olewasz? Myslisz, ze mam ochote zawracac ci glowe? Posluchaj, zebranie zwoluje Wodz. Dziekan. Musisz przyjsc. -Ja nic nie musze - zaperzyl sie Blackjack. -Zawitala tu smierc, Blackjack. Zabojstwo. Rozumiesz? -Zabojstwo? Czlowiek czy zwierze? -Buldog. Jakis Buldog zostal rozszarpany na strzepy. -Przez co rozszarpany na strzepy? -Z tego wlasnie powodu Wodz zwoluje zebranie. Niektorzy uwazaja, ze mogly to zrobic wsciekle psy, moze nawet wilk, ale inni... to wyglada bardzo zle, Blackjack. Pamietasz Lady Bucklette, te suke Collie z dlugimi klami? Pol nocy chodzila po okolicy i mowila tym wszystkim, ktorzy chcieli jej sluchac, ze to zrobily kundle, a wlasciwie ich agitatorzy. Blackjack natychmiast zrozumial potrzebe takiego zebrania. Zle, ze na Wzgorzu grasuje jakis drapieznik, ale jesli Rasowce zaczna podejrzewac, ze to robota kundli... -Czekaja nas powazne klopoty - dokonczyl glosno swoja mysl. -Czy teraz przyjdziesz, Blackjack? - zapytal Rover. - Musze zawiadomic innych. -Przyjde, oczywiscie - potwierdzil kot z wyspy Man. - A wedlug ciebie, co to bylo? Czy to mozliwe, aby sie tu zapuscily wilki? -Nie znam sie na wilkach - odparl Puli - ale to musialo byc jakies duze zwierze, wilk lub cos innego. Widzialem resztki tego psa, jak mame kocham, Buldog rozerwany na kawalki. II -Spokoj! - zaszczekal wsciekle spod pomnika Ezry Cornella Excalibur III, Owczarek i Dziekan Psich Studiow. - Cisza! Czemu sie nie uspokoicie?Slonce wlasnie wylanialo sie zza horyzontu, a obrazek na Dziedzincu bardzo przypominal scene sprzed siedmiu miesiecy, gdy odbywalo sie w tym miejscu Zgromadzenie. Tym razem jednak wsrod psow panowaly wrogie nastroje. Kundle zbily sie w ciasna gromade, a kampusowe koty - na wyrazna prosbe Dziekana - niechetnie otoczyly je kregiem, tworzac strefe buforowa. Wiele Rasowcow wykazywalo jawna agresje, a Bucklette Collie caly czas je podjudzala. -Cholera! - warknal Excalibur. - Ma byc spokoj! Z pewnym trudem udalo sie asystentom - Dobermanom - odkrecic Dziekana przodem do tlumu, a wowczas jego prosby o spokoj odniosly wiekszy skutek. Zebrane psy powoli sie uspokajaly, ale cisza, jaka wreszcie zapadla, byla bardzo napieta. -No, teraz lepiej! - powiedzial Dziekan, zerkajac spod kudlow, ktore zaslanialy mu slepia. - Co, do diabla, tu sie dzieje? Czy sa wsrod nas jakies wsciekle zwierzeta? Toczace piane? Dzikie? Gadajcie! -To anarchia! - zawolala Bucklette. -Anarchia? - W stanowczym tonie Excalibura dalo sie wyczuc nutke strachu. - Co to takiego? -To nie jest tajemnica - kontynuowala Collie. - Wszyscy doskonale wiemy, ze to oni ja wprowadzaja. -Kto to sa oni? - pisnal Denmark, chowajac sie za innymi kundlami. -Do kogo to odnosisz? -Wlasnie, siostro - popart go Rover A To Pech, jedyny Rasowiec, ktory otwarcie przekroczyl granice podzialu. - Tez chcialbym to wiedziec. -Sluchajcie! - zwrocila sie Bucklette do otaczajacych ja psow. - Sluchajcie, przeciez wszyscy wiedza, ze niektore psy maja bardzo negatywny stosunek do Czwartego Pytania. Nic nie umieja i nie posiadaja szacunku dla wiedzy, nie powinno wiec nas dziwic, ze zwracaja sie ku zorganizowanej przemocy. -O co chodzi w tych bezsensownych podzialach na "my" i "oni"? - zapytal Denmark. - Ty... -Nie obrazaj mojej inteligencji - warknela Bucklette (Jakiej inteligencji? - zamruczala bura kotka, stojaca obok Blackjacka.) - Wy, kundle, nie jestescie niczym wiecej niz gromada samozwanczych snobow zyjacych przeszloscia i probujacych obwiniac Rasowce za wasza paranoje. Nie stosujemy wobec was ostracyzmu, to wy sami wykluczacie sie z towarzystwa, a ja mam juz dosc tego, ze za kazdym razem, gdy spotykam kogos z was, ogarnia mnie strach. Nie chce byc ofiara jakichs wyimaginowanych uprzedzen, z ktorymi nigdy nie mialam nic wspolnego. -Wyimaginowane uprzedzenia? - zaszczekal inny kundel, ktory nie mial polowy ucha. -Jesli to my mamy paranoje, to dlaczego tylko ty jedyna ciagle sie nas boisz? - zapytal Denmark. -Prosilam juz, zebys nie obrazal mojej inteligencji! -No dobrze, przepraszam, jestesmy szczeniaki z piekla rodem, niechetne do roboty. -Ty bezczelny... -Spokoj! - przerwal im Excalibur. - Spokoj, spokoj, i jeszcze raz spokoj. Wszystko dzieje sie zbyt szybko i nie nadazam. Przejdzmy wreszcie do faktow, do cholernych faktow. -Przepraszam, panie - wszedl mu w slowo jeden z Dobermanow - ale swiadek jest gotowy i jesli pozwolisz, moze wystapic. Sureluck? Z tlumu Rasowcow wynurzyl sie bardzo stary i zabiedzony Ogar. Szedl wolno, ale z godnoscia. Excalibur rzucil mu spojrzenie spod zaslaniajacych mu oczy klakow. -Do uslug, panie - powiedzial z szacunkiem Ogar. -He? Kim on jest? -Nazywa sie Sureluck - wyjasnil Doberman. -Powiedziales, ze jest wsciekly? -Absolutnie nie, panie. To jest swiadek. -W rzeczywistosci nie wyglada na wscieklego. Nie widze piany ani. -Wybacz, panie, ale Sureluck z pewnoscia nie jest wsciekly. To on znalazl cialo i troche wokol poweszyl. -Cialo? Jakie cialo? - Minela chwila, podczas ktorej slychac bylo niemal, jak rozproszone mysli Owczarka zbieraja sie w jego mozgu w jedna logiczna calosc. - Och! Och, to cialo, oczywiscie! Masz na mysli Buldoga. To dopiero! Powiedz mi, czy wiadomo, kim byl ten nieszczesnik? -Tak, panie - odpowiedzial Sureluck. - Sierzant Rzeznik zidentyfikowal juz ofiare jako jednego ze swoich. Rzeznik, ktory siedzial w otoczeniu Bokserow, potwierdzil to. Kundel Denmark odwrocil sie do jednego ze swoich kolegow. -Swietnie sa zorganizowani, prawda - skomentowal dyskretnie. - Rasowa ofiara, Rasowy swiadek, Rasowa suka, nawolujaca do rozlewu krwi, a cale to przedstawienie prowadzi na wpol zgrzybialy Rasowiec. Czy myslicie, ze przewidzieli tez dla nas jakas role? -Na moj ogon, na wpol zgrzybialy? - odpowiedzial kolega. - Co najmniej trzy czwarte. -Och, Denmark - odezwal sie inny - czyzbys nie wiedzial, ze Oskarzony to bardzo dobra rola? Podobnie jak Meczennik. -Surelatch, powiedz nam, gdzie i kiedy znalazles cialo? - zapytal Excalibur. - Zacznij od poczatku, a zakoncz na koncu, ale nie spiesz sie zanadto, a wszystko to... -Nazywam sie Sureluck, panie - uprzejmie poprawil go Ogar. - No wiec, bylo jeszcze przed switem, a ja weszylem za czyms do jedzenia - ksiezyc wisial dosc wysoko na niebie, panie - zawedrowalem na teren Zachodniego kampusu. Nagle poczulem, panie, krew i z poczatku pomyslalem, ze to ktorys z Panow wyrzucil stek albo nawet dwa. Jednak szybko okazalo sie, ze jestem w bledzie. On byl rozerwany na strzepy, ten Buldog, rozerwany na pol i jeszcze na drobniejsze kawalki, czesciowo zjedzony, obawiam sie. - Chociaz Ogar opowiadal to beznamietnym, rzeczowym tonem, sluchacze byli przerazeni. Bucklette z trudem panowala nad soba. -To barbarzynstwo! - szczeknela, powarkujac oskarzycielsko w kierunku kundli. - Ale w zasadzie trudno sie dziwic. Odpowiedzialy jej grozne warczenia innych psow. Znajdujace sie posrodku koty byly wyraznie zaniepokojone i gotowe do natychmiastowej ucieczki, gdyby cos zaczelo sie dziac. -Panie? - powiedzial Sureluck, nieco zaniepokojony. -Tak, przepraszam - zreflektowal sie Excalibur. - Cisza! - zawolal. -Prosze mowic dalej, Sureluck. -Tak panie. Jak pan rozumie, nie potrafie zbyt szybko wspinac sie na Wzgorze, ale chcialem pana jak najszybciej o wszystkim powiadomic. Na szczescie znalazlem w sasiedztwie Rovera. -Bylem w odwiedzinach u Lady Babylon - wyjasnil Puli. - Oby zyla jak najdluzej! -Od razu poslalem Rovera na gore z wiadomoscia - mowil dalej Ogar. - Sam zas poweszylem troche po okolicy, usilujac wytropic morderce. Oczywiscie, bylem bardzo ostrozny - to musial byc potezny zwierz. -A moze sfora? - zapytala niecierpliwie Bucklette. - Przeciez to mogla byc sfora. -Sfora? - powtorzyl jak echo Ogar. - Alez nie, to niemozliwe, tylko jedno zwierze, jestem prawie pewien. Wyczuwalem tylko jeden zapach. Wtedy wystapil inny Rasowiec, Beagle Skippy. Na poczatu byl tak przestraszony, ze z trudem mowil. -Czy to... czy to mogl byc wilk? -Co? Nie, nie, to byl pies, tak mysle. Jak wilk by sie tu dostal? -Jaki pies? - zapytala znowu Bucklette. -Jak juz powiedzialem, bardzo duzy. -Tak, to wiemy, ale duzy pies jakiego rodzaju? -Przepraszam, ale nie rozumiem pytania. Taki na czterech lapach, sa jakies inne? -Ty idioto, rasowy czy kundel? -Czujesz jakas roznice? - Sureluck spojrzal na nia badawczo. -No, nie - przyznala Collie - ale ty podobno jestes naocznym swiadkiem. Sureluck rzucil okiem w strone kundli. -Jak to idzie? - zapytal. - "Jestesmy szczeniaki z piekla rodem, niechetne do roboty". Bede wiedzial, kto to zrobil, gdy go wytropimy, nie wczesniej. -Hmm - wykrzyknal Denmark. - Uczciwy pies. Co wy na to? -Moze jestes po prostu za stary - sugerowala Bucklette. - Moze nie powinnismy juz ufac twojemu nosowi. W dalszym ciagu uwazam, ze to byli kundlowi agitatorzy. Wszyscy wiedza, ze nie mozna im ufac. -Dosc tego. - Bernardyn Gallant podszedl do niej i zgromil ja wzrokiem. - Powiedzialas juz, co chcialas, czemu wiec nie wracasz na miejsce? -Dlaczego? -Poniewaz ja tak powiedzialem, poniewaz jestem juz zmeczony tymi glupotami, poniewaz jestem duzym psem i moge cie pocwiartowac rownie latwo jak wilk. -Och! Moze wiec to ty zabiles Buldoga! -Co? - przerwal jej Sureluck. - Nie, juz wspominalem, ze zapach tamtego psa byl mi zupelnie obcy. A przeciez jestem tu od dawna. Oczywiscie, jesli Dziekan rozkaze, moge jeszcze raz kazdego obwachac. - Wciagnal glosno powietrze. - Hej, kto z was jadl szczury i pierdnal? -No tak, no tak - odezwal sie Dziekan Excalibur, ktory po raz kolejny sie zagubil i nie nadazal za tokiem rozmowy. - Czy ktos cos mowil o grupie tropicieli? PAJECZA SIEC I Stonce stalo juz wysoko, niebo na pierwszy rzut oka bylo bezchmurne, ale w powietrzu czuc bylo nastepna burze. Na Polnocnym i Zachodnim kampusie, a takze w pokojach studenckich w miescie i u stop Wzgorza rozpoczal sie cotygodniowy rytual: podejmowanie decyzji, czy zerwac sie z zajec i wczesniej zaczac weekend.Architekci nie mieli tego typu problemu. Z okazji Dnia Smoka zajecia na ich wydziale zostaly zawieszone, aby wszyscy mogli sie skoncentrowac na ostatnich przygotowaniach przed Parada, ktora rozpoczynala sie w poludnie. Juz o wpol do jedenastej wielu z nich zebralo sie na Dziedzincu, wiekszosc w kostiumach, niektorzy juz nieco wstawieni. Przebrania byly najrozmaitsze. Najprostsze polegaly na nalozeniu na rece i twarze zielonej szminki, zas najbardziej wypracowane mialy forme kartonowych skorup, przypominajacych slynne budowle. Pewien wyjatkowo wysoki student przebral sie za Wieze Babel. Mocno pijany wmieszal sie w tlum, czynil kobietom seksistowskie uwagi, a mezczyzn oskarzal o bestialstwo. Poniewaz odzywal sie jedynie w jezyku esperanto i caly czas byl usmiechniety, niemal wszyscy mieli wrazenie, ze mowi im cos przyjemnego, i tez go komplementowali. Ochrona kampusu juz od rana byla w pelnej gotowosci po wczorajszym pandemonium. W miare jak przybywalo ludzi, czujnosc ochrony wzrastala. Kwadrans po jedenastej na miejscu bylo juz wielu studentow z roznych wydzialow, a takze Cyganeria i Blekitne Zebry. Kilku nadgorliwych adeptow inzynierii odgrywalo role wywiadowcow. Zgodnie z tradycja, Smok powinien rozpoczac swoja podroz z parkingu przed budynkiem Sibley Hall, nastepnie okrazyc go, skierowac sie w strone Dziedzinca, przejsc na skroty obok Lincoln Hall do East Avenue i wreszcie w dol na Dziedziniec Wydzialu Inzynierii. Wlasnie tam inzynierowie powinni za - atakowac Smoka kawalkami zeschnietego blota, pomidorami, zgnila kapusta, a jesli w ciagu najblizszej polgodziny pogoda radykalnie sie zmieni, takze sniegowymi kulami. Nastepnie, jesli Smok by to wytrzymal - w zeszlym roku po raz pierwszy sie zdarzylo, ze Smok rozpadl sie sam, bez pomocy inzynierow - zaczelaby sie jego podroz w odwrotna strone, przez Campus Road, Central Avenue, z powrotem na Dziedziniec, gdzie Smok powinien zostac spalony. -Dzien jest wysmienity - powiedzial Curlowski, sprawdzajac przymocowanie ogona do reszty ciala. Tuz obok pojawil sie kot bez ogona i dwa psy. Cale towarzystwo bardzo sie gdzies spieszylo. Modine pochylil sie, aby je poglaskac, ale zwierzeta zrecznie go wyminely i pobiegly swoja droga. Przepychajac sie przez tlum gapiow na parkingu, szla w ich strone Larretta Stodges, Mozg Przedsiewziecia. -Wszystko w porzadku? - zapytala. -Nie moglo byc lepiej - odpowiedzial Curlowski. - Pogoda jest doskonala, od rana ani sladu wiatru, brak chmur i nie jest tak piekielnie zimno, jak rok temu. -Zbiera sie na burze - zauwazyla dziewczyna. - Nie czujecie tego? -Chyba nie mam nosa do Burzy. Niebo jest bezchmurne, a w radio powiedzieli... -Radio mnie nie obchodzi. Jak Smok? Glowna czesc korpusu miala wysokosc czterdziestu czterech stop. Zewnetrzna, drewniana rama konstrukcji osadzona byla na kolkach, jak wieza obleznicza. Skore imitowalo grube plotno, oblozone luskami z ciemnozielonej tektury. Na czubku cielska przymocowany byl specjalnie zaprojektowany leb, ktory mial buchac ogniem. Ponizej linii szczek osadzone byly dwie masywne lapy, zakonczone pazurami. Skrzydla Smoka, podobnie jak skore, zrobiono z plotna. Byly lzejsze i tak zaprojektowane, aby zlozyly sie wzdluz ciala, gdyby zerwal sie zbyt silny wiatr. Ogon, ktory spoczywal teraz na ziemi, mierzyl trzydziesci stop. Nie bylo pod nim kolek, mieli go niesc stojacy wewnatrz studenci architektury. Druga grupa Architektow bedzie ciagnac Smoka na linach. -Trzyma sie bardzo dobrze - powiedzial Curlowski z duma w glosie. -Lepiej, niz sie spodziewalismy. Balem sie, ze moga byc klopoty z lbem, ale dodatkowe obciazenie zbiornikiem na paliwo nie powinno wplynac na statyke konstrukcji. -A zatem, wyruszamy w poludnie? -Jesli nie zdarzy sie nieszczescie. Posluchaj... - znizyl glos do szeptu... - wciaz martwi mnie ten zbiornik paliwa. -Dlaczego? Juz dwa dni temu wyprobowalismy wszystkie polaczenia i model sprawdzil sie bez zarzutu. Nic nie powinno sie zepsuc. -Nie mysle o modelu. - Curlowski jeszcze bardziej sciszyl glos. - Jest tu dowodca strazy pozarnej, wiesz o tym. Z uwagi na zagrozenie pozarowe. -I co z tego? -Nie wyglupiaj sie, Larretta. Ten pomysl z ogniem nigdy nie zostal oficjalnie zatwierdzony. Jesli dowodca strazy zobaczy, ze nasz potwor dmucha ogniem w tlum... -Ogien pojawi sie wysoko ponad glowami ludzi. Dobrze o tym wiesz, bo sam to zaprojektowales. Dopoki nie pojawi sie tu Mary Poppins, plynac w powietrzu na swojej parasolce, nie widze problemu... -Wiem, ze nie ma niebezpieczenstwa - przerwal jej Curlowski - i ty tez to wiesz, ale co na to powie dowodca strazy? Mozg Przedsiewziecia zamyslila sie. Troche ja zaniepokoilo, ze strazak moglby przerwac impreze w polowie. -Nie - powiedziala stanowczo. - Nie, nie moze skonczyc Parady, moze nas najwyzej zatrzymac i kazac wyjac zbiornik. Musimy to trzymac w tajemnicy, dopoki nie znajdziemy sie na Dziedzincu Inzynierii. Jeden dobry wybuch, ktory napedzi im stracha, i nie dbam o to, co zdarzy sie pozniej. -Dobra - zgodzil sie Curlowski. - W najgorszym razie zawsze mozemy kogos poslac, aby wyjal zbiornik. -W porzadku. - Larretta juz o tym nie myslala. - Zaczynamy za trzydziesci trzy minuty. Jak dlugo ma trwac Parada? -Zrobienie calego okrazenia zajmie godzine, moze poltorej. Dlaczego pytasz? -Nos. Nos mi mowi, ze bedzie burza... II Burza szybko zblizala sie do Itaki, okrazajac szczelnie miasto niczym pajecza siec. Zaraz po tym, jak Curlowski pochwalil pogode, zerwal sie silny wiatr, ktory wiejac w rozne strony, spedzal nad Itake burzowe chmury. Sprowadzal je sam pan Sloneczny, ktory dla dobra Historii sprzeniewierzal sie swoim preferencjom pogodowym i zaciskal siec.Trudno sobie oczywiscie wyobrazic miasto wielkosci Itaki calkowicie odizolowane od swiata zewnetrznego. Byc moze jakies miasteczko w rolniczym stanie Iowa mogloby niepostrzezenie zniknac z powierzchni ziemi, przynajmniej na chwile. Zupelnie inaczej maja sie sprawy z miastem, w kto - rym zyje trzydziesci tysiecy dusz, jest duzy uniwersytet, a takze gimnazjum. Dzialaja tam telefony, kursuja dostawcy, wielu ludzi kazdego dnia, a nawet o kazdej godzinie, dojezdza do pracy i do domu. Jednym slowem, to oczywiste, ze Itaka nie moze ni z tego, ni z owego zostac odcieta od reszty swiata. Ale wlasnie dokladnie to sie stalo. W miare rozwijania sie Id, w miare zblizania sie burzy i zaciesniania pajeczej sieci, Itaka tracila kontakt z najblizsza okolica. Stawala sie zakletym, w zlym znaczeniu tego slowa, bajkowym miastem. Ustala komunikacja miasta z zewnetrznym swiatem, podrozni wybierali inne Drogi, wiodace do innych miejsc. Jedna z ostatnich istot, jakie weszly do zakletego miasta, zanim siec calkowicie sie nad nim zamknela, dostala sie tam na czterech lapach. III Napis na tablicy informowal, ze do Itaki pozostaly jeszcze dwie mile, i chociaz Luther nie potrafil czytac, czul, ze jego podroz zbliza sie wreszcie do konca. Utytlany i wychudzony po wielu dlugich tygodniach podrozy, szedl Droga 79, ta sama, ktora obaj z Blackjackiem po raz pierwszy weszli do Nieba.Niebo bylo tuz przed nim, wspaniale i pachnace deszczem. Pieklo wciaz mial na ogonie. Z tej dogodnej pozycji widzial szybko plynace w strone miasta chmury, szare i grube, przybierajace nad horyzontem czarna barwe. Od czasu do czasu rozjasnialo je swiatlo blyskawic. Nad ziemia unosila sie zimna mgla, utrudniajac widocznosc. Groza burzy sprawila, ze Luther bardzo sie spieszyl. Zdawal sobie sprawe, ze ma przed soba jeszcze kawalek drogi, zanim dotrze na Wzgorze. -Och Blackjack, blagam, abys jeszcze zyl, gdy tam dojde - modlil sie Luther, przyspieszajac kroku. Meczyly go wspomnienia nocnych koszmarow, snow, w ktorych pochylal sie nad poszarpanym cialem swojego przyjaciela, a tuz obok czaila sie wielka bestia, czasami demon Raaq, ze swiatla i cienia, czasami Rasowiec Smok. Czekalem na ciebie, parchu... Nagle wiatr sie zmienil i przyniosl mu na krotka chwile zapach wprost ze Wzgorza. Luther poczul znajoma won, na spotkanie z ktora byl od dawna przygotowany. -A wiec czeka na mnie - zaskamlal. - Czeka na mnie, jest tam, jak we snie... Czyzby to byl sprawdzian, ostatni sprawdzian odwagi, przygotowany przez Boga lub Raaaa? Nie zabije zadnego psa, nawet swojego wroga. Ale Wilczarz czekal i znalazl go, tak jak sobie zaplanowal... -To beznadziejna sprawa - powiedzial do siebie Luther. - Juz jestem martwy. Jestem martwym psem. Mimo to ani nie zwolnil, ani nie zmienil swojego kursu, nie dopuszczajac, aby zawladnal nim strach przed smiercia. W czasie drogi mial czas, aby przemyslec wiele spraw, miedzy innymi filozofie Ruffa, dotyczaca celu zycia. Moze rzeczywiscie to wszystko byla tylko historia, rozrywka Boga i Jego aniolow. Luther wierzyl jednak, ze gdzies musi byc przynajmniej jakis plan, ktorego on nie rozumie i nie moze zmienic. -Boje sie. Bardzo sie boje, Blackjack, blagam, blagam cie, zebys zyl. Pierwsze chmury byly juz tuz nad nim, a mgla przeslizgiwala sie miedzy jego lapami niby zimny waz... niby smugi dymu, wydostajace sie z paszczy smoka. Nie zatrzymal sie jednak. HOBART OPOWIADA OSTATNIABAJKE I Najstraszy skrzat cicho jeknal.-Juliusz?... Zephyr siedziala na brzegu jego lozka - wyscielanego pudelka od zapalek - i przecierala mu czolo zwilzona gabka. Hobart poruszyl sie nagle pod koldra, wykazujac wiecej aktywnosci niz w ciagu ostatnich miesiecy, chociaz oczy mial wciaz zamkniete. -Wydaje mi sie, ze goraczka odeszla - zauwazyl lekarz Butts. - Wreszcie jakis pozytywny objaw. Zephyr wzruszyla ramionami. Na jej wychudzonej twarzy malowalo sie zmeczenie i wygladala jak ktos, kto utracil lub jest na granicy utraty wszystkiego, takze nadziei. -Mowi przez sen, odkad go tu przynieslismy - powiedziala. Jej glos byl chlodny jak wypalony popiol. - To o niczym nie swiadczy. -Tak, ale objawy... to znaczy, moje doswiadczenie mi mowi, ze Hobart moze sie niedlugo przebudzic... -Mam juz dosc opinii doswiadczonych ludzi - przerwala mu Zephyr. -Wiekszosci z was przydaloby sie wiecej praktyki. Dwa miesiace temu mowiles mi prawie to samo, ze Hobart wkrotce sie obudzi albo umrze i wszystko sie skonczy. Dwa miesiace temu Hamlet zapewnial mnie, ze lada dzien znajda Pucka i to takze sie skonczy. A teraz... teraz, co mowi twoje doswiadczenie, jak mamy odnalezc Hamleta? Mimo wymowy tych slow w jej glosie nie bylo wiele gniewu. Zephyr nie miala sily, aby sie naprawde rozzloscic. Niemniej jednak Butts wycofal sie i nic juz nie powiedzial. -Polece teraz na Wieze - oswiadczyla Zephyr, rzucajac gabke do naparstka z woda. - Musze sie zajac Dzwonami. Popilnuj go, dopoki nie wroce. -Tak, prosze pani - kiwnal glowa Butts zadowolony, ze sobie idzie. Ostatnio czasami nawet sie jej bal. Zephyr szybko opuscila pomieszczenie chorego, poruszajac sie droga, ktora biegla ponad sztucznym sufitem w glownym holu Willard Straight Hall. Chociaz mijala wiele skrzatow, ani razu sie nie zatrzymala, aby porozmawiac. Ci zas, ktorzy ja pozdrawiali, zostali calkowicie zignorowani. Gdyby byl tam Puck, natychmiast rozpoznalby, jak bardzo byla rozdrazniona, zupelnie tak samo jak wtedy, gdy uciekala przed nim samolotem i oboje wyladowali na Koscincu. W glebi serca Zephyr czula sie oszukana, podobnie jak wowczas, gdy Puck zdradzil ja z Saffron Dey. Los odebral jej, bez zadnego wytlumaczenia, kochanka i przyjaciela, zas na Dziadka zeslal spiaczke. Jednak z Losem nie mogla tak postapic jak z niewiernym kochankiem: wykopac go z lozka lub pozbawic swojego towarzystwa. Najtrudniej wlasnie znosila to, ze nikogo nie mogla obwiniac za swoje nieszczescia. Weszla na gore ukrytymi schodami, wiodacymi do najwyzej polozonej czesci budynku. Na dach mozna sie bylo dostac przez wlaz, a tam stal zaparkowany jej swiezo wyremontowany szybowiec, podrygujac na wietrze, jakby nie mogl sie juz doczekac lotu. Pogoda zaskoczyla ja. Kilka godzin wczesniej niebo bylo zupelnie czyste, a teraz ze wszystkich kierunkow naplywaly deszczowe chmury. Slonce swiecilo tylko nad Wzgorzem, oswietlajac je jak teatralny reflektor. W oddali widac bylo przeszywajace niebo blyskawice. Zapowiadala sie paskudna burza. Zephyr wspiela sie na fotel pilota i odczepila linki przytrzymujace samolot. Wiatr natychmiast porwal szybowiec w swoje objecia, zmuszajac go do wysokiego lotu. Zephyr wykrecila w strone Wiezy - Zegar wskazywal jedenasta piecdziesiat - i jej mysli znowu zaczely krazyc wokol Pucka. Jednak potem, po raz pierwszy od bardzo dawna, pomyslala takze o George'u. W pewnym sensie jego takze ukradl jej Los. Chociaz dobrze rozumiala, ze skrzaty i ludzie nigdy nie beda razem, przeciez byloby milo i przyjemnie, gdyby mogla podzielic sie z nim swoimi smutkami. Na pewno by jej wspolczul, chociaz Zephyr nie wyobrazala sobie, aby teraz, kiedy byl zakochany, mial jakiekolwiek problemy. Zastanawiajac sie, gdzie moglby byc w tej chwili George, i nie spuszczajac oka z przeplywajacej obok deszczowej chmury, wyladowala na Wiezy. Nie zwrocila najmniejszej uwagi na tlumy zgromadzone na Dziedzincu, nie zauwazyla tez oczywiscie dwoch malych postaci, biegnacych co sil w nogach do budynku, ktory sama niedawno opuscila. II -Szybko!Jakis student pierwszego roku z niewielkim plecakiem uklakl przed wejsciem do Straight Hall, aby zawiazac sznurowadla, a wtedy Puck i Hamlet uchwycili sie paskow na jego ramieniu. Zawiazywacz sznurowek skonczyl i wstal, nie majac najmniejszego pojecia, ze niesie na plecach dwoch pasazerow na gape. Sadzac kroki o wiele wieksze niz jakiekolwiek skrzacie podskoki, student wspial sie na schody, przeszedl przez obrotowe drzwi i skierowal sie w strone stolowki Oakenshields. -Jezus, Troilus i Kresyda! - zawolal Puck, gdy student tak gwaltownie wyminal jakas gruba kobiete, ze obaj omal nie pospadali. - Nie tak szybko, dobrze? -Uspokoj sie i przygotuj do zejscia - poprosil Hamlet, gdy mijali kolejne drzwi, tym razem do holu glownego. Mimo zblizajacej sie Parady Smoka, w budynku bylo pelno studentow. Niektorzy jedli lunch, inni mieli nadzieje, ze uda im sie podjac pieniadze z banku, aby miec za co sie zabawic na weekendowych imprezach. Posadzka w holu glownym wypelniona byla szybko poruszajacymi sie stopami, jednak skrzaty zdecydowaly sie na desant, zeslizgujac sie po studenckich dzinsach. Chlopak poczul, ze cos przyczepilo mu sie do spodni, i pociagnal za nogawke, jednak Puck i Hamlet byli juz na dole, kluczac w gestym lesie stop. Hamlet dwa razy o wlos uniknal rozdeptania, a dziewczyna w sweterku z angory i ciezkich buciorach omal nie nadepnela na Pucka. Doslownie w ostatniej chwili podszedl do niej z tylu narzeczony i podniosl ja wysoko w gore. Na samym dole jednej ze scian, pod lawka, byly ukryte sekretne drzwi, prowadzace do szlaku komunikacyjnego, uzywanego przez skrzaty. Gdy skryli sie juz bezpiecznie w srodku, chwile odpoczeli, a potem ruszyli do pokoi, gdzie przebywali chorzy. Podobnie jak wczesniej Zephyr, Puck i Hamlet takze ignorowali mijajace je skrzaty, chociaz te poswiecaly im duzo wiecej uwagi. Jak to zwykle duchom. Macduff, przywodca okrytej zla slawa Akcji na Rzecz Uwolnienia Zwierzat Laboratoryjnych, stanal na ich widok jak wryty, a nastepnie zawrocil i poszedl za nimi. To samo zrobil jego brat Lennox. Wszystkie cztery skrzaty wpadly niemal jednoczesnie do malego szpitala, jeden przez drugiego wykrzykujac glosno pytania. Puck, ktory mial najdonosniejszy glos, naklonil zdumionych lekarzy i inne przybywajace tam skrzaty, aby pokazali mu droge do Hobarta. Halasy ucichly, gdy weszli do pokoju Najstarszego. Hobart czekal na nich, siedzac na lozku. III -Zadnego tropu - oswiadczyl Rover A To Pech, weszac z nosem przy ziemi. - Najmniejszego sladu. Mysle, ze nasz wilk juz dawno sobie poszedl.-Szkoda - powiedzial Blackjack, chociaz wcale tego nie zalowal. - Za to coraz wyrazniej czuje szczury. Moze zjedlibysmy lunch? Wszyscy trzej - Blackjack, Rover i kundel Denmark - znajdowali sie na nie uczeszczanej drodze od poludniowej strony wawozu Fali Creek. Po lewej stronie mieli wiszacy most. Od kilku godzin przeczesywali okolice, ale poszukiwania utrudnial fakt, ze tylko Rover znal zapach, ktory usilowali wytropic. Wiekszosc psow pobiegla najpierw do Zachodniego kampusu, aby poweszyc wokol miejsca, gdzie znaleziono zagryzionego Buldoga. Denmark chcial jednak jak najszybciej uwolnic sie od towarzystwa Rasowcow, a Blackjackowi bylo po prostu wszystko jedno. -Chcialbym sie zatrzymac i cos zjesc - powiedzial Denmark - ale jesli nie znajdziemy szybko tego wilka... -Masz stracha przed Bucklerte, przyznaj sie? - zapytal Blackjack. -Wszystkie Rasowce mnie denerwuja. - Denmark spojrzal na Rovera. - No, prawie wszystkie. Dzis rano bardzo mnie zaskoczyl ten Bernardyn, stajacy w naszej obronie. -No wlasnie - zgodzil sie Puli. - Moze jest jeszcze jakas nadzieja dla nas wszystkich. -Ale czy rzeczywiscie? - powatpiewal kundel. - Dwa lub trzy rozsadne psy to jeszcze malo. Czasami zastanawiam sie, czy zycie nie jest raz na zawsze ustawione. Takie sprawy jak Czwarte Pytanie czy tepota niektorych psow wydaja sie wprost idealne, aby podsycac odwieczne wojny. Moze to zostalo pomyslane tak, aby sie nigdy nie skonczylo? -O rany, Denmark, czy ty naprawde wierzysz, ze swiat jest tak ustawiony? Ja tak nie mysle... -Ustawiony? - przerwal mu Blackjack. - Pomyslane? Zaoszczedzcie mi tego, prosze. Charakterystyczne cechy zwierzecej natury sa najlepszym wytlumaczeniem wszystkich rasowokundlowych glupot. Nie trzeba do tego mieszac przesadow. Ten balagan jest przede wszystkim wina zwierzecej mentalnosci. Moze postaracie sie choc troche upodobnic do kotow? Bedzie wam duzo latwiej. -Nigdy nie rozmawiaj z kotem o Bogu - powiedzial Denmark, cytujac stare przyslowie. -Jesli Bog jest - odrzekl kot z wyspy Man - i jesli On rzeczywiscie jest wszechmocny, musial zaplanowac, ze nie bede w Niego wierzyl. Co moze oznaczac, ze z nas trzech tylko ja jestem zdolny przezyc swoje zycie bez zadawania glupich pytan. Mam racje? Denmark milczal. Albo sie dasal, albo zastanawial nad tym, co uslyszal. Byli juz blizej wiszacego mostu. Po drugiej stronie wawozu widac bylo nadciagajace chmury, w oddali pomrukiwaly grzmoty. -Ta burza zapowiada sie paskudnie - powiedzial Blackjack. -Cale to miejsce takze jest paskudne - stwierdzil Denmark. Byly to jego ostatnie slowa. Nagle wiatr sie gwaltownie zmienil, przynoszac ze soba nowy zapach. Blackjack i Rover natychmiast go rozpoznali i siersc zjezyla im sie na grzbiecie. Jeden Denmark w pore nie rozpoznal niebezpieczenstwa. Po ich prawej stronie eksplodowala kupa zeschlych lisci i smierc runela miedzy nich, smierc o bialej siersci i ostrych klach. IV -Bardzo dlugo snilem - powiedzial Hobart, siadajac na krawedzi lozka i rozprostowujac zdretwiale nogi. - Snilem i snilem. A takze uczylem sie. Tak, teraz rozumiem o wiele wiecej niz kiedys. A przynajmniej tak mi sie wydaje.Poszukal wzrokiem oczu Pucka, a mlody skrzat pomyslal, ze Hobart wydaje sie pelen zycia. Byl dziwnie pobudzony i, mimo dlugiego snu, duzo silniejszy niz w wigilie Nowego Roku, gdy wpadli w zasadzke na Wiezy. -Rasferret Robal zyje, to oczywiste - powiedzial Hobart. - Nie zabilismy go pod koniec Wielkiej Wojny - ta czesc historii to klamstwo. Macduff i jego brat Lennox wygladali na zszokowanych. Butts glosno westchnal, chociaz nie znal sie na opowiesciach i niewiele wiedzial o Wojnie. W pokoju zrobilo sie juz bardzo tloczno, przybylo wiele skrzatow, aby na wlasne oczy zobaczyc cudowne wyzdrowienie Najstarszego. Tloczyli sie tam lekarze, pielegniarze i pacjenci, a ich reakcje na slowa Hobarta byly rozne: od oslupienia po z trudem powsciagane przerazenie i groze. Jedynie Puck i Hamlet zachowali kamienne twarze, jakby ta rewelacja nie byla dla nich zadna nowina. Byc moze im tez sie cos przysnilo. Moze wlasnie dlatego obudzili sie tego dnia z naglym postanowieniem, aby skonczyc juz to ukrywanie i przyjsc tutaj? -Pamietacie historie, jaka opowiedzialem wam w czasie Halloween, Historie o Smierci, ktorej tak bardzo domagal sie Laertes? - zwrocil sie do Pucka i Hamleta, ale inne skrzaty takze pokiwaly glowami. - Wiekszosc szczegolow byla prawdziwa: w ostatecznym ataku na Kosciniec uczestni - czyly dwa oddzialy. Wiekszy, ktorego zadaniem bylo odciagniecie uwagi glownych sil Rasferreta, i mniej liczny, dowodzony przez Najstarszego Juliusza, ktory mial wykonac najwazniejsze zadanie. Nie mielismy jednak w planie zabicia Robala, balismy sie to zrobic, nie bylismy nawet pewni, czy to jest w ogole mozliwe. Nie, zamiast tego zastawilismy na niego pulapke, wymyslilismy cos tak nieprawdopodobnego, ze byc moze wlasnie dlatego odnieslismy sukces. Uwiezilismy go. Dopadlismy go, a on padl ofiara nadmiernego zadufania. Udawalismy, ze wycofujemy sie przed sila jego magii i osobistej ochrony. Kilka magicznych iluzji sprawilo, ze podstep sie udal - Rasferret zostal schwytany do pudelka, magicznego pudelka, zaprojektowanego specjalnie dla niego, gdzie pozostal zywy, ale pozbawiony mocy. Zamknelismy go tam, a potem zakopalismy w ziemi. Bylo to trudniejsze, niz moglibyscie sobie wyobrazic. Szczury nie dawaly nam ani na chwile spokoju, a wokol szalala burza i... i sam Rasferret. Nie dal sie pogrzebac bez walki. Kazde zlaczenie czy rysa na pudelku byly zabezpieczone w taki sposob, aby jego magia nie mogla sie wydostac na zewnatrz. Niestety, w jednym miejscu pudelko bylo nieszczelne i tamtedy zdolal przeprowadzic swoje ostatnie ozywienie. Zdarzylo sie to tuz po tym, jak skonczylismy kopac gleboki dol, ale wciaz sie tam znajdowalismy. Nagle moja wlasna kusza - nie mam pojecia, dlaczego akurat moja - wykrecila sie w moich rekach i wystrzelila. Juliusz zostal trafiony dokladnie w tym miejscu i niemal natychmiast rozplynal sie w powietrzu - Hobart dotknal z grobowa mina lewej piersi. - Niewiele wiecej mozna jeszcze powiedziec. Szczelina w pudelku zostala blyskawicznie zalepiona, a pudelko wlozone do dolu. Zakopalismy je, a potem probowalismy ratowac sie ucieczka. Szczury nie dawaly za wygrana. Tylko mnie - bylem wowczas bardzo mlodym skrzatem - udalo sie ujsc z zyciem z Koscinca. Tylko ja wiedzialem, co naprawde tam sie stalo. Wkrotce Szczury zniknely, wyginely albo powrocily do swoich naturalnych ksztaltow. Nie wiem, co sie z nimi stalo. Od tamtej pory Kosciniec jest nawiedzonym miejscem. Po pewnym czasie zauwazylem, ze tam, gdzie pochowalismy Robala, pojawil sie krag zakletych kamieni, odstraszajacych zwierzeta i skrzaty. Wiedzialem, ze Duzi Ludzie nie zbezczeszcza cmentarza, i bylem spokojny, ze nikt nigdy nie wykopie pudelka. Byc moze powinienem sie jednak tego obawiac. Krotko mowiac, Rasferret Robal nigdy nie umarl, chociaz mialem nadzieje, ze po stu latach po prostu tam zdechl. Tak, bardzo w to wierzylem. -Przepraszam, panie - po dlugiej chwili ciszy przemowil Butts. - Ale co to dokladnie znaczy? -Rasferret wydostal sie na wolnosc - odpowiedzial Puck. -I zebral nowa armie Szczurow - dodal Hamlet - aby nas zniszczyc. -Dobry Boze! - wybuchnal Macduff. - Och, nie jestesmy przeciez przygotowani do wojny. Jesli... -Nie my jestesmy tu najwazniejsi - przerwal mu Hobart i uwaga wszystkich skierowala sie w jego strone. - To wlasnie, miedzy innymi, ostatnio zrozumialem. Nie zabilismy Robala sto lat temu i nie zabijemy go teraz. On mierzy zupelnie gdzie indziej, jest na tropie kogos innego - ale nie jestem pewien, kogo. -Co zatem powinnismy zrobic? - pisnal Lennox. -Zorganizowac sie i przygotowac do obrony - powiedzial Hobart. - Dopoki Rasferret nie zginie lub nie straci swojej sily - o ile to w ogole mozliwe - jestesmy w strasznym niebezpieczenstwie. - Hobart stanal niepewnie na nogach i zaczal przypinac do pasa miecz, ktory przez ostatnie dwa miesiace lezal pod jego lozkiem. - Tak czy inaczej, przed koncem dzisiejszego dnia nastapi wielka masakra. -Juz po tobie, kocie - warknal Smok, pokazujac zakrwawione kly. - Juz nie zyjesz. Denmark lezal martwy, Rover A To Pech tez byl bliski smierci. Atak Wilczarza zaskoczyl ich i byl tak szybki - napastnik poruszal sie nie jak pies, ale jak waz - ze Puli i kundel zostali pokonani bez szansy na jakakolwiek obrone. Jedynie Blackjack zdolal sie wymknac i uniknal pierwszego uderzenia. Pomogly mu wspomnienia z Piekielnego Miasta, gdzie obaj z Lutherem omal nie zostali roszarpani na strzepy przez sfore Rasowcow. Poruszajac sie tez z szybkoscia weza, kot z wyspy Man najpierw zaatakowal Smoka, drapiac go pazurami w bok, a nastepnie zaczal uciekac... prosto w smiertelna pulapke. Bezmyslnie wbiegl na wiszacy most, zapraszajacy, ale niebezpieczny. Byl plaski, waski i nie dawal zadnego schronienia. Blackjack zdal sobie sprawe z pomylki, gdy przebyl juz dziesiec stop, odwrocil sie wowczas, aby naprawic blad, ale bylo za pozno: droge powrotna mial juz odcieta. -Biegnij do przodu - zachecal go Smok. - Biegnij kocie, biegnij na druga strone. Nigdy tego nie dokonasz, jestem szybki, szybszy od ciebie i zlapie cie za kark w polowie drogi. Ale biegnij, sprobuj. -Wygladasz na zabiedzonego, Smoku - powiedzial Blackjack. Byl przerazony, ale staral sie tego nie okazywac. (Uciekac, uciekac, jak stad uciec?) - Moze nie jestes jednak tak szybki, jak ci sie wydaje. -Nie boj sie, jestem szybki. I rzeczywiscie, chociaz po Wilczarzu widac bylo przebyta droge, Blackjack wiedzial, ze mowil prawde. Smok faktycznie wychudl, jego niegdys snieznobiala siersc byla teraz zmierzwiona i brudna, ale wciaz wygladal jak maszyna do zabijania. -Jestem szybki jak smierc, kocie. A gdzie jest parch? To pytanie zaskoczylo Blackjacka i kot wyczul, ze Smok chce go wysondowac, uzywajac tajemniczej umiejetnosci, ktora posiada niewiele zwierzat. Chociaz Blackjack nie znal odpowiedzi na pytanie Wilczarza, postanowil odciagnac jego uwage. -Dlaczego zabiles Buldoga? - zapytal. -Bylem glodny - powiedzial Smok. - Gdzie jest parch, kocie? Jeszcze nie wrocil? Tak... a wiec sny mowily prawde. Ruszyl w strone kota, szczerzac kly, a z pyska ciekla mu slina. Blackjack cofal sie, starajac sie utrzymac miedzy nimi stala odleglosc. -Sny, Smoku? Jakie sny? -Sny, w ktorych cie zabilem. Obu was zabilem. I zgadnij, kocie, kto byl pierwszy? Zaczal przygotowywac sie do skoku, gdy nagle za nim, na sciezce prowadzacej do mostu, rozlegl sie jakis halas. To Rover A To Pech probowal sie podniesc. Chociaz Puli mial jedna lape zlamana, a druga niemal oderwana od reszty ciala, udalo mu sie dzwignac do polsiadu, zanim zwalil sie znowu na ziemie. -Auu - jeknal. - Blackjack, nie sadze... Smok na chwile spuscil z oczu swoja ofiare. Blackjack wystrzelil do przodu jak strzala, sadzac wielkimi susami na druga strone mostu. Ale Wilczarz niemal natychmiast rzucil sie za nim w poscig i rzeczywiscie, Rasowiec nie klamal: byl szybki, szybki jak smierc, szybszy od kota z wyspy Man. Dogonil go w polowie mostu i klapnal zebami, chcac zlapac go za kark. Jednak Blackjack odwrocil sie blyskawicznie, tracac tylko kawalek skory i strzep siersci na boku. Zaatakowal Smoka pazurami. Wilczarz cofnal sie zaskoczony, oblizujac rany na pysku, ale sekunde pozniej znowu rzucil sie na kota. Jednak ten nie dopuscil, aby zacisnal na nim szczeki. Smignal miedzy przednimi nogami psa, kierujac sie ku najbardziej wrazliwej dla kazdego samca czesci anatomicznej. Jednak to, co tam znalazl, a wlasciwie, czego nie znalazl - na sekunde wrylo go w ziemie. Wykastrowany! pomyslal zdumiony Blackjack. Ktos go wykastrowal. Pewnie hycle... -Juz po tobie, kocie! Smok zlapal go za tylna lape i przewrocil na grzbiet. Kot poczul bol, poplynela krew, ale kosc nie pekla, jeszcze nie. Wsciekly, zaczal drapac pazurami i prychac jak nigdy dotad. Wilczarz, zakrwawiony, ale o niebo silniejszy, puscil go i staneli nos w nos ze soba, gotowi na ostateczne starcie. Glupiec na Wzgorzu - Nie uda ci sie wygrac - powiedzial triumfalnie Smok. Blackjack wiedzial, ze to prawda, i zastanawial sie, jak ta mordercza zjawa go znalazla. Raso wiec byl potezny i caly przepelniony nienawiscia - niepokonany. -Zaplacisz za to krwia - zasyczal kot. - Zostawie ci na pamiatke kilka blizn. -A ja bede niosl twoje scierwo w pysku, aby pokazac je parchowi, gdy tu wroci. Jak myslisz, co powie, gdy ujrzy cie martwego? -Moze - powiedzial Blackjack, ktoremu nagle zaswitala pewna mysl - moze nie dostaniesz mojego ciala. -Co takiego? - Smok zmruzyl oczy, a wtedy Blackjack skoczyl - nie na Wilczarza, nie do przodu, ani do tylu, ale w bok. Prety w balustradzie byly osadzone bardzo gesto, ale kot z wyspy Man przeslizgnal sie pomiedzy nimi. -Nie! - ryknal Smok, usilujac go zatrzymac. Gdyby Blackjack mial ogon, pies zlapalby go i powstrzymal, ale tak manewr sie nie udal. Kot przecisnal sie przez balustrade i skoczyl z mostu, upadajac niemal dokladnie w to samo miejsce, gdzie przedtem Kaznodzieja. Jednak strumien plynacy pod spodem nie byl juz taki sam jak w wigilie Nowego Roku. Wtedy woda byla zamarznieta, a lod przysypany sniegiem, teraz zas plynela spieniona, glosno huczac, zasilona wczorajszymi ulewnymi deszczami. Ostatnia mysla Blackjacka, zanim zanurzyl sie w falach, bylo: Chryste, nienawidze wo... WALKA O WILLARD STRAIGHTHALL I Parada wyruszyla w droge dwie minuty przed czasem. Zielony Smok byl gotowy, a Architekci denerwowali sie, czy pogoda nie pokrzyzuje ich planow. Chmury zakryly juz cale niebo, a wiatr wirowal jak derwisz.-Jak myslicie, bedzie padalo? - zapytal Modine, gdy dwunastu studentow napinalo miesnie, aby ruszyc smoka z miejsca. -Nie - oswiadczyla Larretta. - W powietrzu wisi burza elektryczna. Fajerwerki. - Po czym krzyknela do studentow: - Raz, dwa, trzy, idziemy! Gdy Smok wylonil sie zza rogu Sibley Hall, zgromadzeni na Dziedzincu - a zebral sie tam prawdziwy tlum - powitali go wesolymi okrzykami. Jednak zagrozenie ze strony ciemniejacego nieba wyraznie ostudzilo swiateczne nastroje: zwijano juz kilka jaskrawozielonych latawcow, ktore wypuszczono probnie, mimo duzego wiatru. -Chodzcie, chodzcie! - wolala Larretta do studentow ciagnacych i popychajacych Smoka. - Musimy sie pospieszyc, zeby zdazyc przed ta cholerna burza. Do dwunastej brakowalo jednej minuty. Smok przebyl szczesliwie droge miedzy budynkami Sibley Hall i Tjaden Hall i znalazl sie na Dziedzincu. Jego konstruktorzy niepotrzebnie sie tak spieszyli - bestia i tak dalej nie pojechala. Przynajmniej nie przed koncem Historii. II -Czy ktos widzial Zephyr? - zapytal Puck, gdy zbierali sie do wyjscia.-Tak, poleciala na Wieze, prosze pana - powiedzial Butts. - Wystartowala calkiem niedawno. Puck i Hobart spojrzeli na siebie, dobrze pamietajac, co zdarzylo sie w wigilie Nowego Roku. -Nie mamy czasu - stwierdzil stanowczo Hobart. - Jesli Szczury sa tam jeszcze, jest zdana na sama siebie, my i tak jej nie pomozemy. -Moze jest tu jakis inny szybowiec albo samolot... - zaczal Puck. -Nie - przerwal mu Hobart. -Moge tez pojsc piechota. To zajmie wiecej czasu, ale... -Nie - powtorzyl Hobart. - Szczury okrazyly juz zapewne cale Wzgorze i przygotowuja sie do ataku. Jestem tego pewien. Nie zdziwilbym sie nawet, gdyby juz byly w tym budynku. Musimy jak najszybciej wszystkich zebrac i zorganizowac obrone. -Wiele skrzatow jest na dole - powiedzial Macduff. - W kuchni Oakenshields, razem z Duzymi Ludzmi. Dzis wieczorem odbedzie sie tam bankiet czy przyjecie i juz teraz kucharze przygotowuja wiele smakolykow. Tam poszukaj swojej armii, Hobarcie. -Swietnie - ucieszyl sie Najstarszy. - Pojdziemy najpierw tam. Lennox, jak najszybciej chcialbym rozeslac po kampusie poslancow, aby ostrzegli naszych ludzi. -Ja moglbym pobiec do Wiezy - zaoferowal sie Puck. -Nie, Puck - sprzeciwil sie stanowczo Hobart. - Moja wnuczka jest swietnym szermierzem... albo sama da sobie rade z napastnikiem, albo dodatkowy miecz i tak na nic sie nie przyda. Puck nie zgadzal sie z nim - mial to wypisane na twarzy - ale Hobart zatrzymal na nim dluzej wzrok, wymuszajac posluszenstwo. Po chwili Najstarszy zwrocil sie juz do wszystkich. -No wiec, miecze w dlon! Idziemy! Szli cala grupa, zwolujac po drodze nowych bojownikow. Lennox szybko sie od nich odlaczyl, organizujac siec poslancow, zas reszta zeszla na dol, gdzie znajdowaly sie kuchnie i jadalnie. Kompleks kuchenny byl ogromny i rozczlonkowany, a skrzaty mialy tam wiele ukrytych wejsc i tajnych szlakow komunikacyjnych. Gdy grupa bojowa byla juz blisko miejsca przeznaczenia, rozdzielono sie, aby wejsc do Jadalni osobnymi rozwidleniami. W jednym z nich Puck zostawil Hamleta i Hobarta, wybierajac inna droge. Hobart pozwolil mu odejsc. Jako Najstarszy chcial, aby go sluchano, ale jako Dziadek poczul w glebi duszy ulge, ze Puck zawrocil i wbrew zakazowi popedzil do Wiezy. Powodzenia i niech Bog cie wspomaga, pomyslal Dziadek, gdy Puck zniknal na rogiem. Mam tylko nadzieje, ze nie przybedziesz za pozno. Wtedy Hobart widzial go po raz ostatni. III W kuchni trwala krzatanina. Poza wydawaniem posilkow na lunch, trwaly intensywne przygotowania do Ogolnokrajowego Spotkania Smakoszy. Goscinnie szefem kucharzy byl krzepki blondyn, Skandynaw, zaproszony z restauracji w Maine. Niewiele osob znalo jego imie. Kucharze z Oakenshields nazywali go po prostu "Szwedem". Wygladal jak wsciekly wiking, ktory mogl miec wsrod swoich przodkow wielu Grendelow i Beowulfow. Wszyscy w kuchni byli podenerwowani jego zachowaniem.Miotal sie po pomieszczeniu jak opetany, wydajac niezrozumiale dzwieki ("Duhheen, duhhyun, duhheen!"). Nawet szefowa pracujacych tam studentow, baba na schwal, w dodatku znajaca norweski, wolala mu schodzic z drogi. Szalony czy nie, Szwed znal sie na swojej robocie i przygotowania do kolacji blyskawicznie posuwaly sie do przodu. -Aha, przeciez Mali Ludzie takze musza zapracowac na swoj poczestunek - duhheen! - zawarczal w pewnej chwili Szwed, wpatrujac sie w stol zastawiony pasztetami. Pozostali kucharze, nie widzac nikogo, do kogo moglby kierowac swoje slowa, wzruszali wymownie ramionami i udawali, ze nic nie slysza. Ale trzynascie skrzatow, ktore myszkowaly po stole, przygotowujac sie do wyniesienia jednego z farszow, bylo pod wrazeniem. Szwed nie byl pijany, wiec jesli ich widzial, to naprawde byl szalony. Mali Ludzie z uwaga sluchali jego polecen. Niedlugo potem kucharze ze zdziwieniem zauwazyli, ze pewne rzeczy robily sie "same", jakby za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. Pomrukujac "Duhhyun! Duhheen!", Szwed przebiegal z jednego konca kuchni na drugi, zachecajac skrzaty do pracy i popedzajac zarowno Duzych, jak i Malych Ludzi. Robota palila sie wszystkim w rekach, chociaz niektorzy irytowali sie, nie mogac dociec, skad pochodzi dodatkowa pomoc. Szwed zadowolony zaklaskal w dlonie. -Swietnie - zawolal. - Powinnismy czesciej zatrudniac Malych Ludzi. Tego dnia w Oakenshields bylo okolo setki skrzatow, krzatajacych sie wokol talerzy, polmiskow i ludzi. Wszystkie mialy ze soba kusze i miecze. Nawet bez specjalnego ostrzezenia, przy takiej ilosci oczu, atak Szczurow powinien zostac wczesniej zauwazony. Jednak skrzaty, zajete wykonywaniem powierzonych im zadan, nie dostrzegly, jak z otworow kanalizacyjnych i dziur, zajmowanych uprzednio przez karaluchy, zaczely wypelzac pierwsze oddzialy zbrodniczej armii Rasferreta. Szczury mialy do spelnienia wazna misje, byly odpowiedzialne za przeprowadzenie aktow sabotazu. Tylko jeden skrzat zobaczyl Szczury, ale nic nie powiedzial innym. Byl to Laertes, obrazony na wszystkich brat Saffron Dey. Spacerowal wczoraj po Deszczu i cos ostrego wpadlo mu do oka. Dzisiaj jego umysl pracowal... bardzo precyzyjnie. Zobaczyl dwa Szczury, wybiegajace spod maszyny do mycia naczyn. Niosly miedzy soba cos, co wygladalo jak wisnia. Laertes tylko uniosl brew i zajal sie swoimi sprawami. Do czasu wybuchu. IV Piorun uderzyl w Wieze Zegarowa dokladnie o dwunastej. Blyskawica, poszarpana i blekitna, splynela na szczyt Wiezy i przez chwile caly budynek wygladal tak, jakby przeplynal przez niego prad. Zegar stanal, wskazowki zatrzymaly sie na dwunastej, wskazujac poludnie. Przez zgromadzony na dole tlum przebiegl glosny szmer.-Jezu, Larretta... - zaczal Curlowski. -Zamknij sie! Mozg Przedsiewziecia wylamywala sobie palce u rak. Na niebie klebily sie czarne chmury, a na Wzgorze powoli naplywala gesta mgla. Komus, kto stal na Zboczu, moglo sie wydawac, ze swiat konczyl sie ponizej Zachodniego kampusu. -Cholera! - zaklela Larretta, wsciekla na pogode. - Dlaczego musialo to sie stac wlasnie dzisiaj? Przeciez tworzymy historie! Curlowski odwrocil sie do studentow otaczajacych Smoka. -Zlozcie mu skrzydla! Zwincie je! Och, kur... W tym momencie zerwal sie porywisty wiatr. Przez tlum przebiegl kolejny, tym razem glosniejszy, pomruk. Larretta odwrocila sie i serce omal jej nie peklo. Smok zachwial sie. Chwile pozniej runal na ziemie. V Zaczelo sie od wielkich patelni w poludniowym koncu kuchni. Ci, ktorzy stali najblizej, uslyszeli najpierw ciche pomrukiwanie, a potem wybuch. Dookola rozprysnal sie wrzacy olej. Sekunde pozniej nastapila seria eksplozji, nie sposob bylo zliczyc ile, ktore wstrzasnely calym pomieszczeniem. Zniszczyly wyposazenie, porozrywaly rury, wzniecily ogien.W budynku wlaczyl sie alarm przeciwpozarowy. Ludzie w panice wybiegali na zewnatrz, a najszybciej pracownicy kuchni. Kucharze, pomoce ku - chenne, dyzurujacy studenci, wszyscy w poplochu opuszczali podziemia. Ktos nacisnal czarny guzik alarmowy na scianie, co uruchomilo automatyczne gasnice, znajdujace sie przy stanowisku z patelniami. Strumienie wody zalewaly naczynia, a wszystko odbywalo sie bez fachowej kontroli: Duzi Ludzie chcieli jak najszybciej opuscic budynek. Skrzaty zostaly same na placu boju, wypelnionym dymem, para i zastepami nieprzyjaciol. -Do broni! - dal sie slyszec rozpaczliwy okrzyk, gdy przepelnione zadza mordu Szczury schwycily za miecze i kusze. Calkowicie zaskoczeni Mali Ludzie z poczatku reagowali z opoznieniem. Zanim wyciagneli miecze, od poludniowej strony kuchni nadciagnal Macduff z grupa skrzatow (miedzy nimi nie bylo juz Pucka). Mieli za zadanie nie tylko wzmocnic szeregi Malych Ludzi, co przede wszystkim pobudzic w nich wole walki. -Ole, ole, bydlaki! - zawolal Macduff, wpadajac w kleby pary i przebijajac mieczem Szczura. - Ole! Masakra zaczela sie na dobre. VI Upadek Smoka obserwowaly tlumy. Wiele zgromadzonych na Dziedzincu osob widzialo tez, jak Smok runal rok temu, lamiac sie pod wlasnym ciezarem.Zastanawiajace bylo jednak to, ze tym razem wszystko odbylo sie zupelnie inaczej. Gdy rzezbione pazury Smoka uderzyly o ziemie, nie polamaly sie, tylko rozczapierzyly, a lapy ugiely sie lekko, amortyzujac upadek. Przeciez to nie jest gietka konstrukcja, zdziwil sie Curlowski i serce zabilo mu szybciej. Pysk bestii dotknal ziemi i szyja zlozyla sie lagodnie jak akordeon, chociaz takze nie byla pomyslana jako element elastyczny. Leb Smoka spoczal wygodnie na trawie. Skrzydla przestaly trzepotac na wietrze i, zlozone, dokladnie przylegaly do cielska. A ogon... Smoczy ogon, ktory pierwotnie przymocowany byl do korpusu pod katem dziewiecdziesieciu stopni, lezal teraz na ziemi calkowicie wyciagniety, bez sladu poprzedniego mocowania. Architekci, ktorzy go niesli, wygrzebywali sie pospiesznie ze srodka, a kiedy juz wszyscy byli na zewnatrz, nikt nie potrafil znalezc miejsca zlaczenia ani wyjasnic, co stalo sie z kolkami pod korpusem Smoka. Smok nie wygladal juz jak przedmiot. W slabym swietle pochmurnego dnia coraz bardziej przypominal zywa lub prawie zywa istote. Larretta wstrzymala oddech. Curlowski takze. I Modine. Podobnie inni Architekci. Rowniez policja kampusowa. I zgromadzony tlum. Wszyscy na cos czekali. Wszyscy wiedzieli, nie wiadomo skad, ze musi sie cos wydarzyc. Nikt jednak nie zwrocil uwagi na postac w sandalach, siedzaca na dachu GoldwinSmith Hall, postac, ktora opuscila swoje Biurko i pojawila sie na Swiecie, aby lepiej widziec, jak tworzy sie Historia. -Hejho - zawolal pan Sloneczny do chmur. - Oczyscmy pole, dobrze? Zawyl wiatr. Niebo rozdarly blyskawice, oswietlajac kopule na Sibley Hall. Kolejny piorun uderzyl w stare drzewo na Dziedzincu, oblamujac galezie i przerywajac milczenie tlumu. Zaczela sie panika, podobna do tej, jaka wybuchla niedawno w Willard Straight Hall. Gdy rozszalala sie burza, nawet straznicy z Ochrony Publicznej porzucili swoje posterunki i uciekali co sil w nogach. -W porzadku - powiedzial pan Sloneczny. - Biegnijcie do domow, schowajcie sie. I spijcie. W budynkach otaczajacych Dziedziniec trzaskaly otwierane drzwi. Zewszad wybiegaly gromady ludzi, przerazonych szalejacym zywiolem. Cyganeria pod wodza Lwiego Serca trzymala sie za rece, aby nie pogubic sie w napierajacym tlumie. Mimo to Z.Z. Top, dobrze juz zaprawiony tanim piwem, odlaczyl sie od reszty towarzystwa. Narastajaca panika spowodowala, ze koledzy pozostawili go i pobiegli w strone akademika Risley. Top zanurkowal w krzaki, rosnace wzdluz zachodniej fasady Lincoln Hall, wczolgal sie pod nie, ukryl twarz w ziemi i zasnal, czekajac na koniec swiata. Mgla spowila Wzgorze i objela w swoje posiadanie takze Dziedziniec. Pajecza siec prawie sie juz zamknela. VII Grupa skrzatow, w ktorej byl Hobart, wynurzyla sie z tajnego przejscia w okolicy Sekcji Zmywania. Byla to dluga, prostokatna przestrzen, w polnocnej czesci kuchni. Przy scianie stala Zmywarka, a na wprost niej pas transmisyjny, ktorym wjezdzaly brudne naczynia z obu jadalni. Rownolegle do ostatnich dwudziestu stop pasa biegla rynna z biezaca woda, w ktorej splukiwano resztki jedzenia, serwetki i inne smiecie. Dopiero potem naczynia wedrowaly do Zmywarki. Woda zbierala wszystkie pozostalosci do paskudnie wygladajacego urzadzenia, o adekwatnej nazwie Rozdrabniacz, skad nic juz nie wracalo.Zarowno Zmywarka, jak i pas transmisyjny przestaly dzialac tuz po eksplozjach. Z brzucha Zmywarki wydobywaly sie jedynie kleby jJary. Poniewaz jednak rynna wciaz plynela woda, a Rozdrabniacz pracowal na pel - nych obrotach, nieruchomy pas transmisyjny byl naprawde niebezpiecznym miejscem. -Niech mi ktos pomoze! - krzyknal Hamlet, widzac, jak stojacy obok niego na pasie skrzat rozplywa sie w powietrzu, zostawiajac go sam na sam z dwoma atakujacymi Szczurami. - Puck, gdzie jestes, kiedy cie potrzebuje? Zanurkowal miedzy brudnymi szklankami, desperacko odparowujac ciosy nieprzyjaciol. Szczury mocno napieraly, nie dajac mu szans na obrone i Hamlet zmuszony byl do wycofywania sie w strone krawedzi rynny. -Cholera! Ratunku! Te skrzaty, ktore go slyszaly, same mialy powazne problemy. Nie tylko on musial odpierac zmasowane ataki nieprzyjaciol. Uskoczyl w bok, aby uniknac ciosu mieczem, i nagle poczul, ze jego stopy traca oparcie. Tuz obok slyszal szum splywajacej wody. W tym samym momencie cos runelo na Szczury od tylu, zwalajac jednego z nich do rynny, gdzie porwal go strumien wody. Drugi zginal, zanim zdazyl odwrocic sie w strone napastnika. -Jezus, Troilus i Kresyda - zawolal Hamlet - to bylo... -A wiec zyjesz - przywital go Laertes, wciaz mocno zaciskajac dlon na rekojesci miecza. Po czym dodal tonem pogawedki: - A gdzie jest skrzat, ktory zamordowal moja siostre? Jest tu z toba? -Zamordowal twoja siostre? -Puck! - Czubek miecza Laertesa zadrzal. - Gdzie jest Puck? -Laertesie, o czym ty mowisz? - zdziwil sie Hamlet. - To nie Puck zabil twoja siostre. To Szczury... -Szczury sa wszedzie - odparl Laertes i Hamlet dopiero wtedy zobaczyl w jego oczach obled. -Jestes chory - wyszeptal zaniepokojony. - Straciles rozum. -Och, nie - uslyszal w odpowiedzi. - Nie. Moj umysl pracuje prawidlowo. Bardzo prawidlowo. Moim zdaniem, Hamlecie, to ty jestes chory. Ale ja wiem, jak temu zaradzic... Laertes zaatakowal bez ostrzezenia, ale Hamlet automatycznie odparowal jego cios i ostrze miecza nawet go nie musnelo. Laertes napieral calym cialem i w pewnej chwili obaj wpadli do rynny. Porwal ich zimny i silny strumien. Brzegi rynny byly sliskie od brudu. Zaczeli spadac, rozpaczliwie trzymajac sie mieczy, koziolkujac z pradem, ktory niosl ich nieublaganie coraz blizej i blizej Rozdrabniacza. Hamlet widzial juz katem oka olbrzymia, metalowa paszcze, ktora byla tuz przed nim. Zawartosc rynny wpadala do wylotu o kwadratowym przekroju, znajdujacym sie w sciance Rozdrabniacza. Tuz nad wylotem znajdowal sie napis: Tylko drobne kosci. Niecale dwie stopy przed koncem rynny uwiazl w poprzek splywu kawalek skorki od melona. Hamlet i Laertes o maly wlos nie zostali przerzuceni sila pradu przez te nikla barierke, a wtedy byloby juz po nich. Jednak jakims cudem zatrzymali sie. Hamletowi przemknela przez glowe mysl o absurdzie tej sytuacji - uratowani dzieki skorce od melona! Sekunde pozniej oba skrzaty odsunely sie od siebie i wyciagnely bron. Jakims dziwnym trafem podczas kotlowaniny w wodzie zamienili sie mieczami. Hamlet czul nonsens tej sytuacji, wiedzial, ze to nie czas, aby zalatwiac porachunki, ale po chwili jego rozwazania staly sie akademickie. Jednym blyskawicznym ciosem Laertes pozbawil go miecza, ktory zniknal w otchlani Rozdrabniacza. Hamlet byl bezbronny, a Laertes szykowal sie do ostatecznego pchniecia. -Bardzo prawidlowo - powtorzyl i nagle wydarzylo sie cos nieoczekiwanego. Rynna naplywaly dwa Szczury i skrzat, caly czas zaciekle ze soba walczac. Sila ich uderzenia byla tak duza, ze skorka melona odczepila sie. Hamlet przez sekunde poczul sie tak, jakby juz byl pociety w plasterki. Zdesperowany, zdecydowal sie na odwazny skok. Odbijajac sie od szczurzej glowy jak od trampoliny, podskoczyl do krawedzi rynny i zlapal sie jej obiema rekami. -Auu! - zawolal, usilujac podciagnac sie wyzej. Nagle poczul, ze na jego stopie zaciskaja sie czyjes palce. Spojrzal w dol i zobaczyl Laertesa. Cala reszta, skorka melona, Szczury i inny skrzat - znikneli w paszczy Rozdrabniacza. -Jezus i Troilus! - zawolal Hamlet. Zamachnal sie wolna noga i, na szczescie, od razu udalo mu sie kopnac Laertesa w twarz. Skrzat stracil na chwile oddech i zwolnil uscisk. Wykrztusil tylko jedno slowo: Prawidlowo - i chwile potem pochlonal go Rozdrabniacz. Wir wody i swist tnacych ostrzy zagluszyly wszelkie krzyki, jakie moglyby sie stamtad wydostawac. Wyczerpany i marzacy o chwili wytchnienia Hamlet wskoczyl na pas transmisyjny i wrocil na pole walki, ale tam nie czekal go blogi spokoj. VIII W innym miejscu pasa transmisyjnego, tam gdzie zaczynala sie rynna, Hobart poslal wlasnie na tamten swiat atakujacego go Szczura i przez chwile zostal sam. Zewszad dobiegaly go odglosy walki, ale obloki pary skrywaly wszystko w mglistych cieniach. To wlasnie sprawilo, ze Najstarszy poczul sie odizolowany od frontu walki. Przez moment odpoczywal, po raz kolejny wracajac myslami do bitwy, ktora dawno temu rozegrala sie na Koscincu.W glowie pobrzmiewalo mu znajome echo: Hobart... Nagle belt z kuszy przebil mu prawe pluco, wychodzac na plecach. Hobart jeknal, a nagly skurcz bolu tak silnie napial miesnie, jakby za chwile mialy peknac. Czul, jak jego serce za wszelka cene probuje nadal pracowac. -Hobart. - Z mgly wynurzyl sie nagle General Szczurow, jak zwykle powloczac noga i trzymajac w objeciach kusze. - Lomot skonczy z toba. Hobart uklakl. Zycie chcialo z niego uleciec, ale nie pozwalal na to. Dzieki naglej furii, jaka go ogarnela, udalo mu sie przez kilka sekund powstrzymac wlasna smierc. Oczywiscie nie dziwil sie, ze skonczylo sie to wlasnie w ten sposob, ze pojawil sie poslaniec Rasferreta, aby przyniesc mu smierc. Ale wlasnie mysl, ze gdy umrze, Robal poczuje satysfakcje, doprowadzila Hobarta do furii i dodala mu nieziemskiej sily. General Szczurow podszedl blizej. Hobart uniosl glowe i spojrzal mu w oczy. -Lomot skonczy z toba... -To Hobart skonczy z toba - powiedzial cicho skrzat. Nadzwyczajnym wysilkiem uniosl miecz i ugodzil nie spodziewajacego sie ciosu Szczura prosto w brzuch. Lomot zakwiczal z bolu i upuscil kusze. -Czy twoj pan nas widzi? - zapytal Hobart. - Powiedz mu, ze jego czas dobiega konca. Lomot charczal, szarpiac tkwiacy w brzuchu miecz. W pewnej chwili zachwial sie i mocno zatoczyl, wpadajac do rynny. Woda porwala go prosto do Rozdrabniacza. Hobart przewrocil sie na bok. Najstarszy skrzat na Wzgorzu, weteran Pierwszej Wielkiej Wojny z Rasferretem Robalem, niegdysiejszy skryty wielbiciel Jenny McGraw, wydal ostatnie tchnienie i zniknal z tego swiata. IX Rzadko kiedy smierc przywodcy nie wplywa na bieg wydarzen. Kiedy taka smierc przytrafia sie w czasie wojny, staje sie faktem jeszcze donioslejszym, czasami nie tylko w sensie ziemskim, ale takze nadnaturalnym. Przypadkowo lub nie, odejscie Hobarta nastapilo w chwili przelomowej dla Walki o Straight Hall. W tym samym bowiem momencie do akcji wkroczyl Szwed.Przez caly czas znajdowal sie w poludniowej czesci kuchni. Nagle otworzyl oczy i potrzasnal glowa. Ogluszyla go jedna z pierwszych eksplozji, a uciekajacy w panice Duzi Ludzie zapomnieli o nim i pozostal tam, gdzie upadl. Teraz uniosl sie na rekach jak przebudzony olbrzym. Usiadl... wstal. Rozejrzal sie dookola. W glowie mu szumialo, brzeczalo w uszach, ale natychmiast wszystko pojal. Zobaczyl sabotaz. Zobaczyl ogien i dym. Zobaczyl skrzaty walczace o zycie. Zobaczyl Szczury. Zrenice rozszerzyly mu sie ze zdumienia, a potem wpadl w szal, godny samego Beowulfa. -Plugastwo!? - ryknal, wydobywajac glos z glebi piersi. - Plugastwo w mojej kuchni? Duhhyun! W zasiegu jego reki wisial tluczek do miesa wielkosci Norwegii. Szwed schwycil go i zamachnal sie probnie, aby wyczuc jego wage, a nastepnie poslal najblizszego Szczura do Walhalli. Kolejne poltora tuzina unicestwil tak szybko, ze zaden z nich nie zauwazyl nawet, co sie dzieje. Skrzaty, chociaz nie bardzo wiedzialy, jak sie zachowac wobec tego olbrzyma zaglady, cieszyly sie z jego pomocy. -Mali Ludzie za mna! - zawolal szalony kucharz. Dzierzac w jednej rece tluczek, w drugiej zas gasnice, Szwed ruszyl przed siebie, zadajac napastnikom druzgocaca kleske. -Ole! - zawolal Macduff. X Teraz juz wszystko bylo gotowe. Pajecza siec sie zacisnela.Itaka spala, zlozona do snu zakleciem. Miasto bylo odciete od swiata i ludzi. Na mieszkancow, z kilkoma tylko wyjatkami, zostala zeslana zaczarowana drzemka, podobna do tej, jaka wczesniej ogarnela Aurore Smith, a jeszcze przed nia Spiaca Krolewne. W Willard Straigh Hall wciaz zawodzil alarm pozarowy, ale nie przyjezdzaly zadne wozy strazackie. Jeszcze tylko Szwed wykonywal swoje zadanie, ale i to nie potrwalo dlugo. Wkrotce on tez ukucnal, schylil glowe i zaczal snic o pokonanych Szczurach. Skrzaty byly przytomne i dalej walczyly, dajac z siebie wszystko. Zwierzeta, podobnie jak ludzie, z kilkoma tylko wyjatkami (m.in. Szczury Rasferreta) takze poddaly sie czarowi i zapadly w magiczny sen. Zielony Smok lezal i czekal na iskre zycia. Juz czas. Na dachu GoldwinSmith Hall pan Sloneczny zwinal dlon w trabke i wyszeptal na wiatr jedno tylko slowo: -George. GEORGE'A WSPINANIE SIE POD GORE I CO ZDARZYLO SIE W CENTRUM MIASTA I George.Opowiadacz otworzyl oczy. Lezal w lozku i mial wrazenie, ze wszystko mu sie przysnilo. Niestety, to co wydarzylo sie poprzedniej nocy, nie bylo snem - nawet nie wstajac, widzial oparta o sciane sypialni wlocznie, gotowa do walki. Przez okno saczylo sie slabe, przymglone swiatlo, ale nawet w nim grot wloczni polyskiwal zlowrogo. -Czas - wyszeptal do siebie George, wstajac. Jego glowa byla bardzo lekka, niemal szybowala w powietrzu. - Czas. Na palcach pobiegl goly do lazienki. Jak ja sie wczoraj dostalem do domu? - pomyslal i pochylil sie nad umywalka, oplukujac twarz. Woda byla zimna i zmyla z jego oczu resztki snu, ale nie pomogla glowie. Czul sie tak, jakby zostal czyms uderzony. Dlaczego? Aby podsycic moja nieufnosc? A moze, aby bylo mi latwiej pisac bez papieru? Latwiej... nadmierna wiara w siebie zawsze byla jego najwiekszym problemem. Gdy znalazl sie z powrotem w sypialni, chwycil wlocznie i poczul sie jak niezwyciezony rycerz. Mogl kontrolowac Opowiesc, stoczyc znakomita walke, pokonac smoka. Aurora bedzie zyla. Wszystko jest bardzo latwe. Z pewnoscia. Tak, z pewnoscia... jednak tak dlugo, jak dlugo istnieje nieznany los, duma moze sie tylko przyczynic do jego kleski, powinien wiec wziac pod uwage takze inny rozwoj wypadkow. Wlocznia byla straszliwa bronia, ale moze rozsadnie byloby wziac ze soba jeszcze cos, co pozwoli mu skorzystac z pomocy wiatru. Wkladajac ubranie, rozgladal sie po pokoju, usilujac przypomniec sobie, edzie Dolozyl latawiec. II Wysoko na dzwonnicy McGraw Hall Rasferret Robal zanosil sie ekstatycznym smiechem. Czul sie potezny, wrocila mu Przytomnosc i teraz Wzgorze oraz lezace u jego stop miasto odcisniete byly w jego umysle jak bardzo precyzyjna mapa. Moc jego magii siegnela szczytu, byl w stanie zastosowac ja wobec kazdego. A przeciez mial sie rozprawic tylko z jednym czlowiekiem.Wiedzial, co wydarzylo sie w Straight Hall. Wyczuwal to, ale nie przejal sie ani smiercia Lomota, ani pogromem urzadzonym przez Szweda. Najwazniejsze, ze wreszcie zginal Hobart. Jedna przegrana bitwa niewiele wobec tego znaczyla. Jego Szczury byly wszedzie, walki trwaly na terenie calego kampusu, wrogowie byli osaczani w wielu miejscach. Skrzaty i tak byly skazane na zaglade. Stephen Titus George pozostal jedyna, ostatnia przeszkoda na drodze do calkowitego zwyciestwa. Rasferret wyczuwal go i wciaz byl zadziwiony slaboscia swojego przeciwnika. Nawet jezeli ten czlowiek wladal jakas magia, to nie mogla byc ona grozna dla Robala. Fizycznie tez nie prezentowal sie najlepiej. A Rasferret nie tylko dysponowal nieograniczona magia, oprocz tego mial do dyspozycji doskonale, po prostu doskonale narzedzie do animacji. -On jest nikim - zachichotal Rasferret. - Bez trudu go zabije i glupota byloby myslec, ze moze byc dla mnie grozny. Jakze by mogl? Poczucie wlasnej sily, gotowej na kazde jego skinienie, sprawilo, ze opuscily go wszystkie leki. Opowiadacz nie wygladal na groznego przeciwnika, a wiec nie byl grozny. Poza tym poruszal sie dosc wolno, minie jeszcze troche czasu, zanim przybedzie na Dziedziniec. Czekajac na niego, Robal skupil uwage na centrum Itaki, szukajac jakiejs nie uspionej jeszcze istoty, ktora moglaby mu dostarczyc rozrywki i skrocic czas przed walka. Bardzo szybko znalazl wlasciwe osoby, a jeszcze szybciej wymyslil, co z nimi zrobic. III -Nie zamykaj oczu, Doubleday! - warknela Hollister, prowadzac woz patrolowy, wyprostowana jakby polknela kij.Sama walczyla z ogarniajaca ja sennoscia i pokusa, aby skrecic do najblizszego domu i odgrodzic sie od Zewnetrznego Swiata zamknietymi drzwiami. -Och! Jezu, jaki jestem zmeczony - powiedzial Doubleday (powtorzyl to pietnascie razy w ciagu ostatnich dziesieciu minut). - Co, do cholery, dzieje sie w tym miescie? Hollister milczala. Nie wiedziala wiecej od niego. Przedtem byli na Drodze numer 13 i zatrzymali sie na kawe w Mano's Diner, aby przeczekac burze. Deszcz grzmocil w szyby, a kiedy zaczal slabnac, przyszly jej do glowy jednoczesnie dwie mysli: po pierwsze, ze na zewnatrz moze byc bardzo niebezpiecznie, a po drugie, ze krzesla, na ktorych siedza, sa bardzo, ale to bardzo wygodne. W srodku bylo tak przyjemnie, tak bezpiecznie, ze chcialo sie zostac i odpoczac... Nattie Hollister omal nie ulegla. Od zasniecia powstrzymala ja nagla wizja manekina, tego nieprawdopodobnie zywego manekina, ktory chcial ja zabic w wigilie Nowego Roku, i wowczas przyszla jej do glowy trzecia mysl: on jest na zewnatrz. Wbila zacisniete piesci w uda i narastajacy bol pomogl jej sie zmobilizowac. Podeszla do Doubledaya i przerwala mu drzemke. Schwycila go pod ramie i ruszyli w strone drzwi, mijajac innych gosci, ktorzy juz glosno chrapali. I teraz patrolowali okolice. Walczac z zakleciem. Na kolanach Doubledaya lezala dubeltowka. -Sprawdz, czy jest naladowana - polecila Hollister. -Juz to zrobilem. Dwa razy. -Sprawdz jeszcze raz. Doubleday, mruczac cos pod nosem, zrobil, o co prosila. Hollister ostroznie skrecila w prawo, wjezdzajac na State Street. Caly czas trzymala noge na gazie. W pewnej chwili mgla nagle zgestniala, odbity od niej blask reflektorow omal jej nie oslepil. -Zaladowana - powiedzial Doubleday. Wyjrzal przez okno i nie zobaczyl zadnych swiatel, jakby w calym miescie wysiadl prad. - Sluchaj... dokad my wlasciwie jedziemy? Na komisariat? Hollister zastanowila sie. To nie byl zly pomysl, chociaz probowali sie juz polaczyc z komisariatem droga radiowa i nikt im nie odpowiedzial. Poza tym znajdowala sie nie tam, dokad chciala pojechac. -Jedziemy na Wzgorze - poinformowala kolege. - Wszystko zle pochodzi wlasnie stamtad. Czuje to, a ty? Po dluzszej chwili Doubleday pokiwal glowa. -Tak - mruknal. - Jezu, Jezu, jaki jestem zmeczony. IV Budynek byl nieoswietlony. Znajdowal sie na East Clinton Street, niedaleko The Commons: Komisariat Miejski, straznica lokalnego prawa i po - rzadku. A takze skladnica zeznan na temat nie rozwiazanych spraw o zabojstwa.Budynek byl ciemny, nie dawal przechodniom najmniejszego komfortu - o ile w ogole zdarzali sie jacys przechodnie - i nic nie powinno bylo naruszyc panujacej w nim ciszy. Nattie Hollister i Sam Doubleday byli daleko, zas reszta zalogi poddala sie czarom: chrapali przy swoich biurkach, lezeli na korytarzach, kiwali sie nad nie wyslana korespondencja. Nic nie powinno nawet drgnac, poza marszczacymi sie pod wrazeniem koszmarow sennych czolami. Mimo to frontowe drzwi komisariatu otworzyly sie nagle z hukiem i jakas postac wtopila sie we mgle. Nie byl to gliniarz, chociaz jej ubranie wygladalo jak parodia policyjnego munduru: z ramion zwisala za duza policyjna kurtka, a na glowie tkwila, przechylona pod dziwnym katem, regulaminowa czapka. Oczy tej istoty swiecily blekitnym blaskiem, a na twarzy malowal sie plastikowy, kobiecy usmiech. George wyszedl na werande, trzymajac w jednej dloni Wlocznie, a w drugiej latawiec. Wokol domu mgla utworzyla biala, gesta zaslone, przez ktora mozna bylo jednak dostrzec jakies niewyrazne ksztalty. Gdzies w gorze rozdarla niebo blyskawica, jakby wybuchla gigantyczna zarowka. Burza jeszcze nie rezygnowala. Gdy George zszedl ze stopni, wiatr rozwial przed nim mgle, tworzac sciezke az do kraweznika. Jeden z majaczacych we mgle ksztaltow okazal sie Ragnarokiem, siedzacym na motorze w calym swoim rynsztunku. -Dzien dobry, George - przywital go Czarny Rycerz. - O ile mozna to nazwac dniem. - Spojrzal ma Wlocznie, a potem na latawiec. - Przyjemnie. -Ragnarok? -Przyjemnie - powtorzyl Ragnarok. Wygladal jakos inaczej i dopiero po chwili George zrozumial, ze odmienil go tak brak okularow przeciwslonecznych. Ostatniej nocy w szpitalu nie zauwazyl tego, byl zbyt zajety. Po tak dlugim skrywaniu za ciemnymi szklami oczy Ragnaroka byly bardzo wyraziste, a spojrzenie zadziwiajaco glebokie. -Moze to zabrzmi glupio - powiedzial George - ale powiedz, co tu robisz? -Co robie? - Ragnarok wydawal sie nieco zaklopotany. - Co robie... wiec... - przetarl oko dlonia w rekawiczce. - Mam pewna nie zalatwiona sprawe. Wciaz szukam kogos, kto poskladalby do kupy moj motor. Gdy to mowil, wygladal tak niepewnie, ze George o nic wiecej go juz nie pytal. Uwazajac na Wlocznie, wskoczyl na siodelko. -OK, jedziemy - zawolal. Ragnarok dodal gazu i pojechali na Wzgorze, na Dziedziniec. Po raz pierwszy w zyciu Czarny Rycerz nie przekroczyl zadnych ograniczen predkosci. VI W gore - mowil do siebie Luther. - Caly czas w gore.Byl juz prawie w domu, znowu w Niebie. Gdyby nie to, ze brakowalo Blackjacka, wszystko wygladaloby tak jak wtedy, gdy pojawil sie tu po raz pierwszy. Luther chcial wspiac sie na gore, przejsc pod lukiem bramy i znowu znalezc sie na szczycie Wzgorza. Jednak nie dotarl nawet do stop Wzgorza. To juz nie bylo tak, jak za pierwszym razem, teraz czyhala na niego Smierc. Idac State Street, niedaleko The Commons, kundel wyczul w poblizu zapach nieprzyjaciela. Czeka na mnie tuz obok, jeszcze sekunda i spotkamy sie. A wowczas, nawet gdybys potrafil walczyc, i tak zginiesz. Tylko jedno moze cie uratowac, musisz uciekac, uciekac jak najszybciej i modlic sie, abys byl szybszy i aby on zgubil twoj slad... Umysl Luthera szukal ratunku, ale lapy niosly go do przodu. Byl dobrym i odwaznym psem i nie chcial zawracac z drogi, gdy byl juz niemal u celu. Jeszcze kilka krokow, jeszcze kilka krokow i mgla sie uniesie, a wtedy zobaczysz... Parchu... Mgla nie uniosla sie, ale przerzedzila na tyle, ze widzial ciemny, cyfrowy zegar na zachodnim koncu The Commons i siedzace pod nim zwierze. Luther bardzo wychudl w czasie drogi i spodziewal sie, ze Smok bedzie w podobnym stanie, ale gdy go zobaczyl, przezyl wstrzas. -Wygladasz jak Raaq! - wykrzyknal Luther, cofajac sie przerazony. Pozalowal, ze nie uciekl, kiedy jeszcze mogl. -Nie - odpowiedzial Wilczarz, obnazajac kly. - Nie jak Raaq. Nie jestem diablem. Jestem egzekutorem, parchu. I wykonam na tobie wyrok. -Egzekutor. Spojrz, co z ciebie zrobilo zabijanie. Teraz twoja dusza nalezy do Raaqa. -Raaq moze sobie zatrzymac moja dusze, ja mam zycie. I zemste. Zamierzam wyrwac ci lape za lapa, parchu. Powoli. Bedziesz tak stal i pozwolisz mi na to bez oporu? Smok przygladal mu sie chwile badawczo. -Martwisz sie o kota, tak? -Gdzie jest Blackjack? - zapytal Luther, pelen leku. - Czy ty... -Chcialem go tu miec - przerwal mu Smok. - To znaczy, jego cialo. Aby ci pokazac. Ale nigdy go juz nie zobaczysz, parchu. Mozesz mi wierzyc. Spadl. Spadl z bardzo wysoka. -Koty sa bardzo dobre w spadaniu. -Ale nie az tak dobre. Poza tym nie potrafia plywac. On jest martwy. -Nie masz jego ciala. - Luther poczul, jak rodzi sie w nim nadzieja. -Nawet nie widziales go martwego. -On nie zyje - powtorzyl Smok. -Nie jestes tego pewien, czuje to. Nie masz dowodu. -On nie zyje, wiem, ze nie zyje, i niczego nie musze udowadniac. - Ogarnela go zlosc. Kot z pewnoscia byl martwy - nikt nie przezylby takiego upadku - a ten cholerny parch ma czelnosc w to powatpiewac. - Kot nie zyje. A teraz kolej na ciebie. Smok podniosl sie i ruszyl do przodu. -Mysle, ze powinienes walczyc - powiedzial, gdy pokonal polowe dzielacego ich dystansu. - Mysle, ze bol powinien cie zmusic do walki. Luther nie wiedzial jeszcze, czy ma walczyc, sprobowac ucieczki, czy po prostu nie stawiac oporu i dac sie zaszlachtowac. W koncu zadal pytanie, nie wiedzac w zasadzie, dlaczego to robi. -Jak ci sie udalo wydostac z rak hycli, Smoku? Smok zatrzymal sie, czujac natchnienie. -Hycle nie sa wcale straszni - odpowiedzial. - Maja miekkie gardla, parchu. Luther zrozumial i ogarnelo go tak wielkie przerazenie, jakiego zyczylby sobie Wilczarz. -Zabiles Pana? Zabiles czlowieka? -Nawet dwoch, parchu. Hycla i jeszcze jakas kobiete na drodze. Bylem glodny, tak glodny... -Jestes skazany na potepienie - oswiadczyl Luther. - Jesli to zrobiles, jestes przeklety. -Zabawne, ale w ogole mnie to nie przeraza. Raczej czuje sie silniejszy. Ale jesli ciebie to tak brzydzi, to czemu nie chcesz ze mna walczyc? Bardzo bym tego chcial. Ukarz mnie za to. Sprobuj. -Nie - oswiadczyl Luther bez wahania. - Nie zabije innego psa, nawet ciebie. Nigdy. Raaq nigdy nie dostanie mojej duszy. -Tchorz. Po prostu szczeniak... -Klamiesz - stanowczo stwierdzil kundel. - Jestes ode mnie duzo silniejszy, odmawiam walki z toba, a ty nadal chcesz mnie zabic, chociaz nie zrobilem ci nic zlego. Kto wiec jest tchorzem, Smoku? -Tchorz czy nie, jestes juz martwy, psie - powiedzial Wilczarz, ale zanim na niego skoczyl, obaj uslyszeli cos, co odwrocilo ich uwage. Tupot butow na betonie. Kroki. Ktos skryty we mgle szedl Cayuga Street w ich strone. -Chcialbys zobaczyc, jak zabijam czlowieka, parchu? -Nie - blagal Luther. - Nie, Smoku, nie wolno ci. -To latwe - zapewnil go Wilczarz. - Ale moze powinienes mnie powstrzymac. -Smoku, nie! Za pozno. Pies juz skoczyl, szczerzac kly. Luther szczeknal ostrzegawczo w kierunku idacego Pana, ale on zdawal sie tego nie slyszec i nadal szedl w ich strone. W tym momencie Luther przezywal najpowazniejszy dylemat w swoim zyciu. Smok zaatakowal Pana, skaczac na niego i w tej samej chwili kundel podjal decyzje. -Badz przeklety - powiedzial. - A zatem, badz przeklety. Pobiegl w jego strone, ryzykujac samobojczy atak na Smoka. Nie wiedzial jednak, ze to wlasnie atak Wilczarza byl samobojcza decyzja. Przednie lapy Smoka wyladowaly na piersiach Pana - byla to zreszta kobieta - i uzyl calego impetu, aby go powalic na ziemie. Jednak Pan wcale nie zamierzal upasc. Kobieta nawet sie nie zachwiala. Zamiast tego uniosla rece i w momencie, gdy pies zblizyl szczeki do jej gardla, zacisnela dlonie na jego szyi. Zimne rece. Plastikowe rece. -Hau? - Zatrzymany tak gwaltownie, Smok odwrocil glowe i zobaczyl wpatrujace sie w niego blekitnie zarzace sie oczy Gumowej Dziewicy. Luther takze je zobaczyl i zatrzymal sie, sparalizowany strachem. -Raaq... - wyszeptal. -Nie - upieral sie Rasowiec. Smok walczyl, aby sie uwolnic, ale nie potrafil zblizyc szczek na tyle blisko, aby ugryzc, co zreszta i tak nic by mu nie pomoglo. Cialo Gumowej Dziewicy bylo twarde i nie poddawalo sie jego zebom. Tylko jej rece zginaly sie i zaciskaly coraz mocniej na szyi Smoka. -Kim jestes? - Wilczarz domagal sie odpowiedzi, usilujac zaszczekac, co mu sie nie udalo z powodu braku powietrza. - Kim jestes? Drapal Dziewice pazurami, ale ona nie czula bolu i caly czas usmiechala sie syntetycznym usmiechem, podczas gdy z niego uchodzilo zycie. Umysl Smoka zapadal sie w czarna otchlan, zas Gumowa Dziewica zaczela sie nagle zmieniac. Jej oczy wciaz byly takie same, ale twarz puchla, powiekszala sie, stajac sie coraz bardziej podobna do pyska psa, nadnaturalnie wielkiego psa, calego ze swiatla i cienia. -Witaj w domu, Rasowcu - pozdrowila go. Nie! - ryknal Smok w myslach. Luther nie widzial tego, co on widzial, ale czul, ze cierpi. Tylne lapy Wilczarza bezsilnie rozdrapywaly plyty chodnika, pies, broczac krwia, podjal ostatnia probe ucieczki. Zyje, zyje, zyje... Trzask lamanej szyi nie byl glosny w porownaniu z uderzeniem pioruna. Gumowa Dziewica odrzucila na bok psie scierwo, jak zabawke, ktora przestala sie juz interesowac. Jej wzrok spoczal na Lutherze. -Trzymaj sie ode mnie z daleka - powiedzial kundel, cofajac sie. Manekin schylil glowe - policyjna czapka wciaz byla na miejscu - i zaczal isc w jego strone, bez pospiechu, stawiajac wolno kroki. Wtedy wlasnie z mgly wylonil sie policyjny woz. VII Hollister wyczula Gumowa Dziewice, zanim jeszcze swiatla reflektorow wydobyly z mroku jej postac. Dodala gazu, nie baczac na Doubledaya, ktory zdazyl jedynie zawolac "Co..." i z impetem ruszyla przed siebie, potracajac manekin zderzakiem. Zastanawiala sie przez moment, czy przejechac go,.czy stuknac jeszcze mocniej, ale do niczego takiego nie doszlo. Sila uderzenia rzucila Gumowa Dziewice na maske, skad z latwoscia mogla ich dosiegnac i to wlasnie bylo jej zamiarem.-Ja pierdole! Hollister zaklela, gdyz przed nia zaczynala sie The Commons i nie miala dokad uciekac. Nacisnela hamulec i gwaltownie skrecila w lewo. Samochod wyjechal na Cayuga Street i uderzyl bokiem w zaparkowana tam furgonetke, raptownie stajac. Doubleday uderzyl z calej sily glowa w szybe. Hollister nie wierzyla wlasnym oczom. Gumowa Dziewica stracila czapke, ale wciaz wczepiala sie w maske, jak niepotrzebna dekoracja. Gdy auto znieruchomialo, znowu z usmiechem wyciagnela do nich rece. Plastikowymi klykciami uderzyla w przednia szybe, wybijajac w niej spora dziure. -Doubleday - zawolala Hollister, ale jej partner nie reagowal. Z rozbitej glowy ciekla mu krew. Schwycila lezaca na jego kolanach bron i w tym samym momencie Gumowa Dziewica wepchnela przez wybita szybe cala piesc. Jej palce zacisnely sie na klapach marynarki Hollister. -Niedobrze - powiedziala policjantka. Gdy kierowala lufe w strone napastniczki, w poblizu zaszczekal pies. Wystrzal z dubeltowki byl najglosniejszym dzwiekiem, jaki slyszala w calym swoim zyciu. Przednia szyba eksplodowala, a razem z nia prawa czesc glowy manekina. Gumowa Dziewica odchylila sie moze na dwie stopy do tylu... ale po chwili znowu wrocila do poprzedniej pozycji, wyciagajac do przodu obie dlonie. Hollister odpiela pas i szarpnela za klamke, ale ta ani drgnela. Naparla wiec calym cialem na drzwi i gdy nagle sie otworzyly, wypadla z impetem na ulice. Uderzyla sie, ale nie wypuscila broni. Gdy odczolgala sie od auta na bezpieczna odleglosc, zaladowala jeszcze jeden magazynek. Gumowa Dziewica zeszla z maski, poruszajac sie wciaz z ta sama zlowroga gracja. Jej glowa przypominala potluczona skorupe, ale oczy wciaz jarzyly sie niebieskim swiatlem. Zas to, co zostalo z jej ust, moglo uchodzic za zlosliwy usmiech. Hollister uniosla bron i wystrzelila po raz drugi, rozbijajac w proch reszte glowy manekina. Pozbawiona glowy i slepa Gumowa Dziewica wciaz szla ku niej. Ukradziona policyjna marynarka lekko kolysala sie na jej ramionach. -Anna Boleyn po scieciu. Hollister siedziala na asfalcie i aby nie marnowac czasu na wstawanie, podciagnela kolana i szorujac siedzeniem po jezdni, przesuwala sie do tylu, jednoczesnie ladujac dubeltowke. Wypalila jeszcze raz, trafiajac manekina w lewe ramie. Plastikowa reka obwisla, a nastepnie wypadla z rekawa. Gdy juz lezala na chodniku, jej palce wciaz rytmicznie zaciskaly sie i otwieraly. Hollister blyskawicznie naladowala bron i wypalila ponownie. Tym razem kula trafila Gumowa Dziewice w udo i wreszcie jej nieublagany marsz do przodu zostal na chwile wstrzymany. Manekin powloczyl noga, ale po drugim strzale, ostatnim, jaki oddala Hollister, noga calkowicie odpadla. Gumowa Dziewica zgiela sie wpol i przewrocila, a gorna czesc jej tulowia upadla tuz obok butow policjantki. Hollister kopnela to i odskoczyla do tylu. -Do cholery, przestan sie ruszac! - krzyknela, widzac, jak druga reka wyciaga sie w jej strone. Palce manekina bladzily po asfalcie, a gdy podpelzly blizej, Hollister uniosla kolbe dubeltowki, zamierzajac uzyc jej jako maczugi. Ale manekin najwyrazniej postanowil skonczyc z udawaniem ducha. Jego palce nagle znieruchomialy, a okaleczone cialo zesztywnialo. Jednak policjantka nie czula sie bezpiecznie, spodziewajac sie jakiegos podstepu. Ale Gumowa Dziewica ani drgnela. Zza rogu wybiegl maly, czarnobialy piesek, z pewnoscia ten sam, ktory wczesniej szczekal. Zblizyl sie do resztek manekina, ostroznie je obwachujac. Potem, jakby stawiajac kropke nad i, uniosl lape i obsikal je. Blyskawica rozswietlila czarne niebo, podkreslajac jeszcze te scene. -Jezu... - jeknela Hollister, niemal mdlejac. Gdy minal strach, pojawilo sie ogromne wyczerpanie. Czula, ze za chwile osunie sie na chodnik i natychmiast zasnie. W tym wlasnie momencie podszedl do niej pies i zaczal ja lizac po twarzy. VIII Motocykl jechal na polnoc, mijajac wydzial prawa i olbrzymi dziedziniec miedzy budynkami Myron Hall i Anabel Taylor Hall. George pomyslal o Richardzie Farina, ktory opisal to miejsce w swojej powiesci, nazywajac je idealnym placem na pojedynki. I takie wlasnie bylo. Chociaz Stephen George znal jedno miejsce, ktore jeszcze lepiej sie do tego nadawalo.Jechali wciaz na polnoc, az do Central Avenue. Mgla byla tak gesta, ze George nie widzial Wiezy, chociaz wiedzial, ze tam jest. A tuz za nia Dziedziniec. Gdy byli juz blisko, poczul nagle, ze ma mokre dlonie i to nie tylko z powodu wilgoci w powietrzu. -Dalej juz nie jade, kolego - oznajmil Ragnarok, zatrzymujac sie za kampusowym sklepem i budynkiem Willard Straight Hall, niedaleko Biblioteki Uris. - Mysle, ze wiesz, jak dojsc tam, dokad sie wybierasz. -Wiesz, dokad ide? - zapytal George. Ragnarok przetarl oczy. -Mysle, mysle... ze wkrotce sie dowiem. Powodzenia, George. George tylko skinal glowa. Ragnarok zapalil motor i zniknal we mgle. -No tak - powiedzial George, gdy Czarny Rycerz odjechal. Jego glowa znowu stala sie lekka jak we snie. Nie tracac czasu, ruszyl w strone miejsca, gdzie czekala go ostateczna proba. SWIETY JERZY I SMOK I Przesiaknieta wilgocia ciemnosc konczyla sie przy wejsciu na Dziedziniec. Strzepy mgly wily sie jeszcze w trawie, jak niepokorne winne grona, ale glowna czesc pola bitwy byla gotowa. Panowala dosc dobra widocznosc. Jak podworzec przed zamkiem wielkiego krola, Dziedziniec rozciagal sie daleko na polnoc, a tam, na samym koncu, spoczywal Smok.Byl wielki. Byl naprawde olbrzymi. Coz, tak zdecydowali jego tworcy, chcieli, aby byl wiekszy od wszystkich poprzednich. Gdyby jednak Larretta lub Curlowski mieli szanse zobaczyc go teraz, byliby zaszokowani, jak bardzo sie powiekszyl i nabral wygladu zywej istoty. Zwiniety i wciaz uspiony, wygladal jak mala gora, zas mrok jeszcze dodawal bestii cielesnosci. Ledwo bylo widac stojacy za nim budynek Sibley Hall. -Poczekaj chwile - poprosil George z taka mina, jakby ktos wrzucil go do lodowatej wody. Wlocznia, ktora trzymal w dloni, wydala mu sie nagle bardzo mala. - Jedna chwileczke... Z dachu GoldwinSmith Hall, ktory znajdowal sie po prawej stronie, dal sie slyszec czyjs smiech. Na dzwonnicy McGraw, z lewej strony, takze rozlegl sie smiech, ale zbyt cichy, aby George mogl go uslyszec. -Poczekaj - powiedzial George. - Poczekaj. Ale on nie zamierzal czekac. Smok ozyl. W jego slepiach zapalily sie blekitne swiatla, zatrzepotaly skrzydla. Wykonane z czarnego plotna, uniosly sie majestatycznie, rozwijajac sie jak olbrzymie kwiaty. Bestia przypominala gigantyczna, czarna sylwetke, blyskajaca niebieskimi slepiami, byla nierzeczywista i rzeczywista zarazem. Czy on moze krwawic? - zastanawial sie George. - Czy poczuje bol, gdy przebije go wlocznia? A strach? Jak ja mam go zabic? Smok zaczal bic powietrze skrzydlami, najwyrazniej je sprawdzajac. Nagly powiew wiatru zmierzwil wlosy George'a, ktory w tej samej chwili zdal sobie sprawe z pustej przestrzeni, jaka rozposcierala sie za jego plecami. Kuszace, zasnute mgla, puste ulice, ktore moglyby dac mu schronienie. Ale Smok i tak by go znalazl. George wiedzial, ze bohaterowie nigdy nie uciekaja. Zwalczajac narastajacy strach, wysunal stope do przodu i zrobil krok w strone Smoka. Bestia uprzejmie mu odpowiedziala, wysuwajac przed siebie najpierw jedna lape, potem druga i rozrywajac pazurami ziemie. Skrzydla trzepaly powietrze jak olbrzymie wentylatory. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze to nie Smok zblizal sie do George'a, ale rozrywana pazurami ziemia przysuwa sie do niego, niosac ze soba George'a. Ogon uderzal o podloze z sila walacego sie debu. Z lekka glowa i sercem przepelnionym strachem - Smok byl olbrzymi, niewiarygodnie wielki i byc moze wcale nie bedzie krwawil - George, przejawiajac stanowczosc Glupca, maszerowal do przodu, trzymajac przed soba niczym tarcze latawiec w ksztalcie smoka. Gdy odleglosc miedzy nimi zmniejszyla sie o polowe, Smok rozdziawil paszcze. Opowiadacz przygotowal sie na smierc miedzy mamucimi zebiskami. Nawet nie przypuszczal, ze Smok zamierza spalic go zywcem w miejscu, w ktorym stoi. Uniosl wiec Wlocznie, gotowy przebic mu pysk, gdyby chcial go pochwycic. -No dobrze, oto jestem - powiedzial George. I pomaszerowal wprost na swoje barbecue. II Ragnarok jechal przez opustoszale ulice Hooterville. Byl sam. Unoszaca sie wokol mgla stwarzala widmowy nastroj. Uwieziony w jej niemej ciemnosci mial wrazenie, ze slyszy echa dawno zapomnianych dzwiekow: stlumiony szelest wydawany przez kostium w swiatecznie opakowanym pudelku, ciecie ostrych odlamkow lustra po skorze, ktory to odglos ledwo dawal sie wylowic z glosnego brzeku pekajacego szkla. Ragnarok wcale nie bylby zdziwiony, gdyby nagle mgla zamienila sie w tuzin bialych, groznych ksztaltow, rozwiewajacych sie w dym uchodzacy do kratki kanalizacyjnej za najblizszym rogiem.Ale jesli ta mgla byla nawiedzona, byla tez zaczarowana, utkana z niezwyklych mozliwosci. Ragnarokowi wydawalo sie, ze moze, za pomoca jakiejs kuglarskiej sztuczki, siegnac reka do swojego wnetrza i wyciagnac te czesc przeszlosci, ktora najbardziej mu ciazy. Zostawic ja za soba, zgubic w mroku. Nie dokonczona sprawa... Zawrocil, przejezdzajac miedzy budynkami Day Hall i Stimson Hall. Na East Avenue zwolnil, uwaznie nasluchujac. Po chwili wydobyl z futeralu palke o czarnym trzonku. W jego oczach czail sie gniew. -Gdzie jestes, Jack? - zawolal, jadac wolno na polnoc, maksymalnie pietnascie mil na godzine. Chwile pozniej otrzymal odpowiedz, nagla jak cios znienacka zadany mlotem kowalskim. Nie spodziewalem sie tego - to byla jedyna mysl, jaka przemknela mu przez glowe, gdy debowy trzonek, niczym kij baseballowy, uderzyl go w piers. Ragnarok spadl z motoru, ktory przejechal jeszcze kilka jardow bez kierowcy i rozbil sie o najblizsza przeszkode. -Oto jestem - powiedzial Jack Baron, stajac nad nim. - Oto jestem, ty chuju. Ragnarokowi wypadla z dloni palka i szukal jej po omacku lewa reka, ale Jack zamachnal sie mlotem z przerazajaca sila i zmiazdzyl mu cztery palce. Po raz drugi w zyciu Ragnarok krzyknal. -Oto jestem - powtorzyl Jack, kopiac lezacego. - Wyglada na to, ze moge polamac ci zebra, kolego, boisz sie mnie? Zamierzal kopnac go jeszcze raz, ale Ragnarok uniosl druga reke i schwycil jego noge w pol zamachu. Przez chwile zmagali sie ze soba. Jack usilowal wyswobodzic stope i dokonczyc to, co zamierzal, zas Ragnarok probowal pozbawic go rownowagi... ostatecznie starcie wygral Jack, ktory dzgnal Ragnaroka trzonkiem mlota bolesnie w pachwine. -Moglbym cie teraz zabic, kolego - powiedzial, gdy Czarny Rycerz zwijal sie z bolu. - Cala noc i cale rano wyobrazalem sobie, jak byloby wspaniale, gdybym cie zabil. W koncu jednak wymyslilem, ze lepiej pobawimy sie w berka. Jak ci sie podoba ten pomysl, kolego? Jeszcze jedno kopniecie, kolejny siniak na plecach Ragnaroka i wreszcie Prezydent Rho Alpha Tau odszedl. Jego smiech i kroki slychac bylo jeszcze przez chwile, zanim skrecil w lewo, w strone GoldwinSmith Hall. III Wydawalo sie, ze plomien wydobywal sie z paszczy Smoka w zwolnionym tempie.George mial czas, wiecej niz to bylo fizycznie mozliwe, aby go zauwazyc i zareagowac. Zareagowac w myslach, gdyz on takze dzialal w zwolnionym tempie. Tylko jego umysl pracowal blyskawicznie. Ogarnely go dwie fale emocji, jedna po drugiej. Najpierw poczul zwykle zaskoczenie. Atak na Smoka przypominal atak na czarna twierdze, bestia juz na pierwszy rzut oka byla tak przerazajaca, ze potegowanie tego wrazenia wydawalo sie absolutnie zbedne. Smok byl tak olbrzymi, ze George nie rozumial, po co jeszcze bucha ogniem. Kly i pazury zupelnie wystarczaly. Drugie uczucie bylo mniej racjonalne, a tym samym zbawienne: George zawrzal oburzeniem, ze bestia moze go w ten sposob pokonac, gdyz on nie potrafil uzyc tej samej broni i buchac ogniem na Smoka. Rozgniewany, nie zwracajac uwagi na jezyki ognia, podchodzace dolem az do miejsca, gdzie stal, zapomnial o tym, co jest mozliwe, i pozwolil, aby kierowal nim instynkt. W myslach schwycil otaczajace go powietrze, jak gospodyni zbierajaca rogi przescieradla, i mocno pociagnal. Natychmiast przybyl mu na pomoc wiatr, zwiewajac plomienie tak, ze otoczyly George'a jak traba powietrzna, ale nie dotykaly go. Plomienie zniknely, gdy Smok zamknal paszcze. Nie tkniety ogniem George zaatakowal go Wlocznia, rozrywajac mu kawal pyska. Skrawki rozdartego materialu powiewaly na wietrze, ale bestia nie krwawila. Nic nie wskazywalo tez na to, ze czula bol. -Poczekaj - powiedzial George - poczekaj chwile... Nagle w jego strone wystrzelily smocze pazury, pobujac zahaczyc go i zwalic na ziemie. Ogarniety panika George zamachnal sie Wlocznia jak toporem, maksymalnie sie przy tym koncentrujac i Piszac w swoim umysle: To musi cie zabolec, to cie musi zabolec. Ostrze grotu Wloczni niemal odcielo smoczy pazur. Lapa Smoka natychmiast sie cofnela. Chociaz nie pociekla z niej krew, George'owi wydawalo sie, ze niebieski plomien w slepiach potwora nieco zbladl. Moze jednak cos poczul? Smok wycofal sie, jakby ocenial sytuacje. -Trafilem cie - zawolal triumfalnie George, troche za szybko. - Trafilem cie, trafilem! -Dalej - wyszeptal pan Sloneczny, potrzasajac glowa. George zapomnial o ogonie. Smok tylko udawal, ze sie zastanawia. Uniosl w gore dlugi jak bicz ogon i zadowolenie George'a zniknelo natychmiast, gdy poczul na plecach jego smagniecie. Upadl na ziemie, a w uszach rozbrzmiewaly mu dzwonki. Zanurkowal z rozlozonymi na boki rekami, ryjac twarza w ziemie. Czul sie tak, jakby mial zlamany kregoslup. Wiedzial, ze Smok moze byc przy nim lada moment i chociaz jego cialo przeszywal ostry bol, jak najszybciej chcial sie podniesc. Nie bylo czasu, aby lezec i cierpiec. Uslyszal tuz za soba potezny ryk i poturlal sie na bok, pojekujac z cicha. Sekunde pozniej w tym miejscu, gdzie lezal, pelzaly juz plomienie. Wlocznia spoczywala dziesiec stop na prawo od niego, za daleko. Udalo mu sie przebyc polowe drogi, gdy Smok uderzyl go zdrowa lapa i George znowu znalazl sie w powietrzu, krzyczac z bolu. Gdy upadl na plecy, natychmiast chcial sie poderwac na nogi, ale nie mogl. Rasferret triumfowal: Juz prawie, juz prawie... Lezal na betonie, nie na trawie. Probujac przezwyciezyc paraliz, niepewny, ile ma czasu, zanim Smok go rozszarpie lub spali na popiol, a takze wsciekly, ze dal sie tak szybko pokonac, tak glupio, George uzmyslowil sobie, ze lezy w przejsciu miedzy dwoma pomnikami, Ezry Cornella i Andrew. D. White'a. Przypomnial sobie o legendzie, ktora moglaby go uratowac. Ktora godzina? Odwrocil glowe w strone Wiezy, szukajac wzrokiem tarczy Zegara. Chociaz mgla chciala go przed nim ukryc, wiatr przyszedl mu znowu z pomoca, na sekunde ja rozwiewajac. Obie wskazowki wciaz byly zamrozone i pokazywaly dwunasta. Gdy pierwsza blyskawica przeszyla niebo, bylo poludnie, teraz, gdy George na nie patrzyl, byla juz polnoc. Jesli o polnocy przejdzie miedzy posagami dziewica... George utracil co prawda swoje dziewictwo siedem lat temu, ale teraz usilowal sie skoncentrowac i blagal: Chodzcie, chodzcie, Ezro i Andrew, pomozcie mi! Smok byl znow przy nim, gotowy zabic. Zawahal sie tylko, jaki wybrac sposob, aby z nim skonczyc. Rasferret triumfowal w ukryciu. Na Dziedzincu pojawil sie ktos trzeci i nie byl to Andrew White, ktory wciaz zasiadal na swoim brazowym krzesle. Ktos przeszedl obok postumentu, na ktorym od lat stal Ezra. Osoba ta w jednym reku trzymala jakis dlugi przedmiot i w momencie, gdy Smok Rasferret zdecydowal sie buchnac ogniem, podniosla go do ramienia i pociagnela za cyngiel. Rozlegl sie glosny wybuch i gruby srut wyrwal dziure w brzuchu Smoka, zaraz pod szyja. Bestia zapomniala o George'u i zwrocila sie z furia w strone nowego wroga. Jej oczy, jak szperacze, wydobyly z mroku postac intruza. Nie byl to ani Andrew D. White, ani Ezra Cornell. Byla to Nattie Hollister, doborowy strzelec, niezwykla pogromczyni manekina i ostatni znajdujacy sie na nogach czlonek Sil Policyjnych Itaki. Wlasnie w tej chwili bardzo powaznie zastanawiala sie nad przeniesieniem do Cleveland. IV Puck biegl przez mgle w strone Wiezy tak szybko, jak tylko byl w stanie, po raz kolejny marzac, aby byc tak silnym i wielkim jak Duzi Ludzie.Gdyby tylko mial swoj dwuplatowiec! Jeden ruch drazka i bylby wysoko, gotow walczyc u boku Zephyr. W myslach widzial ja, jak broni sie przed stadem Szczurow... -Szybciej, szybciej, szybciej! - powtarzal cicho Puck, pedzac do Wiezy. I chociaz pan Sloneczny byl zajety tym, co sie dzialo na Dziedzincu, byc moze jakas inna Moc, odznaczajaca sie poczuciem humoru, zauwazyla sytuacje Pucka i postanowila dac mu szanse na brawurowy numer. Po przebiegnieciu jeszcze kilku jardow skrzat zobaczyl dziwny przedmiot lezacy na asfalcie: oprawiony w drewniana ramke papierowy romb, zostawiony tam przez jakiegos uciekajacego uczestnika Parady. Jego zielen wydawala sie we mgle niemal czarna. Puck zatrzymal sie przed nim, zastanawiajac sie, jak go wykorzystac. Nigdy jednak nie fruwal na latawcu. V -Co!? - zawolal pan Sloneczny z dachu budynku GoldwinSmith Hall. - Co to za dzialanie deus ex machina? - Spojrzal groznie w niebo. - Ktos bedzie tego bardzo zalowal, jesli dowiem sie, ze jakies Malpy buszowaly na moim Biurku...Hollister zobaczyla Smoka i pomyslala, ze z pewnoscia zwariowala. Dopiero co musiala uwierzyc w chodzace manekiny, ale to... to uragalo zarowno prawu, jak i logice w sposob, ktory nie mial nic wspolnego z wymiarem sprawiedliwosci. Bajkowe potwory, takie jak ten, po prostu nie istnieja. Po rozprawieniu sie z Gumowa Dziewica Hollister nie ulegla pokusie ulozenia sie do snu gdzies w centrum. Walczac ze soba, aby nie zasnac, wsiadla z powrotem do wozu patrolowego i pojechala na Wzgorze, majac za towarzysza bialoczarnego pieska, ktory ulozyl sie na kolanach nieprzytomnego Doubledaya. Zaparkowala tuz przed wejsciem na Dziedziniec i dalej poszla piechota. Pies wykazal wiecej zdrowego rozsadku, zostajac w samochodzie. Ale Nattie Hollister, wiedziona poczuciem obowiazku i narastajacym przeczuciem, ze dzieje sie tam cos niezwykle waznego, zaladowala bron i wkroczyla na Dziedziniec, aby stanac twarza w twarz z niemozliwym. -Ty nie istniejesz - powiedziala do Smoka, ktory wydawal sie nie poruszony jej spokojem. Gdy postapil krok w jej strone, policjantka wystrzelila do niego dwukrotnie, robiac w jego piersi dwie dziury, co najwyrazniej w ogole go nie zabolalo. Smok zatrzymal sie, zastanawiajac sie, czy warto sie wysilac i pluc ogniem. Pan Sloneczny, ktory Wtracil sie, aby w wigilie Nowego Roku ocalic zycie Hollister, uznal teraz, ze nie moze pozwolic, aby zaprzepascila Final. Zareagowal, zanim zrobil to Smok, spogladajac znowu w niebo, ktore w odpowiedzi zamigotalo gwiazdami. -Jestes aresztowany! - krzyknela histerycznie Hollister, nie spuszczajac oczu ze Smoka i ladujac ostatni naboj. - Rozumiesz? Jestes aresztowany, ty pier... Z nieba runal piorun, zwalajac policjantke z nog. Naboj eksplodowal w lufie, niszczac dubeltowke. Hollister uderzyla biodrem o postument, na ktorym stal posag Ezry Cornella. Miala osmolone brwi i marynarke. Stracila przytomnosc. -To nie sa osobiste uprzedzenia - powiedzial pan Sloneczny. - Jestes wspaniala Postacia, ale tu moga dzialac tylko opowiadacze. Przykro mi. - Skupil uwage na George'u, ktory czolgal sie wlasnie w trawie w strone Wloczni. - Jestem rozczarowany. Jestem bardzo rozczarowany. Mimo wszystkich swoich talentow, moim zdaniem, cierpisz na brak motywacji, George. Nagle na ustach pana Slonecznego pojawil sie usmiech. Straszny, zlosliwy usmiech, bardziej Faustowski niz Grecki. -Spojrz tutaj, George - powiedzial. Stephen George, trzymajac juz jedna reke na Wloczni, uslyszal jego glos i odwrocil sie. To, co zobaczyl, o maly wlos nie przyprawilo go o atak serca: na chodniku przed pomnikiem Andrew D. White'a stalo szpitalne lozko, ktore wygladalo jak ofiarne mary. Lezala na nim Aurora Borealis, wciaz zatopiona w glebokim snie, zaczarowana i bezbronna. -Nie - powiedzial George. - Nie, ty bydlaku, to nie fair, nie fair... Zielony Smok stracil zainteresowanie nieprzytomna policjantka i skupil uwage na drugiej kobiecie. Kaciki jego ognioodpornej paszczy uniosly sie, parodiujac usmiech pana Slonecznego. Podobnie jak przedtem Prawdziwy Grek, Smok skierowal cala swoja magiczna moc na niebo, najwyrazniej chcac powtorzyc trik, ktory widzial przed chwila. Elektrycznosc pelgala po klebiacych sie czarnych chmurach, kumulujac sie w centralnym punkcie. -Nie! - krzyknal George, odzyskujac wladze w nogach i pedzac przez Dziedziniec. Nie tracac kontaktu z niebem, Smok puscil w strone biegnacego ognisty podmuch, palac trawe tuz przy jego pietach i osmalajac plecy. Czujac zar, George zaczal biec szybciej, chcac jak najpredzej znalezc sie przy Aurorze. Nagle niebo sie otworzylo, zsylajac na Ziemie potezny piorun. George wykonal desperacki skok i znalazl sie przy lozku, porwal Aurore i uskoczyl z nia w bok. Tuz obok przetoczyl sie oslepiajacy blysk i nastapilo niezwykle silne wyladowanie elektryczne. Opowiadacz wyladowal u podstawy pomnika Andrew White'a. W oczach widzial gwiazdy, w jednej rece wciaz trzymal Wlocznie, a w ramionach cala i zdrowa Aurore. Pogiete szpitalne lozko powoli sie dopalalo. W powietrzu pachnialo ozonem. Smok nadchodzil. Rzucil sie w ich strone ze slepa, niszczycielska sila, ale George zdazyl jeszcze pocalowac Ksiezniczke. Nie przebudzila sie, ale pocalunek dodal mu sily, ktorej bardzo potrzebowal. Smok byl coraz blizej, a razem z nim jego cien. Nacieral z otwarta paszcza, gotowy do ataku. George stanal przed nim i okrecil sie trzy razy wokol wlasnej osi. -No wiec, dobrze - krzyknal - chodz tu, chodz! Uniosl Wlocznie nad glowe i silnym rzutem poslal ja w strone Smoka. Z paszczy bestii buchnal ogien i w tym samym momencie Wlocznia wpadla przez otwarty pysk i utkwila w tylnej czesci smoczej gardzieli. Powietrze wypelnily jednoczesnie dwa dzwieki. Najpierw dalo sie slyszec ponure thukthukthuk, sygnalizujace pekniecie zaworu w zbiornikach paliwa, ktore przestaly dostarczac go do paszczy Smoka. Drugi dzwiek przypominal potezne buczenie, zdeformowane przez zepsuty wzmacniacz: to jeczal Zielony Smok. Mocno przygwozdzony, mimo przeszywajacego bolu rzucal bezsilnie glowa. Na dzwonnicy McGraw Hall podobne konwulsje targaly cialem Rasferreta Robala, ktory czul w gardle niewidzialne ostrze. -Czy to boli? - krzyknal George w strone Smoka. - Czy to cie boli, bydlaku? Smok wciaz wykrecal leb, bezskutecznie usilujac pozbyc sie Wloczni. Sila jego ryku wprawiala w drzenie okoliczne budynki, w oknach dzwieczaly szyby. Gdy bestia przewrocila sie na plecy, George zauwazyl w trawie, tuz obok ogona, swoj latawiec. W mgnieniu oka wymyslil zakonczenie Opowiesci. VI -Gdzie jestes, Jack? - ryknal Czarny Rycerz, przemierzajac chwiejnym krokiem korytarz na parterze GoldwinSmith Hall.Trzymal w prawej dloni palke, a lewa spoczywala na jego piersi niczym ukochana, lecz zepsuta zabawka. Wedrowka korytarzem przypominala wedrowke w czelusciach grobowca. Ragnarok sprawdzal kazdy ciemny zakamarek, lecz Prezydenta Rho Alpha Tau nigdzie nie bylo. Gdy dotarl do centralnej czesci budynku, zatrzymal sie, nasluchujac. Po prawej stronie byly szerokie schody prowadzace na Dziedziniec. Dochodzily stamtad przytlumione odglosy toczacej sie walki. Padly strzaly z broni palnej. W tej samej chwili zza popiersia fundatora Gmachu wylonil sie Jack Baron, zamierzajac sie mlotem w glowe Ragnaroka. Czarny Rycerz uskoczyl, wbijajac kolano w zoladek Jacka. Prezydent Rho Alpha jeknal, zgial sie wpol... i po chwili zlapal Ragnaroka za ranna reke i mocno ja scisnal. -Boli? - zapytal. Czarny Rycerz zawyl z bolu i rzucil sie na Prezydenta Rho Alpha. Obaj zatoczyli sie w strone schodow i runeli w dol. Jack caly czas trzymal w zelaznym uscisku zlamane palce Ragnaroka. Na dole odpadli od siebie. Mimo bolu, jaki sprawialy mu pogruchotane palce, Czarny Rycerz zdal sobie sprawe, ze stracil bron. Palka lezala w polowie schodow, za daleko, by po nia siegnac. Jack Baron stanal na nogi i trzymajac obiema rekami mlot, nasmiewal sie z Ragnaroka. -O co chodzi, kolego? Zgubiles cos? Niecale trzy stopy za nim byly kolejne schody, wezsze, bardziej stro? me, prowadzace do piwnic. Recznie malowany napis przyczepiony do kolumny informowal, ze bylo to poludniowe wejscie do kawiarni Swiatynia Zeusa. -Rozczarowales mnie, Ragnarok - szydzil Jack. Na zewnatrz padly kolejne strzaly. - To zbyt latwe. Myslalem, ze jestes zabojca, ze sprzedales dusze Diablu. -Zabojca - wyszeptal Ragnarok, a jego oczy zwezily sie i zaplonely. -Zabojca, tego wlasnie chcesz? -Chodz i zniszcz mnie - powiedzial Jack i w tej samej chwili gdzies na Dziedzincu uderzyl piorun. Oslepiajacy blask, jaki przedostal sie do budynku przez oszklone drzwi, sparalizowal na pol sekundy Prezydenta Rho Alpha Tau. To wystarczylo, aby Ragnarok pokonal dzielacy ich dystans i zadal cios, ktory oszolomil Jacka Barona na kolejne pol sekundy. Byl za blisko, aby jego przeciwnik mogl uzyc mlota kowalskiego. Czarny Rycerz schwycil go jedna reka za gardlo i zaczal walic glowa o trzon kolumny. -Czy... tego... wlasnie chciales? - zawolal, akcentujac kazdy wyraz. Informacja o kawiarni spadla na posadzke, zaplamiona krwia. -Czy tego wlasnie chciales? - zawolal znowu, odwracajac Jacka i popychajac go w strone waskich schodow. W ostatniej chwili Jack zorientowal sie, co mu grozi. Zlapal Ragnaroka w kleszczowy uscisk i obaj stoczyli sie na dol. Poludniowe drzwi do Swiatyni Zeusa wypadly z zawiasow, gdy Jack i Ragnarok uderzyli w nie, spleceni ze soba w niemej furii, jak symbiotyczny zwiazek wzajemnej nienawisci. Niczym gigantyczna bila, wpadli do wnetrza kawiarni, rozrzucajac na boki krzesla i stoly. Z polki wzdluz jednej ze scian przygladal sie temu istny panteon kopii starozytnych posagow. Niektorym brakowalo rak, innym nog. Szczegolnie przejety wydawal sie gipsowy Apollo, jakby wrecz zapamietywal kazdy szczegol dla potomnosci. Z podlogi podniosl sie tylko Ragnarok. Jack lezal plasko na plecach, z zakrwawiona twarza, nerwowo mrugajac oczami. Czarny Rycerz stal nad nim wyniosly i wyprostowany, trzymajac w zdrowej rece mlot. Noga w ciezkim bucie spoczywala na piersi Prezydenta Rho Alpha Tau, unieruchamiajac go tak, jak drwal unieruchamia pieniek, z ktorego ma zamiar wyciagnac siekiere. -Jesli chcesz, bedziesz to mial, kolego - powiedzial miekko Czarny Rycerz. -Nie - wystekal Jack, zbyt slaby, aby sie ruszyc, zbyt slaby, aby zrobic cokolwiek. - Nie, blagam... Ragnarok wsadzil mlot pod pache, aby wolna reka przetrzec oko, - gdzie w jednej kropli lzy plonela cala furia. Na zewnatrz slychac bylo ryk Smoka. Nagle pekla szyba w oknie kawiarni, osadzonym wysoko, tuz przy suficie i odlamki posypaly sie do srodka. -Teraz - powiedzial Czarny Rycerz, biorac znowu mlot do reki. Uniosl go nad glowe, zatrzymal tam na chwile, jak kowal gotowy do uderzenia. - Teraz ja zwycieze. Jack Baron zaczal przerazliwie krzyczec, coraz glosniej, w miare jak mlot opadal, az nagle krzyk sie urwal, gdy zelazo spadlo. Ragnarok odetchnal gleboko. Potluczona szyba w oknie zadzwieczala od gwaltownego porywu wiatru. A Jack szeroko otwartymi oczami patrzyl w prawo, tam gdzie uderzyl mlot, trzy cale od jego glowy. -Zaskoczylem cie, skurwielu - powiedzial Ragnarok. - Zwyciezylem. Jack zamknal oczy. Glowa opadla mu na bok i zemdlal. Chwile pozniej, Usmiechajac sie triumfalnie, Czarny Rycerz zrobil to samo. VII George zostawil Aurore pod pomnikim, majac nadzieje, ze nie przyjdzie mu za to zaplacic, i pobiegl w strone Smoka, ktory wciaz sie dlawil, nie mogac sie pozbyc Wloczni. Targany konwulsjami, stal niemal zupelnie prosto, chociaz nie mial tylnych lap. Okrazajac potwora, George przeszedl pod jednym z mamucich skrzydel, spieszac sie, aby puscic latawiec. Ten przez chwile tanczyl nad jego glowa, napedzany podmuchami wiatru, jakie towarzyszyly gwaltownym ruchom Smoka.-Trafilem cie! - krzyknal George, chwytajac latawiec za poprzeczke. Dwie stopy od niego, po lewej stronie, wytrysnela w powietrze fontanna piasku i kurzu. To Smok zaryl pazurami w ziemie. Leb Smoka opadl na dol, slepia szukaly George'a, aby przeszyc go blekitnym ogniem. Monotonny dzwiek thukthukthuk wciaz dobiegal z uszkodzonych zbiornikow paliwa. Uzbrojona w pazury smocza lapa jeszcze raz uderzyla o ziemie, niszczac kolejny kawalek krajobrazu. George przekoziolkowal w bok, unikajac zranienia i wtedy poczul cos twardego pod plecami. Zwoj sznurka od latawca. To bylo nawet bardziej przydatne od samego latawca. -Sprobuj tego - powiedzial, chwytajac klebek i rzucajac nim jak przedtem Wlocznia, odpowiednio podkrecajac. Klebek polecial, rozwijajac sie po drodze w regularna spirale. W koncu wyladowal w paszczy Smoka, trzy razy owijajac sie wokol drzewca Wloczni i mocno sie na nim zaciskajac. -Koniec! - zawolal George, odskakujac do tylu. - Juz po tobie! I znowu dosiegnal go ogon. Szybki jak bykowiec, podstepny jak waz, z olbrzymia sila scial go z nog. Smocze lapy uzbrojone w pazury tym razem powoli opuszczaly sie na ziemie, gotowe nie tyle zmiazdzyc to, co na niej lezalo, ale podniesc w gore. -Nadchodzi Epilog - powiedzial pan Sloneczny, gdy szpony na lapach zamknely sie jak stalowa piesc wokol lezacego twarza do ziemi opowiadacza i uniosly go. Ogluszony upadkiem George z trudem ruszal glowa, ale gdy Smok chwytal go w szpony, zdazyl jeszcze dostrzec lezacy w trawie latawiec. Niestety, byl juz za daleko, nie mogl go dosiegnac. Nie mialo to zreszta znaczenia. Smok, ze sterczaca z gardla Wlocznia, ktora wygladala jak pozbawiony glowki lizak, uniosl go tak wysoko, ze George mogl zobaczyc ogrom spustoszen, jakich dokonala bestia. Nie patrzyl w jej oczy, niebieskie jak najgo - retsza czesc plomienia. Zwiesil glowe do tylu, z trudem chwytajac oddech, gdyz szpony zaciskaly sie mocno wokol jego torsu. Patrzyl w niebo, jakby szukajac w nim znajomej twarzy. I chociaz nie byl w stanie sie odwrocic ani wymowic zadnej magicznej formuly, mogl sie przynajmniej usmiechac. Chodz, pomyslal, czujac, jak najnizsze zebro zaczyna pekac, chodz... Zaczal wiac wiatr, ale inny niz ten, ktory wytwarzaly skrzydla smoka. Latawiec przestal tanczyc na ziemi i uniosl sie w powietrze, a razem z nim cienki sznurek, przyczepiony do drzewca Wloczni. Thukthukthuk stukaly zbiorniki paliwa. Czy teraz, czy teraz, czy teraz - powtarzaly sie belkotliwe frazy w myslach Rasferreta. Latawiec fruwal wysoko, bardzo wysoko, ponad Dziedzincem, ponad Ksiezniczka, ponad Swietym Jerzym, ponad Zielonym Smokiem. Unosil sie do chmur. W chmurach gromadzila sie olbrzymia porcja elektrycznosci... George podniosl glowe i napotkal wzrok Smoka. Usmiechnal sie do niego najdzikszym usmiechem, na jaki bylo go stac. Skonczone - pomyslal Rasferret. Skonczone - zgodzil sie George. -Ben Franklin! - rozlegl sie w poblizu niewyrazny okrzyk. Nie byl to ani opowiadacz, ani Opowiadacz, tylko Z.Z. Top, ktory zbudzil sie z zaczarowanego snu, jaki ogarnal go po kilku piwach w krzakach obok Lincoln Hall. -Ben Franklin mowi, ze pochlonie was pieklo, pochlonie pieklo, pochlonie pieklo! - ryczal, a George pomyslal: chodz, a pan Sloneczny powiedzial: "Ach...", a Rasferret pomyslal: nie, nie, nie moze, nie wolno, gdy nagle piorun uderzyl w latawiec, spalajac go na popiol. Jak poruszajacy sie palec, trzaskajaca ognista strzala nie przerywala Pisania, tanczac wzdluz sznurka i znajdujac na jego koncu zelazne drzewce Wloczni, przypominajace swiecaca paleczke. Ostatni okrzyk Robala brzmial: "Nie!" i wydawal sie trwac w nieskonczonosc, podczas gdy blekitny plomien - prezent od innego swietego - pelzal po skorze bestii od pyska do ogona. Potem rozlegl sie huk, ktory przywodzil na mysl koniec swiata i Zielony Smok eksplodowal. VIII Wzgorze zatrzeslo sie, a drzenie przeniknelo lezace u jego podnoza miasto. Zaklecie oslablo i calkiem stracilo moc, a cala populacja ludzka i zwierzeca Itaki drgnela, westchnela i przeniosla sie w bardziej naturalny stan snu. Oddzialy Rasferreta Robala w mgnieniu oka stracily swoja odwage bojowa i rzucily sie do bezladnej ucieczki przed ocalalymi skrzatami.Na dzwonnicy Wiezy Zegarowej Zephyr stala obok pol tuzina poleglych Szczurow, ktore mialy pecha i znalazly sie w zasiegu jej miecza. Byla swiadkiem tego, jak Smok wylecial w powietrze, i cieszyla sie z jego konca, chociaz krzyczala ze strachu o George'a, ktory zniknal w oslepiajacym blasku eksplozji. Nagle uslyszala za soba inny dzwiek. Odwrocila sie, aby stawic czolo nowemu wrogowi... i przestraszyla sie, widzac ciemny, romboidalny ksztalt, ktory wyplynal z mgly i wyladowal na srodku dzwonnicy. Zephyr przygotowala miecz do ciosu. Mgla powoli sie rozwiewala i wraz z rosnaca widocznoscia Zephyr ze zdziwieniem obserwowala drugi, w cudowny sposob ocalony z ognia latawiec. Podskakiwal lekko na podlodze i nagle uniosl sie jeden rog, spod ktorego wypelznal nieco rozczochrany Puck. -Czesc, Zeph - przywital ja, usmiechajac sie niesmialo. - Co slychac? IX Fragmenty Smoka lezaly rozrzucone po calym Dziedzincu, wokol snul sie dym i zapach spalenizny. Blisko centrum eksplozji palil sie jeszcze ogien i to wlasnie w srodek takiego czyscca upadl George, na krotko tracac przytomnosc. Ocucilo go gorace powietrze. Usilowal odpelznac w bezpieczne miejsce, ale udalo mu sie tylko zrzucic z siebie resztki smoczej lapy. Nic wiecej. Nie mial juz sily i zalamal sie, stracil ponownie przytomnosc, a dym wokol niego gestnial.Wtedy pojawil sie Luther. Szczekajac jak na alarm, przedzieral sie przez plonace resztki. Gdy dopadl George'a, przywrocil go do zycia seria radosnych lizniec, ktore zmoczyly mu cala twarz. George uniosl z trudem glowe i potrzasnal nia. Mimo gryzacego dymu Luther wciaz czul zapach George'a, Niebianska won wzgorz i deszczu. Zlapawszy mocno zebami ramie George'a, Luther zaczal wyciagac go na zewnatrz. X -Koniec - powiedzial pan Sloneczny, zacierajac z zadowolenia dlonie. - Albo prawie. - Rzucil okiem na Dziedziniec, tam gdzie stal jeden z pomnikow, i mrugnal okiem. - Powiedzialem ci, ze to bedzie dobra Historia, pamietasz Ezra? A teraz trzeba tylko troche posprzatac tu i owdzie i mysle, ze zajme sie Trzecia Wojna Swiatowa... POCALUNEK O SWICIE Byl wczesny ranek nastepnego dnia, gdy Itaka w pelni wrocila do rzeczywistosci i znow stala sie normalnym zakatkiem swiata, o ile normalnosc w ogole istnieje. Jej mieszkancy budzili sie jeden po drugim i tak jak kot nie pamietali nic, co wydarzylo sie poprzedniego dnia. Nawet jesli niektorzy podejrzewali, ze dzialo sie cos waznego, nie pozostaly zadne slady, ktore pozwolilyby im rozwiazac te zagadke. Na przyklad Nattie Hollister i Sam Doubleday obudzili sie okolo dziewiatej rano na przednich siedzeniach swojego nie tknietego wozu patrolowego, zesztywniali, ale cali, zastanawiajac sie, jak to sie stalo, ze zaparkowali przed wejsciem do sklepu na State Street. Dziesiec jardow dalej, na poczatku The Commons, nie bylo juz sladu po szczatkach manekina i zwlokach Wilczarza. Zabrala je ustepujaca mgla. Ragnarok otworzyl oczy w swoim ciemnym, nie zniszczonym przez wandala domu i zastanawial sie, w jaki sposob zwichnal sobie lewa reke. A Jack Baron... no wiec, okolicznosci jego przebudzenia byly w pewien sposob krepujace. Wystarczy powiedziec, ze dlugo sie zastanawial, gdzie podzialo sie jego ubranie.Miasto powoli wstawalo, ale pierwsza przebudzila sie bladolica Ksiezniczka, jeszcze przed switem. Gdy slonce wylanialo sie na wschodzie, stala juz na zboczu Wzgorza, jakby wskazywala droge nad horyzontem nowemu dniu. Szpitalne ubranie, ktore wciaz miala na sobie, lsnilo w rozowej zorzy switu jak najwspanialsza szata. Przeszla przez Dziedziniec, opromieniajac go blaskiem, ktory oswietlal takze spopielale szczatki Smoka, lezace na nie tknietym zadnymi zniszczeniami szczycie Wzgorza. Jakies pozostalosci po wczorajszej Paradzie, nic specjalnego... ale nie bylo tam opowiadacza. Uciekajac przed ogniem, przebyl spory kawalek drogi. Aurora chodzila wiec wokol i szukala go. Dzien byl cieply i przyjemny, bardziej przypominal czerwiec niz marzec. Szla zboczem, minela Johnson Museum, gdzie zatrzymala sie na chwile, aby posluchac dzwonkow wietrznych, a nastepnie przeszla ta sama droga, jaka pokonal tuz przed smiercia Kaznodzieja. Tego ranka bylo jednak bezpiecznie, bezpiecznie jak w marzeniu sennym. Znalazla swojego ukochanego pokrytego sadza na wiszacym moscie. Wygladal, jakby byl martwy. Tuz za nim spal zwiniety w klebek pies, ofiarujac swojemu Panu tyle ciepla, ile tylko mogl. Gdy Aurora podeszla, Luther otworzyl oczy i rozpoznajac ja, zaszczekal radosnie na powitanie. Czul od niej te sama silna won Nieba, co od opowiadacza. Kundel zaczal wesolo podskakiwac, zupelnie jak mlody Beagle, pewien, ze teraz juz wszystko bedzie dobrze. -Och, George - zawolala Aurora, klekajac i kladac na kolanach glowe ukochanego. - Moj biedaku... George nie drgnal, gdy go dotykala, nie bylo tez slychac jego oddechu. Aurora nie byla tym jednak zmartwiona, wiedziala, co powinna zrobic. -Poniewaz cie kocham - wypowiedziala wlasne zaklecie i pocalowala go. Most zadrzal, poczul to nawet Luther. Opowiadacz przebudzil sie ze snu i otworzyl oczy, wyciagajac ramiona, aby ja przytulic i oddac pocalunek. Trwali w tej pozycji dosc dlugo. -Hurra! - zaszczekal Luther, skaczac zupelnie tak samo jak Skippy. -Hurra! Hurra! I jakby nie dosc bylo szczescia, gdy kundel spojrzal w strone blizszego kranca mostu, zobaczyl tam cos, co niemal zwalilo go z lap. Ciala Denmarka i Rovera A To Pech zniknely razem z mgla, tak jak Wilczarza, za to w polu widzenia pojawilo sie inne zwierze, ktore z cala pewnoscia takze powinno byc trupem. Mialo zablocone, zmierzwione futro, bylo mocno pokiereszowane i oczywiscie jak zawsze brakowalo mu ogona. -Blackjack! - wrzasnal Luther, pedzac mu na spotkanie. Czul sie po prostu jak w raju. -O cholera! - powiedzial kot, gdy Luther zwalil go z lap, zasypujac psimi pocalunkami. - Do cholery, nie chce juz wiecej wody, blagam, Luther, Luther, nie szczekaj tak glosno, na Boga, glowa peka mi z bolu! Luther, mozesz przestac? Ale Luther nie przestal i Blackjack byl zmuszony znosic te czulosci, przerywajac je czesto okrzykami w rodzaju "Cholera!" i "Odwal sie, dobrze?" Kochankowie wciaz sie obejmowali, slonce wzeszlo i z powietrza zniknely resztki chlodu. -Jezu - wyszeptal George. Nie wiedzial, jak sie znalazl o tak wczesnej porze nad wawozem, gdzie wiatr splatal wlosy jego i Aurory, ale czul sie fantastycznie. -Jezu, jak dobrze zyc w taki dzien. EPILOG I Po marcu nastal kwiecien, a po kwietniu maj. Ostatniego dnia tego miesiaca Aurora Borealis uzyskala dyplom na Uniwersytecie Cornella, podobnie jak dwa tuziny czlonkow Cyganerii i kilka tysiecy bardziej normalnych ludzi. George uczestniczyl w tej ceremonii juz nie jako pisarz - rezydent, ale ponownie jako wolny tworca. Zamierzal pojechac ze swoja Pania na zachod, gdzie ewentualnie mogli wziac slub, a potem swiat stawal przed nimi otworem.Psie promocje przebiegaly mniej pomyslnie. Napiecie towarzyszace Czwartemu Pytaniu Wiedzy Absolutnej, a takze zwiazanym z nim problemom, siegnelo zenitu, ale kundle ze Wzgorza mialy jeszcze przed soba dluga, trwajaca wiele lat krucjate. Luther i Blackjack takze brali w niej udzial, poniewaz do konca swoich dni pozostali w Itace. Zyli dlugo i calkiem niezle, zywiac sie od czasu do czasu kradzionymi kurczakami, chociaz Blackjack nigdy nie przyzwyczail sie do deszczu. Cyganeria rozproszyla sie w poszukiwaniu swoich dalszych losow. Lwie Serce i Myoko wyjechali do Europy, aby zalozyc dynastie. Z.Z. Top najal sie do strzyzenia owiec w Tierra del Fuego, chociaz historia o tym, jak sie tam znalazl, sama w sobie jest epopeja. Ragnarok uwolniony od brzemienia swojej przeszlosci - chociaz sam nie mogl zrozumiec, jak to sie stalo - pokrecil sie tu i tam, aby w koncu osiasc na Srodkowym Zachodzie. On i Jinsei na zawsze pozostali przyjaciolmi. Pewnej wyjatkowo upalnej nocy pod koniec sierpnia budynek Bractwa Rho Alpha Tau spalil sie ze szczetem, podobnie jak przedtem Smok. To nie byl przypadek, ze brat odpowiedzialny za pilnowanie zapalonych swiec, ktore staly na zarzuconym papierami stole, upil sie i zasnal, przytulony do kilku flaszek retsiny. Ani to, ze znaczna wiekszosc braci Rho Alpha, bezdomna i przesluchiwana przez Rade Bractw, zle skonczyla. Los nie oszczedzil takze Jacka Barona, a rozrachunek z nim byl szybki i nagly: pewnego wieczoru zostal po prostu wyrzucony poza historie, jak postac ostatnich stron powiesci usunieta przed drukiem. Nikt za nim nie tesknil. Skrzaty jak zawsze zyly w ukryciu, pomagajac Uczelni utrzymywac teczki w nalezytym porzadku i pilnujac, aby studenci otrzymywali w pore zawiadomienia o zwrocie pozyczek na studia. Romans Zephyr i Pucka wciaz przypominal szalona karuzele i mozna by o nich opowiedziec wiele historii. Ale na razie wystarczy wspomniec, ze chociaz za ich zycia nie rozpetala sie juz zadna wojna, sami toczyli ze soba wiele walk. A Rasferret Robal? Kto to wie? Moze rozplynal sie w nicosc po pokonaniu Smoka. Moze, pozbawiony magii, ukrywal sie przez reszte swojego nedznego zycia w jakichs odludnych miejscach. Pewne bylo tylko to, ze nigdy wiecej nie widziano go ani nie slyszano o nim na Wzgorzu, a z punktu widzenia Malych Ludzi to bylo najwazniejsze. II Pewnego roku, w bezwietrzny letni dzien, jakies sto lat po zalozeniu Uniwersytetu Cornella, czlowiek, ktory zarabial na zycie opowiadaniem klamstw, wspial sie na szczyt Wzgorza, aby puscic latawiec. Byl to mlody mezczyzna, niebywale bogaty, nawet jak na zawodowego klamce, kobieta zas, ktora mu towarzyszyla, byla tak doskonala towarzyszka, o jakiej nigdy nawet nie marzyl.Kobieta i mezczyzna usiedli na Dziedzincu i wspolnie skladali latawiec. Byl to bialy romb z czerwonym krzyzykiem, a na srodku wymalowana byla karta tarota. Przedstawiala mezczyzne stojacego na skraju przepasci. Patrzyl w niebo, a przy jego nogach szczekal czarnobialy piesek, bardzo podobny do tego, ktory radosnie biegal w kolko dookola dwojga osob skladajacych latawiec. Na dole karty znajdowal sie podpis: Glupiec. Karta byla bardzo ladnie zaprojektowana. Gdy latawiec byl gotowy, mezczyzna wzial go w reke i wstal. Piesek zatrzymal sie i otworzyl pysk w oczekiwaniu, walesajacy sie zas w drugim kacie Dziedzinca Bernardyn tez sie odwrocil, aby popatrzec, ale z wieksza rezerwa. Mezczyzna spojrzal w niebo, jakby szukal tam znajomej twarzy. Po chwili obracal sie wokol wlasnej osi, trzymajac w jednej rece latawiec, a w drugiej szpulke ze sznurkiem i patrzac najpierw na zachod, potem polnoc, wschod i poludnie. Obrocil sie trzy razy, usmiechajac sie przy tym, jakby wypowiadal zaklecie, rownie smieszne jak potezne. Zatrzymal sie i ponownie spojrzal w twarz nieba. -Chodz - powiedzial przymilnie, a kobieta wyszeptala to samo. Powial wiatr. Przybyl ze wschodu, gdzie od dawna czekal, aby uniesc latawiec niewidzialnymi dlonmi. Piesek szczekal jak opetany i nawet Bernardyn nie byl w stanie dluzej znosic tego halasu. Usmiechajac sie, mezczyzna podal kobiecie koniec sznurka, ktory ona z kolei podala jemu i tak wymieniali sie nim, a Glupiec unosil sie wciaz wyzej i wyzej nad Wzgorzem w swojej romboidalnej klatce. Silny wiatr wial przez cale lato. MattRuff haka I Nowy Jork maj 1985 - kwiecien 1987 Spis tresci OD AUTORA 3 BOHATEROWIE 3 1866 - ZMIERZCH W DOLINIE 3 KSIEGA PIERWSZA Droga na wzgorze 3 PATRON TYCH, KTORZY SNIA NAJAWIE 3 LUTHER W DRODZE DO NIEBA 3 KSIEZNICZKA AURORA... 3 ...I LADY KALIOPE 3 PODROZ PRZEZ PIEKLO 3 PRZYJAZD CYGANERII 3 RZUT OKA DO BIBLIOTEKI PANA SLONECZNEGO 3 PRZED BRAMA DO NIEBA 3 KSIEGA DRUGA Bajki jesienia 3 1866 - NA ZEWNATRZ KOSCIANEGOSADU 3 PIERWSZY TYDZIEN 3 POCALUNEK W CIEMNOSCI 3 NIESPODZIEWANE ZMIANY LUB WSZYSCY SIE KOCHAJA 3 DWA DOMY 3 JINSEII CZARNY RYCERZ 3 ROZMAWIANIE WE SNIE 3 SEN RAGNAROKA 3 STEPHEN GEORGE I SMOK 3 PRZYJECIE HALLOWEEN 3 OPOWIESC O KOSCI 3 NOCNE MARKI 3 ZBLIZA SIE ZIMA 3 GLUPIEC, WIATR I SPRZEDAWCA SWIECACYCH PALECZEK 3 KALIOPE ZNIKA 3 GEORGE W PIEKLE 3 DEUS EX MACHINA 3 WRABIANIE 3 PRZED BURZA 3 KSIEGA TRZECIA Pustka Pandory 3 1866 - WEWNATRZ KOSCIANEGOSADU 3 HOBART ODWIEDZA KOSCINIEC 3 ZORZA POLARNA 3 ZASKAKUJACE PRZESYLKI 3 WIADOMOSCI I PARLAMENT YERMIN 3 GODZINA MORDU 3 NASTEPNEGO DNIA 3 SPOJRZENIE NA IDY 3 REQUIEM CYGANERII 3 LAMENT BLACKJACKA 3 RASFERRET I CZARNY RYCERZ 3 HAMLET SPOTYKA DUCHA 3 W DRODZE 3 OSTATNIE PRZYGOTOWANIA: LUTY PRZECHODZI W MARZEC 3 CZARNY DESZCZ 3 BOLESNA CNOTA CIERPLIWOSCI 3 W SZPITALU 3 FRACTOR DRACONIS 3 KSIEGA CZWARTA Idy Marcowe 3 1866-NA WZGORZU 3 PORANEK ID: SMIERC 3 PAJECZA SIEC 3 HOBART OPOWIADA OSTATNIA BAJKE 3 WALKA O WILLARD STRAIGHT HALL 3 GEORGE'A WSPINANIE SIE POD GORE I CO ZDARZYLO SIE W CENTRUM MIASTA 3SWIETY JERZY I SMOK 3 POCALUNEK O SWICIE 3 EPILOG 3 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-21 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/